Roberts Nora - In Death 08 - Zabójczy spisek.pdf

292 Pages • 95,810 Words • PDF • 1.1 MB
Uploaded at 2021-09-24 17:30

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


J.D. ROBB

ZABÓJCZY SPISEK Tytuł oryginału „CONSPIRACY IN DEATH”

Pokumajmy się ze śmiercią Tennyson

PROLOG W moich rękach spoczywa moc. Moc uzdrawiania i moc niszczenia. Moc dawania życia i sprowadzania śmierci. Szanuję ten dar, od lat go udoskonalam i zamieniam w dzieło sztuki, tak wspaniałe i zachwycające jak obrazy w Luwrze. Ja jestem sztuką i nauką. W zasadzie można powiedzieć, że jestem Bogiem. Bóg musi być bezwzględny i dalekowzroczny. Obserwuje stworzone przez siebie istoty i dokonuje wyboru. Najlepsze dzieła stwórcy trzeba kochać, chronić i pielęgnować. Doskonałość zostanie nagrodzona. Jednak nawet istnienie jednostek ułomnych ma swój cel. Mądry Bóg eksperymentuje, rozmyśla, robi użytek z tego, co trafia w jego ręce, i czyni cuda. Tak, często musi wyzbyć się litości i dokonywać czynów gwałtownych, które tak bardzo potępiają zwykli śmiertelnicy. My, którzy mamy moc, nie możemy podlegać osądom szarych ludzi, nie wolno nam podporządkować się małostkowym i żałosnym prawom i zasadom prostaczków. Oni są ślepi, ich umysły krępuje strach - strach przed bólem, strach przed śmiercią. Są zbyt ograniczeni, by pojąć, że śmierć można zwyciężyć. Mnie to się prawie udało. Gdyby ludzie poznali moje dzieło, w myśl swoich głupich zasad i przekonań potępiliby mnie. Kiedy osiągnę swój cel, będą mnie czcili.

1 Dla niektórych śmierć nie jest wrogiem. O wiele okrutniejszym przeciwnikiem jest życie. Na przykład dla duchów, przepływających w ciemnościach jak cienie, dla włóczących się po nocy dziwaków o zaczerwienionych oczach, dla ćpunów o trzęsących się rękach życie jest po prostu bezmyślną podróżą przez morze nieszczęścia, od jednej działki do drugiej. Podróż tę wypełniają ból i rozpacz, a czasami strach. W mroźny poranek 2059 roku w najgorszych dzielnicach Nowego Jorku strach i rozpacz nie opuszczały biednych i bezdomnych ani na chwilę. Dla upośledzonych umysłowo i niedoskonałych fizycznie, którzy nie potrafią się wpasować w struktury społeczeństwa, miasto jest po prostu więzieniem. Oczywiście istniało całe mnóstwo programów pomocy społecznej. W końcu były to czasy oświecone. Tak przynajmniej twierdzili politycy. Partia Liberalna domagała się nowych schronisk, szkół i szpitali, ośrodków szkolenia i rehabilitacji, nie mówiąc jednak nic konkretnego na temat finansowania tych przedsięwzięć. Partia Konserwatywna radośnie obcinała fundusze na istniejące już programy, a potem wygłaszała płomienne mowy na temat jakości życia i wartości rodzinnych. Nadal jednak istniały schroniska dla tych, którzy potrafili znieść dotyk kościstej, zimnej ręki dobroczynności. Szkolenia zawodowe i programy pomocy czekały na potrzebujących, jeśli tylko potrafili oni przedrzeć się przez gąszcz biurokracji, nie tracąc przy tym resztek zdrowych zmysłów. Jak zawsze dzieci chodziły głodne, kobiety sprzedawały swoje ciała, a mężczyźni zabijali dla garści żetonów kredytowych. Chociaż czasy były oświecone, to ludzka natura pozostała tak przewidywalna jak śmierć. Nowojorskim bezdomnym styczeń przyniósł mroźne noce, podczas których nie można się było rozgrzać ani alkoholem, ani nawet zdobytymi gdzieś nielegalnymi prochami. Niektórzy się poddawali i powłócząc nogami, szli do schronisk, gdzie mogli się przespać na twardym materacu pod cienkim kocem lub zjeść trochę wodnistej zupy z kromką pozbawionego smaku chleba sojowego, podawanego przez bystrookich studentów socjologii. Inni się nie poddawali, zbyt zagubieni lub zbyt uparci, żeby porzucić swoje miejsce na chodniku. Podczas tych zimnych nocy wielu niepostrzeżenie umierało. Zabijało ich miasto, ale nikt nie nazywał tego morderstwem.

Mroźnym świtem porucznik Eve Dallas jechała do centrum miasta, niecierpliwie bębniąc palcami w kierownicę. Zwykła śmierć bezdomnego na Bowery nie powinna wywołać większego zamieszania. Takimi przypadkami zwykle zajmowali się, jak nazywano ich w wydziale, zbieracze sztywnych. Patrolowali okolice, w których bezdomni najczęściej urządzali swoje legowiska, oddzielali żywych od martwych i zabierali wyniszczone ciała do kostnicy, gdzie je badano, identyfikowano, a następnie się ich pozbywano. Tę przyziemną i przygnębiającą robotę wykonywali zwykle ci, którzy wciąż liczyli na awans do bardziej elitarnego wydziału zabójstw lub całkiem stracili nadzieję na taki cud. Policjantów z wydziału wzywano na miejsce zdarzenia, tylko gdy przypadek był wyraźnie podejrzany lub śmierć nastąpiła w sposób gwałtowny. Tego nieprzyjemnego poranka właśnie na Eve przypadła kolej wyjazdu do takiego wezwania. Gdyby nie to, leżałaby jeszcze w miłym, ciepłym i wygodnym łóżku u boku męża. - Pewnie jakiś strasznie przejęty swoją pracą żółtodziób ma nadzieję, że trafił na seryjnego zabójcę - wymamrotała. Siedząca obok niej Peabody ziewnęła szeroko. - Moja obecność jest tu zupełnie zbędna. - Posłała Eve pełne nadziei spojrzenie spod równo przyciętej, ciemnej grzywki. - Mogłabyś mnie wysadzić na najbliższym przystanku transportera. Za dziesięć minut byłabym w domu, w łóżku. - Skoro ja cierpię, będziesz cierpieć i ty. - Od razu czuję się bardziej kochana. Eve parsknęła śmiechem. Wiedziała, że trudno byłoby jej znaleźć kogoś bardziej niezawodnego i godnego zaufania niż jej asystentka. Nawet o tak nieprzyzwoicie wczesnej porze zimowy mundur Peabody prezentował się nieskazitelnie, guziki lśniły, a ciężkie, czarne policyjne buty były wypolerowane do połysku. Oczy, choć trochę zaspane, na pewno dostrzegą, co należy. - Nie miałaś wczoraj jakiejś ważnej imprezy? - zapytała Peabody. - Owszem, miałam, w Waszyngtonie. Roarke wydał bal dla jakiejś bardzo ekskluzywnej organizacji charytatywnej. W celu ratowania kretów czy coś w tym guście. Było tam tyle jedzenia, że można by nim karmić przez rok wszystkich bezdomnych z Lower East Side. - O rany, to miałaś ciężki wieczór. Pewnie musiałaś się wystroić, przejechać prywatnym odrzutowcem Roarke'a i pić szampana. Po prostu koszmar. Słysząc ironiczny ton Peabody, Eve tylko uniosła brew. - Mniej więcej. - Obie wiedziały, że elegancki świat, w jakim Eve bywała, odkąd w jej

życiu pojawił się Roarke, był dla niej źródłem zażenowania i frustracji. - A potem musiałam tańczyć z Roarkiem. I to dużo. - Miał na sobie smoking? - Peabody widziała już męża przełożonej w smokingu. Ten obraz odcisnął się w jej pamięci po wsze czasy. - Tak. - Dopóki nie wróciliśmy do domu i go z niego nie zdarłam, dodała w myślach Eve. Bez smokingu wyglądał równie rewelacyjnie. - O, rany. - Peabody zamknęła oczy i z przyjemnością skorzystała z techniki wizualizacji, której nauczyła się jeszcze w dzieciństwie, od rodziców, zwolenników Free Age. - O, rany - powtórzyła. - Wiesz, niejedna kobieta by się wkurzyła, gdyby jej asystentka pozwalała sobie na wyuzdane fantazje z jej mężem w roli głównej. - Ale pani jest ponad to, pani porucznik. I właśnie to mi się w pani podoba. Eve jęknęła i poruszyła zesztywniałymi ramionami. To wyłącznie jej wina, że uległa pożądaniu i przez to spała jedynie trzy godziny. Ale służba to służba, więc musiała zapomnieć o zmęczeniu. Spoglądała na walące się domy, zaśmiecone ulice. Blizny, narośle i guzy, wyrastające na betonie i stali. Smuga pary wydobywała się przez kratę w jezdni, świadcząc o życiu i handlu, toczącym się pod ulicami. Samochód wjechał w nią, jakby przecinał mgłę unoszącą się nad brudną rzeką. Dom Eve, od kiedy była z Roarkiem, znajdował się w zupełnie innym świecie. Żyła wśród polerowanego drewna, skrzących się kryształów, zapachu świec i kwiatów cieplarnianych. W zapachu bogactwa. Ale wiedziała też, co znaczy żyć w miejscu takim jak to. W każdym mieście wyglądało ono tak samo - te same zapachy, rytm dnia, beznadzieja. Ulice były niemal opustoszałe. Niewielu mieszkańców tej okropnej dzielnicy krążyło o tak wczesnej porze po mieście. Uliczne prostytutki i dealerzy już zakończyli swoje nocne interesy i przed wschodem słońca skryli się w swych norach. Sklepikarze na tyle odważni, żeby tu prowadzić sklepy, jeszcze nie usunęli pancernych zabezpieczeń z drzwi i okien. Uliczni sprzedawcy, których desperacja zapędziła w te okolice, pracowali parami, uzbrojeni w ręczne paralizatory. Spostrzegła czarno - biały wóz patrolowy i skrzywiła się na widok nieudolnie zabezpieczonego miejsca zdarzenia. - Dlaczego, do cholery, jeszcze nie rozstawili sensorów? Wyciągają mnie z łóżka o

piątej rano, a nie zabezpieczyli jeszcze miejsca? Nic dziwnego, że są zbieraczami sztywnych. To jacyś idioci. Peabody nic nie odpowiedziała. Jej przełożona zatrzymała się gwałtownie za czarno białym wozem i wyskoczyła z samochodu. Ci idioci zaraz dostaną za swoje, pomyślała z lekkim współczuciem. Zanim Peabody wyszła z wozu, Eve była już na chodniku i zdecydowanym krokiem szła do dwojga policjantów, skulonych dla ochrony przez wiatrem. W jednej chwili policjanci wyprostowali się służbiście. Dallas zawsze tak działa na ludzi, pomyślała Peabody, wyjmując z samochodu sprzęt do pracy w terenie. Na jej widok wszyscy stawali na baczność. I nie chodziło tylko o wygląd. Eve Dallas była wysoka, zgrabna i szczupła, włosy miała ciemne, ale połyskiwały w nich pasemka w najróżniejszych odcieniach, jasnych i rudawych. No i te oczy. Oczy policjantki, w kolorze dobrej irlandzkiej whisky. Podbródek był mocno zarysowany, z niewielkim dołeczkiem. Pełne usta potrafiły zaciskać się surowo i groźnie. Wyrazista twarz przyciągała uwagę, zdaniem Peabody, między innymi dlatego, że Eve Dallas przełożona pozbawiona była wszelkiej próżności. Chociaż wygląd pani porucznik mógł zwrócić uwagę policjantów, to nie dla jej urody stawali na baczność. Eve Dallas była najlepszą policjantką, jaką Peabody w życiu spotkała. Za kimś takim bez wahania skacze się w ogień. Ktoś taki zawsze stanie w obronie pokrzywdzonych. Ktoś taki zawsze skopie tytek temu, komu się to należy, uzupełniła w myślach Peabody, słysząc, jak Eve przemawia ostro do policjantów. - Podsumujmy - mówiła spokojnie. - Kiedy zgłaszacie zabójstwo i wyciągacie mnie z łóżka, to powinniście, do cholery, zabezpieczyć miejsce zdarzenia i czekać tu z gotowym raportem. Wy tymczasem stoicie jak dwie żałosne, zasmarkane niedojdy. Jeśli pracuje się w policji, trzeba się zachowywać jak policjant. - Tak jest, pani porucznik - odezwał się drżącym głosem młody posterunkowy. Był to niemal dzieciak i tylko ze względu na niego Eve powstrzymała się przed jeszcze ostrzejszą naganą. Natomiast jego towarzyszka wyglądała na bardziej doświadczoną i to na nią Eve spoglądała lodowatym wzrokiem. - Tak jest - wycedziła przez zęby. W jej głosie słychać było tak głęboką niechęć, że Eve aż przechyliła głowę ze zdumienia. - Coś się nie podoba, posterunkowa... Bowers?

- Nie, pani porucznik. - Miała jasnoniebieskie oczy, które ostro kontrastowały ze smagłą cerą. Ciemne krótkie włosy wystawały spod regulaminowej czapki. Przy mundurze brakowało guzika, a brudne buty miały zdarte obcasy. Eve mogła jej to wytknąć, ale doszła do wniosku, że trudno stroić się co rano do takiej okropnej roboty. - To dobrze. - Skinęła głową, ale w jej oczach można było wyczytać ostrzeżenie. Kiedy spojrzała na młodego policjanta, zatliła się w niej iskra współczucia. Chłopak był blady jak ściana i roztrzęsiony. Od razu było widać, że niedawno skończył akademię. Czuło się to na odległość. - Posterunkowy Trueheart, moja asystentka zaraz zademonstruje, jak się prawidłowo zabezpiecza miejsce zdarzenia. Patrz uważnie. - Tak jest. - Peabody. - To jedno słowo wystarczyło, żeby Peabody przystąpiła do działania. Bowers, pokaż mi, co tu macie. - Ofiara jest tutejsza. Mężczyzna, rasy białej. Znany jako Snooks. To jest jego legowisko. Wskazała na dość zręcznie sporządzone schronienie ze skrzyni, pomalowanej w wesołe gwiazdy i kwiaty, nakrytej pogiętą klapą od pojemnika na odpadki. Wejście przysłaniał wygryziony przez mole koc, a nad nim wisiała tabliczka z ręcznie wypisanym imieniem właściciela. - Jest w środku? - Tak. Jednym z zadań patroli jest zaglądanie do takich legowisk, żeby zobaczyć, czy nie ma tam jakichś sztywnych do zabrania. Snooks jest niewątpliwie sztywny. Eve dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że to stwierdzenie miało być dowcipne. - Niewątpliwie. Jaki miły zapach - wymamrotała, podchodząc bliżej legowiska, gdzie wiatr już nie rozwiewał odoru. - Właśnie to wzbudziło moje podejrzenia. Tutaj zawsze śmierdzi. Od tych ludzi czuć potem, śmieciami i Bóg wie czym jeszcze, ale odór sztywnego jest trochę inny. Eve znała ten zapach doskonale. Słodkawy, mdlący. I tutaj, pod wonią uryny i skwaśniałego potu, krył się zapach śmierci. Zmarszczyła lekko czoło, kiedy na dodatek wyczuła ostrą, metaliczną woń krwi. - Ktoś go zadźgał? - Ze stłumionym westchnieniem wyjęła pojemnik z substancją zabezpieczającą. - Po jaką cholerę? Bezdomni nie mają nic, co można ukraść. Po raz pierwszy usta Bowers wykrzywił lekki uśmieszek. Oczy nadal pozostały zimne i twarde. Na dnie spojrzenia czaiła się gorycz.

- A owszem, ktoś mu coś ukradł. - Cofnęła się, zadowolona z siebie. Miała nadzieję, że ta nadęta porucznik przeżyje niezły wstrząs, kiedy zajrzy za wystrzępiony koc. -

Wezwaliście

ekipę

medyczną?

-

zapytała

Eve,

pokrywając

substancją

zabezpieczającą ręce i buty. - Jako pierwsza obecna na miejscu zdarzenia postanowiłam zostawić tę decyzję komuś z wydziału zabójstw - oznajmiła zasadniczym tonem Bowers. W jej oczach wciąż migotały złośliwe ogniki. - Na litość boską, chyba widać, że to sztywny, co? - Eve spojrzała na nią z niechęcią, pochyliła się i odsunęła zasłonę. Nadal poruszały ją takie widoki, chociaż nie tak mocno, jak by sobie tego życzyła Bowers. Eve zbyt wiele już w życiu widziała, żeby wszystko przyprawiało ją o wstrząs. Jednak nigdy nie zobojętniała na to, jak straszne rzeczy jeden człowiek może wyrządzić drugiemu. Poczuła w głębi duszy smutek, którego Bowers nigdy nie doświadczyła i nigdy by nie zrozumiała. - Biedak - powiedziała cicho i przykucnęła, żeby dokonać oględzin. Co do jednego Bowers miała rację. Snooks niewątpliwie był sztywny. Przypominał worek kości, zwieńczony strzechą brudnych, posklejanych w kosmyki włosów. Oczy i usta miał szeroko otwarte, więc Eve spostrzegła, że zachował nie więcej niż połowę zębów. Tacy jak on rzadko korzystali z dobrodziejstw opieki stomatologicznej. Brunatnobrązowe tęczówki już mu zmętniały. Na oko miał jakieś sto lat i nawet gdyby go nie zamordowano, na pewno nie przeżyłby jeszcze dwudziestu, jakie mogłoby mu zapewnić przyzwoite odżywianie i najnowsze osiągnięcia medycyny. Zauważyła, że buty ofiary, chociaż znoszone i brudne, nadają się jeszcze do użycia, tak samo jak odrzucony na bok koc. Było tu też wiele drobiazgów. Głowa lalki, kieszonkowa latarka w kształcie żaby, wyszczerbiony kubek, do którego zabity włożył starannie zrobione papierowe kwiaty. Na ścianach wisiało jeszcze więcej papierowych ozdób: drzewa, psy, aniołki i najwyraźniej ulubione przez Snooksa gwiazdy i kwiaty. Nie zauważyła śladów walki, żadnych świeżych sińców lub powierzchownych ran. Ktokolwiek zabił starca, zrobił to z wyjątkową sprawnością. Z chirurgiczną sprawnością, doszła do wniosku Eve, przypatrując się dziurze wielkości pięści, ziejącej w klatce piersiowej ofiary. Ten, kto zabrał jego serce, najprawdopodobniej posłużył się skalpelem laserowym. - Masz swoje zabójstwo, Bowers. - Eve wycofała się; zasłaniający wejście koc opadł na swoje miejsce. Kiedy zobaczyła na twarzy policjantki pełen samozadowolenia uśmieszek,

zacisnęła gniewnie pięści. - No dobrze, nie lubimy się, to jasne. Zdarza się. Ale radzę ci zapamiętać, że ja o wiele bardziej mogę ci uprzykrzyć życie niż ty mnie. - Stanęła naprzeciw Bowers tak blisko, że czubek jej buta uderzył o czubek buta policjantki. Chciała się upewnić, że jej słowa zostaną dobrze zrozumiane. - Więc wysil mózgownicę i przestań się głupkowato uśmiechać, a w przyszłości nie wchodź mi w drogę. Uśmieszek zniknął, ale oczy Bowers nadal spoglądały wrogo. - Odzywanie się w sposób obraźliwy do niższej stopniem funkcjonariuszki jest wbrew zaleceniom wydziału. - Co ty, naprawdę? Nie zapomnij wspomnieć o tym w raporcie. Masz go napisać w trzech egzemplarzach i dopilnować, żeby przed pierwszą znalazł się na moim biurku. Odsuń się - dodała Eve spokojniej. Dopiero po dziesięciu sekundach wrogiego spoglądania w oczy porucznik Dallas Bowers spuściła wzrok i odstąpiła na bok. Eve odwróciła się i nie zwracając na nią więcej uwagi, wyjęła łącze. - Porucznik Eve Dallas. Zgłaszam zabójstwo. Eve przykucnęła nad ciałem i zastanawiała się, dlaczego ktoś postanowił ukraść takie zużyte serce. Pamiętała, że po zakończeniu wojen miejskich kradzione narządy wewnętrzne były bardzo poszukiwanym towarem na czarnym rynku. Bardzo często handlarze nie mieli cierpliwości i pobierali organ jeszcze przed śmiercią dawcy. Ale działo się tak dziesiątki lat temu, zanim zaczęto produkować doskonale działające sztuczne narządy. Przekazywanie i sprzedaż organów nadal dość często się zdarzały. Słyszała też coś o tworzeniu nowych typów sztucznych narządów, ale zwykle nieuważnie słuchała wiadomości medycznych. Nie ufała lekarzom. Podejrzewała, że niektórzy bogacze niechętnie odnoszą się do sztucznych implantów. Prawdziwe ludzkie serce lub nerka, pobrane od młodej ofiary wypadku, mogły osiągnąć wysoką cenę, jeśli tylko były w doskonałym stanie. Żaden narząd Snooksa nie był jednak w doskonałym stanie. Nachyliła się niżej i zmarszczyła nos. Kiedy ktoś nie znosi szpitali i centrów zdrowia tak jak ona, natychmiast rozpozna choćby najlżejszą woń środków antyseptycznych. Wyczuła lekki powiew w legowisku Snooksa. Zmarszczyła czoło i przysiadła na piętach. Badanie wstępne wykazało, że ofiara zmarła o drugiej dziesięć. Dopiero analiza krwi i raport toksykologiczny pozwolą ustalić, czy w jej organizmie znajdowały się jakieś narkotyki,

ale i bez tego wiedziała, że Snooks lubił wypić. Typowa ciemna butelka wielokrotnego użytku, jakich używano do przechowywania pędzonego chałupniczo alkoholu, leżała w kącie, prawie pusta. Znalazła też niewielki, niemal żałosny zapas substancji nielegalnych. Jeden cienki skręt z Zonera, dwie różowe kapsułki, pewnie Jag, i małą brudną torebkę białego proszku. Eve powąchała go i doszła do wniosku, że to pewnie Grin z niewielką domieszką Zeusa. Pobrużdżoną twarz Snooksa znaczyła wiele mówiąca pajęczyna popękanych naczynek krwionośnych. Dostrzegła na niej też oznaki niedożywienia i strupy, będące zapewne efektem jakiejś paskudnej choroby skórnej. Ofiara była pijakiem, narkomanem, jadła byle co i najprawdopodobniej wkrótce umarłaby we śnie. Po co zabijać kogoś takiego? - Pani porucznik. - Eve nie odwróciła się, kiedy Peabody odchyliła zasłonę. Przyjechała ekipa medyczna. - Dlaczego wyjął mu serce? - wymamrotała Eve. - Dlaczego usunął je chirurgicznie? Gdyby to było zwykłe morderstwo, to na pewno przedtem by go pobił. Jeśli chodziło mu o okaleczenie, to dlaczego nie pokiereszował go bardziej. To jest książkowa robota. Peabody zerknęła na ciało i skrzywiła się. - Nie widziałam żadnej operacji serca, ale wierzę ci na słowo. - Spójrz na ranę - powiedziała z irytacją Eve. - Powinien się wykrwawić, prawda? Na miłość boską, ma w piersi dziurę jak pięść. Ale ten tutaj założył klamry, zaciski, czy jak to się tam nazywa, powstrzymał krwawienie tak, jak się to robi w czasie operacji. Nie chciał bałaganu. Jest dumny ze swojej pracy - dodała, wypełzając tyłem z legowiska. Wstała i zaczerpnęła o wiele świeższego powietrza na zewnątrz. - Ten ktoś zna się na chirurgii. Musiał się tego gdzieś nauczyć. I wydaje mi się, że sam nie dałby rady. Wysłałaś patrol, żeby poszukał jakichś świadków? - Tak. - Peabody powiodła wzrokiem po opustoszałej ulicy, wybitych oknach, stercie pudeł i skrzynek w zaułku po drugiej stronie jezdni. - Życzę im powodzenia. - Witam, pani porucznik. - Morris. - Eve uniosła brew na widok najlepszego eksperta medycznego w całym wydziale. - Nie spodziewałam się, że przyślą mi takiego fachowca do zwykłego bezdomnego. Uśmiechnął się zadowolony, oczy mu rozbłysły. Włosy miał zaczesane do tyłu i zaplecione w warkocz. Głowę chroniła czerwona narciarska czapka. Poły długiego płaszcza w tym samym kolorze gwałtownie łopotały na wietrze. Morris ubiera! się ze smakiem. - Akurat byłem wolny, a ten przypadek wyglądał interesująco. Brak serca?

- W każdym razie ja go nie znalazłam. Prychnął rozbawiony i podszedł do skrzyni. - Zobaczmy, co tu mamy. Zadrżała i pozazdrościła mu długiego, z pewnością ciepłego płaszcza. Miała taką Roarke podarował jej na gwiazdkę - ale nie wkładała go do pracy. Za żadne skarby nie chciała dopuścić, żeby wspaniały brązowy kaszmir pobrudził się krwią i innymi płynami ustrojowymi. Znów kucnęła. Pomyślała z żalem, że jej nowe rękawiczki tkwią pewnie w kieszeni tego płaszcza. Dlatego właśnie ręce przemarzały jej teraz do kości. Wsunęła je do kieszeni skórzanej kurtki, skuliła ramiona dla ochrony przed wiatrem i obserwowała Morrisa przy pracy. - Piękna robota - wyszeptał. - Doskonała. - To fachowiec, co? - O, tak. - Umocował na czole mikrogogle i zajrzał do otwartej klatki piersiowej. - Bez wątpienia fachowiec. To nie jest jego pierwsza operacja. Musiał też mieć najlepsze narzędzia. Żadne tam skalpele domowej roboty czy nieporęczne rozwieracze żeber. Nasz zabójca to chirurg o złotych rękach. Zazdroszczę mu ich. - Wyznawcy niektórych kultów używają ludzkich narządów do swoich ceremonii powiedziała Eve, trochę do siebie. - Ale zwykle zabijają brutalnie, okaleczając ciała. Przy tym lubią rytuały, muszą mieć odpowiednie otoczenie. Tutaj nic takiego nie widać. - Nie wygląda mi to na sprawę związaną z religią, tylko z medycyną. - Owszem. - To potwierdzało domysły Eve. - Czy mogła tego dokonać jedna osoba? - Wątpię. - Morris pociągnął się za dolną wargę. - Do tego rodzaju operacji w tak trudnych warunkach musiał mieć pomocnika. - Jak ci się wydaje, dlaczego wyjęli mu serce, jeśli nie chodziło o ceremonię na cześć ulubionego demona? - Nie mam pojęcia - oznajmił radośnie Morris i dał jej znak, żeby się wycofała. Kiedy znaleźli się na zewnątrz, wypuścił powietrze z płuc, - Dziwię się, że stary wcześniej nie udusił się od tego smrodu. Po oględzinach dochodzę do wniosku, że jego serce długo by nie wytrzymało. Zebrałaś odciski i próbkę DNA do identyfikacji? - Już zabezpieczone i gotowe do przebadania. - W takim razie pakujemy go i zabieramy. Eve skinęła głową. - Zaciekawił cię na tyle, żebyś go umieścił na początku swojej kolejki sztywnych? spytała.

- Prawdę mówiąc, tak. - Uśmiechnął się i dał znak swojej ekipie. - Dlaczego nie masz czapki, Dallas? Cholernie tu zimno. Uśmiechnęła się krzywo, ale rzeczywiście, oddałaby miesięczną pensję za kubek gorącej kawy. Zostawiła Morrisa i podeszła do Bowers i Truehearta. Bowers zacisnęła zęby. Była przemarznięta, głodna i wcale jej się nie spodobało, że Eve i szef działu medycyny sądowej gawędzili tak przyjaźnie. Pewnie z nim sypia, doszła do wniosku policjantka. Znała takie jak ta Eve Dallas. Znała je dobrze. Awansują tylko dlatego, że rozkładają nogi przed kim trzeba. A Bowers tylko dlatego dotychczas nie awansowała, że nie chciała ściągnąć majtek. Na tym to wszystko polega, myślała z goryczą. Serce zaczęło jej łomotać, krew pulsowała w skroniach. Jeszcze kiedyś im wszystkim pokaże. Suka, dziwka. Słowa te tłukły jej się po głowie, cisnęły na język. W ostatniej chwili je powstrzymała. Postanowiła zachować panowanie nad sobą. Eve zdziwiła nienawiść, jaką dostrzegła w spojrzeniu Bowers. Była zbyt silna, jak na reakcję na krótką i zasłużoną naganę od starszego stopniem oficera. Eve miała dziwne wrażenie, że powinna przygotować się na atak, sięgnąć po broń. Jednak uniosła tylko brwi i przez chwilę pytająco patrzyła na Bowers. - Jaki wynik? - Nikt nic nie widział, nikt nic nie wie - warknęła Bowers. - Z tymi ludźmi zawsze tak jest. Nie wystawiają nosa ze swoich nor. Eve patrzyła na nią, ale kątem oka spostrzegła, że jej młody kolega lekko drgnął. Wiedziona instynktem, sięgnęła do kieszeni i wyjęła kilka drobnych żetonów kredytowych. - Przynieś mi kawę, Bowers. Pogarda na twarzy policjantki w jednej chwili zmieniła się w oburzenie. Eve musiała bardzo się starać, żeby się nie roześmiać. - Mam iść po kawę? - Zgadza się. Mam ochotę na kawę. - Eve chwyciła dłoń Bowers i wcisnęła w nią żetony. - Moja asystentka również. Znasz okolicę. Skocz do najbliższego czynnego barku i przynieś nam kawę. - Trueheart jest niższy stopniem. - Peabody, czy ja mówiłam do Truehearta? - zapytała miłym tonem Eve. - Nie, pani porucznik! Odniosłam wrażenie, że zwraca się pani do posterunkowej Bowers. - Peabody uśmiechnęła się. Jej także nowo poznana policjantka nie spodobała się od pierwszego wejrzenia. - Piję kawę z cukrem i śmietanką, pani porucznik woli czarną. Zdaje

się, że najbliższy barek jest o jedną przecznicę stąd. Nie zajmie to wiele czasu. Bowers stała jeszcze przez chwilę, potem odwróciła się na pięcie i odeszła. - Suka - wymamrotała pod nosem. - Ojej, Peabody, Bowers właśnie nazwała cię suką. - Moim zdaniem, zwracała się do pani. - Chyba masz rację. - Eve uśmiechnęła się złowrogo. - No, Trueheart, mów, co wiesz. - Słucham? - Jego twarz pobladła jeszcze bardziej. - Co o tym sądzisz? Co wiesz? - Ja nie... Kiedy nerwowo zerknął na sztywno wyprostowane plecy oddalającej się Bowers, Eve stanęła na linii, którą podążał jego wzrok. Jej oczy spoglądały zimno i rozkazująco. - Nie myśl o niej. Teraz masz do czynienia ze mną. Chcę usłyszeć, czego się dowiedziałeś. - Ja... - Jabłko Adama podskoczyło na jego szyi. - Wszyscy w najbliższej okolicy utrzymują, że nie widzieli tu żadnych gwałtownych zajść ani nie zauważyli, żeby ktoś odwiedzał ofiarę w czasie, który nas interesuje. - I? - Tylko... Chciałem to powiedzieć Bowers, ale nie dała mi skończyć - wyjaśniał pośpiesznie. - Powiedz to mnie - zaproponowała Eve. - Chodzi o Kulasa. Odkąd patroluję tę okolicę, miał swoje legowisko po tej stronie ulicy, tuż obok Snooksa. To tylko kilka miesięcy, ale... - Przechodziłeś tędy wczoraj? - przerwała mu Eve. - Tak jest. - I widziałeś jego legowisko obok Snooksa? - Tak, jak zwykle. Teraz przeniósł się na drugą stronę ulicy, prawie na jej koniec. - Przesłuchałeś go? - Nie, pani porucznik. Jest nieprzytomny. Nie mogliśmy go dobudzić, a Bowers stwierdziła, że nie warto zawracać sobie nim głowy, bo jest całkiem pijany. Eve przyglądała mu się z namysłem. Na jego policzkach pojawiły się rumieńce, trochę ze zdenerwowania, a trochę od ostrych podmuchów wiatru. Spodobały jej się oczy chłopaka. Bystre i uważne. - Kiedy skończyłeś akademię, Trueheart? - Trzy miesiące temu.

- W takim razie można ci wybaczyć, że nie rozpoznałeś głąba w mundurze. - Chłopak uśmiechnął się lekko. - Mam przeczucie, że jeszcze będą z ciebie ludzie. Wezwij wóz i każ przewieźć swojego kumpla Kulasa do komendy. Kiedy wytrzeźwieje, chcę z nim porozmawiać. Zna cię? - Tak. - W takim razie zostań z nim i przyprowadź go do mnie, kiedy oprzytomnieje. Chcę, żebyś wziął udział w przesłuchaniu świadka. - Chce pani, żebym... - Oczy Truehearta zrobiły się wielkie i błyszczące. - Zostałem przydzielony do zbieraczy... Bowers mnie szkoli. - I chcesz, żeby tak zostało? Zawahał się i cicho westchnął. - Nie, pani porucznik, nie. - Dlaczego więc nie chcesz wypełnić moich poleceń? - Odwróciła się i podeszła do policjantów zajmujących się ciałem ofiary, a Trueheart patrzył za nią z uśmiechem. - To było bardzo miłe - stwierdziła Peabody, kiedy wróciły do samochodu, trzymając kubki gorącej obrzydliwej kawy. - Nie zaczynaj. - Daj spokój, Dallas. Bardzo się temu chłopakowi przysłużyłaś. - Dostarczył nam potencjalnego świadka, a poza tym to była jeszcze jedna okazja, żeby dokopać tej idiotce Bowers. - Eve uśmiechnęła się blado. - Sprawdź ją przy najbliższej okazji. Lubię wiedzieć wszystko, co się da, o ludziach, którzy chcą wydrapać mi oczy. - Zajmę się tym, jak tylko dotrzemy do komendy. Mam skopiować dane? - Tak. Przeleć też dane na temat Truehearta. - Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby przelecieć samego Truehearta. - Peabody znacząco uniosła brwi. - Przystojniak. Eve zerknęła na nią z ukosa. - Żałosna jesteś, i w dodatku za stara dla niego. - Jestem od niego starsza najwyżej dwa, no, może trzy lata - odparła Peabody z urazą. - Niektórzy faceci wolą doświadczone kobiety. - Zdawało mi się, że wciąż coś cię łączy z Charlesem. - Spotykamy się. - Peabody wyprostowała ramiona. Nadal niechętnie rozmawiała o nim z Eve. - Nie przyrzekliśmy sobie jednak wierności. Licencjonowanemu pracownikowi agencji towarzyskiej trudno byłoby zachować wierność, pomyślała Eve, ale nic nie powiedziała. Kilka tygodni wcześniej nieopatrznie wyraziła swoją opinię na temat zbyt bliskiego związku Peabody z Charlesem Monroem i o

mało nie doprowadziło to do zerwania łączącej ich więzi. - Odpowiada ci to? - zapytała tylko. - Oboje doszliśmy do wniosku, że tak będzie najlepiej, Lubimy się. Dobrze się razem bawimy. Wolałabym, żebyś... - Peabody urwała i zacisnęła usta. - Nic nie powiedziałam. - Ale bardzo głośno myślisz. Eve zacisnęła zęby. Obiecała sobie, że tym razem się powstrzyma. - Teraz myślę tylko o tym, żebyśmy zjadły śniadanie, zanim zaczniemy papierkową robotę - odparła spokojnie. Jej asystentka poruszyła zesztywniałymi ramionami. - Bardzo chętnie coś zjem, zwłaszcza jeśli ty płacisz. - Płaciłam ostatnim razem. - Nie sądzę, ale mogę sprawdzić. - Rozpogodzona Peabody sięgnęła po elektroniczny notes, co wywołało u Eve atak wesołości.

2 Najlepsze, co można było powiedzieć o żarciu podawanym w stołówce komendy, to to, że potrafi odpędzić najgorszy głód. Między kęsami czegoś, co miało uchodzić za omlet ze szpinakiem, Peabody wyszukiwała dane na swoim palmtopie. - Ellen Bowers - odczytała. - Brak drugiego imienia. Skończyła nowojorską filię akademii policyjnej w czterdziestym szóstym roku. - W czterdziestym szóstym już tam byłam - powiedziała w zadumie Eve. - Musiała wstąpić do akademii krótko przede mną. Nie pamiętam jej. - Nie mogę wejść do jej kartoteki z akademii bez upoważnienia. - Nie zawracaj sobie tym głowy. - Marszcząc ponuro czoło, Eve dziobała widelcem kawałek dykty udający naleśnik. - Służy w policji od kilkunastu lat i nadal zbiera sztywnych z najgorszych dzielnic miasta? Ciekawe, kogo jeszcze wkurzyła. - Od dwóch lat pracuje na sto sześćdziesiątym drugim posterunku. Przedtem była na czterdziestym siódmym. Jeszcze wcześniej w drogówce. O, rany, Dallas. W ilu miejscach ona pracowała! Jakiś czas siedziała w centralnej kartotece, potem patrolowała parki, głównie na piechotę. Ponieważ nawet syrop nie zdołał rozmiękczyć naleśnika, Eve zrezygnowała z niego i wypiła łyk przepalającej wnętrzności kawy. - Wygląda na to, że nasza przyjaciółka nie potrafi sobie znaleźć nigdzie miejsca albo że wydział lubi ją często przenosić. - Dostęp do dokumentacji transferów i raportów o postępach funkcjonariuszy tylko za specjalnym upoważnieniem. Eve zastanowiła się i potrząsnęła głową. - Nie. Nie wygląda to zachęcająco, a o niej pewnie już i tak więcej nie usłyszymy. - Widzę tu, że jest niezamężna. Nigdy nie wyszła za mąż, nie ma dzieci. Trzydzieści pięć lat, rodzice, mieszkają w Queens, troje rodzeństwa. Dwaj bracia i siostra. - Peabody odłożyła komputer. - Od siebie dodam, że mam szczerą nadzieję, że to koniec naszej znajomości z Bowers. Wydaje mi się, że bardzo chciałaby ci zaszkodzić. Eve tylko się uśmiechnęła. - Na pewno okropnie ją to frustruje, co? Jak ci się wydaje, o co jej chodzi? - Nie mam pojęcia. Może o to, że jesteś taka, jaka jesteś, a ona w niczym cię nie przypomina. - Peabody poruszyła nerwowo ramionami. - Na twoim miejscu miałabym się na baczności. Wygląda mi na taką, co potrafi wbić nóż w plecy.

- Mało prawdopodobne, żebyśmy się z nią często spotykały. - Dla Eve był to koniec całej sprawy. Nie zamierzała się nad nią dłużej zastanawiać. - Kończ jedzenie. Chcę zobaczyć, czy ten bezdomny Truehearta coś wie. Postanowiła skorzystać z pokoju przesłuchań, ponieważ jego ponure, surowe wnętrze często pomagało rozwiązać język świadkowi. Kulas, dzięki silnej dawce otrzeźwiacza, był już całkiem przytomny, ale jego wychudzone ciało trzęsło się nerwowo, a oczy biegały na wszystkie strony. Krótki pobyt w kabinie odkażającej najprawdopodobniej oczyścił go z pasożytów i przygłuszył bijący od niego odór słabą wonią sztucznego cytrusa. Narkoman i alkoholik, pomyślała Eve. Od razu widać, że spora część jego szarych komórek dawno już obumarła. Podała mu wodę, wiedząc, że większość alkoholików po odkażaniu męczy suchość w ustach. - Ile masz lat, Kulas? - Nie wiem, może pięćdziesiąt. Wyglądał na kiepsko się trzymającego osiemdziesięciolatka, ale pewnie mówił prawdę. - Masz jakieś inne imię? Wzruszył ramionami. Przy odkażaniu odebrano mu stare ubranie. Szary fartuch i spodnie wiązane na troki wisiały na nim jak na kiju i kolorem prawie nie różniły się od skóry. - Nie wiem. Mówią na mnie Kulas. - Dobrze. Znasz posterunkowego Truehearta, prawda? - Tak, tak. - Nagle zniszczona twarz rozjaśniła się w czystym, dziecięcym uśmiechu. Cześć! Dałeś mi raz trochę kredytów i powiedziałeś, żebym sobie kupił zupę. Trueheart zaczerwienił się gwałtownie i przestąpił z nogi na nogę. - Pewnie kupiłeś za nie alkohol. - Nie wiem. - Uśmiech Kulasa zniknął, a rozbiegane oczy znów zatrzymały się na Eve. - A ty kto jesteś? Dlaczego mnie tu przywieźliście? Nic nie zrobiłem. Jak nie będę pilnował, to ukradną mi moje rzeczy. - Nie martw się o swoje rzeczy. Zajmiemy się nimi. Nazywam się Dallas. - Mówiła cicho i spokojnie, patrzyła na mężczyznę przyjaźnie. Wiedziała, że jeśli będzie się zachowywać jak policjantka, tylko go wystraszy. - Chcę z tobą porozmawiać. Zjesz coś? - A bo ja wiem. Może. - Jak skończymy rozmowę, damy ci coś ciepłego. Włączę nagrywanie, żeby wszystko

było jasne. - Ja nic nie zrobiłem. - Nikt tu nie sądzi, że zrobiłeś. Włączyć nagrywanie - poleciła. - Przesłuchanie świadka znanego jako Kulas, sprawa numer 28913 - Z. Prowadząca przesłuchanie porucznik Eve Dallas. Obecni także Delia Peabody, posterunkowa i posterunkowy Trueheart...? Zerknęła na młodego policjanta. - Troy. - Znów się zaczerwienił. - Troy Trueheart? - Eve starała się nie roześmiać. - Dobrze. - Utkwiła wzrok w żałosnym człowieczku siedzącym naprzeciw niej. - Przesłuchiwany świadek nie jest podejrzany o żadne przestępstwo. Prowadząca śledztwo docenia jego chęć współpracy. Rozumiesz to, Kulas? - Tak, chyba tak. A co? Powstrzymała westchnienie, ale przez chwilę się zastanawiała, czy ta wredna Bowers nie miała co do niego racji. - Sprowadziliśmy cię tutaj nie dlatego, że zrobiłeś coś złego. Jestem ci wdzięczna za to, że ze mną rozmawiasz. Słyszałam, że zeszłej nocy przeniosłeś swoje legowisko. Oblizał spękane wargi. - A bo ja wiem. - Dawniej sypiałeś po drugiej stronie ulicy, obok Snooksa. Znasz Snooksa, prawda? - Może. - Ręka mu się trzęsła, woda z kubka wylała się na stół. - Rysował obrazki. Ładne. Dałem mu trochę Zonera za taki ładny rysunek z drzewem. Robi też ładne kwiatki. - Widziałam jego kwiatki. Rzeczywiście ładne. Można powiedzieć, że był twoim przyjacielem? - Tak. - Łzy napłynęły mu do zaczerwienionych oczu, pociekły po policzkach. - Może. Nie wiem. ~ Ktoś mu zrobił krzywdę. Wiesz o tym? Drgnął gwałtownie, jakby przeszedł go prąd, i zaczął się rozglądać po pokoju. Łzy nadal płynęły mu po policzkach, ale oczy były suche, nic nierozumiejące. - Dlaczego muszę tu siedzieć? Nie lubię siedzieć w zamknięciu. Gdzie są moje rzeczy? Ktoś na pewno ukradnie moje rzeczy. - Widziałeś, kto go skrzywdził? - Mogę sobie zatrzymać to ubranie? - Przekrzywił głowę i dotknął rękawa fartucha. Pozwolicie mi to sobie wziąć?

- Tak, weźmiesz sobie to ubranie. - Eve zmrużyła powieki i strzeliła na wyczucie: Jak to się stało, że nie zabrałeś mu butów? Przecież on już nie żył, a to były dobre buty. - Nic bym Snooksowi nie ukradł - odparł z godnością. - Nawet kiedy już nie żył. Nie okrada się kumpla, w żadnym wypadku. Dlaczego mu to zrobili? - Zaciekawiony, pochylił się naprzód. - Dlaczego zrobili w nim taką wielką dziurę? - Nie wiem. - Eve również się pochyliła, jakby prowadzili spokojną, osobistą rozmowę. - Ciągle się nad tym zastanawiam. Czy ktoś był na niego zły? - Na Snooksa? Nie zrobił nikomu krzywdy. My nie wtrącamy się w cudze sprawy, i tyle. Można trochę użebrać, kiedy nie ma w pobliżu androidów patrolowych. Nie mamy licencji na żebranie, ale czasem udaje nam się wyciągnąć trochę kredytów. A Snooks czasami sprzedawał swoje papierowe kwiaty. Kupowaliśmy sobie za to trochę alkoholu albo trawy i nic innego nas nie obchodziło. Nikt nie miał powodu, żeby zrobić mu taką wielką dziurę, prawda? - Prawda. Zrobili mu coś bardzo złego. Widziałeś ich tej nocy? - A boja wiem. Nie wiem, co widziałem. Hej! - Znów jak dziecko uśmiechnął się do Truehearta. - Może teraz też dasz mi trochę żetonów? Na zupę. Młody policjant zerknął na Eve, a ta przyzwalająco skinęła głową. - Jasne, Kulas. Dam ci trochę na odchodnym. Ale teraz porozmawiaj jeszcze z panią porucznik. - Lubiłeś starego Snooksa, co? - Bardzo go lubiłem. - Trueheart uśmiechnął się i, zachęcony spojrzeniem Eve, ciągnął: - Rysował ładne obrazki. Dał mi jeden papierowy kwiatek. - Dawał je tylko tym, których lubił - oznajmił pogodnie Kulas. - Ciebie lubił. Sam mi powiedział. Nie lubił tej baby. Ja też nie. Ma złe oczy. Gdyby mogła, toby nam przyłożyła. Głowa bezdomnego podskakiwała jak u szmacianej lalki. - Po co się z nią zadajesz? - Teraz jej tu nie ma - powiedział łagodnie chłopak. - Jest tu tylko pani porucznik. Ona ma dobre oczy. Kulas wydął usta, przyjrzał się uważniej twarzy Eve. - Może i tak. Ale to glina. Ma oczy gliny. Gliny, gliny... - Zachichotał i łapczywie wypił łyk wody. Spojrzał na Peabody. - Gliny, gliny - wyśpiewał. - Szkoda mi starego Snooksa - mówił dalej Trueheart. - Założę się, że bardzo by chciał, żebyś opowiedział pani porucznik Dallas, co się tam wydarzyło. Chciałby, żebyś to był właśnie ty, bo byliście kumplami. Kulas znieruchomiał i pociągnął się za ucho.

- Tak myślisz? - Tak. Powiedz jej, co widziałeś zeszłej nocy. - Sam nie wiem, co widziałem. - Przekrzywił głowę i zaczął uderzać zaciśniętymi dłońmi o blat stołu. - Zjawili się jacyś ludzie. Nigdy tam nikogo takiego nie widziałem. Przyjechał wielki czarny samochód. Wielki jak cholera! Cały się błyszczał, nawet po ciemku. Nic nie mówili. Eve uniosła palec, dając znak Trueheartowi, że przejmuje inicjatywę. - Ilu ich było? - Dwóch. W długich czarnych płaszczach. Musiały być ciepłe. Mieli na twarzach maski, więc widziałem tylko oczy. Pomyślałem sobie, że to przecież nie Halloween. Roześmiał się zadowolony. - Przecież to nie żaden pieprzony Halloween, tak sobie pomyślałem - powtórzył i prychnął z rozbawieniem. - Mieli maski i takie wielkie torby jak dzieci proszące o słodycze. - Jak wyglądały te torby? - Jeden miał taką dużą czarną. Też się błyszczała. A drugi niósł trochę inną, białą. Kiedy szedł, coś w niej chlupało. Poszli prosto do Snooksa, jakby ich zaprosił albo co. Potem nic nie słyszałem, tylko wiatr. Może usnąłem. - Widzieli cię? - A bo ja wiem. Mieli ciepłe płaszcze, dobre buty, duży samochód. Kto by pomyślał, że zrobią Snooksowi taką wielką dziurę? - Znów się pochylił, a jego brzydka twarz spoważniała. Do oczu znów napłynęły mu łzy. - Gdybym coś przeczuł, może spróbowałbym im przeszkodzić, pobiegłbym po androida. Przecież byliśmy kumplami. Znów zapłakał. Eve położyła rękę na jego dłoni, nie zważając na pokrywające ją strupy. - Skąd mogłeś wiedzieć. To nie twoja wina. To ich wina. Co jeszcze widziałeś? - Nie wiem. - Z nosa i oczu ciekło mu jak z kranu. - Chyba zasnąłem. A potem, zdaje się, że się obudziłem i wyjrzałem na ulicę. Samochodu nie było. Czy w ogóle widziałem jakiś samochód? Sam nie wiedziałem. Świtało, więc poszedłem do Snooksa. Myślałem, że on mi powie, czy było tu jakieś wielkie, czarne auto. Zobaczyłem go, zobaczyłem wielką dziurę, no i krew. Usta miał szeroko otwarte i oczy też. Zrobili mu taką wielką dziurę. Przestraszyłem się, że może i mi coś takiego zrobią. Musiałem uciekać, żeby nie wiem co. Zebrałem wszystkie swoje rzeczy, co do jednej. Przeniosłem się jak najdalej. Właśnie tak zrobiłem. Potem wypiłem, co tam miałem, i znów poszedłem spać. Nie pomogłem staremu Snooksowi. - Teraz mu pomagasz. - Eve usiadła prosto. - Porozmawiajmy jeszcze o tych ludziach

w długich płaszczach. Przepytywali go jeszcze przez godzinę, nie pozwalając mu za bardzo zbaczać z tematu. Chociaż nie wydusili z niego więcej informacji, Eve uznała, że nie była to godzina zmarnowana. Kulas ją rozpozna, gdyby jeszcze kiedyś go potrzebowała. Będzie pamiętał, że ich spotkanie nie było nieprzyjemne. Zwłaszcza że zamówiła dla niego gorący posiłek i dała mu pięćdziesiąt żetonów kredytowych, chociaż wiedziała, że wydaje na alkohol i narkotyki. Powinien trafić na leczenie albo do domu przejściowego. Wiedziała jednak, że długo by tam nie zabawił. Już dawno pogodziła się z faktem, że nie każdego można uratować. - Dobrze się spisałeś podczas przesłuchania, Trueheart. Młody policjant znów się zaczerwienił. Ta cecha budziła jej sympatię, ale Eve miała też nadzieję, że chłopak nauczy się ją kontrolować. Koledzy z pracy pożrą go żywcem jeszcze prędzej niż złoczyńcy. - Dziękuję, pani porucznik. Jestem wdzięczny, że dała mi pani możliwość, żeby pomóc w tej sprawie. - Ty go znalazłeś - odparła krótko. - Domyślam się, że nie chcesz spędzić reszty życia na zbieraniu sztywnych. Wyprostował się służbiście. - Chciałbym zdobyć odznakę detektywa. Prawie wszyscy młodzi policjanci mieli takie ambicje, ale Eve tylko skinęła głową. - Na razie musisz zostać tam, gdzie jesteś. Mogłabym od razu się postarać, żeby cię przeniesiono. Pracowałbyś w innej części miasta i dostałbyś innego zwierzchnika. Ale proszę cię, żebyś się jeszcze nie przenosił. Masz bystre oczy. Chciałabym, żebyś się uważnie rozglądał po swoim rewirze, dopóki nie zamkniemy tej sprawy. Był tak zdumiony jej propozycją i prośbą, że oczy o mało nie wyskoczyły mu z głowy. - Dobrze, zostanę tam, gdzie jestem. - Świetnie. Bowers da ci popalić za to, co zrobiłeś. Skrzywił się. - Już się do tego przyzwyczaiłem. Mogła zapytać go o więcej, wydobyć jakieś informacje na temat jego przełożonej, ale zrezygnowała. Nie chciała stawiać go w trudnej sytuacji i zmuszać do obsmarowania swojego bezpośredniego zwierzchnika. - Wracaj więc na posterunek i napisz raport. Jeśli natrafisz na coś, co może mieć związek z tą sprawą, skontaktuj się ze mną albo z Peabody. Ruszyła do swojego biura, po drodze nakazując asystentce, żeby skopiowała dysk z przesłuchaniem.

- I zrób listę wszystkich znanych dealerów z tej okolicy. Nie możemy wykluczyć, że chodziło o jakieś porachunki związane z nielegalnymi substancjami. Co prawda, nie potrafię sobie wyobrazić dealera, który dla wyrównania rachunków chirurgicznie usuwa serce dłużnikowi, ale zdarzały się już dziwniejsze przypadki. Sprawdzimy też wszystkie znane kulty. - Peabody zapisywała polecenia w notatniku. - Mam przeczucie, że to nie o to chodzi, ale zajmiemy się nimi na wszelki wypadek. - Mogę się skontaktować z Isis - zaproponowała Peabody, przypominając sobie wyznawczynię kultu Wicca, z którą się zetknęły, prowadząc inną sprawę. Eve jęknęła, ale skinęła głową. Razem wskoczyły na ruchomy chodnik. - Tak, wykorzystaj tę znajomość. Przynajmniej wykluczymy jeden motyw. Zerknęła na przeszkloną ścianę. Po jej zewnętrznej stronie poruszały się szklane tuby, których unikała jak zarazy, przenoszące w górę i w dół policjantów, urzędników i cywili. Za nimi dostrzegła kilka jednostek wspomagania powietrznego. Pomknęły ze świstem na zachód, przemykając między reklamowym sterowcem i pociągiem podmiejskim. Wewnątrz budynku tętniło życie. Słychać było głosy, tupot stóp ludzi śpieszących do swoich zadań. Eve rozumiała ten rytm. Zerknęła na zegarek i z dziwnym zadowoleniem stwierdziła, że jest dopiero dziewiąta. Była na służbie już od czterech godzin, a dzień zaledwie się zaczął. - Sprawdźmy, czy udało się ustalić prawdziwą tożsamość ofiary - powiedziała, schodząc z chodnika. - Mamy jego odciski i próbkę DNA. Jeśli Morris zaczął sekcję zwłok, to powinien mieć już wiek ofiary, choćby w przybliżeniu. - Zaraz się tym zajmę. Peabody skręciła w lewo, Eve podążyła do swojego biura. Było bardzo małe, ale tak właśnie chciała. Wąskie okno wpuszczało do środka niewiele światła, za to bardzo dużo hałasu, czynionego przez ruch powietrzny. Jednak autokucharz działał i nie brakowało w nim doskonałej kawy, specjalności Roarke'a. Eve zamówiła sobie kubek i westchnęła, kiedy mocny wspaniały zapach pobudził jej system nerwowy. Usiadła, uruchomiła telełącze, zamierzając uprzykrzyć trochę życie Morrisowi. - Wiem, że robi sekcję - powiedziała do jego asystentki, która usiłowała jej przeszkodzić. - Mam dla niego pewne informacje dotyczące zwłok. Połącz mnie. Usiadła prosto, z rozkoszą wypiła łyk kawy i bębniąc palcami w kubek, czekała na połączenie. - Dallas. - Twarz Morrisa pojawiła się na monitorze. - Wiesz, że nie znoszę, jak mi się

przerywa, kiedy mam ręce po łokcie w czyimś mózgu. - Znalazłam świadka, który opisał mi dwóch ludzi związanych ze sprawą. Przyjechali dużym błyszczącym samochodem, bardzo eleganckim. Jeden niósł skórzaną torbę, drugi białą, w której, cytuję, „chlupotało". Coś ci to mówi? - Owszem. - Morris zmarszczył czoło. - Czy twój świadek widział, co tam zaszło? - Nie, to pijaczyna, przespał całe zdarzenie. Kiedy się obudził, już odjechali, ale to on pierwszy widział zwłoki. Czy ta chlupiąca torba to może być to, co podejrzewam? - Tak. Pojemnik do transportowania pobranych organów. To była schludna, profesjonalna robota. Perfekcyjne pobranie narządu. Mam już niektóre wyniki analiz krwi. Twoja ofiara dostała odpowiednią dawkę środka znieczulającego. Staruszek nic nie czuł. Ale sądząc po tym, co z niego zostało, jego serce było niemal bezwartościowe. Wątroba zrujnowana, nerki do niczego. Płuca mają kolor dna szybu w kopalni węgla. Delikwent nie zawracał sobie głowy szczepieniami antyrakowymi czy systematycznymi wizytami u lekarza. W jego organizmie roi się od chorób. Moim zdaniem, za pół roku i tak by się przeniósł na tamten świat z przyczyn naturalnych. - Wzięli więc bezwartościowe serce - z namysłem powiedziała Eve. - Może chcą je sprzedać jako dobre? - Jeśli jego serce wygląda tak jak reszta organów, to nawet student pierwszego roku medycyny zauważy, że do niczego się nie nadaje. - A jednak było im potrzebne. Dlaczego zadali sobie tyle kłopotu, żeby zabić zwykłego bezdomnego? W myślach rozważyła różne możliwości. Zemsta, jakiś dziwaczny kult, oszustwo czarnorynkowe. Zboczenie, rozrywka. Ćwiczenie dla wprawy. - Powiedziałeś, że to była perfekcyjna robota. Ilu chirurgów w tym mieście potrafiłoby tak przeprowadzić operację? - Jestem lekarzem od zmarłych - oświadczył Morris z cieniem uśmiechu. - Ci, którzy zajmują się żywymi, nie poruszają się w tych samych kręgach. Najbardziej ekskluzywny szpital w Nowym Jorku to Centrum Drake'a. Tam właśnie zacząłbym poszukiwania. - Dzięki, Morris. Chciałabym jak najszybciej dostać raport końcowy. Będzie mi potrzebny. - W takim razie pozwól mi wrócić do grzebania w mózgu. - Z tymi słowami przerwał transmisję. Eve przysunęła się do komputera. Wydawał z siebie podejrzanie brzęczenie, o którym już dwa razy mówiła tym błaznom z działu napraw. Pochyliła się nad nim z groźną miną.

- Ty kupo złomu, poszukaj danych na temat Centrum Drake'a - wydała polecenie. - To centrum medyczne, w Nowym Jorku. Przetwarzam... Komputer czknął, zapiszczał, a potem monitor zapłonął jaskrawą, kłującą w oczy czerwienią. - Przywróć niebieskie tło, do cholery! Błąd systemu. Nie można przywrócić niebieskiego tła. Kontynuować szukanie? ~ Nienawidzę cię. - Postarała się jednak przyzwyczaić wzrok do czerwieni. Kontynuuj szukanie. Szukam... Centrum Medyczne Drake'a mieści się przy Drugiej Alei, Nowy Jork. Założone w 2023, dla uczczenia pamięci Waltera C. Drake'a, wynalazcy szczepionki przeciw rakowi. Instytucja prywatna. Mieści się tam szpital i kliniki medyczne. Amerykańskie Stowarzyszenie Medyczne przyznało im klasę A. Centrum prowadzi ośrodek kształcenia i szkolenia podyplomowego dla lekarzy, również klasy A. Laboratorium i ośrodek badawczo rozwojowy, także klasa A. Czy sporządzić listą członków zarządu poszczególnych jednostek? - Tak. Wyświetl i sporządź kopię na dysku. Przetwarzam... Błąd wewnętrzny. Brzęczenie stało się znacznie głośniejsze, a monitor zaczął migotać. Proszę powtórzyć instrukcję. - Chętnie zrobiłabym siekany kotlet z tych dupków z działu napraw. Instrukcja niezrozumiała. Czy chcesz zamówić coś do jedzenia? - Bardzo śmieszne. Nie. Proszę o spis członków zarządu Centrum Medycznego Drake'a. Szukam... Zarząd centrum: Colin Cagney, Lucille Mendez, Tia Wo, Michael Waverley, Charlotte Mira... - Doktor Mira - powiedziała cicho Eve. Świetnie się składało. Doktor Mira była jednym z najlepszych w mieście specjalistów od psychologii kryminologicznej, współpracowała z nowojorską policją i Ministerstwem Bezpieczeństwa. Była też przyjaciółką Eve. Bębniąc

palcami

w

blat,

słuchała

nazwisk

członków

zarządu

ośrodków

szkoleniowych. Jedno czy dwa wydały jej się znajome. Następnie przyszła kolej na dział badawczo - rozwojowy. Carlotta Zemway, Roarke... - Stój, zaczekaj. - Zacisnęła rękę w pięść. - Roarke? Do diabła, czy on we wszystkim

musi maczać palce? Sformułuj pytanie inaczej. - Zamknij się, dobrze! - Eve nacisnęła palcami na powieki i westchnęła. - Kontynuuj odczytywanie listy - poleciła. W żołądku czuła ucisk. - Wydrukuj, potem wyłącz się. Błąd wewnętrzny. Zbyt złożona instrukcja. Nie zaczęła krzyczeć, chociaż miała na to wielką ochotę. Po trudnych do zniesienia dwudziestu minutach - tyle zajęło jej oczekiwanie na wydruk danych - poszła do tej części wydziału, gdzie w ciasnych dusznych zagródkach, przypominających kabiny suszarek, pracowali asystenci i pomocnicy. - Peabody, muszę wyjść. - Właśnie pobieram dane. Czy mam je skierować na mój przenośny sprzęt? - Nie, zostań tutaj, skończ pracę. Nie powinno mi to zająć więcej niż dwie godziny. Kiedy skończysz, poszukaj jakiegoś młotka. Peabody wyjęła notatnik i już miała wpisać polecenie, ale znieruchomiała i z uniesionymi brwiami spojrzała na przełożoną. - Słucham? Młotek? - Zgadza się. Duży ciężki młotek. Przyjdź z nim do mojego biura i rozwal tę cholerną bezużyteczną imitację komputera w drobny mak. - Aha. - Peabody była rozsądną kobietą, więc nie parsknęła śmiechem, tylko lekko odchrząknęła. - Alternatywnym rozwiązaniem może być wezwanie kogoś do naprawy. - Dobrze, zawiadom dział napraw i powiedz im, że przy pierwszej okazji wszystkich ich pozabijam. Masowe morderstwo. Potem będę się pastwić nad ich zwłokami, tańcząc i śpiewając na całe gardło wesołe piosenki. I żaden sąd mnie za to nie skaże. Na myśl o tym, żeby Eve mogła śpiewać i tańczyć w jakichkolwiek okolicznościach, Peabody miała ochotę się .roześmiać, ale tylko przygryzła wewnętrzną stronę policzka. - Powiadomię ich, że jesteś niezadowolona z ich pracy. - Zrób to. - Eve odwróciła się na pięcie, włożyła kurtkę i gniewnie wyszła z biura. W zasadzie najlogiczniejszym posunięciem byłoby odszukanie doktor Miry. Jako psychiatra, lekarz i kryminolog stanowiłaby cenne źródło informacji. Jednak Eve pojechała do centrum, do nowojorskiej głównej kwatery Roarke'a, mieszczącej się w wysokim lśniącym budynku. Roarke miał wiele takich gmachów w innych miastach, również poza Ziemią. Prowadził liczne interesy, stanowczo zbyt liczne. Wszystkie były dochodowe i bardzo skomplikowane. Kiedyś bywały również dość podejrzane.

Jego nazwisko pojawiało się w związku w z mnóstwem prowadzonych przez Eve spraw. Była już do tego przyzwyczajona, ale bardzo tego nie lubiła. Zaparkowała wóz na miejscu, które mąż zarezerwował dla niej w wielopoziomowym garażu. Kiedy pierwszy raz tutaj przyjechała, niecały rok temu, nie miała takich przywilejów. Jej głos i odciski dłoni nie były wtedy wpisane w system bezpieczeństwa prywatnej windy. Podczas pierwszej wizyty musiała przejść przez główny hol, wyłożony tysiącami płytek, ozdobiony dżunglą kwiatów, migający dziesiątkami monitorów, i z przydzieloną jej eskortą poszła do gabinetu Roarke'a, żeby go przesłuchać w sprawie morderstwa. Teraz generowany przez komputer głos przywitał ją po imieniu, życzył jej wszystkiego najlepszego i oznajmił, że natychmiast powiadomi męża o jej wizycie. Eve wsunęła ręce do kieszeni i zaczęła krążyć po kabinie windy, sunącej bezszelestnie na szczyt wieżowca. Wyobrażała sobie, że Roarke właśnie omawia jakąś nadzwyczaj lukratywną transakcję albo prowadzi skomplikowane negocjacje w sprawie kupna jakiejś planety średniej wielkości lub państwa, które popadło w finansowe tarapaty. Cóż, będzie musiał odłożyć zarobienie kolejnego miliona na później, dopóki nie odpowie jej na kilka pytań. Drzwi otworzyły się z cichym szelestem, a za nimi, z grzecznym uśmiechem, czekał już asystent Roarke'a. Jak zwykle wyglądał nieskazitelnie, a śnieżnobiałe włosy miał gładko przyczesane. - Miło znów panią widzieć, pani porucznik. Pani mąż właśnie jest na spotkaniu. Prosi, żeby pani zaczekała chwilę w jego gabinecie. - Jasne, oczywiście, w porządku. - Może coś pani podać? - Poprowadził Eve szklanym pasażem, pod którym, jakieś sześćdziesiąt pięter niżej, tętniło życie nowojorskiej ulicy. - Jeśli chce pani zjeść z mężem lunch, mogę przełożyć jego następne spotkanie, żeby dać państwu czas dla siebie. Eve zawsze czuła się głupio, jeśli ktoś odnosił się do niej z takim szacunkiem i dbałością. Wiedziała, że to wada. - Nie, zajmę mu tylko chwilę. Dziękuję. - Jeśli będę mógł być w czymś pomocny, proszę dać mi znać. - Dyskretnie zamknął za sobą drzwi i zostawił Eve samą. Gabinet oczywiście był olbrzymi. Roarke lubił duże przestrzenie. Za wielkimi szybami z barwionego dla ochrony przed słońcem szkła rozciągał się oszałamiający widok na miasto. Roarke lubił też duże wysokości, ale Eve nie dzieliła z nim tego upodobania. Nie podeszła do okna, tylko krążyła po miękkim dywanie.

Drobiazgi zdobiące gabinet były ładne i cenne, meble nowoczesne i wygodne, w nasyconych kolorach topazu i szmaragdu. Widać było, że wielkie mahoniowe biurko musi należeć do człowieka o niezwykłej władzy. Skuteczność, elegancja, władza. Roarke'owi nigdy tego nie brakowało. Kiedy dziesięć minut później wszedł przez boczne drzwi, łatwo było się domyślić dlaczego. Jego widok nadal przyprawiał ją o przyspieszone bicie serca. Wspaniałej twarzy o doskonałym rysunku renesansowej rzeźby dodawały wyrazu niesamowicie niebieskie oczy i usta, którym nie mogłaby się oprzeć żadna kobieta. Czarne włosy opadały mu na ramiona, upodobniając go nieco do pirata. Eve dobrze wiedziała, że pod świetnie skrojonym czarnym garniturem kryje się smukłe, mocne ciało. - Pani porucznik. - W jego głosie pobrzmiewał lekki irlandzki akcent, - Co za nieoczekiwana przyjemność. Nie uświadamiała sobie, że lekko marszczy czoło. Zdarzało jej się to dość często, kiedy na widok męża odczuwała oszałamiającą mieszaninę miłości i pożądania. - Muszę z tobą porozmawiać. Uniósł brew i podszedł bliżej. - O czym? - O morderstwie. - Aha, - Ujął jej dłonie i wolno ucałował na powitanie. - Jestem aresztowany? - Natknęłam się na twoje nazwisko, zbierając informacje w związku ze sprawą, którą prowadzę. Co robisz w zarządzie działu badawczo - - rozwojowego w Centrum Medycznym Drake'a? - Wykazuję się wzorową postawą obywatelską. Tak trzeba, kiedy jest się mężem policjantki. - Przesunął dłońmi po jej ramionach i wyczuł napięcie mięśni karku. Westchnął, Eve, jestem członkiem wielu zarządów i komitetów. Kogo zabili? - Bezdomnego o imieniu Snooks. - Nie przypominam sobie, żebyśmy się kiedykolwiek poznali. Usiądź i wyjaśnij mi, co to ma wspólnego z moim członkostwem w zarządzie Centrum Drake'a. - Być może nic, ale od czegoś muszę zacząć. - Nie usiadła, tylko nadal krążyła po gabinecie. Roarke'owi wydawało się, że emanująca z niej energia aż iskrzy wokół jej postaci. Znając ją, wiedział, że całą tę energię poświęci na to, żeby sprawiedliwości stało się zadość. To była tylko jedna z jej cech, dzięki którym tak go zafascynowała. - Serce ofiary zostało chirurgicznie usunięte. Operacji dokonano w brudnym

legowisku na Bowery - mówiła Eve. - Ekspert medyczny twierdzi, że tak sprawnie mógł przeprowadzić operację jedynie chirurg najwyższej klasy. Postanowiłam więc zacząć od Centrum Drake'a. - Dobry wybór. To najlepszy szpital w mieście, a pewnie i na całym Wschodnim Wybrzeżu. - Roarke w zamyśleniu oparł się o biurko. - Wyjęli mu serce? - Tak. To był pijak, narkoman. Organizm miał wyniszczony. Morris twierdzi, że to serce było do niczego. Gość za pół roku i tak by nie żył. - Przestała krążyć po gabinecie, stanęła naprzeciw męża i włożyła kciuki w jego kieszenie. - Co wiesz o czarnorynkowym handlu ludzkimi organami? - Nigdy się tym nie zajmowałem, nawet kiedy jeszcze... prowadziłem najróżniejsze interesy - dokończył z niewyraźnym uśmiechem. - Coraz lepsze sztuczne organy i te pobierane od ofiar nieszczęśliwych wypadków oraz postęp medycyny ograniczyły czarny rynek niemal do zera. Nielegalny handel organami kwitł mniej więcej trzydzieści lat temu. - Ile teraz kosztuje serce na czarnym rynku? - zapytała. - Naprawdę nie wiem. - Uniósł brwi i uśmiechnął się tajemniczo. - Chcesz, żebym się dowiedział? - Sama mogę to zrobić. - Znów zaczęła krążyć po gabinecie. - Czym się zajmujesz w zarządzie? - Jestem doradcą. Część mojego własnego działu badawczo - - rozwojowego również zajmuje się medycyną i współpracuje z Centrum Drake'a. Zawarliśmy z nimi kontrakt. Dostarczamy im sprzęt medyczny, maszyny, komputery. - Znów się uśmiechnął. - Oraz sztuczne organy. Ich dział badawczo - rozwojowy zajmuje się głównie farmaceutyką, protezami i chemią. Oni też produkują organy zastępcze. - Robicie serca? - Między innymi. Nie zajmujemy się żywą tkanką. - Kto jest u nich najlepszym chirurgiem? - Colin Cagney jest szefem chirurgii. Poznałaś go - dodał. Odpowiedzią Eve był cichy jęk. Nie była w stanie zapamiętać wszystkich, których poznała, odkąd Roarke pojawił się w jej życiu. - Ciekawa jestem, czy on jeździ również na wizyty osobiste, czy jak to się tam nazywa. - Wizyty domowe - poprawił ją Roarke z lekkim uśmiechem. - Nie bardzo sobie wyobrażam wybitnego doktora Cagneya przeprowadzającego nielegalną operację w legowisku bezdomnego.

- Zobaczymy, co powie mi wyobraźnia, kiedy jeszcze raz go zobaczę. - Westchnęła głęboko i przeczesała palcami włosy. - Przepraszam, że ci przeszkodziłam. - Poprzeszkadzaj mi jeszcze trochę - zaproponował. Podszedł do niej i przesunął kciukiem po jej pełnej dolnej wardze. - Zjedzmy razem lunch. - Nie mogę. Muszę jeszcze odwiedzić kilka miejsc. - Jego dotyk przyprawił ją o miły dreszcz. - Powiedz, co kupowałeś, kiedy ci przerwałam? - Australię. - Roześmiał się, widząc jej zaskoczoną minę. - Tylko mały kawałek. Zachwycony jej reakcją, przyciągnął ją do siebie i mocno pocałował. - Uwielbiam cię. - No to dobrze. - Kiedy słyszała z jego ust takie słowa, kolana się pod nią uginały i czuła, że zaczyna płonąć. - Muszę uciekać. - Chcesz, żebym spróbował się czegoś dowiedzieć na temat badań nad organami w Centrum Drake'a? - To moje zadanie. Wiem, jak to się robi. Miło by było, gdybyś nie mieszał się do tej sprawy. Idź, kup sobie resztę Australii albo coś innego. Zobaczymy się w domu. - Pani porucznik. - Otworzył szufladę biurka. Znał jej typowy rozkład dnia, więc rzucił jej batonik energetyczny. - To pewnie będzie twój lunch. Roześmiała się mimo woli i schowała batonik do kieszeni. - Dzięki. Kiedy wyszła, Roarke zerknął na zegarek. Do następnego spotkania zostało mu dwadzieścia minut. Wystarczy. Usiadł przy komputerze, uśmiechnął się na wspomnienie wizyty żony, a potem zaczął szukać danych na temat Centrum Drake'a.

3 Okazało się, że słusznie postąpiła, odwiedzając najpierw męża, a nie doktor Mirę. Lekarki nie było. Eve zawiadomiła ją pocztą elektroniczną, że nazajutrz chce się z nią spotkać w sprawie zawodowej, a potem pojechała do Centrum Drake'a. Szpital mieścił się w jednym z tych rozległych kompleksów, sięgających od przecznicy do przecznicy. Często mijała takie budowle, ale nigdy nie zwracała na nie uwagi. To znaczy, tak było przed pojawieniem się Roarke'a. Odkąd zagościł w jej życiu, kilka razy odwiedziła takie eleganckie kliniki, nakłoniona przez męża prośbą lub groźbą, czasami zanoszona tam na rękach, gdy pilnie była jej potrzebna pomoc lekarska. Eve nadal uparcie twierdziła, że za każdym razem wystarczyłaby podręczna apteczka i krótka drzemka. Nienawidziła szpitali. To, że miała teraz odwiedzić jeden z nich jako policjantka, a nie pacjentka, nie robiło jej żadnej różnicy. Główny budynek był stary i wyglądał bardzo szacownie, zapewne dzięki starannym i kosztownym zabiegom konserwacyjnym, którym co jakiś czas go poddawano. Wokół niego i z niego wyrastały przejrzyste i białe konstrukcje, połączone lśniącymi tubami pasaży. Krążące w powietrzu pojazdy tworzyły srebrzysty krąg wokół całego kompleksu. W wystających częściach budowli zapewne mieściły się restauracje, sklepy z pamiątkami i tarasy, gdzie pacjenci oraz odwiedzający mogli podziwiać widoki i wmawiać sobie, że nie znajdują się w budynku pełnym chorych i cierpiących. Ponieważ komputer podkładowy w wozie Eve działał sprawniej niż ten w biurze, postanowiła z niego skorzystać, żeby uzyskać kilka ogólnych informacji. Centrum Drake'a było raczej miastem w mieście niż kompleksem szpitalnym. Znajdowały się tam centra szkoleniowe, sale wykładowe, laboratoria, oddziały intensywnej opieki, sale operacyjne, pokoje i apartamenty chorych, najróżniejsze pomieszczenia dla personelu i, jak można się tego spodziewać w centrum medycznym, poczekalnie dla odwiedzających. Na

dodatek

znajdowało

się

tam

kilkanaście

restauracji

-

w

tym

dwie

pięciogwiazdkowe - piętnaście kaplic, elegancki hotelik dla członków rodzin i przyjaciół pacjentów, którzy chcieli być w pobliżu swoich chorych, niewielkie ekskluzywne centrum handlowe oraz trzy kina. Były tam niezliczone ruchome mapy i punkty informacyjne, dzięki którym goście mogli odnaleźć drogę do właściwego sektora. Transportery kursowały między parkingami i poszczególnymi wejściami, a szklane obłe kabiny wind, błyszcząc w słońcu jak krople wody, sunęły w górę i w dół po białych ścianach gigantycznych budowli.

Zniecierpliwiona Eve zaparkowała przed wejściem do izby przyjęć pogotowia, między innymi dlatego, że ten sektor znała najlepiej. Warknęła ze złości, kiedy parkometr zapytał ją, jakie rany odniosła. Sektor przeznaczony tylko dla nagłych przypadków. Aby zostawić pojazd w tym sektorze, należy uzyskać potwierdzenie zgłoszonych obrażeń lub choroby. Proszą określić rodzaj obrażeń lub choroby i zbliżyć sie do skanera. - Cierpię na ostry przypadek irytacji - rzuciła wściekle i przysunęła odznakę do czujnika. - Policja. Co ty na to? W parkornetrze coś zaskrzeczało, ale Eve już maszerowała w stronę znienawidzonych szklanych drzwi. Izba przyjęć pełna była szlochów, zawodzenia i skarg. Mniej lub bardziej zdenerwowani pacjenci wypełniali formularze na przenośnych monitorach, a potem czekali na swoją kolej. Sprzątacz wycierał z szarej stalowej podłogi jakiś nieokreślony płyn, być może krew. Pielęgniarki w jasnoniebieskich fartuchach podążały gdzieś raźno. Od czasu do czasu przemykał jakiś lekarz, furkocząc połami kitla i skrupulatnie starając się unikać wzroku cierpiących. Eve podeszła do pierwszej napotkanej mapy i zapytała o budynek chirurgii. Najszybciej można się tam było dostać podziemnym tramwajem, więc dołączyła do jęczącego pacjenta, przywiązanego do wózka, dwóch zmęczonych lekarzy i pary, która szeptem rozmawiała o jakimś Joem i jego nowej wątrobie. Kiedy dotarła do właściwego skrzydła, wjechała ruchomą platformą na wyższy poziom. Główny hol był cichy jak katedra i bogato zdobiony mozaikami na suficie i okazałymi malowidłami, przedstawiającymi kwiaty i krzewy. Było tu kilka poczekalni, wyposażonych w centra

komunikacyjne.

W

pogotowiu

czekały

androidy

w

ładnych

pastelowych

kombinezonach, gotowe w każdej chwili służyć pomocą tym, którzy się zgubili. Operacje laserowe, naprawa czy przeszczep organów wewnętrznych w prywatnych szpitalach to bardzo kosztowne przyjemności. Centrum Drake'a zapewniało godne powitanie tym, których było stać na usługi tutejszych lekarzy. Eve podeszła do jednego z okienek recepcji i mignęła policyjną odznaką przed nosem recepcjonisty. Nie chciała wymijających odpowiedzi. - Muszę porozmawiać z doktorem Colinem Cagneyem. - Proszę chwilę zaczekać. Sprawdzę, gdzie jest. - Recepcjonista miał na sobie

ciemnoszary garnitur i precyzyjnie zawiązany krawat. Pochylił się nad konsoletą i szybko sprawdził lokalizację lekarza, potem uśmiechnął się grzecznie do Eve. - Doktor Cagney jest na dziesiątym piętrze. To poziom konsultacyjny. Właśnie rozmawia z pacjentem. - Czy na tym poziomie jest osobna poczekalnia? - Jest ich tam dziesięć. Zaraz sprawdzę, czy będzie mogła pani z którejś skorzystać. Część konsolety rozbłysła czerwonymi i zielonymi światełkami. - Poczekalnia numer trzy jest wolna. Z przyjemnością ją dla pani zarezerwuję. - Świetnie. Proszę powiedzieć doktorowi Cagneyowi, że chcę z nim porozmawiać i bardzo mi się śpieszy. - Oczywiście. Na dziesiąte piętro dowiezie panią każda winda oznaczona szóstką. Życzę zdrowia. - Jasne - mruknęła. Każdy, kto zachowywał się przesadnie uprzejmie, przyprawiał ją o dreszcze. Doszła do wniosku, że personel pomocniczy w centrum musiał zostać poddany praniu mózgów. Zirytowana, wjechała windą na górę i odnalazła właściwą poczekalnię. Miała ochotę stąd wyjść, ale na razie mogła tylko wyglądać oknem na Drugą Aleję. Tam przynajmniej wszystko było jak zwykle brzydkie i pospolite. Patrzyła, jak medikopter, krążąc, podchodzi do lądowania. Zobaczyła jeszcze dwa medikoptery, jeden odrzutowiec ambulatoryjny i pięć zwykłych karetek, zanim drzwi za nią się otworzyły. - Pani porucznik. - Lekarz powitał ją olśniewającym uśmiechem. Zęby miał białe i proste jak orkiestra marynarki wojennej. Uśmiech pasował do gładkiej wypielęgnowanej twarzy i cierpliwych, inteligentnych szarych oczu pod kontrastowo czarnymi brwiami. Włosy miał srebrzystobiałe z czarnym pasemkiem z lewej strony. Nie nosił fartucha, tylko pięknie skrojony garnitur w tym samym odcieniu szarości co jego oczy. Kiedy wymienili uścisk dłoni, poczuła, że jego ręka jest delikatna jak u dziecka i jednocześnie twarda jak kamień. - Doktorze Cagney. - Miałem nadzieję, że nadal będziemy sobie mówili po imieniu. - Znów się uśmiechnął i wypuścił jej dłoń. - Spotkaliśmy się kilka razy na różnych przyjęciach i imprezach. Ale przy takim pracowitym trybie życia pewnie i pani, i pani mąż poznajecie tłumy nowych ludzi. - To prawda, ale pamiętam pana. - Rzeczywiście, przypomniała go sobie, gdy tylko go zobaczyła. Takiej twarzy się nie zapomina. Mocno zarysowane kości policzkowe, kwadratowy podbródek, wysokie czoło. No i kontrast między jasnozłotą cerą a czernią i bielą włosów. - Dziękuję, że zgodził się pan ze mną porozmawiać.

- Robię to z przyjemnością. - Wskazał na fotel. - Mam nadzieję, że nie przyszła pani do mnie po pomoc lekarską. Nic pani chyba nie dolega? - Nie, czuję się świetnie. To sprawa służbowa. - Usiadła, chociaż wolałaby stać. Rozpracowuję pewną sprawę. Dzisiaj rano zamordowano bezdomnego. Zrobił to jakiś bardzo uzdolniony chirurg. Doktor Cagney potrząsnął głową, a jego brwi zbiegły się w jedną Unię. - Nie rozumiem. - Serce ofiary zostało usunięte i gdzieś wywiezione. Świadek opisał mi, że jeden z podejrzanych niósł coś, co było zapewne torbą do transportu organów. - Mój Boże. - Splótł dłonie na kolanie. W jego oczach pojawiła się troska, chociaż widać było, że nie wszystko jeszcze do niego dotarło. - Jestem przerażony tym, co usłyszałem, ale nadal nie rozumiem. Twierdzi pani, że bezdomnemu chirurgicznie usunięto serce i gdzieś zabrano? ~ Właśnie. Znieczulono go i zamordowano w jego własnym legowisku. Na miejscu zdarzenia widziano dwóch podejrzanych. Jeden najprawdopodobniej niósł torbę lekarską, drugi pojemnik do przewożenia organów. Operację przeprowadzono bardzo sprawnie. Krwawienie zostało zahamowane, nacięcie wykonano niezwykle precyzyjnie. Amator tak by nie potrafił. - W jakim celu to zrobiono? - zapytał cicho Cagney. - Od lat już nie słyszałem, żeby ktoś w taki sposób kradł ludzkie organy. Bezdomny? Sprawdzono, jaki był jego stan zdrowia? - Nasz ekspert twierdzi, że za kilka miesięcy zmarłby we śnie. Wszystko wskazuje na to, że jego serce było w opłakanym stanie. Doktor westchnął ciężko i usiadł wygodniej. - Podejrzewam, że w swojej pracy nieraz widziała pani, co człowiek może wyrządzić drugiemu. Składałem już ciała okaleczone i połamane na najróżniejsze sposoby. W pewien sposób przyzwyczajamy się do tego. Musimy. Ale gdzieś w głębi duszy za każdym razem przeżywamy wstrząs i rozczarowanie. Człowiek nieustannie wynajduje nowe sposoby zgładzenia drugiego człowieka. - I tak będzie zawsze - zgodziła się z nim Eve. - Instynkt mi podpowiada, że śmierć tego bezdomnego była jedynie ubocznym skutkiem. Sprawcom chodziło o jego serce. Muszę zadać to pytanie. Gdzie pan był dziś w nocy między pierwszą a trzecią? Zamrugał, otworzył usta ze zdziwienia, ale zaraz się opanował. - Rozumiem - powiedział wolno i wyprostował się. - Byłem w domu, spałem u boku żony. Trudno mi jednak będzie to udowodnić. - Mówił beznamiętnie, spoglądał na nią

chłodno. - Czy powinienem wezwać adwokata, pani porucznik? - Jak pan chce, doktorze - odparła spokojnie. - Osobiście uważam, że teraz nie jest to konieczne. Będę jednak musiała porozmawiać z pana żoną. Z ponurą miną skinął głową. - Rozumiem. - I w pańskim, i w moim zawodzie musimy robić rzeczy, które nie zawsze są przyjemne. Jest mi potrzebna lista najlepszych chirurgów w mieście, zwłaszcza tych, którzy się zajmują transplantacjami narządów wewnętrznych. Wstał i podszedł do okna. - Lekarze wspierają się nawzajem. W grę wchodzi tu godność i lojalność. - Gliniarze też wspierają się nawzajem. Kiedy jeden z nas czymś się splami, wszyscy czujemy się splamieni. Jeśli będę musiała, zdobędę tę listę innymi kanałami - dodała, wstając. - Ale byłabym bardzo wdzięczna za współpracę. Zamordowano człowieka. Ktoś doszedł do wniosku, że nie pozwoli mu doczekać naturalnego końca. To nie daje mi spokoju, doktorze Cagney. Znów westchnął, poruszając ramionami. - Prześlę pani listę. Dostanie ją pani pod koniec dnia. - Dziękuję. Wróciła do komendy głównej. Kiedy wjeżdżała do garażu, przypomniała sobie, że ma jeszcze batonik energetyczny. Zjadła go po drodze do biura, rozmyślając o Cagneyu. Jego twarz zapewne wzbudzała w pacjentach zaufanie, a może nawet trochę strachu. Nietrudno było uwierzyć, że jego słowo - w kwestiach medycznych - to wyrok ostateczny. Zamierzała go jeszcze sprawdzić, ale na oko uznała, że dobiegał siedemdziesiątki. To znaczyło, że jako lekarz przepracował więcej niż połowę dotychczasowego życia. Mógł zabić. Już dawno się przekonała, że każdy jest do tego zdolny, w odpowiednich okolicznościach. Ale czy potrafiłby zabić z zimną krwią? Czy pod pozorem zawodowej lojalności będzie chronił kogoś, kto coś takiego zrobił? Nie była pewna odpowiedzi. Na jej komputerze migotało zielone światełko, sygnalizując, że nadeszły nowe dane. Zapewne Peabody wykonała kawał roboty. Eve zdjęła kurtkę i uruchomiła komputer. Zaczął działać po kilku minutach zgrzytów i trzasków. Ofiara zidentyfikowana jako Samuel Michael Petrinsky, urodzony 5 czerwca 1961 w Madison, wstanie Wisconsin. Numer identyfikacyjny 12176 - YSE - 12. Rodzice nie żyją. Nie znaleziono rodzeństwa. Stan cywilny: rozwiedziony w czerwcu 2023. Była żona: Cheryl Petrinsky Syha, lat 92. Troje dzieci: Samuel, James, Lucy. Dane o nich dostępne na życzenie.

Nie był zatrudniony od trzydziestu lat. Co się z tobą stało, Sam, zastanawiała się Eve. Dlaczego zostawiłeś żonę i dzieci i przyjechałeś do Nowego Jorku, żeby wypalić sobie mózg i zrujnować organizm alkoholem i narkotykami? - Niezły sposób na odejście z tego świata - wymamrotała, potem zapytała o dane na temat dzieci. Musiała zawiadomić najbliższych krewnych. Wykonałaś niedozwoloną operacją. Proszą skasować pytanie i natychmiast wprowadzić swój numer identyfikacyjny. W innym przypadku niezapisane dane mogą zostać utracone. - Ty sukinsynu! - Rozwścieczona Eve skoczyła na równe nogi i uderzyła pięścią w obudowę komputera. Chociaż kostki palców przeszył ból, zamachnęła się, żeby uderzyć maszynę jeszcze raz. - Jakiś problem ze sprzętem, pani porucznik? Syknęła przez zęby i wyprostowała się. Komendant Whitney rzadko zjawiał się w jej biurze. Że też akurat musiał trafić na moment, kiedy okładała pięścią sprzęt będący własnością wydziału. - Z całym szacunkiem, panie komendancie, ale ten komputer to kupa złomu. W jego ciemnych oczach chyba na chwilę zamigotało rozbawienie, ale Eve nie była tego pewna. - Proponuję, żeby wezwała pani kogoś z działu napraw. - Panie komendancie, w dziale napraw pracują sami idioci. - A nasz budżet nie wystarcza na wszystko. - Wszedł i zamknął za sobą drzwi, a żołądek Eve zacisnął się nerwowo. Whitney rozejrzał się i potrząsnął głową. - Komuś z pani stopniem przysługuje prawdziwe biuro, a nie więzienna cela. - To mi odpowiada. - Zawsze to pani powtarza. Czy w autokucharzu ma pani własną kawę czy wydziałową? - Swoją. Napije się pan? - Z przyjemnością. Zamówiła dla niego kubek kawy. Zamknięte drzwi oznaczały zamiar rozmowy sam na sam. Prośba o kawę świadczyła, że komendant chce ją uspokoić. Wszystko razem wprawiło Eve w zdenerwowanie. Jednak ręka jej nie zadrżała, kiedy podawała przełożonemu kubek, a oczy spoglądały spokojnie. Whitney miał okrągłą, czasami surową twarz. Był potężnie zbudowanym mężczyzną o

szerokich ramionach, wielkich dłoniach i ciemnych oczach, w których często widać było znużenie. - Dziś rano natrafiła pani na zabójstwo - zaczął i zaraz urwał. Przechylił kubek i przez chwilę rozkoszował się smakiem prawdziwej kawy, na którą Eve było stać dzięki pieniądzom męża. - Tak jest. Ofiara została zidentyfikowana. Zawiadomię kogoś z najbliższej rodziny. Zerknęła groźnie na komputer. - Jak tylko uda mi się wyciągnąć jakieś dane z tej bezużytecznej kupy złomu. Jeszcze dzisiaj złożę uaktualnione sprawozdanie. - Na moim biurku leży raport policjantki, która pierwsza znalazła się na miejscu zdarzenia. Dostałem też skargę na panią. Zdaje się, że nadepnęłyście sobie na odciski. - Objechałam ją trochę. Zasłużyła sobie. - Skarży się, że używała pani obraźliwego i niestosownego języka. - Uśmiechnął się, kiedy Eve uniosła oczy do nieba. - Oboje wiemy, że taka skarga to zwykłe zawracanie głowy i to ten, który ją składa, wyrabia sobie opinię mięczaka i głupca. Jednak tutaj... - Uśmiech zniknął z jego twarzy. - Bowers utrzymuje, że działała pani niedbale i niefachowo. Podobno nieprzepisowo rozmawiała pani z jej podopiecznym, a jej zagroziła fizyczną przemocą. Eve poczuła, że zaczyna się gotować ze złości. - Peabody ma zapis tego, co się tam działo. Zaraz dostarczę kopię. - Będzie mi potrzebna, żeby oficjalnie oddalić tę skargę. A tak nieoficjalnie, doskonale wiem, że to stek bzdur. - W biurze Eve stały dwa krzesła, oba zniszczone i chwiejne. Whitney spojrzał na nie niepewnie, wreszcie usiadł na jednym z nich. - Zanim przystąpię do działania, chciałbym usłyszeć od pani, co tam zaszło. - Śledztwo prowadziłam prawidłowo, wszystko opiszę w raporcie. Splótł palce. Wyraz jego twarzy był trudny do rozszyfrowania. - Dallas... - powiedział, a ona westchnęła ciężko. - Dałam sobie z nią radę. Uważam, że nie powinno się biegać na skargę po drobnym incydencie między funkcjonariuszami. - Komendant patrzył na nią w milczeniu, więc wsunęła ręce do kieszeni i ciągnęła: - Najstarsza stopniem funkcjonariuszka, która znalazła się jako pierwsza na miejscu zdarzenia, nie dopilnowała właściwego zabezpieczenia terenu. Została odpowiednio pouczona. Posterunkowa Towers wykazała skłonność do niesubordynacji, więc otrzymała kolejne pouczenie, moim zdaniem przepisowe. Na osobności jej asystent powiedział mi, że podczas wcześniejszych patroli zauważył obok legowiska ofiary inne legowisko, które minionej nocy zostało przeniesione. Zameldował o tym przełożonej, ale ta nie przywiązała do tego spostrzeżenia żadnej uwagi. Dzięki spostrzegawczości asystenta

natrafiliśmy na świadka. Zaprosiłam posterunkowego Truehearta do udziału w przesłuchaniu owego świadka, który był mu zresztą znany. Trueheart zapowiada się na doskonałego policjanta. Zamierzam zawrzeć to w moim raporcie. - Przerwała monotonny wywód i po raz pierwszy w jej oczach zabłysnął gniew. - Odrzucam wszelkie oskarżenia, oprócz tego ostatniego. Być może zagroziłam posterunkowej Bowers przemocą fizyczną. Poproszę moją asystentkę, żeby to zweryfikowała. Z żalem stwierdzam, że nie spełniłam swojej groźby i nie skopałam tłustego tyłka Bowers, panie komendancie. Whitney z wysiłkiem ukrył rozbawienie. Rzadko się zdarzało, żeby jego podwładna dawała wyraz złości w ustnych meldunkach. - Gdyby pani to zrobiła, mielibyśmy niezłe zamieszanie. Znając pani dokładność, spodziewam się, że pani lub pani asystentka sprawdziłyście dane posterunkowej Bowers co najmniej w podstawowym zakresie. Widziała więc pani zapewne jej długą historię transferów. Bowers to trudny przypadek, a takie przypadki przesuwa się z miejsca na miejsce. - Urwał na chwilę i rozmasował kark, jakby nagle poczuł w nim ból. - Bowers bije też wszelkie rekordy w składaniu skarg. Uwielbia to. Zapałała do pani wyjątkową antypatią i ostrzegam, tak między nami, że może pani narobić kłopotów. - Nie budzi to mojego niepokoju. - A powinno. Przyszedłem tutaj właśnie po to, żeby to powiedzieć. Takiemu typowi nic nie sprawia większej przyjemności niż pogrążenie innego policjanta. Tym razem pani znalazła się na jej celowniku. Wysłała kopię skargi do Tibble'a, szefa policji, i do swojego departamentu. Jeszcze dzisiaj proszę dostarczyć na moje biurko zapis z miejsca zdarzenia, raport i starannie przemyślaną odpowiedź na skargę Bowers. W tej ostatniej sprawie radzę skorzystać z pomocy Peabody - dodał z uśmiechem. - Podejdzie do tego chłodniej. - Tak jest, panie komendancie. - Po oczach Eve można było poznać, że niechętnie wypełni to polecenie, ale powstrzymała się od wszelkich komentarzy. - Nigdy nie miałem pod swoim dowództwem lepszej policjantki niż pani, Dallas. Napiszę to w mojej osobistej odpowiedzi na skargę. Bowers nie ma większych szans w policji, W pani karierze to jedynie drobny incydent. Proponowałbym potraktować go poważnie, ale nie poświęcać mu więcej czasu i energii niż to konieczne. - Poświęcenie tej sprawie pięciu minut to zbyt dużo, zwłaszcza kiedy prowadzę śledztwo. Ale dziękuję za poparcie. Skinął głową i wstał. - Doskonała kawa - stwierdził z żąłem i odstawił pusty kubek. - Ma pani czas do końca zmiany, Dallas - dodał i wyszedł.

- Tak jest. Nie kopnęła biurka. Przez chwilę miała na to ochotę, ale nadal bolała ją ręka po tym, jak wyładowała złość na innym martwym przedmiocie. Wolała się nie narażać na kolejną kontuzję, więc tylko wezwała Peabody i kazała jej znaleźć numer kontaktowy do najbliższego krewnego Snooksa. Udało im się dotrzeć do jego córki. Chociaż nie widziała ojca od niemal trzydziestu lat, na wiadomość o jego śmierci gorzko zapłakała. Nie polepszyło to nastroju Eve. Trochę przyjemności sprawiła jej reakcja Peabody na skargę Bowers. - Co za wstrętna głupia małpa! - Peabody poczerwieniała na twarzy i oparła ręce na biodrach. - Mam ochotę przykopać jej w ten wielki tyłek. Łże jak najęta, a przede wszystkim żadna z niej policjantka. Co jej do łba strzeliło, żeby składać na ciebie skargę? Wypuścili ją od czubków czy co? Zaraz jej pokażę, jak wygląda prawdziwa skarga. - Wyjęła palmtopa, jakby już zamierzała zabrać się do pisania raportu. - Whitney powiedział, że podejdziesz do tej sprawy chłodno - ironicznie stwierdziła Eve. - Cieszę się, że komendant tak dobrze zna swoich ludzi. - Roześmiała się, widząc, że jej asystentka poczerwieniała jeszcze bardziej, a oczy mało nie wychodzą jej z orbit. - Weź kilka głębszych oddechów, bo ci jakaś żyłka pęknie. Zajmiemy się tą sprawą w odpowiedni sposób, korzystając z właściwej drogi służbowej. - A potem rozgnieciemy tę małpę jak pluskwę, tak? - A miałaś mieć na mnie dobry wpływ... - Eve potrząsnęła głową i usiadła. - Zrób dla Whitneya kopię zapisu z miejsca zdarzenia i napisz własny raport. Ma być jasny i prosty. Same fakty. Złożymy dwa osobne raporty. Napiszę też odpowiedź na tę skargę, a kiedy się trochę uspokoisz, przejrzysz ją. - Nie rozumiem, jak możesz podchodzić do tego tak spokojnie. - Zapewniam cię, że wcale nie jestem spokojna - wymamrotała Eve. - Zabierajmy się do roboty. Napisała odpowiedź utrzymaną w chłodnym, profesjonalnym tonie. Kiedy kończyła, nadeszła lista lekarzy, o którą prosiła Cagneya. Starając się nie zwracać uwagi na narastający ból głowy, skopiowała wszystkie dyski dotyczące sprawy, zadzwoniła do działu napraw i przeprowadziła, jej zdaniem, racjonalną i rozsądną rozmowę - przecież tylko dwa razy wyzwała ich od kretynów - a potem zebrała wszystkie materiały. Dzień pracy dobiegał końca i dzisiaj dla odmiany chciała punktualnie wrócić do domu, choćby po to, żeby tam jeszcze trochę popracować.

W drodze znów obudził się w niej gniew. Kurczowo zaciskała i rozluźniała ręce na kierownicy. Ciężko pracowała, żeby stać się dobrą policjantką. Bardzo się starała, uczyła się, obserwowała innych i trenowała do upadłego. Odznaka policyjna określała ją samą, a nie jedynie jej zawód. W pewien sposób ta odznaka ją ocaliła. Z pierwszych lat życia nic nie zapamiętała, z wyjątkiem bólu, biedy i strachu. Ocalała, udało jej się przeżyć, mimo ojca, który ją bił i gwałcił. Kiedy znaleziono ją w zaułku, krwawiącą i półżywą, nie pamiętała nawet swojego imienia. Stała się Eve Dallas. Tak nazwał ją pracownik opieki społecznej, a ona ciężką pracą nadała temu nazwisku znaczenie. Nie chciała już nigdy być bezradna, więc została policjantką. Co ważniejsze, dzięki pracy w policji mogła stawać w obronie wszystkich bezradnych i pokrzywdzonych. Za każdym razem, kiedy patrzyła na ciało zabitego, przypominała sobie, jak to jest być ofiarą. Każda zamknięta sprawa to było zwycięstwo, odniesione w imieniu zabitych i tamtej bezimiennej dziewczyny. A teraz jej odznakę chciała splamić jakaś zbieraczka sztywnych z pretensjami do całego świata. Dla niektórych policjantów byłby to zaledwie powód do irytacji, denerwujący incydent. Dla Eve była to ciężka osobista obraza. Postanowiła wyobrazić sobie dla rozrywki, jak by to było, gdyby wdała się z Bowers w regularną bójkę. Wymiana ciosów, słodka woń pierwszej krwi. Ten obraz tylko ją rozwścieczył. Nie mogła tego zrobić. Wyższy stopniem oficer nie może przyłożyć szeregowej funkcjonariuszce, choćby na to zasługiwała. Przejechała przez bramę i znalazła się na prywatnej drodze, prowadzącej do zbudowanego z kamienia i szkła domu Roarke'a. Zostawiła samochód przed wejściem w nadziei, że ten nadęty Summerset powie jej na ten temat coś uszczypliwego. Nie czując zimna, wbiegła po schodach i otworzyła drzwi. Zaczekała chwilę. Zwykle właśnie po takim czasie lokaj Roarke'a pojawiał się w holu, żeby ją obrazić. Dzisiaj czekała na to niecierpliwie. Kiedy nic takiego nie nastąpiło, jęknęła rozczarowana. Co za miły dzień, pomyślała. Nawet nie udało jej się pokłócić z największym wrogiem, żeby się trochę rozładować. Zdjęła skórzaną kurtkę i z rozmysłem rzuciła ją na słupek balustrady schodów. Lokaj nadal się nie zjawił. Łobuz, pomyślała z obrzydzeniem i poszła na górę. Co miała zrobić z kipiącym w niej gniewem, skoro nie udało jej się wyładować go na Summersecie? Nie miała ochoty na sparing

z ćwiczebnym androidem. Potrzebowała solidnego, mocnego kontaktu z człowiekiem. Postanowiła wziąć gorący prysznic, zanim zabierze się do pracy. Weszła do sypialni i zastała tam Roarke'a. Najwyraźniej również niedawno wrócił i właśnie odwieszał do szafy marynarkę. Przyjrzał się jej z przechyloną głową. Błyszczące oczy, zarumienione policzki i agresywna poza powiedziały mu wszystko o nastroju żony. Zamknął drzwi szafy i uśmiechnął się. - Cześć, kochanie. Jak ci minął dzień? - Do bani. Gdzie jest Summerset? Roarke uniósł brwi i podszedł do żony. Widział, że kipi gniewem i chce się jakoś wyładować. - Summerset ma dzisiaj wolne. - Świetnie, nie ma co. - Odwróciła się gwałtownie. - Kiedy wreszcie drań na coś by mi się przydał, to go nie ma. Roarke, nadal z uniesionymi brwiami, spojrzał na grubego szarego kota, który, zwinięty w kłębek, leżał na łóżku. Wymienili krótkie spojrzenie i Galahad, przeczuwając, że dojdzie do scen gwałtownych, zeskoczył na podłogę i cicho wyszedł z sypialni. - Czy mogę coś dla ciebie zrobić? - Roarke ostrożnie dobierał słowa. Spojrzała na niego groźnie i potrząsnęła głową. - Podobasz mi się, więc ci nie przyłożę. - Szczęściarz ze mnie. - Przez chwilę patrzył, jak Eve, mamrocząc coś pod nosem, niespokojnie krąży po pokoju. - Widzę, pani porucznik, że rozpiera panią energia. Trzeba dla niej znaleźć jakieś ujście. Chyba potrafię pani pomóc. - Jeśli chcesz, żebym wzięła jakieś proszki na uspokojenie, to zaraz... - Nie zdążyła dokończyć, bo znalazła się na łóżku, unieruchomiona pod ciężarem jego ciała. - Nie zadzieraj ze mną, cwaniaczku. - Szarpnęła się. - Jestem dzisiaj w parszywym nastroju. - Widzę. - Jedną ręką przytrzymał jej nadgarstki. - Może jakoś to wykorzystamy ku obopólnemu zadowoleniu? - Kiedy będę miała ochotę na seks, dam ci znać - wycedziła przez zęby. - Dobrze. - Pochylił głowę i ugryzł ją lekko w szyję. - A tymczasem trochę się zabawię, żeby sobie skrócić czekanie. Kiedy jesteś wściekła... masz taki dobry smak. - Do cholery, Roarke! - Jednak jego język tak przyjemnie drażnił jej szyję, że gniew zaczął się przekształcać w inne emocje. - Przestań - wymamrotała, ale gdy położył rękę na jej piersi, przywarła do niego mocniej.

- Zaraz przestanę. - Pocałował ją mocno i szorstko, tak jak wymagał tego jej nastrój. Poczuł, że budzi się w niej gwałtowna namiętność. Jego też ogarniał żar. Odsunął się jednak od niej i uśmiechnął pogodnie. - Skoro wolisz być sama... Chwyciła go za koszulę na piersi i przyciągnęła do siebie. - Za późno, kolego. Teraz mam ochotę na seks. - Przewróciła go na plecy, usiadła na nim i oparła ręce na jego piersi. - i nie będę delikatna. - Cóż, przysięgałem na dobre i na złe. - Rozpiął pasek przytrzymujący kaburę, a potem zaczął rozpinać jej bluzkę. Eve oddychała coraz szybciej. Zacisnęła palce na czarnym jedwabiu jego koszuli. - Ile kosztowała? - spytała cicho. - Nie mam pojęcia. - To dobrze. - Rozdarła ją jednym szarpnięciem. Zanim się zdecydował, czy się roześmiać, czy zakląć, wbiła zęby w jego ramię. - Będzie ostro - ostrzegła. Chwyciła go za włosy. - I szybko. Pocałowała go mocno, łapczywie, niemal brutalnie. Zerwała z niego ubranie i razem stoczyli się z łóżka. Zwarli się w uścisku, byli jednym kłębowiskiem natarczywych raje i głodnych ust. Doskonale znali swoje ciała, wiedzieli, jak wykorzystać słabości partnera. Cała wściekłość i frustracja Eve zmieniła się w pożądanie, które chciała zaspokoić szybko i całkowicie. Zęby Roarke'a na jej piersi, ręce na nagim ciele tylko zwiększały jej apetyt. Oddychała urywanie, w głowie miała pustkę, kiedy wyprężyła się i przywarła do męża. Z jej gardła wydarł się dziki jęk, kiedy podciągnął ją do góry, tak że klęczeli naprzeciw siebie, ciasno zwarci. - Nie tak, do cholery! - Jej paznokcie ślizgały się po jego plecach, mokrych od potu. Mroczne pożądanie wciągało ją coraz głębiej. W niebieskich oczach Roarke'a zobaczyła odbicie własnych namiętności. Znów opadli na podłogę. Eve uniosła się, a potem zręcznie opadła na niego, przejmując kontrolę. Napięła się z jękiem, czując, jak przenikają spazm satysfakcji. Potem był już tylko coraz szybszy rytm, ruch i nienasycony głód. W chwili kulminacji miała wrażenie, że wielkie szpony rozszarpują ją na strzępy. Patrzył na nią zafascynowany. Poruszała się jak w transie; jej ciało lśniło od potu, ciemne oczy nie widziały nic, oprócz ich dwojga. Kiedy zadrżała z krzykiem, wciągnął ją pod siebie i mocnymi, gwałtownymi ruchami

doprowadził i ją, i siebie do szczytu.

4 Roarke leniwie przesunął ustami po szyi Eve. Lubił smak jej skóry po dobrym, zdrowym seksie. - Lepiej się teraz czujesz? Była w stanie wydobyć z siebie jedynie coś między jękiem a westchnieniem. Wolnym, wprawnym ruchem wciągnął ją na siebie i gładząc po plecach, cierpliwie czekał. W uszach nadal jej dzwoniło, a ciało było tak bezwładne, że nie dałaby rady nawet małemu dziecku uzbrojonemu w laser wodny. Ręce przesuwające się wolno po jej plecach łagodnie ją usypiały. Już miała zapaść w głębszy sen, kiedy Galahad, wyczuwając, że największe emocje opadły, wszedł do pokoju i beztrosko wskoczył na jej nagą pupę. - Chryste! - Drgnęła zaskoczona, a kot dla utrzymania równowagi wbił ostre pazurki w jej ciało. Krzyknęła i przetoczyła się na bok, wymierzając zwierzakowi klapsa. Kiedy się odwróciła, żeby sprawdzić, czy nie leci jej krew, zobaczyła Roarke'a, uśmiechniętego od ucha do ucha, który długimi, zręcznymi palcami głaskał rozanielonego Galahada. Spojrzała na nich groźnie. - Pewnie wam się wydaje, że to było śmieszne. - Każdy z nas wita cię w domu na swój sposób. - Usiadł i objął dłońmi jej zaróżowioną twarz o trochę zagniewanych ustach i sennych oczach. - Wygląda pani jak piękna kobieta, którą właśnie... wykorzystano, pani porucznik. - Dotknął wargami jej ust, przez co niemal zapomniała, że się na niego gniewa. - Może weźmiemy prysznic, a potem opowiesz mi przy obiedzie, co cię tak wkurzyło. - Nie jestem głodna - wymamrotała. Teraz, kiedy gniew już opadł, chciała się zastanowić nad sytuacją. - Ale ja jestem - oświadczył. Wstał z łóżka i pociągnął ją za sobą. Pozwolił jej się dąsać w milczeniu, dopóki nie znaleźli się w kuchni. Znając Eve, domyślił się, że zdenerwowało ją coś związanego z pracą. Z menu autokucharza wybrał owoce morza. Wiedział, że żona podzieli się z nim swoim problemem, choć nie leżało to w jej naturze. Nalał wino do kieliszków i usiadł naprzeciw niej w przytulnej części jadalnej, pod oknem. - Zidentyfikowałaś tego bezdomnego? - Tak. - Przesunęła palcem po nóżce kieliszka i wzruszyła ramionami. - To jeden z tych, którzy się skloszardowali po wojnach miejskich. Chyba nikt nie wie, dlaczego zamienił normalne życie na taką nędzną wegetację.

- Może jego normalne życie też było nędzne? - Może. - Nie mogła się nad tym zastanawiać. - Wydamy ciało jego córce, kiedy nie będzie nam już potrzebne. - Ta sprawa cię zasmuca - powiedział cicho. Podniosła na niego wzrok. - I żeby uporać się z tym smutkiem, chcesz znaleźć zabójcę. - Taką mam robotę. - Wzięła widelec i bez zainteresowania przesuwała nim jedzenie po talerzu. - Gdyby każdy porządnie wykonywał swoją pracę, a nie zatruwał życia innym, wszyscy byśmy dobrze na tym wyszli. Roarke domyślił się, że to jest właśnie dręczący ją problem. - A więc kto chce ci zatruć życie? Chciała znów wzruszyć ramionami, żeby udowodnić, że nic ją to nie obchodzi, ale słowa same wcisnęły jej się na usta. - Pieprzona zbieraczka sztywnych. Znienawidziła mnie od pierwszego wejrzenia. Nie mam pojęcia za co. - A ma jakieś imię? - Ma. Tępa krowa Bowers, ze sto sześćdziesiątego drugiego. Napisała na mnie skargę, bo przytarłam jej nosa za niefachową robotę. Od dziesięciu lat pracuję w policji i w aktach nie ma na mnie ani jednej oficjalnej skargi. Cholerny świat. - Chwyciła kieliszek i wypiła łyk wina. To nie gniew żony sprawił, że Roarke położył rękę na jej dłoni. Po jej oczach poznał, że jest naprawdę nieszczęśliwa. - Czy to coś poważnego? - To kupa bzdur, ale jest. - Opowiedz mi o tym. - Lekko uścisnął jej dłoń. Wylała z siebie wszystko o wiele mniej powściągliwie niż podczas rozmowy z Whitneyem. Opisując szczegóły, zaczęła bezwiednie jeść. - Podsumujmy - powiedział Roarke, kiedy skończyła. - W zasadzie chodzi o to, że wkurzona pieniaczka mści się na tobie, wypisując płaczliwe skargi, co zresztą często jej się zdarza. A twój przełożony, oficjalnie i prywatnie, stoi po twojej stronie. - Tak, ale.,. - Zamknęła usta i przez chwilę milczała. Roarke bardzo zwięźle streścił sytuację. - To nie takie proste, jak ci się wydaje. Dla ciebie takie sprawy nigdy nie są proste, pomyślał. - Może i nie, ale pozostaje faktem, że jeśli ktoś porówna jej przebieg służby z twoim, to Bowers wyjdzie na jeszcze większą idiotkę niż dotychczas.

To nieco rozweseliło Eve. - Zapaskudziła mi akta. A te sępy z wydziału wewnętrznego uwielbiają takie plamy na opinii. W dodatku żeby odpowiedzieć na jej skargę, musiałam zmarnować czas, który mogłam przeznaczyć na przejrzenie danych o chirurgach, które przysłał mi Cagney. Bowers mato śledztwo gdzieś. Chce mi dokopać, bo ją objechałam i wysłałam po kawę. Nie nadaje się do policji. - Prawdopodobnie jeszcze nigdy nie złożyła skargi na tak nieskazitelną i szanowaną policjantkę jak ty. - Uśmiechnął się, widząc, z jaką niepewną miną Eve przyjęła ten komplement. - Najchętniej rozkwasiłabym jej gębę. - Oczywiście. Właśnie taką cię kocham - odparł lekko. Pocałował ją w czubki palców i z przyjemnością zobaczył, że lekki uśmiech zmiękcza twardą linię zaciśniętych ust. - Jak chcesz, to zaraz jej poszukamy i będziesz mogła jej dołożyć. Potrzymam ci płaszcz. Tym razem roześmiała się głośno. - Masz ochotę popatrzeć, jak się biją dwie kobiety. Co facetów tak w tym podnieca? Roarke upił łyk wina. - Mamy nieustającą nadzieję, że podczas bójki zedrzecie z siebie ciuchy. Facetów bardzo łatwo zabawić. - Wiem coś na ten temat. - Zaskoczona, spostrzegła, że ma pusty talerz. Chyba jednak była głodna. Seks, jedzenie i życzliwe ucho. Kolejny cud małżeńskiego życia, pomyślała. Dzięki. Już mi lepiej. Ponieważ to on przygotował obiad, doszła do wniosku, że powinna zająć się brudnymi naczyniami. Włożyła je do zmywarki i uznała pracę za wykonaną. Roarke nie zwrócił jej nawet uwagi, że ustawiła naczynia nie tak, jak trzeba, i nie wydała maszynie żadnego polecenia. Kuchnia nie była żywiołem Eve. Summerset się tym zajmie. - Chodźmy na górę, do mojego gabinetu. Mam coś dla ciebie. Podejrzliwie zmrużyła powieki. - Mówiłam ci w czasie świąt, że nie chcę więcej prezentów. - Lubię ci dawać prezenty - oświadczył. Zignorował schody i ruszył do windy. Przesunął dłonią po kaszmirowym swetrze, który jej podarował. - Lubię cię w nich oglądać. Ale tym razem nie o taki prezent mi chodzi. - Mam pracę do zrobienia. Muszę nadrobić stracony czas. - Aha.

Przestąpiła z nogi na nogę, kiedy winda skończyła pionowy ruch i zaczęła przesuwać się w poziomie. - To nie jest podróż ani nic w tym rodzaju? Nie mogę wyjechać. Wzięłam za dużo wolnych dni, kiedy byłam ranna. Dłoń Roarke'a na jej ramieniu zacisnęła się konwulsyjnie. Jakiś czas temu Eve została poważnie ranna i nie lubił tego wspominać. - Nie, to nie podróż. - Nie napomknął o tym, że ma zamiar wyciągnąć ją na kilka dni w tropiki, jak tylko oboje znajdą na to trochę czasu. Na plaży rozluźniała się jak nigdzie indziej. - Dobrze, w takim razie o co chodzi? Naprawdę mam pilną robotę. - Zrób nam kawę, co? - rzucił niedbale, kiedy weszli do gabinetu. Eve zazgrzytała zębami. Powtarzała sobie, że przecież pozwolił jej wyładować gniew, wysłuchał jej, no i zaproponował, że potrzyma jej płaszcz, ale mimo to nadal zaciskała zęby, kiedy stawiała kawę na jego konsolecie. Podziękował jej z roztargnieniem, zajęty przyciskami. Mógł wydać komendy głosem, ale wiedziała, że Roarke lubi ręcznie obsługiwać swoje maszyny. Żeby nie stracić czucia w tych zręcznych palcach, pomyślała. Domowy gabinet był tak samo w jego stylu jak ten w głównej siedzibie. Półokrągła, opływowa konsoleta z barwnymi przyciskami, wskaźnikami i światłami stanowiła dla niego doskonałe tło. Pokój ten był naszpikowany produktami najnowocześniejszych technologii, ale równie elegancki i w dobrym stylu, jak jego właściciel. Podłogę wyłożono pięknymi płytkami, wielkie okna miały barwione szyby dla ochrony przed wścibskimi spojrzeniami, wokół stały dzieła sztuki, nowoczesny sprzęt i urządzenia, oferujące na każde zawołanie wszelkie rodzaje drinków i najwymyślniejsze potrawy. Czasami, kiedy patrzyła na męża przy pracy, czuła lekki niepokój i niedowierzanie. Taki wspaniały i przystojny, należał całkowicie do niej. Kiedy sobie to uświadamiała, ogarniała ją dziwna słabość, nieraz w najmniej odpowiednich momentach. Na przykład teraz. Postarała się, żeby jej głos brzmiał chłodno i ostro. - Chcesz także deser? - Może później. - Zerknął na nią i skinął głową w stronę przeciwległej ściany. - Już wyświetlona. - Co?

- Twoja lista chirurgów, wraz z informacjami na temat życia osobistego i zawodowego. Spojrzała za siebie i znów gwałtownie zwróciła się ku mężowi, omal nie wylewając przy tym kawy na konsoletę. Roarke w samą porę chwycił filiżankę. - Uważaj, kochanie. - Cholera, Roarke! Wyraźnie mówiłam, żebyś się do tego nie mieszał. - Doprawdy? - W przeciwieństwie do niej, mówił spokojnie i z lekkim rozbawieniem. - No to znaczy, że nie posłuchałem. - To moja praca i wiem, jak się do niej zabrać. Nie chcę, żebyś sprawdzał za mnie ludzi i szukał dostępu do danych. - Rozumiem. Trudno. - Przesunął dłonią nad konsoletą i monitory po drugiej stronie pokoju zgasły. - Już nic nie ma - oznajmił radośnie i z przyjemnością patrzył, jak żona ze zdumienia szeroko otwiera usta. - Poczytam sobie, a ty spróbuj sama dotrzeć do tych danych. Zajmie ci to jakąś godzinę. Bardzo rozsądne rozwiązanie. Do głowy przychodziły jej same idiotyczne odpowiedzi, więc tylko jęknęła z rezygnacją. Rzeczywiście, dotarcie do tych danych zajęłoby jej co najmniej godzinę, a i tak pewnie nie udałoby się jej uzyskać tak kompletnych informacji jak jemu. - Wydaje ci się, że jesteś taki sprytny? - A nie jestem? Z trudem udało jej się stłumić śmiech. Splotła ramiona na piersiach. - Przywróć wszystko. To możliwe, prawda? - Oczywiście, ale teraz będzie cię to kosztowało. - Przechylił na bok głowę i kiwnął na nią palcem. Duma walczyła w niej o lepsze ze zmysłem praktycznym. Jak zwykle wygrał interes służbowy. Z nachmurzoną miną podeszła do siedzącego za konsoletą męża. - Czego chcesz? - zapytała i zaklęła pod nosem, kiedy posadził ją sobie na kolanach. Nie dam się wciągnąć w twoje zboczone zabawy. - A już miałem nadzieję. - Znów przesunął dłonią nad jakimś czujnikiem i monitory rozbłysły na nowo. - W mieście jest siedmiu chirurgów, którzy spełniają wymagania tej sprawy. - Skąd wiesz, jakie to wymagania? Nic ci na ten temat nie mówiłam. - Przybliżyła twarz do jego twarzy, tak że niema! stykali się nosami. - Grzebałeś w moich plikach? - Odpowiem na to pytanie tylko w obecności adwokata. Twój świadek widział dwoje ludzi. - Patrzyła na niego uważnie. - Zakładam, że nie wykluczasz kobiet.

- Czyja grzebię w twoich plikach? - zapytała, dźgając go palcem w ramię dla podkreślenia każdego słowa. - Czy zakradam się niepostrzeżenie i przeglądam twoje opcje giełdowe czy jak im tam? Wiedział, że nie potrafiłaby złamać jego blokady, ale tylko się uśmiechnął. - Moje życie to dla ciebie otwarta księga, kochanie. - Lekko ugryzł ją w ucho. Chciałabyś zobaczyć zapis wideo ostatniego posiedzenia zarządu? Powiedziałaby mu, żeby ugryzł ją gdzieś, ale przecież właśnie to zrobił. - Dobra, dobra - wymamrotała. Odwróciła się, starając się ukryć zadowolenie, kiedy otoczył ją ramionami. Usadowiła się wygodniej. Tia Wo, chirurg ogólny, specjalizuje się w przeszczepach i naprawie organów, prywatna praktyka, współpracuje z Centrum Drake'a, przychodnią East Side i kliniką Nordick w Chicago. - Eve z namysłem czytała wstępne informacje. - Wyświetl rysopis i materiał wizualny - poleciła komputerowi. - Metr osiemdziesiąt wzrostu i do tego dobrze zbudowana. W ciemnościach pijak mógł ją łatwo wziąć za mężczyznę, zwłaszcza jeśli miała na sobie długi płaszcz. Co wiemy o doktor Wo? Reagując na ustne polecenie, komputer wyświetlił szczegółowe dane. Eve tymczasem przyglądała się wizerunkowi poważnej, dobiegającej sześćdziesiątki kobiety o prostych ciemnych włosach, chłodnych błękitnych oczach i ostro zakończonym podbródku. Była doskonale wykształcona, miała długoletnią praktykę. Od trzydziestu lat zajmowała się przeszczepami i dzięki temu dorobiła się imponującej pensji. Dodatkowo zarabiała, opiniując produkty firmy NewLife, wytwarzającej organy zastępcze. Eve nie była zbyt zaskoczona, kiedy zobaczyła, że firma ta należy do Roarke Enterprises. Doktor Wo rozwodziła się dwa razy, raz z mężczyzną i raz z kobietą, a od sześciu lat pozostawała w stanie wolnym. Nie miała dzieci, nie była karana i toczyły się przeciwko niej zaledwie trzy procesy o niewłaściwe leczenie. - Znasz ją? - zapytała Eve. - Hramm, Niezbyt dobrze. Chłodna, ambitna, skoncentrowana. Mówią o niej, że ma ręce cudotwórcy i umysł maszyny. Jak widzisz, pięć lat temu była prezesem Stowarzyszenia Lekarzy Amerykańskich. To bardzo wpływowa kobieta. - Wygląda na taką, co to lubi kroić ludzi - powiedziała cicho Eve. - Też tak sądzę. Niby dlaczego wybrała taki zawód? Wzruszyła ramionami i zażądała kolejnych nazwisk. Przeczytała dane, przyjrzała się twarzom. - Ilu z tych ludzi znasz? - Wszystkich - odparł Roarke. - Ale to na ogół luźne znajomości. Przeważnie

stykaliśmy się na gruncie towarzyskim. Na szczęście nigdy nie musiałem korzystać z ich usług zawodowych. - Kto z nich jest najbardziej wpływowy i ma najsilniejszą pozycję? - Eve wiedziała, że może polegać na osądzie męża. - Najbardziej wpływowi to Cagney, Wo i Waverly. - Michael Waverly - powtórzyła cicho i wyświetliła jego dane. - Czterdzieści osiem lat, wolny, szef chirurgii w Centrum Drake'a, obecny prezes SLA. - Przyjrzała się twarzy o regularnych rysach, uważnym zielonym oczom i grzywie złotych włosów. - A kto z nich jest najbardziej arogancki? - To nieodzowna cecha wszystkich chirurgów, ale, moim zdaniem, najsilniej ją przejawiają Wo i Waverly. Dodałbym jeszcze Hansa Vanderhavena, szefa działu badawczego w Drake'u. To kolejny specjalista od przeszczepów, powiązany z trzema najlepszymi ośrodkami medycznymi w kraju. Ma też silne związki z zagranicą. Sześćdziesiąt pięć lat, czwarta żona. Każda kolejna jest o dziesięć lat młodsza od poprzedniej. Obecna była modelką i dopiero od niedawna może głosować. - Nie interesują mnie plotki - oświadczyła wyniośle Eve, ale zaraz spuściła z tonu. Co jeszcze? - Byłe żony go nie cierpią. Poprzednia chciała osobiście usunąć mu jakiś organ pilniczkiem do paznokci, kiedy nakryła go, jak się bawił w doktora z modelką. Komisja do spraw moralności SLA pogroziła mu palcem, ale nie zrobiła nic więcej. - Tym osobom przyjrzę się najpierw - zdecydowała Eve. - Do tego, co zrobiono ze Snooksem, potrzeba arogancji i odpowiedniej władzy, ale również umiejętności. - W tej sprawie natrafisz na niejeden mur nie do przebicia. Lekarze zewrą szyki. - Mam tu morderstwo z premedytacją, a na dodatek okaleczenie ciała i kradzież organów wewnętrznych. - Przeczesała palcami włosy. - Kiedy robi się gorąco, ludzie często przechodzą na inne pozycje. Jeśli któryś z tych mistrzów od krojenia ludzi coś wie, to na pewno uda mi się to wyciągnąć. - Jeśli chcesz się im przyjrzeć z bliska, to pod koniec tygodnia możemy się wybrać do Centrum Drake'a na charytatywny pokaz mody z kolacją i tańcami. Skrzywiła się. Wolałaby już patrolować najbardziej zakazaną dzielnicę. - Pokaz mody! - O mało się nie wzdrygnęła z obrzydzenia. - Ale fajnie. Dobrze, pójdziemy tam, powinnam jednak zażądać dodatku za pracę w szkodliwych warunkach. - Jednym z projektantów jest Leonardo - powiedział. - Mavis też tam będzie. Na myśl o swojej wybitnie niekonwencjonalnej i oryginalnej przyjaciółce na sztywnej

lekarskiej imprezie Eve trochę się rozweseliła. - Ciekawe, jakie zrobi na nich wrażenie. Gdyby nie sprawa z Bowers, następnego dnia Eve pracowałaby w domu, korzystając z własnego komputera, który nie grał jej na nerwach. Duma nakazywała jej jednak pokazać się w komendzie, kiedy zacznie się wokół niej szum. Ranek spędziła w sądzie, składając zeznania w sprawie, którą zamknęła kilka miesięcy wcześniej, i do komendy przybyła tuż po pierwszej. Postanowiła najpierw odszukać Peabody, zamiast jednak iść prosto do swojego gabinetu i posłużyć się komunikatorem, zdecydowała odwiedzić salę detektywów. - Hej, Dallas! - Baxter, detektyw, który najbardziej lubił się z nią przekomarzać, z uśmiechem puścił do niej oko. - Mam nadzieję, że jej dołożysz. Eve wiedziała, że to są wyrazy poparcia. Ucieszyła się, ale tylko wzruszyła ramionami i poszła dalej. Usłyszała kilka innych komentarzy, rzucanych zza biurek i z boksów, a wszystkie wyrażały sympatię i poparcie. - Dallas. - łan McNab, detektyw z działu elektronicznego, któremu wróżono świetną przyszłość, kręcił się przy boksie Peabody. Był śliczny jak obrazek - długie, złote włosy zaplecione w warkocz, sześć srebrnych kolczyków zwisających z lewego ucha i radosny uśmiech. Eve współpracowała z nim przy kilku sprawach i wiedziała, że pod powierzchownością gładkiego chłopaczka i gaduły kryje się bystry umysł i doskonały instynkt policjanta. - Nie macie co robić w elektronicznym, McNab? - U nas zawsze jest co robić. - Posłał jej olśniewający uśmiech. - Miałem coś do oddania jednemu z waszych ludzi i pomyślałem sobie, że trochę się podrażnię z Peabody, zanim wrócę tam, gdzie pracują prawdziwi gliniarze. - Pani porucznik, jak się pozbyć tego pryszcza na pupie? - zapytała Peabody, rzeczywiście rozdrażniona. - Nawet nie dotknąłem jej pupy. Na razie. - McNab uśmiechnął się. Denerwowanie Peabody było jego ulubioną rozrywką. - Przyszło mi do głowy, że przyda się pani pomoc wydziału elektronicznego w sprawie tej skargi. Eve umiała czytać między wierszami i domyśliła się, że detektyw oferuje jej znalezienie informacji o Bowers z pominięciem oficjalnych procedur. - Dam sobie radę, dzięki. Potrzebuję teraz Peabody, więc uciekaj. - Jak sobie pani życzy. - Spojrzał na Peabody z dwuznacznym uśmiechem. - Jeszcze o tej pupie porozmawiamy. ~ - Peabody zasyczała zdenerwowana, a on odszedł, beztrosko

pogwizdując. - Palant - tylko tyle mogła powiedzieć asystentka Eve. - Napisałam już raporty. Wyniki badań laboratoryjnych przyszły godzinę temu. Czekają na ciebie. - Prześlij wszystko, co dotyczy obecnej sprawy, do doktor Miry. Udało mi się z nią umówić na szybką konsultację. Dodaj również to. - Podała asystentce dysk. - To lista najlepszych chirurgów w mieście. Przez następne parę godzin zrób jak najwięcej papierkowej roboty. Potem wybierzemy się tam, gdzie znaleziono Snooksa. - Tak jest. Wszystko w porządku? - Szkoda mi czasu na roztrząsanie zarzutów jakiejś idiotki. - Eve energicznym krokiem poszła do swojego biura. Tam znalazła wiadomość od idiotów z działu napraw, jakoby jej sprzęt był w absolutnym porządku. Skrzywiła się i skontaktowała się przez telełącze z Feeneyem z elektronicznego. Ekran wypełniła jego swojska pomarszczona twarz. Eve starała się nie zwracać uwagi na ciche brzęczenie nieustannie dobiegające z głośników. - Dallas, co to za gówno? I kto to jest ta Bowers? Jak to możliwe, że zostawiłaś ją przy życiu? Musiała się uśmiechnąć. Na niewielu ludziach mogła polegać tak jak na Feeneyu. - Szkoda czasu na rozmowy o niej. Mam tu bezdomnego, któremu wyjęto serce. - Wyjęto mu serce? - Feeney uniósł krzaczaste brwi. - Dlaczego jeszcze nic o tym nie słyszałem? - Może się starzejesz - oznajmiła lekko. - No i plotkowanie o awanturach w policji jest ciekawsze od rozmów o jeszcze jednym zabitym bezdomnym. Ale ten przypadek jest ciekawy. Posłuchaj, tak to w skrócie wygląda... Opowiedziała mu zwięźle o całej sprawie. Feeney potrząsnął głową, zacisnął usta i stęknął. - Co za czasy - podsumował. - Czego potrzebujesz? - Możesz mi znaleźć podobne przypadki? - W mieście, kraju, na świecie czy również poza Ziemią? Uśmiechnęła się do niego przymilnie. - A może tak wszystko naraz? W każdym razie tyle, ile ci się uda do końca dnia. Jego z natury posępna twarz posmutniała jeszcze bardziej. - Jak już o coś prosisz, to zawsze jest duża sprawa. Dobrze, zabierzemy się za to. - Wielkie dzięki. Sama bym się połączyła z MADP. - Miała na myśli jedną z

ulubionych instytucji Feeneya, Międzynarodowe Archiwum Działalności Przestępczej. - Ale mój sprzęt znów szwankuje. - Działałby dobrze, gdybyś się z nim delikatniej obchodziła. - Łatwo ci mówić, bo elektroniczny dostaje najnowszy sprzęt. Potem jadę w teren. Jeżeli trafisz na coś ciekawego, zawiadom mnie. - Jeśli w ogóle jest tam coś do trafienia, to na pewno mi się uda. Na razie - pożegnał ją i się rozłączył. Uważnie przestudiowała raport końcowy Morrisa, ale nie znalazła w nim nic nowego ani zaskakującego. Snooks może jechać do domu, do Wisconsin, pomyślała. W towarzystwie córki, której nie widział od trzydziestu lat. Czy dlatego to wszystko było jeszcze smutniejsze, że ostatnią część życia postanowił spędzić sam, odcięty od rodziny i od przeszłości? Ona też tak zrobiła, choć w jej przypadku nie była to kwestia wyboru. Odcięcie się od przeszłości sprawiło, że pojęła, kim jest naprawdę. Czy i u niego przyniosło to ten sam efekt, tylko zakończyło się bardziej żałośnie? Otrząsnęła się z zamyślenia i namówiła maszynę - uderzywszy w nią dwa razy pięścią - żeby wypluła z siebie listę dealerów i ćpunów z okolicy, w której popełniono morderstwo. Na widok jednego z imion uśmiechnęła się zimno. Stary dobry znajomy, Ledo. Usiadła wygodniej za biurkiem. Nie sądziła, że wieloletni dealer trafił do pudła. Został zwolniony przed trzema miesiącami. Doszła do wniosku, że nie będzie trudno go zlokalizować i nakłonić do rozmowy. Najwyżej użyje tych samych metod, jakie stosowała względem biurowego sprzętu. Najpierw jednak rozmowa z Mirą. Zebrała wszystko, co mogło jej być potrzebne do tych dwóch spotkań, i wyszła z biura. Po drodze połączyła się z Peabody i poleciła jej, żeby za godzinę czekała na nią w garażu. W gabinecie doktor Miry ludzie rozładowywali emocje, leczyli problemy psychiczne. Często dokonywano tu rozbioru, badania i analizy umysłu przestępcy, ale mimo to panowała atmosfera spokoju i wyciszonej elegancji. Eve nie rozumiała, jak to możliwe. Nie wiedziała też, jak lekarka, stykając się codziennie z najgorszymi wyrzutkami społeczeństwa, może zachować taki spokój i klasę. Doktor Mira była jedyną prawdziwą damą, jaką Eve w życiu poznała. Była to szczupła, zgrabna kobieta o płowych falujących włosach i ładnych, regularnych rysach twarzy. Lubiła dopasowane kostiumy w stonowanych kolorach i klasyczną biżuterię, taką jak pojedynczy sznur pereł. Dzisiaj jej szyję i uszy zdobiły właśnie perły, doskonale harmonizujące z

jasnozielonym kostiumem bez kołnierza. Jak zwykle gestem zaprosiła Eve, żeby usiadła, i zamówiła herbatę w autokucharzu. - Jak się miewasz, Eve? - W porządku. - Eve zawsze musiała sobie przypominać, że podczas spotkań z Mirą należy zwolnić obroty. Atmosfera tego gabinetu oraz jego gospodyni nie pozwalały bez wstępu przejść do interesu. Takie szczegóły miały dla Miry wielkie znaczenie, a Eve z czasem zaczęła bardzo się liczyć z jej zdaniem. Przyjęła więc herbatę, a nawet udawała, że pije. - A jak się udał urlop? Mira uśmiechnęła się, zadowolona, że Eve uznała za stosowne o to spytać. - Było cudownie. Nic tak nie regeneruje ciała i duszy jak tydzień w kurorcie. Masaże, kąpiele, najróżniejsze zabiegi. - Pani doktor wypiła łyk herbaty i roześmiała się. - Ty byś tam oszalała. Założyła nogę na nogę, balansując ustawioną na spodeczku filiżanką z cienkiej porcelany z niewymuszoną gracją, z którą trzeba się urodzić. Eve w pobliżu delikatnej porcelany czuła się jak niezdarny słoń. - Słyszałam, że masz jakieś kłopoty z jedną z policjantek. Bardzo mi przykro. - Nie ma o czym mówić - zapewniła Eve, ale zaraz ciężko westchnęła. Przecież rozmawiała z Mirą. - Wkurzyłam się. Ona w ogóle się nie nadaje na policjantkę i ma pretensje do całego świata. Przez nią mam plamę w papierach. - Wiem, ile dla ciebie znaczy służbowa opinia. - Mira pochyliła się i dotknęła dłoni Eve. - Pamiętaj, że im wyżej się wspinasz, im lepszą masz reputację, tym bardziej ludzie pewnego typu będą chcieli ci zaszkodzić. Tym razem to się nie uda. Nie mogę ci wiele powiedzieć, to poufne informacje, ale ta funkcjonariuszka ma opinię osoby, która pisze skargi bez powodu, i zwykle nikt nie bierze tego poważnie. - Badałaś ją? - Eve spojrzała na nią czujnie. Mira przechyliła głowę i uniosła brew. - Nie mogę nic na ten temat powiedzieć. - Jej ton wystarczył Eve za twierdzącą odpowiedź. - Wiedz, że jako przyjaciółka i współ pracownica daję ci swoje całkowite poparcie. A teraz... - Odchyliła się w tył i upiła łyk herbaty. - Zabierzmy się za twoją sprawę. Eve zamyśliła się, ale już po chwili upomniała się w duchu, że sprawy prywatne nie powinny jej utrudniać pracy. - Zabójca świetnie zna się na chirurgii laserowej i usuwaniu organów. Musi mieć doskonałą wprawę. - Tak, czytałam wnioski doktora Morrisa i zgadzam się z nimi.

To jednak nie oznacza, że szukasz członka społeczności lekarskiej. - Eve chciała zaprotestować, ale Mira uniosła palec. - Może to być ktoś na emeryturze albo ktoś, kto się wypalił i odszedł od zawodu. Najwyraźniej zagubił się, bo przecież inaczej nie pogwałciłby najważniejszej w swoim życiu przysięgi. Nie potrafię stwierdzić, czy to legalnie praktykujący lekarz. - Ale zgodzisz się, że nawet jeśli już nie pracuje w tym zawodzie, to kiedyś to robił. - Tak. Bez wątpienia, sądząc po twoich obserwacjach na miejscu zdarzenia i po wynikach sekcji Morrisa, szukasz kogoś o ściśle określonych umiejętnościach, które wymagają lat nauki i ćwiczeń. Eve zastanawiała się chwilę. - A co byś powiedziała o człowieku, który z zimną krwią morduje w zasadzie umierającego człowieka dla pozyskania jego bezwartościowego organu, a potem ratuje pacjenta na stole operacyjnym? - Powiedziałabym, że to może być przypadek megalomanii. Kompleks Boga, jaki ma wielu lekarzy. Często jest to dla nich konieczne - dodała. - Dzięki temu mają odwagę kroić ludzkie ciało. - Oni to lubią. - Lubią? - z namysłem powtórzyła Mira. - Może. Wiem, że nie przepadasz za lekarzami, ale większość z nich wybrała ten zawód z powołania, z potrzeby leczenia. W każdym zawodzie wymagającym wielkich umiejętności są ludzie... szorstcy. Niektórzy zapominają o pokorze. - Uśmiechnęła się lekko. - To nie dzięki pokorze jesteś doskonałą policjantką, ale dzięki wierze, że masz do tego talent. - Niech i tak będzie - zgodziła się Eve. - Ale liczy się również współczucie. To dzięki niemu nie zapominasz, dlaczego twoja praca jest taka ważna. Zarówno w twoim zawodzie, jak i w moim niektórzy tracą zdolność współczucia z innymi. - Dla policjanta praca wtedy staje się rutyną, z domieszką władzy na osłodę stwierdziła Eve. - U lekarzy dochodzą jeszcze pieniądze. - Pieniądze to silna motywacja - zgodziła się Mira. - Ale lekarz przez długie lata spłaca to, co zainwestował w edukację i szkolenie. Są inne, szybsze, nagrody. Ratowanie ludzkiego życia daje poczucie mocy. Dla niektórych jest to jak nagłe objawienie. Czy mogą być tacy jak inni, skoro wkładają ręce do wnętrza ludzkiego ciała i potrafią je uzdrowić? Urwała i z namysłem wypiła łyk herbaty. Po chwili ciągnęła spokojnym, melodyjnym głosem: - Niektórzy bronią się, narzucając sobie emocjonalny dystans. Ten pod moim

skalpelem to nie człowiek, tylko pacjent, kolejny przypadek. - Gliniarze też tak robią. Mira spojrzała jej prosto w oczy. - Nie wszyscy. I ci, którzy tego nie robią, być może cierpią, ale to właśnie oni liczą się najbardziej. W twojej obecnej sprawie jest kilka podstawowych punktów, co do których możemy od razu się zgodzić. Nie szukamy osobistego wroga ofiary. Zabójcą nie kieruje gniew czy żądza zemsty. Jest opanowany, działa planowo, ma jasno wytknięty cel. - Czy nie taki musi być każdy chirurg? - Tak. Dla osiągnięcia swojego celu wykonał operację i odniósł sukces. Szanuje własną pracę, co widać po czasie i wysiłku, jaki włożył w operację. Nie jestem specjalistką od usuwania organów i transplantacji, ale wiem, że jeśli życie dawcy nie jest przedmiotem troski pobierającego, to pobrania organu nie dokonuje się w tak uważny i pracochłonny sposób. Staranne nacięcie, zatamowanie krwawienia. Sprawca jest dumny ze swoich umiejętności. To coś więcej niż arogancja. Moim zdaniem, nie boi się konsekwencji, bo nie wierzy, żeby miały one kiedykolwiek nastąpić. Jest ponad to. - Nie boi się, że go złapią? - Nie. Albo wie, że będzie bezpieczny, nawet jeśli zostanie złapany. Powiedziałabym, że jest człowiekiem sukcesu. - Bez względu na to, czy nadal czynnie praktykuje, czuje się bezpieczny, jest oddany swojemu celowi i zapewne jest kimś ważnym w swoim kręgu. - Mira znów upiła łyk herbaty. - Może nie powinnam mówić „sprawca", ale „sprawcy". Z twojego raportu wynika, że były tam dwie osoby. Pewnie do takiej operacji potrzebny jest anestezjolog lub wyszkolony asystent albo drugi chirurg z wiedzą z zakresu anestezjologii. - Nie musieli się martwić, czy pacjent przeżyje - zauważyła Eve. - Wydaje mi się jednak, że wybrałby do współpracy jedynie kogoś najlepszego. No i zaufanego. - Albo kogoś, kogo może kontrolować. Kogoś, dla kogo liczy się ten sam cel. Eve uniosła filiżankę, ale przypomniała sobie, że to nie kawa, i z trudem powstrzymała grymas obrzydzenia. - A jaki to cel? - zapytała. - Widzę tu tylko dwie możliwości. Jedna to zysk, ale nie wydaje się to zbyt prawdopodobne w świetle tego, co wiemy o stanie zdrowia ofiary. Druga możliwość to eksperymenty medyczne. - Jakie eksperymenty? Mira zrobiła nieokreślony gest dłonią. - Nie wiem, ale jako lekarz zapewniam cię, że ta możliwość mnie przeraża. W czasie

największego nasilenia wojen miejskich po cichu akceptowano eksperymenty na zmarłych i umierających. Nie był to pierwszy raz w historii, kiedy popełniano czyny przerażające, ale każdy sobie w takim wypadku powtarza, że to już ostatni raz. Wtedy usprawiedliwiano je tym, że z takich eksperymentów można się wiele nauczyć, ocalić innych. Ale dla takich rzeczy nie ma usprawiedliwienia. - Odstawiła filiżankę i splotła dłonie na kolanach. - Modlę się, żeby to był odosobniony przypadek. Jeśli tak nie jest, to masz do czynienia z czymś bardziej niebezpiecznym niż morderstwo. Być może natrafiłaś na kogoś, kto wypełnia wymyśloną przez siebie misję, tłumacząc się wyższym dobrem. - Poświęcić kilka istnień, żeby ocalić wiele innych? - Eve wolno potrząsnęła głową. Już kiedyś chciano wprowadzić taką filozofię i zawsze była odrzucana. - Tak. - W oczach Miry widać było litość i cień strachu. - Była odrzucana, ale za późno.

5 Większość ludzi działa według przyzwyczajeń. Eve doszła do wniosku, że drugorzędny dealer, który często sam zużywa swój towar, również tak postępuje. Jeśli ją pamięć nie myliła, Ledo lubił spędzać czas, nabierając frajerów przy kompubilardzie albo przy grze w sekpedycję w obrzydliwej spelunie zwanej Gametown. Mało prawdopodobne, żeby kilka lat w pudle zmieniło jego upodobania co do rozrywki. W samym centrum miasta budynki ociekały brudem; idąc po ulicy, brodziło się w śmieciach. Po tym, jak połamano wszystkie kości ekipie sprzątającej i zniszczono jej samochód, związek zawodowy odmówił obsługiwania tego rejonu. Żaden pracownik komunalny nie zapuszczał się w te okolice, zwane Kwadratem, bez pełnego rynsztunku bojowego i paralizatora. Mieli to zapisane w umowie. Eve miała pod kurtką kamizelkę kuloodporną i to samo kazała zrobić asystentce. W dalszym ciągu ktoś mógł im poderżnąć gardło, ale przynajmniej nie wbije noża w serce. - Nastaw paralizator na szeroki zasięg - rozkazała. Peabody ze świstem wypuściła powietrze, ale nic nie odrzekła. Nie znalazła żadnych informacji o podobnych morderstwach, popełnionych przez wyznawców kultów, i trochę jej ulżyło. Już raz miała do czynienia z tego typu krwawą rzezią i bardzo nie chciała natrafić na podobny przypadek. Kiedy jednak wjechały na teren Kwadratu, pomyślała, że chętniej zmierzyłaby się z kilkoma żądnymi krwi wyznawcami szatana niż z mieszkańcami tej okolicy. Ulice były ciche, choć nie opustoszałe. Bardziej hałaśliwe akcje zwykle zaczynały się w nocy. Nieliczni ludzie, stojący przed domami lub włóczący się bez celu, czujnie rozglądali się na boki i nie wyjmowali rąk z kieszeni, gdzie ukrywali wszelkie rodzaje broni. W połowie drogi do następnej przecznicy zobaczyły miejską taksówkę, leżącą na dachu niczym przewrócony żółw. Okna były wybite, brakowało opon, a na bokach ktoś wypisał sprayem kilka interesujących propozycji seksualnych. - Ten taksówkarz miał chyba uszkodzony mózg, bo inaczej nie zgodziłby się na taki kurs - wymamrotała Eve, kiedy mijały porzucony wóz. - W takim razie co powiesz o nas? - zaciekawiła się Peabody. - Twarde gliny. - Eve uśmiechnęła się. Spostrzegła, że choć graffiti wygląda na świeże, nie ma tu śladów krwi. Zobaczyła dwa patrolowe androidy w pełnym rynsztunku, jadące w uzbrojonym

czarno - białym wozie. Zatrzymała patrol, przykładając do szyby policyjną odznakę. - Kierowca przeżył? - Byliśmy w pobliżu i rozpędziliśmy tłum. - Android na fotelu pasażera uśmiechnął się lekko. Czasami jakiś elektronik wyposażał robota w poczucie humoru. - Daliśmy taksówkarzowi ochronę i odwieźliśmy do granicy sektora. - Z taksówką już nic się nie da zrobić - stwierdziła Eve i zmieniła temat. - Znasz Leda? - Tak jest. - Android skinął głową. - Skazany za produkcję i handel nielegalnymi substancjami. - Znów blady uśmiech. - Zresocjalizowany. - Jasne. Teraz jest podporą społeczeństwa. Nadal się pojawia w Gametown? - Tam zwykle szuka rozrywki. - Zostawiam tu swój samochód. Kiedy wrócę, ma nadal być w jednym kawałku. Włączyła alarm i odstraszacze, a potem wyszła z wozu i wybrała sobie cel. Był chudy, patrzył spode łba i mechanicznie pociągał z brązowej butelki. Stał oparty o stalową ścianę, ozdobioną różnymi napisami, utrzymanymi w tonie tych, które pokrywały przewróconą taksówkę. Roiło się tam od błędów ortograficznych, ale niektóre rysunki były całkiem udane. Peabody starała się nie udusić ze zdenerwowania, a Eve podeszła do mężczyzny i spojrzała mu w oczy. - Widzisz ten samochód? Usta wykrzywił mu kpiący uśmiech. - Wygląda jak samochód policyjnej suki. - Zgadza się. - Chwyciła go za nadgarstek wolnej ręki i mocno wykręciła w tył, zanim zdołał sięgnąć do kieszeni. - Jeśli po powrocie zobaczę, że ktoś przy nim majstrował, to ta policyjna suka urwie ci jaja przy samej szyi i da do zabawy. Zrozumiałeś? - Już się nie śmiał. Na policzkach wystąpiły mu czerwone plamy, oczy patrzyły z wściekłością. Skinął jednak głową. - Świetnie. - Puściła go, odstąpiła o krok i odeszła, nie oglądając się za siebie. - Chryste, Dallas! Po co to zrobiłaś? - Ponieważ teraz ten tam ma interes w tym, żebyśmy po powrocie miały czym odjechać. Tacy jak on nie zadzierają z glinami. Na ogół wystarczy im, że sobie wyobrażają, co by z nami zrobili. - Eve zaczęła schodzić pod ziemię brudnymi metalowymi schodami. - Żartujesz, prawda? - Ręka Peabody spoczęła na przytroczonej do boku broni. - Uważaj na tyły - powiedziała spokojnie Eve. Znalazły się w ponurych podziemiach Nowego Jorku, zalanych mdłym światłem koloru uryny. Szumowiny gdzieś się muszą lęgnąć, rozmyślała Eve. A tutaj miały doskonałe

warunki.

Pod

powierzchnią

ulic,

w

zatęchłym,

wilgotnym

powietrzu

świata

nielicencjonowanych prostytutek i ćpunów. Co kilka lat biuro burmistrza zapowiadało podjęcie kroków dla oczyszczenia podziemi. Na kanałach dyskusyjnych prowadzono ożywione debaty. Czasami organizowano pośpieszną, źle zaplanowaną akcję policyjną, po której garstka najmniej cwanych mętów trafiała do więzienia i na dzień lub dwa zamykano najgorsze spelunki. Brała udział w jednej z takich akcji, kiedy jeszcze pracowała jako funkcjonariuszka mundurowa, i dotąd nie zapomniała chwytającego za żołądek strachu, krzyków, błysków noży i smrodu. Nie zapomniała, że wtedy szkolił ją Feeney, tak jak ona teraz Peabody. To on zadbał, żeby wyszła z akcji cała i zdrowa. Kroczyła raźno, uważnie rozglądając się na boki. Słychać było muzykę: ostre kakofoniczne dźwięki obijały się o ściany i zamknięte drzwi klubów. Tunele nie były już ogrzewane, więc oddech zamieniał się w białe obłoczki, znikające w żółtym świetle. Zniszczona prostytutka w krótkiej zniszczonej kurtce dobijała targu z równie zniszczonym klientem. Oboje spojrzeli najpierw na Eve, potem na mundur Peabody i zniknęli, żeby dopełnić warunków zawartej umowy. W wąskim zaułku ktoś rozpalił ogień w beczce. Stali wokół niego skuleni ludzie, zamieniając żetony kredytowe na paczuszki nielegalnych substancji. Wszyscy znieruchomieli, kiedy Eve pojawiła się u wylotu zaułka, ale ona zignorowała ich i poszła dalej. Mogła narazić się na połamanie kości, wezwać wsparcie, zgarnąć handlarzy. Ale wieczorem pojawiliby się tu znowu, ci sami lub inni, i znów handlowaliby śmiercią wokół dymiącej beczki. Nauczyła się, że nie wszystko da się zmienić, nie wszystko da się naprawić. Poszła dalej krętym tunelem i zatrzymała się przed - migoczącymi światłami Gametown. Brudna czerwień i błękit neonów nie wprowadzały radosnej atmosfery, przywodziły raczej na myśl starzejącą się prostytutkę, którą przed chwilą minęła w podziemiu. Przypominały jej też inne ostre światło, pulsujące czerwono za brudnym oknem ostatniego obskurnego pokoju, który dzieliła z ojcem. Zanim zgwałcił ją ten ostatni raz. Zanim go zabiła i zapomniała o tamtej udręczonej, maltretowanej dziewczynie. - Pani porucznik? - Nie pamiętam jej - wymamrotała Eve, kiedy wróciły wspomnienia, jakby chciały ją

pochłonąć. - Kogo? Dallas? Kogo? - Zaniepokojona nieobecnym wyrazem oczu przełożonej, Peabody rozglądała się gorączkowo. - Kogo zobaczyłaś? - Nikogo. - Eve ocknęła się, wściekła, że na samo wspomnienie tamtych lat bolesny skurcz ściskał jej żołądek. Zdarzało jej się to co jakiś czas. Coś przywoływało wspomnienia, a wraz z nimi strach i poczucie winy. - Nikogo - powtórzyła. - Wejdziemy razem. Trzymaj się blisko mnie, rób to co ja. Jeśli zrobi się nerwowo, zapomnij o przepisach. Graj nieczysto. - Z przyjemnością. - Peabody przełknęła ślinę i ramię w ramię weszły do środka. Wokół ludzie grali w najróżniejsze gry. Z maszyn wydobywały się krzyki, odgłosy wybuchów, jęki i śmiech. Na tym poziomie znajdowały się dwa pola hologramowe. Na jednym z nich jakiś chudy dzieciak o pustych oczach zaczynał właśnie walkę z rzymskim gladiatorem. A może z terrorystą z czasów wojen miejskich albo morderczym psychopatą. Eve nie zamierzała tego oglądać. Można tu było znaleźć nie tylko wirtualną rozrywkę. Dwie lśniące od oliwy kobiety w olbrzymimi biustami stękały, tarzając się po arenie, przy wtórze wrzasków publiczności. Ściany migotały ekranami, na których wyświetlano sprawozdania z najróżniejszych wydarzeń sportowych, transmitowanych z Ziemi i spoza niej. Zawierano zakłady, przegrywano pieniądze. Pięści szły w ruch. To również zignorowała i mijając bar oraz odizolowane boksy, gdzie goście samotnie oddawali się grom hazardowym lub zręcznościowym, jakby się bali, że ktoś skradnie im szczęście, doszła do sali, gdzie rozbrzmiewała cicha muzyka i również toczyły się gry. Kilkanaście stołów do bilardu stało w rzędach jak trumny. Połowa z nich nie była zajęta, ale przy tych, gdzie grano, stawki były wysokie. Murzyn ze świecącą łysą głową, ozdobioną złotym tatuażem przedstawiającym zwiniętego węża, grał z klubowym androidem płci żeńskiej. Androidka była wysoka i umięśniona. Miała na sobie jedynie strzępki materiału, przykrywające piersi i trójkąt między nogami. Do biodra miała przytroczony nagi nóż o wąskim ostrzu. Eve dostrzegła Leda w głębi sali. Grał z trzema mężczyznami, najwyraźniej już od wielu godzin. Uśmiechał się z zadowoleniem, natomiast jego towarzysze mieli ponure miny, nietrudno więc było odgadnąć, kto ma przewagę. Kiedy mijała parę przy pierwszym stole, androidka z przyzwyczajenia lub dla ostrzeżenia przesunęła palcami po swojej odznace, a właściciel tatuażu wymamrota! coś o policyjnych dziwkach. Eve mogła podyskutować z nim o tym, ale wtedy dałaby Ledowi szansę ucieczki. Nie

chciała szukać go drugi raz. Przy kolejnych stolikach zamierały rozmowy i czasami tylko ktoś zaklął pod nosem lub rzucał w jej stronę jakąś sugestię. Podobnym gestem jak przed chwilą androidka, Eve rozpięła kurtkę i przesunęła palcami po broni. Ledo pochylił się nad stolikiem i ustawił zrobiony na zamówienie kij ze srebrnym czubkiem. Jeśli teraz strzał mu się uda, wygra następne pięćdziesiąt żetonów. Nie był jeszcze pijany, niewiele też chyba wypalił. Podczas gry nie dotykał swojego towaru. Jak dawniej był chudy i kościsty, miał gładko zaczesane do tyłu jasne włosy i białą jak kreda twarz. Jedyną plamą koloru na twarzy były czekoladowobrązowe tęczówki, zaróżowione na brzegach. Widać było, że niewiele dzieli go od ćpunów, którym dostarczał narkotyki. Jeśli nadal będzie ulegał nałogowi, zły wzrok nie pozwoli mu dłużej grać. Eve pozwoliła mu oddać strzał. Ręce trochę mu się trzęsły, ale potrafił to opanować. Bila czysto trafiła do celu, a Ledo wyprostował się i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Nagle jego wzrok spoczął na Eve. W pierwszej chwili jej nie rozpoznał, ale od razu wiedział, że to policjantka. - Cześć Ledo. Musimy pogadać. - Nic nie zrobiłem. Poza tym właśnie gram. - To zrobisz sobie przerwę. - Postąpiła krok naprzód, ale drogę zagrodził jej jakiś facet zbudowany jak ciężarówka. Miał skórę koloru miedzi i bary szerokie jak stan Utah. Lekki dreszcz wyczekiwania przebiegł jej po plecach, kiedy unosiła wzrok, żeby spojrzeć przeciwnikowi w oczy. W przekłutych łukach brwiowych lśniły złote kółka. Kiedy odsłonił zęby, zobaczyła, że kły ma srebrne, a ich końce zaostrzone jak szpikulce. Górował nad nią jakieś trzydzieści centymetrów i ważył pewnie z pięćdziesiąt kilogramów więcej. Boże, ale przystojniak, pomyślała i uśmiechnęła się do niego. - Zejdź mi z drogi - powiedziała cicho, niemal przyjaźnie. - Jeszcze nie skończyliśmy gry. - Jego głos zadudnił jak grzmot nad doliną. Przegrałem do tego wypierdka pięć setek. Skończymy dopiero, jak się odegram. - Jak tylko skończę rozmawiać z wypierdkiem, będziecie mogli sobie dalej grać. Nie martwiła się już, że Ledo ucieknie. Dwóch pozostałych graczy chwyciło go z obu stron za patykowate ramiona. Mięśniak zagradzający jej drogę lekko pchnął ją całym ciałem i znów pokazał kły. - Nie chcemy tu glin. - Znów ją pchnął. - My tu gliny zjadamy.

- Cóż, w takim razie... - Cofnęła się i zobaczyła w jego oczach triumfalny błysk. Szybko jak błyskawica chwyciła kij Leda i z całej siły wbiła ostry koniec w brzuch miedzianoskórego osiłka. Stęknął i zwinął się z bólu, a ona z zamachem godnym gracza w baseball wymierzyła uderzenie w skroń. Usłyszała przyjemny trzask łamiącego się drewna. Osiłek zachwiał się, gwałtownie potrząsnął głową i z zalanym krwią okiem ruszył do ataku. Po silnym kopniaku kolanem w jądra jego twarz z miedzianej stała się szarozielona. Miękko osunął się na ziemię. Eve rozejrzała się po sali. - Czy jeszcze ktoś ma ochotę skonsumować jakiegoś glinę? - Złamałaś mi kij! - Bliski płaczu Ledo chwycił swój ukochany sprzęt. Jego grubsza część podskoczyła i uderzyła ją w kość policzkową. Eve zobaczyła wszystkie gwiazdy, ale nawet nie mrugnęła okiem. - Ledo, ty dupku - zaczęła. - Chwileczkę. - Podszedł do nich mężczyzna o wyglądzie robiącego szybką karierę dyrektora firmy. Był szczupły, elegancki i czysty. Cienka warstwa brudu, która zdawała się pokrywać wszystko wokół, jego się nie imała. Jedną ręką przytrzymując Leda, Eve wyjęła odznakę. - W tej chwili nie mam do ciebie żadnej sprawy - oświadczyła spokojnie. - Chcesz, żeby to się zmieniło? - Ależ nie. - Jego szaroniebieskie oczy spoczęły na jej odznace, twarzy, a potem na Peabody, która czujnie śledziła rozwój wypadków. - Pani porucznik, rzadko składają nam wizyty takie wybitne osoby. Moi klienci byli po prostu trochę zaskoczeni. - Spojrzał na osiłka, który nadal jęczał na podłodze. - To zaskoczenie wyraziło się na różne sposoby dodał. - Jestem Carmine, właściciel klubu. Czym mogę służyć? - Niczym, Carmine. Chcę tylko pogadać z jednym z twoich... klientów. - Na pewno woli pani to zrobić w jakimś spokojnym miejscu. Może wprowadzę was do jednej z prywatnych sal? - Świetny pomysł. Peabody? - Eve wyrwała kij z ręki Leda i podała go podwładnej. Moja asystentka pójdzie tuż za tobą, Ledo. Jeśli nie będziesz szybko przebierał nogami, to może się potknąć i ten cenny kij wbije się w twój tyłek. - Nic nie zrobiłem - płaczliwie zapewniał Ledo, ale szybko poszedł za Eve. Carmine zaprowadził ich do korytarza za kotarą, z całym szeregiem drzwi. Otworzył

jedne z nich i gestem zaprosił ich do środka. - Czy jeszcze coś mogę dla pani zrobić, pani porucznik? - Dopilnuj, żeby twoi klienci zachowali spokój. Nikt z nas nie chce, żeby nowojorska policja zrobiła nalot na twój klub. - Skinął głową na znak, że rozumie groźbę, i zostawił ich samych. Eve wepchnęła zawodzącego coś pod nosem Leda do pokoju. - Peabody, zostań tu. Zezwalam na użycie broni, jeśli ktoś choćby mrugnie w twoją stronę. - Tak jest. - Asystentka mocniej chwyciła kij, drugą rękę oparła na paralizatorze i stanęła pod ścianą. Usatysfakcjonowana Eve weszła do środka i zamknęła drzwi. W pomieszczeniu zobaczyła jedynie wąskie łóżko, zakurzony ekran i lepką od brudu podłogę. Ale nikt im tu nie przeszkadzał. - No i co, Ledo? - Przesunęła palcem po świeżym sińcu na policzku, ale nie dlatego, że ją bolał. Chciała, żeby Ledo zaczął się bać, że zechce mu odpłacić. - Dawno się nie widzieliśmy. - Od dawna jestem czysty - zapewnił pośpiesznie. Roześmiała się niskim głosem. - Nie obrażaj mojej inteligencji. Nie byłbyś czysty nawet po sześciu dniach w komorze odkażającej. Wiesz, co to znaczy? - Wskazała palcem na siniec. - Napaść na funkcjonariusza policji, a to daje mi prawo do natychmiastowej rewizji osobistej. Mogę cię też zawlec do komendy; uzyskać nakaz i przeszukać twoją norę. - Ale Dallas, posłuchaj! - Uniósł ramiona w geście bezbronności. - Przecież to był wypadek. - Może ci uwierzę, Ledo. Ale musisz mnie przekonać, że jesteś skłonny do współpracy. - Ma się rozumieć. Czego ci potrzeba? Może być Jazz, coś do palenia albo Ekstazy? Zaczął grzebać w kieszeniach. - Za darmo, jak dla ciebie. Nie mam nic przy sobie, ale zdobędę. Oczy Eve wyglądały jak dwie złote szparki. - Jeśli wyjmiesz cokolwiek z tych kieszeni, to jesteś głupszy, niż myślałam. A i tak miałam cię za skończonego idiotę. Znieruchomiał, pociągła twarz zastygła w wyrazie zaskoczenia. Potem parsknął wymuszonym śmiechem i pokazał jej puste dłonie. - Jak powiedziałaś, dawno się nie widzieliśmy. Chyba zapomniałem, jaka z ciebie formalistka. Zapomnijmy o tym, co?

Nic nie odrzekła, tylko patrzyła mu prosto w oczy, aż na górnej wardze Leda ukazały się kropelki potu. Dopilnuje, żeby przy pierwszej okazji wrócił do pudła. Teraz jednak miała ważniejsze sprawy do załatwienia. - Chcesz informacji? - dopytywał się nerwowo. - Nie jestem twoim szpiclem. Nigdy nie byłem niczyim szpiclem, ale chętnie sprzedam ci, co wiem. - Sprzedasz? - To znaczy powiem - poprawił się. - Ty pytasz, jak odpowiadam, jeśli tylko coś wiem. Pasuje? - Może być. Snooks. - Ten stary od kwiatków? - Ledo wzruszył chudymi ramionami. - Ktoś go rozkroił i coś z niego wyjął. Tak słyszałem. Od takich rzeczy trzymam się z daleka. - Sprzedawałeś mu towar. - Może raz czy dwa dobiliśmy targu - odparł tak ostrożnie, jak potrafił. - Jak ci płacił? - Czasami udawało mu się wyżebrać trochę żetonów albo coś zarobić na sprzedaży kwiatków. Potrafił zdobyć forsę, jak chciał trochę towaru. A chciał bardzo często. - Wykiwał kiedyś ciebie albo jakiegoś innego dealera? - Nie. Bezdomnym nic nie dajemy, jeśli nie zapłacą z góry. Nie można im ufać. Ale Snooks był w porządku. Nikomu się nie naraził. Pilnował swojego nosa. Nie słyszałem, żeby ktoś coś do niego miał. Dobry klient, nie robił kłopotów. - Pracujesz w rejonie, gdzie zwykle nocował? - Muszę jakoś zarabiać na życie. - Kiedy znów przygwoździła go wzrokiem, zrozumiał swój błąd. - Tak, handluję w tamtej okolicy. To mój rewir. Kilku innych czasami się tam pojawia, ale zwykle nie wchodzimy sobie w drogę. Wolny rynek. - Widziałeś tam ostatnio kogoś, kto wyraźnie nie pasował do okolicy? Może ktoś pytał o Snooksa albo jemu podobnych? - Jak ten elegancik? Eve poczuła, że wzrosło jej tętno, ale tylko niedbale oparła się o ścianę. - Jaki elegancik? - Którejś nocy zaczepił mnie taki facet, odstawiony jak na wesele. - Ledo poczuł się trochę swobodniej. Usiadł na łóżku i założył jedną patykowatą nogę na drugą. - Myślałem, że nie chce kupować towaru w swojej okolicy i dlatego tu przyszedł. Ale jemu nie o to chodziło. Eve czekała, a tymczasem Ledo zajął się skubaniem skórek przy paznokciach. - A czego szukał?

- Zdaje się, że Snooksa. Opisał go, ale co mi z takiego opisu. Wszystkie nurki śmietnikowe wyglądają tak samo. Kiedy jednak powiedział, że ten, kogo szuka, ładnie rysuje i robi kwiaty z papieru, domyśliłem się, że chodzi o Snooksa. - I powiedziałeś mu, gdzie go może znaleźć? - Jasne. Dlaczego nie? - Już miał się uśmiechnąć, lecz jego mikroskopijny mózg rozpoczął mozolny proces dedukcji. - O, kurde! To ten garniturek pokroił Snooksa? Po co? Słuchaj, Dallas, ja jestem czysty, naprawdę. Facet pytał, gdzie go znaleźć, to mu powiedziałem. Bo niby dlaczego nie? Nie wiedziałem, że chce go zabić. - Zerwał się na równe nogi. - Nie możesz mnie w to wrobić. Ja tylko rozmawiałem z tym gościem. - Jak wyglądał? - Nie wiem... Dobrze. - Bezradnie rozłożył ręce. - Wystrojony elegancik. - Wiek, rasa, wzrost, waga - powiedziała ostro Eve. - O, rany. - Ledo złapał się za głowę i zaczął krążyć po pokoju. - Nie zwróciłem uwagi. To było dwa albo trzy dni temu. Był biały? - Wypowiedział to pytającym tonem i z nadzieją spojrzał na Eve. Przyglądała mu się bez słowa. - No, zdaje mi się, że chyba był biały. Patrzyłem głównie na płaszcz. Długi czarny płaszcz. Taki ciepły i miękki. Debil. Tylko to określenie przyszło Eve do głowy. - Kiedy do niego mówiłeś, to musiałeś patrzeć w dół, do góry czy przed siebie? - No... do góry! - Uśmiechnął się jak uczeń, który wygrał konkurs ortograficzny. Tak, to był wysoki facet. Nie widziałem jego twarzy. Było ciemno, staliśmy daleko od światła. Na głowie miał kapelusz, płaszcz zapięty po szyję. Było strasznie zimno. - Nigdy go przedtem nie widziałeś? A może potem tu wrócił? - Nie, widziałem go tylko raz. Dwa.,, trzy dni temu. Tylko raz. - Przycisnął grzbiet dłoni do ust. - Nic nie zrobiłem. - Wytatuuj to sobie na czole, to nie będziesz musiał co pięć minut powtarzać. Na dzisiaj z tobą skończyłam, ale jeśli jeszcze będę musiała z tobą pogadać, to mam cię znaleźć bez żadnego trudu. Jeżeli będę z tym miała jakiś kłopot, to się bardzo wkurzę. - Będę w okolicy. - Ledowi tak ulżyło, że oczy zaszły mu łzami. - Wszyscy wiedzą, gdzie mnie znaleźć. - Rzucił się do wyjścia, ale kiedy Eve chwyciła go za ramię, znieruchomiał jak słup soli. - Jeśli znów zobaczysz tego elegancika albo kogoś podobnego, skontaktuj się ze mną. Nie mów nic, co mogłoby go wystraszyć, tylko od razu łap za łącze. - Uśmiechnęła się do niego tak, że żołądek zacisnął mu się boleśnie. - Wszyscy wiedzą, gdzie mnie znaleźć. Otworzył usta, ale widząc zimne spojrzenie Eve, zrozumiał, że lepiej nie dopraszać się

o zapłatę za informacje. Trzy razy kiwnął głową, a kiedy Eve otworzyła drzwi, wybiegł jak spłoszony zając. Ucisk w żołądku Peabody zelżał dopiero, gdy znalazły się trzy przecznice na wschód od Kwadratu. - Niezła zabawa - oznajmiła rześkim głosem. - Następnym razem popływamy z rekinami. - Nie pękłaś. Peabody poczuła, że robi jej się bardzo przyjemnie. W ustach Eve to był bardzo duży komplement. - Bałam się jak cholera. - Bo nie jesteś głupia. Gdybyś była głupia, nie pracowałabyś ze mną. Teraz już wiemy, że chodziło im właśnie o Snooksa - stwierdziła Eve z namysłem. - Nie pierwszego lepszego bezdomnego, tylko o niego i jego serce. Dlaczego akurat on okazał się taki wyjątkowy? Przywołaj jego dane i przeczytaj. - Wysłuchała informacji na temat jego życia, od urodzenia do śmierci, i potrząsnęła głową. - To nie może być wszystko. Przecież nie wylosowali go na loterii... Może to jakaś sprawa rodzinna. - Zastanawiała się chwilę. - Jedno z dzieci lub wnuków, rozżalone, że ich zostawił, wybrał takie życie. Wycięte serce. Może to symbol. - Złamałeś mi serce, to ja ci ukradnę twoje? - Coś w tym rodzaju. - Rodziny, łączące je skomplikowane związki miłości i nienawiści, były dla niej niezrozumiałe i zadziwiające. - Przyjrzymy się jego rodzinie, sprawdzimy tę hipotezę głównie po to, żeby ją wykluczyć. Zatrzymała wóz obok miejsca, gdzie zginął Snooks, i najpierw uważnie rozejrzała się po okolicy. Policyjne sensory nadal były na miejscu, nienaruszone i działające. Najwyraźniej w pobliżu nie było nikogo, kto umiałby przełamać te zabezpieczenia, żeby zabrać coś z legowiska Snooksa. Zobaczyła na rogu dwóch obwoźnych sprzedawców. Skuleni z zimna, stali w kłębach dymu unoszących się z grilla. Interes kręcił się marnie. Kilku żebraków błąkało się bez celu. Wyraźnie widziała zawieszone na szyjach licencje, Pewnie fałszywe, pomyślała. Po drugiej stronie ulicy bezdomni i obłąkani tłoczyli się wokół beczki, w której płonął ogień, wydzielając więcej smrodu niż ciepła. - Pogadaj z handlarzami - poleciła Eve asystentce. - Widzą więcej niż inni. Może się nam poszczęści. Chcę jeszcze raz rzucić okiem na to legowisko. - Założę się, że języki im się szybciej rozwiążą, jeśli kupię sojowego hot doga. Wysiadły z samochodu. Eve zmarszczyła czoło.

- Musisz być bardzo głodna, jeśli chcesz włożyć do ust cokolwiek z tej okolicy. - Owszem, jestem głodna - zgodziła się Peabody. Wyprostowała się i energicznym krokiem podeszła do wózka z grillem. Czując na sobie spojrzenia ludzkich oczu, Eve odkodowała sensory na czas wystarczający jej na wejście na zabezpieczony teren. Spojrzenia paliły jej plecy. Była w nich złość, niechęć, zagubienie i rozpacz. Czuła je wszystkie, ale starała się o nich nie myśleć. Odsunęła wystrzępiony koc, weszła do środka i zasyczała przez zęby, kiedy uderzyła ją woń brudu i śmierci. Kim ty byłeś, Snooks? Jaki byłeś? Wzięła bukiecik papierowych kwiatów, pokryty teraz cienką warstwą kurzu, który zlekceważyła ekipa śledcza. Zebrali włosy, włókna, płyny, martwe komórki, które zostawia po sobie każdy człowiek. Musieli przesiać cały ten kurz, brud i błoto. Na pewno potrzebowali wiele czasu. Oddzielali to co ważne, analizowali, identyfikowali. Nie wierzyła jednak, że zebrany tu materiał da jej odpowiedź, jakiej potrzebuje. - Byłeś ostrożny - mamrotała, jakby mówiła do mordercy. - I bardzo skrupulatny. Nie zostawiłeś po sobie żadnych śladów. A przynajmniej tak ci się wydaje. Zarówno ofiara, jak i morderca zawsze coś po sobie zostawiają. Jakiś odcisk, echo. Wiedziała, jak tego szukać i gdzie nasłuchiwać. Przyjechali pięknym samochodem, w środku nocy, w zimie. Ubrani ciepło i elegancko. Nie zakradli się tutaj, nie starali wtopić w otoczenie. Arogancja. Nie śpieszyli się, nie denerwowali. Pewność siebie. Obrzydzenie. Na pewno czuli lekkie obrzydzenie, kiedy odchylili koc i uderzył ich odór legowiska. Ale przecież lekarze są przyzwyczajeni do nieprzyjemnych woni. Nosili

maski

chirurgiczne.

Ręce

chronili

rękawiczkami

albo

substancją

zabezpieczającą. Dla bezpieczeństwa, z przyzwyczajenia, z ostrożności. Użyli środka do sterylizacji. Zapewne rutynowo, bo przecież nie miało najmniejszego znaczenia, czy pacjent ulegnie zakażeniu. Potrzebowali światła. Mocniejszego niż mdły blask ogryzka świecy albo latarki, które Snooks trzymał na krzywych półkach. Domyśliła się, że przynieśli w lekarskiej torbie silną minilampę, mikrogogle, laserowy skalpel i inne narzędzia chirurgiczne.

Czy Snooks się wtedy obudził? Zamyśliła się. Czy ocknął się na krótką chwilę, kiedy rozbłysło ostre światło? Czy miał czas, żeby pomyśleć, zdziwić się, przestraszyć, zanim został uśpiony zastrzykiem? To wszystko odbyło się beznamiętnie i rutynowo. Nie potrafiła sobie jednak tego wyobrazić. Nic nie wiedziała na temat operacji chirurgicznych. Ale podejrzewała, że tak to właśnie było - rutynowa procedura. Pracowali szybko, wprawnie, niewiele mówili. Co się czuje, kiedy się trzyma w rękach ludzkie serce? Czy to też rutyna, czy może wyjątkowe przeżycie, dające poczucie władzy, wszechmocy, wielkości? Pewnie tak. Nawet jeśli trwało to tylko chwilę, zabójca - lub zabójczym - musiał czuć się jak Bóg. Bóg na tyle dumny z siebie, że starał się jak najlepiej wykonać nawet tego typu operację. Właśnie to pozostawili po sobie, myślała Eve. Dumę, arogancję i zimną krew. Rozmyślała o tym, kiedy odezwał się jej wideokom. Odłożyła papierowe kwiaty i zgłosiła się. - Dallas. Na miniekranie ukazała się żałobna twarz Feeneya. - Znalazłem jeszcze jednego. Lepiej będzie, jak zaraz przyjedziesz i przyjrzysz się temu.

6 Erin Spindler - zaczął Feeney, wskazując na ekran w jednej z mniejszych sal konferencyjnych w komendzie głównej. - Rasa mieszana, siedemdziesiąt osiem lat, licencjonowana prostytutka, na emeryturze. Przez ostatnie kilka lat prowadziła niewielką zarejestrowaną agencję. Zatrudniała uliczne prostytutki. Ciągle dostawała wezwania do sądu. A to któraś z jej pracownic nie miała ważnej licencji, a to nie wykonała przepisowych badań. Kilka razy oskarżano ją o oszustwa na szkodę klientów, ale zawsze jakoś udawało jej się wywinąć. Eve przyjrzała się wizerunkowi na ekranie. Pociągła twarz o ostrych rysach, wyblakła, pożółkła cera, twarde spojrzenie. Usta wąskie, wygięte w dół, jakby w wyrazie niezadowolenia. - W jakim rejonie pracowała? - Na Lower East Side. Zaczynała w eleganckich dzielnicach. Zdaje się, że pięćdziesiąt lat temu miała trochę klasy. Wpadła w nałóg, zaczęła się obsuwać. - Poruszył ramionami. Upodobała sobie Jazz, a on nie jest tani. Zanim skończyła czterdziestkę, z ekskluzywnej licencjonowanej pracownicy agencji towarzyskiej zmieniła się w uliczna dziwkę. - Kiedy ją zamordowano? - Półtora miesiąca temu. Jedna z jej dziewcząt znalazła ją w jej mieszkaniu na Dwunastej Ulicy. - Wyjęto jej serce? - Nie. Nerki. - Feeney wyświetlił na ekranie dane. - Budynek nie miał żadnej ochrony; nie wiadomo, kto wchodził, kto wychodził. Raport nie stwierdza, czy sama wpuściła mordercę, czy dokonano włamania. Nie ma śladów walki, napaści na tle seksualnym, raczej nic nie zginęło. Ofiarę znaleziono w łóżku, pozbawioną nerek. Badanie pośmiertne wskazuje, że kiedy ją znaleziono, nie żyła od dwunastu godzin. - Jaki jest status sprawy? - Nadal otwarta. - Feeney urwał na chwilę. - Ale w zawieszeniu. - Co to, do cholery, ma znaczyć?! - Wiedziałem, że się wściekniesz. - Zacisnął usta. - Prowadzący, jakiś palant nazwiskiem Rosswell ze sto sześćdziesiątego drugiego, doszedł do wniosku, że ofiara została zabita przez klienta. Zadecydował, że sprawca jest nie do wykrycia, a na dalsze śledztwo szkoda wydziałowego czasu i wysiłku. - Sto sześćdziesiąty drugi posterunek? Bowers też tam pracuje. Czy to jakaś

wylęgarnia kretynów? Peabody - rzuciła Eve, ale jej asystentka zdążyła wyjąć łącze. - Tak jest, już szukam Rosswella ze sto sześćdziesiątego drugiego. Rozumiem, że chcesz go tu widzieć jak najszybciej w celu narady. - Chcę, żeby w ciągu godziny przywlókł tu swój rozlazły tyłek. Dobra robota, Feeney, dzięki. Masz coś jeszcze? - To jedyny miejscowy przypadek, który pasował do naszego. Kazałem McNabowi sprawdzić dane z innych części kraju. - Powiedz mu, żeby od razu się ze mną połączył, jeśli na coś natrafi. Możesz przesłać te dane do mojego biura i na domowy komputer? - Już to zrobiłem. - Na twarzy Feeneya pojawił się cień uśmiechu. - Dawno nie miałem żadnej rozrywki. Masz coś przeciwko temu, żebym popatrzył, jak się rozprawisz z Rosswellem? - Nic a nic. Właściwie to może byś mi pomógł? Westchnął głośno. - Miałem nadzieję, że to zaproponujesz. - Zrobimy to tutaj. Peabody? - Rosswell zgłosi się za godzinę. - Asystentka schowała łącze, starając się stłumić uśmiech pełen samozadowolenia. - Mam wrażenie, że się pani boi, pani porucznik. Eve uśmiechnęła się leniwie. - I słusznie. Będę w swoim biurze. Zawiadom mnie, kiedy się pojawi. Właśnie weszła do siebie, gdy jej łącze dzwoniło. Odpowiedziała z roztargnieniem, jednocześnie szukając w szufladach czegoś, co nadawałoby się do zjedzenia. - Witam, pani porucznik. Usiadła w fotelu i dalej prowadziła poszukiwania. Na ekranie pojawiła się twarz Roarke'a. - Ktoś znów mi ukradł batonik - poskarżyła się. - Nie można ufać glinom. - Kiedy tylko prychnęła, przyjrzał jej się uważniej. Podejdź bliżej - polecił. - Hmmm. - Cholera, miała taką ochotę na batonik. - Co? - Gdzie to zarobiłaś? - Co zarobiłam? Aha, jest! Tego nie znalazłeś, złodzieju. - Triumfalnie wyjęła baton spod sterty żółtych kartek. - Eve, skąd ten siniec na twojej twarzy? - Na czym? - Rozerwała papierek i odgryzła kawałek batona. - A, to. Grałam z chłopakami w bilard. Przez chwilę było dość gorąco. A teraz niektórzy muszą sobie robić

zimne okłady na różne części ciała. Roarke rozluźnił zaciśnięte w pięści dłonie. Nie znosił widoku obrażeń na jej ciele. - Nigdy nie wspominałaś, że lubisz w to grać. Któregoś dnia zrobimy sobie turniej. - Kiedy tylko zechcesz. - Obawiam się, że nie dzisiaj. Wrócę późno. - Aha. - Nadal robiło na niej wrażenie, że powiadamiają o swoich planach. Wyjeżdżasz? - Już wyjechałem. Jestem w Nowym Los Angeles. Wyniknął tu drobny problem, który wymaga mojej obecności. Ale wrócę na noc do domu. Nic nie powiedziała. Wiedziała, że chce ją uspokoić. Kiedy spała sama, często męczyły ją koszmary. - Jaką tam masz pogodę? - zapytała po chwili. - Piękną. Świeci słońce i jest około dwudziestu stopni. - Uśmiechnął się. - Będę udawał, że wcale mnie to nie cieszy, ponieważ nie ma tu ciebie. - Dobrze. Na razie. - Trzymaj się z dala od klubów bilardowych. - Aha. - Ekran zgasł. Z irytacją zauważyła, że perspektywa powrotu do pustego domu napełniała ją niezadowoleniem. Za szybko przyzwyczaiła się do obecności Roarke'a. Zła na siebie, włączyła komputer. Była tak rozkojarzona, że nawet nie uderzyła w jego obudowę, kiedy zaczął brzęczeć. Przywołała dane na temat Snooksa i Spindler oraz kazała wyświetlić wizerunki ofiar. Dwie zniszczone twarze. Skutek nadużywania narkotyków i alkoholu oraz ogólnego zaniedbania. Jednak w obliczu Snooksa dostrzegła jakąś żałosną słodycz. W twarzy Spindler nie było natomiast ani grama słodyczy. Odmienna płeć, rasa, pochodzenie. - Pokaż zdjęcia z miejsca, gdzie zginęła Spindler - poleciła. Ten pokój to była zwykła nora, mała, zagracona, z jednym oknem szerokości dłoni. Eve zauważyła jednak, że było tam czysto i porządnie. Spindler leżała na łóżku, na spranych prześcieradłach poplamionych krwią. Oczy miała zamknięte, usta rozchylone. Była naga, a jej ciało nie stanowiło miłego widoku. Coś, co wyglądało na koszulę nocną, leżało starannie złożone na stole obok łóżka. Gdyby nie krew na prześcieradłach, wydawałoby się, że ofiara śpi. Eve doszła do wniosku, że najpierw ją uśpili, a potem rozebrali. Złożyli koszulę. Porządek, dobra organizacja, precyzja. Jak wybrali tę ofiarę? I dlaczego?

Na następnym zdjęciu ciało było odwrócone. Oko kamery pokazywało jego fragmenty, zapominając o godności i skromności. Wychudzony tułów, patykowate nogi. Obwisłe piersi, pomarszczona skóra. Spindler nie wydawała zarobków na pielęgnację ciała. Okazało się to zresztą rozsądne, pomyślała Eve. Jej wysiłki i tak przerwałaby przedwczesna śmierć. - Zbliżenie ran - poleciła i obraz się zmienił. Nacięcia okazały się węższe, niż Eve oczekiwała. Niemal delikatne. I chociaż nikt nie zawracał sobie głowy zamykaniem ran, użyto chirurgicznego preparatu, który zatrzymuje krwawienie. Znów rutynowe postępowanie, zauważyła Eve. Duma z własnych umiejętności. Czy chirurdzy zwykle nie zostawiają zaszywania ran podwładnym? Po wykonaniu najbardziej prestiżowego zadania zostawiano szycie anonimowemu wyrobnikowi. Musiała się jeszcze upewnić, ale wydawało jej się, że właśnie tak to wyglądało na zapisach wideo. - Komputer. Przeanalizuj chirurgiczną procedurę w obu przypadkach. Porównaj. Jakie jest prawdopodobieństwo, że obie operacje zostały wykonane przez tę samą osobę? System przetwarza dane... Analiza zajmie około dziesięciu minut. - Dobrze. - Wstała, podeszła do okna i obserwowała gorączkowy ruch w powietrzu. Niebo przybrało siny kolor. Jakiś minikopter zakołysał się na boki, zmagając się z podmuchami wiatru. Jak skończę pracę, na pewno zacznie padać śnieg albo deszcz ze śniegiem, przyszło jej do głowy. Jazda do domu będzie koszmarem. A Roarke był cztery i pół tysiąca kilometrów stąd, wśród palm pod błękitnym niebem. Pomyślała o zagubionych duszach, szukających ciepła przy ogniu płonącym w zardzewiałej beczce. Gdzie się podzieją, kiedy zacznie padać, a wściekły wiatr będzie hulał po ulicach? Bezwiednie przyłożyła palec do szyby i poczuła, jak przebiega ją zimny dreszcz. I nagle, jak uderzenie w twarz, wróciło do niej' wspomnienie o dziewczynce, którą kiedyś była. Chuda, o pustych oczach, uwięziona w kolejnym nędznym pokoju bez ogrzewania, o oknach z popękanymi szybami. Wiatr wył nieustannie, wdzierał się do środka i dotykał jej skóry lodowatymi palcami. Mróz i głód. Strach. Przerażona siedzi w ciemnościach, całkiem samotna. Wie, że on w każdej chwili może wrócić. Zawsze wracał. A tym razem może nie być wystarczająco pijany, żeby się zwalić na łóżko i zostawić ją w spokoju. Może nie zostawić jej w spokoju, skulonej za rozklekotanym krzesłem, gdzie starała

się skryć przed dojmującym zimnem i przed nim. Zasnęła, drżąc z chłodu i obserwując własny oddech, zmieniający się w białe obłoczki. Kiedy wrócił, nie był dość pijany i nie mogła się przed nim schować. - Chicago. - To słowo wyrwało jej się bezwiednie, paliło w gardle jak trucizna. Ocknęła się i stwierdziła, że przyciska ręce do serca. Znów drżała, tak samo jak w tamtym zimnym pokoju podczas innej zimy. Dlaczego to do mnie wróciło? Starała się równo oddychać. Przełknęła ślinę, żeby się pozbyć gorzkiego smaku w ustach. Skąd wiedziała, że to było w Chicago? Dlaczego była tego najzupełniej pewna? Co to miało za znaczenie? Wściekła, lekko i rytmicznie zabębniła palcami w szybę. To już przeszłość. To się skończyło. Przecież musiało się kiedyś skończyć. Analiza zakończona... Obliczam współczynnik prawdopodobieństwa... Na chwilę zamknęła oczy i szorstko przetarła dłonią suche usta. Liczy się to, co jest teraz, upomniała się w duchu. To, kim teraz jest. Praca, sprawiedliwość, odpowiedzi na pytania. Kiedy jednak usiadła przed komputerem, w głowie nadal jej huczało. Obliczanie skończone. Prawdopodobieństwo, że operacji chirurgicznej na obu ofiarach dokonała ta sama osoba, wynosi 97,8%... - W porządku - powiedziała cicho Eve. - A więc oboje ich załatwił. Ciekawe, ilu jeszcze? Brak danych do wyliczeń... - Nie ciebie pytam, głąbie - powiedziała z roztargnieniem. Pochyliła się i zapominając o głodzie i bólu głowy, zaczęła przeglądać dane. Przejrzała już prawie wszystko, kiedy zapukała Peabody i wsunęła głowę przez szparę w drzwiach. - Jest tu Rosswell. - Bardzo dobrze. Eve wstała z błyskiem w oku, na którego widok Peabody zaczęła współczuć Rosswellowi. Ale że była tylko człowiekiem, czuła miły dreszczyk emocji na myśl o czekającym ją widowisku. Starannie ukrywając oba te uczucia, poszła za przełożoną do sali konferencyjnej. Rosswell był gruby i łysy. Pensja detektywa z łatwością starczała na standardową pielęgnację ciała, jeśli był zbyt leniwy lub głupi, żeby ćwiczyć. Gdyby był choć trochę

próżny, na pewno zafundowałby sobie zastępcze włosy. Jednak u Rosswella dbałość o wizerunek przegrywała z głęboką i namiętną miłością do gier hazardowych. Miłość ta pozostawała nieodwzajemniona. Gry hazardowe nie kochały Rosswella. Dręczyły go, śmiały się z niego, nieustannie mu udowadniały, że się do nich nie nadaje. Ale on nie potrafił z nimi zerwać. Żył w mieszkaniu niewiele lepszym niż zwykła nora niedaleko swojego posterunku - i dwie minuty piechotą od najbliższego kasyna. Kiedy z rzadka dopisywało mu szczęście, wygrana szła na pokrycie długów. Stale robił uniki i zawierał układy z najróżniejszymi mętami. Eve dowiedziała się tego z danych, które przed chwilą przejrzała. W sali konferencyjnej zobaczyła wypalonego gliniarza, który stracił wszelki zapał i chciał się tylko jakoś przechować do emerytury. Kiedy weszła, nie wstał, nadal siedział rozwalony za stołem. Dla ustalenia rozkładu sił Eve patrzyła na niego w milczeniu, dopóki się nie zaczerwienił i nie podniósł z krzesła. Peabody miała rację. Pod pozorną niedbałością krył się strach. - Porucznik Dallas? - Zgadza się, Rosswell. - Pozwoliła mu usiąść, wskazując palcem na krzesło. Znów milczała. Cisza potrafi wyprowadzić z równowagi. A człowiek wyprowadzony z równowagi często mówi prawdę. - Eee... - Brązowe oczy w nalanej twarzy spojrzały na Feeneya, na Peabody i znów na Eve. - O co chodzi, pani porucznik? - Chodzi o spieprzoną policyjną robotę. - Zamrugał nerwowo, a Eve usiadła na brzegu stołu. Patrzyła na niego z góry, a on musiał unieść głowę, żeby spojrzeć jej w oczy. - Sprawa Spindler. Twoja sprawa, Rosswell. Opowiedz mi o niej. - Spindler? - Wzruszył ramionami. Widać było, że w głowie ma pustkę. - Chryste, prowadzę tyle spraw. Kto by tam zapamiętał nazwiska. Dobry policjant zawsze je pamięta, pomyślała. - Erin Spindler, licencjonowana prostytutka na emeryturze. Może to odświeży ci pamięć. Nie wszystkie organy miała na swoim miejscu. - A, tak. - Rozpogodził się. - Zamordowana w łóżku. To zabawne, bo większość życia pewnie spędziła w łóżku. - Nikt się nie roześmiał, a Rosswell odchrząknął niepewnie. - To była prosta sprawa. Miała na pieńku ze swoimi dziewczynami i z ich klientami. Była z tego znana. Przeważnie chodziła naćpana. Nikt nie powiedział mi o niej nic dobrego. Nikt po niej nie płakał. Pewnie wykończyła ją któraś z jej dziewczyn albo niezadowolony klient. Gdzie tu

problem? - Uniósł ramiona. - Społeczeństwo niewiele straciło. - Jesteś idiotą, Rosswell, i chociaż mnie to denerwuje, to sobie tłumaczę, że pewnie się taki urodziłeś. Ale nosisz odznakę, a to znaczy, że nie wolno ci olewać roboty. Nie masz prawa decydować, że sprawa nie jest warta twojego czasu. Twoje śledztwo w sprawie Spindler to jakaś farsa, raport to żałosna amatorszczyzna, a wnioski są godne kretyna. - Hej, zrobiłem, co trzeba. - Nic nie zrobiłeś. - Przywołała na ekran obraz ciała Spindler, tam gdzie dokonano starannego nacięcia. - Chcesz mi wmówić, że to zrobiła uliczna prostytutka? To dlaczego nie zarabia siedmiocyfrowych sum w jakiejś klinice? A może klient? Ale przecież Spindler już nie przyjmowała klientów. Jak do niej dotarł? I dlaczego? Po co mu były jej nerki? - Nie wiem, co się roi w głowie jakiemuś czubkowi. - I właśnie dlatego dopilnuję, żebyś od jutra nie pracował w wydziale zabójstw. - Chwila, moment! - Skoczył na równie nogi i stanął z nią twarzą w twarz. Peabody zerknęła na Feeneya i zobaczyła na jego twarzy lekki, zgoła perwersyjny uśmieszek. - Nie masz powodu, żeby lecieć z tym do mojego szefa. Wszystko robiłem zgodnie z podręcznikiem. - W takim razie w twoim podręczniku brakuje kilku kartek. - Głos Eve brzmiał śmiertelnie spokojnie. - Nie przeprowadziłeś wywiadu w klinikach transplantologii. Nie zająłeś się chirurgami, nawet nie próbowałeś się skontaktować z naszymi wtyczkami na czarnym rynku organów. - A dlaczego miałbym to robić? - Przysunął twarz jeszcze bliżej jej twarzy. - Jakiś świr ją pociął i wziął sobie coś na pamiątkę. Sprawa zamknięta. Kogo obchodzi jakaś zużyta kurwa? - Mnie. I jeśli za pięć sekund się ode mnie nie odsuniesz, to napiszę na ciebie raport. Zajęło mu to trzy sekundy. Odsunął się, głośno zgrzytając zębami. - Zrobiłem, co trzeba - powiedział dobitnie. - Nie masz żadnego powodu, żeby się wtrącać w moje śledztwo i robić mi kłopoty. - Spieprzyłeś robotę, Rosswell. A kiedy twoje śledztwo zazębia się z moim i widzę, jak bardzo je spieprzyłeś, to mam wszelkie możliwe powody, żeby się wtrącać. Mamy tu bezdomnego, któremu wycięto serce. Analiza prawdopodobieństwa wykazała, że zrobiła to ta sama osoba, która pokroiła Spindler. - Słyszałem, że w tej sprawie to ty coś spieprzyłaś. - Uśmiechał się triumfalnie. Był tak spanikowany, że zdecydował się zaatakować. - Znasz Bowers, co? - Również się uśmiechnęła, ale zrobiła to w taki sposób, że

Rosswell znów zaczął się pocić. - Nie przepada za tobą. - Co za cios. Naprawdę zrobiłeś mi przykrość. A jak jest mi przykro, to zaraz chcę się na kimś odegrać. Chciałbyś być tym kimś? Oblizał wargi. Gdyby byli sami, wycofałby się bez szemrania. Ale patrzyło na niego dwoje innych policjantów. Plotka rozejdzie się dwa razy szybciej. - Jeśli tkniesz mnie choć palcem, złożę skargę. Tak jak Bowers. A wtedy ci z wydziału wewnętrznego na pewno wezmą się za ciebie i nie pomoże et nawet to, że jesteś pupilką Whitneya. Ręka sama zwinęła jej się w pięść. Z przyjemnością rozkwasiłaby mu nos, ale tylko spoglądała mu prosto w oczy. - Słyszałeś, Feeney? Rosswell chce na mnie naskarżyć. - Widzę, że już się trzęsiesz ze strachu. - Uradowany Feeney podszedł bliżej. - Może ja przyłożę temu dupkowi w twoim imieniu? - To bardzo miło z twojej strony, ale najpierw postarajmy się to załatwić jak dorośli ludzie. Rosswell, niedobrze mi się robi, jak na ciebie patrzę. Może wiele lat temu zdobyłeś tę odznakę uczciwie, ale teraz na pewno ci się nie należy. Nie nadajesz się nawet na zbieracza sztywnych. I właśnie tak napiszę w swoim raporcie. Tymczasem nie jesteś już prowadzącym w śledztwie w sprawie Spindler. Przekaż wszystkie raporty i dane mojej asystentce. - Nie zrobię tego, dopóki nie dostanę polecenia od swojego szefa. - Chciał za wszelką cenę ocalić twarz, ale nie potrafił nawet nadać swojemu głosowi odpowiednio pogardliwego tonu. - Nie pracuję dla ciebie. Twój stopień, opinia i cała forsa twojego męża gówno dla mnie znaczą. - Przyjęłam do wiadomości - odparła spokojnie. - Peabody, połącz mnie z kapitanem Desevresem ze sto sześćdziesiątego drugiego. - Tak jest. Eve powstrzymała gniew, chociaż drogo ją to kosztowało. Ból głowy stał się bardziej dokuczliwy, a skurcz w żołądku jeszcze silniejszy. Trochę jej pomógł widok spoconego ze strachu Rosswella. Kiedy drobiazgowo opisała szczegóły zdarzenia, nie zostawiła suchej nitki na jego sposobie prowadzenia śledztwa i zażądała przekazania sprawy wraz z wszelkimi danymi i raportami. Desevres poprosił o godzinę zwłoki, ale wszyscy wiedzieli, że zrobił to dla zachowania formy. Rosswell wypadł z gry i pewnie miał jeszcze dostać o wiele boleśniejszą reprymendę od swojego szefa.

Kiedy Desevres się rozłączył, Eve zebrała papiery i dyski. - To wszystko, Rosswell. Wstał z twarzą pobladłą z wściekłości i upokorzenia. - Bowers dobrze zrobiła. Mam nadzieję, że cię pogrąży. Eve zerknęła w jego stronę. - Detektywie Rosswell, jest pan wolny. Peabody, skontaktuj się z Morrisem z medycznego. Trzeba go powiadomić o sprawie Spindler. Feeney, czy możemy trochę popędzić McNaba? Może coś już znalazł? Rosswell, potraktowany jak powietrze, dla odmiany poczerwieniał niczym burak. Kiedy wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi, Feeney uśmiechnął się do Eve. - W ostatnich dniach zyskałaś nowych przyjaciół. - To dzięki mojej nietuzinkowej osobowości i błyskotliwej inteligencji. Nie mogą mi się oprzeć. Boże, co za palant. - Usiadła, starając się opanować irytację. - Sprawdzę klinikę przy Canal Street. Przez ostatnie dwanaście lat Spindler robiła tam badania okresowe. Może i Snooks się tam pojawiał. Dobry punkt zaczepienia, przynajmniej na początek. Peabody, jedziesz ze mną. Zjechały windą do garażu i ledwie zdążyły z niej wyjść, Feeney wywołał ją przez wideokom. - Masz coś? - McNab trafił na sprawę ćpuna, Jaspera Motta. Kolejne wycięte serce, trzy miesiące temu. - Trzy miesiące? Kto prowadzi śledztwo? Jakie są tropy? - To nie było u nas, tylko w Chicago. - Co? - Znów poczuła na skórze lodowaty powiew, zobaczyła pękniętą szybę w oknie. - W Chicago - powtórzył i spojrzał na nią uważnie. - Nic ci nie jest? - Nie, nic. - Patrzyła przed siebie, w głąb długiego tunelu garażu, gdzie przy wozie cierpliwie czekała jej asystentka. - Prześlij Peabody nazwisko prowadzącego i najważniejsze fakty. Każę jej skontaktować się z policją chicagowską i wydobyć od nich dokumenty ze śledztwa. - Dobra, nie ma sprawy. Zjedz coś, mała. Wyglądasz, jakby ci coś dolegało. - Nic mi nie jest. Powiedz McNabowi, że dobrze się spisał. Niech się tak dalej stara. - Jakieś kłopoty, Dallas? - zapytała Peabody. - Nie. - Eve rozkodowała zabezpieczenia wozu i wsiadła. - Mamy jeszcze jednego w Chicago. Feeney prześle ci bardziej szczegółowe informacje. Wyślesz prośbę o ujawnienie

nazwiska prowadzącego i dokumentów ze śledztwa. Kopie dla komendanta. Zrób to zgodnie z przepisami, ale jak najszybciej. - W przeciwieństwie do niektórych mam wszystkie kartki w podręczniku - oznajmiła Peabody zasadniczym tonem. - Jak to się stało, że taki Rosswell został detektywem? - Bo życie czasami jest do bani. Pacjenci kliniki przy Canal Street z całą pewnością mieli życie do bani. W poczekalni roiło się od cierpiących, zrezygnowanych, umierających. Jakaś kobieta z posiniaczoną twarzą karmiła piersią niemowlę, a drugie dziecko zanosiło się płaczem u jej stóp. Ktoś kasłał chrypliwie i monotonnie. Kilka licencjonowanych prostytutek patrzyło przed siebie znudzonym, niewidzącym wzrokiem, czekając na przepisowe badania, bez których nie mogłyby dziś wrócić do pracy. Eve podeszła do okienka, za którym przy biurku siedziała pielęgniarka dyżurna. - Wypełnij odpowiedni formularz - powiedziała znużonym, obojętnym głosem. - Nie zapomnij wpisać numeru karty medycznej, osobistego numeru identyfikacyjnego i aktualnego adresu. Zamiast odpowiedzi Eve wyjęła odznakę i przyłożyła ją do pancernej szyby. - Kto jest tu kierownikiem? Znudzone szare oczy pielęgniarki spoczęły na odznace. - Dzisiaj to będzie doktor Dimatto. Właśnie jest u niej pacjent. - Czy jest tu jakieś biuro, pomieszczenie prywatne? - Można to i tak nazwać. Eve tylko przechyliła głowę, a pielęgniarka, wyraźnie zirytowana, odblokowała drzwi. Z nieukrywaną niechęcią poprowadziła je w głąb krótkiego korytarza. Peabody obejrzała się za siebie. - Jeszcze nigdy nie byłam w takim miejscu. - No to masz szczęście. - Eve swego czasu nieraz trafiała do takich przybytków. Pielęgniarka wskazała im niewielki pokój, którego dyżurujący w klinice lekarze używali jako biura. Stały tu dwa krzesła, biurko wielkości skrzynki i sprzęt komputerowy chyba jeszcze gorszy niż ten, którego Eve musiała używać na komendzie. Nie było okna, ale ktoś dla rozweselenia wnętrza powiesił na ścianach plakaty i postawił zielone pnącze w obtłuczonej doniczce. Na półce, między chwiejnym stosem medycznych dysków i modelem ludzkiego ciała, leżał bukiecik kwiatów z papieru. - Snooks - wymamrotała Eve. - Bywał w tej klinice.

- Słucham? - To jego kwiaty. - Eve wzięła je z półki. - Kogoś tutaj polubił i dał mu te kwiaty. A ten ktoś na tyle je sobie cenił, że je zachował. Peabody, właśnie znalazłyśmy ogniwo łączące dwie sprawy. Nadal trzymała bukiecik, kiedy drzwi się otworzyły. Weszła przez nie młoda drobna kobieta w białym fartuchu zarzuconym na luźny sweter i sprane dżinsy. Włosy miała krótkie i jeszcze bardziej potargane niż włosy Eve, ale ich oryginalny miodowy kolor podkreślał świeżość cery. Oczy patrzyły surowo, a głos zabrzmiał groźnie. - Macie trzy minuty, czekają na mnie pacjenci. Odznaka policyjna nic tutaj nie znaczy. Eve uniosła brew, Taki wstęp mógłby ją zirytować, gdyby nie to, że spostrzegła pod oczami lekarki sine cienie zmęczenia, a jej sztywna postawa świadczyła o fizycznym wyczerpaniu. Sama zbyt często pracowała do upadłego, żeby nie rozpoznać tych oznak i nie wykazać zrozumienia. - Spotyka nas dzisiaj wiele dowodów sympatii. Jestem porucznik Eve Dallas, to moja asystentka Peabody - oznajmiła zwięźle. - Potrzebuję informacji o dwojgu pacjentach. - Jestem doktor Louise Dimatto i nie udzielam informacji o pacjentach. Ani policji, ani nikomu innemu. Jeśli to wszystko... - Ci pacjenci nie żyją - oznajmiła Eve, widząc, że doktor Dimatto chce wyjść. - Zostali zamordowani. Jestem z wydziału zabójstw. Louise odwróciła się i spojrzała na Eve uważniej. Zobaczyła zwinne ciało, surową twarz i zmęczone oczy. - Prowadzisz śledztwo w sprawie morderstwa? - W sprawie dwóch morderstw. - Eve wyciągnęła przed siebie papierowe kwiaty. - To twoje? - Tak. A więc... - Głos młodej lekarki zamarł, na twarzy pojawiła się troska. - O, nie! Snooks! Kto by go zabił? Trudno o bardziej nieszkodliwego człowieka. - Był twoim pacjentem? - Tak naprawdę nie był niczyim pacjentem. - Louise podeszła do wiekowego autokucharza i zaprogramowała kawę. - Raz na tydzień wyjeżdżamy w teren medibusem, żeby dotrzeć bezpośrednio do pacjentów. - Maszyna zasyczała, Louise z przekleństwem otworzyła drzwiczki. Wewnątrz zobaczyła kałużę czegoś, co wyglądało jak jakiś obrzydliwy płyn ustrojowy. - Znów zabrakło kubków - wymamrotała. Odwróciła się, zostawiając

drzwiczki otwarte. - Obcinają nam fundusze. - Wiem coś na ten temat - stwierdziła sucho Eve. Louise uśmiechnęła się blado i przetarła oczy. - Widywałam Snooksa, kiedy wypadała moja kolej na wyjazdy medibusem. Jakiś miesiąc temu przekupiłam go, żeby się zgodził na badanie. Za cenę dziesięciu żetonów kredytowych stwierdziłam, że jeśli nie zacznie się odpowiednio leczyć, to za pół roku umrze na raka. Próbowałam mu to wszystko wytłumaczyć, ale nic go to nie obchodziło. Dał mi kwiaty i powiedział, że miła ze mnie dziewczyna. - Westchnęła przeciągle. - Co prawda nie udało mi się go namówić na badanie psychiatryczne, ale z głową miał chyba w porządku. Po prostu miał wszystko gdzieś. - Na pewno są tu gdzieś wyniki badania. - Mogę ich poszukać, ale po co? Skoro został zamordowany, to nie rak go zabił. - Potrzebuję ich do akt sprawy - wyjaśniła Eve. - Potrzebne mi też dane o Erin Spindler. Przychodziła tu na badania. - Spindler? - Louise potrząsnęła głową. - Chyba nie była moją pacjentką. Ale jeśli chcecie informacji, muszę wiedzieć więcej. Jak zginęli? - Można powiedzieć, że podczas operacji. - Eve opowiedziała jej o obu przypadkach. Louise z początku była tym wstrząśnięta, ale potem jej oczy stały się chłodne i obojętne. Zastanowiła się chwilę i potrząsnęła głową. - O Spindler nic nie potrafię powiedzieć, ale jestem pewna, że Snooks nie miał żadnego pełnosprawnego narządu, nawet jak na wymagania czarnego rynku. - Ktoś wyjął mu serce w wybitnie fachowy sposób. Kto jest tu najlepszym konsultantem chirurgicznym? - Nie pracujemy z konsultantami z zewnątrz - wyjaśniła znużona Louise. - Ja jestem takim konsultantem. Więc jeśli chcecie zabrać mnie na przesłuchanie albo o coś oskarżyć, musicie zaczekać, aż skończę przyjmować pacjentów. Eve niemal się uśmiechnęła. - Teraz nie ma mowy o żadnym oskarżeniu. Chyba że chcesz się przyznać. Do tego. Wyjęła z torby dwa zdjęcia ofiar i podała jej. Louise przyjrzała się im z zaciśniętymi ustami. Potem wolno wypuściła powietrze. - Ktoś ma magiczne ręce - powiedziała cicho. - Ja jestem dobra, ale daleko mi do takiego mistrzostwa. Dokonać takiej operacji w legowisku bezdomnego, w takich warunkach! - Potrząsnęła głową i oddała zdjęcia. - To, co zrobiły te ręce, jest potworne, ale podziwiam ich umiejętności.

- A czyje to mogą być ręce? - Nie mam znajomości wśród arystokracji mojej profesji, a tam właśnie należy szukać sprawcy. To musi być jeden z książąt chirurgii. Poproszę Jan, żeby znalazła to, czego potrzebujecie. Muszę wracać do pacjentów. - Lekarka zatrzymała się jednak i spojrzała na kwiaty. W jej oczach, obok zmęczenia, ukazało się coś na kształt bólu. - Wypleniliśmy większość chorób, inne nauczyliśmy się leczyć, tak że ludzie nie muszą już na nie umierać. Niektórzy nadal umierają przedwcześnie, dlatego że są biedni, przerażeni lub zbyt uparci, żeby szukać pomocy. Ale z tym też walczymy i w końcu wygramy. - Przeniosła wzrok na Eve. - Wierzę w to. Na tym froncie wygramy, ale na pani froncie, pani porucznik, nigdy nie będzie ostatecznego zwycięstwa. Człowiek zawsze pozostanie drapieżnikiem. Ale ja i tak nadal będę naprawiać uszkodzone ciała, a pani czyścić miasto z mętów. - Ja też mam swoje zwycięstwa, pani doktor. Za każdym razem, kiedy wsadzam drapieżnika do klatki, odnoszę zwycięstwo. W sprawie Snooksa i Spindler też wygram. Może pani na to liczyć. - Ja już na nic nie liczę. - Louise wyszła z pokoju, do czekających na nią chorych i zrozpaczonych. To bardzo... zabawne. Ale w końcu nad wielkim dziełem nie można pracować bez przerwy. Od czasu do czasu trzeba odpocząć lub zażyć rozrywki. Okoliczności sprawiły, że muszę się zmierzyć z kobietą, która ma opinię niezłomnej. To niewątpliwie inteligentna i zdeterminowana osoba, dobry fachowiec w swojej dziedzinie. Ale choćby była najbardziej niezłomna, inteligentna i zdeterminowana, nadal pozostaje policjantką. A ja potrafię się z policjantami obchodzić. Wiem, jak się ich pozbyć, w taki czy inny sposób. To niedorzeczność, że ci, którzy narzucają innym prawa - prawa, które zmieniają się tak często i łatwo jak wiatr - wierzą, że mogą mnie osądzać. Postanowili nazwać moje dzieło morderstwem. Usuwanie, i to w bardzo humanitarny sposób, uszkodzonych,

bezużytecznych

czy nieproduktywnych

jest

takim samym

morderstwem jak usunięcie wszy z ludzkiego ciała. Jednostki, które wybrałem, to zwykłe robactwo. I to w dodatku chore i umierające. Społeczeństwo, które teraz chce je pomścić, samo uważa owe jednostki za skażone, zepsute, skazane na śmierć. Gdzie były prawa i wołania o sprawiedliwość, kiedy te żałosne istoty kuliły się w swoich norach, wegetowały wśród własnych brudów? Gdy żyły, pogardzano nimi, ignorowano je, przypisywano im wszystko co najgorsze. Martwi o wiele lepiej przysłużą się wielkiej sprawie niż żywi.

Ale skoro ktoś chce to nazwać morderstwem, zgadzam się. Tak samo jak przyjmuję wyzwanie tej upartej kobiety. Niech węszy i szuka, oblicza i dedukuje. Ta rozgrywka sprawi mi przyjemność. A jeśli zawzięta pani porucznik stanie się uciążliwa albo szczęście jej dopisze i znajdzie się zbyt blisko mnie i mojego dzieła? Rozprawię się z nią. Nawet porucznik Dallas ma swoje słabości.

7 McNab znalazł następnego martwego bezdomnego w zaułku Paryża. Brakowało mu wątroby, ale jego ciało rozszarpały dzikie koty, gnieżdżące się w slumsach, więc trudno było coś więcej wywnioskować. Eve dodała jednak jego nazwisko do akt sprawy. Wzięła wszystkie dokumenty do domu. Miała zamiar pracować, dopóki Roarke nie wróci z Nowego Los Angeles. Summerset tym razem jej nie rozczarował. Zjawił się w holu, kiedy tylko weszła do środka. Spojrzał na nią i krytycznie zmarszczył nos. - Jest pani spóźniona i nie uznała pani za stosowne powiadomić mnie o zmianie planów, wnioskuję więc, że już pani zjadła wieczorny posiłek. Jej ostatnim posiłkiem był gumowaty batonik wyszperany w biurku, ale tylko wzruszyła ramionami i zdjęła kurtkę. - Nie musisz mi nic przygotowywać, asie. - To mnie cieszy. - Patrzył, jak rzuca kurtkę na barierkę schodów. Oboje wiedzieli, że robi to świadomie, żeby go zdenerwować. - Nie mam zamiaru nic dla pani przygotowywać, skoro pani nie chce powiadamiać mnie o swoich planach. Zmierzyła jego chudą, wysoką postać krytycznym wzrokiem. - To będzie dla mnie nauczka. - Ma pani asystentkę. Mogłaby pani w każdej chwili zawiadamiać, że wróci o innej porze, żeby w domu mógł panować porządek. - Peabody ma ważniejsze sprawy na głowie, tak samo jak ja. - Pani praca nie jest przedmiotem mojej troski - stwierdził ze złośliwym uśmiechem. Natomiast jest nim to domostwo. Wpisałem do pani kalendarza imprezę dobroczynną w SLA. Będą oczekiwać pani obecności w stroju wieczorowym... - Znacząco spojrzał na jej zniszczone buty i pogniecione spodnie. - Jeśli to oczywiście możliwe, o siódmej trzydzieści, w piątek. - Trzymaj swoje kościste paluchy z dala od mojego kalendarza. - Zrobiła krok w jego kierunku. - Pani mąż życzył sobie, żebym przypomniał pani o tej imprezie i wpisał ją do kalendarza. - Uśmiechnął się z zadowoleniem. Postanowiła, że porozmawia z Roarkiem na temat napuszczania na nią tego domorosłego faszysty. - A ja sobie życzę, żebyś się nie wtrącał do moich spraw.

- Polecenia wydaje mi pani mąż, nie pani. - A mnie poleceń nie wydaje ani Roarke, ani ty - odpaliła. - Ugryź mnie gdzieś. Rozeszli się, oboje dość zadowoleni ze spotkania. Poszła prosto do autokucharza w gabinecie. Byłaby nieszczęśliwa, gdyby wiedziała, że Summerset specjalnie naprowadził jej myśli na temat posiłku. Przewidział, że na pewno coś zje, żeby zrobić mu na złość. Inaczej najprawdopodobniej całkiem by o tym zapomniała. Na samej górze menu zobaczyła duszoną wołowinę z kluskami, a ponieważ było to jej ulubione danie, zaprogramowała je. Gdy tylko maszyna brzęczykiem potwierdziła przyjęcie zamówienia, u jej nóg pojawił się kot. - Dobrze wiem, że już jadłeś - wymamrotała. Kiedy otworzyła drzwiczki i wokół rozniósł się smakowity zapach, Galahad zamiauczał przenikliwie. Żeby mu dogodzić, a jednocześnie uciszyć, Eve przełożyła łyżkę potrawy do jego miski. Rzucił się na jedzenie, jakby to była żywa mysz, która w każdej chwili może uciec. Eve zaniosła swój obiad oraz filiżankę kawy do gabinetu i postawiła na biurku. Jedząc z roztargnieniem, włączyła komputer i zaczęła przeglądać dane. Wiedziała, co mówi jej instynkt, ale musiała poczekać na transfer wszystkich plików, żeby wykonać analizę prawdopodobieństwa i zweryfikować wnioski. Dokumentacja medyczna z kliniki przy Canal Street wykazywała, że Spindler cierpiała na chorobę nerek, będącą rezultatem jakiejś infekcji z dzieciństwa. Jej nerki funkcjonowały, ale były uszkodzone i wymagały regularnego podawania leków. Zniszczone serce i uszkodzone nerki, pomyślała. Była pewna, że ofiary z Chicago i Paryża również miały niesprawne organy. Wniosek nasunął jej się sam. Chodziło mu o konkretne osoby z konkretnymi schorzeniami narządów. - Dużo pan podróżuje, prawda, doktorze Śmierć? Nowy Jork, Chicago, Paryż. Gdzie jeszcze był? Dokąd się wybiera teraz? A jeśli on nie jest z Nowego Jorku? Może mieszkać gdziekolwiek, podróżować swobodnie po całej Ziemi i jej satelitach. Ale ktoś na pewno go zna, rozpozna jego robotę. Doszła do wniosku, że to ktoś dojrzały. Dodała to spostrzeżenie do profilu psychologicznego, sporządzonego przez Mirę. Wykształcony, z długoletnią praktyką. Zapewne w swojej karierze ocalił niezliczoną liczbę ludzkich istnień. Co się stało, że zaczął odbierać życie? Szaleństwo? Żadna zwykła choroba umysłowa jej tu nie pasowała. Z całą pewnością był arogancki. Arogancki, dumny, o rękach cudotwórcy. Pracował metodycznie, w swoich

miastach przeczesywał określony typ dzielnic, żeby wybrać odpowiednie okazy. Okazy. Zacisnęła usta. Tak, właśnie okazy. Pewnie tak postrzegał tych ludzi. Prowadził eksperymenty, ale jakie i po co? Będzie musiała przyjrzeć się działowi badawczemu w Centrum Drake'a. Jakie znajdzie połączenie między tym pałacem medycyny a nędzną ruderą kliniki przy Canal Street? On widział kartoteki obu ośrodków, znał pacjentów, ich zwyczaje i schorzenia. Właśnie o te schorzenia mu chodziło. Ze zmarszczonym czołem Eve poleciła wyszukanie artykułów i danych na temat transplantacji i rekonstrukcji organów wewnętrznych. Godzinę później słowa skakały jej przed oczami, w głowie huczało. Jej frustrację pogłębiało to, że co chwila musiała prosić o definicje i wyjaśnienia setek terminów i wyrażeń. Doszła do wniosku, że rozszyfrowanie tego medycznego bełkotu zabierze jej całą wieczność. Potrzebowała eksperta, konsultanta, który znałby się na tej dziedzinie wiedzy lub był w stanie się w nią zagłębić i wytłumaczyć jej wszystko prostym, policyjnym językiem. Dobiegała już północ, było więc za późno, żeby skontaktować się z Mirą lub Morrisem. Spośród ludzi związanych z medycyną ufała tylko tym dwojgu. Sycząc ze zniecierpliwienia, przedzierała się przez kolejny artykuł. Nagle wpadło jej w oko doniesienie prasowe z 2034 roku. KLINIKA NORDICK OGŁASZA PRZEŁOM W DZIEDZINIE MEDYCYNY Po ponad dwudziestu latach doświadczeń i studiów nad budową sztucznych organów wewnętrznych

doktor

Westley

Friend,

szef

działu

badawczego

kliniki

Nordick,

zakomunikował, że jego zespołowi udało się wytworzyć i wszczepić serce, płuca i nerki pacjentowi X. Klinika Nordick, wraz z centrum Drake'a w Nowym Jorku, poświęciła ponad dwie dekady na prace nad stworzeniem organów, które nadawałyby się do masowej produkcji, a działałyby nawet sprawniej niż oryginalna ludzka tkanka. W dalszej części artykułu opisano wpływ tego dokonania na rozwój medycyny i stan zdrowia społeczeństwa. Społeczność lekarska na wieść o odkryciu materiału z łatwością przyjmowanego przez żywy organizm z radości podskoczyła do sufitu. Co prawda dzięki badaniom i operacjom prenatalnym dzieci rzadko rodziły się obciążone, na przykład, wadami serca, jednak wciąż zdarzały się niedopatrzenia. Można było wyhodować dany organ, używając tkanki pacjenta, ale zabierało to wiele czasu. Teraz wadliwe serce można było szybko usunąć i zastąpić je, jak to określał Friend, długowiecznym organem zastępczym, który będzie funkcjonował długo po tym, jak dziecko osiągnie średnią przewidywaną długość życia, czyli skończy sto dwadzieścia lat.

Jak dalej pisano w artykule, organu można było użyć ponownie i w przypadku śmierci pierwotnego właściciela wszczepić go innym pacjentom. Chociaż w obu ośrodkach planowano zakończenie prac nad rekonstrukcją ludzkich narządów, to badania nad sztucznymi organami miały być nadal prowadzone. A więc badanie możliwości rekonstruowania uszkodzonych ludzkich narządów zostało zaniechane dwadzieścia lat temu. Czyżby ktoś postanowił znów je rozpocząć? Klinika Nordick w Chicago. Drake w Nowym Jorku. Jeszcze jeden wspólny punkt. - Komputer. Wyszukaj i wyświetl dane na temat doktora Westleya Frienda, powiązanego z kliniką Nordick w Chicago. Wykonuję... Friend, doktor Westley, numer identyfikacyjny 987 - 002 - 34RF, urodzony w Chicago, Illinois, 15 grudnia 1992. Zmarł 12 września 2058. - Zmarł? W jaki sposób? Śmierć samobójcza. Przez wstrzyknięcie śmiertelnej dawki barbituranów. Zostawił żoną Ellen, syna Westleya juniora, córkę Claire, wnuki... - Wystarczy - przerwała maszynie. Później pomyśli o takich szczegółach. - Znajdź wszystkie dane o samobójstwie omawianego podmiotu. Wykonują... Pytanie odrzucone. Dostęp do danych zablokowany. Jeszcze zobaczymy, pomyślała. Rano przełamie blokadę. Wstała i w zamyśleniu zaczęła krążyć po pokoju. Chciała się o doktorze Westleyu Friendzie dowiedzieć wszystkiego, przyjrzeć się jego badaniom, współpracownikom. Chicago. Zadygotała. Być może będzie musiała się tam wybrać. Przecież już tam kiedyś była i wtedy wcale nie napełniło jej to niepokojem. Ale wtedy jeszcze nie pamiętała. Otrząsnęła się i poszła dolać sobie kawy. Znalazła wspólne ogniwo łączące dwa miasta, dwa centra medyczne. Czy wkrótce się dowie, że w Paryżu istnieje jakaś siostrzana instytucja? A może też w innych miastach? Wszystko się zresztą zgadzało. Znajdował właściwy egzemplarz, pobierał próbkę, a potem chciał nad nią pracować w odpowiednich warunkach. Musiał mieć do dyspozycji świetnie wyposażone laboratorium, gdzie wszyscy go znali i nie zadawali zbędnych pytań. Potrząsnęła głową. Jak mógł prowadzić eksperymenty, badania czy co tam robił, wykorzystując laboratorium renomowanego ośrodka? Trzeba było prowadzić jakąś dokumentację, współpracować z personelem. Ktoś musiał w końcu o coś zapytać, zażądać zezwoleń. A jednak prowadził swoje prace i miał jakiś cel.

Przetarła zmęczone oczy i usiadła w wygodnym fotelu, który często służył jej do spania. Postanowiła pięć minut odpocząć, żeby jej umysł przetasował nowe informacje. Tylko pięć minut, zapewniła się w duchu i zamknęła oczy. Natychmiast zapadła w sen. Śniło jej się Chicago. Powrotny lot z Zachodniego Wybrzeża dał Roarke'owi czas na uporządkowanie interesów. Do domu przybył więc z jasnym umysłem. Spodziewał się, że zastanie Eve w jej gabinecie. Zwykle unikała ich wspólnego łóżka, jeśli jego w nim nie było. Wiedział, że kiedy śpi sama, męczą ją koszmary, i nie mógł tego znieść, Przez ostatnie miesiące starał się jak najmniej podróżować w interesach. Dla niej i dla siebie. Teraz miał kogoś, dla kogo warto było wracać do domu, kogoś, kto się liczył. Zanim pojawiła się w jego życiu, nie był samotny ani niespełniony. Wiódł dostatnie, niepozbawione celu życie, prowadził satysfakcjonujące interesy. Inne kobiety często go bawiły. Miłość odmienia człowieka, uznał, podchodząc do domowego skanera. Kiedy człowiek kocha, wszystko inne schodzi na drugi plan. - Gdzie jest Eve? - zapytał. Porucznik Dallas przebywa w swoim biurze - poinformowało urządzenie. - No tak, oczywiście - wymamrotał. Na pewno pracowała, pomyślał, wspinając się po schodach. Pewnie zmęczenie w końcu ją pokonało. Teraz drzemie w swoim fotelu, zwinięta w kłębek niczym kot. Znał ją tak dobrze. Napawało go to dziwną radością. Wiedział, że prowadzone śledztwo, dopóki nie zostanie zamknięte, zajmuje jej cały umysł i serce, czas i umiejętności. Nie spocznie, dopóki po raz kolejny nie doprowadzi do tego, że sprawiedliwości stanie się zadość - dla umarłych. Na krótki czas udawało mu się odciągnąć ją od śledztwa, złagodzić napięcie. Poza tym mógł - i chciał - z nią współpracować. To również przynosiło korzyść im obojgu. On przekonał się, że lubi kolejne stadia policyjnej roboty, lubi patrzeć, jak coraz to nowe fragmenty układanki trafiają na odpowiednie miejsca. Może dlatego tak mu się to podobało, że przez większość życia znajdował się po drugiej stronie barykady. Na wspomnienie dawnych dni uśmiechnął się trochę nostalgicznie. Nie zmieniłby w swoim życiu niczego, ponieważ każdy krok wiódł go tutaj. I sprowadził do niego Eve. Poszedł korytarzem, jednym z wielu w tym ogromnym domu, wypełnionym dziełami sztuki, które zdobył w mniej lub bardziej legalny sposób. Eve nie w pełni rozumiała jego

zamiłowanie do rzeczy materialnych. Zdobywanie ich, gromadzenie, nawet dawanie ich innym oddalało go od tego chłopca z zaułków Dublina, którego jedyną bronią był spryt i odwaga. Podszedł do drzwi, za którymi najcenniejszy skarb jego życia spał w fotelu, z bronią nadal przytroczoną do boku. Eve miała cienie pod oczami i siniec na policzku. Zmartwiło go i jedno, i drugie, ale kolejny raz powtórzył sobie, że Eve jest, jaka jest, i właśnie za to ją kocha. Kot spał na jej kolanach, a kiedy Roarke wszedł do środka, obudził się i patrzył na niego bez zmrużenia powiek. - Pilnujesz jej? Teraz moja kolej - powiedział z uśmiechem Roarke. Nagle Eve zaczęła jęczeć i uśmiech zniknął z jego ust. Rzuciła się niespokojnie, zaszlochała boleśnie. Dwoma susami przemierzył pokój i wziął ją w ramiona, chociaż opierała się i wyrywała. - Nie, nie krzywdź mnie. Będzie bolało. - Jej głos brzmiał słabo, jak głos bezbronnego dziecka, i Roarke'owi omal nie pękło serce. - Wszystko w porządku. Nikt cię nie skrzywdzi. Jesteś w domu. Eve, jestem przy tobie. - Zadziwiało go i bolało, że chociaż jego żona codziennie staje oko w oko ze śmiercią, wobec nocnych koszmarów jest całkiem bezradna. Przesunął ją, usiadł w fotelu, wziął ją na kolana i zaczął kołysać. - Jesteś bezpieczna. Przy mnie nic ci nie grozi. Ocknęła się z trudem. Skórę miała wilgotną, drżała na całym ciele, oddychała chrapliwie. Kiedy wyczuła jego bliskość, zobaczyła, że jest przy niej, uspokoiła się. - Nic mi nie jest. Zawstydziła się własnej słabości i strachu. Chciała się odsunąć, ale jej nie pozwolił. Nigdy jej na to nie pozwalał. - Nie uciekaj - powiedział cicho, gładząc ją po plecach. - Przytul się do mnie. Przywarła do niego, wtuliła twarz w jego szyję i obejmowała go, dopóki drżenie nie ustało. - Nic mi nie jest - powtórzyła, tym razem niemal szczerze. - To nic takiego. Nagłe wspomnienie z zamierzchłej przeszłości. Jego dłoń znieruchomiała, a potem podążyła ku jej karkowi, żeby rozmasować napięte mięśnie. - Następne wspomnienie? - Wzruszyła lekko ramieniem, a on spojrzał jej w oczy. -

Opowiedz mi o tym. - Jeszcze jeden pokój, jeszcze jedna noc. - Głęboko wciągnęła powietrze, wolno je wypuściła. - Chicago. Nie wiem dlaczego, ale jestem pewna, że to było w Chicago. W pokoju panował chłód, szyby w oknach popękały. Ukryłam się za krzesłem, ale kiedy wrócił, znalazł mnie. I znów mnie zgwałcił. Nic nowego. Już dawniej to wiedziałam. - Wiedziałaś, ale to nie znaczy, że tym razem mniej bolało. - Chyba nie. Muszę się ruszyć. - Wstała, żeby rozprostować kości i otrząsnąć się z resztek koszmaru. - Znaleźliśmy kolejne ciało w Chicago. Taki sam sposób działania. Pewnie właśnie to wywołało wspomnienia. Dam sobie radę. - Bez najmniejszej wątpliwości. Zawsze sobie radziłaś. - Również wstał, podszedł do żony i położył jej ręce na ramionach. - Ale nie musisz się już zmagać samotnie. Kiedy tak mówił, czuła wdzięczność, ale jednocześnie krępowało jato. - Nadal mnie zaskakujesz. Czasami myślę, że już się do ciebie przyzwyczaiłam, ale to nieprawda. - Położyła dłonie na jego rękach. - Cieszę się, że tu jesteś. Dobrze, że już wróciłeś do domu. - Kupiłem ci prezent. - Roarke! Uśmiechnął się, słysząc odruchowe zniecierpliwienie w jej głosie. - Spodoba ci się. - Pocałował dołeczek w jej podbródku i wziął teczkę, którą przyniósł do gabinetu. - I tak już nie mam gdzie trzymać prezentów od ciebie - zaczęła. - Powinieneś jakoś nad tym zapanować. - Dlaczego? To dla mnie przyjemność. - No, może... Ale dla mnie... - Urwała ze zdziwienia na widok tego, co wyjął z teczki. - Co to, u diabła, takiego?! - Moim zdaniem, kot. - Ze śmiechem wręczył jej pluszowe zwierzątko. - Zabawka. Ma pani za mało zabawek, pani porucznik. Zaśmiała się wesoło. - Wygląda zupełnie jak Galahad. - Pogładziła jednym palcem roześmiany pyszczek. Nawet oczy ma takie same. - Musiałem poprosić, żeby zmienili ten drobny szczegół. Ale kiedy go zobaczyłem, od razu wiedziałem, że musimy go mieć. Z uśmiechem głaskała miękką zabawkę. Nawet nie przyszło jej do głowy, że nigdy nie miała lalki. Natomiast Roarke od razu to odgadł.

- Ten kot ma głupią minę - stwierdziła. - Ładnie tak mówić o naszym synku? - Zerknął na Galahada, który znów zajął fotel. Jego dwukolorowe oczy zwęziły się podejrzliwie, ogon kołysał się nerwowo. - Rywalizacja między rodzeństwem - zawyrokował Roarke. Eve posadziła zabawkę na honorowym miejscu na biurku. - Zobaczymy, czy się polubią. - Musisz się przespać - powiedział Roarke, widząc, że zerka w stronę komputera. Pracą zajmiemy się rano. - Tak, chyba masz rację. Wszystkie te medyczne terminy już zaczynają mi się mieszać w głowie. Wiesz coś o organach zastępczych NewLife? Uniósł brew, ale Eve była zbyt rozkojarzona, żeby to zauważyć. - Być może - odparł. - Porozmawiamy o tym rano. Chodź do łóżka. - I tak na razie z nikim się nie mogę skontaktować. - Tłumiąc zniecierpliwienie, zapisała dane i wyłączyła komputer. - Może będę musiała wybrać się w podróż, żeby porozmawiać z prowadzącym śledztwo. Mruknął coś niezobowiązująco i poprowadził ją do drzwi. Jeśli Chicago wywoływało w niej złe wspomnienia, nie pojedzie tam sama. Obudziła się o świcie, zaskoczona, że tak głęboko spała i czuje się tak rześko. W nocy bezwiednie objęła Roarke'a rękami i nogami, jakby chciała go ze sobą spoić. Tak rzadko budziła się z mężem u boku, że nie mogła się nacieszyć promieniującym od niego ciepłem. Postanowiła jeszcze nie wstawać. Jego ciało było takie twarde, gładkie, takie... apetyczne. Przesunęła wargami po jego ramieniu. Twarz, rozluźniona we śnie, nadal zachwycała ją męską urodą. Mocno zarysowane kości policzkowe, kształtne wargi, gęste ciemne rzęsy. Patrzyła na niego i czuła, że krew zaczyna się w niej burzyć. W brzuchu narastał ciepły ucisk, serce zaczęło mocniej bić na samą myśl, że w każdej chwili może go mieć, kochać, zatrzymać przy sobie. Jej ślubna obrączka zamigotała w świetle sączącym się przez okno w suficie, kiedy przesunęła dłonią po plecach męża i dotknęła ustami jego ust. Ciepłe usta Roarke'a rozchyliły się i ich języki rozpoczęły powolny, leniwy taniec. To wszystko było jej znajome, ale przez to wcale nie mniej podniecające. Wędrówka rąk po krągłościach, płaszczyznach, dobrze znanych zakamarkach stopniowo zwiększała podniecenie. Chociaż jemu serce również zaczęło mocniej uderzać, nadal poruszali się w wolnym, leniwym tempie.

Na chwilę zabrakło jej oddechu, kiedy dotknął jej wrażliwego miejsca, rozpoczynając długą wspinaczkę na szczyt, który w jej myślach lśnił niczym wino w słońcu. Krew pulsowała jej w całym ciele. Potrzeba złączenia się w jedną całość przeszywała jej serce słodko i boleśnie. Wygięła się ku niemu, wyszeptała jego imię i westchnęła, kiedy się w nią wsunął. Płynęli wolno, jak na śliskiej, jedwabistej fali. Ich usta dotykały się czule i delikatnie. Poczuł, że Eve przywiera do niego, otacza go ciaśniej i drży. Uniósł głowę i patrzył na nią w chłodnym, zimowym świetle. Kiedy zobaczył jej pełne szczęścia, zamglone złotobrązowe oczy, miłość wypełniła mu serce. Oboje nic nie mogli na to poradzić, byli jednakowo bezbronni. Znów przywarł wargami do jej ust i sam pogrążył się w zatraceniu. Stała pod prysznicem, sprężysta, uspokojona i niemal radosna. Kiedy wyszła z kabiny, usłyszała stłumiony głos spikera, odczytującego z ekranu poranne wiadomości. Wyobraziła sobie Roarke'a przy kawie, słuchającego ich jednym uchem, zajętego studiowaniem raportów z giełdy. Jak stare małżeństwo, pomyślała i wskoczyła do kabiny osuszającej. Kiedy wróciła do sypialni, zastała tam widok, którego się spodziewała. Mąż pił kawę w części wypoczynkowej, jednocześnie przeglądając dane finansowe na monitorze komputera, a Nadine Furst z Channel 75 podawała wiadomości dnia na ekranie tuż nad jego ramieniem. Kiedy Eve przeszła obok, zmierzając do szafy, powiódł za nią wzrokiem. - Wyglądasz na wypoczętą. - Czuję się całkiem nieźle. Mam dzisiaj sporo pracy, więc muszę wcześnie zacząć. - Chyba oboje zaczęliśmy dość wcześnie. Uśmiechnęła się do niego przez ramię. - Mówiłam o pracy. - W pracy też chyba będę mógł ci pomóc. - Patrzył, jak żona wkłada białą bluzkę i zapina ją energicznymi, precyzyjnymi ruchami. - Najnowsza prognoza pogody zapowiada mróz. Zmarzniesz w tym. - Nie będę przebywała na zewnątrz. - Wzniosła oczy do nieba, kiedy wyjął z szafy granatowy sweter z ciepłej miękkiej wełny i jej podał. - Roarke, ale z ciebie nudziarz. - Nie mam wyboru. - Wciągnęła sweter przez głowę, a on poprawił jej kołnierzyk bluzki. - Zamówię śniadanie. - Przekąszę coś na komendzie - zaczęła. - Lepiej będzie, jak zjemy śniadanie razem i omówimy kilka spraw. W nocy wspomniałaś coś o produktach firmy NewLife.

- Tak. - Pamiętała to raczej mgliście. Była wtedy zmęczona i nadal poruszona sennym koszmarem. - Prowadzi do niej jedna z linii śledztwa. NewLife produkuje sztuczne organy z długotrwałego materiału, wynalezionego w klinice Nordick. Być może ma to związek z kradzieżami narządów. - Jeśli tak jest, oboje będziemy z tego niezadowoleni. Kupiłem NewLife jakieś pięć lat temu. - Cholera! - Wbiła w niego wzrok. - Spodziewałem się, że tak na to zareagujesz. Co prawda już ci mówiłem, że jedna z moich firm produkuje sztuczne organy... - I tak się składa, że to jest właśnie NewLife. - Jak widać. Może usiądziemy? Powiesz mi, jak natrafiłaś na NewLife, a ja zrobię, co w mojej mocy, żeby zdobyć interesujące cię informacje. Eve przeczesała palcami włosy. Starała się zapanować nad sobą, powtarzając sobie w duchu, że złość nie ma sensu. Wyjęła spodnie z szafy i włożyła je. - Dobrze. Postaram się zobaczyć w tym pozytywne strony. Nikt nie będzie mnie zwodził ani opowiadał głupot, kiedy będą mi potrzebne jakieś informacje o firmie. Podciągnęła spodnie na biodrach i zapięła je. - Czy ty musisz mieć wszystko? - zapytała, mimo wszystko ze złością. Zastanawiał się krótką chwilę. - Tak. - Uśmiechnął się do niej olśniewająco. - Ale to zupełnie inna historia. Teraz muszę coś zjeść. Zamówił wysokobiałkowe naleśniki, świeże owoce, kawę i znów usiadł w fotelu. Eve nadal stała i patrzyła na niego ze zmarszczonym czołem. - Dlaczego musisz mieć wszystko? - Ponieważ stać mnie na to, kochanie. Wypij kawę, a złość zaraz ci minie. - Nie jestem zła. Co to w ogóle za głupie słowo. - Usiadła jednak i wzięła filiżankę. Czy ta twoja produkcja sztucznych narządów to wielki interes? - Tak. NewLife wytwarza również sztuczne kończyny. To całkiem dochodowe przedsięwzięcie. Chcesz przejrzeć sprawozdania finansowe? - Może później - wymamrotała. - Zatrudniasz także lekarzy jako konsultantów? - Chyba tak, chociaż to bardziej inżynierska robota. - Poruszył ramionami. - Mamy bardzo prężny dział badawczo - rozwojowy, ale podstawowe produkty zostały dopracowane, zanim przejąłem firmę. Jaki związek z twoim śledztwem ma NewLife? - Technologia masowej produkcji sztucznych organów została opracowana w centrum

medycznym Nordick w Chicago. Łączą ich związki z Drakiem. I w Chicago, i w Nowym Jorku znaleziono ciała. Na jeszcze jedno natrafiono w Paryżu. Muszę sprawdzić, czy istnieje jakiś ośrodek medyczny, który by współpracował z tamtymi dwoma. Westley Friend szczególnie polecał produkty NewLife. - Na temat Paryża nie mam żadnych informacji, ale mogę je zebrać, i to bardzo szybko. - Znałeś doktora Westleya Frienda? - Bardzo luźno. Zasiadał w radzie NewLife w okresie, gdy przejmowałem firmę, ale poza tym nigdy nie miałem powodu, żeby wchodzić z nim w bliższy kontakt. Podejrzewasz go? - Byłoby mi raczej trudno, bo zeszłej jesieni popełnił samobójstwo. - Aha. - Właśnie. Aha. Z zebranych informacji dowiedziałam się, że stał na czele zespołu, który opracował masową produkcję organów. Kiedy sztuczne organy weszły do użytku, zastopowano prace nad rekonstrukcją ludzkich narządów. Może ktoś, na swój własny sposób, postanowił znowu je rozpocząć... - Nie wydaje mi się to opłacalne. Hodowanie organów zabiera wiele czasu i jest kosztowne. Rekonstrukcja, o ile wiem, a wiem na ten temat niewiele, została uznana za niemożliwą. Możemy wyprodukować sztuczne serce za mniej więcej pięćdziesiąt dolarów. Nawet po dodaniu wszelkich marży i kosztów dodatkowych można je sprzedać za sto. Dodaj do tego wynagrodzenie lekarza, opłatę dla centrum medycznego, to i tak nadal masz nowe serce z gwarancją na sto lat za mniej niż tysiąc. To doskonały interes. - Wyeliminuj producenta, weź zniszczony organ właściciela lub dawcy, napraw go, zrekonstruuj i cały zysk dostanie się personelowi medycznemu. Roarke uśmiechnął się lekko. - Brawo, pani porucznik. Doskonale zna się pani na interesach. Ale wobec tego sama świetnie rozumiesz, że nikt w NewLife nie byłby zainteresowany takim scenariuszem. - Chyba że nie chodzi o pieniądze - zasugerowała. - Od tego jednak zaczniemy. Znajdź dla mnie wszystkie dane na temat twojego przejęcia NewLife. Kto był w to zaangażowany z obu stron? Chcę mieć listy pracowników, zwłaszcza z działu badawczo - rozwojowego. I nazwiska wszystkich konsultantów medycznych. - Zdobędę je dla ciebie w ciągu godziny. Otworzyła usta i po chwili zmagania z samą sobą zamknęła je.

- Przydałyby mi się wszelkie, nawet nielegalnie zdobyte, informacje na temat Frienda - powiedziała w końcu. - Zabił się w bardzo dogodnej chwili. - Zajmę się tym. - Dobra, dzięki. W co najmniej dwóch przypadkach chodziło o chore narządy. Snooks miał niesprawne serce, Spindler uszkodzone nerki. Założę się, że w pozostałych przypadkach będzie to samo. Musi być jakaś przyczyna. Roarke w zamyśleniu sączył kawę. - Jeśli to praktykujący lekarz, to dlaczego nie użyje uszkodzonych narządów usuniętych podczas legalnych operacji? - Nie wiem. - Zirytowało ją, że wczoraj była zbyt zmęczona, żeby dostrzec tę nielogiczność w swojej teorii. - Nie wiem, jak to jest zorganizowane, ale pewnie trzeba mieć jakieś dokumenty, pozwolenie dawcy lub jego rodziny, a ośrodek medyczny, w którym by się to odbywało, musiałby popierać taką działalność. - Przez chwilę bębniła palcami w kolano. Jesteś w radzie nadzorczej, tak? Jaki jest stosunek Drake'a do... jak to nazwać? Eksperymentów wysokiego ryzyka? - Ten ośrodek ma znakomity dział badawczy i bardzo konserwatywne nastawienie. Wymagałoby to olbrzymiej papierkowej roboty, narad, teoretyzowania, tłumaczenia, i to jeszcze przed wkroczeniem prawników i ludzi z PR, którzy mieliby zadbać o przedstawienie nowego programu w mediach. - To bardzo skomplikowane. - Wszystko, czym zarządza jakiś komitet, jest skomplikowane. - Roarke uśmiechnął się do żony znad filiżanki. - Polityka spowalnia obroty nawet najlepiej naoliwionego koła. - Może sprawca natrafił na odmowę albo wie, że nigdy nie dostałby zezwolenia na swoje eksperymenty, więc najpierw chce działać na własną rękę. - Odsunęła talerz i wstała. Muszę już iść. - Mamy dziś imprezę dobroczynną w Drake'u. Spojrzała na niego ponuro. - Nie zapomniałam. - Właśnie widzę. - Wziął ją za rękę, przyciągnął do siebie i pocałował. - Będziemy w kontakcie. Po jej wyjściu spokojnie dokończył kawę. Wiedział, że tym razem, wyjątkowo, Eve nie spóźni się na przyjęcie. Dla niej, dla nich obojga był to niemal służbowy obowiązek.

8 Eve miała zamiar natychmiast zabrać się do pracy, więc nie ucieszyła się, widząc w swoim biurze Webstera z wydziału spraw wewnętrznych. - Jazda z mojego fotela, Webster. Nie ruszył się, tylko przechylił głowę i uśmiechnął się do niej. Znała Dona Webstera jeszcze z akademii policyjnej. Był od niej rok wyżej, ale od czasu do czasu wpadali na siebie. Upłynęło trochę czasu, zanim zrozumiała, że specjalnie się o to starał. Przypomniała sobie teraz, że na chwilę sprawiło jej to przyjemność, trochę ja zdenerwowało, ale szybko o tym zapomniała. Wstąpiła do akademii nie po to, żeby umawiać się na randki i sypiać z facetami, ale żeby się szkolić. Kiedy oboje trafili do komendy głównej, nadal od czasu do czasu na siebie wpadali. I pewnej nocy, na samym początku jej pracy, po pierwszym zabójstwie, wybrali się na drinka, a potem poszli do łóżka. Uznała to za jednorazowy przypadek, spowodowany potrzebą rozładowania napięcia. Nadal pozostali przyjaciółmi, chociaż niezbyt bliskimi. Potem Webster przeniósł się do wydziału wewnętrznego i ich drogi rzadko się przecinały. - Hej, Dallas, dobrze wyglądasz. - Jazda z mojego fotela - powtórzyła i poszła prosto do auto - kucharza po kawę. Westchnął i wstał. - Miałem nadzieję, że uda nam się to załatwić w przyjacielskiej atmosferze. - Nie mam przyjacielskich uczuć, kiedy w moim gabinecie siedzi facet z wewnętrznego. Zauważyła, że niewiele się zmienił. Pociągła inteligentna twarz, ładne niebieskie oczy, włosy ciemnoblond. Często się uśmiechał i promieniował urokiem osobistym. Pamiętała, że ciało miał twarde i wyćwiczone, a poczucie humoru ironiczne. Był ubrany w luźny czarny garnitur, nieoficjalny uniform wydziału wewnętrznego. Indywidualny akcent stanowił krawat o śmiałym deseniu w krzykliwych kolorach. Pamiętała też, że lubił się ubierać według najnowszej mody. Nie obraził się za to, co powiedziała. Zamknął za nią drzwi. - Kiedy wpłynęła ta skarga, poprosiłem, żeby to mnie zlecono się nią zająć. Pomyślałem, że tak będzie łatwiej. - Nie interesują mnie łatwe wyjścia. Nie mam czasu na te bzdury. Muszę zamknąć

sprawę. - Będziesz musiała znaleźć czas. Tym szybciej to pójdzie, im chętniej będziesz współpracować. - Dobrze wiesz, że ta skarga to kupa bzdur. - Jasne, że wiem. - Kiedy się uśmiechał, w jego lewym policzku tworzył się dołeczek. - Sława twojej kawy dotarła nawet to wydziału wewnętrznego. Co ty na to? Pociągnęła łyk, obserwując go znad filiżanki. Doszła do wniosku, że jeśli już musi zajmować się tą bzdurą, to lepiej, że trafił jej się znajomy funkcjonariusz. Zaprogramowała drugą filiżankę kawy. - Byłeś całkiem dobrym policjantem z patrolu, Webster. Dlaczego się przeniosłeś do wewnętrznego? - Z dwóch powodów. Po pierwsze, to najprostsza droga do administracji. Nigdy nie chciałem pracować na ulicy. Wolę widok z góry. Uniosła brew. Nie wiedziała, że miał ambicję zostać szefem lub komisarzem. Podała mu kawę. - A powód numer dwa? - Niektórzy policjanci bardzo mnie wkurzają. - Wypił łyk kawy, zamknął oczy i westchnął z przyjemnością. - Pochwały nie były przesadzone. - Otworzył oczy i przyjrzał się uważnie Eve. Od kilkunastu lat miał do niej słabość. Trochę mu było przykro, że nie zdawała sobie z tego sprawy. No ale przecież zawsze była zbyt skupiona na pracy, żeby zwracać większą uwagę na mężczyzn. Aż do czasu Roarke'a, zauważył w duchu. - Trudno mi sobie ciebie wyobrazić jako mężatkę. Zawsze liczyła się dla ciebie tylko praca. - Moja sytuacja osobista nic tu nie zmienia. Nadal liczy się praca. - Tak też myślałem. - Wyprostował się. - Zająłem się tą skargą nie tylko ze względu na dawne czasy. - W dawnych czasach nie łączyło nas aż tyle, żebyś musiał mi teraz okazywać jakieś względy. Znów się uśmiechnął. - To twoje zdanie. - Wypił następny łyk kawy i spojrzał jej poważnie w oczy. - Jesteś dobrą policjantką, Dallas. Stwierdził to z taką prostotą, że nieco przeszła jej złość. Odwróciła się i spojrzała

przez okno. - Zapaprała mi opinię. - Tylko na papierze. Lubię cię, zawsze cię lubiłem, więc łamiąc przepisy ostrzegam cię, że ona chce cię załatwić. - Za co, do cholery?! Bo ją opieprzyłam za spartaczoną robotę? - To sięga głębiej. Nawet jej nie pamiętasz, co? Z akademii? - Nie. - A ona pamięta cię doskonale. Jestem tego pewien. Kończyła razem ze mną. Byliśmy już na wylocie, kiedy się zjawiłaś. Od początku błyszczałaś jak gwiazda. Wykłady, symulacje, testy wytrzymałości, ćwiczenia bojowe. Instruktorzy twierdzili, że nie mieli tu jeszcze nikogo tak dobrego. Wszyscy o tobie mówili. - Uśmiechnął się znów, kiedy, zdziwiona, zerknęła na niego przez ramię. - Nie, ty nawet o tym nie wiedziałaś - stwierdził. Nie słuchałaś plotek. Interesowało cię jedno: zdobycie odznaki. - Oparł się o biurko i dalej pił kawę. - Bowers obsmarowywała cię przed dwiema dziewczynami, z którymi jakimś cudem udało jej się zaprzyjaźnić. Gadała, że pewnie sypiasz z połową instruktorów i dlatego tak cię chwalą. Widzisz, nawet wtedy nasłuchiwałem, co w trawie piszczy - dodał. - Nie pamiętam jej. - Wzruszyła lekceważąco ramionami, ale myśl, że ktoś kiedyś plotkował na jej temat, bardzo jej dopiekła. - Ona na pewno cię zapamiętała. To również wbrew przepisom, ale ci powiem, że Bowers to wrzód na dupie. Pisze skargi częściej niż drogowy android mandaty. Większość z nich jest oddalana, ale co jakiś czas uda jej się natrafić na coś konkretnego i niszczy człowiekowi karierę. Postaraj się, żeby nie natrafiła na nic konkretnego w twoim przypadku. - Co, do cholery, mam zrobić?! - zapytała Eve gniewnie. - Spieprzyła sprawę, objechałam ją za to i to wszystko. Nie mogę teraz zamknąć się w biurze i zamartwiać się tym, że mi zatruje życie. Ścigam kogoś, kto kroi ludzi i wyjmuje z nich narządy. Będzie to robił, dopóki go nie znajdę, a nie znajdę go, jeśli nie będę mogła pracować w spokoju. - W takim razie załatwmy to. - Wyjął z kieszeni mikrorekorder i postawił na biurku. Przeprowadzimy oficjalne przesłuchanie, a potem zapomnimy o tym. Wierz mi, nikt w wewnętrznym nie chce, żebyś ucierpiała. Wszyscy znamy Bowers. - No to dlaczego nie prowadzicie śledztwa w jej sprawie? - wymamrotała Eve i uniosła brew, kiedy Webster uśmiechnął się chytrze. - A więc psy gończe z wewnętrznego czasem się do czegoś przydają. Po rozmowie z Websterem była rozdrażniona, ale powiedziała sobie, że przynajmniej ma tę sprawę już za sobą. Najpierw połączyła się z Paryżem i po pokonaniu biurokratycznego

slalomu dotarła do detektyw Marie DuBois, prowadzącej śledztwo w sprawie podobnej do sprawy Eve. Ponieważ jej francuska koleżanka po angielsku mówiła niezbyt dobrze, a Eve wcale nie znała francuskiego, porozumiewały się za pomocą programu tłumaczeniowego. Zaczęła odczuwać coraz większe zniecierpliwienie, kiedy jej komputer wysłał do DuBois pytanie po holendersku. - Zaczekaj chwilę, sprowadzę swoją asystentkę - poprosiła Eve. DuBois zamrugała nerwowo i potrząsnęła głową. - Dlaczego sądzisz, że jem śmieci na śniadanie? - zapytał animowany komputerowo głos. Eve bezradnie wyrzuciła w górę ramiona. Mimo bariery językowej, jej mina i przeprosiny wyjaśniły wszystko. - To twój sprzęt zawinił, tak? - ze śmiechem stwierdziła Marie. - Tak. Zaczekaj, proszę. - Eve skontaktowała się Peabody i potem znów zwróciła się do Marie: - Mam kiepski sprzęt. Przepraszam. - Nie trzeba. Kiepski sprzęt to problem policji na całym świecie. Jesteś zainteresowana sprawą Leclerka, tak? - I to bardzo. Mam tu dwa podobne przypadki. Twoje dane i wyniki śledztwa byłyby mi bardzo pomocne. Marie wydęła usta. W jej oczach zamigotały wesołe ogniki. - Mój komputer mówi, że chcesz uprawiać ze mną seks. Podejrzewam, że to nieprawda. - Na litość boską! - Eve uderzyła pięścią w obudowę dokładnie w chwili, gdy w drzwiach ukazała się Peabody. - To chyba nie był przyjacielski gest. - Ta kupa złomu przed chwilę molestowała seksualnie francuską detektyw. Co się dzieje z moim programem tłumaczeniowym? - Rzucę na to okiem. - Peabody podeszła do biurka i wpatrzona w monitor, uderzyła w klawisze. - Ta Francuzka jest bardzo ładna. Nie dziwię się komputerowi, że próbował szczęścia. - Bardzo śmieszne. Lepiej napraw ten złom. - Tak jest. Sprawdź system. Aktualizuj i oczyść program tłumaczeniowy. Przeładuj. Wykonują... - To zabierze minutę. Znam trochę francuski. Mogę wytłumaczyć, co się dzieje.

Niezdarna, szkolna francuszczyzna Peabody wywołała uśmiech na twarzy Marie. - Oui, pas de quoi. - Ona mówi, że w porządku. Błąd systemu naprawiony. Bieżący program oczyszczony i przeładowany. - Spróbuj teraz - zasugerowała asystentka. - Nie wiadomo, na jak długo wystarczy ta naprawa. - Dobrze. Mam dwie podobne sprawy - zaczęła Eve i tak zwięźle, jak to możliwe, streściła swoją sytuację i prośby. - Wyślę ci kopie moich akt, jak tylko dostanę zezwolenie - zgodziła się Marie. Rozumiesz, że biorąc pod uwagę stan zwłok w momencie ich znalezienia, brak organu nie został uznany za coś szczególnego. Koty miały niezłą ucztę - wyjaśniła, lekko się krzywiąc. Eve pomyślała o Galahadzie i jego nienasyconym apetycie, ale zaraz odgoniła od siebie te myśli. - Spodziewam się, że twoja ofiara pasuje do naszego profilu. Czy sprawdzono jej dokumentację medyczną? - Nie było takiej potrzeby. Niestety, nie traktowaliśmy tej sprawy priorytetowo. Nie było ku temu wystarczających dowodów. Teraz jednak chciałabym zobaczyć również twoje dane na temat podobnych spraw. - Mogę ci je przesłać. A czy ty możesz mi przekazać listę najlepszych ośrodków medycznych w Paryżu, zwłaszcza takich, które zajmują się wszczepianiem organów zastępczych? Brwi Marie uniosły się ze zdziwienia. - Tak. Czy właśnie w tym kierunku prowadzi twoje śledztwo? - Rozważam taką możliwość. Dowiedz się też, gdzie Leclerk robił sobie okresowe badania. Chciałabym wiedzieć, w jakim stanie była jego wątroba, zanim ją stracił. - Zaraz zabieram się do papierkowej roboty, żebyśmy obie jak najszybciej dostały potrzebne informacje. Ustalono, że Leclerk był odosobnionym przypadkiem. Jeśli to pomyłka, zmienimy zaszeregowanie sprawy. - Porównaj zdjęcia zwłok. Na pewno od razu będziesz chciała zmienić zaszeregowanie. Dzięki za wszystko. Będę w kontakcie. - Myślisz, że ten ktoś objeżdża świat w poszukiwaniu odpowiednich okazów? zapytała Peabody, kiedy Eve się rozłączyła. - Odwiedza konkretne miejsca, wybiera określone ofiary, pobiera potrzebne mu próbki. Jest doskonale zorganizowany. Nasz kolejny cel to Chicago.

Chociaż nie musiała używać programu tłumaczeniowego, rozmowy z Chicago sprawiły jej więcej kłopotu niż z Paryżem. Oficer śledczy prowadzący sprawę przeszedł w stan spoczynku niecały miesiąc po jej rozpoczęciu. Kiedy poprosiła o rozmowę z detektywem, który przejął jego obowiązki, kazano jej czekać i musiała przy rym obejrzeć idiotyczną reklamę imprezy charytatywnej na rzecz sił policyjnych. Kiedy już myślała, że umrze z nudów, zgłosił się detektyw o nazwisku Kimiki. - Słucham. W czym mogę wam pomóc? Wyjaśniła, o co chodzi i jaką ma prośbę, a Kimiki wysłuchał jej z lekko znudzoną miną. - No... znam tę sprawę. Nic z tego nie będzie. McRae na nic konkretnego nie trafił. Nie było punktu zaczepienia. Nadal jest otwarta, ale przeniesiono ją w statystykach do spraw nierozwiązanych. - Właśnie powiedziałam, że mam tu podobne sprawy i łączące je ogniwo. Wasze dane są dla mnie bardzo ważne. - Nie mamy wiele materiału i od razu mówię, że nie zamierzam przenosić tej sprawy na początek listy. Ale skoro nalegasz, zapytam szefa, czy mogę ci przesłać dane. - Nie chciałabym zbytnio zawalać cię robotą. Uśmiechnął się lekko, słysząc jej ironiczny ton. - Kiedy McRae przeszedł na wcześniejszą emeryturę, wszystkie jego otwarte sprawy spadły na mnie. Roboty mi nie brakuje. Prześlę ci dane, kiedy będę mógł. Rozłączam się. - Fajfus - wymamrotała Eve i rozmasowała zesztywniały kark. - Wcześniejsza emerytura? - Zerknęła na Peabody. - Sprawdź, ile wcześniejsza. Godzinę później Eve krążyła po korytarzu w kostnicy, czekając, aż pozwolą jej wejść do Morrisa. Kiedy tylko szczęknęła blokada w zamku, otworzyła drzwi i weszła do prosektorium. Od razu uderzyła ją specyficzna woń, która nie pozwalała oddychać przez nos. W powietrzu rozchodził się słodkawy fetor rozkładającego się ciała. Zerknęła na spuchnięte zwłoki na stole i chwyciła maskę. - Chryste, Morris, jak ty to wytrzymujesz? Ani na chwilę nie przerywając pracy, dokończył standardowe nacięcie w kształcie litery Y. Oddychał równo i spokojnie, również przez maskę. - Kolejny dzień w raju, Dallas. - Filtr powietrza nadawał jego głosowi mechaniczne brzmienie, a chronione goglami oczy wydawały się wielkie i wyłupiaste jak u żaby. - Ta dama

została znaleziona wczoraj wieczorem, kiedy sąsiedzi wreszcie coś poczuli. Nie żyje niemal od tygodnia. Wygląda na to, że ktoś ją udusił gołymi rękami. - Miała kochanka? - Zdaje się, że właśnie próbują go znaleźć. Istnieje prawdopodobieństwo, graniczące z pewnością, że więcej kochanków miała nie będzie. - Morris, jak zwykle tryskasz humorem. Porównałeś dane Spindler ze Snooksem? - Owszem. Jeszcze nie skończyłem raportu, ale skoro tu jesteś, to domyślam się, że już chcesz znać odpowiedzi. Moim zdaniem, zrobiła to ta sama osoba. - Rozumiem. Powiedz mi, dlaczego zamknięto sprawę Spindler. - Spaprane śledztwo - wymamrotał, wsuwając chemicznie zabezpieczoną dłoń we wzdęte ciało. - Nie ja przeprowadzałem sekcję, bo inaczej od razu bym sobie ją skojarzył, kiedy zobaczyłem to drugie ciało. No i wnioski byłyby inne. Lekarka wykonująca sekcję dostała naganę. - Uniósł wzrok i spojrzał Eve w oczy. - Więcej nie popełni takiego błędu. Nie zamierzam jej usprawiedliwiać, ale ona twierdzi, że detektyw prowadzący bardzo ją poganiał. - Jakkolwiek było, chcę mieć wszystkie wyniki. Dopiero teraz Morris przerwał pracę. - I tu jest problem. Nie możemy ich zlokalizować. - Co to ma znaczyć? - To znaczy, że zniknęły. Wszystkie zapisy zniknęły. Nawet bym nie wiedział, że Spindler tu była, gdybyś nie znalazła tego w aktach śledztwa. Nie mamy tu nic. - A co na to lekarka, która robiła sekcję? - Przysięga, że sporządziła dokumentację zgodnie ż przepisami. - Więc albo kłamie, albo jest głupia, albo zapisy skasowano. - Nie wygląda mi na taką, co kłamie. Jest jeszcze trochę zielona, ale nie głupia. Przypuszczałem, że może ktoś przypadkiem usunął te dane, ale przeszukiwanie dysków nic nie dało. Nazwisko Spindler nigdzie się nie pojawia. Nawet jej nie zarejestrowano. - A więc celowo skasowano dane. Dlaczego? - Włożyła ręce do kieszeni. - Kto ma dostęp do zapisów? - Cały personel pierwszego stopnia. - Dopiero teraz na jego twarzy pojawiła się troska. - Zwołałem zebranie i będę musiał wszcząć wewnętrzne śledztwo. Ufam swoim ludziom. Wiem, kto u mnie pracuje. - Czy twój sprzęt ma dobre zabezpieczenia? - Jak widać, nie dość dobre. - Ktoś nie chciał, żebyśmy dostrzegli związek. Ale dostrzegliśmy - powiedziała jakby

do siebie i zaczęła krążyć po sali. - Ten idiota ze sto sześćdziesiątego drugiego będzie musiał sporo wyjaśnić. Znalazłam podobne przypadki w Chicago i Paryżu. Obawiam się, że znajdę ich jeszcze więcej. - Zamilkła na chwilę. - Stwierdziłam prawdopodobieństwo, i to bardzo wysokie, że z tą sprawą coś łączy dwa renomowane centra medyczne. Przedzieram się właśnie przez artykuły w medycznym żargonie. Potrzebuję konsultanta, który zna się na tych rzeczach. - Jeśli chodzi ci o mnie, to z przyjemnością pomogę, ale specjalizuję w czym innym. Potrzeba ci normalnego inteligentnego lekarza. - Może Mira? - Jest lekarzem - zgodził się Morris - ale też zajmuje się specyficzną dziedziną medycyny. Jeśli jednak masz wybierać między nami... - Zaczekaj. Chyba kogoś mam. - Zwróciła się ku niemu. - Najpierw zwrócę się do niej. Ktoś chce nam przeszkodzić w robocie, Morris. Zrób dla mnie kopie na dyskach wszystkich danych o Snooksie. Zrób jedną kopię dla siebie i schowaj w jakieś bezpieczne miejsce. Na jego ustach ukazał się cień uśmiechu. - Już to zrobiłem. Twoją kopię wysłałem ci do domu prywatnym kurierem. Może to już paranoja, nie wiem. - Chyba nie. - Zdjęła maskę i skierowała się do drzwi, ale z jakiegoś powodu się obejrzała. - Morris, uważaj na siebie. Peabody czekała na nią w korytarzu. - W końcu udało mi się dotrzeć do informacji o McRae'u z Chicago. Łatwiej dostać się do danych medycznych wariata niż do kartoteki gliniarza. - Chronią swoich ludzi - wymamrotała Eve w drodze do wyjścia. Właśnie to martwiło ją najbardziej. - No więc nasz kolega ma dopiero trzydzieści lat. Służył tylko osiem. Mógł przejść na emeryturę, zachowując niespełna dziesięć procent pensji, Gdyby zaczekał dwa lata, podwoiłby tę sumę. - Żadnego inwalidztwa, zmęczenia psychicznego? Żadnego administracyjnego nakazu przejścia w stan spoczynku? - W dokumentach nie ma nic na ten temat. Z tego, co się dowiedziałam... - Wiatr uderzył Peabody w twarz, kiedy wyszła na zewnątrz. Po chwili złapała oddech i ciągnęła: - Z tego, co się dowiedziałam, był dobrym gliną, piął się w górę, za niecały rok miał znów dostać regulaminowy awans. Osiągał dobre wyniki, jeśli chodzi o skuteczność, żadnych plam w papierach. Przez ostatnie trzy lata pracował w wydziale zabójstw.

- Wiesz coś o jego życiu osobistym? Może odszedł, bo skłoniła go do tego żona, problemy finansowe, groźba rozwodu? Może pił, narkotyzował się albo uprawiał hazard? - Dane o życiu osobistym trudniej zdobyć. Muszę wystosować regulaminową prośbę i podać powód. - Zdobędę te dane - powiedziała Eve, siadając za kierownicą. Pomyślała o Roarke'u, jego umiejętnościach i niezarejestrowanym nielegalnym sprzęcie. - A kiedy będę je miała, lepiej nie pytaj, jak do nich dotarłam. - Jak dotarłaś do czego? - zapytała Peabody z uśmiechem. - Właśnie. Teraz zgłoś, że zrobimy sobie wolne ze względu na sprawy osobiste. Nie chcę, żeby nasz następny przystanek został odnotowany w rejestrze. - Świetnie. Czy to znaczy, że złapiemy jakichś facetów i zafundujemy sobie z nimi obrzydliwy anonimowy seks? - Nie masz dość seksu z Charlesem? Peabody zamruczała coś pod nosem. - Cóż - stwierdziła głośno. - Można powiedzieć, że w niektórych dziedzinach życia nie jestem już tak zajęta. Centrala? - Przysunęła usta do komunikatora. - Tu Delia Peabody, w imieniu porucznik Eve Dallas, z prośbą o zezwolenie na przerwę. - Prośba przyjęta, zezwolenie udzielone. Wasza pozycja nie jest już rejestrowana. - A jeśli chodzi o tych facetów... - Peabody wróciła do tematu. - To niech nam najpierw postawią lunch. - Ja ci postawię lunch, ale nie pójdę z tobą do łóżka. Teraz przestań myśleć o żołądku i hormonach, a ja ci opowiem, czego się dowiedziałam. Zanim Eve zatrzymała się przed kliniką na Canal Street, w oczach Peabody nie było już cienia uśmiechu. - Podejrzewasz, że to o wiele poważniejsza sprawa niż kilkoro zabitych bezdomnych i prostytutek. - Musimy od dziś robić kopie wszystkich raportów i danych i nie nagłaśniać pewnych aspektów śledztwa. Eve spostrzegła kręcącego się przy drzwiach pijaka o półprzytomnym spojrzeniu. Wycelowała w niego palem wskazującym. - Hej, zostało ci jeszcze tyle szarych komórek, żeby zarobić dwudziestaka? - Nooo... - Przekrwione oczy zabłysły. - A za co? - Za to, że mój samochód będzie wyglądał tak samo jak teraz, kiedy tu wrócę. - Dobry interes. - Zacisnął dłoń na butelce i spojrzał na samochód jak kot na mysz.

- Mogłaś zagrozić, że urwiesz mu jaja, jak tamtemu facetowi - zauważyła Peabody. - Jest nieszkodliwy, nie ma sensu mu grozić. - Eve szybko weszła do poczekalni kliniki, która od jej poprzedniej wizyty niewiele się zmieniła. Podeszła prosto do okienka rejestracji. - Muszę się widzieć z doktor Dimatto. Pielęgniarka Jan spojrzała na nią z obrażoną miną. - Ma u siebie pacjenta. - Zaczekam tam, gdzie poprzednio. Proszę jej powiedzieć, że nie zabiorę jej wiele czasu. - Doktor Dimatto jest dzisiaj bardzo zajęta. - To zabawne, bo ja też. - Eve nie powiedziała nic więcej, tylko stanęła przy zablokowanych drzwiach dla personelu i z uniesioną brwią czekała na pielęgniarkę. Ta westchnęła jak poprzednio i z taką samą irytacją wstała z krzesła. Eve zastanawiała się, dlaczego tak wielu ludzi nie znosi swojej pracy. Kiedy zamki zostały odblokowane, weszła do środka i spojrzała w oczy Jan. - O rany, dzięki. Po twojej minie widzę, że uwielbiasz pracować z ludźmi. - Jan spojrzała na nią pustym wzrokiem i Eve domyśliła się, że pielęgniarka nieprędko zrozumie tę sarkastyczną uwagę. Usiadła w małym zagraconym pokoiku, żeby zaczekać na Louise. Lekarka zjawiła się po dwudziestu minutach i wcale nie była zadowolona z kolejnej wizyty policji. - Załatwmy to szybko. Czeka na mnie złamana ręka. - Dobrze. W śledztwie potrzebny mi konsultant, specjalista od spraw medycznych. Czas pracy nieograniczony, wynagrodzenie marne. Może to też być ryzykowne. W dodatku jestem bardzo wymagająca wobec ludzi, z którymi pracuję. - Kiedy mam zacząć? Eve uśmiechnęła się tak ciepło i pogodnie, że Louise spojrzała na nią z nieskrywanym zaskoczeniem. - A kiedy masz wolny dzień? - Nie miewam całych wolnych dni, ale jutro dyżur zaczynam dopiero o drugiej. - Wystarczy. Przyjdź jutro do mnie, do domu, punktualnie o ósmej. Peabody, podaj adres. - Ależ ja wiem, gdzie to jest. - Tym razem Louise się uśmiechnęła. - Wszyscy wiedzą, gdzie mieszka Roarke. - W takim razie do zobaczenia o ósmej. - Zadowolona Eve wyszła z kliniki. - Wiem,

że będzie mi się z nią dobrze pracowało - stwierdziła. - Chcesz, żebym złożyła oficjalną prośbę o zatrudnienie jej jako konsultanta? - Jeszcze nie. - Eve pomyślała o skasowanych zapisach, o policjantach niezainteresowanych rozwiązaniem pewnych spraw i potrząsnęła głową. Wsiadły do samochodu. - Na razie niech to pozostanie nieoficjalne. Zgłoś koniec przerwy. Peabody spojrzała na przełożoną z wystudiowaną żałosną miną. - Lunch? - upomniała się. - No, dobrze, ale nie kupię w tej okolicy nic do użytku wewnętrznego. - Dotrzymała słowa. Zatrzymała się dopiero w lepszej części miasta, kiedy zobaczyła stosunkowo czysty wózek ulicznego handlarza. Zadowoliła się porcją frytek, a Peabody zjadła kebab warzywny i sojową bułkę. Eve przestawiła wóz na autopilota, pozwalając mu krążyć bez celu, żeby spokojnie zjeść i pomyśleć. Wokół niej miasto tętniło życiem, na ulicach i w powietrzu roiło się od pojazdów. Sklepy reklamowały na wielkich ekranach doroczne wyprzedaże towarów. Polujący na okazję nie zrażali się niskimi temperaturami i drżąc z zimna, podążali gdzieś ruchomymi chodnikami. To był zły czas dla kieszonkowców i oszustów. Z powodu mrozu mało kto stał nieruchomo na tyle długo, żeby go okraść lub oszukać. Mimo to zobaczyła na powietrznych wrotkach jednego znanego jej złodzieja, a na rogu ulicy ktoś grał w trzy lusterka. Pomyślała, że jeśli ktoś czegoś bardzo pragnie, nie powstrzymają go drobne utrudnienia. Doszła do wniosku, że to wszystko kwestia rutyny. Kieszonkowcy, chuligani, uliczne złodziejaszki mają swój ustalony sposób działania. Ludzie wiedzą, gdzie można się ich spodziewać, i po prostu liczą, że uda im się uniknąć spotkania z nimi. Bezdomni też mają swoje przyzwyczajenia. Całą zimę drżą z zimna w swoich legowiskach i cierpią w nadziei, że uda im się uniknąć śmierci, która nadchodzi wraz z minusowymi temperaturami. Nikogo nie obchodzi, czy uda im się przetrwać. Czy na to właśnie liczył sprawca? Miał nadzieję, że nikt nie zwróci na tych ludzi baczniejszej uwagi? Żadna z ofiar nie miała przyjaciół ani bliskiej rodziny, która zadawałaby trudne pytania i dociekała prawdy. O ostatnim morderstwie nie powiedziano ani słowa na żadnym z kanałów informacyjnych. Najwyraźniej nie było to dostatecznie sensacyjne; nie podniosłoby oglądalności.

Z uśmiechem pomyślała o Nadine Furst. Ciekawe, co by powiedziała, gdyby Eve zaproponowała jej wywiad i zapewniła wyłączność? Przełykając kolejną frytkę, połączyła się z reporterką. - Tu Furst. Mów szybko i mam nadzieję, że to jest ciekawe. Za dziesięć minut wchodzę na żywo. - Chcesz przeprowadzić ze mną wywiad, Nadine? - Dallas. - Twarz Nadine rozjaśniła się w uśmiechu. - Co mam za to zrobić? - Wykonaj tylko swoją robotę. Mam tu morderstwo. Bezdomny... - Chwileczkę. To nie to. W zeszłym miesiącu puściliśmy coś o bezdomnych. Zamarzają na śmierć, są mordowani. Programy społeczne nadajemy dwa razy w roku. Za wcześnie na następny. - Tego zamordowano w szczególny sposób. Wyjęto mu serce i gdzieś zabrano. - To już lepiej. Ale jeśli chodzi tu o jakąś sektę, to na ten temat nadaliśmy program w Halloween. Producent nie zgodzi się na podobny temat, zwłaszcza w przypadku bezdomnego. Natomiast program o tobie i Roarke'u, o waszym małżeństwie, to byłoby coś. - Moje małżeństwo to moja prywatna sprawa, Nadine. Mam też emerytowaną prostytutkę. Ktoś ją pokroił i zabrał jej nerki. Nadine nie była już zirytowana. Czujnie przyjrzała się Eve. - Te sprawy się łączą? - Zrób, co do ciebie należy, a potem zadzwoń do mnie do biura i jeszcze raz zadaj mi to pytanie. Rozłączyła się i przestawiła samochód na ręczne prowadzenie. - Sprytnie rozegrane - stwierdziła Peabody. - W godzinę znajdzie więcej informacji niż sześć androidów w tydzień. Potem do mnie zadzwoni i poprosi o oficjalne oświadczenie i wywiad. A że jestem miła i przyjacielska, udzielę jej go. - Powinnaś przedtem kazać jej na to zapracować. Żeby tradycji stało się zadość. - Dobrze, ale tym razem to nie będzie zbyt ciężka praca. Zamelduj nas z powrotem w pracy, Peabody. Pojedziemy obejrzeć mieszkanie Spindler i chcę, żeby to zostało zapisane w rejestrze. Jeśli ktoś ma jakieś wątpliwości, czy wykryto związek miedzy tymi sprawami, to niech się upewni, że tak się stało. Niech się trochę spoci. Scenę morderstwa uprzątnięto wiele tygodni temu, ale Eve nie szukała dowodów materialnych. Chodziło jej raczej o odczucia, wrażenia, ślady lęku. Spindler mieszkała w jednym z tych budynków, które wzniesiono szybko i niedbale na

miejscu ruin pozostałych po wojnach miejskich. Według planów po dziesięciu latach domy te miały zostać zastąpione innymi, solidniejszymi i ładniejszymi, ale kilkadziesiąt lat później kilka tych brzydkich konstrukcji ze szkła i metalu nadal stało na swoim miejscu. Uliczny artysta dobrze się zabawił, malując sprayem na szarej ścianie nagie pary w różnych formach kopulacji. Eve doszła do wniosku, że artysta miał doskonały styl, wyczucie perspektywy i miejsca. W tym budynku mieszkała większość licencjonowanych prostytutek z okolicy. Nie było tu kamery nad drzwiami wejściowymi ani płytki do identyfikacji odcisku dłoni. Jeśli nawet kiedyś były, to już dawno ukradziono je lub zniszczono. Weszła do ciasnego korytarza, na którym wisiały poobijane skrzynki na listy. Jedyną windę zamknięto na kłódkę. - Mieszkała w lokalu 4C - powiedziała Peabody, uprzedzając pytanie przełożonej. Spojrzała na schody z powyginanymi poręczami. - Zdaje się, że idziemy na piechotę. - Spalisz to, co zjadłaś na lunch. Ktoś nastawił muzykę na cały regulator. Drażniące dźwięki odbijały się echem w całej klatce schodowej, a na pierwszym piętrze wprost ogłuszały. Zresztą muzyka i tak była lepsza niż posapywanie i stękanie, wydobywające się zza cienkich drzwi na drugim piętrze. Najwyraźniej jakiejś prostytutce się poszczęściło i złapała klienta. - Zdaje się, że konstruktorzy całkiem zapomnieli o wyciszeniu budynku skomentowała Peabody, kiedy ruszyły dalej do góry. - Mieszkańcy raczej mają to gdzieś. - Eve zatrzymała się przed lokalem 4C i zapukała. Uliczne prostytutki pracują dwadzieścia cztery godziny na dobę, ale zwykle na zmiany. Pomyślała, że któraś na pewno jest w jednym z mieszkań, aktualnie niezajęta. - Mam wolne do wieczora! - rozległo się zza drzwi. - Zjeżdżaj. W odpowiedzi Eve uniosła odznakę do wizjera. - Policja. Chcę porozmawiać. - Mam aktualną licencję. Nic mi nie zrobicie. - Otwórz drzwi, bo inaczej zaraz zobaczysz, co ci możemy zrobić. Usłyszały mamrotanie, przekleństwo i szczęk zamków. Drzwi uchyliły się i w wąskiej szczelinie ukazało się brązowe oko. - Jak długo mieszkasz w tym lokalu? - Kilka tygodni. I co, kurwa, z tego? - A przedtem?

- Po drugiej stronie korytarza. Słuchajcie, mam licencję, kartę zdrowia. Jestem w porządku. - Pracowałaś dla Spindler? - Tak. - Drzwi rozchyliły się trochę szerzej. Ukazało się drugie oko i wąskie, twarde usta. - I co, kurwa, z tego? - Nazywasz się jakoś? - Mandy. I co... - Tak, to już słyszałam. Otwieraj, Mandy. Muszę ci zadać kilka pytań o twoją dawną szefową. - Nie żyje. Tylko tyle wiem. - Otworzyła jednak drzwi. Miała krótkie nastroszone włosy. Pewnie na taką fryzurę łatwiej jej było nakładać peruki, w których tak lubowały się prostytutki. Prawdopodobnie nie skończyła jeszcze trzydziestki, ale jej twarz wyglądała o dziesięć lat starzej. Najwyraźniej wszystkie zarobki wydawała na utrzymanie w dobrej formie ciała apetycznego i kobiecego, o dużych sterczących piersiach, które opinał cienki materiał różowego szlafroka. Eve doszła do wniosku, że to dla kobiety jej profesji bardzo trafna inwestycja. Klienci rzadko patrzą na twarz. Eve weszła do środka i zobaczyła, że wnętrze zostało przystosowane do pracy Mandy. Przez środek biegła kurtyna, dzieląc pokój na dwie części. W jednej stały dwa łóżka na rolkach, a między nimi tablica z cennikiem za poszczególne usługi. W drugiej części znajdował się komputer, system telełączy i fotel. - Przejęłaś interes Spindler? - Zajęłyśmy się tym we cztery. No przecież ktoś musi to robić. W dodatku mniej czasu spędzamy teraz na ulicy. Łapanie klientów na tym mrozie to katorga. - Jasne. Byłaś w pobliżu tej nocy, kiedy zginęła Spindler? - Pewnie tak. Wchodziłam, wychodziłam, różnie. Pamiętam, że interes dobrze się wtedy kręcił. - Usiadła w fotelu, wyprostowała nogi. - Nie było tak cholernie zimno. - Masz pod ręką swój rejestr? Mandy spojrzała na nią obrażonym wzrokiem. - Po co od razu grzebać w moich dokumentach. Nic nie kręcę. - W takim razie powiedz mi, co wiesz i gdzie byłaś. Na pewno to pamiętasz stwierdziła Eve, zanim jej rozmówczyni zdążyła zaprzeczyć. - Nawet w takiej robocie nie co noc mordują szefową. - Jasne, że pamiętam. - Mandy wzruszyła ramionami. - Właśnie zrobiłam sobie

przerwę, kiedy Lida ją znalazła i zupełnie jej odbiło. Chryste, darła się, jakby traciła dziewictwo. Przyleciała z płaczem i wrzaskiem do moich drzwi i zaczęła się dobijać. Powiedziała, że stara nie żyje i że wszędzie jest krew. Kazałam jej zamknąć jadaczkę i zawołać policję, jeśli chce. A potem wróciłam do łóżka. - Nie poszłaś zobaczyć tego na własne oczy? - Po co? Jeśli nie żyła, to fajnie. Jeśli nie, to co z tego? - Jak długo dla niej pracowałaś? - Sześć lat. - Mandy ziewnęła szeroko. - Teraz pracuję sama dla siebie. - Nie lubiłaś jej. - Nienawidziłam suki. Powiedziałam to już innemu glinie. Każdy, kto ją znał, jej nienawidził. Nic nie widziałam, nic nie słyszałam, a nawet jakby, to nic by mnie to nie obchodziło. - Z jakim policjantem rozmawiałaś? - Najpierw z takim jak ona. - Wskazała brodą na Peabody. - Potem z takim jak ty. Nie robili z tego wielkiej sprawy. A ty dlaczego o to wszystko pytasz? - Mandy, nie masz bladego pojęcia, jaką jestem policjantką. Ale ja znam kobiety takie jak ty. - Eve podeszła bliżej i pochyliła się nad nią. - Kobieta prowadzi interes, ma w domu trochę gotówki. Zapłatę dostaje gotówką. Nie wybiega w środku nocy, żeby włożyć forsę do banku, zanim nie skończy się zmiana. Zginęła przed koncern zmiany, a ja w raporcie nie dostrzegłam nic na temat znalezienia gotówki na miejscu zdarzenia. Mandy założyła nogę na nogę. - Więc pewnie jakiś glina ją sobie zabrał. I co, kurwa, z tego? - Glina byłby na tyle sprytny, że nie wziąłby wszystkiego. Wydaje mi się, że kiedy przyszła tam policja, forsy już nie było. A teraz albo powiesz mi prawdę, albo zabieram ciebie i twój rejestr ze sobą i na komendzie wszystko mi wyśpiewasz. Mam gdzieś, co zrobiłaś z jej forsą, ale chcę wiedzieć, co tu się stało tamtej nocy. - Zaczekała chwilę, żeby Mandy miała czas ją zrozumieć. - Podsumujmy. Twój a koleżanka przybiegła do ciebie z wrzaskiem i powiedziała ci, co zobaczyła. Obie wiemy, że nie wróciłaś do łóżka. Powtórzmy więc sobie ten fragment jeszcze raz. Mandy z namysłem studiowała twarz Eve. Kobieta jej profesji szybko uczy się oceniać ludzi po twarzach, jeśli chce przetrwać do emerytury. W końcu doszła do wniosku, że ta policjantka nie da jej spokoju, dopóki nie wydusi z niej odpowiedzi na swoje pytania. - I tak ktoś zabrałby forsę, więc zrobiłam to pierwsza. Podzieliłam się z Lida. No i co? - Poszłaś tam i obejrzałaś Spindler.

- Upewniłam się, że nie żyje. Nie musiałam nawet wchodzić do sypialni. Tyle było krwi. No i ten zapach. - Dobrze. A teraz opowiedz mi o tym, co było przedtem. Mówiłaś, że interes szedł dobrze, wchodziłaś i wychodziłaś. Wiesz, jacy faceci na ogół się tu kręcą. Widziałaś może kogoś, kto nie pasował? - Nie chcę się pakować w gówno z powodu tej starej suki. - Jeśli nie chcesz się pakować w gówno, to mi powiedz, kogo i co widziałaś. Inaczej zostaniesz świadkiem, i to takim, który był na miejscu zbrodni. - Eve znów dała Mandy czas na zrozumienie jej słów. - Mogę zdobyć nakaz na przeprowadzenie testu prawdy i postarać się, żebyś została zatrzymana. - Kurwa mać. - Mandy odepchnęła fotel, podeszła do minilodówki i wyjęła piwo. Byłam bardzo zajęta, pracowałam. Może i widziałam dwóch facetów, którzy mi tu nie pasowali, kiedy wprowadzałam klienta. Tylko sobie pomyślałam, że mnie się trafił taki łachudra, a któraś z dziewczyn załapała się na dwóch elegantów. Na pewno nie żałowali forsy. - Jak wyglądali? - Mieli na sobie długie płaszcze. Każdy coś niósł, jakby torbę. Moim zdaniem, przynieśli własne zabawki do seksu. - To byli faceci? Jesteś pewna, że widziałaś dwóch facetów? - Dwóch. - Wydęła usta i wypiła łyk piwa. - Wzięłam ich za facetów, ale dobrze im się nie przyjrzałam, bo ten łachudra już się zaczął do mnie przystawiać. Eve skinęła głową i przysiadła na skraju biurka. - Dobrze, Mandy. Opowiedz mi wszystko. Zobaczymy, czy rozmowa o tym poprawi ci pamięć.

9 Na ogół Eve traktowała eleganckie imprezy towarzyskie jak lekarstwo. Unikała ich, jeśli tylko było to możliwe - a od kiedy wyszła za mąż za Roarke'a, nie było to możliwe zbyt często. Kiedy nie mogła się wykręcić, zaciskała zęby i marzyła o tym, żeby mieć to jak najszybciej za sobą i zapomnieć o złym smaku w ustach. Jednak na dobroczynny pokaz w Centrum Drake'a szła chętnie. Tym razem traktowała to jak część swojej pracy. Wiedziała, że będzie jej brakowało miłego ciężaru broni u boku. Suknia, w którą zamierzała się ubrać, uniemożliwiała jej ukrycie. Wypadało włożyć jedną z kreacji Leonarda, ponieważ miał on być wśród uczestników pokazu mody. Mogła wybierać spośród wielu jego sukien. Odkąd Leonardo pojawił się w życiu Mavis - a więc i w życiu Eve - w jej szafie, obok dżinsów, spodni, koszul i jednego szarego garnituru, znalazło się mnóstwo eleganckich kreacji. Jej zdaniem, było ich tyle, że wystarczyłoby na wyposażenie sporej trupy teatralnej. Bez dłuższego namysłu wybrała prostą długą suknię, ponieważ miała piękny ciemnomiedziany kolor. Fałdy materiału opadały do ziemi, dekolt odsłaniał jedno ramię. Zastanawiała się, czy nie przytroczyć broni do łydki, ale zdecydowała w końcu, że włoży ją do małej wieczorowej torebki. Tak na wszelki wypadek. W światłach sali balowej, w tłumie eleganckich ludzi w połyskliwych kreacjach, wśród błysku złota i drogich kamieni, broń wydawała się zupełnie nie na miejscu. W powietrzu unosiła się woń cieplarnianych kwiatów i perfum. Muzyka grała cicho i dyskretnie. Kelnerzy w eleganckich czarnych uniformach roznosili w kryształowych kielichach szampana i inne modne drinki. Rozmowy prowadzono przyciszonymi głosami, od czasu do czasu rozlegał się dyskretnie stłumiony śmiech. Zdaniem Eve, trudno było o bardziej wymuszoną, sztuczną i nudną scenerię. Właśnie miała powiedzieć to Roarke'owi, kiedy rozległ się pełen zachwytu pisk, coś zawirowało kolorami, a gwar rozmów zagłuszył głośny brzęk kryształu roztrzaskującego się o podłogę. Mavis Freestone wesoło zamachała ręką, ozdobioną pierścieniami na każdym palcu, i z chichotem przeprosiła kelnera, na którego przed chwilą wpadła. Po chwili przepłynęła przez elegancki tłum, postukując piętnastocentymetrowymi szpilkami, odkrywającymi paznokcie pomalowane jaskrawym niebieskim lakierem. - Dallas! - zapiszczała i rzuciła się Eve w ramiona. - Ale ekstra! Myślałam, że nie przyjdziesz. Zaczekaj, aż Leonardo cię zobaczy.

Jest w garderobie i ma atak nerwowy. Powiedziałam mu, żeby połknął coś na przyhamowanie, bo inaczej zaraz zacznie na wszystkich ujadać. Hej, Roarke! Zanim Eve zdążyła się odezwać, Mavis doskoczyła do Roarke'a i uścisnęła go. - Ależ oboje sztywno wyglądacie! Piliście już coś. Polecam tornado, odjazd! Ja już wypiłam trzy. - Najwyraźniej doskonale ci zrobiły. - Roarke nie mógł powstrzymać uśmiechu. Drobna wesoła Mavis była na najlepszej drodze do kompletnego zamroczenia alkoholowego. - Jasne. Mam przy sobie trochę środka otrzeźwiającego, żeby być w jakim takim stanie, kiedy na wybiegu ukażą się projekty Leonarda. A teraz... Obok właśnie przechodził kelner, więc sięgnęła po następny kieliszek i zachwiała się na szpilkach. Eve naturalnym ruchem otoczyła ją ramieniem. - A teraz zobaczymy, co dają do jedzenia - dokończyła za przyjaciółkę. Razem tworzyli interesującą grupę: przystojny i elegancki Roarke w smokingu; Eve, wysoka i smukła w miedzianej długiej sukni, i Mavis w srebrnej kreacji, która wyglądała jak mokra, a poniżej krocza stawała się przezroczysta. Po prawym udzie Mavis pięła się uśmiechnięta jaszczurka - tymczasowy tatuaż. Włosy, ufarbowane na taki sam niebieski kolor, jaki połyskiwał na paznokciach, opadały jej na ramiona. - Prawdziwe jedzenie dostaniemy po pokazie - uprzedziła, ale wsunęła do ust małą kanapkę. - Po co czekać? - Eve, rozbawiona błyskiem w oczach przyjaciółki, nałożyła na talerz kopiastą porcję przystawek i podała ją Mavis, a ta rzuciła się na nie z apetytem. - Ale dobre! - Przełknęła kęs. - Co to jest? - Parsknęła śmiechem i przyłożyła dłoń do brzucha. - Powinnam trochę przystopować, bo inaczej to ja zaraz będę na wszystkich ujadać. Chyba wezmę trochę otrzeźwiacza i pójdę potrzymać Leonarda za rękę. Przed pokazem zawsze jest jak nakręcony. Bardzo się cieszę, że tu jesteście. Większość tych ludzi tutaj, to... no, wiecie... nudziarze. - Wracaj do Leonarda - powiedziała Eve. - Ja muszę tu zostać, porozmawiać z kilkoma nudziarzami. - Do kolacji usiądziemy razem, dobrze? I ponabijajcie się z nich trochę. To znaczy z niektórych kreacji. - Mavis potrząsnęła niebieskimi włosami i odbiegła. - Pod koniec miesiąca wydajemy jej nagranie i wideoklipy - powiedział Roarke. Ciekawe, jak świat przyjmie Mavis Freestone. - Nikt się jej nie oprze. - Eve z uśmiechem spojrzała na męża. - Przedstaw mnie kilku

nudziarzom. Mam nadzieję, że ktoś tu się dzisiaj bardzo zdenerwuje na mój widok. Przyjęcie zaczęło być dla Eve interesujące. Każda nowa twarz to był potencjalny podejrzany. Niektórzy witali ją skinieniem głowy lub uśmiechem, inni unosili brew ze zdziwienia na wiadomość, że jest policjantką z wydziału zabójstw. Dostrzegła doktor Mirę, Cagneya i, z lekkim zdziwieniem, Louise Dimatto. Postanowiła zachować ich na później. Wyciągnęła dłoń, żeby oficjalnie poznać się z doktor Tią Wo. - Słyszałam o pani, pani porucznik. - Naprawdę? - Tak, codziennie słucham lokalnych wiadomości. W zeszłym roku często się w nich pani pojawiała, dzięki własnym wyczynom lub związkowi z Roarkiem. Jej głos brzmiał twardo, ale nie nieprzyjemnie. Ubrana w klasyczną czerń, wyglądała surowo i godnie. Nie miała na sobie żadnej biżuterii, oprócz małej złotej szpilki ze starożytnym symbolem medycznej profesji - dwoma wężami, owiniętymi wokół uskrzydlonej laski. - Nigdy nie myślałam, że praca w policji to wyczyn. Wo uśmiechnęła się, ale jej oczy nadal pozostały zimne. - To nie miało być obraźliwe. Często wydaje mi się, że słuchanie wiadomości to rodzaj rozrywki. Bardziej niż książki czy wideo ukazują ludzi w ich autentycznej postaci, mówiących własnymi słowami. No i jestem zafascynowana zbrodnią. - Ja też. - Eve natychmiast dostrzegła w tej grzecznościowej pogawędce doskonałą okazję do poruszenia najistotniejszego tematu. - Ostatnio zajmuję się zbrodnią, która na pewno panią zainteresuje. Prowadzę śledztwo w sprawie serii morderstw. Ofiarami są bezdomni, narkomani, uliczne prostytutki. - Mają wyjątkowo tragiczne i niebezpieczne życie. - Zakończone dla niektórych tragiczną śmiercią. Każdej z tych ofiar chirurgiczne usunięto jakiś organ. Usunięto go bardzo sprawnie, a właściwie ukradziono. Oczy Wo rozbłysły i zwęziły się czujnie. - Nic o tym nie słyszałam. - Usłyszy pani. - Oznajmiła beztrosko Eve. - Właśnie natrafiłam na pewne tropy i podążam nimi. Doktor Wo, pani specjalizuje się w transplantacjach... - Urwała na chwilę, a usta Wo otworzyły się i zaraz zamknęły. - Ciekawa jestem, czy ma pani na ten temat jakąś teorię, z lekarskiego punktu widzenia. - No, cóż... - Palce lekarki powędrowały do szpilki. Paznokcie miała krótko przycięte,

bez lakieru. - Jedna możliwość to czarny rynek, chociaż nie działa już tak prężnie, ze względu na dostępność sztucznych narządów. - To nie były zdrowe organy. - Nie były zdrowe? W takim razie to szaleniec. - Wo potrząsnęła głową. - Nigdy nie rozumiałam działania umysłu. Ciało jest o wiele prostsze. To forma i funkcja, maszyna, którą można naprawić albo, że tak powiem, zawrócić. Ale umysł, nawet zdrowy z punktu widzenia medycyny czy prawa, ma tyle odmian, nieregularności, tyle możliwości popełnienia błędu. Ma pani jednak rację, to fascynujące. Odwróciła wzrok, a Eve uśmiechnęła się w głębi ducha. Tia Wo najwyraźniej chciała odejść, ale nie bardzo wiedziała, jak to zrobić, żeby nie urazić Roarke'a - i jego pieniędzy. - Moja żona to taki nieustępliwy glina. - Roarke objął Eve ramieniem. - Nie zrezygnuje, dopóki nie znajdzie tego, czego szuka. Zdaje się, że macie wiele wspólnego ciągnął gładko. - To znaczy, lekarze i policjanci. Ciężka praca i jasno wytyczony cel. - Taaak. O! - Wo dała komuś znak, unosząc palec. Eve rozpoznała Michaela Waverly'ego. Widziała jego zdjęcie na monitorze, wraz z danymi. Najmłodszy na jej liście najlepszych chirurgów, nieżonaty, był obecnym prezesem Stowarzyszenia Lekarzy Amerykańskich. Był dość wysoki. Ledo musiałby zadrzeć głowę, żeby spojrzeć na jego twarz. Prezentował się atrakcyjnie, zachowywał się swobodnie i wyglądał na mniejszego tradycjonalistę niż jego koledzy. Złotawe włosy spadały mu na ramiona. Do smokingu włożył czarną koszulę bez kołnierzyka, zapinaną na matowe srebrne guziki. Jego uśmiech porażał urokiem i pewnością siebie. - Tia. - Chociaż Wo stała sztywno, ucałował ją w policzek, potem wyciągnął rękę do Roarke'a. - Miło znów pana widzieć. W Drake'u bardzo doceniamy pana hojne dotacje. - Jeśli tylko idą na dobre cele, to dla mnie przyjemność. Moja żona. - Roarke przedstawił Eve, nie zdejmując ręki z jej ramienia. Doskonale rozpoznał błysk czysto męskiego zainteresowania w oczach Waverly'ego i bardzo mu się to nie spodobało. - Eve Dallas. Porucznik Dallas. - Porucznik? - Waverly wyciągnął rękę i znów poraził otoczenie uśmiechem. - A tak, jestem pewien, że już o pani słyszałem. Bardzo mi miło. Można więc wierzyć, że miastu nic dziś nie zagraża, skoro pani do nas dołączyła? - Policjant niczego nie bierze na wiarę, doktorze. Roześmiał się i przyjaźnie uścisnął jej dłoń. - Czy Tia już się przyznała do swojej skrywanej fascynacji zbrodnią? O ile wiem,

oprócz literatury medycznej czytuje wyłącznie kryminały, najchętniej o tajemniczych morderstwach. - Właśnie opowiadałam o tajemniczych morderstwach, którymi się aktualnie zajmuję. Tylko że to nie jest fikcja. - Eve streściła najważniejsze fakty, obserwując zmieniający się wyraz twarzy doktora. Lekkie zainteresowanie, zaskoczenie, zdziwienie, a na koniec zrozumienie. - Zakłada pani, że to lekarz, chirurg. Bardzo trudno się z tym zgodzić. - Dlaczego? - Poświęcić długie lata na naukę, jak ratować życie, aby potem je odbierać bez wyraźnego powodu? Nie wyobrażam sobie tego. To zadziwiające i intrygujące. Czy jest już jakiś podejrzany? - Kilkoro. Ale jeszcze nie wytypowałam głównego kandydata. Teraz zamierzam przyjrzeć się bliżej najlepszym chirurgom w Nowym Jorku. Waverly roześmiał się krótko. - To znaczy, między innymi mnie i mojej przyjaciółce. Widzisz, Tia? Jesteśmy podejrzanymi w sprawie o morderstwo. Czuję się zaszczycony. - Twoje poczucie humoru bywa dość wątpliwe, Michael. - Wo ze złością odwróciła się do nich piecami. - Państwo wybaczą. - Bierze wszystko bardzo poważnie - wyjaśnił cicho Waverly. - I co, pani porucznik? Nie zapyta mnie pani, gdzie byłem owej fatalnej nocy? - Tu nie chodzi tylko o jedną noc - odparła Eve lekkim tonem. - A odpowiedzi chętnie wysłucham. Zaskoczony, mrugnął, a uśmiech tym razem nie był tak porażający. - To chyba nie jest odpowiednie miejsce ani pora. - Zaplanuję przesłuchanie tak szybko, jak tylko możliwe. - Doprawdy? - Jego głos stał się niemal lodowaty. - Widzę, że nie lubi pani owijać w bawełnę, pani porucznik. Eve zauważyła, że udało jej się go obrazić, ale nie wyprowadzić z równowagi. Człowiek taki jak on nie przewidywał, że będzie przesłuchiwany przez policję. - Cieszę się, że chce pan współpracować. Roarke, powinniśmy przywitać się z Mirą. - Oczywiście. Przepraszamy, doktorze. - Kiedy weszli w tłum gości, Roarke wyszeptał żonie do ucha: - Zręcznie to zrobiłaś. - Często widuję, jak niespodziewanie i elegancko podcinasz komuś nogę. Nauczyłam się.

- Dziękuję ci, kochanie. To dla mnie komplement. - To dobrze. Znajdź mi następnego. Roarke rozejrzał się. - Hans Vanderhaven chyba zaspokoi twoje potrzeby. Poprowadził ją przez tłum w stronę wysokiego mężczyzny z błyszczącą łysiną i białą bródką, który stał obok drobnej kobiety z olbrzymim biustem i kaskadą rudozłotych włosów. - To pewnie najnowsza żona doktora - wyszeptał Roarke do ucha Eve. - Lubi coraz młodsze, co? - I szczodrze wyposażone przez naturę - dodał i podszedł do Vanderhavenów, zanim Eve zdążyła skomentować jego uwagę. - Hans! - Roarke! - Jego dudniący głos odbił się od ścian sali. Żywe kasztanowe oczy oszacowały Eve. - To pewnie twoja żona. Bardzo mi miło. Pracuje pani w policji? - Zgadza się. - Nie podobało jej się, że zbyt długo trzyma jej dłoń i patrzy na nią znacząco, całując czubki jej palców, ale najnowsza pani Vanderhaven zdawała się tego nie zauważać. Stała, uśmiechając się bezmyślnie; w jednej ręce trzymała kieliszek szampana, na drugiej dźwigała brylant wielkości kurzego jaja. - Moja żona Fawn. A to Roarke i... - Dallas. Eve Dallas. - Och. - Fawn zachichotała i zatrzepotała rzęsami. - Jeszcze nigdy nie rozmawiałam z policjantką. Eve wcale nie miała ochoty zmieniać tego stanu rzeczy. Uśmiechnęła się tylko i lekko, ale niezbyt subtelnie trąciła męża łokciem. Roarke zrozumiał jej intencje, przysunął się do Fawn i skomplementował jej suknię. Eve usłyszała zachwycony chichot Fawn, ale całą uwagę skupiła na Vanderhavenie. - Zauważyłam u doktor Wo taką samą szpilkę, jaką pan nosi. Uniósł szeroką, zręczną dłoń do znaczka w klapie. - Kaduceusz. Nasza mała honorowa odznaka. Pewnie w pani zawodzie również istnieją takie symbole. Ale chyba nie po to kazała pani Roarke'owi zabawiać moją śliczną żonę, żeby dyskutować ze mną o biżuterii. - Nie. Jest pan spostrzegawczy, doktorze. Zerknął na nią trzeźwo i powiedział cichym głosem: - Colin mi mówił, że prowadzi pani śledztwo w sprawie zabójstwa i kradzieży ludzkich narządów. Czy naprawdę sądzi pani, że wmieszany jest w to jakiś lekarz? - Owszem, i to bardzo dobry. - A więc nie będzie miłych słówek i owijania w bawełnę. Chociaż umieściła Vanderhavena na ścisłej liście podejrzanych, to czuła do niego

wdzięczność. - Mam nadzieję, że mogę liczyć na pana współpracę. Na najbliższe dni chcę wyznaczyć kilka przesłuchań. - To uwłaczające. - Uniósł niską, szeroką szklaneczkę. Sądząc po kolorze i zapachu, była to czysta whisky, a nie żaden z eleganckich drinków. - Z pani punktu widzenia niezbędne, ale uwłaczające. Żaden chirurg, żaden lekarz świadomie nie odebrałby życia w taki bezsensowny sposób, jak opowiadała pani Colinowi. - Może jeśli znalibyśmy motywy, nie wydawałoby się to takie bezsensowne powiedziała spokojnie Eve i zobaczyła, że Vanderhaven zaciska usta. - Zamordowano człowieka, wyjęto mu narząd. Według kilku ekspertów w tej dziedzinie, operacji tej dokonały bardzo wprawne ręce. Ma pan jakąś inną teorię? - Wyznawcy jakiegoś kultu - powiedział krótko i wypił łyk whisky. - Proszę mi wybaczyć, że jestem w tej kwestii trochę przewrażliwiony, ale mówimy tu o mojej społeczności, mojej... można powiedzieć, rodzinie. Wyznawcy jakiegoś kultu - powtórzył stanowczo. - Niewątpliwie należy do nich ktoś o wykształceniu medycznym. Lekarze nielegalnie pobierający ludzkie narządy zniknęli wiele lat temu. Uszkodzone organy nie znalazłyby zastosowania. Eve spojrzała mu prosto w oczy. - Nie wspomniałam, że usunięte organy były uszkodzone. Przez chwilę patrzył na nią pustym wzrokiem, potem gwałtownie zamrugał. - Powiedziała pani, że chodzi o bezdomnego, więc narząd na pewno był uszkodzony. Bardzo przepraszam, ale musimy z żoną porozmawiać z kilkoma osobami. Mocno chwycił rozchichotaną Fawn za łokieć i poprowadził w głąb sali. - Jesteś mi coś winna. - Roarke wziął z tacy kieliszek szampana i wypił łyk. - Ten denerwujący chichot przyśni mi się w nocy. - Ma na sobie mnóstwo drogich błyskotek - z namysłem stwierdziła Eve, patrząc na stojącą w oddali Fawn. - Czy to wszystko prawdziwe? - Nie wziąłem lupy jubilerskiej, ale chyba tak. Według moich szacunków, jest obwieszona brylantami i szafirami za jakieś ćwierć miliona. Ale na coś takiego chirurg najwyższej klasy może sobie pozwolić. - Podał jej kieliszek. - Ten chyba jednak musi się trochę ograniczać. Byłe żony i dzieci na pewno bardzo często sięgają mu do portfela. - Ciekawe. Od razu przeszedł do rzeczy i bardzo go zdenerwowała moja teoria. Napiła się szampana i oddała kieliszek mężowi. - Wygląda mi na to, że naradzał się w tej sprawie z Cagneyem. - To zrozumiałe. Są nie tylko kolegami po fachu, ale również przyjaciółmi.

- Może Mira powie mi coś o osobistych układach w tej grupie. Roarke zauważył, że muzyka się zmieniła. - Zaraz zacznie się pokaz. Później porozmawiamy z Mirą. W tej chwili jest chyba bardzo zajęta rozmową. Eve również to spostrzegła. Cagney nachylił się nad Mirą, jedną rękę oparł na jej ramieniu. Mówił głównie on, patrząc na swoją rozmówczynię twardym, skupionym wzrokiem, co wskazywało, że tematem są rzeczy ważne, a zarazem nieprzyjemne.. Mira tylko potrząsała głową, mówiła niewiele, a potem poklepała Cagneya w ramię i odeszła. - Zdenerwował ją. - Eve sama się zdziwiła, że ma wobec Miry tyle opiekuńczych uczuć. - Może powinnam sprawdzić, co się stało? Wtedy jednak zagrzmiała muzyka, a ludzie zaczęli się przemieszczać w poszukiwaniu najlepszego punktu do oglądania pokazu. Eve straciła Mirę z oczu i niespodziewanie stanęła twarzą w twarz z Louise. - Dallas. - Młoda lekarka chłodno skinęła głową. Miała na sobie czerwoną suknię o pięknym kroju, włosy ułożone gładko, a w uszach brylanty, niewyglądające na sztuczne. - Nie spodziewałam się tu ciebie. - Sama się dziwię. - Ciebie też się tu nie spodziewałam, dodała w myślach Eve. Zwłaszcza takiej eleganckiej, uperfumowanej, wyglądającej tak zamożnie. - Klinika przy Canal Street wydaje się stąd bardzo odległa. - Tak samo jak komenda główna policji. - Żyję po to, żeby chodzić na takie imprezy - powiedziała Eve ironicznie, a Louise zadrgały usta. - To zupełnie tak samo jak ja. Louise Dimatto. - Wyciągnęła rękę do Roarke'a. Zostałam konsultantką w sprawie, którą prowadzi pana żona. Wydaje mi się, że albo zostaniemy przyjaciółkami na całe życie, albo znienawidzimy się przed końcem tej pracy. - Czy powinienem przyjmować zakłady? - spytał Roarke ze śmiechem. - Jeszcze nie przeanalizowałam, co jest bardziej prawdopodobne. - Louise zerknęła za siebie, na pierwsze modelki przechadzające się po wybiegu. - Zawsze przywodzą mi na myśl żyrafy. - Żyrafy są o wiele zabawniejsze - stwierdziła Eve. - Wydaje mi się, że gdyby Drake dostał forsę przeznaczoną na zorganizowanie tej imprezy, to nie trzeba by było jej organizować. - Kochanie, rozumujesz zbyt logicznie, żeby pojąć cel takiego cyrku. Im

kosztowniejsza impreza, tym droższe bilety i tym bardziej zadowoleni organizatorzy przy liczeniu kasy. - No i stwarza się możliwość kontaktów towarzyskich - wtrąciła Louise. - Prominenci medycyny przyprowadzają żony, lub kochanki, poznają się między sobą. I ocierają się o takie podpory społeczeństwa jak pan. - Ładna mi podpora - prychnęła Eve. - Louise wie, że każdy z kontem powyżej pewnej sumy automatycznie staje się podporą. - Wraz z żoną. - Policjanci to kiepskie podpory. - Eve oderwała wzrok od najmodniejszych strojów na nadchodzącą wiosnę i spojrzała na Louise. - Ustaliliśmy już, dlaczego Roarke i ja tu jesteśmy, ale skąd ty tutaj? Jak lekarka pracująca w darmowej klinice zdobyła bilet na dobroczynną imprezę na rzecz Drake'a? - Jestem siostrzenicą szefa personelu. - Louise udało się chwycić kieliszek szampana z tacy przeciskającego się przez tłum kelnera. Uniosła go w geście toastu. - Jesteś siostrzenicą Cagneya? - Zgadza się. Przyjaciele, koledzy, krewni, pomyślała Eve. Co za ciasno spleciona grupa - a takie grupy zwykle zwierają szeregi, kiedy zagrozi im ktoś z zewnątrz. - Dlaczego więc pracujesz w takiej podrzędnej klinice, a nie w jakimś nowoczesnym centrum zdrowia? - Ponieważ, szanowna pani porucznik, robię, co chcę. Zobaczymy się rano. - Louise skinęła głową Roarke'owi i zniknęła w tłumie. Eve zwróciła się do męża: - Właśnie zatrudniłam konsultantkę, która jest siostrzenicą jednego z podejrzanych. - Zrezygnujesz z niej? - Na razie nie - powiedziała cicho. - Zobaczymy, jak się sprawy dalej potoczą. Kiedy ostatnia długonoga modelka zeszła ze srebrnej rampy, a muzyka zabrzmiała łagodnie, żeby zachęcić gości do tańca, Eve próbowała odgadnąć, jakie produkty żywnościowe leżą przed nią na talerzu, zamienione przez pomysłowego kucharza w nierozpoznawalne konstrukcje o artystycznych kształtach i najdziwniejszych kolorach. Obok niej, zbyt przejęta, żeby jeść, Mavis podskakiwała na krześle. - Projekty Leonarda były najlepsze, prawda? Cała reszta to zupełnie inna liga. Roarke, musisz kupić dla Eve tę czerwoną kieckę z dekoltem na plecach aż po sam tyłek.

- W tym kolorze nie byłoby jej do twarzy. - Jedna wielka dłoń Leonarda przykrywała obie dłonie Mavis. W jego złotawych oczach błyszczała miłość i wielka ulga. Był to chłop wielki jak dąb, ale o sercu, a często i nerwach, sześciolatka idącego pierwszy raz do szkoły. Rzeczywiście, jak to elegancko ujęła Mavis, przed pokazem na wszystkich szczekał. - Ale ta z zielonego jedwabiu... - Uśmiechnął się nieśmiało do Roarke'a. - Przyznaję, że projektowałem ją, mając na myśli Eve. Kolor i krój są dla niej wprost idealne. - W takim razie musi ją mieć. Prawda, Eve? Eve była tak zajęta poszukiwaniem na talerzu czegoś, co przypominałoby mięso lub jego substytuty, że tylko mruknęła coś pod nosem. - Czy to kurczak pod tym czymś dziwnym? - zastanawiała się głośno. - To cuisine artiste - wyjaśnił Roarke i podał jej bułeczkę wielkości żetonu kredytowego. - Estetyka często bierze tu górę nad smakiem. - Nachylił się i pocałował żonę. W drodze do domu kupimy pizzę. - Dobry pomysł. Powinnam się trochę pokręcić. Może znajdę Mirę albo wpadnę na coś interesującego. - Pokręcę się z tobą. - Roarke wstał i odsunął dla niej krzesło. - Dobrze. To był wspaniały pokaz, Leonardo. Zwłaszcza ta zielona suknia bardzo mi się podobała. Leonardo uśmiechnął się do niej promiennie, a potem przyciągnął do siebie i ucałował w policzek. Odchodząc, Eve usłyszała, że Mavis ze śmiechem namawia go na tornado dla uczczenia udanego wieczoru. Na sali ustawiono stoły, przykryte śnieżnobiałymi obrusami, na których płonęły srebrne świece. Sześć olbrzymich żyrandoli zwieszało się z sufitu, rozsiewając łagodne, srebrzyste światło. Wokół krążyli kelnerzy, z taneczną gracją nalewając wino i zbierając talerze. Rzeka alkoholu rozwiązała kilka języków, co Eve natychmiast zauważyła. Rozmowy brzmiały teraz głośniej, śmiechy były bardziej donośne. Krążenie między stolikami było tu popularnym sportem, a większość gości podziwiała dania na talerzach, ale ich nie jadła. - Ile to coś kosztowało? Pięć, sześć tysięcy za porcję? - zapytała Eve. - Nawet trochę więcej. - Nabieranie ludzi. O, Mira wychodzi. Chyba nie idzie jeszcze do domu, bo jest bez męża. Dogonię ją. - Spojrzała na Roarke'a, przechylając głowę. - Porozmawiasz, z kim się da, mając oczy i uszy szeroko otwarte? Może dostrzeżesz coś, co mnie zainteresuje. Wszyscy już

zaczynają się rozluźniać. - Z przyjemnością. Potem chcę raz zatańczyć i zjeść pizzę z pepperoni. Uśmiechnęła się, a kiedy ją pocałował, wcale jej nie obchodziło, że wszyscy na nich patrzą. - Obie te propozycje bardzo mi odpowiadają. Niedługo wrócę. Skierowała się prosto do drzwi, którymi wyszła Mira. W wielkim holu odnalazła damskie toalety. We frontowej części czekał android ubrany w biało - czarny uniform, w każdej chwili służąc pomocą i informacją. Nad długim różowym blatem umieszczono ponad tuzin podświetlonych luster oraz całą baterię dekoracyjnych buteleczek, wypełnionych perfumami i kremami. Były tam też jednorazowe szczotki i grzebienie, żele do włosów, spraye i pomady. Jeśli któraś z pań zgubiła lub zapomniała szminki czy innego kosmetyku, android uprzejmie otwierał wbudowaną w ścianę szafkę i oferował gościowi szeroki wybór najlepszych marek we wszystkich popularnych odcieniach. Mira siedziała przy końcu blatu, na obitym materiałem krześle. Włączyła lampki okalające lustro, ale jeszcze nie zaczęła odświeżać makijażu. Eve zauważyła, że lekarka ma pobladłą twarz i nieszczęśliwą minę. Nagle poczuła się niezręcznie, jak intruz, i już miała się wycofać, ale Mira zauważyła ją i uśmiechnęła się. - Eve. Słyszałam, że jesteś na pokazie. - Już cię wcześniej widziałam. - Eve przeszła wzdłuż rzędu krzeseł. - Ale właśnie zaczynał się pokaz i tłum nas rozdzielił. - Pokaz był udany. Widziałam kilka pięknych kreacji, ale muszę przyznać, że suknie Leonarda są najlepsze. To, co dzisiaj włożyłaś, to jego dzieło, prawda? Eve spojrzała po sobie. - Tak. Projektuje dla mnie proste rzeczy. - On cię rozumie. - Jesteś zdenerwowana - wypaliła Eve, a oczy Miry rozszerzyły się ze zdumienia. - Co się stało? - Nic mi nie jest. Trochę boli mnie głowa, to wszystko. Chciałam przez chwilę odpocząć z dała od ludzi. - Odwróciła się do lustra i zaczęła malować usta. - Widziałam, jak rozmawiałaś z Cagneyem - przypomniała jej Eve. - A raczej on rozmawiał z tobą. Zdenerwował cię. Dlaczego? - To nie jest pokój przesłuchań - odparła Mira i zamknęła z irytacją oczy, kiedy Eve się żachnęła. - Przepraszam. Bardzo przepraszam. To było całkiem niepotrzebne. Nie jestem

zdenerwowana, tylko... niespokojna. I wydawało mi się, że doskonale to maskuję. - Mam doświadczenie, jeśli chodzi o obserwację ludzi. - Eve próbowała się uśmiechnąć. - Nigdy przedtem nie widziałam cię zdenerwowanej. Zawsze wyglądasz doskonale. - Naprawdę? - Mira zaśmiała się i spojrzała na własne odbicie w lustrze. Ona dostrzegała niedoskonałości. Ale przecież kobieca próżność zawsze każe je dostrzegać. Taka kobieta jak Eve uważa ją za doskonałość. Pochlebiało jej to, a jednocześnie napawało niepokojem. - Właśnie sobie myślałam, że przydałaby mi się wizyta w salonie kosmetycznym. - Nie mówiłam tylko o wyglądzie, ale sposobie bycia. Dzisiaj zachowujesz się trochę inaczej. Jeśli to sprawa osobista, nie zamierzam się wtrącać, ale jeżeli to ma coś wspólnego z Cagneyem i śledztwem, to chcę wiedzieć, o co chodzi. - I to, i to. Colin to mój stary przyjaciel. - Mira uniosła wzrok i spojrzała Eve w oczy. Kiedyś byliśmy dla siebie kimś więcej niż przyjaciółmi. - Och. - Eve, nagle niedorzecznie zakłopotana, otworzyła torebkę i zaraz zdała sobie sprawę, że ma tam tylko broń i odznakę. Zamknęła ją i wzięła z różowego blatu jednorazową szczotkę. - To było bardzo dawno temu, zanim poznałam męża. Pozostaliśmy przyjaciółmi, choć niezbyt bliskimi. Ludzie z upływem czasu oddalają się od siebie - dodała Mira smutno. Łączy nas jednak wspólna przeszłość. Nie wspominałam o tym, kiedy prosiłaś mnie o konsultacje, ponieważ uznałam, że to nie jest ważne. Nadal uważam, że z zawodowego punktu widzenia nie ma to znaczenia. Ale osobiście dla mnie jest to bardzo trudne. - Posłuchaj, jeśli chcesz się wycofać... - Nie, nie chcę. I właśnie to powiedziałam dziś Colinowi. Twoje śledztwo, co zrozumiałe, bardzo go niepokoi. Wie, że on i wielu jego kolegów znajdzie się na liście podejrzanych. Miał nadzieję, że będę go informowała o postępach śledztwa, a jeśli nie, to że zrezygnuję ze współpracy z tobą. - Prosił cię, żebyś mu wyjawiła poufne informacje? - Nie użył takich słów - zapewniła pośpiesznie Mira i odwróciła się twarzą do Eve. Musisz zrozumieć, że czuje się odpowiedzialny za współpracowników. Zajmuje ważne stanowisko, a to niesie za sobą odpowiedzialność. - Przyjaciel nie prosiłby cię o naruszenie etyki. - Może nie, ale on jest teraz pod wielką presją. Ta sprawa pewnie nadwątli naszą przyjaźń, a może nawet całkowicie ją zniszczy. Okropnie mi z tego powodu przykro i jeśli się

tak stanie, będę bardzo żałowała. Ale na mnie też spoczywa odpowiedzialność. - Mira wciągnęła głęboko powietrze. - Po otrzymaniu takich informacji, jako prowadząca śledztwo, masz prawo kazać mi wyznaczyć innego konsultanta na moje miejsce. Jeśli to zrobisz, doskonale to zrozumiem. Eve odłożyła szczotkę i spojrzała prosto w oczy Miry. - Jutro zdobędę kolejne informacje. Mam nadzieję, że na początku przyszłego tygodnia dostarczysz mi profil sprawcy. - Dziękuję. - Nie musisz mi dziękować. Chcę pracować z najlepszymi, czyli z tobą. - Eve wstała szybko, zmieszana widokiem łez w oczach rozmówczyni. - Aha, a co wiesz o siostrzenicy Cagneya, Louise Dimatto? - Niezbyt wiele. - Starając się odzyskać panowanie nad sobą, Mira otworzyła szminkę. - Zawsze chodzi własnymi drogami. Bardzo zdolna, pełna poświęcenia i niezależna. - Mogę jej zaufać? Mira już miała odruchowo przytaknąć, ale odsunęła na bok osobiste sentymenty. - Być może, ale, jak już powiedziałam, nie znam jej zbyt dobrze. - W porządku. Czy... przydam ci się tu jeszcze na coś? Mira wydała z siebie coś między westchnieniem a krótkim śmiechem. W tonie Eve słychać było przerażenie, że odpowiedź może być twierdząca. - Nie. Posiedzę tu sobie w ciszy jeszcze przez chwilę. - To ja wrócę na salę. - Eve ruszyła do drzwi. Nagle się odwróciła. - A jeśli dowody będą świadczyły przeciwko niemu, to dasz sobie z tym radę? - Jeśli miałby okazać się sprawcą, znaczyłoby to, że nie jest człowiekiem, za jakiego go uważałam. Nie byłby wtedy tym, którego kiedyś kochałam. Tak, dam sobie z tym radę. Jednak kiedy Eve wyszła, Mira zamknęła oczy i rozpłakała się.

10 Przeczucie to jedna rzecz, a fakty zupełnie inna. Do takiego wniosku doszła Eve następnego ranka. Bliskie pokrewieństwo między Colinem Cagneyem a jej nową konsultantką trochę ją niepokoiło. Stojąc plecami do okna, przez które niewiele było widać z powodu gęsto padającego śniegu, wydała komputerowi polecenie, żeby wyszukał dane na temat Louise Dimatto. Dimatto, Louise Annę, numer identyfikacyjny 3452 - 100 - 34FW. Urodzona 1 marca, 2030 w Weslchester, Nowy Jork. Niezamężna, bezdzietna. Rodzice: Alicia Cagney Dimatto i Mark Robert Dimatto. Jedynaczka. Obecnie zamieszkała: 28 Houston, sektor C, Nowy Jork. Obecne stanowisko: lekarz ogólny, klinika Canal Street. Zatrudniona od 2 lat. Ukończyła wydział medyczny Uniwersytetu Harrarda, z wyróżnieniem. Staż odbyła w Szpitalu Roosevelta... - Stan finansów - poleciła Eve i z roztargnieniem zerknęła na wchodzącego Roarke'a. Wykonują... Pensja z kliniki Canal Street: 30 tysięcy rocznie... Eve prychnęła z powątpiewaniem. - Nie kupiła tych kamyków, które miała w uszach, zarabiając żałosne 30 tysięcy na rok. Przecież nawet ja mam większą pensję. Dochód z funduszu powierniczego, dywidend i odsetek: około 268 tysięcy rocznie... - To już lepiej. Dlaczego, mając taki dochód, nie mieszka w lepszej dzielnicy? - Ćwierć miliona to już nie to co kiedyś - stwierdził Roarke z humorem i podszedł do monitora. - Kogo sprawdzasz? Naszą młodą lekarkę? - Tak. Zjawi się tu za kilka minut. Muszę podjąć decyzję, czy się jej pozbyć, czy wciągnąć w śledztwo. - Eve zmarszczyła czoło. - Dziewczyna z funduszem powierniczym i koneksjami w Drake'u, a tyra jak wół w darmowej klinice, gdzie za grosze leczy bezdomnych i różne męty. Dlaczego? Roarke przechylił głowę i usiadł na skraju biurka. - Znam pewną policjantkę, która posiada dość znaczny dochód, koneksje niemal we wszystkich sferach na tej planecie i poza nią, a jednak nadal pracuje w ciężkich warunkach, często narażając się na niebezpieczeństwo. I to wszystko za nędzne grosze. - Urwał na chwilę. - Dlaczego? - To twoje pieniądze - wymamrotała. - Nie, kochanie. Są twoje. Może ona, tak jak ty, po prostu taka jest. Zastanawiała się przez chwilę, odsunąwszy na bok kwestię pieniędzy, które i tak nigdy nie były głównym przedmiotem jej zainteresowania.

- Spodobała ci się - zwróciła się do męża. - Na pierwszy, krótki, rzut oka, tak. A co ważniejsze, spodobała się tobie - stwierdził Roarke. - Może i tak. - Eve zamilkła na moment. - Tak, polubiłam ją, ale nie wiem, co zrobi, jeśli śledztwo wskaże na jej wuja. - Wzruszyła ramionami. - Chyba po prostu przekonam się o tym z czasem. Komputer, zapisz wszystkie dane i wyłącz się. - Mam informacje, o które mnie wczoraj prosiłaś. - Wyjął z kieszeni dysk i włożył do kieszeni żony. - Nie wiem, na ile ci to pomoże. Nie dostrzegłem żadnego związku między twoją sprawą a NewLife. A jeśli chodzi o Westleya Frienda, nie znalazłem u niego słabych punktów. Wygląda na człowieka oddanego rodzinie i pracy. - Im więcej się wie, tym łatwiej można niektórych wykreślić z listy. Bardzo ci dziękuję. - Do usług, pani porucznik. - Roarke ujął ją za nadgarstki i przyciągnął do siebie. Z przyjemnością wyczuł, jak jej puls przyśpiesza. - Czy mam rozumieć, że przez większość dnia będziesz się zajmować właśnie tym? - Taki mam plan. Nie idziesz dziś do biura? - Nie, dzisiaj popracuję tutaj. Jest sobota. - A, rzeczywiście. - Ukłuło ją lekkie poczucie winy. - Nie mieliśmy żadnych planów na weekend, prawda? - Nie. - Usta zadrgały mu w uśmiechu. Wykorzystując chwilowe zmieszanie żony, położył jej ręce na biodrach. - Ale mogę wymyślić jakiś plan, kiedy skończymy już pracę. - Tak? - Ich ciała się zetknęły. Poczuła, że wszystko w niej mięknie i zaczyna pulsować. - A jaki to miałby być plan? - Bardzo osobisty. - Pochylił głowę i chwycił zębami jej dolną wargę. - Gdzie chciałabyś się wybrać? A może wolisz, żebym cię zaskoczył? - Twoje niespodzianki są zwykle bardzo udane. - Miała ochotę zamknąć oczy i wtopić się w niego. - Roarke, przez ciebie nie mogę jasno myśleć. - O, dziękuję. - Roześmiał się cicho i potarł wargami jej usta. - Może skończę to, co zacząłem - zaproponował i pocałował ją z większym żarem. Louise weszła do gabinetu i zatrzymała się gwałtownie tuż za progiem. Za nią ukazał się Summerset. Powinna pewnie odchrząknąć lub się odezwać, ale zauroczyła ją ta scena, tak pełna namiętności i naturalnego oddania. Widok surowej, nieco szorstkiej porucznik Dallas w tak intymnej sytuacji dowodził, że to kobieta z sercem i normalnymi potrzebami. A widok tych dwojga, oderwanych od świata, świadczył o tym, że nie zawsze

małżeństwo zabija namiętność. To Summerset odchrząknął znacząco. - Bardzo przepraszam. Przyszła doktor Dimatto. Eve chciała się cofnąć, ale nie wyrywała się, kiedy Roarke nie rozluźnił uścisku. Zawsze kiedy odsuwała się od niego, gdy ktoś na nich patrzył, starał się przytrzymać ją przy sobie. Postarała się zwalczyć zażenowanie i przybrać obojętny wyraz twarzy, chociaż serce nadal biło jej mocno. - Bardzo punktualnie, pani doktor. - Jak zawsze, pani porucznik. Witaj, Roarke. - Dzień dobry. - Rozbawiony tą sceną, wypuścił Eve z objęć. - Czym cię możemy poczęstować? Może kawą? - Kawy nigdy nie odmawiam. Macie wyjątkowy dom. - Młoda lekarka weszła dalej do pokoju. - To? - zapytała nonszalancko Eve. - Jakoś się tu przemęczymy, dopóki nie znajdziemy czegoś większego. Louise roześmiała się i odstawiła teczkę. W szarym świetle zimowego dnia zabłysła na jej klapie złota szpilka. Eve uniosła brew. - Doktor Wo miała taką wczoraj. Vanderhaven również. - A, o to chodzi. - Louise odruchowo dotknęła szpilki. - To tradycja. Na początku wieku większość ośrodków medycznych zaczęła wręczać takie szpilki z kaduceuszem lekarzom, którzy ukończyli staż. Większość z nich leży pewnie zapomniana gdzieś na dnie szuflad, ale ja ją lubię. - Nie będę wam przeszkadzać. - Roarke podał Louise kawę i zerknął na żonę. Błysk w jego oku mówił wszystko. - Zobaczymy się później, pani porucznik. Może razem opracujemy jakiś plan. - Jasne. - Na ustach Eve jeszcze czuła jego dotyk i bardzo ją to wkurzało. - Tak zrobimy. Louise zaczekała, aż gospodarz zniknie za drzwiami. - Nie obrazisz się chyba, jak ci powiem, że to najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek widziałam. - Rzadko się obrażam, kiedy słyszę słowa prawdy. A skoro mówimy o prawdzie, to powiem ci szczerze, że twój wuj jest jednym z podejrzanych. W tej chwili znajduje się w ścisłej czołówce i nie mam podstaw, żeby go wykreślić. Czy to będzie dla ciebie problem? Między brwiami Louise zarysowała się pionowa bruzda. Eve odczytała ją jako oznakę

irytacji. - To nie będzie dla mnie problem, ponieważ mam głębokie przekonanie, że pomogę ci szybko go wyeliminować z kręgu podejrzanych. W wielu sprawach nie zgadzam się z wujem Colinem, ale wiem, że jest bardzo oddany sprawie polepszania jakości ludzkiego życia. - To interesujące stwierdzenie. - Eve okrążyła biurko i usiadła na jego skraju. Wiedziała, że muszą się sprawdzić, zanim zaczną współpracować. - A nie ocalania, utrzymywania czy przedłużania ludzkiego życia? - Niektórzy wierzą, że bez odpowiedniej jakości ludzkie życie jest tylko pasmem bólu. - Czy to również twoje zdanie? - Dla mnie samo życie jest wystarczająco ważne, tak długo, jak można ulżyć w cierpieniu. Eve skinęła głową i uniosła filiżankę z kawą, chociaż napój już wystygł. - Większość ludzi uznałaby, że Snooks nie cieszył się życiem odpowiedniej jakości. Był chory, wręcz umierający, bezdomny, ubogi. Odebranie mu życia niektórzy potraktowaliby jak akt łaski. Louise pobladła, ale nadal spoglądała w oczy Eve. - Żaden lekarz, nie pozbawiony etyki i moralności, wierzący w przysięgę Hipokratesa i swój obowiązek wobec ludzi, nie zakończyłby życia pacjenta bez jego zgody. Przede wszystkim nie szkodzić. Mój wuj bez wątpienia działa według tej zasady. Eve skinęła głową. - Zobaczymy. Spójrz teraz na informacje, które zebrałam, a potem przetłumacz mi je na język zrozumiały dla kogoś, kto nie kończył medycyny na Harvardzie. Louise uniosła brwi. - Sprawdziłaś mnie. - Nie spodziewałaś się tego? - Owszem. - Twarz Louise znów się rozluźniła. - Byłam wręcz pewna, że to zrobisz. Miło mieć rację. - W takim razie zaczynamy. - Eve przywołała dane, wskazała na krzesło przy monitorze i obejrzała się przez ramię, słysząc jakieś sapanie przy drzwiach. W progu stała jej asystentka. - Spóźniłaś się. - Metro.,. - wydyszała Peabody i uniosła rękę, prosząc o czas na złapanie oddechu. Były przerwy w ruchu. Cholerna pogoda. Przepraszam. - Zdjęła zaśnieżony płaszcz. - Kawa. Błagam, pani porucznik. Eve tylko wskazała kciukiem autokucharza i odpowiedziała na brzęczyk łącza. - Tu Dallas. - Czy ty nigdy nie odsłuchujesz wiadomości nagranych na sekretarce? - zapytała bez

wstępu Nadine. - Od wczoraj próbuję się do ciebie dodzwonić. - Nie było mnie. Teraz jestem. O co chodzi? - Oficjalnie proszę cię o wywiad na temat zabójstwa Samuela Petrinsky'ego i Erin Spindler. Ze swoich źródeł wiem, że prowadzisz śledztwo w pierwszej sprawie i przejęłaś tę drugą. Obie znały tę grę. Telełącza można łatwo sprawdzić. - Wydział jeszcze nie wydał oświadczenia w żadnej z tych spraw. Oba śledztwa są w toku. - Moje źródła podają, że oba przypadki najprawdopodobniej się ze sobą łączą. Możesz nic nie mówić, wtedy puszczę to, co już mam. Możesz też zapobiec dezinformacji i zdecydować się na wywiad. Twój wybór, Dallas. - Dziennikarka mogłaby jeszcze się trochę potargować, często to robiła. Ale uznała, że pozory zostały dostatecznie zachowane. - Pracuję dziś w domu - rzuciła Eve. - Świetnie. Będę tam za dwadzieścia minut. - Nie, żadnych kamer w moim domu. - W tej sprawie nie było dyskusji. - Spotkamy się za godzinę w moim biurze, w komendzie głównej. - Za pół godziny. Muszę zdążyć na czas. - Za godzinę, Nadine. Albo wcale. - Eve przerwała połączenie. - Peabody, popracuj z doktor Dimatto. Wrócę jak najszybciej. - Bardzo źle się dzisiaj jeździ - ostrzegła asystentka, wdzięczna, że nie musi znów wychodzić. - Jeszcze nie zaczęli odśnieżać ulic. - Kolejna przygoda - wymamrotała Eve i wyszła. Miała nadzieję, że uda jej się wymknąć niepostrzeżenie, ale monitor w holu zamigotał, kiedy sięgnęła po kurtkę. - Gdzieś się pani wybiera, pani porucznik? - Chryste, Roarke, może po prostu dasz mi czymś ciężkim w głowę? Siedzisz mnie? - Kiedy tylko mam okazję. Włóż płaszcz. Ta kurtka jest za cienka na taką pogodę. - Jadę tylko do komendy, na dwie godziny. - Włóż płaszcz - powtórzył. - Rękawiczki są w kieszeni. Zaraz ci podstawię wóz z napędem na cztery koła. Otworzyła usta, ale Roarke już zniknął z ekranu. - Nic, tylko gdera - mruknęła i niemal podskoczyła, kiedy ponownie ukazał się na ekranie. - Ja też cię kocham - powiedział wesoło. Roześmiał się i znów zniknął.

Eve z namysłem dotknęła kurtki. Już miała z przekory jej nie zdejmować, ale przypomniała sobie, jaki ciepły i miękki jest jej płaszcz. Nie wybierała się przecież na miejsce zbrodni, więc tym razem mogła ulec. Narzuciła na siebie kaszmirowe okrycie i wyszła prosto w śnieżną zamieć. Natychmiast podjechał srebrzysty pojazd i zatrzymał się u stóp schodów. To była wspaniała maszyna, silna i wytrzymała niczym czołg. Eve weszła do środka i z lekkim wzruszeniem stwierdziła, że już włączono ogrzewanie. Roarke pamiętał o wszystkim. Dla zabawy przełączyła wóz na ręczne prowadzenie, chwyciła drążek zmiany biegów i pomknęła w dół podjazdu. Po kilkunastocentymetrowej warstwie śniegu sunęła jak po suchym gładkim asfalcie. Ruch był bardzo utrudniony. Niejeden samochód leżał na ulicy, przewrócony i zapomniany. Nim minęła czwartą przecznicę, doliczyła się trzech stłuczek. Ominęła miejsca wypadków z łatwością, odruchowo zgłaszając ich położenie pod numer alarmowy. Nawet uliczni handlarze, którzy pracowali niemal przy każdej pogodzie, dzisiaj zrobili sobie wolne, nie zważając na utracony zarobek. Rogi ulic opustoszały, niebo było przesłonięte padającym śniegiem, więc nie widziała, czy w powietrzu odbywa się jakiś ruch. Czuła się tak, jakby się znalazła w staromodnej szklanej kuli, w której po potrząśnięciu poruszały się płatki śniegu. Śnieg był taki czysty. Wkrótce miał poszarzeć, ale teraz lśnił wręcz nierealną bielą. Panująca wokół cisza przyprawiała ją o dreszcze. Niemal z ulgą zaparkowała w garażu i wkroczyła w gwar i zamieszanie komendy głównej. Do rozpoczęcia wywiadu miała jeszcze ponad pół godziny. Zamknęła na zamek drzwi do biura - na wypadek gdyby Nadine się pośpieszyła - i połączyła się z domowym łączem komendanta. - Przepraszam, że zakłócam panu wolny dzień, komendancie. - Jeśli się nie mylę, to również twój wolny dzień. - Zerknął przez ramię i zawołał: Wkładajcie buty! Zaraz za wami wychodzę. Wnuki - wyjaśnił Eve z uśmiechem, który tak rzadko pojawiał się na jego twarzy. - Właśnie chcemy sobie urządzić wojnę na śniegowe kule. - Nie zatrzymam pana długo. Pomyślałam, że powinnam pana o tym poinformować. Zgodziłam się udzielić wywiadu Nadine Furst. Skontaktowała się ze mną dziś rano, w moim domu. Dowiedziała się czegoś o sprawach Petrinsky'ego i Spindler. Uznałam, że najlepiej będzie, jeśli wygłoszę oficjalne oświadczenie i odpowiem na postawione pytania. Inaczej nadałaby tylko swoje przypuszczenia. - Okaż życzliwą postawę, ale mów jak najkrócej. - Uśmiech, który zmiękczył jego

twarz na wzmiankę o wnukach, zniknął bez śladu. - Możemy oczekiwać, że inne środki przekazu też zażądają oświadczeń, kiedy ten wywiad ukaże się na antenie. Jak wygląda sytuacja? - Pracuję nad danymi z konsultantką medyczną. Znalazłam potencjalne związki z dwoma innymi zabójstwami, jednym w Chicago, drugim w Paryżu. Skontaktowałam się z prowadzącymi tamte śledztwa i czekam na przekazanie akt. McNab nadal szuka podobnych zabójstw. Moje śledztwo wykazało możliwe związki z kilkoma dużymi centrami medycznymi i przynajmniej dwoma, jeśli nie więcej, pracującymi w nich lekarzami. - Powiedz jej tak mało, jak tylko możesz. Przyślij mi jeszcze dziś do domu w pełni aktualny raport. Omówimy go w poniedziałek rano. - Tak jest. Jedna flanka zabezpieczona, pomyślała Eve, rozłączając się. Teraz odtańczy taniec z Nadine i poczeka na reakcje. Otworzyła drzwi i spędziła resztę czasu na pisaniu raportu dla komendanta Whitneya. Kiedy z korytarza dobiegło ją raźne postukiwanie wysokich obcasów, zapisała dokument i zamknęła program. Monitor zgasł. - Boże! Co za pogoda! - Nadine przygładziła dłonią ułożone specjalnie do nagrania włosy. - Tylko wariat wychodzi z domu w taką śnieżycę, czyli obie nie jesteśmy w pełni zdrowe na umyśle. - Policjanci mają za nic śnieżyce. Nic nie powstrzyma funkcjonariuszy prawa. - Teraz już wiem, dlaczego w drodze ze stacji minęliśmy dwa rozbite wozy policyjne. Przed wyjazdem dostałam najświeższą prognozę od naszego meteorologa. Mówi, że to największa śnieżyca stulecia. - Tyle już ich w tym stuleciu mieliśmy? Nadine roześmiała się i zaczęła rozpinać płaszcz. - Masz rację, ale on twierdzi, że burza nie ustanie do jutra. Spadnie ponad trzydzieści centymetrów śniegu. Nowy Jork będzie unieruchomiony. - Cudownie. Jutro w południe ludzie zaczną się zabijać za rolkę papieru toaletowego. - Na szczęście mam spory zapas. - Dziennikarka powiesiła swoje okrycie na wieszaku obok płaszcza Eve i znieruchomiała, mrucząc jak kot. - Ooo! Kaszmir. Wspaniały. To twój? Nigdy cię w nim nie widziałam. - Nie wkładam go do pracy, a dzisiaj oficjalnie mam wolny dzień. Zniszczyłabym go bardzo szybko. Ale o czym chcesz rozmawiać, Nadine? O modzie czy o morderstwach? - Tobie zawsze w głowie tylko morderstwa. - Nadine jeszcze raz pogłaskała płaszcz i

dała znak kamerzyście. - Ustaw wszystko tak, żeby widzowie zobaczyli padający śnieg. To ładnie wygląda i podkreśli, z jakim poświęceniem pracuje nasza dzielna policjantka oraz zawzięta reporterka. Otworzyła podświetlaną puderniczkę, sprawdziła twarz i włosy. Usatysfakcjonowana ich wyglądem, usiadła i założyła nogę na nogę. - Jesteś potargana, ale jak cię znam, nic cię to nie obchodzi. - Zaczynajmy. - Nieco zirytowana Eve dwa razy przeczesała palcami włosy. Do cholery, przecież przed świętami była u fryzjera. - Dobrze, wszystko gotowe. Wstęp i wprowadzenie dokręcę w studiu, więc możemy od razu przejść do rzeczy. Przestań się krzywić, Dallas, bo wystraszysz widzów. To pójdzie w wiadomościach w południe, ale dopiero po informacji o pogodzie. - Nadine wzięła głęboki oddech, na chwilę zamknęła oczy i dała znak kamerzyście, żeby zaczął nagrywanie. - Tu Nadine Furst z biura porucznik Eve Dallas w komendzie głównej nowojorskiej policji - zaczęła z poważnym uśmiechem. - Porucznik Dallas, prowadzi pani śledztwo w sprawie morderstwa bezdomnego, popełnionego kilka dni temu. Czy może to pani potwierdzić? - Prowadzę śledztwo dotyczące Samuela Petrinsky'ego, znanego jako Snooks. Został on zamordowany we wczesnych godzinach rannych, dwunastego stycznia. Śledztwo trwa. - Jego śmierć nastąpiła w niezwykłych okolicznościach. Eve pojrzała przeciągle na Nadine. - Każde morderstwo otaczają niezwykłe okoliczności. - To zapewne prawda. W tym jednak przypadku ofierze usunięto serce. Wyciętego organu nie znaleziono na miejscu zbrodni. Czy pani to potwierdza? - Mogę potwierdzić, że ofiarę znaleziono w jej legowisku i że śmierć nastąpiła na skutek zabiegu chirurgicznego, który wyglądał jak profesjonalne pobranie narządu. - Podejrzewa pani udział wyznawców jakiegoś kultu? - Nie jest to najważniejsza linia śledztwa, ale na razie nie wykluczamy takiej możliwości. - Czy bierze pani pod uwagę nielegalny handel narządami ludzkimi? - Również ta możliwość nie została wykluczona. Dla podkreślenia swoich słów Nadine pochyliła się nieco naprzód i oparła przedramię na udzie. - Według moich źródeł, zajęła się również pani sprawą Erin Spindler, którą kilka tygodni temu znaleziono martwą we własnym mieszkaniu. Początkowo tą sprawą zajmował

się ktoś inny. Dlaczego przejęła pani również to śledztwo? - Istnieje przypuszczenie, że te przypadki coś łączy, więc postanowiono powierzyć je jednej osobie. To ułatwia prowadzenie śledztwa. Taka jest zwykła procedura. - Czy już opracowano profil zabójcy lub zabójców? Tutaj Eve musiała ostrożnie stąpać po linii oddzielającej politykę wydziału od jej własnych potrzeb. - Profil jest konstruowany na bieżąco. Obecnie zakładamy, że sprawca dysponuje doskonałymi umiejętnościami medycznymi. - Czyli jest to lekarz? - Nie każdy, kto ma umiejętności medyczne, jest lekarzem - stwierdziła Eve krótko. Ale taką możliwość również rozpatrujemy. Wydział zabójstw i prowadząca to śledztwo dołożą wszelkich starań, żeby znaleźć sprawcę lub sprawców. W tej chwili jest to dla mnie rzecz priorytetowa. - Czy są jakieś tropy? Eve odczekała ułamek sekundy. - Podążamy wszelkimi tropami. Rozmawiała z reporterką jeszcze dziesięć minut, wciąż wracając do informacji, na których przekazaniu zależało jej najbardziej. Istniał związek między morderstwami, sprawca miał duże umiejętności medyczne, a ona zrobi wszystko, żeby odnaleźć mordercę. - Dobrze, wspaniale. - Nadine potrząsnęła włosami i poruszyła ramionami. Poprzycinam to i opracuję tak, żeby wyszły dwie części. Muszę mieć jakąś konkurencję dla tej cholernej pogody. - Uśmiechnęła się ciepło do operatora. - Bądź kochany i wracaj do wozu. Prześlij nagranie do stacji. Zaraz do ciebie dołączę. - Zaczekała, aż kamerzysta wyjdzie, i spojrzała bystro na Eve. - A tak nieoficjalnie? - zagaiła. - Oficjalnie czy nie, nie mogę ci powiedzieć wiele więcej. - Sądzisz, że to lekarz, chirurg. Bardzo dobry chirurg. - Moje przypuszczenia nie są ważne. Śledztwo dobiegnie końca, kiedy będę wiedziała na pewno. - Ale nie ma mowy o kulcie czy czarnym rynku? - Nieoficjalnie mówiąc, nie biorę tych możliwości pod uwagę. Nie chodzi o ofiarę dla jakiegoś bóstwa ani o szybki zysk. Jeśli wchodzą tu w grę pieniądze, to jest to inwestycja długoterminowa. Rób swoje, Nadine, a jeśli trafisz na coś ciekawego, zawiadom mnie. Jeżeli będę mogła, potwierdzę lub zaprzeczę. Układ wygląda fair, pomyślała Nadine. A Eve Dallas zawsze dotrzymywała układów.

- A jeśli znajdę coś, o czym ty nie wiesz, i ci to przekażę, to co dostanę w zamian? Eve uśmiechnęła się. - Będziesz miała wyłączność, kiedy sprawa zostanie wyjaśniona. - Miło się z tobą załatwia sprawy, Dallas. - Dziennikarka wstała i spojrzała na białą kurtynę za oknem. - Nienawidzę zimy - wymamrotała i wyszła. Przez następną godzinę Eve dopracowywała raport dla Whitneya, żeby od razu wysłać mu go do domu. Po zakończonej transmisji łącze zasygnalizowało, że ktoś chce się z nią skontaktować. Odezwała się Marie DuBois. Eve chciała spokojnie przejrzeć nadesłane informacje, więc opóźniła powrót do domu. Dopiero po dwunastej zapisała dane; zrobiła kopię i wsunęła dysk do kieszeni. Kiedy wyjechała na ulicę, śnieg zaczął padać jeszcze szybciej i gęściej. Dla większego bezpieczeństwa włączyła sensory wozu. Śnieg osłabiał widoczność i groziło jej zderzenie z jakimś unieruchomionym samochodem. Tym razem sensory uchroniły ją przed przejechaniem człowieka, który leżał na ulicy, twarzą do ziemi, ledwo widoczny w zaspie. - Cholera! - Koła zatrzymały się kilkanaście centymetrów przed jego głową. Wyszła z wozu, żeby sprawdzić stan nieznajomego. Sięgała po komunikator, chcąc wezwać ekipę medyczno - techniczną, kiedy mężczyzna błyskawicznie poderwał się z jezdni i jednym silnym ciosem w twarz powalił ją na ziemię. Irytacja pojawiła się równie szybko jak ból. I zrób tu dobry uczynek, pomyślała Eve, podnosząc się. - Musisz być, koleś, strasznie zdesperowany, że chce ci się napadać w taką pogodę. Ale masz pecha, trafiłeś na glinę. - Chciała sięgnąć po odznakę, ale zobaczyła przed sobą uniesioną dłoń z bronią, bardzo podobną do tej, jakiej sama używała. - Porucznik Dallas? Dobrze wiedziała, co znaczy oberwać z takiej broni. Nie chciała jeszcze raz tego doświadczyć, więc starała się trzymać ręce na widoku. Teraz, kiedy lepiej się przyjrzała napastnikowi, zdała sobie sprawę, że to nie człowiek, tylko android. I zaprogramowano go, żeby ją zatrzymał. - Zgadza się. O co chodzi? - Polecono mi, żebym przedstawił pani wybór. Śnieg pewnie ograniczał mu widoczność tak samo jak jej. Może uda jej się zewrzeć

jego obwody? - Jaki wybór? Gadaj szybko, bo zaraz jakiś dupek rozjedzie nas oboje. - Masz w ciągu dwudziestu czterech godzin przerwać śledztwo w sprawie Petrinsky'ego i Spindler. - Naprawdę? - Zmieniła pozycję, wysuwając jedno biodro w niby aroganckiej pozie. Dzięki temu manewrowi znalazła się krok bliżej androida. - A dlaczego miałabym to zrobić? - Jeśli nie spełnisz tego polecenia, zostaniesz zlikwidowana. Podobnie jak twój małżonek, Roarke. Odbędzie się to w niemiły i niehumanitarny sposób. Istnieją ludzie, którzy posiedli całkowitą wiedzę na temat ludzkiego ciała i użyją jej, żeby twoja śmierć była bardzo bolesna, Upoważniono mnie do przekazania wszystkich szczegółów takiej procedury. Wyczuła, że nadchodzi dogodny moment, i zrobiła krok naprzód. - Nie krzywdźcie mojego męża. - Powiedziała to drżącym głosem, jednocześnie uważnie obserwując androida, który odsunął broń na bok, żeby wolną ręką powstrzymać jej dalszy ruch. To trwało ułamek sekundy. Wytrąciła mu broń z ręki i ufając, że policyjne buty pozwolą jej zachować równowagę, z półobrotu wymierzyła mu kopniaka. Android odstąpił o krok, ale nie zdążyła sięgnąć po broń. Śnieg zagłuszył odgłos upadku, kiedy android rzucił się na nią. Zmagali się w ciszy. Gdy jednak wymierzył jej cios w usta i poczuła krew, zaklęła siarczyście. Chociaż kopniak kolanem w krocze nie dał spodziewanego efektu, to kiedy wbiła przeciwnikowi łokieć w szyję, jego oczy wywróciły się białkami do góry. - Nie masz wszystkich szczegółów anatomicznych tam, gdzie trzeba, co? - wydyszała. - Bez jaj jesteście tańsi. - Z zaciśniętymi zębami udało jej się wydobyć broń. Przyłożyła ją androidowi do szyi. - Gadaj, sukinsynu, kto jest taki pomysłowy? Kto cię zaprogramował? - Nie mam upoważnienia do podania tej informacji. Wcisnęła mocniej broń w jego szyję. - Może to cię upoważni. - Nieprawidłowe dane. - Oczy mu się rozbiegły. - Zostałem zaprogramowany na samozniszczenie właśnie o tej godzinie. Dziesięć sekund do wybuchu, dziewięć sekund... - Jezu Chryste! - Odskoczyła od androida i ślizgając się na śniegu, starała się odbiec jak najdalej. Usłyszała, jak jej przeciwnik monotonnym głosem recytuje: "jedna sekunda..." rzuciła się na ziemię i osłoniła głowę ramionami. Huk zadzwonił jej w uszach, owiała ją fala powietrza, przeleciało nad nią coś gorącego, ale śnieg pochłonął impet eksplozji.

Podniosła się i kulejąc, wróciła na miejsce, gdzie go powaliła. Zobaczyła sczerniały śnieg, po którym z sykiem pełzały jeszcze płomienie. Wokół leżały skręcone kawałki metalu i plastiku. - Cholerny pech. Nie zostało z niego prawie nic. - Przetarła oczy i wróciła do swojego wozu. Coś zaczęło ją piec na grzbiecie prawej dłoni. - Zobaczyła, że rękawiczka jest przepalona na wylot, a skóra zaczerwieniona i obolała. Wściekła i trochę oszołomiona, zdjęła obie rękawiczki i cisnęła je w śnieg. Miałam szczęście, pomyślała, wsiadając do wozu. Od iskry mogły się zająć włosy. To by dopiero było ciekawe. Zgłosiła incydent i zawiadomiła, gdzie spoczywają szczątki androida. Kiedy dotarła do domu, stłuczenia i sińce w pełni dały o sobie znać. Krzywiąc się boleśnie, z hukiem zamknęła za sobą drzwi. - Pani porucznik - zaczął Summerset, ale zmienił ton, kiedy przyjrzał się jej uważniej. - Co pani zrobiła? Cały płaszcz zniszczony. Nie minął miesiąc, jak go pani dostała. - Nie powinien kazać mi go wkładać. - Zdjęła płaszcz, z wściekłością patrząc na dziury, plamy i przypalone miejsca. Z odrazą rzuciła go na podłogę i pokuśtykała na górę. Nie była zaskoczona widokiem Roarke'a, zmierzającego korytarzem w jej stronę. - Od razu musiał ci naskarżyć, że zniszczyłam płaszcz? Nie mógł sobie odmówić tej przyjemności? - Powiedział, że jesteś ranna - wyjaśnił Roarke ponuro. - Czy to coś poważnego? - Facet, z którym się biłam, rozpadł się na kawałki i trzeba go będzie zbierać pincetą. Westchnął tylko i wyjął chustkę. - Usta ci krwawią, kochanie. - Zaczęły mi krwawić na nowo, kiedy się skrzywiłam na widok Summerseta. - Nie wzięła od męża chustki, tylko wytarła usta dłonią. - Przepraszam, że zniszczyłam płaszcz. - Dzięki niemu pewnie odniosłaś mniej obrażeń, więc bardzo dobrze, że miałaś go na sobie. - Pocałował ją w czoło. - Chodź. Przecież akurat jest u nas lekarz. - Nie chcę teraz żadnego lekarza. - A kiedy ty w ogóle chciałaś lekarza? - Nie wdając się w dyskusję, poprowadził ją do gabinetu, gdzie nadal pracowała Louise. - Tym bardziej nie potrzebuję go teraz. Nadine już nadała swój program, ale upłynęło od niego za mało czasu, żeby ktoś go obejrzał, zlokalizował mnie, zaprogramował androida i wysłał go moim tropem. Zdenerwowałam kogoś już wczoraj wieczorem, Roarke. - Cóż, właśnie tak chciałaś zrobić, więc można powiedzieć, że miałaś udany dzień.

- No... - Pociągnęła nosem. - Znów zgubiłam rękawiczki.

11 Późnym popołudniem śnieg nadal padał gęsto. Eve siedziała sama w gabinecie i czytała sporządzone prostym językiem streszczenie medycznych informacji, które udało jej się wcześniej zebrać. Mówiąc w skrócie, sztuczne organy, wynalezione przez zespół Frienda i udoskonalone w ciągu minionych lat, były tanie, wydajne i niezawodne, w przeciwieństwie do naturalnych. W przypadku naturalnych przeszczepów trzeba było znaleźć odpowiedniego dawcę, usunąć mu zdrowy narząd, przechowywać i transportować w odpowiednich warunkach. Hodowanie organów z własnych tkanek pacjenta było korzystniejsze i pozbawione ryzyka odrzutu, ale kosztowne i czasochłonne. Przy aktualnym stanie medycyny trudno było o odpowiedniego dawcę. Najczęściej zdrowe organy pozyskiwano - w drodze darowizny lub pośrednictwa - od ofiar wypadków, których nie dało się już uratować. Zdaniem Louise, nauka miała dwa oblicza. Im bardziej wydłużało się ludzkie życie, tym trudniej było o dawcę. Ponad dziewięćdziesiąt procent wszczepionych z powodzeniem organów było organami sztucznymi. Niektóre uszkodzenia i choroby można było wyleczyć, pozostawiając pacjentowi jego własny organ w dobrym stanie. W innych przypadkach, jeśli choroba posunęła się zbyt daleko, a zwykle zdarzało się to biednym i samotnym, organy były zbyt uszkodzone, a organizm za słaby na niektóre kuracje. Wtedy wszczepiano sztuczne narządy. Dlaczego zabierał coś bezużytecznego? Dlaczego w tym celu zabijał? Eve podniosła wzrok, kiedy do pokoju wszedł Roarke. - Może to jednak kolejny szaleniec - powiedziała. - Wariat o wybitnych umiejętnościach i z wypaczonym poczuciem misji. Może po prostu chce usunąć z powierzchni ziemi tych, których uważa za gorszych, a usunięte narządy to swojego rodzaju trofea. - Nie ma związku między ofiarami? - Snooks i Spindler bywali w klinice przy Canal Street i to wszystko. Nic więcej nie łączy ich ani ze sobą, ani z ofiarami z Chicago i Paryża. Chyba że weźmiemy pod uwagę, kim byli. - Nie musiała nawet wyświetlać danych na temat Leclerka. - Facet z Paryża był ćpunem, przed siedemdziesiątką, bez rodziny. Kiedy miał forsę, mieszkał w wynajętym pokoju, a jak nie miał, to na ulicy. Od czasu do czasu chodził do darmowej kliniki, wykorzystując system opieki do zdobycia prochów, kiedy nie miał za co kupić działki. Jeśli chcesz dostać narkotyki,

musisz się poddać badaniu. W jego karcie zdrowia zapisano, że miał zaawansowaną marskość wątroby. - I to łączy ofiary? - Wątroba, serce, nerki. On sobie kolekcjonuje narządy. Jestem pewna, że to się zaczęło w jakimś centrum medycznym. W Drake'u, w klinice Nordick albo w jakimś innym. Tego nie wiem. - Może nie w jednym centrum, ale w kilku - zasugerował Roarke, a Eve skinęła głową. - Myślałam o tym. Jeśli tak jest, to wcale mi się to nie podoba. Facet, którego szukam, ma wysokie stanowisko. Czuje się chroniony. Jest chroniony. - Odchyliła się w fotelu. - Jest też wykształcony i zorganizowany. To człowiek sukcesu. W tym, co robi, widzi jakiś cel. Jest gotów zabić policjanta, żeby go osiągnąć. Nie wiem tylko, jaki to cel. - Bawi go to. - Nie sądzę. - Zamknęła oczy i przywołała w pamięci obrazy wszystkich ofiar. - Nie było w tym cienia zabawy. Za każdym razem poważna, fachowa robota. Założę się, że sprawiało mu to przyjemność, ale nie o to mu chodzi. To tylko miła premia - wymamrotała. Roarke pochylił się nad żoną, ujął ją za podbródek i przyjrzał się jej siniakom. - To śledztwo daje ci w kość, i to dosłownie. - Louise się mną zajęła. Nie jest taka denerwująca jak większość lekarzy. - Potrzebna ci zmiana otoczenia - zadecydował Roarke. - Jakaś rozrywka, która pozwoli ci wrócić w poniedziałek do pracy z odświeżonym umysłem. Idziemy. - Idziemy? Gdzie? - Wskazała na okno. - Może nie zauważyłeś, ale zasypuje nas śnieg. - Może więc to wykorzystamy? - Pociągnął ją za rękę. - Ulepimy bałwana. Stale ją zaskakiwał, ale tym razem wręcz ją zamurowało. - Chcesz lepić bałwana? - Dlaczego nie? Pomyślałem sobie, że gdzieś polecimy, na przykład na weekend do Meksyku, ale... - Nadal trzymając ją za rękę, spojrzał w okno i uśmiechnął się. - Taka okazja nie zdarza się często. - Nie wiem, jak się lepi bałwana. - Ja też nie. Zobaczymy, co nam z tego wyjdzie. Eve długo mamrotała coś pod nosem, potem przedstawiła kilka swoich propozycji, między innymi dziki seks w ciepłym łóżku, ale w końcu, ubrana od stóp do głów niczym polarnik, wyszła prosto w śnieżycę. - Roarke, to wariactwo. Nic nie widzę, nawet na półtora metra.

- Cudownie, prawda? - Z szerokim uśmiechem chwycił ją za rękę w ciepłej rękawicy i ściągnął po przykrytych śniegiem schodach. - Zasypie nas żywcem - protestowała. Wziął garść śniegu i zbił w kulę. - Dobrze się lepi - zauważył. - W dzieciństwie rzadko oglądałem śnieg. Dublin to raczej deszczowe miasto. Podstawa bałwana musi być solidna. Schylił się i zaczął zagarniać śnieg. Eve patrzyła ze zdziwieniem na męża, eleganckiego światowca, lepiącego śniegową kulę na bałwana. - Czy to skutek trudnego dzieciństwa? Zerknął na nią, unosząc brew. - Przecież oboje mieliśmy trudne dzieciństwo. - Wzięła garść śniegu i odruchowo dolepiła ją do powstającej podstawy bałwana. - Jakoś daliśmy sobie radę, i to nawet całkiem nieźle - powiedziała cicho i zmarszczyła czoło. - Podstawa nie może być taka wysoka. I powinna być szersza. Roarke z uśmiechem ujął jej twarz w ręce okryte zaśnieżonymi rękawicami, a kiedy pisnęła, pocałował ją. - Przyłącz się albo nie przeszkadzaj. Strząsnęła śnieg z twarzy i pociągnęła nosem. - Ulepię swojego bałwana i mój da twojemu wycisk. - Zawsze uwielbiałem w tobie ducha współzawodnictwa. - Uważaj, bo za chwilę się zdziwisz. Odeszła trochę na bok i zabrała się do pracy. Nie uważała się za artystkę, więc postawiła na swoje mocne strony: siłę, determinację i wytrzymałość. Jej bałwan nie był zbyt prosty, ale za to wielki, dobre czterdzieści centymetrów wyższy od dzieła Roarke'a. Mróz szczypał ją w policzki, mięśnie rozgrzały się z wysiłku i sama nie wiedziała, kiedy się odprężyła. Cisza nie drażniła jej, tylko uspokajała. Eve czuła się jak we śnie, pozbawionym dźwięku i koloru; takim, który wycisza myśli i daje ciału wypoczynek. Lepienie bałwana pochłonęło ją całkowicie. - Słuchaj, koleś, ja już prawie skończyłam. Mój bałwan jest zbudowany jak gladiator. Twój żałosny kurdupel nie ma szans. - Jeszcze zobaczymy. - Roarke odstąpił o krok, zwężonymi oczami przyjrzał się swojej rzeźbie śniegowej i uśmiechnął się. - Tak. Tak jest dobrze. Zerknęła przez ramię i prychnęła z pogardą.

- Lepiej powiększ go trochę, bo inaczej mój rozniesie go w puch. - Nie, taki rozmiar jest w sam raz. Eve poklepała swojego bałwana po masywnym torsie i podeszła bliżej. Nagle zmrużyła powieki. - Twój ma cycki - stwierdziła. - Fajne, prawda? Oszołomiona, wsparła ręce na biodrach i przyjrzała się śniegowej postaci. Była smukła, ale nie pozbawiona krągłości. Przede wszystkim rzucały się w oczy olbrzymie, szpiczaste piersi. Roarke delikatnie pogłaskał jedną z nich. - Okręci sobie wokół małego palca tego twojego mięśniaka. Eve tylko potrząsnęła głową. - Zboczeniec. Ten biust jest całkiem nieproporcjonalny. - Chłopcy lubią marzyć, kochanie. - Śnieżna kula uderzyła go między łopatki i Roarke odwrócił się z wilczym uśmiechem. - Miałem nadzieję, że to zrobisz. Skoro już polała się krew.., - Nie spuszczając z niej wzroku, ulepił kulę. Uskoczyła w lewo, szybko ulepiła następną kulę i posłała ją w stronę Roarke'a z gracją i szybkością zawodowego baseballisty. Trafiła go prosto w pierś. Skinął z uznaniem głową i ruszył do walki. Kule śnieżne latały niczym pociski. Jedna rozprysnęła się Roarke'owi na twarzy, trzy inne na piersi. Oddawał jej z nawiązką. Eve raz aż krzyknęła, kiedy dostała w głowę. Nie traciła wiary, że pokona męża, dopóki nie zaczęła się śmiać. Nie potrafiła przestać, a jej ruchy stały się powolne i niezdarne. Z trudem chwytała oddech i cała się trzęsła, przez co chybiała celu. Zanosząc się śmiechem, podniosła ręce. - Zawieszenie broni! Przerwać ogień! - Całą pierś i twarz miała obsypaną śniegiem. - Nie dosłyszałem! - zawołał Roarke, podchodząc do niej. - Powiedziałaś, że się poddajesz? - Nie, do cholery! - Ze śmiechem starała się chwycić oddech i ulepić śnieżną kulę. Kiedy mąż na nią skoczył, wybuchnęła jeszcze głośniejszym śmiechem. Padła na grubą warstwę śniegu, pociągając go za sobą. - Wariat - wysapała, zużywając resztki oddechu. - Przegrałaś. - Wcale nie. - Zdaje mi się, że to ja jestem górą. - Wiedział, że potrafi być podstępna i nieustępliwa, więc unieruchomił jej ręce. - Teraz jesteś zdana na moją litość. - Czyżby? Nie boję się ciebie, twardzielu. - Z szerokim uśmiechem spojrzała mu

prosto w oczy. Na jego czarnej narciarskiej czapce bielił się śnieg; wymykające się spod niej włosy były mokre i błyszczące. - Kilka razy śmiertelnie cię raniłam. Już nie żyjesz. - Mam w sobie jeszcze tyle życia, że mogę cię trochę pomęczyć. - Pochylił głowę i lekko dotknął wargami jej podbródka. - Będziesz błagała mnie o litość. Obwiódł językiem zarys jej ust, aż zakręciło jej się w głowie. - Jeśli chodzi ci po głowie, żeby zacząć coś tutaj... - Słucham? - Dobrze. - Wygięła się i znalazła ustami jego wargi. Od razu zaczęła go całować gorąco i namiętnie. Odezwało się w niej to dzikie, wciąż narastające uczucie, którego doznawała tylko przy nim, dla niego. Schwytana w śnieżną pułapkę, poddała się namiętności. - Do środka. - On również tracił kontrolę nad sobą. Żadna inna kobieta nie potrafiła doprowadzić go do takiego stanu. - Wejdźmy do środka. - Dotknij mnie. - Jej głos brzmiał szorstko, oddech się rwał. - Chcę poczuć twoje ręce. Miał ochotę zerwać z niej mocny, cienki kombinezon, odnaleźć pod nim nagie ciało, zatopić w nim. Pociągnął ją do siebie, tak że oboje usiedli w śnieżnym zagłębieniu, spleceni i bez tchu. Patrzyli na siebie przez chwilę, zadziwieni, że nastrój tak szybko zmienił się z beztroskiego w pełen zmysłowego napięcia. - Roarke - odezwała się z uśmiechem Eve. - Tak? - Moim zdaniem, powinniśmy stąd iść, bo te dwa śnieżne stwory mają ochotę zostać same. - Dobry pomysł. - Jeszcze jedno. - Przytuliła się do niego, otoczyła go ramionami, przysunęła twarz do jego policzka. Nagle, szybka jak błyskawica, chwyciła garść śniegu i wrzuciła mu ją za kołnierz. Syknął zaskoczony, ale ona już zerwała się na równie nogi. - Oszustka! - Każesz mi to odpracować, kiedy już będziesz nagi. Wstał, czując na plecach lodowaty chłód. - Z przyjemnością. Zaczęli w basenie, gdzie za dotknięciem guzika woda zaczynała rozgrzewać się i wirować. W pulsującym cieple dotykał jej tak, jak lubiła, doprowadzając oboje niemal do

szczytu, a potem cofając się, za każdym razem coraz bliżej spełnienia. W głowie jej się kręciło i czuła, że przestaje panować nad ciałem, kiedy postawił ją na nogi. Woda spłynęła z nich kaskadami, otaczając ich kłębami pary. - Do łóżka - powiedział tylko. Wziął ją w ramiona i zaniósł do windy. - Pośpiesz się. - Wtuliła twarz w jego szyję, lekko chwyciła zębami skórę. Serce waliło jej szaleńczo, jakby za chwilę miało wyrwać się z piersi i wpaść prosto w dłonie Roarke'a. I tak już do niego należało, jak ona cała. Zamroczona silniejszym uczuciem niż zwykłe pożądanie, które potrafili w sobie rozpalić jednym spojrzeniem, przywarła do niego. - Kocham cię - wyszeptała. Rzadko wypowiadała te słowa, dlatego były dla niego tak cenne. Kolana się pod nim ugięły, w sercu coś ścisnęło. Wyszedł z windy i zaniósł ją do łóżka stojącego pod oknem w suficie, teraz przesłoniętym białą kurtyną śniegu. Oboje upadli na posłanie. - Powiedz mi to jeszcze raz. - Jego usta pochłonęły jęk Eve. - Powiedz mi to, kiedy cię dotykam. Wodził po niej dłońmi, tak że drżała na całym ciele. Wygięła się w łuk, żeby łatwiej wniknął w miejsce, gdzie pulsował żar. Pod palcami wyczuł śliskie ciepło. Usłyszał krzyk Eve, kiedy zbliżała się do krawędzi. Drżenie ciała jednak nie ustało, głód nie został zaspokojony. Wciąż narastał, coraz silniejszy, pulsując w jej krwi jak narkotyk. - Powiedz mi to jeszcze raz. - Wniknął w nią jednym gwałtownym ruchem. - Powiedz. Teraz. Zacisnęła dłonie na jego włosach, jakby broniła się przed upadkiem w przepaść. Spojrzała w jego zamglone niebieskie oczy. - Kocham ciebie. Tylko ciebie. Zawsze. Otoczyła go ciaśniej i oddała mu się bez pamięci. Weekend z Roarkiem pozwalał zapomnieć nawet o najnieprzyjemniejszych sprawach. Eve przekonała się o tym osobiście. Co za... pomysłowy człowiek. Zamierzała pracować przez całą niedzielę, ale zanim jeszcze się porządnie rozbudziła, wyciągnął ją z łóżka i zaniósł do pokoju holograficznego. Zaraz potem leżała nago na wirtualnej plaży na Krecie. Jakoś trudno jej było narzekać na niebieskie morze, zamglone góry i prażące słońce, a kiedy włączył funkcje dodatkowe i wyczarował obfity, smaczny posiłek na plaży, poddała się i zaczęła się cieszyć wolnym dniem.

Nowy Jork przykrywało kilkadziesiąt centymetrów śniegu. Patrole na odrzutowych nartach pilnowały, żeby nie dochodziło do przypadków grabieży, a zespoły medyczne szukały zasypanych w śniegu. Wszystkim, oprócz pracujących w najniezbędniejszych służbach, polecono zostać w domu. Dlaczego więc nie spędzić tego dnia na plaży, zajadając się dorodnymi czerwonymi winogronami? Kiedy obudziła się w poniedziałek rano, była wypoczęta, rześka i gotowa do działania. Ubierając się w sypialni, jednym uchem słuchała wiadomości płynących z ekranu. Wszystkie główne ulice były przejezdne. Nie wierzyła w to ani przez sekundę, ale postanowiła zaryzykować i pojechać do pracy własnym samochodem. Kończyła zapinać bluzkę, kiedy odezwało się jej łącze. Chwyciła filiżankę z kawą i odpowiedziała: - Tu Dallas. Centrala. Porucznik Eve Dallas. Zgłosić się do Sleeper Yillage, na Bowery. Zameldowano zabójstwo. Priorytet jeden. Funkcjonariusze mundurowi już są na miejscu. - Zawiadomić oficer Delię Peabody. Zabiorę japo drodze. Ruszam natychmiast. Koniec rozmowy. - Przerwała transmisję i przypięła broń. - Cholera! Znów kogoś dopadł. Zimnym, nieprzeniknionym wzrokiem spojrzała na Roarke'a. - Chciał, żeby to się stało podczas mojej służby. Zmienił to w osobistą rozgrywkę. - Pilnuj się, dobrze? - poradził Roarke. Kiedy wyszła, potrząsnął głową. - Dla ciebie zawsze takie sprawy są osobiste - wymamrotał. Nastrój jej się nie poprawił, kiedy zobaczyła, że funkcjonariusze mundurowi na miejscu zdarzenia to Bowers i Trueheart. Ostrożnie zaparkowała przy krawężniku na zaśnieżonej, śliskiej ulicy. Wzięła głęboki oddech. - Jeśli wyglądam tak, jakbym miała ochotę jej przyłożyć... - To co? - To mnie nie powstrzymuj. - Eve wyszła z wozu. Brnęła w śniegu, nie spuszczając oczu z Bowers. Niebo nad nią było równie zimne i nieprzyjazne, jak jej serce. - Posterunkowa Bowers, raport proszę. - Ofiara płci żeńskiej, tożsamość i wiek niewiadome. - Kątem oka Eve zobaczyła, że Trueheart otwiera usta, ale zaraz je zamknął. - Znaleźliśmy ją w jej legowisku, tak jak w przypadku Snooksa. Jednak tym razem stwierdziliśmy o wiele większą ilość krwi. Nie jestem technikiem medycznym, więc nie potrafię stwierdzić, czy i jaki organ został usunięty. Eve rozejrzała się. Tym razem zza linii policyjnych sensorów przyglądało im się kilka

bladych wychudłych twarzy. - Przesłuchałaś któregoś z tych ludzi? - Nie. - Zrób to - poleciła i ruszyła w stronę legowiska ofiary, zabezpieczonego popiskującymi sensorami policyjnymi. Bowers dała znak Trueheartowi, przekazując mu zadanie, a sama zrównała krok z krokiem Eve. - Już napisałam kolejną skargę. - Posterunkowa Bowers, to nie jest czas ani miejsce na dyskusje o sprawach międzywydziałowych. - Nie ujdzie ci na sucho, że dzwonisz do mnie do domu, starasz się mnie zastraszyć. Przebrałaś miarkę, Dallas. Zirytowana i zaskoczona Eve zatrzymała się na chwilę i przyjrzała się twarzy policjantki. Owszem, zobaczyła tam gniew i niechęć, ale również coś w rodzaju samozadowolenia i satysfakcji. - Nie dzwoniłam do ciebie do domu ani gdziekolwiek indziej. I nie mam zwyczaju nikogo zastraszać. - Mam dowody, rejestr połączeń. - Świetnie. - Eve chciała ruszyć przed siebie, ale Bowers chwyciła ją za ramię. Ręka Eve sama zwinęła się w pięść, ale udało jej się powstrzymać przed wymierzeniem kobiecie ciosu w twarz. - Oficer Bowers, nasze rozmowy są teraz rejestrowane. Przeszkadzasz mi w czynnościach śledczych. Proszę się odsunąć. - Chcę, żeby to zostało zarejestrowane. - Bowers zerknęła na urządzenie nagrywające w klapie Peabody. Była podekscytowana i bliska utraty kontroli nad sobą. - Oficjalną przepisową drogą złożyłam skargę na twoje zachowanie. Jeśli nie doczekam się odpowiedniej reakcji wydziału, skorzystam z przysługujących mi praw i pozwę do sądu i ciebie, i wydział. - Przyjęłam do wiadomości. Teraz odsuń się, zanim ja skorzystam z przysługujących mi praw. - Chciałabyś mnie uderzyć, co? - Oczy Bowers błyszczały, oddech świszczał w gardle. - To by było bardzo w twoim stylu. - O, tak. Chciałabym ci skopać ten dumy tyłek, ale w tej chwili mam pilniejszą robotę. A ponieważ odmawiasz wykonania polecenia, od tej chwili zwalniam cię z posterunku. Nie życzę sobie twojej obecności na miejscu zbrodni. - To jest moje miejsce. Ja przyszłam tu pierwsza.

- Bowers, zwolniłam cię z posterunku. - Eve wyrwała ramię z uścisku, zrobiła kilka kroków, ale policjantka znów usiłowała ją zatrzymać, więc odwróciła się gniewnie. - Dotknij mnie jeszcze raz, a rozwalę ci ten dumy łeb. Potem każę swojej asystentce cię aresztować za utrudnianie śledztwa. Mamy tu osobisty konflikt, w porządku. Zajmiemy się tym później. Możesz wybrać kiedy i gdzie. Ale nie tutaj i nie teraz. Spieprzaj stąd, Bowers. - Eve zaczekała chwilę, żeby uspokoić rozdygotane nerwy. - Peabody, zawiadom przełożonego Bowers, że jego podwładna została zwolniona z posterunku i usunięta z miejsca zbrodni. Zgłoś, żeby przysłano nam innego funkcjonariusza do pomocy oficerowi Trueheartowi. - Jeśli ja mam odejść, on również odejdzie. - Bowers, jeśli za pół minuty nie znajdziesz się poza sensorami, zostaniesz obezwładniona i aresztowana. - Nie ufając sobie, Eve odstąpiła kilka kroków. - Peabody, odprowadź funkcjonariuszkę Bowers do wozu. - Z przyjemnością, pani porucznik. Bowers, sama pójdziesz czy mam cię tam zawlec siłą? - zapytała Peabody uprzejmym tonem. - Załatwię ją! - Głos Bowers trząsł się z gniewu. - A ty polecisz razem z nią! Układając w myślach kolejną skargę, odmaszerowała przed siebie. - Wszystko w porządku, Dallas? - spytała Peabody. - Czułabym się lepiej, gdybym jednak jej przyłożyła. - Eve z sykiem wypuściła powietrze. - Ale dość czasu już nam zmarnowała. Zabierajmy się do roboty. Podeszła do legowiska, przykucnęła i odsunęła wystrzępiony kawałek plastiku, który służył za drzwi. Zobaczyła całe morze krwi, zaschniętej, w kałużach, krzepnącej na ziemi. Sięgnęła po zestaw do pracy w terenie i wyjęła substancję zabezpieczającą. - Ofiara to kobieta, czarna, wiek od osiemdziesięciu do stu dziesięciu lat. Widoczna rana w podbrzuszu wydaje się prawdopodobną przyczyną zgonu. Ofiara wykrwawiła się na śmierć. Brak śladów walki czy wykorzystania seksualnego. Eve wsunęła się do legowiska, nie zwracając uwagi na krew, plamiącą czubki jej butów. - Peabody, zawiadom ekipę medyczną. Potrzebny mi Morris. Przypuszczam, że brakuje jej wątroby. Chryste, tym razem nie zawracał sobie głowy porządkiem. Krawędzie rany proste i gładkie - dodała, kiedy włożyła mikrogogle i nachyliła się. - Nie ma jednak śladu tamowania krwawienia jak w przypadku innych ofiar. Bezdomna wciąż miała na nogach solidne czarne buty, jakie wiele miejskich schronisk rozdawało ubogim. Obok niej leżał miniodtwarzacz i butelka nielegalnie pędzonego alkoholu.

- Nie okradziono jej - wymamrotała Eve, przystępując do dalszych oględzin. - Czas zgonu, biorąc pod uwagę niską temperaturę otoczenia, można wstępnie określić na drugą trzydzieści. - Znalazła zezwolenie na żebranie, którego ważność już się skończyła. Odczytała umieszczone na nim informacje. - Ofiara to Jilessa Brown, wiek dziewięćdziesiąt osiem lat, bez stałego miejsca zamieszkania. - Pani porucznik, może pani podnieść lewe ramię? Muszę zrobić zdjęcie całego ciała. Eve przesunęła się na prawo i poczuła coś twardego pod butem, w kałuży krwi. Sięgnęła w dół i jej zabezpieczone chemiczną substancją palce natrafiły na jakiś mały przedmiot. Była to złota szpilka. Z węży oplecionych wokół laski spływała krew. - Co my tutaj mamy - wyszeptała. - Peabody, zarejestruj to - powiedziała głośno. Obok prawego biodra ofiary znaleziono złoty znaczek do wpinania w klapę. Znaczek zidentyfikowano jako kaduceusz, często noszony przez lekarzy. - Zabezpieczyła szpilkę i wrzuciła do torby. - Tym razem bardzo nabałaganił. Zdenerwował się? Przestało mu zależeć na porządku? A może po prostu się śpieszył? - Wysunęła się z legowiska, a plastikowa zasłona opadła na miejsce. - Sprawdźmy, czego dowiedział się Trueheart. Eve ścierała krew i substancję zabezpieczającą z rąk, jednocześnie słuchając raportu Truehearta. - Zwykle nazywali ją Honey. Była bardzo lubiana, wielu tutaj uważało ją niemal za drugą matkę. Nikt, z kim rozmawiałem, niczego tej nocy nie widział. Padał śnieg, było bardzo zimno. Około północy śnieg ustał, ale nadal wiał bardzo ostry wiatr. Stąd te zaspy. - I właśnie z tego powodu nie znajdziemy żadnych śladów, które by nam coś ważnego powiedziały. - Eve spojrzała na zdeptany śnieg. - Dowiemy się o niej wszystkiego, co tylko możliwe. Trueheart, to oczywiście nie moja sprawa, ale na twoim miejscu poprosiłabym o innego oficera prowadzącego zaraz po powrocie na posterunek. Kiedy to wszystko trochę ucichnie, dostaniesz moją rekomendację w sprawie przeniesienia cię do komendy głównej, chyba że masz inne plany. - Nie mam, pani porucznik. Jestem bardzo wdzięczny. - Nie ma za co. W komendzie głównej będziesz tyrał jak wół roboczy. - Odwróciła się. - Peabody, wstąpimy do kliniki przy Canal Street, zanim wrócimy na komendę. Ciekawe, czy Jilessa Brown też się tam leczyła. Louise wyjechała do miasta medibusem, żeby w terenie leczyć przypadki odmrożeń i wychłodzenia. Jej zastępca wyglądał tak młodo, że równie dobrze mógł nadal bawić się w doktora z królową szkolnego balu na tylnym siedzeniu samochodu.

Powiedział jej jednak, że Jilessa Brown nie tylko była pacjentką, ale i ulubienicą całej kliniki. Stała pacjentka, myślała Eve, przedzierając się przez zatłoczone ulice do komendy. Przychodziła tam co najmniej raz w tygodniu, żeby posiedzieć sobie w poczekalni, porozmawiać z innymi i dostać trochę cukierków, które lekarze trzymali dla dzieci w słoju na biurku. Zdaniem młodego lekarza, była to towarzyska kobieta przepadająca za słodyczami, z lekkim defektem, niewyleczonym w odpowiednim do tego wieku. Przez to mówiła trochę niewyraźnie, a w rozwoju umysłowym zatrzymała się na poziomie ośmiolatki. Była całkowicie nieszkodliwa. Od pół roku leczono u niej zaawansowanego raka wątroby. Istniała nadzieja na remisję, jeśli nie na całkowite wyleczenie. Teraz nie było już żadnej nadziei. Kiedy Eve weszła do biura, na automatycznej sekretarce migotała lampka, ale ją zignorowała i połączyła się z Feeneyem. - Mam kolejną ofiarę. - Tak słyszałem. Wieści szybko się rozchodzą. - Na miejscu zdarzenia znalazłam złotą szpilkę, jaką noszą lekarze. Zaniosłam ją do laboratorium i siedziałam Dickheadowi na karku, dopóki nie ustalił, że to rzeczywiście złoto. Nie jest fałszywa. Możesz dla mnie sprawdzić, kto takie znaczki produkuje? - Dobra. Rozmawiałaś z McNabem? - Jeszcze nie. - Coś ścisnęło ją w żołądku. - A dlaczego pytasz? Westchnął. Po chwili rozległ się szelest papieru, kiedy sięgnął do torebki ze swoimi ulubionymi orzeszkami. - Londyn, pół roku temu. Bezdomny znaleziony w swojej kryjówce. Leżał tak od kilku dni, zanim go znaleziono. Brakowało mu nerek. - Tak samo jak w przypadku Spindler. Tym razem nie zachował takiego porządku. Krew była wszędzie. Albo się śpieszył, albo przestało mu na tym zależeć. Skontaktuję się z McNabem i zapytam o szczegóły. - Już tu jedzie. Daj mu szpilkę, niech mi ją przywiezie, a ja postaram się czegoś dowiedzieć na jej temat. - Dzięki. - Skończyła transmisję, ale zaraz łącze znów się odezwało. - Tu Dallas. - Proszę do mojego gabinetu. Natychmiast. Jedyne, co przyszło Eve do głowy, to sprawa Bowers. Krótko skinęła głową. - Już idę, panie komendancie.

Po drodze zatrzymała Peabody. - McNab już tu jedzie z informacjami na temat przypadku z Londynu, który może się łączyć z naszymi. Popracuj z nim nad tym. Skorzystaj z mojego biura. - Tak jest, ale... - Peabody urwała. Eve już odeszła i jej asystentka doszła do wniosku, że rozmowa z plecami oddalającej się przełożonej jest niegodna funkcjonariusza. - Cholera! Przygotowała się duchowo na irytujące spotkanie, zebrała swoje rzeczy i pośpieszyła do biura Eve. Chciała tam dotrzeć, zanim McNab pierwszy rozsiądzie się za biurkiem. Whitney nie kazał Eve czekać. Natychmiast została wpuszczona do jego gabinetu. Komendant siedział w swoim fotelu, dłonie oparł na blacie biurka i patrzył na nią wzrokiem pozbawionym emocji. - Miałaś kolejną utarczkę z funkcjonariuszką Bowers. - Tak jest. Dziś rano, na miejscu przestępstwa. Wszystko zostało zarejestrowane. - Eve zaklęła w duchu. Nienawidziła tej sytuacji. Czuła się jak uczniak wezwany na dywanik do kierownika szkoły. - Funkcjonariuszka Bowers okazywała niesubordynację. Próbowała zatrzymać mnie fizycznie i zwolniłam ją z posterunku. Skinął głową. - Nie mogłaś inaczej tego załatwić? Już miała coś odpowiedzieć, ale tylko sięgnęła do torby i wyjęła dysk. - Oto kopia zapisu z miejsca zdarzenia. Proszę tego wysłuchać, a potem mi powiedzieć, czy mogłam załatwić to inaczej. - Siadaj, Dallas. - Panie komendancie, jeśli mam dostać naganę za złą pracę, wolę, żeby to się odbyło, kiedy stoję. - Nie przypominam sobie, żebym cokolwiek wspomniał o naganie. - Mówił spokojnie, ale sam również podniósł się z fotela. - "Już przed dzisiejszym incydentem Bowers złożyła kolejną skargę. Twierdzi, że kontaktowałaś się z nią w jej domu, w sobotę wieczorem, i że zagroziłaś jej fizyczną przemocą. - Komendancie, nie kontaktowałam się z Bowers w jej domu ani nigdzie indziej. Było jej trudno, ale starała się mówić cicho i patrzeć spokojnym wzrokiem. - Jeśli jej groziłam, odbyło się to po jej prowokacji, twarzą w twarz, a wszystko zostało zarejestrowane. - Bowers przysłała zapis rozmów przez łącze, podczas których jej rozmówczyni przedstawia się twoim nazwiskiem. Oczy Eve patrzyły teraz zimno. - Nagrania mojego głosu znajdują się w aktach. Żądam, żeby porównano je z

przedstawionym zapisem rozmów. - Dobrze. Dallas, usiądź. Proszę. - Przez chwilę zmagała się sama ze sobą, potem sztywno usiadła. - Nie mam wątpliwości, że te dwa zapisy będą się różniły. Tak samo nie mam wątpliwości, że Bowers nadal będzie cię nękać. Chcę cię zapewnić, że wydział odpowiednio zajmie się tą sprawą... i samą Bowers. - Czy mogę mówić szczerze? - Oczywiście. - Nie powinna pracować w patrolu, nie powinna w ogóle nosić munduru. Jest niebezpieczna. To nie jest uwaga wynikająca z osobistej urazy, to fachowa opinia. - Ja również raczej się z tą opinią zgadzam, ale nie wszystko jest takie proste, jak być powinno... A właśnie! W czasie weekendu rozmawiałem z moim przełożonym. Z rozmowy wyniknęło, że skontaktował się z nim senator Brian Waylan i poprosił, żeby prowadzone przez ciebie śledztwa zostały przydzielone komuś innemu. - Kto to jest ten Waylan? - Eve znów wstała z miejsca. - Co jakiś spasiony polityk może mieć do gadania w tej sprawie? - Waylan jest wielkim poplecznikiem Stowarzyszenia Lekarzy Amerykańskich. Ma syna lekarza, pracującego w centrum medycznym Nordick w Chicago. Uważa, że twoje śledztwo i towarzyszący mu rozgłos uderzają w społeczność lekarską i mogą zapoczątkować panikę. SLA jest bardzo zaniepokojone i chce sfinansować własne śledztwo w tej sprawie. - Nie dziwi mnie to, bo przecież nie ma wątpliwości, że to ktoś z ich grona zabija. To moje śledztwo, komendancie. Zamierzam doprowadzić je do końca. - Najprawdopodobniej od tej chwili niewiele osób ze środowiska lekarskiego będzie chciało z tobą współpracować - ciągnął Whitney. - Jest też prawdopodobne, że na wydział będą wywierane naciski polityczne, żeby zmienić kierunek śledztwa. - Pozwolił sobie na lekki grymas, a potem znów przybrał neutralny wyraz twarzy. - Chcę, żebyś doprowadziła tę sprawę do końca, i to szybko. Nie powinny cię rozpraszać żadne... denerwujące sprawy marginalne. Proszę cię więc, żebyś pozwoliła wydziałowi zająć się sprawą Bowers. - Wiem, co jest dla mnie najważniejsze. - To dobrze. Od tej chwili, aż do odwołania, ta sprawa i wszystkie informacje z nią związane nie mogą być udostępniane mediom. Żadne nowe wiadomości nie mogą trafić do środków przekazu. Wszystkie dane, w pełnej zaszyfrowanej formie mają być mi dostarczane do wglądu. - Sądzi pan, że mamy w wydziale jakiś przeciek? - Sądzę, że Waszyngton o wiele za bardzo interesuje się naszymi sprawami. Zbierz

zespół i od tej pory ma was obowiązywać Kod Piąty - polecił. Nie wolno jej będzie przesyłać informacji otwartymi kanałami i kontaktować się z dziennikarzami. - Niech to się jak najszybciej skończy.

12 W wydziale elektronicznym sprawdzenie stopnia prawdopodobieństwa zabierze mi o połowę mniej czasu niż tutaj, na tym złomie, co wypadł z arki Noego. - Nie jesteśmy w elektronicznym, McNab. - Nie musisz mi przypominać. A jeśli chcesz, żeby dokładnie zbadać dane na temat ofiary z Londynu, to ja powinienem się tym zająć. To ja jestem od spraw elektronicznych. - A ja jestem asystentką prowadzącej śledztwo. Przestań nade mną dyszeć. - Ładnie pachniesz, kwiatuszku. - Zaraz nie będziesz miał mnie czym wąchać, bo ci rozkwaszę nos. Eve zatrzymała się przed drzwiami biura i złapała się za głowę. Oto jej zespół, przekomarzający się jak dwoje pięciolatków pod nieobecność mamy. Boże, miej litość. Kiedy weszła, mierzyli się groźnym wzrokiem, ale zaraz odskoczyli od siebie i za wszelką cenę starali się zrobić niewinne miny. - Koniec przerwy, dzieciaki. Przenosimy się do sali konferencyjnej. Po drodze namierzyłam Feeneya. Do końca zmiany chcę mieć dane na temat wszystkich przypadków, usystematyzowane i sprawdzone. Musimy przygwoździć drania, zanim doda następne trofeum do swojej kolekcji. Kiedy odwróciła się na pięcie i wyszła, McNab uśmiechnął się szeroko. - Rany, jak ja lubię z nią pracować. Myślisz, że przeniesiemy się z robotą do jej domowego gabinetu? Roarke ma najlepszy sprzęt w mieście. Peabody tylko pociągnęła nosem i zaczęła zbierać dyski. - Będziemy pracować tam, gdzie pani porucznik nam każe. - Wstała, wpadła na niego i poczuła, że zaczyna się gotować z bezsilnej złości. Niemal z płaczem spojrzała w jego wesołe zielone oczy. - Stoisz mi na drodze, McNab. - Cały czas staram się to robić. A jak się miewa Charlie? Zanim odpowiedziała, policzyła do dziesięciu. - Charles ma się dobrze, a w ogóle to nie twoja sprawa. Teraz rusz swój chudy tyłek. Odepchnęła go łokciem, co dało jej trochę satysfakcji. McNab tylko westchnął i roztarł bolące żebra. - Ale ty na mnie działasz, kwiatuszku - wymamrotał. - Choć diabli wiedzą dlaczego. Eve krążyła po sali konferencyjnej. Chciała jak najszybciej przestać myśleć o Bowers i spowodowanych przez nią kłopotach. Już jej się prawie udało. Jeszcze trochę poprzeklina, kilka razy przemierzy salę i zaraz uda jej się zepchnąć Bowers do jakiejś głębokiej czarnej

dziury. Dorzuci jej kilka szczurów do towarzystwa i spleśniałą skórkę chleba. Tak, to przyjemny obrazek. Odetchnęła głęboko dwa razy, a kiedy zjawiła się Peabody z McNabem, zwróciła się do nich bez zbędnych wstępów: - Wyświetlić zdjęcia ofiary. Opracować mapę z zaznaczonymi miejscami zabójstw. Podać nazwiska ofiar wraz z miastami, gdzie je znaleziono. - Tak jest. - McNab, mów, czego się dowiedziałeś. - No więc tak... - Tylko bez zbędnych ozdobników stylistycznych - dodała Eve twardo, a Peabody uśmiechnęła się z satysfakcją. - Tak jest - odparł naburmuszony. - Zrobiłem listę najlepszych centrów medycznych we wszystkich interesujących nas miastach. Jest w procesorze centralnym, na dysku i wydrukach. - Ponieważ najwygodniej im było posługiwać się wydrukami, położył je na biurku. - Sprawdziłem pani listę najlepszych lekarzy z Nowego Jorku. Jak widać, każdy z nich ma powiązania z przynajmniej jednym z wymienionych centrów. Moja analiza wykazała, że istnieje około trzystu lekarzy specjalizujących się w przeszczepach, którzy wykazują się umiejętnościami na poziomie pozwalającym im dokonać operacji, jakie przyczyniły się do śmierci ofiar. - Zamilkł na chwilę, dumy ze swojego zwięzłego, treściwego raportu. - Wciąż szukam podobnych zabójstw. Przyczyną tego opóźnienia jest błędna klasyfikacja niektórych spraw. Widać było, że dłużej już nie może posługiwać się obcym sobie stylem mówienia. Przysiadł na skraju stołu i skrzyżował nogi w modnych zielonych butach powietrznych. - Widzi pani, wygląda mi na to, że chłopcy z wydziału zabójstw upchnęli niektóre sprawy w jakiś ciemny kąt, bo ich wcale nie obchodziły albo doszli do wniosku, że to kolejne pospolite zabójstwo, dokonane przez jakiegoś wariata. Teraz muszę się do tych akt dokopywać. Na ogól trafiam na zabójstwa dokonywane przez wyznawców kultów albo na skutki awantur domowych. Znalazłem mnóstwo kastracji, dokonanych przez wkurzone żony lub partnerki. Rany, nie macie nawet pojęcia, ile kobiet rozprawia się ze swoimi facetami raz a dobrze za to, że nie potrafili utrzymać wacka w rozporku. W ciągu ostatnich trzech miesięcy w Karolinie Południowej przybyło sześciu nowych eunuchów. To jakaś epidemia. - To fascynująca ciekawostka, McNab - stwierdziła Eve surowo. - Trzymajmy się jednak tematu. Chodzi nam o narządy wewnętrzne. - Wskazała kciukiem na komputer. - Chcę zawęzić listę do jednego centrum medycznego na miasto. - Pani życzenie będzie zaraz spełnione.

- Feeney. - Eve rozluźniła się trochę na widok kolegi, który wszedł do sali z nieodłączną paczką orzeszków. - Czego się dowiedziałeś na temat tego znaczka? - O tym konkretnie niczego szczególnego. Trzy sklepy w mieście sprzedają takie znaczki z osiemnastokaratowego złota. Sklep jubilerski w centrum Drake'a, Tiffany na Piątej Alei i DeBower na przedmieściach. - Bezwiednie przekładał paczkę orzeszków z ręki do ręki, patrząc, jak Peabody przypina na tablicy zdjęcia. - Osiemnastokaratowy znaczek kosztuje około pięciu kawałków. Większość renomowanych centrów medycznych zamawia te szpilki u Tiffany'ego. Kupują je hurtem i dają kończącym staż lekarzom. Złote albo srebrne, w zależności od osiągnięć delikwenta. W ostatnim roku Tiffany sprzedał siedemdziesiąt jeden złotych i dziewięćdziesiąt sześć srebrnych. Dziewięćdziesiąt procent z tego wykonano na bezpośrednie zamówienie szpitali. - Według Louise, ma je większość lekarzy - powiedziała Eve. - Ale nie wszyscy noszą. Widziałam taki znaczek u Tii Wo i Hansa Vanderhavena. No i u Louise - dodała, marszcząc czoło. - Trzeba sprawdzić, czy ktoś ostatnio nie zgubił swojego znaczka. Kontroluj sprzedaż w tych trzech sklepach. Ten, kto zgubił swój znaczek, będzie chciał zastąpić go nowym. - Wsunęła ręce do kieszeni i odwróciła się do tablicy. - Zanim zaczniemy, musicie wiedzieć, że komendant zakazał nam wszelkich kontaktów z mediami. Żadnych wywiadów, oświadczeń, komentarzy. Pracujemy według Kodu Piątego, więc wszelkie dane są poufne. Zapisy mają być szyfrowane. - Jakiś przeciek w wydziale? - dociekał Feeney. - Być może. Zaistniał też nacisk, nacisk polityczny, prosto z Waszyngtonu. Feeney, czego możesz się dowiedzieć o senatorze Waylanie, tak żeby nie budzić podejrzeń jego pracowników i jego samego? Uśmiech rozjaśnił zmęczoną twarz Feeneya. - Och, mogę się dowiedzieć niemal wszystkiego, włącznie z rozmiarem jego gaci. - Założę się, że ma tłusty tyłek i małego fiuta - wymamrotała, a McNab parsknął rozbawiony. - Dobra. Oto, co myślę. Sprawca kolekcjonuje okazy - zaczęła, podchodząc do tablicy ze zdjęciami. - Robi to dla rozrywki, zysku albo dlatego, że może. Do końca tego nie wiem. Systematycznie kolekcjonuje uszkodzone organy. Usuwa je ofiarom, wywozi z miejsca przestępstwa. W co najmniej jednym przypadku mamy pewność, że użyto pojemnika do przewożenia organów i można przypuszczać, że było tak i w pozostałych. Jeśli tak dba o właściwy transport, to znaczy, że ma gdzie przechowywać te organy. - Laboratorium T - podrzucił Feeney. - Pasowałoby. Prywatne laboratorium, może nawet we własnym domu. Jak znajduje

odpowiednie ofiary? Wybiera je wcześniej. Tych troje... - Eve wskazała odpowiednie zdjęcia - zginęło w Nowym Jorku. Wszyscy mieli styczność z kliniką przy Canal Street. Musi mieć dostęp do ich dokumentów, więc albo współpracuje z kliniką, albo ma tam kogoś, kto dostarcza mu potrzebnych informacji. - Może to glina - powiedziała cicho Peabody i poruszyła się niepewnie, kiedy zwróciły się na nią wszystkie oczy. Przełknęła ślinę i ciągnęła: - Policjanci z patroli i zbieracze sztywnych znają bezdomnych. Jeśli bierzemy pod uwagę przeciek w wydziale, to może trzeba rozważyć i taką możliwość, że ktoś stąd przekazuje informacje mordercy. - Masz rację - stwierdziła Eve po chwili namysłu. - Może rozwiązanie jest tuż pod naszymi nosami. - Bowers patroluje sektor, gdzie znaleziono dwie z ofiar. - McNab zakręcił się na obrotowym krześle. - Już wiemy, że jest nieobliczalna. Mogę przeszukać sieć na wszystkich poziomach i dowiedzieć się o niej czegoś więcej. - Cholera! - Eve z zasępioną miną podeszła do okna i skrzywiła się, kiedy oślepił ją blask słońca odbitego od śniegu. Jeśli zarządzi poszukiwanie wszelkich danych na temat Bowers, będzie musiało to pójść oficjalnymi kanałami i przez niektórych zostanie potraktowane jak nękanie niższego stopniem funkcjonariusza. - Możemy to zlecić innej jednostce, poza wydziałem elektronicznym. - Feeney od razu zrozumiał, dlaczego się zawahała. - Ja wystąpię z tym zleceniem i w ten sposób twoje nazwisko się przy tym nie pojawi. - Prowadzę to śledztwo - wymamrotała Eve. Nie mogła zaniechać swoich obowiązków. Była to winna ofiarom. - Zlecenie wyjdzie ode mnie, z moim podpisem. Wyślij je zaraz, McNab. Nie ma co się patyczkować. - Tak jest. - Natychmiast z powrotem odwrócił się twarzą do komputera. - Detektyw z Chicago nie wykazuje chęci współpracy - mówiła dalej Eve. - Więc będziemy musieli trochę ich tam przycisnąć. Zaczekamy na informacje z Londynu. - Podeszła do tablicy, przyjrzała się twarzom ofiar. - Do czasu ich otrzymania na pewno nie zabraknie nam tu roboty. Peabody, znasz się na polityce? - Polityka to zło konieczne i tylko czasami obywa się bez korupcji, nadużywania władzy i marnotrawstwa. - Asystentka uśmiechnęła się lekko, - Wyznawcy Free Age rzadko odnoszą się do polityków z sympatią. Ale doskonale umiemy organizować pokojowe protesty. - Rozbudź w sobie ducha Free Age i przyjrzyj się Stowarzyszeniu Lekarzy Amerykańskich. Sprawdź, ile tam jest korupcji, nadużywania władzy i marnotrawstwa. Ja podkręcę trochę tego dupka z policji chicagowskiej i zobaczę, czy Morris skończył już raport

z sekcji zwłok Jilessy Brown. Wróciła do swojego biura i najpierw spróbowała połączyć się z Chicago. Udało jej się jedynie dostać skierowanie do elektronicznej skrzynki pocztowej Kimikiego. Skrzywiła się ze złością i postanowiła zwrócić się do jego przełożonego. - Fajfus - mruknęła pod nosem i zaczekała, aż ją przełączą do dowódcy zmiany. - Tu porucznik Sawyer - usłyszała. - Porucznik Dallas z policji nowojorskiej - przedstawiła się krótko, mierząc badawczym spojrzeniem swojego rozmówcę. Miał pociągłą twarz koloru tytoniu, ciemnoszare oczy i usta cienkie jak nitka. - Pracuję nad serią morderstw, które mogą mieć coś wspólnego ze sprawą prowadzoną przez wasz wydział. Opisała wszystko bardziej szczegółowo, cały czas przyglądając się jego twarzy. Między brwiami wykwitła mu płytka bruzda. - Jedną minutę, Nowy Jork. Wygasił ekran na całe trzy minuty, które Eve spędziła, nerwowo bębniąc palcami w biurko. Kiedy znów się pojawił, miał starannie opanowany wyraz twarzy. - Nie otrzymałem w tej sprawie prośby o przekazanie wyników śledztwa. Sprawa, o której mowa, została przesunięta do grupy nierozwiązanych. - Słuchaj no, Sawyer, ponad tydzień temu rozmawiałam z detektywem, który przejął tę sprawę. Wystosowałam prośbę. Mam tu trzy trupy, a śledztwo wskazuje na związek z waszą sprawą. Nie chcecie zajmować się nią, w porządku, ale nie utrudniajcie mi pracy. Proszę tylko o trochę zawodowej współpracy. Te dane są mi potrzebne. - Detektyw Kimiki jest w tej chwili na urlopie. W Chicago też zdarzają nam się pomyłki. Pewnie twoja prośba zaginęła gdzieś po drodze. - Odnajdziecie ją? - Prześlemy dane w ciągu godziny. Przepraszam za opóźnienie. Podaj swój numer identyfikacyjny i dane do przekazu. Osobiście się tym zajmę. - Dzięki. Jedna przeszkoda zaliczona, pomyślała Eve, rozłączając się z Chicago. Morrisa złapała w jego biurze. - Właśnie piszę ten raport, Dallas. Przecież się nie rozdwoję. - Podaj mi najważniejsze wnioski. - Ofiara nie żyje. - Dowcipniś z ciebie. - Zrobię wszystko, żeby ci poprawić humor. Przyczyną śmierci była rana w

podbrzuszu. Nacięcie wykonano laserowym skalpelem, bardzo wprawnie. Tym razem pozostawiono ranę bez zabezpieczenia i ofiara wykrwawiła się na śmierć. Usunięto jej wątrobę. Miała zaawansowanego raka, który z całą pewnością zaatakował właśnie ten organ. Leczyła się, stan nie był beznadziejny. Kuracja spowalniała procesy rakowe. Gdyby dalej prowadzono regularną terapię, miałaby spore szanse na wyzdrowienie. - Czy nacięcie jest takie samo jak poprzednie? - Czyste i perfekcyjne. Nie śpieszył się. Moim zdaniem, mamy wciąż do czynienia z tą samą parą rąk. Ale reszta nie pasuje. Nie widać tu dumy ze swoich umiejętności, a ofiara wcale nie stała nad grobem. Miała jeszcze przed sobą dobre dziesięć lat życia, może nawet więcej. - Rozumiem. Dziękuję. Usiadła wygodniej i zamknęła oczy, żeby nowe informacje łatwiej ułożyły się w głowie. Kiedy otworzyła oczy, zobaczyła w progu Webstera. - Przepraszam, że ci przeszkadzam w drzemce. - Czego chcesz, Webster? Jeśli dalej będziesz mnie nachodził, zadzwonię do adwokata. - To nie jest taki zły pomysł. Wpłynęła kolejna skarga na ciebie. - Kolejna bzdura. Sprawdziliście nagrania mojego głosu? - Złość, którą dotychczas tak skutecznie tłumiła, wyrywała jej się spod kontroli. - Do cholery, Webster, przecież mnie znasz! Nie nękam ludzi telefonami. Wstała z krzesła. Do tej pory nie zdawała sobie sprawy, ile gniewu w sobie nosi. Pulsował w jej ciele, zaciskał gardło. Z braku lepszego sposobu wyładowania się chwyciła z biurka pustą filiżankę po kawie i rzuciła nią o ścianę. Webster zacisnął usta i pokiwał głową nad odłamkami zbitego naczynia. - Lepiej ci teraz? - Trochę - odparła. - Porównamy zapisy głosu i spodziewam się, że nie będą do siebie pasowały. Masz rację, znam cię. Jesteś bezpośrednią, prostolinijną kobietą. Tchórzliwe pogróżki przez łącze to nie w twoim stylu. Masz jednak z Bowers problem i nie lekceważ go. Narobiła strasznie dużo hałasu na temat tego, jak potraktowałaś ją dzisiaj rano. - Wszystko zostało zarejestrowane. Obejrzyj to sobie, a potem porozmawiamy. - Tak zrobię - odparł znużonym głosem. - W tej sprawie postępuję ściśle według procedury, ponieważ tak będzie dla ciebie lepiej. Dowiedziałem się też, że zarządziłaś wyszukiwanie danych na jej temat. To nie wygląda dobrze.

- Ale jest konieczne dla śledztwa. Nie ma w tym nic osobistego. Poleciłam też sprawdzić Truehearta. - Dlaczego? Spojrzała na niego chłodnym, nieprzeniknionym wzrokiem. - Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. Wydział spraw wewnętrznych nie może się wtrącać do mojego śledztwa, a ja mam wyraźne polecenie, żeby istotne dane przekazywać w sposób poufny tylko wtedy, kiedy to jest absolutnie niezbędne. Działam według Kodu Piątego, na rozkaz Whitneya. - Sama sobie utrudniasz sytuację. - Po prostu wykonuję swoją robotę. - A ja swoją. - Włożył ręce do kieszeni. - Bowers zwróciła się do mediów. - W mojej sprawie? Na litość boską! - Było z tym trochę zamieszania. Ona twierdzi, że wydział cię kryje i takie tam różne. Twoje nazwisko zwiększa oglądalność, więc ta sensacja jeszcze przed południem znajdzie się na wszystkich ekranach. - Nie ma żadnej sensacji. - Ty sama jesteś sensacją - poprawił ją. - Zdolna policjantka, która ma na swoim koncie głośne śledztwa. Żona najbogatszego na tej planecie sukinsyna o niewyjaśnionej przeszłości. Ludzie przepadają za takimi historiami, a media na pewno to wykorzystaj ą, tak czy inaczej. - To już nie mój problem - powiedziała Eve, lecz w gardle jej zaschło, a w żołądku poczuła skurcz. - Ale to problem wydziału. Padną pytania, trzeba będzie na nie odpowiedzieć. Będziesz musiała się zastanowić, kiedy i jak wydać oświadczenie, żeby wszystko wyjaśnić. - Do cholery, Webster, nie wolno mi kontaktować się z mediami. Za dużo spraw łączy się z moim śledztwem. Spojrzał jej prosto w oczy, dając jej znać, że mówi do niej teraz jak przyjaciel do przyjaciela. - Powiem ci więc, że jesteś w opałach. Porównają nagrania twojego głosu i wydadzą oświadczenie. Nagrania z dzisiejszego ranka będą przejrzane i na tej podstawie zostanie podjęta decyzja, czy zachowałaś się przepisowo. W zależności od tej decyzji dostaniesz zezwolenie na wyszukanie danych o Bowers albo nie dostaniesz. O tym kazano mi cię oficjalnie zawiadomić. A teraz powiem ci coś w zaufaniu. Weź sobie adwokata. Powiem więcej, postaraj się o najlepszego sukinsyna, jakiego możesz zatrudnić za pieniądze męża.

- Nie będę korzystała z jego pieniędzy, żeby załatwiać swoje sprawy. - Zawsze byłaś uparta jak osioł. I to jest jedna z rzeczy, które mi się w tobie podobają. - Ugryź mnie gdzieś. - Już próbowałem, ale na ciebie to nie działa. - Znów patrzył obojętnie. - Zależy mi na tobie... jak przyjacielowi i koledze. Ostrzegam cię, że ona chce cię zniszczyć. A nie każdy poda ci pomocną dłoń. Kiedy osiąga się taką pozycję jak ty, zawodową i osobistą, w wielu ludziach budzi się zazdrość, która ujawnia się właśnie w takich sytuacjach. - Dam sobie radę. - Świetnie. - Potrząsnął głową i ruszył do drzwi. - Powtórzę jeszcze raz: pilnuj się. Usiadła, oparła głowę na rękach i zastanawiała się, co zrobić. Pod koniec zmiany postanowiła jechać do domu. Wzięła ze sobą wszystkie dokumenty, włącznie z danymi z Chicago, które wreszcie nadeszły. Chciała choć raz wrócić do domu punktualnie. W samochodzie poczuła narastający ból głowy. Kiedy stała w korku na Madison Avenue, między Pięćdziesiątą Pierwszą a Pięćdziesiątą Drugą Ulicą, Bowers wychodziła właśnie z metra na ulicy Delancy. Jak na Ellen Bowers miała bardzo zadowoloną minę. Uznała bowiem, że nareszcie udało jej się dopiec Eve Dallas. Dołożyłam suce, myślała, niemal w podskokach idąc chodnikiem. Jak wspaniale było stać przed kamerą, opowiadać o udrękach, jakie wycierpiała, i patrzeć na pełną zrozumienia minę reporterki. Najwyższy czas, żeby to jej twarz ukazała się na ekranach, żeby to jej słów wszyscy słuchali. Tak bardzo chciała opowiedzieć o tym, jak to się wszystko zaczęło, wiele lat temu, w akademii policyjnej, kiedy pojawiła się Dallas i wszystkich przyćmiła. Pieprzona suka. Pobiła wszelkie rekordy. Tak, akurat. Pewnie ciągnęła druta instruktorom. Instruktorkom też pewnie robiła dobrze. No i każdy, kto nie był ślepy, musiał dostrzec, że ta zdzira od lat sypia z Feeneyem, a pewnie i Whitney też się czasem z nią zabawia. Aż trudno sobie wyobrazić, jakie zboczone świństwa wyprawia z Roarkiem w tym ich wielkim domu. Dni tej suki są już policzone, stwierdziła w myślach Bowers i postanowiła jakoś to uczcić. Weszła do całodobowego sklepu i zafundowała sobie litrowe opakowanie lodów czekoladowych. Zje całą porcję, zapisując wydarzenia minionego dnia w osobistym dzienniku. Ta zdzira myślała, że można bezkarnie poniewierać Ellen Bowers. No to się zdziwiła. Wszystkie te przenosiny z posterunku na posterunek, ze stanowiska na stanowisko, wreszcie się na coś przydały.

Miała kontakty. Właśnie tak. Znała wielu ludzi. Znała odpowiednich ludzi. Zniszczy Eve Dallas i będzie to początek jej sławy. Zyska szacunek i wkrótce już zasiądzie za biurkiem w wydziale zabójstw. Teraz to jej twarz będą pokazywali w wiadomościach. Najwyższy czas, pomyślała, czując, jak czarna nienawiść rozlewa się w jej ciele. Kiedy już wdepcze Dallas w ziemię, dopilnuje, żeby ten fiut Trueheart zapłacił za brak lojalności. Dobrze wiedziała, że Dallas pozwoliła mu się przelecieć. Tak to działało. Dlatego właśnie ona nigdy nie rozłożyła nóg przed żadnym ważniakiem. Wiedziała, co ludzie myślą i mówią. Jasne, że wiedziała. Mówili, że lubi robić innym kłopoty, że jest kiepską policjantką. Niektórzy może nawet twierdzili, że odbiła jej szajba. Ale to wszystko byli idioci, co do jednego, od Tibble'a do Truehearta. Nie usuną jej cichcem z wydziału, nie pozbędą się jej z policji, dając na osłodę połowę emerytury. Jeszcze wszyscy w nowojorskiej policji zatańczą, jak ona im zagra. Zniszczy ich wszystkich, zaczynając od Dallas. No bo przecież to wszystko przez tę sukę. Furia psuła jej trochę radość ze zwycięstwa. Ta furia nigdy jej nie opuszczała, stale szeptała coś do ucha. Ale potrafiła ją opanować. Kontrolowała się od lat, bo była sprytna, sprytniejsza od innych. Za każdym razem, kiedy jakiś dupek z wydziału kazał jej się poddać testowi osobowości, brała środek uspokajający, po którym milkły szepty w jej głowie, i zawsze miała dobry wynik. Ostatnio powinna chyba brać większe dawki. Miło było zapalić sobie po tym Zonera. Tak dobrze się potem czuła, tak spokojnie. Nadal nad wszystkim panowała. Umiała wykiwać tych dupków z ich testami i pytaniami. Wiedziała, jaki nacisnąć guzik. Teraz to ona trzymała palec na spuście i tak już miało zostać. Wiedziała coś, o czym nikt inny nie miał pojęcia. A na dodatek miała sporą sumkę w nie opodatkowanych kredytach. Dostała ją za coś, co i tak bardzo chciała zrobić - za podanie pewnych informacji do publicznej wiadomości. Z uśmiechem skręciła w ciemną uliczkę, przy której stał jej dom. Będzie bogata, sławna, wpływowa. Tak jak na to zasługiwała. Z niewielką pomocą przyjaciela przygwoździ Dallas na amen. - Posterunkowa Bowers?

- Tak? - Odwróciła się i spojrzała w ciemność. Opuściła dłoń do paralizatora. - Co jest? - Mam wiadomość. Od twojego przyjaciela. - Naprawdę? - Rozluźniła się, cofnęła dłoń i oparła ją na pudełku z lodami. - Co to za wiadomość? - Poufna. Nikt nas nie może widzieć. - Jasne, żaden problem. - Podeszła bliżej, uszczęśliwiona. Może dostanie jeszcze jakieś informacje, które będzie mogła wykorzystać? - Chodźmy do mnie. - Możemy załatwić to tutaj. - Android wyskoczył z cienia. Miał bezbarwne oczy i pozbawioną wyrazu twarz. Zamachnął się metalową rurką i wymierzył jej cios w głowę, zanim zdążyła nabrać powietrza, żeby krzyknąć. Lody wyleciały jej z rąk i z cichym mlaśnięciem upadły w śnieg. Android odciągnął ją na bok, zostawiając krwawą smugę na chodniku. Ciało Bowers podskakiwało na schodach, kiedy wciągał ją przez otwarte drzwi do piwnicy. Spokojnie wrócił i zablokował zamki. Nie potrzebował światła. Zaprogramowano go tak, że widział w ciemnościach. Szybko zdjął z policjantki mundur, zabrał odznakę i broń, a potem włożył wszystko, włącznie z rurką, do przyniesionej ze sobą dużej torby. Zamierzał umieścić ją w pojemniku do przetwarzania odpadków, który przedtem uszkodził. Następnie w zimnych ciemnościach, spokojnie i metodycznie, używając rąk i nóg, rozgniótł ją na miazgę.

13 Spaprana robota - narzekała Eve, krążąc po biurze Roarke'a. Musiała trochę przed kimś dać upust zdenerwowaniu, a mąż był pod ręką. Pomrukiwał coś ze zrozumieniem, przeglądając nadchodzące faksy i sprawozdania z postępów ze stacji wypoczynkowej Olympus, która była jednym z jego największych przedsięwzięć międzyplanetarnych. Przyszło mu do głowy, że warto byłoby jeszcze raz odwiedzić ten pozaziemski kurort, tym bardziej że Eve naprawdę przydałyby się wakacje. Postanowił sprawdzić, kiedy oboje będą mieli czas na krótki wypoczynek. - Dwóch różnych prowadzących - ciągnęła, wciąż niespokojnie chodząc w tę i we w tę. - Dwóch detektywów i obaj zawalili robotę. Na czym oni ich tam szkolą, w tym Chicago? Na starych filmach z Flepem i Flopem? - Flipem i Flapem - mruknął Roarke. - Co? Podniósł wzrok i spojrzał na nią uważnie. Na widok jej zagniewanej i jednocześnie zdezorientowanej miny uśmiechnął się. - Z Flipem i Flapem. Nazywali się Flip i Flap, kochanie. - Co za różnica. Chodzi mi o to, że to banda niekompetentnych półgłówków. Brakuje połowy dokumentów. Nie ma zapisów z przesłuchań świadków i raportów. Zgubili gdzieś wyniki sekcji. Udało im się zidentyfikować ofiarę, ale niczego się o niej nie dowiedzieli. A jeśli nawet, to nie zapisali tego w dokumentach. Roarke zrobił jakąś notatkę na otrzymanym faksie - niewielką korektę na sumę mniej więcej trzech czwartych miliona - i wysłał poprawione pismo swojemu asystentowi do biura w siedzibie firmy. - Co to za ofiara? - Martwy facet z wyjętym sercem - rzuciła zirytowana Eve. Zmarszczyła czoło, widząc, że mąż wstaje i wyjmuje butelkę wina z lodówki. Rozumiem, że jeden gliniarz mógł zawalić śledztwo. Nie pochwalam tego, ale potrafię zrozumieć. Ale dwóch gliniarzy zawalających tę samą sprawę to już trochę za dużo. A teraz obaj są nieuchwytni, więc jutro będę musiała pogadać z ich przełożonym. - Tłumiła w sobie tyle złości i frustracji. - Może ktoś ich przekupił albo zastraszył. Cholera! Może mamy przeciek nie tylko w Nowym Jorku, ale w ogóle w policji. - A ten wścibski senator reprezentuje, o ile pamiętam, wspaniały stan Illinois. - Właśnie. - Nie znosiła polityki. - Powinnam chyba osobiście porozmawiać z tym

przełożonym z Chicago, tylko poproszę o zgodę komendanta. Roarke niespiesznie napełnił dwa kieliszki i podszedł z nimi do Eve. - Zawiozę cię tam. - To sprawa służbowa. - Dotyczy ciebie, a więc i mnie. - Włożył jej w rękę kieliszek. - Nie pojedziesz sama do Chicago. Nie ma mowy. A teraz wypij trochę wina i opowiedz mi wszystko do końca. Z przyzwyczajenia chciała mu się sprzeciwić, ale uznała, że to będzie tylko strata energii. - Bowers napisała dwie kolejne skargi. - Z rozmysłem wypiła łyk wina. - Dziś rano zjawiła się pierwsza na miejscu zabójstwa i zaczęła mi robić trudności, to ją zwolniłam. Zostało to zapisane, więc jeśli to przejrzą, nie będą mogli przypisać mi winy. Ale ta baba zaczyna mnie denerwować. - Na samo wspomnienie Bowers ściskał jej się żołądek. Znajomy z wydziału spraw wewnętrznych ostrzegł mnie, że ona się zawzięła, że poszła z tym do mediów. - Kochanie, świat jest pełen durniów i wariatów. - Roarke dotknął palcem dołeczka w podbródku żony. - Większość można rozpoznać z daleka. Bowers sama się pogrąży. - W końcu pewnie tak będzie, ale Webster się martwi. - Webster? - Ten znajomy z wewnętrznego. - Aha. - Chcąc trochę ją rozluźnić, rozmasował jej kark. - Chyba nie słyszałem tego nazwiska. Czy to twój bliski znajomy? - Teraz już tak często się nie widujemy. - Ale kiedyś... Wzruszyła ramionami i odsunęłaby się, gdyby Roarke nie chwycił jej mocniej. - To było dawno temu i całkiem bez znaczenia. - Co było dawno temu? - Wypiliśmy za dużo i wskoczyliśmy razem do łóżka - wycedziła Eve przez zęby. Zadowolony? Roześmiał się krótko i lekko ją pocałował. - Jestem załamany. Teraz, żeby to odpracować, musisz ze mną wypić trochę za dużo i wskoczyć do łóżka. Zdała sobie sprawę, że jest trochę rozczarowana jego pozbawioną cienia zazdrości reakcją. Mógłby choć trochę udawać. - Mam dużo pracy.

- Ja też. - Odstawił kieliszek i przyciągnął ją do siebie. - Mam dużo pracy przy tobie. Odwróciła głowę, próbując sobie wmawiać, że dotyk jego ust wcale nie sprawia jej przyjemności. - Nie jestem pijana, koleś. - Jakoś się z tym pogodzę. - Wyjął kieliszek z jej ręki i pociągnął ją za sobą na podłogę. Kiedy krew przestała huczeć w jej uszach i mogła znów myśleć, postanowiła powiedzieć Roarke'owi, jak wielką przyjemność sprawił jej seks na podłodze biura. - Zabawiłeś się, asie, a teraz złaź ze mnie. Mrucząc coś pod nosem, ukrył twarz w zagłębieniu jej szyi. - Uwielbiam twój smak. O, właśnie tutaj. - Poczuł, że jej serce znów zaczyna bić szybciej tuż przy jego sercu. - Jeszcze? - Nie, przestań. - Krew znów pulsowała jej żywiej. - Czeka na mnie praca. - Odsunęła go od siebie, wiedząc, że za chwilę może już nie być w stanie tego zrobić. Nie opierał się, co przyjęła z ulgą, ale i rozczarowaniem. Wstała i chwyciła jego koszulę, ponieważ leżała najbliżej. Spojrzała na niego z uznaniem. Chryste, ale ten facet ma ciało. - Będziesz tu leżał całą noc, taki zadowolony z siebie? - Chętnie bym tak zrobił, ale mamy dużo roboty. - My? - Aha. - Wstał i włożył spodnie. - Twoje brakujące dokumenty. Jeśli kiedykolwiek je zapisano, potrafię je dla ciebie odzyskać. - Potrafisz... - Urwała i uniosła dłoń. - Nie chcę nawet wiedzieć, jak to możliwe. A poza tym muszę działać w przepisowy sposób. Od razu miała ochotę odgryźć sobie język. Teraz trudno jej będzie poprosić go, żeby nieoficjalnie wyszukał dla niej informacje na temat samobójstwa Westleya Frienda. - Jak chcesz. - Wzruszył ramionami i wziął kieliszek. - Mogę odzyskać te dokumenty w przeciągu kilku godzin. Była to kusząca propozycja, aż nazbyt kusząca. Eve potrząsnęła głową. - Dziękuję, ale jakoś sama się z tym uporam. Dzwoni moje łącze. - Spojrzała przez otwarte drzwi do swojego biura, sąsiadującego z gabinetem jej męża. - Przetransferuję połączenie tutaj. - Podszedł do konsolety, stuknął w kilka klawiszy i odezwało się jego telełącze. - Tu Roarke. - Roarke? A gdzie jest Dallas?

Nie odrywając wzroku od twarzy Nadine na ekranie, zauważył, że Eve potrząsa głową. - Przykro mi, Nadine, teraz nie możesz z nią rozmawiać. Czy mogę ci czymś służyć? - Włącz kanał 48. Powiedz Eve, żeby się ze mną skontaktowała. Trzeba to zdementować. Kiedy tylko zadzwoni, mogę dać transmisję na żywo. - Powiadomię ją. Dzięki. - Rozłączył się, a potem spojrzał w drugi koniec pokoju. Włącz ekran, kanał 48 - polecił komputerowi. Na ekranie natychmiast ukazała się twarz Bowers i rozległy się jej przesycone jadem słowa: - Po trzech różnych skargach wydział nie będzie mógł już dłużej ignorować obelżywego zachowania porucznik Eve Dallas i jej nieuczciwości. Jest tak żądna władzy, że narusza wszelkie normy i przepisy, fałszuje raporty i maltretuje świadków, żeby tylko z korzyścią dla siebie zakończyć każde śledztwo. - To są bardzo poważne oskarżenia. - Każde z nich to fakt. - Bowers wycelowała palcem w reportera ubranego w nieskazitelny garnitur. - Wewnętrzne śledztwo, które już trwa, potwierdzi każde z tych oskarżeń. Powiadomiłam wydział spraw wewnętrznych, że przekażę im pełną dokumentację dotyczącą tego skandalu. Mam też dowody, że Eve Dallas zdobywała informacje i awanse, uprawiając seks z przełożonymi i kolegami. - Ale z ciebie numerek - powiedział Roarke łagodnym tonem i otoczył żonę ramieniem, chociaż gotował się ze złości, - Teraz będę musiał się z tobą rozwieść. - To wcale nie jest śmieszne. - Bowers jest śmieszna, Eve. Żałosna i śmieszna. Wyłączyć ekran. - Nie, włączyć ekran. Chcę tego wysłuchać do końca. - Od dawny istniały podejrzenia, że mąż Dallas, Roarke, jest zamieszany w działalność przestępczą. Teraz te podejrzenia zostaną potwierdzone. Był głównym podejrzanym w sprawie o morderstwo. Tak się dziwnie złożyło, że to właśnie Dallas prowadziła śledztwo. Roarke nie został o nic oskarżony, a Dallas jest teraz żoną wpływowego, majętnego człowieka, który wykorzystuje swoje koneksje do zatajania nielegalnych interesów. - Posunęła się za daleko - rzuciła Eve. Roarke wyczuł, że żona dygocze ze złości. Nie powinna mieszać do tego ciebie. Lodowatym wzrokiem spoglądał na twarz na ekranie. - Trudno było się spodziewać, że mnie to ominie.

- Oficer Bowers, twierdzi pani, że porucznik Dallas jest wpływową, może nawet niebezpieczną kobietą. - Reporter z trudem tłumił błysk zachwytu w oku. - Dlaczego akurat teraz zdecydowała się pani tak zaryzykować i publicznie ujawnić swoje podejrzenia? - Ktoś wreszcie musiał powiedzieć prawdę. - Bowers uniosła głowę, przybrała surową minę i odwróciła się lekko, żeby spoglądać prosto w kamerę. - Być może wydział chce tuszować takie brudne sprawy, ale ja za bardzo szanuję swój mundur, żeby brać w tym udział. - Urwą jej za to łeb. - Eve zaczerpnęła głęboko powietrza i wolno je wypuściła. ~ Nie wiem, na ile ja ucierpię, ale jej kariera jest już skończona. Tym razem jej nie przeniosą, tylko wykopią z policji. - Wyłączyć ekran - polecił znowu Roarke i otoczył Eve ramionami. - Nie może cię skrzywdzić. Przez jakiś czas będzie cię denerwować, utrudniać ci życie, ale to wszystko. Jeśli zechcesz, możesz ją oskarżyć o zniesławienie. O dobre kilka kroków przekroczyła granicę wolności słowa. Ale... - Przesunął dłonią po jej plecach. - Przyjmij radę kogoś, kto już nieraz wystawiał się na takie ciosy. Przeczekaj to. - Pocałował ją w czoło, żeby dodać jej otuchy i nieco uspokoić. - Mów tylko tyle, ile będzie absolutnie konieczne. Bądź ponad to. Im powściągliwiej się zachowasz, tym szybciej to minie. Zamknęła oczy i pozwoliła mu się przytulić. - Mam ochotę ją zabić, jednym ruchem skręcić jej kark. - Mogę zamówić androida na jej wzór i podobieństwo. Będziesz mogła go zabijać, kiedy tylko przyjdzie ci na to ochota. Ten pomysł trochę ją rozśmieszył. - Nie zaszkodziłoby mi to. Spróbuję trochę popracować. Nie mogę o niej dłużej myśleć, bo oszaleję. - Dobrze. - Puścił ją i włożył ręce do kieszeni. - Eve? - Słucham? - Zatrzymała się w drzwiach i zerknęła za siebie. - Jeśli przyjrzysz jej się uważniej, zwłaszcza jej oczom, to poznasz, że nie jest całkiem zdrowa na umyśle. - Przyjrzałam się i zgadzam się z tobą. Nie jest zdrowa. A przez to o wiele bardziej niebezpieczna, stwierdził w duchu Roarke, kiedy Eve zamknęła za sobą drzwi. Wiedział, że pani porucznik by tego nie pochwaliła, ale postanowił tego wieczoru popracować na swoim niezarejestrowanym sprzęcie. Rano będzie miał do dyspozycji wszelkie możliwe informacje na temat Bowers. Eve siedziała za kierownicą samochodu i patrzyła na tłum przed bramą swojego domu. Obecność reporterów doprowadzała ją do wściekłości w pracy, gdy chodziło o sprawy

służbowe. Ale teraz, kiedy patrzyła na gorączkowo wykrzykujących do niej pytania przedstawicieli najróżniejszych mediów, jej wściekłość przekroczyła wszelkie granice. Tu przecież chodziło też o sprawy osobiste. Siedziała i obserwowała, jak temperatura wśród tłumu reporterów stale rośnie. Temperatura powietrza również powoli wzrastała i śnieg zaczynał się topić. Stojące za nią bałwany, które niedawno ulepili z Roarkiem, zaczynały gwałtownie tracić na wadze. Rozważała różne możliwości, włącznie z niedbałą propozycją Roarke'a, żeby podłączyć bramę pod prąd. Oczyma wyobraźni zobaczyła tuziny reporterów, jak porażeni w drgawkach padają na ziemię, wywracając oczami. Jednak jak zwykle wybrała bezpośrednią konfrontację. Włączyła megafon i ruszyła naprzód, wolno, ale stanowczo. - To jest teren prywatny, a ja nie jestem teraz na służbie. Proszę odsunąć się od bramy. Każdy, kto wejdzie na teren posesji, zostanie aresztowany, oskarżony i zatrzymany za naruszanie cudzej własności. Nie cofnęli się ani o centymetr. Widziała, jak otwierają i zamykają usta, zarzucając ją pytaniami. Wyciągnięte w jej stronę obiektywy kamer wyglądały jak głodne usta, gotowe ją pożreć. - Wasz wybór - wymamrotała. Uruchomiła mechanizm bramy i jej skrzydła zaczęły wolno się otwierać. Reporterzy trzymali się metalowych prętów bramy lub usiłowali wedrzeć się na podjazd. Eve jechała przed siebie, mechanicznie powtarzając słowa ostrzeżenia. Z satysfakcją spostrzegła, że kilku reporterów gorączkowo umyka z jej drogi, widząc, że nie zamierza się zatrzymać. Zgromiła wzrokiem tych najbezczelniej szych, którzy chwytali się klamek samochodu i wykrzykiwali pytania za zamkniętym oknem. Kiedy tylko minęła bramę, natychmiast ją zamknęła/z nadzieją, że przy okazji udało jej się przytrzasnąć kilka palców. Potem z triumfalnym uśmiechem nadepnęła na pedał gazu i patrzyła, jak dwóch idiotów z przerażeniem odskakuje od samochodu. Echo ich przekleństw było jak muzyka, która poprawiła jej humor na całą drogę do komendy. Gdy dotarła na miejsce, skierowała się prosto do sali konferencyjnej. Nikogo tam nie było, więc musiała sama usiąść do komputera, chociaż nie bardzo miała na to ochotę. Obliczyła, że może poświęcić na pracę godzinę. Potem będzie musiała jechać do Drake'a, żeby przeprowadzić umówione przesłuchania.

Peabody ustawiła jej lekarzy w kolejce, niczym kaczki na strzelnicy. Eve planowała zestrzelić ich, jednego po drugim, jeszcze przed końcem dnia. Jeśli szczęście choć trochę jej dopisze, dowie się czegoś znaczącego. Przywołała na ekran dane: Centrum Drake'a, Nowy Jork Klinika Nordick, Chicago Sainte Joan d'Arc, France Centrum Melcouni, Londyn. Cztery miasta, sześć znanych policji ofiar. Po przedarciu się przez informacje, które zebrał dla niej McNab, zawęziła poszukiwania do tych czterech centrów medyczno - badawczych. Wszystkie łączyła jedna interesująca rzecz - w każdym z nich pracował, wykładał lub udzielał konsultacji doktor Westley Friend. - Dobra robota, McNab - wyszeptała. - Doskonała robota. Friend to klucz do tej tajemnicy, tylko szkoda, że już nie żyje. Z kim się przyjaźnił? Komputer, sprawdź osobiste i zawodowe związki między doktorem Westleyem Friendem a doktorem Cohnem Cagneyem. Wykonują... - Nie śpiesz się tak - upomniała łagodnie maszynę. - Sprawdź również związki między Friendem i doktor Tią Wo, doktorem Michaelem Waverlym, doktorem Hansem Vanderhavenem. - Wystarczy, zdecydowała w duchu. - Wykonaj. Rekalibruję... wykonują... - Postaraj się. - Wstała zza biurka i poszła po kawę. Czując jej zapach, skrzywiła się z obrzydzeniem. Jestem zepsutą kobietą, pomyślała, spoglądając na mętny brunatny płyn w kubku. Kiedyś wypijała z tuzin takich kaw dziennie bez słowa skargi. Teraz sam widok przyprawiał ją o dreszcz niesmaku. Rozbawiona własnymi fanaberiami, odstawiła kubek. Żałowała, że Peabody jeszcze się nie zjawiła. Mogłaby ją wysłać po kawę do swojego biura. Zastanawiała się, czy nie pójść tam osobiście, kiedy asystentka weszła do sali i starannie zamknęła za sobą drzwi. - Znów się spóźniłaś - zaczęła Eve. - To bardzo zły zwyczaj. Jak, do cholery, mam... Głos jej zamarł, kiedy spojrzała na twarz Peabody. Była blada jak ściana, a jej oczy rozszerzyły się i pociemniały. - Co się stało? - Chodzi o Bowers, pani porucznik... - Mam w dupie Bowers. - Eve chwyciła kubek z obrzydliwą kawą i wypiła łyk. - Teraz nie mam czasu, żeby się nią martwić. Tutaj chodzi o morderstwo. - Właśnie, morderstwo.

- Słucham? - Ona nie żyje. - Peabody wzięła głęboki oddech, żeby uspokoić zbyt szybko bijące serce. - Wczoraj wieczorem ktoś ją pobił na śmierć. Znaleźli ją kilka godzin temu, w piwnicy domu, w którym mieszkała. Jej mundur, broń i odznaka zniknęły. Zidentyfikowali ją po odciskach. - Peabody otarła usta dłonią. - Twarz miała tak zmasakrowaną, że nie dało jej się zidentyfikować wizualnie. Eve z wielką ostrożnością odstawiła kubek. - Czy identyfikacja jest stuprocentowo pewna? - Tak. To bez wątpienia Bowers. Sama sprawdziłam, kiedy o tym usłyszałam. Odciski palców i obraz DNA. Wszystko potwierdzone. - Jezu Chryste. - Oszołomiona Eve przycisnęła palce do oczu i starała się zebrać myśli. Dane w komplecie... Wyświetlić, odczytać czy wydrukować? - Zapisz na dysku. Boże. - Opuściła ręce. - Co jeszcze mają? - Nic. A przynajmniej nic, o czym bym wiedziała. Żadnych świadków. Mieszkała sama, nikt na nią nie czekał. Ktoś zgłosił anonimowo zakłócenie porządku w tamtym rejonie. Było to około piątej trzydzieści rano. Znalazło ją dwóch funkcjonariuszy mundurowych. To wszystko, co wiem. - Rozbój? Podłoże seksualne? - Dallas, nie wiem. I tak miałam szczęście, że dowiedziałam się chociaż tyle. Bardzo szybko wszystko utajnili. Żadne informacje nie wychodzą na zewnątrz. W żołądku Eve czuła mdlący ból. Jeszcze nie rozpoznała, że to strach. - Wiesz, kto prowadzi śledztwo? - Słyszałam, że Baxter, ale nie jestem pewna. Trudno cokolwiek potwierdzić. - Rozumiem. - Usiadła i przeczesała włosy palcami. - Jeśli to Baxter, powie mi, co będzie mógł. Najprawdopodobniej nie jest to związane z naszym śledztwem, ale nie można całkowicie wykluczyć takiej możliwości. - Eve znów uniosła wzrok. - Pobita na śmierć? - Tak. - Peabody przełknęła ślinę. Jej przełożona wiedziała, co to znaczy być bitym, nie móc powstrzymać napastnika, czuć potworny ból łamanych kości, słyszeć ich trzask, zagłuszany własnym krzykiem. - To straszna śmierć - wydusiła wreszcie. - Przykro mi. Nie była dobrą policjantką, ale przykro mi. - Wszyscy są wstrząśnięci. - Nie mogę tu siedzieć zbyt długo. - Eve roztarta nasadę nosa. - Później namierzymy Baxtera i zobaczymy, czy poda nam jakieś szczegóły. Na razie musimy o tym zapomnieć. Za

niecałą godzinę zaczynam przesłuchania. Muszę się przygotować. - Dallas, musisz wiedzieć... Słyszałam, że w związku z tym napadem wymieniano twoje nazwisko. - Co? Moje nazwisko? - W związku z napadem na Bowers. - Rozległ się brzęczyk łącza Eve. - Tu Dallas. - Porucznik Dallas, natychmiast zgłosić się do mnie. - Komendancie, przygotowuję się do przesłuchania umówionych świadków. - Natychmiast - powtórzył i zakończył transmisję. - Cholera. Peabody, przejrzyj dane, które właśnie zebrałam, zobacz, co z tego może nam się przydać, i zrób wydruki. Przejrzę je w drodze na przesłuchanie. - Dallas... - Zaczekaj z plotkami, aż będę miała trochę więcej czasu. - Eve odeszła szybkim krokiem, myśląc o czekających ją przesłuchaniach. Chciała jeszcze zwiedzić dział badawczy Drake'a. Może znajdzie tam odpowiedź na jedno z pytań, które jej wczoraj przyszło do głowy. Co ośrodki medyczne robią z uszkodzonymi lub chorymi organami, usuniętymi pacjentom? Badają je, wyrzucają, eksperymentują na nich? Ten kolekcjoner zapewne miał jakiś cel. Jeśli ten cel łączył się jakoś z legalnymi i akceptowanymi badaniami, to wszystko miałoby więcej sensu. Byłby to jakiś punkt zaczepienia. Przecież badania muszą być przez kogoś finansowane. Może powinna pójść tropem pieniędzy. Poleci McNabowi, żeby zebrał informacje na temat subwencji i darowizn. Weszła do biura Whitneya, będąc myślami zupełnie gdzie indziej. W żołądku znów poczuła skurcz strachu, kiedy zobaczyła przed sobą Webstera, komendanta i szefa policji Tibble'a. - Proszę zamknąć drzwi. - Nikt nie usiadł. Whitney również stał za biurkiem. Eve zdążyła jeszcze pomyśleć, że komendant bardzo źle wygląda, kiedy naprzód wystąpił Tibble. Był wysokim mężczyzną, wybijającym się z tłumu, niestrudzonym w pracy i uczciwym. - Porucznik Dallas, chcę pani przypomnieć, że ma pani prawo zażądać obecności adwokata. - Adwokata? - Zerknęła na Webstera, a potem znów na szefa. - To nie będzie konieczne. Jeśli wydział spraw wewnętrznych ma do mnie jeszcze jakieś pytania, odpowiem na nie bez obaw. Jestem świadoma faktu, że wczoraj został nadany program, w którym

zawarto oskarżenia pod moim adresem i podano w wątpliwość moje zachowanie jako policjantki. To wszystko bezpodstawne pomówienia. Jestem pewna, że wewnętrzne śledztwo udowodniłoby, że to kłamstwa. - Dallas - zaczął Webster, ale zamknął usta, kiedy Tibble przygwoździł go spojrzeniem. - Czy dotarło do pani wiadomości, że wczoraj została zamordowana posterunkowa Ellen Bowers? - Tak jest. Właśnie poinformowała mnie o tym moja asystentka. - Musze zapytać, gdzie przebywała pani wczoraj między osiemnastą trzydzieści a dziewiętnastą. Od jedenastu lat pracowała w policji, ale nigdy jeszcze nie otrzymała takiego ciosu. Zadygotała nerwowo, zanim zdążyła się opanować, zaschło jej w ustach. Usłyszała własny nierówny oddech. - Czy mam rozumieć, że jestem podejrzana o zamordowanie posterunkowej Bowers? Wzrok Tibble'a nawet nie drgnął. Nie potrafiła rozszyfrować jego spojrzenia. Oczy gliniarza, pomyślała w panice. Tibble ma oczy wytrawnego gliniarza. - Wydział musi wiedzieć, gdzie pani była w wymienionym czasie. - Tak jest. Między osiemnastą trzydzieści a dziewiętnastą byłam w drodze z komendy do domu. O ile pamiętam, zameldowałam koniec swojej pracy o osiemnastej dziesięć. Tibble bez słowa podszedł do okna i stanął plecami do zgromadzonych. Strach przybrał teraz formę silnego bólu, który wbijał Eve szpony w żołądek. - Bowers sprawiała mi kłopoty, które mogły się okazać bardzo poważne. Zajęłam się tym odpowiednio, z zachowaniem regulaminowej procedury. - Tak, świadczą o tym dokumenty. - Splótł dłonie za plecami, wyraźnie zdenerwowany. - Regulaminowa procedura musi być zachowana. Trwa śledztwo w sprawie posterunkowej Bowers i w tej chwili pani jest podejrzana. Wierzę, że zostanie pani oczyszczona z zarzutów szybko i w sposób nie pozostawiający cienia wątpliwości. - Oczyszczona? Z zarzutu pobicia na śmierć koleżanki? Z zarzutu wyparcia się wszystkiego, w co wierzę i dla czego pracuję? Po co miałabym coś takiego zrobić? - Po plecach spłynęła jej strużka lodowatego potu, wywołanego paniką. - Dlatego że chciała mnie oczernić w wydziale i za pomocą mediów? Na litość boską, przecież każdy widział, że Bowers wkrótce sama się pogrąży. - Dallas. - Tym razem wystąpił naprzód Webster. - Zagroziłaś jej przemocą fizyczną. Zostało to zarejestrowane. Wezwij adwokata.

- Nie mów mi, że mam wezwać adwokata - rzuciła z wściekłością. - Nie zrobiłam nic złego, po prostu wypełniałam swoje obowiązki. - Panika narastała w niej z każdą chwilą, wbijała się w serce i żołądek ostrymi szponami. Eve mogła tylko starać się ją przezwyciężyć za pomocą gniewu. - Chcesz mnie przesłuchać, Webster? W porządku. Od razu i tutaj, na miejscu. - Porucznik Dallas! - powiedział ostro Whitney. Kiedy odwróciła głowę w jego stronę, zobaczył w jej oczach nieskrywaną furię. - Wydział musi przeprowadzić wewnętrzne i zewnętrzne śledztwo w sprawie posterunkowej Bowers. Nie ma innego wyboru. - Ze świstem wypuścił powietrze. - Nie ma wyboru - powtórzył. - Na czas trwania śledztwa zostaje pani zawieszona w obowiązkach. Furia zniknęła z oczu Eve. W jej spojrzeniu przez chwilę nie widać było żadnego uczucia. Whitney aż drgnął, widząc jak gwałtownie krew odpływa z jej twarzy. - Z wielką przykrością muszę prosić o oddanie broni i odznaki - rzekł. W głowie miała całkowitą pustkę, jakby ktoś wyłączył zasilanie. Nie czuła własnych rąk, stóp ani serca. - Oddać odznakę? - Dallas. - Whitney podszedł do niej, patrząc na nią ze współczuciem. - Nie mamy wyboru - rzekł łagodnym głosem. - Jesteś zawieszona. Czas zawieszenia zależy od rezultatów śledztwa w sprawie śmierci posterunkowej Ellen Bowers. Muszę ci zabrać broń i odznakę. Patrzyła mu w oczy jak zahipnotyzowana. W uszach brzmiał jej jakiś odległy desperacki krzyk. Kiedy sięgała po odznakę i broń, miała wrażenie, że jest zardzewiałą maszyną, która z trudem się porusza. Drżącymi rękami oddała je Whitneyowi, jakby oddawała mu wyrwane z piersi własne serce. Ktoś dwa razy powtórzył jej imię, ale ona już wyszła z pokoju, nic nie widząc, na oślep kierując się do ruchomego chodnika. Chwyciła za poręcz tak mocno, że zbielały jej kostki palców. - Dallas, cholera jasna! - Webster dogonił ją i chwycił za ramię. - Zadzwoń do adwokata. - Nie dotykaj mnie. - Słowa te zabrzmiały drżąco i słabo, Nie miała siły, żeby się mu wyrwać. - Zabierz łapy i trzymaj się ode mnie z daleka. - Posłuchaj mnie. - Ściągnął ją z chodnika i przyparł do ściany. - Nikt z nas tego nie chce, ale nie było wyboru. Dobrze wiesz, jakie są zasady. Zrobisz sobie kilkudniowe wakacje. To nic trudnego.

- Spieprzaj, Webster. - Prowadziła dziennik, miała zapisy na dyskach. - Mówił szybko, bojąc się, że mu się wyrwie i ucieknie. - Wygadywała o tobie różne brednie. - Mówił za dużo, ale nic go to nie obchodziło. - Trzeba to zbadać i odrzucić. Ktoś dosłownie zrobił z niej krwawą miazgę. W ciągu godziny cała rzecz trafi do mediów. Twoje nazwisko zostanie natychmiast powiązane z tą sprawą. Jeśli nie zostałabyś automatycznie zawieszona, wyglądałoby to bardzo podejrzanie. - Albo wyglądałoby na to, że mój wydział, przełożeni i koledzy mi wierzą. Nie dotykaj mnie więcej - rzuciła trzęsącym się głosem. Webster się cofnął. - Muszę z tobą pójść. - Mówił sztywno, wściekły, że i jego ręce zaczęły drżeć. Muszę dopilnować, żebyś zabrała z biura tylko rzeczy osobiste, a potem odeskortować cię do wyjścia z budynku. Muszę skonfiskować twój komunikator, kod dostępu do budynku i samochodu. Zamknęła oczy, starając się nie wybuchnąć. - Nie odzywaj się. Udało jej się ruszyć z miejsca. Nogi miała jak z gumy, ale jakoś szła przed siebie. Potrzebowała powietrza. Nie mogła oddychać. Oszołomiona, oparła się o framugę drzwi sali konferencyjnej. Obraz pływał jej przed oczami, jakby patrzyła w wodę. - Peabody? - Słucham? - Asystentka zerwała się na równie nogi i spojrzała na nią czujnie. - Zabrali mi odznakę. Feeney podbiegł do nich jak kula wystrzelona z pistoletu. Jedną ręką chwycił Webstera za koszulę, drugą zacisnął w pięść. - Co to ma znaczyć? Webster, ty sukinsynu... - Feeney, będziesz musiał przesłuchać lekarzy. - Eve położyła koledze rękę na ramieniu, nie tyle po to, żeby go powstrzymać od pobicia Webstera, ale żeby nie stracić równowagi. Nie wiedziała, czy długo zdoła utrzymać się na nogach. - Peabody... Peabody ma listę nazwisk i wszystkie potrzebne dane. Rozluźnił dłoń i wziął ją za rękę. Poczuł, że cała drży. - O co tutaj chodzi? - Jestem podejrzana. - Te słowa zabrzmiały dziwnie w jej uszach. - Podejrzana w sprawie zabójstwa Ellen Bowers. - To jakaś pieprzona bzdura.

- Muszę iść. - Poczekaj minutę, do cholery! - Muszę iść - powtórzyła. Spojrzała na Feeneya półprzytomnie. - Nie mogę tu zostać. - Odwiozę cię, Dallas. Pozwól mi - prosiła Peabody. Eve potrząsnęła głową. - Nie. Pracujesz teraz z Feeneyem. Ja nie mogę tu zostać. Wybiegła z sali. - Feeney, Chryste! - W oczach Peabody pojawiły się łzy. - Co my teraz zrobimy? - Musimy to jakoś naprawić, żeby nie wiem co. Dzwoń do Roarke'a - polecił i kopnął w biurko, żeby się choć trochę rozładować. - Upewnij się, że będzie w domu, kiedy ona tam dotrze. Teraz mi za wszystko zapłaci. Głupia suka. Zapłaci cenę, która dla niej jest wyższa niż cena własnego życia. No i co teraz zrobisz, Dallas? System, za który całe życie walczyłaś, właśnie cię zdradził. Zostałaś wystawiona na mróz i zobaczysz, co jest wart ten system, dla którego tak się trudziłaś. Przekonasz się, że najważniejsza jest władza. Byłaś niczym więcej jak tylko pszczołą w ulu, który powoli się wali. Teraz nie jesteś nawet tym. Władza należy do mnie, potężna i niezwyciężona. Trzeba było złożyć ofiary, to prawda, a do planu wprowadzić drobne zmiany. Trzeba było rozważyć ryzyko, być może nawet popełniono kilka niewielkich błędów. Ale każdy ważny eksperyment jest na to narażony. Wynik wszystko usprawiedliwia. Jestem tak blisko, tak bardzo blisko. Teraz role się odwróciły. Myśliwy stał się swojego rodzaju zwierzyną. Rozerwą ją na strzępy jak wilki. Jakże łatwo było to osiągnąć. Kilka słów wyszeptanych do odpowiedniego ucha, kilka grzeczności w rewanżu. Trzeba było wykorzystać zazdrość i uszkodzony umysł ułomnej istoty, poświęcić tę istotę dla sprawy. Nikt nie będzie płakał po Bowers, tak jak nikt nie płakał po mętach, które trzeba było usunąć ze społeczeństwa. Ale wszyscy będą domagali się sprawiedliwości. Zażądają kary. I Eve Dallas zostanie ukarana. Nie jest już nawet irytującą przeszkodą na mojej drodze. Kiedy zostanie całkiem usunięta, całą wiedzę i energię poświęcę pracy. Moje dzieło jest najważniejsze. Przyniesie mi chwałę, która mi się słusznie należy.

Kiedy skończę, będą szeptać z podziwem moje imię i płakać z wdzięczności.

14 Roarke stał bezradnie na chłodzie i czekał na powrót Eve. Wiadomość dotarła do niego w środku delikatnych negocjacji z firmą farmaceutyczną z Taurusa II. Chciał ją kupić, zreorganizować i połączyć z własną firmą, mieszczącą się na Taurusie I. Bez wahania przerwał rozmowy, jak tylko Peabody się z nim połączyła. Wstrząsnął nim łamiący się od płaczu głos tej zwykle silnej i opanowanej kobiety. Kiedy wysłuchał jej słów, w głowie miał tylko jedną myśl: wracać do domu. A teraz czekał. Zobaczył na podjeździe taksówkę i zakipiał gniewem. Dranie. Zabrali jej samochód. Miał ochotę zbiec po schodach, wyrwać drzwi samochodu, wynieść z niego Eve i zabrać ją gdzieś, gdzie nic by już jej nie bolało. Wiedział jednak, że jego gniew nic jej teraz nie pomoże. Zszedł po schodach, kiedy wysiadła z taksówki. Stała blada jak śmierć, z pociemniałymi oczami. Wyglądała tak młodo i bezbronnie. Jej siła i pewność siebie, tak u niej naturalne, gdzieś zniknęły. Nie była pewna, czy zdoła wydobyć z siebie głos, w gardle ją paliło. Ciało popadło w dziwne odrętwienie, martwotę. - Zabrali mi odznakę. - Nagle stało się to realne; uderzyło ją jak pięścią. Żal chwycił Eve za gardło, do oczu napłynęły łzy. - Roarke. - Wiem. - Otoczył ją ramionami i mocno ścisnął, kiedy zaczęła dygotać. - Tak mi przykro. - Co ja zrobię? Co ja zrobię? - Przywarła do niego ze szlochem, nie zdając sobie sprawy, że wziął ją na ręce i niesie po schodach, do ciepłego domu. - O, Boże, Boże. Zabrali mi odznakę. - Wszystko wyjaśnimy. Odzyskasz ją. Zapewniam cię. - Dygotała tak gwałtownie, jakby miała się rozpaść na kawałki. Usiadł i objął ją jeszcze mocniej. - Przytul się do mnie. - Nie odchodź. - Nie, skarbie. Zostanę z tobą. Płakała tak długo, aż zaczął się niepokoić o jej zdrowie. Potem szloch ucichł. Zwiotczała w jego ramionach jak szmaciana lalka. Kazał przynieść środek uspokajający i zaniósł ją do łóżka. Eve, która normalnie odmówiłaby połknięcia tabletki przeciwbólowej, nawet gdyby odniosła ciężką ranę, tym razem bez sprzeciwu wypiła przygotowane lekarstwo.

Rozebrał ją, jakby była zmęczonym dzieckiem. - Przez nich znów jestem nikim. Spojrzał w jej oczy, puste i zamglone. - To nieprawda, Eve. - Jestem znów nikim. - Odwróciła głowę, zamknęła oczy i uciekła w sen. Kiedyś już była nikim. Pustym naczyniem, ofiarą, dzieckiem. Kolejną jednostką statystyczną, wchłoniętą przez niedofinansowany, przeciążony system opieki. Wtedy też próbowała spać, na wąskim łóżku szpitalnego oddziału, gdzie roznosiła się woń choroby i nadciągającej śmierci. Jęki, płacz, monotonne popiskiwanie maszyn i ciche kroki butów o gumowych podeszwach na zniszczonym linoleum. Ból czaił się tuż pod powierzchnią, stłumiony przez leki, skapujące prosto do krwi. Niczym groźna burzowa chmura, majacząca na horyzoncie. Miała osiem lat. Tak przynajmniej jej powiedzieli. I była cała połamana. Pytania. Setki pytań, zadawanych przez policjantów i pracowników opieki społecznej, których nauczyła się bać. Wrzucacie do jamy, dziewczynko, do takiej głębokiej, ciemnej jamy. O świcie z płytkiego, wywołanego lekami snu budził ją jego pijacki głos. Słyszała go tuż przy swoim uchu i z wysiłkiem tłumiła paniczny krzyk. Przychodził lekarz o poważnych oczach i szorstkich rękach. Był bardzo zajęty. Poznawała to po jego spojrzeniu, ostrym tonie głosu, kiedy mówił do pielęgniarek. Nie mógł marnować czasu na chodzenie po oddziałach, doglądanie biednych, żałosnych istot, które tam przywożono. Znaczek... czy rzeczywiście miał w klapie złoty znaczek, połyskujący w świetle? Węże owinięte wokół laski. We śnie węże rzucały się na nią i z sykiem zatapiały w niej zęby. Lekarz często sprawiał jej ból, przez pośpiech i niedbałość. Nie skarżyła się. Wiedziała, że jeśli się poskarży, to będzie bolało jeszcze bardziej. Jego oczy przypominały oczy węża. Były twarde i okrutne. - Gdzie są twoi rodzice? O to pytali policjanci. Siadali przy jej łóżku, cierpliwsi niż lekarz. Czasami przemycali dla niej cukierki, ponieważ była dzieckiem o zagubionym spojrzeniu, małomównym i smutnym. Jeden przyniósł jej do towarzystwa pluszowego psa. Tego samego dnia ktoś jej go ukradł, ale zapamiętała miękkie futerko i współczucie w oczach policjanta. - Gdzie jest twoja mama? Potrząsała tylko głową i zamykała oczy.

Nie wiedziała. Czy w ogóle miała mamę? Nie pamiętała nic, oprócz pijackiego szeptu, na którego dźwięk paraliżował ją strach. Nauczyła się o nim zapominać. Postanowiła zapomnieć o wszystkim. W pamięci zostało tylko wąskie łóżko i szpital. - Nazwiemy cię Eve Dallas - oznajmiła pani z opieki społecznej, uśmiechająca się sztucznym szerokim uśmiechem. Nie jestem Eve Dallas, pomyślała, ale nic nie powiedziała. Jestem niczym, nikim. W domach opieki i w rodzinach zastępczych nazywali ją jednak Eve, aż nauczyła się być Eve. Nauczyła się bronić, kiedy ktoś ją popchnął, nauczyła się być tym, kim chciała być. Pierwszym zadaniem było przetrwać. A potem znaleźć jakiś cel w życiu. Bardzo wcześnie zdecydowała, że chce zostać policjantką, zmieniać świat na lepszy, stawać w obronie tych, którzy byli niczym. Pewnego dnia, kiedy miała na sobie sztywny mundur, dano jej nowe życie. Tym życiem była odznaka policyjna. - Gratuluję, posterunkowa Dallas. Nowojorska policja jest dumna, że znalazła się pani w jej szeregach. W tamtej chwili zapłonęło w niej światło, które rozproszyło wszelki cień. W końcu stała się kimś. Muszą ci zabrać broń i odznaką. Zatkała przez sen. Roarke pogładził ją po głowie i wziął za rękę. Po chwili się uspokoiła. Cicho podszedł do łącza i skontaktował się z Peabody. - Powiedz mi, co się tutaj dzieje. - Jest w domu? Jak się czuje? - Tak, jest w domu, a czuje się okropnie. Co oni jej, do cholery, zrobili?! - Jestem w centrum Drake'a. Feeney przesłuchuje umówionych lekarzy, ale wszystko się opóźnia. Mam tylko minutę. Wczoraj zamordowano Bowers. Dallas jest podejrzana. - Co ta bzdury! - Wszyscy wiedzą, że to bzdury, ale trzeba było postąpić zgodnie z procedurą. - Pieprzyć taką procedurę. - No... - Widok zimnych, drapieżnych oczu i zaciętej twarzy Roarke'a przyprawił Peabody o dreszcz. - Nie znam wielu szczegółów. Śledztwo prowadzi Baxter, ale nie wolno mu puścić pary z gęby, Wiem, że Bowers zapisywała swoje wynurzenia na temat Dallas. Jakieś chore urojenia. Seks, korupcja, przekupstwo, fałszywe raporty. Zerknął na Eve, która poruszyła się niespokojnie.

- Czy nikt nie bierze pod uwagę, z jakiego źródła pochodzą te oskarżenia? - Źródłem jest martwa policjantka. - Przetarła dłonią twarz. - Zrobimy, co będzie konieczne, żeby przywrócić ją do służby, i to jak najszybciej. Feeney przeszuka wszystkie zasoby sieciowe, żeby się dowiedzieć czegoś więcej o Bowers - dodała ciszej Peabody. - Powiedz mu, że to nie będzie konieczne. Niech się ze mną skontaktuje. Już mam te dane. - Ale jak... - Peabody, powiedz mu, żeby się ze mną skontaktował. Podaj mi imię i stopień Baxtera. - David Baxter, detektyw. Nie będzie z tobą rozmawiał, nie może. - Rozmowa z nim mnie nie interesuje. Gdzie jest McNab? - W komendzie głównej. Pracuje nad danymi. - Będę w kontakcie. - Roarke, zaczekaj. Powiedz Dallas... powiedz jej, co zechce usłyszeć. - Będziesz jej potrzebna, Peabody. - Zakończył transmisję. Zostawił Eve pogrążoną we śnie. Informacja to władza, pomyślał. Zamierzał zdobyć tyle władzy, ile tylko możliwe. Przepraszam, że kazałem panu tak długo czekać, detektywie...? - Kapitanie - sprostował Feeney, spoglądając na zadbanego eleganta we włoskim garniturze. - Jestem kapitan Feeney, czasowo zastępuję porucznik Dallas. Poprowadzę przesłuchanie. - Aha. - Mina Waverly'ego zdradzała lekkie zdziwienie. - Mam nadzieję, że pani porucznik nie jest chora. - Dallas wie, jak o siebie zadbać. Peabody, rozpocznij rejestrację. - Rejestracja rozpoczęta. - Jakie to oficjalne. - Waverly lekko wzruszył ramionami i z uśmiechem usiadł za swoim wielkim biurkiem. - Zgadza się, to oficjalne przesłuchanie. - Feeney odczytał mu jego prawa. - Zrozumiał pan? - Oczywiście. Znam swoje prawa i obowiązki. Uznałem, że obecność adwokata nie będzie mi potrzebna. Bardzo chętnie podejmę współpracę. - Proszę mi więc powiedzieć, gdzie pan był w tych terminach, - Feeney zajrzał do notatnika i odczytał daty trzech morderstw popełnionych w Nowym Jorku. - Dla pewności muszę sprawdzić w kalendarzu. - Waverly odwrócił ku sobie czarne

pudełko o opływowych kształtach i położył na nim dłoń, aby je włączyć. Potem zapytał o wymienione daty. W pierwszym terminie nie miał pan dyżuru. W drugim terminie nie miał pan dyżuru. W trzecim terminie miał pan dyżur w centrum Drake 'a i zajmował się pan pacjentem o nazwisku Cliffbrd. - Podaj zapis prywatnych planów z wymienionych dni i godzin - polecił Waverly. W pierwszym terminie żadnych umówionych spotkań. W drugim terminie całonocne spotkanie z Larin Stevens. W trzecim terminie żadnych umówionych spotkań. - Larin, rzeczywiście. - Uśmiechnął się z błyskiem w oku. - Poszliśmy do teatru, potem u mnie zjedliśmy późną kolację. Śniadanie też zjedliśmy razem. Rozumie mnie pan, kapitanie. - Larin Stevens. - Feeney zanotował sobie nazwisko. - Ma pan jej adres? Ciepły uśmiech Waverly'ego zniknął. - Moja sekretarka poda go panu. Wolałbym, żeby policja nie kontaktowała się z moimi prywatnymi znajomymi. To dla mnie niezręczna sytuacja. - Morderstwo to rzeczywiście dość niezręczna sprawa, doktorze. Skonfrontujemy te informacje z pana znajomą i pacjentem. Nawet jeśli potwierdzą pana alibi w dwóch terminach, pozostaje jeszcze trzeci. - Można chyba od czasu do czasu spędzić noc samotnie, we własnym łóżku. - Oczywiście. - Feeney oparł się wygodniej. - A więc wycina pan ludziom serca i płuca. - Można to i tak określić. - Uśmiech znów wrócił, nadając twarzy lekarza czarujący wyraz. - Drake to jeden z najznakomitszych ośrodków transplantacyjnych i badawczych na świecie. - A pana współpraca z kliniką przy Canal Street? Waverly uniósł brew. - Nie słyszałem o tym ośrodku. - To darmowa klinika w centrum miasta. - Nie współpracuję z żadnymi darmowymi klinikami. W pierwszych latach pracy spłaciłem dług wobec społeczeństwa. Większość lekarzy pracujących na stałe lub ochotniczo w takich miejscach to młodzi energiczni idealiści. - A więc przestał pan pracować z ubogimi. Nie warto było? Niezrażony Waverly splótł dłonie na biurku. Spod mankietu błysnęła złota obudowa szwajcarskiego zestawu naręcznego. - Jeśli chodzi o finanse, rzeczywiście, nie warto. Z zawodowego punktu widzenia

mało tam okazji do rozwoju. Postanowiłem wykazywać się wiedzą i umiejętnościami tam, gdzie mi to bardziej odpowiada. Dobroczynność zostawiam bardziej odpowiednim do tego jednostkom. - Podobno jest pan najlepszy. - Kapitanie, ja jestem najlepszy. - W takim razie proszę mi powiedzieć, jak pan to widzi jako profesjonalista. - Feeney wyjął zdjęcia z miejsc zabójstw i rozłożył je na wypolerowanym blacie biurka. - Czy to dobra robota? - Hmmm. - Waverly przyjrzał się zdjęciom chłodnym wzrokiem. - Bardzo czysto zrobione, wręcz doskonale. - Zerknął przelotnie na Feeneya. - Z ludzkiego punktu widzenia oczywiście przerażające, ale pan prosił o opinię profesjonalisty. Powiem więc, że zrobił to doskonały chirurg. Wykonać taką operację w niewątpliwie, jak tu widać, trudnych warunkach to niebywałe osiągnięcie. - Czy pan potrafiłby to zrobić, doktorze? - Czy mam wystarczające umiejętności? - Waverly przesunął zdjęcia w stronę Feeneya. - Ależ oczywiście. - A co pan o tym powie? - Dorzucił zdjęcie ostatniej ofiary na stos innych. Waverly spojrzał na nie i zmarszczył czoło. - Kiepska robota. Tym razem wygląda to gorzej. Chwileczkę. - Otworzył szufladę, wyjął z niej mikrogogle i włożył je na nos. - Tak, nacięcie zrobiono perfekcyjnie. Wątroba usunięta czysto, ale nie zabezpieczono rany, nie utrzymano sterylnego pola operacyjnego. Bardzo kiepska robota. - To zabawne - stwierdził sucho Feeney. - O pozostałych powiedziałbym to samo. Zimny sukinsyn wymamrotał do siebie Feeney na korytarzu. Zerknął na swój zestaw naręczny. - Znajdźmy Wo i pogadajmy z nią trochę. Może uda się ją namówić, żeby nam pokazała, gdzie trzymają te kawałki, które wykrawają ż ludzi. Chryste, jak ja nie znoszę takich miejsc. - Dallas zawsze tak mówi. - Teraz o niej nie myśl - powiedział krótko. Sam starał się tego nie robić i skupić na pracy. - Jeśli mamy pomóc w zamknięciu śledztwa, to musisz na jakiś czas przestać myśleć o jej kłopotach. - Z ponurą twarzą pomaszerował przed siebie. Zerknął w bok, kiedy Peabody się z nim zrównała. - Zapisz na dyskach dodatkowe kopie wszystkich przesłuchań. Spojrzała na niego uważnie; zrozumiała, co chciał jej powiedzieć, i po raz pierwszy tego ranka uśmiechnęła się.

- Tak jest. - Chryste, przestań z tym „tak jest". Peabody uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - Ona też tak kiedyś mówiła. Ale już do tego przywykła. Oczy Feeneya na chwilę pojaśniały. - Mnie też zamierzasz wytresować? Za jego plecami Peabody uniosła jedną brew. Chyba wytresowanie Feeneya nie zajęłoby jej wiele czasu. Kiedy stanęli przed drzwiami doktor Wo, zrobiła poważną minę. Godzinę później, przerażona i zafascynowana, spoglądała na ludzkie serce pływające w rzadkim niebieskim żelu. - Można stwierdzić, że mamy tu najlepszy na świecie sprzęt do badań ludzkich organów - mówiła Wo. - To właśnie w naszym ośrodku, choć wtedy był dużo mniejszy, doktor Drake wynalazł i udoskonalił szczepionkę przeciw rakowi. Ta część centrum jest przeznaczona do badań nad chorobami i innymi czynnikami, włącznie ze starzeniem się, które działają szkodliwie na ludzkie narządy wewnętrzne. Prowadzimy tu również prace nad udoskonalaniem organów zastępczych. Laboratorium wydało się Feeneyowi wielkie jak lądowisko dla helikopterów. Gdzieniegdzie poprzedzielano je białymi przegrodami. Tuziny ludzi w długich fartuchach, białych, jasnozielonych i ciemnoniebieskich, pracowały przy swoich stanowiskach, komputerach, kompuskopach i innych urządzeniach, których nie potrafił nazwać. Panowała tu katedralna wręcz cisza. W przeciwieństwie do innych tego typu ośrodków nie nadawano tu cichej, spokojnej muzyki. W powietrzu rozchodziła się woń antyseptyków. Feeney starał się oddychać przez nos. Byli w części, gdzie w wypełnionych żelem słojach pływały organy, oznaczone właściwymi nalepkami. Przy najbliższych drzwiach stał android z ochrony. To na wypadek, pomyślał ironicznie Feeney, gdyby ktoś chciał uciec stąd z pęcherzem moczowym. Chryste, co za miejsce! - Skąd bierzecie organy? - zapytał, a Wo spojrzała na niego lodowato. - Nie usuwamy ich żywym pacjentom bez ich zgody. Doktorze Young? Bradley Young był chudy, wysoki i najwyraźniej w tej chwili nieco rozkojarzony. Oderwał się od swojej pracy przy białym blacie zastawionym monitorami, kompuskopami i różnym innym sprzętem. Zmarszczył czoło, zdjął z nosa urządzenie powiększające i spojrzał na nich szarymi oczami. - Słucham?

- To jest kapitan Feeney i... jego asystentka - dokończyła lekarka z wahaniem. Doktor Young to nasz główny technik badawczy. Może wyjaśnisz państwu, skąd zdobywamy okazy do badań? - Oczywiście. - Przygładził dłonią przerzedzone jasne włosy. - Wiele naszych okazów liczy ponad trzydzieści lat - zaczął. - Na przykład to serce. - Podszedł do pojemnika, przy którym stała Peabody. - Zostało usunięte pacjentowi dwadzieścia osiem lat temu. Jak państwo widzą, jest poważnie uszkodzone. Pacjent przeszedł trzy poważne zawały. Serce usunięto i zastąpiono jednym z pierwszych sztucznych, wyprodukowanych przez NewLife. Pacjent żyje, obecnie ma osiemdziesiąt dziewięć lat i mieszka w Bozeman, w Montanie. - Young uśmiechnął się promiennie. Uważał to pewnie za jeden ze swoich lepszych dowcipów. Wszystkie okazy albo zostały nam darowane przez pacjentów lub ich rodziny, w wypadku śmierci właścicieli, lub nabyte za pośrednictwem licencjonowanego brokera. - Pochodzenie każdego z nich jest udokumentowane? Young spojrzał na Feeneya pytającym wzrokiem. - Udokumentowane? - Każdy organ ma jakieś papiery, numer identyfikacyjny? - Oczywiście. Nasz dział jest doskonale zorganizowany. Każdy organ ma odpowiednią metrykę. Jest tam informacja o dawcy lub brokerze, data usunięcia, stan w dniu pobrania, nazwisko chirurga, skład zespołu operacyjnego. W dodatku, jeśli dany egzemplarz jest używany do badań, zapisujemy datę jego wypożyczenia i zwrotu. - Wynosicie stąd niektóre okazy? - Oczywiście, czasami. - Zdumiony, spojrzał na doktor Wo, która ręką dała mu znak, żeby mówił dalej. - Niekiedy inne ośrodki proszą o udostępnienie jakiegoś okazu, dotkniętego konkretnym schorzeniem. Prowadzimy wymianę z wieloma innymi centrami medycznymi na całym świecie. Feeney natychmiast coś sobie skojarzył i wyjął notes. - Na przykład z tymi centrami? - zapytał, pokazując mu listę sporządzoną przez Eve. Young znów zerknął na Wo, a ta znów dała mu znak, by odpowiedział. - Tak, można powiedzieć, że to nasze siostrzane ośrodki. - Był pan kiedyś w Chicago? - Wielokrotnie. Ale nie rozumiem, o co chodzi. - Kapitanie - wtrąciła się Wo. - To się robi męczące. - Moja praca to nie rozrywka - odparował Feeney. - Chciałbym dostać informacje o organach, które przybyły tu w ciągu ostatnich sześciu tygodni.

- Ja... ale... te dane są poufne. - Peabody. - Feeney nie spuszczał wzroku z Younga, który nagle stał się bardzo nerwowy. - Rozpocznij starania o nakaz. - Chwileczkę. To nie będzie konieczne. - Wo powstrzymała Peabody gestem, na widok którego policjantka zmrużyła z irytacją oczy. - Doktorze Young, proszę udzielić kapitanowi informacji, o które prosił. - Ale to materiały poufne - upierał się lekarz. - Nie mam zezwolenia. - Ja ci daję zezwolenie - rzuciła sucho. - Porozmawiam z doktorem Cagneyem. Wydaj te dane na moją odpowiedzialność. - Jesteśmy wdzięczni za pani współpracę - oświadczył Feeney. Spojrzała na niego chłodno, a kiedy Young poszedł po dane, rzekła: - Chcę, żebyście jak najszybciej wynieśli się z tego laboratorium i z tego centrum. Przeszkadzacie nam w bardzo ważnej pracy. - Łapanie morderców nie jest pewnie dla pani takie ważne jak krojenie cudzej wątroby, ale musimy jakoś zasłużyć na pensję. Wie pani, co to jest? - Wyjął z kieszeni zabezpieczoną szpilkę z kaduceuszem. - Oczywiście. To kaduceusz. Mam bardzo podobny znaczek. - Gdzie? - Gdzie? Zdaje się, że w domu. - Zauważyłem, że wielu lekarzy tutaj je nosi. Pani nie wpina swojego znaczka do pracy? - Na ogół nie. - Sięgnęła jednak ręką do klapy, jakby odruchowo chciała dotknąć znaczka. - Jeśli to wszystko, co do mnie macie, to chętnie wrócę do pracy. - Na razie to wszystko. Mamy jednak kilka rozmów umówionych na jutro. Chciałbym zobaczyć pani znaczek, więc proszę go przynieść. - Mój znaczek? - Właśnie. Ktoś niedawno zgubił coś takiego. - Uniósł złotą ozdobę trochę wyżej. Chcę się upewnić, że to nie pani. Zacisnęła usta i odeszła. - Strasznie spięta - stwierdził Feeney, - Przyjrzymy jej się dokładniej, kiedy wrócimy na komendę. - Kiedyś była prezesem SLA - przypomniała sobie Peabody. - Obecnie jest nim Waverly. SLA nacisnęło na Waszyngton, Waszyngton na burmistrza, a ten z kolei na nas, żebyśmy umorzyli śledztwo.

- Ręka rękę myje - wymamrotał Feeney. - A co z Vanderhavenem? - Miał być teraz przesłuchany, ale odwołał spotkanie. Jakaś nagła sprawa służbowa. Rozejrzała się, żeby się upewnić, czy nikt ich nie słyszy. - Zadzwoniłam do jego gabinetu, przedstawiłam się jako pacjentka i usłyszałam, że pana doktora nie będzie przez następne dziesięć dni. - Interesujące. Zdaje się, że nie ma ochoty z nami rozmawiać. Znajdź jego domowy adres. Złożymy mu wizytę. Roarke analizował zebrane przez siebie informacje. Włamanie się do komputera Baxtera i przejrzenie zapisów na temat sprawy Bowers było dla niego dziecinną igraszką. Szkoda tylko, że na razie znalazł tam niewiele informacji. Natomiast wiele materiału, spisanego histerycznym, obsesyjnym stylem, znalazł w zapisach i dziennikach Bowers. Poszukał w nich fragmentów, gdzie pojawiało się imię Eve, i natrafił na najróżniejsze zapisy, sięgające wiele lat wstecz. Komentarze i oskarżenia, kiedy Eve awansowała na detektywa i dostawała pochwały. Roarke uniósł brwi ze zdziwienia, gdy przeczytał, że jego żona uwiodła Feeneya, żeby to on ją szkolił. Potem natrafił na ponure spekulacje na temat romansu Eve z komendantem, który miał jej zapewnić najciekawsze sprawy. Były to jednak stonowane wypowiedzi w porównaniu z tymi, które zaczęły się pojawiać po ich pierwszej utarczce, po znalezieniu ciała Snooksa. Obsesja Bowers rosła wraz z upływem lat, aż zrządzeniem losu doprowadziła do wybuchu, który zatruł życie obu kobietom. A teraz jedna z nich nie żyła. Spojrzał na ekran, który pokazywał wnętrze sypialni i śpiącą żonę. Życie drugiej zostało złamane. Nadal przeglądając dane, uniósł dłoń, kiedy na ekranie komunikacyjnym ukazał się Summerset. - Nie teraz. - Przepraszam, że przeszkadzam, ale przyszła doktor Mira. Bardzo by chciała z panem rozmawiać. - Zaraz schodzę. - Wstał i jeszcze przez chwilę przyglądał się Eve. - Wyłączyć system - polecił cicho i wszystkie urządzenia ucichły. Wyszedł z pokoju. Drzwi zablokowały się za nim automatycznie i można je było otworzyć jedynie dotknięciem dłoni lub głosem osoby upoważnionej. W środku było dotychczas tylko troje ludzi.

Dla zaoszczędzenia czasu zjechał windą. Nie chciał być z dala od Eve dłużej niż to absolutnie konieczne. - Roarke. - Mira zerwała się z fotela, podeszła do niego szybkim krokiem i wzięła go za ręce. Jej zwykle spokojna twarz była dzisiaj spięta i zatroskana. - Dopiero teraz dowiedziałam się o wszystkim. Od razu tu przyjechałam. Przepraszam, że wtargnęłam bez zaproszenia, ale musiałam przyjść. - Zawsze jesteś tu mile widziana. Mocniej ścisnęła jego ręce. - Zechce się ze mną zobaczyć? - Nie wiem. Teraz śpi. - Roarke zerknął przez ramię w kierunku schodów. - Dałem jej coś na uspokojenie. Mam ochotę ich zabić. - Mówił niemal do siebie, przerażająco spokojnym głosem. - Mam ochotę ich zabić, kiedy przypomnę sobie wyraz jej twarzy. Mira wiedziała, że mówi poważnie, i ręce jej zadrżały. - Możemy usiąść? - Oczywiście. Przepraszam. Zapomniałem o dobrych manierach. Usiadła na jednym z pięknych krzeseł, pochyliła się naprzód i znów dotknęła dłoni Roarke'a, w nadziei, że fizyczny kontakt pomoże im obojgu. - Inni mogą współczuć lub być przerażeni tym, co się stało, ale chyba tylko my dwoje w pełni rozumiemy, jak to wydarzenie podziałało na Eve. Co zrobiło z jej sercem, z jej poczuciem tożsamości. - To ją zniszczyło. - Roarke poczuł, że nie może siedzieć. Wstał i podszedł do okna. Widziałem, jak staje oko w oko ze śmiercią, własną i cudzą. Widziałem na jej twarzy lęki i nieszczęścia z przeszłości. Zawsze jakoś dawała sobie z tym radę. Zbierała siły i podnosiła się. Ale odebranie odznaki całkiem ją zniszczyło. - Znów zbierze siły i zdoła się podnieść. Ale nie sama. Nie może się zmagać z tym sama. Odwrócił się do niej twarzą. W padającym przez okno zimnym świetle zimowego popołudnia wyglądał jak groźny anioł zemsty, gotów skoczyć nawet do piekła. - Nie będzie sama - oświadczył. - To, co was łączy, ocali ją. Tak samo jak ocaliło ciebie. Przechylił głowę, zmieniając grę światła na swojej twarzy. - Interesująco to ujęłaś. Ale masz rację. Eve mnie ocaliła i już nawet zapomniałem, że byłem kiedyś zagubiony. Kocham ją bardziej niż własne życie. Zrobię dla niej, co tylko będzie konieczne.

Mira przez chwilę przyglądała się swoim dłoniom, uniosła palce i znów je opuściła. - Nie będę pytała o twoje metody ani... koneksje w pewnych kręgach. Zapytam jednak, czy mogę być w czymś pomocna. - Czy obalenie oskarżeń Bowers pomoże Eve odzyskać odznakę? - W oczach wydziału wewnętrznego bardzo jej to pomoże. Jednak dopóki nie zakończy się śledztwo i podejrzenia wobec Eve nie zostaną publicznie i ostatecznie odrzucone, wydział na pewno nie zmieni decyzji. - Możesz poddać ją testom prawdy, sporządzić profil jej osobowości, obliczyć prawdopodobieństwo popełnienia czynu, o który jest podejrzana? - Tak, ale ona musi wyrazić na to zgodę i się przygotować. To trudny proces, fizycznie i psychicznie - Ale poddanie się testom przemówiłoby na jej korzyść. - Porozmawiam z nią o tym. - Przez jakiś czas będzie przechodziła stadium żałoby, ale nie pozwól, żeby to trwało zbyt długo. W pewnym momencie gniew będzie dla niej korzystniejszy. Da jej siłę. - Mira wstała i podeszła do Roarke'a. - Poprosiłam o zezwolenie na ocenę umysłowego i emocjonalnego stanu Bowers, z wykorzystaniem zapisów z ostatnich kilku tygodni, jej dzienników, rozmów w kolegami i znajomymi. To trochę potrwa. Muszę być bardzo dokładna i ostrożna. Chociaż w tej chwili to moje priorytetowe zadanie, opracowanie ostatecznych wniosków zajmie mi nie mniej niż dwa tygodnie. - Mógłbym gdzieś ją zabrać - zastanawiał się głośno Roarke. - Gdybyście wyjechali choćby na kilka dni, byłoby najlepiej. Ale wątpię, czy się zgodzi. - Chciała coś dodać, ale się rozmyśliła. - Co jeszcze? - Znam ją tak dobrze. Mam wobec niej tyle uczucia. Jestem psychiatrą i sądzę, że mogę przewidzieć, jak się zachowa, przynajmniej na początku. Nie chcę jednak, żebyś myślał, że naruszam waszą prywatność swoimi analizami. - Wiem, jak jesteś jej życzliwa. Powiedz, czego się spodziewać. - Będzie się chciała gdzieś ukryć, uciec w sen, milczenie, samotność. Może cię od siebie odsunąć. - To jej się na pewno nie uda. - Ale będzie próbowała, ponieważ znalazłeś się bliżej niej niż ktokolwiek inny w jej życiu. Przepraszam. - Dotknęła lewej skroni. - Czy mógłbyś mnie poczęstować kroplą brandy? - Oczywiście. - Roarke instynktownie położył rękę na jej policzku. - Nasza doktor

Mira - powiedział cicho. - Proszę, usiądź. Czuła się słabo, miała ochotę się rozpłakać. Usiadła, opanowała się i zaczekała, aż gospodarz naleje jej brandy. - Dziękuję. - Wypiła mały łyk, poczuła jego rozgrzewającą moc. - Odebranie odznaki, podejrzenie, skaza na opinii to dla Eve nie tylko sprawa procedury i przebiegu kariery. Już raz odebrano jej tożsamość. Odbudowała ją i samą siebie. Teraz czuje, że znów nie jest tym, kim była. Kim chce być. Im dłużej będzie się izolować od świata, tym trudniej będzie do niej dotrzeć. To może mieć wpływ na wasze małżeństwo. Na te słowa Roarke uniósł brew. - Tak się nie stanie. Mira roześmiała się drżąco. - Jesteś bardzo uparty. To dobrze. - Wypiła następny łyk brandy, uważnie mu się przyglądając. To, co zobaczyła, dodało jej nieco otuchy. - W którymś momencie będziesz musiał odłożyć na bok współczucie. Łatwiej ci będzie pocieszać ją, rozpieszczać, dogadzać jej i pozwalać jej trwać w zawieszeniu. Jestem jednak pewna, że rozpoznasz chwilę, w której będziesz musiał ją popchnąć, żeby uczyniła następny krok. - Westchnęła i odstawiła szklaneczkę. - Nie będę cię dłużej zatrzymywać. Wracaj do niej. Ale jeśli jeszcze coś mogę dla was zrobić, jeśli Eve zechce ze mną porozmawiać, natychmiast przyjadę. Doceniał lojalność i przyjacielskie uczucia Miry. Zastanawiał się, jak się one mają do jej poczucia obowiązku. Postanowił zaryzykować. - Ile czasu zajmie ci przeszukanie zasobów i zebranie wszystkich możliwych informacji na temat Bowers? - Załatwiam sobie zezwolenia w trybie pilnym. Wszystko razem nie powinno trwać dłużej niż jeden dzień, może dwa. - Ja już zebrałem wszystkie dane - powiedział krótko i czekał na jej reakcję. - Rozumiem. - Pomógł jej włożyć płaszcz. - Jeśli mi je prześlesz... - Zerknęła przez ramię. - Zakładam, że nie będziesz miał kłopotów z dostaniem się do mojego domowego komputera? - Najmniejszych. Roześmiała się cicho. - Czasami mnie przerażasz. Jeśli mi prześlesz, co masz, zacznę opracowywać materiał już dzisiaj. - Jestem ci bardzo wdzięczny. - Odprowadził ją do drzwi, a potem wrócił na górę, żeby czuwać nad żoną.

15 Prześladowały ją sny, wspomnienie wpadało na wspomnienie w jakimś chaotycznym wyścigu. Jej pierwsze aresztowanie i satysfakcja z dobrze wykonanej pracy. Chłopak, który pocałował ją niezdarnie, kiedy miała piętnaście lat, i wprawił ją w zdziwienie, ponieważ nie czuła przy pocałunku strachu ani wstydu, tylko umiarkowane zainteresowanie. Alkoholowy wieczór z Mavis w Niebieskiej Wiewiórce, gdzie tak się śmiały, że aż rozbolały ją żebra. Zmasakrowane ciało dziecka, którego nie zdążyła ocalić. Płacze porzuconych i krzyki martwych. Twarz Roarke'a na ekranie w jej biurze, kiedy zobaczyła ją pierwszy raz. A potem, jak zwykle, jeszcze dawniejsza przeszłość, zimny pokój z brudnoczerwonym światłem, pulsującym za oknem. Nóż ociekający krwią w jej ręku i ból tak niewyobrażalny, że nic innego do niej nie docierało. Obudziła się. Wokół panowały ciemności, a ona czuła w środku pustkę. W głowie pulsował tępy ból, pozostałość po wielogodzinnym płaczu i rozpaczy. Miała wrażenie, że jej ciało w czasie snu zostało pozbawione kości. Chciała znów zasnąć, żeby tylko więcej nic nie czuć. Poruszył się w ciemnościach, cichy jak zjawa. Łóżko lekko się ugięło, kiedy usiadł obok niej i wziął ją za rękę. - Chcesz, żebym zapalił światło? - Nie. - Głos miała ochrypły, ale nie zwracała na to uwagi. - Nic nie chcę. Nie musiałeś tu siedzieć w ciemności. - Myślałaś, że pozwolę, żebyś się obudziła w pustym pokoju? - Uniósł jej dłoń do ust. - Nie jesteś sama. Miała ochotę znów się rozpłakać, poczuć pod powiekami gorące łzy bezradności. Ale na nic by się to nie przydało. - Kto cię zawiadomił? - Peabody. Była tu razem z Feeneyem. Mira też. McNab dzwonił kilka razy. I Nadine. - Nie mogę z nimi rozmawiać. - W porządku. Mavis jest na dole. Nie chce wyjść, a ja nie mogę jej wyprosić. - Co miałabym jej powiedzieć? Jej czy komukolwiek innemu. Boże, Roarke, wszystko mi odebrali. Kiedy teraz zjawię się na komendzie, to jako podejrzana o morderstwo. - Skontaktowałem się z prawnikiem. Nie musisz się o to martwić. Jeśli zgodzisz się na przesłuchanie, odbędzie się ono tutaj, w twoim własnym domu, na twoich warunkach. -

Widział w mroku zarys jej postaci. Odwróciła głowę i wpatrzyła się w ciemność. Łagodnie ujął jej twarz i odwrócił ku sobie. - Nikt, kto cię zna, nie wierzy, że masz cokolwiek wspólnego z tym, co przydarzyło się Bowers. - Nic mnie to nie obchodzi. Nie mają żadnych fizycznych dowodów, brak jasnego motywu. Podejrzenia to za mało dla prokuratora, ale wystarczą, żeby utrzymać mnie w zawieszeniu, żeby nie dopuścić mnie do pracy. - Otaczają cię ludzie, którym na tobie zależy. Postarają się, żeby to cię nie spotkało. - Już mnie to spotkało - powiedziała oschle. - I nic tego nie zmieni. Ty też tego nie zmienisz. Chcę spać. - Odsunęła się, zamknęła oczy. - Jestem zmęczona. Idź do Mavis, teraz lepiej mi jest samej. Pogładził japo włosach. Przez tę noc pozwoli jej być nieszczęśliwą, uciekać od rzeczywistości. Kiedy została sama, otworzyła oczy i wpatrzyła się w przestrzeń. Nie mogła zasnąć. Rano doszła do wniosku, że nie ma po co wstawać z łóżka. Odwróciła się na plecy, spojrzała w okno nad głową. Śnieg zniknął, a niebo miało przygnębiający szary kolor. Usiłowała wymyślić jakiś powód, dla którego warto by było wstać, ale nic nie przychodziło jej do głowy. Czuła tylko przygniatające znużenie. Odwróciła głowę i zobaczyła Roarke'a. Siedział w fotelu, pił kawę i obserwował ją. - Spałaś już wystarczająco długo. Nie możesz dłużej się tu ukrywać. - To najlepsze, co mi w tej chwili przychodzi do głowy. - Im dłużej będziesz się chować, tym więcej stracisz. Wstawaj. Usiadła na łóżku, przyciągnęła kolana do piersi i oparła na nich głowę. - Nie mam po co wstawać, nie mam gdzie pójść. - Możemy pójść, gdzie tylko zechcesz. Wziąłem sobie wolne na następne dwa tygodnie. - Nie musiałeś tego robić. - Zapłonęła w niej mała iskierka gniewu, ale zaraz zgasła. Nie chcę nigdzie iść. - Więc zostaniemy w domu. Ale nie będziesz leżała w łóżku, z głową pod kołdrą. Tym razem gniew zapłonął silniej. - Wcale nie chowałam głowy pod kołdrą - wymamrotała. A w ogóle co on może wiedzieć? Nie ma pojęcia, jak ona się czuje. Zostało jej jednak tyle dumy, że wstała i włożyła szlafrok. Zadowolony z małego zwycięstwa, nalał jej kawy. Dopełnił też swoją filiżankę. - Ja już jadłem - powiedział mimochodem. - Ale Mavis chyba jeszcze nie.

- Mavis? - Tak, została na noc. - Nacisnął guzik domowego łącza. - Dotrzyma ci towarzystwa. - Nie, nie chcę... Było już jednak za późno i twarz przyjaciółki ukazała się na ekranie. - Roarke, czy ona już się obudziła? Dallas! - Na widok Eve Mavis uśmiechnęła się, chociaż trochę niepewnie. - Zaraz tam będę. - Nie chcę z nikim rozmawiać - oznajmiła z furią Eve, kiedy ekran zgasł. - Nie potrafisz tego zrozumieć? - Rozumiem to doskonale. - Wstał i położył jej ręce na ramionach. - Oboje przeżyliśmy dużą część życia bez bliskiej osoby, bez kogoś, komu by na nas zależało i na kim nam by zależało. Rozumiem więc doskonale, jak to jest, kiedy nagle się kogoś takiego ma. Przycisnął usta do jej czoła. - Rozumiem, jak to jest, kiedy się nagle kogoś potrzebuje. Porozmawiaj z Mavis. - Nie mam nic do powiedzenia. - Łzy znów zapiekły ją pod powiekami. - No to będziesz słuchać. - Ścisnął jej ramiona. W tej samej chwili drzwi się otworzyły i do sypialni wpadła Mavis. - Zostawię was same - powiedział, choć wątpił, czy któraś go usłyszała, ponieważ Mavis już rzuciła się na Eve i zaczęła mówić: - Pieprzone gnojki - usłyszał miedzy szlochami. Zamykając drzwi, niemal się do siebie uśmiechnął. - Dobrze... - Eve wtuliła twarz w niebieskie włosy Mavis. - Dobrze,.. - Chciałam iść do Whitneya i powiedzieć mu w oczy, że jest pieprzonym gnojkiem, ale Leonardo mi poradził, żebym przyszła prosto tutaj. Tak mi przykro, tak bardzo przykro. Mavis cofnęła się tak niespodziewanie, że jej przyjaciółka na chwilę straciła równowagę. - Co im strzeliło do łbów? - zapytała gniewnie. Wyrzuciła ramiona w górę, szeleszcząc przy tym różowymi przezroczystymi rękawami czegoś, co było chyba nocną koszulką. - Tego wymaga procedura - wydusiła Eve. - Pieprzyć taką procedurę. Nie ujdzie im to na sucho. Założę się, że Roarke wynajął już cały pluton prawników, którzy dobiorą im się do tyłków i obedrą do ostatniego grosza. Kiedy to się skończy, będziesz sobie mogła kupić cały Nowy Jork. - Ja tylko chcę odzyskać odznakę. - Eve usiadła na kanapie i ukryła twarz w dłoniach. W obecności przyjaciółki nie wstydziła się okazywać uczuć. - Bez niej nie mam niczego. - Odzyskasz ją. - Wstrząśnięta Mavis otoczyła ją ramieniem. - Ty potrafisz wszystko. - Jestem całkiem odcięta. - Eve wyprostowała się i zamknęła oczy. - Tym razem to nie ja panuję nad sytuacją.

- Będzie dobrze. Kiedy mnie przyskrzyniłaś, wiele lat temu, moje życie zmieniło się na lepsze. Wiele to Eve kosztowało, ale uśmiechnęła się blado. - O którym razie mówisz? - O tym pierwszym. Te inne to były takie... drobne potknięcia. Dzięki tobie zaczęłam się zastanawiać, czy mogę być kimś więcej niż tylko oszustką, i w końcu, również dzięki tobie, doszłam do wniosku, że tak. A kiedy wszystko się przeciwko mnie sprzysięgło i wdepnęłam w prawdziwe gówno, ty mnie nie opuściłaś. Dzięki tobie znów wszystko skończyło się dobrze. - Miałam wtedy odznakę, kontrolę nad tym, co robię. - Oczy Eve znów pociemniały. Miałam pracę. - Teraz masz mnie i najseksowniejszego faceta pod słońcem. A i to nie wszystko. Wiesz, ile osób tu wczoraj dzwoniło. Roarke nie chciał zostawiać cię tu samej, więc zapytałam Summerseta, czy mogę odbierać połączenia. Cały czas ktoś chciał z tobą porozmawiać. - Ilu w tym było reporterów goniących za sensacją? Mavis pociągnęła nosem i wstała, żeby sprawdzić menu w auto - kucharzu. Roarke polecił jej dopilnować, żeby Eve coś zjadła. - Wiem, jak odpędzić te sępy. Zamówmy sobie lody. - Nie jestem głodna. - Nie trzeba być głodnym, żeby zjeść lody. O, są też ciasteczka z czekoladą. Ale ekstra! - Mavis... - Zajęłaś się mną, kiedy cię potrzebowałam - powiedziała Mavis cicho. - Nie chcesz chyba, żebym sobie pomyślała, że mnie nie potrzebujesz? To zdanie przemówiło do Eve. Spojrzała tęsknie na łóżko, ale tylko westchnęła. - Jakie to lody? Eve przeżyła ten dzień jakby otoczona tumanem mgły. Unikała swojego gabinetu i gabinetu Roarke'a, na kilka godzin się położyła, wymawiając się bólem głowy. Nie odbierała połączeń, nie chciała rozmawiać z mężem na temat swojej sytuacji. W końcu zamknęła się w bibliotece, udając, że chce poczytać. Włączyła program przeszukujący katalog, żeby ktoś, kto ją obserwuje, pomyślał, że szuka odpowiedniej lektury. Następnie poleciła zasłonić okna, zgasić światła i skuliła się na kanapie, żeby uciec w sen. Śniły jej się węże wijące się wokół złotej laski, ociekającej krwią. Czerwone krople spadały na papierowe kwiaty, wstawione do

butelki z brązowego szkła. Ktoś zawołał o pomoc słabym starczym głosem. Wyszła na rozległą, pokrytą oślepiająco białym śniegiem równinę. Wiatr uderzał ją w twarz i nie pozwalał usłyszeć, skąd dobiega wołanie. Ślizgając się, biegła przez śnieżycę; oddech unosił się w powietrzu białymi obłoczkami. Nie widziała jednak nic, otaczała ją ściana zimnej bieli. - Policyjna suka - zasyczał jej ktoś do ucha. - Co ty chcesz zrobić, dziewczynko? - Potworny strach w sercu. - Dlaczego ktoś wyciął w nim taką dziurę? - Pytanie nadal bez odpowiedzi. Potem ich zobaczyła, przeklętych i skazanych, zamarzniętych na śniegu. Ciała mieli skręcone, twarze wykrzywione strachem przed śmiercią. Patrzyli na nią szeroko rozwartymi oczami, w których czaiły się pytania bez odpowiedzi. Za nią, za białą kurtyną, rozległ się chrzęst i trzask pękającego lodu. Coś wyrywało się na wolność z syczącym szeptem, który przypominał cichy nieprzyjemny śmiech. Biała kurtyna zmieniła się w ściany szpitalnego korytarza, ciągnącego się jak bezkresny tunel. Coś ją goniło, słyszała miękkie kroki, jakby mokrych bosych stóp. W głowie jej huczało, ale odwróciła się, żeby stawić temu czemuś czoło. Sięgnęła po broń, ale natrafiła na pustkę. - Co chcesz zrobić, dziewczynko? Z gardła wyrwał jej się szloch, strach wchłonął ją całkowicie. Biegła przez tunel, potykając się i ciężko dysząc w panice. Czuła za sobą jego oddech, przesycony wonią słodyczy i whisky. Nagle tunel się rozdzielał, odnogi biegły w prawo i w lewo. Zatrzymała się. Strach mącił jej myśli, nie wiedziała, w którą stronę skręcić. Kroki się zbliżały; wiedziała, że zaraz zacznie krzyczeć. Skoczyła w prawo, zanurzyła się w ciszy. Świeży pot zrosił jej skórę, krople ściekały po twarzy. Przed sobą zobaczyła nikle światło, a na jego tle cień nieruchomej sylwetki. Pobiegła w jej stronę. Ktoś jej pomoże. Kiedy dobiegła do końca, zobaczyła stół, a na nim własne ciało. Biała skóra, zamknięte oczy. Tam, gdzie kiedyś było serce, ziała krwawa dziura. Obudziła się z dygotem. Wstała na miękkich nogach i rzuciła się do windy. Przytrzymując się ścian kabiny, zjechała na dół. Potrzebowała powietrza. Wybiegła przed dom, gdzie chłód znów zaróżowił jej twarz. Spacerowała przez niemal pół godziny, starając się otrząsnąć z koszmaru. Jakaś część jej świadomości obserwowała ją z boku, krytycznie i z obrzydzeniem. Weź się w garść, Dallas. Jesteś żałosna. Gdzie twoja odwaga?

Zostaw mnie w spokoju, odparła w duchu. Przecież jej też wolno mieć uczucia. I jeśli chce zostać z nimi sama, to tylko jej sprawa. Nikt nie wiedział, nie potrafił zrozumieć i nie mógł poczuć tego co ona. Został ci przecież rozum, tak? Nawet jeśli opuściła cię odwaga, to masz jeszcze rozum. Więc myśl. - Jestem zmęczona myśleniem - wymamrotała i stanęła w śniegu, który zmieniał się w mokrą breję. - Nie mam o czym myśleć i nic nie mogę zrobić. Przygarbiła się i ruszyła z powrotem do domu. Zdała sobie sprawę, że chce mieć przy sobie Roarke'a. Chciała, żeby ją objął, odpędził złe myśli. Żeby przegonił demony. Znów napłynęły łzy, chociaż starała się je powstrzymać. Płacz ją męczył. Pragnęła teraz tylko Roarke' a, chciała wczołgać się z nim w jakieś cieple miejsce i słuchać, jak ją zapewnia, że wszystko będzie dobrze. Weszła do domu. Jej stare sportowe buty przemokły na wylot, dżinsy nasiąkły wodą po kolana. Przed wyjściem nie włożyła kurtki i nagłe ciepło holu sprawiło, że niemal straciła równowagę. Summerset przyglądał się jej przez chwilę. Usta miał surowo zaciśnięte, oczy pociemniałe z niepokoju. Starannie przybrał najbardziej arogancką ze swoich min i wszedł do holu. - Jest pani brudna i mokra. - Pogardliwie pociągnął nosem. - Zamoczy pani całą podłogę. Mogłaby pani okazać trochę szacunku swojemu własnemu domowi. Spodziewał się, że zobaczy wybuch gniewu, zimny błysk w jej oczach, ale ona patrzyła na niego bez wyrazu. Na szczęście nie zauważyła, jak serce ścisnęło mu się z bólu. - Przepraszam. - Z roztargnieniem spojrzała na buty. - Nie pomyślałam. - Oparła dłoń o barierkę schodów, bez zainteresowania stwierdziła, że jest sina z zimna, i zaczęła wchodzić na górę. Zaniepokojony Summerset szybko podszedł do centrum komunikacyjnego i połączył się z Roarkiem. - Pani porucznik właśnie weszła. Spacerowała bez wierzchniego okrycia. Wygląda bardzo źle. - Gdzie teraz jest? - Idzie na górę. Obraziłem ją, a ona... mnie przeprosiła! Coś z tym trzeba zrobić. - Najwyższy czas. Roarke wyszedł z gabinetu i skierował się prosto do sypialni. Kiedy zobaczył Eve, przemoczoną, bladą i drżącą, obok troski poczuł rosnącą wściekłość. Doszedł do wniosku, że najwyższy czas, żeby wściekłość wzięła górę.

- Co ty najlepszego wyrabiasz? - Nic. Wyszłam tylko na spacer. - Usiadła, ale zesztywniałe i zziębnięte palce nie mogły dać sobie rady z mokrymi butami. - Chciałam odetchnąć świeżym powietrzem. - I wyszłaś bez kurtki. Czy choroba to ma być następny punkt twojego mistrzowskiego planu rozwiązania tej sytuacji? Otworzyła usta ze zdumienia. Przyszła tu, żeby ją uspokoił i pocieszył, a on zaczął na nią krzyczeć. Teraz szorstko ściągnął jej buty, jak dziecku, które za chwilę miało dostać klapsa. - Ja tylko chciałam odetchnąć świeżym powietrzem - powtórzyła. - No to odetchnęłaś. - Z przerażeniem zauważył, że jej ręce są zimne jak lód. Zdusił w sobie chęć rozgrzania ich w swoich dłoniach i odstąpił o krok. - Idź do łazienki i zrób sobie gorący prysznic. Nie udało ci się zamarznąć, to może się ugotujesz. Spojrzała na niego z urazą, ale nic nie powiedziała. Roarke poczuł jeszcze większą wściekłość, kiedy wstała i posłusznie poszła do łazienki. Zamknął oczy, kiedy usłyszał szum wody. Mira mu powiedziała, żeby pozwolił jej wycierpieć swoje. Cóż, wystarczy już tego napawania się własnym nieszczęściem. Powiedziała, że sam rozpozna odpowiedni moment, kiedy będzie trzeba wydobyć ją ze stanu odrętwienia. Ten moment chyba już nadszedł. Bo jeśli nie teraz, to kiedy? Zamówił brandy dla nich obojga, wziął swój kieliszek i czekał na żonę. Kiedy się pojawiła, otulona szlafrokiem, był już gotowy. - Chyba już czas, żebyśmy porozmawiali o tym, jaki masz wybór. - Wybór? - O tym, co możesz zrobić. - Wziął drugi kieliszek, włożył jej w rękę i usiadł wygodnie. - Przy twoich umiejętnościach i doświadczeniu prywatna firma ochroniarska będzie najlepszym wyjściem. Znam wiele organizacji, którym twoje talenty bardzo by się przydały. - Prywatna ochrona? Dla ciebie? Uniósł brew. - Mogę ci obiecać, że dostałabyś o wiele większą pensję niż dotychczas i miałabyś co robić. - Przerzucił ramię przez oparcie sofy. Sprawiał wrażenie zadowolonego z siebie, odprężonego człowieka. - Dzięki takiej zmianie pracy miałabyś więcej wolnego czasu, mogłabyś swobodniej podróżować.

Musiałabyś mi towarzyszyć w wielu podróżach służbowych, więc byłoby to z pożytkiem dla nas obojga. - Ja nie szukam pracy, Roarke. - Nie? Przepraszam, pomyliłem się. Jeśli postanowiłaś przejść na emeryturę, zastanówmy się nad innymi możliwościami. - Jakimi znowu możliwościami? Nie chce mi się o tym myśleć. - Moglibyśmy się zastanowić nad dzieckiem. Kieliszek podskoczył w jej ręku, rozlało się trochę brandy. - Co takiego? - Zaciekawiło cię to jednak - mruknął pod nosem. - Dotychczas myślałem, że na razie jeszcze nie będziemy powiększać rodziny, ale w obecnej sytuacji moglibyśmy zmienić plany. Eve czuła, że za chwilę coś rozsadzi ją od środka. - Zwariowałeś? Dziecko? Chcesz mieć dziecko? - W taki sposób zwykle powiększa się rodzinę. - Ja nie mogę... Ja nie... - Chwyciła wreszcie oddech. - Nie znam się na dzieciach. - Masz teraz mnóstwo wolnego czasu. Możesz się czegoś nauczyć. Kiedy przejdziesz na emeryturę, staniesz się doskonałą kandydatką na pełnoetatową matkę. - Pełnoetatowa matka. Chryste... - Miała wrażenie, że krew, która po gorącym prysznicu znów zaczęła żywo krążyć w jej żyłach, gdzieś odpłynęła. - Chyba żartujesz! - Niezupełnie. - Wstał i stanął przed nią. - Chcę założyć rodzinę. Nie musi to być teraz ani nawet za rok, ale chcę mieć z tobą dzieci. Chcę także odzyskać żonę. - Prywatna firma ochroniarska, dzieci. - Łzy znów zakłuły ją pod powiekami. - Jak jeszcze mi przyłożysz, kiedy jestem w dołku? - Spodziewałem się po tobie czegoś więcej - oznajmił chłodno. Łzy natychmiast wyschły. - Więcej? Spodziewałeś się więcej? - I to wiele więcej. Co robiłaś przez ostatnie trzydzieści kilka godzin? Płakałaś i użalałaś się nad sobą. Jak myślisz, dokąd cię to zaprowadzi? - Sądziłam, że mnie zrozumiesz. - Głos jej drżał, a słysząc to, Roarke był bliski załamania. - Ze mnie wesprzesz. - Miałbym zrozumieć to, że uciekasz od rzeczywistości? Popierać twoje użalanie się nad sobą? - Wypił trochę brandy. - Tego się raczej nie spodziewaj. Patrzenie, jak się napawasz własnym nieszczęściem, bardzo mnie męczy. Obrzydzenie pobrzmiewające w jego głosie i obojętność spojrzenia zaparły jej dech w

piersiach. - No to zostaw mnie w spokoju! - krzyknęła i odrzuciła kieliszek, tak że potoczył się po dywanie, a płyn wsiąknął w miękką wełnę. - Nie wiesz, co czuję. - Nie wiem. - Z ulgą zauważył, że Eve wreszcie zaczyna wpadać w gniew. - Może mi powiesz? - Jestem gliną. Nie mogę być nikim innym. W akademii tyrałam jak wół, bo tam znalazłam odpowiedź na swoje pytania. Tylko w ten sposób mogłam do czegoś dojść. Wreszcie zostać kimś, a nie kolejnym numerem, nazwiskiem, ofiarą, którą wsysał system. Udało mi się, dzięki mnie i tylko mnie - powiedziała z wściekłością. - Od nowa stworzyłam samą siebie i nic, ale to nic, co było przedtem, już się nie liczyło. - Odwróciła się gwałtownie. W oczach miała łzy, ale były to gorące łzy gniewu. - To, co pamiętałam, i to, czego nie pamiętałam, nie mogło zmienić mojej drogi. Zostałam policjantką, zyskałam kontrolę, wykorzystywałam system, który przedtem wykorzystywał mnie, przez całe moje pieprzone życie. Kiedy byłam wewnątrz niego i nosiłam odznakę, mogłam znów w niego uwierzyć. Mogłam sprawić, że zaczynał dobrze działać. Mogłam o coś walczyć. - Dlaczego więc przestałaś? - Zatrzymali mnie! - Znów się odwróciła. Ręce zacisnęła w pięści. - Przez jedenaście ważnych lat szkoliłam się i uczyłam, a potem pracowałam, żeby zrobić coś dobrego. Nadal mam w pamięci wszystkich zabitych, morze krwi i krzywdy. Widzę to w snach, każdą twarz zamordowanego. Ale to mnie nie powstrzymało, bo moje zadanie było zbyt ważne. I potrafię żyć ze wszystkim, co mi się w życiu przydarzyło, nawet z tym, czego nie pamiętam. Chłodno skinął głową. - W takim razie walcz, zdobądź to, czego potrzebujesz. - Nie ma nic. Do cholery, Roarke, nie rozumiesz?! Kiedy odebrali mi odznakę, odebrali mi wszystko, czym byłam. - Nie, Eve. Nie odbiorą ci tożsamości, chyba że sama im na to pozwolisz. Zabrali ci tylko symbole. - Podszedł do niej. - Jeśli te symbole są ci potrzebne, weź się w garść, przestań się mazać i odzyskaj je. Odskoczyła od niego. - Dzięki za wsparcie - powiedziała łamiącym się głosem i wyszła z pokoju. Gniew dodał jej energii, więc pobiegła do sali gimnastycznej. Zrzuciła szlafrok i włożyła jednoczęściowy kombinezon do ćwiczeń. Zaktywowała robota bojowego i stłukła maszynę na kwaśne jabłko.

Na górze Roarke popijał brandy i uśmiechał się rozanielony, obserwując ją na monitorze. Doszedł do wniosku, że pewnie zamiast twarzy androida oczyma wyobraźni widzi jego twarz. - Śmiało, kochanie - wymamrotał. - Dołóż mi. - Skrzywił się lekko, kiedy z całej siły wbiła kolano w krocze robota, tak że on sam poczuł tam lekkie mrowienie. - Zdaje się, że sobie na to zasłużyłem - stwierdził i zapamiętał, żeby zamówić nowego androida bojowego. Ten już do niczego się nie nadawał. Zadowolony z rozwoju wypadków, patrzył, jak Eve, zostawiwszy na macie uszkodzonego androida, zrzuciła przepocony kombinezon i wskoczyła do basenu. Przepływała właśnie trzydziestą długość, kiedy odezwał się do niego Summerset. - Przepraszam, że przeszkadzam, ale przy bramie stoi detektyw o nazwisku Baxter. Chce się widzieć z porucznik Dallas. - Powiedz mu, że w tej chwili to niemożliwe. Albo nie. - Bez namysłu zmienił zdanie. Własna bezczynność również zaczęła go trochę męczyć. - Wpuść go, Summerset. Porozmawiam z nim. Mam trochę do powiedzenie nowojorskiej policji. Zaprowadź go do mojego gabinetu. - Z przyjemnością. Baxter starał się nie gapić na otoczenie z głupią miną. Nastrój miał ponury, nerwy zszarpane, a przed chwilą musiał się uporać z tłumem reporterów przed bramą. Pukali w szyby policyjnego samochodu. To nie do pomyślenia, oburzał się w duchu. Gdzie się podział szacunek i zdrowy strach przed policją? A teraz jakiś lokaj, sztywny, jakby miał w tyłku kij, prowadził go przez jakiś pieprzony pałac. Wszystko wokół wyglądało jak z filmu. Kiedyś bardzo lubił przekomarzać się z Eve na temat nieograniczonych możliwości finansowych, jakie zyskała wraz z Roarkiem. Teraz, mimo że miał tyle nowych obserwacji, nie odważyłby się na takie rozmowy. Oko zbielało mu jeszcze bardziej, gdy wszedł do gabinetu gospodarza. Wystarczył widok sprzętu, żeby szczęka opadła mu z podziwu. Kiedy na dodatek zobaczył wystrój wnętrza, kilometry hartowanego szkła i połacie błyszczących kafli, w tanim garniturze i zdeptanych butach poczuł się jak ostatni oberwaniec. No i dobrze, pomyślał. Już od dłuższego czasu czuł się jak oberwaniec. - Detektywie - odezwał się Roarke, nie wstając zza biurka. - Chciałbym zobaczyć jakiś dokument. Nieraz już się spotkali, ale Baxter tylko skinął głową i wyjął odznakę. W tych

warunkach nie dziwił się, że facet jest nieco wkurzony. - Muszę przesłuchać Dallas w sprawie zabójstwa Bowers. - O ile pamiętam, zostałeś wczoraj poinformowany, że to na razie niemożliwe. - Tak, dostałem wiadomość. Ale muszę to zrobić. To moja praca. - Właśnie, Baxter, masz pracę. - Nie starając się ukryć groźby czającej się w jego oczach, Roarke wstał. Każdy jego ruch był precyzyjny i odmierzony jak u wilka podchodzącego ofiarę. - A Eve nie ma, ponieważ wydział bardzo szybko zwraca się przeciwko swoim ludziom. Jak możesz tu przychodzić z odznaką w ręku? Przychodzisz do jej domu, żeby ją przesłuchać? Ty sukinsynu, powinienem ci kazać zeżreć tę odznakę i odesłać cię Whitneyowi w kawałkach. - Nie dziwię się, że jesteś zdenerwowany - odparł Baxter. - Ale prowadzę śledztwo, a Dallas ma z nim związek. - Czy ja wyglądam na zdenerwowanego? - Oczy Roarke'a lśniły jak zimna stal, kiedy okrążył biurko i stanął naprzeciw detektywa. - Zaraz ci pokażę, że wcale nie jestem zdenerwowany. - Szybko jak błyskawica wymierzył Baxterowi cios. Eve weszła w chwili, kiedy detektyw zachwiał się i upadł do tyłu, porażony siłą ciosu. Rzuciła się i zasłoniła go własnym ciałem, zanim Roarke znów do niego dopadł. - Chryste, Roarke. Zwariowałeś? Cofnij się, cofnij się natychmiast. Baxter? Poklepała go po policzkach i poczekała, aż oczy policjanta nabiorą normalnego wyglądu. Nic ci nie jest? - Czuję się tak, jakbym dostał młotem. - Pewnie się potknąłeś. - Odrzuciła dumę i spojrzała na niego błagalnie. - Daj, pomogę ci. Przeniósł wzrok na Roarke'a i znów spojrzał na nią. - No, musiałem się potknąć. Cholera! - Poruszył obolałą szczęką i pozwolił Eve postawić się na nogi. - Dallas, pewnie się domyślasz, po co tu przyszedłem. - Tak mi się zdaje. Zróbmy to jak najszybciej. - Nie rozmawiaj z nim bez obecności prawników - odezwał się Roarke. Skontaktujemy się z nimi i damy znać, kiedy moja żona będzie mogła z tobą porozmawiać, Baxter. - Baxter, zostaw nas samych na minutę, dobrze? - Mówiąc to, Eve nie spuszczała wzroku z męża. - Jasne, nie ma problemu. Zaczekam na zewnątrz.

- Dzięki. - Poczekała, aż drzwi się zamkną. - On tylko wykonuje swoje obowiązki. - Niech więc wykonuje je prawidłowo, kiedy będziesz odpowiednio reprezentowana. Zmarszczyła czoło i wzięła go za rękę. - Spuchną ci kostki. Baxter ma twardy łeb. - Warto było. A byłoby jeszcze lepiej, gdybyś mi nie przeszkodziła. - A potem musiałabym wpłacać za ciebie kaucję. - Zaintrygowana, przechyliła głowę. Już nieraz widziała go w gniewie i teraz również rozpoznała wściekłość w jego oczach. Niecałą godzinę temu mówiłeś mi, żebym przestała się mazać, a teraz wchodzę do twojego gabinetu i widzę, jak nokautujesz detektywa, prowadzącego śledztwo w sprawie, przez którą mam kłopoty. Po czyjej ty właściwie jesteś stronie? - Po twojej, Eve. Jak zwykle. - To dlaczego tak na mnie naskoczyłeś? - Żebyś się wkurzyła. - Uśmiechnął się lekko i ujął ją za podbródek. - Podziałało. Ty też będziesz potrzebowała lodu do okładów na ręce. Splotła palce z jego palcami. - Załatwiłam twojego androida. - Tak, wiem. - Wyobrażałam sobie, że to ty. - Tak, wiem - powtórzył. Zacisnął jej rękę w pięść i uniósł do swoich ust. - Masz teraz ochotę przyłożyć oryginalnemu egzemplarzowi? - Może. - Przytuliła się i mocno go objęła. - Dzięki. - Za co? - Za to, że tak dobrze mnie znasz i rozumiesz, czego mi trzeba. - Zamknęła oczy, wtuliła twarz w jego szyję. - A ja chyba rozumiem cię też całkiem nieźle i wiem, że to było dla ciebie trudne. Otoczył ją ciasno ramionami. - Nie mogę patrzyć, jak cierpisz. - Uporam się z tym. Zachowam się tak, jak się tego po mnie spodziewasz. Jak sama się po sobie spodziewam. Potrzebuję cię. - Cofnęła się. - Zaraz wpuszczę tu Baxtera. Nie bij go więcej, dobrze? - A mogę patrzeć, jak ty mu przyłożysz? Wiesz, jak bardzo się podniecam, kiedy patrzę, jak komuś dokładasz. - Zobaczymy, jak się sprawy potoczą.

16 Baxter wrócił do gabinetu i badawczo spojrzał na Roarke'a. - Pewnie zrobiłbym tak samo - powiedział i zwrócił się do Eve: - Coś ci powiem, zanim zaczniemy nagrywać. - Dobrze. - Wsunęła ręce do kieszeni i skinęła głową. - Mów. - Ta sprawa jest dla mnie bardzo trudna. Usta jej drgnęły. Baxter wyglądał na bardziej zdenerwowanego i nieszczęśliwego niż ona. - Tak, dla mnie też. Więc jak najszybciej miejmy to za sobą. - Wezwiesz prawnika? - Nie. - Spojrzała na Roarke'a. - On w tej rozmowie będzie moim prawnikiem. - O, świetnie. - Baxter westchnął i potarł bolącą szczękę. - Jeśli mnie znów uderzy, oczekuję, że go obezwładnisz. - Wyjął urządzenie nagrywające i przez chwilę trzymał w ręku. Minę miał coraz bardziej nieszczęśliwą. - Do cholery, Dallas! Od tak dawna się znamy. - Tak, wiem. Rób, co musisz, Baxter. Tak będzie najłatwiej. - Nie ma w tym nic łatwego - wymamrotał. Włączył urządzenie i ustawił na biurku. Wyrecytował godzinę, dzień oraz prawa przesłuchiwanej. - Znasz reguły, prawda? - Znam swoje prawa i obowiązki. - Usiadła, ponieważ nogi trochę się pod nią uginały. Pomyślała, że dobrze znana jej procedura z drugiej strony wygląda zupełnie inaczej. Chciałabym złożyć oświadczenie, a potem wypytasz mnie o szczegóły. To jest podobne do raportu, powtarzała sobie w duchu. Takie raporty pisywała setki razy. Rutyna. Będzie o tym myślała w ten sposób; musiała tak myśleć, żeby nie czuć lodowatej kuli w żołądku. Fakty i spostrzeżenia, które trzeba było zanotować. Jej głos jednak nie brzmiał zbyt pewnie, gdy zaczęła: - Kiedy na wezwanie zjawiłam się na miejscu zabójstwa Petrinsky'ego, nie pamiętałam posterunkowej Ellen Bowers. Dopiero potem się dowiedziałam, że przez jakiś czas uczyłyśmy się razem w akademii policyjnej. Z tamtych lat nie pamiętam żadnych spotkań, rozmów ani wspólnych działań. Na miejscu zabójstwa wykazała się niedbałością i brakiem fachowości. Jako starszy stopniem oficer udzieliłam jej za to ustnej nagany. Zdarzenie jest zarejestrowane. - Mamy zapisy z urządzenia Peabody. Właśnie są badane - odezwał się Baxter. Lodowa kula chciała się rozgościć w jej żołądku, ale Eve zlikwidowała ją siłą woli.

Tym razem jej głos brzmiał pewniej. - Podopieczny Bowers, posterunkowy Trueheart, wykazał się zmysłem obserwacji i znajomością mieszkańców okolicy, w której popełniono morderstwo. Wystosowałam prośbę o jego obecność przy przesłuchaniu świadka, który był mu znany, i jego wkład w przesłuchanie okazał się pomocny. Takie postępowanie nie było z mojej strony decyzją spowodowaną pobudkami osobistymi, ale zawodowymi. Wkrótce potem posterunkowa Bowers złożyła na mnie skargę, jakobym używała wobec niej obraźliwego języka i postępowała nieprzepisowo. Na skargę odpowiedziano we właściwym trybie. - Wszystkie dokumenty dotyczące tej skargi są aktualnie badane. - Baxter mówił neutralnym tonem, ale wzrokiem dał jej znak, żeby nie przerywała i jasno i zwięźle opowiedziała wszystkie fakty. - Posterunkowa Bowers znów znalazła się pierwsza na miejscu zabójstwa, kiedy wezwano mnie do zamordowanej Jilessy Brown. To zdarzenie także zostało zarejestrowane i zapis ukazuje niesubordynację i brak profesjonalizmu Bowers. Jej oskarżenie o telefony z pogróżkami również okaże się bezpodstawne po zbadaniu zapisów mojego głosu, tak samo jak kolejna skarga. Bowers była dla mnie uciążliwa, ale nic poza tym. - Żałowała, że nie ma w pobliżu wody. Mały łyk bardzo by jej pomógł, ale nie chciała przerywać. - W czasie kiedy zginęła, byłam w drodze z komendy głównej do domu. Jak rozumiem, takie ramy czasowe dają mi niewiele możliwości odszukania Bowers i zabicia jej w sposób, w jaki to nastąpiło. Dla potwierdzenia moich słów można sprawdzić mój rejestr. Jeśli będzie taka konieczność, poddam się też testom prawdy i ocenie charakteru, żeby dopomóc w szybszym zakończeniu śledztwa. Baxter spojrzał na Eve i skinął głową. - Bardzo ułatwiasz mi pracę. - Chcę odzyskać swoje życie. - Moją odznakę, pomyślała, ale nie powiedziała tego głośno. Nie mogła. - Zrobię, co będzie trzeba, żeby oczyścić się z podejrzeń. - Pozostaje jeszcze pytanie co do motywów. - Czujnie zerknął na Roarke'a. Groźnie patrzące błękitne oczy nie budziły jego zaufania. - W zapisach i dziennikach Bowers zawarte są pewne oskarżenia dotyczące ciebie i innych pracowników nowojorskiej policji. Chodzi o... wykorzystywanie seksu dla robienia kariery. - Czy kiedykolwiek widziałeś, żebym wykorzystała seks w jakimkolwiek celu? Powiedziała to oschłym, trochę rozbawionym tonem. Bardzo się starała, żeby właśnie tak to zabrzmiało. - Przez tyle lat udało mi się oprzeć twoim propozycjom. Baxter poczerwieniał.

- Daj spokój, Dallas. - Odchrząknął, kiedy Roarke schował ręce do kieszeni i lekko się zakołysał. - Wiesz przecież, że to były tylko takie wygłupy. - Tak, wiem. - Często grał jej na nerwach. Teraz wspomniała to nawet z pewnym sentymentem. Przede wszystkim był to dobry gliniarz i porządny człowiek. - Powiedzmy więc wszystko jasno. Nigdy nie proponowałam ani nie angażowałam się w żadne zachowania seksualne, żeby być lepiej traktowana podczas szkolenia lub w pracy. Uczciwie zapracowałam na odznakę i zawsze ją szanowałam. - Odzyskasz ją. - Oboje wiemy, że to nie jest pewne. - Znów poczuła się nieszczęśliwa. - Ale szanse na to wzrosną, jeśli się dowiesz, kto ją zabił i dlaczego. Mogę cię zapewnić, że będę z tobą chętnie współpracować. - Dobrze. Mówisz, że nie pamiętasz Bowers z akademii, tymczasem ona ze szczegółami opisuje najróżniejsze wydarzenia, w których brałaś udział w ciągu niemal dwunastu lat. Stąd logiczny wniosek, że musiałyście mieć ze sobą jakiś kontakt. - O niczym takim nie wiem. Nie potrafię tego wytłumaczyć. - Twierdzi, że zna przypadki ukrywania dowodów, nękania świadków, fałszowania raportów w celu szybszego zamknięcia śledztwa i polepszenia swojej pozycji. - To bezpodstawne oskarżenia. Żądam dowodów. - Gniew znów zaczął się w niej budzić, wywołując zdrowy rumieniec na policzkach i stalowy błysk w oku. - Mogła napisać wszystko, co jej strzeliło do głowy, na przykład, że miała burzliwy romans z Roarkiem, urodziła mu sześcioro dzieci i hodowała rasowe psy w Connecticut. Tylko gdzie dowody, Baxter? - Nie miała już nieszczęśliwej miny, lecz oburzoną. - Ja mogę tylko zaprzeczać, zaprzeczać i jeszcze raz zaprzeczać. Nie mogę nawet porozmawiać z nią twarzą w twarz, bo ktoś ją zlikwidował. Nie można jej oficjalnie przesłuchać, nałożyć na nią sankcji, pouczyć. Czy ktoś zadał pytanie, dlaczego ją zamordowano, co dziwnym trafem doprowadziło do mojego zawieszenia i odsunięcia mnie od śledztwa w sprawie serii morderstw, śledztwa, które od dawna pewne kręgi próbowały utrudnić? Chciał coś powiedzieć, ale zmienił zdanie. - Nie mogę z tobą rozmawiać o sprawach wydziału - wyjaśnił. - Wiesz o tym. - Nie, nie możesz ze mną o tym rozmawiać, ale ja mogę trochę pospekulować. Wstała i zaczęła krążyć po gabinecie. - Odebrali mi odznakę, ale nie pozbawili mnie rozumu. Jeśli ktoś chciał mi narobić kłopotu, okazja sama weszła mu w ręce. Bowers się wystawiła. Wystarczyło podsycić jej obsesję na moim punkcie, czy cokolwiek to było, zamieszać jej w głowie, a potem brutalnie zamordować, tak żeby wszystko wskazywało na mnie. Nie tylko odsunęli mnie od śledztwa, ale całkiem się mnie pozbyli. Zaczęło się nowe śledztwo, a

wydział znalazł się w środku medialnego zamieszania, gdzie ciągle padają słowa korupcja, seks i skandal. Tymczasem ten, kto kroi ludzi, zyskał czas, żeby zatrzeć jeszcze więcej śladów. - Odwróciła się twarzą do Baxtera. - Chcesz zamknąć swoje śledztwo, to przyjrzyj się sprawie, która została mi odebrana, i znajdź między nimi związek. Musi być jakiś związek, a Bowers była jedynie przydatnym narzędziem, którego łatwo można się było pozbyć. Dla mnie nic nie znaczyła. - Po raz pierwszy w głosie Eve dało się słyszeć współczucie. - Dla tego, kto ją zabił, znaczyła jeszcze mniej. To ja byłam celem. - Twoje śledztwo jest jeszcze w toku - przypomniał jej Baxter. - Feeney je przejął. - Tak. - Wolno skinęła głową. - Tutaj się przeliczyli. Reszta przesłuchania była tylko formalnością i oboje o tym wiedzieli. Standardowe pytania i przewidywalne odpowiedzi. Zgodziła się poddać testowi prawdy następnego popołudnia. Kiedy Baxter wyszedł, starała się nie myśleć, że czeka ją tak nieprzyjemne przejście. - Doskonale to załatwiłaś - stwierdził Roarke. - On przesłuchiwał mnie bez przekonania. Nie wierzy w to oskarżenie. - Może powinienem go przeprosić za ten cios. - Roarke uśmiechnął się. - Ale zrobiłbym to bez przekonania. Roześmiała się. - To dobry glina. Teraz tacy są mi potrzebni. - Powiedziawszy to, Eve połączyła się z osobistym przenośnym łączem Peabody. - Dallas. - Na kwadratowej twarzy asystentki odbiła się ulga, potem jednak jej oczy przysłoniła troska i poczucie winy. - Dobrze się czujesz? - Bywało, że czułam się lepiej. Czy masz dziś wolną chwilę, żeby razem coś zjeść? - Coś zjeść? - Właśnie. To jest prywatna rozmowa przez twoje osobiste łącze. - Eve starannie dobierała słowa, wiedząc, że Peabody umie czytać między wierszami. - Zapraszam cię, jeśli będziesz miała czas i ochotę, do mojego domu. Możesz przyprowadzić ze sobą towarzystwo. Jeśli nie znajdziesz na to czasu, zrozumiem. Nie minęły trzy sekundy, kiedy Peabody odpowiedziała: - Tak się składa, że akurat zgłodniałam. Zaraz znajdę jeszcze kogoś do towarzystwa. Będziemy u ciebie w ciągu godziny. - Miło będzie cię zobaczyć. - I nawzajem - powiedziała cicho Peabody i zakończyła transmisję. Po chwili wahania Eve zwróciła się do Roarke'a: - Potrzebuję jak najwięcej informacji na temat Bowers, jej życia osobistego,

zawodowego, raportów. Potrzebny mi dostęp do zapisów Baxtera na temat śledztwa. Chcę mieć czarno na białym, czego się dowiedział na temat morderstwa. Potrzebuję raportu z sekcji, z miejsca zabójstwa i wszystkich zapisów, jakie mogą się z tą sprawą łączyć. - Roarke patrzył, jak żona długimi krokami krąży po gabinecie. - Wyczyścili moje zapisy na temat sprawy na komendzie i tutaj. Chcę, żebyś je przywrócił, razem ze wszystkim, co dodał do nich Feeney. Nie chcę go prosić, żeby robił dla mnie kopie. Zrobiłby je, ale ja i tak już chcę go prosić o więcej, niż mam prawo. Potrzebuję też

informacji

na

temat

samobójstwa

Westleya

Frienda

i

jego

najbliższych

współpracowników w czasie poprzedzającym jego śmierć. - Tak się składa, że już mam te informacje, a w każdym razie większość. - Spojrzała na niego zdziwiona, a on uśmiechnął się szeroko. - Witamy w domu, pani porucznik. Wyciągnął do niej rękę. - Bardzo nam ciebie brakowało. - Dobrze jest znów tu być. - Ujęła jego dłoń. - Roarke, jakkolwiek to się skończy, może się zdarzyć, że... wydział nie uzna za stosowne przywrócić mnie na stanowisko. Patrząc żonie w oczy, pogładził japo włosach i rozmasował jej kark. - To byłaby dla nich bardzo duża strata. - Cokolwiek się stanie, muszę to zrobić. Muszę skończyć to, co zaczęłam. Nie mogę się odwrócić od twarzy, które widzę w snach. Nie mogę porzucić pracy, która mnie ocaliła. Jeśli po wszystkim nadal nie wrócę do policji... - Nie myśl w ten sposób. - Powinnam być na to przygotowana. - Patrzyła spokojnie, ale na dnie jej oczu dostrzegł strach. - Chcę, żebyś wiedział, że jakoś to wytrzymam. Nie rozkleję się tak po raz drugi. - Eve. - Ujął jej twarz. - Oboje się postaramy, żeby wszystko było dobrze. Zaufaj mi. - Ufam ci. Na litość boską, Roarke, zamieniam się w oszustkę i pociągam cię za sobą. Pocałował ją mocno w usta. - Nigdy bym nie pozwolił, żeby było inaczej. - Pewnie będziesz się doskonale bawił - wymamrotała. - Dobrze, lepiej bierzmy się do pracy. Czy możesz coś zrobić z moim komputerem, żeby zmylić system kompukontroli? - Czy to pytanie retoryczne? - Ze śmiechem objął ją w tali i razem ruszyli do jej gabinetu. Nie zabrało mu to nawet dziesięciu minut. Starała się nie wpadać w zbyt wielki podziw, ale prawdę mówiąc, nie mogła się nadziwić, jak zręcznym palcom Roarke'a udaje się

zmusić urządzenia elektroniczne do takiego posłuszeństwa. - Droga wolna - powiedział. - Jesteś pewien, że jeśli ściągnę tu dane z policyjnego komputera, kompukontrola tego nie wykryje? - Jak dalej będziesz mnie obrażać, to zabiorę swoje zabawki i zostawię cię samą. - Nie bądź taki przewrażliwiony. Za takie coś można trafić do pudła na wiele lat. - Odwiedzałbym cię co tydzień. - Akurat. Sam też siedziałbyś w pudle. - Uśmiechnął się tylko, więc przysunęła się bliżej. - Jak się dostać do danych? - zapytała, ale on tylko dał jej po łapach, zanim zdążyła dotknąć klawiatury. - Straszna z ciebie amatorka. - Jego palce zatańczyły na klawiszach. Urządzenie zabrzęczało cicho, zamigotały przyjaźnie światełka. Zmysłowy, generowany komputerowo głos oznajmił: Transfer zakończony. Eve uniosła brwi. - Co się stało ze standardowym głosem? - Jeśli mam pracować na tym sprzęcie, to mam prawo wybrać głos. - Czasami jesteś taki prostacki. Wstawaj z mojego fotela. Mam wiele do zrobienia, zanim tu przyjdą. - Proszę bardzo - powiedział trochę cierpko, ale zanim wstał, chwyciła go za koszulę, przyciągnęła do siebie i całowała go długo i mocno. - Dzięki. - Zawsze do usług. - Ustępując jej miejsca, klepnął ją w pupę. - Kawy, pani porucznik? - Na początek przydałby się cały kubeł. - Uśmiechnęła się. - Komputer, drukuj zdjęcia ze wszystkich miejsc, gdzie znaleziono ofiary. Przywołaj na ekran wyniki sekcji posterunkowej Ellen Bowers. Wykonują... - I dobrze robisz. Lepiej się postaraj - wymamrotała pod nosem. Pół godziny później miała w szufladzie wydruki najbardziej interesujących fragmentów. Zdążyła też przejrzeć najświeższe raporty, żeby być na bieżąco. Kiedy zjawił się Feeney z Peabody i McNabem, była już gotowa. - Muszę coś powiedzieć - zaczął Feeney, zanim Eve zdążyła się odezwać. - Nie pozwolimy, żeby to tak gładko przeszło. Powiedziałem Whitneyowi, co o tym myślę, oficjalnie i osobiście.

- Feeney... - Cicho. - Na jego pomarszczonej twarzy widać było troskę. Mówił ostrym, urywanym głosem. Kiedy wskazał palcem na krzesło, Eve automatycznie usiadła i nawet do głowy jej nie przyszło, żeby zaprotestować. - Ja cię wyszkoliłem i o swojej byłej podopiecznej mam prawo mówić, co chcę. Jeśli pozwolisz im, żeby ci bezkarnie dokopali, to ja dokopię ci jeszcze mocniej. Urządzili cię paskudnie, co do tego nie ma wątpliwości. Teraz nadszedł czas, żebyś walczyła o swoje. Jeśli jeszcze nie napisałaś oficjalnego protestu, to się pytam dlaczego. Zmarszczyła czoło. - Nie pomyślałam o tym. - Co? Rozum ci odebrało? - Wycelował palcem w Roarke'a. - Co się z tobą. dzieje? Masz tylu cwanych prawników na sznurku, kupę forsy i co? Tobie też mózg wyparował? - Oficjalny protest jest już gotowy i czeka na jej podpis. Pewnie to zrobi, bo już przestała... się mazać. - Roarke zerknął na Eve z ironicznym uśmiechem. - Możecie mnie obaj ugryźć gdzieś - zaproponowała. - Mówiłem, że masz być cicho - przypomniał jej Feeney. - Wyślij go do końca dnia nakazał Roarke'owi. - Niektóre tryby bardzo wolno się kręcą. Ja już złożyłem pisemne oświadczenie, jako jej były opiekun i współpracownik. Wieloczęściowy reportaż Nadine też narobi dużo miłego szumu. - Jaki reportaż? - zapytała Eve, a Feeney spojrzał na nią groźnie. - Tak bardzo się mazałaś, że nawet nie oglądałaś przekazów? Nadine nagrała wywiady z krewnymi i przyjaciółmi ofiar ze spraw, które rozwiązałaś. To mocna rzecz. Najmocniejsze słowa powiedział Jamie Lingstrom. Opowiadał o tym, jak jego dziadek nazwał cię świetną policjantką, jedną z najlepszych, i jak narażałaś własne życie, żeby dopaść sukinsyna, który zabił jego siostrę. Dzieciak przyszedł wczoraj do mnie do domu i nieźle mi nagadał za to, że pozwoliłem odebrać ci odznakę. Zaskoczona, oszołomiona, patrzyła na niego w milczeniu. - Nie mogłeś nic zrobić - odezwała się w końcu. - Powiedz to temu chłopakowi, który chce zostać policjantem, bo wierzy, że ten system powinien sprawnie działać. Może zechcesz też mu wyjaśnić, dlaczego siedzisz na tyłku w tej fortecy i nic nie robisz w swojej sprawie. - Chryste, kapitanie - wyjąkał McNab i starał się nie skrzywić, kiedy Feeney przygwoździł go wzrokiem. - Nie prosiłem o komentarze, detektywie. Czy niczego cię nie nauczyłem? - zapytał

Eve. - Nauczyłeś mnie wszystkiego. - Wstała z miejsca. - Rzadko tak dobrze ci wychodzi odgrywanie złego gliniarza. W dodatku zrobiłeś to bardzo skutecznie. Ale trochę się spóźniłeś. Już wcześniej postanowiłam, że zabieram się do roboty. - Najwyższa pora. - Wyjął paczkę orzeszków i zanurzył w niej palce. - A więc jaką linię przyjmujemy? - Wszystkie po kolei. Wiedz, że zamierzam kontynuować śledztwo, zarówno to, które ci po mnie przekazano, jak i w sprawie zabójstwa Bowers. Nie dlatego, żebym nie ufała tobie czy Baxterowi. Po prostu nie mogę już dłużej siedzieć bezczynnie. - Najwyższa pora - powtórzył. - Streszczę ci najnowsze ustalenia. - Nie - zaprotestowała ostro, podchodząc do niego bliżej. - Nie pozwolę, żebyś się narażał, że odbiorą ci odznakę. - To moja odznaka. - Nie po to was tu ściągnęłam, żeby wyciągnąć z was szczegóły na temat śledztwa. Chcę was zawiadomić, co ja robię. To już i tak nie wygląda zbyt dobrze. Dopóki wydział nie dostanie innych wniosków, nadal jestem podejrzana o morderstwo. Uważam, że sprawa Bowers jest powiązana z twoim śledztwem, Feeney. Potrzebujesz mojej pomocy. Nie tylko tego, co zamieszczono w raportach, ale również tego, co mam w głowie. - Myślisz, że nie wiem, co masz w głowie? - Feeney prychnął lekceważąco. - Chyba tak właśnie myślisz, bo nie odgadłaś, co się dzieje w mojej. Posłuchaj, Dallas. Ja prowadzę to śledztwo i podejmuję decyzje. Moim zdaniem, jesteś w tej sprawie kluczową postacią, więc jeśli masz dość bezczynności, zabierajmy się do roboty. Coś wam się nie podoba? - Nie, panie kapitanie - odparli zgodnie Peabody i McNab. - Zostałaś przegłosowana, Dallas. Niech mi teraz ktoś przyniesie kawę. Nie będę wygłaszał wprowadzenia o suchym pysku. - Nie potrzebuję wprowadzenia - oznajmiła Eve. - Znam wszystkie dane. Feeney uniósł brew i spojrzał na Roarke'a. - A to ci niespodzianka! Mimo to nadal chcę kawy. - Ja przyniosę. - Peabody niemal w podskokach pomknęła do kuchni. - Słyszałem coś o jedzeniu! - zawołał za nią McNab. - Sam sobie przynieś - rzuciła przez ramię i zniknęła za drzwiami. - Ten chłopak cały czas myśli o żołądku - wymamrotał Feeney, ale zaraz się uśmiechnął jak dumny tata. - Ty nigdy nie zawracałaś sobie tym głowy. Gdzie chcesz zacząć? - Jesteś prowadzącym.

- No jestem - stwierdził pogodnie i usiadł. - Chcesz wciągnąć w to tego przystojniaczka Irlandczyka? - Wskazał głową na Roarke'a. - Skoro ja w to wchodzę, to wchodzi i on. - Wyglądacie na zgrany zespół. - Feeney uśmiechnął się z satysfakcją. Wrócili do policyjnej rutyny. Eve rozstawiła tablicę, przypięła do niej zdjęcia ofiar. Obok kazała Peabody umieścić zdjęcia podejrzanych. Tymczasem Feeney analizował zapisy przesłuchań. Pochyliła się i z uwagą oglądała nagrania wideo z laboratorium badawczego w Drake'u, pełnego słojów z narządami. - Sprawdziłeś te organy? Wszystkie mają odpowiednią dokumentację? - Co do jednego - potwierdził Feeney. - Pozyskane w drodze darowizny, nabyte przez brokera lub publicznymi kanałami. - Co wyciągnąłeś z ich raportów? Do czego używają tych próbek? - Trudno się było w tym rozeznać - przyznał. - Zdaje się, że w grę wchodzą badania nad chorobami i starzeniem się. Mnóstwo medycznego żargonu. Dobrze wiedziała, o czym mówi kapitan. - Co byś powiedział na skorzystanie z pomocy Louise Dimatto? - Delikatna sprawa. Ma powiązania z Cagneyem i kliniką przy Canal Street, ale na temat jej samej nie znalazłem nic podejrzanego. No i już raz ci pomogła. - Ja bym zaryzykowała. Nie wiem, czy znajdzie jakiś słaby punkt. Są zorganizowani, inteligentni i ostrożni. Ale dzięki niej oszczędzisz czas. McNab, dowiedz się, z której serii pochodzą androidy, których Drake używa do ochrony, a potem sprawdź, który producent robi programy samodestrukcyjne. Chodzi o eksplozję, a nie o krótkie spięcie czy stopienie się obwodów. - Od razu mogę to powiedzieć - oznajmił McNab, przełykając kluski. - To znaczy, jeśli chodzi o programy samodestrukcyjne. Prywatne programy samozniszczenia za pomocą wybuchu są zabronione. Produkują je tylko jednostki rządowe i wojskowe. Kiedyś używano ich w androidach szpiegowskich i przy akcjach antyterrorystycznych. Podobno w ogóle przestano je produkować około pięciu lat temu, ale nikt w to nie wierzy. - Bo to nieprawda. - Roarke odchylił się w fotelu i zapalił papierosa. - Wytwarzamy takie urządzenia dla kilku rządów, włącznie z rządem Stanów Zjednoczonych. Ponieważ jest to sprzęt, można powiedzieć, jednorazowego użytku, przynosi niezłe dochody. Ciągle mamy nowe zamówienia. - A prywatni odbiorcy?

Udał, że to pytanie go zaszokowało. - Ależ, pani porucznik, to byłoby nielegalne. Nie - dodał poważnie i wydmuchnął kłąb dymu. - Żadnych prywatnych kontrahentów. I o ile wiem, żaden inny wytwórca nie sprzedaje nic prywatnym odbiorcom, nawet pod ladą. - To kolejna poszlaka obciążająca Waszyngton. - Eve zastanawiała się, czego dowiedziałaby się Nadine Furst, gdyby otrzymała na ten temat przeciek. Podeszła do tablicy i jeszcze raz przyjrzała się szczątkom Bowers. - Z pozoru wygląda to na dzieło jakiegoś furiata. Morderstwo w afekcie. Ale jeśli spojrzymy uważniej i przeanalizujemy raport z sekcji zwłok, to staje się jasne, że to bardo dokładna, systematyczna robota. Śmiertelny cios padł na samym początku, na ulicy. Tępe narzędzie, długie, grube i ciężkie, pojedynczy cios, zadany precyzyjnie w lewą stronę twarzy i głowy. Autopsja potwierdza, że to była przyczyna śmierci. Nie natychmiastowej, ale w ciągu pięciu minut. Ofiara nie odzyskała przytomności. - Dlaczego więc nie zostawił jej i nie poszedł sobie? - wtrąciła Peabody. - Właśnie. Zadanie zostało wykonane. Reszta to tylko przedstawienie dla publiczności. Wciągnął ją do środka, zabrał odznakę. Bowers została szybko zidentyfikowana na podstawie odcisków palców, ponieważ odciski każdego policjanta są w kartotece. Potem jej mundur i odznakę znaleziono kilka przecznic dalej, w uszkodzonym pojemniku. Ktoś je tam zapewne podrzucił. Wszystko zostało tak zaaranżowane, żeby stworzyć pozory, że ktoś to zrobił dla opóźnienia lub uniemożliwienia identyfikacji zwłok. - Gdybyś to ty ją załatwiła, to nie postąpiłabyś w ten sposób. Jesteś na to zbyt inteligentna - odezwała się Peabody i zaraz poczerwieniała, kiedy Eve zmierzyła ją twardym wzrokiem. - Chodzi mi o to, że detektyw Baxter szybko dojdzie do tego wniosku. - Zgadza się. Kolejna gra pozorów - ciągnęła Eve. - Prawie każda kość w jej ciele została złamana, palce zmiażdżone, twarz nie do poznania, zamieniona w krwawą miazgę. Ten atak miał wyglądać na efekt bezmyślnej furii, a tymczasem był precyzyjnie obmyślany. Zaprogramowany - dodała. - Robota androida. - Feeney skinął głową. - To by się zgadzało. - Nie było tam śladów innej istoty ludzkiej. Zbieracze sztywnych i ekipa techniczna znaleźli tylko krew, komórki skóry i włosy Bowers. Nie można tak użyć pięści i nie skaleczyć się, nie posiniaczyć. Ktokolwiek to zlecił, pominął ten szczegół albo wiedział, że taka dokładność nie będzie konieczna. I tak wypadnę z gry. To nie są policjanci, ale być może ktoś z policji jest na ich usługach. Oczy Peabody rozwarły się szeroko. - Rosswell.

- Dobre skojarzenie. - Eve z aprobatą kiwnęła głową. - Znał Bowers, pracował na tym samym posterunku. Ma związek z innym śledztwem, które albo spaprał, albo celowo coś chciał zatuszować. Tak czy owak, trzeba mu się lepiej przyjrzeć. Ma problemy z hazardem dodała. - Zobaczmy, jaka jest jego sytuacja finansowa. - Z przyjemnością. To zabawne. - Feeney zamyślił się na chwilę. - Dziś rano był w komendzie. Słyszałem, że Webster wezwał go na rozmowę na temat Bowers. Podobno strasznie się wydzierał, było go słychać w całym wydziale zabójstw. Wygadywał jakieś bzdury na twój temat. Cartright nieźle mu przyłożyła, aż wylądował na tyłku. - Naprawdę? - Eve rozpromieniła się. - Zawsze ją lubiłam. - Tak, jest w porządku. Wbiła mu łokieć w ten jego tłusty brzuch, palant wylądował na podłodze, a ona słodko się do niego uśmiechnęła i powiedziała tylko „ojej". - Kochanie, musimy wysłać jej kwiaty. Eve zerknęła z ukosa na Roarke'a. - To by było niewłaściwe. Peabody, zajmij się Rosswellem. McNab, dowiedz się, co łączy Waszyngton i Drake'a, żeby wyjaśnić, skąd pochodził ten android. Feeney, skontaktuj się z Louise. Może znajdzie coś w dokumentach organów z Drake'a. - Pewnie istnieją jeszcze inne dokumenty - wtrącił Roarke. - Co chcesz powiedzieć? - zapytała Eve. - Jeśli rzeczywiście dochodzi tam do jakichś nielegalnych działań, to jest wysoce prawdopodobne, że dokumentacja tych działań jest przechowywana gdzie indziej. Nie trzymaliby jej w głównym komputerze, tylko ukryliby ją w innym, do użytku określonej osoby. - A jak, do cholery, mamy to sprawdzić? - Chyba będę mógł w tym pomóc. Ale jeśli nie macie konkretnej propozycji, sprawdzenie całej listy podejrzanych zajmie trochę czasu. - Nie zapytam, jak zamierzasz to zrobić - oświadczył Feeney. - Zacznij od Tii Wo i Hansa Vanderhavena. Wo miała się dzisiaj ze mną spotkać i pokazać mi swoją złotą szpilkę, ale się nie zjawiła. Vanderhaven zrobił sobie nieplanowany urlop. Na razie wiemy tylko tyle, że poleciał do Europy. Właśnie mieliśmy z Peabody ich zlokalizować, kiedy ty zadzwoniłaś, Dallas. - Jeśli znaczek znaleziony przy ofierze należy do któregoś z nich, będą się starali go zastąpić nowym. - Zadbałem już o to - uspokoił ją McNab. - Podłączyłem się do wszystkich punktów w mieście, gdzie można coś takiego kupić.

Rozpocząłem przeszukiwanie innych punktów w Europie, gdzie może dokonać zakupu nasz pan doktor. Dostaniemy informacje o każdym zakupie takiej szpilki. - Sprawna akcja. - No to zaczynajmy. - Feeney wstał i spojrzał na Eve. - Co będziesz robiła, kiedy my będziemy zapracowywać się na śmierć? - Odbędę krótką podróż. Jutro wrócę. Baxter umówi mnie na test prawdy i ocenę charakteru z doktor Mirą. - Moglibyśmy to odłożyć. Jeśli wpadniemy na jakiś trop, za parę dni będziesz czysta bez takich zabiegów. Blady uśmiech Eve zgasł zupełnie. - Bez tego nigdy nie będę czysta. - Zgódź się tylko na poziom pierwszy. Nie mogą cię zmusić do wyższego. Patrzyła mu prosto w oczy. - Wiesz, że muszę to zrobić bez taryfy ulgowej, bo inaczej nie będzie to całkowicie wiarygodne. - Cholera! - Wytrzymam. - Spostrzegła, że mąż wstaje, i posłała Feeneyowi ostrzegawcze spojrzenie. - To rutynowe postępowanie, a Mira jest w tym najlepsza. - Rzeczywiście - przytaknął Feeney, ale na myśl o przejściach czekających Eve coś ścisnęło mu wnętrzności. - Dzieciaki, uciekamy stąd. Będziemy w kontakcie, Dallas. Możesz się o każdej porze kontaktować z każdym z nas przez osobiste łącze. - Odezwę się, jak tylko się czegoś dowiem. - Pani porucznik. - Peabody zatrzymała się przed Eve i przestąpiła z nogi na nogę. - A, co tam - wymamrotała i mocno uścisnęła przełożoną. - Peabody, nie czas na czułości. Nie kompromituj się. - Jeśli Rosswell jest w to zamieszany, usmażę go na wolnym ogniu. Eve szybko odwzajemniła się jej uściskiem. - Tak trzymaj. A teraz jazda stąd. Nie mamy czasu. - A mnie nikt nie uściskał - poskarżył się McNab na odchodnym i Eve roześmiała się. - Wygląda na to, że mamy plan działania - zwróciła się do Roarke'a. Podszedł do niej bliżej. - Nie wiedziałem, że te testy są przeprowadzane na różnych poziomach. - Owszem, są. To nic wielkiego. - Feeney jest chyba innego zdania.

- Feeney lubi się martwić - odparła, wzruszając ramionami. Chciała się odwrócić, ale mąż chwycił ją za ramię. - Czy to ciężkie badanie? - Powiedzmy, że nie jest to przejażdżka na powietrznych wrotkach. Dam sobie radę. Nie chcę o tym teraz myśleć, bo wszystko mi się pomiesza. Ile czasu zajmie nam lot do Chicago, jeśli polecimy tą twoją niesamowitą maszyną? Postanowił, że do sprawy badania wróci nazajutrz. Uśmiechnął się do niej, bo wiedział, że tego potrzebuje. - A ile czasu zajmie ci pakowanie?

17 Słońce schodziło coraz niżej po zachodniej stronie nieba, kładąc cienie na panoramie Chicago. Zobaczyła ostatnie błyski promieni, odbijające się od powierzchni jeziora. Czy powinna pamiętać to jezioro? Urodziła się tutaj czy jakiś czas mieszkała, a może spędziła tylko kilka nocy w tym zimnym pokoju z pękniętą szybą w oknie? Jak by się czuła, gdyby znalazła się w tym pokoju teraz? Jakie obrazy przebiegłyby jej przez głowę? Czy miałaby odwagę stanąć z nimi twarzą w twarz? - Nie jesteś już dzieckiem. - Roarke objął ją, kiedy maszyna zaczęła łagodnie schodzić do lądowania na chicagowskim kompleksie powietrzno - kosmicznym. - Nie jesteś teraz sama i bezradna. Koncentrowała się na tym, żeby równo oddychać. Wdech, wydech. - Czasami dziwnie się czuję, kiedy widzę, że wiesz, co się dzieje w mojej głowie. - Nie zawsze potrafię odczytać, co się dzieje w twojej głowie i sercu, ale nie lubię, kiedy się czymś dręczysz i próbujesz to przede mną ukryć. - Nie próbuję niczego ukryć, tylko staram się z tym sobie poradzić. - Przy lądowaniu zawsze ściskało ją w żołądku, więc odwróciła wzrok od ekranu. - Nie przyjechałam tu z żadną osobistą pielgrzymką, tylko po to, żeby zebrać dane potrzebne do śledztwa. To jest najważniejsze. - Ale nie przeszkadza ci rozmyślać. - Nie. - Spojrzała na ich splecione dłonie. Tyle spraw mogło ich rozdzielić. Jak to się stało, że się spotkali i teraz byli nierozłączni? - Kiedy pojechałeś do Irlandii, przy okazji chciałeś się zmierzyć z osobistymi problemami z młodości. I nie pozwoliłeś, żeby przeszkodziło ci to w załatwieniu innych spraw. - Pamiętam swoją przeszłość bardzo wyraźnie. Łatwiej zmierzyć się z duchami, kiedy się wie, jak wyglądają. - Uniósł dłoń żony do ust gestem, który nieodmiennie przyprawiał ją o mocniejsze bicie serca. - Nigdy mnie nie spytałaś, gdzie poszedłem wtedy sam. - Nie, ponieważ kiedy wróciłeś, już nie byłeś taki nieszczęśliwy. Uśmiechnął się lekko. - A więc również potrafisz całkiem nieźle odczytać, co się dzieje w mojej głowie i sercu. Poszedłem tam, gdzie mieszkałem w dzieciństwie. Odwiedziłem zaułek, w którym znaleziono mojego ojca martwego i niektórzy myśleli, że to ja wbiłem w niego nóż. A

tymczasem ja całe życie żałowałem, że nie zginął z mojej ręki. - Takiego czegoś nie można żałować - powiedziała cicho. Transporter dotknął ziemi z cichym szelestem. - I tutaj się nie zgadzamy, pani porucznik. - Głos Roarke'a, z tak pięknie brzmiącym irlandzkim akcentem, przybrał chłodny i zasadniczy ton. - Stałem w tym śmierdzącym zaułku, wdychając wonie młodości, i czułem to samo pulsowanie krwi w żyłach, ten sam ogień w środku. Stojąc tak, zdałem sobie sprawę, że jakaś część tamtego mnie nadal istnieje i nigdy mnie nie opuści. Ale to nie było wszystko. - Jego głos stał się cieplejszy, niczym whisky ogrzana płomieniem świecy. - Zmieniłem się. Sam sprawiłem, że stałem się kimś innym, a dzięki tobie ten proces poszedł jeszcze dalej. - Widząc jej zaskoczone, pytające spojrzenie, znów się uśmiechnął. - Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek przeżyję to, co nas łączy. Nawet nie sądziłem, że tego chcę lub potrzebuję. Zdałem sobie z tego sprawę, kiedy stałem w tym śmierdzącym zaułku, gdzie ojciec wiele razy pobił mnie prawie do nieprzytomności, gdzie zataczał się pijany i gdzie wreszcie padł martwy. Zrozumiałem, że przeszłość ma znaczenie tylko dlatego, że uczyniła mnie tym, kim się w końcu stałem. Odpiął zatrzaski w pasach bezpieczeństwa swoich i Eve. - Kiedy odchodziłem stamtąd w deszczu, byłem pewien, że na mnie czekasz. Musisz wiedzieć, że jeśli ty zechcesz wejrzeć w swoją przeszłość, będę na ciebie czekał, cokolwiek tam znajdziesz. Zalała ją fala tak silnych emocji, że czuła się tak, jakby miała za chwilę eksplodować. - Nie wiem, jak udało mi się przeżyć choć jeden dzień, zanim cię spotkałam. Tym razem on spojrzał na nią zaskoczony. Pomógł jej wstać. - Czasami udaje ci się wypowiedzieć myśl wprost doskonałą. Jesteś już spokojniejsza? - Tak. I nie dam się znów wytrącić z równowagi. Władza otwiera wszystkie drzwi, a pieniądze ułatwiają życie, więc mimo wielkiego tłoku w ciągu kilku minut znaleźli się na parkingu dla VIP - ów, gdzie już czekał wynajęty przez Roarke'a samochód. Eve spojrzała na opływową srebrzystą torpedę z dwuosobową, pełną najnowszej elektroniki kabiną i skrzywiła się. - Nie mogłeś zamówić czegoś mniej rzucającego się w oczy? - Dlaczego mielibyśmy narażać się na niewygody? - Weszli do kabiny. - A poza tym prowadzi się to prawie jak rakietę. - Z tymi słowy uruchomił silnik, dodał gazu i z wielką szybkością wystrzelili z parkingu. - Jezu Chryste! Zwolnij! Prowadzisz jak wariat! - Z wysiłkiem zapięła pasy i roześmiała się. - Zatrzyma cię patrol lotniskowy, zanim przejedziemy przez pierwszą bramę.

- Najpierw musieliby mnie złapać - odparł beztrosko. Nacisnął jakiś klawisz i z piskiem unieśli się w górę. Eve mieszała słowa modlitwy z przekleństwami. - Możesz otworzyć oczy, kochanie. Już jesteśmy poza lotniskiem. Żołądek nadal miała gdzieś w okolicy kolan. - Dlaczego robisz takie rzeczy? - Bo to fajna zabawa. Wpisz do komputera pokładowego adres tego emerytowanego gliniarza, to zobaczymy, jaki jest tam najlepszy dojazd. Eve otworzyła jedno oko; stwierdziła, że znów poruszają się w poziomie, gładko mknąc po sześciopasmowej autostradzie. Wciąż lekko skrzywiona, zaczęła szukać na połyskliwej tablicy rozdzielczej urządzenia do programowania celu podróży i mapy. - To funkcja kontrolowana głosem - wyjaśnił Roarke. - Uruchom komputer i powiedz głośno adres. - Przecież wiem. Tak tylko się rozglądałam. Chcę się dobrze przyjrzeć kabinie, w której oboje zginiemy, kiedy w końcu na coś wpadniesz. -

Stargrazer

5000X

jest

naszpikowany

zabezpieczeniami

i

urządzeniami

podtrzymującymi życie - powiedział łagodnie. - Znam je wszystkie dobrze, bo sam pomagałem ten pojazd projektować. - Można się było domyślić. Włączyć komputer. Komputer uruchomiony. Jak mogą pomóc? Odezwał się ten sam zmysłowy głos, który Roarke zainstalował w ich domowym komputerze, więc Eve spojrzała na męża groźnie. - Kto to, do cholery, jest?! - Nie poznajesz? - A powinnam? - Ależ to ty, kochanie. Tuż po seksie. - Zalewasz. Roześmiał się, szczerze rozbawiony. - Podaj adres, zanim wpadniemy do jeziora Michigan. - To nie jest mój głos - wymamrotała z uporem. Podała maszynie adres. Na szybie zamigotała holograficzna mapa z zaznaczoną na czerwono najkrótszą trasą. - Prawda, jakie to wygodne? - stwierdził Roarke. - O, jest nasz zjazd z autostrady. Nagły skręt przy prędkości stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę wbił Eve w fotel. Uznała, że mąż zasłużył na jakąś dotkliwą karę. Później da mu taką nauczkę, że na długo ją popamięta.

Oczywiście, jeśli przeżyją tę jazdę. Wilson McRae mieszkał w schludnym białym domu pod miastem, stojącym obok innych schludnym domów, przed którymi zieleniły się mikroskopijne trawniki. Każdy podjazd był nieskazitelnie czarny, a trawa, choć jeszcze przywiędnięta po zimie, była starannie przystrzyżona i pozbawiona chwastów. Droga biegła prosto jak narysowana przy linijce, a wzdłuż niej co dziesięć metrów wyrastały młode klony. - Widok jak z horroru - skomentowała Eve. - Kochanie, jesteś przyzwyczajona do życia w wielkim mieście. - To naprawdę przypomina mi pewien film. Opowiadał o tym, jak na ziemi lądują kosmici i zamieniają ludzi w coś w rodzaju zombi. Wszyscy zaczynają się tak samo ubierać i poruszać. Jedzą to samo i o tych samych godzinach. - Podejrzliwie spoglądała na mijane domy. - Czy to nie przypomina ci życia w ulu? Nie masz wrażenia, że zaraz te wszystkie drzwi otworzą się jednocześnie i wyjdą z nich dokładnie tacy sami ludzie? Roarke oparł się wygodniej i spojrzał na żonę uważnie. - Eve, przerażasz mnie. - A widzisz? - Roześmiała się i wysiadła z pojazdu. - To przez to miejsce. Aż mi ciarki po plecach przechodzą. Człowiek na pewno nawet nie wie, że stał się zombi. - Pewnie nie. Idź pierwsza. Zaśmiała się trochę kpiąco, ale wzięła męża pod ramię i razem podeszli doskonale prostą alejką pod białe drzwi. - Zbadałam jego kartotekę. Nie ma tam nic podejrzanego. Żonaty od ośmiu lat, jedno dziecko, następne w drodze. Dom kupiony na kredyt, w zasięgu jego możliwości finansowych. Nie stwierdziłam nagłego przypływu gotówki, który by świadczył o tym, że ktoś go przekupił. - Zakładasz, że jest uczciwy. - Mam nadzieję, że jest i da mi jakiś punkt zaczepienia. Nie mam żadnych uprawnień dodała. - Nie musi ze mną rozmawiać. Nie mogę się zwrócić o pomoc do miejscowej policji, nie mogę naciskać na niego służbowo. - Podziałaj urokiem osobistym - doradził. - Z nas dwojga ty masz większy urok osobisty. - Zgadza się. Ale mimo to spróbuj. - Tak będzie dobrze? - Uśmiechnęła się zniewalająco.

- Znów zaczynasz mnie przerażać. - Spryciarz - mruknęła. Kiedy po naciśnięciu dzwonka usłyszała radosną melodyjkę, wzniosła oczy do nieba. - Prędzej bym się rzuciła w przepaść, niż zamieszkała w takim domu. Założę się, że wszystkie meble mają do kompletu, a w kuchni powtarza się motyw wesołej krówki. - Postawiłbym raczej na słodkie kotki. - Zakład stoi. Krowy wyglądają bardziej idiotycznie. To na pewno są krowy. - Drzwi się otworzyły, a Eve przywołała na twarz uśmiech, tym razem trochę mniej zniewalający. Przed nią stała ładna kobieta, sądząc po olbrzymim brzuchu, w ostatnich dniach ciąży. - Dzień dobry. O co chodzi? - Chcielibyśmy porozmawiać z Wilsonem McRae. - Och, poszedł do warsztatu. Proszę mi powiedzieć, o co chodzi, a ja go zaraz zawiadomię. - Przyjechaliśmy z Nowego Jorku. - Teraz, spoglądając w wielkie zaciekawione oczy żony McRae, Eve nie wiedziała, co powiedzieć. - Chcemy dowiedzieć się czegoś o jednej ze spraw, którą prowadził pani mąż, zanim odszedł na emeryturę. - Aha. - Oczy kobiety pociemniały. - Jesteście z policji? Wejdźcie. Will rzadko się spotyka ze swoimi byłymi współpracownikami. Wydaje mi się, że bardzo mu tego brakuje. Może zaczekacie w salonie? Zaraz go przyprowadzę. - Nawet nas nie poprosiła o legitymacje. - Eve potrząsnęła głową, wchodząc do salonu. - Żona policjanta, a wpuszcza do domu obcych. Co się wyprawia z ludźmi? - Tak, należałoby ją rozstrzelać za to, że jest taka ufna. Zerknęła na niego z ukosa. - I to mówi facet, który ma taką ochronę, że nawet kosmici nie umieliby wedrzeć się do jego domu. - Dzisiaj ciągle ci w głowie kosmici. - To przez tę okolicę. - Niespokojnie poruszyła ramionami. - A nie mówiłam? Wszystko od kompletu. - Dźgnęła palcem biało - niebieską kanapę, pasującą do biało niebieskiego fotela, który z kolei pasował do białych zasłon i niebieskiego dywanu. - Niektórym ludziom właśnie to się podoba. - Roarke, z przechyloną na bok głową, przyjrzał się żonie. Przydałaby jej się wizyta u fryzjera i para nowych butów, ale na pewno nawet nie przyszło jej to do głowy. Szczupła, wysoka i energiczna, trochę wręcz groźna, krążyła po salonie podmiejskiego domu. - Ty natomiast byś tutaj zwariowała.

Zabrzęczała drobnymi żetonami kredytowymi w kieszeni. - O, tak. A ty? - Po dwóch godzinach uciekłbym stąd na drugi koniec świata. - Pogładził ją po policzku. - Ale zabrałbym cię ze sobą, kochanie. - To chyba znaczy, że do siebie pasujemy. Bardzo dobrze. Usłyszała kroki i odwróciła się. Zanim jeszcze zobaczyła Wilsona McRae, już wiedziała, że nie cieszy go ta wizyta. Wszedł pierwszy, a tuż za nim jego teraz nieco zdenerwowana żona. Usta zacisnął gniewnie, spoglądał na nich czujnie. Rasowy gliniarz, z miejsca zadecydowała Eve. Szacował ich wzrokiem, badał stopień zagrożenia, w każdej chwili przygotowany na atak. Był wysoki i dobrze zbudowany. Jasnokasztanowe włosy miał przycięte bardzo krótko, twarz kwadratową, o mocnych rysach. Ciemne oczy spoglądały spokojnie to na Roarke'a, to na Eve. - Żona nie zapytała was o nazwiska. - Jestem Eve Dallas. - Nie wyciągnęła ręki. - A to Roarke. - Roarke? - pisnęła kobieta i gwałtownie się zaczerwieniła. - Tak mi się wydawało, że pana rozpoznałam. Nieraz widziałam pana na ekranach. Proszę, siadajcie. - Karen. - Cichy głos McRae sprawił, że zamilkła i zaskoczona cofnęła się. - Jest pan policjantem? - zapytał Roarke'a. - Nie jestem. - Roarke położył rękę na ramieniu żony. - Za to ona jest. - Z Nowego Jorku - wyjaśniła Eve. - Chciałabym panu zająć trochę czasu. Pracuję nad sprawą, łączącą się z jednym ze śledztw, które pan prowadził, zanim przeszedł w stan spoczynku. - Właśnie, stan spoczynku to najważniejsze tu wyrażenie. - W głosie McRae usłyszała niechęć, wymieszaną z ostrożnością. - No, tak. - Spokojnie patrzyła mu w oczy. - Ostatnio ktoś bardzo chce doprowadzić do tego, żebym i ja przeszła w stan spoczynku, w taki czy inny sposób. Może to... jakiś problem medyczny. Zamrugał, zacisnął usta jeszcze mocniej. Zanim zdążył coś powiedzieć, Roarke wystąpił naprzód i promiennie uśmiechnął się do Karen. - Pani McRae, czy nie poczęstowałaby nas pani kawą? Przyjechaliśmy tu z żoną prosto z lotniska. - Ależ oczywiście. Bardzo przepraszam. - Zatrzepotała dłońmi, dotychczas splecionymi na brzuchu. - Zaraz przygotuję kawę.

- Może pomogę? - Z uśmiechem, który z odległości pięćdziesięciu kroków mógł stopić serce kobiety, Roarke objął ją ramieniem. - Niech nasze drugie połowy porozmawiają sobie o zawodowych sprawach. Mają państwo taki piękny dom. - Dziękuję. Urządzamy go od dwóch lat. Ich głosy umilkły w głębi domu. Will tymczasem nie spuszczał wzroku z Eve. - Nie będę mógł w niczym pomóc. - Jeszcze nie powiedziałam, jaka pomoc jest mi potrzebna. Nie mogę panu pokazać odznaki, McRae, ponieważ kilka dni temu mi ją odebrali. - Oczy mu się zwęziły. - Znaleźli sposób, żeby wykluczyć mnie z gry, odsunąć od sprawy, więc podejrzewam, że byłam już blisko jakiegoś ważnego odkrycia. A może po prostu narobiłam za dużo szumu. Domyślam się, że pana też usunęli i dzięki temu śledztwo przejął ten dupek Kimiki. Will prychnął ironicznie. Jego twarz nieco się rozluźniła. - Kimiki nie potrafi znaleźć własnego fiuta w rozporku, nawet jeśli używa do tego obu rąk. - Tak, to już wiem. Ja jestem dobra w tym, co robię. Tym razem popełnili błąd, ponieważ po mnie przejął śledztwo inny dobry glina. Znaleźliśmy - w Nowym Jorku trzy ciała, z usuniętymi organami. Pan znalazł tu jedno, podobnie okaleczone. Jeszcze jedno znaleziono w Paryżu, kolejne w Londynie. Nadal szukamy podobnych spraw. - Nie mogę paru pomóc, Dallas. - Jak pana załatwili? - Mam rodzinę - powiedział cicho i ostro. - Żonę, "pięcioletniego syna i następne dziecko w drodze. Nic nie może im się stać. Nic. Rozumie pani? - Tak. - Ona też coś miała. Lęk o drugą osobę. Frustracja, wynikająca z niemożności działania. - Nikt nie wie, że tu jestem. I nikt się nie dowie. Przyjechałam tu z własnej woli. Nie odpuszczę tej sprawy. Podszedł do okna, wygładził białą zasłonę. - Ma pani dzieci? - Nie. - Mój syn jest teraz u teściowej. Karen urodzi lada chwila. Ten dzieciak jest wspaniały. Piękny. - Odwrócił się i wskazał ruchem głowy na oprawiony holoprint na stole. Eve posłusznie wzięła go w rękę i przyjrzała się wesoło uśmiechniętej buzi. Wielkie brązowe oczy, włosy ciemnoblond i dołeczki w policzkach. Wszystkie dzieci wyglądały dla niej podobnie. Słodkie, niewinne i nieodgadnione. Wiedziała jednak, jakiej reakcji od niej

oczekuje. - Wspaniały chłopak. - Powiedzieli, że jego pierwszego załatwią. Eve nerwowo zacisnęła palce na ramce, zanim ostrożnie odstawiła holoprint na stół. - Skontaktowali się z panem? - Nasłali na mnie pieprzonego androida. Zaskoczył mnie, kilka razy mi przyłożył. McRae odwrócił się ku niej gwałtownie. - Powiedziałem mu, żeby powtórzył swojemu mocodawcy, że ma iść do diabła. Wtedy android mi wyjaśnił, co się stanie z moją rodziną, z moim synkiem, żoną, z dzieckiem, które nosi w sobie. Byłem przerażony. Wymyśliłem, że ukryję gdzieś żonę i dziecko, dokończę robotę i dopadnę sukinsynów. Kilka dni potem dostałem pocztą zdjęcia Karen i Willa, jak wychodzą ze sklepu z zabawkami, w supermarkecie, na podwórku przy domu teściowej. Właśnie tam ich wysłałem. Na jednym zdjęciu ten pieprzony android trzymał Willa za rękę. Dotykał go. - W jego głosie brzmiała czysta furia. - Dołączyli wiadomość, że następnym razem wytną mu serce. A Will ma dopiero pięć lat. - Usiadł i ukrył twarz w dłoniach. - Są rzeczy ważniejsze od odznaki. Eve w pełni zrozumiała, że to miłość. Miłość, która może nieść ze sobą śmiertelny strach o ukochaną osobę. - Powiedział pan swojemu przełożonemu? - Nikomu nie powiedziałem. Od miesięcy mnie to zżera. - Nerwowo przeczesywał palcami krótką czuprynę. - Nocami pracuję jako ochroniarz, w dzień bawię się w tym idiotycznym warsztacie, buduję domki dla ptaków. Powoli zaczynam wariować. Eve usiadła obok niego. - Pomóż mi ich dopaść i unieszkodliwić. Wtedy nie tkną twojej rodziny. - Nigdy nie wrócę do policji. - Opuścił ręce. - Nie mógłbym znów nosić odznaki. I nie jestem pewien, jak daleko sięgają ich łapy. - Nic, co mi powiesz, nie znajdzie się w raporcie, oficjalnym czy nie. Opowiedz mi o tym androidzie. - Cholera! - Przetarł oczy. Od wielu tygodni żył w zawieszeniu i strachu. - Metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, dobrze zbudowany. Rasa biała, oczy brązowe, włosy ciemnoblond. Ostre rysy. Najnowocześniejszy model. Wyszkolony do walki. - Poznałam jego brata - odrzekła z niewyraźnym uśmiechem. - W jakim punkcie śledztwa się znajdowałeś, kiedy zaczęły się pogróżki?

- Dobrałem się do kilku czarnorynkowych mętów, ale to mnie donikąd nie doprowadziło. Nie wyglądało to też na porachunki osobiste w środowisku ofiary. Przez jakiś czas kręciłem się wkoło, ale wciąż wychodziło mi, że powinienem zwrócić uwagę na sposób, w jaki ofiara została zgładzona. To była taka czysta, fachowa robota. - Właśnie. Bardzo czysta i bardzo fachowa. - Kilka przecznic od miejsca zabójstwa znajduje się darmowa klinika. Ofiara kilka razy w niej była. Przesłuchałem zatrudnionych tam lekarzy, sprawdziłem ich dane. To również wyglądało na ślepą uliczkę, Ale przeczucie mówiło mi, że jest inaczej - dodał, a Eve skinęła głową. - Zacząłem węszyć, sprawdzać inne centra medyczne, pracujących w nich chirurgów. Kiedy dotarłem do kliniki Nordick, szef wezwał mnie do siebie i powiadomił, że ten dureń Waylan narobił rabanu, jakobym nękał lekarzy i Bóg wie co jeszcze. Żądał, żebym okazał więcej szacunku społeczności medycznej. - Waylan. W mojej sprawie też się pojawił. - Wrzód na dupie państwa - stwierdził McRae. - Karen bardzo interesuje się polityką, Nie zaczynaj z nią rozmowy o Waylanie, bo nigdy nie skończycie. - Po raz pierwszy się uśmiechnął, a jego twarz odmłodniała w ciągu kilku sekund. - W tym domu jest wrogiem numer jeden. Wracając do tematu, domyśliłem się, że coś się za tym kryje. Co go to wszystko mogło obchodzić? Może ma w SLA jakichś krewnych? Zacząłem to sprawdzać i zaraz stanąłem oko w oko z tym pieprzonym androidem. - Westchnął i zaczął krążyć po salonie. - Chciałem zameldować o tym szefowi, sporządzić raport, ale następnego dnia zostałem wezwany na dywanik i komendant oznajmił mi, że nadeszły kolejne skargi na mnie i mój sposób prowadzenia śledztwa. Zamiast wsparcia dostałem od szefostwa pouczenie, że mam uważać, komu wchodzę w drogę. Powiedzieli, żebym sobie odpuścił, bo przecież chodzi tu o jakiegoś oberwańca. Mam nie utrudniać życia miłym ludziom. Bogatym, potężnym ludziom. - Znowu usiadł. - To mnie wkurzyło. Właśnie wtedy postanowiłem odesłać rodzinę w bezpieczne miejsce i pokopać trochę głębiej. Kiedy dostałem te zdjęcia, zrezygnowałem. Gdybym znów musiał dokonać wyboru, podjąłbym taką samą decyzję. - Wcale cię za to nie potępiam, Will. Ja nie mam tak wiele do zaryzykowania. Moim zdaniem, zrobiłeś wszystko, co mogłeś, i nie dawałeś się dopóty, dopóki było to dla ciebie możliwe. - Ja zrzekłem się odznaki. - Głos mu się załamał. - Tobie ją zabrali. Uśmiechnęła się do niego. Wyczuła, że potrzebuje słów pocieszenia. - Oboje nas wyrolowali, co? - Tak. Wyrolowali nas na cacy.

- Proszę cię, żebyś mi przekazał wszystkie informacje, jakie masz. Może będę ci się mogła odwzajemnić tym samym. Zrobiłeś jakieś kopie akt sprawy? - Nie, ale bardzo dużo pamiętam. Od miesięcy wciąż powtarzam sobie szczegóły. Niektóre rzeczy zapisałem. - Usłyszał głos żony i zerknął przez ramię. - Karen nic o tym nie wie. Nie chcę, żeby się martwiła. - Podaj mi nazwisko kogoś, kogo przyskrzyniłeś, a kto ostatnio wyszedł na wolność. - Drury. Simon Drury. - A więc przyszłam tu w sprawie Drury'ego. - Obejrzała się i uniosła brew na widok Roarke'a, wchodzącego z tacą zastawioną filiżankami i talerzykami. Kawa i ciasteczka. Musiała kontrolować wyraz twarzy, kiedy zobaczyła dzbanuszek na śmietankę w kształcie wesołego białego kotka. Roarke nigdy nie przegrywał zakładu. - Wygląda wspaniale. - Poczęstowała się ciastkiem i z lekką fascynacją patrzyła, jak Karen manewruje swoim ciałem, żeby usiąść. Zastanawiała się, jak kobieta może w ogóle funkcjonować, dźwigając przed sobą taki wielki brzuch. Karen zauważyła jej spojrzenie, uśmiechnęła się i położyła rękę na swoim brzuchu. - Dziś mam termin porodu. Eve zakrztusiła się ciastkiem. Gdyby Karen nagle wyjęła laser i zaczęła do niej strzelać, zrobiłoby to na niej mniejsze wrażenie. - Co takiego? Teraz? - No, nie. Chyba nie tak zaraz. - Karen roześmiała się i nalewając kawę, z uwielbieniem spojrzała na Roarke’a. Najwyraźniej podczas pobytu w ozdobionej wesołymi kotkami kuchni nawiązała się między nimi przyjaźń. - Ale chyba nasza córka nie zechce już długo czekać. - Pewnie cieszy się pani, że już niedługo... no wie pani, wyjdzie z pani brzucha. - Nie mogę się doczekać, kiedy ją zobaczę, wezmę na ręce. Uwielbiam być w ciąży. - Dlaczego? Karen znów się roześmiała, widząc zadziwioną minę Eve. Wymieniła z mężem czułe spojrzenie. - To po prostu cud. - No... - Więcej na temat ciąży Eve nie miała do powiedzenia, więc zwróciła się do Willa. - Nie chcemy wam zajmować więcej czasu. Dziękuję za pomoc. Będę bardzo wdzięczna, jeśli mi prześlesz swoje notatki na temat Drury'ego.

- Na pewno coś znajdę. - Podszedł do żony, wziął ją za rękę, a ona położyła ich splecione dłonie na swoim brzemiennym brzuchu. Roarke krążył po mieście, podczas gdy Eve relacjonowała mu swoją rozmowę z Wilsonem McRae. - Winisz go za to? - spytał na koniec. Potrząsnęła głową. - Każdy ma swoją, jak to nazywasz, piętę achillesową. Znaleźli jego słaby punkt i wymierzyli cios. Facet ma miły dom, ładną żonę, syna, a zaraz będzie miał córkę. Dobrze wiedzieli, co go najbardziej zaboli. - Ona jest nauczycielką. - Roarke jechał autostradą, utrzymując stałą prędkość. - Od pół roku pracuje w domu, udzielając lekcji przez łącza, i zamierza to robić jeszcze przez rok czy dwa. Brakuje jej jednak osobistego kontaktu z uczniami. To bardzo miła kobieta i bardzo martwi się o męża. - Ile wie? - Nie wszystko, ale więcej, niż on sądzi. Wróci do służby, kiedy zamkniesz śledztwo? Nie ,jeśli", tylko „kiedy", zauważyła Eve. Od razu lepiej się poczuła, wiedząc, że mąż tak w nią wierzy. Zdała sobie sprawę, że Roarke wierzy w nią bardziej niż ona sama. - Nie, nie wróci. Nie wybaczy sobie, że zrezygnował z pracy w policji. To oni go do tego doprowadzili. Czasami nie wszystko da się odzyskać. - Zamknęła oczy. - Pojedziesz do centrum? Chciałabym się tam rozejrzeć i sprawdzić, czy coś pamiętam. - Nie ma potrzeby, żebyś właśnie dzisiaj narażała się na kolejny stres. - Czasami nie wszystkiego można się do końca pozbyć. Czuję potrzebę, żeby tam pojechać. Kolejne miasto, pomyślała, którego część za wszelką cenę chciano zachować w historycznej formie, podczas gdy inne jego fragmenty burzono, żeby zrobić miejsce budowlom ze stali i szkła. Były tu eleganckie dzielnice z dobrymi restauracjami i klubami, nowoczesnymi hotelami i drogimi sklepami, przyciągające turystów i ich pieniądze. Były też rejony pełne podejrzanych spelunek, walących się domów i śmierdzących zaułków, gdzie pojawiali się tylko biedacy i głupcy. Tam właśnie Roarke skierował błyszczący srebrzysty pojazd. Jechali wąskimi uliczkami, gdzie pulsowały krzykliwe neony, obiecując zakazane rozkosze. Uliczne prostytutki dygotały na rogach ulic, czekając na klientów, dzięki którym będą mogły choć na chwilę schronić się przed wiatrem. Wokół kręcili się dealerzy, gotowi sprzedać towar po niższej cenie, ponieważ z powodu zimna tylko najbardziej zdesperowane ćpuny wyszły dziś na ulicę. Bezdomni schronili się w swoich legowiskach, próbując się rozgrzać alkoholem i

jakoś doczekać do rana. - Zatrzymaj się tutaj - powiedziała cicho, wpatrując się w narożny ceglany budynek, o ścianach upstrzonych graffiti. Okna na niższych piętrach były pozbawione szyb i zabite deskami. Migający niebieskawym światłem neon głosił, że to hotel South Side. Eve wyszła i spojrzała w okna budynku. Niektóre miały pęknięte szyby, we wszystkich opuszczono tanie rolety. - Wszystko wygląda jednakowo - wyszeptała. - Sama już nie wiem. - Nie chcesz wejść do środka? - Nie wiem. - Przesunęła dłonią po twarzy. Jakiś chudy człowiek o zimnym spojrzeniu wyszedł z cienia. - Szukacie rozrywki? Czegoś mocniejszego? Jak macie forsę, to znajdzie się dla was trochę pierwszorzędnego towaru. Zeus, ecstasy, zoner. Brać, wybierać. Zerknęła na niego przelotnie. - Spadaj, gnojku, bo wydłubię ci oczy i dam do zjedzenia. - Jesteś na moim terenie, suko, więc się zachowuj. - Zdążył już obejrzeć ich samochód i doszedł do wniosku, że to głupi bogaci turyści. Wyjął z kieszeni nóż i szczerząc zęby, wysunął ostrze. - Dawajcie portfele, biżuterię i co tam jeszcze macie. Jak oddacie, nie będę się więcej czepiał. Przez ułamek sekundy zastanawiała się, czy wybić mu zęby, czy tylko obezwładnić i przekazać policji. Ten ułamek sekundy wystarczył Roarke'owi. Jego pięść wystrzeliła jak błyskawica, nóż upadł na ziemię. Eve nie zdążyła mrugnąć, kiedy chwycił dealera za szyję i uniósł do góry, tak że nogi dyndały napastnikowi pięć centymetrów nad ziemią. - Zdaje się, że nazwałeś moją żonę suką. - Chudzielec rzęził i szarpał się jak pstrąg schwytany na wędkę. Eve tylko potrząsnęła głową, podniosła z chodnika nóż i schowała ostrze. Roarke mówił dalej spokojnym, zadziwiająco miłym głosem: - Jak ja wydłubię ci oczy, to ja je zjem. Jeśli za pięć sekund będziesz jeszcze w zasięgu mojego wzroku, to apetyt bardzo mi wzrośnie. - Z szerokim uśmiechem cisnął dealera na chodnik. Ten szybko się podniósł i kulejąc zniknął w mroku. - Co to mieliśmy zrobić? - Roarke starannie otrzepał ręce. - Podobał mi się ten tekst o tym, że sam zjesz jego oczy. Muszę go kiedyś wykorzystać. - Wsunęła nóż do kieszeni. - Wejdźmy do środka. W korytarzu świeciło się żółte światło, za brudną pancerną szybą siedział zwalisty android. Spojrzał na nich wrogo i kciukiem wskazał na cennik. Za dolara za minutę można było wynająć pokój z łóżkiem. Za dwa dostawało się

udogodnienie w postaci ubikacji. - Trzecie piętro - powiedziała krótko Eve. - Wschodni narożnik. - Weźmiecie taki pokój, jaki wam dam. - Trzecie piętro, wschodni narożnik - powtórzyła. Android opuścił wzrok na studolarowy żeton kredytowy, który Roarke położył na tacy. - Mnie tam nie zależy - oznajmił i sięgnął za siebie po klucz kodowy. Chwycił żeton i rzucił im klucz. - Pięćdziesiąt minut. Jak przekroczycie czas, zapłacicie podwójnie. Eve wzięła klucz oznaczony napisem 3C i z zadowoleniem stwierdziła, że ręka jej nie drży. Poszli na górę schodami. Hotel był obcy, a jednocześnie znajomy. Wąskie schody, brudne ściany, przytłumione odgłosy seksu i awantur dobiegające zza drzwi. Zimno przenikało aż do szpiku kości. Nic nie mówiąc, wsunęła klucz w szczelinę i otworzyła drzwi. Powietrze było zatęchłe, przesycone wonią płynów ustrojowych. Na zmiętej pościeli w rogu łóżka widać było plamy potu, spermy i krwi. Chociaż oddech uwiązł jej w gardle, Eve weszła do środka. Roarke podążył za nią, zamknął drzwi i czekał. Jedno okno z pękniętą szybą. Ale niemal wszystkie okna w takich hotelach wyglądały podobnie. Zniszczona, zarysowana podłoga. Widziała takich setki. Na drżących nogach podeszła do okna i wyjrzała na ulicę. Ile razy stawała przy oknie w brudnym hotelowym pokoju i wyobrażała sobie, że skacze w dół i roztrzaskuje się o chodnik? Co ją za każdym razem powstrzymywało, co sprawiało, że postanawiała przeżyć jeszcze jeden dzień? Ile razy słyszała, jak drzwi się otwierają, i modliła się o pomoc do Boga, którego nie rozumiała. Prosiła o ratunek, ocalenie. - Nie wiem, czy to ten pokój. Tyle ich było. Ale wyglądał tak samo. Nie różni się od ostatniego pokoju, tego w Dallas, gdzie go zabiłam. Tutaj byłam młodsza. To wiem na pewno. Mam w pamięci wyblakły obraz samej siebie. I jego. Jego rąk na mojej szyi. Odruchowo przyłożyła ręce do szyi, jakby chciała ukoić ból, wywołany wspomnieniem. - Na moich ustach. Pamiętam, jaki przeżyłam wstrząs, kiedy poczułam go w sobie. Jeszcze nie wiedziałam, co się dzieje. Czułam tylko potworny ból. Potem wszystko zrozumiałam. Wiedziałam, że nie mogę tego powstrzymać. Bardzo mnie bolało, kiedy mnie bił, ale jak otwierały się drzwi, modliłam

się, żeby na tym się skończyło. I czasami tak było. - Zamknęła oczy i oparła czoło na szybie. Myślałam, że coś sobie przypomnę z jeszcze dawniejszych czasów, zanim to wszystko się zaczęło. Przecież gdzieś się urodziłam. Jakaś kobieta nosiła mnie w sobie, tak jak Karen nosi ten swój cud. Na litość boską, jak ona mogła mnie z nim zostawić? Odwrócił ją twarzą do siebie, objął i przyciągnął bliżej. - Może nie miała wyboru. Eve starała się stłumić żal, wściekłość i nękające ją pytania. - Zawsze jest jakiś wybór. - Odsunęła się, ale nadal trzymała ręce na jego ramionach. Teraz to już nie ma znaczenia. Wracajmy do domu.

18 Nie było sensu udawać, że jest rozluźniona, tak samo jak nie warto było myśleć, co ją czeka jutro. Praca była odpowiedzią na wszystko. Zanim zdążyła się tym podzielić z Roarkiem, zamówił dla nich posiłek do swojego zakonspirowanego gabinetu. - Używanie tego sprzętu będzie o wiele bardziej sensowne - wyjaśnił. - Jest szybszy, wydajniejszy i nie do namierzenia. - Uniósł brew. - A o to właśnie ci chodzi, prawda? - Owszem. Najpierw chcę namierzyć Feeneya - oznajmiła, kiedy szli na górę. Opowiem mu o swojej rozmowie z McRae. - Kiedy będziesz to robiła, wczytam dysk, który ci dał, i porównam zawarte na nim dane z innymi. - Jesteś prawie taki dobry jak Peabody, Zatrzymał się przed drzwiami i mocno ją pocałował. - Tego Peabody ci nie da. - Dałaby, gdybym ją o to poprosiła. - Nie mogła się jednak powstrzymać od uśmiechu. - Jednak jeśli chodzi o seks, ty mi bardziej odpowiadasz. - To dla mnie duża ulga. Skorzystaj z miniłącza. Jest całkowicie bezpieczne. - Cóż znaczy jeszcze jedno pogwałcenie ustawy o komunikacji - wymamrotała. - Zawsze to sobie powtarzam. - Usiadł za półkolistą konsoletą i zabrał się do pracy. - Feeney, tu Dallas. Wróciłam z Chicago. - Miałem się z tobą połączyć. Wyjaśniliśmy sprawę złotej szpilki. - Kiedy? - Właśnie przyszła odpowiedź. Niecałą godzinę temu u Tiffany'ego został zakupiony złoty kaduceusz. Rachunek obciążył konto doktor Tii Wo. Peabody będzie miała dziś trochę godzin nadliczbowych. Musimy porozmawiać z panią doktor. - Dobrze. Wspaniale. - Tak bardzo chciała tam być, w centrum wydarzeń. Wpadliście na trop Vanderhavena? - Kręci się po całej Europie. Nigdzie nie zabawia dłużej. Moim zdaniem, ucieka. - Nie może uciekać bez końca. Przejrzę dane, które dostałam w Chicago. Zobaczę, co jeszcze znajdziemy na panią doktor. Jeśli natrafię na coś podejrzanego, prześlę to na osobiste łącze Peabody. - Jak skończymy, zawiadomię cię o wynikach. Muszę już uciekać. - Powodzenia.

Już go nie było. Przez chwilę patrzyła na czarny ekran, potem odsunęła się od konsolety. - Cholera! - burknęła pod nosem. Syknęła, zacisnęła pięści i skrzywiła się, kiedy autokucharz zasygnalizował, że posiłek już gotowy. - To rzeczywiście wkurzające - powiedział Roarke. Eve poszła po jedzenie. Chwyciła talerz i z hałasem postawiła na stole. - Kiedy to wszystko się skończy, pozwolę ci chyba wydać całą górę pieniędzy na udoskonalenie systemu zabezpieczeń. Roarke przełączył komputer na skanowanie danych i wstał, żeby nalać wina. - Mmm - mruknął i to był jego jedyny komentarz. - Dlaczego mam się tak wysilać? Pracować na sprzęcie, który nie nadaje się nawet na złom, użerać się z politykami, tyrać osiemnaście godzin na dobę i za to wszystko dostawać kopniaka w cztery litery? - To rzeczywiście zagadka. Napij się wina. - Dobrze. - Wzięła kieliszek i opróżniła go, jakby piła wodę, a nie wino po sześćset dolarów za butelkę. Znów zaczęła krążyć po gabinecie. - Nie potrzebuję ich cholernych przepisów i procedur. Dlaczego mam całe życie brodzić w krwi i gównie? Pieprzyć ich wszystkich. Masz jeszcze trochę tego? - zapytała, pokazując pusty kieliszek. Roarke doszedł do wniosku, że jeśli Eve chce się upić, on na pewno nie będzie jej za to krytykował. Ale ona nie mogłaby sobie tego potem wybaczyć. - Może coś zjemy? - zaproponował. - Nie jestem głodna. - Odwróciła się gwałtownie. W jej oczach pojawił się groźny, mroczny błysk. Dopadła go jednym skokiem, chwyciła za włosy i gwałtownie pocałowała. - Chyba jednak jesteś głodna - wymamrotał, gładząc ją łagodnie po plecach. - Zjemy później. - Mówiąc to, nacisnął przycisk i ze ściany wysunęło się łóżko. Padli na nie oboje. - Nie, nie tak. - Wyprężyła się, kiedy zaczął delikatnie całować ją w szyję. Cofnęła się lekko, wbiła mu zęby w ramię i rozdarła koszulę. - Właśnie tak. Ogarnęło go nieopanowane pożądanie. Jednym szorstkim ruchem unieruchomił jej ręce nad głową. Chciała mu się wyrwać, ale on zgniótł jej usta w pocałunku. Całował ją łapczywie, aż zaczęła cicho jęczeć. - Puść mnie. - Chciałabyś zrobić to po swojemu, ale zgodzisz się na to, co ja ci dam. - Spojrzał na nią przenikliwie. - Będziesz myślała tylko o tym, co z tobą zrobię. - Wolną ręką rozpiął guziki

jej bluzki, dotykając czubkami palców nagiego ciała. - Jeśli się boisz, powiedz mi, żebym przestał. - Położył dłoń na jej piersi, jakby brał ją w posiadanie. - Nie boję się ciebie. - Zadrżała jednak i z trudem chwyciła oddech, kiedy lekko drażnił palcami czubek piersi, aż poczuła, że wszystkie jej nerwy schodzą się właśnie w tym miejscu. - Chcę cię dotknąć, wykorzystać. - Potrzeba ci przyjemności. - Język zastąpił palce. - Pójdziesz tam, gdzie ja cię zaprowadzę. Powinnaś być naga. - Rozpiął jej dżinsy, wsunął pod nie rękę. Przywarła do niego bezradnie. - Chcę, żebyś się wiła. - Pochylił głowę i delikatnie chwycił czubek piersi zębami. Serce zaczęło walić jej jak młotem. - Później... będziesz krzyczeć. - Pieszczotami doprowadzał ją na sam szczyt. W jej ciele zapłonął ogień, ogarnął jej myśli, aż w głowie pozostała jedynie szklana pustka. Nie czuła nic, tylko dotyk jego rąk i ust, kiedy znów popychał ją ku szczytowi. Jeszcze próbowała wyswobodzić ramiona, ale po chwili zrezygnowała z oporu. Mógł jej zabrać wszystko. Wszystko oddałaby mu bez wahania. Dotyk jego wilgotnej skóry zapierał jej dech w piersi, przyspieszał pulsowanie krwi. Potrafił sprawić jej rozkosz, łamiąc resztki oporu. Nic bardziej go nie podniecało niż uległość silnej kobiety o mocnym, wysportowanym ciele. Pieścił ją delikatnie i cierpliwie, aż cicho westchnęła. Wtedy gwałtownie i szorstko sprawił, że zaczęła drżeć i jęczeć. Zależało mu teraz tylko na tym, żeby dać jej jak największą przyjemność, żeby jej smukłe, gibkie ciało zapłonęło pulsującą namiętnością. Żeby się nim cieszyła, jak on cieszył się nią. Oddychała spazmatycznie, powtarzając jego imię jak w transie. Doszła do szczytu, chwytając go na oślep rękami, teraz już uwolnionymi. Krew przepalała jej żyły, serce uderzało wręcz boleśnie. Z każdym ruchem zdawał się wchodzić w nią coraz głębiej, ale nadal nie mógł nasycić jej pragnienia. Wygięła się w łuk, mięśnie jej drżały z bólu i rozkoszy. Ciało połyskiwało od potu. Odrzuciła głowę w tył i chłonęła każdy jego ruch. Obserwował ją zwężonymi oczami, jego niebieskie tęczówki połyskiwały niemal złowrogo. Czuł, że za chwilę nie będzie już nic, oboje stracą kontrolę, wypełniając się nawzajem spazmem niewypowiedzianie silnej energii. - Krzycz - wydyszał, czując, jak i jego ogarnia szaleństwo. - Teraz krzycz. A kiedy krzyknęła, poczuł, że zapada się w otchłań bez dna. Na jej nagim ciele spostrzegł sine ślady po własnych palcach. Jej skóra była bardzo

delikatna, o czym niekiedy zdarzało mu się zapominać. Kiedy chciał nakryć ją prześcieradłem, poruszyła się. - Nie śpię - powiedziała. - Dlaczego? Podłożyła sobie poduszkę pod głowę. - Naprawdę chciałam cię wykorzystać. Usiadł obok i westchnął ciężko. - Teraz czuję się tak podle. Odwróciła się i przyjrzała mu się z bladym uśmiechem. - Nic ci nie będzie. Ty też miałeś z tego przyjemność. - Eve, jesteś taka romantyczna. - Żartobliwie wymierzył jej klapsa w pośladek. Chcesz zjeść w łóżku czy przy komputerze? - Zerknął na autokucharza. Będzie musiał odgrzać posiłek. Zauważył, że Eve patrzy na niego zmrużonymi oczami. - Jeszcze raz? - Nie zawsze, jak na ciebie patrzę, myślę o seksie. - Odrzuciła włosy w tył, zastanawiając się, czy będzie się miała w co ubrać. - Chociaż jesteś nagi, świetnie zbudowany i właśnie nieźle mi dogodziłeś. Gdzie moje spodnie? - Nie mam pojęcia. W takim razie o czym myślałaś? - O seksie - przyznała beztrosko. Znalazła dżinsy, zgniecione i wywrócone na lewą stronę. - Ale tak bardziej filozoficznie. - Naprawdę? - Wstawił talerze do autokucharza i wrócił, żeby z kolei odnaleźć swoje spodnie. Musiał się obyć bez koszuli, ponieważ Eve już ją skonfiskowała. - A jaka jest twoja filozoficzna opinia o seksie? - Że świetnie działa. - Wciągnęła dżinsy. - Chodźmy coś zjeść. Zjadła krwisty stek z młodymi ziemniakami, przeglądając dane na monitorze komputera. - Spójrz, jak oni są ze sobą powiązani. Cagney i Friend studiowali na tym samym roku w Harvardzie. Vanderhaven i Friend byli szesnaście lat temu konsultantami w jednym centrum medycznym w Londynie, a cztery lata temu w Paryżu. - Przełknęła kawałek steku. Wo i Friend w pięćdziesiątym piątym zasiadali w zarządzie i pracowali na tym samym oddziale w Nordick. Ona jest z tą kliniką związana do dzisiaj. Waverly i Friend obaj byli członkami prezydium SLA. Friend regularnie udzielał konsultacji w Drake'u, z którym od dziesięciu lat związany jest Waverly. - Moglibyśmy pójść jeszcze głębiej i połączyć to w jedną całość - wpadł jej w słowo Roarke i dolał wina. - Każde z nich jest w jakiś sposób powiązane z drugim. Splątany

łańcuch. W europejskich centrach medycznych zapewne znalazłabyś podobne układy. - Powiem McNabowi, żeby to zbadał, ale na pewno znajdziemy jeszcze inne nazwiska. - Wino było chłodne i wytrawne, doskonale pasowało do jej nastroju. - Zajmijmy się teraz Tią Wo, która ma regularne konsultacje w Nordick. McRae sprawdzał, czy mniej więcej w czasie, kiedy popełniono morderstwo, nie pojechała do Chicago jakimś publicznym środkiem transportu. Nic nie znalazł, ale to nie znaczy, że jej tam nie było. - Wyprzedziłem cię - oznajmił Roarke i przywołał nowe dane. - Jej nazwisko nie pojawia się w spisach ludzi korzystających tego dnia z publicznych czy prywatnych środków transportu, ale w to nie wchodzą rejestry pasażerów promu powietrznego, który kursuje regularnie co godzinę między tymi dwoma miastami. Żeby nim polecieć, wystarczy garść żetonów kredytowych. Mam jej plan zajęć z tego dnia. Po południu miała dyżur. Powinna skończyć około czwartej. Teraz ściągam jej służbowy rejestr. - Nie będę mogła z niego skorzystać. To znaczy, Feeney nie będzie mógł skorzystać z tych danych bez nakazu. - Ja nie potrzebuje nakazu. Ma takie żałosne zabezpieczenia - dodał, manipulując przyciskami. - Średnio zdolny pięciolatek ze skanerem zabawką dałby sobie z nimi radę. Wyświetlić zawartość - polecił komputerowi. - Zgadza się. Dyżur do czwartej, konsultacje do czwartej trzydzieści. Wymeldowała się o piątej, o szóstej miała zjeść kolację z Waverlym i Cagneyem. Feeney powinien sprawdzić, czy się tam pojawiła. Jednak nawet jeśli tam była, to i tak miała wystarczająco dużo czasu. Następnego dnia zaczynała dopiero o ósmej trzydzieści i była to konsultacja w laboratorium, z Bradleyem Youngiem. Co o nim wiemy? - A co chciałbyś wiedzieć? Komputer, wszystkie dostępne dane na temat doktora Bradleya Younga. Eve odsunęła talerz i wstała, a komputer tymczasem pracował. - Kolacja z Cagneyem i Waverlym. Cagney naciskał na Mirę, żeby przekazywała mu wiadomości na temat śledztwa albo wycofała się ze współpracy. A Waverly po prostu mi się nie podoba. W tę sprawę zamieszana jest więcej niż jedna osoba. Może na przykład trzy. Spotykają się przy kolacji, omawiają termin i metodę. Jedno z nich leci do Chicago, robi, co ustalili, i wraca. Potem Wo przekazuje organ Youngowi do laboratorium. - Całkiem niezła teoria. Musisz tylko odnaleźć ukrytą dokumentację. Popracujemy nad tym. - Vanderhaven wolał czmychnąć do Europy, niż stawić się na rutynowe przesłuchanie. A więc... ilu ich jest w to zamieszanych? - Mówiła cicho, z namysłem. - Kiedy to się zaczęło? I dlaczego? Jaki mają motyw? Na

to najtrudniej odpowiedzieć. Jaki w tym wszystkim sens? Jeden lekarz, któremu odbiło, nie wchodzi tu w grę. Mamy do czynienia z zespołem, z grupą i ta grupa ma powiązania z Waszyngtonem, może z nowojorską policją. Na pewno jakiś szczur siedzi w moim wydziale, pewnie i w innych. Są powiązani z klinikami. Ktoś przekazuje im informacje. Muszę się dowiedzieć, dlaczego to robią, zanim odkryję, kto to jest. - Ludzkie narządy. Dzisiaj nie ma w tym prawdziwych pieniędzy. Jeśli nie robią tego dla zysku, to pewnie dla władzy - myślał głośno Roarke. - Jaką władzę można zyskać, kradnąc bezdomnym ich uszkodzone narządy? - Może to jakieś spaczone poczucie siły. - Wzruszył ramionami. - Mogę to zrobić, więc robię. A jeśli nie dla władzy, to dla chwały. - Dla chwały? Gdzie tu chwała? - spytała zniecierpliwiona. - To bezużyteczne organy, uszkodzone, schorzałe, obumierające. Jak mogą dać komukolwiek chwałę? - Zanim Roarke zdążył się odezwać, uciszyła go ruchem dłoni i zmrużyła oczy w skupieniu. - Zaczekaj. A jeśli one nie są bezużyteczne? Może ktoś wymyślił, że coś się da z nich zrobić? - Albo z nimi. - Albo z nimi zrobić. - Zwróciła się ku niemu. - Z wszystkich informacji, na które natrafiłam, wynika, że rekonstrukcja i naprawa uszkodzonych organów jest niepraktyczna lub wręcz niemożliwa.. Sztuczne narządy są tanie, wydajne i trwałe. Główne centra medyczne, którymi się zajmujemy, od dawna nie finansują badań w tej dziedzinie, od czasu gdy Friend opracował swoje sztuczne organy. - To może być jak pułapka - zasugerował Roarke. - Niektórzy zawsze szukają czegoś lepszego, szybszego, tańszego, bardziej wymyślnego. Ten, kto to odkryje, zyskuje sławę i pieniądze. - Ile zarabiasz rocznie na produktach NewLife? - Musiałbym sprawdzić. Zaczekaj chwilę. - Przesunął się nieco, włączył inne urządzenie i zażądał arkusza rozliczeń. - Brutto czy netto? - Nie wiem. Niech będzie netto. - Trochę ponad trzy miliardy rocznie. - Trzy miliardy? Chryste Panie, ile ty masz pieniędzy? Zerknął na nią rozbawiony. - Całkiem sporo, ale akurat nie zgarniam tych trzech miliardów dla siebie. W firmę trzeba stale inwestować. - Zapomnij, że o to pytałam. Tak mi się wyrwało ze zdenerwowania. - Machnęła ręką i nadal przemierzała pokój niespokojnymi krokami. - Dobrze, na produkcji implantów

zarabiasz trzy miliardy rocznie. Kiedy Friend je wynalazł, zyskał wielki rozgłos. Wywiady, nagrody, fundusze i inne takie. Jednym słowem, wielka chwała. Dostał swój kawałek tortu. Więc... Umilkła i zamyśliła się, a Roarke obserwował ją uważnie. Lubił patrzeć, jak tryby w jej głowie zaczynają się kręcić coraz szybciej. Było w tym coś dziwnie podniecającego Postanowił, że kiedy skończą pracę, uwiedzie ją w całkiem odmienny sposób. - A więc ktoś, jakaś grupa, opracowuje nową technikę, nowe podejście do leczenia uszkodzonych narządów. Wynaleźli, albo są tego bliscy, jakąś metodę ich naprawy i przywrócenia im sprawności. Ale skąd je zdobyć. Nie mogą korzystać z własności kliniki. Wszystkie tamtejsze próbki są oznaczone, skatalogowane, mają swoje miejsce. Dawcy i brokerzy nie zgodziliby się, żeby ich organy były wykorzystywane w innym celu, niż przewiduje umowa. Pociągnęłoby to za sobą wielkie problemy i złą prasę. No i pewnie istnieją jakieś rządowe restrykcje. - Zatrzymała się i potrząsnęła głową. - Zabijać, żeby móc eksperymentować? To bardzo naciągana teoria. - Czyżby? - Roarke uniósł kieliszek w jej stronę. - Przypomnij sobie historię. Ci przy władzy stale wynajdują paskudne sposoby wykorzystywania tych, którzy jej nie mają. I aż nazbyt często twierdzą, że robią to dla dobra ogółu. Może to jest grupa wykształconych, inteligentnych ludzi, którzy doszli do wniosku, że wiedzą, co jest dla ludzkości najlepsze. Moim zdaniem, nie ma nic niebezpieczniejszego niż taka grupa. - A Bowers? - To ofiara wojny z chorobami, ofiara walki o długowieczność. Lepsza jakość życia jest dla wielu ważniejsza niż odebranie go kilku jednostkom. - Jeśli o to chodzi, to odpowiedź kryje się w laboratorium - powiedziała wolno Eve. Muszę się dostać do archiwów Drake'a. - Chyba będę mógł sprowadzić te archiwa tutaj. - Dobry początek. - Wypuściła ze świstem powietrze i usiadła. - Przyjrzyjmy się bliżej Youngowi. - Komputerowy dziwak i odludek. W szkole pewnie był klasowym palantem i kujonem. - Słucham? - Nie znasz slangu z zamierzchłych czasów? Klasyczny komputerowy dziwak. McNab byłby taki sam, gdyby nie jego urok, słabość do kobiet i wyczucie stylu. - A, już wiem, co masz na myśli. W wydziale elektronicznym roi się od takich dziwaków. Noc nad klawiaturą to dla nich największa przyjemność w życiu. Trzydzieści

sześć lat, kawaler, mieszka z matką. - Wzorcowy przykład - stwierdził Roarke. - Doskonałe wyniki w nauce, ale brak umiejętności współżycia z ludźmi. Przewodniczący szkolnego kółka komputerowego. - Czyli kółka dziwaków komputerowych. - Zgadza się. W college'u, w Princeton, prowadził towarzystwo miłośników elektroniki i wydawał komputerową gazetkę. Skończył studia w wieku czternastu lat. - Genialny dziwak. - Właśnie. Zainteresował się badaniami medycznymi i znalazł sobie niszę w społeczeństwie. Zatrudniam całe hordy takich typów. Są nieocenieni. Trudzą się radośnie nad coraz to nowymi wynalazkami. Gdyby Mira chciała opracować jego profil, określiłaby go jako społecznie zahamowanego, nieprzeciętnie inteligentnego introwertyka, cierpiącego na fobie seksualne, zarozumialstwo i wrodzoną skłonność do przyjmowania rozkazów od zwierzchników, których w głębi duszy uważa za gorszych od siebie. - Pewnie ma dodatkową słabość do zwierzchników płci żeńskiej. Mieszka z mamusią. Pracuje dla Wo. Zatrudniono go w Drake'u osiem lat temu, kieruje laboratorium badającym ludzkie organy. Nie jest chirurgiem. Jest szczurem laboratoryjnym. - I pewnie ma trudności z nawiązywaniem związków. Lepiej się czuje w towarzystwie maszyn i próbek. - Sprawdźmy, gdzie był, kiedy dokonywano wszystkich morderstw. - W tym celu muszę zajrzeć do jego rejestrów. Musisz chwilę zaczekać - uprzedził Roarke. Zaczął pracować, nagle przerwał i zmarszczył czoło. - No, no. Przywiązuje trochę większą wagę do zabezpieczeń niż nasza doktor Wo. Muszę się przedrzeć przez kilka poziomów. - Zakręcił się na krześle, wysunął spod blatu klawiaturę i zaczął manualnie wydawać komendy komputerowi. - Interesujące. Takie skomplikowane zabezpieczenie dla rejestru rozkładu zajęć? Co my tu mamy? W skupieniu przyglądał się czemuś na monitorze, co dla Eve wyglądało jak przypadkowa zbieranina znaków. - Sprytny chłopaczek - wymamrotał Roarke. - Zainstalował sobie system odporny na uszkodzenia. Cwaniaczek. - Nie możesz go złamać. - To trochę skomplikowane. Przechyliła głowę. - Jeśli pozwolisz się przechytrzyć jakiemuś komputerowemu dziwakowi, to chyba powinnam zmienić partnera. Wyprostował się i spojrzał na nią spod oka. Bardzo się Eve podobał, kiedy tak siedział

z nagim torsem, w otoczeniu wytworów najnowszej techniki. - Jak ty zwykle mawiasz? A, już wiem. Ugryź mnie gdzieś. Nie stój mi nad głową, tylko przynieś kawę. To chwilę potrwa. Eve prychnęła śmiechem i poszła do autokucharza. Roarke poruszył lekko ramionami i zaczął swoją wojnę z klawiaturą. Zdążyła wypić dwie filiżanki, podczas gdy kawa Roarke'a całkiem już wystygła. Przekleństwa, które mamrotał pod nosem, stawały się coraz bardziej wyszukane. I jak zauważyła zafascynowana, brzmiały coraz bardziej po irlandzku. - Skąd on to, do kurwy nędzy, wziął? - Sfrustrowany wystukał nową kombinację znaków. - O nie, przebiegły sukinsynu, widzę, że tu zastawiłeś pułapkę. Dobry jest, nie ma co. Ale już go prawie mam O, ja pierniczę! - Z ponurym grymasem na twarzy odsunął się od monitora. Eve już miała coś powiedzieć, ale się rozmyśliła i przyniosła kolejną filiżankę kawy. Tak rzadko widywała go... nie w humorze. Usiadła na krześle w drugim końcu pokoju i skontaktowała się z Louise. - Doktor Dimatto - rozległ się zaspany głos. Obraz na ekranie był bardzo niewyraźny. - Tu Dallas. Mam dla ciebie zadanie. - Wiesz, która godzina? - Nie. Chciałabym, żebyś sprawdziła zapisy w głównym komputerze kliniki. Chodzi mi o wszystkie przychodzące i wychodzące połączenia z następującymi ośrodkami medycznymi. Słuchasz mnie? - Nienawidzę cię, Dallas. - Aha. Drake, Nordick w Chicago... Zapisujesz? Obraz na ekranie stał się trochę wyraźniejszy. Ukazała się na nim zaspana Louise. - Miałam dwa dyżury z rzędu i wyjazd medibusem. Jutro zaczynam od samego rana. Wybacz mi więc, ale ci powiem, żebyś się wypchała. - Nie rozłączaj się. Te dane są mi bardzo potrzebne. - Z tego, co wiem, nie prowadzisz już tego śledztwa. Zgoda na konsultacje z policjantką to jedno, a przekazywanie poufnych danych osobie prywatnej to całkiem co innego. Określenie „osoba prywatna" zabolało Eve bardziej, niż się spodziewała. - Nie noszę już odznaki, ale to nie zmienia faktu, że ci ludzie nie żyją. - Jeśli nowy prowadzący poprosi mnie o pomoc, będę współpracowała, w granicach prawa. Jeśli zrobię, o co mnie prosisz, i zostanę przyłapana, mogę stracić pracę w klinice.

Eve zacisnęła pięści ze zniecierpliwienia. - Ta klinika to zabytek - rzuciła ze złością. - Ile potrzeba, żeby ją przenieść do dwudziestego pierwszego wieku? - Co najmniej pół miliona. Kiedy wreszcie będę mogła w pełni korzystać z mojego funduszu powierniczego, poświęcę taką sumę na jej modernizację. A teraz powtarzam, wypchaj się. - Zaczekaj jeszcze chwilę. Tylko chwileczkę, dobrze? - Wyciszyła nadawanie. Roarke! - Musiała zawołać dwa razy, zanim zwróciła jego uwagę. Odpowiedział jej w końcu gniewny pomruk. - Potrzebuję pół miliona dolarów na łapówkę. - Weź ze swojego konta. Masz tam mnóstwo pieniędzy. Nic do mnie nie mów, dopóki nie dobiorę się do tego dupka. - Ze swojego konta? - powtórzyła. Wróciła do rozmowy z Louise, w obawie, że lekarka się rozłączy i nie przyjmie następnego połączenia. - Przeleję pół miliona na wskazane przez ciebie konto, jak tylko dostanę od ciebie te dane. - Słucham? - Jeśli chcesz dostać pieniądze dla kliniki, zdobądź dla mnie te informacje. Oto lista centrów medycznych. - Znów wyrecytowała nazwy i z zadowoleniem spostrzegła, że Louise chwyta notatnik i zaczyna je zapisywać. - Jeśli mnie nabierasz... - Nie kłamię. Zdobądź dane, nie daj się przyłapać i wyślij je do mnie. Zaaranżujemy transfer pieniędzy. Więc i ty mnie nie oszukaj, Louise. Umowa stoi? - Ostro grasz. Zdobędę, co trzeba, i skontaktuję się z tobą, kiedy będę mogła. Właśnie ocaliłaś setki istnień ludzkich. - To twoje zadanie. Ja walczę o umarłych. - Eve przerwała transmisję i w tej samej chwili Roarke wydał triumfalny okrzyk. - Wszedłem! - Poruszył palcami, żeby je rozluźnić, i wypił trochę kawy. - Chryste! Chcesz mnie otruć? - Postawiłam ją tam godzinę temu. I co to miało znaczyć, żebym wzięła sobie pieniądze z konta i że mam tam mnóstwo? - Mnóstwo czego? Aha. - Wstał, żeby rozprostować ramiona i przynieść sobie świeżą kawę. - Od wielu miesięcy masz swoje osobiste konto. Nigdy nie sprawdzasz stanu swoich finansów? - Dostaję... dostawałam pensję, a to znaczy, że nie mam żadnych finansów. Na moim osobistym koncie jest około dwustu dolarów.

Resztę pochłonęły świąteczne prezenty. - Mówisz o koncie, na które przelewałaś swoje wynagrodzenie. Myślałem, że masz na myśli to drugie. - Mam tylko jedno konto. Spokojnie wypił łyk kawy i dla rozluźnienia mięśni pokręci! głową. Doszedł do wniosku, że przydałaby mu się kąpiel w wannie z masażem wodnym. - Nie, masz dwa konta. Drugie otworzyłem ci zeszłego lata. Chcesz zobaczyć ten rejestr? - Chwileczkę. - Uderzyła otwartą dłonią w jego nagą pierś. - Otworzyłeś dla mnie konto? A po co to, do diabła, zrobiłeś?! - Ponieważ jesteśmy małżeństwem. Wydawało mi się to logiczne, a nawet normalne. - A jaka suma wydawała ci się logiczna, a nawet normalna? Przesunął językiem po zębach. Wiedział, że Eve jest kobietą z temperamentem i przesadnym, według niego, poczuciem dumy. - O ile dobrze pamiętam, wpłaciłem na nie pięć milionów. Ale dzięki odsetkom ta suma już wzrosła. - Czy ty na głowę upadłeś? - Był przygotowany na odparowanie ciosu, ale tym razem Eve dźgnęła go palcem w pierś. - O, rany. Przydałby ci się manicure. - Pięć milionów dolarów. - Wyrzuciła w górę ramiona w geście frustracji. - Po co mi pięć milionów dolarów? Do cholery, Roarke! Nie chcę twoich pieniędzy. - Przed chwilą prosiłaś mnie o pół miliona - zauważył z czarującym uśmiechem. Uśmiech stał się jeszcze szerszy, kiedy Eve krzyknęła z oburzenia. - No, dobrze. Wybieraj. Sprzeczka małżeńska albo śledztwo - powiedział po chwili. Zamknęła oczy i starała się myśleć rozsądnie. - Później o tym porozmawiamy - ostrzegła go. - I to poważnie. - Już się nie mogę doczekać. A teraz nie jesteś czasem zainteresowana faktem, że nasz komputerowy dziwak odwiedzał pewne miejsca w pewnych, ściśle określonych terminach? - Co takiego? - Odwróciła się gwałtownie i spojrzała na monitor. - O, Boże. Wszystko tu jest. Chicago, Paryż, Londyn. W jego cholernym rozkładzie zajęć. Mamy go. Sukinsyn. Jak wezmę go na przesłuchanie, od razu wszystko wyśpiewa. Tak go przycisnę, że... - Zamilkła i cofnęła się. Poczuła na ramionach dłonie Roarke'a. - Na chwilę zapomniałam. To głupie z mojej strony. - Przestań. - Dotknął ustami czubka jej głowy.

- Nic mi nie jest. Już wszystko w porządku. - Nakazała sobie spokój. - Muszę tylko wymyślić, jak to przekazać Feeneyowi, żeby nie narażać ani jego, ani dobra śledztwa. Możemy to skopiować na dysk i wrzucić do nocnej skrzynki na przesyłki. To musi przejść kanałem wydziałowym, żeby trafiło w jego ręce. Musi być udokumentowane. Wtedy będzie mógł odczytać dane, a potem dzięki cynkowi anonimowego informatora uzyskać nakaz, skonfiskować rejestr i przesłuchać Younga. To zabierze trochę czasu, ale nie spieprzy nam śledztwa i nie narazi Feeneya na żadne podejrzenia. - W takim razie zrobimy właśnie tak. Wszystko zaczyna się wyjaśniać. Wkrótce będziesz miała to, czego potrzebujesz, i skończą się twoje kłopoty. - No. - Może się jednak uda.

19 Wchodząc do gabinetu Miry, Eve wmawiała sobie, że jest całkiem przygotowana. Zrobi, co będzie trzeba, i zapomni o tym. Dobrze wiedziała, że to, co zrobi w ciągu następnych paru godzin, oraz wyniki tego, co z nią zrobią, bardzo zaważy na decyzji, którą miało podjąć szefostwo wydziału. Może anulują jej zawieszenie. Albo definitywnie zwolnią z pracy. Mira od razu do niej podeszła i położyła ręce na ramionach. - Tak mi przykro. - Przecież nic nie zrobiłaś. - Nie, nie zrobiłam. Żałuję, że nie mogłam. - Czuła, że Eve jest bardzo spięta. - Nie musisz się poddawać tym testom i procedurom, jeśli nie jesteś gotowa. - Chcę to mieć za sobą. Mira skinęła głową i cofnęła się. - Rozumiem to. Najpierw usiądź. Porozmawiamy. Eve przebiegł nerwowy dreszcz, ale szybko go zdusiła. Wiedziała, że nerwy uczynią ten proces jeszcze bardziej bolesnym. - Pani doktor, nie przyszłam tu na pogawędki przy herbacie. Im prędzej się to skończy, tym szybciej się dowiem, na czym stoję. - W takim razie uznaj to za część procedury. - Głos Miry brzmiał dziwnie ostro. Wskazała Eve krzesło. Jej powołaniem było uspokajać, a teraz musiała przysporzyć komuś cierpienia. - Siadaj, Eve. Mam tu twoje dane. - Eve wzruszyła ramionami i usiadła. Mira dostrzegła w tym geście pewną arogancję. To dobrze, pomyślała. Arogancja pomoże jej wszystko przetrwać. - Moim obowiązkiem jest sprawdzić, czy rozumiesz, czemu zgodziłaś się poddać badaniu. - Wiem, na czym polegają te testy. - Poddajesz się ocenie osobowości, oszacowaniu zdolności do czynów gwałtownych oraz testowi prawdy. Te badania wymagają umieszczenia cię w rzeczywistości wirtualnej, zastrzyków z substancji chemicznych i skanowania mózgu. Wszystkie zabiegi przeprowadzę osobiście lub będę je nadzorować. Będę przy tobie, Eve. - To nie ty dźwigasz ten ciężar. On spoczywa na mnie. - Jeśli znalazłaś się tutaj, ponieważ jakiś współpracownik doprowadził cię do takich okoliczności, to i na mnie spoczywa część tego ciężaru. Eve spojrzała na nią czujnie.

- W swoim profilu zakładasz, że istnieje jakiś współpracownik? - Nie mogę o tym z tobą rozmawiać. - Mira wzięła z biurka dysk i stuknęła w niego paznokciem, nie odrywając wzroku od Eve. - Nie mogę ci zdradzić, jakie informacje i wnioski są na tym dysku, zawierającym mój raport. Kopię tego raportu już wysłałam odpowiednim adresatom. - Niedbale rzuciła dysk z powrotem na biurko. - Muszę sprawdzić sprzęt w sąsiednim pokoju. Zaczekaj tu chwilę. Eve uznała to za wyraźną zachętę do czynu. Szybkim ruchem chwyciła dysk i wsunęła do kieszeni spodni. Miała ochotę pospacerować po gabinecie, żeby się trochę rozluźnić. Zmusiła się jednak do siedzenia bez ruchu i wyciszenia myśli. Oni przecież chcą, żebyś myślała, przypomniała sobie Eve. Chcą, żebyś się martwiła i pociła ze strachu. Wtedy jesteś bardziej otwarta i bezbronna wobec tego, co czeka za drzwiami. Użyją swojego sprzętu, skanerów, zastrzyków, żeby odebrać ci samokontrolę i zgłębić twój umysł. Twoje lęki. Im mniej ze sobą przyniesiesz, tym mniej będzie do badania. Mira znów otworzyła drzwi. Wróciła do gabinetu i nawet nie spojrzawszy na biurko, skinęła głową na Eve. - Jesteśmy gotowi. Eve wstała w milczeniu i poszła za lekarką jednym z korytarzy, tworzącym labirynt centrum testowania. Ściany były zielone jak w szpitalu. Inne korytarze miały ściany szklane. Widziała za nimi techników i maszyny. Od tego punktu każdy jej gest, mina i słowo, każda myśl będą dokumentowane, oceniane, analizowane. - Procedura na poziomie pierwszym nie powinna trwać dłużej niż dwie godziny zaczęła Mira, ale Eve zatrzymała się i chwyciła ją za ramię. - Poziom pierwszy? - Tak. Tylko do tego jesteś zobowiązana. - Potrzebuję poziomu trzeciego. - To nie jest konieczne ani zalecane. Ryzyko i skutki uboczne testów na poziomie trzecim są zbyt poważne, jak na te okoliczności. Zalecamy poziom pierwszy. - Od tego zależy moja odznaka. - Palce Eve chciały drżeć, ale im nie pozwoliła. - Obie o tym wiemy. Wiemy też, że przejście poziomu pierwszego nie gwarantuje jej odzyskania. - Pozytywne wyniki i moja opinia bardzo zaważą na twoją korzyść.

- Ale niewystarczająco. Mira, proszę o trójkę. Mam prawo tego żądać. - Do diabła, Eve! Poziom trzeci jest przewidziany dla ludzi uszkodzonych psychicznie, obarczonych krańcową skłonnością do przemocy, morderców, dewiantów. Eve głęboko wciągnęła powietrze. - Czy oczyszczono mnie ze wszystkich podejrzeń dotyczących zamordowania posterunkowej Ellen Bowers? - Nie jesteś najbardziej podejrzana ani też śledztwo nie wskazuje na ciebie. - Ale nie jestem wolna od podejrzeń, a zamierzam się całkowicie oczyścić. - Eve znów odetchnęła głęboko. - Poziom trzeci. Mam do niego prawo. - Niepotrzebnie sobie wszystko utrudniasz. Eve uśmiechnęła się, czym zaskoczyła i siebie, i Mirę. - To już nie może być trudniejsze. Przeszły przez kilkoro drzwi z hartowanego szkła. Nie miała broni, którą by tu jej odebrano. Komputer uprzejmie poprosił, żeby przeszła przez drzwi po lewej, zdjęła tam ubranie i wszelką biżuterię. Mira spostrzegła, że Eve zaciska palce na obrączce ślubnej. Serce jej drgnęło. - Przykro mi. Nie możesz jej mieć na ręku podczas skanowania. Chcesz, żebym ją dla ciebie przechowała? Eve usłyszała w głowie głos Roarke'a. Odebrali ci tylko symbole. Zdjęła obrączkę i oddała lekarce. Weszła do pomieszczenia i zamknęła drzwi. Mechaniczne się rozebrała, starając się zachować obojętną minę na użytek techników i urządzeń; które już zaczęły ją monitorować. Stała nago przed obcymi, a tego nienawidziła. Czuła się taka bezbronna, pozbawiona kontroli. Postanowiła nie myśleć. Nad drugimi drzwiami zamigotało światełko i kolejny komputerowy głos nakazał jej przejść do kolejnego pomieszczenia, żeby wykonać badanie fizyczne. Stanęła na oznaczonym środku pokoju i patrzyła prosto przed siebie. Światła migotały, urządzenia szumiały cicho, podczas gdy jej ciało było dokładnie badane w poszukiwaniu jakichś wad. Badanie fizyczne było szybkie i bezbolesne. Kiedy się skończyło, włożyła dostarczony jej niebieski kombinezon i, zgodnie z instrukcją, przeszła do sąsiedniego pokoju na skanowanie mózgu. Położyła się płasko na wyściełanej leżance, nie zwracając uwagi na twarze za

szklanymi ścianami. Zamknęła oczy, kiedy na głowę wkładano jej kask. Zastanawiała się, na czym będzie polegała ta gra. Leżanka cicho się poruszyła, ustawiając ją w pozycji siedzącej. Rozpoczęła się sesja w wirtualnej rzeczywistości. Znalazła się w ciemnościach, tak zdezorientowana, że dla równowagi musiała się chwycić leżanki. Została zaatakowana od tyłu. Wielkie ręce wystrzeliły z ciemności i wyrzuciły ją wysoko w górę. Upadła, zderzając się z twardym podłożem. Teraz widziała, że znajduje się w jakimś zaułku. Poślizgnęła się na czymś rzadkim. Kości ją bolały, skóra paliła. Szybko zerwała się na równie nogi i sięgnęła po broń. Zanim zdążyła wyjąć ją z kabury, napastnik rzucił się na nią. Obróciła się wokół własnej osi i wyrzucając nogę w tył, kopnęła go w korpus. - Policja, głupi sukinsynu. Nie ruszaj się. Przykucnęła, trzymając broń oburącz, przygotowana w każdej chwili do oddania paraliżującego strzału. W tej chwili program przeniósł ją w jasno oświetlone słońcem miejsce. Nadal trzymała palec na spuście, ale teraz mierzyła w kobietę, trzymającą w ramionach płaczące dziecko. Serce waliło jej jak oszalałe, kiedy opuściła broń. Znajdowały się na dachu. Słońce oślepiało, upał paraliżował. Kobieta stała na wąskim gzymsie, chwiejąc się niebezpiecznie. Spojrzała na Eve wzrokiem, który już wydawał się martwy. Dziecko szarpało się i płakało. - Nie podchodź bliżej. - Dobrze. Popatrz. Odkładam broń. Widzisz? - Wolnymi ruchami Eve schowała paralizator do kabury. - Chcę z tobą porozmawiać. Jak się nazywasz? - Nie potrafisz mnie powstrzymać. - Wiem. - Gdzie, do cholery, jest wsparcie? Gdzie ekipa ratunkowa, psychiatrzy? Na litość boską. - Jak ma na imię twoje dziecko? - Nie mogę się już nim zajmować. Jestem zmęczona. - Ono się boi. - Pot spływał jej po plecach, kiedy krok za krokiem zbliżała się do desperatki. Upał drżącymi falami rozgrzanego powietrza odbijał się od wysmołowanej powierzchni dachu. - Jest mu bardzo gorąco. Tobie też. Może na chwilę przejdziemy do cienia? - Cały czas płacze. Całymi nocami. Nie mogę się wyspać. Dłużej tego nie wytrzymam. - Może oddasz go mnie? Jest ciężkie. Jak się nazywa? - Pete. - Pot spływał kobiecie po twarzy, jej krótkie ciemne włosy przywarły do

policzków. - Jest chory. Oboje jesteśmy chorzy, więc jaki to wszystko ma sens? Dziecko płakało, raz po raz zawodząc przeciągle. Ten dźwięk wbijał się w mózg i serce Eve. - Znam ludzi, którzy ci pomogą. - Jesteś tylko pieprzoną policjantką. Nic nie możesz zrobić. - Jeśli skoczysz, nikt nie będzie mógł ci pomóc. Ale tu gorąco! Wejdźmy do środka, razem coś wymyślimy. Kobieta ze znużeniem wypuściła powietrze z płuc. - Idź do diabła! Eve skoczyła naprzód i chwyciła chłopca wpół, kiedy kobieta pochyliła się nad krawędzią. Krzyki dziecka wrzynały się w jej mózg jak ostra brzytwa. Drugim ramieniem złapała kobietę i z całych sił starała się ją utrzymać. Napięte mięśnie bolały. Zaparła się czubkami butów o obramowanie dachu, żeby uchronić je obie przed upadkiem na ulicę. - Trzymaj się, do cholery! - Pot zalewał jej oczy, szczypał i oślepiał. Starała się pewniejszym chwytem utrzymać kobietę. Chłopiec wyrywał się jak mokry węgorz. - Trzymaj się mnie! - krzyknęła, kiedy kobieta spojrzała na nią pustym wzrokiem. - Czasami jest ci lepiej, kiedy nie żyjesz. Powinnaś to wiedzieć, Dallas. Wypowiadając nazwisko Eve, kobieta uśmiechnęła się. Śmiała się na całe gardło, kiedy zaczęła się wysuwać z uścisku. Nagle Eve znalazła się na innej ulicy. Drżała zwinięta w kłębek, obolała i półprzytomna. Była teraz dzieckiem, pobitym i poranionym, bez imienia, bez przeszłości. Wykorzystywali jej wspomnienia, które znaleźli w aktach, Nienawidziła ich za to z wściekłością, która kłębiła się pod cienką powłoczką paniki. Zaułek w Dallas, dziewczynka z zakrwawioną twarzą i złamaną ręką, bez domu, bez schronienia. Żeby was wszystkich szlag trafił, myślała Eve. Przecież ona nie ma z tym nic wspólnego. Chciała to wykrzyczeć, roztrzaskać szklaną ścianę, wyrwać się na wolność, odrzucić obrazy, które wtłaczali w jej umysł. Puls jej przyśpieszył, gniew stawał się coraz silniejszy. Bez najmniejszego ostrzeżenia program przeniósł ją na ulicę Manhattanu, w mroźną noc. Przed nią z kpiącym uśmiechem stała Bowers. - Ty głupia suko. Załatwię cię swoimi skargami. Wszyscy się dowiedzą, jaka jesteś. Zwykła dziwka, która awansowała, bo się pieprzyła, z kim trzeba.

- Bowers, masz poważny problem. Może kiedy napiszę raport o twojej niesubordynacji, groźbach skierowanych do starszego stopniem i o tym, że w ogóle jesteś konkursową kretynką, wydział wreszcie się odważy wykopać cię z roboty. - Jeszcze zobaczymy, kogo wykopią. - Bowers popchnęła ją mocno, tak że Eve musiała się cofnąć o dwa kroki. Wściekłość wylewała się z głębi jej serca, dygotała w czubkach palców. - Nie waż się mnie dotykać. - Bo co mi zrobisz? Nie ma tu nikogo, tylko ty i ja. Wydaje ci się, że możesz wkroczyć na mój teren i mi grozić? - Nie grożę ci, tylko mówię. Trzymaj łapy ode mnie z daleka, nie wchodź mi w drogę, bo inaczej drogo mi za to zapłacisz. - Zniszczę cię. Obnażę cię i zdemaskuję, a ty nic nie możesz zrobić, żeby mnie powstrzymać. - Czyżby? Wyobraź sobie, że mogę. W ręku poczuła metalową rurkę. Jej palce zacisnęły się na niej mocno, mięśnie się napięły. Bardziej zirytowana niż zaskoczona, Eve odrzuciła na bok metalowe narzędzie. Chwyciła Bowers za klapy munduru. - Jeszcze raz mnie dotkniesz, a tak ci dokopię, że wylądujesz na tym tłustym tyłku. Pisz sobie skargi do upojenia, moja reputacja to zniesie. Ale obiecuję ci, że się postaram, żebyś przestała nosić mundur. Jesteś zakałą policji. Puściła ją z obrzydzeniem i zaczęła się oddalać. Kątem oka spostrzegła jakiś ruch. Uchyliła się, odwróciła i usłyszała świst przecinającej powietrze rurki, tuż obok jej skroni. - Myliłam się - powiedziała niebezpiecznie zimnym głosem. - Nie jesteś zakałą, tylko zwykłą wariatką. Bowers wyszczerzyła zęby i znów się zamachnęła. Eve odskoczyła poza jej zasięg, a potem zaatakowała. Rurka osunęła się po jej ramieniu. Ból dodał jej impetu. Obie padły na ziemię, splątane rękami i nogami. Jej dłoń znów natrafiła na rurkę. Eve wykręciła ją z ręki Bowers i odrzuciła na bok. Zdołała wyjąć broń i z błyskiem w oku przystawiła ją do podbródka napastniczki. - Jesteś skończona. - Oddychając urywanie, odwróciła Bowers na brzuch, odgięła jej ramiona w tył i poszukała w kieszeni plastikowych kajdanek. - Aresztuję cię za napad z bronią, ty wredna, kopnięta suko. Zaczęła się uśmiechać i w tej samej chwili znów znalazła się w ciemnościach, siedziała okrakiem na czymś zakrwawionym. Ręce miała czerwone od lepkiej krwi.

Szok, obrzydzenie i oślepiający strach poraziły ją jednocześnie. - Chryste Panie, nie. Ja tego nie zrobiłam. Nie mogłabym. Kiedy ukryła twarz w zakrwawionych dłoniach, Mira zamknęła oczy. - Wystarczy. Koniec programu. - Z bolącym sercem patrzyła, jak ciało Eve drży. Kiedy zdjęto jej kask, ich oczy się spotkały. - Ta faza testu dobiegła końca. Proszę wyjść przez zaznaczone drzwi. Spotkamy się za nimi. Kiedy schodziła z leżanki, kolana się pod nią ugięły, ale opanowała się. Przez chwilę wyrównywała oddech, a potem przeszła do następnego pomieszczenia. Kolejna wyściełana leżanka, krzesło i długi stół, na którym leżały starannie ułożone narzędzia. Kolejne maszyny i monitory. Białe nagie ściany. Weszła Mira. - Masz prawo do półgodzinnej przerwy na odpoczynek. Proponuję, żebyś z niej skorzystała. - Miejmy to już za sobą. - Siadaj, Eve. Usiadła na leżance, starając się usunąć z pamięci zakończone przed chwilą badanie i przygotować się do następnego. Mira zajęła miejsce na krześle i splotła przed sobą dłonie. - Mam dzieci, które kocham - zaczęła. Eve spojrzała na nią ze zdziwieniem. - Mam przyjaciół, bardzo dla mnie ważnych, znajomych i kolegów, których podziwiam i szanuję. Mira cicho westchnęła. - Do ciebie żywię wszystkie te uczucia. - Pochyliła się i mocno uścisnęła rękę Eve. - Gdybyś była moją córką, gdybym miała nad tobą władzę, nie pozwoliłabym ci na tym etapie poddać się testom na poziomie trzecim. Proszę cię, jako przyjaciółka, żebyś się jeszcze zastanowiła. Eve wpatrzyła się w rękę Miry. - Przykro mi, że to dla ciebie takie trudne. - Mój Boże, Eve! - Mira zerwała się z miejsca. Z wysiłkiem starała się opanować emocje. - To jest bardzo inwazyjna procedura. Będziesz bezradna, bez możliwości obrony, fizycznie, umysłowo, emocjonalnie. Jeśli będziesz starała się walczyć, a zrobisz to instynktownie, obciążysz sobie serce. Mogę przeciwdziałać skutkom takiej reakcji i zrobię to. - Mówiła dalej, choć wiedziała, że to bezcelowe. - Kombinacja leków i badań, jakim będę cię musiała poddać, wpłynie fatalnie na twoje samopoczucie. Będziesz miała mdłości, ból głowy, poczujesz zmęczenie, dezorientację, zawroty głowy, być może chwilową utratę panowania nad ciałem.

- Zanosi się na dobrą zabawę. Wiesz, że nie zmienię zdania. Przeprowadzałaś to badanie nieraz, więc wiesz, jak działa. Jaki sens ma ta rozmowa? Żebyśmy obie wystraszyły się na śmierć? Bierzmy się do dzieła. Zrezygnowana Mira podeszła do stołu, wzięła strzykawkę, którą już uprzednio napełniła. - Połóż się i spróbuj się rozluźnić. - Jasne, może przy okazji trochę się zdrzemnę. - Eve położyła się i spojrzała na zimne niebieskie światło na suficie. - Po co to? - Skup się na nim. Patrz na światło, przez światło, wyobrażaj sobie, że jesteś we wnętrzu chłodnej miękkiej kuli. To nie zaszkodzi. Muszę rozpiąć górę twojego kombinezonu. - To dlatego masz w gabinecie niebieskie fotele? Żeby ludzie mogli zatopić się w błękicie? - Niebieski kojarzy się z wodą. - Mira pracowała szybko i delikatnie. Wprawnie odsłoniła ramię Eve. - Możesz osunąć się do wody. Teraz poczujesz lekkie ukłucie powiedziała cicho, wstrzykując pierwszą substancję. - To środek uspokajający. - Nie znoszę chemii. - Wiem. Oddychaj normalnie. Ustawię skanery i monitory. Nie będzie ci nic przeszkadzało. - O to się nie martwię. Masz moją obrączkę? - W głowie już się Eve kręciło, język poruszał się niezdarnie. - Możesz mi ją oddać? - Mam obrączkę. Oddam ci ją, jak tylko skończymy. - Mira zręcznie podłączyła skanery do skroni, nadgarstków i klatki piersiowej Eve. - Już wszystko zabezpieczone. Odpręż się. Niech otoczy cię błękit. Eve dryfowała bezwładnie. Jakaś część jej umysłu zastanawiała się, dlaczego Mira robiła tyle szumu wokół tego badania. To tylko taki bezbolesny, trochę idiotyczny lot. Mira niespokojnym wzrokiem spoglądała na monitory. Puls, ciśnienie krwi, fale mózgowe, wszystko w normie. Na razie. Zobaczyła, że Eve zamknęła oczy, twarz ma rozluźnioną, ciało bezwładne. Pozwoliła sobie pogłaskać ją po policzku. Potem przywiązała jej ręce i nogi do leżanki i sięgnęła po następną strzykawkę. - Słyszysz mnie, Eve. - Mmm. Tak. Czuję się dobrze. - Ufasz mi? - Tak. - To pamiętaj, że jestem tu z tobą. Odlicz od stu do tyłu. Wolno.

- Sto, dziewięćdziesiąt dziewięć, dziewięćdziesiąt osiem, dziewięćdziesiąt siedem. Drugi środek dostał się do jej krwiobiegu. Puls jej podskoczył, oddech stał się nierówny. Dziewięćdziesiąt sześć. Boże! - Ciało jej się wygięło, usiłowała się wyrwać z krępujących ją pęt. Wstrząs przetoczył się przez cały jej organizm. - Nie walcz z tym. Oddychaj. Słuchaj mojego głosu. Oddychaj, Eve. Nie walcz. Tysiące gorących, głodnych insektów pełzało po jej skórze i pod nią. Ktoś ją dusił lodowatymi rękami. Serce usiłowało wyrwać się z piersi, waląc jak młotem. Oślepił ją paniczny strach. Otworzyła oczy i zdała sobie sprawę, że jest skrępowana. - Nie wiąż mnie. Chryste, nie wiąż mnie. - Muszę. Mogłabyś zrobić sobie krzywdę. Ale jestem tutaj. Weź mnie za rękę. - Mira zacisnęła ją na zwiniętej w pięść dłoni Eve. - Jestem tuż obok. Oddychaj wolno, głęboko. Słuchaj mojego głosu. Wolne, głębokie oddechy. Porucznik Dallas! - powiedziała ostro, widząc, że Eve nadal dyszy i się wyrywa. - Dałam ci rozkaz. Przestań się szarpać, oddychaj normalnie. Eve chwyciła powietrze i wypuściła je ze świstem. Ramiona jej dygotały, ale przestała się szarpać. - Patrz na światło - ciągnęła Mira, dobierając dawkę leku i obserwując monitory. Słuchaj mojego głosu. Nie musisz słyszeć nic innego, tylko mój głos. Jestem tutaj. Wiesz, kim jestem? - Doktor Mira. To boli. - Jeszcze tylko chwila. Twój organizm musi przywyknąć. Bierz głębokie, długie oddechy. Patrz na światło. - Mira powtarzała te polecenia raz po raz, monotonnym, cichym głosem, aż zobaczyła, że wykresy na monitorach się wyrównują, a twarz Eve rozluźnia. Jesteś teraz odprężona i słyszysz tylko mój głos. Nadal czujesz ból? - Nie, nic nie czuję. - Jak się nazywasz? - Porucznik Eve Dallas. - Data urodzenia. - Nie wiem. - Miejsce urodzenia. - Nie znam. - Miejsce zamieszkania. - Nowy Jork.

- Stan cywilny. - Zamężna. - Miejsce zatrudnienia. - Nowojorski Departament Policji i Bezpieczeństwa. Komenda Główna... Nie.... Monitory zaczęły piszczeć, sygnalizując zaniepokojenie i dezorientację. - Byłam tam zatrudniona. Zostałam zawieszona. Odebrali mi odznakę. Zimno mi. - To minie. - Mimo to Mira nakazała, żeby podniesiono temperaturę pomieszczenia o pięć stopni. Przez kilka następnych minut zadawała proste, niewinne pytania, żeby ustabilizować jej ciśnienie krwi, fale mózgowe, oddech i rytm serca. - Czy twoje zawieszenie było uzasadnione? - To kwestia procedury. Dopóki trwa śledztwo, nie mogę wykonywać swoich obowiązków. - Czy było uzasadnione? Eve zmarszczyła czoło. - To kwestia procedury - powtórzyła. - Jesteś policjantką do szpiku kości - wymamrotała Mira. - Zgadza się. Ta prosta odpowiedź niemal wywołała uśmiech na ustach lekarki. - Czy używałaś maksymalnej siły podczas wykonywania obowiązków? Odpowiedz tak lub nie. - Tak. Wchodzę na niebezpieczny teren, pomyślała Mira. Wiedziała, że Eve kiedyś kogoś zabiła, jako przerażona dziewczynka. - Czy kiedykolwiek odebrałaś komuś życie w innym celu niż obrona życia własnego lub innego człowieka? W głowie Eve rozbłysnął obraz. Okropny pokój, kałuże krwi, zakrwawiony nóż. Zaszlochała z bólu, wywołanego przez straszliwe wspomnienie. - Musiałam, musiałam. Powiedziała to głosem przerażonego dziecka, więc Mira szybko przystąpiła do dalszego działania. - Eve, odpowiadaj tak lub nie. Czy kiedykolwiek odebrałaś komuś życie w innym celu niż obrona życia własnego lub innego człowieka? - Nie. - Słowo to Eve wypowiedziała gwałtownie. - Nie, nie, nie. On robi mi krzywdę. Nie chce przestać. - Nie zagłębiaj się w to. Słuchaj mojego głosu, patrz na światło. Nie myśl o niczym, o

czym nie każę ci myśleć. Rozumiesz? - Ale to ciągle we mnie jest. Właśnie tego Mira się bała. - Teraz tego nie ma. Nie ma tu nikogo oprócz mnie. Jak się nazywam? - On wraca. - Eve zaczęła dygotać i szarpać się. - Jest pijany, ale nie za bardzo pijany. - Porucznik Dallas, to oficjalna procedura, ustalona przez policyjne nakazy. Jest pani zawieszona, ale nie została pani zwolniona z pracy. Jest pani zobowiązana działać według zasad tej procedury. Rozumie pani swoje obowiązki? - Tak, tak. Boże, nie chcę tutaj być. - Jak się nazywam? - Mira. O, Chryste. Doktor Charlotte Mira. Zostań ze mną, błagała ją w duchu lekarka. Zostań tu ze mną. - Jakie śledztwo prowadziłaś w czasie, kiedy cię zawieszono w obowiązkach? - Śledztwo w sprawie zabójstwa. - Drżenie ustąpiło i wykresy na monitorach zaczęły się wyrównywać. - Wielokrotne zabójstwo. - Czy znałaś posterunkową Ellen Bowers? - Tak. Ona i jej podopieczny pierwsi przybyli na miejsce zabójstw Petrinsky'ego i Spindler. - Miałaś jakieś utarczki z Bowers? - Tak. - Wyraź swoją opinię na temat tych zdarzeń. Przez głowę Eve przelatywało więcej obrazów. Przeżywała je, opowiadając. Żar nienawiści w oczach, który irytował i zdumiewał, zimne słowa, pełne złości oskarżenia. - Czy wiedziałaś, że Bowers złożyła na ciebie skargi? - Tak. - Czy te skargi były uzasadnione? - W rozmowie z nią używałam przekleństw. - Mimo oszołomienia środkami chemicznymi, Eve uśmiechnęła się kpiąco, co napełniło Mirę otuchą. - Można to nazwać złamaniem przepisów. Gdyby nie powaga sytuacji, Mira wybuchnęłaby śmiechem. - Czy zagroziłaś tej funkcjonariuszce przemocą fizyczną? - Nie jestem pewna. Może powiedziałam, że jej dokopię, jeśli dalej będzie wchodziła mi w drogę. Tak przynajmniej sobie pomyślałam. - W swoich zapisach oświadcza, że zdobywałaś służbowe awanse za pomocą

świadczeń seksualnych. Czy to prawda? - Nie. - Czy kiedykolwiek weszłaś w związek seksualny z komendantem Whitneyem? - Nie. - Czy kiedykolwiek weszłaś w związek seksualny z kapitanem Feeneyem? - Chryste, jasne, że nie. Nie pieprzę się z przyjaciółmi, zwłaszcza z pracy. - Czy kiedykolwiek przyjęłaś łapówkę? - Nie. - Czy kiedykolwiek sfałszowałaś raport? - Nie. - Czy zaatakowałaś fizycznie posterunkową Ellen Bowers? - Nie. - Czy przyczyniłaś się do jej śmierci? - Nie wiem. Mira drgnęła zaskoczona. - Czy zabiłaś posterunkową Ellen Bowers? - Nie. - Więc jak mogłaś przyczynić się do jej śmierci? - Ktoś ją wykorzystał, żeby się mnie pozbyć, żeby mnie unieszkodliwić. Chcieli dopaść mnie. Ale z nią poszło im łatwiej. - Sądzisz, że Bowers została zabita przez osobę lub osoby, których tożsamości obecnie nie znamy, żeby odsunąć cię od prowadzonego śledztwa? - Tak. - W jakim stopniu czyni cię to odpowiedzialną za jej śmierć? - Nosiłam odznakę. To była moja sprawa. Potraktowałam to osobiście, zamiast przewidzieć, jak mogą ją wykorzystać. Jestem więc odpowiedzialna za śmierć Bowers. Mira westchnęła i wzięła kolejną strzykawkę. - Skup się na świetle. Już prawie kończymy. Roarke krążył po poczekalni przed gabinetem Miry. Dlaczego to tak długo trwa? Powinien się domyślić, że Eve nie mówi mu prawdy, zapewniając, że nie potrwa to dłużej niż dwie godziny. Powinien na to wpaść, kiedy rano wyszła z domu, mówiąc mu, że nie życzy sobie jego obecności podczas badania. Ale on tu przyszedł i będzie musiała się z tym pogodzić. Minęły już cztery godziny. Jak testy i badania mogą trwać aż cztery godziny? Szkoda,

że bardziej stanowczo nie kazał jej sobie wytłumaczyć, na czym to wszystko będzie polegać. Wiedział coś o testowaniu, któremu musi być poddany każdy policjant po użyciu środków ostatecznych. Nie było to miłe, ale kiedyś już przez to przechodziła. Wiedział, że poziom pierwszy nie jest przyjemnością, a teraz miał jeszcze dojść test prawdy. Nie było to miłe, a badany często musiał przez kilka godzin dochodzić do siebie. Eve da sobie radę i z tym. Dlaczego, do cholery, jeszcze nie skończyli?! Podniósł głowę i zobaczył komendanta Whitneya. Jego oczy stały się lodowate. - Roarke. Miałem nadzieję, że do tej pory będzie już po wszystkim. - Pana obecność wcale jej nie pomoże. Zrobił pan już wystarczająco dużo, komendancie. Whitney spojrzał na niego nieprzeniknionym wzrokiem. Pod oczami miał głębokie cienie. - Wszyscy musimy wypełniać rozkazy i działać według procedur. Bez nich nie byłoby porządku. - Może powiem jasno, co myślę o tych procedurach? - Roarke podszedł bliżej do komendanta. Drzwi się otworzyły. Szybko się odwrócił i na widok Eve bolesny skurcz przeszył mu serce. Była blada jak ściana. Oczy zapadły jej się głęboko, źrenice miała rozszerzone. Chwiała się na nogach, chociaż Mira podtrzymywała ją ramieniem. - Nie powinnaś jeszcze wstawać. Twój organizm potrzebuje więcej czasu na powrót do równowagi. - Chcę stąd wyjść. - Eve strząsnęłaby z siebie ramię lekarki, ale bała się, że upadnie na twarz. Najpierw zobaczyła Roarke'a. Poczuła naraz frustrację i ulgę. - Co ty tutaj robisz? Mówiłam ci, żebyś nie przychodził. - Siedź cicho. - W tej chwili czuł tylko jedno: ślepą furię. Trzema susami znalazł się przy żonie i odciągnął ją od Miry. - Co ty jej najlepszego zrobiłaś? - To, co miała zrobić. - Eve za wszelką cenę starała się ustać o własnych siłach, chociaż znów ogarnęły ją mdłości, a lepki pot wystąpił na całe ciało. Powiedziała sobie, że więcej nie zwymiotuje. Zrobiła to już dwa razy i wystarczy. - Musi się położyć. - Twarz Miry była niemal tak samo blada jak twarz Eve. Pojawiły się na niej głębokie bruzdy wywołane troską. - Jej organizm nie doszedł do normalnego stanu. Proszę, namów ją, żeby się położyła,

a ja ją zbadam. - Muszę stąd wyjść. - Eve spojrzała mężowi prosto w oczy. - Nie mogę tu zostać. - Dobrze. Idziemy. Stała, opierając się o niego całym ciężarem, dopóki nie spostrzegła Whitneya. Instynkt i duma kazały jej wtedy stanąć na baczność. - Panie komendancie. - Dallas. Ubolewam, że ta procedura była konieczna. Doktor Mira musi cię poddać obserwacji, żeby się upewnić, że możesz wracać do domu. - Z całym szacunkiem, komendancie, ale mogę iść, gdzie mi się tylko podoba. - Jack. - Mira czuła się taka bezużyteczna. - Poddała się badaniu na poziomie trzecim. Oczy Whitneya rozbłysły i znów powędrowały ku twarzy Eve. - Poziom trzeci nie był konieczny. Do cholery, wcale nie był konieczny! - Odebraliście mi odznakę - powiedziała cicho Eve, - Poziom trzeci był więc konieczny. - Znów się wyprostowała, modląc się w duchu, żeby Roarke zrozumiał, że musi wyjść z poczekalni o własnych siłach. Doszła do drzwi, zanim znów dostała ataku dreszczy. Kiedy jednak zwrócił się ku niej, stanowczo potrząsnęła głową. - Nie, nie bierz mnie na ręce. Zostaw mi choć trochę dumy. - Dobrze. Trzymaj się. - Otoczył ją ramieniem w talii i poprowadził do windy. - Co to jest poziom trzeci? - To nic przyjemnego. - Głowę przeszywał jej pulsujący ból. - Naprawdę nic przyjemnego. Nie rób mi tylko wymówek. To było konieczne. - Dla ciebie - wymamrotał, wciągając ją do pełnej ludzi windy, kiedy drzwi się rozsunęły. Obraz przed oczami Eve zaczął się zamazywać. Głosy stojących obok ludzi stały się odległe i szumiące jak fale oceanu. Straciła poczucie rzeczywistości i tylko mgliście zdawała sobie sprawę, że Roarke jest blisko. Szeptał jej do ucha, że już są prawie u celu. - Dobrze, dobrze. - Pociemniało jej przed oczami, kiedy zaprowadził ją na parking dla gości. - Mira mnie uprzedziła, że to jeden z efektów ubocznych. Nic wielkiego. - Co jest jednych z efektów? - Cholera, Roarke! Zaraz zemdleję. Złapał ją w ramiona i zaklął głośno, ale tego już nie słyszała.

20 Przez cztery godziny leżała bez przytomności lub pogrążona we śnie. Nie wiedziała, jak dostała się do domu, do łóżka. Na szczęście dla obu stron, nie pamiętała, jak Roarke wezwał Summerseta, a ten, korzystając ze swojej wiedzy medycznej, zbadał ją i zalecił odpoczynek. Kiedy się ocknęła, głowa nadal ją bolała, ale zniknęły mdłości i dreszcze. - Możesz wziąć środek blokujący ból. Nadal oszołomiona, zamrugała i skupiła wzrok na niebieskiej pastylce w ręku Roarke'a. - Co? - Od badania upłynęło już wystarczająco dużo czasu i możesz zażyć środek blokujący. Połknij. - Żadnych prochów. Ja... Nie zdążyła powiedzieć nic więcej, bo Roarke ścisnął jej szczęki i wrzucił pastylkę do ust. - Połknij. Skrzywiła

się,

ale

go

posłuchała,

powodowana

bardziej

odruchem

niż

posłuszeństwem. - Nic mi nie jest. - Jasne. Wybierzemy się gdzieś potańczyć? Usiadła niezdarnie, choć miała wrażenie, że głowa odrywa się od reszty jej ciała. - Czy ktoś widział, jak mdlałam? - Nie. - Dotknął łagodnie jej twarzy. - Twoja reputacja twardziela pozostała nienaruszona. - To już coś. Ale jestem głodna. - Nic dziwnego. Mira twierdzi, że wyrzuciłaś z siebie wszystko, co jadłaś w ciągu ostatniej doby. Dzwoniłem do niej - dodał, kiedy spojrzała na niego pytająco. - Chciałem się dowiedzieć, co ci zrobili. Dostrzegła w jego oczach gniew i troskę. Instynktownie pogłaskała go po policzku. - Będziesz mi robił wymówki? - Nie. Inaczej nie mogłaś postąpić. Teraz uśmiechnęła się i oparła głowę na jego ramieniu. - Byłam wkurzona, kiedy cię tam zobaczyłam, ale głównie na siebie samą za to, że

twój widok tak mnie ucieszył. - Ile czasu trzeba czekać na wyniki? - Dzień, może dwa. Nie chcę teraz o tym myśleć. Mam wystarczająco dużo spraw na głowie, żeby... Cholera, gdzie moje ubranie? Moje dżinsy? W kieszeni miałam dysk. - Ten? - Wziął dysk z nocnego stolika. - Tak. Mira pozwoliła mi go ukraść ze swojego biurka. To profil sprawcy. Muszę go poznać. - Odrzuciła pościel. - Feeney pewnie już dostał dysk, który mu wysłaliśmy. Chyba już dotarł do Wo albo jest w drodze. Jeśli już ją przesłuchał, może Peabody znajdzie okazję, żeby mnie powiadomić, jak poszło. Wstała i zaczęła się ubierać. Nadal była blada, pod oczami miała ciemne sińce. Roarke się domyślił, że jej ból głowy nieco zelżał. Wiedział też, że nie zdoła jej powstrzymać. - Twój gabinet czy mój? - zapytał tylko. - Mój - odparła, szukając w szufladzie zapasu batonów. Znalazła jeden i już miała odgryźć kawałek, kiedy wyrwał jej go z ręki. - Hej! - zaprotestowała. - Po obiedzie. - Jesteś taki surowy. - Miała wielką ochotę na czekoladę, więc uśmiechnęła się do niego zniewalająco. - Tak źle się czułam. Powinieneś mi dogadzać. - Nie znosisz, kiedy to robię. - W zasadzie zaczynam się do tego przyzwyczajać - stwierdziła, kiedy wyciągał ją z sypialni. - Żadnych słodyczy przed obiadem. Zjemy rosół - zadecydował. - Tradycyjny lek na wszystko. Ponieważ czujesz się dużo lepiej, zamówisz go, a ja tymczasem wczytam raport Miry. - Skręcili do jej gabinetu. Chciała trochę ponarzekać. W końcu bolała ją głowa, w żołądku ściskało, nie odzyskała całkowitej równowagi. W innych okolicznościach wściekłaby się, gdyby Roarke zapakował ją do łóżka i pilnował jak strażnik więzienny. Teraz, kiedy doceniłaby jego opiekę, kazał jej przygotować posiłek. Z obrażoną miną weszła do kuchni. W dodatku śmiał się z niej, kiedy się skarżyła. Wyjęła parującą miskę z autokucharza. Wokół rozszedł się niewypowiedzianie smakowity zapach rosołu. Pierwsza łyżka sprawiła jej czystą rozkosz i rozgrzała żołądek. Niemal jęknęła z zachwytu. Zjadła więcej, nie zwracając uwagi na kota, którego przyciągnął tu zapach jedzenia. Ocierał się o łydki Eve, owijając się wokół jej stóp jak pokryta futrem wstążka.

Nie zdołała się powstrzymać i zjadła całą miskę. W głowie jej się przejaśniło, organizm wrócił do normy, a nastrój zdecydowanie się poprawił. Oblizała łyżkę i spojrzała na Galahada. - Dlaczego on zawsze ma rację? - Taki już się urodziłem - odezwał się Roarke od drzwi. Oczywiście uśmiechał się kpiąco. Podszedł do żony i uszczypnął ją w policzek. - Wróciły rumieńce, pani porucznik. Widzę też, że ból głowy minął i apetyt dopisuje. - Zerknął na pustą miskę. - A gdzie moja porcja? Nie tylko Roarke potrafił się kpiąco uśmiechać. Odstawiła pustą miskę, wyjęła pełną z autokucharza i zaczęła jeść. - Nie wiem, gdzie twoja porcja. Może kot zjadł. Roześmiał się i podniósł z podłogi głośno narzekające zwierzątko. - Widzisz, kolego, jaki z niej łakomczuch? Musimy sobie radzić sami. - Sam zaprogramował autokucharza, a Eve na stojąco zjadła resztę zupy. - Gdzie jest mój batonik? - Nie wiem. - Wyjął jedną miskę z maszyny i postawił na podłodze dla kota. Galahad mało nie wskoczył w nią cały. - Może kot go zjadł? - Wyjął swoją porcję rosołu, wziął łyżkę i wyszedł z kuchni. - Masz zgrabny tyłek, asie - skomentowała, idąc za nim. - Wara od mojego fotela zaprotestowała, kiedy usadowił się na jej miejscu. - Może usiądziesz mi na kolanach? - zaproponował z uśmiechem. - Nie mam czasu na takie perwersyjne zabawy. - Ponieważ Roarke się nie poruszył, przysunęła bliżej wolne krzesło, usiadła i wpatrzyła się w monitor. - Przelećmy szybko ten medyczny bełkot - zaproponowała. - O, ile miłych. Dojrzały, opanowany, inteligentny, zorganizowany. - To wszystko wiesz już od dawna. - Tak, ale profile psychologiczne Miry przed sądem są na wagę złota i potwierdzają właściwy kierunek śledztwa. Kompleks Boga. Wysoki poziom wiedzy medycznej i umiejętności chirurgicznych. Prawdopodobnie dwoista natura. Uzdrowiciel i niszczyciel. - Eve zmarszczyła czoło. Pochyliła się i przebiegła wzrokiem tekst. łamiąc przysięgą, że przede wszystkim nie będzie szkodził, postawił się ponad zasadami swojego zawodu. Z całą pewnością jest albo był lekarzem. Biorąc pod uwagę poziom umiejętności, widoczny w sposobie dokonywania morderstw, można uznać, że jest

praktykującym lekarzem, codziennie ratuje życie swoim pacjentom, poprawia jego jakość. Jednakże odbierając życie, ignorując prawa swoich ofiar, pozbył się odpowiedzialności związanej z profesją lekarza. Został niszczycielem. Nie ma wyrzutów sumienia, nie waha się. Mam przekonanie, że jest całkowicie świadom swoich czynów. Uzasadnia je jakimś wyjaśnieniem związanym z medycyną. Wybiera chorych, starych, umierających. To nie są dla niego istoty ludzkie, ale dostarczyciele organów. Sposób, w jaki je pobiera, wskazuje na to, że to jego praca i same organy mają dla niego największe znaczenie. Dostarczyciele nie znaczą więcej niż probówka w laboratorium. Można się jej pozbyć i zastąpić inną. Nadal marszcząc czoło, Eve wyprostowała się. - Dwie natury. - Taki Jekyll i Hyde. Doktor z poczuciem misji - dodał Roarke. - Siedzące w nim zło wzięło górę i zaczęło niszczyć. - Kogo niszczyć? - Zagubionych, niewinnych, a w końcu i jego samego. - Dobrze. - Jej oczy błyszczały zimno. - Ostatnia część mi się podoba. - Urwała na chwilę. - Dwie natury. Nie rozszczepiona osobowość, tak twierdzi Mira. - Nie, To raczej dwie strony jednej monety. Jasna i ciemna. Wszyscy to mamy. - Nie filozofuj mi tu. - Odsunęła się od monitora. Kiedy myślała, odczuwała potrzebę ruchu. - Ale właśnie z tym mamy tu do czynienia. Z jego filozofią. Albo z jej filozofią. Odbiera życie, bo może, bo tego mu potrzeba, bo tak chce. Z jego punktu widzenia dostarczyciele organów, nazwę ich tak z braku lepszego określenia, są całkiem nieważni. Odwróciła się. - Wracamy więc do samych organów, do ich przeznaczenia. I do chwały. Rekonstrukcja, odmłodzenie, uzdrowienie tego, co przez współczesną medycynę uznawane jest za nie do uzdrowienia. O co innego może chodzić? Znalazł jakiś sposób, albo przynajmniej tak mu się wydaje, na przywrócenie do życia obumierających narządów. - Doktor Frankenstein. Kolejny szalony, zepsuty geniusz, którego zniszczy własny umysł. Jeśli przyjmiemy takie założenie, to nie jest on jedynie chirurgiem, ale również naukowcem i badaczem. Poszukiwaczem. - I politykiem. Cholera, muszę dowiedzieć się czegoś więcej o Friendzie. Muszę wiedzieć, co Feeney wyciągnął z Wo. - Dlaczego od razu mi nie powiedziałaś? Chcesz wydruk przesłuchania czy pełny

raport audiowizualny? Zatrzymała się jak wryta. - Nie możesz tego zrobić. Nie możesz włamać się do archiwum przesłuchań. Westchnął głęboko. - Nie wiem, dlaczego toleruję te ciągłe obelgi. Co prawda byłoby prościej, gdybyś zdobyła numer pliku oraz godzinę i datę zapisu. Ale i bez tego dam sobie radę. - Nie chcę nawet wiedzieć, jak to zrobisz. I chyba nie powinnam tu stać i patrzeć, jak łamiesz prawo. - Środki i cele, kochanie. To wszystko tylko środki i cele. - Idę po kawę - wymamrotała. - Po herbatę - poprawił ją. - Wystarczy używek jak na jeden dzień. Ja też się napiję. Dane na temat śmierci Frienda wyświetlę na ściennym monitorze. Podeszła do kuchennego okna, cofnęła się i znów przy nim stanęła. Co ja robię? pytała się w duchu. Jak daleko się jeszcze posunę? Tak daleko, jak będzie trzeba, zadecydowała. W tej samej chwili odezwało się łącze. - Tu Dallas. - Muszę to szybko załatwić. - Peabody miała spiętą twarz, mówiła energicznie. Dzisiaj wczesnym rankiem Louise Dimatto została zaatakowana w klinice. Dowiedzieliśmy się o tym dopiero kilka minut temu. Zabrano ją do Drake'a. Jeszcze nie znam szczegółów, ale jest w krytycznym stanie. - Już tam jadę. - Dallas, Wo również jest w Drake'u. Według raportu, próbowała popełnić samobójstwo. Lekarze mówią, że nie przeżyje. - Cholera! Udało wam się ją przesłuchać? - Nie. Przykro mi. Nadal nie znaleźliśmy Vanderhavena. Mamy Younga. Został zatrzymany do czasu przesłuchania. - Już wyruszam. - Nie pozwolą ci zobaczyć się z Wo ani z Louise. - Będę tam - oznajmiła krótko i przerwała transmisję. Udało jej się dojść do stanowiska pielęgniarki na oddziale intensywnej terapii i dopiero tam ją zatrzymano. - Chodzi o Louise Dimatto. Gdzie leży i jaki jest jej stan? Pielęgniarka zmierzyła ją wzrokiem. - Jest pani rodziną?

- Nie. - Przykro mi. Takich informacji mogę udzielać jedynie członkom rodziny i uprawnionemu personelowi medycznemu. Eve odruchowo sięgnęła do kieszeni i zaraz zacisnęła rękę w pięść, przypominając sobie, że nie ma odznaki, którą mogłaby rzucić pielęgniarce na biurko. - A doktor Tia Wo. Takie samo pytanie. - Taka sama odpowiedź. Eve zaczerpnęła powietrza, mając na końcu języka najgorsze przekleństwa, ale Roarke wystąpił naprzód i zwrócił się do pielęgniarki: - Panno Simmons, doktor Wo i ja zasiadamy w zarządzie tej instytucji. Czy mogłaby pani odszukać jej lekarza prowadzącego i poprosić go o rozmowę ze mną? Nazywam się Roarke. Oczy pielęgniarki się rozszerzyły, policzki poczerwieniały. - Roarke. Tak, proszę pana. Już to robię. Poczekalnia jest po lewej. Natychmiast skontaktuję się z doktorem Waverlym. - Skoro już pani to robi, to proszę skontaktować się również z funkcjonariuszką Peabody - wtrąciła Eve, a pielęgniarka spojrzała na nią wrogo. - Nie mam czasu na... - Niech pani będzie tak miła - przerwał jej Roarke, a Eve pomyślała, że jej mąż mógłby sprzedawać urok osobisty bardziej potrzebującym. - Chcielibyśmy porozmawiać z posterunkową Peabody. Moja żona... - Położył rękę na drżącym ramieniu Eve. - Oboje bardzo się niepokoimy. - Ach, tak. - Pielęgniarka uważnie przyjrzała się Eve, najwyraźniej zaskoczona, że ta potargana kobieta jest żoną Roarke'a. - Oczywiście. Zajmę się tym dla państwa. - Dlaczego nie kazałeś jej, żeby przy okazji padła przed tobą na twarz? - wymamrotała Eve. - Sądziłem, że ci się śpieszy. Poczekalnia była pusta, tylko na ekranach pokazywano najnowszy serial komediowy. Eve nie zwróciła na niego uwagi, tak samo jak na dzbanek z kawą, który zawierał pewnie jakieś obrzydliwe popłuczyny. - To ja ją do tego doprowadziłam przez swoją łapówkę, Roarke, Użyłam twoich pieniędzy, żeby zdobyła dla mnie informacje, do których sama nie mogłam się dostać. - Nawet jeśli to prawda, to ona dokonała wyboru. A za jej obecny stan odpowiedzialny jest ten, kto ją zaatakował.

- Zrobiłaby wszystko, żeby unowocześnić tę klinikę. - Eve przyłożyła czubki palców do oczu i mocno nacisnęła. - To się dla niej najbardziej liczyło. Wykorzystałam ją do zamknięcia sprawy, której już nawet nie prowadzę. Jeśli ona umrze, będę musiała żyć z tą świadomością. - Nie mogę ci powiedzieć, że tak nie jest, ale powtarzam, to nie przez ciebie znalazła się w szpitalu. Jeśli nadal będziesz tak myśleć, rozkleisz się. - Skinął aprobująco głową, kiedy opuściła ręce. - Jesteś zbyt bliska zakończenia tego, co rozpoczęłaś, żeby się rozklejać. Otrząśnij się, Eve, i rób to, co najlepsze. Szukaj odpowiedzi. - Czy te odpowiedzi mają coś wspólnego z moją. siostrzenicą, która leży w śpiączce? Z ponurą zszarzałą twarzą wszedł do poczekalni Cagney. - Co pani tutaj robi? - zapytał gniewnie. - Wciągnęła pani Louise w sprawy, które w ogóle jej nie dotyczą, naraziła ją pani na niebezpieczeństwo dla własnych celów. Podejrzewam, że została napadnięta, kiedy robiła coś dla pani. Teraz walczy o życie. - W jakim jest stanie? - zapytała Eve. - Nie ma pani prawa tu być. Jeśli o mnie chodzi, to jest pani morderczynią, skorumpowaną policjantką i nimfomanką. Pani przyjaciółka reporterka może sobie mówić, co chce, ja i tak wiem, co jest prawdą. - Cagney. - Głos Roarke1a brzmiał miękko. - Jest pan zdenerwowany. Bardzo panu współczuję, ale proszę uważać, co pan mówi. - Niech mówi, co chce. - Eve stanęła między nimi. - Ja też mogę mówić, co chcę. Podziwiam Louise za jasno wytknięty cel w życiu i silny charakter. Rzuciła panu w twarz proponowane przez pana stanowisko w eleganckim centrum medycznym dla bogaczy i poszła własną drogą. Ja przyznaję się do swojego udziału w jej nieszczęściu. A czy pan to potrafi? - To nie było miejsce dla niej. - Jego przystojna, zadbana twarz była teraz zmięta, oczy zapadły się głęboko. - Z jej talentem, umysłem, wykształceniem nie powinna się marnować w klinice dla mętów i śmieci, jakie tacy jak pani codziennie zbierają z ulic. - Takie męty można traktować jak darmowe źródło użytecznych organów? Patrzył jej prosto w oczy. - Takie męty nie wahają się zabić pięknej młodej kobiety dla zdobycia garści żetonów z jej kieszeni, dla narkotyków, którymi starała się ratować ich żałosne życie, Pani wywodzi się właśnie z takich mętów. Oboje się z nich wywodzicie. - Myślałam, że dla lekarza życie jest świętością. - Bo jest. - Szeleszcząc białym fartuchem, do poczekalni wkroczył Waverly. - Colin, nie jesteś dziś sobą. Odpocznij trochę. Robimy wszystko, co da się zrobić.

- Zostanę z nią. - Nie teraz. - Waverly położył rękę na ramieniu Cagneya. Jego spojrzenie było przepełnione współczuciem. - Odpocznij sobie, choćby w korytarzu. Obiecuję, że cię zawiadomię, jeśli nastąpi jakaś zmiana. Będziesz jej potrzebny, kiedy odzyska przytomność. - Tak, masz rację. - Cagney podniósł drżącą rękę do skroni. - Odesłałem siostrę i jej męża do mnie do domu. Powinienem choć przez chwilę dotrzymać im towarzystwa. - To właściwa decyzja. Zadzwonię do ciebie. - Dziękuję. Wiem, że jest pod najlepszą opieką. Waverly odprowadził go do drzwi, coś do niego powiedział, a potem wrócił do poczekalni. - Jest wstrząśnięty. Nawet długie lata pracy lekarskiej nie przygotowują do czegoś takiego. - W jakim ona jest stanie? - dopytywała się Eve. - Ma pękniętą czaszkę. Wystąpiło krwawienie i obrzęk. Operacja się udała. W regularnych odstępach czasu sprawdzamy, czy nie doszło do uszkodzenia mózgu. Jeszcze nie mamy co do tego pewności, ale jesteśmy dobrej myśli. - Czy odzyskała przytomność? - Nie. - Można wiedzieć, co się stało? - Szczegóły zna policja. Ja znam tylko informacje medyczne, a i tego nie wolno mi zdradzać. Proszę mi wybaczyć. Obserwujemy ją bardzo uważnie. - A doktor Wo? Jego znużona twarz jeszcze bardziej poszarzała. - Przed chwilą straciliśmy Tię. Przyszedłem powiedzieć o tym Colinowi, ale nie miałem sumienia dodatkowo go obciążać. Mam nadzieję, że okażecie mu wyrozumiałość. - Muszę zobaczyć wyniki jej badań - wymamrotała Eve, kiedy zostali z Roarkiem sami. - Jak umarła, co zażyła lub zrobiła? Kto ją odnalazł i kiedy? Do cholery, nawet nie wiem, kto się nią zajmował! - Znajdź źródło wiadomości. - Jak, u diabła, mogę... - Urwała. - Daj mi swoje przenośne łącze. Podał jej urządzenie i uśmiechnął się. - Pozdrów ode mnie Nadine. Poproszę, żeby jeszcze raz poszukali Peabody. - Co za spryciarz - wymamrotała Eve, łącząc się z Nadine w jej miejscu pracy. - Dallas, na miłość boską, od kilku dni mnie unikasz. Co się dzieje? U ciebie wszystko

w porządku? Co za banda skurczybyków! Widziałaś mój reportaż? Mnóstwo ludzi chciało potem z nami rozmawiać. - Nie ma czasu na pytania. Potrzebuję informacji. Skontaktuj się ze swoim informatorem z ekipy medycznej, z tym, którego zwykle przekupujesz, i dowiedz się wszystkiego, co tylko możliwe, na temat samobójczej śmierci doktor Tii Wo. W ciągu godziny jej ciało powinno znaleźć się w kostnicy. Chcę znać sposób, czas zgonu, wiedzieć, kto ją znalazł i zgłosi! na pogotowie, kto się zajmuje jej sprawą i jak brzmi nazwisko lekarza prowadzącego. Chcę wiedzieć wszystko. - Nie odzywasz się przez dziesięć dni, aż tu nagle chcesz wiedzieć wszystko. I kto ci powiedział, że kiedykolwiek kogoś przekupiłam? - Dziennikarka zrobiła obrażoną minę. Przekupstwo jest niezgodne z prawem. - W tej chwili nie jestem policjantką, zapomniałaś? Im szybciej to zrobisz, tym lepiej, Nadine. Zaczekaj jeszcze chwilę. Możesz mi znaleźć coś na senatora Briana Waylana z Illinois? - Czy mogę ci znaleźć coś na senatora Stanów Zjednoczonych? - Nadine roześmiała się gardłowo. - W ilu tomach mam to opisać? - W ilu się da. Połóż nacisk na jego opinię o sztucznych organach. Znajdziesz mnie w domu albo przez przenośne łącze Roarke'a. - Nie mam prywatnych numerów twojego męża. Nawet moje ręce nie sięgają tak daleko. - Niech Summerset ci je poda. Dzięki. - Zaczekaj, Dallas. Dobrze się czujesz? Chciałabym... - Przepraszam, nie mam czasu. - Eve przerwała transmisję i podbiegła do drzwi, zobaczywszy w głębi korytarza Peabody. - Gdzie ty się podziewałaś? Musieli dwa razy cię wywoływać. - Jesteśmy tu trochę zajęci. Feeney wysłał mnie, żebym sprawdziła, co z Wo, ale ta piętnaście minut temu przeniosła się na tamten świat. Jej obecna partnerka przy tym była i dostała histerii. Potrzeba było jeszcze dwóch pielęgniarzy, żeby ją obezwładnić i podać środek uspokajający. - Sądziłam, że Wo mieszkała sama. - Okazało się, że miała kochankę, tylko trzymała to w tajemnicy. To ona znalazła ją w łóżku, naszpikowaną barbituranami. - Kiedy? - Zdaje się, że kilka godzin temu. Dowiedzieliśmy się o tym, kiedy przyszliśmy tu w

sprawie Louise. Cartright potraktowała to jako śmierć w podejrzanych okolicznościach, ale wszystko wskazuje na zwykłe samobójstwo. Chyba zaryzykuję i napiję się tej kawy. Peabody podeszła do stołu, powąchała zawartość dzbanka, skrzywiła się, ale napełniła kubek, - Nie stawiła się na przesłuchanie - ciągnęła. - Poszliśmy z Feeneyem do niej do domu, mieliśmy zezwolenie na wejście. Ale jej tam nie było. Sprawdzaliśmy, czy nie ma jej w pracy, niczego się jednak nie dowiedzieliśmy. Potwierdzono tylko, że przedtem była w swoim gabinecie i na oddziale transplantologii. Poszliśmy do Younga, ale nic nam nie powiedział, zasłaniając się prawem. Zatrzymaliśmy go do czasu formalnego przesłuchania jutro rano, tyle że pewnie na noc wyjdzie za kaucją. Wybieraliśmy się z powrotem do Wo, kiedy dotarła do nas wiadomość o Louise, więc przyszliśmy tutaj. - Przełknęła łyk kawy. - A tobie jak minął dzień? - Do bani. Co wiesz o sprawie Louise? Peabody zerknęła na zestaw naręczny, a Eve skrzywiła się z irytacją. - Cholera, przepraszam, ale nie mam za dużo czasu. - Nie przejmuj się. Wiem, że jesteś na służbie i obowiązki cię wzywają. - Miałam dzisiaj w planie kolację we francuskiej restauracji i być może trochę wyuzdanego seksu. - Peabody spróbowała się uśmiechnąć. - Jak widzisz, nic z tego nie wyszło. Louise oberwała w klinice. Uderzenie w głowę. Złamany prawy nadgarstek świadczy o tym, że się broniła. Zakładamy, że widziała napastnika. Posłużył się łączem z jej biurka. - Chryste, to wymaga siły. - Tak. Potem zostawił ją w jej gabinecie. Jest tam mała szafka na leki. Włamano się do niej i ukradziono zawartość. Stało się to między trzecią a czwartą dziś po południu. Kończyła pracę o trzeciej, ostami pacjent wyszedł o trzeciej dziesięć. Lekarz, który zaczynał po niej, znalazł ją po czwartej. Wezwano pogotowie i przewieziono ją tutaj. - Jakie ma, twoim zdaniem, szanse? - To bardzo dobry szpital. Niektóre sprzęty wyglądają jak wzięte prosto z NASA II. Zajmuje się nią cały pułk lekarzy, Przy drzwiach postawiliśmy mundurowego funkcjonariusza. Ma jej pilnować dwadzieścia cztery godziny na dobę. - Peabody skończyła kawę. - Słyszałam, jak pielęgniarki mówiły, że jest młoda i silna. Serce i płuca ma w doskonałym stanie. Badania mózgu nie wykazują niczego niepokojącego. Jak na razie. Jednak już nie mogą się doczekać, kiedy wyjdzie ze śpiączki. Im dłużej jest nieprzytomna, tym większy powód do niepokoju. - Muszę cię prosić, żebyś mnie zawiadomiła, jeśli nastąpi jakaś zmiana. Chcę o tym

wiedzieć. - Nie musisz mnie prosić. Na mnie już czas. - Dobrze. Powiedz Feeneyowi, że analizuję kilka problemów. Skontaktuję się z nim, jeśli trafię na coś interesującego. - Zrobię to. - Peabody ruszyła do drzwi, ale się zawahała. - Powinnaś to chyba wiedzieć. Plotka głosi, że komendant naciska na szefa. Interweniował w wydziale spraw wewnętrznych i nęka Baxtera, żeby ten jak najszybciej zamknął sprawę Bowers. Był na sto sześćdziesiątym drugim komisariacie i trochę tam powęszył na własną rękę. Można powiedzieć, że robi wszystko, żebyś wróciła do pracy. Eve nie wiedziała, co powinna teraz czuć. - Dziękuję, że mi powiedziałaś - odparła. - Jeszcze jedno. Na osobiste konto Rosswella od dwóch miesięcy wpływają regularne depozyty w wysokości dziesięciu tysięcy każdy. Wszystko przesyłane elektronicznie. Peabody uśmiechnęła się, widząc czujny błysk w oczach Eve. - Ten facet siedzi w gównie po uszy. Feeney już napuścił na niego Webstera. - Ładnie się to zgrywa z datą zabójstwa Spindler. Dobra robota. Roarke zaczekał, aż Eve zostanie sama, i dopiero wtedy wrócił do poczekalni. Siedziała na poręczy kanapy i patrzyła na swoje dłonie. - Ma pani za sobą długi dzień, pani porucznik. - No. - Potarła kolana, otrząsnęła się z zamyślenia i spojrzała na męża. - Pomyślałam sobie, że moglibyśmy go zakończyć czymś specjalnym. - Doprawdy? - Co powiesz na nocne włamanie? Uśmiechnął się szeroko. - Kochanie, myślałem, że już nigdy o to nie poprosisz.

21 - Ja prowadzę. Roarke znieruchomiał z dłonią na drzwiach wozu i uniósł brwi. - To mój samochód - zaprotestował. - Ale mój pomysł. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, stojąc przy drzwiach od strony kierowcy. - Dlaczego tak bardzo chcesz prowadzić? - Dlatego. - Dziwnie speszona, włożyła ręce do kieszeni. - Nie śmiej się ze mnie. - Postaram się. Więc dlaczego? - Bo zawsze siedzę za kierownicą, kiedy jestem w pracy i prowadzę śledztwo. Więc teraz też chcę się czuć jak funkcjonariusz policji, a nie kryminalistka. - Rozumiem. To całkiem logiczne. Siadaj za kierownicę. Weszła do samochodu, a Roarke podszedł do drugich drzwi. - Śmiejesz się ze mnie za moimi plecami? - Oczywiście. - Usiadł i wyprostował nogi. - Żeby wyglądało to tak do końca oficjalnie, musiałbym być w mundurze. Nawet bym się na to zgodził, tylko za nic nie włożę tych obrzydliwych policyjnych butów. - Żartowniś - wymamrotała. Cofnęła samochód, zawróciła z pomocą kontrolowanego poślizgu i wyjechała na podjazd. - Szkoda, że ten wóz nie ma syreny. Ale możemy udawać, że nic w nim nie działa, i wtedy będziesz się czuła jak w pracy. - Używaj sobie, ile chcesz. No, dalej. - Może będę się zwracał do ciebie „panie władzo". To takie seksowne. - Spojrzała na niego gniewnie, ale tylko się uśmiechnął. - Dobra, już skończyłem. Jak zamierzasz to rozegrać? - Chcę się dostać do kliniki, poszukać danych, które miała mi dostarczyć Louise, i zwiać szybko, jak się da. Najlepiej tak, żeby nie złapał nas żaden patrolowy android. Spodziewam się, że z pomocą twoich zręcznych paluszków wszystko nam się uda. - Dziękuję, kochanie. - Dla ciebie „panie władzo", asie. - Przejechała przez obłok dymu, wydobywającego się z grilla na rogu, i skierowała się na południe. - Nie mogę uwierzyć, że to robię. Chyba zwariowałam. Zupełnie mi odbiło. Przekraczam wszelkie granice.

- Pomyśl o tym inaczej. Granice się zmieniają. A ty tylko za nimi podążasz. - Jeśli nadal będę tak podążać, to skończę z kajdankami na rękach. Zawsze działałam zgodnie z prawem. Wierzę w prawo. A teraz muszę zmieniać niektóre paragrafy. - Możesz jeszcze wrócić do domu i naciągnąć kołdrę na głowę. - No, tak... trzeba wybierać. Ja już wybrałam. Znalazła na drugim poziomie wolne miejsce do parkowania, jakieś cztery przecznice od kliniki przy Canal Street, i postawiła samochód między powietrznym skuterem a poobijaną furgonetką. Jeśli ktoś tu zajrzy, samochód Roarke'a rzuci mu się w oczy jak łabędź między ropuchami, ale przecież prawo nie zabrania jeździć eleganckim samochodem po zakazanej dzielnicy. - Nie chcę parkować bliżej kliniki. Ten wóz ma zabezpieczenia przeciw włamaniu i zniszczeniom, tak? - Oczywiście. Uruchomić system zabezpieczeń - polecił, wysiadając. - Jeszcze jedno. Sięgnął do kieszeni. - Panie władzo, proszę nie zapomnieć o broni. - Co ty chcesz z tym, do cholery, zrobić?! - Wyszarpnęła mu z ręki broń. - Daję to tobie. - Nie masz zezwolenia na noszenie tego typu broni. Ja też nie. - Syknęła zirytowana, kiedy znów uśmiechnął się kpiąco. - Cicho siedź - burknęła i wsunęła broń do tylnej kieszeni. - Kiedy wrócimy do domu, będziesz mogła udzielić mi nagany - powiedział, kiedy zeszli na poziom ulicy. - Staraj się nie myśleć o seksie. - Dlaczego? Jestem tu taki szczęśliwy. - Objął ją ramieniem i razem poszli ulicą. Podejrzane typy, kręcące się w bramach, na ich widok ukryły się w cieniu, odstraszone stalowym spojrzeniem oczu Eve lub ostrzegawczym błyskiem w oczach Roarke'a. - Ta klinika to ruina - wyjaśniła Eve. - Nie ma tam kamer ochrony ani elektronicznych czujników przy wejściu. Jednak zamki są dość przyzwoite. Przechowują tam narkotyki, więc musieli zainstalować zamki zgodne z wymaganiami, Będzie też alarm antywłamaniowy. Cartright tu była z ekipą, a to dobra policjantka, więc pewnie prawidłowo zabezpieczyła miejsce zdarzenia. Nie mam już kodu dostępu. - Masz coś lepszego. Masz mnie. - No. - Zerknęła na niego i po wyrazie twarzy poznała, że Roarke doskonale się bawi. - Mogę cię nauczyć, jak forsować zamki. To było aż nazbyt kuszące. Bardzo jej teraz brakowało odznaki i ciężaru broni w kaburze.

- Będę stała na czatach i pilnowała, żeby nie przeszkodził nam jakiś patrolowy android czy kto inny. Jeśli uruchomisz alarm, po prostu odejdziemy. - Litości. Od dziesiątego roku życia nie uruchomiłem niechcący żadnego alarmu. Obrażony, stanął przed drzwiami kliniki, a Eve zaczęła krążyć wokół budynku. Zamyślona, chodziła tam i z powrotem. Jedno wydarzenie pociągało za sobą drugie. Stare urazy z akademii, martwy bezdomny, śmiertelny spisek i oto znalazła się tutaj pozbawiona odznaki, stała na czatach, a jej mąż włamywał się do kliniki. Jak miała wrócić do normalności? Odwróciła się, chcąc mu powiedzieć, żeby przestał. Roarke tymczasem patrzył na nią spokojnie, a drzwi już stały otworem. - Wchodzimy czy nie, pani porucznik? - Pieprzyć to. - Minęła go i weszła do środka. Zamknął za nimi drzwi i włączył kieszonkową latarkę. - Gdzie jest gabinet? - Na tyłach. Zamek w drzwiach trzeba zwolnić od środka. - Potrzymaj. - Podał jej latarkę i gestem wskazał, gdzie ma skierować wąski strumień światła. Przykucnął i obejrzał zamek. - Od lat już takiego nie widziałem. Louise jest optymistką, jeśli myśli, że wystarczy jej pół miliona dolarów. Wyjął coś, co wyglądało jak pióro, rozkręcił i dotknął długiego, cienkiego drutu, który wysunął się z wnętrza. Znała go już dość długo, łączył ich intymny związek, ale on nadal ją zaskakiwał. - Stale nosisz przy sobie narzędzia włamywacza? - Cóż... - W skupieniu wsunął drut w szczelinę. - Nigdy nic nie wiadomo, prawda? Mam. Zaraz będzie gotowe. - Lekko poruszył drutem, nasłuchując charakterystycznego szczęku zapadki. Rozległo się ciche brzęczenie i zamek ustąpił. - Pani pierwsza. - Zdolny jesteś. - Weszła do małego korytarza, oświetlając drogę latarką. - W gabinecie nie ma okna - ciągnęła. - Można będzie zapalić światło. - Nacisnęła przełącznik i zamrugała, żeby przyzwyczaić wzrok. Jeden rzut oka wystarczył, żeby sprawdzić, że ekipa wykonała swoje zadanie, zostawiając po sobie zwykły bałagan. Wszystko pokrywała gruba warstwa proszku do zdejmowania śladów. - Już pobrali odciski palców, włókna, włosy, krew, płyny. To wiele nie pomoże. Codziennie przewija się przez to pomieszczenie mnóstwo ludzi. Wszystkie dowody już zebrane, ale nie chcę niczego tu ruszać, jeśli nie muszę.

- Interesuje nas tylko komputer. - A także dyski, jeśli Louise już znalazła te dane. Ty włącz komputer. Ja poszukam w dyskach. Roarke usiadł przy klawiaturze i szybko dał sobie radę z hasłem dostępu. Eve przejrzała dyski na półce. Na każdym znajdowało się nazwisko pacjenta. Nazwiska Spindler brakowało. Ze zmarszczonym czołem przeszła do następnej półki z dyskami. Te były oznaczone nazwami chorób i typami uszkodzeń ciała. Zwykła medyczna kartoteka, pomyślała Eve i nagle znieruchomiała. Na jednym z dysków przeczytała napis „Syndrom Dallas". - Wiedziałam, że to bystra dziewczyna. - Zdjęła dysk z półki. - Cholernie bystra. Mam go. - Jeszcze nie skończyłem się bawić. - Wystarczy odczytać zawartość dysku. - Znieruchomiała i wyjęła z kieszeni łącze. Zablokować przekaz wideo - poleciła i odebrała połączenie. - Dallas. - Tu Peabody. Louise się ocknęła. Prosi, żebyś przyszła. Wprowadzimy cię, ale musisz się pośpieszyć. - Już jadę. - Wejdź schodami od wschodniej strony. Przeprowadzę cię. Tylko szybko. - Wyłącz to - poleciła, chowając łącze. - Musimy jechać. - Już skończyłem. Tym razem ja prowadzę. Eve ucieszyła się z tej propozycji. Miała opinię szybkiego, czasem wręcz brawurowego kierowcy, ale w porównaniu z Roarkiem prowadziła jak matrona z przedmieścia, odwożąca dzieci do szkoły. Nie zdążyła się nawet zdenerwować, kiedy z piskiem zahamował na parkingu przed centrum Drake'a. Nie tracąc czasu, wyskoczyła z samochodu i pobiegła do schodów we wschodnim skrzydle. Peabody już czekała i otworzyła przed nią drzwi. - Waverly wróci do niej za kilka minut. Daj mi tylko czas, żebym zluzowała mundurowego przy drzwiach. Feeney już u niej jest, ale ona chce mówić tylko z tobą. - Jakie są rokowania? - Jeszcze nie wiem. Nie chcą powiedzieć. - Peabody spojrzała na Roarke'a. - Nie mogę cię wpuścić. - Zaczekam. - Załatwię to szybko - obiecała asystentka jego żony. - Zachowaj czujność.

Odeszła, prostując się, żeby dodać sobie powagi. Eve cicho stanęła u wylotu korytarza i lekko się wychyliła, żeby widzieć drzwi do sali Louise. Zobaczyła, jak Peabody zerka na swój zestaw naręczny, wzrusza ramionami i daje funkcjonariuszowi znak, że może sobie zrobić przerwę, a ona przejmie jego obowiązki. Funkcjonariusz nie wahał się ani chwili. Odszedł szybkim krokiem do poczekalni, gdzie było jedzenie, kawa i krzesła. - To nie potrwa długo - zapewniła Eve i podbiegła do drzwi, które otworzyła jej Peabody. Sala była większa, niż oczekiwała, i słabo oświetlona. Feeney skinął jej głową i zasłonił okna, żeby nikt z zewnątrz ich nie widział. Louise leżała na szpitalnym łóżku. Jej głowę spowijały bandaże równie białe jak jej twarz. Była podłączona pod liczne kroplówki i czujniki, wokół szumiała, błyskała i popiskiwała aparatura medyczna. Ranna poruszyła się, kiedy Eve podeszła do łóżka. Otworzyła podbite oczy i spojrzała na nią półprzytomnie. Lekki uśmiech rozciągnął jej usta. - Zarobiłam na ten milion bez najmniejszej wątpliwości. - Przykro mi. - Eve zacisnęła palce na poręczy łóżka. - Przykro ci. - Louise roześmiała się słabo i podniosła rękę. Nadgarstek był unieruchomiony przezroczystym sztywnym opatrunkiem, - Następnym razem ty nadstawisz głowę, a mnie będzie przykro. - Umowa stoi. - Mam te dane. Zapisałam je na dysku i... - Już je mam. - Eve bezradnie dotknęła ręki Louise. - Nie martw się. - Już masz? Więc po co ja ci byłam potrzebna? - Jako zabezpieczenie. Louise westchnęła i zamknęła oczy. - Nie wiem, czy ci się na wiele przydadzą. Wydaje mi się, że ta sprawa sięga bardzo głęboko. To przerażające. Naszpikowali mnie mocnymi środkami. Zaraz chyba odlecę. - Powiedz mi, kto cię zranił. Widziałaś napastnika. - Tak. Jakie to głupie. Byłam wkurzona. Dla bezpieczeństwa schowałam dysk i postanowiłam, że sama się tą sprawą zajmę. Zmierzę się z przeciwnikiem na swoim własnym gruncie. Trochę słabo się czuję, Dallas. - Powiedz mi, kto cię zaatakował. - Wezwałam ją, na chwilę straciłam czujność. Zaskoczyła mnie. Nigdy bym nie pomyślała, że to Jan. Wierna pielęgniarka. Dobierz się do niej, Dallas. Nie mogę jej sama

dokopać, bo nie dam rady utrzymać się na nogach. - Zrobię to w twoim imieniu. - Dopadnij wszystkich sukinsynów - wymamrotała Louise niewyraźnie i zapadła w sen. - Mówiła do rzeczy - powiedziała Eve do Feeneya, nie zdając sobie sprawy, że nadal trzyma ranną ze rękę. - Gdyby miała jakieś uszkodzenie mózgu, nie mówiłaby tak logicznie. - Powiedziałbym, że ta panna ma twardą głowę. Jan? - Wyjął notatnik. - Pielęgniarka z kliniki? Zgarnę ją. Eve włożyła rękę do kieszeni. Czuła się bezsilna. - Zawiadomisz mnie, jak ci poszło? - I to natychmiast. - Spojrzał jej w oczy. - Dobrze. Świetnie. Lepiej stąd pójdę, zanim mnie ktoś namierzy. - Zatrzymała się z ręką na klamce. - Feeney? - Słucham. - Peabody to dobra policjantka. - Rzeczywiście. - Jeśli nie wrócę, poproś Cartright, żeby wzięła ją pod opiekę. W gardle go ścisnęło, więc nerwowo przełknął ślinę. - Wrócisz, Dallas. Odwróciła się i znów spojrzała mu oczy. - Jeśli nie wrócę, niech Cartright ją weźmie - powtórzyła spokojnie. - Peabody chce zostać w wydziale zabójstw, awansować na detektywa. Cartright jej w tym pomoże. Zrób to dla mnie. - Dobrze. - Przygarbił się nieco. - W porządku. Cholera! - mruknął do siebie, kiedy zniknęła za drzwiami. - Cholera! W drodze do domu Roarke milczał, zgadując, że Eve potrzebuje ciszy. Był pewien, że w duchu towarzyszy Feeneyowi i Peabody w drodze do mieszkania Jan, staje przed drzwiami podejrzanej, wygłasza standardową formułkę. I wyważa drzwi jednym kopnięciem, ponieważ zachodzi taka potrzeba. - Przydałoby ci się trochę snu - powiedział, kiedy weszli do domu. - Ale pewnie chcesz pracować. - Muszę to przejrzeć. - Wiem. - Znów patrzyła nieszczęśliwym wzrokiem; zmęczenie wyciskało swoje piętno na jej twarzy. - A ja muszę zrobić to.

- Przyciągnął ją do siebie i przytulił. - Nic mi nie jest. - Jednak nie odsunęła się, tylko przez chwilę napawała się jego bliskością. - Dam sobie radę, cokolwiek mnie jeszcze spotka, żebyśmy tylko zamknęli śledztwo. Jeśli nie, będzie mi bardzo trudno. - Doprowadzisz śledztwo do końca. - Pogładził ją po głowie. - Oboje się o to postaramy. - A jeśli znowu zacznę się obrażać na cały świat, to mi przyłóż. - Uwielbiam bić żonę. - Wziął ją za rękę i poprowadził na górę. - Lepiej będzie, jak użyjemy mojego nierejestrowanego sprzętu. Jeden komputer zaprogramowałem na przeszukiwanie ukrytych plików z laboratorium. Może na coś trafił. - Mam dysk, który nagrała Louise. Nie oddałam go Feeneyowi. - Zatrzymali się na chwilę i Roarke odkodował zamek w drzwiach. - Nie poprosił o niego. - Dobrze wybrałaś sobie przyjaciół. No, proszę, jak pilnie pracuje. - Zerknął na konsoletę i uśmiechnął się na widok wyników z przeszukiwania kartoteki w Drake'u. - Zdaje się, że coś mamy. Interesujące megabajty utajnionych danych. Będę musiał nad tym popracować. Dobrze to ukrył, tak jak swój prywatny rejestr, ale teraz już wiem, jak funkcjonuje jego umysł. - Możesz to wczytać gdzieś na boku? - Podała mu dysk. Wsunął go do innego komputera, usiadł za główną konsoletą, a Eve zmarszczyła czoło. - Wyświetl na monitorach dane o śmierci Frienda - poprosiła. - I pewnie chcesz kawy? - Prawdę mówiąc, wolałbym brandy. Dzięki. Przewróciła oczami i poszła napełnić kieliszek. - Wiesz,, powinieneś sprowadzić kilka androidów, a nie zostawiać wszystkiego temu sztywniakowi Summersetowi... - Mam wrażenie, że zaraz obrazisz się na cały świat. Zamknęła usta, nalała mu brandy, zamówiła sobie kawę i usiadła plecami do męża. Najpierw wzięła się za materiały na temat śmierci doktora Westleya Frienda. Nie zostawił listu pożegnalnego. Według rodziny i najbliższych przyjaciół, przed śmiercią był przygnębiony i rozkojarzony. Podejrzewali, że to skutek przepracowania, niezliczonych wykładów, występów w mediach i udziału w reklamie produktów NewLife. Znaleziono go martwego w jego gabinecie w klinice Nordick, za biurkiem. Obok na podłodze leżała strzykawka. Barbiturany. Eve zamyśliła się i zmrużyła w skupieniu oczy. Tak samo jak u Wo.

Nie wierzyła w zbiegi okoliczności. Ale wierzyła w ustalony szablon działania, w powtarzalność i rutynę. W czasie poprzedzającym śmierć Friend stał na czele zespołu wybitnych lekarzy i naukowców, zajmujących się jakimś tajnym projektem. Z ponurą satysfakcją zauważyła, że na liście członków znajdują się nazwiska Cagneya, Wo i Vanderhavena. Ten sam wzór, pomyślała. Spisek. Jaki to tajny projekt opracowywałeś, Friend? Dlaczego to cię zabiło? - To sięga bardzo głęboko - wymamrotała. - I oni wszyscy w tym siedzą. - Odwróciła się do Roarke'a. - Trudno znaleźć mordercę, jeśli jest ich cała banda. Ilu z nich ma w tym swój udział? Ilu wiedziało, ale patrzyło na to przez palce? Zwarli szeregi. - Potrząsnęła głową. - To się nie kończy na lekarzach. Znajdziemy jeszcze policjantów, polityków, menedżerów, inwestorów. - Na pewno masz rację. Nie pomoże ci, jeśli będziesz to brała tak osobiście. - Inaczej wziąć się tego nie da. - Oparła się o biurko. - Odczytaj mi dysk Louise. Rozległ się głos młodej lekarki: Dallas, wygląda na to, że jesteś mi winna pięćset tysięcy. Nie jestem pewna... - Wycisz to, dobrze? - Roarke wziął kieliszek z brandy i jedną ręką naciska! klawisze. - Rozprasza mnie to. Eve zacisnęła zęby i wyciszyła zapis. Nie znoszę wypełniać poleceń, stwierdziła w duchu. To się musi skończyć. Nagle przyszło jej do głowy, że nawet jeśli przywrócą ją do pracy, to i tak zdegradują do stopnia detektywa albo wręcz posterunkowej. Miała ochotę bić głową o konsoletę i krzyczeć. Odetchnęła kilka razy i skupiła się na monitorze. - Nie jestem pewna, co to wszystko znaczy, ale mam kilka teorii i żadna z nich mi się nie podoba. Zobaczysz w zapisach z tego dysku, że z głównego łącza kliniki regularnie wychodziły rozmowy do centrum Drake 'a. Jest prawdopodobne, że od czasu do czasu nasi lekarze kontaktowali się z centrum w sprawie konsultacji, ale tych rozmów jest za dużo i wszystkie wyszły z głównego łącza. Lekarze na dyżurach korzystają z łącza w gabinecie. Głównego łącza używają na ogół pielęgniarki i personel biurowy. Są też rozmowy z Nordick w Chicago. W klinice bardzo rzadko łączymy się z jakimś ośrodkiem poza naszym stanem, chyba że któryś z pacjentów był w nim leczony i ma tam swoją kartotekę. Czasami, w bardzo rzadkich przypadkach, szukamy specjalistów w odległych placówkach. To samo można powiedzieć o centrach w Londynie i Paryżu. Znajdziesz tu kilka rozmów z tymi ośrodkami.

Sprawdziłam, że w każdym przypadku łączono się z laboratoriami, zajmującymi się transplantologią w danym centrum. Sprawdziłam leż harmonogram dyżurów personelu i wyszło mi, że tylko jedna osoba była obecna w czasie, kiedy odbywano każdą z podejrzanych rozmów. Kiedy skończę to nagranie, pogadam z nią Ciekawe, jak będzie próbowała to wyjaśnić. Chyba nie zdoła mnie przekonać. Jednak chcę dać jej szansę, zanim zawiadomię policję. Zakładam, że w rozmowach z funkcjonariuszami policji nie powinnam wymieniać twojego nazwiska. A co powiesz na małą premię? Nie nazwiemy tego szantażem. Ha, ha. Dopadnij tych morderców, Dallas. Louise. - Czy nie mówiłam ci wyraźnie, że masz tylko poszukać danych? - wymamrotała Eve. - Co też ci strzeliło do głowy? Sprawdziła, która godzina, i wyliczyła, że Feeney i Peabody właśnie zgarniają Jan na przesłuchanie. Oddałaby dziesięć lat życia, żeby być w pokoju przesłuchań i prowadzić tę rozmowę. Tylko się nie obrażaj na cały świat, nakazała sobie w duchu i zaczęła przeglądać zapisy rozmów z kliniki, kiedy odezwało się łącze. - Dallas - zgłosiła się. Zobaczyła twarz Feeneya i zmarszczyła czoło. - Już po przesłuchaniu? - Nie. - Ale zgarnęliście ją? - Coś w tym rodzaju. Właśnie wkładają ją do czarnego worka. Znaleźliśmy ją w jej mieszkaniu. Nie żyła od niedawna. Ktokolwiek ją załatwił, zrobił to szybko i wprawnie. Jedno uderzenie w głowę. Ze wstępnych szacunków wynika, że stało się to mniej niż pół godziny przed naszym przyjściem. - Cholera! - Eve zamknęła oczy i skupiła się. - To znaczy, że mniej więcej wtedy, jak Louise odzyskała przytomność. Można się było domyślić, że widziała napastnika i będzie mogła go zidentyfikować. - Ktoś nie chciał dopuścić, żeby Jan zaczęła sypać. - Feeney zacisnął usta. - Zgadza się. - A więc ślad znów prowadzi do Drake'a. Wo wyeliminowana. Musimy sprawdzić, gdzie w tym czasie byli inni lekarze z naszej krótkiej listy podejrzanych. Masz dyski ochrony szpitala i z budynku Jan? - Peabody właśnie je konfiskuje. - Na pewno nie zrobił tego osobiście. Nie jest idiotą. Trzeba będzie znaleźć androida,

metr osiemdziesiąt pięć, dobrze zbudowanego, rasy białej, oczy brązowe, włosy ciemnoblond. Ktoś go jednak musiał zaprogramować i aktywować. - Android. - Feeney skinął głową. - McNab natrafił na coś, skanując dane na temat jednostek z mechanizmem samozniszczenia. Senator Waylan przewodniczył podkomisji do spraw badania zastosowań militarnych takich jednostek. - Mam przeczucie, że nasz senator nie wystartuje w następnych wyborach. - Przetarła oczy. - Sprawdź rejestr androidów z ochrony Drake'a. Obudź McNaba. Niech uruchomi przeszukiwanie systemowe, jeśli uda ci się uzyskać zezwolenie. Nawet jeśli program skasowano, coś powinien znaleźć. A kiedy... - Umilkła, jakby nagle coś sobie przypomniała. Przepraszam. Tak tylko głośno myślałam. - Bardzo dobrze myślałaś, dziecko. Jak zawsze. Mów dalej. - Chciałam powiedzieć, że Westley Friend wybrał taki sam sposób samobójstwa jak doktor Wo i że oboje, wraz ze znaną nam dobrze galerią postaci, byli zaangażowani w jakiś tajny projekt. To wszystko za bardzo się ze sobą łączy. Może ktoś zasugeruje Morrisowi, że śmiertelna dawka barbituranów mogła być wstrzyknięta przemocą. - To szpilkę Wo znaleźliśmy na miejscu zabójstwa. - Tak, i to był jedyny błąd w tej sprawie. Trochę to wszystko zbyt oczywiste. - Coś wyczuwasz, Dallas? Może kozła ofiarnego? - Właśnie tak. Ciekawe, ile ona wiedziała. Gdybym miała dostęp do jej osobistych zapisów... - Chyba obudzę McNaba. Niech chłopak trochę popracuje. Bądź w pogotowiu. - Nic innego nie mam w planach. Po zakończonej transmisji Eve wzięła kawę i zaczęła krążyć po gabinecie. Wszystko musiało się zacząć od Frienda. Nowy rewolucyjny implant, przez który pewne programy badawcze, dotychczas bardzo obiecujące, zostały wstrzymane. A to oznaczało obcięcie funduszy i koniec nadziei na chwałę dla tych, którzy się w nie zaangażowali. - A jeśli grupa lekarzy i innych zainteresowanych kontynuowała badania w ukryciu? Stanęła nad mężem i skrzywiła się, widząc, że skupił się na pracy. - Przepraszam. - Nie szkodzi. Odkryłem pewien szablon. Teraz to już zwykła rutyna. - Podniósł wzrok. Eve była skupiona, niespokojna i spięta. Nareszcie znów jest sobą, stwierdził z zadowoleniem. - Jaką masz teorię? - To nie jest samotny lekarz szaleniec - zaczęła. - Spójrz na nasze śledztwo. Nie dałabym rady sama. Mam do dyspozycji ciebie i twoje podejrzane umiejętności. Jest Feeney, Peabody i McNab. Wszyscy omijają przepisy, żeby przekazywać mi dane. Zwerbowałam też

lekarkę. Nawet Nadine zbiera dla mnie wiadomości. To zbyt wielka sprawa dla jednego policjanta, i to odciętego od systemu. Potrzebne są kontakty, informatorzy, pomocnicy, eksperci. Tu wchodzi w grę cały zespół. On zgromadził wokół siebie zespół. Wiemy, że pracowała dla niego ta pielęgniarka. Zgaduję, że przekazywała mu informacje o pacjentach korzystających z kliniki lub medibusu, o bezdomnych, prostytutkach, dealerach, ćpunach. O mętach, dostarczycielach organów - zakończyła. - Kontaktowała się z kimś w sprawie potencjalnych dawców. - Roarke skinął głową. W każdym interesie najważniejszy jest sprawny obieg informacji. A to wygląda mi na prężny interes. - Przekazywała dane prosto do laboratoriów. Ten, z kim się kontaktowała, weryfikował kandydatów. Można powiedzieć, że była menedżerem średniego szczebla. - Możliwe. - Założę się, że miała gdzieś na koncie niezłą sumkę. Oni dobrze płacą. Wiemy, że ich współpracownikiem w laboratorium był Young. W każdym interesie potrzebny jest komputerowy dziwak, prawda? - Centrum Drake'a to olbrzymia instytucja, a nasz dziwak właściwie zarządzał działem badania organów. Wiedział, gdzie ukryć organy pozyskane nielegalnie. Miał też uprawnienia medyczne. Mógł asystować chirurgowi, wiedział, jak przechowywać organy, jak je transportować. To już drugi współpracownik. Podeszła do autokucharza i wzięła sobie kawę. - Wo. Polityka i administracja. Wytrawny chirurg, lubiący władzę. Była przewodnicząca SLA. Znała zasady gry. Miała liczne koneksje. Ale najwyraźniej ona też okazała się zbędna. Może odezwało się w niej sumienie albo nerwy odmówiły posłuszeństwa, a może po prostu trzeba było ją poświęcić, żeby skierować śledztwo w innym kierunku. W przypadku Frienda się udało. - Zastanowiła się. - Nie byłby zadowolony, gdyby odkrył ten spisek szaleńców. Uszczupliłoby to jego dochody i chwałę. Przepadłyby honoraria za wykłady, bankiety na cześć, skończyłby się szum w mediach. - Tylko gdyby im się powiodło. - Tak. Są zdecydowani zabijać, żeby prowadzić dalej badania, więc dlaczego mieliby się wahać przed usunięciem konkurencji? Kiedyś liczyła się odbudowa organów. Louise wytłumaczyła mi to podczas jednej ze wstępnych konsultacji. Pobierało się próbkę tkanki z uszkodzonego organu i hodowało nowy w laboratorium. W ten sposób unikało się problemu odrzucenia przeszczepu. Organizm akceptuje własną tkankę. Ale taka metoda jest czasochłonna. Nie wyhoduje się nowego sprawnego serca w ciągu jednej nocy.

Wróciła do konsolety, oparła się o nią biodrem i mówiąc dalej, patrzyła, jak Roarke pracuje. - Robią takie rzeczy in vitro. Trwa to około dziewięciu miesięcy. Można wyhodować wadliwy organ albo go zreperować. Potem pojawił się Friend. Trudno wyhodować organ komuś po, o ile pamiętam, dziewięćdziesiątce, ponieważ tkanka się starzeje. Nowy pęcherz rośnie przez wiele tygodni, trzeba go kształtować i tak dalej. Mnóstwo pracy i pieniędzy. I oto Friend przedstawia swoje odkrycie: tworzywo, którego żywy organizm nigdy nie odrzuca. Jest tanie, trwałe i można z niego produkować wszelkie narządy. Produkować masowo. Wielkie brawa. Wszyscy będziemy żyli wiecznie. Roarke spojrzał na żonę i musiał się uśmiechnąć. - A nie chciałabyś tego? - Nie, jeśli miałabym być zbiorem części zamiennych. Ale Friend zyskuje sławę i chwałę. Noszą go na ramionach, obsypują pieniędzmi, darzą uwielbieniem. A ci, co zajmowali się badaniami nad hodowaniem i rekonstrukcją, nagle znaleźli się na mrozie. Kto by chciał siusiać przez wiele tygodni w pieluchę, czekając na nowy pęcherz, kiedy może sobie wszczepić sztuczny, lepszy od własnego, i w ciągu tygodnia znów mieć wszystko sprawne? - Zgadzam się. Roarke Industries dziękuje wszystkim pełnym pęcherzom na całym świecie, Ale skoro wszyscy są zadowoleni, co może osiągnąć ta grupa oszalałych naukowców, kontynuując pracę? - Zatrzymujesz własny narząd - powiedziała krótko. - Z medycznego punktu widzenia regeneracja ma wymiar cudu. Oto obumierające, uszkodzone serce. Nie będzie już długo biło. Ale jeśli można je naprawić, żeby było jak nowe? Nadal masz organ, z którym się urodziłeś, nie kawałek czegoś sztucznego. Partia Konserwatywna, do której należy senator Waylan, tańczyłaby z radości. Wielu z nich ma w sobie sztuczne maszynki, ale co kilka lat zaczynają grzmieć z mównic, że przedłużanie życia takimi środkami jest nieludzkie i przeciwne prawu naturalnemu. - Kochanie, widzę, że czytujesz gazety. Jestem pod wrażeniem. - Pocałuj mnie gdzieś. - Jak dobrze było znów móc się uśmiechać. - Nadine na pewno mi doniesie, że Waylan jest przeciwny sztucznemu przedłużaniu życia. Mogę się założyć. No wiesz, takie rozumowanie, że jeśli Bóg ci tego nie dał, to jest to niemoralne. - NewLife wciąż musi się borykać z protestami zwolenników naturalnego życia. Pewnie nasz senator popiera ich hasła. - Tak. A jeśli może zarobić trochę forsy, starając się tu i tam przysłużyć grupie, która

obiecuje medyczny, naturalny cud, to tym bardziej jest zadowolony. To musi być jakaś szybka procedura, niepociągająca za sobą ryzyka dla pacjenta - ciągnęła. - Nie uda im się wyeliminować z gry sztucznych narządów, jeśli ich wynalazek nie będzie równie tani i łatwy w zastosowaniu. Tu chodzi o interes - podsumowała. - Pieniądze, chwałę i głosy wyborców. - Znów się z tobą zgadzam. Przypuszczam, że do niedawna pracowali na organach zwierzęcych. Na tym etapie mieli pewnie jakieś sukcesy. - Potem weszli szczebel wyżej na drabinie ewolucyjnej. Nadal uważają, że nie wykorzystują prawdziwych ludzi, tylko męty, jak określił to Cagney. - Wszedłem - powiedział cicho, a Eve zamrugała. - Wszedłeś? Gdzie wszedłeś? Co masz? Pokaż mi. Szybko przysunęła się do konsolety, a Roarke nakazał wyświetlić dane na monitorze. Była tak skupiona, że nawet nie zaprotestowała, kiedy posadził ją sobie na kolanach. - Jasne jak słońce - wyszeptała. - Wszystko tu jest: nazwiska, daty, operacje, wyniki. Chryste, Roarke, mamy tu wszystko. Jasper Mott, 15 października 2058, pobrano serce. Ocena zgadza się z wcześniejszą diagnozą. Organ poważnie uszkodzony i powiększony. Przewidywany czas naturalnego zgonu: jeden rok. Zarejestrowano jako organ od dawcy K - 489. Procedura regeneracyjna rozpoczęta 16 października. Pominęła resztę i skupiła się na swojej pierwszej ofierze, na Snooksie. Samuel M. Petrinsky, 12 stycznia, 2059, pobrano serce. Ocena zgadza się z wcześniejszą diagnozą Organ poważnie uszkodzony, arterie kruche i zablokowane, komórki rakowe w drugim stadium. Próbka powiększona. Przewidywany czas naturalnego zgonu, za trzy miesiące. Zarejestrowano jako organ nabyty przez brokera S - 351. Procedura regeneracyjna rozpoczęta 13 stycznia. Resztę pominęła, zrażona występującym tam medycznym żargonem. Jednak ostatni fragment zrozumiała bez trudu. Procedura zakończona niepowodzeniem. Próbka zlikwidowana 15 stycznia. - Ukradli mu trzy miesiące życia, eksperyment im nie wyszedł i wyrzucili jego serce na śmietnik. - Spójrz na ostatni zapis, Eve. Zauważyła imię i nazwisko. Jilessa Brown. Potem, jak zwykle, następowała data pobrania próbki. 25 stycznia. Wstępna regeneracja zakończona powodzeniem. Początek drugiej fazy. Próbka reaguje na iniekcje i bodźce. Zauważalny wzrost zdrowej tkanki. Trzecia faza rozpoczęta 26 stycznia. Tkanka widocznie zaróżowiona. W trzydzieści sześć godzin od

pierwszej iniekcji próbka w pełni zregenerowana. Wyniki wszystkich badań wskazują że organ jest zdrowy. Proces starzenia się odwrócony. Narząd w pełni funkcjonalny. - Cóż. - Eve wciągnęła powietrze. - Brawo, brawo. A teraz dobierzmy im się do tyłków. Udało mi się. Wiedza, cierpliwość i władza, wykorzystanie bystrych umysłów i chciwych serc przyniosło mi sukces. Życie, w zasadzie wieczne, jest w moim zasięgu. Trzeba tylko jeszcze raz powtórzyć proces, nadal prowadzić dokumentację. Moje serce drży, ale ręce są pewne. Jak zawsze. Patrzę na nie i widzę, że są doskonałe. Szlachetnie ukształtowane i silne jak boskie dzieło sztuki. W tych dłoniach trzymałem bijące serca, wsuwałem je w ludzkie ciała, żeby naprawiać, doskonalić, przedłużać życie. Teraz wreszcie pokonałem śmierć. Niektóre z tych bystrych umysłów będą miały wątpliwości, wyrzuty sumienia, zakwestionują kroki, jakie trzeba było przedsięwziąć. Mnie takie myśli nie nachodzą. Olbrzym musi niekiedy zgnieść pod swoim butem nawet niewinną istotę. Jeśli ktoś musiał zginąć, zginął jak męczennik dla wielkiej sprawy. Nic więcej, nic mniej. Niektóre z chciwych serc będą narzekać i skomleć, domagać się więcej. Niech tak robią. Wystarczy nawet dla najbardziej pazernych. Inni będą debatować nad znaczeniem mojego dzieła, będą oceniać środki, jakimi zostało osiągnięte. I tak w końcu ustawią się do mnie w kolejce, żeby dostać to, co tylko ja mogę im dać. I zapłacą, ile się zażąda. W ciągu roku moje imię znajdzie się na ustach królów i prezydentów. Chwała, sława, bogactwo, władza. Teraz są w moim zasięgu. To, co kiedyś odebrał mi los, odzyskałem z nawiązką. W każdym mieście, w każdym państwie na tej planecie i poza nią zbudują dla mnie wspaniałe centra zdrowia, katedry na chwałę sztuki medycznej. Ludzkość wyniesie mnie na ołtarze. Będę świętym wiecznego życia. Bóg umarł, teraz ja go zastąpię.

22 Zastanawiała się, jak to zrobić. Mogła skopiować dane i wysłać je Feeneyowi tą samą drogą co poprzednio. Miałby je wtedy w ręku nazajutrz. Wystarczyłoby to do uzyskania nakazu przeszukania i aresztowania. Mogła tak zrobić, ale nie sprawiłoby jej to żadnej satysfakcji. A może osobiście wybrać się do Centrum Drake'a, wedrzeć się do laboratorium, zabrać dane, próbki i tak dobrać się do skóry zamieszanym w sprawę, że wyśpiewaliby wszystko jak na spowiedzi. Nie mogła tak zrobić, ale to by dopiero była frajda. Uderzyła w dłoń dyskiem, który właśnie skopiowała. - Kiedy Feeney to dostanie, zamknie sprawę w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Zgarnięcie wszystkich w to zamieszanych, na przynajmniej dwóch kontynentach, może potrwać trochę dłużej. Ale morderstwa się skończą. - Włożymy dysk do nocnej skrzynki. - Roarke położył ręce na ramionach żony, rozmasował napięty kark. - Wiem, że bardzo chciałabyś być obecna przy zakończeniu sprawy. Pociesz się tym, że gdyby nie twój udział, wlokłoby się to o wiele dłużej. Jesteś doskonałą policjantką, Eve. - Byłam. - Jesteś. Rezultaty testu i ocena Miry na pewno wkrótce zapewnią ci powrót do pracy. Znajdziesz się po drugiej stronie granicy. - Pocałował ją. - Będzie mi ciebie brakowało. Uśmiechnęła się. - Ty zawsze jakoś się do mnie dostaniesz, bez względu na to, po której stronie granicy będę. Dobrze, wyślijmy te dane. Potem, za dzień czy dwa, obejrzymy sobie zakończenie sprawy na ekranach jak normalni obywatele. - Tym razem włóż płaszcz. - Zniszczyłam go - przypomniała mu, kiedy schodzili na dół. - Masz drugi. - Otworzył szafę i wyjął długi płaszcz z brązowego kaszmiru. - Za zimno na twoją kurtkę. Spoglądając na męża podejrzliwie, Eve dotknęła miękkiego materiału. - Ukrywasz gdzieś zespół androidów, które wytwarzają takie płaszcze seryjnie? - Można tak powiedzieć. Rękawiczki są w kieszeni - przypomniał jej i sam również włożył płaszcz.

Musiała przyznać, że miło jest otulić się czymś ciepłym w taki zimny dzień. - Kiedy wyślemy te dane, wrócimy, rozbierzemy się do naga i nacieszymy się sobą. - Całkiem niezły plan. - A jutro wrócisz do pracy i przestaniesz się nade mną trząść. - Wcale się nad tobą nie trzęsę. Powiedziałbym, że zachowuję się jak dobry wspólnik. - A właśnie, wspólniku. Musimy omówić ten twój idiotyczny pomysł, żeby mi założyć konto. Masz je zlikwidować. - Mam zabrać całe pięć milionów czy zostawić ci te pół, które chcesz przekazać klinice przy Canal Street? - Nie bądź taki sprytny, koleś. Wyszłam za ciebie nie dla pieniędzy, tylko dla seksu. - Jestem wzruszony, najdroższa. Dotychczas myślałem, że to dla mojej wyśmienitej kawy. Znów poczuła ciepłą falę miłości w sercu. - To też się liczy. Jutro masz zlikwidować to konto. A następnym razem, kiedy... Louise! O, Chryste! Natychmiast jedziemy do Drake'a! Jak to się stało, że o tym nie pomyśleliśmy. Przyśpieszył i ściął zakręt. - Myślisz, że będą chcieli ją usunąć? - Przecież pozbyli się Jan. Nie mogą dopuścić, żeby Louise zaczęła mówić. - Nie zwracając uwagi na zachowanie tajności, Eve połączyła się z Feeneyem. - Jedźcie do Drake'a - powiedziała mu. - Trzeba zapewnić bezpieczeństwo Louise. Ja już tam jadę. Będę na miejscu za jakieś pięć minut. Będą się chcieli do niej dobrać. Widziała obciążające ich dane. - Już wyruszamy. Strzeże jej mundurowy. - To słabe zabezpieczenie. Przecież nie zatrzyma lekarza. Połącz się z nim, Feeney, i powiedz mu, żeby nikogo nie wpuszczał do tego pokoju. - Potwierdzam. Będziemy na miejscu mniej więcej za piętnaście minut. - My dojedziemy za dwie - obiecał Roarke, pędząc ulicami. - Waverly? - Obecny prezes SLA, szef chirurgii, specjalista od organów, członek zarządu. Związany z kilkoma najlepszymi ośrodkami medycznymi na całym świecie. - Chwyciła się deski rozdzielczej, żeby utrzymać równowagę, kiedy wjechali do garażu. - Cagney jest jej wujem, ale też szefem całego personelu, prezesem i jednym z najznakomitszych chirurgów w kraju. Hans Vanderhaven ma międzynarodowe koneksje. Nie wiadomo, gdzie teraz przebywa. Jeśli nie oni, to są inni, którzy mogą się do niej dostać, i nikt nawet się nie zastanowi, po co

tam idą. Na pewno istnieje tysiąc sposobów, żeby wykończyć pacjenta, nie budząc niczyich podejrzeń. - Wyskoczyła z samochodu i pomknęła do windy. - Nie wiedzą, że ze mną rozmawiała. Jest bystra, więc zatrzymała tę wiadomość dla siebie. Będzie udawała głupią, kiedy ktoś zechce coś z niej wyciągnąć. Ale mogli dowiedzieć się czegoś od Jan, zanim ją zabili. Teraz już na pewno wiedzą, że Louise zebrała informacje o połączeniach z kliniki, że zadawała pytania, rzucała oskarżenia. Eve niecierpliwie patrzyła na numery pięter, migające nad drzwiami kabiny. - Na pewno zaczekali, aż ruch na oddziale będzie trochę mniejszy, czyli pewnie do zmiany dyżurów. - Zdążymy - zapewniała sama siebie. Wyskoczyła z windy, kiedy tylko drzwi się otworzyły. - Proszę pani! - Pielęgniarka wyszła zza biurka, kiedy Eve przemknęła obok niej. Proszę podać swoje nazwisko. Nie może pani tam wejść. - Biegnąc za nimi, wyciągnęła komunikator i wezwała ochronę. - Gdzie jest policjant, który miał pilnować tej sali? - zapytała gniewnie Eve. Naparła na drzwi, ale okazały się zamknięte. - Nie wiem. - Pielęgniarka z ponurą miną zagrodziła im drogę. - Tutaj ma wstęp tylko rodzina i osoby upoważnione. - Proszę otworzyć drzwi. - Nie zrobię tego. Wezwałam ochronę. Tej pacjentce nie wolno zakłócać spokoju. Zalecenie lekarza. Muszę państwa stąd wyprosić. - A wypraszaj sobie. - Eve otworzyła drzwi zamaszystym kopniakiem. Broń sama wskoczyła jej w rękę. - Cholera jasna! Łóżko stało puste. Pielęgniarka zakrztusiła się, kiedy Eve chwyciła ją za kołnierz brzoskwiniowego uniformu. - Gdzie jest Louise? - Nie... nie wiem. Miała tutaj być. Kiedy dwadzieścia minut temu przyszłam na dyżur, zastałam tu polecenie, żeby jej nie przeszkadzać. - Eve, tu jest twój policjant. - Roarke kucnął po drugiej stronie łóżka i badał puls nieprzytomnego funkcjonariusza. - Żyje, tylko pewnie dali mu coś na sen. - Który lekarz wydał nakaz, żeby jej nie przeszkadzać? - Jej lekarz prowadzący, doktor Waverly. - Udziel pomocy temu policjantowi - rozkazała pielęgniarce. - Za dziesięć minut

będzie tu policja. Powiedz, żeby zamknięto wszystkie wyjścia z budynku. - Nie mam takich uprawnień. - Zrób to! - nakazała stanowczo Eve i odwróciła się na pięcie, - Pewnie zabrał ją do skrzydła, gdzie prowadzą badania nad ludzkimi organami. Kiedy tam dotrzemy, będziemy musieli się rozdzielić. Inaczej nie przeszukamy całego terenu. - Znajdziemy ją. - Oboje wbiegli do windy. Roarke usunął osłonę z tablicy z przyciskami i zmienił jakieś ustawienia. - Teraz jesteśmy windą ekspresową. Trzymaj się. Eve nie miała czasu nawet chwycić oddechu. Pęd wbił ją w róg kabiny, do oczu napłynęły łzy, a serce w niej załomotało. Przez chwilę modliła się, żeby Roarke nie zapomniał o uruchomieniu hamulca, ale winda zaraz się zatrzymała. - Niezła jazda. Weź moją broń. - Dziękuję, pani porucznik, ale mam swoją. - Twarz miał chłodną i skupioną, kiedy wyjął z kieszeni mały pistolet kalibru dziewięć milimetrów. Ta broń, jak wszystkie inne tego typu, została zakazana wiele lat temu. - Cholera jasna! - Tylko tyle zdołała Eve powiedzieć. - Pójdę do wschodniej części, ty przeszukaj zachodnią. - Nie strzelaj, chyba żebyś.... - zaczęła, ale jego już nie było. Rozejrzała się i ruszyła korytarzem, zachowując szczególną ostrożność przy zakrętach i drzwiach. Miała ochotę biec, ale się opanowała. Każde mijane pomieszczenie musiało być dokładnie przeszukane, zanim przeszła do następnego. Spojrzała na kamery, nadzorujące szpital. Wiedziała, że byłby to cud, gdyby udało jej się zaskoczyć przeciwnika. Wiedziała też, że prowadzi ją jak po sznurku, kiedy uprzednio zamknięte drzwi otwierały się tuż przed nią. - Dobra, sukinsynu - wyszeptała. - Chcesz to rozegrać jeden do jednego? Ja też. Weszła do następnej sali i stanęła przed podwójnymi drzwiami z grubego matowego szkła. Była tu płytka odczytująca odcisk dłoni i czujnik do skanowania oka. Komputerowy głos odezwał się, kiedy podeszła bliżej. Ostrzeżenie. Wejście do tej części obiektu tylko dla personelu 2 uprawnieniami na poziomie piątym. Wewnątrz znajdują się groźne substancje. Ostrzeżenie. Wstęp tylko w kombinezonach ochronnych. Zakaz wstępu bez zezwolenia. Drzwi rozsunęły się cicho. - Zdaje się, że właśnie dostałam zezwolenie. - Pani upór jest godny podziwu, pani porucznik. Zapraszam do środka.

Waverly zdjął biały fartuch. Był teraz ubrany w elegancki, doskonale skrojony ciemny garnitur i jedwabny krawat. Złoty kaduceusz połyskiwał w ostrym świetle. Uśmiechnął się uroczo i przysunął strzykawkę do szyi Louise. Serce Eve chciało się wyrwać z piersi. Zobaczyła jednak, że młoda lekarka, chociaż nieprzytomna, oddycha regularnie. Jeszcze żyje, pomyślała z ulgą Eve. - Zrobiłeś się pod koniec trochę niedbały, doktorku. - Nie sądzę. To tylko kilka luźnych nitek, które należało przyciąć i podwiązać. Proponuję, żeby pani odłożyła broń. Chyba że pani chce, żebym wstrzyknął tę szybko działającą mieszankę pani przyjaciółce. - Czy to ta sama substancja, którą zabił pan Frienda i Wo? - Tak się składa, że to Hans zaopiekował się Tią. Ale owszem. Ten środek działa bezboleśnie i skutecznie. Akurat dla wybrednego samobójcy. Kiedy go wstrzyknę, umrze po niecałych trzech minutach. A teraz proszę odłożyć broń. - Jeśli ją pan zabije, nie będzie miał pan kim się zasłonić. - Nie pozwoli mi pani jej zabić. - Znów się uśmiechnął. - Nie jest pani do tego zdolna. Kobieta, która naraża życie dla umierających nędzarzy, przełknie własną dumę w obronie życia niewinnej istoty. Przez ostatnie tygodnie dokładnie panią poznałem, porucznik Dallas. Czy raczej była porucznik Dallas. - Tego też pan dopilnował - - Teraz była zdana na własną pomysłowość. Odłożyła broń na blat obok. Mogła też liczyć na Roarke'a. - Sama mi to w zasadzie pani ułatwiła. Bowers też. Zamknąć drzwi i zabezpieczyć polecił i drzwi z szelestem się zasunęły, odcinając drogę wsparciu. - Pracowała dla pana? - Nie bezpośrednio. Proszę się odsunąć od broni w lewo. Powoli. Dobrze. Masz sprawny umysł, a mamy przed sobą chwilę spokoju. Z przyjemnością zdradzę nieznane pani szczegóły, uzupełnię luki w śledztwie. W tych okolicznościach chyba się to pani należy. Zdała sobie sprawę, że Waverly chce się pochwalić. Wszystko się zgadzało. Arogancja i kompleks Boga. - Nie ma zbyt wiele luk do uzupełnienia. Ale jestem ciekawa, jak pan wciągnął w to Bowers. - Sama weszła mi w ręce. Pani też mi weszła mi w ręce. Okazała się użytecznym narzędziem do pozbycia się pani, kiedy groźby nie odniosły skutku. Łapówka nie wchodziła w grę, biorąc pod uwagę pani opinię i sytuację finansową. Pozbawiła pani to skrzydło Drake'a

bardzo kosztownego androida. - Ma pan ich więcej. - Kilka. Jeden właśnie zajmuje się pani mężem. - Błysk w oku Eve sprawił mu wielką przyjemność. - Ach, widzę, że to panią ruszyło. Nigdy nie wierzyłem w prawdziwą miłość, ale wy dwoje tworzycie taką piękną parę. To znaczy, tworzyliście. Eve powtarzała sobie w myślach, że Roarke jest uzbrojony i umie się bronić. - Z Roarkiem nie pójdzie tak łatwo. - Nie martwię się tym zbytnio. - Wzruszył ramionami z niezachwianą pewnością siebie. - Razem byliście dość irytujący. Pytała pani o Bowers. Wszystko jakoś samo się tak ułożyło. Była paranoiczką, ze skłonnościami do przemocy. Udało się jej jakość prześlizgnąć przez system. Jest takich sporo. - Owszem. - Przydzielono pani śledztwo w sprawie śmierci... Jak on się nazywał? - Petrinsky. Snooks. - Zgadza się. Rosswell miał je dostać, ale coś się pokręciło. - Jak długo dla pana pracował? - Tylko kilka miesięcy. Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, cała sprawa zostałaby zatuszowana. - Kogo ma pan w ekipie medycznej? - Tylko jakiegoś urzędnika średniego szczebla ze skłonnością do pewnych substancji chemicznych. - Uśmiechnął się triumfalnie. - To zaledwie kwestia znalezienia odpowiedniej osoby z odpowiednią słabością. - Zabił pan Snooksa na darmo. W jego przypadku eksperyment się nie udał. - Byliśmy rozczarowani. Jego serce nie zareagowało. Ale niepowodzenia w dążeniu do postępu zdarzają się nieustannie. Trzeba pokonywać przeszkody. Pani była taką przeszkodą. Szybko stało się jasne, że może pani dotrzeć niebezpiecznie blisko do prawdy. Mieliśmy ten sam problem w Chicago, ale go rozwiązaliśmy. Z panią było trudniej. Współpraca ze strony Rosswella, podpuszczenie Bowers, fałszowanie danych. Oczywiście to my zaaranżowaliśmy pani spotkanie z Bowers na miejscu morderstwa. Ona zareagowała zgodnie z przewidywaniami, pani wykazała się godną podziwu samokontrolą. Ale to i tak wystarczyło. - Więc ją zabiliście, wiedząc, że, zgodnie z procedurą, zostanę zawieszona. - To pozornie rozwiązało ten mały problem. Senator Waylan miał wywrzeć nacisk na burmistrza i dzięki temu zyskalibyśmy czas na dokończenie dzieła. Byliśmy blisko

całkowitego sukcesu. - Regeneracja organów. - Właśnie. - Uśmiechnął się promiennie. - Sama uzupełniła pani luki. Mówiłem innym, że tak będzie. - Tak, uzupełniłam. Friend wam przeszkodził. Przez niego odebrano wam fundusze. Włożyła kciuki do kieszeni, przysunęła się minimalnie do przodu. - Wtedy był pan młody. Dopiero zaczynał pan karierę, Musiał się pan wkurzyć. - O, tak. Całe lata zabrało mi wyrobienie sobie odpowiedniej pozycji. Dopiero wtedy mogłem zebrać zespół, uzyskać środki i sprzęt konieczny do dalszej pracy. Tia wierzyła we mnie od początku. Informowała mnie o postępach Frienda i jego eksperymentach ze sztucznymi materiałami. - Pomogła go zabić? - Nie, to zrobiłem sam. Friend zorientował się, jakie są moje zainteresowania. Nie podobało mu się to. Chciał mi obciąć fundusze i tak już dość nędzne. Wtedy jeszcze prowadziłem doświadczenia na organach zwierzęcych. Musiałem go zlikwidować. - Ale wtedy musiał pan też utajnić swoje badania. ~ Nie odrywając od niego oczu, Eve zrobiła krok naprzód. - Wiedział pan, że w końcu przejdzie do badań na ludzkich organach, więc zatarł pan po sobie ślady. - I zrobiłem to sprytnie. Pozyskałem najtęższe głowy w świecie medycznym. No i wszystko jest dobre, co się dobrze kończy. Proszę się nie ruszać. Stanęła przy końcu szpitalnego łóżka na kółkach, rękę położyła niedbale na jego poręczy. - Wie pan, że mają Younga. On wszystko o panu powie. - Wolałby umrzeć. - Waverly roześmiał się. - Ma obsesję na punkcie mojego projektu. Już widzi swoje nazwisko w annałach medycyny. Wierzy, że jestem bogiem. Prędzej przegryzie sobie żyły, niż mnie zdradzi. - Może. Pewnie nie mógł pan liczyć na taką lojalność ze strony Wo. - Nie. Zawsze była zagrożeniem. Kręciła się po obrzeżach projektu. Dobry lekarz, ale chwiejna kobieta. Zaczęła się łamać, kiedy odkryła, że nasze próbki zostały pozyskane... bez zgody dawców. - Nie spodziewała się, że będzie pan zabijał ludzi. - To nie byli całkiem ludzie. - A inni wierzą w tej projekt? - Hans wierzy tak samo jak ja. Colin? Woli pewnych rzeczy nie dostrzegać.

Oczywiście, jest jeszcze wielu innych. Takie przedsięwzięcie wymaga zespołu. - To pan wysłał androida do Jan? - A więc już ją znaleźliście. - Z podziwem potrząsnął głową. - Szybko. Oczywiście, że ja. Trzeba dbać o szczegóły. - A co powie Cagney, kiedy się dowie, że Louise też była takim szczegółem, o który trzeba było zadbać? - Nie dowie się. Jeśli się wie, jak to zrobić, w centrum medycznym można łatwo pozbyć się ciała, nie zostawiając żadnego śladu. Krematorium działa bez przerwy. Los Louise pozostanie niewyjaśnioną tajemnicą. Waverly w roztargnieniu pogładził Louise po włosach. Już za samo to Eve miała ochotę posmakować jego krwi. - To go pewnie załamie - powiedział. - Bardzo mi przykro. Trzeba będzie poświęcić dwoje lekarzy, dwa wspaniałe umysły. Ale tu chodzi o coś o wiele ważniejszego. - Będzie wiedział. - O, tak. Na pewnym poziomie. Ale stłumi to w sobie. Jest w tym dobry. Jednak ogarnie go poczucie winy. Na pewno jest świadom, że w tej instytucji prowadzi się nieoficjalne eksperymenty. Zawsze jednak odwracał wzrok, za ważniejsze uważał zachowanie lojalności wobec kolegów po fachu. Lekarz lekarza nie pogrąży. - Ale pan to zrobił. - Ja jestem lojalny tylko wobec mojego projektu. - Co pan chce osiągnąć? - Tej luki nie potrafi pani uzupełnić? Mój Boże, udało nam się. - Oczy mu teraz błyszczały jak dwa szmaragdy. - Potrafimy odmłodzić ludzki organ. W ciągu jednego dnia umierające serce wraca do zdrowia. Odzyskuje zresztą nie tylko zdrowie, ale młodość i wigor. - Mówił z coraz większym podnieceniem. - Czasami jest nawet sprawniejsze niż przed kuracją. Nie potrafimy jeszcze reanimować narządu, ale z czasem i to osiągniemy. - Przywracanie zmarłych do życia? - Wydaje się to pani niemożliwe? Kiedyś też nie wierzono w możliwość przeszczepów, hodowanie narządów. To da się osiągnąć, i to już niedługo. Już prawie jesteśmy gotowi ogłosić publicznie nasz sukces. Serum wstrzyknięte bezpośrednio do uszkodzonego organu regeneruje komórki. Pacjent zdrowieje w kilka godzin. Ma własne serce, nerki, wątrobę, a nie jakiś sztuczny twór. - Pochylił się ku niej z roziskrzonym wzrokiem. - Nadal pani nie rozumie, jakie to ma znaczenie. Tę procedurę można powtarzać bez końca. Będzie tak można robić z mięśniami, kośćmi, każdym rodzajem tkanki. Za dwa

lata będziemy w stanie odnowić całego człowieka, wykorzystując tylko jego własne ciało. Średnia życia wzrośnie dwukrotnie. Może nawet więcej. Śmierć w zasadzie zostanie zlikwidowana. - Śmierć nigdy nie zostanie zlikwidowana, dopóki istnieją tacy ludzie jak pan. Kogo wybierze pan do odnowy? - zapytała. - Na świecie nie ma tyle miejsca i zasobów, żeby wszyscy żyli wiecznie. - Zobaczyła, jak jego uśmiech staje się chytry. - Wszystko sprowadzi się do pieniędzy i arbitralnego wyboru, tak? - Komu potrzebne starzejące się prostytutki i bezdomni? Mamy w kieszeni Waylana, on nas poprze w Waszyngtonie. Politycy natychmiast się do nas przyłączą. Znaleźliśmy sposób, żeby w ciągu życia jednego pokolenia oczyścić ulice. Dokonamy swojego rodzaju naturalnej selekcji. Przetrwają najlepsi. - To będzie pana selekcja, pana wybór. - A dlaczego nie? Kto bardziej się do tego nadaje niż człowiek, który trzymał w rękach bijące ludzkie serce? Kto lepiej to zrozumie? - Czyli wyznaczył pan sobie misję. Tworzyć, selekcjonować, kształtować powiedziała cicho. - Pani porucznik, proszę przyznać, że świat byłby lepszy bez mętów, które go zaśmiecają. - Ma pan rację. Tylko różnie rozumiemy słowo męty. Silnie pchnęła łóżko w prawo i przeskoczywszy przez nie, rzuciła się na Waverly'ego. Roarke kucnął przed zamkniętymi drzwiami. Skupił się na tablicy kontrolnej. Na policzku miał świeży siniec, a na barku ranę. Android z ochrony stracił głowę i ramię, ale zajęło to bardzo dużo czasu. Roarke nakazał sobie spokój i starał się opanować drżące dłonie. Nawet nie mrugnął okiem, kiedy usłyszał za sobą kroki. Rozpoznał odgłos tanich policyjnych butów. - Chryste, Roarke. Ten android to twoja robota? - Eve jest w środku. - Nie obejrzał się, nadal pracował nad złamaniem zabezpieczenia. - Wiem to. Nie zasłaniaj mi światła. Peabody odchrząknęła, słuchając ostrzeżenia wygłaszanego przez głos z komputera. - Jeśli się mylisz... - Nie mylę się. Uderzyła go pięścią w twarz i z przyjemnością poczuła zetknięcie z jego ciałem. Potem oboje zwarli się w walce i padli na podłogę. Był sprawny i zdesperowany. Poczuła własną krew, pod powiekami zobaczyła

gwiazdy, kiedy uderzył jej głową o kółko szpitalnego łóżka. Nie potrzebowała bólu dla dodania sobie energii. Napędzał ją gniew. W ślepej furii usiadła okrakiem na Waverlym i wbiła mu łokieć w grdykę. Zakrztusił się i starał się chwycić powietrze. Wyrwała mu z ręki strzykawkę, którą chciał w nią wbić, i przyłożyła do szyi. Patrzy! na nią rozszerzonymi oczami, rzężąc rozpaczliwie. - Boisz się teraz, sukinsynu? Jak się czujesz po drugiej stronie? Porusz się tylko, a już nie żyjesz. Jak mówiłeś? W ciągu trzech minut? Popatrzę sobie, jak zdychasz. Ty też nie miałeś wyrzutów sumienia. - Nie rób tego - wycharczał. - Duszę się. Nie mam powietrza. - Zaraz mogę ci ulżyć. - Uśmiechnęła się, widząc jego błędny wzrok. - Ale to byłoby zbyt łatwe. Chcesz żyć wiecznie? Będziesz żył wiecznie, ale w więzieniu. - Z westchnieniem zaczęła wstawać - - Muszę to zrobić - wymamrotała i wbiła mu łokieć w twarz. Właśnie się podnosiła, kiedy drzwi się otworzyły. Wytarła dłonią spuchnięte usta. - Mam go. - Ostrożnie wyciągnęła przed siebie strzykawkę. - Peabody, trzeba to zabezpieczyć. To śmiertelna trucizna, więc bądź ostrożna. Hej, Roarke, ty krwawisz. Podszedł do niej i kciukiem otarł krew z jej wargi. - Ty też. - Dobrze się składa, że jesteśmy w szpitalu. Zniszczyłeś ten elegancki płaszcz. - Ty też - odparł z uśmiechem. - Tego się spodziewałam. Feeney, możesz mnie przesłuchać, kiedy uprzątniesz ten bałagan. Ktoś powinien zająć się Louise. Cały czas spała. Musieli jej dać coś silnego. I zgarnijcie Rosswella, dobrze? Waverly go wydał. - Z przyjemnością to zrobię. Ktoś jeszcze? - Cagney i Vanderhaven, który, jak się okazuje, jest w mieście. Będą jeszcze inni, w różnych miejscach. - Zerknęła na Waverly'ego, który leżał nieprzytomny na podłodze. Wszystkich wyda. Nie ma jaj. - Wzięła broń i schowała ją do kieszeni. - Wracamy do domu. - Dobra robota, Dallas. Przez chwilę jej oczy spoglądały ponuro, potem jednak się uśmiechnęła i wzruszyła ramionami. - A, co tam. - Objęła męża i razem wyszli. - Peabody. - Słucham, kapitanie? - Wyciągnij z łóżka komendanta Whitneya. - Słucham?

- Powiedz, że kapitan Feeney prosi, żeby przywlókł tu swój tyłek tak szybko, jak tylko możliwe. Peabody odchrząknęła. - Czy mogę wyrazić to trochę inaczej? - Wyraź to, jak chcesz, ale go tu sprowadź - zakończył Feeney i przystąpił do oglądania dobrej roboty Dallas. Spała głęboko, kiedy zabrzęczało łącze. Chyba po raz pierwszy w życiu zignorowała je i przewróciła się na drugi bok. Gdy Roarke potrząsnął ją za ramię, tylko coś burknęła i nakryła głowę kołdrą. - Jeszcze śpię. - Dzwonił Whitney. Chce, żebyś za godzinę stawiła się w jego gabinecie w komendzie. - Cholera! To nie wróży nic dobrego. - Zrezygnowana, wstała. - Rezultaty testów pewnie jeszcze nie nadeszły. Cholera, Roarke! Wywalają mnie. - Pojedźmy tam. Wszystkiego się dowiemy. Potrząsnęła głową. - Nie musisz tam być. - Nie pojedziesz sama. Weź się w garść, Eve. Wyprostowała się i spojrzała na męża. Był ubrany w oficjalny garnitur, starannie uczesany i ogolony. - Jak to się stało, że jesteś już gotowy do wyjścia? - Leżenie w łóżku do południa to strata czasu, chyba że chodzi o seks. Nie chciałaś się do mnie przyłączyć, ale ja już zacząłem dzień kawą. Przestań się ociągać i idź pod prysznic. - Dobrze. - Z ponurą miną Eve poszła do łazienki. Nie chciała zjeść śniadania, a Roarke na nią nie naciskał. Kiedy jechali na komendę, wziął ją za rękę i nie wypuszczał, aż dotarli na miejsce. - Eve - odezwał się, gdy zaparkowali. Z ulgą zauważył, że chociaż jest blada, to nie drży. - Pamiętaj, kim jesteś. - Właśnie nad tym pracuję. Nic mi nie będzie. Możesz tu zaczekać. - Nie ma mowy. - Jak chcesz. - Wzięła głęboki oddech. - Idziemy. Wsiedli do windy w milczeniu. Stojący w kabinie policjanci zerkali na nią ciekawie i natychmiast odwracali wzrok. Nie było nic do powiedzenia. Kiedy wyszli z windy, w żołądku ją ściskało, ale nogi niosły ją pewnie. Drzwi do gabinetu komendanta były otworzone. Whitney stał za biurkiem i gestem

zaprosił ją do środka. Spojrzał przelotnie na Roarke'a. - Siadaj, Dallas. - Postoję, panie komendancie. Nie byli sami w gabinecie. Jak poprzednim razem, Tibble stał przy oknie. Inni siedzieli w milczeniu: Feeney z ponurą twarzą, Peabody z zaciśniętymi ustami, Webster, przyglądający się z namysłem Roarke'owi. Zanim Whitney znów się odezwał, do gabinetu wbiegła Mira. - Przepraszam za spóźnienie. Miałam pacjenta. - Usiadła obok Peabody i splotła przed sobą dłonie. Whitney skinął głową i otworzył środkową szufladę biurka. Wyjął odznakę i broń Eve, położył je na blacie. Opuściła na nie wzrok, a potem znów go podniosła. - Poruczniku Webster. Webster wstał. - Wydział spraw wewnętrznych nie stwierdził żadnych nieprawidłowości w postępowaniu porucznik Dallas. - Dziękuję, poruczniku. Detektyw Baxter jest w terenie, ale jego raport w sprawie zabójstwa Bowers został już sporządzony. Śledztwo zostało zamknięte, a porucznik Dallas oczyszczona ze wszelkich podejrzeń. To potwierdzałoby pani ocenę, doktor Mira. - Owszem. Rezultaty testu oczyszczają Dallas z wszelkich zarzutów i potwierdzają jej przydatność do zajmowanego stanowiska. Raport dołączyłam do kartoteki badanej. - Odnotowałem. - Whitney zwrócił się do Eve. Nie poruszyła się, nie mrugnęła nawet okiem. - Nowojorska policja zwraca się z przeprosinami do jednej ze swoich najwybitniejszych pracownic. Dołączam do tego moje prywatne przeprosiny. Przestrzeganie przepisów jest konieczne, choć nie zawsze przynosi pożądane rezultaty. Tibble wystąpił naprzód. - Zawieszenie zostaje odwołane i będzie usunięte z akt. Przerwa w odbywaniu służby nie pociągnie za sobą żadnych konsekwencji. Wydział wystosuje oficjalne oświadczenie do mediów, podając niezbędne fakty i komentarze. Panie komendancie, proszę dalej. Whitney z nieprzeniknioną miną podał Eve odznakę i broń. W jego oczach pokazał się błysk emocji, kiedy nie zareagowała na jego gest. - Porucznik Dallas, ten wydział i ja osobiście ponieślibyśmy wielką stratę, gdyby pani tego nie przyjęła. Eve uświadomiła sobie, że od dłuższej chwili nie oddycha. Wyciągnęła rękę, żeby odebrać to, co zawsze do niej należało. Peabody głośno pociągnęła nosem.

- Pani porucznik. - Whitney wyciągnął do Eve rękę. Kiedy ją ujęła, uśmiechnął się szeroko. - Jest pani znów na służbie. - Tak jest. - Odwróciła się i spojrzała prosto na Roarke'a. - Niech się tylko pozbędę tego cywila. - Schowała odznakę, przypięła broń. - Porozmawiamy chwilę na zewnątrz? - Oczywiście. Puścił oko do Peabody i wyszedł za żoną na korytarz. Kiedy inni nie mogli ich widzieć, chwycił ją w ramiona i ucałował. - Miło znów panią widzieć, pani porucznik. - O, Boże. - Oddychała nierówno. - Musiałam stamtąd wyjść, żeby, no wiesz.... - Wiem. - Otarł łzę z jej rzęs. - Wiem. - Idź już, bo się całkiem rozkleję. Potem się spotkamy. - Wracaj do pracy. Za długo się obijasz. Uśmiechnęła się szeroko, nieelegancko wytarła nos ręką. - Hej, Roarke. - Słucham, pani porucznik? Roześmiała się, rzuciła mu się w ramiona i głośno pocałowała w policzek. - Do widzenia. - Na pewno się zobaczymy. - Posłał jej zniewalając uśmiech, zanim zamknęły się drzwi windy. - Pani porucznik. - Peabody stała przed nią na baczność z uradowanym wyrazem twarzy. - Nie chciałam przeszkadzać, ale kazano mi zwrócić pani komunikator. - Podeszła do Eve i wsunęła jej urządzenie w dłoń. Potem chwyciła przełożoną w objęcia i zaczęła podrzucać do góry. - Cholera jasna! - Peabody, zachowaj trochę godności. - Dobrze. Może potem gdzieś to uczcimy. Urżniemy się i trochę powygłupiamy? Eve zastanowiła się nad tą propozycją. Obie wskoczyły na ruchomy chodnik. - Na wieczór mam pewne plany. - Przypomniała sobie znaczący uśmiech Roarke'a. Ale jutro możemy to zrobić. - Świetnie. Feeney kazał ci przekazać, że jest jeszcze kilka rzeczy do zrobienia, zanim definitywnie zakończymy sprawę. Trzeba odnaleźć zagranicznych współpracowników, przyjrzeć się politykom w Waszyngtonie, dokładnie sprawdzić personel Drake'a, połączyć się z Chicago. - Zabierze nam to trochę czasu, ale wszystkiego dopilnujemy. Co z Vanderhavenem? - Wciąż na wolności. - Peabody zerknęła na Eve z ukosa. - Waverly został zabrany ze

szpitala. W każdej chwili można go przesłuchać. Już zaczął śpiewać. Sypie nazwiskami w nadziei na łagodniejszy wyrok. Pewnie zdradzi nam, gdzie się ukrył Vanderhaven. Feeney się domyślił, że sama zechcesz przesłuchać naszego doktora Śmierć. - Dobrze się domyślił. - Zeszły z chodnika i skręciły w odnogę korytarza. - Najwyższy czas skopać komuś tyłek, Peabody. - Uwielbiam, kiedy pani tak mówi, pani porucznik.
Roberts Nora - In Death 08 - Zabójczy spisek.pdf

Related documents

292 Pages • 95,810 Words • PDF • 1.1 MB

364 Pages • 93,371 Words • PDF • 1.5 MB

160 Pages • 96,595 Words • PDF • 1.2 MB

160 Pages • 96,595 Words • PDF • 1.2 MB

157 Pages • 78,287 Words • PDF • 1 MB

303 Pages • 98,554 Words • PDF • 1.7 MB

290 Pages • 98,911 Words • PDF • 1.1 MB

296 Pages • 95,674 Words • PDF • 1.1 MB

727 Pages • 125,419 Words • PDF • 1.5 MB

75 Pages • 53,746 Words • PDF • 505.3 KB

264 Pages • 91,235 Words • PDF • 949.4 KB

108 Pages • 41,494 Words • PDF • 428 KB