MacAllister Heather - Mój były mąż.pdf

153 Pages • 34,625 Words • PDF • 722.2 KB
Uploaded at 2021-09-24 18:09

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


HEATHER MacALLISTER

sc

an

da

lo

us

Mój były mąż

Pona & Irena

PROLOG

sc

an

da

lo

us

- Jeśli mój świeżo upieczony mąż nie zjawi się tu zaraz ze szklanką rumowego koktajlu, uznam to za koniec naszej podróży poślubnej. - Emily Shaw, a właściwie już Emily Valera, zerknęła spoza słonecznych okularów na ścieżkę pro­ wadzącą od pokrytych trzciną bungalowów do hotelowej recepcji. - Nie przejmuj się, zaraz wyślę po niego mojego nowo poślubionego męża. - Freddie, najlepsza przyjaciółka Emily i również panna młoda, poklepała po opalonym ramieniu mężczyznę śpiącego obok na leżaku. Emily przecząco pokręciła głową i przyłożyła palec do ust. - Wylegiwać się na prywatnych plażach z przystojnymi mężczyznami, którzy są na nasze skinienie dzień i noc, oto do czego zostałyśmy stworzone, nieprawdaż, Em? - Hmm... - Emily nabrała garść piasku i przyglądała się z zadumą, jak przesypywał się pomiędzy jej palcami. Nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć przyjaciółce, albowiem całą swoją przyszłość wiązała z macierzyństwem - dziecię­ cym szczebiotem i tupotem małych stóp. Im prędzej zostanę matką, tym lepiej, pomyślała z rozmarzeniem. Freddie nie podzielała tego poglądu. Już od dzieciństwa, gdy nie mogły dojść do porozumienia, ostatecznie zawsze to Freddie właśnie potrafiła postawić na swoim. Jednak nie tym razem.

Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

Freddie mogła zwlekać z podjęciem decyzji o macie­ rzyństwie, jej sprawa, ale Emily, sama będąc jedynacz­ ką, chciała mieć dzieci możliwie jak najprędzej. Gromad­ kę dzieci. A w osobie Gabe'a znalazła dla nich idealnego ojca. Odziedziczą po nim ciemne, kręcone włosy, a może również brązowe oczy... Gabe, z zawodu botanik, na pewno sporządzi wykres wszelkich możliwych genetycznych roz­ wiązań. Emily uśmiechnęła się do siebie. Pamiętała, że zgodnie z życiowym planem, który niegdyś opracowały z Freddie, miały najpierw ustawić się zawodowo, a dopiero potem uro­ dzić dzieci, oczywiście w tym samym czasie, tak by maleń : stwa dorastały w przyjaźni, podobnie jak ich matki. Jednak Emily nie zamierzała czekać. Jaki to miałoby sens? Jedynym celem, do jakiego teraz dążyła, było rodzenie i wy­ chowywanie potomków. A poza tym Gabe, ze swymi zdol­ nościami i ambicją, na pewno zrobi karierę za nich oboje. Freddie wspomniała już o rozpoczęciu studiów prawni­ czych. Dalsze studia? Co to, to nie! Na litość boską, dopiero co skończyły college! I dopiero co powychodziły za mąż. Studia prawnicze nie wchodziły w grę. Wystarczyło w zupeł­ ności, że Hunter, mąż Freddie, studiował prawo... A skoro o mężach mowa... Gdzie, do licha, podziewa się Gabe? Odwróciła głowę i znów zerknęła na ścieżkę. - Zamiast wysyłać Gabe'a do baru, lepiej było zawołać Aldo - powiedziała Freddie, przeciągając się leniwie na le­ żaku. - Dostał od nas tyle napiwków, że powinien przyfruwać na każde zawołanie.. - Nie podoba nam się sposób, w jaki Aldo na was patrzy - odezwał się cichy głos z leżaka obok Freddie. - Ucięliśmy sobie z nim na ten temat krótką pogawędkę i wyobraź sobie, zmył się jak niepyszny. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

- Och, Hunter, chyba nie mówisz poważnie! - Freddie wybuchnęła śmiechem. - Całkiem poważnie. - Hunter Cole uniósł głowę, poka­ zując rozbawioną twarz. - Dostał za to jeszcze większy na­ piwek. Władcze i czułe zarazem spojrzenie, jakim obrzucił żonę, poruszyło Emily. Odruchowo zaczęła grzebać w piasku, byle tylko nie patrzeć na pocałunek, który, jak przypuszczała, zakończy tę małżeńską wymianę zdań. Gabe tak na mnie nie patrzy, pomyślała. Nigdy. I co z tego? Przecież nawet nie chciałaby, by było inaczej. Hunter zachowywał się zbyt zaborczo wobec Freddie. Nawet Emily to raziło, a przecież nie była tak niezależna jak przy­ jaciółka. Obie wyszły za mąż pięć dni temu, podczas wspól­ nej uroczystości. Emily poślubiła niezwykle błyskotliwego i czarującego Gabe'a, Freddie zaś - równie błyskotliwego i pełnego uroku Huntera Cole'a. I poza tym, że teraz odczuwała lekkie pragnienie, Emily była szczęśliwa. Nieziemsko szczęśliwa. Pocałunek trwał... Oczywiście, mogłaby być bardziej szczęśliwa. - Skoro nasi zazdrośni mężowie przegonili Aldo, mam przynajmniej nadzieję, że Gabe pamięta, by poprosić o do­ datkową porcję owoców do mojego koktajlu - powiedziała z wymuszoną swobodą. - Gdyby nie owoce, żyłybyśmy samą tylko miłością, pra­ wda, Emily? - Freddie odsunęła się od męża i wybuchnęła śmiechem. - A skoro mowa o miłości... - Hunter wymownie zawie­ sił głos. Wymienili z Freddie spojrzenia, a potem wstali i objęci wpół skierowali się do swojego domku. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

Emily spłonęła rumieńcem, ale nie miało to nic wspólnego z temperaturą panującą na plaży w St. Thomas. Nie wynikało również z zakłopotania. Po prostu minęło zaledwie pięć dni od ślubu i... Do licha, gdzie podział się jej mąż? Niechętnie wstała z przykrytego ręcznikiem leżaka i roz­ masowała trochę zesztywniałe mięśnie. Potem włożyła pla­ żową sukienkę, otrzepała z piasku stopy i.wsunęła je w san­ dały, po czym ruszyła trawiastą ścieżką w stronę budynku recepcji. Spodziewała się, że po drodze spotka Gabe'a. Weszła do holu, mrużąc oczy, wolno przystosowujące się do półmroku. Właśnie nadjechał wahadłowy autobus hotelo­ wy; kilka par wnosiło do środka bagaże. Emily wyminęła nowo przybyłych gości i skierowała się w stronę baru. Ale Gabe'a tam również nie było. Okrążywszy wyłożoną kafelkami fontannę, wstąpiła do hotelowego sklepu z pamiątkami. Uśmiechnęła się do siebie. Gabe na pewno wypożyczał sprzęt do nurkowania. Wiedzia­ ła, jak bardzo kochał obserwować podwodny świat. Rozgarnęła wiszące w drzwiach sznury muszelek i wsu­ nęła głowę do środka. Jednak i tutaj go nie było. Może rozminęła się z nim po drodze? Zaczynała się lekko niepokoić. Pozostało jeszcze jedno miejsce do sprawdzenia - hotelowa restauracja. Podążając w tamtą stronę, wreszcie zobaczyła Gabe'a. Rozmawiał z publicznego telefonu. Na widok męża poczuła dreszcz na plecach. Mimo że naprawdę była już jego żoną, nadal nie mogła uwierzyć, że taki inteligentny i przystojny mężczyzna wybrał ją na towa­ rzyszkę swego życia. Stał odwrócony do niej tyłem, przyciskał ramieniem do ucha słuchawkę telefonu i coś.notował. Ten zarys ramion rozpoznałaby na końcu świata... Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

Postanowiła zakraść się od tyłu i zasłonić mu oczy. Był to trochę głupawy i sztubacki gest, zgoda, ale właśnie taki miała w tej chwili nastrój. Nie co dzień spędzamy miesiąc mio­ dowy... - Tak, chciałbym tam teraz być... - mówił Gabe z wyraźnym żalem. - Ale wiesz, jak to jest. Emily przystanęła. - Mam kilka ofert, które rozważam. Firmy naftowe dbają o odpowiedni pejzaż wokół szybów wiertniczych, żeby za­ dowolić obrońców środowiska. Wiesz, tego typu sprawy. - Zaśmiał się, ale był to bezbarwny, niemal nieprzyjemny śmiech. Gabe'a wyraźnie coś niepokoiło. Emily nie mogła się po­ mylić. A jeśli mąż był zaniepokojony, to jej również udzielał się nerwowy nastrój. - Żadna praca biurowa! - zaprotestował nagle. - W żad­ nym wypadku i za żadne pieniądze. Muszę mieć brud za paznokciami. - Spojrzał na zegarek. - Och, zapomniałem, że jesteś tak daleko. Zapłacę chyba fortunę. Wyjeżdżasz w pią­ tek? - Zapisał coś na broszurze hotelowej. - Będziemy w kontakcie. Może uda mi się przeprowadzić jakieś rozezna­ nie... Oni nie? Chyba żartujesz! - Oparł się o telefon. W porządku. Do zobaczenia... za dwa lata, jak sądzę. Tak. Dla ciebie również. - Wolno odwiesił słuchawkę i w zamy­ śleniu patrzył na aparat. Serce Emily biło tak mocno, że omal nie wyskoczyło z piersi. - Gabe..? Na jej widok zamrugał oczami, jakby budził się ze snu. Uśmiechnął się od razu, gdy ją rozpoznał, ale Emily zdążyła dostrzec smutek malujący się na jego twarzy. - Och, Emily... - uśmiechnął się szerzej - wiem, że czePona & Irena

sc

an

da

lo

us

kasz na swojego drinka. Tak mi przykro... - Ujął jej dłonie i przyciągnął ją do siebie. - Wybaczysz mi? Emily mogła paść mu w ramiona, udając, że niczego nie usłyszała. Odwróciła jednak głowę i pocałunek Gabe'a wy­ lądował na jej szyi. - Rozmawiałeś przez telefon z Jasonem? - Jason był współlokatorem Gabe'a z akademika i świadkiem na ich ślubie. Był to strzał w dziesiątkę. - Tak... - Gabe puścił jej dłonie. - Może jednak zamó­ wimy drinki? - Starał się zmienić temat. Powinna się zgodzić, ale nie potrafiła. - Jason jedzie realizować projekt „Sahara", prawda? drążyła temat. Gabe objął ją ramieniem i przytulił. - Tak, ekipa wyjeżdża w ten weekend. Wyswobodziła się z objęć i spojrzała mu prosto w twarz. Skrzyżowali spojrzenia. Upłynęła długa chwila. Dla Emily był to taki moment w życiu, gdy wydaje się, że cały wszechświat zamiera. Patrzyła w oczy męża i wszyst­ ko stało się dla niej kryształowo jasne - tak jasne jak ocean, w którym nurkowała każdego ranka. Jak mogła być aż tak ślepa! - Chcesz z nimi pojechać, prawda? - Prawdę mówiąc, tak... - Nie mógł jej spojrzeć w oczy. - Nieprzyjazne otoczenie, to moja specjalność - dodał lek­ kim tonem. - A czy jest coś bardziej nieprzyjaznego od pustyni? spytała równie niefrasobliwie. - Zawsze marzyłem o takim wyjeździe, ale skoro nic z tego nie wyszło... - Zdobył się na słaby uśmiech. - Dlaczego? - Odważyła się postawić to pytanie, świadoPona & Irena

sc

an

da

lo

us

ma, że odpowiedź może być nieprzyjemna i brzemienna w skutki. Musiał wyczuć powagę chwili, ponieważ zamiast odpo­ wiedzieć, pocałował ją w usta. - Och, nie przejmuj się tym - usiłował zbagatelizować problem. - Otoczył ją znów ramieniem i pokierował w stro­ nę baru. - Będą jeszcze inne projekty. - Ale nie taki jak ten, przemknęło mu przez myśl. To była życiowa szansa! Emily domyśliła się słów, których Gabe nie wypowie­ dział. Dlaczego dopiero teraz na to wpadła? A może nie słuchała go dotąd wystarczająco uważnie? Przez ostatnie tygodnie była pochłonięta egzaminami w college'u, a nastę­ pnie przygotowaniami do ślubu. Właściwie rzadko miała okazję spokojnie porozmawiać z Gabe'em. Jak mogła nie dostrzec czegoś, co miało dla niego tak wielkie znaczenie? - Jeśli chciałeś wziąć udział w tym projekcie, dlaczego mi nic nie powiedziałeś? - spytała. - Mogliśmy przesunąć termin ślubu. - Freddie prawdopodobnie dostałaby szału, ale to najmniejszy problem. - A zresztą, nadal możesz uczestni­ czyć w tym projekcie. - Emily wzięła go za rękę. - Mówiłeś, że wyjeżdżają dopiero w piątek. To napięty termin, ale jestem pewna, że moglibyśmy wyruszyć parę dni później. Cień nadziei, jaki dostrzegła w jego twarzy, sprawił, że zaczęła mówić szybciej, niż zdążyła pomyśleć. - Możemy wycofać kaucję za apartament... Ty się jeszcze nie rozpako­ wałeś, a moje rzeczy są nadal u rodziców... Albo... Już wiem! Ty jedź pierwszy, a ja dołączę później. - Emily - przerwał jej łagodnie. - Tamtejsze władze nie zezwolą kobiecie na udział w projekcie. - Ależ ja nie będę pracować! - W ogóle nie wpuszczają do kraju cudzoziemek. Obszar, na którym powstało centrum rolnicze, znajduje się w głębi Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

pustyni, a to tereny zamieszkane przez Beduinow. Rząd nie chce brać odpowiedzialności za bezpieczeństwo kobiet. Wyglądało na to, że zrezygnował ze swoich marzeń za­ wodowych, aby być z nią! Poczuła rozpierającą serce miłość. Już po chwili jednak opadły ją przygnębiające myśli. Zrezyg­ nował z projektu, by się z nią pobrać! Może kiedyś będzie tego żałować? A może już żałuje? - Miałem więc do wyboru - ciągnął, jakby czytając w jej myślach - wyjechać na pustynię lub ożenić się z tobą. - Ob­ jął ją w talii i przyciągnął do siebie. - Wybór był oczywisty. Jednak jego pocałunek jej nie przekonał. - Twój ulubiony koktajl rumowy z parasolką i dodatko­ wym przybraniem z owoców? - zaproponował, gdy dotarli do baru. Emily machinalnie skinęła głową. Były umówione z Fred­ die, że wezmą ślub w tym samym dniu, a ponieważ Hunter studiował prawo, ceremonię zaplanowano na lato, przed po­ czątkiem sesji jesiennej. Czy Gabriel ma jej to za złe? Emily wyobraziła sobie, jak w przyszłości przy lada sprzeczce usłyszy, że przez nią nie mógł uczestniczyć w pro­ jekcie „Sahara". A nawet jeśli nigdy tego nie powie, Emily i tak zawsze będzie dręczyć poczucie winy. To nie był najlepszy początek małżeństwa. Gabe powinien wcześniej poruszyć z nią ten temat, a nie samodzielnie po­ dejmować decyzję. Zachęcając go teraz do wyjazdu, działała pod wpływem szczerego odruchu. Ale w głębi duszy nie wierzyła, by Gabe potraktował poważnie tę propozycję. Niemożliwe, by zamie­ rzał przerwać miodowy miesiąc i opuścić swą młodą żonę na całe dwa lata. Nie, to było mało prawdopodobne... Jednak Gabe powiedział: Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

- Jesteś tego pewna...? A co będziesz robić sama przez dwa lata? Przeniknął ją chłód, gdy ujrzała w oczach męża błysk nadziei. On poważnie myślał o wyjeździe! - Pójdę na studia prawnicze - wykrztusiła z trudem. Czy kiedykolwiek wspomniałam o studiach? - buntowała się w du­ chu. Freddie - tak. Ale ja nigdy! Przecież marzę o dzieciach! - Naprawdę tego chcesz? - Popatrzył na nią badawczo. Pytanie zawisło w powietrzu. Zapadła niezręczna cisza. Wreszcie Emily powoli i niechętnie skinęła głową. - Wspaniale! - ucieszył się. - Obydwoje będziemy robić to, o czym zawsze marzyliśmy. Jak mogę mieć dzieci, jeśli będziesz na drugim końcu świata?! - krzyczało jej serce. - Czy dasz radę przyjeżdżać czasami do domu? - Emily z trudem wydobywała słowa ze ściśniętego gardła. - Oczywiście, kochanie. - Gabe mocno ją do siebie przy­ garnął. - Oboje będziemy tak bardzo zajęci, że czas szybko minie. Dwa lata. Dwa długie lata... - Wprost nie mogę uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę! - entuzjazmował się. - Jego głos podniósł się o oktawę.- Mogę jechać!- krzyknął. Emily starała się opanować napływające do oczu łzy. Ale niepotrzebnie się wysilała. Gabe w tej podniosłej dla niego chwili zapewne nie dostrzegłby nawet nadciągającego hura­ ganu. - Samolot do Miami odlatuje o czwartej - rzekł nieco spokojniej, spoglądając na zegarek. - Może mają jeszcze wolne miejsca. Objął Emily ramieniem, przyciągnął do siebie i dotknął czołem jej czoła. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

- Emily, nigdy nie kochałem cię mocniej - wyznał. I nigdy nie marzyłem... - Pocałował ją w usta. - Jesteś naj­ lepszą żoną na świecie! Emily nic nie czuła. Stała jak odrętwiała. - Uwielbiam cię! - rzucił, ruszając do telefonu. - Kiedy wrócę, wszystko nadrobimy. Obiecuję.

Pona & Irena

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Dziesięć lat później

sc

an

da

lo

us

- Możesz już oddać dziecko matce, Emily. Emily Shaw niechętnie oderwała wzrok od czarnowłosego cherubinka, którego trzymała na kolanach, i spojrzała na ubraną w biały fartuch asystentkę laboratorium testującego zabawki firmy EduPlaytion. - Czy to ostatnie dziecko na dzisiaj? - spytała. - Tak, dzięki Bogu - odparła Nancy, podpisując jakieś papiery, W środę testowano zabawki dla niemowląt. Dni otwarte, kiedy matki mogły przyprowadzać dzieci, stały się tak popu­ larne, że firma EduPlaytion musiała prowadzić na nie zapisy. Rodzice byli informowani, że zabawki są prototypami i mu­ sieli wyrazić pisemną zgodę na uczestnictwo swoich pociech w eksperymencie: Dopilnowanie tych procedur należało do zadań Emily, prawnika firmy EduPlaytion. Jakkolwiek Emily utrzymywała, że chce być pod ręką, by rozwiać wszelkie ewentualne wątpliwości, wszyscy pracow­ nicy firmy wiedzieli, że przynosiła formularze osobiście, po­ nieważ chciała popatrzeć na dzieci. Dziecko, które w tej chwili trzymała na kolanach, zamru­ gało do niej wielkimi, brązowymi oczami, a potem wyciąg­ nęło ręce do matki. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

Wygląda dokładnie jak Gabe... Jak jego dziecko... Te oczy... i kręcone czarne włoski, a może również nos...? Pospiesznie oddała maleństwo matce. Powinna unikać wspomnień o byłym mężu. Nancy dołączyła papiery do pliku piętrzącego się na jej biurku. - Kiedy wreszcie postarasz się o własnego dzidziusia? - spytała. Prędzej niż myślisz, pomyślała Emily, z trudem podno­ sząc się z dziecięcego, plastikowego krzesełka. - Kiedy znajdę odpowiedniego mężczyznę powiedziała głośno. - Rozumiem. - Nancy skinęła głową. - Zupełnie jak z moją córką. Zrobiła maturę dwa lata temu i od tamtej pory nie umówiła się ani razu na randkę. Pracująca kobieta nie ma czasu spotykać się z mężczyznami. Szkoda, że nie można zamówić sobie mężczyzny z katalogu, tak jak ubrania. Roześmiała się machinalnie, chociaż słowa wypowiedzia­ ne przez Nancy zawierały ponurą prawdę. Emily dojrzała do bardzo poważnej decyzji. Chciała mieć dziecko - i to natych­ miast. Od dawna, a właściwie od zawsze, pragnęła zostać matką. Jak to się stało, u licha, że przeżyła trzydzieści dwa lata, nie doczekawszy się potomka? Sprawa była całkiem prosta. Od czasu, gdy wiele lat temu rozwiodła się z Gabrielem Valerą, nie spotykała się z żadnym mężczyzną. Po nieudanym małżeństwie dłuższy czas nosiła w sercu urazę do płci przeciwnej, a kiedy wreszcie pogodziła się z fa­ ktem, że faceci mimo wszystko stanowią część rasy ludzkiej, okazało się, że nie ma czasu na spotkania z nimi. Była wów­ czas praktykantką w biurze prokuratora okręgowego i ledwie starczało jej dnia na odebranie rzeczy z pralni. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

Porzuciła tę pracę i podjęła inną, mniej absorbującą, w fir­ mie EduPlaytion. Dzieci i zabawki pasują do siebie, czyż nie? Widywała teraz maluchy każdego dnia, ale to wcale nie zaspokoiło jej instynktu macierzyńskiego, Ani trochę. - Wychodzę dziś wcześniej - powiedziała do Nancy. Wszelkie pytania prawne kieruj do Toby. - Oczywiście. Dwie godziny później Emily zaparkowała przed domem Freddie. Wyjęła skórzaną teczkę i starannie zamknęła drzwi swojego nowego samochodu - pierwszego nowego samo­ chodu, jaki kupiła od czasu ukończenia studiów. Był to duży, rodzinny wóz, wyjątkowo bezpieczny, z fa­ brycznie wmontowanym fotelikiem dla dziecka. Emily zdawała sobie sprawę, że ludzie będą pytać, dla­ czego, będąc kobietą samotną, kupiła sobie mikrobus. Wy­ myśliła więc na poczekaniu kilka wiarygodnych wyjaśnień. Za kilka minut wypróbuje jedno z nich na Freddie. Rzuciła dumnym okiem posiadacza na lśniącą w wieczor­ nym słońcu karoserię, włączyła alarm i skierowała się wyło­ żoną kamieniami ścieżką w stronę domu przyjaciółki. Freddie i Hunter mieszkali w zamożnej dzielnicy, nieda­ leko Uniwersytetu West w Houston, w sąsiedztwie drogich sklepów i muzeów. Podwójne dochody prawnicze umożli­ wiały życie na wysokiej stopie. Zgodnie z wcześniejszymi planami, Emily i Freddie za­ wsze miały mieszkać obok siebie. Jednak Freddie chyba o tym zapomniała, Emily zaś nie byłoby stać na kupno domu w tym sąsiedztwie. Dom Freddie miał szeroki podjazd wy sadzany drzewami, tak samo jak domy z jej d z i ę c y c h marzeń. Cóż, przedmieścia też mają swój niezaprzeczalny urok Emily mieszkała w domu z trzema sypialniami i dwiemia łaPona & Irena

sc

an

da

lo

us

zienkami na zachodnim przedmieściu Houston. Rosły tam nawet dwa drzewa; chociaż na razie były zbyt małe, by zawiesić na nich huśtawkę, za kilka lat na pewno ją utrzyma­ ją. Wziąwszy również pod uwagę kupno odpowiedniego sa­ mochodu, można by rzec, że Emily czuła się już w pełni przygotowana do roli matki. Poklepała energicznie skórzaną teczką. No, prawie przy­ gotowana... Kiedy zbliżała się do wielkich terakotowych donic stoją­ cych przy głównym wejściu, mahoniowe drzwi nagle otwo­ rzyły się z rozmachem i pojawiła się w nich Freddie. - Czy przyjechałaś tamtym samochodem? - spytała, ma­ chając ponad ramieniem Emily. - Tak... - Emily przygotowywała w myślach jedno z najsprytniejszych, jej zdaniem, wyjaśnień, którego jak do­ tąd nie miała okazji wykorzystać, - Masz wóz w warsztacie? Nic innego nie mieli do wy­ najęcia? Wciąż ci powtarzam, żebyś kupiła sobie nowy... - Właśnie... Jednak Freddie nie pozwoliła jej dokończyć. - Wejdź, bo ucieka klimatyzowane powietrze. - Po­ pchnęła przyjaciółkę przez drzwi. - Hunter okropnie zrzędził w ubiegłym miesiącu z powodu wysokiego rachunku. Och, wiesz, jaki on potrafi być nudny... Emily nie bardzo potrafiła sobie wyobrazić nudnego i zrzędzącego Huntera. - Pokój śniadaniowy będzie naszą główną bawialnią rzuciła Freddie przez ramię. - Wszędzie poniewierają się próbki papierowych dekoracji na nasze przyjęcie. Wszystkie są takie śliczne, że nie potrafię się zdecydować. Będziesz tak miła i pomożesz mi coś wybrać, prawda, Emily? Przez ogromną jadalnię, w której Emily często bywała na Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

wystawnych obiadach i kolacjach w charakterze samotnej przyjaciółki pani domu, przeszły do kuchni. - Ale tu bałagan! - Freddie zdjęła jaskrawozielone, żółte i pomarańczowe dekoracje z krzesła. - Myślę, że z tego ze­ stawu możemy z lekkim sercem zrezygnować. Freddie śmiała się nerwowo, przeczesując palcami krót­ kie, brązowe włosy. Poprawiła wysuwającą się spinkę. Nie­ sforne kosmyki sterczały na wszystkie strony. - Sekretarka powiedziała, że muszę się rozluźnić. - Fred­ die roześmiała się głośno. - Uważaj, byle nie za bardzo. - Emily, przyglądając się próbkom dekoracji, odrzuciła girlandy z przesłodzonym, pa­ stelowym motywem róży i zdecydowała się w myślach na motyw słonecznikowy. Po raz kolejny doszła do wniosku, że Freddie zupełnie nie zna się na kwiatach... - Sekretarka powiedziała mi także, że ludzie zaczynają mnie nazywać królową śniegu - ciągnęła Freddie. - I to ci przeszkadza? - Owszem, chociaż dobrze, że w ogóle jakoś mnie prze­ zywają. Obie się roześmiały. - Jak wyglądają zaproszenia? - Emily przyszła tu głów­ nie po to, żeby zaadresować zaproszenia na rocznicowe przy­ jęcie Freddie i Huntera. Starała się nie pamiętać, że była to także rocznica jej ślubu... - Nic nadzwyczajnego. - Freddie wyciągnęła ze sterty kartonów nieduże pudełko, otworzyła je i pokazała Emily dwa rzędy białych kart i kopert. O Boże, ile osób zamierzała zaprosić! Freddie podniosła do góry kartonik z wydrukowanym po­ środku ciemnoszarym napisem. Z daleka wyglądało to jak reklama kancelarii prawniczej. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

- Rozumiem - powiedziała Emiły. - To będzie bardzo oficjalne przyjęcie, prawda? Freddie spojrzała na zaproszenie, następnie na przyjaciół­ kę, a potem uśmiechnęła się uroczo, ukazując dołki w poli­ czkach. - Och, Em! Już nie mogę wytrzymać! Tak bardzo cieszę się na to przyjęcie, ponieważ... Ponieważ potem wszystko będzie inaczej... Mam nadzieję! To brzmiało intrygująco. Emily zsunęła torbę z ramienia i opadła na krzesło. - Zamieniam się w słuch - powiedziała. - Otóż, nadszedł czas... - zaczęła Freddie nieco drama­ tycznym tonem; zrzuciła na podłogę komplet dekoracji z mo­ tywem anioła i usiadła na krześle. - Czas na co? - ponagliła Emily. - Czas na dziecko! Emily, która od wielu miesięcy nie myślała o niczym in­ nym, aż jęknęła w duchu. Poczuła się tak, jakby ktoś skradł jej marzenia. - Jesteś zdziwiona? - Pytanie przyjaciółki zmusiło ją do ponownego skoncentrowania się na rozmowie. - Hunter i ja jesteśmy przecież małżeństwem od dziesięciu lat! - Zawsze twierdziłaś, że chcesz najpierw zrobić karierę - uzasadniła swe zdumienie Emily. - I zrobiłam. Pora wznieść toast... Zapomniałam o drin­ kach! Freddie, chichocząc niby nastolatka, poderwała się z miej­ sca i podbiegła do lodówki. Wyjęła dwie wysokie szklanki i plastikowy pojemnik. Co się z nią działo, do licha? Sprawiała wrażenie osoby bliskiej załamania nerwowego. Emily czuła się coraz bardziej nieswojo. Pona & Irena

lo

us

- Oto są! - Freddie odwróciła się od bufetu, demonstrując drinki udekorowane owocami i papierowymi parasolkami. W jednej ze szklaneczek była podwójna porcja owoców. Emily poczuła skurcz w sercu. Wróciły spychane przez lata w głąb świadomości wspomnienia przerwanego miesiąca miodowego. Po dziś dzień zapach rumu i soku ananasowego przyprawiał ją o mdłości. Rana w sercu wydawała się tak świeża, jakby została zadana wczoraj. Emily wciąż wyraźnie widziała twarz Gabe'a, gdy machał do niej ręką i przesyłał całusy z małego śmigłowca, którym odlatywał z wyspy. I z jej życia. Dziwiła się potem, że choć była prawie nieprzy­ tomna ze zdenerwowania, zachowała tę scenę tak wyraźnie w pamięci.

sc

an

da

Nigdy nie wyznała Freddie całej prawdy, mimo że przy­ jaciółka długo zasypywała ją dociekliwymi pytaniami. Emily nie zamierzała jednak opowiadać nikomu o tak bolesnych sprawach. Zmusiła się, by wziąć do ręki oszronioną szklankę z ko­ ktajlem. Zimno pełzło od dłoni aż do serca, niczym drapież­ ne, czyhające na ofiarę zwierzątko. Emily skrzywiła się, gdy przeniknął ją gwałtowny dreszcz. Niczego nie podejrzewająca Freddie stuknęła szklanką w jej szklankę. - Nie mam pojęcia, jakie powinny być proporcje skład­ ników w koktajlu rumowym - przyznała ze śmiechem - ale mam sporo zabawy, bo za każdym razem wychodzi zupełnie inny smak. Wypijmy zatem za ostatnie dziesięć lat! Spełnienie toastu okazało się ponad siły Emily. Miała zupełnie wyschnięte usta, napięte mięśnie i kompletny zamęt w głowie. Co się z nią działo? Minęły przecież lata... Cale dziesięć lat! A ona nadal czuła nierozerwalną więź z Gabrie­ lem Valerą. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

- Emily? - Freddie spojrzała z przerażeniem na posza­ rzałą twarz przyjaciółki. - O Boże! - Poderwała się z krzesła i zabrała jej drinka. Podbiegła do zlewu i wylała zawartość obu szklanek. W pokoju pulsowała cisza. - Przepraszam cię, Emily - podjęła Freddie po chwili. - Zachowałam się bezmyślnie. Jak mogłam poprosić cię o pomoc przy wysyłaniu zaproszeń na przyjęcie, przecież to też twoja rocznica! - Zasłoniła dłonią usta. - Skończona ze mnie egoistka. - To było dziesięć lat temu... - Emily odzyskała głos. -Jestem... jestem zdumiona, że nie potrafię zapomnieć. Przecież nie mogę bez końca się zadręczać! Wiesz, widziałam dzisiaj dziecko bardzo podobne do Gabe'a... - Znów poczu­ ła ucisk w gardle. - Ja też zdecydowałam, że pora zostać matką - wykrztusiła z niemałym trudem. - Zapomnijmy już o zaproszeniach i zjedzmy coś, zgo­ da? - Freddie otworzyła drzwi lodówki. - Lupę przygotowa­ ła chińską sałatkę, którą tak lubisz. Emily przełknęła ślinę. - Z przyjemnością zjem sałatkę, ale potem pomogę ci adresować zaproszenia. - Nie trzeba - odparła Freddie z wahaniem. Wyciągnęła z lodówki dużą salaterkę. - Hunter powinien mi pomóc. Hunter nie znosił chińskiej sałatki z kurczaka. Zapowie­ dział więc, że nie wróci do domu na obiad. Zresztą jako wziętemu adwokatowi zdarzało mu się to dosyć często. - Pracuje nad nową sprawą? - spytała Emily. - Zawsze pracuje nad jakąś sprawą. - Freddie zbyt ener­ gicznie postawiła salaterkę na stole. Pora zmienić temat, domyśliła się Emily. - Zaadresuję te zaproszenia - powiedziała. - To napraPona & Irena

sc

an

da

lo

us

wdę żaden problem. Nie po to jechałam taki kawał drogi, żeby teraz zostawić cię na lodzie. Freddie rzuciła jej baczne spojrzenie. - Dlaczego właściwie kupiłaś dom poza miastem? Nadarzała się okazja, by pomówić z Freddie o planach na przyszłość. Zresztą to właśnie przyjaciółka powinna dowie­ dzieć się o tym pierwsza, a na pewno wcześniej niż matka Emily. Prawdę mówiąc, z poinformowaniem rodzicielki Emily postanowiła zaczekać... Najlepiej będzie postawić ją przed faktem dokonanym i po prostu zawiadomić o narodzi­ nach wnuczęcia... Zaczerpnęła tchu i zaczęła układać w myślach zdania, za pomocą których obwieści przyjaciółce swoje postanowienie. Reakcja Freddie będzie swego rodzaju probierzem, jak na tę szokującą nowinę zareagują inni. Odgarnęła włosy za uszy. Tak jak zawsze robiła na sa­ li sądowej, gdy szykowała się do wygłoszenia mowy koń­ cowej. - Emily? - Freddie zaniepokoiła się natychmiast, gdyż dobrze znała wagę tego na pozór niewinnego gestu. - Co się dzieje? Poznałaś kogoś? Czy... czy przypadkiem zamierzasz uciec po kryjomu z ukochanym? - Położyła nakrycia na stole i złapała Emily za rękę, szukając pierścionka. - Bzdura. - Emily cofnęła dłoń. - Zamierzam urodzić dziecko. Freddie opadła na krzesło z gracją morskiego słonia. - Jak to? Kiedy? Z kim...?-zdołała wyjąkać. Gdyby tylko Emily znała odpowiedź na te pytania.... Mogłaby udawać istotę tajemniczą, pilnie strzegącą swej prywatności, ale takie zachowanie nigdy nie leżało w jej naturze. Dlatego szybko wyjaśniła: - Oczywiście za jakiś czas. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

- To widzę. - Freddie wymownie spojrzała na brzuch przyjaciółki. - Nie jestem w ciąży. Przynajmniej na razie. - Potrafisz napędzić stracha - odetchnęła z ulgą Freddie, opierając głowę na dłoniach. - Wiesz, napiłabym się drinka... - Nalać ci wina? - Nie, muszę się skupić. - Wyprostowała się na krześle i prześwidrowała Emily na wylot wzrokiem prawnika, szy­ kującego się do wzięcia świadka w krzyżowy ogień pytań. - Zacznijmy od samego początku. - Czyżbyś zamierzała sporządzić notatkę? - zażartowała Emily. - A powinnam? Emily tylko westchnęła. - To proste, chcę mieć dzieci Zawsze chciałam je mieć. - Planowałyśmy urodzić dzieci zaraz po zdobyciu pozy­ cji zawodowej, pamiętasz? - To był twój plan. Ja nigdy nie zamierzałam tak długo czekać. Freddie zamrugała oczami. Zdołała zachować kamienną twarz, ale Emily szła o zakład, że na końcu języka miała pytanie o Gabe'a. - W takim razie, dlaczego powtórnie nie wyszłaś za mąż? - zapytała z lekkim wyrzutem. - Chyba nie zdajesz sobie sprawy, jak ciężko pracującej dziewczynie poznać odpowiedniego mężczyznę - broniła się Emily, nieświadomie powtarzając słowa, które wcześniej skierowała do Nancy. - Przecież przedstawiłam ci mnóstwo facetów! Podczas wszystkich proszonych obiadów sadzałam cię obok prawdzi­ wych przystojniaków, licząc, że coś zaiskrzy. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

A Emily naiwnie sądziła, że robi Freddie grzeczność, przychodząc na te nudne imprezy! - To były robocze lunche! - zaprotestowała. - Nie uwa­ żałam za stosowne flirtować z twoimi kolegami albo klien­ tami. - To po co tak się wysilałam? - No dobrze - przyznała Emily w końcu. - Umówiłam się na randkę chyba z dwoma z nich. - Tylko dlatego,, że praktycznie cię zmusiłam. Emily, nig­ dy nie naciskałam, żebyś opowiedziała mi, co właściwie za­ szło pomiędzy tobą a Gabe'em, ale... - Próbowałaś wiele razy - uściśliła Emily. - Jesteś moją najlepszą przyjaciółką - ciągnęła Freddie. - A przez cały czas musiałam zachodzić w głowę, dlaczego Gabe wtedy wyjechał i nigdy nie wrócił. - Wyjechał, ponieważ go do tego zachęciłam. - Emily wyjawiła wreszcie długo skrywaną prawdę. - Dlaczego tak postąpiłaś? - Chciałam mu pomóc podjąć właściwą decyzję. Freddie zasługiwała na więcej wyjaśnień. Emily opowie­ działa wydarzenia i przedstawiła swój sposób rozumowania z tamtego okresu. Kiedy skończyła, Freddie dłuższą chwilę patrzyła na nią z niedowierzaniem. - Czy zdajesz sobie sprawę, że gdybyś mi wtedy o tym powiedziała, kazałabym wam puknąć się w głowę i nadal bylibyście małżeństwem? - odezwała się w końcu. -. A Gabe do końca życia miałby do mnie pretensję. - Więc puknęłabym go w głowę osobiście! Wyraźnie podniecona Freddie wstała i zaczęła powoli i sta­ rannie nakrywać do stołu. Dopiero gdy skończyła wszystkie przygotowania, podjęła przerwany wątek.

Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

- Nie myśl, że zapomniałam, od czego zaczęłyśmy naszą rozmowę. Co planujesz w sprawie dziecka? - Sztuczne zapłodnienie. - Przemyślałaś tę decyzję? - zapytała spokojnie Freddie. - Tak - odpowiedziała Emily z równym spokojem, się­ gając po torebkę. - Zdobyłam pewne informacje. Wybrałam z Internetu adresy kilku dawców. - Chcesz znaleźć ojca dla swego dziecka przez kompu­ ter? - Freddie wzięła do ręki skopiowane strony. - Oczywiście, że nie - oświadczyła Emily. - Ale wolałam przejrzeć takie ogłoszenia, żeby wiedzieć, czego mogę się spodziewać, idąc do banku spermy, który zarekomenduje mi mój lekarz. - Trudno mi w to uwierzyć, Emily... Świat wariuje! I właśnie dlatego poważnie się zastanawiam, czy przyspo­ rzyć mu nowego obywatela. - Ja to już przemyślałam. Więcej niż dwa razy. Planuję od roku... - Freddie musi zrozumieć, że nie był to jakiś chwilowy kaprys. - Wiem, wiem. - Freddie wcisnęła cytrynę do herbaty. - Nie musisz mi tego tłumaczyć. Ja też nie zmienię zdania w kwestii macierzyństwa. Jestem zdecydowana urodzić dziecko. - To dobrze. - Emily odetchnęła z ulgą. - Muszę ci po­ wiedzieć, że sprawiłaś mi ogromną radość. Przecież tak właś­ nie miało być - ślub w tym samym dniu, potem zachodzimy w ciążę i rodzimy dzieci w tym samym czasie. - Pamiętasz, zawsze tak planowałyśmy. - Cóż, nie zakładałyśmy, że zostanę samotną matką. Emily westchnęła ciężko. - Przynajmniej moje dziecko bę­ dzie mogło od czasu do czasu pobawić się z Hunterem. On na pewno będzie wspaniałym ojcem. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

Zmieszana Freddie spuściła głowę i wcisnęła do herbaty już trzeci plasterek cytryny. Emily domyśliła się; że coś jest nie w porządku. - Jak Hunter zareagował na twój plan? - spytała. Freddie rozdarła torebkę ze słodzikiem. Nigdy przedtem nie słodziła herbaty... - Jeszcze mu nic nie powiedziałam - odparła zdławio­ nym głosem. - Kiedy zamierzasz to zrobić? - W rocznicę ślubu. - Wspaniały prezent! - krzyknęła Emily, chociaż ogar­ niały ją coraz większe wątpliwości. - Mam taką nadzieję, -- Freddie mocno zacisnęła kciuki. - Pokaż teraz dane facetów, które wyszukałaś w Internecie. Ja będę miała ostatnie słowo, dobrze? - O nie! - zaprotestowała Emily z ożywieniem. - Nie zapominaj, że rozmawiamy o ojcu przyszłego naj­ lepszego przyjaciela mojego dziecka! Ile matek może mieć wpływ na takie sprawy? Uważam, że to wspaniałe. - Chyba nie zaakceptuję cię jako teściowej mojego po­ tomka - zażartowała Emily, wczuwając się w nastrój. - Och, Emily! - Freddie chwyciła dłoń przyjaciółki. - Gdyby to tylko było możliwe... To fantastyczne! - Spoj­ rzała na pierwszy z arkuszy. - Kto by pomyślał, że może za chwilę zdecyduję o genetycznym kodzie moich wnuków! Wskazała numer, który Emily wcześniej podkreśliła. - O nie! Nie chcę, by dziadek mojego przyszłego wnuka był kultu­ rystą. - Co masz przeciwko kulturystom? - Emily dusiła się ze śmiechu. - Czy nie ma tu żadnych prawników? - Nie masz ich dosyć w rodzinie?

Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

- Prawników nigdy nie jest za dużo. Mój ojciec marzy, że doczeka się dynastii. Freddie, której pełne nazwisko brzmiało Fredericka Welles Loren Cole, nie używała w zawodzie nazwiska po mężu i pra­ cowała w firmie adwokackiej swego ojca, podczas gdy Hunter postanowił praktykować gdzie indziej. Czasami wywoływało to drobne starcia podczas obiadów, na które zapraszana była Emily. W takich sytuacjach cieszyła się, że pracuje w firmie produ­ kującej zabawki. Zabawki się nią kłócą, pocieszała siew duchu. Freddie przejrzała papiery i ułożyła je potem w porządny stosik. - Z wyjątkiem tego kulturysty, każdy z kandydatów, któ­ rego wybrałaś, jest albo lekarzem, albo naukowcem. - I co z tego? - obruszyła się Emily. - Tylko posłuchaj: oczy piwne, szatyn, metr siedemdzie­ siąt osiem wzrostu, chemik. Albo: oczy brązowe, włosy brą­ zowe, metr osiemdziesiąt, nauczyciel biologii lub: naturalnie kręcone brązowe włosy, piwne oczy, metr osiemdziesiąt sie­ dem, ekonomista. - Spojrzała na Emily i ciągnęła: - A kiedy czytamy rozszerzoną charakterystykę, dowiadujemy się na przykład, że dawca 1143 „lubi studiować nauki przyrodnicze i specjalizuje się w nowych metodach upraw". Czyż nie brzmi to znajomo? Emily opuściła wzrok, zajęta, jak się zdawało, szukaniem kawałków kurczaka w swojej sałatce. - Emily, oni wszyscy są klonami Gabe'a! Gabe, Gabe, Gabe. Jak to możliwe, że po tylu latach nadal był obecny w niemal wszystkich jej myślach? - Brązowe oczy i włosy są bardzo rozpowszechnione... - broniła się nieporadnie. - Ja też mam takie. A jeśli chodzi o zawód, cóż, dlaczego nie zafundować dziecku inteligentne­ go tatusia?

Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

Freddie przeskakiwała wzrokiem kolejne anonsy, wresz­ cie zatrzymała się przy dwóch studentach medycyny o blond włosach i niebieskich oczach. - Musiało mi się coś nie podobać w ich charakterysty­ kach - wyjaśniła Emily wymijająco. - Może jakieś choroby rodzinne? Nie rozumiem, dlaczego stale wracasz do G^be'a? Przyjaciółka posłała jej kpiące spojrzenie, potem wzruszy­ ła ramionami z wystudiowaną obojętnością. - W porządku. Więcej o nim nie wspomnę. - Zjadła tro­ chę sałatki, a potem znów spytała: - A co będzie później, jak już wybierzesz kandydata na tatusia? Emily szczegółowo opisała dalszą procedurę postępo­ wania. - I co ty na to? - zakończyła. - Emily... Cóż, myślę, że powinnaś wstrzymać się z po­ dejmowaniem jakichkowiek kroków, przynajmniej dopóki nie poznasz tego fantastycznego faceta z naszej kancelarii, który, jak sądzę, jest idealnym kandydatem. Fakt, jest od ciebie kilka lat młodszy, ale to przecież nie powinno prze­ szkadzać... - Freddie! - Emily wpadła jej w słowo. - Ja już podjęłam decyzję. A poza tym nie chcę poprzestać na jednym dziecku, marzy mi się cała gromadka! Muszę działać natychmiast, bo czas nie stoi w miejscu, jestem coraz starsza. - Czy nie mówisz tego wszystkiego pod wpływern mo­ jej... to znaczy naszej decyzji o powiększeniu rodziny? Pa­ miętam, że zawsze marzyłyśmy o zostaniu matkami w tym samym czasie, ale... ale wówczas same byłyśmy jaszcze dziećmi... - Czy ty mnie w ogóle słuchałaś? Myślałam o tym od dawna, wszystko zaplanowałam. I podjęłam konkretne dzia­ łania. Jestem gotowa.

Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

Freddie umilkła. Emily wiedziała z długoletniego do­ świadczenia, że w takich sytuacjach najlepiej jest dać jej czas do namysłu. Ale kiedy czas mijał, a w kuchni nadal panowała przytłaczająca cisza, Emily coraz boleśniej uświadamiała so­ bie, jak ważna jest dla niej aprobata przyjaciółki. Przedłuża­ jące się milczenie zaczęło ją niepokoić. - Jesteś całkowicie pewna? - odezwała się po długiej chwili Freddie. - Tak. - Nie masz pojęcia, jaka jestem szczęśliwa, że nie będę tyć samotnie! - Freddie roześmiała się promiennie.

Pona & Irena

ROZDZIAŁ DRUGI

sc

an

da

lo

us

- Proszę mi opowiedzieć o Emily Shaw. Cudownie! Kiedy już zaczynał mieć nadzieję, że wreszcie udało mu się przebrnąć przez wielotygodniowe sesje z tą lekarką, musiała zapytać właśnie o Emily! Gabe poprawił się w głębokim, skórzanym fotelu. Był to bardzo niewygodny mebel o nadzwyczaj twardym siedzeniu. Najwidoczniej zaprojektowany tak, by siedzący na nim czło­ wiek bezustannie się ześlizgiwał. A może rzeczywiście tak miało być? Może chodziło właś­ nie o to, by pacjenci doktor Melindy Weber, podobnie jak ci u psychoanalityków na filmach, wybierali leżankę? O nie, wielkie dzięki! Siedzieli z lekarką po tej samej stronie biurka i to Gabe'owi odpowiadało. Nie był pacjentem wymagającym pomocy psychoanalityka! Chodziło o zwykłą formalność; doktor Weber miała ocenić jego zdolność do spędzenia następnych dwóch lat w sztucznych warunkach wyizolowanej biosfery. Rutyna. Takie testy robiono mu już przedtem i na pewno nie uniknie ich w przyszłości. Ale, o dziwo, po raz pierwszy zapytano go o Emily. Być może dlatego, że doktor Weber była kobietą... - Czy rozmowa na temat Emily Shaw sprawia panu przy­ krość? - Słucham...? - Ponownie poprawi się w fotelu. Starał się rozluźnić i przybrać postawę świadczącą o otwartości i pewności siebie. Wiedział co nieco o języku ciała i mógł Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

śmiało podjąć z panią doktor tę grę. - Och, Emily! - rzekł z udawaną nonszalancją. - Nie, ten temat nie jest dla mnie trudny czy przykry. Ale to było tak dawno... Pytanie mnie zaskoczyło... Kochaliśmy się - a przynajmniej ja byłem bar­ dzo zakochany. Wzięliśmy ślub, ale formalnie małżeństwo nie trwało długo. Oto cała historia. Nie powinien użyć słowa „formalnie". Doktor Weber na pewno to odnotowała. Gabe nie lubił, gdy to robiła. Nastę­ pnym razem poprosi o psychiatrę - mężczyznę. Wtedy jed­ nak jego szefowie na pewno dojdą do wniosku, że ma pro­ blemy z kobietami... Mniejsza z tym. To i tak strata czasu. Doktor Weber z pewnością nie znajdzie przyczyny, dla której nie mógłby pracować w biosferze. Stał na czele projektu i był jednym z najlepszych fachowców w tej dziedzinie. Gdyby dała mu szansę, już dawno by ją oświecił. Te informacje powinny być dla niej ważniejsze i bardziej przydatne niż wspominanie nieszczęśliwego końca jego pierwszej miłości. - A zatem formalnie małżeństwo nie trwało długo. Czy to oznacza, że zostało unieważnione? W pamięci ożyły obrazy z dawno minionego miodowego miesiąca. - Rozwiedliśmy się - powiedział niechętnie. - Jak długo trwało małżeństwo? Gabe zesztywniał. Co miał powiedzieć? - Nie pamięta pan? - naciskała doktor Weber. Pamiętał. Pamiętał wszystko. - Pobraliśmy się z wielką pompą - zaczął. - To były wła­ ściwie podwójne zaślubiny... Długopis doktor Weber ponownie rozpoczął szaleńczy ta­ niec po papierze. - Ślub odbył się niemal w przeddzień startu projektu „SaPona & Irena

sc

an

da

lo

us

hara". - Oczywiście to nic jej nie mówiło. Starając się nie okazać zdziwienia, wyjaśnił: - To był eksperyment badaw­ czy, mający na celu wyhodowanie pewnych gatunków roślin w niesprzyjającym środowisku, zwłaszcza w warunkach sil­ nego nasłonecznienia. To właśnie moja specjalność. - Za­ uważył, że tego ostatniego stwierdzenia nie uznała za stosow­ ne zanotować. - Młodzi naukowcy rzadko stają przed taką szansą. Odczekał chwilę, ale doktor Weber nadal nie notowała. A przecież to były ważne fakty! - Zrezygnowałem z udziału w tym projekcie ze względu na ślub - ciągnął. - Emily dowiedziała się o tym podczas naszego miodowego miesiąca. Przekonywała mnie wówczas, że powinienem pojechać. - Pochylił się w stronę lekarki. Nalegała, żebym wyjechał... I pojechałem. - Kiedy? - Kilka godzin później. - Opuścił pan żonę podczas miesiąca miodowego? - Do­ ktor Weber zamrugała oczami, okazując całkiem nieprofesjo­ nalne zdziwienie; Gabe uniósł brwi. Pani doktor nie spuściła wzroku. - Na jak długo pan wyjechał? - Według wstępnych założeń prace na pustyni miały trwać dwa lata. Emily o tym wiedziała. - Gabe był coraz bardziej zirytowany. Nie odpowiadała mu rola czarnego cha­ rakteru. - Dlaczego Emily z panem nie pojechała? - Nie dostałaby wizy do Arabii Saudyjskiej. - Wiedziała o tym? Czyżby w głosie doktor Weber pojawił się sarkazm? - Tak-odparł. I znów ta pisanina. Dużo pisaniny. Zbyt dużo. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

Nagle doktor Weber założyła włosy za uszy, tak jak zwyk­ ła to robić Emily. Były do siebie zupełnie niepodobne. To prawda, obie były szatynkami. Ale przecież minął już czas, kiedy wszystkie szatynki o włosach przyciętych tuż nad uszami natychmiast kojarzyły mu się z Emily l Gdy widział ją po raz ostatni, miała inną fryzurkę, bardzo twarzową... - Co pan czuł, gdy pozwoliła panu wyjechać? - Radość - wyznał szczerze. - To było moje marze­ nie. W ciągu dwóch lat mogłem zdobyć ogromne doświad­ czenie, przydatne w dalszej karierze naukowej. - Przesunął się w głąb fotela. - Emily chciała studiować prawo. W zaist­ niałych okolicznościach mogła pójść na dzienne studia i w pełni skoncentrować się na nauce. Wszystko świetnie się składało. - A zatem dlaczego nastąpił rozpad małżeństwa? - Nie wiem. - Naprawdę nie wiedział, ale przyznanie się do tego przed panią doktor nie było rozsądnym posunięciem. - Po jakimś czasie Emily całkowicie zmieniła zdanie na te­ mat mojego wyjazdu - dodał po namyśle. - Dyskutowaliście o tym? - Nie miałem takiej szansy. Melinda Weber chyba chciała to skomentować, ale osta­ tecznie zrobiła tylko kolejną ze swoich irytujących notatek. - Czy żona podjęła studia prawnicze? - Tak. - Był pan za granicą dwa lata? - Tak. - Zdając sobie sprawę, że rozmowa z panią doktor i tak już zaszła za daleko, dodał Szczerze: - Zostałem rok dłużej. Emily miała przed sobą jeszcze rok studiów i prakty­ kę. Pracowała po dwanaście godzin dziennie. I tak spędzali­ byśmy ze sobą niewiele czasu... Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

- Jak często widywaliście się w tym okresie? - Doktor Weber spojrzała nań uważnie. Mógł równie dobrze powiedzieć jej wszystko. Na nic jej się zdadzą te informacje, bo i tak na pewno nie zrozumie, dlaczego jego małżeństwo z Emily legło w gruzach. Do diab­ ła, sam tego nie wiedział! - Przyjechałem do Stanów po dwóch latach i powiedzia­ łam jej, że projekt przedłużono o kolejny rok. - Widzieliście się po raz pierwszy od pana wyjazdu? Gabe skinął głową, świadom, że ta rozmowa stawia go w bardzo niekorzystnym świetle. Osobie postronnej mógł się nawet wydać bezdusznym i zimnym łajdakiem. - Wybuchła wojna w Zatoce - przypomniał tonem uspra­ wiedliwienia. - Wróciłem z zamiarem pozostania, ale Emily nadal studiowała i zgodziła się, bym wyjechał na kolejny rok. A przecież miałem już oferty pracy, mogłem przenieść się z nią tam, gdzie chciałaby praktykować... Cóż, kiika tygodni później dostałem pozew rozwodowy. Nie chciałem jej utrud­ niać życia, więc wyraziłem zgodę. Skoro tego właśnie chciała... - Ale nie był pan pewien, czego naprawdę chce pańska żona? Nie był. Tęsknił za Emily do szaleństwa. Myślał, że ona również. Pozew rozwodowy był dla niego szokiem. Pamiętał, że przeczytał go kilkakrotnie, a potem wsiadł do dżipa i po­ jechał na pustynię. Dobrze, że nie wypuścił się za daleko, ponieważ nie zabrał ani wody, ani paszportu. Był tak zdener­ wowany, że tylko cudem nie zabłądził. Wiele dni później, gdy uzupełniał zapasy w pobliskim mieście, próbował dodzwonić się do Stanów, lecz bezskute­ cznie. Niestety, przez następne miesiące ani razu nie udało mu się uzyskać międzynarodowego połączenia. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

- Jeśli nie chciała, żebym wyjechał na trzeci rok, dlacze­ go mi tego po prostu nie powiedziała? - zadał doktor Weber retoryczne pytanie. - Listy w obie strony szły bardzo długo i były cenzurowane. Cóź miałem począć? W końcu doszed­ łem do wniosku, że spotkała kogoś innego i nie chciała po­ wiedzieć mi tego osobiście. Może to było złudzenie, ale wydało mu się, że doktor Weber odetchnęła z ulgą. - A spotkała? - Nie wiem. Kiedy wróciłem, nie była mężatką. - Kontaktujecie się ze sobą? Zaprzeczył ruchem głowy. - Raz umówiliśmy się na lunch i... było fatalnie. Nie mieliśmy o czym rozmawiać. Kobieta, z którą poszedł na lunch, w niczym nie przypo­ minała tamtej, którą poślubił i z którą niegdyś chodził do szkoły. Gdzie się podziała łagodność i szczerość, które tak w niej cenił? Cóż, Emily przeobraziła się w chłodnego, wa­ żącego każde słowo prawnika. Jednak mimo wszystko miał jeszcze wówczas nadzieję, że uda im się zacząć wszystko od nowa. Zamówili drinki, a Emily była tak chłodna jak lód w szklankach. Pamiętał, że z niezręcznej sytuacji wybawił go brzęczyk pagera. Doktor Weber pisała coś z werwą, ale Gabe już się tym nie przejmował. - Jest pani kobietą. Jak pani sądzi, co się mogło stać? - Moja płeć nie ma tu nic do rzeczy. - Ależ z pewnością tak! Żaden poprzedni lekarz nie pytał o Emily. - Każda długa rozłąka powoduje kryzys w związku, to oczywiste. Jednak wy znaliście się bardzo długo... - Chodziliśmy ze sobą przez całe jej studia w college'u.

Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

Prowadziłem zajęcia z botaniki, gdy ona była na pierwszym roku. Potem nigdy już z nikim się nie umawiałem... - I nigdy pan się ponownie nie ożenił? - Nie, Nie spotkałem nikogo, kogo chciałbym poślubić. Nie mam nic przeciwko małżeństwu. Ani kobietom - dodał, aby wykluczyć ewentualne podejrzenia. . Melinda Weber uśmiechnęła się pod nosem. - Niczego nie sugerowałam - powiedziała. - Prosił mnie pan, bym rozważyła możliwą przyczynę rozpadu waszego związku. Jednak bez rozmowy z Emily trudno o czymkol­ wiek wyrokować. Dlatego... Gabe'owi nie podobał się ton jej głosu. - Dlatego sugeruję - ciągnęła - by spotkał się pan z byłą żoną i zadał jej pytanie, które w oczywisty sposób wymaga odpowiedzi. - Nie potrzebuję tej odpowiedzi. - To już zamierzchła przeszłość. Obydwoje z Emily bardzo się zmienili. - Mam odmienne zdanie - odparła stanowczo doktor We­ ber. - Wyniki testów dowodzą, że ma pan trudności ze zro­ zumieniem ukrytych podtekstów i prawidłową oceną moty­ wów postępowania innych ludzi. A cóż to za chińszczyzna? - Świetnie dogaduję się z ludźmi, którzy bez owijania w bawełnę mówią, co myślą - powiedział nieco zgryźliwie. Doktor Weber porządnie ułożyła notatki na biurku. - Moim zadaniem jest dokonać oceny i charakterystyki różnych osobowości, które zetkną się ze sobą przy realizacji tego projektu. Mam pewne wątpliwości... - Dajmy temu spokój! - Gabe nie mógł uwierzyć w to, co słyszał. - Rzecz miała miejsce dziesięć lat temu. Byłem wtedy niedojrzałym młokosem! Do licha, lepiej by zrobił, trzymając język za zębami.

Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

- Moje wątpliwości - ciągnęła nieubłaganie doktor We­ ber - dotyczą pańskich umiejętności rozładowywania napięć i łagodzenia konfliktów w zespole. - Czy pani mówi po angielsku? - Był zniecierpliwiony. - Nigdy nie był pan w długotrwałym związku. - Doktor Weber zdjęła okulary i spojrzała wymownie na rozmówcę. - Żyje pan samotnie od czasu krótkiego małżeństwa, które się rozpadło z niewiadomego dla pana powodu. Proszę się dowiedzieć, dlaczego tak się stało, w przeciwnym bowiem razie nie podpiszę zgody na pański udział w projekcie „Bio­ sfera". Wszystko zostało wypowiedziane stanowczym i nie zno­ szącym sprzeciwu tonem. Pora odpłacić pięknym za nadob­ ne... Wstał. Nie mógł przecież równocześnie walczyć z tym przeklętym fotelem i z doktor Weber. - Miałem wówczas dwadzieścia trzy lata. Teraz jestem o wiele starszy, bardziej doświadczony i mądrzejszy. Chyba pani nie zaprzeczy? - Uśmiechnął się tym swoim zniewala­ jącym uśmiechem, którym zjednał już niejednego sponsora. Doktor Weber nie odwzajemniła uśmiechu. W porządku. Nie wygra z tą kobietą. - Panie Valera, muszę nie tylko ocenić pańską osobo­ wość, ale również umiejętność przystosowania się do pracy w zespole. Rozumiał, dokąd zmierzała. - Z mojego doświadczenia wynika, że jeśli ludzie są po­ chłonięci pracą, to nie mają czasu na wzajemne niesnaski. - Pan raczy żartować, panie Valera. - Jestem śmiertelnie poważny! - Naprawdę miał już dość. - Nasz zespół ma konkretną pracę do wykonania. Wszyscy znają swoje zadania i wagę tych badań. Jeśli ktoś z nas ma problemy ze sobą, pani zadaniem jest postawić

Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

diagnozę i rozwiązać problem, zanim znajdziemy się w bio­ sferze. Proszę panią tylko o jedno - o dobrze dobrany zespół. To wszystko. - A jednocześnie prosi pan o pominięcie milczeniem za­ strzeżeń co do pańskiej osoby, czy tak? - Zastrzeżeń? Ponieważ w młodości popełniłem błąd i przedwcześnie wpakowałem się w małżeństwo?! Popatrzyła na niego z uwagą. - Ponieważ nie rozumie pan, dlaczego pańskie małżeń­ stwo zakończyło się fiaskiem. - To nie ma nic do rzeczy! - Owszem, ma. - Zaczęła wyliczać na palcach: - Oby­ dwoje zawarliście kontrakt. Zaczęliście realizować „projekt". Zainwestował pan pieniądze. Zamierzaliście osiąść w no­ wym miejscu. I coś się nie udało. Jedyna różnica polega na tym, że nie musiał pan, tak jak w wypadku badań nau­ kowych, pisać końcowego sprawozdania. Teraz ja o nie proszę. Gabe spojrzał na nią ze złością. W duchu przyznawał niechętnie, że miała trochę racji. - Wygrała pani. Patrzyli sobie w oczy. Wreszcie Gabe chwycił za klamkę. - Zgoda. Odnajdę Emily i wyjaśnimy sobie wszystko. A pani, doktor Weber, będzie tak uprzejma i skompletuje mi zgrany zespół. Emily zajmowała się kontraktem dotyczącym dystrybucji nowej gry wideo, w której wojownicy matematyki kroili li­ czby na ułamki. Kompletna bzdura! Po co tu tyle przemocy? - zastanawiała się, gdy znów zabłysło światełko aparatu tele­ fonicznego. Zignorowała je. Toby, jej asystentka, miała odbierać Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

wszystkie telefony, dopóki Emily nie skończy pracy nad kontraktem. Czasami aparat dzwonił bez przerwy. Tak jak dzisiaj. Chwilę później światełko przestało mrugać. Toby zapukała i po chwili nieśmiało uchyliła drzwi. Emily zmarszczyła groźnie brwi, lecz nie zrażona tym asystentka mimo wszystko weszła i położyła na burku Emily różową karteczkę. Następnie obróciła się na pięcie i błyska­ wicznie wyszła. Spojrzała na kartkę. Gabriel Valera! Wstrzymała oddech, wpatrując się w pełne zawijasów pis­ mo Toby. To musiała być Freddie! Tylko ją można było podejrzewać o takie wisielcze poczucie humoru. - Toby! - zawołała, nie korzystając z interkomu. - Powiedział mi, że na pewno zechcesz wiedzieć, kto dzwoni... - oznajmiła asystentka, ponownie stając w drzwiach. - Mam nadzieję, że powiesz mi, kim jest ten facet? Emily uśmiechnęła się z przymusem. - A zatem to nie była Freddie Loren? - To był mężczyzna. Dzwonił aż trzy razy. Gabe osobiście do niej zatelefonował! Trzy razy... - Dziękuję, Toby - powiedziała krótko, ignorując zawie­ dzioną minę asystentki. Dzwonił Gabe, powtarzała w myślach. Trzy razy... Przej­ rzała wiadomości w swojej poczcie głosowej. Dzwonił już wczoraj, gdy wyjechała na spotkanie z Freddie. I dziś rano dwa razy. Odsłuchała jedną z wiadomości. Gabe przedstawił się charakterystycznym głębokim barytonem i podał swój numer telefonu. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

„Cześć, Em - mówił z niewymuszoną swobodą i poufa­ łością, jakby niedawno się rozstali. - Chciałbym z tobą po­ mówić. Zadzwoń do mnie, gdy znajdziesz wolną chwilę". Pomówić? O czym? Po tylu latach...? Dlaczego właśnie teraz, gdy wszystkie jej myśli krążyły wokół dziecka?! Czy powinna oddzwonić? A co będzie, jeśli zechce się z nią spotkać? Na samą myśl o tym poczuła skurcz żołądka. Przypomniała sobie ich wspólny lunch; to było chyba rok po rozwodzie. Była z siebie dumna, że potrafiła wtedy za­ chować niczym niewzruszony spokój. Zaledwie zdążyli za­ mówić drinki, Gabe został wezwany do pracy w sprawie nie cierpiącej zwłoki. A cóż takiego mogło zagrażać biednym roślinom? Nagle odwodnienie? Alergia chlorofilowa? Tak, postąpiła słusznie, decydując się na rozwód. Miała jeszcze trochę czasu, by ułożyć sobie życie. Spojrzała na zapisany na kartce numer telefonu, po czym szybko zgniotła papierek i wrzuciła go do kosza. Nie chciała się spotykać ani tym bardziej rozmawiać z byłym mężem. Nigdy więcej. Zdenerwowany Gabe wyłączył telefon komórkowy i po­ wrócił do katalogowania kiełków zbóż. Emily nie odpowie­ działa na żaden z jego telefonów. Czyżby go unikała? Zdziwiło go odkrycie, że zmieniła adres. Nie miał pojęcia, gdzie teraz mieszkała. To go niepokoiło... Choć nie rozma­ wiał z nią od lat, zawsze dotąd wiedział, gdzie jej szukać. Może podświadomie liczył, że kiedyś jeszcze ich drogi się zejdą? Gdy nadejdzie właściwy czas... Ale lata mijały, a właściwy czas nie nadchodził. Całe szczęście, że nadal pracowała w EduPlaytion. Mógł przynaj­ mniej do niej telefonować. - Hej, Gabe! Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

Nie oderwał się od pracy, nawet nie podniósł głowy. - Rozpoznaję ten charakterystyczny ton, Larry. Domy­ ślam się, że znów zamierzasz mnie męczyć błahymi sprawa­ mi administracyjnymi. - Gdy mnie wysłuchasz, zrozumiesz różnicę pomiędzy sprawami błahymi a interesującymi. Gabe niechętnie oderwał się od swoich zapisków i z pie­ tyzmem umieścił notatnik na drewnianym występie pod pół­ ką z sadzonkami. - O co chodzi? Ubrany w garnitur i krawat, Larry Ciner, prezes firmy Inżynieria Żywienia, pocił się obficie w dusznej i parnej at­ mosferze laboratoryjnej cieplarni. - Chodzi o opinię publiczną. Gabe jęknął. - Nie wiesz jeszcze, co mam zamiar powiedzieć. - Umieram z niecierpliwości. - Zabawki. - Tego bym nie zgadł - przyznał Gabe. Larry nawet się nie uśmiechnął. Gabe wolałby, żeby jego prezes miał większe poczucie humoru. - NASA chce spopularyzować nasze badania zapomocą zabawek edukacyjnych. Wszystko po to, by podtrzymać zain­ teresowanie opinii społecznej. Wybory już w następnym ro­ ku i nie można dopuścić, by wyschły fundusze, kiedy nowy kongres zacznie ciąć budżet. Musisz wystąpić na konferencji prasowej, Gabe. Gabe nie znosił tej części pracy. Dobrze wypadał na kon­ ferencjach, ale nigdy ich nie lubił. - Kiedy? - zapytał. - W czwartek w hotelu Texas Plaza. Co prawda sam nauczył Larry'ego, by podawać same Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

suche fakty bez zbędnych komentarzy, ale co za dużo, to niezdrowo... - Przypomnij mi jeszcze jutro, dobrze? - Oczywiście. - Larry z zaczerwienioną twarzą ruszył wyżwirowaną ścieżką w kierunku drzwi. Nagle Gabe'owi wpadł do głowy pomysł. - Larry! Prezes zatrzymał się i odwrócił. Na jego twarzy gościł wyraz lekkiego zniecierpliwienia. - EduPlaytion! - Dobra firma. - Larry skinął głową. - Na pewno weźmie udział w przetargu na projekt zabawki. - Nie będzie przetargu. -Ale... Gabe podniósł dłoń, by powstrzymać wszelkie protesty. - Zaoferuj im kontrakt - zażądał stanowczo. - Pod warun­ kiem jednak, że jego obsługą prawną zajmie się Emily Shaw. - Emily, masz chwilę czasu? Na pytanie to, zadane przez Billa Stone'a, jednego z wice­ dyrektorów EduPlaytion, można było odpowiedzieć w jeden tylko sposób. - Oczywiście. - Emily wstała zza biurka, wygładziła szaroniebieską spódnicę od kostiumu i podeszła do stojących naprzeciw klubowych foteli. Wicedyrektor pofatygował się do niej osobiście. Dziwne, a jednocześnie bardzo interesujące. - Dostałem zamówienie - zaczął, gdy tylko usiedli. NASA i firma o nazwie Inżynieria Żywienia realizują wspól­ nie projekt naukowy ,3iosfera", który ma na celu wyhodo­ wanie takich gatunków roślin, które mogą przetrwać nawet w ekstremalnych warunkach klimatycznych. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

Umilkł, a Emily domyśliła się, że czeka na jej reakcję. Nigdy nie słyszała o tym projekcie, ale nazwa brzmiała po­ dobnie do tych realizowanych przez Gabe'a... Och, tylko jedno jej w głowie! - Tak...? - podjęła niezobowiązująco. - Zaoferowano nam kontrakt na zaprojektowanie zaba­ wek popularyzujących tę ideę. - Popatrzył z uwagą na roz­ mówczynię, po czym kontynuował: - To może być najwię­ kszy kontrakt w historii EduPlaytion. Emily umierała z ciekawości, dlaczego szef jej o tym wszystkim opowiada. Nie była przecież głównym doradcą prawnym firmy. - Naturalnie to bardzo interesujące - ciągnął Bill Stone. - Naturalnie. - Emily, czy znasz kogoś z NASA albo z Inżynierii Ży­ wienia? - Bill Stone najwyraźniej postanowił przejść do sed­ na sprawy. - Skąd ten pomysł? - obruszyła się. - Otóż, życzą sobie, byś to ty była naszym prawnym reprezentantem. - Ja...? - Tak - padła sucha odpowiedź. - Dano nam do zrozu­ mienia, że twoja obecność przy podpisywaniu kontraktu jest warunkiem sine qua non. Emily patrzyła na Billa Stone'a kompletnie zbita z tropu. - Oczywiście, wolałbym, żebyś miała trochę więcej do­ świadczenia.... - ciągnął wicedyrektor. - Wierzę jednak, że sobie poradzisz. Zresztą, możesz liczyć na wsparcie całego naszego działu prawnego. - Nie rozumiem... - Emily odzyskała głos. - Przecież to nawet nie jest moja dziedzina! - Teraz już jest. - Utkwił w niej badawczy wzrok. Wstał, Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

szykując się do wyjścia. - Chcę być na bieżąco informowany o wszystkim - dodał. - Codziennie. - Oczywiście. - Mój asystent przygotuje wymagane dokumenty... - Chodzi o mój awans? Zatrzymał się gwałtownie. Emily wstała i uniosła hardo podbródek, choć dłonie mia­ ła wilgotne ze zdenerwowania. - Skoro mam odpowiadać za największy kontrakt w hi­ storii EduPlaytion, powinnam dostać awans i odpowiednią podwyżkę. Spojrzał na nią ze zdziwieniem, ale i z nie skrywanym uznaniem. - Dostaniesz. - Skinął głową i uśmiechnął się niemal nie­ zauważalnie. Emily długo jeszcze trwała nieruchomo, pogrążona w my­ ślach. I nagle niejasne z początku podejrzenie, zaczęło zmie­ niać się w niezbitą pewność...

Pona & Irena

ROZDZIAŁ TRZECI

sc

an

da

lo

us

Cztery godziny. Dostała zaledwie cztery godziny na przy­ gotowanie się do pierwszego oficjalnego spotkania. Najpierw odbyła się konferencja prasowa, na którą Emily nie miała szans zdążyć, a po niej zaplanowano rozmowę z przedstawi­ cielami NASA i Inżynierii Żywienia. Na razie nie zebrała nawet wstępnych danych. Ledwie starczyło czasu na pospieszną naradę z szefem zespołu pro­ jektanckiego, który miał przybyć na spotkanie z niewielkim opóźnieniem. Na szczęście znała zasady zawierania umów wzajemnych i wiedziała, że przed wyrażeniem zgody na naj­ drobniejszy szczegół, powinna dokładnie przestudiować go w kontekście całej umowy. A poza tym była naprawdę wściekła. To prawda, że otwie­ rała się przed nią życiowa szansa i mogłaby wreszcie zrobić wrażenie na Freddie, a nawet wzbudzić w przyjaciółce odro­ binę zazdrości. Nigdy dotąd jej się to nie udało... Nie potrafiła jednak pozbyć się przeczucia, że miała ode­ grać rolę kozła ofiarnego. Im dłużej o tym myślała, tym bar­ dziej utwierdzała się w tym podejrzeniu. Nie było mowy, by w tak krótkim czasie zdołała się należycie przygotować do tak trudnego i odpowiedzialnego zadania. Czyżby o to właś­ nie chodziło ewentualnym partnerom, by pertraktować z oso­ bą niedoświadczoną i niezbyt pewną siebie? O nie! Jeśli ktokolwiek myślał, że Emily okaże się łatwym Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

przeciwnikiem, zawiedzie się sromotnie! Już ona nie pozwoli zapędzić się w kozi róg! Wzięła głęboki oddech. Łatwo było pozować na bohaterkę we własnym biurze, ale teraz, gdy kierowała się do sali kon­ ferencyjnej ekskluzywnego Texas Plaża Hotel, aż drżała ze zdenerwowania. Bardzo teksaski wystrój i... bardzo męski: ściany poobwieszane porożem i zwierzęcymi skórami, fotografie ze spę­ du bydła... Nie zdziwiłaby się, gdyby po otwarciu drzwi uderzyła ją woń cygar i whisky. Emily, ubrana dziś w czarno-biały kostium, wyglądała poważnie, kompetentnie, a zarazem bardzo zmysłowo. Teksańczycy lubili, by ich silne i nawykłe do trudów surowego życia kobiety przy każdej okazji podkreślały walory swej płci. Pchnęła masywne drzwi i powiodła wzrokiem po grupce mężczyzn stojących przy oknie, szukając znajomej twarzy. Wypatrując Gabe'a... Wyglądała fantastycznie. Gabe przyszedł tu prosto z konferencji prasowej, mając nadzieję, że Emily też przybędzie wcześniej i będą mieli okazję porozmawiać chwilę na osobności. Gdyby odpowie­ działa na jego telefon, nie musiałby uciekać się do tak żałos­ nych sztuczek. Nie od razu go zauważyła. Właściwie nie wiedział, czy spodziewała się go tu zobaczyć, ani tym bardziej - jak zare­ aguje. Poczuł ucisk w żołądku i ze zdumieniem stwierdził, że jest rozdygotany. Denerwował się na samą myśl, że zobaczy Emily. A przecież obecnie była dla niego tylko dobrą starą przyPona & Irena

sc

an

da

lo

us

jaciółką. Czy rzeczywiście dobrą...? Może w ogóle nie była jego przyjaciółką, jak optymistycznie zakładał? - Gabe, zobacz, kogo my tu mamy? - Spec od reklamy z NASA z wyraźnym zainteresowaniem spoglądał w stronę drzwi. Pozostali mężczyźni jak na komendę odwrócili się w tym samym kierunku. Widząc na ich twarzach zaciekawienie i słysząc pomruki aprobaty, Gabe poczuł, że ogarnia go nie znane dotąd odczucie - instynkt posiadania. Z niemałym zdumieniem zdał sobie oto sprawę, że nie chce, by te młode wilki podniecały się na widok Emily. Jeśli ktokolwiek miałby do tego prawo... - To z pewnością Emily Shaw, prawnik EduPlaytion powiedział, nim zdążył dokończyć myśl, po czym oderwał się od grupy i, choć zdawał sobie sprawę, że postępuje śmie­ sznie, błyskawicznie podbiegł do Emily. Zupełnie jakby chciał dać pozostałym do zrozumienia, że nie powinni wkra­ czać na jego rejon łowiecki. Twarze mężczyzn, odwróconych tyłem do panoramicz­ nych okien, przesłaniał cień, ale Emily i tak czuła, że cała grupa bacznie jej się przygląda. W porządku. Niech się gapią. Podeszła do owalnego stołu konferencyjnego i postawiła na nim teczkę, a potem szybkim ruchem ją otworzyła i wy­ jęła żałośnie cienki plik akt dotyczących projektu. Jeden z mężczyzn odłączył się od grupy. - Emily... Minęło wiele lat od dnia, gdy ostatnio słyszała ten aksa­ mitny głos. Wiele lat, podczas których głos ten nieustannie wibrował w jej umyśle. Jakkolwiek spodziewała się, że spotka tu Gabe'a, wpadła w popłoch, stając z nim oko w oko. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

Nadal prezentował się bardzo dobrze, choć na twarzy pojawiły się zmarszczki, a we włosach pierwsze siwe pa­ semka. Od czasu gdy zaczaj: do niej dzwonić, podświadomie przy­ gotowywała się na spotkanie i wyobrażała sobie, jak się wówczas zachowa. Chciała popisać się chłodem i zawodo­ wym dystansem. Owszem, była chłodna, a właściwie - zmrożona. Potrafiła tylko gapić się na niego, z ręką zastygłą na wyciągniętych z teczki aktach. Gdy wreszcie zmusiła się do działania, z przerażeniem spostrzegła, że papiery drżą w jej dłoni. Ner­ wowo upuściła je na stół konferencyjny. Gabe wciąż na nią patrzył. Czuła na sobie spojrzenie jego ciemnych oczu. W końcu, z przyklejonym do twarzy uśmie­ chem, podniosła wzrok. - Witaj, Gabe - odezwała się. - Jak się masz, Emily? - Kąciki ust drgnęły mu w nie­ znacznym uśmiechu. Szybko wyciągnęła rękę, by przypadkiem nie pocałował jej w policzek. W przeszłości wiele ich łączyło, ale teraz spotkali się na zawodowej płaszczyźnie i nie zamierzała pod­ ważać swej wiarygodności głupim zachowaniem. Uśmiechając się sztucznie, potrząsał jej dłonią. Trwało to odrobinę za długo. - Miło cię znów widzieć, Gabe - powiedziała. - Naprawdę? - Uniósł brwi. - Nie odpowiadałaś na moje telefony. - Gdybyś dał do zrozumienia, że chodzi o sprawy zawo­ dowe, z pewnością bym oddzwoniła. Uśmiech zniknął z jego twarzy, a w ciemnych oczach po­ jawił się cień rozczarowania. Emily nie potrafiła mu współczuć. Cokolwiek teraz czuł, Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

było to zapewne i tak nieporównywalne z bólem, jakiego doświadczyła, kiedy ją opuścił. - Kiedy usłyszałam słowo „biosfera", od razu domyśli­ łam się, że masz z tym coś wspólnego - wyjaśniła. Zapewne dlatego telefonował... Musiał wiedzieć, że pra­ cowała dla EduPlaytion i pewnie chciał się przekonać, czy Emily weźmie udział w tym spotkaniu. - Dziwię się, że przyszłaś, przecież wiedziałaś, że też tu będę - powiedział niespodziewanie. A zatem zraniła go! Ta świadomość nie sprawiła jej jednak satysfakcji. - Stanęłam przed wielką zawodową szansą - odparła szybko. -A ty przecież wiesz najlepiej, jak ważne jest, by taką szansę wykorzystać. Od razu pożałowała ostatnich słów. Nie chciała być zło­ śliwa. Byłoby to zresztą sprzeczne z profesjonalizmem, któ­ rym się zawsze tak szczyciła. Zaczęła przepraszać, ałe Gabe' a odciągnął jakiś mężczyzna stojący obok projektora. Bez sło­ wa odwrócił się od Emily. Czy przypadkiem nie zrobiłam z siebie idiotki? - zasta­ nawiała się, niezbyt z siebie zadowolona. Chciała udowodnić Gabe'owi, że nic dla niej nie znaczył. A zamiast tego dała mu prawdopodobnie dużo do myślenia... - Proszę wszystkich o zajęcie miejsca, możemy zaczynać - odezwał się młody mężczyzna w okularach. - Martin, zanim dokonamy reszty prezentacji, chciałbym przedstawić wszystkim Emily Shaw - przerwał mu Gabe, posyłając zgromadzonym swój sławetny, zniewalający uśmiech. - Emily reprezentuje firmę EduPlaytion. - Zwrócił się do Emily: - Martin Rimmer jest rzecznikiem prasowym NASA. Emily lekko skinęła głową również pozostałym dwóm Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

członkom departamentu prasowego. Ranga rozmówców wzbudziła jej czujność. Projekt musiał być ważniejszy, niż pierwotnie zakładała. - A to jest Larry Ciner, prezes Inżynierii Żywienia - kon­ tynuował prezentację Gabe. Gdy skończył, Emily uśmiechnęła się do wszystkich cie­ pło. Skoro projekt był tak ważny, dlaczego nie dali jej więcej czasu na przygotowania? - zastanawiała się gorączkowo. - Jerry, szef działu projektowania EduPlaytion, jest już w drodze ze wstępnymi szkicami zabawek - wyjaśniła. O spotkaniu dowiedzieliśmy się dopiero dziś rano - dodała, by wszyscy wiedzieli, jak mało czasu dostali na właściwe przygotowania. - Całe biuro projektowe pracowało w pocie czoła, żeby EduPlaytion nie przybyła na pierwsze spotkanie z pustymi rękami. Ledwie Emily skończyła mówić, rozległo się pukanie do drzwi i zaczerwieniony Jerry, obładowany sztalugami i tecz­ ką, wkroczył powoli do sali. - Nie spodziewaliśmy się, że tak szybko zaprezentujecie szkice zabawek - odezwał się Martin Rimmer. - Najpierw chcemy przedstawić ogólne założenia projektu. Emily i Jerry spojrzeli po sobie. Mogłaby przysiąc, że Jerry zazgrzytał zębami. W końcu Gabe przyciemnił światła i włączył projektor. - To będzie ten sam pokaz, który zaprezentowaliśmy pra­ sie - wyjaśnił. A zatem media wiedziały więcej od niej! Emily miała ochotę uciąć sobie pogawędkę z osobą odpowiedzialną za taki stan rzeczy. Tymczasem skierowała uwagę na Gabe'a, przypominając sobie jednocześnie, ileż to razy siedziała w audytorium i słuchała jego wykładów. - Będę kierował trzema oddziałami biosfery - powiePona & Irena

sc

an

da

lo

us

dział, gdy tylko na ekranie pojawił się pierwszy slajd. - Sam zamieszkam w oddziale Bio I. Wydaje się podniecony jak dziecko, które dostało nową zabawkę, przemknęło Emily przez myśl. Ale zaraz skarciła się za tę refleksję. Gabe należał do przeszłości, odległej prze­ szłości. Jego marzenia i ambicje nie były jej sprawą. Owszem, kiedyś był jej bliski... Ale teraz ten rozdział życia uważała za zamknięty. Jednak wystąpienie Gabe'a obudziło do życia stare uczu­ cia. Emily już dawno uznała je za martwe, a tymczasem okazało się, że były jedynie uśpione, niczym nasiona pustyn­ nych roślin, potrafiące latami oczekiwać na zbawczy deszcz... Posłuchaj samej siebie. Znów myślisz tak jak on... Gabe pokazywał przeźrocza z trzech wyizolowanych bio­ sfer. Pierwsza znajdowała się na opuszczonej platformie wiertniczej w Zatoce Meksykańskiej, drugą ulokowano na północy Alaski. Biosferę, w której miał przebywać Gabe, wybudowano na pustyni Arizony. Emily pamiętała, że wa­ runki pustynne były jego specjalnością. Wyczuwała w jego głosie rosnące podniecenie; zdała so­ bie sprawę, że nadal imponowała jej pasja, z jaką podchodził do spraw zawodowych. Kiedyś liczyła na to, że równie silne emocje będzie odczuwał w stosunku do swojej młodej żo­ ny. .. Myślała, że będą wspólnie z Freddie i Hunterem świę­ tować rocznicę ślubu. Miała nadzieję, że szybko zostanie matką... Matką dzieci Gabe'a. Pomyliła się sromotnie. Zagryzła wargę. Fizyczny ból nieco przytłumił emocjo­ nalne rozterki. Wiedziała już, że bez względu na to, jak często będzie widywać Gabe'a, pozostanie on na zawsze częścią jej życia.

Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

Nieoczekiwanie poczuła się słaba i bezbronna, niezdolna stawić czoła zadaniu, jakie na nią nałożono. Niezdolna stawić czoła Gabe'owi... Weź się w garść, powtarzała sobie wduchu. Po co rozdra­ pywać stare rany i zadręczać się bolesnymi wspomnieniami? Jeśli pozostaliby małżeństwem, zawsze konkurowałaby z je­ go pracą. A ich dzieci... Na litość boską! Gorące łzy napłynęły jej do oczu, gdy wyobraziła sobie te wszystkie stracone mecze piłki nożnej, zabawy szkolne, przedstawienia i... Tak, postąpiła słusznie, kończąc ten krótkotrwały zwią­ zek. Nie miała sobie nic do zarzucenia. Zapaliły się światła i Emily. musiała szybko wytrzeć kąciki oczu, ponieważ Gabe poszukał jej spojrzenia, jak zwykle pod koniec prezentacji. Posłał jej uśmiech, który poruszył ją do głębi— niespo­ dziewanie czuły i ciepły. Starała się zapanować nad wzrusze­ niem, wykazać się chłodem i profesjonalizmem. Szybko od­ wróciła wzrok od Gabe'a i skupiła uwagę na przedstawicielu departamentu prasowego NASA. - Mamy przyjemność zaproponować EduPlaytion zapro­ jektowanie serii zabawek edukacyjnych i pomocy szkolnych, które propagowałyby eksperymenty w biosferach. Zdaniem naszych ekspertów nauczyciele nauk przyrodniczych są ogromnie zainteresowani tą ideą. - Martin rozłożył ręce. Oczywiście, mogliśmy pomyśleć o tym wcześniej. - Zaśmiał się z cicha, ale nikt nie poszedł w jego ślady, -Dzięki akcji propagandowej naszego departamentu społeczeństwo jest ży­ wo zainteresowane projektem „Biosfera". A nie muszę chyba dodawać, że gdy społeczeństwo wykazuje zainteresowanie, fundusze też zawsze się znajdą. Jednym ze sposobów na podtrzymanie tego zainteresowania mają być wspomniane

Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

zabawki. Emily, proszę nas teraz uprzejmie zaznajomić z wa­ runkami, na jakich zwykle EduPlaytion zawiera podobne umowy... Emily energicznie wstała, zadowolona, że zna doskonale temat i popisze się przed byłym mężem swoim profesjonali­ zmem. Czując na sobie spojrzenie jego brązowych oczu, zwięźle i fachowo przedstawiła główne punkty typowego kontraktu. - To tyle w zarysie - zaznaczyła. - Muszę spotkać się z prawnikami z NASA i Inżynierii Żywienia, by dopracować szczegóły. - Oczywiście, z przyjemnością - wtrącił prawnik z Inży­ nierii Żywienia, uśmiechając się zachęcająco. - Cieszę się. - Emily odwzajemniła uśmiech, mając jed­ nak nadzieję, że rozmówca nie będzie nalegał na natychmia­ stowe spotkanie. Odpowiedziała jeszcze na kilka pytań, po czym Jerry po­ kazał zebranym swoje szkice. Prezentacja wzbudziła żywe zainteresowanie. Posypał się deszcz opinii, sugestii i propo­ zycji. Gdy zaczęto dyskutować ewentualny harmonogram współpracy, wtrącił się Gabe. - Martin, jeśli to koniec wstępnych ustaleń dotyczących kontraktu, proponuję zwolnić już prawników. Emily odetchnęła z ulgą, gdy Martin dał jej znak, by wy­ szła. Nie potrafiłaby dłużej udawać, że nie peszy jej inten­ sywne spojrzenie Gabe'a. Była nawet zdziwiona, że inni niczego nie zauważyli. A może zauważyli...? Wymieniała wizytówki z prawnikami, lecz kątem oka za­ uważyła, że Gabe na nią czeka, - Chodźmy na kawę - szepnął jej do ucha, gdy zamykała teczkę. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

- Za gorąco na kawę. - To zamówisz sobie mrożoną. Wiem, że lubisz. - Wziął ją za rękę i pociągnął za sobą. - Nie musisz zostać na spotkaniu? - Nie chciała mu się wyrywać, by nie wzbudzić powszechnego zainteresowania. - Byłem tu wystarczająco długo, by zrozumieć istotę rze­ czy. Mam własne priorytety. Najważniejsze, by projekt od­ niósł sukces. Reszta nie ma takiego znaczenia. - Nic się nie zmieniłeś... - powiedziała z lekką goryczą w głosie. W milczeniu poprowadził ją stanowczo w kierunku drzwi. - Czy mam w ogóle jakiś wybór? - spytała. - Oczywiście, możesz zamówić, co zechcesz. - Mam na myśli wspólne wyjście. Spojrzał na nią i uśmiechnął się pod nosem. - Nie masz. Emily protestowała właściwie dla zasady. Nie spodziewa­ ła się, że Gabe pozwoli jej odejść, nie porozmawiawszy z nią na osobności. Miała nadzieję, że zdoła zapanować nad swymi uczuciami - zarówno dobrymi, jak złymi, którymi wciąż go obdarzała. Do licha, te emocje były zupełnie nie na miejscu! Nawet teraz, przed chwilą, Gabe wyraźnie dał jej do zrozumienia, że na pierwszym miejscu stawia pracę. W drodze do hotelowej kawiarenki prawie nie rozmawiali. Emily przez ten czas starała się odzyskać równowagę, lecz przychodziło jej to z największym trudem. Zamówiła największy i najsłodszy drink kawowy spośród oferowanych w menu. Gabe poprosił o zwykłą czarną kawę. Zanieśli napoje do okrągłego stolika z marmurowym blatem, zbyt małego, by Emily mogła usiąść daleko od Gabe'a. Po­ prawiając się co chwila na niewygodnym żelaznym krzesełPona & Irena

sc

an

da

lo

us

ku, pociągnęła duży łyk i czekała na efekt uspokajającego działania kofeiny i cukru. Gabe z ledwie widocznym uśmiechem obserwował ją sponad swojej filiżanki z kawą tak czarną, jak jego włosy. Upiła kolejny łyk. - Co słychać, Emily? Czyżby naprawdę tylko tyle miał do powiedzenia? Cóż za banalne pytanie! - Dzisiaj, czy w przeciągu ostatnich dziesięciu lat? - spy­ tała z nie skrywaną ironią. Gabe podniósł filiżankę do ust, po czym ostrożnie odsta­ wiół ją na mały stolik. - Zacznijmy od dzisiaj - zaproponował ugodowo. Emily w ogóle nie widziała potrzeby, by z nim rozma­ wiać. Była wyraźnie zmieszana. Gabe wydawał jej się wypo­ częty, rześki i opanowany, podczas gdy ona czuła się całko­ wicie wyczerpana i słaba. Wiedząc, że przegrywa bitwę, zmusiła się do beztroskiego uśmiechu. Pozostawało mieć nadzieję, że nie zabrzmiał on jak nerwowy chichot. - Dzisiaj stanęłam przed kolejnym wyzwaniem. - Mam nadzieję, że nie mówisz o mnie. - Nie, o ile to nie ty zaaranżowałeś to niespodziewane spotkanie. Miałam zaledwie cztery godziny na przygoto­ wania. - Projekt rusza za dwa tygodnie, a jest jeszcze tyle rzeczy do zrobienia. Szklanka Emily stuknęła głucho o marmurowy blat. - A zatem to ty jesteś odpowiedzialny za nasze niespo­ dziewane spotkanie! Idę o zakład, że nalegałeś, bym ta ja reprezentowała EduPlaytion! Gabe zachował kamienny wyraz twarzy. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

- Nie odpowiadałaś na moje telefony, a musiałem cię zo­ baczyć. - No? to już zobaczyłeś! Do widzenia. - Wstała, ale Gabe zacisnął palce wokół jej nadgarstka. - Zostań, proszę. - Puścił jej dłoń. Nie bez kozery powiada się, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Emily opadła z powrotem na krzesło. - Powiedz, skąd u ciebie to zamiłowanie do manipulowa­ nia innymi? - Jestem właścicielem Inżynierii Żywienia - wyjaśnił krótko. - Rozumiem. - Był właścicielem?! Nie powinna się dzi­ wić. Łatwo było przewidzieć, że Gabe odniesie sukces. - Za­ raz, zaproponowałeś kontrakt mojej firmie, stawiając jednak­ że warunek, że to ja opracuję stronę prawną, a jednocześnie nie dając mi czasu na przygotowanie. Czy zrobiłeś to celowo, by znów mnie poniżyć? - Czuła, jak bardzo pieką ją oczy. - Emily, nie! To nie tak. - Wydawał się szczerze zmar­ twiony i zaniepokojony. - Czy inni wiedzą, że upierałeś się, bym to ja reprezen­ towała EduPlaytion? - Moi współpracownicy wiedzą. - Spuścił wzrok na fili­ żankę. - Trudno powiedzieć, czy wspomnieli o tym ludziom z NASA. - Wspaniale. - Przymknęła powieki, przypominając so­ bie spojrzenia i uśmieszki, jakie kierowano pod jej adresem w czasie spotkania. Teraz zdały jej się jawną kpiną, pełnym pogardy szyderstwem. Pamiętała też, w jaki sposób patrzył na nią Gabe. Niechętnie otworzyła oczy. - Postawiłeś mnie w bardzo niezręcznej sytuacji stwierdziła. - Dałem ci wspaniałą szansę. Pona & Irena

- Wszyscy wiedzą, że na nią nie zasłużyłam. Emily, patrząc mu prosto w oczy, zrozumiała nagle, że nie zdawał sobie sprawy, jak jego działania mogą zostać odebra­ ne przez postronne osoby. Pociągnął łyk kawy i powiedział cicho: - Z pewnością każdy pomyśli, że wybrałem ciebie, po­ nieważ jesteś świetnym fachowcem. Uparcie patrzyła mu w oczy. - Masz szczęście, że tak jest w istocie.

sc

an

da

lo

us

Gabe od razu zauważył, że gotowała się ze złości. Czyżby go nienawidziła? Co takiego zrobił? Myślał, że praca przy tak interesującym i dochodowym kontrakcie przysporzy jej prawdziwej satysfakcji zawodo­ wej. Miał nadzieję, że Emily prawidłowo odczyta jego inten­ cje. Z jego strony był to akt dobrej woli, rzec można - ręka wyciągnięta do zgody. Przyglądał się Emily jak pięknej, acz nieznanej i być może trującej roślinie. Doktor Weber bardzo się pomyliła. Nie powinien konta­ ktować się z Emily. Spotkanie okazało się takim samym nie­ wypałem, jak ów lunch przed laty. A może nawet gorszym. Było jasne, że towarzystwo byłego męża sprawia Emily przy­ krość. Gdy tylko skończą kawę, grzecznie powie do widzenia i ostatecznie zniknie z jej życia. Przynajmniej będzie mógł powiedzieć doktor Weber, że zgodnie z jej życzeniem spotkał się z Emily. Wymyśli jakąś historyjkę o tym, jak to oddalili się od siebie i stali się sobie obcy. Zresztą, była to prawda, choć trudna do przełknięcia. Prze­ cież kiedyś uważał, że stworzyli z Emily związek, który prze­ trzyma wszystko. Ona go rozbiła. Nie on. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

Patrzył teraz na nią, sztywno siedzącą na krześle, i widział w jej oczach zimną niechęć. Może nawet nienawiść? - Więc dlatego do mnie dzwoniłeś? - Właściwie nie było to pytanie, lecz konstatacja. - Dlatego. Ale również ze względu na... starą znajomość. - Starą znajomość? - podjęła ze złośliwym uśmieszkiem, którego nie znosił. - Nasze drogi znów się przecięły. Uważasz, że powinie­ nem cię ignorować? - Nasz drogi przecięły się, bo ty tak postanowiłeś. Patrzyli na siebie przez długą chwilę. Gabe zdał sobie sprawę, że konfrontuje rzeczywistość z obrazem, jaki pielęgnował w pamięci od lat - wizerunkiem słodkiej, nieśmiałej dziewczyny, która jawnie go adorowała. Ta urocza istota zamieniła się w bezwzględną i zgorzkniałą kobietę, pochłoniętą robieniem kariery zawodowej. Ale przecież dawna Emily nie mogła zniknąć tak bez śladu! Nagle zapragnął ją odnaleźć. Za wszelką cenę. Posłał jej nieśmiały uśmiech. - Czy wyszłaś za mąż? - spytał. - Masz dzieci? Zawsze pragnęłaś mieć dzieci. - Nie. - Drżącą ręką odstawiła szklankę. - Nie mam dzieci. To go trochę zdumiało. Nie powiedziała, czy była mężat­ ką, ale nie nosiła obrączki. Zastanawiał się, czy zatrzymała tę, którą dostała od niego. On nadal przechowywał swoją... Schowała dłonie pod stołem i nerwowo zwilżyła koniusz­ kiem języka spierzchnięte wargi. - A co z tobą? - Nigdy się nie ożeniłem. Moja praca nie pozostawia mi czasu na randki. - Tego się mogłam spodziewać. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

Coś tu nie grało. Może była wdową...? Albo... - Em, co się dzieje? - Nic. - Wiem, że coś się stało. - Zatrzymał na niej spojrzenie. - Nic! - Kurczowo zacisnęła palce na pustej szklance. - Przecież widzę, że jesteś zdenerwowana. - Nic się nie stało! I o to właśnie chodzi! Jestem trzydziestodwuletnią kobietą, a nie mam męża ani dzieci! Czy ciebie to nie dziwi? Jej słowa odbiły się głośnym echem w niemal pustej ka­ wiarni. Kątem oka Gabe zauważył, że kilka osób odwróciło głowy w ich stronę. Emily miała przymrużone oczy i wyglądała na bardzo wzburzoną. W końcu opanowała się, lecz przyszło jej to z niemałym trudem. - Przepraszam... - zdołała wyszeptać. - Potwornie boli mnie głowa. - Jadłaś lunch? - Nie. - To dlatego boli cię głowa. Zjedzmy coś. - Miał nadzie­ ję, że Emily nie zaprotestuje, ponieważ nie zamierzał tak łatwo skapitulować.

Pona & Irena

ROZDZIAŁ CZWARTY

sc

an

da

lo

us

Nigdy nie straciła głowy na sali sądowej - ani razu - cho­ ciaż nie znosiła sal sądowych. Ale Gabe pytający ją o dzieci - Gabe, który powinien być ich ojcem... Nie. tego było stanowczo za wiele. Pozwoliła wyprowadzić się z kawiarni i poszła za nim przez hol do hotelowej włoskiej restauracji. Gabe czytał wywieszone na zewnątrz menu; gdy chciała wejść do środka, położył dłoń na jej ramieniu. - Ależ, Gabe - zaprotestowała. - Zjedzmy tutaj. Mam przed sobą długą drogę do domu. - Gdzie teraz mieszkasz? Zawahała się, ale przecież głupio byłoby się wykręcać. - Na zachodzie, w Katy. To były jej rodzinne strony. Zauważyła, że Gabe rzucił jej zaciekawione spojrzenie, nim pchnął ciężkie, szklane drzwi. - Skoro masz przed sobą długą jazdę, odwiedzimy lokal z teksaską kuchnią, bo potrzebujesz protein. Mają tam też wspaniały bufet sałatkowy, a specjalnością szefa kuchni jest pyszna kartoflanka. Jednak, przejedzona węglowodanami możesz zasnąć za kierownicą... Emily mimo woli uśmiechnęła się do siebie. Dobrze pa­ miętała pogląd Gabe'a, że porządny stek jest najlepszym lekarstwem na niemal wszystkie życiowe problemy. Zważy­ wszy miłość tego faceta do roślin, było to co najmniej zaska­ kujące. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

- Pewne rzeczy w ogóle się nie zmieniają - powiedziała łagodnie. - A niektóre zmieniają się diametralnie - odparł, patrząc na nią z ukosa. - Chodźmy! Świeże powietrze dobrze ci zrobi. - Od kiedy to centrum Houston jest oazą świeżego po­ wietrza? Roześmiał się. Po tej wymianie zdań napięcie pomiędzy nimi zelżało. Doszli do końca przecznicy, a potem skręcili za róg, skąd widać już było czerwony neon przedstawiający wołu w fil­ cowym kapeluszu ozdobionym wianuszkiem zielonych pa­ pryczek jalapeno. - C z y słyszałaś o przydatności papryczek jalapeno w zwalczaniu wirusów? - Nie, ale mam przeczucie, że zaraz usłyszę - odparła Emily, - Nie chcę cię zanudzać. - Dobrze wiesz, że lubię słuchać twoich opowieści. Na­ wet zwykłe rzeczy potrafisz przedstawiać w fascynujący spo­ sób. Opowiedz o papryczkach. - Otóż naukowcy odkryli, że jedzenie papryczek podnosi temperaturę ciała, to zaś* może zabić wirusy grypy, zanim zdążą się namnożyć. - A wypicie gorącej kawy nie powoduje podobnych skut­ ków? - Nie chodzi wyłącznie o to, by podnieść temperaturę ciała. Papryka zawiera dodatkowo specjalny składnik, który unicestwia wirusy. Radzę ci więc wrzucać jedną do porannej owsianki - Pycha! - Emily skrzywiła się wymownie. Z restauracji dobiegały dźwięki muzyki country. Gabe otworzył drzwi i weszli do wnętrza urządzonego w stylu DziPona & Irena

sc

an

da

lo

us

kiego Zachodu. Obsługa nosiła kowbojskie kapelusze, czer­ wone kraciaste koszule i dżinsy. Na stołach stały pękate wa­ zoniki ze sztucznymi bławatkami i pomarańczowymi indiań­ skimi ozdobami z włosia. Zamówili chipsy z bardzo ostrym meksykańskim sosem salsa. Emily prawie przeszedł ból głowy, gdy na stole pojawił się obiad. Być może właśnie jedzenia potrzebowała teraz najbardziej. Zjadła olbrzymią porcję sałatki i pokaźny stek. W miarę upływu czasu, czuła się coraz lepiej. A im lepiej się czuła, tym łaskawszym okiem patrzyła na Gabe'a. Był wysoki i ciemnowłosy - dostatecznie atrakcyjny, by przyciągnąć spojrzenie kilku kobiet w restauracji. W dodat­ ku nie wydawał się świadom swego wdzięku ani wrażenia, jakie wywierał na przedstawicielkach płci pięknej. Podobał się zarówno młodej, nieśmiałej Emily, jak też tej starszej, bardziej doświadczonej. Rozmowa z początku była dość błaha. Nie widzieli się od lat, ale skupili się na teraźniejszości; dzielili się wrażeniami z obejrzanych filmów, wymieniali opinie o restauracjach w Houston, rozmawiali o bieżących wydarzeniach z życia politycznego. Chwilami Emily niemal zapominała, że to spotkanie z by­ łym mężem, a nie pierwsza randka z nowo poznanym part­ nerem, kiedy to jeszcze obie strony wykazują maksimum dobrej woli. Zdała sobie sprawę, że rozmawiają z coraz wię­ kszym ożywieniem, jakby puścili w niepamięć wzajemne urazy i pretensje. Posunęła się nawet tak daleko, że zaczęła opowiadać o niektórych zabawkach EduPlaytion, które mia­ ły szansę stać się przebojem gwiazdkowym, zupełnie zapo­ minając o obecnych powiązaniach Inżynierii Żywienia z jej firmą. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

- A jak oceniacie rynkowe szanse zabawek z serii b i o ­ sfera"? - zapytał Gabe. Ach, biosfera... Blask wieczoru nieco przygasł. - Zapewniam cię, że EduPlaytion nigdy nie angażuje się w projekty, które mają słabe rokowania rynkowe - odparła. - Mam nadzieję. Z początku nie byłem przekonany do tego pomysłu. Ale ostatecznie, czy jest lepszy sposób, by przekonać ogół społeczeństwa o celowości i znaczeniu na­ szych badań? To świetny sposób popularyzowania nauki. - Przypominam ci, że nie jesteś już na konferencji prasowej. - Przepraszam. - Skrzywił się lekko. - Po prostu ta spra­ wa jest dla mnie bardzo ważna, Emily. Znała ten wyraz jego twarzy... Gdy czekały go nowe i śmiałe wyzwania naukowe, w oczach Gabe'a zawsze płonął niemal fanatyczny ogień. Tak było i wówczas, gdy porzucił ją podczas miodowego miesiąca... Modliła się w duchu, by nie odczytał jej myśli i nie odkrył targających nią uczuć. Tak czy inaczej, dawno powinna je pogrzebać. - Oczywiście, lepiej by było nie zaczynać projektu w ro­ ku wyborczym, gdy nowy kongres będzie się przymierzać do cięć w budżecie, ale mieliśmy opóźnienia z powodów tech­ nicznych... Pozwoliła mu mówić. Lubiła, kiedy mówił. Potrafił patrzeć w przyszłość i snuć śmiałe pLarry. W jego ustach wszystko brzmiało tak ekscytująco, a zarazem szalenie pro­ sto, że zapragnęła dzielić z nim choć przez chwilę to wspa­ niałe, fascynujące życie... I chciałaby mieć dzieci, które odziedziczyłyby po ojcu ciekawość świata i niezwykłą energię. Atrakcyjny wygląd byłby dodatkowym plusem, również nie bez znaczenia... Gabe mówił z ożywieniem, gestykulując rękami, gdy zjaPona & Irena

sc

an

da

lo

us

wiła się kelnerka. Bez namysłu poprosił o dwie kawy i mówił dalej. Emily usiadła wygodniej na krześle i po raz kolejny pod­ dała się urokowi Gabe'a. Wróciła myślami do tygodni przed ślubem, doświadczając nagle uczucia deja vu. Chyba słyszała już ten ton, może nawet podobne słowa, lecz wtedy miała umysł zaprzątnięty ślubem i weselnym przyjęciem. A Gabe mówił o innym wielkim projekcie... Była chyba zaślepiona miłością, skoro nie dostrzegła, jak bardzo chciał wówczas pojechać na Saharę! Czy naprawdę sądziła, że Gabe poświęci dla niej swe zawodowe ambicje? Była naiwna, jakże naiwna! I beznadziejnie zakochana. I nadal była zakochana... Nie było sensu oszukiwać samej siebie. Wbiła wzrok w blat stolika, tak by Gabe nie mógł niczego wyczytać z jej oczu. Nie powinna się wstydzić ani tej miłości, ani tamtej po­ rażki. Po prostu mieli inne życiowe priorytety. Jednak prob­ lem polegał na tym, że Gabe ostatecznie dopiął celu i zreali­ zował swoje pLarry i marzenia, a ona. Pora przystąpić do działania, pomyślała, uśmiechając się leciutko. Dziś w nocy dokładnie przestudiuje ogłoszenia i do­ kona wyboru dawcy. Już zaznaczyła najbardziej interesujące kandydatury... Do licha, wszyscy byli podobni do Gabe'a. Freddie miała rację. Emily dopiero teraz zdała sobie z tego sprawę. Cóż, zawsze przecież uważała, że Gabe byłby wspa­ niałym ojcem jej dzieci. Miał wszystkie cechy, których jej brakowało - przebojowość, ambicję, życiową energię. Właściwie... dlaczego to nie Gabe miałby być dawcą? Serce zabiło jej szybciej na tę myśl. Na pewno przeszedł rygorystyczne badania przed udziałem w kolejnym eksperyPona & Irena

sc

an

da

lo

us

mencie naukowym. I z pewnością zostałby zaakceptowany jako dawca, gdyby tylko wyraził zgodę. To oczywiste, że wolałaby urodzić dziecko Gabe'a niż jakiegoś nieznajomego mężczyzny... Zawsze pragnęła mieć z nim dzieci -. chło­ pczyka z brązowymi oczami i kręconymi włosami albo śli­ czną dziewczynkę... Nie była jednak pewna, jak Gabe zareagowałby na tę niezwykłą propozycję... - Kochasz swoją pracę, prawda? - spytała cicho, gdy Gabe dopijał w pośpiechu letnią kawę, by kelnerka mogła ponownie napełnić mu filiżankę. - Tak. - Popatrzył na Emily i uśmiechnął się z przymusem. - Zawsze sądziłam, że będziesz wspaniałym nauczycielem. - O tak. Wcześniej dużo czasu poświęcałem studentom. Ale to wymaga siedzenia w jednym miejscu i codziennego przychodzenia do pracy... A ja chcę być tam... - Zrobił za­ maszysty gest, omal nie przewracając wazonu z bławatkami. - Pragnę dokonywać odkryć, posuwać naukę naprzód, a nie tylko powtarzać wiedzę czerpaną z książek. Poczuła dreszcz emocji; Gabe znów wciągał ją w świat swoich marzeń. - Jesteś przecież właścicielem Inżynierii Żywienia. Jak godzisz obowiązki służbowe z tak długimi wyjazdami? - Zatrudniam świetnych fachowców. Nie potrafię żyć bez pracy w terenie, bez badań. Emily odchyliła się na krześle. - Jestem pod wrażeniem. Prowadzisz, życie, jakiego za­ wsze pragnąłeś. - Właściwie tak. Szkoda, że nie mogła powiedzieć tego samego o sobie. Ona dopiero stała na progu swego wymarzonego życia. Do­ piero zaczynała realizować swe śmiałe pLarry... Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

- Postanowiłeś spędzić w biosferze dwa lata? - Tak - odrzekł bez cienia wahania. - To dla ciebie teraz najważniejsze, prawda? - Przyznaję się bez bicia. - Roześmiał się głośno. Im bardziej zapalał się do nowego projektu, tym silniej korciło ją, by zaproponować mu układ. Chciała go poprosić, by został ojcem jej dziecka. Wszystko wspaniale się składało. Gabe pojawił się w jej życiu jak na zawołanie. I nie zamierzał w nim zostać. Byłby tylko dawcą, jak ktokolwiek inny z ogłoszenia. Ona sama wychowałaby dziecko. Jej dziecko. - Dlaczego chciałeś się ze mną zobaczyć? - wpadła mu w słowo. - Chodzi o projekt.., - W pewnym sensie była to pra­ wda. - Fakt, że jestem właścicielem firmy, nie zwalnia mnie z przestrzegania pewnych zasad i przepisów. Firma ubezpie­ czeniowa przed podpisaniem z nami umowy chce mieć pew­ ność, że cały zespół przeszedł pomyślnie przez badania. - Masz na myśli badania lekarskie? - Tak.- Zmarszczył brwi. - Ciała i psychiki. - Potrzebujesz kogoś, by za ciebie poręczył? - usiłowała zgadywać. Gabe był wyraźnie zbity z tropu. - W pewnym sensie. - Wyprostował plecy i pochylił się w jej stronę. - Widzisz, Emily, lekarka, która mnie badała, jest zdania, że mam pewne problemy emocjonalne, i ty jesteś ich przyczyną. Emily poczuła się nieswojo. Czyżby Gabe obciążał ją winą za kłopoty, jakich przysparzała mu lekarka? Czyżby była żona stanowiła zagrożenie dla jego ukochanego projektu? - O co chodzi, Gabe? - O nasze małżeństwo. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

- Nazywasz to małżeństwem, Gabe? - zapytała, nie kry­ jąc drwiny. - Emily?! Jak śmiał udawać zaskoczonego i zranionego?! - Byliśmy małżeństwem zaledwie kilka dni, Gabe. - Byliśmy małżeństwem ponad dwa lata! - Dwa lata byliśmy ze sobą formalnie - wyjaśniła bezli­ tośnie. - Ale to nie było prawdziwe małżeństwo. - Dla mnie było. - Jego głos brzmiał bardzo poważnie. - W takim razie powiedz mi, jak wyobrażasz sobie pra­ wdziwe małżeństwo. - Skinęła na kelnerkę i poprosiła o na­ stępną filiżankę kawy. - Mówisz jak doktor Weber. - A zatem już ją lubię. - Zamieszała cukier. - Czy rów­ nież na jej pytania unikasz odpowiedzi? Popatrzył na nią jak na roślinę, która niespodziewanie uległa mutacji. Emily małymi łykami piła kawę i czekała na odpowiedź. - Małżeństwo to taki związek, w którym dwoje ludzi ra­ zem buduje życie. - Razem, Gabe - powtórzyła za nim. - My byliśmy ze sobą tylko pięć dni. - Ależ, Emily! Każde z nas budowało naszą przyszłość. - Czy była to jednak wspólna przyszłość?-zapytała spo­ kojnie. - Uważałem, że tak. - Wytrzymał jej spojrzenie. - Dzia­ łaliśmy co prawda na innych polach, ale obydwoje staraliśmy się wykorzystać zawodową szansę. - Nie daliśmy jednak szansy naszemu związkowi - od­ parowała. - Przyznaję, że komunikacja między nami nie była naj­ lepsza. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

- W ogóle jej nie było. - Nie małem pojęcia, że nie będę mógł przyjechać... - A próbowałeś przynajmniej, Gabe? - To nie było takie proste, jak ci się teraz wydaje. - W ciągu dwóch lat ani razu mnie nie odwiedziłeś! Zmarszczył brwi. - Jeśli pozwolisz mi wyjaśnić, nasza rozmowa może za­ owocować... - Och, jeśli chcesz posługiwać się językiem botaniki, słu­ żę uprzejmie - przerwała mu ze zjadliwym uśmiechem. Na twarzy Gabe'a odmalowało się szczere zdumienie. Nie miał już do czynienia z małą, roztrzepaną i uległą Emily. Nie jesteś sympatyczna, Emily, podpowiadał jej wewnę­ trzny głos. Ale dokąd zaprowadził ją łagodny charakter i ustępliwość? - Pomyśl, co się dzieje - ciągnęła - gdy rzucasz ziarno w glebę, podlewasz je i wystawiasz na słońce. Ono kiełkuje, nieprawdaż? Ale jeśli potem wstawisz sadzonkę do szafy i nigdy więcej jej nie podlejesz, roślinka wyschnie i umrze, o ile znam się na botanice, prawda? - Wiesz, Emily, właściwie to wyhodowaliśmy rośliny, które potrafią przetrwać nawet w tak niesprzyjających wa­ runkach... Emily spojrzała z dezaprobatą na mężczyznę siedzącego po przeciwległej stronie stołu. Jak mogła choć przez chwilę uznać go za idealnego ojca dla swoich dzieci! A zatem on nadal niczego nie rozumiał. I nigdy już nie zrozumie. Wie­ działa, że powinna skończyć z nim raz na zawsze. Im prędzej, tym lepiej. Dopijając kawę, zerknęła na zegarek. Wstała i wyciągnęła dłoń w geście pożegnania. - Miło było znów cię zobaczyć - powiedziała chłodno. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

- Mam nadzieję, że dobrze wypadnę przy podpisywaniu kon­ traktu z twoją firmą. Jeśli będziesz miał jakieś pytania czy wątpliwości, skontaktuj się z moją asystentką. - Emily, na Boga, usiądź! - poprosił, nie podając jej ręki. - Do widzenia, Gabe. - Cofnęła wyciągniętą dłoń i ode­ szła od stolika. - Emily, zaczekaj! Zaczekać? Czyżby nie czekała wystarczająco długo? Gabe dogonił ją przy recepcji. Zatrzymała się, by uniknąć publicznej sceny. - Chcę, żebyś poszła ze mną na następną sesję do doktor Weber - powiedział. - Dlaczego? - Uważam, że potrafisz odpowiedzieć jej na pytanie, na które ja nie znam odpowiedzi. - Na jakie pytanie? - Co się z nami stało, Em. Spojrzała na niego z zainteresowaniem. W jego brązo­ wych oczach dostrzegła skupienie i powagę. - Dlaczego nie spytałeś o to dziesięć lat temu? - Wtedy miałoby to jeszcze znaczenie, pomyślała z goryczą. - Nie spodziewałem się takiego końca naszego małżeń­ stwa, Em. Mówię to z ręką na sercu. Nie sądziłem, że się rozstaniemy. Niemal zrobiło jej się go żal. - Ach, więc nie sądziłeś... - Westchnęła z niedowierza­ niem. - Chodź ze mną do doktor Weber, proszę. - Patrzył na nią w napięciu. - Dlaczego miałabym to zrobić? - Ona może ci pomóc... - Dotknął jej ramienia, ale od­ sunęła się gwałtownie. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

- Mnie? Przecież to ty masz problemy emocjonalne. Była już zmęczona dyskusją. - Zresztą, jakie t o m a teraz znaczenie? - Emily, jesteś zła; Byłaś na mnie zła przez ostatnie dzie­ sięć lat... Oczywiście, że była zła. Była wściekła. Co on sobie wy­ obrażał? Odwróciła się w stronę drzwi i pchnęła je z rozma­ chem. Owionęło ją wilgotne, nocne powietrze. - Gabe, mówię to nie przez złośliwość, ale z potrzeby szczerości - odezwała się po chwili wahania. - Świat nie kręci się wokół ciebie i twoich projektów badawczych. Prze­ ceniasz znaczenie naszego związku w moim życiu. - Kłamiesz! Jestem pewien, że kłamiesz. Tylko nie wiem, dlaczego. Posłała mu cierpki uśmiech i raźno ruszyła w stronę ho­ telowego parkingu. - Uważasz więc, że świat kręci się wokół ciebie? - rzuciła sarkastycznym tonem. - Oczywiście, że nie, ale... - Ale? Zapadła cisza. Emily wiedziała, o czym Gabe myślał. - Wiesz, Em, niestety istnieje możliwość, że doktor We­ ber nie zakwalifikuje mnie na wyjazd. - Przecież jesteś właścicielem firmy. - To bez znaczenia. Jeśli ja nie pojadę, moja firma nie weźmie udziału w tym przedsięwzięciu, rozumiesz? A wów­ czas być może projekt w ogóle upadnie. W konsekwencji nie będzie również umowy na zabawkę. - Czyżbyś mnie szantażował?! - Zatrzymała się raptownie. - Niezupełnie. Naświetlam ci tylko całą sytuację. Mimo że miała go naprawdę dosyć i najchętniej uciekłaby, gdzie pieprz rośnie, musiała jednak rozważyć te słowa. Nie Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

mogła dopuścić, by przez nią firma straciła intratny kon­ trakt... Skręcili za róg hotelu. Emily przyspieszyła kroku. - Jeśli mnie wyeliminują z projektu „Biosfera", najpra­ wdopodobniej nasze zlecenie przejmie inna firma. I zapewne znajdzie sobie innego producenta zabawek... Doszli już do hotelowego parkingu. - Przestań już! - powiedziała gwałtownie. - Przestań! Wyjęła z torebki kwit parkingowy i wręczyła go strażnikowi. - Pójdę z tobą do tej twojej lekarki, chociaż nie mam do tego przekonania. Uśmiech - słynny zniewalający uśmiech Gabe'a - rozjaś­ nił mu twarz. - Dziękuję ci, Em. Jesteś po prostu wspaniała. A następnie, jakby było to całkiem naturalne, pocałował ją w policzek. Czuła, jak pod wpływem tego serdecznego gestu niechęć do Gabe'a ulatnia się, wrogie emocje opadają, a serce topnie­ je... Do licha, jak mogła tak silnie zareagować na jeden niewinny pocałunek?! Gabe doświadczał podobnych uczuć. Emily... wszystko było jak kiedyś. Tak samo nachyliła głowę, tak samo pach­ niała jej skóra. Ale przecież nic już nie było takie samo.

Pona & Irena

ROZDZIAŁ PIĄTY

sc

an

da

lo

us

- Witaj, Emily. Nazywam się Melinda Weber. Gabe obserwował, jak obie kobiety podawały sobie ręce. Na szczęście doktor Weber wyszła zza biurka i poprowadziła ich oboje do obszernej, miękkiej sofy. Emily oszczędzone zostało ślizganie się po niewygodnym siedzeniu skórzanego fotela. Emily uśmiechnęła się do lekarki, a przecież jemu dzisiaj ostentacyjnie skąpiła miłych gestów i słów! Doktor Weber też się do niego nie uśmiechnęła... Czyżby zawiązał się przeciwko niemu babski spisek? Zresztą może i dobrze, że od pierwszego wejrzenia przy­ padły sobie do gustu. Jeśli Emily żywiła do niego urazę - a z pewnością tak było - lepiej, żeby to z siebie otwarcie wy­ rzuciła. Wyjaśniliby sobie wszystko i życie znów potoczyło­ by się znanymi, utartymi koleinami. Czy rzeczywiście...? Emily miała dziś na sobie bardzo elegancki i kobiecy ko­ stium w żółtym kolorze. Wyglądała wspaniale, wprost fanta­ stycznie. Nie powinien się dziwić swoim zachwytom, prze­ cież zawsze go pociągała. Plotkowała teraz zawzięcie z doktor Weber. Nie zwracał na to uwagi. Musiał się skoncentrować, bo od tego przecież zależał jego wyjazd do biosfery. To musiały być perfumy Emily... Pachniały inaczej niż te, których używała przed laty. W tamtych dominowała kwiaPona & Irena

sc

an

da

lo

us

towa nuta i Gabe potrafił dokładnie rozpoznać wszystkie za­ warte w nich olejki roślinne. Pociągną! nosem. Nie wyczuł nuty kwiatowej, ale zapach był urzekający. - Chciałabym, aby opowiedziała nam pani, jak poznali­ ście się z Gabe'em — zwróciła się do Emily doktor Weber. Jak się spotkali? Przecież już jej to opowiedział! Gabe z trudem ukrywał zniecierpliwienie. Zapowiadało się długie popołudnie, jeśli będą w nieskończoność wracać do tak za­ mierzchłych czasów. - W college'u - odpowiedziała Emily. - Gabe był asy­ stentem, chodziłam do niego na zajęcia. - Spotykaliście się przez całe studia? Emily skinęła głową. - Czy miała pani wielu chłopców, Emily? - Nie. Byłam raczej nieśmiała... - Spojrzała kątem oka na Gabe'a. Doktor Weber również na niego spojrzała - badawczym, taksującym spojrzeniem, jakby próbowała odgadnąć, co Emi­ ly w nim widziała. - A pan? - spytała po chwili. - Ja wcale nie miałem chłopców... To był żart - wyjaśnił szybko, widząc, że żadna z kobiet się nie uśmiechnęła. - Czy uważa pan dzisiejszą sesję za zabawną, Gabe? Czy doktor Weber musiała za każdym razem zwracać się do nich po imieniu?! Powtarzała je po każdym zdaniu, ni­ czym wytresowana papuga. - Nie. Jeśli jednak będziemy śmiertelnie poważni, daleko nie zajdziemy. A wracając do rzeczy - nie miałem dziew­ czyn. To znaczy miałem przyjaciółki, ale nie takie jak Emily... - I żadne z was ponownie nie zawarło małżeństwa? Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

Gabe spojrzał wymownie na doktor Weber. Znów wracała do starego tematu. Emily pokręciła głową. - Mogę spytać dlaczego? - Doktor Weber zaadresowała pytanie do Emily. - Może pani spytać, ale ja nie muszę odpowiadać - ob­ ruszyła się Emily. - A ja właściwie chciałbym wiedzieć, dlaczego Emily ponownie nie wyszła za mąż - wtrącił Gabe. - Dlaczego to tak bardzo pana interesuje? - podchwyciła natychmiast lekarka. - Z ciekawości. Wiem, że bardzo chciała mieć dzieci. Na twarzy Emily pojawił się po raz kolejny trudny do rozszyfrowania wyraz. Gabe wiele by dał za poznanie, co się pod nim kryje. Może doktor Weber mogłaby mu w tym po­ móc? Z pewnością. Patrzyła teraz na Emily badawczo. - Zawsze chciała pani mieć dzieci? - spytała. - Bardzo - odpowiedziała Emily. Doktor Weber indagowała Emily o jej stosunek do macie­ rzyństwa i małżeństwa; najwyraźniej pragnęła zrozumieć, jak Emily postrzegała swoją rolę w związku. Im dłużej Gabe przysłuchiwał się ich rozmowie, tym bar­ dziej był zdumiony. Przecież nie tego pragnęła Emily, kiedy się pobierali! Dzieci, owszem, w swoim czasie... Tak prze­ cież mówiła. I oto nagle dowiadywał się, że marzyła o roli gospodyni domowej i matki gromady pociech. Dlaczego za­ tem jej obecne życie w niczym nie przypominało tego wy­ śnionego? - Nigdy mi o tym nie mówiłaś. - N i e wytrzymał i wtrącił się do rozmowy. - Wiedziałeś, że pragnę mieć dzieci. - No tak, ale istnieje różnica... Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

- W porządku - przerwała mu niespodziewanie doktor Weber. - A jaką pan miał wizję życia po ślubie? Gabe uznał pytanie za podchwytliwe. Postanowił jednak odpowiedzieć uczciwie. - Sądziłem, że dostanę interesującą pracę, która będzie mi sprawiać radość. Oczywiście, nie zakładałem, że wyjadę na kontrakt podczas pierwszych lat naszego związku. Tym razem Emily słuchała uważnie odpowiedzi Gabe'a. I chciała stąd wyjść. Możliwie jak najszybciej. Stało się oczywiste - zrozumiałby to nawet wyjątkowy tępak - że od samego początku byli całkowicie niedobraną parą! Niezależ­ nie od tego, jak bardzo im na sobie zależało. Gabe kochał swoją pracę ponad wszystko i nie rozumiał, że inni mogą mieć odmienną hierarchię wartości. - To ona namówiła mnie, żebym pojechał! - rzucił. - Nie przypuszczałam jednak, że to zrobisz - wtrąciła się Emily, tym samym oszczędzając doktor Weber zadania ko­ lejnego logicznego pytania. - Co takiego? - Gabe gapił się na nią, jakby postradała rozum. Emily sama zaczęła się zastanawiać, czy w istocie tak się nie stało. - To był nasz miesiąc miodowy - powiedziała cicho. - W takim razie, dlaczego. - Dlaczego powiedziałam, żebyś pojechał? Ponieważ nie chciałam, byś obwiniał mnie o to, że zniszczyłam twoją ka­ rierę zawodową. - Nigdy bym tego nie zrobił! - Nie można tego jednak wykluczyć. - Słyszy pani? - spytał lekarki. - No i czy jest w tym jakaś logika? Była na mnie wściekła za coś, czego jeszcze nawet nie zrobiłem! Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

- Podczas miodowego miesiąca myślałeś wyłącznie o tym projekcie. - Emily dobrze pamiętała swoje odczucia. Nie było między nimi tego cudownego porozumienia dusz, jak u Freddie i Huntera. - Myślę, że już wtedy podświadomie mnie obwiniałeś. - Wykonałem tylko kilka telefonów do przyjaciół, którzy wyjeżdżali do Arabii Saudyjskiej. Pisałem pracę magisterską na temat tych badań. Czy to zbrodnia? - Popatrzył z wyrzu­ tem na lekarkę. - Przez cały rok opracowywałem szczegóły projektu „Sahara", nie zamierzam więc przepraszać, że my­ ślałem o. nim nawet podczas miodowego miesiąca. Nie, nie straciła rozumu. Popełniła błąd, poślubiając Gabe'a przed realizacją tego projektu. Trzeba było zaczekać, aż narzeczony wróci. O ile w ogóle by wrócił... I nie powinna tak ślepo podporządkowywać się Freddie. Przymknęła oczy. Słuchała się Freddie bardziej niż męża. - Emily? - To był głos doktor Weber. - Tak, wiem, że to było dla niego ważne - podjęła. - Ale przecież zdecydował się na ślub. Ale, Gabe... -Westchnęła i spojrzała na swoje dłonie. - Gdybyś tylko mógł zobaczyć wyraz swojej twarzy, kiedy usłyszałeś, że nie mam nic prze­ ciwko twojemu wyjazdowi... Och, nie mogłam rywalizować z twoim umiłowaniem nauki! I całe szczęście, że nie próbo­ wałam! Wyjechałeś z dnia na dzień. Nie odczekałeś nawet tygodnia... Zostawiłeś mnie podczas naszego miodowego miesiąca... - Głos jej się łamał, ale zmusiła się do wygarnię­ cia mu całej prawdy: - Już się ze mną nawet nie kochałeś! Gabe siedział nieruchomo jak posąg. Emily zaś wreszcie dała upust wszystkim skrywanym przez lata emocjom. Czuła, jak serce podchodzi jej do gardła i wiedziała, że jeszcze chwila i z jej oczu popłyną łzy. - Czy... czy mogę już wyjść? - zwróciła się do lekarki. Pona & Irena

- Może pani wyjść w każdej chwili, ale chciałabym kon­ tynuować sesję. A może powinna zostać? Czuła jednak, że dała lekarce i Gabe'owi wystarczająco dużo tematów do dyskusji. - W takim razie wyjdę teraz. - Wzięła torebkę i zwróciła się do Gabe'a: - Powodzenia w pracy nad nowym projektem. - A potem, podając dłoń doktor Weber, dodała: - On napra­ wdę jest najlepszym kandydatem do tej pracy.

sc

an

da

lo

us

W drodze do domu Emily nastawiła w samochodzie radio na cały regulator i śpiewała razem z piosenkarzem, aby za­ panować nad ściskającym jej gardło szlochem. Nie znosiła Gabe'a za to, co jej zrobił. Nienawidziła wspo­ minania tamtych czasów, odkrywania swych tęsknot i pragnień przed obcą lekarką, w dodatku w obecności Gabe'a. A ta jego zdumiona mina... cóż za upokarzające przeżycie! Gnębiła ją myśl, że może nie miała wówczas racji... Być może była odpowiedzialna za nędzną wegetację, w jaką prze­ rodziło się jej życie. Wegetacja - to nie było właściwe słowo. Możliwe, że inni byliby zadowoleni z takiej egzystencji - ale nie ona. Nie tak to sobie wyobrażała. Gdy dojeżdżała do swego skromnego domku na przed­ mieściach, doszła do wniosku, że właściwie nie ma sensu ronić łez nad sprawami, których i tak już nie można było zmienić. Powinna się raczej cieszyć, że dzięki Gabe'owi zarabiała teraz dwa razy więcej niż przedtem. Mogła zaosz­ czędzić pieniądze na zatrudnienie w przyszłości opiekunki do dziecka... W zasadzie Gabe bardzo jej pomógł. Musi zwalczyć urazy i skupić myśli na zaletach nowej sytuacji. Przecież zaczęła Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

już snuć bardzo konkretne pLarry dotyczące przyszłego ma­ cierzyństwa... Poczuła się znacznie lepiej. W domu przebrała się, obmyła twarz zimną wodą, zrobiła kanapkę i nalała do szklanki mle­ ka. Zawsze pamiętała o tym, żeby dostarczyć organizmowi solidną porcję wapnia. Włączyła w telewizji kanał z lokalny­ mi wiadomościami, usiadła na sofie i zaczęła przeglądać da­ ne dawców. W pewnej chwili usłyszała pukanie do frontowych drzwi. Pomyślała, że to pewnie znów jakieś dziecko przerzuciło piłkę przez płot. Wstała i otworzyła drzwi. Jakież było jej zdumienie, gdy zobaczyła na progu Gabe'a. - Cześć, Em - powiedział. I znów, jak zwykle na jego widok, serce jej zaczęło bić o wiele za szybko. - Skąd wiedziałeś, gdzie mieszkam? - Przeczytałem twój adres, gdy wypełniałaś kwestiona­ riusz w gabinecie doktor Weber. Emily przypomniała sobie, że nawet ją zastanawiało, dla­ czego musi wypełniać jakieś druczki, skoro nie była pacjen­ tką pani doktor, lecz recepcjonistka wyjaśniła jej, że chodzi o względy bezpieczeństwa. Powinna wówczas spytać, przed czym niby miało ją to ochronić. Z pewnością nie przed Gabe'em. - Siedziałeś wówczas naprzeciw mnie - mruknęła. Czyżbyś potrafił czytać do góry nogami? - Tak. Musiał naprawdę być ciekaw, gdzie mieszkała. Gabe postąpił krok do przodu. Po chwili wahania cofnęła się i wpuściła go do mieszkania. Gdy rozglądał się po salonie, Emily zdążyła podejść do sofy i pozamykać otwarte katalogi dawców. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

Podszedł do przesuwanych szklanych drzwi, otwierają­ cych się na wypełnione roślinami patio. - Jak tu ładnie - powiedział. - Dziękuję. - Z jakiego powodu przeprowadziłaś się na tak odległe przedmieście? - Są tu dobre szkoły. Wszedł do kuchni, w której przeważała ciemna kolorysty­ ka. Emily urządziła ją tak celowo, przewidując, że na tym tle lepkie odciski dziecięcych palców będą mniej widoczne. To mogła być ich wspólna kuchnia... Gdy Gabe wracałby z pra­ cy do domu, dzieci czepiałyby się jego nóg, szczęśliwe, że widzą tatusia... Marzenia... Kogo chciała oszukać? - Dobre szkoły są dla ciebie kryterium przy wyborze miejsca zamieszkania? - zdziwił się. - Tak - powiedziała sucho. Nie podała dodatkowych wy­ jaśnień, a on nie drążył tego tematu. - Masz ochotę na mro­ żoną herbatę? - Chętnie, dziękuję. Emily sięgnęła do lodówki, z niepokojem obserwując ką­ tem oka, jak Gabe wraca do salonu i rozsiada się na jej sofie. A jeśli zdecyduje się przejrzeć papiery leżące na stoliku? Zauważył nadgryzioną kanapkę. - Widzę, że przerwałem ci posiłek, przepraszam - powie­ dział ze skruchą. - Jeśli chcesz, mogę ci zrobić kanapkę - zaproponowała. Ale właściwie po co? Miała nadzieję, że wyjdzie, zanim zaczną dyskusję, której chciała za wszelką cenę uniknąć. - Poproszę. - Odchylił głowę i zakrył twarz dłońmit jak­ by był bardzo znużony. Przypomniała sobie, jak kiedyś razem z Freddie przygotoPona & Irena

sc

an

da

lo

us

wywały dla Gabe'a i Huntera wykwintny deser ,,Alaska". Tajemnicza nazwa intrygowała obu mężczyzn. Pieczona „Alaska" nie wymagała szczególnego kunsztu kulinarnego, ale Emily podniosła ruszt w piekarniku zbyt wysoko i beza przylepiła się do spirali grzejnej. Deser zamie­ nił się w zwęgloną bezkształtną masę, a całe mieszkanie wy­ pełnił gryzący swąd. Emily ani razu nie miała okazji ugotować dla Gabe'a ciepłego posiłku. Czasami tylko jakieś zimne przekąski... i to wszystko. Gabe otworzył oczy, dopiero gdy podała mu kanapkę. - Dziękuję - powiedział. - Przepraszam za kłopot, ale czuję się kompletnie wykończony. Gabe - wykończony? - Dlaczego tu przyjechałeś? - spytała, choć domyślała się odpowiedzi. - Porozmawiać. - Ugryzł kęs kanapki i upił łyk herbaty. Odstawiając szklankę na tacę, powiedział:— Gdybym wie­ dział, jak potoczą się sprawy, nie pojechałbym wtedy na pustynię. - Ani ja nie namawiałabym cię do wyjazdu... Nie, to nieprawda - poprawiła się szybko. Jeśli kiedykolwiek był czas na szczerość, to właśnie teraz. - Ten projekt czy nastę­ pny, jaka różnica? Lepiej, że wcześniej zdałam sobie sprawę, co jest dla ciebie najważniejsze. - Przedstawiasz mnie jak zimnego drania. - Rysy mu stwardniały. - Przecież ożeniłem się z tobą, Emily! I pra­ gnąłem z tobą spędzić resztę życia. Czy chcesz powiedzieć, że zamknąłem cię w czterech ścianach, a sam pojechałem robić karierę?! Zamiast odpowiedzi Emily ugryzła kęs kanapki. - Do licha, Em! Przecież poszłaś na studia! Miałem zoPona & Irena

sc

an

da

lo

us

stać tylko po to, żeby mijać się z tobą w domu? Wtedy to ty czułabyś się winna, że studiujesz i nie masz dla mnie czasu. - Nie poszłabym na studia - rzekła z mocą. - To właśnie cała ty! - Machnął gwałtownie rękami. - Nigdy nie chciałam studiować prawa. - W takim razie, nic już nie rozumiem. - Powiedziałam, że pójdę na studia, żeby ułatwić ci pod­ jęcie decyzji. Nie chciałam, żebyś czuł się winny, zostawiając mnie samą - przyznała szczerze. - I to właśnie wmawiałaś sobie przez te wszystkie lata? - Bo to jest prawda. - A jednak rozpoczęłaś studia, gdy wyjechałem. Mogłaś przecież robić co innego. To były całe trzy lata, Em. Coś musiało cię w tym pociągać. To był rozsądny argument. Musiała to przyznać, pomimo narastającej złości. - Na studiach byłam zajęta. To mnie odrywało od myśle­ nia o problemach. - A myślałam o tobie! - Poza tym Freddie i Hunter też studiowali prawo. Nie miałam lepszego pomysłu na życie. - Freddie. Zawsze Freddie! - Z niechęcią pokręcił głową. - Nadal ci wszystko dyktuje? - Wcale tego nie robi! - Wiesz, zawsze miałem wrażenie, że zbyt nachalnie wtrąca się w nasze sprawy. - Taką sobie znalazłeś wymówkę? Postanowiłeś obciążyć Freddie winą za wszystko, co się stało? - Nie, ale przecież pojechaliśmy razem z nią na ten cho­ lerny miodowy miesiąc! - wybuchnął nieoczekiwanie. Dziwię się, że nie poślubiłaś jej, zamiast mnie! - Hunter jakoś na nic się nie skarżył - obruszyła się. - A pytałaś go? Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

- Jestem pewna, że gdyby miał coś przeciwko temu, po­ wiedziałby o tym Freddie. - Myślę, że ty i Freddie tłumaczycie sobie wszystko tak jak wam wygodniej. Emily z trudem przełknęła ostatni kęs kanapki. - Dlaczego tu przyszedłeś, Gabe? - ponowiła pytanie. - Oczekujesz rozgrzeszenia czy, czegoś w tym rodzaju? Mo­ że mam podpisać jakiś dokument, poświadczający, że nasz związek rozpadł się nie z twojej winy? Daj mi go, podpiszę wszystko, co chcesz. - Emily... - Mówię serio. Nasz rozwód nastąpił wyłącznie z mojej winy. Ty nie masz sobie nic do zarzucenia. Zadowolony? - Oczywiście, że nie. Patrzył na nią długo, tak długo, że poczuła się bardzo nieswojo, a w dodatku znów zbierało jej się na płacz, tylko nie to... - Chcę, żebyś była szczęśliwa, Em. - Zostaw mnie więc w spokoju - wybuchła. - Nie mogę zostawić cię w takim stanie - zaoponował. Do licha, za chwilę się rozpłacze! Pod pretekstem wynie­ sienia talerzy, podniosła się z sofy, ale Gabe chwycił ją za rękę. Miał bardzo silną i ciepłą dłoń. - Puść mnie - szepnęła - Nie puszczę, dopóki mi nie powiesz. Z jej krtani wyrwał się głośny szloch. Emily zakryła rę­ kami usta, upuszczając talerz. Okruchy porcelany rozsypały się malowniczo na blacie stolika. Gabe przyciągnął ją do siebie bez słowa i przytulił do piersi. Poczuła jego miękką dłoń na swoich włosach i ufnie poddała się tej delikatnej pieszczocie. Chłonęła każde kojące słowo, które szeptał jej do ucha. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

Gdyby potrafiła rozmawiać z nim tak szczerze wcześ­ niej... Myśl o tym, co mogłoby być, żal po zmarnowanej szansie wywołały jeszcze głośniejszy płacz. - Emily... Emily, co ja takiego zrobiłem? - To zrobiłeś, że zakochałam się w tobie! - Zdobywa­ jąc się na heroiczny wysiłek, wyrwała mu się z ramion i chwyciła chusteczkę. - A teraz wróciłeś i znów wszystko zaczęło się od nowa... Teraz, gdy ja już ostatecznie... gdy ty... Po naszym rozstaniu nie potrafiłam już nikogo po­ kochać! - Ja też nie. - Nie mów tak! Czy nie widzisz, co się dzieje? - Zgar­ niając skorupy rozbitego talerza i okruszki kanapki, złapała katalogi dawców i informacje o sztucznym zapłodnieniu. Rzuciła papiery na stolik, tuż przed oczy Gabe'a. - Tylko spójrz! Jedyne, o czym marzyłam, to dzieci! Teraz muszę wybrać im ojca z katalogu i samotnie je wychowywać! Gabe z trudem odzyskiwał równowagę ducha. Nigdy nie widział Emily płaczącej. Może kilka razy zaszkliły jej się oczy, gdy była szczęśliwa lub oglądała sentymentalny film. Ale nigdy nie miewała napadów histerii. A potem doświadczył kolejnego szoku. Gapił się bezmy­ ślnie na leżące przed nim informatory i papiery i nadal nie potrafił uwierzyć, że Emily brała pod uwagę sztuczne zapłod­ nienie. Chciała mieć dzieci. Wreszcie uwierzył, że nigdy o ni­ czym innym nie marzyła. I poczuł się winny, że ich dotąd nie miała... Patrzył teraz na nią ze współczuciem. Siedziała na sofie zwinięta w kłębek, w pozie odzwierciedlającej zagubienie i rozżalenie. Czuł się okropnie. Strasznie. Jak człowiek, Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

z którego uchodzi życie. Doktor Weber miała rację. Nie roz­ wiązał swoich spraw z Emily i gnębiło go poczucie winy. - Emily - odezwał się - jakaś część mojej świadomości wzdragała się wówczas przed wyjazdem. Ale naprawdę uwie­ rzyłem, że chciałaś, bym to zrobił. Byłem przekonany, że pragniesz, byśmy najpierw uzyskali niezależność finansową, a dopiero potem pomyśleli o powiększeniu rodziny. - Czyli o dzieciach... - powiedziała, a po policzku spły­ nęła jej samotna łza. - Tak, o dzieciach. - Gabe był szczerze wzruszony i na­ wet nie próbował tego ukrywać. - Chciałem poczekać, aż będzie nas na to stać. Kąciki ust Emily uniosły się do góry, ale nie potrafiła zmusić się do uśmiechu. Ponownie zaczęła łkać. - Miałyby twoje kręcone włosy i brązowe oczy... Gabe najchętniej zapadłby się pod ziemię. Gnębiło go poczucie winy i żalu. Wziął do ręki katalog, wyobrażając sobie, jak nieśmiała i trochę pruderyjna Emily poddaje się tym wszystkim bezdusznym procedurom. - Och, Emily, nie rób tego - powiedział. Zamknęła oczy, a po policzkach wciąż spływały jej łzy. Zniecierpliwionym gestem wytarła je dłonią. - Jestem szczęśliwa, że współczesna medycyna daje mi taką szansę. To nie jest zwykły kaprys, Gabe. Przygotowuję się do tego od roku. I jestem gotowa mieć dziecko - dodała szczerze. - Pozwól więc, że ci je dam. - Ze zdziwieniem usłyszał, jak bardzo drży mu głos.

Pona & Irena

ROZDZIAŁ SZÓSTY

sc

an

da

lo

us

-Co...? Nie mógł tego powiedzieć! Musiała się przesłyszeć! - Pragnę być ojcem twojego dziecka, Emily - zapewnił z powagą, jakby chcąc rozwiać wszelkie wątpliwości, - Po­ zwól mi naprawić krzywdę, jaką ci wyrządziłem. Popatrzyła na niego zdumiona. Naprawdę wypowiedział słowa, które dotąd słyszała jedynie w marzeniach.! - Ale to... to nie jest takie proste, jak myślisz, Gabe. - Widocznie inaczej to zapamiętałem. - Kąciki jego ust lekko drgnęły. - Banki dawców kierują się bardzo rygorystycznymi za­ sadami. Dawcy poddawani są wielomiesięcznym badaniom fizycznym i psychologicznym. - Nie miałem na myśli uczestnictwa w programie dla dawców. Myślałem, że poczniemy dziecko tradycyjnym spo­ sobem... Emily zrobiło się zimno, a potem bardzo gorąco. - Nie musisz się martwić o mój stan zdrowia - ciągnął Gabe, nie zważając na jej reakcję - jestem cały czas pod ścisłą kontrolą lekarzy, nie wyłączając psychologów. Pozna­ łaś przecież panią doktor Weber. - To nie takie proste... Pozostają do rozwiązania kwe­ stie prawne. - Jak udało jej się zachować taki spokój w głosie! Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

- Zrobię wszystko, co zechcesz - obiecał szybko. Słowa jego niemal nałożyły się na te, które powiedziała sekundę wcześniej. - Działasz zbyt pochopnie, Gabe. - Wręcz przeciwnie, wszystko przemyślałem. Mamy przed sobą cały weekend, spędźmy go razem. Zdajmy się na przeznaczenie. Jeśli nam się nie uda... - podniósł jeden z ka­ talogów - obierzesz tę drogę. A zatem mówił najzupełniej poważnie. Weekend! Gabe chciał jej poświęcić cały weekend! Jednak nie zaproponował, że zrezygnuje ze swego projektu, jeśli Emily zajdzie w ciążę. No cóż, nie mogła konkurować z biosferą, którą kochał ponad życie. Dla Gabe'a płodzenie dzieci było zapewne rów­ nie proste, jak wysiew nasion w laboratorium. Zaczęła się histerycznie śmiać. - Emily! - Potrząsnął nią lekko. - Ty... - Mówię zupełnie poważnie, Emily. Uważasz, że to nie ma sensu? Niesamowity zbieg okoliczności polegał na tym, że była w okresie płodnym. Od trzech miesięcy robiła wykresy tem­ peratur i właśnie dziś mogła zajść w ciążę. Dziecko Gabe'a... Mogła mieć dziecko Gabe'a! I nagle, pomimo przepełniającej ją wewnętrznej radości, zaczęła głośno szlochać. - Emily... - Otoczył ją ramionami. - Chciałem uczynić cię szczęśliwą. Dlaczego nigdy mi się nie udaje? W jego głosie było tyle bólu i dezaprobaty dla samego siebie, że starała się opanować płacz, by nie deprymować Gabe'a jeszcze bardziej. Co jej się stało? Nigdy tak się nie zachowywała. Spojrzała mu w twarz. Zobaczyła olbrzymie, pociemniałe Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

z bólu oczy. Gabe palcami ocierał spływające jej po policzku łzy, a drżącymi wargami szeptał jej imię. - Gabe... - Z nieśmiałym uśmiechem dotknęła jego twa­ rzy. - Nie masz obowiązku uszczęśliwiać mnie. Nie możesz myśleć w ten sposób. - A jednak cię unieszczęśliwiłem! - Głos mu się załamał. -Emily, ja... Pocałował ją, a ona oddała mu pocałunek Początkowo nieśmiałe pieszczoty stawały się coraz namiętniejsze, coraz bardziej zachłanne. Emily w jednej chwili zapomniała o minionych latach. Znów była młodziutką dziewczyną, której ogromnie podobał się przystojny, brązowooki asystent, prowadzący zajęcia z botaniki. Uczyła się wówczas pilnie, by móc odpowiedzieć na każ­ de jego pytanie na zajęciach. Każdą wolną chwilę spędzała w laboratorium, by częściej go spotykać. Pewnego popołudnia, gdy dokonywała pomiarów kiełku­ jącej rośliny i zapisywała dane, Gabe wyrósł przed nią jak spod ziemi i zaprosił ją na kawę. Nie pocałował jej wtedy, ani podczas kilku kolejnych spotkań. Zaczęli regularnie umawiać się na piątkowe randki, potem również na środowe. Gabe chciał uniknąć jakiejkol­ wiek niestosowności w ich związku. Był przecież asysten­ tem, a Emily studentką. Toteż podczas wszystkich tych spot­ kań rozmawiali przede wszystkim o botanice. Z początku Emily myślała, że Gabe traktuje ją jak przyjaciółkę, z którą może dzielić swoją miłość do roślin. Emily, owszem, również lubiła rośliny, ale głównie dlatego, że były pasją Gabe'a. Gdy wróciła na semestr wiosenny, okazało się, że zajęcia z botaniki nie mieszczą się w harmonogramie jej kursu. Stra­ ciła pretekst do kręcenia się po laboratorium. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

Ale gdy tylko przyjechała, Gabe zadzwonił i zaprosił ją na hamburgera. Nie widziała go od sześciu tygodni. Nigdy nie zapomni tego bicia serca, z jakim czekała na niego pod akademikiem. Wziął ją od razu za rękę, gdy jeszcze schodzili ze schodów. Nigdy przedtem tego nie robił. A potem... A potem, zanim otworzył drzwi samochodu, odwrócił się do niej i powiedział po prostu: - Tęskniłem za tobą. Pod wpływem jego spojrzenia krew zaczęła jej szybciej pulsować, a potem poczuła dziwną lekkość w głowie. Stał tak blisko niej i patrzył na nią tymi uważnymi, brązowymi oczami... Pamiętała sposób, w jaki rozejrzał się wokół, a następnie z rozmachem otworzył drzwi samochodu. Emily wślizgnęła się na przednie siedzenie, a Gabe obiegł wóz dookoła i za chwilę był w środku obok niej. Gdy tylko drzwi się zatrzas­ nęły, padli sobie w ramiona. A wtedy pocałował ją z takim samym nienasyconym głodem, jak teraz. I wówczas, podobnie jak teraz, doznała niewysłowionej ulgi, że nareszcie może dotykać go i pieścić, bo przecież właśnie o tym od dawna marzyła. Wspomnienia mieszały się z teraźniejszością, gdy leżała z Gabe'em na miękkich poduszkach sofy i poddawała się jego namiętnym, zapierającym dech pocałunkom. - Emily, kocham cię - Wyszeptał w pewnej chwili. Wiedziała, że mówił szczerze. Właśnie tego nie potrafiła wcześniej zrozumieć- Gabe kochał ją namiętnie, jednak bar­ dziej od niej kochał swoją pracę. Dziś Emily obiecała sobie, że zadowoli się tym, co mógł jej zaofiarować. Taka miłość musiała jej wystarczyć. Dzięki niej będzie miała upragnione dziecko, poczęte z miłości. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

- Proszę, daj mi dziecko - szepnęła w odpowiedzi. Podniósł nagle głowę i zajrzał jej w oczy. - Nie zapytam, czy naprawdę tego chcesz, bo znam odpowiedź. Będziesz wspaniałą matką, Emily. Poczuła znów wilgoć w kącikach oczu, a potem łzy spły­ wające po skroniach. - Znowu płaczesz - powiedział z wyrzutem. - To łzy szczęścia, Gabe. - Och, Emily... - Przytknął czoło do jej czoła, a potem delikatnieją pocałował. - Zanieść cię do sypialni, czy zosta­ niemy tutaj? - Zostańmy. - Obawiała się, że wystarczy jeden nieopa­ trzny ruch, by prysł ten cudowny sen... Sen, w którym uko­ chany mężczyzna szeptał jej do ucha słodkie zaklęcia, w któ­ rym ona i Gabe byli jednością. Całował ją zrazu lekko, potem coraz mocniej. Chwilami przestawał i bez słowa patrzył jej w oczy. A wtedy Emily dzielnie walczyła z zalewającą ją falą bezgranicznej czułości. Nie mogła znowu oddać Gabe'owi całego serca! Byłaby stracona! Podczas krótkiego miodowego miesiąca nigdy nie występo­ wała z inicjatywą seksualną. Ale teraz, patrząc czule w oczy Gabe'a, rozpięła mu koszulę i przesunęła dłońmi po jego klatce piersiowej, nie kryjąc przyjemności, jaką jej to sprawiało. Urywany oddech Gabe'a świadczył, że ta na pozór nie­ winna pieszczota bardzo go podnieciła. Uśmiechnęła się i po­ całowała go w szyję. - Emily...-Jej imię zabrzmiało jak westchnienie. Uśmiechając się, usiadła i pociągnęła go za sobą. Zrzuciła mu koszulę z ramion. - Och, jakie wspaniałe mięśnie! - Patrzyła na niego ocza­ rowana. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

- Owszem. - Zgiął ramię niczym popisujący się atleta. - Kiedyś takich nie miałeś. - Ostatnio ciężko pracowałem. Trzeba było wybudować pawilony, w których rośliny... Emily położyła mu palce na ustach. - Pozwól mi po prostu cieszyć się twoimi mięśniami, Gabe. - To cię podnieca? - Zgiął znów ramię. - Bardziej, niż myślałam. - Przebiegła dłońmi po jego ramionach, wyczuwając w nich siłę i myśląc, jak lekko pod­ nosiłyby śmiejącego się malca. A potem zrobiła coś, na co przedtem nigdy by się nie odważyła: kiedy Gabe pochylił się, by ją pocałować, z ko­ kieteryjnym uśmiechem zaczęła powoli odpinać biustonosz. Dostrzegła w oczach Gabe'a, śledzących niespieszne ruchy jej palców, narastającą namiętność. Cieszyło ją to nowe, nie znane dotąd poczucie władzy i świadomość własnej atrakcyjności. Dopiero teraz zdała so­ bie sprawę, że w ich krótkim związku brakowało zabawy i fantazji. Byli tacy młodzi i tak śmiertelnie poważni... A teraz, odpinając ostatnią haftkę, powiedziała zalotnie: - Och, zacięła się. - Pozwól, że ci pomogę - odezwał się ochryple, odtrąca­ jąc gwałtownie jej rękę. Jego palce - te same, którymi potrafił przesadzać małe sadzonki, nie niszcząc ich delikatnych korzonków - były teraz zadziwiająco niezgrabne. Może nawet trochę drżały, gdy w końcu, zniecierpliwiony, rozerwał jej stanik i rzucił go na podłogę. Czy kiedykolwiek pożądał jej tak gwałtownie jak dziś? Czy ona kiedykolwiek tak go pragnęła? - Emily, jesteś piękna... - szeptał namiętnie, obsypując Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

pocałunkami jej usta, szyję i piersi. - Zawsze byłaś piękna. Tak długo na ciebie czekałem. Zanim zdołała przeanalizować ostatnie słowa, Gabe roz­ piął pasek od jej szortów. Emily wstała, zsunęła szorty i bie­ liznę, obserwując, jak Gabe robi to samo. Stali przed sobą nadzy i tak samo oczarowani, jak podczas nocy poślubnej. - Wyglądasz... przesłodko - powiedział w końcu. - Mam nadzieję, że to nie jest synonim przysłówka „tłu­ sto" - zażartowała. Śmiejąc się, pokręcił głową. - Ależ nie! Po prostu kobieco, zmysłowo i... niezwykle podniecająco. Czyli dokładnie tak, jak się czuła,.. - Czy pragniesz mnie, Gabe? - spytała trochę niepewnie. - Tak - wyszeptał chrapliwie. Nadal się uśmiechając, położyła się na sofie i wyciągnęła ręce w geście zaproszenia. A gdy połączyli się, zrozumiała, że Gabe na zawsze pozo­ stanie jedynym mężczyzną w jej życiu. Gdy ją opuści, znów długo będzie musiała leczyć złamane serce. Jednak za nic nie pozbawiłaby się tych obezwładniających szczęściem chwil. Był teraz naprawdę jej. Całkowicie do niej należał. I wie­ działa, że myślał teraz wyłącznie o niej. Zawsze lubiła jego pocałunki, ale Gabe nigdy dotąd nie całował jej w intymnych momentach i może dlatego była teraz tak wzruszona. A potem poczuła jego pieszczotliwą dłoń na piersiach i z wolna zaczęło ją ogarniać, płynące gdzieś z wnętrza, ciepło. Dopiero po chwili Gabe zaczął się poruszać. Ku zdumie­ niu Emily ciepło wewnątrz niej gwałtownie narastało i falo­ wało w doskonałej harmonii z ruchami Gabe' a. Pona & Irena

an

da

lo

us

- Och, Gabe - jęknęła w pewnej chwili, czując jak za­ miast krwi jakaś ognista ciecz przepływa przez jej żyły. Ściskała go kurczowo, aż ucichły ostatnie echa rozkoszy. Pragnęła, żeby ta chwila trwała wiecznie. To nie była bezpieczna myśl, ale teraz Emily chciała słu­ chać wyłącznie głosu serca. Jeśli jednak była na świecie sprawiedliwość, to udało im się w tym akcie doskonałej mi­ łości i harmonii począć nowe życie. Później, patrząc na swe­ go syna bądź córkę, będzie mogła na nowo przeżywać chwile szczęścia. - Och, proszę... - wyszeptała. Uniósł głowę i spytał nieprzytomnie: - O co prosisz, Em? - Czy możemy to powtórzyć, Gabe? - odparła z figlar­ nym uśmiechem.

sc

Emily ofiarowała sobie ten weekend w prezencie. Aż do niedzielnej kolacji postanowiła nie myśleć o przyszłości, tyl­ ko po prostu cieszyć się chwilą. W naturalny sposób, jakby rzeczywiście byli starym mał­ żeństwem, udało im się stworzyć nastrój wzajemnej zaży­ łości. Kiedy ona wkładała naczynia do zmywarki, Gabe po­ sprzątał skorupy rozbitego talerza z podłogi. Potem znaleźli w telewizji stary film, który obydwoje mieli ochotę obejrzeć. Emily przyrządziła prażoną kukurydzę i jedli ze wspólnego talerza, siedząc na kanapie, na której przed chwilą się kochali. A kiedy film się skończył, wystarczyło, by na siebie po­ patrzyli... Bez słowa wyłączyli telewizor i skierowali się do sypialni. Rano, o dziwo, wcale nie byli zakłopotani sytuacją. Emily obudziła się pierwsza i wstała, by zrobić śniadanie. Nie miała Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

w lodówce niczego nadzwyczajnego, dlatego postanowiła usmażyć omlet z cukrem pudrem i truskawkami. Nakryła stół, postawiła na środku cukier i truskawki, za­ parzyła kawę. Było bardzo wcześnie. Zastanawiała się, co jeszcze przygotować, gdy silne, ciepłe ramiona objęły ją w talii. - Czy to będzie francuski omlet? - Gabe pieszczotliwie oparł brodę na czubku jej głowy. - Tak. - Ale jeszcze nie zaczęłaś go robić? Emily odwróciła głowę w stronę kuchenki. - Postanowiłam poczekać, aż się obudzisz. - Nie jestem jeszcze bardzo głodny. - Wziął Emily za rękę i poprowadził z powrotem do sypialni. Śniadanie zamieniło się w lunch, ale żadne z nich nie wydawało się tym zbyt zmartwione. Po jedzeniu Gabe wziął swój kubek z kawą i stanął przy rozsuwanych drzwiach do ogrodu. - Nie wynajęłaś architekta krajobrazu, prawda? - spytał. - Mieszkam tutaj zaledwie trzy miesiące - odpowie­ działa. - Pomyślałam, że zasadzę trochę roślin dopiero je­ sienią. - Jakich roślin? - zainteresował się natychmiast. - Och, wiesz, takich zielonych, które potem kwitną - żar­ towała. -I są odporne na upały. - Wyhodowano sporo nowych gatunków, które potrafią przetrwać nawet upalne lato w Houston - rzekł z namysłem, dopijając kawę. - Chodź, pojedziemy do pewnej szkółki. Nie można przecież spędzić całego dnia w łóżku, pomy­ ślała filozoficznie i przystała na tę propozycję. Gabe był w swoim żywiole. Przejrzał chyba z tysiąc sa­ dzonek, objaśniając dokładnie, czy wolą słoneczne, czy za Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

cienione miejsca. Z energią i zapałem ładował do bagażnika kolejne rośliny. Emily musiała pojechać do domu, by je wyładować, pod­ czas gdy Gabe nadal buszował po szklarni. Gdy po niego wróciła, czekał już z nowymi sadzonkami. Poprzedni właściciel posadził siedem małych krzewów i po jednym drzewku trzmieliny europejskiej w każdym z frontowych ogródków w sąsiedztwie, Gabe bez cienia żalu powyrywał teraz krzewy i przesadził je na obrzeże drogi wjazdowej. - Tylko spójrz! - Pokazał zbitą plątaninę korzeni, którą bez trudu wyciągnął z ziemi. - Te biedactwa były tu bez szans. Chodźcie, tam będziecie o wiele szczęśliwsze! Emily kopała doły na azalie, a Gabe mieszał odżywki, którymi potem użyźniał glebę. Kiedy po południu temperatura podniosła się powyżej trzydziestu stopni, zdjął koszulę i posmarował się kremem ochronnym. Emily obserwowała spod kapelusza grę mięśni na jego plecach, gdy spulchniał ziemię pod kolejne grządki. Mogłasobie na to pozwolić, gdyż sadzenie niecierpków nie było zbyt wyczerpującym i absorbującym zajęciem. - Jadę po nawóz - zawołał godzinę później, gdy skończył spulchnianie gleby. - Nieźle - pochwalił grządki Emily. Nie zapomnij użyźnić ich żelazem, by sadzonki nabrały ko­ loru. Gabe'a nie było przez długi czas - na tyle długi, by Emily zaczęła się zastanawiać, czy w ogóle zamierzał wrócić. Wrócił jednak, obładowany kilkoma torbami pełnymi sprawunków. - Zrobię steki na obiad - zapowiedział. - Czy masz grill? Emily zaprzeczyła ruchem głowy. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

-. Nie szkodzi. Na wszelki wypadek kupiłem najmniejszy.gdy zaopatrywałem się w ubrania na zmianę. - Zniknął w kuchni. Emily wspięła się na palce i z powrotem opadła na pięty. Gabe zamierzał grillować steki na jej patio, spędziwszy so­ botę na pracy w jej przydomowym ogródku! Czy to wszystko działo się naprawdę? Oczy ją zapiekły. Nie ciesz się tak, powtarzała sobie. Nie zepsuj wszystkiego, licząc na coś więcej... Wzięła głęboki, uspokajający oddech i poczuła zapach palącego się węgla drzewnego. Będzie się cieszyć chwilą! To przecież nic trudnego! Gdy Emily oczyściła narzędzia ogrodnicze i zaniosła je do garażu, zobaczyła ustawiony na patio mały przenośny grill. Na kuchennym blacie leżały przyprawione już steki, a z łazienki dochodził dźwięk lejącej się wody. Przeciągnęła się. Jej bolące mięśnie też domagały się go­ rącej kąpieli. Czekając, aż Gabe wyjdzie spod prysznica, zrobiła sałatkę i nakryła do stołu. - Ach, tutaj jesteś! - Gabe odnalazł ją w kuchni. - My­ ślałem, że do mnie dołączysz. Spojrzała na niego zdumiona. Miał na sobie tylko ręcznik. - Brałeś przecież prysznic... - No właśnie! - Roześmiał się. - Gabe! - obruszyła się. - Emily? - Wyciągnął do niej rękę. Podała mu swoją. Węgiel zamienił się w biały popiół, zanim wrócili. Gabe ponownie rozpalił ogień i upiekł mięso, a po posiłku dokoń­ czyli pracę w ogrodzie. Wieczorem, gdy leżeli spleceni w ciasnym uścisku, Emily kurczowo trzymała się Gabe'a, przeczuwając, że trzyma go w ramionach po raz ostatni. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

Wdychała zapach jego ciała, starając się go utrwalić w pa­ mięci. Przesuwała palcami w górę i w dół jego kręgosłupa, badając każdą wypukłość i każde wgłębienie. Pocierała no­ sem jego zarośnięty policzek, muskała opuszkami palców powieki. - Em? - Tak? - Rozluźniła nieco uścisk, gdy wyczuła, że Gabe trochę się odsunął. Musnął wargami jej czoło, przetoczył się na bok i przy­ ciągnął ją do siebie. - Wiesz, Em, pomyślałem... mam jeszcze co najmniej dwa tygodnie, zanim wyjadę do Arizony. Może nawet więcej, jeśli będą opóźnienia... Być może cały miesiąc... Co ty na to, żebym przeniósł się na ten czas do ciebie? - Pocałował ją w ramię. - Będzie więcej okazji, żebyś zaszła w ciążę. Emily bała się cokolwiek powiedzieć. Nie mogła jednak nic począć ze swym oszalałym pulsem. Gabe na pewno to wyczuje. W chwili gdy się odsunął, w myślach już go pożegnała, przygotowała się na najgorsze. A teraz... A teraz dawał jej więcej czasu. Cały miesiąc. Skoro ledwie dawała sobie radę z własnymi uczuciami przez dwa dni, jak zdoła wytrzymać cały miesiąc? Zamknęła oczy, starając się pohamować zbierające się pod powiekami łzy. - Powiedziałeś... powiedziałeś coś w piątek - przypo­ mniała mu. - Powiedziałeś, że powinniśmy zdać się na prze­ znaczenie. Że zajdę w ciążę, jeśli tak mi jest pisane. Nie zmieniajmy tego. Zapadła cisza. - Czy mam rozumieć, że nie chcesz, bym został? - spytał po chwili, nie kryjąc zaskoczenia. Najwyraźniej nie brał pod uwagę takiej możliwości. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

- Tak. - A jeśli nie zaszłaś w ciążę? - Wówczas zdecyduję się na anonimowego dawcę. - Ca­ łe szczęście, że nie widział jej twarzy. Przez długi czas nic nie mówił, potem gwałtownie uwolnił się z jej ramion i wstał z łóżka. Emily, okryta prześcieradłem, obserwowała, jak Gabe się ubiera. Można by pomyśleć, że go zraniła... - Czy zamówić pizzę? - spytała, byle tylko przerwać ciszę. - Nie. Lepiej już pójdę. Wpadnę po drodze na hamburgera. Gdy chodził po jej domu, zbierając swoje rzeczy, Emily również się ubrała. Dwie minuty później Gabe stał w drzwiach, trzymając w ręce papierową torbę z ubraniami. - Do widzenia, Em. - Pochylił się i pocałował ją w poli­ czek. W policzek, nie w usta. - Dasz znać, prawda? Skinęła głową. - Tak szybko, jak tylko będę coś wiedziała. Patrzył na nią przez chwilę, tak jakby zamierzał jeszcze coś dodać. Ale w końcu uśmiechnął się tylko i powiedział: - Mam nadzieję, że wszystko się uda, Em. - Dziękuję. Ja również. I odszedł.

Pona & Irena

ROZDZIAŁ SIÓDMY

sc

an

da

lo

us

Dopiero gdy był w połowie drogi do swego wynajętego mieszkania, uświadomił sobie, że Emily nie zgodziła się z nim zostać. A on przecież nie chciał jej zostawiać! Zupełnie nie spo­ dziewał się takiego obrotu sprawy. Było im razem wspaniale! Mógł śmiało powiedzieć, że dwa ostatnie dni należały do najwspanialszych w jego życiu. Nie mógł wprost uwierzyć, że po tym wszystkim co za­ szło, gdy czuli się tak, jakby spędzali drugi miodowy miesiąc, mogła tak po prostu powiedzieć mu do widzenia. Miesiąc miodowy... Nagle przyszło olśnienie. Tak właś­ nie musiała się poczuć Emily, kiedy ją zostawił podczas ich prawdziwego miodowego miesiąca! . Wjechał na parking i dłuższą chwilę siedział w samocho­ dzie, starając się uporządkować myśli. Zawsze myślał, że wystarczy wielkie uczucie, a śluby i wesela to tylko zbędna i uciążliwa otoczka. Po co te for­ malności, jeśli ludzie naprawdę się kochają? Kiedyś uważał, że Emily podziela jego zdanie. Ale teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo się mylił. Emily potrzebowała ceremonii ślubnej i miodowego miesiąca, żeby potem łagodnie przejść do normalnego życia małżeńskiego. Dla Gabe'a natomiast nie miało to najmniejszego znaczenia. Wystarczyła mu świadomość, że spotkał kobietę, z którą chciałby spędzić resztę życia. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

Emily oczekiwała czegoś więcej... Zrozumienie tego faktu zajęło mu trochę czasu. Doktor Weber poznała prawdę wcześniej od niego. Te wszystkie męczące sesje, jak widać, nie okazały się jedynie stratą czasu. Nareszcie wszystko zrozumiał, i to bardzo jasno. Poczuł się sfrustrowany, jałowy i wewnętrznie wypalony. Niesamowi­ cie pusty. Emily, świeżo poślubiona panna młoda, na pewno czuła się jeszcze gorzej, gdy ją zostawił. Boże, jak mógł być takim idiotą? I dlaczego tak długo nie zdawał sobie z tego sprawy? A może również dziś nie powinien jej zostawiać? Dzisiaj wszystko było inaczej. Już nie miał do Emily żadnych praw. Powoli wysiadł z samochodu, przeszedł przez parking i zatrzymał pod drzwiami swego sterylnego, bezosobowego apartamentu. Wszystkie osobiste rzeczy, poza tymi, które zabierał do biosfery, znajdowały się już w przechowalni. By­ ło wśród nich pudełko po butach ze zdjęciami, które teraz chętnie by obejrzał. Przeważały tam fotografie Emily wszystkie, jakie posiadał, także te ślubne. Pamiętał, że robił je amatorskim aparatem jeden z ich przyjaciół. Emily też miała chyba album z tymi zdjęciami... A może się mylił? Nie zatrzymał się, aby zjeść coś po drodze, otworzył więc lodówkę i zajrzał do środka. Nie znalazłszy nic ciekawego, wsypał do talerza garść płatków kukurydzianych i zalał je mlekiem. Jedząc, rozmyślał o Emily - tej nowej Emily. Posiadła tę podniecającą pewność siebie, która w połączeniu z niebanal­ ną urodą czyniła z niej nieodparcie atrakcyjną i niezależną kobietę. W czasach gdy ze sobą chodzili, sprawiała wrażenie nieśmiałej małej dziewczynki. Jak udało jej się wydorośleć u boku tak dominującej, tak zaborczej przyjaciółki jak Freddie? Pona & Irena

an

da

lo

us

Kiedy zwierzyła mu się, że zamierza urodzić dziecko, ani razu nie wspomniała o Freddie. A zatem to była jej własna decyzja, na podjęcie której przyjaciółka nie miała żadnego wpływu. Co więcej, pomysł samodzielnego wychowywania dziecka był dość śmiały, a przecież kiedyś Emily była osobą o trochę konserwatywnych poglądach, przywiązaną do trady­ cyjnego wzorca rodziny. Nagle przestał jeść. Przecież to mogło być jego dziecko! A ona mimo wszystko kazała mu odejść... Gabe stracił apetyt i odsunął talerz z płatkami. Między nimi nadal istniała więź... Nie, nie mógł się aż tak pomylić. Nie chodziło tylko o chęć posiadania dziecka... Nadal ją kochał i był pewien, że Emily odwzajemnia jego uczucia. Ukrył twarz w dłoniach. Co powinien teraz zrobić?

sc

Następnego dnia późnym popołudniem zadzwonił do Emily. Co prawda nie miał jej nic do powiedzenia, lecz po prostu chciał usłyszeć jej głos. Niestety, była na ważnym spotkaniu. Nie zostawił wiado­ mości. Zatelefonował następnego dnia rano. Znów była na waż­ nym spotkaniu. I znów nie zostawił wiadomości. Zadzwonił do niej do domu, ale nie odpowiadała. Nie zostawił wiado­ mości. Zadzwonił godzinę później i wreszcie zostawił wiado­ mość: „Cześć, Em, tu Gabe. Sprawdzam po prostu, jak sobie radzisz... Zadzwoń, jeśli będziesz czegoś potrzebować". Zo­ stawił swój numer. Jednak Emily nie zadzwoniła. Emily była bardzo zajęta przygotowaniem prawnej strony Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

kontraktu na zabawkę do projektu ,,Biosfera". Naprawdę nie miała czasu pomyśleć o Gabie więcej niż raz lub co najwyżej dwa razy na godzinę. Była z siebie niesłychanie dumna, że go odprawiła. Nie było to łatwe posunięcie, ale zdecydowanie najlepsze. Bola­ ło, ale później byłoby jeszcze gorzej. Przyłapała się na tym, że z lubością rozpamiętywała każdą chwilę minionego week­ endu. W dodatku same wspomnienia przestawały jej wystar­ czać... Aby położyć tamę emocjom i wspomnieniom, rzuciła się w wir pracy, dzięki czemu czas płynął szybko i bezboleśnie. Pewnego dnia późnym wieczorem, gdy zmęczona dotarła do domu, odsłuchała wiadomość od Gabe'a nagraną na se­ kretarkę: „Zadzwoń, gdy będziesz czegoś potrzebować". - Potrzebuję męża i ojca dla mojego dziecka! - krzyknęła wprost do mikrofonu. - Czy jesteś na to gotów? Prawda, że nie? Szybko skasowała swoje słowa. Gabe więcej nie zadzwonił. Prawie dwa tygodnie później, gdy zespoły naukowców miały już wyznaczony termin zamknięcia się w biosferach, Emily kupiła dwa różne testy ciążowe, reklamowane na ryn­ ku jako najlepsze i najskuteczniejsze. Mimo iż nie odczuwała jeszcze żadnych mogących świad­ czyć o ciąży dolegliwości, nie mogła już dłużej czekać, Pra­ gnęła poznać prawdę, zanim Gabe wyjedzie. Łudziła się na­ dzieją, że zdoła wpłynąć na zmianę jego decyzji... Przeczytawszy dokładnie instrukcję, wykonała testy, zo­ stawiła próbki w łazience i bardzo zdenerwowana wróciła do kuchni, by przyrządzić sałatę. Było zbyt gorąco, by gotować. A poza tym podniecenie odbierało apetyt. Pona & Irena

da

lo

us

Była w stanie myśleć tylko o jednym... Być może za chwilę przez lata pielęgnowane marzenie stanie się rzeczy­ wistością. Spojrzała na zegarek, potem na zegar na kuchence. Róż­ niły się o dwie minuty, ale i tak był już czas na sprawdzenie testów. Napiła się wody i ruszyła do łazienki. Pukanie do drzwi zatrzymało ją w miejscu. Z lekkim wa­ haniem zawróciła do przedpokoju. Miała nadzieję, że nie były to znów dzieci sąsiadów, którym często piłka wpadała do jej ogródka. Kiedyś traktowała to z humorem, ale ostatnim razem piłka połamała kwiaty, które posadził tam Gabe. Z impetem otworzyła drzwi. To nie były dzieci sąsiadów. Na progu stał Gabe.

sc

an

Dni mijały, a Gabe nie mógł przestać myśleć o Emily. Czy żałowała, że spędziła z nim weekend? Czy zaszła w ciążę? Na pewno by mu powiedziała... Obiecał przecież, że podpi­ sze niezbędne dokumenty. Im dłużej o tym wszystkim myślał, tym bardziej się nie­ pokoił. Zbliżał się dzień wyjazdu do Arizony, a on nie miał żadnych wieści od Emily. Mogła przynajmniej oddzwonić lub zostawić wiadomość na automatycznej sekretarce. W przeddzień wylotu do Arizony nie wytrzymał i poje­ chał do Emily. Musiał się z nią pożegnać i chciał to zrobić osobiście, lecz gdy otworzyła drzwi, wszystko, co zamierzał powiedzieć, wyleciało mu z głowy. Miała na sobie szorty i białą bluzkę bez rękawów. Och, wyglądała wspaniale! Tak wspaniale, że najchętniej porwał­ by ją od progu w ramiona i zaniósł do sypialni. Emily nie ruszyła się od drzwi. Patrzyła na niego bez Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

cienia uśmiechu, chyba nawet trochę wrogo, jak na szczegól­ nie natrętnego akwizytora. Tak jakby ich wspólny szalony weekend nigdy się nie przydarzył! - Cześć, Em - powiedział. - Mogę wejść? - Z wyrazu jej twarzy wyczytał, że ma pięćdziesiąt procent szans. Emily z widocznym wahaniem cofnęła się i wpuściła go do środka. Nie odezwała się ani słowem. Cisza stawała się coraz bardziej kłopotliwa. Gabe nie miał pojęcia, co powiedzieć, żeby rozładować sytuację. Jedno wiedział na pewno - nie powinien jeszcze pytać o ciążę. Zresztą, chyba sama mu to powie...? Podszedł do sofy, zastanawiając się, czy powinien usiąść. W końcu przycupnął nieśmiało na brzegu. Emily wciąż stała w drzwiach, ojpasując się ramionami. - Co słychać? - spytał. - W porządku - odpowiedziała. - Jutro rano wylatuję do Arizony. Sztywno skinęła głową, podeszła do stojącego obok ka­ napy fotela i usiadła. - Przygotowujemy się do prezentacji zabawek na konfe­ rencję prasową. Teraz przyszła jego kolej na skinienie głową. Oboje już znali te fakty, ale przynajmniej znaleźli neutralny temat do rozmowy. - Jak wyglądają zabawki? - Do licha, nie zależało mu na zabawkach! Zależało mu na Emily! - Mamy już koperty z ziarnami i saszetki z glebą dołą­ czone do małych plastikowych biosfer, w których dzieci będą mogły prowadzić samodzielnie uprawy. Departament Nauki wspiera nasze wysiłki, aby uzyskać dotacje dla większych biosfer, przeznaczonych dla wybranych szkół średnich. Do­ ktor Marta Elkins będzie koordynatorem programu. Gdy zaPona & Irena

da

lo

us

sieje swoje uprawy w Bio I, w tym samym czasie młodzież w szkołach zrobi to samo. Potem porównają rezultaty. Emily zaczynała mówić jego językiem. - Słyszałem o tym pomyśle. Marta obsiała już wyznaczo­ ny sektor rzodkiewkami. Nie mam nic przeciw temu. Choć sam niespecjalnie lubię rzodkiewki. - Pamiętam. - Emily się uśmiechnęła. Ten uśmiech sprawił, że Gabe odprężył się nieco. - W gruncie rzeczy - przyznał - po prostu chciałem się z tobą zobaczyć przed wyjazdem. Jej uśmiech zgasł jak płomień świecy, a Gabe znów ze­ sztywniał. - Po co?.- spytała.

sc

an

Rzeczywiście, powiedzieli już sobie do widzenia. Po co więc przyszedł? Emily starała się wyciszyć emocje i zachować kamienną twarz. To zawsze było dla niej trudne, nawet na sali sądowej. Ćwiczyła tę minę z Freddie niejeden raz. Jesteś prawnikiem, a Gabe twoim klientem, powtarzała sobie w duchu. Skoncentruj się na tym. - Chciałem cię zobaczyć przed wyjazdem - powtórzył. - Dlaczego? - Emily! - Czyżby w jego oczach czaił się ból? - Chcia­ łem cię zobaczyć, żeby ci powiedzieć do widzenia. - Już powiedzieliśmy sobie do widzenia. - Wspomniałaś o konieczności podpisania jakichś doku­ mentów, na wypadek gdyby... Dokumenty! Zgoda na rezygnację z praw rodziciel­ skich... Nadzieja, że w ciągu minionych dwóch tygodni Gabe mó­ głby zmienić zdanie, została definitywnie pogrzebana. OstatPona & Irena

sc

an

da

lo

us

ni wspólny weekend znaczył dla niego równie niewiele, co ich małżeństwo. Czy była w ciąży, czy nie - to i tak nie miało znaczenia. Gabe zamierzał wyjechać bez względu na okoli­ czności. - Mam podpisać jakieś papiery? - powtórzył pytanie. - Rozumiem, że chcesz wiedzieć, czy jestem w ciąży? - Postawiła sprawę otwarcie. - A w i ę c . - Głęboki oddech. - A więc już wiesz? W Emily obudził się prawnik. Wynik sprawy zależał czę­ sto od sposobu, w jaki były formułowane pytania i odpo­ wiedzi. - Nie, nie wiem - odparła, zresztą zgodnie z prawdą. Ponownie zapadła krępująca cisza. Emily, chociaż gardzi­ ła sobą za te nadzieje, rozpaczliwie pragnęła, by Gabe, do­ wiedziawszy się, że zaszła w ciążę, zmienił swoje pLarry. Pragnęła, by zrezygnował z projektu „Biosfera" i został z nią już na zawsze. Jak mógłby porzucić własne dziecko? Chyba nie byłaby wtedy w stanie dłużej go kochać... Ale z drugiej strony wcale nie chciała, by dziecko okazało się kartą przetargową, jedyną przyczyną odrodzenia się ich związku. - Kiedy będziesz wiedzieć? - zapytał. - Niebawem. - I co wtedy? - Wtedy, jeśli wszystko dobrze pójdzie, za dziewięć mie­ sięcy zostanę mamą. - To wiem. - Co jeszcze spodziewasz się usłyszeć? Gabe ze zdumieniem zdał sobie sprawę, że pragnął, by powiedziała mu jasno, co powinien zrobić. Chciał, żeby po­ prosiła: „Skoro mam z tobą dziecko, zostań z nami". Ale Emily tego nie powiedziała. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

Wpatrywał się w jej nieporuszoną twarz i po chwili dotar­ ło do niego, że Emily było właściwie wszystko jedno, czy będą razem, czy osobno. Na pewno nie będzie go błagała, by zrezygnował z wyjazdu do Arizony. Tak naprawdę myślała o nim wyłącznie w kategoriach dawcy! Równocześnie zdał sobie sprawę, że rozpaczliwie pragnie, by rzeczywiście była w ciąży! - Zawiadomisz mnie? - spytał wstając. Emily podniosła się również. - Jeśli będzie cokolwiek do przekazania. Gabe z żalem uznał, że nie ma prawa wymagać więcej. - Do widzenia, Em. Odprowadziła go do drzwi. Gdy sięgał do klamki, odwrócił się jeszcze na moment, by po raz ostatni wziąć Emily w ramiona. Pocałował ją tylko raz, ale bardzo mocno i żarliwie. A potem po cichu opuścił jej dom - i jej życie. Trzymała się dzielnie, dopóki jej nie pocałował. I jak na nią spojrzał! Gdyby tak samo pocałował ją dziesięć lat temu, za nic nie pozwoliłaby mu wsiąść do samolotu! Emily z ciężkim sercem zamknęła drzwi. Mrugając powie­ kami, by powstrzymać napływające do oczu łzy, skierowała się do łazienki. Przyspieszyła kroku, aż w końcu zaczęła biec. Tam, z ustami nadal płonącymi po pocałunku Gabe'a, dowiedziała się, że urodzi jego dziecko! Podeszła do blatu i w milczeniu wpatrywała się w znak dodatni na jednym z testów i odpowiednio zabarwione paski na drugim. Dziecko! Będzie miała dziecko! Naprawdę była w ciąży! Pomyłka nie wchodziła w grę, skoro oba testy wykazały ten sam wynik. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

Emily położyła dłonie na swoim ciągłe jeszcze płaskim brzuchu. Czuła się nadal normalnie, nie rozpoznawała żad­ nych oznak ciąży, o których czytała w fachowej literaturze. Ale przecież to była bardzo wczesna faza ciąży. Będzie miała dziecko! Dziecko Gabe'a. Złapała oddech, po czym podbiegła do frontowego okna i wyjrzała na ulicę. Powinna mu powie­ dzieć. Musi mu powiedzieć! Ale samochód Gabe'a odjechał już spod domu. Ogarnęło ją rozczarowanie. Po chwili jednak doszła do wniosku, że może lepiej się stało. Była tak podniecona, tak bardzo szczęśliwa. A Gabe pew­ nie skwitowałby tę wiadomość jakimś: „Och, to wspaniale, Em". A potem by odjechał jak gdyby nigdy nic do tej swojej głupiej biosfery, zamiast pomagać jej wybierać mebelki do dziecinnego pokoju i chodzić z nią na zajęcia do szkoły ro­ dzenia. Musiała zrobić to wszystko sama, tak jak zaplanowała wcześniej. Oczywiście, mogła liczyć na Freddie. Ale kto jej pomoże, gdy wróci z maleństwem ze szpitala do domu? Cóż, musiała polegać wyłącznie na sobie. Będzie trudno, lecz jakoś sobie poradzi. Nie ona pierwsza... Te myśli nie przytłumiły jej szczęścia. Naprawdę mogła już zacząć wybierać tapety i dekorować pokój dziecinny! Oczywiście, musiała podzielić się swym szczęściem z Freddie. Przeniosła telefon z kuchni do salonu, usiadła na sofie i szybko wybrała numer przyjaciółki. Ledwie jednak usłyszała sygnał, rozłączyła się. Czy rzeczywiście była gotowa do zwierzeń? Czy chciała, aby Freddie dowiedziała się, że Gabe jest ojcem jej dziecka? Freddie na pewno zechce poznać szczegóły. A szczegóły Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

Emily wolała zachować dla siebie. Poza tym, czy Freddie dochowa tajemnicy? Emily z rezygnacją odniosła aparat do kuchni. Musiała się nad tym wszystkim zastanowić. Zanim ogłosi światu swoją ciążę, powinna przewidzieć pytania i wymyślić odpowiedzi, jakich będzie udzielać. Poza tym najpierw powinna skonsul­ tować się z lekarzem, żeby rozwiać wszelkie wątpliwości. Usiadła przy kuchennym stole, wyciągnęła papier i dłu­ gopis i zaczęła robić listę ewentualnych pytań i odpowiedzi. Pierwsze pytanie brzmiało: kiedy zawiadomić Gabe'a? Emily przewróciła kartkę papieru na drugą stronę i nary­ sowała linię przez środek. Z jednej strony napisała „powie­ dzieć teraz", z drugiej „powiedzieć później" i wreszcie „po­ wiedzieć po narodzinach". Popatrzyła na kartkę i z wahaniem przekreśliła słowa „po­ wiedzieć teraz". Miała sporo czasu do namysłu. Następnego ranka włożyła najbardziej dopasowany ko­ stium, świadoma, że będzie to pierwszy strój, który przestanie nosić. W południe wszyscy pracownicy EduPlaytion zebrali się w sali konferencyjnej, żeby obejrzeć w telewizji konfe­ rencję prasową poświęconą projektowi „Biosfera". Wię­ kszość zebranych zainteresowana była zwłaszcza prezentacją zabawek, ale Emily z uwagą przyglądała się trzem zespołom pracowników, których pokazywano dzięki łączom satelitar­ nym. Na ekranie transmitowano ujęcia z trzech miejsc rów­ nocześnie. Gabe był już w Arizonie. Emily przypatrywała się bacznie członkom jego zespołu. Ciekawe, ale szczególnie intereso­ wały ją kobiety, w towarzystwie których Gabe spędzi naj­ bliższe dwa lata. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

Nagle dłonie jej zwilgotniały. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że Gabe mógłby się zakochać albo ożenić z kimś innym. Przyjęła jako pewnik, że praca jest dla niego najważ­ niejsza. Patrzyła teraz, jak czarował dziennikarzy swoim sławet­ nym uśmiechem, jak spokojnie odpowiadał na pytania i do­ szła do wniosku, że wyglądał na szczęśliwego, spełnionego człowieka. Prawdopodobnie już w ogóle nie myślał ani o by­ łej żonie, ani o mogącym przyjść na świat dziecku. Kiedy kamera pokazała zbliżenie jego twarzy, Emily za­ uważyła ten jakże dobrze jej znany wyraz oczu - owo spoj­ rzenie płonące naukową pasją. W tym momencie zrozumiała, że dokonała słusznego wy­ boru, nie wspominając na razie o dziecku. W pewnej chwili na dany sygnał drzwi do trzech biosfer otworzyły się z rozmachem. Członkowie wszystkich zespo­ łów pomachali do kamer i zniknęli w środku. Gabe wchodził ostatni. Kiedy podszedł do drzwi, odwró­ cił się i raz jeszcze, jakby zwracał się do kogoś szczególnie ważnego po drugiej stronie ekranu, pomachał do kamery. Zanim Emily zdążyła pomyśleć, pomachała mu w odpo­ wiedzi. Drzwi zatrzasnęły się. Ojciec jej dziecka miał pozostać za nimi całe dwa lata.

Pona & Irena

ROZDZIAŁ ÓSMY

sc

an

da

lo

us

Po pierwszej wizycie u lekarza, Emily zrozumiała, że jeśli nie chce zwariować, musi powiedzieć komuś o dziecku. Wybór padł, oczywiście, na Freddie. Emily nie miała śmiałości wyznać całej prawdy swoim przywiązanym do tra­ dycji, konserwatywnym rodzicom. Może Freddie wpadnie na pomysł, jak i kiedy bezboleśnie im zakomunikować, że zo­ staną dziadkami. W ostatni weekend odbyło się szumnie zapowiadane przy­ jęcie rocznicowe Freddie i Huntera. Świadomość, że w koń­ cu osiągnie swój życiowy cel i zostanie matką, pomogła Emi­ ly przebrnąć przez ten wieczór. Zdobyła się nawet n# to, by złożyć przyjaciołom serdeczne i szczere życzenia. Cieszyła ją myśl, że Freddie i Hunter też wkrótce zostaną rodzicami i jej dziecko będzie miało towarzysza zabaw. Umówiła się dziś z Freddie w ich ulubionym barze kanap­ kowym. Była bardzo ciekawa reakcji Huntera na nowinę, jaką zakomunikowała mu Freddie. Gdy Freddie nie pojawiła się przez kwadrans, zamówiła dla niej kanapkę z bekonem i awokado. Podeszła kelnerka z tacą, ale Freddie nadal nie było- Trud­ no, jeśli nie przyjdzie, trzeba będzie wziąć tę kanapkę na obiad... Im dłużej patrzyła na leżące na talerzu jedzenie, tym wię­ ksze ogarniały ją mdłości. Bekon i awokado! Co za pomysł! Przełknęła szybko ślinę, potem jeszcze raz. Zapach bekoPona & Irena

sc

an

da

lo

us

nu stawał się coraz trudniejszy do zniesienia... Żołądek pod­ jechał jej do gardła... Cóż, znowu dawały o sobie znać po­ ranne mdłości. I właśnie w tym momencie pojawiła się Freddie. Wyglądała naprawdę okropnie. Jakby zapomniała zrobić makijaż i skorzystała z usług początkującej kosmetyczki. Emily próbowała się uśmiechnąć. - Przepraszam za spóźnienie - powiedziała Freddie. Och, świetnie, że już zamówiłaś. - Freddie rzuciła na podłogę torebkę i siatkę z zakupami i wsunęła się na krzesło. Upiła łyk mrożonej herbaty i odgryzła kęs kanapki. Emily przymknęła oczy i wzięła głęboki oddech. Nadal nie czuła się najlepiej. - Freddie, gdzieś ty była? - Starała się zachować swobod­ ny ton. - Na pokazach darmowego makijażu? Nieco zdumiona Freddie, spojrzała na nią znad kanapki. - Dlaczego pytasz? - Twój makijaż jest,.. dziwaczny. Freddie wyjęła z torebki lusterko. - Naprawdę? Nie wyglądam seksownie i pociągająco? W jej głosie słychać było drwinę. - Niestety, nie - powiedziała Emily ze szczerością, na którą mogła sobie pozwolić tylko najlepsza przyjaciółka. Reakcja Freddie była zaskakująca. W jej oczach zabłysły łzy. - Ale ja muszę wyglądać seksownie i pociągająco! - wy­ buchła. - Co się stało, Freddie? Freddie przygryzła pociągnięte jaskrawoczerwoną pomadką wargi. - Myślę, że Hunter ma kochankę. Mdłości opuściły Emily, jak ręką odjął. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

- To niemożliwe! Hunter? To zupełnie nie w jego stylu... - On nie chce dziecka! -Freddie była bliska histerii. - Na pewno chce.,, Całe lata na to czekał. - Już nie czeka. W końcu załamana Freddie ze szczegółami opisała Emily okropną scenę, jaka rozegrała się po przyjęciu rocznicowym, kiedy to Hunter stwierdził, że trudno płodzić dzieci w mał­ żeństwie, w którym małżonkowie ledwie się znają. Emily zastanowiła się, co powiedziałby Hunter, gdyby dowiedział się o niedawnych poczynaniach jej i Gabe'a. Słuchając opowieści Freddie, z której wynikało, że jej małżeństwo legło w gruzach, Emily, choć naprawdę szczerze współczuła przyjaciółce, nie mogła przestać myśleć o następ­ stwach tego faktu. W głębi ducha liczyła przecież, że Hunter w pewnym sensie zastąpi jej dziecku ojca, przynajmniej jako swego rodzaju wzorzec osobowy. Od razu zawstydziła się własnych myśli. Była potworną egoistką. Freddie pogrążona była w rozpaczy, którą Emily sama poznała aż nadto dobrze. Powinna wczuć się w nastrój przyjaciółki, bardziej zważać na jej uczucia. - Co zamierzasz zrobić? - spytała. - Śledziłam go - przyznała się Freddie cichym głosem. - Och, Freddie! Co za szalone, romantyczne posunięcie! - Wcale nie. Staram się go lepiej zrozumieć... Powiedział przecież, że prawie się nie znamy. Ale on wcale nie próbuje się do mnie zbliżyć, jest zainteresowany kimś zupełnie in­ nym! Ona... ona jest blondynką! - Łzy napłynęły jej do oczu, a Freddie nie była przecież beksą. - Ale odzyskam go! Przysięgam! Proszę, pomóż mi... - Oczywiście, zrobię wszystko, co zechcesz - powiedzia­ ła skwapliwie Emily. - Dzięki, - Freddie chwyciła ją za rękę. - Jesteś dobrą Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

przyjaciółką. - Pociągnęła nosem. Uważałam, że powin­ nam ci powiedzieć, ponieważ nasz projekt „ciążą" będzie musiał poczekać... To znaczy, jeśli nadal chcesz, żebyśmy miały dzieci w tym samym czasie... Emily milczała. - Przykro mi, Emily - ciągnęła Freddie. - Wiem, że spie­ szysz się ze znalezieniem dawcy, ale to nie powinno... - Po­ chyliła się ku przyjaciółce i skupiła na niej swe zapłakane oczy — ale wstrzymaj się jeszcze z decyzją. - Widząc, że Emily nadal siedzi bez ruchu, dodała: - Nie jesz swojego lunchu. - Podsunęła jej talerz niemal pod nos, - No wiesz, oznajmiłaś mi właśnie, że twój mąż ma ro­ mans i spodziewasz się, że będę ze smakiem chrupać sałatę - obruszyła się Emily. - Skończyłam ze złymi wiadomościami. Możemy zacząć już jeść. - W porządku. - Emily spojrzała na swoją kanapkę ze śródziemnomorską sałatką, a potem ugryzła kęs. Nagle sos wydał jej się nadzwyczaj pikantny. - Odłożyła kanapkę. Może za chwilę - usprawiedliwiła się. - Nie mogę przestać myśleć o tym, co mi przed chwilą powiedziałaś. - Spojrzała przez stół i natrafiła na baczne spojrzenie Fredericki Welles Loren Cole - nieustępliwej prawniczki. - Jesteś w ciąży, prawda? - Dlaczego tak sądzisz? - spytała Emily z westchnieniem winowajcy. - Kiedy jesteś zdenerwowana, dużo jesz - odpowiedziała spokojnie Freddie. - Kiedy jesteś szczęśliwa lub na diecie, pochłaniasz jedzenie niczym odkurzacz. Skoro straciłaś ape­ tyt, z pewnością jesteś w ciąży. Właśnie dzięki umiejętności logicznego wyciągania odpo­ wiednich wniosków Freddie uchodziła za jednego z najlepPona & Irena

sc

an

da

lo

us

szych prawników w Houston. Emily nie pozostawało nic innego, jak skinąć twierdząco głową. I mimo że nie po­ winna tak jawnie okazywać swego szczęścia, gdy Freddie pogrążona była w smutku, nie mogła powstrzymać uśmiechu. - Och, Em! - Twarz Freddie złagodniała. - Jakże się cie­ szę! Cieszę się... twoim szczęściem... -I zaszlochała w chu­ steczkę. - Zobaczysz, Freddie, tobie też się wszystko ułoży - po­ cieszała ją Emily. Freddie opanowała się wreszcie i wytarła oczy, ścierając przy okazji resztki tuszu. - Przede wszystkim muszę przestać beczeć - powiedziała stanowczo. - Tego by tylko brakowało, żebym tak rozkleiła się w sądzie! - Na pewno do tego nigdy nie dojdzie. Freddie posłała jej słaby uśmiech. - Wiesz, naprawdę się cieszę. Swoją drogą, szybko się uwinęłaś, prawda? Zaledwie kilka tygodni temu przegląda­ łyśmy listę potencjalnych dawców. Myślałam, że czekają cię jeszcze liczne formalności, wizyty u lekarzy, badania... Za­ powiadało się kilka miesięcy przygotowań - dodała rozważ­ nie Freddie. Emily stopniało serce, gdy Freddie zaczęła przemawiać do niej swoim prawniczym tonem. Jeszcze chwila i dociekli­ wa przyjaciółka domyśli się prawdy. - Robiłam wykresy temperatur - przyznała czym prędzej Emily. - I którego dawcę wybrałaś? Mam nadzieję, że nie kul­ turystę? - Nie... nie kulturystę. Freddie popatrzyła na nią uważnie, wyczekująco. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

Emily wytrzymała spojrzenie, choć kosztowało ją to wiele trudu. - Czy miał kręcone, ciemne włosy i brązowe oczy? spytała podstępnie Freddie. - Tak. - Emily poczuła, że się rumieni. - Och, Emily... czy on już wie? Emily pokręciła głową. - Musisz mu powiedzieć! - Dlaczego? - Teraz Emily była bliska łez. - Dobrze wiesz, dlaczego. - Nie wiem. To moje dziecko! Jemu na nim nie zależy! Zamknął się w tej głupiej biosferze! - Może by tego nie zrobił, gdyby wiedział, że spodzie­ wasz się dziecka? - Myślisz, że chciałabym z nim wówczas być? - Tak - powiedziała Freddie bez cienia wahania. - My­ ślę, że chciałabyś z nim być na każdych warunkach. Wszystko było zapięte na ostatni guzik. Gabe stał pośrod­ ku pustynnej biosfery i rozglądał się wokół z satysfakcją. Osiągnął wszystko, o czym kiedykolwiek marzył. Powinien być z siebie dumny. Kierował projektem, eksperymenty wykonywano zgodnie z jego zaleceniami. Przedsięwzięcia naukowe, których ce­ lem było wyżywienie stale wzrastającej liczby populacji, budziły żywe zainteresowanie opinii publicznej, a nowe pełnowartościowe transgeniczne gatunki soi i kapusty wyda­ wały się odporne na najbardziej ekstremalne warunki klima­ tyczne. To było to. Szczytowe osiągnięcie w jego naukowej ka­ rierze. Jego szczęście byłoby pełne, gdyby nie dręczące, nie Pona & Irena

dające spokoju pytanie: czy Emily zaszła w ciążę? Minął dokładnie miesiąc od czasu ich wspólnie spędzonego weekendu. Powinna już wiedzieć... Powiedziałaby mu, czy nie? Powiedziałaby...?

sc

an

da

lo

us

- A po ośmiu miesiącach powinna pani zapisać się do szkoły rodzenia. Czy jest ktoś, kto mógłby pani towarzyszyć? - spytał lekarz. To była druga wizyta Emily w gabinecie specjalisty. - Tak, Freddie - odpowiedziała. - To świetnie. Proszę mu powiedzieć, że może przycho­ dzić z panią na wizyty przedporodowe. - Fredericka jest kobietą - poprawiła go Emily. - To bez znaczenia. - Lekarz nie wydawał się szczególnie zdziwiony. Emily wyszła z gabinetu zaopatrzona w broszury, instru­ kcje i recepty na witaminy. Miała nieprzyjemne przeświad­ czenie, że popełniła błąd. Zajście z Gabe'em w ciążę nie dało jej pełni satysfakcji i nie zamknęło sprawy, jak się naiwnie łudziła. Nadal za nim tęskniła. Chciała przeżywać to wszystko razem z nim. Po­ trzebowała go. Dzisiaj po raz pierwszy usłyszała bicie serca swego dzie­ cka - ów niesamowity dźwięk, przypominający łopot moty­ lich skrzydeł. W tym podniosłym, cudownym momencie uśmiechnęła się do pielęgniarki. Zapragnęła wówczas rozpa­ czliwie, by Gabe był przy niej. A przecież czeka ją jeszcze wiele podobnych momen­ tów,.. Już wiedziała, że po narodzinach dziecka będzie zna­ cznie gorzej. Za każdym razem, spoglądając na niemowlę, będzie myślała o jego ojcu.

Pona & Irena

Dlaczego tego nie przewidziała? Czy naprawdę sądziła, że będzie w stanie wychowywać dziecko Gabe'a, zapominając o tym, co ich kiedyś łączyło?

sc

an

da

lo

us

- A więc zgoda, tak? - spytała Marta Elkins. Współpracownicy Gabe'a siedzieli wokół wypolerowane­ go okrągłego stołu w przyjemnie zacienionej części biosfery. Sprawiali wrażenie, jakby byli na pikniku, ale w rzeczywi­ stości uczestniczyli w cotygodniowym zebraniu. Na spotkaniach tych zgłaszano wszelkie skargi, życzenia, dzielono się sugestiami. Pomysłodawcą tych konferencji była doktor Weber i Gabe chemie wyraził na nie zgodę. Jeśli zespół byłby tu rzeczywiście bardzo długo, na pewno po jakimś czasie pojawiłyby się problemy. Wówczas sesje takie przyczyniłyby się do rozładowania atmosfery i załatwienia wszystkich bieżących spraw. Ale dziś, jego zdaniem, po pro­ stu tracili czas. Przebywał w biosferze od trzech tygodni. Emily musiała już wiedzieć, czy zaszła w ciążę. Bardzo za nią tęsknił... Z trudem znosił rozłąkę. Trzy razy dziennie sprawdzał pocztę elektroniczną i wiadomości na telefonicznej sekretarce. I wciąż żadnych wieści! Czy dobrze się czuła? Co porabiała? A jeśli nie zaszła w ciążę, czy była bardzo zawiedziona? - Gabe? - Głos Marty wyrwał go z zamyślenia. Marta Elkins patrzyła na niego, z dezaprobatą marszcząc brwi. - Wspaniale - rzekł. - Brzmi świetnie. Wymienili spojrzenia. - Co brzmi świetnie? Czy ty mnie w ogóle słuchasz? .- Oczywiście - obruszył się. Przemknęło mu przez myśl, że chyba nie wytrzyma przez dwa lata towarzystwa apodyPona & Irena

sc

an

da

lo

us

ktycznej Marty Elkins. - Omawialiśmy zmianę poziomu wil­ gotności, aby lepiej imitować klimat pustyni. - Nad tym głosowaliśmy kwadrans temu. A teraz mówi­ my o usuwaniu kwasów ze zużytych akumulatorów. - Marta wpatrywała się w niego uporczywie, nie kryjąc rozdrażnie­ nia. - I właśnie wyraziłeś zgodę na zrzucenie ich na rośliny w południowo-zachodnim sektorze. - Doprawdy? Marta posłała mu w odpowiedzi lodowaty uśmiech. - W takim razie przepraszam. - Gabe nie lubił Marty. Od kiedy miała prawo pisać „dr" przed nazwiskiem, na każdym kroku manifestowała, że jest od niego lepsza. Zupełnie nie brała pod uwagę, że Gabe miał większe doświadczenie. Zdawał sobie jednak sprawę, że bez odpowiedniego tytułu naukowego w pewnych środowiskach nie mógłby uchodzić za eksperta. Ciekawe, jak taka Marta przebrnęła przez sesje z doktor Weber? Cóż, powinien usadzić tę zadufaną w sobie babę, zanim sytuacja wymknie mu się spod kontroli. Nie mógł pozwolić, by podważano jego autorytet. Prawdę mówiąc, rzeczywiście się zamyślił i przestał przy­ słuchiwać się dyskusji. Nie mógł skoncentrować się na pracy. Trafiały się nawet całe godziny, kiedy w ogóle nie myślał o pracy. Chyba po raz pierwszy w życiu. Myślał o Emily. Niepokoił się, że nie ma od niej wieści. I bardzo się niecierpliwił. Gdy tylko spotkanie dobiegło końca, wrócił do swojej prywatnej kwatery i otworzył laptop. Zamierzał wysłać do byłej żony e-mail. Korespondencja, nawet prywatna, była cenzurowana. W projekt zaangażowano olbrzymie sumy i obawiano się szpiegostwa przemysłowego lub przecieków do prasy. Sponsorzy pragnęli jako pierwsi otrzymać wszelkie informacje i wyniki badań. Pona & Irena

Jak sformułować wiadomość, by zachować prywatność? Gabe długo zastanawiał się, co napisać. Wreszcie po bez mała półgodzinie wahań wysłał list. Emily powinna się domyśleć, o co chodzi, mimo że tekst brzmiał nieco tajemniczo. Teraz pozostało mu czekać na odpowiedź.

sc

an

da

lo

us

Wiedziała już na pewno, że jest w ciąży. Nigdy przedtem nie drzemała w ciągu dnia, a, teraz chciało jej się spać każde­ go popołudnia. Poza tym często budziła się w środku nocy i nie potrafiła ponownie zasnąć. Cóż, jeśli jej organizm tak gwałtownie domagał się zmia­ ny ryteiu dnia, nie zamierzała oponować. I tak by zresztą nie wygrała. O trzeciej nad ranem obudziła się i poszła do kuchni, by zrobić sobie koktajl truskawkowy. Potem włączyła komputer. Kiedy nie mogła zasnąć, po prostu siadała do pracy. Przeglądała spis nadesłanych listów i nagle zamarła, wi­ dząc adres internetowy Gabe'a. Bardzo długo przyglądała się w zdumieniu króciutkiemu tekstowi: „A więc?" A więc? Jak on śmiał? Nie odzywa się przez dwa tygodnie, po czym wysyła jedynie dwa słowa? Ze złością odpisała: „Więc, co?". W czwartek wydarzyło się coś nieprawdopodobnego. Ga­ be popełnił błąd. Poważny błąd, choć nie tragiczny w skut­ kach. Można powiedzieć, że był to swego rodzaju sygnał ostrzegawczy. Powinien po prostu bardziej skoncentrować się na pracy i przestać myśleć bezustannie o Emily. Nie dostał od niej odpowiedzi i właśnie zaczynał się za­ stanawiać, co też się mogło wydarzyć, gdy nagle zaczął podPona & Irena

sc

an

da

lo

us

lewać niewłaściwą grządkę marchwi. Zbyt późno się zorien­ tował. Te marchewki nie powinny teraz dostać wody. Zniwe­ czył starannie przygotowany i ważny eksperyment. Osunął się na plastikowy taboret. Może da się jeszcze ocalić coś z tej uprawy... Można na przykład zbadać wpływ zbyt intensywnego nawadniania na cykl wzrostu i zmianę smaku. Nie da się ukryć, że dotychczas ta marchew smako­ wała jak lucerna... Być może... Wyobraził sobie minę Marty po wysłuchaniu takiej sugestii. Do diabła, pragnął jak najszybciej zobaczyć Emily! Rzucił wszystko, wrócił do swojej kwatery i włączył kom­ puter. Na chwilę zamknął oczy. Gdy je otworzył, zobaczył wiadomość od Emily: „Więc, co?" Zamrugał powiekami. I to miało być wszystko? Czyżby napisała więcej, tylko cenzorzy wykreślili resztę tekstu? A może z niego żartowała? Może chciała go ukarać? Nie dowie się tego, nie widząc jej oczu, nie słysząc choćby modulacji głosu. Cóż, rozmowy telefoniczne były również cenzurowane. „Czy zrobiłaś test?" - napisał. Emily nie była zaskoczona, znajdując w swojej poczcie internetowej następną wiadomość od Gabe'a. Co miała jed­ nak odpowiedzieć? Wiedziała bardzo dobrze, o co pytał, a ponieważ umieścił wiadomość na dole strony, zaraz nad zdaniem: „Uwaga! Ko­ respondencja może być kontrolowana przez osoby trzecie ze względu na wymogi bezpieczeństwa", zrozumiała wreszcie powód niezwykłe zwięzłego formułowania myśli. Ale mimo wszystko... Mimo wszystko mógł napisać troPona & Irena

sc

an

da

lo

us

chę więcej. Pewnie nie chciał odrywać się ani na chwilę od swej ukochanej pracy. Była zaskoczona, że w ogóle zadał sobie trud i wysłał wiadomość. Usiadła przy biurku, pieszczotliwie dotykając brzucha. Spotkanie z Gabe'em zakończyło się jej sromotną porażką. Przegrała po raz drugi, ponieważ znów zaangażowała się emocjonalnie. Zaangażowała się i przegrała. Próbowała uwolnić się od Gabe'a, a oto co osiągnęła. Znów miała zła­ mane serce. „Nie" - odpisała i kliknęła natychmiast „wyślij", by przy­ padkiem nie zmienić zdania. Powie mu o dziecku pewnego dnia, gdy zaleczy ranę w sercu. A zresztą, cóż to za różnica, kiedy Gabe się dowie? Czy to miało dla niego jakiekolwiek znaczenie? Przecież i tak pozostanie w biosferze, podczas gdy ona będzie samo­ tnie wychowywać ich dziecko. Gabe nawet nie zdawał sobie sprawy, jak długo siedział w swojej kwaterze, wpatrując się martwym wzrokiem w to jedno słowo: „Nie". Przez ostatnie tygodnie zastanawiał się, zdecydowanie zbyt często, nad rozmaitymi rozwiązaniami, w przypadku, gdyby Emily zaszła w ciążę. Rozmyślał o niej samej, o wspólnym wychowywaniu dziecka, o scementowaniu ich związku. Tym jednym słowem rozwiała nadzieje, które z taką siłą zakiełkowały w jego sercu. Czy doznała ulgi, czy rozczarowania? Czy chciała mieć jego dziecko, czy też w gruncie rzeczy osoba dawcy była jej obojętna? Gabe nie znał odpowiedzi na te pytania. Pona & Irena

W pokoju oświetlonym tylko ekranem monitora napisał: „Przykro mi, Em". Naprawdę było mu przykro. Żałował jej i siebie. Żałował, że nie stało się coś, co się stać mogło i po­ winno.

sc

an

da

lo

us

Czy nie mógł przynajmniej zapytać jakie miała plany? Dodać choćby jedno słowo więcej, napisać coś o życiu w biosferze, zapytać o postępy prac nad prototypami zaba­ wek albo o cokolwiek innego? Emily czuła się żałośnie, gdy każdego popołudnia pędziła do domu zatłoczoną autostradą, żeby sprawdzić pocztę inter­ netową. Listy przychodziły zazwyczaj wieczorem. Wyobra­ żała sobie, jak Gabeje obiad, apotem idziedo swego pokoju i pisze do niej... Była przygnębiona i rozczarowana. Cala. ich dotychczaso­ wą korespondencja składała się zaledwie z kilku słów, a ona wciąż liczyła na więcej! Załóżmy jednak, że napisałby dłuższy list. Czy miałoby to jakiekolwiek znaczenie? Czy coś by się zmieniło, gdyby powiedziała mu, że jest w ciąży? Nie. Gabe i tak będzie za­ wsze zainteresowany wyłącznie swoją pracą. Postąpiła słusznie, nie odpowiadając na list. Gabe spojrzał na zegarek. Nie dostał listu od Emily ani wczoraj, ani dziś rano. Może była zdruzgotana wiadomością, że nie zaszła w cią­ żę? A może wcale nie miała zamiaru odpowiadać? Gdy minął trzeci dzień i nic nie nadeszło, Gabe doszedł do wniosku, że Emily już nie napisze. Najwyraźniej nie chciała mieć z nim więcej do czynienia.

Pona & Irena

Nie pozostawało mu nic innego, jak uszanować jej ży­ czenie.

sc

an

da

lo

us

- Jeszcze mu nie powiedziałaś? - spytała Freddie ze zwy­ kłą sobie bezpośredniością. - Nie. Emily i Freddie zrobiły właśnie pierwszy wypad do skle­ pu z odzieżą ciążową. Co prawda Emily jeszcze jej nie po­ trzebowała, ale chciała zobaczyć, jaki jest wybór. -O Boże, to straszne! - skwitowała Freddie. - Kiedyś mu powiem - broniła się Emily. - Ale teraz nie widzę sensu zawracać mu głowy. W czym mógłby mi po­ móc? - Nie miałam na myśli Gabe'a - przerwała jej Freddie. - Chociaż fakt, że go dotąd nie poinformowałaś, jest równie okropny. Miałam na myśli tę obrzydliwą kwiecistą szmatę, którą wzięłaś do ręki. Po co te gigantyczne rękawy? Czy projektanci myślą, że ciężarne kobiety tyją przede wszystkim w ramionach? Emily odwiesiła sukienkę. Rzeczywiście, była okropna. - Wyobrażasz sobie, że mogłabym ubrać się w coś takie­ go do pracy? - Freddie skrzywiła się z niesmakiem. - Ława przysięgłych chyba nigdy nie opowiedziałaby się po stronie mojego klienta. - Nigdy nie wiadomo, może właśnie wzbudziłabyś ich współczucie i sympatię? - Emily się roześmiała. - Cóż, Freddie, jesteśmyw zwykłym centrum handlowym, nie mo­ żesz zbyt wiele wymagać. Ale jestem pewna, że są gdzieś sklepy ze strojami ciążowymi dla kobiet biznesu. - Kiedy zamierzasz mu powiedzieć? - Freddie nie­ ustępliwie wracała do interesującej ją sprawy. To była jej ulubiona sądowa praktyka - zmiana tematu, a potem, gdy Pona & Irena

us

świadek się odprężył i zdekoncentrował, nagłe i niespodzie­ wane pytanie. Jednak tym razem nie osiągnęła celu. Emily po prostu nie odpowiedziała. Każdego ranka, a wiele razy również w nocy, sprawdzała pocztę internetową, ale nie było żadnych następnych wiado­ mości od Gabe'a. Doszła więc do wniosku, że interesowało go wyłącznie to, czy zaszła w ciążę. A gdy dowiedział się, że nic z tego, natychmiast o niej zapomniał. A zatem postąpiła słusznie, zachowując milczenie.

sc

an

da

lo

Wraz z nadejściem jesieni upały na pustyni nieco zelżały. Jednak system chłodzący nie spisywał się najlepiej i w mie­ szkalnej części biosfery temperatury były wyższe, niż prze­ widzieli to inżynierowie. Cały zespół odczuwał potworne zmęczenie. W końcu po długich i burzliwych naradach postanowiono przeprowadzać niektóre eksperymenty nocą, gdy było trochę chłodniej. Nocna praca sprzyjała rozmyślaniom. Gabe, chcąc nie chcąc, myślał dużo o Emily. Bardzo chciał ją zobaczyć. A ponieważ nie mógł do niej pojechać, musiał wymyślić jakiś sposób, by ona przyjechała do niego. Usiadł przy komputerze i zaczął pisać: „Cześć, Emily. Co u ciebie słychać? U nas wszystko w porządku..." Okropne! Jak list nastolatki piszącej z wakacyjnego obozu do mamy. „Cześć, Emily. Czytałem właśnie sprawozdania z projektu «Zabawka» i..." To również nie brzmiało zbyt dobrze. „Cześć, Emily! Jak się masz? Odkryliśmy gatunek psze­ nicy, który może rosnąć bez jednej kropli deszczu..." Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

Fatalnie. Kiedy rozważał następny pomysł, przyszedł e-mail od Larry'ego, dyrektora Inżynierii Żywienia. „Gabe, potrzebujemy twojej zgody na eksperymenty, któ­ re szkoły rozpoczną równocześnie z Martą. Trzeba wystarto­ wać w drugim tygodniu września, żeby uzyskać wyniki do świąt Bożego Narodzenia. Czy prawnicy mogą zatwierdzić za ciebie prototypy zabawek?" Oczywiście, że mogą. Za to im przecież płacił. Gabe za­ czął pisać odpowiedź i nagle przerwał. Uśmiechając się pod nosem, napisał: „Larry, chcę zobaczyć prototypy, nim zostaną wysłane do szkół. Trzeba się jeszcze raz spotkać i zapiąć umowę na ostat­ ni guzik. Zaproś specjalistów i prawników z EduPlaytion i przyjedźcie tu wszyscy na spotkanie".

Pona & Irena

ROZDZfAŁ DZIEWIĄTY

sc

an

da

lo

us

Jeśli Emily musiała już zobaczyć Gabe'a, to teraz był właśnie najodpowiedniejszy moment. Z końcem lata ustały poranne mdłości, no i nadal mogła nosić większość ze swo­ ich normalnych ubrań. Gabe nie miał szans rozpoznać, że była w ciąży. Widzieli biosferę błyszczącą w słońcu pustyni, na długo zanim dojechali do niej wynajętym mikrobusem. Emily po­ dróżowała w towarzystwie swojej asystentki, dwóch przed­ stawicieli NASA oraz członków biura projektowego EduPlaytion. Dyrektor Inżynierii Żywienia pojechał wcześniej, żeby poczynić stosowne przygotowania. Na miejscu okazało się, że wszyscy musieli przejść przez procedurę odkażającą. A mimo to, o ile Emily dobrze zrozu­ miała, pracownicy biosfery mieli być oddzieleni od gości szkLarrym ekranem. Emily uznała to za lekką przesadę. Nieodparcie nasuwało jej się skojarzenie z podróżą w przestrzeń kosmiczną. Całkiem straciła dobry humor, gdy dowiedziała się, że musi wziąć prysznic i poddać się odkażaniu. Nie do wiary! Przecież i tak nie miała szans na bezpośredni kontakt z Ga­ be'em i jego drogocennymi roślinami! Naprawdę była zirytowana, ponieważ diabli wzięli jej sta­ ranny makijaż i nienaganną fryzurę. Na dodatek wszyscy musieli włożyć białe kombinezony. W tym stroju Gabe nie odkryłby jej ciąży, nawet gdyby miała za chwilę rodzić! Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

Zaczesała wilgotne włosy do tyłu w koński ogon i za po­ mocą szminki i tuszu, które po odkażeniu mogła ze sobą wnieść do biosfery, poprawiła nieco makijaż. Podejrzewała jednak, że pomimo tych starań i tak nie wywrze na nikim piorunującego wrażenia. Gabe czekał na gości w zaimprowizowanym naprędce po­ koju konferencyjnym. Spojrzeli na siebie przez szybę. Gabe jak zwykle prezentował się świetnie. Był opalony. Emily wiedziała, że opalenizna nie jest zdrowa, ale niektó­ rym ludziom bez wątpienia przydawała atrakcyjności! Gdy w zamyśleniu usiadła na wprost niego, obdarzył ją niezobowiązującym uśmiechem, pod wpływem którego jej serce stopniało jak wosk. Odwzajemniła uśmiech. Nie mogła temu zaradzić. Kocha­ ła go i wiedziała, że zawsze będzie go kochać. Ktoś chrząknął znacząco i Emily wróciła do rzeczywisto­ ści. Zdała sobie sprawę z obecności innych ludzi w pokoju. Czy zdążyli zauważyć, że zapatrzyła się na Gabe'a jak nastolatka w fotos swego ulubionego gwiazdora? Nie patrząc już na nikogo, energicznym ruchem rozerwała papierową kopertę i wyjęła dokumenty. Nadal ją kochał. I zawsze już tak pozostanie. Sprowadzenie jej tu i poddanie odkażeniu kosztowało for­ tunę. Larry przez cały ranek narzekał na koszta. Ale dla Gabe'a pieniądze nie miały znaczenia. Zobaczenie Emily warte było każdych pieniędzy! Uśmiechnął się, widząc ją w za dużym, białym kombine­ zonie. Jej wilgotne, zaczesane do tyłu włosy przypomniały mu wspólny prysznic i to, co było potem. Ostrożnie sięgnął po szklankę filtrowanej wody. Drżały Pona & Irena

da

lo

us

mu ręce, ponieważ musiał walczyć z przemożną chęcią opu­ szczenia sterylnego pomieszczenia, otwarcia zewnętrznych drzwi i wzięcia Emily w ramiona. A to znaczyło, że gotów był zniszczyć cały projekt pustynnej biosfery! O Boże, co się z nim działo? Z największym wysiłkiem skupił wzrok na plastikowych globusach, które miały być wysłane do szkół, a potem zaczął kartkować umowy, nieudolnie udając, że je czyta. W tym stanie ducha mogliby podsunąć mu milionowy rachunek, a on podpisałby go bez chwili wahania. Choć aparatura dźwiękowa nadawała głosowi Emily me­ taliczny pogłos, choć dzieliła ich szklana bariera, od wielu miesięcy nie był tak blisko niej... Jednak wciąż zbyt daleko.

sc

an

Dobrze się stało, że Emily przebadała te umowy punkt po punkcie, rzec można, pod mikroskopem, ponieważ teraz nie byłaby w stanie skupić się na pracy. Oto Gabe, ojciec jej dziecka, siedział tuż obok niej, za szybą. A miała wrażenie, że przebywał na Księżycu. Emily zerkała na niego kątem oka, gdy każdy z pozosta­ łych uczestników spotkania referował z przejęciem swoje dokonania. Dopiero gdy nadeszła kolej Gabe'a, Emily odprę­ żyła się, ponieważ mogła patrzeć na niego jawnie i bez skrę­ powania. - Doktor Elkins i ja uważamy, że krótsza odmiana ku­ kurydzy bardziej nadaje się do uprawy w szkolnych biosfe­ rach. Wyrasta tylko na taką wysokość... - Gabe wstał, żeby pokazać wysokość dłonią. Miał na sobie szorty w kolorze khaki. Emily lekko westchnęła i właśnie wtedy to poczuła- de­ likatne drżenie wewnątrz jej ciała. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

Przycisnęła dłoń do tego miejsca, a kiedy ją odjęła, znów poczuła coś w rodzaju delikatnego łaskotania. Nagle zdała sobie sprawę, że to były pierwsze ruchy ich dziecka! Udało jej się zachować zimną krew. Nadal siedziała nie­ ruchomo, patrząc wprost na Gabe'a i tylko częstym mruga­ niem powiek powstrzymywała łzy szczęścia. Ach, jakże chciałaby ująć dłoń Gabe'a i położyć ją na swoim brzuchu! Jak zareagowałby, czując ruchy dziecka? Po co się nad tym w ogóle zastanawia? Nawet gdyby wiedział o dziecku, nie mógłby złamać środków ostrożności, które zastosowano wo­ bec przybyszów z zewnątrz. A jeśli kiedyś będzie musiała przynieść tutaj dziecko? Nie, tego by nie zrobiła... Gabe nie mógłby nawet wziąć go na ręce! Boże, co za koszmar - mieć dziecko i nie móc go nawet dotknąć! W tym momencie postanowiła, a nawet przyrzekła sobie uroczyście, że przyjedzie tu z dzieckiem dopiero w dniu, w którym Gabe będzie opuszczać biosferę. Spotkanie dobiegło końca. - Nie wiem jak pozostali, ale ja potrzebuję przerwy oświadczył Larry. Emily zdecydowanie go poparła. Była głodna i zmęczona. - Przygotowaliśmy dla was lunch - dodał Larry. - Po jedzeniu możecie się państwo przespacerować ścieżkami wy­ tyczonymi dla publiczności i obejrzeć niektóre z naszych eksperymentów. Ostrzegam jednak, że po opuszczeniu tego pomieszczenia, musicie ponownie poddać się procedurze od­ każania. Wszyscy nieznacznie się skrzywili. Emily z apetytem pochłonęła lunch — sałatkę zrobioną z warzyw rosnących w biosferze. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

Gabe nie jadł z gośćmi. Kiedy wrócił, dał jej znak gestem dłoni, by podeszła do szyby. - Mam kilka pytań - powiedział. - O ile możesz zostać trochę dłużej... - Jack na pewno wszystko ci wyjaśni - wtrącił się Larry. Gabe nic nie powiedział, tylko posłał prezesowi swej fir­ my miażdżące spojrzenie. - No tak, Emily jest na pewno lepiej zorientowana szybko zreflektował się Larry. A potem, rozglądając się wo­ kół, zapytał: - Kto z państwa wybiera się na zwiedzanie? Gabe kartkował papiery, dopóki wszyscy nie wyszli. - O co chcesz zapytać? - odezwała się wreszcie Emily. Uśmiechnął się lekko. - Co u ciebie słychać? Właśnie poczułam ruchy naszego dziecka! - powinna za­ wołać z radością. Ale ani nie mogła, ani nie chciała tego robić. Przede wszystkim zaś, nie starczyło jej odwagi. Do­ statecznie ciężko będzie jej rozstać się z nim za godzinę. Nie mogła narażać się na jeszcze gwałtowniejsze emocje. To mogłoby zaszkodzić dziecku... - Wszystko w porządku - odpowiedziała w końcu. Mam dużo pracy. Jestem bardzo zajęta. Niedługo mamy pro­ gram w telewizji, w którym chcemy zaprezentować zabawki opinii publicznej. - Wiem. - Uśmiechnął się i powiódł wzrokiem po jej twa­ rzy. - Robili tu zdjęcia kilka tygodni temu. Sympatyczni ludzie. Emily skinęła głową. Gabe rozejrzał się po pokoju i uśmiechnął przepraszająco. - C z y już...? Czy... Nie dokończył, ale domyśliła się, o co pytał. - Nie - powiedziała szybko. Chciał wiedzieć, czy już wybrała dawcę. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

- Aha. - Powiedziałam ci już, że mam teraz mnóstwo pracy i.., - Tak...- Uśmiechnął się znów. Milczeli przez chwilę. - Jeśli chodzi o umowę... - podjęła Emily. - Umowa jest w najlepszym porządku - przerwał jej szybko. - Po prostu chciałem zamienić z tobą kilka słów na osobności. O ile w tych warunkach jest to w ogóle mo­ żliwe. Dało się słyszeć natarczywe pukanie do drzwi, a po chwili pojawiła się w nich głowa atrakcyjnej brunetki. - Gabe, jeśli skończyłeś, jesteś nam potrzebny. Mamy przeciek w przewodach irygacyjnych w sektorze siedemna­ stym. - Nieznajoma spojrzała z niechęcią na Emily. — Przeprowadzenie odkażania tylu osób w tak krótkim czaasie przeciążyło system obiegu wody. Gabe spojrzał wymownie na Emily. - Niestety, muszę już iść. Zebrała swoje rzeczy. - Oczywiście. Czyż tak nie jest zawsze? - Emily... - Do widzenia, Gabe. Do zobaczenia. Dwadzieścia cztery godziny później Gabe zasiadł przed komputerem. Zamierzał wysłać list do Emily. Postanowił pisać do niej dopóty, dopóki nie dostanie odpowiedzi. Nie wiedział oczywiście, co napisać, ale czy kiedykolwiek to wiedział? Po prostu nie chciał z nią tracić kontaktu. Ostatecznie zawiadomił ją o naprawie instalacji hydrauli­ cznej oraz o roślinach, które podzieliły los nieszczęsnej mar­ chewki i otrzymały zbyt dużą dawkę wody. Nie napisał rzecz jasna że stało się to w pewnym sensie z powodu przyjazdu Pona & Irena

lo

us

grupy gości. Nie chciał wchodzić w szczegóły, zwłaszcza że wszystko czytali cenzorzy. Pragnął jej wspomnieć również o Marcie Elkins. Ta ko­ bieta oskarżyła go o uszkodzenie całego obiegu wodnego biosfery. Marta zapewne miała rację. Co prawda nie wysunęła jaw­ nych zarzutów, ale wyraźnie zasugerowała, że niepotrzebnie zwoływał to spotkanie. Miał tylko nadzieję, że nie domyślała się prawdziwego powodu jego postępowania. On po prostu musiał zobaczyć Emily. A teraz, gdy już ją zobaczył, chciał ją widzieć ponownie.

sc

an

da

„... .miło cię było widzieć. Gabe." Emily przeczytała wiadomość aż cztery razy. Gdyby nie było podpisu, nie uwierzyłaby, że to od Gabe'a. Pisał o pro­ jekcie i o przecieku, który zniszczył jedno z doświadczeń. Za pierwszym razem Emily przeczytała tekst pobieżnie, zasta­ nawiając się, dlaczego w ogóle Gabe ją o tym informuje. Potem zrozumiała, że po prostu chciał szczerze napisać o swoich problemach. Złościł się na siebie, że nie wziął pod uwagę delikatnego systemu wodnego biosfery. Gabe nigdy tak z nią nie rozmawiał. Emily siedziała przed swoim domowym komputerem i czytała list od Gabe'a, jedząc truskawkowy jogurt. Jakiś czas temu doszła do wniosku, że po lekkiej kolacji lepiej zasypia. Właściwie po raz pierwszy poczuła się zobowiązana do odpowiedzi. Najpierw poinformowała go, że miniatury biosfer dostar­ czono do szkół. Prawdopodobnie zresztą już o tym wiedział. Przyznała, że rozmiary eksperymentu z biosferą wywarły na Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

niej duże wrażenie, podobnie jak jego osobista rola w tym wielkim przedsięwzięciu. „Jestem dumna z ciebie, ale również z tego, że sama wniosłam skromny wkład do tego projektu..," Czy nie zabrzmiało to fałszywie? Ku swemu ogromnemu zdumieniu doszła do wniosku, że te słowa płynęły z głębi jej serca. Owszem, nadal irytowało ją przesadne oddanie i po­ święcenie Gabe'a dla pracy, ale nie zmieniało to faktu, że była z niego dumna. Z westchnieniem kliknęła polecenie „wyślij", wyłączyła komputer i poszła do łóżka. Następnego wieczoru jej umysł zaprzątało pytanie, czy Gabe wyśle odpowiedź. W końcu nie wytrzymała i włączyła komputer. List był równie długi, jak poprzedni. Zanim skończyła go czytać, miała łzy w oczach. „Po prostu poświęcam temu projektowi dwa łata swego życia i chcę uniknąć wszelkich pomyłek". Emily uśmiechnęła się do siebie. To właśnie było w stylu Gabe'a. „Wiesz, Em, dwa lata temu wróciłem na pustynię, gdzie reali­ zowałem projekt «Sahara». Zapytałem o Rahima. To był mały chłopiec, który kręcił się wokół nas, usługiwał nam i robił spra­ wunki. Och, powinnaś go zobaczyć! Nogi miał tak cienkie, że nawet trudno to sobie wyobrazić, a brzuch ogromny. Karmiliśmy go i z wolna zaczął przybierać na wadze. Kiedy odjeżdżaliśmy, wyglądał już jak normalny nastolatek. Myślałem wówczas, że miał dwanaście lat, okazało się, że miał siedemnaście. Kiedy wróciłem, spytałem o niego i powiedziano mi, że odszedł. Z początku pomyślałem, że umarł, ale okazało się, że wyjechał do szkoły. Wyobraź sobie, Em, on zamierza zostać lekarzem! Studiuje w Londynie i chce wrócić potem Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

do siebie, żeby praktykować. Tylko pomyśl! Sam omal nie umarł z głodu, a teraz będzie lekarzem! I to wszystko dzięki temu, że zaczął się prawidłowo odżywiać!" Emily nie chciała wiedzieć nic więcej. Nie chciała słyszeć o tamtej osadzie i uprawach, które dziesięć lat temu naukow­ cy wyhodowali na pustyni. Tamto miejsce zniszczyło jej małżeństwo, „To dlatego tak ciężko pracuję..." Nie chciała niczego rozumieć ani tym bardziej wczuwać się w jego sytuację. Nie chciała wiedzieć więcej o mężczyź­ nie, który był kiedyś jej mężem. Nie chciała bardziej go pokochać. Dlatego nie odważyła się odpisać. Dwie godziny bezsennie przewracała się na łóżku, w koń­ cu z westchnieniem wsunęła stopy w kapcie i wstała. Włą­ czyła komputer i napisała: „Myślę, że to wspaniałe uczucie odmienić czyjeś życie. Mam nadzieję, że i ja odmieniłam twoje". Gdy tylko wysłała list, wiedziała, że popełniła błąd. Ale było za późno. Oparła się na krześle i gapiła martwym wzrokiem w pusty ekran. I wtedy poczuła znajome drżenie w środku ciała. Z uśmiechem przyłożyła dłonie do łagodnie zaokrąglonego brzucha i powiedziała miękkim głosem: - Wiesz, mały, twoja mama strzeliła właśnie straszliwego byka. Ciekawe, co odpowie na to twój tatuś? Gabe odebrał wiadomość od Emily i natychmiast pobiegł do sali gimnastycznej, gdzie przez czterdzieści minut zapa­ miętale ćwiczył. Emily nigdy mu nie wybaczy, że ją zostawił... Utracił ją na zawsze. Pona & Irena

da

lo

us

Wziął prysznic i wrócił do komputera, nadal bardzo zmar­ twiony. Emily wciąż nie potrafiła wybaczyć mu błędów, któ­ re popełnił w młodości. To było przecież zbyt dawno, by nadal tym żyć. W przypływie nadziei napisał: „Przebaczysz mi?" i wysłał wiadomość. Każdego dnia przez cały tydzień wysyłał przekaz tej samej treści. Jeśli będzie trzeba, gotów był wystukiwać do niej te dwa słowa przez cały miesiąc. Ale jego cierpliwość nie została wystawiona na aż tak ciężką próbę. W niedzielę wieczorem nadeszła odpowiedź od Emily:

sc

an

- Czy już mu powiedziałaś? - zapytała Freddie, gdy przyszła, by pomóc Emily urządzać pokój dziecinny. Właśnie naklejały dekoracyjne paski na tapecie. - Nie - odpowiedziała Emily. - Dlaczego?! Emily wręczyła stojącej na drabinie Freddie wilgotny pa­ sek papieru. - Ponieważ przez ostatnie trzy miesiące zachowuje się wspaniale - powiedziała. - Wspaniale, czyli jak? - Troszczy się o mnie o wiele bardziej, niż gdy byliśmy zaręczeni. - A więc wysłanie kilku listów pocztą elektroniczną jest dla ciebie przejawem troski? - Pisze codziennie. Rozmawiamy o tak wielu sprawach! I poświęca mi tyle uwagi nie dlatego, że noszę jego dziecko... - Ale nosisz jego dziecko - powiedziała z naciskiem Freddie. - On o tym nie wie - nie dawała za wygraną Emily. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

Freddie wygładziła zmarszczki na pasku kolorowej tapety i zeszła z drabiny, by ją przesunąć dalej. - Nie mogę uwie­ rzyć, że zdecydowałaś się na kaczki. - Są bardzo wdzięczne, nie uważasz? - Moim zdaniem za dużo żółci. - Ale jest też granat i biel. - Emiły wręczyła przyjaciółce kolejny pasek. - Tylko granat ratuje ten pokój przed kompletnym ki­ czem. - Freddie była bezlitosna. - Naprawdę tak uważasz? - Mówię serio. Jeśli zamiast granatu byłby tu błękit, to nie poświęcałabym na tę pracę niedzielnego popołudnia. - Tak czy owak, dzięki. - No więc, kiedy mu powiesz? - dociekała Freddie. Emily uśmiechnęła się tajemniczo. Metody Freddie już na nią nie działały. Potrafiła przewidzieć następne pytanie pół godziny naprzód. - Po urodzeniu dziecka. - Jak długo po urodzeniu? - Tego nie wiem. Początkowo myślałam, że to będzie zbyt okrutne powiedzieć mu o dziecku, gdy nie będzie mógł nawet wziąć go na ręce... - Westchnęła. - Ale teraz sama nie wiem. Każdego dnia czekam na jego list. I podoba mi się la sytuacja. Boję się, że jak mu powiem o dziecku, przestanie się między nami układać. Będzie się dziwił i złościł, że nie zawiadomiłam go wcześniej. Może pomyśleć, że chciałam go ukarać... Och, Freddie, być może Gabe nawet przestanie pisać! Freddie rzuciła jej pogardliwe spojrzenie. Powinnaś chyba wybrać tapetę w kury, zamiast w ka­ czki. Lepiej by do ciebie pasowała. - A jeśli po prosto złoży mi gratulacje i będzie się zacho­ wywał, jakby nic się nie stało? Pona & Irena

da

lo

us

- Myśliszj że to możliwe? - Chyba nie... - Przeczesała dłonią włosy. - Zresztą, nie mam pewności! Nigdy w życiu nie zachowywałam się tak nielogicznie! - To podobno domena kobiet - prychnęła Freddie. - Cóż, w twoim wypadku to po prostu hormony. W końcu jesteś w ciąży. Wydaje mi się jednak, że powinniście poważnie porozmawiać. - Wiem. - Emily podała przyjaciółce kolejny pasek. Ale ja nie palę się do tej rozmowy. - Powinnam walnąć was oboje czymś ciężkim po głowie - zawyrokowała Freddie z westchnieniem.

sc

an

Emily wyglądała przez okno w biurze, zastanawiając się nad niedawnymi słowami Freddie, gdy nagle usłyszała natar­ czywe pukanie. - Emily, mogę na chwilę? - Nie czekając na odpowiedź, Bill Stone wkroczył do jej biura, po czym starannie zamknął za sobą drzwi. Wyprostowała się natychmiast. To nie mogły być dobre wiadomości. - Twój projekt bardzo interesująco się rozwija - za­ czął, jeszcze zanim usiadł na fotelu przy jej biurku. Trzej producenci zabawek wystąpili przeciw nam na dro­ gę prawną, kwestionując naszą umowę z Inżynierią Ży­ wienia. To rzeczywiście nie były pomyślne wieści. - Na jakiej podstawie? - NASA jest stroną rządową i powinna ich zdaniem ogło­ sić publiczny przetarg. - Ale Inżynieria Żywienia nie jest agendą rządową. Bill pstryknął palcami i spojrzał w sufit.Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

- Jednak „Biosfera" to wspólny projekt rządu i prywat­ nego przemysłu. - A zatem ludzie z departamentu prasowego NASA mają problem. - My też, a raczej ty osobiście. Zaczęły się pomówienia, plotki... Oni po prostu wietrzą sensację i liczą na pomoc prasy. Już wyniuchali, że istnieją jakieś powiązania pomiędzy EduPlaytion a Inżynierią Żywienia, że dostaliśmy kontrakt przez protekcję... - Bo to prawda. Bill skrzywił się i przytknął rękę do ucha. Potem poklepał się po kieszeni. - Coś mi zabrzęczało w aparacie słuchowym. Czasami tak się dzieje. Co powiedziałaś? W porządku. Emily wiedziała z doświadczenia, że Bill na ogół nie słyszał kwestii, których nie chciał przyjąć do wia­ domości. - Zastanawiałam się, co sugerujesz jako strategię ob­ ronną? - Cóż, na przykład „obraza kobiety na wysokim stanowi­ sku". Nie sądzisz, że to dobra zasłona dymna? W dodatku prawdziwa, pomyślała Emily, ale nie odważyła się tego powiedzieć. - Jeśli nadal będą snuć insynuacje na ten temat, powinnaś zwołać konferencję prasową i powiedzieć, że mężczyzna na twoim miejscu nie byłby o nic oskarżany. Tak się jednak składa, że jesteś młodą i ładną kobietą, a zatem wszyscy od razu posądzają cię, że tylko dzięki protekcji zdobyłaś tak intratny kontrakt... Coś w tym rodzaju, nie sądzisz? Emily uśmiechnęła się słabo. Bill zapalił się do swojej koncepcji obrony: - Wiesz, to znakomity plan. Właściwie, dlaczego by nie Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

zwołać konferencji prasowej już teraz, żeby zapobiec szerze­ niu tych wstrętnych pomówień? Sięgnął po telefon stojący na stoliku obok kanapy. - Myślę, że to nie jest dobry pomysł - zaprotestowała z ożywieniem. Spojrzał na nią figlarnie, potem uśmiechnął się, pewien, że martwiła się swoim wyglądem. - Wyglądasz świetnie - powiedział. - Ciąża przysporzy ci wielu sympatyków. - Nacisnął przycisk interkomu. Emily wstała i wyszła zza biurka. - Nie sądzę - powiedziała zdecydowanie, a następnie rozłączyła go z sekretarką. Zmarszczył brwi. - Widzę, że nie rozumiesz powagi sytuacji, Emily. - Myślę, że ty niewiele wiesz o tej sprawie. Czy znasz Gabriela Valerę, właściciela Inżynierii Żywienia? - Tak - odpowiedział Bill niecierpliwie, nadal trzymając rękę na telefonie. Emily oparła dłonie na swoim wystającym brzuchu, - To jego dziecko - oświadczyła. Bill nawet nie mrugnął powieką. Po kilku sekundach znów klepnął się.w ucho i wyjął aparat słuchowy. - Bateria się wyczerpała - powiedział spokojnie. - Pójdę po następną. - Zamaszystym krokiem wyszedł z pokoju. Obydwoje wiedzieli, że wszystko usłyszał. Krążyły zre­ sztą pogłoski, że wcale nie potrzebował aparatu słuchowego. Emily została sama. Sama ze swoimi problemem. W do­ datku zaczęła się zastanawiać, czy jutro rano jeszcze będzie tu pracować. Lekko potarła palcami brzuch. Dziecko odpo­ wiedziało na ten gest kolejnym saltem. Dziecko. Musi myśleć o dziecku. Potrzebowała pracy i ubezpieczenia zdrowotnego. Wzięła głęboki oddech i wróPona & Irena

sc

an

da

lo

us

ciła do biurka. Jeśli chce zachować stanowisko, musi obmy­ ślić skuteczną strategię przeciwko roszczeniom konkurencyj­ nych firm zabawkarskich. Po godzinie, gdy nadal zapamiętale pracowała, pojawił się z powrotem Bill. - Nowe baterie w aparacie słuchowym? - spytała na wstępie, a gdy przytaknął, oświadczyła: - Wymyśliłam strategię obrony. - Zamieniam się w słuch - odparł, siadając na kanapie. - Przyznamy, że dostaliśmy kontrakt, ponieważ Gabe i ja poznaliśmy się jeszcze na studiach. Ręka Billa bezwiednie skierowała się do ucha, - Aparat jest w porządku, Bill - przypomniała. - Tego się właśnie obawiałem. - Och, sprawa wygląda jeszcze gorzej - dodała Emily słodkim tonem. - Gabe i ja byliśmy kiedyś małżeństwem. Myślę, że powinieneś wiedzieć wcześniej, zanim doniesie ci o tym jakiś wścibski reporter. Bill wyglądał zupełnie tak, jakby przechodził atak poran­ nych mdłości. - Jeśli zaczniemy się bronić, nasi adwersarze uznają, że jesteśmy winni i mamy coś do ukrycia. A właściwie co z te­ go, że dostaliśmy kontrakt w wyniku osobistych znajomości? Mężczyźni robią to przez cały czas. Wzrok Billa padł na jej brzuch. - No, chyba nie aż tak osobistych - skomentował. Emily uniosła podbródek. -.. On o niczym nie wie - powiedziała. - I chciałabym, żeby na razie tak zostało. Wciągając głęboko powietrze, Bill rozparł się wygodnie na kanapie. - Myślę, że lepiej będzie, jeśli nie zapytam, kto i o czym nie wie. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

- Sprawdziłam nasze kontrakty. Mamy umowę wyłącznie z Inżynierią Żywienia. NASA nigdzie nie występuje, chociaż to prawda, że jej przedstawiciele uczestniczyli w rozmo­ wach. Być może mają osobną umowę z Inżynierią Żywienia, ale to nas nie dotyczy. Bill uśmiechnął się po raz pierwszy od czasu, gdy wszedł do pokoju. - Teraz usłyszałem cię głośno i wyraźnie - oświadczył, po czym szybko wyszedł. Emily zwołała cały zespół prawny EduPlaytion i zrobiła burzę mózgów. Kiedy późnym wieczorem wychodziła z biu­ ra, myśląc już tylko o szybkim dotarciu do domu i sprawdze­ niu wiadomości od Gabe'a, przed garażem parkingowym oślepił ją jaskrawy błysk światła. - Pani Shaw? - Błysnął kolejny flesz. - Czy może pani skomentować pozew wniesiony przez firmę Hanecker? - Ja­ kaś kobieta podsunęła Emily mikrofon. - Wystąpię ze stosownym oświadczeniem jutro - odpo­ wiedziała, dziwiąc się, że reporterzy tak szybko o wszystkim się dowiedzieli. - Czy może pani powiedzieć naszym telewidzom, co znajdzie się w tym oświadczeniu? Telewidzowie? W kręgu światła zobaczyła mężczyznę z ręczną kamerą na ramieniu. Na kamerze było logo lokalnej stacji telewizyjnej. Kręcili! Emily w obronnym geście przy­ łożyła aktówkę do brzucha. - Telewidzowie dowiedzą się o tym jutro. - Zaczęła szybko zdążać w stronę samochodu. Za nic w świecie nie chciała teraz wystąpić w telewizji. Jeżeli nie będzie z nimi rozmawiać, może odejdą i zostawią ją w spokoju. Jednak reporter z kamerą i dziennikarka nadal jej towa­ rzyszyli. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

- Czy to prawda, że umowa między EduPlaytion a Inży­ nierią Żywienia to wynik osobistych układów? - Nie słyszałam o takim zarzucie. - Skoro o niczym pani nie słyszała, to na co zamierza pani odpowiadać w swoim oświadczeniu? - napierał dzien­ nikarz. - Jeśli nie będę mogła za chwilę pojechać do domu, to z pewnością nie nie napiszę! - wypaliła. Nie powinna tracić zimnej krwi. Celowo ją sprowokowa­ no. Wiedziała o tym, a mimo to dała się zwabić w pułapkę. Kiedy wsiadła wreszcie do samochodu, słyszała jeszcze, jak reporterka z przejęciem mówiła coś do kamery. W porządku. Zdąży się wszystkiego dowiedzieć z wie­ czornych wiadomości o dziesiątej.

Pona & Irena

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

sc

an

da

lo

us

Reporterzy czyhali na Gabe'a przez cały dzień, a wieczo­ rem rozbili obozowisko wokół biosfery. Wszyscy czekali na oficjalne oświadczenie. Gabe wiedział stanowczo zbyt mało, by mógł cokolwiek powiedzieć. Larry nie okazał się zbyt pomocny, a telefon Emily milczał jak zaklęty. Gabe zdawał sobie sprawę, że trzymanie reporterów na rozpalonej słońcem pustyni nie przysporzy mu sympatii opinii publicznej, starał się więc przynajmniej rozmawiać z nimi przez telefon i nieustannie wyjaśniać", że w tej chwili całkowicie pochłaniają go ekspe­ rymenty naukowe. Ale to dziennikarzy nie zadowalało; prze­ jechali szmat drogi, by opisać jakąś naprawdę pikantną histo­ rię, toteż Gabe musiał przynajmniej pozować do zdjęć w tej części biosfery, która przylegała do publicznych chodników. I trudno się dziwić, że czuł się jak zwierzę w klatce. Wieczorem, poinformowani z grubsza przez Larry'ego o nadciągającej burzy, wszyscy usiedli w pokoju rekreacyj­ nym, by o dziesiątej obejrzeć wieczorne wiadomości. Najpierw pokazano film, na którym Gabe ogląda rośliny, a komentator wymienia wszystkie zarzuty postawione EduPlaytion i Inżynierii Żywienia takim tonem, jakby obwiesz­ czał wybuch kolejnej wojny. A potem nagle pojawiła się na ekranie twarz Emily. Uciekaj, Em! - dopingował ją Gabe w duchu. Następnie kamera pokazała małego teriera reporterki, Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

a potem znów Emily, idącą szybkim krokiem przez parking. Zobaczył, jak Emily odwraca się bokiem i wsiada do samo­ chodu. Wtedy zauważył, że była w ciąży! - O Boże! - wyszeptał, nie mogąc oderwać oczu od ekra­ nu telewizora. - Hej, chłopie, opanuj się. Larry nie uważa, by sytuacja była beznadziejna - dobiegł go czyjś pocieszający głos. Gabe zmusił się do słabego uśmiechu. Nie zamierzał przy­ znać, co nim tak naprawdę wstrząsnęło. - Może z twojego punktu widzenia, Larry. Nie zapominaj jednak, że to nie ty będziesz płacić adwokatom. - Tutaj masz rację. To fakt. Gdy wiadomości dobiegły końca i wszyscy się rozeszli, Gabe wyjął z magnetowidu taśmę wideo i puścił ją ponow­ nie. Zatrzymał obraz w momencie, gdy Emily odwróciła się bokiem, by wsiąść do samochodu. Nie mogło być żadnych wątpliwości. Była w ciąży. I nie powiedziała mu ani słowa, choć regularnie do siebie pisy­ wali! A może sądziła, że nie będzie zainteresowany, ponieważ nie było to jego dziecko? I nagle zdał sobie sprawę, że to wcale nie miało dla niego znaczenia. Bardziej niż kiedykolwiek zapragnął być teraz z Emily. I nie dbał o to, że nie z nim zaszła w ciążę. Kochał ją i kochał jej dziecko. Potrzebowała go teraz, bez względu na to, co sobie wmawiała. Tym razem nie zamierzał jej zawieść. Znalazła się nawet w ogólnokrajowych wiadomościach. Zobaczyła swój wypukły brzuch na tle ciemnej karoserii samochodu. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

Nadzieja, że Gabe nie widział transmisji, pierzchła, gdy zaczął dzwonić następnego ranka. Wiedział zatem już, że była w ciąży. Co myślał? Czy był zły? Dotknięty? A może po prostu szczęśliwy? Nie mogła odebrać tego telefonu, przynajmniej nie tutaj, w biurze. Poza tym była naprawdę zajęta i musiała się skon­ centrować. Dzień jakoś minął. Kiedy wróciła do domu, od razu spo­ strzegła, że automatyczna sekretarka mruga jak szalona. Oczywiście, był również e-mail od Gabe'a: „Chcę się z tobą zobaczyć". Ale ona wcale nie chciała się z nim widzieć. Wysłuchała sześciu wiadomości, które zostawił na sekretarce. Były wła­ ściwie podobnej treści, poza ostatnią, która brzmiała zdecy­ dowanie złowieszczo: „Jeśli nie przyjedziesz do mnie, ja przyjadę do ciebie". Czcze pogróżki! Nie mógł do niej przyjechać, nie naraża­ jąc na szwank projektu. Uznała jednak, że mimo wszystko rozsądniej będzie wysłać mu wiadomość. Zanim zdążyła to zrobić, nadeszły od Gabe'a trzy kolejne e-maile. Ostatni brzmiał kategorycznie: „Tak czy inaczej zamierzam cię zobaczyć". Wspaniale. Po prostu wspaniale! Wyglądało na to, że jednak będzie musiała pojechać do Arizony. Biosfera przypominała Emily jej brzuch, była równie wielka i okrągła. Tym razem przewidująco zabrała suszarkę i cały zestaw kosmetyków. - Proszę pani? - Głos młodego mężczyzny, dobiegający zza drzwi przebieralni, wyrwał Emily z zamyślenia. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

- Słucham? - Mamy problemy ze znalezieniem kombinezonu, który by na panią pasował. - Chodzi o te białe kombinezony? Wydawały mi się bar­ dzo obszerne, kiedy tu byłam po raz ostatni. - Gabe chce zobaczyć panią osobiście. Musi pani włożyć specjalny kombinezon kosmiczny. - Prawdziwy kombinezon kosmiczny? - Chyba przesa­ dzali z tymi środkami ostrożności. - Prawie taki, jak prawdziwy - uściślił młody człowiek. - Rozumiem, że nie macie specjalnych kombinezonów ciążowych? - zażartowała. Mężczyzna roześmiał się, szczerze ubawiony. - Jak na razie nie, proszę pani. - Zobaczymy, może w któryś się zmieszczę. Proszę przy­ nieść kilka do przymiarki. - Przynajmniej miała czas na po­ rządne ułożenie włosów i poprawienie makijażu. I miała czas .na myślenie... Spotkanie z Gabe'em budziło w niej niepokój. Czy będzie zły? Na pewno... Trudno było mu się dziwić. Nie chciała do tego doprowadzić, ale jakie miała wyjście? Gabe niecierpliwił się bardzo. W dodatku w kombinezo­ nie kosmicznym było mu potwornie gorąco. Zresztą, były przeznaczone jedynie do krótkiego używania. Gdzie podziewała się Emily? Chodził nerwowo w kółko, a przez to było mu jeszcze bardziej gorąco. Po półgodzinie zaczął się zastanawiać, czy nie zmieniła zdania. Po czterdziestu pięciu minutach jego cierpliwość się wy­ czerpała. Zresztą nie chciał mówić do niej przez hełm kos­ miczny. Do licha, pragnął chwycić ją w ramiona! Pona & Irena

Pragnął tego bardziej niż czegokolwiek. Bardziej niż cze­ gokolwiek. ..

sc

an

da

lo

us

Kombinezon, który w końcu włożyła Emily, przeznaczo­ ny był dla bardzo wysokiego i na tyle masywnego mężczy­ zny, że mogła zmieścić się w nim kobieta w siódmym mie­ siącu ciąży. Musiała tylko uważać, by nie zaplątać się w zbyt długie nogawki spodni. Do licha, i po co zadawała sobie tyle trudu z układaniem włosów i makijażem? W tym stroju w ogóle nie przypominała istoty ludzkiej. Gdy dotarła do pokoju wizyt, Gabe już tam czekał. Stał i oglądał wiszące na ścianach fotografie biosfery w różnych fazach jej budowy. Zrazu nawet nie zauważył pojawienia się Emily. Do Ucha, będzie ciężej, niż myślała. - Gabe, wiem, że jesteś na mnie zły... - zaczęła. - Pro­ szę, wysłuchaj mnie. Postać w kosmicznym kombinezonie ani drgnęła. Wspaniale! Był tak wściekły, że nawet nie chciał ną nią spojrzeć. - Kocham cię, Gabe! Zawsze cię kochałam i nigdy nie przestałam... Próbowałam, wiele razy próbowałam, ale za­ wsze jakaś część ciebie pozostawała w moim sercu. Wiem, że powinnam ci powiedzieć o dziecku, ale obawiałam się... Och, po prostu nie wiedziałam, co robić! Postać stojąca przed nią, nawet się nie poruszyła. - Gabe, powiedz coś wreszcie! - krzyknęła. Wtedy otworzyły się drzwi. - Witaj, Em. - Głos Gabe'a rozległ się tuż za nią. Odwróciła się gwałtownie i zobaczyła go w drzwiach, Nie miał na sobie żadnego kombinezonu. Ubrany był w luźne spodnie i koszulę. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

Do licha, do kogo właściwie mówiła? Podeszła do postaci w kosmicznym kombinezonie i uchy­ liła przyłbicę hełmu. W środku był manekin. A więc wyznała miłość manekinowi! Popatrzyła na Gabe'a z wyrzutem. - Chwileczkę, jeśli ktoś z nas mógłby nosić normalne ubranie, to tym kimś powinnam być ja! O co tutaj chodzi? On jednak tylko się uśmiechnął, podszedł do niej i położył dłoń na jej brzuchu. - Och, Em... Pod wpływem tego czułego gestu łzy napłynęły jej do oczu, a potem, mimo że starała się nad nimi zapanować, popłynęły po policzkach. - Nie płacz, proszę. - Pomógł jej zdjąć hełm. - Nie powinieneś tego robić, prawda? - spytała, nie kry­ jąc wzruszenia. - Mogę robić, co chcę. - Ale przecież... - Daj spokój, Em... - Pocałował ją czule, niespiesznie. - Co pod tym masz? - Jeden z tych modnych, białych dresów. - W porządku. W takim razie możesz się rozebrać. - Ale, Gabe... Przerwał jej znowu szybkim pocałunkiem. - To już nie ma znaczenia. - Dlaczego? Co się stało? Tylko mi nie mów, że wszystko diabli wzięli! Proszę, powiedz mi, że nie zniszczyłeś proje­ ktu, nie zaprzepaściłeś wszystkiego. - Nie zniszczyłem i nie zrobię tego. Nie ma żadnej spra­ wy, rozumiesz, Emily? Po prostu zatrudniłem twoją firmę, to wszystko. - Męczył się z suwakiem jej kosmicznego kombi­ nezonu. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

- Znam naszą umowę - odparła. - Pisałam ją przecież. Oni też ją znają, ale próbują przeciągnąć opinię publiczną, na swoją stronę. - Nie przejmuj się tym - powiedział. - Dzieciaki w ca­ łym kraju są zafascynowane swoimi biosferami. Pamiętasz o Bożym Narodzeniu? Oczywiście, że pamiętała. EduPlaytion osiągnął w tym roku niebywałe zyski. Dostała nawet sporą premię, którą odłożyła z myślą o przyszłych studiach dziecka. - Te zabawki wciąż doskonale się sprzedają, mimo że od Bożego Narodzenia minął już miesiąc - zauważył Gabe. W porządku. Rozbierz się wreszcie z tego. Pomogę ci..- Nie będę się przecież oświadczać kosmitce. Oświadczać? Emily zamarła z wrażenia. -Gabe... Znów ją pocałował. - Wciąż mi przerywasz. - Ponieważ ciągle mówisz. A powinnaś słuchać, - Zaczął ściągać górę kombinezonu z jej ramion. - Kocham cię. Nig­ dy nie przestałem cię kochać. I będę kochać twoje dziecko, Em. Chcę ci pomóc je wychowywać. Pragnę być jego ojcem. To nie ma znaczenia, że nie jestem jego ojcem biologicznym. - Och, Gabe! - Emily wybuchła głębokim, tłumionym szlochem. Gdy wyzwoliła się wreszcie z kombinezonu, przytuliła się do Gabe'a, nadal płacząc. Na pewno ją znienawidzi. Zniena­ widzi ją za to, że mu nie powiedziała. W końcu jednak musiała wyznać prawdę. - Gabe — zaczęła lekko drżącym głosem. Wzięła jego dłonie i położyła sobie na brzuchu. W tym momencie dziecko mocno kopnęło. Emily, widząc zachwyt na twarzy Gabe'a, znów wybuchła płaczem. Pona & Irena

- Czy to bolało? - Nie. - Emily, dlaczego płaczesz? Powinnaś być szczęśliwa... - Gabe, to twoje dziecko! - wykrztusiła wreszcie. - Moje? To znaczy, że my... W odpowiedzi skinęła głową, ponieważ nie mogła poha­ mować łez. - Nasze dziecko? - dopytywał się. - Twoje i moje? - Tak - wyjąkała.

sc

an

da

lo

us

Nosiła w sobie jego dziecko i przez te wszystkie miesiące, kiedy dzielili się uwagami, opiniami, marzeniami i planami - nie pisnęła o tym ani słowa! W ogóle nie powiedziała, że jest w ciąży. Zdał sobie sprawę, że łączy ich nierozerwalna więź. Ich miłość zawsze była wielka, lecz oboje byli kiedyś zbyt młodzi, by ją docenić i pielęgnować. Ale uczucie przetrwało do momen­ tu, gdy starsi i bardziej doświadczeni, potrafili o nie zadbać. A jednak Emily go okłamała... - Dlaczego mi nie powiedziałaś? - Pytanie wyrwało mu się z głębi serca. Emily nadal nie mogła nic powiedzieć. Bezradnie potrzą­ sała głową. Właściwie nie musiała odpowiadać. Gabe, zanim jeszcze dokończył pytanie, już znał odpowiedź: Emily wiedziała, że nie może na niego liczyć. Już raz od niej odszedł. Nie, prawdę mówiąc, odszedł od niej dwa razy. - Chciałam ci powiedzieć - wykrztusiła w końcu. - Ale byłeś przecież w biosferze, a twoje e-maile dawały mi tyle radości! Pisałeś do mnie i to nie dlatego, że byłam w ciąży. Pisałeś do mnie samej! Czas upływał, a potem wydawało mi się, że jest za późno. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

- To już nieważne, kochanie. Teraz jestem z tobą. Zmie­ niłem się, Emily. Naprawdę się zmieniłem. - Wcale nie chcę, żebyś się zmieniał. Chcę tylko, byś był zawsze w pobliżu. Twoje dziecko również będzie tego po­ trzebować. Obiecuję, że będę przynosić ci je na wizyty tak często, jak tylko będzie to możliwe. Ale kiedy opuścisz bio­ sferę, musisz obiecać, że nie zaczniesz pracować nad kolej­ nym projektem, który uniemożliwi ci powroty na noc do domu. Do nas. - Oczywiście! - O Boże, mówiła tak, jakby była przed nimi wspólna przyszłość! Serce zaczęło mu żywiej bić. - Gabe, mówię całkiem serio. - Ja również. - Jeśli więc chcesz stać się częścią życia tego dziecka, musisz uczestniczyć we wszystkim - w lekcjach muzyki, w przedstawieniach szkolnych, w uroczystościach świątecz­ nych... Zawszę. - Tak właśnie zamierzam robić. Spojrzała na niego z powątpiewaniem. Cóż, nie mógł mieć o to do niej pretensji. - Nie wierzysz mi, prawda? - zapytał. - Naprawdę chcę ci wierzyć. Z uśmiechem poprowadził ją do drzwi pokoju konferen­ cyjnego. Następnie otworzył drzwi. - Gabe! - Emily wstrzymała oddech. - Co ty wypra­ wiasz? Nie możesz opuszczać tego pokoju! - Idę odebrać twoje ubranie ze „skażonej strefy" - powie­ dział wesołym tonem. - Bez względu na to, jak ponętnie wyglądasz w białym dresie, pewien jestem że wolisz wziąć ślub w czymś innym. - Uśmiechnął się do niej. - Spotkamy się tu za dziesięć minut. - Ale... Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

- Bez gadania. - Pocałował ją w czoło. Po chwili zniknął w pokoju wizyt po drugiej stronie szyby. Marta Elkins wtargnęła przez drzwi od strony biosfery dwie minuty wcześniej, niż Gabe jej się tu spodziewał. - Co ty tu robisz?! - zawołała poirytowanym głosem. -Słyszałam właśnie... - Nie słyszałaś, Marto, lecz szpiegowałaś przerwał jej brutalnie. Nie zamierzała zaprzeczać. - Naraziłeś nasz projekt na szwank! - Nic podobnego. Naraziłem na szwank siebie. Gratuluję, Marto. - Gabe odpiął plakietkę identyfikacyjną i rzucił ją na stół. - Teraz ty tu rządzisz. Baw się dobrze! - Nie mogę w to uwierzyć! Brak ci zawodowego do­ świadczenia i wewnętrznej dyscypliny, by pracować nad pro­ jektem o takim znaczeniu! Gabe wyprostował się z godnością. - Zapominasz, że to ja ten projekt stworzyłem. Ja opra­ cowałem eksperymenty. I to moja firma zebrała niezbędne fundusze. Można nawet powiedzieć, że utożsamiany jestem z tym projektem! A ty nadal pracujesz u mnie. - Niedbale skinął jej głową i skierował się do przebieralni dla gości. Emily czekała na niego posłusznie. Gdy wrócił, bez słowa wziął ją za rękę i otworzył drzwi prowadzące na zewnętrzny korytarz. - Ależ, Gabe! - Co on wyprawiał? Prowadził ją dalej bez słowa, dopóki nie znaleźli się na świeżym powietrzu. - Co ty zrobiłeś? Wziął głęboki oddech i uśmiechnął się z wyraźną ulgą. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

- Po prostu wyszedłem. - Nie powinieneś tego robić;.. - Ale zrobiłem. Co byś powiedziała na stek? Nie jadłem mięsa od miesięcy. Zakładam się, że Valera junior też będzie zadowolony. Opuścił projekt! Gabe naprawdę zrezygnował z projektu! Nadal nie mogła w to uwierzyć. - Zaprzepaścisz wszystkie biologiczne doświadczenia z biosfery. A co z ludźmi, którzy głodują i potrzebują żyw­ ności? - Raczej nie będą uprawiać jej w sztucznym środowisku, nieprawdaż? Będą musieli walczyć z wiatrem i robactwem, z gradem i zanieczyszczonym powietrzem. Trzeba by na zewnątrz każdej biosfery stworzyć doświadczalne gospodar­ stwo, ale na to zabrakło już czasu i pieniędzy. Ale teraz mam czas, a ponieważ zabawki podbiły rynek, jestem pewien, że EduPlaytion ma pieniądze. - Wziął ją w ramiona. - Zawsze znajdę jakąś inną pracę, lecz bez ciebie moje życie nie ma sensu. Szkoda, że tak późno to zrozumiałem. Już nigdy cię nie opuszczę. - Nie będziesz żałował tej decyzji? - Skłamałbym, zarzekając się, że nigdy nie poczuję ukłu­ cia żalu. - Posłuchaj, mój drogi, nie masz zielonego pojęcia o ukłuciach żalu. Pozwól, że ci to wyjaśnię... - A nie możesz wyjaśnić mi tego przy steku? - Mogę ci to wyjaśnić nawet przy zgniłych skórkach od bananów. Podeszli do samochodu, który Emily wypożyczyła po przyjeździe do Arizony. - Czy już wspomniałem ci o naszym ślubie? Emily uśmiechnęła się szeroko. Pona & Irena

sc

an

da

lo

us

- Wspomniałeś przelotnie. - Poślubisz mnie ponownie, prawda, Em? - Tak - powiedziała z przekonaniem. - I sądzę że im wcześniej, tym lepiej. - Jestem tego samego zdania. Gabe otworzył przed nią drzwi samochodu, a potem sam usiadł za kierownicą. Emily była naprawdę szczęśliwa że nie musi prowadzić. - Gdzie zjemy ten stek? - spytała. - W Nevadzie. - Gabe? - Powiedziałaś przecież, że im wcześniej się pobierzemy tym lepiej. - Tak, ale... Pochylił sie ku niej i mocno ja pocałował. - Musisz nauczyć się milknąć w odpowiednich momentach. - Może po prostu lubię być całowana? - spytała zalotnie

Pona & Irena

EPILOG

sc

an

da

lo

us

- Nigdy nie widziałem tak pięknych kwiatów. - Organi­ sta z kaplicy ślubnej Starlite w Nevadzie nie mógł wyjść z podziwu nad bukietem Emily. Gabe odwiedził trzy kwiaciarnie, nim znalazł to, czego szukał. Bukiet był biały, a dominowały w nim róże, gardenie i orchidee. Emily miała wianuszek z róż we włosach, a ubrana była w długą, luźną suknię z jedwabiu w kolorze turkusowym. Poza sędzią pokoju i organistą w kaplicy nikogo nie było. Ale Emily ten ślub podobał się o wiele bardziej niż poprze­ dni, celebrowany z pompą. - Ogłaszam was mężem i żoną, a raczej powinienem powie­ dzieć - rodziną - rzekł sędzia pokoju, poinformowany uprzednio, że tych dwoje miłość przywiodła przed ołtarz już po raz drugi. Kiedy Gabe pochylił się, by ją pocałować, powiedział jej do ucha: - Rodzina... Lubię dźwięk tego słowa. - Ja również - szepnęła w odpowiedzi.

Pona & Irena
MacAllister Heather - Mój były mąż.pdf

Related documents

117 Pages • 36,138 Words • PDF • 722.6 KB

153 Pages • 34,625 Words • PDF • 722.2 KB

84 Pages • 36,049 Words • PDF • 1.2 MB

137 Pages • 51,154 Words • PDF • 805.2 KB

252 Pages • 82,311 Words • PDF • 1.1 MB

3 Pages • 292 Words • PDF • 204.6 KB

315 Pages • 73,099 Words • PDF • 1.4 MB

252 Pages • 82,311 Words • PDF • 1.1 MB

380 Pages • 76,559 Words • PDF • 1.1 MB

185 Pages • 69,600 Words • PDF • 899.9 KB

214 Pages • 56,008 Words • PDF • 1.3 MB

322 Pages • 71,670 Words • PDF • 5.2 MB