Kim Dare - Pack Discipline 01 - The Mark of an Alpha.pdf

125 Pages • 32,942 Words • PDF • 1.4 MB
Uploaded at 2021-09-24 17:13

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Dedykacja Dla każdego szczeniaka, który wciąż szuka dobrego pana.

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Rozdział 1 "Nasz ostatni raz." "Tak, panie." Marsdon pogładził koniuszkami palców kręgosłup swojego niewolnika. Nigdy właściwie nie pytał go, jak udawało mu się skrępować samego siebie, nim jego pan dołączał do niego w pomieszczeniu na tyłach klubu. Teraz to pytanie wydawało się stratą zbyt cennego czasu. Nienaturalny zapach mężczyzny zawładnął światem Marsdona, kiedy zbliżył się do niego jeszcze bardziej. Przez chwilę stał nieruchomo, koniuszki jego palców spoczywały na skrępowanym ciele mężczyzny, gdy próbował przetrawić zapach i pozbyć się go ze swoich zmysłów. Była to przyjemna woda kolońska, coś, co ludzki nos bez wątpienia uważałby za stonowane. Może gdyby mężczyzna oferujący mu swoją uległość był człowiekiem, łatwiej byłoby to znieść. Ale Marsdon cholernie dobrze wiedział, że mężczyzna przed nim był tak samo wilkiem, jak i on. Marsdon zamknął oczy i wolną dłoń zacisnął przy swoim boku w pięść. Zapach nie mógł ukryć rasy jego kochanka, ale idealnie ukrył jego rzeczywistą tożsamość. Było w tym wyjątkowe okrucieństwo. Po tych wszystkich godzinach, które razem spędzili, wiedza, że nigdy nie będzie w stanie przejść zatłoczoną ulicą obok swojego kochanka i nie wiedzieć, że jest na wyciągnięcie ręki od mężczyzny, który sprawiał, że krew szybciej krążyła mu w żyłach, jego fiut sztywniał, a jego serce odnajdywało spokój... To było prawie jak tortura. Marsdon obszedł mężczyznę, przesuwając przy tym palcami po jego boku i zatrzymał się twarzą w... Marsdon przez kilka długich, pełnych żalu sekund wpatrywał się w skórzaną maskę, która ukrywała większość twarzy. Przynajmniej miał odkryte usta. To było coś, za co zawsze będzie T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

wdzięczny. Czerpał przyjemność z ust swojego niewolnika – w każdym tego słowa znaczeniu. Marsdon położył dłoń na związanych żebrach mężczyzny i uniósł drugą rękę, muskając kłykciami usta swojego kochanka. W ciągu ostatnich kilku tygodni te wargi tyle razy obejmowały jego trzon. Niewolnik pocałował jego kłykcie. Jego język wysunął się, by spróbować smak palca swojego pana, jakby zbierał kropelki spermy z jego fiuta. Marsdon obserwował chętny różowy język przy swojej skórze. Wiedza, że nigdy więcej tego nie poczuje sprawiła, że nagle zapragnął wyryć każdy szczegół w swojej pamięci. Odsunięcie dłoni wymagało od niego dużej siły woli Język okrążył puste powietrze. Usta niewolnika pozostały otwarte, oczekujące. Po kilku sekundach wargi zetknęły się, ani razu nie narzekające, że ich pan pozbawił je ich smakołyku. Pan... Cholerna maska, która trzymała tożsamość jego kochanka w sekrecie miała swoje rzadkie chwile użyteczności. Wiedząc, że mężczyzna nigdy nie zauważy jego chwili słabości, Marsdon opuścił głowę i wziął głęboki wdech. Był jego panem jeszcze przez kilka godzin. Nie było sensu marnować czasu na żałowanie tych godzin, które mogą jeszcze z sobą spędzić. Marsdon uniósł wzrok z powrotem do zamaskowanej twarzy i zmusił się do nie trwonienia drogocennych sekund, żałując, że nie wie, jaki kolor oczu spojrzałby na niego, gdyby maska została zdjęta. "Byłeś grzeczny od naszego ostatniego spotkania, szczeniaku?" Jego głos był zbyt gruby, zbyt szorstki z emocji. Marsdon musiał odchrząknąć, nim dokończył pytanie. "Tak, panie." To była prawda. Marsdon nie miał żadnego powodu, by w to wątpić. Mimo całej jego T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

uległości wiedział, że mężczyzna przed nim jest zbyt dumny, by skłamać. Wciąż nie mogąc spojrzeć przez maskę i żałując, że to wszystko nie potoczyło się inaczej, Marsdon przeniósł swoją uwagę na przyjemniejsze widoki. Zanim przyjechał, niewolnik związał się, wypełniając co do joty precyzyjne rozkazy, które Marsdon przekazał mu pod koniec ich ostatniej sesji. Skórzane więzy otaczały jego nadgarstki i kostki, rozszerzając je mocno i czyniąc go bezbronnym wobec czegokolwiek, co jego pan zechce z nim zrobić. Przyśrubowane do betonu kajdany i zwisający z sufitu pręt trzymały go w miejscu na środku pomieszczenia. Marsdon przesunął kłykciami po skórze mężczyzny, od przesmyku między jego obojczykami, w dół do punktu między jego żebrami i musnął jego brzuch. Mięśnie napięły się pod jego dotykiem. "Wybacz, panie." Marsdon uśmiechnął się. "Nie bez przyczyny jesteś związany, szczeniaku. Jeśli chciałbym, żebyś kontrolował swoje reakcje, to pozwoliłbym ci być nieskrępowanym i kazać ci podporządkować się zwykłemu rozkazowi nieruchomego stania." Niewolnik przełknął. "Dziękuję ci, panie." Głos Marsdona nie był jedynym, który stał się bardziej głęboki i zachrypnięty, niż zwykle. Warkot w głosie mężczyzny dodatkowo potwierdzał jego tożsamość. To był wilk, bez wątpienia. Kontynuując przesuwanie kłykciami wzdłuż brzucha swojego niewolnika, Marsdon pochylił się do przodu i musnął jego wargi swoimi. Był to ledwie krótki dotyk, który nie miał nic wspólnego z prawdziwym pocałunkiem. Marsdon podejrzewał, że gdyby poddał się pokusie prawdziwego pocałunku, ich usta byłyby T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

złączone, aż świat przestałby się kręcić. Albo zmieniłby się w dynię. Albo aż stałoby się cokolwiek, kiedy skończy się ich czas i będą musieli od siebie odejść. Łańcuchy zagrzechotały, kiedy skończył się ten przelotny kontakt. Pomieszczenie wypełnił jęk. "Panie?" Marsdon spojrzał na rozchylone wargi mężczyzny i bezsilnie pochylił się po kolejny pocałunek. W ostatniej chwili udało mu się szarpnąć do tyłu. Cofając się, zaczął przechadzać się wokół związanego mężczyzny. Taki idealny. Każdy jego cal. Same mięśnie i siła. I wszystko związane w najbardziej nieskazitelnej, najbardziej całkowitej uległości, jaką Marsdon kiedykolwiek widział. Każda sfora, która miałaby go jako swojego omegę, byłaby zaszczycona, mając go w swoich szeregach. Każdy wilk, który byłby jego partnerem, byłby – Marsdon obrócił się dookoła i zaczął krążyć w drugą stronę. Niewolnik wciągnął do płuc kolejną porcję powietrza. Jego żebra poruszały się, podkreślając idealnie wyrzeźbione mięśnie. Wzrok Marsdona powędrował niżej. Jego niewolnik był twardy. Pięknie, rozkosznie twardy i oczekujący na swego pana. Na pana, który zachowywał się jak kompletny jełop. "Obiecałem ci, że pozwolę ci dzisiaj dojść, prawda szczeniaku?" "Tak, panie." "Jak mam to zrobić?" Zapytał Marsdon, przerywając swoje krążenie, by się do niego zbliżyć i ustawić przy plecach drugiego wilka. Wciąż rozdzielały ich jego ubrania. Warstwy materiału uniemożliwiały mu rozkoszowanie się pełną przyjemnością dostępu do ciała mężczyzny, ale nie potrafił się zmusić, by odejść na tyle długo, by się natychmiast rozebrać. Zamiast tego, Marsdon złożył pocałunek na wrażliwym miejscu T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

na karku niewolnika. Jego szczeniak wciągnął ostro powietrze, tak jak się tego spodziewał Marsdon. Jego głowa opadła do przodu, kiedy Marsdon polizał kość, która wieńczyła jego kręgosłup. "Powiedz mi jak najbardziej chciałbyś dojść, szczeniaku." Rozkazał Marsdon, pozwalając, by słowa musnęły zwilżoną skórę. Po kręgosłupie niewolnika przeszedł dreszcz. "Jak tylko życzy sobie mój władca, panie." Marsdon przygryzł jego skórę. "No skoro twój orgazm tak niewiele dla ciebie znaczy..." Każdy mięsień w ciele niewolnika naprężył się w oczekiwaniu. Musiał być zdesperowany. Drażnienie, przez jakie przeszedł z rąk Marsdona przez ostatnie ich spotkania, połączone z zakazem szczytowania między nimi, musiało sprawić, że szalał z pragnienia dojścia. Marsdon czekał. "Co tylko zadowoli mojego władcę, panie." Marsdon ponownie przygryzł jego szyję, łapiąc wrażliwą skórę między swoje zęby i wywołując w niewolniku jęk. Jego niewolnik. Jego bezimienny kochanek. Jego szczeniak. Marsdon uśmiechnął się przy jego skórze, przypominając sobie jak jego kochanek żachnął się na to określenie, kiedy je usłyszał po raz pierwszy. Zamknął oczy i próbował przypomnieć sobie dokładnie, w którym momencie stało się raczej czułym słówkiem, niż sposobem na sprowokowanie kochanka, by wyjawił mu swoje prawdziwe imię. Marsdon oparł się o wspaniałe mięśnie złapane w sieć skórzanych rzemieni i pozwolił, by T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

ciepło ciała niewolnika przesiąkło jego ubrania. "Każda część ciebie mnie zadowala." Wyszeptał mu do ucha. Jego szczeniak przełknął. "Czy jest jakaś część ciebie, którą nie rozkoszowałem się przez ostatnie tygodnie?" Niewolnik pokręcił głową. Ciało Marsdona podjęło decyzję za niego. Bycie przyciśniętym do pleców niewolnika sprawiało, że niemożliwym było nie myśleć o tych wszystkich razach, kiedy kazał mu być związanym, lub pochylonym na ławce chłosty, czy stole. Tych wszystkich razach, gdy jego kochanek oddawał się swojemu panu, nie żądając niczego w zamian – nawet tego, by jego pan pozwolił mu na jego własne szczytowanie, kiedy z nim skończył. Jędrne pośladki przycisnęły się do krocza Marsdona, ocierając się przez spodnie o jego erekcję, jakby jego szczeniak również nie potrafił ukryć czego tak naprawdę chce. "Chcesz swojego pana w tobie, szczeniaku?" Zapytał Marsdon. "Chcesz mojego fiuta wepchniętego w twoją dupę aż po same jądra?" "Tak, panie." Wyszeptał. "A chcesz tu mojej dłoni?" Sięgnął wokół ciała niewolnika i objął palcami jego fiuta. Jego szczeniak zakołysał się bezradnie między jego pięścią, a ciałem. Nie miał wystarczająco miejsca, by pchnąć odpowiednio ani do przodu, ani do tyłu. Wszystkim co mógł zrobić było ocieranie się o swego pana. Musiał polegać na więzach, że utrzymają go w miejscu, bo jego własna kontrola dawno się rozpłynęła. "Zadałem ci pytanie, szczeniaku." "Tak, panie." T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Marsdon roześmiał się półgębkiem. "Pamiętasz w ogóle jakie to było pytanie?" Jego szczeniak najwyraźniej musiał pomyśleć, przejrzeć swoją pamięć, by przypomnieć sobie na co automatycznie odpowiedział tak. "Chcę tam twojej dłoni, panie." Marsdon w nagrodę pocałował go w ramię. Zacisnął swoją pięść, ściskając trzon swojego szczeniaka między palcami, by wywołać u niego jęk rozkoszy. "Możesz dojść na rozkaz twojego pana." "Dziękuję, panie." "Nie wcześniej, szczeniaku." Ostrzegł Marsdon. "Tak, panie." Kiedy stał tam jak idiota i nic nie robił, nagle wydawało się, jakby cały czas, jaki został mu z jego szczeniakiem przelewał mu się przez palce. Musiał być w swoim kochanku – w tej chwili. Marsdon zaczął mocować się ze swoim paskiem i przeszedł przez pomieszczenie, by ze stolika zawierającego wszelkie zabawki, które klub zapewniał swoim klientom wziąć lubrykant. Dłonie drżały Marsdonowi, kiedy rozpinał suwak i zsuwał materiał, by uwolnić swój trzon. Z pośpiechu prawie upuścił lubrykant. Przez parę sekund musiał zmusić się do stania całkowicie nieruchomo, wpatrując się przy tym w tubkę nawilżacza. Lubrykant. Tak. Tego nie można pośpieszać. Samo to, że wilkołaki szybko się leczą, nie oznacza, że jego szczeniak ma być traktowany szorstko tylko dlatego, że jego panu się śpieszy.

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Marsdon stanął ponownie za swoim szczeniakiem, nawilżył swoje palce i wsunął je między jego pośladki. Na ułamek sekundy jego kochanek stężał, mięśnie napięły się przy pierwszym dotyku. Sekundę później rozluźniły się, witając go. Niewolnik wygiął plecy w łuk, napierając na palce, które ledwie muskały jego wejście. "Spokojnie, szczeniaku." Powiedział Marsdon. Położył wolną rękę na talii mężczyzny, by go uspokoić. Jego szczeniak zaskomlał i przestał się poruszać, pozwalając swojemu panu robić to, o co prosił. Marsdon wsunął palec w kochanka, rozsmarowując lubrykant i nakłaniając go do rozluźnienia się wokół jednego palca, następnie dwóch i potem trzech. Część niego żałowała, że nie kazał mężczyźnie przygotować się samemu przed jego przyjazdem, ale ta druga, bardziej dzika część wyła przeciwko temu pomysłowi. Ten mężczyzna był jego. Jego do posiadania. Jego do władania. Jego do ochraniania. To on był tym, który dbał o to, by nic co się między nimi zdarzy go nie zraniło. To on był tym, który miał przywilej odnalezienia prostaty kochanka i wywoływania z jego gardła tych małych warczących jęków. Nikt inny nie miał prawa dotykać jego szczeniaka w ten sposób, nawet on sam. W chwili gdy wiedział, że będzie mógł spojrzeć sobie w twarz i nie nazwać się draniem za zranienie kochanka swoim pośpiechem, wycofał palce. Przycisnął swoją erekcję do wejścia swojego niewolnika. Mężczyzna naparł na niego. "Proszę, panie?" Żaden rozkaz nie wywołałby bardziej uległej odpowiedzi. To błaganie powędrowało wprost do fiuta Marsdona. Przytrzymując nieruchomo biodra niewolnika, Marsdon pchnął w niego fiuta jednym, perfekcyjnym ruchem, który umieścił go całego w ciele mężczyzny.

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Jego szczeniak zakwilił, kręcąc biodrami naprzeciw uścisku Marsdona, próbując zmusić swojego pana do ruchu. Marsdon trzymał go nieruchomo, upewniając się, że mężczyzna dał sobie czas na rozluźnienie się wokół niego, po czym wreszcie zaczął poruszać biodrami. Nie miał w sobie cierpliwości na wolne, wyważone pchnięcia. Wydawało się, że świat zabierze mu kochanka z ramion, jeśli choć na chwilę zwolnią. Marsdon wbijał się w niego mocno i szybko, ściskając go, aż z potrzeby trzymania mężczyzny blisko zbielały mu kłykcie i wiedział, że zostawi na jego skórze siniaki. Jego szczeniak pociągnął za więzy, jęcząc i błagając o więcej. Dźwięki przesuwały się po kręgosłupie Marsdona, łącząc się z ciasnym gorącem otaczającym jego trzon i prawie doszedł. Sięgnąwszy wokół ciała kochanka, Marsdon szybko ponownie objął pięścią fiuta niewolnika i zaczął poruszać nią mocno i szybko – tak jak uwielbiał jego szczeniak. Mężczyzna walczył, by utrzymać kontrolę i każdy mięsień w jego ciele stawał się coraz bardziej napięty. "Dojdź!" Jego szczeniak szarpnął za więzy, odrzucając głowę do tyłu w pół krzyku, pół wyciu, które wyrwało się z jego gardła i odbiło echem w pomieszczeniu. Na podłogę przed nimi wystrzeliła sperma. Ścianki niewolnika zacisnęły się jeszcze mocniej wokół trzonu Marsdona, wywołując jego szczytowanie, a jego dłoń doiła orgazm z ciała niewolnika. Marsdon opadł na plecy kochanka, głośno dysząc, wciąż będąc zanurzonym w ciele swojego szczeniaka. Spojrzał przez ramię mężczyzny, gdzie jego dłoń ciągle pompowała trzon mężczyzny. Szczeniak zaskomlał, zbyt wrażliwy, by odczuwać z tego dotyku prawdziwą przyjemność, ale najwyraźniej wciąż zbyt zdesperowany, by czuć więź między nimi i chcieć, aby jego pan przestał. Minęło kilka długich minut, nim Marsdon wreszcie zebrał się w sobie, by się od niego T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

odsunąć. Sprzątnąwszy swoje ubrania, podszedł do stołu, gdzie leżały zabawki i wpatrywał się w nie, tak naprawdę ich nie widząc. "Panie?" "Jestem tu." Powiedział Marsdon. Odwrócił się do swojego kochanka. Głowa mężczyzny była pochylona, może w akcie uległości, może ze zmęczenia. Albo może czuł się tak samo przygnębiony, jak Marsdon. Ich ostatnia wspólna noc... Marsdon odchrząknął. "Masz jakieś ostatnie życzenie dla swojego pana, szczeniaku?" *** "Zostaw na mnie swój znak, panie." Pod maską, Bennett zamknął swoje oczy mocniej, niż kiedykolwiek. Tym razem prawdziwy świat nie zniknął, kiedy ofiarowywał się swojemu panu. Skórzana maska pieściła jego skórę, chroniła go przed światem, ale bezpieczeństwo i pociecha, jakie znalazł w uległości względem tego mężczyzny nie były prawdziwe. Nie potrafił się rozluźnić, kiedy wiedział, że to wszystko wkrótce się skończy. Jego pan milczał przez długi czas. Kiedy wreszcie się odezwał, słowa zabrzmiały tuż przy zamaskowanej twarzy Bennetta. "Naprawdę wierzysz, że podniosę na ciebie rękę?" Warknięcie w głosie jego pana wywołało ciarki na plecach Bennetta. Nie wiedział czy to z pożądania, ze strachu, czy ze zdenerwowania swojego pana w tym właśnie dniu. "Nie, panie." Odpowiedział całkowicie szczerze. Może i nigdy nie widział tego mężczyzny, T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

ale wiedział, że jest w obecności prawdziwego alfy. Jego pan nigdy nie podniesie ręki na żadnego wilka, który znajduje się pod jego opieką. Bennett przygryzł wargę. "To, że ludzie zostawili nam pejcze i baty nie oznacza, że mamy ich używać. Jesteś wilkiem, szczeniaku. Wiesz to przecież." "Ja...To nie to, co..." Bennett przełknął, nie mogąc znaleźć odpowiednich słów na wytłumaczenie czego tak naprawdę pragnie. Domin musnął krótko ich usta, jakby chcąc go wesprzeć. "Powiedz swojemu panu czego chcesz." Nakazał. Bennett oblizał usta, chcąc uchwycić smak swojego pana. "Odpowiedz, szczeniaku." "W mojej torbie jest nóż, panie." Wydusił z siebie. Jego pan nie był pod wrażeniem. W powietrzu wisiało jego niezadowolenia i Bennett nie musiał używać swoich zmysłów, by poczuć pełną jego siłę. Powietrze poruszyło się. Domin odszedł. Bennett wstrzymał oddech. Maska zakrywała jego uszy, tłumiąc dźwięki i utrudniając ich rozpoznanie. Być może szelest materiału oznaczał, że jego pan otwierał torbę, którą zostawił po drugiej stronie pokoju. A może był to dźwięk mężczyzny podnoszącego płaszcz i odchodzącego z obrzydzeniem. Jego warg dotknął chłodny metal. Bennett sapnął. Cały świat na chwilę zamarł. Biorąc w płuca głęboki oddech, Bennett wysunął język i posmakował ostrza. "Ostrożnie." Nakazał jego pan. Bennett przesunął językiem po gładkiej stronie ostrza, delikatnie pieszcząc metal ustami, aż mężczyzna go odsunął. T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

"Jest ze srebra." Powiedział jego pan. "Tak, panie." "Byłeś kiedyś pocięty srebrem?" Bennett przełknął. "Nie, panie." Wilk milczał przez chwilę. Bennett czekał na werdykt swojego pana. Ciszę pomieszczenia przerwało nagłe ostre wciągnięcie powietrza. Bennett poczuł jak w odpowiedzi powietrze pędzi do jego własnych płuc. W pokoju rozniósł się zapach krwi. "Panie?" "Piecze." Powiedział domin. "Na początku ostro, potem zmienia się w tępy ból wzdłuż rany." "Panie, ja..." Wilk zachichotał. "Naprawdę myślałeś, że potnę cię, nie wiedząc co robię, szczeniaku?" "Nie chciałem, żebyś..." "Mówią, że znak po srebrze nigdy nie znika ze skóry wilka." Dumał mężczyzna. Zapach krwi stawał się coraz silniejszy. Przez chwilę Bennett myślał, że domin znowu się pociął. Potem jego wargi musnęła skóra. Bennett pocałował ją, przesuwając ustami po przedramieniu mężczyzny. T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Jego usta zalała wilgoć. Wylizał do czysta ranę swego pana. Przesuwając językiem po pociętej skórze, czuł gorąco jakie srebro zostawiło na krawędziach rany. Znak, jaki jego pan zrobił sobie na skórze formował X. Bennett jęknął, kiedy przesuwał ustami po ranach, chcąc ukoić ból, jaki wywołał u swojego pana prosząc o to. Ręka i rana zostały mu zabrane, zanim był gotowy je oddać. "Powiedz dlaczego tego chcesz, szczeniaku." "Bo mówią, że znak nigdy nie znika ze skóry wilkołaka, panie." Powiedział, powtarzając wcześniejsze słowa swego pana. "Chcesz mieć na sobie mój znak?" Bennett musiał odchrząknąć, zanim odpowiedział. "Tak, panie." "Dlaczego?" Bennett spuścił wzrok. Nawet ukryty za maską, nie mógł patrzeć w stronę swojego pana, gdy odpowiadał. "Bo po tej nocy..." Wyszeptał. "Wiem na co się zgadzaliśmy, kiedy to zaczęliśmy, panie. To wszystko skończy się dzisiaj. Pozwól mi mieć coś, co przypomni mi, że kiedyś miałem pana. Chcę dotykać znaku, który na mnie zostawisz i wiedzieć, że sobie tego nie zmyśliłem." Błagał, a z każdym słowem coraz trudniej było mu ukrywać swoją desperację. "To jest prawdziwe, szczeniaku, Nigdy w to nie wątp." "Tak, panie." Wyszeptał Bennett, próbując jak najlepiej ukryć swoje rozczarowanie. Jego policzka dotknął metal. Oddech uwiązł Bennettowi w płucach. T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

"Gdzie?" Zapytał. "Gdzie tylko zażyczy sobie mój pan." Wyszeptał Bennett. Nóż przesunął się po jego twarzy, krawędź ostrza nie dotknęła go, podczas gdy tępa strona pieściła jego skórę. Zatrzymał się przy klamrze, która utrzymywała maskę w miejscu, jakby miał zaraz przeciąć jego próbę zachowania anonimowości. Bennett odetchnął z ulgą, kiedy maska została na miejscu, a nóż kontynuował swoją wędrówkę w dół jego piersi. Chłodny metal okrążył jego sutek, pobudzając do życia jego zakończenia nerwowe i sprawiając, że błagał o trochę uwagi. Jeszcze niżej i nóż przesunął się po mięśniach jego brzucha. Kiedy Bennett wstrzymał oddech, tworząc dla noża nieruchome płótno, ostrze przesunęło się jeszcze niżej. Metal musnął krótkie czarne włoski wokół jego członka. Bennett przegryzł dolną wargę. Mimo że część jego umysłu krzyczała przeciwko nożowi tworzącemu delikatne wzory na jego trzonie, inna, bardziej prymitywna część niego wzdychała w zgodzie na wszystko, co się zaraz stanie. Jego pan podrażnił ostrzem jego napletek. Na przekór rozsądkowi, krew popłynęła do jego trzonu, nakłaniając go do powolnego stawania i oferowania się ostrzu. Nóż przesunął się niżej, by musnąć jego zaciskające się jądra. Bennett był całkowicie nieruchomy, nie ważąc się oddychać, nie ważąc się nawet myśleć. Powietrze przesunęło się po jego skórze. Ostrze nakreśliło linię po zewnętrznej stronie jego uda, kiedy jego pan stanął za nim i przesunął ostrze na jego pośladki. Bennett zmusił się do rozluźnienia, akceptując decyzję pana na miejsce, gdzie miał być oznaczony. Chłodne srebro kreśliło wzory na jego plecach. Bennett skoncentrował się na każdym ruchu ostrza, próbując odgadnąć wzór, wiadomość od jego pana, jakąś wskazówkę co do tożsamości wilka. Nie było żadnej wiadomości, żadnej wskazówki. Nóż ponownie przesunął się do podstawy T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

maski. Tępa krawędź metalu stuknęła o kość u szczytu jego kręgosłupa. "Tutaj." Powiedział jego pan. "Tak, panie." Bennett opuścił głowę do dołu, dając mu lepszy dostęp. "Ostatnia możliwość zmiany zdania." Zaproponował mężczyzna. "Proszę, panie?" Prosił Bennett, wiedząc, że podjął decyzję na długo przed tym, nim włożył nóż do torby, a co dopiero zaoferował go swojemu panu. Jego pan przycisnął usta do tego punktu w najbardziej czułym pocałunku, jakiego Bennett kiedykolwiek doświadczył. Chwilę później, linia gorąca zapłonęła od górnej lewej strony to dolnej prawej tego małego punktu, który został tak czule pocałowany. Bennettowi oddech uwiązł w gardle. Chwilę później poczuł kolejną linię, tworzącą identyczny znak, jaki smakował na ręku swojego pana. Wilk mówił prawdę. Piekło. Wzdłuż śladu rany pozostawionej przez srebro tańczył żywy ogień. Bennett zmusił się do oddychania, rozkoszując się wiedzą, że znak pozostanie na zawsze, nawet gdy skończą się chwile z jego panem. "Dziękuję, panie." Po jego plecach przesunął się gorący, mokry język, oczyszczając ranę i łagodząc ból rozkoszą, aż były ze sobą tak zatarte, że nie można było rozróżnić co było czym. Bennett wymamrotał swoją aprobatę i przycisnął podbródek do piersi, oferując się swojemu panu. Domin ponownie obmył ranę, jego język przesunął się po pierwszej linii, a potem po drugiej. Powietrze musnęło jego skórę, kiedy jego pan przestał zajmować się swoim dziełem. "Jesteś mój." "Tak, panie."

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

"Teraz już nigdy tego nie zapomnisz, szczeniaku." Powiedział jego pan. Bennett przełknął swoje emocje. "Tak, panie." Jego wargi musnęła skóra. Bennett pocałował ją, szukając czegoś, ale nie miał pojęcia, czy uda mu się to znaleźć. Na przedramieniu domina nie został żaden ślad krwi, jedynie lekko uniesiona skóra w miejscu blizny w kształcie krzyża. Może nie będzie jedynym, który nigdy nie zapomni. "Dziękuję, panie. Nie tylko za...to znaczy za..." Jego pan stanął przed nim i zaoferował mu inny pocałunek – tym razem prawdziwy. Pozwolił, by ich usta zostały przy sobie na dłużej. Pozwolił Bennettowi posmakować go odpowiednio. Wsuwając język do ust swojego pana, kiedy otrzymał zaproszenie, Bennett próbował wyryć w pamięci każdy szczegół. "Wiem, szczeniaku." Wyszeptał mu w usta jego pan i zakończył pocałunek. "Wiem." Żadne słowa nie były konieczne, by wytłumaczyć za co chciał podziękować swojemu panu. Może i żadne takie nie istniały. Bennett kiwnął głową. Palce dotknęły wnętrza jego nadgarstka. Bennett zacisnął mocno oczy pod skórą zakrywającą większą część jego twarzy. Skórzany rzemień wokół jego nadgarstka opadł na ziemię, kiedy jego pan go uwolnił. Bennett pozostawił swoją dłoń tam, gdzie trzymała ją skóra, czekając aż mężczyzna odwróci się i go opuści. Powietrze poruszyło się. Gdzieś po drugiej stronie pokoju zaszeleścił materiał. Przez dłuższą chwilę Bennett nie potrafił zmusić się do ruchu. Nie było sensu tam stać, gdy jego pan już poszedł, ale to było ostatnie połączenie jakie miał ze swoim panem, więc trzymał się go, a minuta mijała za minutą. Wreszcie Bennett zmusił się do sięgnięcia do rzemienia wokół T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

drugiego nadgarstka. Nie było łatwo rozpiąć sprzączkę przy ręku i kostkach. Ale opadnięcie na kolana było łatwe. Bennett opuścił głowę do dołu, kiedy poczuł jak opuszczają go siły. Podłoga była twarda i zimna pod jego kolanami. W mięśniach, które były unieruchomione na zbyt długo, wybuchnął ogień. Ale wszystko wydawało się odległe, jakby działo się komuś innemu. Bennett położył dłonie na podłodze przed sobą, próbując zatrzymać wirujący wokół niego świat. Wreszcie po długim czasie odnalazł w sobie na tyle koordynacji by sięgnąć i rozpiąć maskę. "Wciąż tu jestem." Głowa Bennetta odwróciła się do źródła dźwięku. "Panie?" "Chodź tu, szczeniaku." Bennett zawahał się. "Na czworakach." Rozkazał jego pan. "Przyczołgaj się w stronę mojego głosu." Bennett opuścił dłoń na podłogę. Powłóczył nogami trochę do przodu, instynkt przejął władzę nad umysłem, próbującym zrozumieć co się dzieje. "Właśnie tak." Skupiając się na kojących słowach swojego pana, Bennett podpełznął ślepo w stronę mężczyzny, aż dłoń dotknęła jego policzka i zaprowadziła go przez ostatnie kilka cali. Wpełznąwszy między rozszerzone nogi mężczyzny, Bennett oparł czoło o brzuch swojego pana. Dłoń kochanka szybko przesunęła się na jego kark, by pogładzić pozostawiony tam przez siebie znak. Bennett wziął głęboki wdech, kiedy jego pan czule popieścił jego skórę. Mijane chwile nie były wypełnione niczym, co powinno wydawać się ważne. Nie było seksu, nie było nawet T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

żadnej dominacji. Jego pan zwyczajnie trzymał go przy sobie i gładził go tak, jak alfa rozpieszczałby każdego przerażonego szczeniaka, który wspiął się na jego kolana, szukając pociechy. Bennett zamknął oczy pod maską i potarł twarzą brzuch swojego pana. Z jego gardła wyrwało się skomlenie i nie potrafił się nawet nienawidzić za tę słabość. "Wiem, szczeniaku." Wyszeptał jego pan. "Wiem." Czas mijał. Bennett nie miał pojęcia jak długo klęczał u stóp swego pana, przyjmując jedynie pociechę, którą ofiarowywał mu drugi wilk, ale chwila, którą chciał przedłużyć do końca świata wreszcie nadeszła. Jego pan westchnął i nakłonił Bennetta do uniesienia przytulonej do jego koszuli twarzy i pocałował go bardzo wolno, bardzo słodko i jak obaj wiedzieli, po raz ostatni. "Bądź dobry, szczeniaku." Jego pan minął go. Drzwi otworzyły się i po chwili zamknęły. Coś zniknęło z pomieszczenia. Pozostawiony samemu sobie Bennett uniósł dłoń i rozpiął maskę. Odwróciwszy się opadł przy krześle, na którym siedział jego pan i wpatrywał się w pokój, aż wszystko mu się rozmazało i łzy oślepiły go tak, jak dotąd maska. Bądź dobry. Tak, to właśnie musi teraz zrobić. Żadnych więcej sekretnych spotkań ze swoim panem. Żadnych więcej nocy kradzionej rozkoszy. Bennett miał obowiązki do spełnienia. Musi iść i być teraz dobrym wilkiem.

Rozdział 2 T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Jego pan kazał mu to zrobić. Jego pan kazał mu być dobrym wilkiem. Bennett ciągle powtarzał sobie w głowie te słowa, ale dawały mu niewielką pociechę, kiedy wpatrywał się w tereny, które miał objąć w posiadanie wraz ze swoim nowym partnerem. Będąc poza widokiem pozostałych członków swojej sfory, zamknął oczy, by móc choć na chwilę schronić się przed rzeczywistością. Co chwila brał głęboki oddech, jakby przeładowanie płuc tlenem mogło w jakiś sposób pomóc mu utrzymać swoje nerwy w sekrecie przed wszystkimi wilkami, które zgromadziły się wokół jego nowego domu, czekając na rozpoczęcie ceremonii parowania. Stopniowo kontrolowany, monotonny rytm zaczął koić jego panikę. Sprawił, że była trochę bardziej znośna, łatwiejsza do ukrycia. Jednakże, w tym samym czasie sprawiał, że zbyt łatwo było mu udawać, że jest z powrotem w pokoju tamtego klubu. Sprawiał, że Bennetta bardzo kusiło, by pozwolić sobie wierzyć, że jego pan stoi blisko niego, a oddechy, na których się tak skupiał należały do mężczyzny, a nie do niego. Tempo oddychania jego pana było trochę inne niż jego. Bennett zamknął oczy jeszcze bardziej, kiedy uświadomił sobie, że automatycznie poszukuje rytmu swojego pana. Te dodatkowe powietrze w jego płucach nie uspokajało go ani w połowie tak bardzo, jak ta wątła więź z drugim wilkiem. Niedługo do jego domu przybędzie inna sfora wraz z jego nowym partnerem. Kiedy będzie już sparowany z innym wilkiem, nie będzie mógł już szukać tej więzi ze swoim panem. Ale do tej pory właściwie nikogo nie oszukiwał. W tej chwili było to mniejsze oszustwo, niż byłoby za godzinę. Nie ważne jak żałośnie się czuł, kurczowo trzymając się tego, co stracił, Bennett wziął kolejny wolny wdech i pozwolił by ta więź pozostała w jego umyśle jeszcze przez chwilę. Nagłe sapnięcie zaburzyło rytm, nad którym tak ciężko pracował. Otworzywszy oczy, Bennett spojrzał na tereny, które on i jego partner mieli dostać w prezencie, ale niczego nie zauważył. Zmuszając się do niezamykania oczu, Bennett uniósł dłoń nad oczy i zrobił sobie mentalną T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

notkę, by więcej nie wpaść w taką pułapkę i nie tylko dlatego, że to było niesprawiedliwe względem jego nowego partnera. Zrobił kolejny wdech, skupiając wzrok na widoku ponad zielonymi polami i lasem. Nie był w klubie. Sam fakt, że mógł otworzyć oczy i zobaczyć coś więcej, niż wnętrze maski powinien wystarczyć, by pozbył się tego pomysłu. Wiatr potargał jego włosami. To było tylko kolejne przypomnienie, choć wolałby, aby było inaczej, że stoi na wolnym powietrzu. Klub pachniał skórą, pożądaniem i mężczyznami. Świeżość wiejskiego powietrza powinna usunąć wciąż żywą myśl, że zapach jego pana utrzymywał się w powietrzu, ale tak nie było. Nie ważne jak bardzo skupiał na przyszłości, Bennett nie potrafił pozbyć się myśli, że wszystko co musi zrobić, to odwrócić się a jego pan będzie stał tuż za nim, gotowy, by objąć go swoimi silnymi ramionami i przyciągnąć go tam, gdzie było jego miejsce. Bennett pokręcił głową nad własnymi pragnieniami. Nie teraz. Nie mógł teraz zwariować. Jego pan miał rację. Musiał być dobrym wilkiem. Miał obowiązki do wykonania i obietnice do spełnienia. Nie mógł teraz zwariować. Biorąc kolejny głęboki wdech, Bennett automatycznie sięgnął do znaku na jego karku, szukając w sobie siły. Włosy miał na tyle długie, że ukrywały bliznę przed ciekawskimi oczami, ale kiedy tylko sięgał do tyłu, czuł opuszkami palców krawędzie blizny, a wspomnienia wciąż powracały. Podejrzewał, że to będzie kolejna rzecz, której będzie musiał się oduczyć, kolejna przyjemność, bez której będzie musiał żyć. Bennett opuścił rękę wzdłuż tułowia i kazał sobie przestać być głupcem. Nie ważne jaki zapach sobie wyobrażał, jego pana tu nie było. Może i będzie mógł sięgać do znaku na swoim karku, ale ciarki na plecach i zapach drażniący jego zmysły będą jedynie wytworem jego wyobraźni. Nie było możliwości, by jego pan tu był. Los może i pozwolił mu zakochać się w mężczyźnie, którego nigdy nie widział, ale nie mógł być na tyle okrutny, by zaprosić tu jego pana, by patrzył jak paruje się z innym wilkiem. "Bennett!"

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Zmusił się do odwrócenia i z trudem przywdział uśmiech na twarzy dla swojego brata. "Wracaj do sfory, Bennett! Twój partner tu jest!" Jego brat dopiero co wyrósł ze szczeniaka – podskakiwał z podniecenia z powodu przyjazdu innej sfory, nie rozumiejąc jakie to tak naprawdę miało znaczenie. Bennettowi udało się zatrzymać uśmiech na miejscu. Jego partner tu był. To było...dobre. Umowa była doskonała. Jego partner był, wedle wszystkich raportów, porządnym wilkiem z odnoszącej sukcesy sfory. Sparowanie oczywiście jeszcze bardziej zbliży ich watahy A związek z większą i silniejszą sforą będzie zbawienne dla przyszłości jego obecnej watahy. On i jego partner stworzą między sobą porządną, silną sforę. Wszystko to było dobre, świetne, wspaniałe i nie wiadomo co jeszcze. Dziwne, przypomnienie o tych wszystkich wspaniałych faktach sprawiło, że poczuł jedynie jakby ktoś wyciągnął mu pięścią wnętrzności z brzucha. Przyklejając uśmiech na twarz, Bennett podążył za młodszym wilkiem w stronę starego, wiejskiego budynku, który miał być jego domem. Przybywająca sfora przewyższała jego sforę co najmniej w stosunku dziesięciu do jednego. Bennett rozejrzał się wokół tłumu, wiedząc, że niektórzy członkowie tej sfory przyłączą się do niego i jego partnera, tworząc nową watahę. Przełknął swój żal, że jego rodzinna sfora jest zbyt mała, by oddać mu w tej chwili innego wilka. Może w przyszłości, kiedy jego bracia i siostry będą starsi... Bennett szybko pozbył się tej myśli. Nie ważne kto w której sforze się urodził. Jak tylko ceremonia parowania zostanie dokonana, te wilki, które do nich dołączą, będą jego watahą. Będą tak samo częścią jego rodziny, jak są rodziną jego partnera. Nie mógł trzymać się kurczowo tych rzeczy – swojej byłej sfory, swojego byłego pana. Zmusiwszy się do patrzenia w przyszłość, Bennett lustrował wzrokiem nieznajome twarze, szukając pomiędzy wilkami gamm, bet i omeg wilka alfy. Jego rodzice stali dumni i silni po drugiej stronie łąki, rozmawiając z inną starszą parą alf. Z T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

tłumu nowo przybyłych wyszedł piąty wilk i zaczął iść w ich stronę. Alfa. Więc to był on. Wilk, z którym miał się sparować. Bennett przesunął wzrokiem po mężczyźnie. Był ubrany w te same tradycyjne białe spodnie i koszulę, co Bennett. Cienki materiał nie ukrył za wiele. Był silny, dobrze zbudowany i mocno umięśniony. Krok miał płynny i lekki, co oznaczało zarówno prędkość, jak i siłę. Gdyby nie jasne włosy i jeszcze jaśniejsza skóra, mógłby podawać się za brata Bennetta. Wyglądał jedynie na rok, lub dwa lata starszego od Bennetta. Bez wątpienia będą do siebie świetnie pasowali i świetnie razem rządzili, tak jak przepowiadali ich rodzice. "Bennett!" Zawołał jego ojciec, przywołując go gestem ręki. Bennett wyprostował ramiona, uniósł podbródek i zmusił się do okazania rozluźnienia i pewności siebie, jakie powinien czuć. Jasnowłosy alfa doszedł do grupki wcześniej niż on. Lekki wiaterek przywiał Bennettowi zmieszane zapachy. Zatrzymał się w półkroku. Napotkał wzrok drugiego wilka, kiedy ponad wszystkimi innymi dopłynął do niego jeden zapach i wywrócił jego wnętrznościami. Pan! Z tej odległości nie było mowy, by to była urojona imaginacja wilka pogrążonego w żałobie za tym co stracił, kiedy wyszedł z klubu tamtej nocy. Zapach nie kłamał. Pan! Bennett zmusił się do kontynuowania wędrówki, zmniejszając dystans między sobą, a mężczyzną, którego przez tyle tygodni nazywał swoim panem. Zaschło mu w gardle. Nie ważne jak bardzo pragnął zachować w sobie zapach tego wilka, otoczyć się nim i nigdy nie pozwolić, by opuścił jego zmysły, nie mógł oddychać. Kiedy doszedł do grupki, ojciec poklepał go po plecach.

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

"Bennett, jesteś w samą porę, by poznać swojego nowego partnera. To jest Marsdon." Bennett zwrócił swoją uwagę na drugiego wilka. Obserwował go z trochę dziwnym spojrzeniem w oczach, jakby była jakaś szansa, że mógł go rozpoznać. Sięgnął, by uścisnąć dłoń Bennetta. "Bennett, od dawna czekałem na to spotkanie." Jeśli nie rozpoznałby zapachu swojego pana, to jego głos powiedziałby mu wszystko, co potrzebował wiedzieć. Głęboki, intensywny i pewny – nie było na świecie dwóch wilków, które brzmiały by właśnie tak. Bennett zmusił się do odpowiedzi, do przyjęcia dłoni swego pana i zignorowania tego, jak jego zakręciło mu się w głowie, kiedy usłyszał swoje imię z ust drugiego wilka. "Ja również. " Udało mu się wykrztusić. Całą siłą woli musiał powstrzymywać się, by nie nazwać tego wilka panem przed wszystkimi. Marsdon. Jego pan miał na imię Marsdon. Wilk zacieśnił swój uścisk na dłoni Bennetta, kiedy ten próbował ją wycofać. To był tylko ułamek sekundy. Nikt inny zapewne tego nie zauważył. Ale Bennett wyczuł, że wilk testuje jego siłę. Jego podbródek uniósł się na zawarte w tym ruchu wyzwanie. Spojrzał swojemu panu w oczy i utrzymał jego spojrzenie, odmawiając spuszczenia wzroku i okazaniu wilkowi choćby cienia uległości. Ich rodziny rozmawiały gdzieś obok, dyskutując o korzyściach płynących dla obu ich sfor. Marsdon nie włączył się do rozmowy. Dalej utrzymywał wzrok Bennetta, jakby szukając w nim jakichś oznak słabości, jakiegokolwiek cienia rozpoznania. Nie znajdzie żadnych. Bennett nauczył się, by nic z tej strony jego osobowości nie ujawniło się na jego twarzy, kiedy znajdował się tu, w realnym świecie. Sekunda po sekundzie odwzajemniał inspekcję wilka – starając się jak najlepiej, by okazywać spokój i pewność siebie, podczas gdy jego T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

serce biło szybciej i szybciej, w każdej chwili grożąc wybuchnięciem z jego piersi. Wargi Marsdona uniosły się w dziwnym małym uśmiechu i wolno pozwolił pozostałym członkom sfory odwrócić swoją uwagę od swojego przyszłego partnera. Bennett z wdzięcznością odwrócił się od Marsdona. Patrząc po kolei na pozostałe wilki, uświadomił sobie, że żaden nie zauważył w ich uścisku dłoni nic dziwnego. Wszyscy wciąż się uśmiechali. Wszystko było w porządku. Odpychając na bok głupi moment paniki, Bennett starał się z całych sił słuchać wymienianych przez wilki uwag. Prawie niemożliwym było słuchanie rozmów, kiedy każde słowo, jakie wypowiedział Marsdon przesuwało się wzdłuż jego kręgosłupa bez rozumienia informacji, które docierały do jego uszu. Z kręgosłupa, głos jego partnera przechodził wprost do jego fiuta, powodując, że stawał się coraz bardziej twardy pod niewielką osłoną, jaką zapewniały jego spodnie. Cienki materiał zaczął się naprężać. Bennett wziął mały, drżący oddech. Gdyby ktokolwiek zauważył, dokuczałby mu, że nie może się doczekać, aż ceremonia się skończy i po raz pierwszy zostanie ze swoim partnerem sam na sam. Pozostałe alfy wzięłyby to za prosty znak, że mężczyzna, którego wybrali na jego partnera mu odpowiada. Bennett zaryzykował spojrzenie na Marsdona. Wilk miał utkwiony wzrok w rozcięciu spodni tuż nad jego kroczem. Kiedy Bennett patrzył, jego przyszły partner uniósł wzrok. Pozostałe wilki roześmiały się z jakiejś historyjki, którą opowiadał ojciec Marsdona. Bennett roześmiał się uprzejmie razem z nimi, choć nie słyszał ani słowa. Pod pretekstem odwrócenia wzroku od Marsdona, zwrócił swoją uwagę na starszego wilka. Do ogólnego śmiechu dołączył śmiech Marsdona. Intensywny dźwięk kusił Bennetta, by z powrotem się do niego odwrócił, ale udało mu się powstrzymać. "Jeśli dobrze pamiętam," powiedział Marsdon, "to nazwałeś mnie wtedy małym, zuchwałym szczeniakiem." Bennett stężał, kiedy jego pan wypowiedział to słowo. Jego fiut drgnął pod cienką bawełną, T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

błagając o uwagę swojego pana. Nie widząc innej alternatywy, Bennett odwrócił się do swojego przyszłego partnera i spojrzał mu w oczy. Marsdon uśmiechnął się, jakby dokonał jakiegoś fantastycznego odkrycia, ale Bennett wiedział, że nie dostarczyła mu tego jego własna mina. Nie było mowy, by drugi wilk wiedział na sto procent. Mógł podejrzewać, mógł skłaniać się do poddania go próbie, ale nie mógł wiedzieć, że był tym wilkiem, który ukrywał się za maską i fałszywym zapachem tylko dla przywileju czołgania się u stóp innego mężczyzny. Bennett zmusił się do obojętnej miny, choć skręcały mu się wnętrzności, a Marsdon wpatrywał się w niego bardzo uważnie. Wydawało się, jakby stali tam całą wieczność, prowadząc uprzejmą rozmowę – lub, przynajmniej jeśli chodzi o Bennetta, stali, podczas gdy pozostali prowadzili uprzejmą rozmowę. Gardło miał tak wyschnięte, że gdyby chciał się do niej dołączyć, to wydobyłby się z niego jedynie skrzek. W jego głowie lęki, których istnienia nigdy głośno by nie wypowiedział, dalej krążyły i splatały się z sobą. Marsdon nie mógł być pewny. Nawet jeśli podejrzewał, że Bennett jest niewolnikiem z klubu, to nie mógł rzucić mu takiego oskarżenia przed wszystkimi. Nie mógł odwołać ceremonii bez twardego dowodu, że partner, jakiego wybrali dla niego starsi sfory nie jest godzien nazywania go alfą. Bennett spojrzał na pozostałe wilki. Marsdon nie mógł zarzucić mu oszustwa. Nie mógł ujawnić każdemu ich sekretu bez zrujnowania wysiłków, jakie ich rodzice włożyli, by doprowadzić do skutku umowę między ich sforami. I Marsdon nie mógł tego zrobić. Nie mógł... "Co sądzisz o swoich nowych ziemiach, Bennetcie? Masz już co do nich jakieś plany?" Bennett zamrugał i odwrócił się w stronę ojca swojego nowego partnera. Jego gardło odmówiło posłuszeństwa. W tamtej właśnie chwili, dłoń Marsdona spoczęła na jego krzyżu. Bennett automatycznie odwrócił się do niego. Jego partner uśmiechnął się. T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

"Ja również nie miałem czasu dobrze im się przyjrzeć." Powiedział, nim zwrócił się do swojego ojca. "Zanim podejmiemy jakieś decyzje, powinniśmy mieć czas na wspólne ich zbadanie." Wszyscy kiwnęli w aprobacie głowami. Alfy były jednością. Decyzje podejmowały razem. Bennett również kiwnął głową. Kiedy zmieniono temat rozmowy i uwaga wszystkich ponownie się od niego odwróciła, Bennett przeszedł na bok tak dyskretnie, jak to tylko było możliwe. Marsdon podążył za nim, cały czas trzymając dłoń na jego krzyżu. "Skóra." Bennett odwrócił się gwałtownie twarzą do swojego partnera, pewny, że źle zrozumiał usłyszane słowo. "Co?" "Skóra." Powiedział ponownie Marsdon – wyraźnie, ale na tyle cicho, że Bennett był pewien, że nie słyszał go żaden z pozostałych wilków. Bennett wpatrywał się w niego przez długie, bolesne sekundy, nie będąc w stanie zrobić niczego, jak tylko mieć nadzieję, że jego mina nie wyraziła szoku z usłyszenia tego wyszeptanego mu do ucha słowa. "Twój pas – jest zrobiony ze świetnej skóry." Zauważył Marsdon i przesunął palcami po skórzanym pasie otaczającym talię Bennetta. Wzrok Bennetta powędrował do czarnego pasa, o którym prawie nie myślał w ciągu tych wszystkich lat noszenia. Palce Marsdona przesunęły się wokół jego ciała, by spocząć na sprzączce pasa. Odepchnięcie dotyku swojego partnera byłoby nieuprzejmością. Zostałoby odebrane jako brak szacunku dla Marsdona i jego obecnej sfory. Nie mógł zrobić nic, jedynie stać przed wszystkimi i modlić się, by jego sekret został sekretem. "To tylko pasek." Wydusił. T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

"Tylko?" Zapytał Marsdon, unosząc brew. Bennett ni stąd, ni zowąd znalazł się z powrotem w klubie. Leżał plecami na ciężkim, drewnianym stole, ślepo wyciągając dłonie, by zostały związane. Jego pan używał tej nocy pasa, by go związać. Wsuwając skórę przez otwory w stole i za każdym razem otaczając jego nadgarstki, przywiązał je ciasno do drewna. Zostawił go tam na zdawałoby się wieczność, nim wreszcie zdecydował, że przyszedł czas zabawić się ze swoim szczeniakiem. "Naprawdę wierzysz, że skóra i sprzączka tworzą jedynie pasek?" Wyszeptał mu do ucha Marsdon. Bennett przełknął. Jego wzrok przesunął się na noszony przez Marsdona pasek. Jego nadgarstki mrowiły w miejscu, gdzie tak mocno krępowały go więzy. Nie potrafił oderwać wzroku od tej skóry. Myślał tylko o tym, czy ten pas był tym samym, którego Marsdon używał tamtej nocy, by go związać. Wyglądał na tyle grubego, by pasować do swędzących śladów na jego nadgarstkach i na tyle mocnego, by trzymać go w miejscu na zawsze. "Jesteśmy gotowi do rozpoczęcia ceremonii." Bennett odwrócił się twarzą do ojca Marsdona. Starszy wilk wyglądał na rozbawionego, gdy patrzył jak każdy z nich miał położoną dłoń na pasku drugiego. Bennett odsunął dłoń, nie będąc nawet świadomym, że ją wcześniej wyciągał. Odwrócił się twarzą z powrotem do Marsdona, tylko po to, by przekonać się, że wilk znajduje się zaledwie kilka cali od jego ust. Szybko odsuwając się do tyłu, Bennett kiwnął głową. Ceremonia...Tak. Kiedy ojciec Marsdona odszedł, Bennett ruszył za wilkiem, chcąc zakończyć ceremonię, nim Marsdon będzie miał czas na zaskoczenie go swoim kolejnym małym testem. Nie mógł polegać na kolejnym uratowaniu go przez innego wilka.

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Kiedy szli, Bennett przeszukał wszystkie swoje wspomnienia, starając się przypomnieć sobie, czy zrobił coś, co mogłoby ponad wszelką wątpliwość udowodnić, że podejrzenia Marsdona były słuszne. Sięgnął do jego pasa, położył palce na kawałku skóry, który należał do jego nowego partnera. To wszystko. Oni po prostu...porównywali paski? Marsdon szedł tuż za nim. Nie odezwał się ani słowem, kiedy on i Bennett podążali za tłumem wilków do skraj lasu, który rozciągał się po jednej stronie starego domu. Ojciec Marsdona i inne alfy już tam były, czekając aż zajmą swoje miejsca. Po chwili Marsdon stał na przeciw niego, alfy ich sfor dołączali swoje dłonie. Nie było już czasu na zastanawianie się, czy Marsdon dokona ceremonii niezależnie od swoich podejrzeń. Jeśli miałaby być odwołana, to byłaby odwołana w trakcie uroczystości – w najbardziej upokarzający możliwy sposób. Kiedy ceremonia się zaczęła i oczy wszystkich zgromadzonych wilków spoczęły na nich, Bennett zaczął wpatrywać się wprost przed siebie, tuż obok Marsdona. Zwykła, krótka chwila, zwykłe stwierdzenie tego, co się działo. "Alfa z alfą, wilk z wilkiem. Ofiarowujemy wam szansę na utworzenie nowego życia, nowej sfory, nowego rodu..." Bennett słuchał tego jakby z oddali. Zmusił się do kolejnego głębokiego oddechu. "Wilk z twojej sfory staje się alfą swojej własnej sfory." Powtórzył Marsdon głosem silnym i spokojnym. Napotkał wzrok Bennetta i patrzył na niego wymawiając poszczególne słowa. Bennett odwzajemnił spojrzenie mężczyzny i przełknął. Jakiekolwiek Marsdon mógł mieć podejrzenia, najwyraźniej zamierzał przez to przejść. Poczuł w żyłach akceptację swojego pana. Jego walące serce uspokoiło się. Kiedy Bennett powtarzał za nim słowa, Marsdon dalej utrzymywał jego wzrok. Dłonie T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

pozostałych wilków odsunęły się, pozostawiając złączone dłonie Bennetta i Marsdona. Gorąco dłoni jego pana paliło mu skórę, jakby w jakiś sposób mężczyzna oznaczał go jako swojego, tu i teraz, kiedy stali otoczeni pozostałymi wilkami. Bennett stał całkowicie nieruchomo, kiedy Marsdon zrobił pół kroku do przodu. Jego wolna dłoń dotknęła policzka Bennetta, pokazując mu, by przechylił głowę do tyłu i otrzymał proste dotknięcie warg, które dopełni ceremonii. To było jak dawanie usychającemu z pragnienia kropli wody, a potem odebranie mu szansy na kolejną. To wcale nie ukoiło desperackiego pragnienia prawdziwego pocałunku od jego pana. Nie sprawiło też, że nie chciał paść na kolana i błagać o prawdziwy pocałunek. Muśnięcie warg sprawiło jedynie, że było mu coraz trudniej pamiętać, że Marsdon nie oferował mu powtórzenia wszystkiego, co działo się między nimi w klubie. Sprawiło, że coraz ciężej mu było stanąć twarzą przed faktem, że nie mógł już nawet dłużej tego pragnąć. Nie ważne jak bardzo to bolało, Bennett zmusił się do próby cofnięcia się od wszystkiego, w czym zakochał się przez te ostatnie tygodnie i miesiące. Ale dłoń na jego policzku zatrzymała go w miejscu. Język Marsdona polizał jego usta. Pomimo iż wiedział, że teraz wszystko jest inaczej, Bennett nie potrafił utrzymać swoich warg razem, kiedy było oczywiste, że jego pan chciał się między nie wsunąć. Stał w miejscu, całkowicie bezradny, a Marsdon pogłębił pocałunek, zmieniając zwykłą ceremonię w coś, co było absurdalnie bliskie seksu w obecności wszystkich. Wśród otaczających ich wilków nastąpiła wrzawa. Całe ciało Bennetta napięło się. Marsdon oparł czoło o jego i pozwolił, by między ich usta dostało się powietrze. "Cicho, szczeniaku. Już dobrze. Trzymam cię." Bennett wyszarpnął się, ledwie powstrzymując swoje przerażenie. Łypnął na Marsdona, jakby nie miał pojęcia, dlaczego nazwał go takim słowem, jakby nazwanie dorosłego mężczyzny szczeniakiem mogłoby być odebrane jako obelga. Marsdon spojrzał na niego z dziwnym wyrazem w oczach. Otoczyli ich ludzie, ze wszystkich stron gratulując im, ściskając ich i podając im dłonie. T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Bennettowi udało się uśmiechnąć i skinąć każdemu głową. Nikomu nie wydawało się dziwne, że stał plecami do Marsdona, celowo odwracając się, by przyjąć gratulacje od wszystkich wilków, które były jak najdalej od jego nowego partnera. "Steffan." Bennett kiwnął automatycznie głową. Potem uświadomił sobie, że wilk przedstawiał się i czekał, aż on odpowie mu coś ważnego. "Dołączysz do naszej sfory?" Uświadomił sobie. Wilk przytaknął. Był, krótko mówiąc, ogromny – ściana solidnych mięśni, która górowała nad jego oboma nowymi alfami. Bez wątpienia okaże się przydatnym wilkiem beta, kiedy przyjdzie czas, aby jeden z ich gamm awansował do tej roli. Bennett szukał jakichś stosownych słów, które mógłby wypowiedzieć, podczas gdy jego głowa była wypełniona Marsdonem. "Jesteś mile widziany." Powiedział. Steffan posłał mu mały, prawie nieśmiały uśmiech. Odsunął się i przyprowadził w stronę Bennetta mniejszego wilka. "To jest Francis." Bennett potrząsnął dłonią wilka. Obaj mieli opuszczony wzrok, kiedy się do niego zwracali, okazując mu swoje posłuszeństwo, co było prawidłowe, kiedy witali swojego nowego alfę. Ale kiedy Francis uniósł wzrok, Bennett wiedział, że jest szacowany. Mądry, zauważył. A teraz, gdy Steffan się odsunął, okazało się, że wcale nie taki niski, jak się zdawało na początku. Zapewne okaże się przydatnym gammą. Chwila napięcia zniknęła, kiedy uświadomił sobie, co robi. Był alfą. Oceniał wilki, które miały dołączyć do jego sfory. Robił dokładnie to, co powinien robić każdy alfa na jego miejscu. Nawet wiedząc, że jego pan stoi za nim, był w stanie poradzić sobie ze swoimi obowiązkami. T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Potrafił to zrobić. Podszedł kolejny wilk. Ten był naprawdę niewielki. Bennett uświadomił sobie, że jest ostrożny, kiedy ściskał jego dłoń. "Nasz nowy omega?" Zgadywał. "Talbot." Bennett kiwnął głową, akceptując wilka. "Jesteś mile widziany." Talbot uśmiechnął się z ulgą, jakby nie był do końca pewny, jakie otrzyma powitanie. Bennett zrobił sobie mentalną notkę, by mieć na niego oko i upewnić się, że odpowiednio zadomowi się w sforze. Minęło kolejne napięcie. "Są jeszcze inni." Powiedział Francis. "Alfred gdzieś tu jest i..." Bennett kiwnął głową i uśmiechnął się do wszystkich. "Porozmawiamy wszyscy później." Obiecał, kiedy członkowie jego byłej sfory nalegali na chwilę jego uwagi. Znajome twarze wkrótce zgromadziły się wokół niego, drażniąc się, że chce wszystko pospieszyć i zostać ze swoim partnerem sam na sam. Bennett zmuszał się do uśmiechu i zgadzania się, choć marzył całym sercem, by móc przesunąć ten moment o wieczność. "Bennett." Zadowolony z możliwości porozmawiania przez chwilę z kimś nieznajomym, odwrócił się w stronę wilka po swojej lewej. Wyciągnąwszy dłoń, by przyjąć gratulacje, znalazł się ponownie twarzą w twarz z ojcem Marsdona.

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Spojrzał mężczyźnie w oczy i utrzymał jego wzrok – tak jak to powinien robić alfa, kiedy stał przed innym alfą. Jego oczy były tak samo intensywnie brązowe jak Marsdona, ale ku ogromnej uldze Bennetta, nie budziły w nim żadnego instynktu uległości, który mógł się w nim czaić. "Czas na wejście do środka. Powinniście mieć trochę czasu na zawiązanie więzi, nim zostaniecie sami z waszą nową sforą." "Tak." Zgodził się Bennett, jakby nie mógł myśleć o niczym, co bardziej by go ucieszyło, niż zamknięcie w jednym pokoju z jego panem i szukanie wytłumaczeń i kłamstw, by ukryć swoją słabość, jaką okazał w klubie. Nie spieszył się, kiedy szli do domu. Marsdon w milczeniu szedł za nim krok w krok. Szedł po schodach tak wolno, jak tylko śmiał, próbując nie wyglądać na mało zadowolonego z wiązania ze swoim nowym partnerem. O wiele za szybko znaleźli się w ich nowej sypialni. Bennett wziął głęboki wdech i odwrócił się, by zamknąć za nimi drzwi, zostawiając ich w pokoju samych. Każda próżna nadzieja, że Marsdon wyzbył się swoich wątpliwości natychmiast umarła. "Wiedziałeś przed dzisiejszym dniem?" Zapytał Marsdon w chwili, gdy kliknął zamek od drzwi. "Wiedziałem co?" Zapytał Bennett, wycofując się na drugą stronę pokoju, jakby dystans między nimi miał mu ułatwić zachowanie zdrowego rozsądku. Marsdon stłumił śmiech. "Zamierzasz wiecznie udawać, że nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy?" Bennett spojrzał na niego, zmuszając się do obojętnej miny. Marsdon zwęził oczy.

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

"Rozumiem dlaczego chciałeś grać tę farsę przed pozostałymi, ale niech mnie szlag, jeśli pozwolę ci to ciągnąć, kiedy jesteśmy sami." "Farsę?" Zapytał Bennett tak niewinnie, jak tylko mógł. W gardle Marsdona zaczął tworzyć się warkot. Ruszył do przodu, zmniejszając między nimi dystans, ale ani na chwilę nie zrywając kontaktu wzrokowego. Bennett odwzajemnił spojrzenie, wiedząc, że opuszczenie wzroku będzie oznaczać koniec równości, jaka musiała istnieć między parą alfa. Mylił się, kiedy myślał, że Marsdon testuje go tam na zewnątrz. Teraz, kiedy cierpliwość, jaką Marsdon ewidentnie okazywał mu w towarzystwie innych zniknęła, zobaczył jak do tej pory wilk był ostrożny. Marsdon stanął dokładnie w przestrzeni osobistej Bennetta, patrząc na niego z góry. Żadnej subtelności, żadnej powściągliwości. Znowu znalazł się w obecności wilka, do którego należał w tamtym klubie. Jego nowy partner był jedynie cal wyższy od niego, ale to wystarczyło. Bennett czuł się bardziej, jak czołgający się u jego stóp szczeniak, niż świeżo mianowany alfa swojej własnej sfory. Przełykając szybko, Bennett starał się nawilżyć gardło, żeby mógł odpowiedzieć. "Odegrałem swoją rolę w ceremonii parowania, nic więcej." Powiedział. "Nie było żadnej farsy." Wróciło warknięcie, głośniejsze i groźniejsze. "Jeśli chciałeś, żeby to zadziałało na twoim partnerze, to nie powinieneś się godzić na parowanie z alfą." Powiedział mu Bennett i natychmiast poczuł żałosną falę ulgi na sam fakt, że nie załamał mu się głos. Wargi Marsdona rozciągnęły się w lekkim uśmiechu. Wziął głęboki wdech, napełniając płuca zapachem Bennetta. "O wiele lepszy, niż ta woda kolońska." Wyszeptał Bennettowi do ucha. T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Bennett przełknął. "Nie mam pojęcia o czym mówisz." Marsdon kłapnął zębami, łapiąc ucho Bennetta między swoje kły i zbliżył się do niego jeszcze bardziej. Jego erekcja przycisnęła się do biodra Bennetta. Bennett sapnął. Odsunąłby się, ale uśmiech Marsdona lekko się zmienił, jakby był rozbawiony jego strachem bycia tak blisko swojego pana. Bennett przestąpił z nogi na nogę, by zakryć swoją pomyłkę. "Jesteś jedynym wilkiem, na którego tak silnie reaguję." Wyszeptał mu do ucha Marsdon. Kiedy mówił, przesuwał wargami po policzku Bennetta, tuż pod miejscem, gdzie skórzana maska ukrywała połowę jego twarzy, jakby Marsdon potrzebował przypomnienia, że teraz nic nie było przed nim ukryte. "Jeśli jesteś zadowolony z mężczyzny, jakiego nasi rodzice wybrali ci na partnera, to –" "Dość." Warknął Marsdon. "Może wcześniej nie widziałem twojej twarzy i nie czułem twojego zapachu, ale wiedziałem kim jesteś w chwili, gdy cię zobaczyłem. W tamtej chwili musiałem przegryźć sobie język, by nie kazać ci klęknąć przed wszystkimi. W następnej sekundzie chciałem wyzwać każdego wilka, który za długo ściskał ci dłoń. W chwili, gdy uświadomiłem sobie, że to ty, przestałem nienawidzić tego związku." Bennett nie mógł oddychać. To było za wiele. Marsdon był za blisko, otaczał sobą Bennetta, wyciskając powietrze z jego płuc. Odepchnął mężczyznę od siebie. "Nie mam pojęcia o czym mówisz." Marsdon złapał go za ramię, kiedy próbował obok niego przejść. Jego palce przesunęły się w stronę jego karku. Bennett odwrócił się od niego, strącając jego palce i czując zbliżający się atak paniki. T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

"Pokaż mi swój kark." "Że co?" Marsdon zbliżył się. "Jeśli naprawdę chcesz, żebym uwierzył, że nie jesteś tym kim jesteś, to pokaż mi tył swojej szyi." Nie był całkowicie pewny. Bennett widział to w jego oczach. Był pewny na dziewięćdziesiąt dziewięć procent – wystarczająco, by zachowywać się, jakby był pewien – ale jeśli nie zobaczy znaku na jego karku, nigdy nie pozbędzie się tego jednego procentu wątpliwości. Bennett pokręcił głową. "Nie." To była jedyna rzecz, na którą nie mógł nigdy pozwolić.

Rozdział 3 "Masz coś do ukrycia?" Zapytał Marsdon i zbliżył się do swojego nowego partnera. Bennett był jego szczeniakiem. Ubrania może i zakrywały każdy cal jego skóry, ale nie musiał widzieć całego jego ciała, by go rozpoznać. Musiał nim być. Nie było innego wyjaśnienia. Wilk cofnął się o krok. Uderzył ramionami o krawędź szafy. Bennett obrócił się, jakby stawał przed innym napastnikiem. Marsdon rzucił się na niego, cała jego cierpliwość do tych głupich gierek zniknęła. Bennett odwrócił się twarzą do niego w samą porę, by odeprzeć atak. Upadli na ziemię, przekręcając się po grubych, drewnianych deskach. Kolano Marsdona zderzyło się z krawędzią łóżka – tego, na którym powinni razem 'odpoczywać' i umocnić więź, która powinna między nimi T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

rosnąć, odkąd złożyli partnerskie śluby. Poczuł przeszywający ból, ale nie puścił Bennetta. Ciemniejszy wilk był silny, równy jemu. Marsdon przekręcił ich, pchając mężczyznę na plecy. Ich oczy spotkały się. Marsdon widział desperację swojego partnera. Nie miał wątpliwości, że Bennett widział w jego oczach to samo spojrzenie. Musiał wiedzieć. Musiał być pewny. Bennett przekręcił się, próbując go zrzucić. Marsdon odsunął się i pozwolił swojemu szczeniakowi na krótką chwilę wolności. Jego nowy partner przekręcił się, ale był to powolny ruch. Uświadomił sobie, że jego przeciwnik z nim nie walczy. Obejrzał się z niepokojem w oczach, najwyraźniej wierząc, że Marsdon został zraniony. Marsdon wykorzystał szansę. Rzucił się na swojego partnera, przyciskając go twarzą do podłogi. Bennett próbował go skopać, ale jego reakcja była o sekundę opóźniona. Marsdon usiadł na nim okrakiem, przyszpilając go wagą swojego ciała i jedna z jego dłoni wsunęła się we włosy Bennetta, by przytrzymać jego głowę. Drugą dłoń przesunął na jego kark. Musnęła uniesioną linię skóry – bliznę, która idealnie pasowała do krzyża, który naciął na swojej ręce. Chęć walki zdawała się opuścić Bennetta. Leżał bezwładny i pokonany pod ciałem Marsdona. Marston ostrożnie łagodził swój uścisk, aż stał się delikatną pieszczotą. Wsunął palce we włosy Bennetta, upajając się całkowitą pewnością, że jego instynkty się nie myliły i wszystko między nim i Bennettem jest załatwione. Włosy jego partnera, kiedy były wolne od maski, były długie i gęste. Wiedział, że będą czarne, tak jak pozostałe włosy na ciele Bennetta, ale potrzeba by zanurzyć palce w tych kosmykach i nigdy nie puścić była nowa. Marsdon pochylił się i złożył pocałunek na tyle głowy Bennetta. Odsunąwszy włosy, które zakrywały bliznę, tam również złożył pocałunek, zastanawiając czy się uda mu się usłyszeć od swojego partnera ten zadowolony, mały jęk, który tak kochał. Nie było żadnego jęku. "To nic nie znaczy." T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Marsdon zmarszczył brwi. "Co?" "To nic nie znaczy." Powtórzył Bennett. "Ta blizna, to, co robiliśmy w tamtym pokoju, to wszystko nic nie znaczy." Marsdon odsunął się zaskoczony tą wypowiedzą, co pozwoliło Bennettowi na wyrwanie się z jego uścisku. Bennett odczołgał się od niego, aż usiadł opierając się o bok łóżka, jedno kolano przyciągnął do siebie, jakby bronił się przed możliwym atakiem. "Moja ciekawość wzięła nade mną górę." Powiedział Bennett. "Myślałem, że bawienie się w głupie, ludzkie gierki pokaże mi jak żyją inne wilki w sforze – co je uszczęśliwia. Więc spróbowałem. To nie znaczy nic więcej niż to, że chciałem wiedzieć jak czują się omegi – wiedzieć czego potrzebują od swojego alfy." Marsdon spojrzał na niego. Niebieskie. Zawsze zastanawiał się jakie będą jego oczy. Były niebieskie, intensywne i idealne. Ale przerażone, bardzo, bardzo przerażone. "Byłem tam." Przypomniał swojemu kochankowi Marsdon, próbując być przy tym delikatny. "Może nie mogłem patrzeć ci w oczy, kiedy miałeś tą maskę, ale widziałem co nasze wspólne noce dla ciebie znaczyły. To nie była tylko ciekawość – ani dla mnie, ani dla ciebie, szczeniaku." "Nie nazywaj mnie tak." Marsdon zbliżył się i przykucnął przy nim. Bennett spiął się, ale nie ruszył. "Lubiłeś kiedy nazywałem cię moim szczeniakiem." Powiedział Marsdon. "Lubiłeś mówić do mnie panie."

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Bennett odwrócił twarz. "To było tylko kilka głupich godzin. Nie pozwolę, by zniszczyły całe moje życie." Marsdon wsunął palce w jego włosy i odwrócił partnera w swoją stronę. Klęknąwszy nad nim, złapał twarz Bennetta między swoje dłonie i przechylił jego głowę, by wilk spojrzał mu w oczy. Bennett opierał się przez kilka sekund, ale potem spojrzał mu w oczy i utrzymał jego wzrok. "Jestem alfą." Marsdon zmarszczył brwi. "Nigdy nie powiedziałem, że nie jesteś." "Więc traktuj mnie jak alfę!" Zażądał Bennett. Marsdon usiadł na piętach, zabierając dłoń z twarzy Bennetta. Spojrzał na niego, próbując zrozumieć jak to się stało, że najszczęśliwsza chwila w jego życiu mogła pójść tak okropnie źle. "Jesteś alfą. Jesteś również moim partnerem. Nie ma nic złego w –" Bennett ponownie się odwrócił. "Tamte noce nie były parowaniem." "Wiem." Zgodził się Marsdon. "Nigdy tak się nie czułem, kiedy byłem z innym wilkiem." Bennett przełknął, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w jakiś punkt obok Marsdona. "To nie może się zdarzyć nigdy więcej." Wyszeptał. "Oczywiście, że –" T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

"Jaki alfa czołga się ślepo w stronę dźwięku głosu pana?" Powiedział Bennett. "I ty naprawdę wierzysz, że myślę o tobie jedynie w takich kategoriach?" "Alfa rządzi." Warknął Bennett. "Nie czołga się. Nie uważa innego mężczyzny za swojego pana i nie odpowiada, gdy jest nazywany szczeniakiem. Dałem naszej sforze słowo, że będę dobrym alfą. Zamierzam go dotrzymać." "Byłeś szczęśliwy." Powiedział Marsdon, nie będąc do końca pewnym, kto tak naprawdę potrzebował tego przypomnienia. "Byłeś...spokojny." Bennett zamknął na chwilę oczy, jakby chciał temu zaprzeczyć, ale nie mógł się do tego zmusić. "Alfa na pierwszym miejscu stawia swoją sforę." Wyszeptał i przełknął. "Nigdy więcej." "Nic nie słyszę." Marsdon odwrócił się twarzą do drzwi. "Może śpią." Powiedział kolejny głos po drugiej stronie drewnianych drzwi. "Obaj jesteśmy całkowicie przytomni." Odkrzyknął Marsdon. "Czego chcecie?" "Stare sfory będą musiały niedługo wracać." Zawołał przez drzwi wilk. "Jeśli życzycie sobie dzielić z nimi ucztę, to –" Marsdon westchnął. "Dobrze. Możecie im powiedzieć, że już idziemy." Kroki oddaliły się od drzwi sypialni i Marsdon odwrócił się do Bennetta. Przez długi czas nie potrafił zmusić się do zrobienia niczego więcej, oprócz wpatrywania się w wilka. Jego partner T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

nie spuścił wzroku, ale też nie patrzył mu w oczy. Najwyraźniej mała plama na ścianie była bardziej interesująca, niż on. "Powinniśmy się przebrać i zejść na dół." "Tak." Zgodził się Bennett. Między nimi zawisło słowo panie, błagając, by zostało wypowiedziane, błagając, by zostało usłyszane, ale ostatecznie zostało niewypowiedziane. Marsdon wyciągnął dłoń, by pomóc swojemu partnerowi wstać. Bennett podał mu swoją rękę z jedynie lekkim wahaniem. Ale kiedy podniósł się z podłogi, Marsdon zrozumiał, że nie zyskał jego zaufania. Wciąż nie patrzył swojemu partnerowi w oczy. Ich ubrania leżały na otomanie przed łóżkiem. Bennett podniósł swoje bez słowa. Odwrócił się plecami do Marsdona i zdjął koszulę przez głowę. Marsdon nie ruszył się po swoje ubrania. Pozwolił swoim oczom sycić się ciałem Bennetta, kiedy cienka, biała bawełna z ceremonii parowania była składana i odkładana na bok. Mięśnie na jego ramionach napinały się przy każdym ruchu, ale stężały, kiedy znieruchomiał. Napinał się tak też wtedy, kiedy nosił maskę – kiedy wiedział, że jest obserwowany. W klubie niewiele mógł z tym zrobić. Związanie i ofiarowanie się Marsdonowi, zachęcenie swojego pana, by zrobił z nim wszystko, co tylko chce – skarga, że Marsdon się na niego gapi byłaby szaleństwem. Patrząc na plecy swojego partnera, Marsdon poczuł na plecach ciarki niepokoju. Miał wtedy prawo do zrobienia z Bennettem wszystkiego, co chciał, bo jego szczeniak dał mu na to pozwolenie. Jeśli jednak teraz Bennett zmienił zasady, to – Marsdon zmarszczył brwi. Bennett spojrzał przez ramię w samą porę, by to zobaczyć. Jego prawa ręka drgnęła, jakby chciał ją wyciągnąć. Nie. Uświadomił sobie chwilę później Marsdon, nie żeby ją wyciągnąć – ale żeby sięgnąć T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

nią w stronę swojego karku. "Zrobiłem ci znak tak, żeby nikt nie mógł go zobaczyć, jeśli tego nie chcesz." Powiedział Marsdon. Mały sekret, o którym nikt nie będzie wiedział. Mała część jego kochanka, która zawsze będzie tylko jego. Bennett odwrócił się. Jego dłoń zacisnęła się w pięść, kiedy dokonywał oczywistej próby nie dotknięcia krzyża, jaki Marsdon zostawił mu na skórze. "Zrobiłeś go tam, żebym nie mógł poprosić nikogo innego, by mnie tam pocałował." Powiedział Bennett. "Tak. To też." Marsdon nie zamierzał za to przepraszać, jego dłoń zacisnęła się w pięść na samą myśl o czyichś innych wargach dotykających jego partnera. Zobaczył jak gardło Bennetta porusza się parokrotnie. "I nigdy mnie nie poprosiłeś." Przypomniał mu Marsdon. "Co?" "Nigdy mnie nie poprosiłeś, żebym cię tam pocałował. Nigdy nie musiałeś." Jego szczeniak nigdy nie musiał o nic prosić – nie, gdy Marsdon był chętny przeznaczać tyle godzin, jakie spędzali w klubie, ucząc się małych oznak, których jego kochanek nie potrafił ukryć – tylko po to, by mógł wiedzieć, czego Bennett potrzebuje i aby jego szczeniak nie musiał o to prosić. Dłoń Bennetta powędrowała na kark, jakby już nie mógł dłużej powstrzymać pokusy dotknięcia znaku. Marsdon zbliżył się do niego. Zaskrzypiała deska na podłodze. Bennett odwrócił się twarzą do niego. W oczach jego szczeniaka walczyły złość i strach. Potem jego mina rozjaśniła się, emocje szybko znalazły się pod jego kontrolą. "Wszyscy czekają na dole." T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Marsdon nic nie powiedział. Bennett sięgnął po niebieską koszulę i założył ją sobie przez głowę, ukrywając przed panem swoje ciało. Od patrzenia, jak ta skóra znika przed jego wzrokiem, gorsza była wiedza, że nic nie może z tym zrobić. Po chwili Bennett zmienił również spodnie, wysuwając w międzyczasie pasek z białych, bawełnianych spodni do czarnych dżinsów. Nie miał nic pod nimi. Marsdon postanowił zapamiętać ten fakt na później. Bennett założył buty i spojrzał na Marsdona. Rzucił okiem na drzwi, jakby zastanawiał się nad zejściem na dół w pojedynkę, ale nie zrobił żadnego ruchu, by wcielić ten pomysł w życie. Zamiast tego podszedł do okna i spojrzał w dół, odwracając się plecami do Marsdona, jakby wskazywał mu na to, że oferuje mu prywatność, jakiej on nie zapewnił Bennettowi. Marsdon szybko przebrał się w nowe ubrania. Bennett obejrzał się przez ramię. Marsdon próbował złapać jego wzrok, ale ciemniejszy wilk nie spojrzał mu w oczy, kiedy szedł w stronę drzwi. Marsdon doścignął go w samą porę, by położyć dłoń na klamce, nim zrobił to Bennett. Nie mógł pozwolić, by jego partner opuścił ten pokój, myśląc, że tak niewiele się przejmował i że podda się tak łatwo. "To jeszcze nie koniec, szczeniaku." Bennett nie odwrócił się do niego. "Koniec nastąpił w chwili, gdy opuściliśmy tamten klub. I Bennett – nie szczeniak." Marsdon niechętnie puścił klamkę i odsunął się, by pozwolić swojemu partnerowi wyjść z T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

pokoju. Bennett przeszedł korytarzem w stronę schodów z absolutną pewnością siebie. Marsdon widział, jak jego kochanek był roztrzęsiony wszystkim, co się dzisiaj wydarzyło, ale mógł się założyć o swoje życie, że nikt inny tego nie zobaczy. Alfa w każdym calu. Może gdyby zauważył to, kiedy byli razem w klubie, to wszystko ułożyłoby się inaczej. Kiedy weszli do holu, znajdującego się pod sypialnią, gdzie 'odpoczywali', rozległy się wiwaty, całkowicie rozpraszając myśli Marsdona. Automatycznie sięgnął w stronę swojego partnera, kładąc dłoń na jego krzyżu. Bennett spojrzał na niego, ale nie kazał mu zabrać dłoni. Pozostałe wilki uśmiechały się jak debile. Przez chwilę Marsdon nie potrafił zrozumieć dlaczego. W głębi korytarza rozległy się kroki, kiedy ktoś wszedł na górę i przeszedł po podłodze jednego z pokoi znajdujących się nad nimi. Walka, która stoczyli, gdy chciał zobaczyć znak na karku Bennetta, musiała zostać odebrana jednoznacznie przez wszystkie wilki w holu. Przy wszystkich tych dźwiękach, jakie wydawali, musiała zostać inaczej zrozumiana. "Usiądźcie z nami." Poprosili jego rodzice. Marsdon odsunął się, zdając się na swojego partnera, pozwalając Bennettowi pierwszemu wybrać miejsce. Gdy przyszło do dołączenia do niego, w ostatniej chwili zmienił zdane i stanął za krzesłem Bennetta. "Dziękuję, postoję." Jeden z młodszych wilków zachichotał. Opuścił wzrok, kiedy Marsdon zwrócił na niego swoją uwagę. Kiedy zaryzykował spojrzeniem, Marsdon pozwolił mu zobaczyć jego uśmiech, tak aby wiedział, że nowo mianowany alfa nie jest na niego zły. Jakąś godzinę później nie czuł się już tak wspaniałomyślnie względem pozostałych gości. Kochał każdego wilka w sforze swoich rodziców, naprawdę kochał. Ale cholernie ciężko było o tym pamiętać, kiedy wszyscy plątali mu się pod nogami, a wszystkim czego chciał, to zostać sam T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

na sam ze swoim partnerem. Chciał, żeby zniknęli. Chciał, żeby każdy, kto nie jest częścią jego nowej sfory zniknął z domu, z jego ziemi i bezpiecznie wrócił tam gdzie było jego miejsce – w jego własnym domu. Chciał, by wszyscy, którzy zostaną tu z nim i Bennettem poszli do swoich łóżek. I najbardziej ze wszystkiego, chciał mieć Bennetta w łóżku i zamknąć drzwi pomiędzy nimi, a resztą świata. Chciał pięciu minut spokoju, by upajać się faktem, że partnerstwo, którego lękał się od miesięcy spełniło wszystkie pragnienia, jakie utrzymywał w sekrecie. Zmusił się do pozostania przy krześle Bennetta, mamrocząc różne grzeczności do tych wilków, które się do niego odezwały. Nie udało mu się przybrać tak przekonującego uśmiechu jak ten u Bennetta. Jedyną osobą, do którego jego partner zdawał się nie uśmiechać szczerze był on. Marsdon spojrzał na zegarek i powstrzymał westchnięcie. "Niecierpliwisz się, synu?" Spojrzał ojcu w oczy i zobaczył w nich błyski humoru. "Robi się już późno. Nie chciałbym, żeby twoja sfora dotarła do domu we wczesnych godzinach porannych." Powiedział uprzejmie. 'Twoja sfora' – bo był teraz członkiem innej sfory – przywódcą swojej własnej. Jego ojciec zachichotał i poklepał go po plecach. "Może masz rację. Musisz teraz zadbać, by twoja własna sfora zadomowiła się w nowym miejscu, prawda?" Marsdon przytaknął. I musiał zadbać, by jego partner zadomowił się w ich nowym łóżku. Stopniowo, sfora jego rodziców zaczęła się zbierać i opuszczać dom. Marsdon odwrócił się od drzwi w samą porę, by zobaczyć jak Bennett żegna się ze swoimi rodzicami i starą sforą. Rzut okiem w głąb holu ukazał te wilki, które miały z nimi zostać, czekające aż ich alfy zwrócą na nie uwagę i przekażą im pierwsze rozkazy. T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Bennett nie znał żadnego z nich. Ledwie został im przedstawiony, nim rzucono go w sforę wilków i kazano mu nią rządzić. Kiedy jego partner stanął przy drzwiach, patrząc jak te wszystkie znane mu wilki zostawiają go, Marsdon stanął za nim i położył mu dłoń na ramieniu. Jego szczeniak nie strząchnął natychmiast jego dłoni. Coś w tym było. "Niedługo będziesz ich uważał za swoją sforę." Obiecał Marsdon, patrząc na ich nową rodzinę. "Już są moją sforą." Powiedział zimno Bennett, po czym odwrócił się od niego i ruszył w stronę pozostałych. Marsdon opuścił dłoń. Oczywiście to nie było tak łatwe, jak pozostanie samemu z ich nową sforą. Wiedział, że to nie naprawi całego świata. Ale to, że Bennett zaakceptował jego dotyk, nawet jeśli tylko na kilka sekund, był czymś dobrym. Cała ich nowa sfora stężała, kiedy uświadomili sobie, że ich alfy były gotowe zwrócić się do nich po raz pierwszy. "Już późno." Powiedział Bennett. "Wszyscy mieliście ciężki dzień. Idźcie teraz do łóżek. Wszystko inne może poczekać do jutra." Marsdon stanął za Bennettem, pozwalając mu wydać rozkazy i pozwalając pozostałym wilkom przyzwyczaić się do odbierania od niego rozkazów. Kiedy Marsdon rozejrzał się po ich twarzach, zobaczył, że osiem par oczu jest całkowicie skupione na Bennetcie. Uśmiechnął się nieznacznie na widok swojego partnera, rozluźniającego się i zajmującego swoje prawdziwe miejsce w sforze. Bennett naprawdę był oszałamiający w dowodzeniu. Przydzielił szybko każdemu sypialnię nad holem, ale wszystkim o czym mógł myśleć Marsdon, to zabranie ich obu do ich pokoju. Kiedy Bennett zawołał Talbota, by porozmawiać z nim po odejściu pozostałych, Marsdon musiał powstrzymać przekleństwo, by nie zdradzić swojej niecierpliwości.

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Talbot stanął przed swoim nowym alfą. Jedno spojrzenie na niego i Marsdon poczuł jak całe jego rozdrażnienie znika. Talbot zawsze był małym, nerwowym facetem, ale Marsdon nigdy wcześniej nie widział go naprawdę przerażonego. Z całych sił musiał powstrzymywać się, by do niego nie podejść i nie pocieszyć mniejszego wilka. Bennett uniósł podbródek Talbota i mówił do niego bardzo łagodnie. Marsdon słyszał jedynie szmer jego głosu. Talbot kiwnął głową i posłał swojemu alfie nieśmiały uśmiech. "Idź." Talbot ponownie kiwnął głową i poszedł za innymi na górę do swojego nowego łóżka. Wreszcie zostali sami. Kiedy Bennett nie zrobił żadnego ruchu, by odwrócić się od obserwowania schodów, po których wszedł wilk, Marsdon położył dłoń na ramieniu swojego szczeniaka i odwrócił Bennetta twarzą do siebie. Bennett wziął głęboki wdech. "Jeśli myślisz, że jak będziesz wisiał nade mną cały czas, to poczuję się jak jakiś mały szczeniak, to..." Zaczął i zamilkł, marszcząc brwi, kiedy zobaczył uśmiech Marsdona. Marsdon odsunął włosy z twarzy swojego szczeniaka, aby czarne kosmyki nie zasłaniały olśniewających, niebieskich oczu, które mógł teraz widzieć. "Nasza sypialnia jest dokładnie nad holem, szczeniaku. Naprawdę myślisz, że uwierzą, że te wszystkie dźwięki to byłem ja usiłujący zobaczyć twój kark?" Bennett zwęził oczy. "Nie musisz dla mnie kłamać, żebym zdobył ich szacunek." Warknął. "Oni …" T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Marsdon wsunął palce we włosy Bennetta. "Jesteś moim partnerem." Wyszeptał. "Pozostałe wilki w naszej sforze już mnie znają, ale nie znają ciebie. Czy to tak źle, że chcę ci ułatwić dogadanie się z nimi?" Bennett usiłować się odsunąć, ale nie za bardzo mu się to udało. Marsdon z łatwością trzymał go w miejscu. "Wiem, że jesteś silny. Wiem, że będziesz dobrym przywódcą – że jesteś dobrym alfą. Oni już też to rozpoznają, ale jeśli będę mógł uświadomić im to szybciej, to zrobię to." Bennett jedynie patrzył się przed siebie. "Będzie to jakaś różnica, jeśli poproszę cię, żebyś tego nie robił?" "Nie." Przyznał Marsdon. "Nie w tej sprawie." Bennett nie odpowiedział. Marsdon pochylił się, zatrzymując się tuż przed zetknięciem się ich warg. "Zrozumiem, jeśli nie zgodzisz się na inne rzeczy." Przez długą chwilę Bennett stał tam, gdzie stał. Marsdon widział w jego oczach tęsknotę za pocałunkiem, ale jego partner nie uczynił nic by go pocałować, na co liczył Marsdon. "Nie podporządkuję się tobie – nie masz prawa, by się tego spodziewać." Marsdon stał tam, gdzie stał, pewny, że jest coś jeszcze, pewny, że spodoba mu się to tak samo jak pierwsza część. "Ale...ale jesteś moim partnerem." Powiedział Bennett. "I wiem, że jako partner masz prawo oczekiwać..." T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

"Ponieważ to twój obowiązek?" Zapytał Marsdon, gładząc kłykciami policzek swojego szczeniaka. Bennett przełknął w znajomym geście. "Alfa zawsze wypełnia swoje obowiązki." "Więc chodź, szczeniaku." Powiedział Marsdon. "Chodź i wypełnił swój obowiązek względem mnie." Przesunął swoją dłoń na dłoń Bennetta i delikatnie pociągnął. Bennett stał w miejscu. "Nie nazywaj mnie tak. Powiedziałeś, że chcesz ułatwić mi dogadanie się z pozostałymi wilkami – jak myślisz, za kogo będą mnie uważać, kiedy to usłyszą?" Miał rację. Nie mógł oczekiwać, że pozostali zrozumieją co to słowo naprawdę między nimi znaczy. "Tylko kiedy będziemy sami." Obiecał Marsdon. Nie był to do końca kompromis. Bennett próbował wyrwać swoją rękę, ale Marsdon trzymał ją mocno. "Chodź do łóżka." Namawiał, idąc tyłem i trzymając dłoń Bennetta. Jego partner poddał się, ale kiedy Marsdon prowadził go na górę do pokoju, który wcześniej dzielili, w oczach miał rezygnację, a nie zadowolenie. Pokierował Bennetta do łazienki i zajął się poprawianiem łóżka. Później zamienili się miejscami i Marsdon poszedł do łazienki, a Bennett rozebrał się do naga, jednak pościel go nie skusiła. Jego szczeniak przeszedł przez pokój i wyjrzał przez okno, woląc to, niż położenie się do łóżka.

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Marsdon zdjął swoje ubrania, kładąc je razem z ubraniami Bennetta, po czym podszedł do młodszego wilka. Jego umysł zaczynał rozumieć, że teraz naprawdę nie był dobry czas na nadzieję, że jego partner będzie chciał się z nim związać. Jego ciało nie miało chęci rozumieć. Jego szczeniak był z powrotem z nim. Bennett był jego partnerem. Teraz, kiedy byli sami, widział, że mężczyzna, o którym myślał, że będzie go miał na nie więcej niż parę godzin, jest w rzeczy samej prawdziwym alfą – wilkiem, z którym spędzi resztę swojego życia. Jego fiut wygiął się z stronę brzucha, spragniony i obolały z potrzeby. Marsdon położył dłoń na ramieniu Bennetta. Mężczyzna spiął się, ale nie odwrócił w jego stronę. Jego dłonie zacisnęły się na drewnianym parapecie. Marsdon położył drugą dłoń na drugim ramieniu Bennetta. Światło księżyca wpadające przez okno uwydatniało jabłko Adama, które poruszało się do góry i do dołu, kiedy nerwowo przełykał. Marsdon zrobił pół kroku do przodu, dopóki prawie się nie dotykali. Pochylił się i pocałował nagie ramię Bennetta. Zamknąwszy oczy, odepchnął pragnienie nakazania Bennettowi zachowania tej pozycji. Tak łatwo byłoby rozszerzyć mu nogi i ustawić się ciasno przy jego ciele. Bennett był tak spięty, że zajęłoby wiele troski i czasu, by był gotowy, ale patrzenie, jak wije się wokół jego palców, kiedy zamieni gorliwe przygotowania w drażnienie sprawiłoby, że minuty szybko by mijały. Zanurzenie się w ciele Bennetta, napinanie się jego mięśni wokół niego w błaganiu, by się poruszył, byłoby nagrodą za doskonale spędzony czas. "Idziesz do łóżka?" Wyszeptał zamiast tego, przywiązując ogromną wagę, by brzmiało to bardziej jak prośba, niż rozkaz. Bennett odwrócił się i przeszedł obok niego do łóżka. "Czego chcesz?" Zapytał, zatrzymując się przy łóżku. To było dobre pytanie z trudną odpowiedzią. Rezygnując ze słów, Marsdon zamiast tego poprowadził go do łóżka. Bennett przystał na to. Pewność siebie Marsdon wzrosła odrobinę z powodu podporządkowania się Bennetta. Marsdon dołączył do niego na łóżku i zachęcił swojego szczeniaka do położenia się na plecach i rozluźnienia na miękkich poduszkach. T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Podczas ich spotkań w klubie nie oferował mu za wiele wygody. Bennett nie wydawał się pewny siebie. Marsdon przykrył ich obu kocami. Przez chwilę trzymał dłoń w miejscu, gdzie koc zakrywał skórę Bennetta. Potem, powstrzymując westchnięcie, zmusił się do powrotu na swoją stronę materaca. Bennett odwrócił się by na niego spojrzeć, marszcząc przy tym brwi. "Zrobimy to, kiedy będziesz gotowy na więcej." Powiedział Marsdon. "Masz na myśli, kiedy będę gotowy ci się podporządkować?" Warknął Bennett i pociągnął z irytacją za koc. Marsdon wyciągnął dłoń i dotknął jego policzka. "Kiedy spojrzysz mi w oczy i powiesz mi, że to znaczy dla ciebie więcej, niż wypełnienie obowiązku." Poprawił. Bennett wyrwał się spod jego dotyku. "Jesteś najwyraźniej wyczerpany." Usprawiedliwił Marsdon. "Jeśli przez ostatnie noce spałeś tak niewiele jak ja, to mały cud." Bennett patrzył się gdzieś obok niego, najwyraźniej niezbyt chętny by się do tego przyznać, bo to mogłoby zostać odebrane jako oznaka słabości, oznaka, że nie jest prawdziwym alfą. Marsdon zawahał się, nie wiedząc o co ma poprosić teraz swojego partnera, nie wiedząc jak poprosić, niż raczej nakazać. Zawsze wyobrażał sobie, że to będzie łatwe. Że tradycje, których muszą przestrzegać są jedynym, co ich rozdziela. Ta doskonałość czekała na nich, gdyby tylko tradycje zostały odepchnięte na bok. Spojrzał na swojego partnera, zastanawiając się, czy są jakieś magiczne słowa, dzięki którym jego szczeniak przysunie się na jego stronę łóżka i zwinie się w ramionach swojego pana.

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

"Jeśli chcesz spać bliżej swojego partnera, to ja nie mam nic przeciwko." Powiedział łagodnie. "Ale nie żądam tego." Jego partner przełknął, ale to było wszystko. Nawet po tym jak Marsdon zgasił światła i w pokoju zapadła cisza, Bennett nie zrobił żadnego ruchu, by zmniejszyć odległość między nimi.

Rozdział 4 "Zastanawiałem się, gdzie się ukrywałeś." Bennett odwrócił się na dźwięk głosu swojego partnera. "Nie ukrywam się!" I tak było. Stodoła musiała zostać uporządkowana, żeby mogli zdecydować, co zrobić z wolną przestrzenią. Samo to, że wybrał sobie zajęcie, które oznaczało, że przez jakiś czas będzie przebywał z dala od pozostałych wilków, nie oznaczało, że przed kimkolwiek się chował. Uśmiech Marsdona zbladł. Zatrzymał się kilka jardów od niego, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że nie chciał być w tej chwili bliżej swojego partnera. "To nie był zarzut." Bennett powstrzymał westchnięcie. "Wybacz." Wymamrotał. Marsdon szybko posłał mu wybaczający uśmiech. "Już dobrze, szczeniaku." Uśmiech przypomniał mu jedynie, że Marsdon miał mu do wybaczenia wiele rzeczy – T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

rzeczy, których Alfa nigdy nie powinien wybaczać swojemu partnerowi. Pieszczotliwe słówko sprawiło jedynie, że ramiona Bennetta stały się spięte. "Prosiłem cię, żebyś mnie tak nie nazywał." Przypomniał swojemu partnerowi po raz setny. "Pozostali są w domu. Tu jesteśmy tylko my." Bennett pokręcił głową, zastanawiając się, dlaczego Marsdon nie potrafił zrozumieć, że prywatność nie sprawiała, że dla niego kuszenie go wszystkim tym, co poświecił, by zająć swoje prawowite miejsce jako alfa własnej sfory nie jest w porządku. Podniósł jedno z pudeł z rupieciami, które zebrał, próbując doprowadzić stodołę do jako takiego porządku. Położywszy je na stosie podobnych pudeł, poświęcił temu zadaniu całą swoją uwagę. Z pudła wystawał kawałek starego, zardzewiałego metalu. Prawie przeciął sobie but, a jego stopa stanęła na nim, zanim znalazł go w stercie starego siana. Bennett zapatrzył się na wyszczerbioną krawędź, przypominając sobie inny kawałek metalu przecinający skórę na jego karku. Może gdyby nie był na tyle głupi, by prosić o znak, to udałoby mu się przekonać swojego pana, że nie jest mężczyzną z klubu. Odwrócił się i podniósł kolejne pudło z gratami, szukając pretekstu do stania plecami do mężczyzny, którego przez tyle nocy nazywał panem. Tak naprawdę to wcale nie pomagało. Tyle czasu spędził z zakrytą twarzą w obecności tego mężczyzny, że był przyzwyczajony do śledzenia jego ruchów na ślepo. Poczuł zmianę powietrza, kiedy Marsdon stanął bliżej niego. "Ciężko pracowałeś." Bennett zignorował go, nie będąc pewnym, co mógłby właściwie powiedzieć, nie wracając do roli szczeniaka, który był zadowolony, że zadowolił swojego pana. Podniósł pudło nad głową i położył na szczycie sterty. "Szczeniaku …" Bennett oderwał się od swojego zadania i odwrócił się w stronę swojego pana, ale w tym T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

samym momencie zatrzymał go ból. "Nie – ał! Cholera!" Bennett pociągnął za rękaw. Zaczepił się o stary kawałek żelaza z pierwszego pudła. "Nie ruszaj się!" Kolejny rozkaz od swojego pana był ostatnią rzeczą, jakiej w tej chwili potrzebował. Pociągnął za rękaw, przez co udało mu się jedynie ukłuć w nadgarstek i prawie przewrócić pudła. Dłoń Marsdona objęła jego nadgarstek. Drugą ręką ustabilizował pudła. "Nie ruszaj się." Powtórzył. Stał tuż za nim, przyciskając się do pleców Bennetta, by móc trzymać jego nadgarstek i równocześnie przytrzymywać pudła. "Nie uwolnię cię, jeśli będziesz się tak wiercił." Powiedział jego pan, jakby wyjaśniał sytuację prawdziwemu szczeniakowi, zbyt młodemu, żeby sam to sobie uświadomił. "Sam potrafię to zrobić." Powiedział Bennett. W klubie zawsze sam zajmował się więzami – jego pan musiał jedynie przed wyjściem odwiązać jego jedną dłoń. Drugą miał wolną. Jego pan odszedł. Bennett nie potrzebował pomocy tego wilka. Marsdon westchnął i złapał go również za drugi nadgarstek. Bennett zamarł w jego uścisku, kiedy wróciły wspomnienia, o których usiłował zapomnieć, wspomnienia tych godzin, nim Marsdon uwalniał go z więzów. Od chwili, gdy ostatni raz wyszedł z tego klubu, były takie momenty, że sprzedałby duszę, by poczuć jak Marsdon trzyma go w ten sposób. "Jeśli przez następne parę minut nie wyrośnie ci druga ręka, to radziłbym ci, żebyś przestał zachowywać się jak głupiec i puścił." Powiedział Marsdon. "Pozwól swojemu partnerowi ci pomóc."

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Bennett kiwnął głową, nie ufając sobie, że uniknie słowa panie, jeśli się odezwie. Jego pan nie kazał mu czekać, nie dokładał starań, by przypomnieć mu, że dziesiątki razy podczas tych miesięcy w klubie był w podobnej, bezbronnej pozycji. Jego partner odczepił go od metalu i obrócił. Bennett spojrzał w dół. Miał dziurę w rękawie, a pod spodem małe zadrapanie. To było nic, jednak był to wygodny pretekst, by przez parę chwil mieć spuszczony wzrok i nie czuć się, jakby zdradzał wiarę, jaką pokładała w nim jego rodzina i nowa sfora. Marsdon ponownie złapał go za nadgarstki. Bennett automatycznie próbował się odsunąć, ale został zatrzymany przez pudła. Dłoń Marsdona zacisnęła się na jego skórze, zatrzymując go w miejscu. Zaczął badać zadrapanie. "To nic wielkiego." Powiedział Bennett. "Powinieneś być ostrożniejszy." Bennett spojrzał mu w oczy. Gdyby nie myślał o Marsdonie, tylko o tym co robił, to nie popełniłby tak głupiego błędu. Gdyby nie był bardziej skupiony na nie byciu szczeniakiem, niż na wykonywaniu swoich obowiązków alfy to … "Ja zawsze byłem wobec ciebie ostrożny." Dłoń Bennetta zacisnęła się w pięść. "Nigdy cię o to nie prosiłem." "Tak samo jak Talbot nigdy cię nie prosił byś był dla niego delikatny?" Bennett poczuł jak krew odpływa z jego twarzy. Spojrzał swojemu partnerowi w oczy i zobaczył moment, w którym Marsdon uświadomił sobie co właśnie powiedział. "Nie to miałem na myśli …" Zaczął jego partner, jakby było coś, co mogłoby cofnąć jego T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

słowa. "Właśnie to miałeś na myśli." Warknął Bennett, "Omega nigdy nie musi prosić o opiekę alfy – jest mu dawana w sposób oczywisty. Czyż nie?" "Jeśli chodzi o to jak dbasz o Talbota, tak." Bennett wyrwał swój nadgarstek z uścisku mężczyzny i przeszedł obok niego, stanął na środku stodoły potrzebując przestrzeni. "Wilki w sforze dbają o siebie." Kontynuował Marsdon. "Partnerzy dbają o siebie. Mówiłem o tobie jako partnerze, nic ponad to." Bennett nic nie powiedział. "Nigdy nie mówiłem o tobie inaczej, niż jak o alfie." Bennett złapał za starą sztachetkę od płotu i rzucił w stronę pozostałych, które ułożył w jednym rogu stodoły. Starannie ułożona kupka runęła, nie wytrzymując dodatkowego nacisku. Bennett jakoś nie potrafił czuć się zaskoczony. "Słuchasz?" Zapytał Marsdon. "Nie." Skłamał Bennett – jakby był w stanie ignorować Marsdona. Marsdon złapał go za ramię i odwrócił twarzą do siebie. Bennett wyrwał się z jego uścisku. Jego pan stał nieruchomo, podczas gdy Bennett zaczął go okrążać, zły na siebie i wszystko, co sprawiało, że nie potrafił stać w miejscu i zwyczajnie spojrzeć drugiemu wilkowi w twarz, jak powinien zrobić to alfa. "Mówiłem o troszczeniu się partnera o partnera." Powtórzył Marsdon. Bennett pokręcił głową na te nonsensy.

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

"Kim myślałeś, że jestem?" Zapytał. "W klubie – powiedz mi, kim myślałeś, że jestem?" "Wiedziałem, że jesteś wilkiem." Bennett pchnął swojego pana plecami o ścianę stodoły, nagle nie mogąc wytrzymać ani chwili dłużej. "Nie baw się ze mną w głupie gierki. Odpowiedz na pytanie." "Myślałem, że jesteś omegą." To właśnie od początku chciał usłyszeć Bennett. A teraz to powiedział. Bennett przez dłuższą chwilę wpatrywał się w ścianę za ramieniem Marsdona i zbierał kontrolę, której potrzebował, żeby odsunąć się od swojego partnera, uwalniając go ze swojego uścisku. Marsdon opierał się o ścianę, jakby od początku tam właśnie chciał być. "I ty wciąż się zastanawiasz, dlaczego do tego nie wrócę?" Zapytał Bennett. "Zapytałeś kim wtedy myślałem, że jesteś, a nie kim jesteś teraz." Bennett stał na środku stodoły, wpatrując się gdzieś obok swojego partnera, nie potrafiąc spojrzeć mu w oczy. Musiał przełknąć, zanim zaufał swojemu głosowi na tyle, by wiedzieć, że będzie czysty i silny – tak jak powinien brzmieć głos alfy. "Już raz powiedziałem. To co się stało, więcej się już nie powtórzy. Nigdy nie będziesz miał powodu, by żałować, że zaakceptowałeś mnie mimo tego." "I ty uważasz, że to właśnie zrobiłem – zaakceptowałem cię mimo tego, co wydarzyło się w klubie?" Zapytał Marsdon. Zwęził oczy, wyglądał na strasznie wkurzonego. "Wiedziałem, że przed sparowaniem podejrzewałeś kim jestem." Powiedział Bennett. "Miałeś wszelkie prawo je odwołać."

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Marsdon pokręcił głową, ale Bennett wiedział, że to prawda. "Blizna była jedynym dowodem, jakiego potrzebowałeś." "I co ta blizna udowadnia?" Zapytał Marsdon, odwijając rękaw koszuli. Bennett odwrócił wzrok. "Szczeniaku?" Bennett odsunął włosy z twarzy. Był już tym wszystkim zmęczony. Zmęczony kłamstwami. Zmęczony prawdą. "Szczeniaku?" Nalegał jego pan. "To nic nie znaczy." Wyszeptał Bennett. "Nie. To nieprawda, tak?" Bennett wziął głęboki wdech. "Zataczamy koło. To bez sensu. Musimy po prostu zapomnieć o wszystkim, co wydarzyło się przed ceremonią sparowania." Gdyby tylko mogli udawać, że nic się nie stało. Gdyby tylko mogli zacząć od początku. Gdyby tylko Marsdon udawał, że nie ma żadnego powodu, by ktokolwiek myślał, że jest kimś mniej, niż alfą, mógłby się teraz zachowywać... "Nie chcę zapomnieć." Bennett pomasował bliznę na karku. On też nie chciał zapomnieć. "Pamiętam wszystko." Powiedział Marsdon. "Każdy szczegół. Każdą chwilę, którą razem spędziliśmy." Bennett pokręcił głową. T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

"Zostawmy to." Było to bardziej błaganie szczeniaka, niż rozkaz alfy, ale wszystko, co powstrzyma jego pana przez przywoływaniem każdego pojedynczego wspomnienia tego, co stracił będzie tego warte. "Pamiętam pierwszą noc, kiedy zobaczyłem cię związanego i oczekującego na mnie." Zaczął Marsdon. Naprawdę wydawało się, jakby chciał wyciągnąć na światło dzienne każdy szczegół każdej nocy spędzonej razem w klubie. To nie mogło się stać. "Kiedy po raz pierwszy zobaczyłeś mnie związanego, nawet nie wiedziałem, że istniejesz." Rzucił Bennett. "Nie czekałem na ciebie – mógł mi się trafić każdy. Pamiętam to." "Bennett." Ostrzegł Marsdon, jakby nagle miał prawo narzekać na przypomnienie o szczególe, o którym wolałby zapomnieć. Do cholery z ostrzeżeniami. "Pamiętam pójście do tego klubu, założenie maski i powiedzenie człowiekowi za biurkiem, że zaakceptuję każdego." Powiedział Bennett, upajając się tym, że choć raz zamienili się miejscami. Marsdon pokręcił głową, w jego gardle zaczęło narastać warczenie. "Nadałby się każdy, kto mógłby rzucać kilka rozkazów i posuwać mnie." Kontynuował Bennett. "Wcale tak nie myślisz." Powiedział Marsdon, cedząc ostrożnie każde słowo, jakby musiał starać się z całych sił, by brzmieć na spokojnego. "A ty byś to wiedział, co?" Drażnił Bennett. "Tak!" Warknął Marsdon. "Wiedziałbym, szczeniaku. Tak jak wiem, że kłamiesz, kiedy mówisz swojemu panu, że nie kochałeś każdej sekundy, którą spędzałeś na wypełnianiu jego T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

rozkazów. Tak jak wiem, że wciąż tego chcesz." Bennett pokręcił głową, jakby łatwo było temu zaprzeczyć. "Nie wybrałem cię." Warknął. "Do wczoraj nawet nie widziałem twojej twarzy. To nie było idealne. To nie było wyjątkowe. Mogłeś być każdym." "Może za pierwszym razem." Przyznał Marsdon. "Ale w chwili, gdy położyłem na tobie dłoń, byłeś mój. Po tym nie mogłeś podporządkować się nikomu innemu, tylko swojemu panu." Bennett otworzył usta by powiedzieć. Tak. Uległem dziesiątkom innych mężczyzn. Ale te słowa nie nadeszły, nie potrafił się zmusić do ich wypowiedzenia. Nie potrafił skłamać swojemu panu. *** Marsdon wpatrywał się w swojego partnera. W tej chwili wydawał się bardziej obcym człowiekiem, niż tej nocy, gdy zobaczył go po raz pierwszy. "Nigdy nie poznałem w klubie nikogo innego." Powiedział Marsdon. "Nigdy nie przejąłem kontroli nad kimś innym. Odkąd cię poznałem, nie chciałem nikogo innego." Bennett ciągle wydawał się nie być w stanie zdobyć się na podobne wyznanie. Marsdon powściągnął swój temperament. Wiedział, że Bennett nie uległ nikomu innemu. Po prostu chciał to od niego usłyszeć. Marsdon zamknął na chwilę oczy i przypomniał sobie, że w tej chwili to, czego on chce nie jest ważne. I naprawdę nie potrzebował od niego tego usłyszeć, by wiedzieć, że to jest prawda. Było wiele rzeczy, których nie musiał usłyszeć od Bennetta głośno, by znać przemilczaną prawdę. "Byłeś oszałamiający." Wyszeptał. Bennett na chwilę spojrzał mu w oczy. Marsdon za nic w świecie nie pozbawiłby się prawa do patrzenia w te oczy, ale wciąż nie potrafił zatrzymać swojego umysłu przed wracaniem do tej T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

pierwszej nocy, kiedy nie mógł nawet widzieć całej jego twarzy. Wyciągnięty na krzyżu Świętego Andrzeja, nagi, ale w masce, Bennett był olśniewający. Marsdon nie kłamał, kiedy powiedział, że pamięta każdy szczegół. Pamiętał stanie w drzwiach z jednym z ludzi, którzy pracowali w klubie, jakby to było kilka minut, a nie miesięcy temu. Pamiętał, że jedynym ograniczeniem, jakie ustalił Bennett jest to, że maska ma zawsze zostać na miejscu. To brzmiało jak jakieś fantastyczne uzupełnienie jego potrzeby dowiedzenia się, jakby to było oddać się pragnieniu przejęcia całkowitej kontroli nad partnerem. Pamiętał zamknięcie drzwi i zapieczętowanie się w tamtym pokoju sam na sam z innym mężczyzną. Pamiętał odkrycie, że jego nowy niewolnik jest raczej wilkiem, niż człowiekiem. Pamiętał odkrycie jak idealnie Bennett do niego pasował. "To nie może się nigdy więcej zdarzyć." Marsdon wrócił do teraźniejszości, odsuwając na bok wspomnienia tego, co wydawało się perfekcją, by stanąć przed niedoskonałością obecnej sytuacji. To wydawało się zdarzyć wieki temu, ale Marsdon wiedział, że to, co pamiętał było prawdziwe. Obaj tego chcieli. Od pierwszej chwili kiedy stali jak idioci w pokoju ludzkiego klubu, nie mając pojęcia jak ludzie zachowują się w takiej sytuacji i jak powinien się zachować wilk, obaj chcieli tego, co tam znaleźli. Obaj tego potrzebowali. Marsdon napotkał wzrok Bennetta. Czuł się tak samo bezradny jak wtedy. "Myślałeś o tym, co działo się w klubie." Zarzucił Bennett. To nie było pytanie, ale Marsdon i tak odpowiedział. "Tak." "To nie może się nigdy więcej zdarzyć." Powtórzył Bennett.

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Marsdon wpatrywał się w niego przez długie sekundy. "Więc jeśli nie, to co zrobimy?" Bo jeśli Bennett myślał, że znał na to odpowiedź, to bardzo się rozczaruje. "Innym alfom udaje się parować jako równym. Nie ma powodu, dlaczego my nie możemy." Powiedział Bennett. Marsdon uniósł brew na ten pomysł. Ciężko było zgadnąć, którego z nich jego partner próbuje przekonać. "Powiedziałeś, że uznajesz mnie za alfę, że jestem ci równy." Powiedział Bennett. "Udowodnij to." Marsdon ruszył do przodu, wolno zmniejszając dystans między nimi, chcąc spróbować wszystkiego, jeśli to wyciągnie ich z tego impasu. Bennett stał w miejscu na środku stodoły, obserwując każdy jego ruch. Był tak nieruchomy, jak wtedy, gdy był związany. Zatrzymując się przed nim, Marsdon dotknął jego policzka. Była to prośba, by przechylił głowę do pocałunku. Nie rozkaz, prośba. Bennett pozwolił mu odchylić swoją głowę do tyłu. Marsdon delikatnie musnął jego wargi. Bennett nie wyraził sprzeciwu. Kiedy pogłębił pocałunek, Bennett pozwolił mu również i na to. Marsdon poczuł jak jego ciało ogarnia fala ulgi. Jeśli wszystkim, czego potrzebował od niego jego partner, było nauczenie się jak być milszym, to miał to załatwione. Pół kroku do przodu i zetknęły się ich ciała. Bennett wyciągnął dłoń, by go dotknąć, ale w połowie się zawahał. Marsdon udawał, że tego nie zauważył. Bennett był nieobeznany z wolnością ruchów, jaką teraz miał. Teraz należało się spodziewać, że wszystko między nimi będzie niepewne. Minęła minuta. Bennett ostrożnie uniósł dłoń i wplótł palce we włosy Marsdona. To zasługiwało na nagrodę. Marsdon pogłębił pocałunek jeszcze bardziej, wsuwając język między wargi Bennetta i mając nadzieję, że wywoła u niego mały pomruk zadowolenia. T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Bennett milczał. Marsdon zmarszczył brwi. Wydawało się, jakby od ceremonii parowania minęła wieczność. Ale teraz, kiedy wreszcie miał pozwolenie na dotknięcie swojego partnera, wydawało się, jakby obaj poruszali się w gęstym syropie. Wszystko było absurdalnie powolne i ostrożne. Część Marsdona potrafiła to zaakceptować, część niego nawet się tego spodziewała. To było o wiele bardziej skomplikowane, niż sprawy w klubie. Marsdon potrafił to zrozumieć. Cholera, jeśli to uszczęśliwiało Bennetta, to mogli poruszać się z prędkością góry lodowej. Powolność nie była prawdziwym problemem. Marsdon jeszcze bardziej zmarszczył brwi, kiedy usiłował zrozumieć, co tak naprawdę było między nimi nie tak. Mimo, że jego dłonie spoczywały na ciele Bennetta, wciąż wydawało się, jakby mężczyzna był kilometry stąd. Więź, jaką czuł z kochankiem wydawała się zmętniała i stłumiona. Marsdon nie ustępował, pogłębiając raz jeszcze pocałunek w poszukiwaniu tego, co czuł w klubie, desperacko chcąc jeszcze raz poczuć się naprawdę żywym. Położył dłoń na krzyżu swojego partnera, zachęcając go, by się zbliżył, aż byli ściśle do siebie przytuleni. Bennett nie oponował. Marsdon zakręcił odrobinę biodrami, tak jak robił to wielokrotnie, gdy byli w klubie i chciał skusić swojego szczeniaka, by pociągnął za więzy, usiłując pchnąć w stronę swojego pana. Bennett stał całkowicie nieruchomo, nie podejmując żadnej próby skopiowania ruchu. Marsdon przysunął się ostrożnie do jego pleców, starając się pokierować go tak, by poszedł za jego przykładem bez dawania mu rozkazów. Jego partner przestąpił z nogi na nogę, ale to wystarczyło. Oprócz tych chwil, kiedy właśnie pozwolił swojemu szczeniakowi dojść, to był praktycznie pierwszy raz, kiedy byli do siebie przytuleni i nie czuł napierającej na niego żarliwie erekcji. Marsdon zachwiał się. Kiedy byli w klubie, wszystko było proste. Kiedy wydawał rozkazy, a nie uprzejmie prosił, w chwilach, kiedy jego pan wchodził do pokoju, jego szczeniak był twardy jak skała i na skraju błagania. To nie był seks. To nie było parzenie. To był Bennett, który stwarzał pozory, bo czuł, że T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

jego obowiązkiem jest pozwolenie, by jego partner go pieprzył. W gardle Marsdona narósł warkot. W żyłach krążyła złość. Pchnął Bennetta na ścianę stodoły. Jego partner zamrugał kilkakrotnie, w jego oczach pojawiło się zdezorientowanie. Kiedy próbował się wyprostować, Marsdon pchnął go ponownie. Bennett rozchylił wargi, by się odezwać. To nie mogło się stać. Żadnych słów. Słowa tylko wszystko komplikowały. Nie potrzebowali słów, nazw czy tradycji, by zrozumieć siebie, kiedy byli w klubie i nie potrzebowali ich teraz. Marsdon zakrył usta partnera swoimi, żądając teraz dostępu, żądając jego uległości. Z gardła Bennetta wydobył się mały, zdezorientowany pomruk. Jakby jakaś jego część przypomniała sobie, że nie powinni tego robić, ale nie miał kompletnie pojęcia dlaczego. Dłonie miał przyciśnięte do piersi Marsdona. Jego pięści zaciskały się i puszczały koszulę Marsdona, jakby nie był pewny, czy chce go przyciągnąć bliżej, czy odepchnąć. Nie. Bennett nie powinien podejmować żadnych decyzji. Marsdon był jego panem. Decyzje były jego obowiązkiem – opiekowanie się swoim szczeniakiem było jego obowiązkiem. Złapał nadgarstki Bennetta i przycisnął je do szorstkich drewnianych desek, odbierając wszelkie naciski, jakie mógł czuć Bennett by zrobić cokolwiek innego, niż reagowanie na swojego pana tak jak robił to w klubie. Przez chwilę Bennett wiercił się w jego uścisku – testując jego siłę, ale nie podejmując prawdziwej próby odepchnięcia go. Marsdon zacieśnił swój uchwyt, pozwalając swojemu partnerowi poczuć siłę jego pana. Bennett przestał próbować się ruszyć. Zaakceptował kontrolę swojego pana tak łatwo i tak idealnie jak zawsze. Jego wargi wolno się rozchyliły, nie tylko pozwalając swojemu panu na wejście, ale i akceptując go tak, jak nie był w stanie, kiedy stał na środku stodoły, bawiąc się w głupie gierki. Marsdon warknął w pocałunku, zwycięstwo krążyło w jego żyłach, kiedy poczuł jak jego szczeniak jeszcze bardziej rozchyla wargi. Język Bennetta nakreśli linę wzdłuż jego warg, również prosząc o pozwolenie na zabawę. Ulga odepchnęła na bok krążące w krwi Marsdona poczucie zwycięstwa. Złagodził pocałunek, pozwalając Bennettowi badać wnętrze swoich ust, kiedy jego szczeniak pogłębił swój T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

pocałunek i po raz pierwszy prawdziwie poznał smak swojego pana. Kiedy się zawahał, Marsdon nakłonił go, by puścił wodze pożądania, aż wreszcie odchylił się i zakończył pocałunek. Bennett zamrugał ciężkimi i sennymi powiekami. Ich oczy spotkały się, Marsdon zobaczył w nich spokój, którego brak tak bardzo rzucał się w oczy przez ostatnie kilka dni. Uwolniwszy jeden z nadgarstków Bennetta, objął jego policzek i trzymał go w miejscu, by móc złożyć delikatne pocałunku na obu jego powiekach, witając pierwszą oznakę uległości bez maski na twarzy. Przesuwając usta z powrotem na wargi Bennetta, jeszcze raz przycisnął do siebie ich ciała. Uwolnił drugi nadgarstek Bennetta i przesunąwszy dłonią na jego talię, wsunął rękę pod koszulę, by poczuć ciepło jego ciała. Bennett zamruczał z rozkoszy, wyginając się pod jego dłonią w łuk, chętny dotyku swego pana tak jak zawsze. Ten dźwięk zawędrował wprost do fiuta Marsdona. Ulga z odnalezienia rozwiązania wszystkich ich problemów sprawiła, że czuł się lekki jak piórko. Jego szczeniak dziś rano zdecydował nie zakładać paska do spodni. W tej chwili nie miało znaczenia, że odmawiał nawet takiego kawałka skóry w swoim życiu. Jego brak pozwolił Marsdonowi wsunąć dłoń pod spodnie Bennetta i objąć pod materiałem jego pośladki. Skomląc z rozkoszy na ten dotyk, jego partner wierzgnął entuzjastycznie pod jego dłonią. Marsdon zbliżył ich ciała jeszcze bardziej, pozwalając wilkowi poczuć nacisk trzymający go przy ścianie. Dłonie Bennetta przestały zwisać bezczynnie po jego bokach, jakby nagle zrozumiały, że są wolne. Natychmiast przesunęły się na plecy Marsdona, zachęcając go, by tym razem odpowiednio w niego pchnął. Rozdzielające ich ubranie nie miały znaczenia. Fakt, że Bennett miał swobodę dotyku, a Marsdon nie kontrolował tego, gdzie miały wędrować dłonie jego szczeniaka nie miał znaczenia. Bennett pragnął swojego pana, tak jak on pragnął swojego szczeniaka – i tylko to się liczyło. Dłoń Marsdona na pośladku Bennetta pchnęła go na jego pana w tym samym czasie, kiedy pchnął on. Szybko wykorzystał wskazówkę i dostosował się do niej. Każdy ruch był stłumiony przez warstwy ubrań, ale to nie miało znaczenia. Obaj byli bardzo twardzi, obaj bardzo blisko. Wygłodniali i zdesperowani, ocierali się o siebie jak wilki, które nigdy nie poznały dotyku T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

kochanka – które nie wiedziały jak zrobić coś więcej niż pchnąć, ściskać się kurczowo i mieć nadzieję. Blisko. Tak blisko. Marsdon czuł budujące się w ciele Bennetta napięcie. Najmniejsza rzecz wystarczyłaby, aby doprowadzić go na skraj i tak bardzo chciał, by Bennett z niego spadł, by mógł tego posmakować. Jego pragnienie, by zadowolić swojego szczeniaka, udowodnić im obu, że Bennett również właśnie tego chciał, pokonało jego własną potrzebę dojścia. Liczyło się jedynie przypomnienie Bennettowi przyjemności z bycia pod opieką swojego pana. "Właśnie tak, szczeniaku." Nakłaniał w pocałunku Marsdon. "Dojdź dla swojego pana, szczeniaku." Bennett bez żadnego ostrzeżenia zaczął się wyrywać. Ściana stodoły uniemożliwiła odwrót. Zamiast tego przekręcił się na bok, przerywając pocałunek. Warcząc z frustracji, Marsdon usiłował wpić się ponownie w jego usta, ale Bennett całkowicie odwrócił twarz. Dłonie, które wcześniej przyciągały go blisko, teraz napierały na jego ramiona. Marsdon zakołysał się do tyłu, odzyskał równowagę i ponownie zbliżył się do swojego partnera. "Nie...nie jestem twoim szczeniakiem." Wymamrotał Bennett, wpatrując się w podłogę. Jego głos był słaby, gdy to mówił, każde słowo pełne niepewności i zdezorientowania. "Że co?" Marsdon zamrugał oczami, próbując zrozumieć o co chodziło. "Powiedziałem – nie jestem twoim szczeniakiem." Warknął Bennett, złość zepchnęła na bok wahanie. Marsdon roześmiał się z ulgi – chodziło tylko o to? "W porządku, Bennett." Wyszeptał swojemu partnerowi do ucha – skłonny nazywać go jak tylko chciał, jeśli to ponownie doprowadzi ich do ocierania się o siebie. Dotknął policzka Bennetta, nakłaniając go, by odwrócił twarz po kolejny pocałunek.

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Bennett odmówił. "Nie jestem twoim szczeniakiem." Powtórzył. "A ty nie jesteś moim panem." Marsdon spiął się, nienawidząc tego jak to powiedział. Słowa były wymówione, jakby były wyuczone na pamięć. Jakby mówił je tylko dlatego, że nauczył się je powtarzać przy każdej możliwej okazji. Nie były wymówione, jakby Bennett naprawdę miał je na myśli, jednak Marsdon i tak ich nienawidził. "Jesteśmy kim jesteśmy." Powiedział tak spokojnie jak potrafił. Nie myśląc, położył dłoń na policzku partnera i przesunął ją w stronę jego karku. Jego palce musnęły ukryty pod kosmykami krzyż, chcąc poczuć otuchę z jego obecności. Bennett odepchnął go. Zaskoczony jego siłą Marsdon zatoczył się parę kroków do tyłu,. Jego szczeniak zamrugał oczami, jakby próbował zrozumieć świat, który zakręcił mu się pod nogami. "Ty...ja –" Bennett pokręcił głową, jakby próbował oczyścić myśli i zamknął oczy. Na oczach Marsdona, z twarzy jego partnera zniknęły wszystkie kolory. Całe jego ciało spięło się. Ostatnie ślady uległości, jakie znał z klubu odpłynęły, zostawiając pustą skorupę jaką był Bennett, zostawiając jego oczy pozbawionymi życia, kiedy je otworzył. Marsdon ruszył do przodu, automatycznie wyciągając dłoń, by pocieszyć drugiego wilka. Bennett wyszarpnął się, jakby Marsdon uniósł rękę, by go uderzyć. Przez kilka długich sekund Marsdon stał z wyciągniętą w stronę swojego szczeniaka dłonią. Czekał, dając Bennettowi możliwość podejścia, wyciągnięcia dłoni, zrobienia czegokolwiek, by zmniejszyć odległość między nimi. Bennett wyprostował się, odchylił głowę do tyłu i odsunął się od oparcia, jakie dawała mu ściana stodoły. "Masz moje przeprosiny." T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

"Słucham?" Bennett wpatrywał się w niego, jakby byli nieznajomymi. "Powiedziałem ci, że nigdy nie dam ci powodu, byś wstydził się swojego partnera." Powiedział. "Masz moje przeprosiny." "Uważasz, że się ciebie wstydzę?" Zapytał Marsdon. "Obiecano ci alfę – partnera, który będzie pamiętał, że jest alfą i co oznacza ten tytuł." Powiedział Bennett bez śladu emocji. "Dostałem partnera, jakiego chciałem." Przez długą chwilę Bennett wpatrywał się w podłogę między nimi. Marsdon wstrzymał oddech, czekając na wysłuchanie ich losu. "Dałem ci moje słowo." Powiedział Bennett. "Alfa dotrzymuje swojego słowa." "Nie chcę, żebyś mi obiecywał, że mi się nie podporządkujesz!" Krzyknął Marsdon. "Jesteś prawdziwym alfą." Powiedział Bennett całkowicie opanowanym głosem. Marsdon opanował się i próbował się skoncentrować. "Tak. Obaj jesteśmy –" "Może to jest to, czego chcesz teraz." Przyznał Bennett. "Ale co będzie jutro albo pojutrze? Co z następnym miesiącem, czy następnym rokiem? Co będzie, gdy przyjdzie taki dzień, że będziesz potrzebował wiedzieć, że twój partner stoi silnie u twojego boku? Co będzie, kiedy pewnego dnia zwrócisz się do mnie i poczujesz jedynie pogardę?"

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

"Ja nigdy –" "Sfora potrzebuje silnych alf." Przerwał mu ponownie Bennett. "Potrzebuje dwóch silnych alf – nie jednego, który rządzi i jednego, który czołga się po podłodze, kiedy ten drugi pstryknie palcami." "Sfora nie potrzebuje alfy, który żyje w kłamstwie!" Bennett wziął głęboki wdech. "Po tym jak się dzisiaj zachowałem, masz całkowite prawo nazywać mnie kłamcą, ale …." "Nie przekręcaj tego, co powiedziałem!" "Roszczenie prawa alfy do dowodzenia oznacza zaakceptowanie jego obowiązków. Oznacza zaakceptowanie tego, że nie mogę okazać już tego typu słabości. Nigdy nie powinienem dawać upustu mojej ciekawości tak jak wtedy. Ale teraz już tego nie zmienię. Wszystko co mogę zrobić, to prosić cię, byś zapomniał o moich błędach i pozwolił mi udowodnić ci, że mogę być partnerem, który będzie dla ciebie chlubą." "Mówisz to tak, jakby to co robiliśmy było złe." Zaprotestował Marsdon. "Zaakceptowałbyś dłonie innego wilka obejmujące twoje nadgarstki i przyszpilające cię do ściany?" Zapytał Bennett. Marsdon miał już automatycznie odpowiedzieć, ale się zatrzymał. "Tylko prawda." Zażądał Bennett. "Zaakceptowałbyś?" Marsdon wziął głęboki wdech i spojrzał swojemu partnerowi w oczy. Bennett kiwnął głową, nie musząc usłyszeć tego na głos. Obaj wiedzieli, że by tego nie zrobił i gdyby znalazł się w tej pozycji wbrew swojej woli, nie potrafiłby odczuwać z tego nawet najmniejszej przyjemności. "Przyjmujesz moje przeprosiny za to co się dzisiaj stało, czy nie?" Zapytał Bennett. T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Marsdon pokręcił głową. "Nie masz za co przepraszać." Pomimo wszelkich wysiłków, jakie jego szczeniak wyraźnie wkładał, by nie okazać żadnych śladów emocji, wzdrygnął się, jakby został uderzony. "Bennett?" "Naprawdę myślisz, że chcę usłyszeć, że nie spodziewasz się po mnie niczego lepszego, niż to?" Zapytał Bennett. Jego dłoń przecięła powietrze – wskazując na miejsce przy ścianie stodoły, jakby dokonali tam jakiejś strasznej zbrodni, a nie byli tak blisko spełnienia. "Nie zrobiłeś niczego złego." Powiedział mu Marsdon. "Ani tu, ani w klubie." Bennett pokręcił głową i nic nie powiedział. "Szczeniaku?" "Pewnego dnia będziesz spodziewał się po mnie czegoś lepszego." *** Kilka godzin później, długo po tym jak zaszło słońce i pozostałe wilki zostały odesłane do łóżek, Marsdon wciąż usiłował wymyślić co powiedzieć swojemu partnerowi. "Nie mogę przyjąć przeprosin za coś, co według mnie nie jest złe." Powiedział wreszcie. Jeśli były jakieś lepsze słowa, to były one dla niego zagadką. Bennett siedział na krawędzi łóżka, wpatrując się w pustą ścianę przed nim, jakby zawierała wszystkie sekrety świata. "Bennett?" T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

"Przed pierwszą nocą w klubie zaakceptowałbyś partnera, który nie byłby tobie równy?" "Wtedy cię nie znałem. Nie wiedziałem, że mogę się tak czuć względem …." "Względem omegi?" Zapytał Bennett. "Względem alfy. Względem ciebie. Względem kogokolwiek." "Nie musisz zadowalać się czymś, do czego się przyzwyczaiłeś." Powiedział Bennett. "Chcę tylko ciebie." Wyznał Marsdon. "Chcę, by wszystko między nami było tak jak zawsze." Bennett westchnął i położył się na łóżku plecami do Marsdona. Wyglądał na wyczerpanego, przerażonego i bardziej kruchego, niż Marsdon kiedykolwiek go widział. Marsdon starał się nie rozpychać na materacu, kiedy kładł się koło niego. Przez długi czas wpatrywał się w tył jego głowy, marząc, by wiedzieć jak zareagowałby Bennett, gdyby przytulił się do niego i trzymał go mocno, oferując mu fizyczną pociechę na zrekompensowanie tych słów, które według Marsdona były prawdziwe. Zamiast tego zaciągnął nad nimi koc. Bennett nie wykonał żadnego ruchu, by przykryć się porządnie kocem, jakby nie potrafił nawet zmusić się do przyznania, że potrzebuje jakiejkolwiek ochrony przed zimnem, które wkradło się do powietrza po zachodzie słońca. Marsdon sięgnął ostrożnie i okrył jego ramiona, chcąc przynieść mu ulgę, nie dając Bennettowi żadnej okazji do myślenia, że uważał swojego partnera za słabego. Bennett nie zaprotestował. Marsdon marzył, by to oznaczało, że Bennett nie ma nic przeciwko odrobinie rozpieszczania, ale z każdym mijającym dniem stawało się jasne, że nie mógł przyjmować, że jego partner będzie lubił to samo, co lubił jego szczeniak. Marsdon zamknął oczy i przegryzł wargę. Jego szczeniak, w każdym prawdziwym tego T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

słowa znaczeniu, był martwy.

Rozdział 5 "Zdecydowałeś już czy nasza sfora będzie utrzymywać stosunki ze sforą twoich rodziców, czy raczej będziemy szukać sojuszników wśród naszych sąsiadów?" Marsdon spojrzał na Alfreda i zmusił się do zachowania cierpliwości. Nie było to łatwe, kiedy większość poprzednich nocy nie spał i wpatrywał się w sufit, ciągle odtwarzając w myślach to, co wydarzyło się między nim, a Bennettem i usiłując znaleźć sposób na rozwiązanie ich problemów. "Będziemy utrzymywać silne stosunki z naszą starą sforą. I z poprzednią sforą Bennetta, oczywiście." "Tradycja mówi, że musimy utrzymywać bliskie stosunki jedynie ze sforą, z której pochodzi alfa." Marsdon przechylił głowę na bok i wyczuł, że te pytania różnią się od tych, którymi Alfred bombardował go w ciągu dnia. Alfred bez problemu zasługiwał na reputację wichrzyciela, ale Marsdon nie miał pojęcia o co chodziło mu tym razem. Dla niego było praktycznie niemożliwe, by wywołać problemy między nimi, a inną sforą, chyba że byłby zaangażowany w rozmowy, jakie prowadzili z innymi sforami, ale to się nigdy nie stanie. Alfa stał nieruchomo, powstrzymując się przed pokusą przesunięcia dłonią po włosach w geście frustracji. Wszystkie te cholerne tradycje spowodowały tylko bałagan między nim, a Bennettem. "Raczej nie zerwę stosunków ze sforą moich rodziców tylko dlatego, że to również twoja T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

poprzednia sfora." Powiedział tak spokojnie jak potrafił, wciąż usiłując zrozumieć o co chodziło jego młodemu kuzynowi. "Tak. Ale nie ma powodu, by utrzymywać stosunki także z jego sforą." Powiedział Alfred. Marsdon wyczuł zmianę w atmosferze, kiedy wszystkie pozostałe wilki postawiły uszy. Przez połowę pokoju wyczuł napięcie Bennetta. Uwaga jego partnera przeniosła się z rozmowy, jaką prowadził z Francisem i Steffanem do Marsdona i Alfreda. "Bennett jest tak samo alfą naszej sfory jak ja." Powiedział bardzo wyraźnie Marsdon – dbając o to, by każdy kto usłyszał tę zniewagę, usłyszał i jego odpowiedź. "Sfora może mieć tylko jednego alfę." Powiedział Alfred. Marsdon uniósł brew. "Parę alf." Poprawił. "Jednego samca alfę." Odparł Alfred. "I wszyscy wiemy kto nim jest." "Nie jesteśmy pierwszą sforą, gdzie para alf nie będzie się rozmnażać." Powiedział Marsdon, ukrywając za tymi słowami swój nastrój. "Dwóch samców alfa. Dwie samice alfa. Jeśli są sparowani, to są parą alf. Jesteś już na tyle dorosły, że nie trzeba ci tego wyjaśniać." Była to chyba jedyna kwestia w sprawie jego i Bennetta, której nie sprzeciwiała się tradycja. Nie chciał stracić i tego – czy raczej nie chciał ryzykować, że Bennettowi przyjdzie do głowy, że fakt, iż obaj są samcami będzie kolejnym problemem do rozwiązania. Bennett przeszedł przez pokój i stanął u boku Marsdona, patrząc na Alfreda przez stół, na którym rozłożyli mapy pokazujące granice terenów ich sfory. "Mogę zaakceptować, że twoja lojalność należy do alfy, którego znasz, tego, który pochodzi ze sfory twoich rodziców." Powiedział Bennett.

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Marsdon chciał podkreślić, że nie musiał akceptować czegoś takiego, ale ugryzł się w język, skłonny zgodzić się ze wszystkim, co Bennett powie pozostałym wilkom w sforze. Był nawet bardziej niż skłonny zgodzić się, że niebo jest zielone, by okazać przed sforą wspólny front ze swoim partnerem. "Ale teraz jesteś członkiem naszej sfory." Kontynuował Bennett. "Sfory mojej i Marsdona." Marsdon kiwnął głową w zgodzie. "Nie oczekuję udawanego szacunku dla wilka, którego dobrze nie znasz i na temat którego nie masz jeszcze uformowanej opinii. Ale teraz jestem twoim alfą – napad złości tego nie zmieni." Alfred wyprostował się. "Ja widzę tylko jednego alfę. Jeśli chcesz, żebym wierzył inaczej, to musisz to udowodnić." "Formalne wyzwanie?" Zapytał Marsdon, nie chcąc do końca w to uwierzyć. Okrążył stół i stanął dokładnie w przestrzeni osobistej Alfreda, górując nad mniejszym mężczyzną. "W jakim świecie ty żyjesz? Takich wyzwań nie było nawet jeszcze zanim urodził się którykolwiek wilk w tej sforze. Usiłujesz przywrócić zwyczaje sfor sprzed setek lat?" Alfred cofnął się o krok, opuścił wzrok i przechylił głowę, okazując swemu alfie wyraźne posłuszeństwo. Ale kiedy się odezwał, w jego głosie nie było ani cienia szacunku. "Ty jesteś alfą. Jeśli nazwanie nim jego jest oznaką postępu, to może powinniśmy cofnąć się o setki lat." Marsdon poczuł jak w jego gardle narasta warkot. Nie potrafił go powstrzymać. Przeniósł uwagę na wszystkie wilki znajdujące się w zasięgu głosu. "Zgadzacie się z tym?" Alfred dobrze się przygotował. Cokolwiek kazało mu zacząć, nie zrobił tego bez przygotowania. Upewnił się, że w umysłach pozostałych wilków również jest zasianie ziarno T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

wątpliwości. Żaden nie stanął w obronie Bennetta. "Przyjmuję." Marsdon przeniósł swoją uwagę na Bennetta. Jego partner spojrzał mu w oczy, wyraz twarzy miał całkowicie obojętny. Kiedy Bennett odwrócił się od niego, spojrzał po kolei na wszystkie wilki. "Zrobimy to na zewnątrz." Powiedział. "Nie ma sensu robić tu bałaganu." Odwrócił się i wyszedł, jakby pomimo wyzwania nie miał wątpliwości, że każdy wilk w pokoju podąży za nim, gdziekolwiek zmierzał. Marsdon wyszedł za nim, pozostałe wilki deptały mu po piętach. Kiedy dotarł do swojego partnera, Bennett lustrował wzrokiem ich nowe tereny skąpane w wieczornym świetle. "Tutaj." Rozkazał. "Na większej trawie po drugiej stronie płotu." Wilki ruszyły tam, gdzie wskazał. Marsdon widział ich niepewność, ale instynkt kazał im iść tam, gdzie prowadził alfa, mimo wątpliwości, które zasiał w ich umysłach Alfred. Wyzwanie, krwawe wyzwanie... Marsdon wciąż nie mógł się z tym oswoić. Jego partner wystąpił do przodu, najwyraźniej gotowy do poradzenia sobie z sytuacją. Marsdon złapał Bennetta za rękę. "Dobrze wiesz, że w byciu alfą chodzi o coś więcej, niż wygranie walki." Wyrzucił z siebie naprędce. Bennett łypnął na niego przez ramię i wyrwał się spod dotyku Marsdona. "Dzięki za wotum zaufania."

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Marsdon złapał go ponownie. "Oczywiście, że nie chcę, żebyś walczył. Oczywiście, że zająłbym twoje miejsce, gdybym mógł – jesteś moim partnerem." Wyszeptał, desperacko próbując mówić na tyle cicho, by nie zostali podsłuchani. "Ale również nie mam żadnych wątpliwości, że wygrasz. Gdybym nie był pewny, że jesteś alfą, nie pozwoliłbym ci walczyć" Bennett wpatrywał się w niego przez kilka sekund, jakby szacował jego szczerość. Jego oczy zabłysły bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. "Muszę to zrobić." Powiedział, w każdym słowie dźwięczała pewność jego decyzji. "Muszę wiedzieć, że nie mają wątpliwości – oni również muszą to wiedzieć." Marsdon powstrzymał westchnięcie. "W byciu alfą chodzi o coś więcej, niż wygranie walki." Powiedział raz jeszcze. "Nie zrań ich tak, żeby nie można było tego wyleczyć." Bennett kiwnął głową. Marsdon wciąż trzymał jego rękę. "Alfred jest bezwzględnym małym skurwysynem. Gra nieczysto. Nie odwracaj się do niego plecami. Steffan jest wielki i silny, za to wolny. Będzie cię testował i będziesz się potem czuł, jakbyś wpadł na powlekany srebrem pociąg, ale nie zrani cię tak, że nie będziesz mógł się szybko uleczyć. Francis jest obserwatorem – będzie patrzył jak walczysz z innymi i opracuje plan – zrób coś innego a go tym wystraszysz." Bennett słuchał jak Marsdon przekazuje mu wszystko, co mogłoby mu pomóc. Nie chciał tego słyszeć. Marsdon to wiedział. Wiedział, że Bennett pozwalał, żeby jego partner mu pomógł tylko dlatego, że widział, że Marsdon tego potrzebuje. W końcu przeszedł do omawiania cech ostatniego wilka. Jego najmłodszy kuzyn stał po drugiej stronie łąki z pozostałymi wilkami, ale jego uwaga była skupiona na swoich alfach. T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

"Talbot to prawdziwy omega." Bennett już zdawał sobie z tego sprawę. To było wszystko, co musiał wiedzieć. Ciemny wilk kiwnął głową. Marsdon zawahał się, po czym pochylił się i pocałował go delikatnie w policzek. "Mój." Powiedział mu. Bennett zmarszczył brwi, rozumiejąc to słowo jako próbę ustanowienia dominacji. "Mój partner." Wyszeptał mu do ucha Marsdon. "Mój alfa. Pokaż im, że jesteś też ich alfą." Wreszcie puszczając rękę Bennetta, szedł za nim, aż dotarli na trawę, która została wydeptana, by utworzyć starodawny krąg walki. Bennett stanął na środku okręgu, ale Marsdon szedł, aż doszedł do przeciwległego końca, gdzie oczekiwały pozostałe wilki. "Jesteście gotowi?" Zapytał Marsdon, patrząc na nich. Praktycznie brzęczeli z napięcia. Wszyscy po kolei przytaknęli. Żaden nie spojrzał mu w oczy. "Od tej chwili wszyscy znajdujecie się w stanie zawieszenia – nie macie sfory, alfy, ani rodziny. Bennett zostanie na środku okręgu. Kiedy zaakceptujecie go jako swojego alfę, a on was jako członków naszej sfory, przejdziecie na drugą stronę okręgu. Wtedy i tylko wtedy opuścicie stan zawieszenia." "A jeśli on przegra?" Zapytał Alfred. "Tradycja mówi, że znajdzie swoje prawdziwe miejsce w sforze, kiedy dowie się, które wilki zaoferują mu swoje posłuszeństwo." Powiedział zimno Marsdon, woląc być przeklętym, niż powiedzieć, że jest jakakolwiek możliwość, że należne miejsce Bennetta jest gdzie indziej, niż przy jego boku jako przywódca. Odwrócił się do Bennetta i posłał mu nieco wymuszony uśmiech. "Gotowy?" T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Bennett kiwnął głową, bez wahania patrząc mu w oczy. Marsdon stanął w okręgu. Kiedy szedł po podeptanej trawie, utrzymywał kontakt wzrokowy z drugim alfą. Kiedy stanął dokładnie przed Bennettem, pochylił się i złączył ich usta. "Mój partner. Mój alfa. Moja sfora." Uśmiechnął się i przeszedł na drugą stronę okręgu. "Ale …." Zaczął Alfred. "Bennett nie musi nic mi udowadniać." Przerwał mu Marsdon. Zajął pozycję po drugiej stronie okręgu, czekając aż pozostali członkowie sfory odzyskają rozum i dołączą do niego. Steffan będzie pierwszy. Marsdon nie miał co do tego wątpliwości. Alfred był dobry w gadce, ale nie miał jaj, by wystąpić, dopóki nie będzie wiedział, że Bennett jest wyczerpany po walkach z pozostałymi wilkami. Stali w miejscu, czekając aż któryś z nich zrobi pierwszy krok, aż wreszcie Steffan stanął w okręgu twarzą do Bennetta. Oba wilki zaczęły wolno się okrążać, szukając u siebie jakichkolwiek oznak słabości. Steffan rzucił się bez ostrzeżenia. Bennett umknął na bok. Marsdon widział w oczach Bennetta, że jego partner nie zamierzał niczego przyspieszać. Miał więcej cierpliwości, niż miałby Marsdon na jego miejscu, więcej przemyślanej strategii. Steffan rzucił się ponownie, zamarkował i w ostatniej chwili zmienił kierunek. Bennett nie był w stanie go uniknąć. Pierwszy cios wylądował na jego skroni. Upadając na ziemię przekręcił się i był na nogach w ciągu paru sekund. Marsdon zacisnął dłoń w pięść, kiedy walka rozpoczęła się na dobre. Wiedział, że Bennettowi nie trzeba było mówić, że musi dbać o swoją sforę – ale musiał wiedzieć, że Marsdon wierzył, że jest na tyle silny, by zranić ich, jeśli się nie odsunie. Marsdon wziął głęboki wdech. To była jedyna rzecz, jaką mógł zaoferować Bennettowi.

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

A teraz Bennett robił dokładnie to, co mówił mu jego pan, cofał się, przyjmując ciosy, których nie mógł odeprzeć bez zranienia drugiego wilka. Bennett uważał na swoje działania, czekając i raniąc, aż nadeszła szansa na bezpieczne pokonanie przeciwnika. Minęła wieczność, nim w ferworze poważnych kopnięć i ataków Steffan upadł. Bennett opadł na niego, przygniatając go i wykręcając rękę Steffana za jego plecy i używając jej jak dźwigni do zatrzymania mężczyzny w miejscu. "Akceptuję." Steffan wciągnął ostro powietrze, kiedy stało się oczywiste, że nie miał jak wydostać się z uścisku. Bennett natychmiast go puścił. Odsuwając się do tyłu, wyciągnął dłoń i pomógł najnowszemu członkowi swojej sfory podnieść się na nogi, jakby nie miał kompletnie żadnego powodu, by żywić do niego urazę. Bennett odwrócił się do Marsdona. Krwawiła mu warga, skroń miał stłuczoną, ale w jego oczach błyszczała duma. Marsdon kiwnął Steffanowi głową, zgadzając się z akceptacją Bennetta i gamma stanął po drugiej stronie okręgu obok Marsdona.

"jakieś obrażenia, których nie da się uleczyć?" Zapytał Marsdon, jego wzrok przesuwał się szybko ze Steffana na Bennetta, kiedy próbował pilnować swojego partnera i zadbać w tym samym czasie o swoją sforę. Steffan pokręcił głową. "Coś pilnego?" Steffan ponownie pokręcił głową, spuszczając wzrok. Marsdon zmusił się by nie patrzeć na Bennetta przez dwie sekundy z rzędu. Odwrócił się do swojego kuzyna i zobaczył niepewność w postawie wilka, który nigdy wcześniej nie wątpił w swoje racje. "Usiądź i odpocznij, podczas gdy pozostali idioci uświadomią sobie, że są idiotami." Rozkazał. W tej właśnie chwili zobaczył, że e Steffanie coś się uspokoiło.

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

To było łatwe dla wilka gammy, nawet dla takiego, który był wyznaczony jako potencjalny beta dla ich sfory. Steffan miał swoje alfy, swoją sforę i swoje rozkazy. To było wszystko, co sprawiało, że w jego świecie wszystko było w porządku. Gdyby tylko Marsdon mógł powiedzieć to samo o swoim partnerze. Bennett był dobry i szybki, ale co więcej był zbyt ostrożny z pozostałymi wilkami, za bardzo przejmował się, że zrani ich, a nie siebie. Kiedy odkryli, że ich ludzka forma nie wygra z alfą, łapy zastąpiły dłonie, kończyny zaatakowały, ciała walczyły ze zmianą w wilka. Pazury wbiły się w skórę Bennetta. Jego krew skapywała na krąg walki. Wilcze kły wbijały się w ciało Bennetta, a Marsdon patrzył jak jego partner zostaje w ludzkiej formie, aby utrzymać swoje wilcze instynkty pod kontrolą i nie zranić śmiertelnie członków sfory. Wiedza, że cała ta tradycja polegała na pokazaniu innym, jakiego typu wilkiem jest wyzwany alfa, na równi z tym jakim jest wojownikiem, nie pomogła Marsdonowi ukoić jego zmartwień. Wbił paznokcie w dłonie, by zmusić się do nie rzucenia się w krąg i ochronienia swojego partnera. Patrzył jak kolejni członkowie ich sfory próbują zdominować Bennetta. Patrzył jak oceniają jego skłonność do podania im ręki i pomocy we wstaniu, tak samo jak umiejętność ich pokonania. I patrzył jak każdy z nich po kolei akceptuje go jako swojego alfę. Wydawało się, że minęły wieki, ale w końcu po drugiej stronie kręgu zostały tylko dwa wilki. Wystąpił Alfred. Wzrok Marsdona przesuwał się z niego na Bennetta i z powrotem, mając nadzieję, że jego partner zapamiętał jego radę. *** Walczy nieczysto. Bennett odsunął włosy z twarzy i spojrzał na drugiego wilka. Całe ciało miał obolałe. Serce waliło mu w piersi, adrenalina krążyła w żyłach, ale nawet gdy myślał o wszystkim innym, była jakaś część jego mózgu, która przypominała bezustannie, że kiedy to się wreszcie skończy, będzie obolały jak diabli.

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Czuł na sobie wzrok Alfreda, obserwujący każdy jego ruch. Bennett wziął głęboki wdech i próbował nie okazać, że oszczędzał lewą nogę, kiedy okrążał drugiego wilka. Walczy nieczysto, powtórzył w umyśle. Marsdon mu to powiedział. Marsdon zrobił wszystko, co mógł, by mu pomóc. Nie mógł teraz zawieść swojego partnera. Marsdon może i nie wyzwał go w kręgu, ale Bennett miał nadzieję, że jeśli zobaczy go z innymi wilkami, to wreszcie sprawi, że jego partner zaakceptuje go jako alfę, jak równego sobie. Alfred zamarkował w lewo, potem się obrócił, atakując zranioną nogę Bennetta. Przekręcając się na bok, Bennett poczuł jak skręca mu się kostka. Alfred rzucił się na niego w chwili, gdy wylądował twarzą do ziemi i przygniótł go. Wilcze pazury przecięły jego skórę, wydawać by się mogło, że dla rozrywki drugiego wilka. Bennett testował uścisk Alfreda na sobie. Wilk był mniejszy, słabszy. Co więcej, jego technika była byle jaka. Wszystko, co musiał zrobić Bennett to zebranie się w sobie, a wtedy z łatwością będzie mógł go z siebie zrzuci. "Marsdon miał rację." Wysyczał mu do ucha Alfred. "Nic, tylko mały żałosny szczeniak." Bennett podniósł się z ziemi. Zanim jego umysł zdążył tak naprawdę zarejestrować to słowo, coś pierwotnego w jego wnętrzu powaliło Alfreda na plecy. Zawisł nad leżącym wilkiem, w jego gardle narastał warkot i dudnił w całym jego ciele. Alfred chciał go desperacko chwycić, łapy w panice zmieniły się w ludzkie dłonie, ale Bennett trzymał go mocno, ledwie pozwalając mu oddychać, a co dopiero walczyć. To było imię, jakim nazywał go jego pan – a usta Alfreda szargały je samym jego wypowiedzeniem. "Nie mów więcej tego słowa." Warknął. Alfred próbował się wyrwać. Ich oczy spotkały się i Bennett widział moment, w którym mężczyzna po raz pierwszy uświadomił sobie, że wilk, który tak łatwo przygniatał go, mógł bez problemu go zabić. T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Opuścił wzrok. "Tak, alfo." "Nie używaj tytułu, do którego nie masz prawa." Warknął Bennett. "Nie jesteś moją sforą, Ja nie jestem twoim alfą. Słyszałeś co powiedział Marsdon. Znajdujesz się w stanie zawieszenia." Oddech uwiązł Alfredowi w piersi. "Jeśli masz być częścią naszej sfory, zajmiesz w niej swoje miejsce i zaakceptujesz obie swoje alfy – bez żadnych wątpliwości, czy zastrzeżeń. Nie przyjmę wilka, który zaatakuje mnie w chwili, gdy zdążę się odwrócić." Alfred spojrzał na niego, po raz pierwszy w jego oczach pojawił się prawdziwy strach. "Chcesz być częścią naszej sfory?" Zapytał Bennett. "Proszę?" Alfred przechylił głowę, eksponując szyję i oferując mu najgłębszą rozumianą przez niego formę uległości. Bennett odsunął się, by nad nim ukucnąć. Alfred został tam, gdzie leżał, oczekując, podtrzymując swój pokaz uległości, aż Bennett wyciągnął dłoń i pomógł mu wstać. "Idź do pozostałych." Alfred uniósł wzrok i starał się wyłapać wzrok Marsdona, kiedy szedł w jego stronę. Marsdon całkowicie go ignorował. Bennett patrzył jak pozostałe wilki spoglądają to na jednego alfę, to na drugiego, wstrzymując oddechy i patrząc, czy Marsdon przyjmie Alfreda z powrotem do sfory. "Zobaczcie, czy nie ma żadnych ran, których nie może uleczyć." Rozkazał pozostałym Marsdon.

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Bennett kiwnął głową, zgadując, że to było jedyne zaakceptowanie, na jakie było w tej chwili stać Marsdona. Alfred może i nie był miłym wilkiem, ale zasługiwał na to, by czuć się bezpiecznie na swoim miejscu w sforze. Każdy wilk na to zasługiwał. Bennett później porozmawia o tym z Marsdonem. W tej chwili miał na głowie inne obowiązki. Był cholernie zmęczony, ale mimo to odwrócił się. Został tylko jeden wilk. Talbot. Bennettowi kręciło się w głowie od otrzymanych ciosów, uklęknął na chwilę, kładąc dłoń na ziemi i usiłował odzyskać oddech. Przez pełną minutę nie patrzył w stronę drugiego końca kręgu, nie zaprosił przeciwnika. Talbot. Marsdon powiedział coś o nim. Bennett uniósł wzrok i spojrzał na ostatniego wilka, zanim jego chwilowy odpoczynek zostanie odebrany przez pozostałe wilki jak oznaka słabości. Mały wilk stał czekając i obserwując. Wyglądał na cholernie przerażonego. Talbot. Marsdon nie powiedział mu niczego, czego już by nie wiedział. Talbot był prawdziwym omegą. Bennettowi udało się uśmiechnąć. "Chodź tu, Talbot." Wilk podszedł bardzo ostrożnie, jakby był gotowy odwrócić się na pięcie i uciec na pierwszą oznakę ataku. "Już dobrze. Możesz podejść bliżej." Wreszcie młodszy wilk stanął tuż przed nim. "Możesz dokonać swojego wyzwania." Powiedział mu Bennett, łagodząc swój głos, tak by wilk mógł zobaczyć bardziej opiekę alfy niż groźbę przeciwnika. "Nie skrzywdzę cię." Talbot pokręcił głową i upadł tuż przed nim na kolana, kiedy Bennett dalej klęczał na ziemi. "Wiem, że jesteś alfą. Wszyscy wiemy. To było po prostu to..." "Po prostu to?" Zapytał Bennett, zastanawiając się jak złe to było. T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

"Alfred powiedział, że sfory wszystkich okłamały, żebyście ty i Marsdon mogli być razem." Wyrzucił z siebie mniejszy wilk. "Że co?" Talbot przełknął. "Nie poznaliście się w dzień parowania, tak jak wszyscy mówili. Poznaliście się wcześniej. Byliście parą. Wszyscy to widzieli." Bennett gapił się na mniejszego wilka, nie mając pojęcia co mu powiedzieć. "Alfred powiedział, że Marsdon zakochał się w wilku, który nie był alfą – dlatego był taki smutny przed dniem parowania. A potem odkrył, że wszyscy zgodzili się nazywać cię alfą i dlatego był taki szczęśliwy, kiedy uświadomił sobie co się dzieje. I Alfred powiedział, że podsłuchał jak ty i Marsdon rozmawiacie... i to wszystko ma sens. Jesteście w sobie tacy zakochani i..." Bennett przełknął, jednak nie powiedział ani słowa. "Wiem, że jesteś alfą." Powtórzył Talbot. Bennett kiwnął głową, ale w tej chwili nie mógł tego przetrawić. Musiał skoncentrować się na wyzwaniu. "Wszystko, czego wymaga tradycja, to abyś położył na mnie dłoń i zaakceptował mnie jako swojego alfę." Spojrzał na swoje ciało. Nie było na jego ciele jednego miejsca, które by nie krwawiło, było posiniaczone, lub pokryte brudem po wielokrotnym uderzaniu o ziemię. Jakoś udało mu się przywołać kolejny uśmiech. "Spróbuj znaleźć jakieś czyste miejsce." Omega ostrożnie położył koniuszki palców z tyłu jego głowy.

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

"Akceptujesz mnie jako swojego alfę?" Zapytał Bennett. Talbot kiwnął głową. "Więc wszystko ustalone. To nie było takie straszne, co?" Przekomarzał się Bennett. Omega pokręcił głową, posyłając w odpowiedzi swojemu alfie uśmiech. "Idź dołączyć do pozostałych." Powiedział mu Bennett. Potrzebował prawie całej pozostałej mu energii by wstać i odwrócić się do nich. Marsdon się uśmiechał, ale Bennett widział, że pod maską spokoju wszystko w nim kipiało. Kontrolując emocje Marsdon wyciągnął do niego dłoń, witając go odpowiednio z powrotem w sforze. Bennettowi jakoś udało się podejść bez kuśtykania. Krok za bolesnym krokiem, doszedł do sfory – swojej sfory. Bennett chwycił dłoń Marsdona i odwrócił się do reszty sfory. "Wróćcie do środka. Umyjcie się i idźcie do łóżek. Wystarczy wrażeń jak na jeden dzień." Spojrzał na omegę. "Talbot – jesteś odpowiedzialny za przyjście do nas i poinformowanie o wszystkich poważnych ranach, jakie zostaną odkryte po zmyciu brudu." Młodszy wilk kiwnął głową i poszedł za pozostałymi wilkami, które wracały do domu. Marsdon wpatrywał się w niego. Bennett to zignorował, patrzył jak odchodzi jego sfora. Steffan, wyłącznie dlatego, że trzeba było więcej siły, by go pokonać, wydawał się najbardziej zraniony. Nawet wtedy, jak zauważył Bennett, to on pomógł Francisowi wstać i zadbał, by mniejszy wilk nie zranił się bardziej idąc do domu. Będą musieli porozmawiać o oficjalnym ustanowieniu go betą. Jeszcze jedna rzecz, z którą T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

sfora będzie musiała się oswoić. Jeszcze jedna rzecz, by pokazać im, że są częścią stabilnej, silnej watahy. Kiedy to już będzie zrobione, będą mogli rozejrzeć się za dołączeniem do swojej sfory rozmnażającej się pary. Albo może najlepiej będzie znaleźć partnerów dla pozostałych wilków. Może jeśli Alfred będzie miał partnera, to odwróci on jego uwagę od wywoływania problemów. Będzie musiał porozmawiać o tym z Marsdonem, kiedy jego partner trochę się uspokoi. "Miałem rację przyjmując wyzwanie." Powiedział Bennett, kiedy pozostałe wilki były poza zasięgiem wzroku i kiedy nie mógł już dłużej unikać wzroku swojego partnera. Uścisk Marsdona na jego dłoni zacieśnił się, kiedy Bennett próbował ją wyciągnąć. "Dasz radę iść do domu?" "Oczywiście." Bennett odwrócił się w stronę stoku, który prowadził do frontowych drzwi ich domu, ale Marsdon obrócił go twarzą do siebie. "Powiedz prawdę." Zażądał jego partner. "To tylko kilka ran i siniaków, nic poważnego." To nie poprawiło nastroju Marsdona. Objął Bennetta w pasie. "Potrafię iść sam." "Cholera, Bennett!" Warknął Marsdon. "Komu ty do diabła chcesz udowodnić kim jesteś? Wszyscy są w środku. Wszyscy wiedzą, że jesteś krwawym alfą – w tej chwili dosłownie krwawym. Nie musisz jeszcze tego udowadniać." Bennett kiwnął głową, odsuwając na bok swoje wątpliwości. Pozwolił Marsdonowi wolno pomóc sobie wejść do domu, a potem na górę po schodach, starając się nie za mocne o niego wspierać, starając się nie pozwolić, by ogarnęła go słabość. Marsdon zaprowadził go prosto do sypialni i zamknął za nimi drzwi. T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

"Sam mogę się sobą zająć." "Masz w ogóle pojęcie jak ciężko mi było pozwolić ci to zrobić?" Powiedział bardzo wolno i bardzo cicho Marsdon. Bennett przełknął, słysząc ukrytą w tych słowach złość. "Nie proszę cię, byś mi się podporządkował. Nie proszę cię, żebyś pozwolił mi się pieprzyć. Chcę tylko zająć się swoim partnerem i opatrzyć jego rany. Czy naprawdę proszę o wiele?" Bennett gapił się na podłogę między nimi i kiwnął głową. Najwyraźniej to było wszystko, czego potrzebował jego partner. Marsdon posadził go na krawędzi wanny i delikatnie zdjął jego ubranie, kawałek po kawałku, odrzucając na bok rozerwany i zakrwawiony materiał. To nie była uległość, przypomniał sobie Bennett. Był nagi, podczas gdy jego pan był ubrany, ponieważ Marsdon musiał opatrzyć jego rany – to wszystko. Siedział nieruchomo i pozwalał Marsdonowi wydawać rozkazy, bo był zbyt obolały i zmęczony, by się spierać – to nie było to samo, co w klubie. Marsdon napełnił miskę ciepłą wodą i zaczął zmywać z ciała Bennetta krew i brud. Ściereczka była miękka przy jego skórze, dotyk niesamowicie łagodny. Bennett przekręcił się niewygodnie pod badawczym spojrzeniem swojego pana. "Nie wierć się." Bennett natychmiast znieruchomiał. Chwilę później pod wpływem tej szczenięcej uległości poczuł gorąco na policzkach. Jego pan był tak skupiony na rozcięciach od pazurów na jego piersi, że wydawał się tego nie zauważyć. Ściereczka musnęła jego sutek. Nawet przez materiał, dotyk jego pana wołał coś w Bennetcie. Całe jego ciało stężało. Powstrzymał sapnięcie, kiedy jego żebra zaprotestowały. Marsdon klęknął tuż przed nim, na jego czole pojawiły się bruzdy. T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Marsdon przesunął koniuszkami palców po żebrach Bennetta, poddając je badaniu. "Tylko obite." Udało się wyszeptać Bennettowi. Przygryzł sobie język aż do krwi, by powstrzymać się przed nazwaniem mężczyzny panem. "Tylko." Powtórzył Marsdon, najwyraźniej wcale nie zadowolony. Bennett usiłował zignorować dotyk swojego pana, kiedy Marsdon z zaangażowaniem przesuwał się w dół jego ciała, aż odnalazł długie cięcie przebiegające po jego nodze i znikające po wewnętrznej części jego lewego uda. Marsdon rozszerzył jego nogi, by zbadać całą długość rany. Kiedy zaczął ją oczyszczać, Bennett zamknął oczy. W ciągu pół minuty był całkowicie twardy i nie mógł zrobić kompletnie nic, by ukryć reakcję ciała na swojego pana. Kłykcie Marsdona musnęły jego trzon, kiedy sięgnął po miskę z wodą. Bennett otworzył oczy i spojrzał na swojego pana. Marsdon odwzajemnił spojrzenie, jakby czekał aż ten coś powie. "Ja..." Marsdon uśmiechnął się jednym z tych swoich małych, wykrzywionych uśmiechów, które Bennett nigdy nie wiedział jak interpretować. "Przynajmniej jakaś część ciebie wciąż mnie lubi." Bennett milczał, wiedząc, że nie mógł powiedzieć prawdy, mimo to nie potrafił też skłamać. Kochał swojego pana każdą częścią siebie – szczególnie tą częścią, która błagała, by Marsdon wziął go w ramiona i sprawił, że cały świat zmieni się w coś cichego i prostego, coś, co będzie wymagało od niego zadowolenia raczej jednej osoby, niż dbania o całą sforę. Marsdon dokończył mycie go bez żadnego dodatkowego komentarza. Erekcja Bennetta rosła w trakcie całego procesu. Całe jego ciało wołało o dotyk swojego pana, o jego zgodę na bycie T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

na chwilę uległym, małym szczeniakiem. Wreszcie nieznośnie wolny proces został zakończony i Marsdon odsunął się. "Potrzebujesz pomocy z czymś jeszcze?" Bennett pokręcił głową. Całe jego ciało mrowiło w następstwie uwagi jego pana, nie potrafił już znieść w tej chwili jakiejkolwiek dodatkowej pomocy od swojego partnera. "Zawołaj mnie, kiedy skończysz. Przyjdę i ci pomogę." Bennett jedynie przytaknął, żałośnie wdzięczny, że pozwolono mu na kilka samotnych chwil bez proszenia o to Marsdona, jakby to był przywilej, który może ofiarować tylko pan. Kiedy Marsdon zamknął za sobą drzwi, Bennett wstał i przeszedł po łazience długimi, powłóczystymi krokami. Kiedy miał już wyjść z pomieszczenia, spojrzał na siebie w lustrze nad umywalką. Wyglądał, jakby przejechała go ciężarówka. Odwróciwszy się od bolesnej rzeczywistości swojego odbicia, ruszył do sypialni. Całe ciało bolało go przy każdym kroku. W głowie kręciło mu się od samej próby chodzenia. Marsdon odwrócił się w chwili, gdy pojawił się w drzwiach. "Mówiłem ci, żebyś mnie zawołał!" Popędził przez pokój i objął Bennetta w pasie, pomagając mu się dostać do łóżka. "Wybacz." Bennett nie wiedział, czy przeprasza za to, że go nie zawołał, za to że został skopany, czy za wszystko na tym całym, cholernym, świecie. Marsdon ułożył go na materacu. Bennett opuścił głowę na poduszki i zamknął oczy, aż pokój przestał się kręcić. "Jutro będziesz bardziej sobą." Powiedział Marsdon. To prawda, pomyślał Bennett. Nie był sobą. Zapewne nie można go było winić za nic, co T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

dzisiaj zrobił. Gdyby podporządkował się teraz Marsdonowi, to nic by nie znaczyło. Otworzył oczy i spojrzał na swojego partnera. Marsdon patrzył mu w oczy przez długi czas, po czym delikatnie odsunął mu włosy z twarzy. "Odpocznij. Minie kilka dni, zanim całkowicie się wyleczysz, ale rano powinieneś poczuć się o wiele lepiej. Do tego czasu minie najgorsze." "Nic mi nie jest." Powiedział szybko Bennett. Był bardziej niż zdrowy, by zrobić wszystko, co chciał jego pan. Wargi Marsdona uniosły się w uśmiechu, ale jego oczy pozostały poważne. Pochylił się. Przez chwilę Bennett myślał, że spotkają się ich wargi, ale tylko przycisnął je do jego czoła i poszedł do łazienki. Wrócił parę minut później, rozebrał się i wsunął pod przykrycia tuż obok niego. "Potrzebujesz czegoś?" Zapytał. Ciebie. Bennett pokręcił głową. Marsdon zgasił światło i ułożył się wygodnie. Bennett zamknął mocno oczy, ignorując ból, kiedy rana wokół oka przypomniała mu dlaczego nie powinien tego robić. "Jeśli chcesz, to możesz." Wyszeptał. "Co?" Bennett przełknął. Nawet mając gotowy pretekst, nie potrafił się zmusić, by poprosić o to, czego potrzebował.

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

"Obaj wiemy, że w tej chwili nie jestem dla ciebie przeciwnikiem. Jeśli chcesz grać w te głupie gierki z klubu, to teraz masz swoją szansę, prawda?" Marsdon przesunął się na materacu. Bennett poczuł jak ogarnia go ulga, ale nie dotknęły go żadne dłonie, nie został wydany żaden rozkaz. Spojrzał przez ramię w samą porę, by zobaczyć jak Marsdon łapie swoją poduszkę i rzuca ją na małą sofę stojącą po drugiej stronie pokoju. "Co ty...?" "Udaję, że tego nie powiedziałeś." Powiedział Marsdon. Bennett zmarszczył brwi, kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności i zobaczył jak Marsdon próbuje ułożyć się na małej sofie. "Nie rozumiem." Marsdon odwrócił się do niego. "Jeśli nie potrafisz się przyznać, że tego właśnie chcesz, to jedno, ale jeśli jeszcze raz powiesz o naszych wspólnych nocach w ten sposób, to Boże, pomóż mi, ja..." Z drugiego końca pokoju Bennett usłyszał jak Marsdon bierze głęboki wdech. "Zaprzeczaj, że byłeś moim niewolnikiem jeśli musisz, ale nie waż się mówić tak, jakbyś był ofiarą. Miałeś wybór. Miałeś bezpieczne słowo. Zawsze mogłeś mnie zatrzymać." Każde słowo było wypowiedziane bardzo ostrożnie – jakby był to jedyny sposób, w jaki Marsdon mógł kontrolować swój gniew i ból. "Przepraszam." Wyszeptał Bennett. "Idź spać."

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Bennett opuścił głowę z powrotem na poduszkę. Zamknąwszy oczy, wytężył słuch, by nasłuchiwać oddechów swojego pana, mając nadzieję, że będzie mógł czerpać pociechę z samej tylko wiedzy, że jego pan jest w tym samym pokoju co on. Usłyszał jak Marsdon zmienia się do swojej wilczej formy, chcąc lepiej ułożyć się na małej sofie, ale sen nie przyszedł szybko do żadnego z nich.

Rozdział 6 Marsdon stał pod dachem starej stodoły i patrzył jak jego partner wraca do domu w swojej wilczej formie. Nie zrobił żadnego ruchu, by uświadomić Bennetta o swojej obecności. Ukrywanie się we wspomnieniach było głupie, szczególnie, gdy spokój, jaki pamiętał z klubu wydawał się być miliony lat temu. Chowanie się w stodole również było głupie. Sam fakt, że ten dzień, kiedy pchnął Bennetta na ścianę był najbliższy byciu szczęśliwymi w ich własnej skórze od ceremonii parowania, nie oznaczał, że ma być cholernie bliski zamieszkaniu tutaj. Stodoła będzie lśniła, jeśli jeszcze dłużej będzie ją czyścił i porządkował. Bennett śmiało kroczył w stronę podwórza między domem, a stodołą, zatrzymując się, by strząchnąć z siebie krople deszczu. Wróciło trochę jego uprzedniej swobody ruchów, kiedy się uleczył. To było coś. Nie był to sposób, w jaki Bennett oddał swojemu panu w klubie siebie i kontrolę nad każdym swoim ruchem. Ale Marsdon był skłonny czuć się żałośnie wdzięczny za najmniejszą łaskę. Może teraz, kiedy Bennett się leczył, wszystko będzie między nimi prostsze. Jego partner nie był w stanie ukryć przez ostatnie trzy dni zesztywnienia i bólu w swoim ciele. A Marsdon nie był w stanie ukryć jak bardzo raniło go patrzenie na swojego partnera rannego i świadomość, że nie może nic z tym zrobić. Przez to, jak wszystko się między nimi układało, nie mógł nawet go trzymać przy sobie i pocieszać. Przez ostatnie kilka dni były chwile, że sprzedałby swoją duszę za ten przywilej. Bennett zatrzymał się ponownie po środku podwórza, zaciągnął się głęboko, pobierając T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

zapach z powietrza. Odwrócił się w stronę drzwi stodoły. Marsdon zamierzał się odwrócić, nie chcąc patrzeć jak jego partner ponownie się od niego odwraca, ale wilczy Bennett zbliżył się w jego stronę. Po raz pierwszy, od wydawałoby się wieków, Bennett zrobił krok w stronę swego pana. Marsdon rozejrzał się dookoła, ale reszta wilków była poza zasięgiem wzroku. Bennett nie robił przedstawienia dla innych. Marsdon przełknął, nie chcąc robić sobie przedwczesnych nadziei. Stał więc w miejscu, kiedy zbliżał się do niego ogromny, czarny wilk. Bennett zatrzymał się kilka stóp przed nim. Powrót do ludzkiej formy był gładki i perfekcyjny. W ciągu kilku sekund u stóp Marsdona kucał nagi mężczyzna. Spodziewał się, że jego partner natychmiast wstanie i wyprze się choćby najmniejszego związku z mężczyzną, który niegdyś uwielbiał klęczeć nago u jego stóp. Zamiast tego Bennett przechylił głowę do tyłu, patrząc na niego przez kilka sekund, po czym wolno wstał i się wyprostował. Przez chwilę wydawało się, jakby jego partner mógł widzieć pewne sprawy takimi, jakie były, bez martwienia się, że Marsdon zobaczy jego uległość tam, gdzie jej nie było. Woda spływała z włosów Bennetta, opadając maleńkimi strużkami na jego twarz i szyję. Mimo że pragnął prześledzić ich wędrówkę, Marsdon utrzymał swoje spojrzenie, dopóki Bennett nie odwrócił wzroku. "Podobał ci się bieg?" Zapytał Marsdon, nie potrafiąc powstrzymać warknięcia, mimo że próbował być względem swojego partnera uprzejmy. Bennett przytaknął. "Lasy są świetnie zagospodarowane. Będą dobrze służyć sforze." Uwolniony od utrzymywania jego wzroku, Marsdon pozwolił swoim oczom wędrować po nagim ciele swojego partnera. Zostało na nim jeszcze tylko kilka blizn świadczących o jego ostatnim wyzwaniu. "Leczysz się." Powiedział i przeklął się w duchu, że nie miał bardziej przyjaznego tonu. Nawet to zabrzmiało jak zarzut.

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Bennett kolejny raz przytaknął. Marsdon zacisnął dłoń w pięść, by powstrzymać się przed wyciągnięciem jej i dotknięciem małych plamek przebarwionej skóry, które były pozostałościami po siniakach, które kilka dni temu prawie całkowicie zakrywały ciało Bennetta. Jeśli nie będzie ostrożny, będzie miał na dłoniach trwałe blizny od swoich paznokci. Jego dłoń powoli zapominała jak to jest przybierać inny kształt, niż zaciśnięta z frustracji pięść. "Jestem na tyle zdrowy, że mogę zrobić wszystko co ma być zrobione." Powiedział Bennett. Marsdon kiwnął w zgodzie głową – nie żeby czarne, niebieskie i fioletowe odcienie sińców miały powstrzymać Bennetta od udowadniania całemu światu, że potrafi pokonać każdego wilka w sforze, nie ważne ile odniesie przy tym ran. Bennett przestąpił z nogi na nogę. Gdyby Marsdon nie wiedział lepiej, powiedziałby, że jego partner wygląda na zdenerwowanego. Płonęło w nim coraz silniejsze pragnienie, by przyciągnąć go do siebie i trzymać tak mocno, jak mógł, aż między nimi wszystko się ułoży. "Tylko to, że niektórzy ludzie uważają coś za uległość, nie oznacza, że my musimy trzymać się ich tradycji na równi z naszymi." Wyrzucił z siebie Bennett. Marsdon zmarszczył brwi. "Że co?" Wargi Bennetta uniosły się w małym, pełnym niepokoju uśmiechu. "Klęczenie nie może być uważane za akt uległości, jeśli ma się dobry powód do klęczenia, prawda?" Zapytał, opuszczając wzrok, nie w geście uległości, ale by spocząć na kroczu Marsdona w bezczelnej ofercie. Marsdon złapał jego wzrok, kiedy ponownie spojrzał do góry. Pozwolił Bennettowi zobaczyć jak opuszcza wzrok w ten sam sposób. Będąc całkowicie nagim, Bennett nie mógł zmienić faktu, że nie jest do końca entuzjastycznie nastawiony do tego pomysłu. T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

"Nie jestem zainteresowany zrobieniem loda na przeprosiny." Powiedział Marsdon. Bennett zacisnął szczękę i odwrócił się. "Nigdy nie potrzebowałeś pretekstu." Powiedział Marsdon, zanim mógł całkowicie opuścić stodołę. "Witałeś mnie w swoich ustach, bo kochałeś to robić." "Wciąż mogę cieszyć się dawaniem swojemu partnerowi rozkoszy." Powiedział Bennett. "Ale nie pozwolisz sobie na czerpanie z tego rozkoszy?" Jego partner wziął głęboki wdech i bardzo wolno go wypuścił, w ten sam sposób, gdy Marsdon uderzał o kraty klatki, którą Bennett wybudował wokół szczeniaka wewnątrz siebie. "Mogę brać przyjemność z robienia wszystkiego, co sprawi, że ja i mój partner będziemy znowu razem." Powiedział Bennett. "Bo to jest twój obowiązek?" Warknął Marsdon. "Tak." "Bo myślisz, że seks ze mną wszystko wynagrodzi – wynagrodzi wszystkie te rzeczy, których według siebie nienawidzisz?" Bennett stał całkowicie nieruchomo, jego wyraz twarzy wyrażał pustkę. "Tak." Marsdon zakrył usta, czując się chorym na myśl o położeniu dłoni na swoim partnerze, jeśli to miał być jedyny powód, dla którego Bennett miał przyjmować jego dotyk. Zabranie Bennetta do łóżka, bo Bennett uważał, że pozwolenie mu na przelecenie się, żeby zachować bezpieczne miejsce w sforze byłoby torturą zarówno dla niego, jak i dla jego partnera.

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Jeszcze gorsze od pomysłu zrobienia tego była myśl, że Bennett sądził, że on zgodzi się wykorzystać w ten sposób. "Marsdon?" "Skułeś się w klubie pełnym obcych i zaoferowałeś swoje ciało każdemu mężczyźnie, który chciał cię wziąć." Powiedział Marsdon. Po raz pierwszy jego słowa nie brzmiały jak zarzut. Brzmiały jak proste stwierdzenie faktu. "Tak." Powiedział Bennett. "A dopiero dzisiaj był pierwszy raz, gdy zobaczyłem, że zachowujesz się jak zdzira." Bennett wpatrywał się wprost przed siebie. Przełknął, ale nie zaprzeczył, nie sprzeciwił się etykietce, jaką chciał nadać mu jego partner. Marsdon warknął i odwrócił się od niego. Gdyby tylko się odsunął. Gdyby krzyknął, wrzasnął, rzucił kilka obelg to by coś dało. Przynajmniej to pokazałoby, że jego partner uważa, że miał do tego pełne prawo. Bennett jedynie odwrócił się, by wrócić do domu. "I tak po prostu pozwolisz mi tak mówić?" Powiedział Marsdon. Bennett odwrócił się do niego. "Dlaczego nie? To prawda. Nie chcę od ciebie pieniędzy. Ale..." "Czego ode mnie chcesz?" Zapytał Marsdon. Bennett przez długą chwilę wpatrywał się w podłogę, nie ze wzrokiem spuszczonym w geście uległości, ale jakby zwyczajnie nie miał siły na uniesienie go. "Chcę, żeby między nami wszystko było dobrze." Powiedział Bennett. "A jeśli to oznacza, T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

że mam stracić wszystko inne, co dotąd miałem, to zrobię to. Jeśli to oznacza, że mam poświęcić swoje prawo do skarżenia się, jeśli mnie obrazisz, lub podepczesz moją dumę, to..." Pokręcił głową. Marsdon zbliżył się do niego. Bennett został tam, gdzie stał. Jeszcze jeden krok i Marsdon mógł patrzeć swojemu partnerowi w oczy, a Bennett napotkał jego wzrok i utrzymał go. *** "Nie wiedziałem." Wyszeptał Bennett, nie mogąc powstrzymać się przed tym smutnym wytłumaczeniem. "Czego?" "Nie wiedziałem, że byłem tak popieprzony, że nie będę mógł sparować się z kimś jako równy jemu." Czuł się żałośnie mówiąc to, ale nie potrafił żyć z myślą, że Marsdon uważał, że on wiedział od początku, że wszedł w związek z innym alfą wiedząc, że nie był w stanie być partnerem, na jakiego zasługiwał. Marsdon zmarszczył brwi. "Myślisz, że mi się podoba ta wiedza? Naprawdę myślisz, że jestem dumny nie mogąc zadowolić mojego partnera jak powinien potrafić prawdziwy alfa?" Powiedział Bennett. "Obaj wiemy, że gdybym był w stanie reagować na ciebie, kiedy trzeba, potrafiłbym sparować się z tobą ostatnim razem, kiedy byliśmy w tej stodole." Marsdon jeszcze bardziej zmarszczył brwi. Bennett nie mógł się zmusić, by czuć się zaskoczony. Wszystko co robił, wydawało się jeszcze bardziej niszczyć ich relacje. Przesunął dłonią po włosach, nie potrafiąc już stać nieruchomo i cicho pod spojrzeniem mężczyzny. "Nie masz powodu, by czegokolwiek się wstydzić." Kiedy Marsdon to mówił, to brzmiało jak prawda. Bennett bardzo chciał w to uwierzyć. Ale fakty wciąż były faktami. Alfy musiały zachowywać się jak alfy.

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Marsdon dotknął go kłykciem pod podbródkiem i uniósł go tak, by mógł spojrzeć mu prosto w oczy. "Nie wstydzę się ciebie." Powiedział Marsdon. To również brzmiało jak prawda. Bennett nie potrafił wymyślić na to żadnej odpowiedzi. Jego partner wpatrywał się w niego przez, wydawałoby się, godziny. "Wstydzisz się mnie z powodu tego jak zachowywałem się w klubie?" Zapytał tuż przy jego uchu Marsdon. "Nie!" Bennett spojrzał mu w oczy i odpowiedział łagodniej. "Nie. Nie zrobiłeś nic złego." "Nie zrobiłem nic, byśmy byli sobie równi." Powiedział Marsdon. "Zasady jakie ustaliłem, rozkazy jakie wydałem, to wszystko miało zrobić z ciebie niewolnika. Nie byłeś w tym klubie sam, robiąc sobie dobrze, szczeniaku. W tamtym pokoju były dwa wilki. Obaj jesteśmy odpowiedzialni za to, co tam się stało – być może ja jestem bardziej odpowiedzialny za to, niż ty." Bennett skrzyżował ramiona na piersi, w ostatniej chwili powstrzymując się od objęcia się nimi. "Alfa otrzymuje uległość od pozostałych wilków. " Powiedział głosem zachrypniętym z emocji. "Nie możesz się winić, że przyjąłeś to, co było ci ofiarowywane. Przecież nie mogłeś wiedzieć, że miałem...że ja..." Zamknął oczy, nie potrafiąc nawet nazwać się alfą, kiedy nic na to nie wskazywało. "Bennett, udowodniłeś, że jesteś alfą. Cała sfora to widziała. Nie możesz wciąż w siebie wątpić po tym wszystkim, co stało się w tamtym kręgu." Potrafił dowodzić pozostałymi wilkami. Wiedział to. Ale nie udowodnił tego mężczyźnie, którego naprawdę potrzebował przekonać. Mężczyznę, od którego potrzebował zyskać szacunek i akceptację.

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

"Poprawię się." Obiecał Bennett. "Nauczę się, jak być dla ciebie dobrym partnerem." Mówił to tak często, że aż mu się przejadło słyszenie tego od siebie. Mógł sobie tylko wyobrazić jak bardzo dla jego partnera musiało to brzmieć jak kłamstwo. Marsdon westchnął i zbliżył się do niego. "Nie poproszę cię, żebyś mi się podporządkował. Wiem, że nie możesz teraz tego zrobić. Ale jest coś innego, co możesz zrobić, by zadowolić swojego partnera." Powiedział to tak ostrożnie, jakby myślał, że Bennett wystraszy się i ucieknie. Bennett szybko kiwnął głową w zgodzie na zrobienie cokolwiek to mogło być, nie przejmując się tym, o co może poprosić go Marsdon. Wszystko co sprawi, że nie będzie czuł się bezużyteczny było błogosławieństwem. Powinien zapytać o szczegóły. Wsunąwszy palce w jego włosy, Marsdon nakłonił Bennetta do przechylenia głowy i oparcia czoła o ramię swojego partnera. Bennett spiął się i odsunął się od niego instynktownie. "Marsdon..." "To nie uległość." Wyszeptał mu do ucha Marsdon. "Po prostu bądź przez chwilę blisko ze swoim partnerem. Nie ma w tym żadnej słabości. Nie ma w tym żadnego wstydu. Po prostu pozwól swojemu partnerowi trzymać cię przez chwilę." Bennett zmusił swoje ciało do współpracowania z życzeniami swojego partnera. Oparł głowę o ramię swojego pana. Z każdym branym przez Marsdona oddechem, jego ciało przesuwało się delikatnie pod czołem Bennetta. Był w tym pewien rytm, kusząc Bennetta, by wrócił myślami do klubu, gdzie wszystko było proste. "Spróbuj się rozluźnić." Namawiał Marsdon. Oparł dłoń z tyłu głowy Bennetta, mówiąc mu milcząco, że jego głowa jest dokładnie tam, gdzie powinna być. Nie potrafił dostosować się do rozkazu swojego pana. Gdyby się rozluźnił, zapomniałby o T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

wszystkim, co musiał pamiętać, by być dobrym alfą. Jeśli już, to namawianie sprawiało, że był jeszcze bardziej spięty, mniej zdolny do zadowolenia swojego partnera, niż kiedykolwiek. Palce Marsdona kilkakrotnie pogładziły jego włosy. Otaczała ich cisza stodoły. Bennett stał nieruchomy, desperacko pragnąć wyciągnąć dłoń i objąć swojego partnera, ale nie był w stanie tego zrobić. Niepewność tego, na co może sobie teraz pozwolić krążyła wokół niego wraz z zamętem związanym z tym, co będzie widziane jako uległość, w porównaniu z odpowiednim zachowaniem alfy ze swoim partnerem. Chciał trzymać Marsdona przy sobie i być przez niego trzymanym, ale nie mógł zaryzykować, że kontrolę przejmą instynkty szczeniaka, a nie przywódcy. Marsdon przytulił go na chwilę mocniej, po czym wreszcie go puścił i odsunął się. Bennett stał w miejscu i czekał na werdykt. "Uda nam się." Obiecał Marsdon. Bennett przytaknął, pewien, że jego partner nie wierzył w to tak samo jak i on. "Wracajmy do domu." Powiedział Marsdon. "Pozostali będą czekali z jedzeniem." Bennett wrócił do domu ze swoim partnerem u boku. Kiedy weszli, pozostałe wilki spojrzały na nich. W pokoju zapadła cisza. Bennett kiwnął wilkom głową, ale pozwolił Marsdonowi zająć się nimi, a sam wrócił do ich pokoju, by osuszyć się i założyć ubrania. Do czasu kiedy zszedł i ponownie wszedł do kuchni, pozostałe wilki siedziały przy stole i czekały na niego. Rzut okiem na Marsdona powiedział mu, że wyraził się jasno, że powinni poczekać, aż obie alfy będą przy stole. Była to oznaka szacunku, której całkowicie się w świetle ostatnich zdarzeń nie spodziewał.

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Bennett usiadł obok swojego partnera, ale nie miał większego apetytu. Jednakże zmusił się do jedzenia, nie chcąc, by pozostali członkowie sfory to zauważyli i myśleli, że coś jest źle. Posiłek wydawał się trwać wieczność. Kiedy wreszcie się skończył, Bennett nie był pewien, czy cieszył się, czy smucił, że Marsdon nie próbował się do niego odzywać. Jego partner wszedł po schodach. Wrócił po paru minutach, ubrany i gotowy do wyjścia. Wyszedł bez słowa z determinacją wypisaną na twarzy. Bennett patrzył jak odchodzi, nie mogąc zapytać go o wyjaśnienie przed pozostałymi wilkami. "Czy sfora zostanie rozwiązana?" Zapytał ni stąd, ni zowąd Francis. "Że co?" Bennett przestał się wpatrywać w drzwi jak jakiś opuszczony szczeniak i zwrócił uwagę na wilka obok niego. "Wyzwanie – to spowodowało jakiś rozłam w sforze, prawda?" Zapytał młodszy wilk. Bennett automatycznie się wyprostował, wyczuwając w tym kolejne wyzwanie. Nie wykluczał tej możliwości, jednak był przekonany, że to Alfred będzie jego źródłem. Spojrzał na Francisa i Steffana. Obaj byli dobrymi wilkami. Nie wyglądali na takich, co wywołują kłopoty. Może dla sfory jako całości będzie najlepiej, jeśli odbędzie się kolejne wyzwanie – jeśli jego obecność raniła sforę, wtedy da Marsdonowi szansę pozbycia się go. Były inne alfy, z którymi Marsdon mógłby się sparować i …. "Ty nas zaakceptowałeś, ale Marsdon nie potrafi wybaczyć nam, że wyzwaliśmy jego partnera, prawda?" Kontynuował Francis. Bennett na chwilę opuścił wzrok, próbując wymyślić co powiedzieć, gdy ulga sprawiała, że czuł się lekko. Żadnego wyzwania. Wilki bały się, że ich alfy nie były z nich zadowolone. Bennett wziął głęboki wdech i zmusił się do skoncentrowania raczej na rzeczywistości, niż na lękach w jego głowie. "Marsdon zaakceptował was wszystkich." T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

"Nie może nas znieść. Cały czas jest w stodole albo z tobą w waszej sypialni." Bennett nie potrafił się z tym spierać. To była prawda. "Powitał was przy swoim boku w kręgu wyzwań." Francis spojrzał mu w oczy. Nie uniósł ironicznie brwi, ale zapewne bardziej z szacunku dla alfy, niż z innego powodu. Mimo wszystko, Bennett poczuł jak jego wargi unoszą się w małym uśmiechu, kiedy zauważył spojrzenie, jakie posłał mu młodszy wilk. "To nierealne spodziewać się, że będzie machał flagami i trąbił z radości. Nawet jeśli nie był do końca z was zadowolony, to zaakceptował was. Sprawa jest zakończona. Gdyby Marsdon miał jakieś zastrzeżenia, to powiedziałby je głośno." Nikt nie mógł powiedzieć że Marsdon był tym, który dusi w sobie emocje. Jeśli coś szło nie tak, to on był tym, który to naprawiał. Wszyscy to wiedzieli. Oprócz nich, oczywiście. Żaden z nich nie miał pojęcia jak naprawić bałagan między nimi. Bennett odłożył tę sprawę na bok. Marsdon nie był jedynym, który miał obowiązki. On również musiał dbać o zadowolenie pozostałych wilków. "Wszystko będzie dobrze." Bennett wyciągnął dłoń i oparł ją na policzku mniejszego wilka, dodając mu otuchy. Spojrzał w stronę Steffana, który stał, wydawałoby się jak zawsze, u boku Francisa. Bennett położył drugą dłoń na jego policzku, oferując mu taką samą otuchę. Oczy Steffena rozszerzyły się z zaskoczenia. Na jego policzki wykwitł lekki rumieniec, ale uśmiech dosięgnął jego oczu, jakby ten gest go speszył, ale nie potrafił ukryć faktu, że jemu również się podoba. Francis kiwnął głową w zgodzie, zarówno względem jego słów, jak i pociechy, którą ofiarował im obu. Steffan podążył za gestem mniejszego wilka i również kiwnął głową.

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

"Wszystko będzie dobrze." Obiecał drugi raz Bennett, dokładając wszelkich starań, by to brzmiało jak prawda. Nie miał pojęcia w jaki sposób będzie dobrze, ale będzie. Nawet jeśli to będzie jak czołganie się po potłuczonym szkle, to będzie się czołgał, aż wszystko dobrze się ułoży. Tak właśnie robił alfa. Uśmiechnął się, kiwnął głową i dodawał otuchy wilkom najlepiej jak umiał. Ale jego wzrok co chwila wędrował do zegara na ścianie. Po godzinie przestał odrywać od niego wzrok. "To był długi dzień." Powiedział. "Leczysz się?" Zapytał Talbot, w jego głosie był wyraźny niepokój. Bennett uśmiechnął się do omegi, odsuwając włosy z oczu młodszego wilka. "Nic mi nie jest. Nie musisz się martwić się o siebie z tego powodu." Talbot kiwnął posłusznie głową. Wreszcie zaczął trochę się przy nim rozluźniać. Uśmiech Bennetta stał się trochę mniej wymuszany, Spojrzał na siedzące wokół niego wilki – swoją sforę. Kiwnął głową, w połowie do siebie, w połowie do nich. "Wszystko jest w porządku." Powiedział po raz ostatni. "Idę się położyć. Nie siedźcie za długo. Jutro też jest dzień." Zostawił ich siedzących wokół kominka i poszedł na górę, do sypialni, którą dzielił z Marsdonem, starając się wyglądać, jakby nie był ani trochę zaniepokojony tym, że jego partnera nie było tu z nim, by dzielić z nim łóżko. Zamknąwszy za sobą drzwi sypialni, odwrócił się w stronę łóżka. Na poduszce leżała złożona kartka. Bennett. Rozłożył kartkę i zobaczył pismo swojego pana, wypełniające stronę dużymi, pewnymi T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

literami. O północy weź klucz zza baru. Był tylko jeden bar, z którego kiedykolwiek brał klucz. Dłoń Bennetta drżała, kiedy czytał list drugi raz. Przełknął i sięgnął automatycznie do blizny na swoim karku. Jego pan był w klubie. Klucz do pokoju był za biurkiem. Bennett spojrzał na stojący na komodzie zegar. Zdąży przybyć tam na czas. Chwilę później był z powrotem na dole. Pozostałe wilki spojrzały na niego, kiedy szedł przez salon. "Wszystko jest w porządku. Wychodzę na jakiś czas. Steffanie – dopóki nie wrócimy, ty przejmujesz kontrolę. Nie czekajcie."

Rozdział 7 Bennett ściskał złożony kawałek papieru w swojej dłoni i czekał, aż mężczyzna za barem da mu klucz. W jakiś głupi sposób, rozkaz w liściku był prawie jak ulga. Człowiekowi za barem nigdzie się nie spieszyło. Bardziej patrzył na ścianę za barem, niż szukał klucza. Bennett podążył za jego spojrzeniem. Zegar. Północ. Nie dość, że przyszedł na czas, to jeszcze kilka minut przed czasem. Jego pan powiedział, że dostanie klucz o północy. Jego pan. Dzisiaj nazywanie go tak będzie bezpieczne. Jedna noc. Zrobi wszystko, co Marsdon będzie chciał. To będzie odpowiednia kara za głębokie zranienie swojego partnera, za te wszystkie rzeczy, które spieprzył, odkąd stał się bardziej jego partnerem, niż niewolnikiem.

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Tak będzie dobrze. Odbędzie swoją karę, Marsdon będzie z niego zadowolony i wreszcie będą mogli zamknąć ten rozdział. Bennett kiwnął głową. Kara...tak... Wskazówka zegara ustawiła się na dwunastce. Człowiek podał mu klucz. Jego stopy przemierzyły znajomą ścieżkę do pokoju – ich pokoju. Jego umysł wirował, próbując domyślić się czy w środku będą na niego czekać dalsze instrukcje, lub inny liścik. Marsdon zawsze był bardzo szczegółowy jeśli chodziło o to jak chciał mieć go gotowego na każdym spotkaniu. Przekręciwszy klucz w zamku drzwi, Bennett zrobił pół kroku do przodu i zamarł w progu. Stał tam, nieruchomy i milczący, wpatrując się jedynie w scenę przed jego oczami. Jego uszu dosięgnął dźwięk kroków. Bennett rozejrzał się i zobaczył, że ktoś idzie korytarzem w jego stronę. Szybko wszedł do pomieszczenia i zamknął za sobą drzwi, żeby nikt inny nie zobaczył jego pana. Wziął głęboki wdech, wypełniając płuca zapachem skóry, seksu i swojego pana. Wzrok Bennetta przesunął się po wilku. Skóra wokół jego nadgarstków i kostek unieruchamiała go w ten sam sposób, jak jego w ich ostatnią noc. Na oczach miał opaskę, ale usta miał wolne. Marsdon wciąż się nie odezwał. "Panie?" Wyszeptał Bennett, zanim zdążył się powstrzymać. Przegryzł wargę, by powstrzymać się przed powiedzeniem czegoś jeszcze, ale nie było co ukrywać faktu, że w tym pokoju Marsdon zawsze był panem. Nawet jeśli nie potrafił zmierzyć się z tym faktem w zewnętrznym świecie, to w tym pokoju był ze swoim panem i to zawsze będzie bardziej rozkosz, niż kara. Marsdon nie odpowiedział. Bennett zrobił krok do przodu. "Co ty …" "Nie ma nic wstydliwego w ofiarowaniu się swojemu partnerowi."

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Bennett odsunął włosy z twarzy i ostrożnie obszedł swojego pana, by stanąć tuż przed nim. Napięcie wypełniało każdy mięsień w ciele wilka. Jego dłonie były zaciśnięte w pięści ponad rzemieniami, które otaczały jego nadgarstki. "Nie

rozumiem."

Wyszeptał

Bennett,

jego

wzrok

wędrował

bezustannie

po

wyeksponowanym ciele swojego partnera. Marston zdusił śmiech. "O to chodzi, czyż nie? Nie rozumiesz, że to nie ma nic wspólnego z byciem wilkiem, alfą, czy kimkolwiek innym. Więc..." Bennett zmarszczył brwi. "Więc...podporządkowujesz mi się?" Marsdon wziął głęboki wdech. "Tak." Bennett nie potrafił zmusić swojego gardła do pracy. "Będziemy się zamieniać." Powiedział Marsdon. "Że co?" Marsdon wziął kolejny głęboki wdech, najwyraźniej bardziej z frustracji niż czegokolwiek innego. "Nie chcesz tego." Wyrzucił z siebie Bennett. "Owszem, chcę." "Nie okłamuj mnie." Warknął Bennett. "Byłem zakuty w te łańcuchy. Wiem jaka jest każda T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

chwila, jaką w nich spędzasz. Nie cierpisz tego." "To nie problem." "To jest problem." Jego pan zakuty w łańcuchy był problemem. Marsdon spodziewający się po nim, że będzie panem swojego pana był problemem. "Jeśli to jakiś żart..." "Myślisz, że bym …" Marsdon zatrzymał się i wziął kolejny głęboki wdech. "Jeśli to jedyny sposób, byś to miał, to zrobię to." "Co?" "Jeśli jedynym sposobem, byś uwierzył, że nie ma nic złego w podporządkowaniu się swojemu partnerowi, jest patrzenie jak ja to robię tak często jak ty, to...to zrobię to." Ostatnie słowa były wyszeptane. Bennett zbliżył się i dotknął policzka swojego pana tuż pod opaską. Marsdon spiął się. Nie cierpiał tego. Bennett widział to w każdej linii jego ciała. Marsdon nie cierpiał nie mieć kontroli. Nie cierpiał być związany. Nie cierpiał uległości. Nie cierpiał tego prawie tak bardzo jak kochał swojego partnera. Bennett oparł czoło o czoło Marsdona, ledwie śmiąc się oddychać. "Zasłużyłeś na coś o wiele lepszego." Wyszeptał. "Już i tak wystarczająco złe jest to, że tak łatwo upadłem na kolana. Nie powinienem ciągnąć cię ze sobą." Sięgnął dłonią, by odpiąć rzemienie i uwolnić swojego pana. "Nawet się nie waż!" Bennett odsunął dłoń od klamry.

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

"Zamierzałem tylko …." "A ja powiedziałem nie." "Myślałem ….." "Nie myśl. Zrób tak, jak ci powiedziano." Bennett opuścił wzrok, kiedy ta część niego, która była tak długo i tak głęboko ukryta, zawyła z ulgi, gdy została nagle uwolniona i mogła odepchnąć wszystko inne na bok i żyć w świecie, który tworzył jego pan. Marsdon odrzucił głowę do tyłu i westchnął z frustracji. "Rób, co zechcesz." Poprawił. "Masz całą noc. Zrób ze mną co zechcesz." Bennett próbował odzyskać kontrolę nad tą częścią niego, która pławiła się w uległości, założyć smycz wokół jej szyi i poskromić ją. Ale im bardziej próbował, tym bardziej jego umysł tracił kontrolę. Nie myśląc, położył dłoń nad sercem Marsdona. Puls jego partnera był tak szybki jak jego, ale wciąż w tym stałym rytmie była jakaś pociecha. Pochyliwszy się, Bennett oparł głowę o ramię Marsdona, dokładnie tak jak Marsdon poprosił go kilka dni przez tym, jak byli w stodole. Tu było inaczej. Bezpieczni w klubie, z dala od prawdziwego świata. Jakby to się tak naprawdę nie liczyło. Jego wzrok powędrował po ręku Marsdona aż do krzyża na wnętrzu jego przedramienia. Jego palce podążyły za jego wzrokiem. "Na stole jest nóż, jeśli tego chcesz." Bennett pokręcił głową, przesuwając palcami po bliźnie. Nigdy wcześniej nie miał wytłumaczenia, by jej dotknąć. Obaj sięgali do jego karku i szukali tego, co to znaczyło. W T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

porównaniu z tym, blizna Marsdona była ignorowana. Naprawdę myślałeś, że potnę cię, nie wiedząc co robię? Bennett przegryzł wargę. Marsdon nie zawahał się, by spróbować jako pierwszy i być pewnym, że nie zrani swojego kochanka bardziej, niż było uznawane za akceptowalne. Nie zawahał się, by zostać związanym, kiedy myślał, że to złagodzi jego ból. A przecież Marsdon nie chciał znaku, nie miał żadnej przyjemności z bycia związanym. Spojrzenie na ciało Marsdona wystarczyło, by to było jasne. Marsdon nie zawahał się, by zaakceptować w nim wszystko, nawet jeśli to nie było to, co spodziewał się znaleźć w swoim partnerze. Marsdon zawsze go akceptował. W tej chwili wszystko stało się proste. Bennett zamknął oczy i opadł wolno na kolana przed swoim panem. *** Marsdon wpatrywał się w czerń pod opaską, kiedy Bennett oparł czoło o jego brzuch w dokładnie ten sam sposób, jak zrobił to ostatnim razem, kiedy byli w tym pokoju. "Już dobrze, szczeniaku." Wyszeptał. Gwałtowny wdech Bennetta zebrał wiele powietrza znajdującego się przy jego brzuchu, ale nie sprzeciwił się ani tej nazwie, ani pocieszeniu. Marsdon po omacku wyczuł, że robi krok do przodu w rozmowie, która nie szła do końca tak, jak się spodziewał. "Już dobrze." Uspokajał. "Twój pan zapewni ci bezpieczeństwo." Wyciągnął dłoń, by dotknąć włosów Bennetta, wsunąć palce w długie kosmyki i powitać swojego kochanka, pochwalić go za to, że sobie na to pozwolił. Zachrzęścił łańcuch. Rzemień wbił T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

się w jego nadgarstek. Bennett zaczął się odsuwać. "Pozwól mi, panie." "Nie dałem ci pozwolenia, żebyś się ruszył." Przez chwilę nie wyczuwał niczego. Potem poczuł delikatny powiew powietrza na swojej skórze, kiedy Bennett opadł na kolana. Czoło jego partnera spoczęło raz jeszcze na jego brzuchu. "Tak, panie." Marsdon przekręcił głowę, by spojrzeć na swojego kochanka, jakby nagle posiadł umiejętność widzenia przez tą głupią opaskę. Potrafił wyraźnie wyobrazić sobie Bennetta, klęczącego i niepewnego, przekonanego, że to co robi jest złe. "Cicho." Wyszeptał Marsdon. "Zostań tu, gdzie jesteś. Twój pan powie ci, kiedy będzie chciał, żebyś zrobił coś jeszcze." "Tak, panie." Wargi Bennetta znajdowały się jedynie o cal od skóry Marsdona. Czuł powietrze muskające jego brzuch, kiedy mówił, czuł drganie ust przy skórze, kiedy formował każde słowo. "Połóż na mnie swoje dłonie. Obie. Na moich bokach." Dłonie Bennetta dotknęły jego skóry, delikatnie opierając się na jego bokach. "Porządnie. Nie jestem ze szkła." Dłonie kochanka ułożyły się bardziej wygodnie. Rozszerzył palce, jakby chciał dotykać tak wiele swojego pana, jak to możliwe.

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

"Właśnie tak." Powiedział Marsdon. "Trzymaj je tam, dopóki nie powiem ci, żebyś je zabrał." "Tak, panie." Słowa musnęły jego skórę, ale był tam również pocałunek. Kiedy Bennett wstrzymał oddech, jakby czekając na reprymendę za swoją czelność, Marsdon wiedział, że to nie był wypadek. "Tak, szczeniaku." Powiedział. "Zauważyłem. Myślałeś, że nie zauważę?" "Wybacz, panie." Wyszeptał Bennett. Nie próbował pocałować go drugi raz w tym samym miejscu. "Nie dostałeś pozwolenia na całowanie swojego pana." "Ja …." "Jeśli chcesz mnie zadowolić, to możesz mnie polizać, szczeniaku." Uciął. Język Bennetta bardzo delikatnie dotknął jego brzucha. Marsdona aż swędziało, żeby sięgnąć i położył dłoń z tyłu jego głowy, zapewnić go, że jego pan jest z niego zadowolony. Ale jeśli chciał zostać uwolniony, to musiałby kazać Bennettowi wstać z kolan, a jeśli chciał widzieć, musiałby przerwać ten moment, a nie mógł pozwolić sobie na takie ryzyko. Miał tylko głos. "Właśnie tak." Pochwalił. Język jego szczeniaka stał się bardziej pewny, okrążał jego brzuch, szukając głębszego połączenia z każdym smakiem, jaki znalazł na ciele swojego pana. Jego uścisk na bokach Marsdona stał się silniejszy. "Możesz poruszać ustami, szczeniaku, ale twoje dłonie mają zostać na miejscu." Odpowiedź brzmiała chyba 'Tak, panie'. Ciężko było to powiedzieć, kiedy język Bennetta ani na chwilę nie przestał kreślić wzorów na jego skórze. T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Ślepy Marsdon mógł sobie tylko wyobrażać jak pięknie wyglądał teraz jego szczeniak. Błysk uległości dopiero zaczynał zapalać się w jego oczach. Spokój spowodowany wiedzą, ze należy do swojego pana dopiero zaczął na niego spływać. Wciąż były wahania. Od czasu do czasu czuł spięcie Bennetta, czuł jak jego szczeniak zaciska na nim swój uchwyt i walczy z instynktem, by odsunąć się i zaprzeczyć tej części siebie. "Właśnie tak." Powiedział Marsdon, bardziej by pochwalić Bennetta za próby odepchnięcia obaw otaczających jego uległość, niż za cokolwiek innego. Język Bennetta przesunął się niżej po jego brzuchu, kreśląc prostą linię w stronę jego fiuta. Marsdon wziął głęboki wdech i poczuł jak krew spływa do jego trzonu. Jego partner zaskomlał z rozkoszy, kiedy to zauważył. Marsdon zachichotał. "Jakby mogło być inaczej." Przekomarzał się. I wtedy to sobie uświadomił. Bennett tak naprawdę nigdy nie widział jak jego pan reaguje na niego, kiedy przed nim klęczał. Maska kryła przed nim wszystko, tak samo jak teraz opaska kryła przed Marsdonem Bennetta. Bennett przesunął językiem po całym fiucie Marsdona, ciągle i ciągle, od główki aż do podstawy, aż jego trzon wypełnił się krwią i stwardniał pod jego językiem. Ponownie wymruczał swoją rozkosz i przeniósł uwagę na ściśnięte jądra poniżej i obmył je swoim językiem, wracając powoli w stronę trzonu Marsdona. Jego palce zaciskały się na bokach Marsdona, a jego język zaczął coraz bardziej gorączkowo pracować na jego kroczu. Marsdon zacisnął dłonie w pięści i walczył z potrzebą dotknięcia, kontrolowania. "Całuj." Udało mu się nakazać. W chwili, gdy padły te słowa, wargi Bennetta dotknęły jego skóry. Zaczęły pracować w T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

idealnej harmonii ze zręcznym językiem Bennetta, kiedy przeniósł uwagę z powrotem na fiuta swojego pana i zakreślił linię żyłki pod jego trzonem, a jego fiut drgnął entuzjastycznie w stronę jego brzucha. W pokoju słychać było dźwięki Bennetta zadowolonego ze swojego zadania, kiedy to skupił się na główce, okrążając ją i całując wrażliwą żołądź, aż Marsdon nie potrafił stać nieruchomo pod jego dotykiem. Zakręcił biodrami, skórzany rzemień zacisnął się wokół jego kostek. Nie miał pojęcia jak Bennettowi udawało się znajdować rozkosz w takiej irytującej pozycji. Marsdon próbował opanować swoje rozdrażnienie, zmniejszyć swoje pragnienie ruchu, dojścia, zrobienia czegokolwiek innego, niż nie dania swojemu partnerowi tyle czasu, ile mu było potrzeba na zaakceptowanie tego, co robił "Usta, teraz!" Zażądał wreszcie, kiedy kolejna chwila czekania doprowadziłaby go do obłędu. Usta Bennetta pochłonęły go w swoją gorącą, mokrą czeluść. Jego palce przesunęły się, by podrapać pośladki swojego pana, zachęcając tym Marsdona do pchnięcia w jego usta tak mocno, jak pozwalały mu na to więzy. Marsdon warknął z frustracji i odrzucił głowę do tyłu. Bennett zaskomlał wokół jego fiuta, ssąc go mocno i pracując szaleńczo na jego główce, żebrząc o jego orgazm, jakby to była jedyna rzecz, która sprawi, że w obu ich światach wszystko będzie dobrze. Bez żadnego ostrzeżenia w jego ciele wybuchł ogień. Uderzył w jego kręgosłup, wyrywając z gardła wycie, kiedy doszedł na języku Bennetta, naciągając wszystkie krępujące go więzy. Zagrzechotały łańcuchy. Jego ryk ulgi odbił się echem. W bezruchu, który później nastał, Marsdon słyszał jedynie swoje własne dyszenie. W głowie kręciło mu się od siły swojego orgazmu, ale nabrał powietrza w płuca i zatrzymał je. "Przestań." Nakazał, głos miał zachrypnięty od swojego krzyku. Bennett przestał ssać, ale zatrzymał swoje usta tam, gdzie były, dając swojemu panu przytulne gniazdko, gdzie mógł skończyć opadać. T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

"Wystarczy." Powiedział Marsdon. Jego głos miał o wiele wyższy ton. "Wróć tam, gdzie byłeś." Bennett cofnął się, pozwalając fiutowi Marsdona wysunąć się spomiędzy jego warg. Chwilę później Marsdon poczuł jak czoło jego szczeniaka ponownie opiera się o jego brzuch, ale to nie wystarczyło. Nie mógł zająć się swoim partnerem, jeśli nie mógł go zobaczyć. Nie mógł wiedzieć, czy robi dobrze, dopóki nie spojrzał w oczy swojego szczeniaka i nie widział jak jego rozkazy na niego wpływają. "Zdejmij opaskę." Nakazał. "Możesz wstać, żeby rozwiązać supeł, ale nim otworzę oczy, masz być z powrotem na kolanach." Dłonie dotknęły tyłu jego głowy. Ucisk na jego twarzy zelżał. Marsdon potrząsnął głową, strącając opaskę i starał się mieć mimo ostrego światła otwarte oczy. Spojrzał w dół. Bennett był z powrotem na kolanach, jego głowa opierała się o brzuch jego pana. Marsdon wziął wolny, uspokajający oddech. "Spójrz na mnie." Bennett podniósł głowę i napotkał jego wzrok. Wydawał się taki kruchy, taki bezbronny. "Nie masz pewnie pojęcia, jak pięknie teraz wyglądasz, prawda szczeniaku?" Zapytał Marsdon. Bennett przyglądał mu się, jakby szukał śladów kpiny. Marsdon pozwalał mu patrzeć, wiedząc, że w jego oczach nie było nic, co powiedziałoby Bennettowi, że go nie kocha. "Wiem, że uległość może być piękna u niektórych wilków, panie." Wyszeptał Bennett. "U omeg i …."

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

"A ty uważasz, że tym właśnie jesteś? Widziałeś jak omega zachował się w kręgu. I żaden alfa nie przyjąłby wyzwania lepiej, niż ty." Bennett zmarszczył brwi. Jego oczy wypełnił mętlik. "Masz w ogóle pojęcie jak bardzo jestem dumny z tego jak poradziłeś sobie z tym idiotycznym wyzwaniem?" "Duma nie byłaby słowem, którego bym użył." Wymamrotał Bennett. Mimo wszystko, Marsdon poczuł jak jego wargi unoszą się w uśmiechu. "Z chęcią bym cię też za to udusił." Zgodził się. "Co wart jest alfa, który potrafi jedynie odgrywać pewną rolę w kręgu wyzwań?" Zapytał łagodnie Bennett przy jego brzuchu. "Spójrz na mnie. Prosto w oczy." Nakazał Marsdon. Wróciła cisza i próbował wymyślić co powiedzieć Bennettowi, by sprawić, by zrozumiał co w nim widział, nie ważne czy był na kolanach, czy zwyciężał wyzwanie, czy gdy tylko tu był – zwyczajnie był. "Alfy wydają rozkazy." Powiedział wolno Marsdon. "Przejmują kontrolę. Dowodzą. Przejmują odpowiedzialność za sforę. I roszczą prawa do każdego wilka w swojej sforze." Bennett wpatrywał się w niego z zaciśniętą szczęką, walcząc z utrzymaniem wzroku swojego pana, podczas gdy w jego oczach walczyły ból i wstyd. "Ale alfa to nie tylko to, szczeniaku. Alfa stawia sforę na pierwszym miejscu. Robi wszystko, co w jego mocy, by zapewnić sforze szczęście. Daje sforze wszystko co ma, nie oczekując niczego w zamian. I należy do sfory tak samo jak każdy wilk w sforze należy do niego." Jego szczeniak dalej utrzymywał jego wzrok, oczy z każdym wypowiedzianym przez jego T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

pana słowem wypełniały się coraz większym mętlikiem. "Czy uważasz, że tylko to, że lubisz pokazywać swojemu partnerowi jedną stronę bycia alfą, a ja lubię pokazywać ci inną oznacza, że jeden z nas jest lepszym alfą, lepszym wilkiem, niż ten drugi?" Zniknęła determinacja Bennetta i spuścił wzrok. "To nie tak działa, panie." "To, co jest między partnerami jest prywatne. Naprawdę wiesz co się dzieje między alfami w innych sforach?" Zapytał Marsdon. "To się nie dzieje." Wyszeptał Bennett. "Więc są na to za słabi." Warknął Marsdon. Bennett pokręcił głową. "Wiesz tak dobrze, jak inni, że rządzenie sforą nie jest łatwe, szczeniaku." Spróbował jeszcze raz Marsdon. "Próba prawdziwej kontroli nad grupą żyjących osób – to niemożliwe. Może doprowadzić każdego do obłędu. Ale może jeśli będzie miał kawałek świata, który może kontrolować – który odda się tej kontroli, chętnie i całkowicie – może to pomoże. Jakby posiadanie pewnej części swojego życia, w którym służysz i zadowalasz, mogło pomóc komuś, kto desperacko chce mieć szczęśliwą i zadowoloną sforę, ale który wie, że będą takie chwile, kiedy to po prostu nie będzie możliwe." Bennett wziął przy jego brzuchu głęboki wdech. "Ja..." "Po prostu spróbuj, szczeniaku?" Poprosił Marsdon, chcąc by to zabrzmiało bardziej jak prośba, niż błaganie, choć chyba nie do końca mu się to udało.

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Bennett gładził czołem brzuch Marsdona, kiedy się nad tym zastanawiał. Patrząc jak jego partner decyduje o ich przyszłości, Marsdon musiał zmuszać się do oddychania, wiedząc, że Bennett jest tak blisko, nie mógł nie zauważyć oznak stresu u swojego partnera. "Tylko tu, panie?" Zapytał łagodnie i z nadzieją. Mimo że Marsdon chciał trzymać się prośby, nadziei, że może uczynić pewne rzeczy łatwiejsze, to nie mógł tego zrobić. "Nie, szczeniaku. Nigdy nie poproszę, żebyś podporządkował mi się przed sforą, ale w naszym domu, kiedy jesteśmy razem sami – tam też tego chcę." Bennett ponownie pogładził jego brzuch. "Spróbuję." Wyszeptał. Marsdona ogarnęła ulga, ale starał się tego nie pokazać. Żadna wielka sprawa – nic, co można by świętować – tylko idealnie zwyczajna rzecz. Nic, czym musiałby się martwić – nic, czym miałby się martwić Bennett. "Więc chodźmy, szczeniaku. Przyszedł czas, żeby twój pan zabrał cię do domu, prawda?" Bennett przytaknął. "Najpierw prawa dłoń. Zdejmij rzemień." Rozkazał Marsdon. Bennett wstał, ale zawahał się, kiedy sięgnął do klamry. "Czasami to..." "Dalej." Podsunął Marsdon.

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

"Nie zawsze jest wygodnie, kiedy można się zaraz po tym ruszać, znaczy kiedy…" "Szczeniaku?" "Tak, panie?" "Nie traktuj mnie, jakbym był jajkiem. Obaj mamy już wystarczająco tego, żeby przeżyć. Rozumiem." Bennett kiwnął głową i rozpiął rzemień. 'Boli jak diabli' byłoby bardziej adekwatnym ostrzeżeniem. Kiedy Marsdon opuścił rękę, w jego mięśniach rozpalił się płynny ogień. Wpatrywał się w swoją rękę i czekał aż minie piekący ból Kiedy spojrzał na Bennetta, jego partner obserwował go z oczywistym niepokojem. Wargi Marsdona uniosły się w uśmiechu, kiedy uniósł dłoń i wsunął ją we włosy Bennetta. Przyciągnął swojego partnera do siebie, by go pocałować. Każdy ruch wywoływał nowe mrowienie w jego ręku, ale Bennett natychmiast rozchylił wargi, witając swojego pana i tylko to się liczyło. Szarpnął Bennetta bliżej, aż ciało wilka było do niego ciasno przyciśnięte i czuł erekcję jego szczeniaka napierającą na jego dżinsy. W żyłach poczuł kolejny zastrzyk ulgi. "Mój." Warknął w jego usta. "Tak, panie." Wyszeptał Bennett. "Teraz lewy." Nakazał Marsdon. Bennett zamrugał oczami. "Lewy rzemień." Wyjaśnił Marsdon. "Rozepnij go." Jego prawa dłoń została we włosach Bennetta, kiedy Bennett usiłował rozwiązać klamrę. Jego szczeniak szarpał się z nią, a Marsdon w tym czasie gładził bliznę na jego karku, jednak w T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

końcu udało mu się ja rozpiąć. "Kostki. Najpierw prawa, potem lewa." Powiedział Marsdon. Bennett opadł na kolana i szybko uwolnił swojego pana. Marsdon obserwował każdy jego ruch. Jego szczeniak został na klęczkach, kiedy Marsdon wysunął się z rzemieni. W każdym nowo uwolnionym mięśniu pojawiły się nowe płomienie, ale odepchnął to uczucie – Bennett zmarszczył brwi i wydawał się ostatkiem sił powstrzymywać od nazwania swojego pana głupcem. Zostawił Bennetta klęczącego na środku pokoju, kiedy zakładał ubrania. W pełni ubrany, wrócił do swojego partnera i pomógł mu wstać. "Gotowy iść do domu?" Zapytał. Przełykając szybko, Bennett przytaknął. Marsdon przesunął dłoń na przód dżinsów Bennetta, głaszcząc przez materiał jego erekcję. Bennett zaskomlał i pchnął zamkiem w dłoń swojego pana, błagając o więcej. "Jeśli będziesz bardzo grzeczny, pozwolę ci dojść, kiedy będziemy w domu." Obiecał Marsdon, szybko używając wszystkiego, co możliwe, by przekonać swojego partnera jak bardzo będzie cieszył się podporządkowaniem się swojemu panu w ich własnym łóżku w ich własnym domu. Bennett spojrzał na niego, w jego oczach wciąż błyszczała niepewność. "Coś, co ja kontroluję. Coś, w sprawie czego ty nie musisz podejmować decyzji." Przypomniał mu Marsdon. Bennett kiwnął głową. "Tak, panie." *** T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Kiedy Marsdon zamknął za nimi drzwi, Bennett rozejrzał się po ich sypialni, jakby nigdy wcześniej jej nie widział. Po raz pierwszy starał się patrzeć na nią, jak na miejsce, gdzie mógł być szczery, niż miejsce, gdzie musiał żyć w kłamstwie. "Śpiący?" Zapytał Marsdon, stając za nim i przesuwając językiem po bliźnie na jego karku. Bennett ostrożnie przechylił głowę, dając swojemu partnerowi lepszy dostęp. "Nie, panie." "Na pewno?" Zapytał Marsdon, a jego dłoń powędrowała wokół jego ciała, by objąć przez dżinsy jego fiuta. "Miałeś kilka ciężkich dni. Może powinniśmy iść spać?" "Jeśli tego właśnie chcesz, panie." Bennett zamknął oczy, niepewny, czy kocha, czy nienawidzi Marsdona za to, że ma rację. Wiedza, że jest jedna rzecz w jego życiu, co do której nie musi podejmować żadnych decyzji, złagodziła trochę stres, który w nim narastał, odkąd dowiedział się, że stanie się alfą swojej własnej sfory. Marsdon zachichotał przy jego szyi. "Naprawdę myślisz, że twój pan będzie tak okrutny?" "Tak, panie." Powiedział Bennett. To będzie dalekie od tego pierwszego razu, kiedy jego pan zostawił go pod koniec nocy niespełnionego. Marsdon ponownie się roześmiał i przygryzł jego bliznę. Stojąc za nim, zaczął zdejmować ubrania Bennetta. Robił to bardzo wolno, zatrzymując się często, by przesunąć dłońmi po jego ciele i go drażnić. Bennett stał, nie mając większego wyboru, oprócz zamknięcia oczu i bycia pasywnym, nie mając pozwolenia na nic innego. Wreszcie na podłogę upadła ostatnia część jego garderoby. Bennett zmusił swoje oczy do otwarcia, ale jego partner nie znajdował się w jego polu widzenia. Do jego uszu dopłynął dźwięk zrzucanych ubrań. T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

"Wiesz co, szczeniaku?" Zapytał Marsdon i stanął przed nim. "To właściwie jest pierwszy raz, kiedy obaj jesteśmy całkowicie nadzy." Bennett zamrugał oczami na tę niespodziewaną prawdę. Marsdon podszedł do łóżka i rozciągnął się jakby to było przedstawienie, pozwalając Bennettowi po raz pierwszy naprawdę mu się przyjrzeć bez maski, czy paniki spowodowanej zobaczeniem swojego pana związanego. Kiedy oderwał wzrok od ciała swojego pana i spojrzał mu w oczy, Marsdon wpatrywał się w niego z czymś na kształt rozbawienia. "Niebieski." Powiedział. "Panie?" "Podczas tamtych nocy w klubie pozwalałeś mi widzieć resztę siebie, ale zawsze zastanawiałem się jaki kolor mają twoje oczy. Niebieski." Bennett kiwnął głową, akceptując porównanie między tym, jakie limity każdy z nich znosił podczas tych nocy w klubie. To jest lepsze, niż klub. Jego pan wydawał się zdeterminowany, by upewnić się, że on to sobie uświadomi. Subtelność nigdy nie była jego mocną stroną. "Chodź tu." Kiedy miał już zrobić krok, Bennett zobaczył jak jego pan potrząsa dłonią, tylko jeden raz. Chwila wahania i osunął się na kolana, by przyczołgać się do niego, tak jak kiedyś – w klubie, wieki temu. Podciągając się na materac, Bennett oparł delikatnie głowę o brzuch Marsdona, szukając pociechy, którą znajdował tam w przeszłości. Jego pan wsunął dłonie w jego włosy i zwyczajnie pozwolił mu tam zostać, gładząc go przez chwilę. Mimo że część niego chciała zostać tam na zawsze, inna część wkrótce poczuła się głupio. T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

Jego partner był ponownie twardy. Bennett zaczął obniżać się do jego fiuta. "Nie, szczeniaku. Nie teraz. Mam wobec ciebie inne plany." Kiedy Marsdon delikatnie pociągnął go za włosy, nakłaniając go, by się podniósł, drugą dłonią przesunął po pośladkach Bennetta. Przytulił tyłek do dłoni swojego pana, z jego gardła wymknął się gorliwy jęk. Jeden pocałunek i Marsdon pchnął go, by odwrócił się plecami do swojego pana. Chwila grzebania w nocnej szafce udowodniła, że Marsdon był na tyle przewidujący, by zakupić lubrykant. Chwilę później śliskie palce wsunęły się między jego pośladki. Jego pan wydawał się tak samo niecierpliwy jak Bennett. Nie było czasu na droczenie się. Bennett widział, że Marsdon chciał go przygotować tak szybko, jak to było możliwe. Bennett wysłał za to ciche modlitwy dziękczynne, tak samo spragniony połączenia jak jego pan. Wydawało się, że minęła wieczność, nim palce Marsdona wycofały się, a jego ciało ustawiło się przy nim, jego fiut wsunął się między jego pośladki, żądając dostępu. Bennett pchnął na zachętę do tyłu, dopóki dłoń Marsdona nie chwyciła jego biodra i przejęła kontrolę, zatrzymując jego ruchy. Jego partner pchnął w jednym, łatwym ruchu, chowając się w ciele Bennetta aż po samą nasadę. W przez kilka niemożliwe długich chwil trzymał ich obu nieruchomych, by pozwolić Bennettowi dostosować się do wspaniałego, pełnego rozciągnięcia. Ale nawet gdy zaczął pchać jeszcze głębiej, nie dał Bennettowi pozwolenia na poruszenie się. Nawet kiedy dłoń jego partnera sięgnęła wokół jego ciała, by pompować jego fiuta w rytmie każdego pchnięcia, Bennett wiedział, że w jakiś sposób musi zmusić się, by być nieruchomym i podporządkować się temu, co ofiarowywał mu jego pan. W jakiś sposób wiedział, że ta prostota jest dokładnie tym, czego obaj w tej chwili potrzebują. Żadnego droczenia. Marsdon zwyczajnie wydawał się zdeterminowany, by doprowadzić ich obu do orgazmu najszybciej, jak się da. W ciągu paru minut Bennett osiągnął szczyt, dochodząc w dłoni swego pana. Kiedy Bennett patrzył jak pokój rozmazuje się pod wpływem siły swojej rozkoszy, zobaczył jak Marsdon łapie jego spermę na swoją dłoń, po czym również doszedł, wyjąc T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

z rozkoszy tak głośno, że bez wątpienia musiał obudzić każdego wilka, który mieszkał w tym domu. Kiedy opadli razem na łóżko, Marsdon nie przeprosił za ten hałas. Zamiast tego spokojnie podał Bennettowi dłoń, by ją wyczyścił, tak jak to robił w klubie. "Co o tym sądzisz, szczeniaku?" Zapytał po paru sekundach, głosem trochę zbyt zwyczajnym, by był naturalny. Bennett uważnie się nad tym zastanowił. Wiedział o co pytał jego pan – a to było o wiele głębsze niż chęć dowiedzenia się, czy jemu również było dobrze. Odpowiedź była ważna. W jakiś sposób cały świat, ich cała przyszłość wydawała się spoczywać na jego zdolności do jej znalezienia. Zajęło mu dłuższą chwilę, by znaleźć odpowiednią odpowiedź. Kiedy nad nią myślał, cały czas czyścił dłoń swojego pana. I wreszcie ją znalazł. "Będzie potrzeba dużo masła, panie." Powiedział Bennett między okrężnymi pocałunkami. "Masła?" Bennett uśmiechnął się przy dłoni swojego pana. "Tak właśnie robią ludzie, panie – smarują masłem kocie pazury, kiedy przeprowadzają się do nowego domu. Chłeptanie masła ma odwrócić ich uwagę, podczas gdy przyzwyczajają się do nowego otoczenia." Marsdon uśmiechnął się przy jego szyi w łagodnym przypomnieniu, że jego szczeniak umiał dostrzegać wszelkie próby uspokajania swoich obaw. A może co więcej, wydawał się uśmiechać z faktu, że Bennett czuł się zdolny do drażnienia swojego partnera i swojego pana w sposób, który nie pozostawiał wątpliwości, że wie, że jest równy Marsdonowi. Uśmiech był wszystkim, czego potrzebował Bennett by wiedzieć, że znalazł prawidłową odpowiedź.

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a

"Bardziej wolę swoje techniki odwracania uwagi." Powiedział Marsdon. "Jednakże, ostrzegam cię lojalnie, zamierzam robić to długo po tym, jak przyzwyczaisz się do swojego miejsca w sforze, do swojej uległości względem mnie i do wszystkiego innego." Bennett oderwał na chwilę uwagę od dłoni swojego pana i pocałował bliznę na jego przedramieniu w geście akceptacji – chęci do spróbowania. Marsdon w odpowiedzi złożył identyczny pocałunek na identycznej bliźnie na jego karku. "Właśnie tak, kochanie. Dobry szczeniak. Dobry alfa."

T ł u m a c z e n i e :

l i l a h 0 2

B e t a :

M a ł g o s i a
Kim Dare - Pack Discipline 01 - The Mark of an Alpha.pdf

Related documents

125 Pages • 32,942 Words • PDF • 1.4 MB

87 Pages • 26,819 Words • PDF • 1.3 MB

144 Pages • 99,552 Words • PDF • 47.2 MB

29 Pages • 7,233 Words • PDF • 344.5 KB

78 Pages • 19,929 Words • PDF • 1.3 MB

78 Pages • 19,929 Words • PDF • 1.3 MB

89 Pages • 20,049 Words • PDF • 877 KB

257 Pages • 107,056 Words • PDF • 1.2 MB

50 Pages • 17,018 Words • PDF • 275.6 KB

303 Pages • 134,112 Words • PDF • 1.5 MB

173 Pages • 49,697 Words • PDF • 1 MB