Graham Heather - Oczy ognia.pdf

380 Pages • 76,559 Words • PDF • 1.1 MB
Uploaded at 2021-09-24 17:22

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


PROLOG Martwi ludzie nie powiedzą niczego. Tak przynajmniej mu mówiono. A jednak ci martwi ludzie zdawali się bezgłośnie krzyczeć, przeraźliwym milczeniem zdradzając swą histo­ rię, którą przez prawie cztery wieki okrywała ta­ jemnica. Pozostałości ich szkieletów wylegiwały się złowieszczo, częściowo spojone jeszcze kawał­ kami przerdzewiałych pancerzy. Jeden kościotrup trzymał głowę na brzegu półki, w pozie tym bar­ dziej nienaturalnej, że oddzielona od czaszki re­ szta siedziała przy biurku poniżej. Szpada, która prawdopodobnie przyniosła mu śmierć, przetrwa­ ła przy szkielecie. Przed wiekami przeszyła tego człowieka, rozdarła ciało, mięśnie, organy, spły­ nęła krwią. Teraz leżała na artystycznie rzeźbio­ nym biurku, obok drobnych kostek, które dawno temu tworzyły ludzką dłoń, zupełnie jakby czeka­ ła, aż ktoś użyje jej ponownie. Chwyci za ręko­ jeść i wykona sztych, by z zaświatów dokonać zemsty. Martwi ludzie nie powiedzą niczego. Ten czło5

wiek jednak bezgłośnie krzyczał, że go zamor­ dowano. Drobna żółta rybka, cyrulik, buszowała po prze­ pastnych oczodołach kościotrupa. Nurek przysunął się bliżej i nagle się cofnął, a własny oddech głośno zadźwięczał mu w uszach. Z przedziałki w ob­ lepionych morską fauną i florą półkach wystrzeliła głowa mureny. Wachlarze Wenery chwiały się nad dębowym blatem. Ze szczątków kałamarza ster­ czały ukwiały. Poderwał się nieważkim susem, zaskoczony wi­ dokiem jeszcze jednego szkieletu. Ten dla odmiany leżał przy bocznej ściance biurka, ukryty w mroku. Chociaż czas i ciśnienie sprawiły, że szyba iluminatora w kapitańskiej kajucie „Beldony" była wy­ pchnięta, to okręt spoczywał dostatecznie głęboko, by promienie słońca docierały do środka tylko śladowo. Nurek skierował na szkielet snop światła z latar­ ki i omal nie uderzył głową w pozostałość sufitu. Z wrażenia odebrało mu dech. Szkielet na niego patrzył. I to jak patrzył! Wle­ piał w niego oczy niczym zły duch, diabeł, a palce martwej ręki, unoszonej falującym ruchem przez prąd wody, jakby coś wskazywały... Oczy lśniły mu czerwienią ognia, dosłownie oślepiały spojrzeniem. Na ich widok nurek zapom­ niał o pierwszym przykazaniu obowiązującym pod wodą człowieka z aparatem tlenowym: Miarowo oddychaj. Taki stary wyga, a jednak zapomniał. Nic dziwnego jednak. Przecież gapił się na niego szkielet mający żywy płomień w oczach. Od dawna 6

martwy człowiek. Stos kości. A działo się to prawie trzydzieści metrów pod powierzchnią oceanu. Weź się w garść, przywołał się do porządku. Zapewne mamiła go narkoza azotowa, przypadłość nurków, która wywołuje oszołomienie i zawroty głowy, stan niezwykłej euforii łub paniki. Bywa, że dochodzi w nim do halucynacji. Jacąues Cousteau pisał o ekstazie głębin. Każdy nurek schodzący na głębokość trzydziestu metrów wie o istnieniu tego niebezpieczeństwa. Czasem odzywa się ono nawet wcześniej, ale poniżej granicy trzydziestu metrów atakuje wszystkich, nawet tych, którzy uważają się za wyjątkowo twardych i odpornych. Tak. To musiało być to. Uległ przywidzeniu. Z doświadczenia wiedział, że nie należy robić te­ go, co robił, zwłaszcza na takiej głębokości. Zbierał owoce swojej brawury. Boże, nie wolno mu było zostać tu ani chwili dłużej! Tylko że pokusa okazała się zbyt wielka. Uległ przywidzeniu. Nie, wcale nie! Martwi ludzie naprawdę tu byli. Namacalni, gdyby tylko ośmielił się ich dotknąć. Nawet martwy człowiek z żywym ogniem w oczach był realny. Nie spodziewał się spotkać pod wodą takich widoków. Często zdarza się, zwłaszcza na tak du­ żych głębokościach, że z upływem czasu morze samo daje sobie radę z doczesnymi szczątkami człowieka, nie wyłączając kości. Ciśnienie robi swoje. Niebezpiecznie było darzyć miłością morze. Dni, tygodnie, lata, stulecia czyniły spustoszenie w głę­ binach, gdzie nie docierał ruch fal. Sól, prądy

7

morskie i piasek brały w posiadanie skarby za­ grabione przez kaprys żywiołu. Często także za­ trzymywały na zawsze pod wodą martwych ludzi, by nie mogli już niczego opowiedzieć. Kręciło mu się w głowie, myśli błądziły w wy­ imaginowanym świecie. Oddychaj! -nakazał sobie i wreszcie zassał porcję powietrza. Wrócił do ele­ mentarnych zasad, których kiedyś się uczył i które teraz przekazywał następcom. Miarowo oddychaj. W razie kłopotów odzyskaj samokontrolę, zareaguj, przeciwdziałaj. To tylko szkielet. Ten biedak nie żyje i nie ożyje. Nie jest już dla mnie niebezpieczny, pomyślał. Niewiele mu to pomogło. Zdawało mu się, że w każdej sekundzie szkielet może unieść ramię wyżej i wskazać kościstymi palcami prosto na niego. Rozlegnie się chrzęst i słowa... Na miłość boską, co za bzdura, przecież ten człowiek jest martwy! Zwykły martwy człowiek. Trup z klejnotami wsadzonymi w oczodoły. Dobrze zachowany szkie­ let z przykuwającymi uwagę rubinowymi oczami, to wszystko. Miarowo oddychaj. Odzyskaj panowanie nad sobą. Głupiec z niego! Czyż nie powtarzał tych słów prawie codziennie, ucząc innych? Nie wiedział, jakiej sztuczce temperatury czy ciśnienia należy przypisać wyjątkowo dobry stan szkieletów, w każdym razie po tylu latach wciąż jakimś cudem tkwiły tutaj, w niegdysiejszej ka­ jucie kapitana galeonu. Wprawdzie szyby iluminatorów wypadły i do wnętrza okrętu wprowadzili 8

się mieszkańcy podwodnego świata, ale być może ścianki, zaskakująco dobrze znoszące napór wody, pomogły zachować szczątki ludzi, którzy zginęli w kajucie. Nie miał pojęcia, skąd ci ludzie się tu wzięli. W każdym razie omal go nie wykończyli, omal nie wyrwali z niego bezgłośnego krzyku i nie zapewnili mu miejsca obok siebie, w morskim grobie. Nie wątpił, że wróci na powierzchnię z posiwiałymi z wrażenia włosami. W tej chwili jednak nie miało to najmniejszego znaczenia. Nie miało też znaczenia, że w żadnym wypadku nie powinien był nurkować samotnie, mimo iż w swojej karierze zaliczył kilka tysięcy godzin pod wodą. Nawiasem mówiąc, wybitny specjalista tym bardziej powinien zachować roz­ sądek. Nawet gdyby zszedł na głębokość zaledwie dziesięciu metrów, a nie prawie trzydziestu, tak jak teraz, nie powinien znajdować się pod wodą sam. Wszak na zajęciach, które prowadził dla adeptów sztuki nurkowania, uporczywie powtarzał, że pod wodę zawsze schodzi się z partnerem. Nigdy jednak nie przewidział, że przyjdzie taki ranek, jak tego dnia. Osiągnął szczyt marzeń. Wresz­ cie natrafił w poszukiwaniach na coś, co rozjaśniło mu w głowie. Nie był w stanie wymusić na sobie dalszego czekania. Nie potrafił nawet poczekać, aż powie o tym Samancie i podsunie jej potrzebną wskazówkę, chociaż wiedział, jak bardzo jej zależa­ ło na znalezieniu „Beldony" osobiście. Ale Sam była akurat z Jemem, kilkoma nowicjuszami i z pod­ glądaczami bąbelków na pokładzie „Slop Bee". 9

A wyprawa z początkującymi zawsze zabierała sporo czasu. Tymczasem... Boże! Wystarczyła właściwa in­ formacja, by odpowiedź okazała się dziecinnie pro­ sta. Gdy tylko ją znalazł, poczuł, że nie jest w stanie czekać ani chwili dłużej. Szkoda. Sam również powinna była się dowie­ dzieć. Powinna być teraz z nim. Sam, zawsze mająca na twarzy ufny, dodający otuchy uśmiech. Sam, która nigdy nie ma do nikogo pretensji, która wierzy ludziom, lubi się śmiać i żartować, każdemu umila życie. Sam stanowczo powinna być teraz razem z nim. Nigdy nie zdoła zrekompensować jej tego, że na nią nie poczekał, nawet gdyby oddał jej cały skarb. Ale cóż, po prostu nie potrafił się powstrzymać, żeby natychmiast nie sprawdzić swej teorii. Porwany siłą marzeń, prawie leciał nad falami w to miejsce. Ciekawość i pragnienie odkrycia tajemnicy sprowadziły go w pobliże Schodów, pod­ morskiego dziwu u wybrzeży Wyspy Świecącego Morza. Oczywiście Schody same w sobie stanowiły zagadkę. Zaczynały się jakieś dziewięć metrów pod powierzchnią wody, na północny zachód od Wyspy Świecącego Morza, i zstępowały mniej więcej sie­ dem metrów w głąb oceanu, następnie zaś po prostu znikały. Byli ludzie, którzy przypuszczali, że podob­ nie jak inne podmorskie stopnie skalne stanowią one tajemną drogę do Atlantydy. Inni uważali je za wstęp do rozwiązania złowrogiej zagadki Trójkąta Bermudzkiego. 10

Co do niego, był święcie przekonany, że wszyst­ kie podmorskie tajemnice mają logiczne wytłuma­ czenie. Istniało ono także dla zagadki hiszpańskiego galeonu „Beldona", drogocennego okrętu króla Filipa, który wiele wieków temu przemierzał szlak transportów złota między Nowym a Starym Świa­ tem. Historycy latami uważali, że zatonięcie „Beldony" spowodował jeden z gwałtownych sztor­ mów, które przewalają się po morzach, jakiś potęż­ ny huragan o morderczej sile. Może i tak... w końcu na wszystko jest odpowiedź. Dla wszystkiego moż­ na znaleźć wyjaśnienie. A więc i dla faktu, że szkielet patrzy na niego gorejącymi oczami. Bo wciąż widział żywy, czerwony blask tych oczu pełnych ognia. Narkoza azotowa, ponownie przestrzegł się w myśli. Niewykluczone, że uległeś przywidzeniu. Ale te oczy naprawdę zdawały się płonąć. Znów pochylił się nisko i zaczął im się uważnie przy­ glądać. Do licha, w tym szkielecie było coś dziwnego. Tylko co? Nie powinno to umknąć jego uwagi. Koniecznie musiał poznać prawdę o „Beldonie". Przecież w myślach zawsze nazywał ją swoim okrętem. Znalazł „Beldonę"! Nie wykrył jej ani sonar, ani radar. Zmienne prądy i ruchome piaski ukryły galeon pod koralową półką. Nagle zaintrygował go szczegół szkieletu. Przy­ sunął się jeszcze bliżej, czując śmiech rozsadzający mu piersi. Ej, zmitygował się. Spokojnie! Ale i tym razem, 11

wiele metrów pod powierzchnią oceanu, nie potrafił cierpliwie poczekać. Odkrycie, którego dokonał, było zdumiewające i zarazem wspaniałe. Nie, stanowczo nie mógł dłużej zwlekać. Słusznie postąpił, przybywając tu od razu, nie czekając na Sam. Miał oto przed sobą jawny dowód słuszności swojej teorii. Nie mógł się doczekać, kiedy jej powie. Nie mógł się doczekać, kiedy podzieli się z nią tymi tajem­ nicami, które okazały się mroczniejsze niż w jego najśmielszych domysłach. Odkrył przeszłość i jesz­ cze o wiele więcej. Tylu ludzi wykpiwało jego marzycielstwo. Wierzyli nieliczni. A teraz... teraz będzie się śmiał z niedowiarków. Ona będzie wiedziała, że miał rację, nie rezyg­ nując ani na moment z dokonania tego odkrycia. Może przyszedł więc czas na ujawnienie niektórych jego tajemnic. Może to wydarzenie sprawi, że nastanie właściwa chwila. Zamknął oczy. Czy na pewno udało mu się dokonać tego, czego tak bardzo pragnął? Znowu zaczęły go łudzić przywidzenia. Morze z nim igrało. Miał wrażenie, że nagle znów znalazła się przy nim. Nie, nie... Przecież to niemożliwe. A jednak ją widział. Na pewno ją widział. Włosy falowały jej jak sztandar, oczy lśniły tak samo jak te oczy pełne ognia, przez które przeżył taki wstrząs. W wyobraź­ ni słyszał jej gardłowy śmiech, przeżywał na nowo to, co razem dzielili. Zamrugał. Nie znikła. Była tam razem z nim. Jej oczy błyszczały zza maski. Nie... 12

Zamrugał znowu. Tym razem mocno zacisnął powieki. Powinien mieć więcej rozsądku, o wiele więcej, i nie nurkować samotnie na taką głębokość. Wszystko jedno. Poznał prawdę, rozwiązał zagad­ kę. Okazała się o wiele bardziej skomplikowana, niż sądzili... Musiał odzyskać panowanie nad sobą. Ponownie otworzył oczy. Był sam. Otaczały go pęcherzyki powietrza. Na pewno moje własne, utwierdził się w przekonaniu. Był w kajucie zupełnie sam. No, niezupełnie sam - z gromadką szkieletów. Narkoza azotowa... Musiał się wynurzyć. Natychmiast. Potrzebował pomocy, to jasne. Potrzebował Sam i Jema, pewnie także innych. Tymczasem jednak euforia dosłownie go rozrywała. Bardzo chciał się z kimś podzielić swą najczystszą radością. Będą musieli pilnie strzec tej tajemnicy, póki nie zapewnią sobie bezpieczeństwa. Nie chodziło prze­ cież tylko o skarb. Gdyby niewłaściwi ludzie przy­ padkiem dowiedzieli się, co odkrył... Na pewno będzie potrzebował pomocy. Prawda niechybnie wyjdzie na jaw, a gdy to się stanie, będą mogli przystąpić do wydobycia skarbu. Boże, skarb! Odwrócił się, znów wsłuchany we własny od­ dech. Ciasnota kajuty sprawiała, że miał w uszach nieustanny pulsujący szum. Usiłował ocenić wiel­ kość swego odkrycia. Z zamyślenia wyrwało go nagle dotknięcie. Po­ ruszył latarką. Jeszcze jeden trup. Ale ten... 13

I znów z gardła dobył mu się krzyk, stłumiony przez głębiny. Czuł... na pewno coś czuł... Odwrócił się. Zobaczył. Trwoga przybrała kształt stalowej klingi. Krzyk, który w nim narastał, nie miał końca... Boże! Krew zmieszała się z wodą. Wiele mil dalej wyczuły ją rekiny i stadnie skierowały się w stronę „Beldony" z nadzieją na łup. Z reduktora jego aparatu oddechowego ulatywa­ ły bąbelki. Zaraz jednak przestały. Nurek wytrzesz­ czył niewidzące oczy na mroczne zjawy w kajucie dawno zatopionego okrętu. Udało mu się rozwiązać wiele zagadek, miał mnóstwo do opowiedzenia, ale... Martwi ludzie nie powiedzą niczego.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Oto i ona. Samantha Carlyle. Minęło wiele czasu, odkąd widzieli się ostatni raz, bardzo wiele. Wprawdzie w pisaninie Hanka nigdy nie znalazł niczego ojej wyglądzie zewnętrz­ nym, ale w chwili gdy ją ujrzał, wiedział, że to musi być ona. Hank opisywał ją w istocie z wielkim entuzjaz­ mem, poprzestając wszakże na przymiotach jej ducha i umysłu. O urodzie Samanthy Carlyle nie informował, nie miało to jednak większego znacze­ nia. Adam nigdy nie wspomniał Hankowi w liście, że wątpi, czy Samantha zmieniła się choć trochę przez pięć lat, przez które ani razu się nie spotkali, więc łatwo może sobie wyobrazić, jak wygląda teraz. Należała do tych kobiet, które niezmiennie fas­ cynują. W dwuczęściowym kostiumie kąpielowym barwy kobaltowej sprawiała wrażenie półnagiej, choć w rzeczywistości był on całkiem przyzwoity w porównaniu z tym, jak skąpe stroje plażowe 15

nosiły panie ostatnimi czasy. W jej przypadku jednak uwagę zwracała przede wszystkim zawar­ tość kostiumu. Samantha była wysoka, szykowna, nogi miała niesamowicie długie, szczupłe i zgrabne. Opalenizna nadawała jej skórze odcień miodowozłocisty. Do tego zaokrąglone pośladki, płaski brzuch, talia osy. Piersi... wystarczające, by brzegi bikini utworzyły tajemniczo zacienione zagłębie­ nia. Proste ramiona i ładna, długa szyja. Adam ponownie przewędrował wzrokiem niżej. Piersi. Bardzo ładne. Ciało... bardzo zmysłowe. Smukłe, atletycznie zbudowane, a jednak nie po­ zbawione krągłości. Tak, krągłości były wyraźne. Piersi... Popatrz do góry, staruszku, powiedział sobie. Przyjrzyj się jej twarzy, oczom. Tam widać, jak kobieta się zmienia. Samantha nie miała nakrycia głowy ani okularów przeciwsłonecznych, łatwo więc było to ocenić. Stała z cumą na dziobie. Stateczek podpływał coraz bliżej, silnik zgasł przed kilkoma sekundami. Pre­ zentowała się absolutnie wspaniale, niemal jak eg­ zotyczna piękność. Harmonijnie opierała ciężar cia­ ła na tych długich, niegodziwie długich nogach. Dłonie wsparła na biodrach. Wyglądała tak, jakby rzucała wyzwanie przyrodzie, wiatrom, oceanowi. Istna bogini, Wenus wyłaniająca się z morza. Pło­ mienne włosy trzepotały za nią dumnie i majes­ tatycznie jak proporzec. Twarz... No tak, twarz. Nietuzinkowa. Lekko opalona. Oczy wielkie i lśniące nadzwyczaj jask­ rawą zielenią, która ostro kontrastowała z barwą 16

włosów, lecz jednocześnie ją uzupełniała i świetnie pasowała do wyrazistych rysów. Nos był idealnie proporcjonalny i całkiem prosty, owal twarzy pra­ wie niezauważalnie spłaszczał się u góry i sugero­ wał kształt serca, co wysubtelniało doskoriałość i czyniło z niej piękno. Mocny akcent stanowiły wydatne wargi. Łukowate brwi były o ton ciemniej­ sze niż bujne, gęste i puszyste włosy na głowie. Stojąca twarzą do wiatru Samantha przyciągała uwagę i budziła zachwyt. Miała w sobie mnóstwo godności. A mimo to... Wszystko w niej trąciło zmysłowością, co za­ uważył z pewną irytacją. Doskonałość i pogodny spokój współistniały z żarem w oczach i niegodzi­ wą długością... No tak... To była właśnie cała Samantha. Nie spodziewał się jej zobaczyć, zanim jeszcze stanie na wyspie, nie sądził też, że wyda mu się tak atrakcyjna. Ostatnio, gdy ją widział, był przecież młodszy, może wręcz za młody. Zbyt łatwo pod­ dawał się odruchom, zbyt szybko wpadał w złość. To dziwne, co potrafią zrobić z człowiekiem lata i zdobyte w tym czasie doświadczenie. Z drugiej strony przed paroma laty Samantha wydawała się przesadnie dumna, po prostu wyniosła. Wciąż wy­ glądała zresztą na dość nieprzystępną. Nie da się jednak ukryć, że przyciągała spojrzenia. Mężczy­ źni zapewne nadal padali przed nią plackiem, a ona nadal po nich deptała. No, może czasem przeżuwała ofiarę iwypluwała. Znał to z własnych doświadczeń. Właśśnie jego przeżuła, a potem wypluła

Niespodziewanie poczuł ucisk w piersi. Prze­ szłość boleśnie dała o sobie znać. Nie, to widok Sam sprawił mu ból. Jakąś częścią swojej osoby Sam zawsze mu towarzyszyła, wszędzie i we wszystkim. A teraz Justina już nie było. I Hanka też nie. Niemiło było dumać o tym, co mogło być, lecz nie wiedzieć tego na pewno. Mniejsza o to. Wrócił. I bez względu na chęci Samanthy, przyczepi się do niej jak pijawka. Nie pozwoli się wypluć. Niedoczekanie twoje, dziecinko, pomyślał. Tym razem będziesz musiała zwrócić na mnie uwagę. Nie wątpił, że Samantha zna odpowiedzi, któ­ rych potrzebował. Będzie więc musiała mu ich udzielić. Zacisnął usta tak mocno, że aż zgrzytnął zębami. Nie było mu wszystko jedno, w jaki sposób zdobę­ dzie te odpowiedzi. A co do tego, że je zdobędzie, nie miał wątpliwości. Bo Samantha była w niebezpieczeństwie. Nie zdawała sobie z tego sprawy, a on nie wiedział, jak i kiedy niebezpieczeństwo da o sobie znać. Wiedział tylko, że da znać. Już wkrótce. Zszedł z łodzi pocztowej, która przypłynęła kwa­ drans po czwartej we wtorek. Dokładna godzina wryła się Samancie w pamięć, bo właśnie w tym czasie wracała do przystani z grupką średnio za­ awansowanych nurków. Stała na dziobie, gotowa do rzucenia cumy. Zamiast jednak zeskoczyć z liną na pomost, chlupnęła prosto do wody. To na jego widok źle wymierzyła odległość. Wrócił. To zaskakujące, że nie od razu go poznała.

[

i. L

Najpierw zobaczyła po prostu łódź pocztową, przybi­ jającą do pomostu jednocześnie ze „Sloop Bee". Potem ujrzała mężczyznę na rufie. Niby nie brakowało jej pewności siebie. Niby Wyspa Świecącego Morza przyciągała pokaźne zastępy mężczyzn, często samotnych, a bywało że ponadto przystojnych, obdarzonych awanturniczą żyłką, atrakcyjnych lub po prostu sympatycznych. Ale nigdy dotąd nie widziała kogoś podobnego, a przynajmniej tak jej się początkowo wydało. Mężczyzna był ubrany niezobowiązująco. Mary­ narka od dobrego krawca luźno powiewała na wiet­ rze i częściowo przykrywała koszulę z dzianiny oraz wytarte dżinsy. Nosił adidasy. Nie miał z sobą niczego oprócz torby żeglarskiej, która leżała u jego stóp, na rufie. Z ramionami skrzyżowanymi na piersi prezentował swobodną postawę człowieka nawykłego do łodzi i morza. Stał w rozkroku i amortyzował nogami kołysanie pokładu. Miał przynajmniej metr dziewięćdziesiąt. Sam łatwo mogła ocenić jego wzrost, bo sama mierzyła prawie metr siedemdziesiąt pięć. Jednym z najwięk­ szych zmartwień, jakie przeżywała w szkolnych latach, było wyszukiwanie takich partnerów do zabawy, którzy podczas tańca nie spoglądaliby jej prosto w piersi. Trzymał się wyjątkowo dobrze, miał szerokie ramiona, umięśniony tors, szczupłe biodra i długie, muskularne nogi. Złapała się na rozmyślaniu, jak wyglądałby rozebrany. Nie całkiem, oczywiście, tylko w spodenkach kąpielowych. - Hej, Sam! Rzuć cumę! - zawołał do niej Jem. 19

- Dobra! - odkrzyknęła. Odbiła się, ale za słabo, i nieoczekiwanie zakończyła skok w wodzie. Na swoje szczęście spędziła na tej wyspie znakomitą część życia, z czego większość poświęciła łodziom i oceanowi. Potrafiła więc szybko opanować sytua­ cję. Zastanawiała się tylko, czy mężczyzna do­ strzegł, że się na niego gapi i czy rozbawiło go, że przez niego przydarzyła jej się taka wpadka. Wcześniej była pewna, że przybysz jej się przy­ gląda. Wprawdzie nie widziała oczu, ukrytych za ciemnymi okularami przeciwsłonecznymi, ale wskazywała na to pochylona w jej stronę głowa. Właściwie się nie uśmiechał, lecz na wargach igrał mu prawie niezauważalny grymas. Usta miał wydat­ ne, bardzo zmysłowe, a przy tym ładne w kształcie. Kości policzkowe rysowały mu się bardzo wyraźnie i zdawały się, o dziwo, jednocześnie regularne i grubo ciosane. Kwadratowa szczęka przydawała rysom stanowczości. Prawie hebanowoczarne wło­ sy zaś były muśnięte przy koniuszkach naturalnie rudziejącym odcieniem, którym morze i nasycone solą powietrze znaczą nawet najciemniejsze włosy, jeśli ich posiadacz zbyt długo wystawia je na działa­ nie słońca i wody. Słońce nie oszczędziło też twarzy przybysza, spalonej na ciemny brąz. Pewnie bywali mężczyźni przystojni w bardziej konwencjonalny sposób, ale Samantha przez całe swoje życie, płynące zresztą trochę na odludziu, nie spotkała nikogo tak elektryzującego i pociągające­ go. Nikogo z wyjątkiem... O, Boże! To niemożliwe... Oczy ukryte za tymi ciemnymi okularami musia20

ły być szaroniebieskie, metaliczne, podobne do mgły. Potrafiły ogrzać, przeszyć, wyrazić żądanie, spalić srebrnym płomieniem... Nie, niemożliwe, żeby to był on. A jednak. Miała wrażenie, że całe jej ciało skręca się w węzły, drętwieje. To właśnie w tej chwili łódź z nurkami miękko uderzyła o pomost i Samantha, źle wymierzywszy odległość skoku, poleciała do wody. - Sam? - zawołał z pokładu „Sloop Bee" zanie­ pokojony Jem Fisher, wysoki, czarny jak heban mieszkaniec Bahamów, który od dawien dawna był jej najlepszym przyjacielem, a zarazem partnerem w większości przedsięwzięć. Wściekle parskając, Samantha wypłynęła na po­ wierzchnię, chwyciła za koniec drewnianej części pomostu i podciągnęła ciało do góry. Woda dobrze jej zrobiła. Ochłodziła ją po wstrząsie. I znieczuliła na niespodziany ból. Tak przynajmniej próbowała sobie wmówić Samantha. Wygładziła zmoczone włosy i nie odwracając się ani na chwilę ku łodzi pocztowej, pomachała ręką Jemowi. - Było strasznie gorąco - krzyknęła. - Za dużo słońca. Musiałam się trochę ochłodzić. Jem uniósł ciemne brwi i spojrzał na nią głęboko osadzonymi oczami w ciemnym odcieniu brązu. Na twarzy miał wyraz absolutnego zaskoczenia. Samantha bez wątpienia wpadła do oceanu przy­ padkiem. Kłamała i on o tym wiedział. Natomiast pasażerowie „Sloop Bee" wpatrywali się w nią z uprzejmymi minami, udając, że zimne podmuchy 21

wiatru po drodze były niczym w porównaniu ze słonecznym żarem, lejącym się z nieba. Dla niej nie miało to znaczenia. Spuściła oczy i sprawnie przywiązała dziobową cumę „Sloop Bee" do pomostu, po czym przebiegła na rufę zająć się drugą cumą. Potem odczekała, aż goście zejdą z pokładu, niosąc z sobą najróżniejszy ekwipunek. Łódź pocztowa przybiła tymczasem do pomostu za „Sloop Bee". Zeb Pikę, listonosz, pomachał jej z obojętną miną i rzucił na pomost pakiet korespon­ dencji. Wyglądał na zmęczonego i chyba się śpie­ szył. Wyraźnie nie miał zamiaru opuścić łodzi ani na moment. Co innego on. Przypłynął specjalnie na wyspę, to nie ulegało wątpliwości. Samantha miała wrażenie, że sztywnieje jej kręgosłup. Postanowiła zupełnie nie zwracać uwagi na tego człowieka. Zresztą w tej akurat chwili nie miała wyboru. Musiała zająć się swoimi gośćmi, jako że grupka nurków właśnie schodziła z pokładu „Sloop Bee". - Och, było wspaniale! A jak pięknie! - entuz­ jazmowała się niezwykle atrakcyjna młoda brunet­ ka z pałającym wzrokiem. Za nią szedł młody mężczyzna o lśniących blond włosach i równie lśniących oczach. Potwierdził słowa swojej towa­ rzyszki uśmiechem i skinieniem głowy. Joey i Sue Emersonowie spędzali na Wyspie Świecącego Mo­ rza miodowy miesiąc. Nawet w oceanicznych głębi­ nach byli zainteresowani wyłącznie sobą, reszta mogła właściwie nie istnieć. Sam uśmiechnęła się. - Cieszę się, że podobała się państwu wyprawa. 22

- Bardzo! - zapewnił ją Joey Emerson. - Zobaczymy się na koktajlu - powiedziała Sue na odchodnym. Sam skinęła głową. Wierzę, bo muszę, pomyśla­ ła, a Emersonowie oddalili się ku jednemu z dom­ ków zbudowanych wokół głównego pawilonu ośrodka wypoczynkowego na Wyspie Świecącego Morza. Chociaż wciąż była poirytowana kompromi­ tującym upadkiem do wody, uśmiechnęła się za odchodzącą parą. Sądziła, że pokażą się ponownie dopiero następnego ranka i to o niezbyt wczesnej godzinie. - Za drugim razem mogliśmy zostać pod wodą trochę dłużej. Zaskoczona Sam obróciła się. Zwrócił się do niej mężczyzna zbliżający się do pięćdziesiątki, wysoki, dobrze umięśniony. Miał stalowosiwe włosy, pra­ wie czarne oczy i surową, ogorzałą twarz. Praw­ dopodobnie umiał nurkować, ale jeśli tak, to musiał wiedzieć, że Samantha, jako osoba odpowiedzialna za powierzonych jej nurków-amatorów, ma obo­ wiązek ściśle przestrzegać wszystkich zasad i prze­ pisów. - Niestety, panie Hinnerman. Jesteśmy firmą, która podjęła się dostarczyć panu rozrywki, ale czas przebywania pod wodą określają surowe reguły i nie ma na to rady. Przykro mi, jeśli czuje się pan zawiedziony. - Nie powiedziałem, że się czuję zawiedziony - sapnął Hinnerman. - Powiedziałem tylko, że mogliśmy trochę dłużej zostać pod wodą. - Trudno, proszę pana. Jeśli nawet mogliśmy, to 23

z pewnością nie powinniśmy. Czy trzeba panu w czymś pomóc? - Pomóc? - Uniósł brwi. Miało to znaczyć, że jej pytanie wydało mu się absurdalne. Najprawdopodob­ niej nie potrzebował pomocy w niczym, chyba że ktoś zająłby się jego osobowością. Dziwny facet, pomyślała. Nieczuły jak pazno­ kieć. Stanowił jawne przeciwieństwo swojej przyja­ ciółki, która tego ranka, gdy łódź z nurkami wy­ chodziła w morze, wciąż spokojnie dosypiała w głów­ nym pawilonie. Samantha nie potrafiła dokładnie określić jej wieku, uznała jednak, że Jerry North nie może być bardzo młoda. Prawdopodobnie zbliżała się do czterdziestki, albo nawet już tę granicę przekroczyła. Mimo to była niesłychanie atrakcyjną kobietą i prawdopodobnie miała taką pozostać aż do śmierci. Istota z morskiej piany, szczupła, drobna, po prostu urocza. Niebieskooka blondynka nie za­ jmowała się niczym, co mogłoby zaszkodzić manikiurowi. Ale twierdziła, że Wyspa Świecącego Morza jej się podoba. Lubiła wylegiwać się koło basenu albo spacerować nad brzegiem oceanu. Lu­ biła też porę koktajlu i ogień rozpalany na ko­ minku, w salonie głównego pawilonu, dla ochrony przed chłodem, który zapadał po zachodzie słońca. Wydawała się całkiem sympatyczna, aczkolwiek podobnie jak Hinnerman czasem wprawiała Samanthę w zakłopotanie. Poza tym Samantha miała wrażenie, że Jerry North nieustannie jej się przy­ gląda. - Panie Hinnerman... - Liam - poprawił ją mężczyzna. 24

- Niech będzie, Liam - zgodziła się z wymuszo­ nym uśmiechem. - Mam nadzieję, że podobało ci się to, co zdążyłeś obejrzeć. Hinnerman zmierzył ją wzrokiem i przez chwilę Samantha w ogóle nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Czuła się zupełnie tak, jakby jej dotknął. Prowokował, ale na tym poprzestawał. A jednak w takich sytuacjach zawsze czuła się nieswojo. Zastanawiała się, kim naprawdę są niektórzy jej goście. Może lekko zboczonymi podglądaczami? Spojrzenia, jakimi obdarzał ją Hinnerman, miały podtekst seksualny. Ale przecież nie spojrzenia Jeny North, które jeśli miały jakikolwiek wyraz, to wydawały się tylko dziwnie smutne. - Owszem, podobało mi się. - Liam Hinnerman przesłał jej szeroki uśmiech. - Zawsze mi się podoba, kiedy jestem w towarzystwie tak wspania­ łej kobiety. - Sam! Odetchnęła z ulgą, bo podbiegł do niej Brad Walker, patykowaty, zielonooki, piegowaty trzyna­ stolatek z rudawymi włosami, w połowie zgolonymi na zapałkę, w połowie długimi. Był to najmłodszy nurek w tej grupie. - Sam, fantazja! - zawołał radośnie. - Fantazja - powtórzył mrukliwie Hinnerman i ruszył dalej. - Ale były jajeczne widoki! - zachwycał się dalej Brad. - Zwłaszcza ten okręt z drugiej wojny światowej. Ponury, nie? Czy tam w środku są jakieś ciała? Samantha z uśmiechem pokręciła głową. 25

- Nie ma ciał, Brad. Dla chłopca druga wojna światowa była tak samo odległa, jak walka Stanów Zjednoczonych o niepodległość. A przecież na wy­ spę, do jej ośrodka, wciąż przybywali goście przyjeż­ dżający obejrzeć ten wrak, bo pamiętali kolegów, którzy tam zginęli. - Wiesz, Brad, większość ludzi z tego okrętu na szczęście się uratowała. A po tych, którym się nie udało, przypłynął inny okręt. Wrak zostawiono na dnie i teraz jest czymś na kształt pomnika. - Ale ekstra! - entuzjazmował się Brad. - On jest po prostu niedojrzały - skomentowała zachowanie brata jego starsza siostra, Darlene, bardzo urodziwa dziewczynka z włosami rudoblond i zaczynającą się zgrabnie rysować kobiecą figurą. Piętnastolatka pozująca na osobę dwa razy starszą podeszła do brata z ostentacyjnym roz­ leniwieniem. Znacząco pokręciła głową, jakby obie z Samanthą znakomicie wiedziały, że mężczyźni są zawsze niedojrzali, bez względu na wiek. Samanthą nie umiała powstrzymać uśmiechu, zresztą do pewnego stopnia zgadzała się z poufnym komuni­ katem przekazanym jej przez Darlene. - To nie było „ekstra", Sam. To było głęboko satysfakcjonujące przeżycie. - Właśnie, że było ekstra! - uparł się Brad. - Ważne, że obojgu wam się podobało - próbo­ wała załagodzić sprzeczkę Sam. - Byłoby ciekawiej, gdybym miała jakiegoś po­ rządnego partnera do nurkowania - powiedziała Darlene. - To ja nie miałem porządnego partnera! - stwier26

dził Brad głosem pełnym pogardy. - Ta oferma czepiała się mnie przez całą wyprawę i piszczała za każdym razem; kiedy kilometr dalej przepływała barakuda. Darlene pokręciła głową z niesmakiem. - O rany... Gdzieś na tym świecie muszą być chyba prawdziwi mężczyźni, nie sądzisz, droga Samantho? - Paru na pewno jest - mruknęła Sam. No właśnie... Gdzie się podział ten, przez którego wylądowałam w portowym basenie? - pomyślała. Przekręciła baseballową czapeczkę na głowie Brada tyłem naprzód. - Dookoła wyspy leży znacz­ nie więcej wraków. Jutro obejrzymy następne, dobra? - Ekstraśnie! - wykrzyknął Brad i uszczęśliwio­ ny pobiegł przed siebie, ciągnąc ciężki worek ze sprzętem. Walkerowie byli na Wyspie Świecącego Morza od czterech dni, ale sztormowa pogoda sprawiła, że dopiero dzisiaj pierwszy raz zeszli pod wodę. Darlene znów pokręciła głową. - Och, te rodzinne wakacje - westchnęła. - To bywa bardzo męczące. Nadeszli Judy i Lee Walkerowie. Jak na rodzi­ ców dorastających dzieci byli bardzo młodzi. Które­ goś wieczoru Judy zwierzyła się Samancie, że zaszła w ciążę, gdy była jeszcze w przedostatniej klasie szkoły średniej. Rozstali się z Lee, potem zeszli się znowu, zastanawiali się nad aborcją, w końcu uciekli z domów i Judy urodziła Darlene. Przez następne parę lat żyło im się ciężko, ale 27

szczęśliwie. I jedni, i drudzy rodzice zaczęli im pomagać, więc obojgu udało się skończyć college, jednocześnie pracując na pół etatu. - Największym cudem jest to, że przetrwaliśmy jako para i nie zniszczyliśmy się wzajemnie - po­ wiedziała kiedyś Judy. A potem dodała: - Te wakacje bardzo wiele dla nas znaczą. Przez tyle lat musieliśmy o wszystko walczyć, że teraz czujemy się po prostu niesamowicie. Mamy plażę, księżyc, piasek, ryby, pływanie... Raj na ziemi! - Nielicha wycieczka, Sam - powiedział teraz Lee i pokręcił głową. Byl szczupły, miał piaskowe włosy i nadal sprawiał wrażenie dużego dzieciaka. Dużego, ale odpowiedzialnego dzieciaka, pomyś­ lała Sam. Od pierwszej chwili polubiła Lee, jego żonę i w ogóle całą rodzinę Walkerów. - Super! - stwierdziła Judy. Ona z kolei była bardzo drobniutka i chuda, a właściwie chuderlawa. Miała piegi, włosy rudoblond i pryszczatą cerę. Nieustannie była w ruchu, ta żywiołowość dodawa­ ła jej zresztą wiele uroku. - Super! - potwierdziła Sam. Usiłowała zacho­ wać uśmiech na twarzy, ale miała z tym trudności, bo wciąż nie wiedziała, gdzie się podział nowy przybysz. - Czy to znaczy mniej więcej tyle co „ekstraśnie"? - Chyba tak. Nawet na pewno - roześmiał się Lee i otoczył żonę ramieniem. Ich torby z ekwipun­ kiem wyposażone były w kółka. Potrzebowali więc tylko po jednej ręce, by ciągnąć je z tyłu. Wolne ręce mieli dla siebie. Również myśląc o tej parze, Sam poważnie 28

powątpiewała, czy będzie ich widywać na cowieczornych koktajlach w salonie. - Cieszę się, że i wam się podobało - powtó­ rzyła. - Super, ekstra, a poza tym mnie się udało, bo miałem pod wodą cudownego partnera - odezwał się za jej plecami gardłowy męski głos. Jim Santino. Darlene ochrzciła go „Romeo" i bez przerwy chichotała, gdy tylko znalazł się w pobliżu. Niewątpliwie był atrakcyjny, potrafił czarująco się uśmiechać, a długie blond włosy często spadały mu na twarz, tak że musiał je odgarniać. Była to jakby część jego tańca godo­ wego. Samantha nurkowała dziś razem z nim, bo Liam Hinnerman wybrał sobie za partnerkę Sukee Pontre, która stała w tej chwili za Jimem. Sukee miała niewiele ponad dwadzieścia lat, krótkie czarne wło­ sy, równie czarne oczy i starannie wypielęgnowaną skórę w odcieniu kości słoniowej. Jej ojciec był Francuzem, matka Wietnamką, a Sukee odziedzi­ czyła trochę po jednym, trochę po drugim z rodzi­ ców. Była nie tylko powabna, lecz również eg­ zotyczna. Samancie powiedziała, że wybrała się na Wyspę Świecącego Morza, bo słyszała, że spędzają tu wakacje faceci, którzy oprócz tego, że są fajni, mają kupę szmalu. Reprezentowała typ, który za­ zwyczaj budzi nienawiść pozostałych kobiet w gru­ pie, aczkolwiek była bardzo bezpośrednia i wesoła. - Naprawdę, przy stój niaczku? - wyzywająco spytała Sukee. - A ja myślałam, że to mnie jesteś skłonny uznać za partnera doskonałego. 29

- No, wiesz... - wybąkał Jim. - Nie ma lekko, kiedy otacza człowieka tyle doskonałości - wtrącił inny głos. Samantha spojrzała ponad ramieniem Jima. To był on, przybysz z łodzi pocztowej. Adam 0'Connor. Uśmiechał się spod dużych okularów przeciw­ słonecznych. Głos miał niski, dźwięczny, ton lekko kpiący. Zsunął okulary na czubek nosa i przesłał jej spojrzenie, w którym była wrogość, a zarazem ostrzeżenie. Nie zamierzam ujawniać naszej znajo­ mości, nie życzę sobie publicznego rozpoznania - zdawał się mówić jego wzrok. Jim Santino odwrócił się i zlustrował Adama. Zdawał się widzieć w nim potencjalnego rywala, skądinąd nie bez podstaw, zważywszy na sposób, w jaki patrzyła na przybysza Sukee. Spodziewać się można było, że odezwie się doń za chwilę wrogo, nieprzyjaźnie, on jednak szybko wrócił do pozy czarującego mężczyzny i powiedział nadzwyczaj uprzejmie: - No tak, doskonały gospodarz, doskonały gość... - Uśmiechnął się najpierw do Sam, potem do Sukee, w końcu raz jeszcze przeniósł wzrok na najnowszego gościa. - Ma pan rację. Tyle... dosko­ nałości. - Podał Adamowi rękę. - Jim Santino - przedstawił się. - Witamy pana na... - ...Wyspie Doskonałości? - spytał kpiąco Adam. Odwzajemnił uśmiech i przyjaźnie uścisnął podaną rękę. Uważaj, Jim, to wąż, miała ochotę przestrzec go Samantha. Jakoś udało jej się przed tym powstrzy­ mać, chociaż w każdym odezwaniu Adama słyszała 30

fałsz i ową tak charakterystyczną, drobną, prawie niezauważalną domieszkę ironii. Reszta gości wybuchnęła śmiechem. Sam nie była jednak pewna, czy Adam powiedział to ku uciesze innych, mimo że nadał się uśmiechał. A uśmiech miał wyjątkowo zabójczy. - Rozumiem, że to właśnie pani jest tym dosko­ nałym gospodarzem. - Spojrzał na nią jak gdyby nigdy nic i wyciągnął do niej dłoń. Żałowała, że nie może go ugryźć w to paskudne łapsko. - Tak, to ja. Witamy na Wyspie Świecącego Morza - powiedziała swobodnie i również wyciąg­ nęła rękę. Przy okazji zauważyła, jak wielka i silna jest dłoń Adama. Miał czyste, krótko przycięte paznokcie i bardzo długie palce. Jej dłoń na moment znikła w potężnym uścisku. Szybko ją cofnęła. - Miło mi - powiedział. - Czy chciałby pan zostać z nami trochę dłużej, czy też przyjechał pan z Freeport tylko na wieczor­ ny bankiet? Pokręcił głową. - Zostaję. - Naprawdę? - z dużym trudem udała zaintere­ sowanie. - A czy ma pan rezerwację? Czemu się w to bawię? - zapytała się w myślach. - Nie, ale pani agentka we Freeport, panna Jensen, jeśli dobrze pamiętam, powiedziała, że teraz jest mały ruch, więc na pewno miejsce się znajdzie, w najgorszym razie jakiś malutki pokój. - Czy naprawdę panna Jensen coś takiego po­ wiedziała? - mruknęła pod nosem Samantha. Wyobrażała sobie, jak uszczęśliwiona musiała 31

być Irma Jensen, mówiąc te słowa. Samantha nieda­ wno zatrudniła ją do prowadzenia ewidencji gości zjeżdżających na dłuższe pobyty, bankiety lub jed­ nodniowe zwiedzanie Wyspy Świecącego Morza. Była to sześćdziesięcioletnia stara panna, która do znudzenia powtarzała, że Samantha powinna w naj­ bliższej przyszłości wydać się za mąż, bo inaczej także zostanie starą panną. Zawsze z wielkim za­ chwytem sprzedawała więc miejsca noclegowe na wyspie samotnym mężczyznom. Była święcie prze­ konana, że w końcu sprawdzi się w roli swatki. Nie tym razem, pomyślała ponuro Samantha. - Czy pan jest nurkiem, panie... - zaczął Lee Walker. - 0'Connor - podsunął nowo przybyły, skłania­ jąc ciemnowłosą głowę. - Adam 0'Connor. Ow­ szem, trochę nurkuję. - Spodobają się panu nasze wyprawy. Rafy są przepiękne, a wraki fascynujące. - Wraki zawsze są fascynujące. - Owszem, ale te są wyjątkowe. Zanim popły­ niemy któryś obejrzeć, Sam zapewnia nam wspa­ niałą rozrywkę i opowiada jego historię - włączyła się Judy. - Wydaje mi się, że pani Samantha doskonale wie, jak zapewnić wspaniałą rozrywkę - powiedział uprzejmie Adam. - O, tak! To najlepsze podwodne wakacje w mo­ im życiu - uniosła się entuzjazmem Sukee i uśmiech­ nęła się znacząco. - Tak, panie 0'Connor, z pew­ nością będzie tu panu dobrze. - Erotyczny podtekst w jej słowach był wyraźny. Sukee przyjechała na 32

wyspę flirtować z wszystkimi wolnymi mężczyz­ nami, a przy okazji być może również z tymi mniej wolnymi. Do tej pory skupiała uwagę na Jimie, było jednak oczywiste, że oto dostrzegła nową potencjal­ ną zdobycz. - Obcowanie z Sam na pewno sprawi panu przyjemność - dodała. Adam wpatrywał się w Samanthę, wciąż kryjąc oczy za tymi przeklętymi ciemnymi okularami. - Będę się starał, żeby tak było - odpowiedział uprzejmie. Miała ochotę mu przyłożyć. Boże, tyle czasu go nie widziała, miała jednak wrażenie, że jej uczucia do niego nie zmieniły się ani o jotę. No nie, zmieniły się, powiedziała sobie dla dodania otuchy. Nadal miała ochotę go zabić, nadal miała ochotę... Właśnie, w tym rzecz. Miała ochotę po prostu go udusić. Za to nie czuła się już zdruzgotana na sam jego widok, jak kiedyś. Owszem, robił wciąż na niej duże wrażenie, jednak ona nie była już beznadziej­ nie naiwną dwudziestojednolatką, która po wariac­ ku i bez pamięci kochała nieco starszego od niej mężczyznę. Mężczyznę, którego kochały również inne kobiety. Nie była załamana, zrozpaczona, nie tęskniła do jego dotyku, nie pragnęła, by trzymał ją w ramionach... Zorientowała się, że na policzki wypływa jej pąs. Przypomniała sobie chwilę, w której zobaczyła go na łodzi, nie wiedząc jeszcze, kogo widzi. Za­ stanawiała się wtedy czysto teoretycznie, jak wy­ glądałby bez większej części garderoby. Cóż, wie­ działa to dobrze i... Dodała sobie pewności myślą, że przecież na 33

dobre skończyła z tym łajdakiem. Tyle czasu minę­ ło. W jej życiu wydarzyło się dziesiątki spraw, które zepchnęły go w zapomnienie. No nie, nie w zapom­ nienie, ale w każdym razie do przeszłości. Tam, gdzie było jego miejsce. A jednak... Gdyby dziś zobaczyła go pierwszy raz w ży­ ciu, pomyślałaby zapewne, że do kogoś takiego kobieta może zwrócić się w kłopotach. Pomyś­ lałaby tak, mimo iż nie tęskniła za opieką, była samodzielna i potrafiła docenić swoje umiejętno­ ści. Adam miał bowiem w sobie coś z tak zwa­ nego prawdziwego mężczyzny. W gruncie rzeczy aż za dobrze wiedziała, jaki przez to bywał irytu­ jący. Nie zmniejszyło to jednak jej czysto kobiecej tęsknoty, by się do niego zbliżyć. Dotknąć go. Poczuć jego ciepło, jego energię. Jak ćma lecąca do światła, pomyślała kpiąco. Bądź co bądź, zdążyła już sobie porządnie przypalić skrzydła. Tylko spokojnie, napomniała się w duchu. Bądź dojrzała. Darlene z pewnością zaleciłaby ci szcze­ gólną ostrożność. - No dobrze, panie 0'Connor - odezwała się w końcu, przerywając kłopotliwe już nieco mil­ czenie. - Yancy, która siedzi w recepcji, zajmie się panem i z pewnością postara się zaspokoić wszyst­ kie pana życzenia. - Zwróciła się do reszty gości. - Przepraszam państwa, chciałabym wziąć prysznic przed obiadem. Adam był jedyną osobą w tej grupce, która spojrzała podejrzliwie, słysząc tę pośpieszną de34

klarację. Jedyną, która zdawała się zauważać, że gospodyni szuka pretekstu do opuszczenia towarzy­ stwa. Jim, Sukee i Walkerowie nadal z zaintereso­ waniem przyglądali się Adamowi. Natomiast Jem, który rozciągnął właśnie gu­ mowy wąż, żeby opłukać ekwipunek, wpatrywał się z zaciekawieniem w całą tę scenę. Nawet gorzej: szczerzył zęby w uśmiechu, jakby do­ myślał się, w jak wielkie zakłopotanie wprawia ją obecność przystojnego przybysza z pocztowego statku. Niech go szlag trafi. Ech, do diabła z tymi dwoma. Nie, do diabła z mężczyznami w ogóle. Tylko raz stanął na jej drodze taki, który był zwyczajnie uczciwy i sympatyczny. Hank... Ale Hanka już nie było. Niebieskooki Hank, ze swym umiłowaniem nie­ wyjaśnionych zagadek, nowych odkryć, przygód... Z determinacją, entuzjazmem, uczciwością, naiw­ nością, z nosem zawsze wsadzonym w książkę albo mapę... Co, u diabła, się wtedy stało, Hank? - zastana­ wiała się. Dlaczego do tego dopuściłeś? Dlaczego nie pozwoliłeś, żebyśmy ci pomogli? Co się stało, co się stało...? No co, u diabła, się stało? I gdzie był Adam 0'Connor wtedy, gdy zniknął Hank? By nie wspomnieć dnia, gdy w niewyjaś­ niony sposób zaginął jej ojciec. Czy między innymi to właśnie nie dawało jej spokoju? To, że Adam nie tylko odszedł i ją zo­ stawił, ale też że tak bardzo ją zawiódł, kiedy 35

pogrążona była w rozpaczy i potrzebowała wsparcia? Myślała, że zostało między nimi dość uczuć, dość wspólnych przeżyć. Że Adam zjawi się z odsieczą. Nic z tego. Nie odpowiedział na jej desperackie prośby. Przygryzła wargę i energicznie się odwróciła. Chciała teraz jak najszybciej oddalić się od niego, uciec, schować się jak najdalej. Niech go diabli! Adam nigdy nie byl wobec niej lojalny. Zawsze ją zawodził i nieprzyjemnie zaskakiwał. Tak jak dzi­ siaj. Czy naprawdę nie mógł jej uprzedzić, że przybywa na wyspę? Żwawo ruszyła w stronę swojego prywatnego domu, stojącego nad brzegiem oceanu, na południe od głównego pawilonu ośrodka. Jeszcze chwila, a wreszcie będzie sama... Sama... Tak, będzie sama. I to nie tylko w tej chwili, lecz już na zawsze. Wszyscy jej najbliżsi odeszli i już nigdy nie wrócą. Najpierw ojciec. Potem Hank. Głupia, niepotrzebna śmierć... a wszyst­ ko przez ukryty piracki skarb. Albo...? Czy to możliwe, żeby oboje zginęli z innego powodu? A może to Adam 0'Connor miał jakiś związek z tymi wypadkami. Może dlatego przyjechał na wyspę. Kto wie? Nie znosiła go tak bardzo, że gotowa była podejrzewać go o najgorsze. Nagle Samantha stanęła jak wryta i wlepiła wzrok w gładki, betonowy chodnik, który zaczął się tam, gdzie skończyły się deski pomostu. Przeszła mniej więcej połowę drogi od przystani do głów­ nego pawilonu. I patrzyła na ślad ciągnący się po gładkim betonie czerwonymi kropelkami. 36

Nieprzerwany ciąg purpurowych kropelek, krwi­ stoczerwonych kropelek... O, Boże. Czy nie za wiele na raz? Adam znów pojawił się w jej życiu, przypłynął na jej wyspę. A chodnik pokrywały krople. Czerwone krople. Czyżby krew?

ROZDZIAŁ DRUGI

Samantha szybko pochyliła się nad chodnikiem, na którym wciąż lśniły purpurowe krople. Wyciąg­ niętym palcem dotknęła jednej z nich. - Sammy! Zerwała się na równe nogi. Przed nią, na progu głównego pawilonu stała Jeny North, śliczna jasno­ włosa laleczka Liama Hinnermana. Ubrana była w obcisłą białą sukienkę, która odsłaniała jej ramio­ na i eksponowała przyjemne dla oka zagłębienie między piersiami oraz znaczną część długich, opa­ lonych nóg. Do tego włożyła zabójcze szpilki, mimo że na wyspie zdarzały się zdradliwe nierówności terenu. - Jak ocean, Sammy? - Przyjemny. Któregoś dnia powinnaś spróbo­ wać sama! - odkrzyknęła Samantha. Znów po­ chyliła się, wyciągnęła palec i strwożona dotknęła czerwonej kropli. Dokładnie jej się przyjrzała. Czyżby krew? - Powinnaś spróbować moich drinków! Robię 38

fantastyczną Krwawą Mary - radośnie zawołała do niej Jerry, unosząc prawą dłoń. Trzymała w niej szklankę. Dużą, wysoką szklankę wypełnioną aż po brzegi czymś czerwonym. Krwawa Mary! Sam omal głośno nie jęknęła. Pośpiesznie wytarła palce w kępę trawy rosnącej przy chodniku, wyprostowała się i spojrzała na Jerry. Mało brakowało, a zrobiłaby z siebie idiotkę. Jej stopniowo tępiejący umysł podsunął jej obraz krwi w miejsce soku pomidorowego. To wszystko przez niego, przez to, że wrócił. - Ojej, rozlałam? Bardzo przepraszam! - zawo­ łała skruszona Jerry. - Tylko kropelkę. Nie ma sprawy. Nic się nie stało. - I tak bardzo przepraszam. Tutaj wszystko dookoła jest takie nieskazitelnie czyste. - Mhm. Prawie doskonałe - mruknęła Sam pod nosem. - Słucham? - Nic takiego. Niedługo zacznie padać, deszcz zmyje te parę kropli - odparła Sam. - Tak czy owak, mogę przynieść coś do czysz­ czenia. - Daj spokój, Jerry! Przecież jesteśmy na dwo­ rze. Możesz mi wierzyć, że ptaki nigdy nie prze­ praszają za to, co zostawiają po sobie na chod­ nikach. Jerry cicho się zaśmiała. - Wyrosłaś na piękną młodą kobietę. - Słucham? - zmieszała się Sam. - Po prostu jesteś urocza - wyjaśniła Jerry. - Na 39

wyspie jest wspaniale, a ty robisz tutaj świetną robotę. - Dziękuję. - Musieliście długo nurkować. Wszyscy wyglą­ dają na porządnie zmęczonych. - Było nieźle - odparła zdawkowo Samantha. Chciała jak najszybciej stąd uciec. Potrzebowała czasu dla siebie, tymczasem Jeny, jak zwykle, usiłowała wciągnąć ją do rozmowy. Samantha lubi­ ła towarzystwo Jeny, w tej chwili jednak nie miała na nie najmniejszej ochoty. - To co, dasz się skusić? - usłyszała. - Chodź, zrobię ci Krwawą Mary, zanim ktoś znowu zacznie zawracać ci głowę. - Dziękuję, ale naprawdę mam ochotę wykąpać się i przebrać. Za chwilę przyjdę. Przez ten czas z pewnością ktoś z grupy dotrzyma ci towarzystwa. Samantha wykonała gest zapraszający Jerry do pawilonu, a sama zaczęła się szybko oddalać. W jednym z przeznaczonych dla gości pokojów głośno zadźwięczał telefon. - Słucham? - Masz towarzystwo - usłyszał w słuchawce męski głos. - 0'Connor? - Tak. - Wiem. Już jest. - Widziałeś go? - Przypłynął dziś po południu łodzią pocztową, akurat kiedy wszyscy wracali z nurkowania. - Mhm. Czy wyjaśnił, czego szuka na wyspie? 40

- Chce sobie odpocząć i ponurkować. - Dobra, i co jeszcze? - Na chwilę w słuchawce zapadła cisza. - Jak panna Carlyle zareagowała na jego obecność? - W ogóle nie zareagowała. - Czy była uprzejma? - Udawała, że go nie zna. - 0'Connor nigdy nie zjawia się bez powodu. Stawka się podwoiła. Musisz mieć oczy szeroko otwarte. Co przywiózł ze sobą? - Niewiele. Torbę żeglarską. - Żadnego sprzętu elektronicznego? - O ile dobrze widziałem, to żadnego. - Sprawdź. - Jasne. Lubię łapać tygrysy za ogon. - Nie powiesz mi chyba, że się boisz? - Powiedzmy, że darzę tego faceta zdrowym szacunkiem. - Zdrowym szacunkiem czy... - Nie martw się. Jestem na posterunku. - To tylko człowiek. Zwykły człowiek. Nie może być wszędzie naraz. - Znów zapadło chwilo­ we milczenie. - Pamiętaj o tym. Jeszcze jeden człowiek. Tylko tyle. Omylny jak wszyscy. Różne rzeczy się zdarzają. A jeśli się nie chcą zdarzyć, to można im pomóc. Wiesz, co mam na myśli? - Chcesz powiedzieć, że 0'Connorowi mogłoby się coś stać? - w pytaniu zabrzmiała nuta pogardy. - To jeden z najlepszych nurków na świecie. - Justin Carlyle też był jednym z najlepszych i morze go pochłonęło. To się może zdarzyć każ­ demu. Dobrze to sobie zapamiętaj. 41

- Justin Carlyle był specjalistą od biologii mo­ rza, zwykłym naukowcem. 0'Connor za to służył w marynarce, a potem pracował dla policji. Przy­ płynął tutaj, więc się pilnuję. Mówię ci, nie zapomi­ naj o tym. - To ty nie zapominaj, co ja ci mówię. Nie ma ludzi bez słabych punktów. A już najlepiej, jeśli słabym punktem jest kobieta. Nie prześpij okazji, słyszysz? - Dobra. Dla kogo pracuje 0'Connor? - To jest właśnie najgorsze w tym wszystkim. Nie wiem. W każdym razie jeszcze nie. - No to pięknie... - Daj mi trochę czasu, to się dowiem. Połączenie zostało przerwane. Odłożył słuchaw­ kę na widełki, wstał i przeszedł do łazienki, po drodze zrzucając z siebie ubranie. Stanął przed lustrem z zadowoloną miną. Nagi, przesunął we wnętrzu torby podróżnej przybory toaletowe i wyjął czarną, aksamitną saszetkę, która mogłaby zawierać męską wodę kolońską albo pudełkotalku. Zawiera­ ła jednak co innego. Mężczyzna ostrożnie przesunął palcami po konturach wykonanego specjalnie na zamówienie pistoletu kaliber siedem milimetrów. Broń była mała, łatwa do ukrycia, ale przenosiła na tamten świat w okamgnieniu. Dodawszy sobie w ten sposób otuchy, zamknął drzwi łazienki, odłożył torbę podróżną na toaletkę, tak by mieć ją w zasięgu ręki, i wszedł pod prysznic. Puścił wodę. Trafiony strumieniem parującego ukropu głośno zaklął i twórczo rozwijając pierwsze przekleństwo, zaczął regulować temperaturę wody. 42

Nie myśl o nim, ostrzegła się Sam. Łatwo powie­ dzieć. Równie dobrze mogła postanowić, że prze­ stanie oddychać. Zresztą, myślenie nie miało zna­ czenia. Zahartowała się. Była starsza i bardziej dojrzała. I już raz się sparzyła. A mimo to nadal chciała wiedzieć... Co, u licha, robi tutaj Adam? Najprostsze rozwiązania są najgenialniejsze, przypomniała sobie. Z pewnością czegoś albo ko­ goś szuka. Nie przyjechał na wakacje, to było jasne. Gdy pojawił się na wyspie pierwszy raz, pracował w policji hrabstwa Dade i szukał przemytnika nar­ kotyków z Coconut Grove, który podobno dokony­ wał jakichś podwodnych wyczynów około trzech kilometrów od brzegu wyspy. Odnalazł wtedy zato­ pioną motorówkę i dwóch rzekomych wędkarzy utrzymujących, że spędzają wakacje na wyspie. Aresztował ich w chwili, gdy usiłowali odzyskać utracony w oceanie skarb. Przy okazji dokonał podboju wyspy, a właściwie serca jej właścicielki. Sam nie schroniła się od razu w domu. Szybko odeszła betonowym chodnikiem, omijającym we­ jście do głównego pawilonu. Wciąż jeszcze czuła się jak idiotka. Przecież na tym chodniku mogło być wszystko. Dosłownie wszystko. Skąd jej do głowy od razu przyszła krew? Chodnik prowadził od przystani, obok połaci czystego piachu na plaży zajmującej północny stok wyspy, a potem wił się między starannie przystrzyżonymi trawnikami do głównego pawi­ lonu. Wzdłuż betonowego pasa rosły pięknie kwit­ nące chińskie róże, palmy rzucały na niego cień, 43

a krotony i bauhinie dookoła wcinały się barwnymi klinami w zieleń. Gdy Jeny znikła we wnętrzu budynku dla gości, Samantha zatrzymała się dla zaczerpnięcia tchu pośrodku zarośniętej orchideami altany, niedaleko jednego z tylnych rogów pawilonu. Popatrzyła za siebie. Główny budynek ośrodka zbudowany był w sty­ lu wiktoriańskim. Postawił go pradziadek Samanthy w 1880 roku. W późniejszych latach kilka razy go powiększono, wprowadzano też kosmetyczne zmiany, ale wszyscy członkowie rodziny, od pra­ dziadka począwszy, pozostawali wierni stylistyce epoki wiktoriańskiej. Pawilon z pokojami gościn­ nymi, usytuowany na niewielkim wzniesieniu, był natomiast w kolorze jasnokoralowym, tylko bal­ kony i ozdoby były białe. Otaczał go imponujący szeroki ganek. Samantha uwielbiała ten dom i wyspę, tak samo jak uwielbiała morze i nadmorską bryzę, łodzie i nurkowanie. Żyła tu jak w świecie marzeń. Wpra­ wdzie ciężko pracowała, ale nigdy nie zamieniłaby tego miejsca i tej pracy na żadne inne. A mieszkała na wyspie, odkąd sięgała pamięcią, jeśli nie liczyć trzech lat, które poświęciła na naukę w żeńskim college'u sztuk pięknych. Szkoda, że skończyłam szkołę, do której chodzi­ ły same dziewczęta, pomyślała z goryczą. Gdyby miała w swoim czasie odrobinę więcej kontaktów z mężczyznami, byłaby lepiej przygotowana do spotkania z Adamem, gdy pierwszy raz odwiedził wyspę. W najgorszym razie potrafiłaby bardziej

44

realistycznie ocenić swoją naiwność, słabość i brak doświadczenia. Na szczęście wszystko to nieodwołalnie odeszło w przeszłość, a chociaż Justin zniknął cztery lata temu, to wciąż miała przy sobie Jema Fishera, który był wspaniały. Widziała w nim prawie brata, najlepszego przyjaciela i najbliższego współpracow­ nika we wszystkim, co robiła. Jej życiu i Wyspie Świecącego Morza naprawdę niewiele brakowało do doskonałości. Tyle że nagle wrócił Adam. Zaczęła głęboko oddychać, żeby się uspokoić. Od strony pawilonów dobiegły ją rozbawione głosy, to goście wracali do swoich pokojów. Zamknęła oczy z nadzieją, że splątane orchidee skutecznie ją zasłonią i oszczędzą rozmowy z którymś z nich. Rzeczywiście. Głosy stopniowo ucichły. Zostały tylko dwa, może trzy. Czy jeden z nich należał do Adama? Wyszła z altanki i spojrzała w stronę przystani. O dziwo, była pusta. Samantha przez chwilę stała nieruchomo, zdumiona swoją reakcją na powrót Adama. Co się z nią dzieje? Najpierw uciekła przed ludźmi i wyobraziła sobie krew na chodniku, teraz słyszała nieistniejące głosy i szwendała się jak idiotka, chociaż wszyscy prawdopodobnie już daw­ no odpoczywali i brali gorącą kąpiel. Nawet Jem skończył już myć swój ekwipunek i bez wątpienia moczył się w gorącej pianie u siebie w domku. Wszyscy znikli. Znikli. Boże, jak strasznie nienawidziła tego słowa. Nie 45

zaczynaj teraz myśleć o znikaniu! Nie przywołuj bolesnych wspomnień, złajała się natychmiast. Zazwyczaj po południu nastawał w ośrodku okres spokoju. Goście mieli już za sobą nurkowa­ nie i inne możliwe atrakcje, a jeszcze nie zeszli się w pawilonie w tradycyjnej porze koktajlu. Turyści na wyspie ubierali się zwykle w stroje sportowe, ale na koktajl i kolację, która była tu głównym posiłkiem, wszyscy wkładali coś przy­ najmniej odrobinę bardziej eleganckiego. Przed­ tem ucinali sobie drzemkę, kąpali się, bądź znaj­ dowali jakieś inne nie zwracające uwagi zajęcia w pojedynkę i parami. Przedobiednia cisza, tak Samantha nazywała ten czas, odkąd w rozmowie z pewną wychowawczynią dowiedziała się, że dzieci w przedszkolu po głów­ nym posiłku mają ciszę poobiednią. Przedobiednia cisza. Samantha potrzebowała ciszy, potrzebowała wy­ tchnienia, spokoju, bo przecież nieuchronnie zbli­ żała się pora koktajlu, a wraz z nią ponowne spot­ kanie z... Odwróciła się od opustoszałej przystani i szyb­ kim krokiem ruszyła do siebie, by czym prędzej znaleźć się w zaciszu własnego domostwa. Kiedyś tam, gdzie teraz mieszkała, znajdowała się kuchnia, udało się jednak przerobić wolno stojący budynek na uroczy dom mieszkalny. Jego centralną część stanowił pokój dzienny. Z boku, na nieco niższym poziomie, przylegał do niego niewielki gabinet, w głębi były kuchenka, sypialnia i łazienka. To ostatnie pomieszczenie było olbrzymie. Miało od46

dzielną kabinę prysznicową, która dawała różne możliwości natrysku, a kilka stopni wyłożonych eleganckimi kafelkami prowadziło na podwyższe­ nie, gdzie znajdował się zestaw do jacuzzi. Ogrom­ na wanna była dookoła oszklona, tak aby można było podziwiać z niej wspaniały widok na ogród z fioletowymi pnączami bugenwilli oplatającymi okiennice i małą fontanną, pośrodku której zgrabna Wenus podlewała wyrzeźbione w kamieniu kwiaty. Sam starannie zamknęła drzwi. Nie podejrzewała Adama o to, że skoro przypłynął na wyspę, to natychmiast przystąpi do działania, ale znała go dostatecznie, by wiedzieć, że postara się dostać to, czego chce. A czego chciał, nie miała pojęcia. Na wszelki wypadek sprawdziła więc zamek i oparłszy plecy o drzwi, rozejrzała się po ścianach pokoju dziennego. Były zawieszone obrazami i starodruka­ mi, niekiedy starymi i bardzo cennymi. Sąsiadowały tam ze sobą galeony, okręty wojenne i korsarskie, piękne mapy morskie i lądowe. Pośród innych wisiała na ścianie mapa Wyspy Świecącego Morza z otaczającymi ją rafami i za­ znaczonym szelfem. Dawno, dawno temu ta mała wysepka stanowiła bardzo niebezpieczny punkt, w którym roiło się od piratów. Dziesiątki razy przechodziła z rąk brytyjskich w hiszpańskie i z po­ wrotem. Ze względu na rafy do wysepki mogły przybijać tylko niewielkie jednostki, a wiele lichych statków i okrętów zakończyło żywot na podmor­ skich skałach. Mapę narysowano tuszem jeszcze za czasów jej pradziadka. Prezentowała ona również bardziej współczesne atrakcje wyspy: pawilon 47

z otaczającymi domkami, przystań, plażę, korty tenisowe i pole golfowe. Rysunek miał wiele uroku i właściwie wciąż był aktualny - od czasu, gdy go stworzono, niewiele się bowiem na wyspie zmieniło. Sam przeniosła wzrok z mapy w drugi koniec pokoju i zatrzymała go na ulubionym starodruku ojca. Była to również mapa, bardzo cenna, naryso­ wana w początkach osiemnastego wieku. Obejmo­ wała wschodnią część Zatoki Meksykańskiej, Flo­ rydę z przyległymi wyspami oraz Antyle. Naniesio­ no na nią gwiazdki z drobniutkim opisem każdego możliwego „skarbu" lub zatopionego statku. „Tu leży «Santa Margarita» - głosił jeden z napi­ sów - galeon widmo, który w Roku Pańskim 1622 zatonął podczas sztormu, niech odpoczywa w poko­ ju". Wartość skarbu wydobytego z „Santa Mar­ garity" oceniano na jakieś dwadzieścia milionów dolarów. Galeon ten zatonął mniej więcej w tym samym czasie, co później odkryta „Atocha", która również dostarczyła pokaźnej zdobyczy zarówno w wymiarze materialnym, jak i historycznym. Bliżej Wyspy Świecącego Morza, na zachód od południowej części Florydy, zaznaczono ukochany wrak jej ojca, jego wielką namiętność i pasję życia - „Beldonę". Wyglądało zresztą na to, że w końcu „Beldona" przyzwała go do siebie na zawsze, nie ujawniwszy przy tym żadnego ze swych sekretów. Okręt zatonął w roku 1722, także podczas sztormu. Zabrał ze sobą do podmorskiego grobu załogę, jeńców i skarb. Od samego początku był dość tajemniczy. Należał do Wielkiej Brytanii, przewoził 48

tajne dokumenty, a także pojmaną załogę hiszpań­ skiego okrętu korsarskiego. Nic dziwnego, że tak bardzo zafascynował jej ojca. Ojciec... W snuciu pirackich opowieści nikt nie potrafił dorównać Justinowi Carlyle'owi. Bo i nikt nie potrafił tak zniewolić słuchaczy czarem słów, podniecić ich opisem przygód i przejąć dreszczem grozy. Zapewne nikt też nie wpadł z tak fatalnym skutkiem w sidła rzuconego przez siebie czaru. Zagadka jego śmierci wciąż pozostawała nie­ wyjaśniona. Justin był przecież znakomitym nur­ kiem, ściśle przestrzegającym zasad bezpieczeń­ stwa. Najwyraźniej jednak zgubiła go pogoń za wrakiem „Beldony". Nigdy nie wrócił z podwod­ nych poszukiwań. Zginął człowiek, którego ko­ chali wszyscy. To dziwne, nawet Adam, który w swej pracy stosował bezduszne metody i zawsze wykazywał chłodne zdecydowanie, był urzeczony opowieścia­ mi jej ojca tak samo, jak każdy inny człowiek. Godzinami siadywał z Justinem, pili tanią whisky, śmiali się, puszczali wodze fantazji, opowiadali sobie, co stało się w ów sztormowy wieczór przed wiekami. Snuli też domysły, gdzie spoczywa wrak. Tak, Adam i Justin świetnie do siebie pasowali. Dziwne, lecz prawdziwe. Oderwała wzrok od mapy i gwałtownie wciąg­ nęła powietrze do płuc. Wspaniale. Po prostu wspaniale. Najpierw za­ częła rozmyślać o mapach, potem o ojcu, w końcu o Adamie... Czy rzeczywiście wystarczyło, że poja­ wił się na wyspie, by nie mogła o nim nie myśleć? 49

Nie, nie wolno jej tracić więcej czasu na tego łajdaka. Odwróciła się w stronę kuchni. Ruszyła wolno, stopniowo jednak przyśpieszała kroku. Wreszcie prawie biegiem dopadła lodówki i bardziej rozpacz­ liwym gestem, niż zamierzała, wyciągnęła butelkę zinfandela. Drżącymi rękami nalała sobie kieliszek wina. Wypiła jego zawartość do dna. Wykrzywiła twarz w grymasie. Co ona wyrabia, wina nie pije się jednym haus­ tem! Nalała sobie drugi kieliszek, zdecydowana nie myśleć więcej o Adamie. Na próżno. W drodze do łazienki uznała, że Adam musi mieć diabelny tupet, jeśli pojawiwszy się znienacka, oczekuje od niej zatajenia ich znajomości. A może źle odczytała jego zachowanie? Może było mu wszystko jedno, czy to, że kiedyś się znali, że byli ze sobą blisko, wyjdzie na jaw, czy nie, bo naprawdę przyjechał na wakacje. Nie, to niemożliwe. Zanim wanna napełniła się gorącą wodą, Samantha miała w dłoni trzeci kieliszek wina. We­ szła do kąpieli i oparła plecy o tylną ściankę wanny. Postanowiła się odprężyć, zlikwidować niepotrzebne napięcie. Odchyliła głowę do tyłu. Czuła, jak woda falującym ruchem obmywa jej plecy, szyję... A jednak jej myśli wciąż wypełniał Adam 0'Connor. Co on znów robi na wyspie? Dlaczego przyjechał właśnie teraz, a nie wtedy, gdy potrzebo­ wała go najbardziej? Gdzie był, kiedy w jej życiu wszystko nagle zaczęło się walić, kiedy najpierw 50

zniknął ojciec, a potem Hank? Była zrozpaczona, pisała do niego, błagała go o pomoc, a on się nie pokazał. Gdzie wtedy był, do licha ciężkiego? Sączyła wino, nareszcie czując jego kojące skutki, jeśli nie dla duszy, to przynajmniej dla ciała. Wspaniale. Wlewała w siebie zinfandel. Próbo­ wała utopić troski w winie. Nie zrobiła niczego równie głupiego, odkąd ma­ jąc szesnaście łat, opróżniła butelkę taniego burgun­ da wespół z Jemem i Yancy, którzy byli jej równolatkami. Zważywszy na to, jak potem chorowała... Nie, teraz nie powtórzy tego błędu. No pewnie, że nie, wykpiła się w myśli. To wino nie jest tanie. Poza tym musiała dbać o firmę. Nie chciała się zalać, nie mogła sobie na to pozwolić, to nie było w jej stylu. Zazwyczaj uważała przecież na siebie i umiała sobie odmówić przyjemności. Nie przesa­ dzała ani z winem, ani z niczym innym. Tylko w obecności Adama zawsze traciła głowę, jak tamtego wieczoru, gdy pierwszy raz... Nagle usłyszała gdzieś za sobą hałas. Stężała. Usiadła wyprostowana, zacisnęła palce na brzegach wanny. Zamieniła się w słuch. Wytłumaczyła sobie, że jej się zdawało. Dalej jednak siedziała nieruchomo, prawie nie oddycha­ jąc, i nasłuchiwała. Cisza. Czyżby ponosiła ją wyobraźnia? Nie, nie... po kilku sekundach odgłos dobiegł ją znowu. Coś jakby szmer. Poruszenie. Adam? Czyżby zdawało mu się, że może znowu 51

bezkarnie wkroczyć w jej życie, że znowu spotka tę samą chętną i naiwną panienkę, co kiedyś? Coś zaszurało bliżej. Jak on się dostał do środka? - zdziwiła się. A to drań! Starając się zapanować nad głosem, żeby pogardliwy ton był wyraźnie słyszalny, powiedziała głośno: - Ty łajdaku, nie wiem, jak tutaj wlazłeś, ale wynoś się natychmiast. To moje prywatne miesz­ kanie! Nie odpowiedział ani słowem. Nie szepnął, nie roześmiał się, nie zakpił. - Idźżesz do diabła! - powtórzyła Rozwścieczona odwróciła się w wannie. Ku swe­ mu zaskoczeniu wcale nie zobaczyła Adama. W każ­ dym razie człowiek ten nie wyglądał jak Adam. Postać była ubrana na czarno. Cała w czerni, z narciarskimi goglami włącznie. Samantha była tak wstrząśnięta, że w pierwszej chwili nawet nie poczuła lęku, tylko zaciekawienie. Narciarskie gogle? Noce na wyspie bywały chłod­ ne, ale nigdy nie na tyle, żeby... - Kto, do cholery... - wybąkała i w tej samej chwili z przerażeniem stwierdziła, że postać zbliża się do niej, trzymając w czarnej rękawiczce czarną szmatę. Podniosła się i zaczerpnęła tchu, żeby z krzy­ kiem wyskoczyć z wanny i rzucić się do ucieczki, ale odziana na czarno postać przezornie odcięła jej drogę. Samantha stała więc naga, ociekając wodą. Chciała zrobić unik i skoczyć do drzwi. Niestety, 52 i

nie udało jej się. Wlepiła wzrok w intruza. Męż­ czyzna, pomyślała instynktownie. Postać była wy­ soka, miała płaski tors. I to wszystko. Tyle Samantha mogła powiedzieć o milczącym napastniku. Przez kilka sekund po prostu stali naprzeciwko siebie i mierzyli się wzrokiem. - Na pomoc! - krzyknęła po chwili Samantha. Do głównego pawilonu było niedaleko. Dookoła stały też domki. Ktoś mógł spacerować po plaży. Ktoś... Co za absurdalna sytuacja: postać w czerni i narciarskich goglach próbowała ją napaść na Karaibach! - Na pomoc! - krzyknęła ponownie, gdy tajem­ nicza postać rzuciła się na nią, usiłując ją obezwład­ nić. - Nie! - wrzasnęła, tłukąc pięściami w tors napastnika, kopiąc gdzie popadnie. Przeciwnik stęknął, jeden cios kolanem trafił bowiem jak należy, to jednak tylko go rozwścieczy­ ło. Chwycił Samanthę za ramię i nie zważając na jej szamotaninę, przyciągnął ją do siebie. Usiłował przytknąć jej szmatę do twarzy, ona jednak broniła się ze wszystkich sił. Starała się nie oddychać. Już czuła mdły, słodkawy odór substancji, która zapew­ ne miała ją odurzyć. - Na pomoc! - krzyknęła jeszcze raz, nie prze­ stając kopać napastnika. Niestety, krzycząc, pozba­ wiła się tlenu. Musiała nabrać tchu... Smród był ohydny. Wypełnił jej nos, płuca, sączył się do krwi, paraliżował kończyny. Nie mogła dłużej walczyć, straciła władzę nad ramio­ nami. Usiłowała jeszcze podnieść dłonie, wydrapać 53

paznokciami intruzowi oczy, ale coraz bardziej tra­ ciła siły. Boże... Ktoś ją napadł... chciał zgwałcić... może zamordować? Wciąż jeszcze nie mogła uwierzyć, że intruzowi chodziło właśnie o nią. Przecież była na swojej wyspie! Czerń... gwiazdy... słabość... Ten ohydny, słodkawy odór, rozchodzący się dookoła, wypełniający jej ciało... Coraz ciaśniejsze objęcia napastnika... Nagłe szarpnięcie rozerwało ramiona, które ją więziły. Jak przez mgłę dotarły do niej łoskot i chrupnięcie, jakby czyjeś uderzenie trafiło w mię­ sień i ześlizgnęło się na kość. Usłyszała jęk i szybko oddalające się kroki. Wszystko trwało sekundy. - Siadaj! - warknął ktoś do niej. - Zaraz wrócę. W oszołomieniu wyciągnęła przed siebie ręce. - Nie... nie mogę. Nie miała siły stać, ale nie potrafiła też zmusić swoich nóg, żeby się zgięły, i usiąść. Jeszcze chwila i upadnę na twarde kafelki, pomyślała ze strachem. - Cholera! - usłyszała głos. - Ucieknie! Nie upadła, bo ktoś ją podtrzymał. Zamrugała gwałtownie powiekami, usiłując odzyskać utraconą orientację. Znów rzuciła się do walki. - Daj spokój, Sam, nie szalej! Muszę uważać, żebyś sama się nie zabiła! Obraz przed jej oczami zaczął powoli odzyski­ wać ostrość. To był Adam. Stał na wprost niej. Trzymał ją. W zamroczeniu niezbyt zdawała sobie sprawę z te­ go, co się dzieje wokół niej. Wszystko wściekle wirowało. 54

Nie, to Adam poruszył się i zaczął iść. Niósł ją. Położył na jej własnym łóżku. Na chwilę wyszedł i wtedy ciemność zaczęła ustępować. Samantha wciągnęła do płuc haust orzeź­ wiającej, nasyconej solą wieczornej morskiej bryzy. Spróbowała poruszyć palcami rąk. Udało się. Potem palcami nóg. Zgięła je. Przez chwilę miała wrażenie, że opada na nią jakiś ciężar. To Adam usiadł obok niej na łóżku. Potem poczuła chłód, bo przyłożył jej do twarzy ręcznik zmoczony w zimnej wodzie. Nabrała po­ wietrza przez ręcznik i poczuła, że z wściekłości odzyskuje siły. Adam był w jej sypialni, a ona nie miała na sobie dosłownie niczego! Zdjął mokry okład z jej twarzy. Oczy mu płonęły, rysy twarzy miał stężałe, a mimo to wargi zdawały się układać w kpiący uśmiech. Machnęła na oślep dłonią w stronę jego policzka. - Przestań, Sam! To ja, Adam! Nie miał już okularów przeciwsłonecznych. Gdyby tylko była w stanie skupić wzrok, widziała­ by jego twarz całkiem wyraźnie. Zamrugała. Zo­ baczyła, jak srebrzyście lśnią mu oczy, ożywiając twarz o ostrych rysach. Raz jeszcze spróbowała uderzyć. Chwycił ją za nadgarstki, pochylił się nad nią i ciężarem ciała przewrócił na łóżko, uniemoż­ liwiając następny atak. - Sam, do cholery, to ja! - Dobrze wiem, kto! - wykrzyknęła. Zdołała wyswobodzić rękę i znów się zamierzyć. I raz 55

jeszcze Adam zdążył złapać ją za nadgarstek, zanim cios doszedł celu. I oto leżała naga i całkiem bezbronna... A Adam 0'Connor nie tylko wrócił na jej wyspę, lecz w za­ dziwiająco szybki sposób zdołał znaleźć się w jej własnym łóżku.

ROZDZIAŁ TRZECI

- Wspaniale! Następnym razem, kiedy ktoś ob­ cy spróbuje cię obezwładnić, porwać, a może nawet zabić, będę pamiętał, żeby się nie wtrącać i za­ chować odpowiednią odległość - powiedział spo­ kojnie. Brzmienie jego głosu nie zwiodło jej jednak - Adam był zły. Patrzył jej prosto w oczy, a jego spojrzenie lśniło srebrem niczym nóż. Nie zdradzało żadnych uczuć. Tylko z głosu można było się domyślić, co napraw­ dę czuje ten mężczyzna. Leżała, zapatrzona w niego, bez ruchu i bez tchu. Bała się, bo najlżejsze poruszenie spowodować mogło bliższy kontakt jej nagiego ciała z ciałem Adama. Lata, które upłynęły od ich rozstania, dobrze mu zrobiły. W pół drogi między trzydziestką a czterdziestką był jeszcze bardziej atrakcyjny niż wtedy, gdy go poznała. Głos miał głębszy, ramiona szersze. Nawet zmarszczki na twarzy zdawały się przydawać mu uroku. Mężczyznom jest pod tym 57

względem łatwiej, pomyślała. Nikt nie spodziewa się, że skóra wokół ich oczu i na policzkach zawsze będzie gładka, kobiety tymczasem stoso­ wać muszą kosztowne kremy i mikstury, by ich cera jak najdłużej zachowała młodzieńczy wygląd i blask. Włosy miał ciemne, gęste, dłuższe niż kiedyś, zachodziły mu na kołnierzyk. Pojedynczy falisty kosmyk opadł na czoło... Tak, Adam 0'Connor wyglądał znakomicie. Se­ ksownie, zmysłowo... Przypomniało jej się, jak dawno, dawno temu przeczesywała palcami jego czuprynę. Kusiło ją teraz, by ponownie dotknąć jego włosów, zanurzyć w nie swoją dłoń. Och, dotknęła­ by ich... i zdarła mu z głowy skalp! Adam przebrał się do kolacji, przez co kłopot­ liwa sytuacja, w jakiej się znalazła, wydawała się jeszcze bardziej absurdalna. Oto on miał na sobie czarny garnitur, kremowo-purpurową kamizelkę i szykowną koszulę. Mimo stoczonej przed chwilą walki nadal wydawał się całkiem elegancki - wca­ le nie dyszał, tylko włosy zmierzwiły mu się lekko. Nawet krawat był wciąż starannie zawiąza­ ny i wcale się nie przekrzywił. A ona? Ona była kompletnie naga. Boże... Jeszcze chwila, a umrze ze wstydu. Nie, nie umrze. Ze wstydu się nie umiera. Za to jeszcze kilka minut temu śmierć groziła jej napraw­ dę. Jak mogło do tego dojść? Przecież na wyspie zawsze czuła się bezpieczna, nigdy nie przyszło jej do głowy, by kogoś czy czegoś się obawiać. Tym­ czasem gdyby nie Adam... 58

Czy nie powinna mu podziękować? Nabrała powietrza i... wypuściła je z powrotem. Nie, nie mogła wydusić z siebie słów podziękowa­ nia. Po prostu nie chciały przejść jej przez gardło. - Mogłeś go złapać - sapnęła zamiast tego ze złością. - W tej chwili powinieneś go gonić, a nie stawiać mnie w tak upokarzającej sytuacji. - Ja cię stawiam w upokarzającej sytuacji? - spytał, przyglądając jej się chłodno. - Adam... - Zdaje się, że chyba nie tak łatwo cię upokorzyć czy zawstydzić. - A co ty o tym wiesz? Przecież wcale mnie nie znasz. Widzieliśmy się ostatni raz wiele lat temu. Przez ten czas w moim życiu niemało się działo, przewinęło się setki łudzi... - Setki ludzi? A może setki mężczyzn, z którymi miałaś romanse? Wstydź się, Samantho, naprawdę. Trochę więcej skromności... Spojrzała na niego gniewnie spod przymrużo­ nych powiek, ale nie skomentowała tego wątpliwej jakości żartu. - Odczep się ode mnie - powiedziała tylko - i wynoś się z mojej sypialni. Już! - Dobrze, jak sobie życzysz. Tylko proszę, nie zasypuj mnie dłużej podobnymi wyrazami wdzięcz­ ności. To dla mnie zbyt wiele. Jeszcze przewróci mi się w głowie. - Nie grozi ci to. Masz dostatecznie przewró­ cone. - Naprawdę? - Pewnie, że tak. 59

- W odróżnieniu od obecnej tu królowej siedmiu mórz, co? - Panie 0'Connor! Wstał ostrożnie i spojrzał na nią poważnym wzrokiem. Samantha była na niego wściekła, miała ochotę kopnąć go albo rzucić się na niego z pięś­ ciami, ale to przecież do niczego nie prowadziło. Natychmiast znalazłby się z powrotem na niej. A tego akurat pragnęła najmniej. Zbyt dobrze wie­ działa, do czego może doprowadzić taka sytuacja. Jej wspomnienia były zadziwiająco żywe, mimo że pochodziły sprzed kilku lat. Adam wciąż stał przy łóżku, teraz jednak spog­ lądając ku drzwiom. W pokoju panował półmrok, na dworze zapadał zmierzch. Całe szczęście. Ciem­ ność skrywała jej nagość. Mogła niby zejść z łóżka i pobiec po ubranie, to jednak wymagało sił, a te opuściły ją całkowicie. Owszem, była przytomna, mogła nawet prowadzić kłótnię z Adamem, wciąż jednak czuła fatalne skutki działania substancji, którą próbował odurzyć ją agresywny tajemniczy napastnik. Obecność Adama na wyspie, a na dodatek w jej pokoju, wydawała jej się niedorzecznością. Wciąż nie mogła oswoić się z myślą, że stoi tuż obok niej, jak kiedyś. Oboje dawno powinni byli o sobie zapomnieć. Cóż, widocznie jeszcze nie czas. Po tym, jak się rozstali, trudno byłoby powie­ dzieć, że zostali przyjaciółmi. Nie odbyło się to w zbyt pokojowej atmosferze. Teraz zresztą za­ chowywali się podobnie - szybko wpadli w sarkas­ tyczny ton i dogryzali sobie, choć powinni raczej 60

zachować obojętność. Mimo upływu czasu niektóre uczucia sprzed pięciu lat wciąż były żywe. Zawziętość. Gniew. Nawet więcej. Zostały nie rozwiązane sprawy. Westchnęła cicho. Wciąż stał obok niej. Blisko. Za blisko. Stanowczo za blisko. Sporo w jej życiu się zmieniło, ale nie to, w jaki sposób reagowała na bliskość jego ciała. Fizyczny pociąg został ten sam. Tak jak wtedy, tak i teraz doskonale wiedziała, że alternatywa była prosta i oczywista. Innego wyjścia nie było - albo mogła się uniezależnić od Adama, albo kurczowo się go uczepić. Nie. Wszystko tylko nie to. - Powinieneś go gonić - powiedziała, a on znów spojrzał na nią tym zimnym, przenikliwym wzro­ kiem. Pożałowała swoich słów. Miała wrażenie, że całe jej ciało oblewa się pąsem. Paliła ją skóra. - A jeśli to była ona? - spytał z naciskiem. - Słucham? - To mogła być kobieta. - To był mężczyzna. Wzrost... - W naszych czasach kobiety bywają wysokie. W każdym razie osoba, która cię napadła, była dużo wyższa od ciebie. - Nie, to na pewno był mężczyzna. - Bo miał płaską klatkę piersiową? - Chociażby... A swoją drogą - uśmiechnęła się z przekąsem - nie sądziłam, że możesz zakła­ dać, iż niektóre kobiety mają płaską klatkę pier­ siową. Niesamowite... 61

Znowu pochylił się nad nią, odwzajemnił złoś­ liwy uśmieszek. - Sama byłabyś zdumiona tym, ile jest zmys­ łowych i seksownych kobiet z małymi piersiami. - Widzę, że poszerzyły się twoje zainteresowa­ nia i upodobania. - A ja widzę, że doskonale mnie znasz. Ja o tobie nic nie wiem, bo minęło tyle lat i sporo się wydarzy­ ło, a ty o mnie wiesz wszystko. Hm... Wytrzymała jego spojrzenie. Nie mogła pozwo­ lić, by zauważył, że naga, w jego obecności, czuje się bezradna i bezbronna jak jednodniowe kocię. - To akurat wiedziałam już wtedy, gdy stąd uciekałeś. Kobieta, dla której to zrobiłeś, była wy­ jątkowo szczodrze obdarowana przez naturę. Nie­ szczególnie wysoka, ale za to niewątpliwie szczod­ rze obdarowana... - Jesteś na złym tropie. Zresztą często ci się to zdarza. - Skąd wiesz? - A skąd ty możesz cokolwiek wiedzieć o moich upodobaniach? - Naturalnie mogę tylko wyciągać wnioski na podstawie swoich obserwacji. - Bardzo dojrzałe wnioski - zakpił - i wnik­ liwe obserwacje. No, ale wtedy, gdy je prowadzi­ łaś, na dobrą sprawę dopiero co przestałaś być dzieckiem. Zirytował ją sposobem, w jaki to powiedział. Dopiero co przestałaś być dzieckiem... Rzeczywiście, miała wtedy trochę ponad dwa­ dzieścia lat. On za to był przyzwyczajony do bar62

dziej doświadczonych partnerek. Do kobiet, które dobrze wiedziały, czego chcą i co robią. W każdym razie starannie zajął się jej edukacją. - Bardzo cię przepraszam - powiedziała chłod­ no. Udało jej się w pełni zapanować nad głosem. - Oboje jesteśmy dorośli, a prowadzimy dziecinną kłótnię. To jedna z najbardziej idiotycznych roz­ mów, jakie miałam okazję w życiu prowadzić. Wszystko jedno, czy to był mężczyzna, czy kobieta. Należało go gonić. - Naprawdę? Kopałaś i gryzłaś, gdy próbowa­ łem cię przed nim ratować, a mimo to chcesz, bym go gonił? - Nie wyglądasz na pobitego. - Ale jestem, możesz mi wierzyć. - Ty? - Oberwałem od napastnika, a potem ty parę razy mi przyłożyłaś. - Byłam w szoku - powiedziała obojętnie. - Mhm. - Zresztą, teraz to i tak bez znaczenia. - Dla ciebie, bo nie ty oberwałeś. - Nic ci nie jest. Powinieneś gonić... -powtórzy­ ła uparcie. - Kogo i gdzie? - spytał krótko. - Dookoła twojego domku stoją inne. Niedaleko jest główny pawilon. Wystarczyło, żeby zsunął gogle i czarny pulower, włożył koszulę, marynarkę albo coś rów­ nie szykownego na popołudniowy koktajl, i zmienił się, albo zmieniła, nie do poznania. - Myślisz, że...? To chyba nie mógł być nikt z gości! 63

- Pewnie, że nie. Przyniósł go na wyspę duży bocian. - W każdym razie powinieneś był go złapać. - Zabij, a nie zrozumiem. Powinienem był ci pozwolić rozbić sobie głowę o posadzkę, ale złapać napastnika, tak? OK. Następnym razem nie będę dbał o twoją głowę. - Co z ciebie za glina? Mogłeś przynajmniej poszukać śladów. - Już nie jestem gliną. - Nie? Więc co robisz na wyspie? - Przyjechałem na wakacje. Popływać, ponur­ kować... - Pokłamać. - Zmiłuj się, dziewczyno. Czy wszystkich gości poddajesz tak szczegółowym przesłuchaniom? - Tylko ciebie. - Więc mówię. Przyjechałem ponurkować. - Akurat. - Bardzo lubię nurkować. Tu są wspaniałe wa­ runki. - Aruba też jest niezła. - Mhm. Aleja lubię nurkować z bazy na Wyspie Świecącego Morza, poza tym szefowa tutejszej firmy ma znakomitą reputację. Słyszałem, że jest chodzącą doskonałością. I doskonale bawi gości. - Nie wszystkich. Zapamiętaj to sobie. A teraz, czy zechciałbyś łaskawie usunąć się z mojego pokoju? - Nie mogę. Pytasz i pytasz... Samantha nagle podejrzliwie zmrużyła oczy. - Pytam, bo nie wierzę, że twój przyjazd jest taki 64

niewinny. O co ci chodzi? I jak się dostałeś do mego domu? - Przypuszczam, że tą samą drogą co napastnik. - Jak? Zamknęłam drzwi na klucz. - To za mało. - Wskazał na jedną z zasłon w sypialni, silnie poruszaną morską bryzą. - Okno, Sam. Bardzo łatwe wejście. Odwrócił się, a Samantha zaczęła drżeć ze stra­ chu. Nigdy dotąd się nie bała, zawsze na wyspie czuła się bezpieczna. Szybko wsunęła się pod koce z nadzieją, że Adam nie zauważy, jak łatwo odebrał jej pewność siebie. On jednak szedł już do drzwi. Nie obejrzał się ani razu. Zastanowiło ją, czy przez cały ten czas choć raz spojrzał na nią tak, jak mężczyzna może patrzeć na kobietę, której pragnie. Czy zrobiło na nim wraże­ nie to, że jest naga, a jeśli tak, to czy cokolwiek go to obchodziło? Cudownie. Napadnięto ją i prawie... co? Porwano? Zamor­ dowano? Nieważne. W każdym razie była w poważ­ nych opałach, lecz teraz zamiast myśleć o swoim bezpieczeństwie, zastanawia się, czy Adam widział jej nagość. Co się z nią dzieje, na miłość boską? Gdy została w sypialni sama, natychmiast wy­ skoczyła z łóżka i zaczęła się ubierać. Szczęśliwie siły powoli jej wracały. Włożyła bieliznę, czarne pantofelki na płaskich obcasach i czarną sukienkę z długimi rękawami. Przesunęła kilka razy szczotką po na wpół umytych i jeszcze wilgotnych wło­ sach. Niespokojnie drgnęła, trafiwszy na splątany 65

kosmyk, jednak zacisnęła zęby i dalej szczotkowa­ ła włosy, póki fryzura nie osiągnęła względnie zadowalającego stanu. Wreszcie wypadła z sypial­ ni, śpieszyło jej się bowiem, by sprawdzić, czy Adam rzeczywiście opuścił jej dom. Przypuszczała, że nie. Miała rację. Siedział w pokoju dziennym, wygodnie rozparty na wiktoriańskiej sofie obitej brokatem. Mimo ele­ ganckiego stroju przybrał bardzo swobodną pozę. Nogi oparł na stoliku z wiśniowego drewna, a w dło­ ni trzymał butelkę piwa. Popijał je w zadumie, zapatrzony w mapę na ścianie. Na widok Samanthy uniósł butelkę, wskazując nią mapę. - Dziwię się, że ciągle to trzymasz. - Czemu? Wzruszył ramionami. - Ze względu na ojca. - Gdybym nie mogła znieść wspomnień, musia­ łabym w ogóle zrezygnować z mieszkania na tej wyspie. - Nie miałem na myśli jedynie wspomnień - od­ parł. - Twój ojciec zaginął, szukając „Beldony", prawda? - Tak. Nagle oczy zaszły mu mgłą, zdawały się teraz bardziej matowe, nie tak lśniące, jak zawsze. - On kochał ten okręt - powiedział w zadumie. - Kochał? Jak mógł kochać coś, czego nie wi­ dział i nie miał? Nigdy zresztą go nie znalazł. Po prostu kochał morze i przygody. I wyspę. Ale zostawmy mojego ojca w spokoju. Co dalej? Mam 66

zadzwonić do miasta po policję? Złożyć oficjalne doniesienie? - Jeśli ci na tym bardzo zależy... - Jak to? Co to ma znaczyć? - No, policja przyjedzie, przesłucha ciebie i twoich gości. Nie dowiesz się, kto cię napadł, za to wyspa może nagle opustoszeć. O tym nie pomyślała. - Ale... ale czy moim gościom nie grozi żadne niebezpieczeństwo? - Daję głowę, że napastnika interesujesz tylko ty, nikt więcej. - Wspaniale. Wobec tego to ja jestem w niebez­ pieczeństwie. - Jesteś. I musisz być wyjątkowo ostrożna. - Niby jak? - Po prostu nie oddalaj się ode mnie zbytnio. Założyła ramiona na piersi. - A nie będzie to dla ciebie krępujące, skoro uganiasz się za lepiej i gorzej obdarowanymi przez naturę kobietami? - O co ci chodzi? Czy przypłynąłem tu z ko­ bietą? - Nie, ale jakoś nie wyobrażam sobie, byś mógł długo zostać sam, bez żadnego towarzystwa. - Tym razem będę pilnował tylko ciebie. - Ale... - Posłuchaj, Sam - przerwał jej i nagle spoważ­ niał. - Policjanci, jeśli w ogóle się zjawią, nie będą w stanie zrobić niczego więcej prócz spisania proto­ kołu. Twoi niewinni goście odjadą, a ty nadal będziesz w niebezpieczeństwie. 67

- To ty tak uważasz. - Masz rację. To ja tak uważam. Hank Jennings również zniknął bez śladu podczas poszukiwań „Beldony", prawda? Zmarszczyła czoło, zaskoczona nagłą zmianą tematu, a właściwie determinacją Adama, by wrócić do spraw, o których rozmawiali wcześniej. - Znałeś Hanka Jenningsa? - spytała, starając się zachować obojętny ton głosu. - Słyszałem o jego zniknięciu - powiedział, znowu odwracając wzrok ku mapie. ""*. - Oczywiście, że słyszałeś. Napisałam przecież do ciebie list z prośbą o pomoc. Nie przyjechałeś. Nic dziwnego. Po tym, jak zginął ojciec, też się nie zjawiłeś, chociaż wcześniej się przyjaźniliście. Nie zareagował sarkazmem, choć tego się spo­ dziewała. Nawet jej nie przypomniał, że to w końcu ona prosiła go kiedyś, aby raz na zawsze opuścił Wyspę Świecącego Morza i nie zjawiał się nigdy więcej. Po prostu pokręcił głową i pociągnął długi haust piwa. - Dostałem twój list prawie rok po zaginięciu ojca - zaczął wyjaśniać. W jego głosie usłyszała lekką chrypkę. Piwo, pomyślała. - Kiedy przyszedł, akurat brałem udział w obławie na bagnach Everglades. - Od tamtej pory minęło sporo czasu. Czy za­ wsze tak szybko odpowiadasz na listy? - Pocztę odbierała sąsiadka. List trafił do jej kuchni, a potem wpadł za kuchenkę. Znalazła go dopiero po roku, a wtedy... - Wzruszył ramionami, jakby zdawał sobie sprawę, że jego wyjaśnienia muszą brzmieć niewiarygodnie i śmiesznie. 68

Rzeczywiście, tłumaczenie to mogło być naiwne i naciągane, ale ku swemu zaskoczeniu Samantha uwierzyła. Nie dlatego, że historia wydała jej się prawdopodobna, lecz dlatego, że Adam opowie­ dział ją w taki, a nie inny sposób. - Sąsiadka - mruknęła znacząco. - Tak, sąsiadka. Miała sześćdziesiąt sześć lat. Nie sądzę, żeby celowo ukrywała moją korespon­ dencję, jeśli o to ci chodzi... Słuchaj, Sam, jednego, nie rozumiem. Jeśli naprawdę mnie potrzebowałaś, mogłaś zatelefonować. Wiesz świetnie, że zrobił­ bym wszystko co w mojej mocy, żeby pomóc twojemu ojcu. - No dobrze - westchnęła. - Wierzę ci. Przynaj­ mniej nie czuję się jak skończona idiotka, że mimo braku odpowiedzi na pierwszy list, napisałam do ciebie znowu, w zeszłym roku, po zniknięciu Han­ ka. A co się wtedy stało? Czy znowu sąsiadka odbierała pocztę? Mordercze spojrzenie Adama upewniło ją, że nie rozbawiła go ta zaczepka. Pokręcił głową, uniósł butelkę piwa do ust i znowu wypił duży łyk. Potem spojrzał jej prosto w oczy. - W zeszłym roku nie było mnie w kraju. Powiedz­ my, że miałem do załatwienia pewne sprawy. Kore­ spondencję trzymano dla mnie na poczcie w Miami. Możesz to sprawdzić, jeśli chcesz. - Mhm. - Pokiwała głową. Westchnął z rozdrażnieniem. - Byłem w Afryce. Wydobywałem z rzeki dia­ menty. - Nie prosiłam cię o szczegółowe wyjaśnienia. 69

- I nie masz zamiaru w nie uwierzyć. Wzruszyła ramionami. - Co wobec tego robisz teraz na wyspie? Znowu wykonał lekceważący gest, toteż wie­ działa, że odpowiedź, która zaraz padnie, będzie wymijająca, albo też nie będzie jej w ogóle. Ale nie. Adam znów spojrzał na nią swym lśniącym, przenik­ liwym wzrokiem i powiedział: - Niezwykłe zdarzenia zachodzą tutaj z zastana­ wiającą częstotliwością. - Czyżby? Zniknął mój ojciec, to fakt. Zaginął Hank. Poza tym jednak nie przypominam sobie niczego prócz twojego polowania na przemytni­ ków, które było jeszcze dawniej. Adam uniósł brwi. - A więc uważasz, że nic niezwykłego się nie stało? Mam rozumieć, że większość twoich wieczo­ rów wygląda jak dzisiejszy, a napad, który miałem okazję obserwować, to tylko jakaś perwersyjna zabawa, rozrywka niewarta uwagi... Czyli co, nie powinienem był się wtrącać? Samantha zmieszała się nieco. Odwróciła wzrok, spojrzała na mapę skarbów i podszedłszy do niej, powiedziała: - Nic niezwykłego się nie stało... aż do twojego przyjazdu. - A zaginięcie twojego ojca nie było niezwykłe? Gwałtownie obróciła się ku niemu. Kochała ojca, i to bardzo. Matki nigdy nie znała, Justin był więc dla niej wszystkim. Początkowo nie chciała uwierzyć, że coś złego mogło mu się stać. Dni jednak mijały, a on nie dawał znaku życia. 70

W końcu pojęła, że ojciec nie żyje. Gdyby żył, nigdy i za nic nie oddaliłby się od niej na tak długo. - Mój ojciec nie żyje - powiedziała cicho. Nie zaprzeczył. Tylko cicho spytał: - Nie chcesz wiedzieć, jak do tego doszło? Powoli pokręciła głową. - Wiem jak. To morze. Jest mściwe. - No dobrze. A Hank? - spytał z naciskiem Adam. - Przecież zniknął dokładnie tak samo. Ani widu, ani słychu. Rozrzuciła dłonie w geście bezradności. - Obaj wypłynęli samotnie małymi łodziami. Morze nie oddaje tych, których zabrało do siebie. Dobrze o tym wiesz. - A łodzie? Zauważ, że nie został po nich nawet kawałek drewna, ani za pierwszym, ani za drugim razem. - I co z tego? Czasem znikają bez śladu nawet wielkie statki. Ocean jest olbrzymi. - Sam, jesteś ślepa, skoro nie widzisz w tym wszystkim niczego podejrzanego. A sytuacja się pogarsza. Tu chodzi o coś więcej, niż ci się zdaje. Ludzie padają wokół ciebie jak muchy. - O czym ty mówisz? - zapytała zdumiona. Pochylił się ku niej. - W zeszłym roku zniknęły bez śladu trzy grupy nurków, rzekomo sportowych, jedna z Key Largo, jedna z Coconut Grove i jedna z Fort Lauderdale. - Nie jesteśmy na południowym wybrzeżu Flo­ rydy. - Mniejsza o to. Jesteśmy na wyspie niedaleko Florydy. We wszystkich trzech przypadkach nur71

kowie kierowali się na wody wokół Wyspy Świecą­ cego Morza. - Dociekliwy jesteś. A powiedziałeś, że prze­ stałeś być gliną... - To prawda. - Wobec tego... - To... prywatna sprawa - wyjaśnił. Zniecierpliwiona, uniosła dłoń. - Dobrze. Więc tamci nurkowie kierowali się w okolice naszej wyspy. 1 co z tego? Mogli zniknąć wszędzie. Jesteśmy przecież w granicach Trójkąta Bermudzkiego. Zwróć na to uwagę. Tu znikały pełnomorskie statki, całe eskadry samolotów. Przy­ kro mi, że ci nurkowie zaginęli, nie rozumiem jednak, jaki związek z tym faktem może mieć twój pobyt na Wyspie Świecącego Morza. Wciąż nie wiem, po co tu przyjechałeś. Chyba nie jesteś aż tak naiwny, żeby sądzić, że nie wzbudza to we mnie żadnych podejrzeń. Ciekawe, że już pierwszego dnia napadnięto mnie w mojej własnej łazience. Ajeszcze ciekawsze, że akurat tak się niewiarygodnie szczęśli­ wie złożyło, że byłeś w odpowiedniej chwili w pobli­ żu i mogłeś wskoczyć przez okno za napastnikiem. Uśmiechnął się, uniósł butelkę z piwem i wypił potężny łyk. - Usłyszałem twój krzyk. Nie mogłem dostać się do środka przez frontowe drzwi, bo były zamknięte. Obszedłem dom, znalazłem otwarte okno. Nie ma w tym wielkiej tajemnicy. - Może i nie. Ale dlaczego, gdy tylko pojawiłeś się na wyspie, ktoś nagle nabrał ochoty, żeby na mnie napaść? 72

- Jestem pewien, że jedno z drugim nie ma nic wspólnego. - Nigdy przedtem mnie nie napadnięto. - Zawsze kiedyś jest pierwszy raz. - Przykro mi. Nadal mi się zdaje, że ten pierw­ szy raz wiąże się w jakiś sposób z tobą. Pokręcił głową i dokończył piwo. - To się nazywa wdzięczność! Bóg wie, co mogłoby się stać, gdybym ci nie pomógł. Po­ dziękuj mi lepiej, zamiast oskarżać nie wiadomo o co. - A jeśli napadnięto mnie z powodu twojego przyjazdu na wyspę? Czy mam ci dziękować za to, że wystawiłeś mnie na niebezpieczeństwo? Pochylił się gwałtownie w jej stronę. - Ja? Samantho, pomyśl przez chwilę logicznie. Twój ojciec zniknął, bo natrafił najakiś ślad. Potem zniknął Hank. Czy nie sądzisz, że teraz ty możesz być zagrożona? Przełknęła ślinę przez ściśnięte ze strachu gardło. - Mój ojciec popłynął bez partnera - zaczęła mówić - chociaż dobrze wiedział, że nawet najlep­ szym nurkom nie wolno schodzić pod wodę samo­ tnie. Ale przecież... Mogło się stać mnóstwo rze­ czy. Mógł dostać ataku serca. A może podniecił się odkryciem i zbyt gwałtownie wynurzył? Nie wiem. Muszę pogodzić się z faktem, że najprawdopodob­ niej utonął. - A gdzie ciało? Gdzie jest ciało? - Mówiłam już. Nie pamiętasz? Morze nie za­ wsze oddaje ciała topielców. - Daj spokój, Sam. Czy chcesz mi wmówić, że 73

oboje zniknęli z powodu jakichś bzdur, które ludzie opowiadają o Trójkącie Bermudzkim? - Dlaczego bzdur? Przecież tu ludzie naprawdę znikają. Coś w tym jest... - Tak, to samo co kiedyś z potworami morskimi. Dwieście lat temu wszyscy się ich bali, a teraz wiadomo, że to gigantyczne kalamarnice i wielory­ by. Wszystko można wyjaśnić. Oboje o tym wiemy. - Pewnie. Wyjaśnij mi więc, po co tu tak na­ prawdę przyjechałeś. - Uparta jesteś. - Pokręcił głową ze zniecierp­ liwieniem. - Jestem w niebezpieczeństwie, w każdym razie ty tak mówisz. - No właśnie. Posłuchaj, te trzy grupy nurków... - Wiem - przerwała mu. - Zaginęły w zeszłym roku. Hank zniknął ponad rok temu. Mój ojciec... Jeśli tak cię to interesuje, jest tu na miejscu starszy pan, który zna dokładne dane statystyczne o wszyst­ kich zniknięciach. Dla mnie to jednak wciąż za mało, by węszyć w tym jakąś tajemnicę. Niektórzy naukowcy twierdzą, że w okolicznych wodach mo­ że być wyjątkowo silny biegun magnetyczny czy coś w tym rodzaju. Dlaczego te wypadki miałyby wiązać się akurat z moją wyspą? Spojrzał na nią przenikliwie i jęknął z irytacją. Niełatwo było rozmawiać z Sam. Jeszcze trudniej ją przekonać. - Zwróć uwagę, Sam - zaczął spokojnie tłuma­ czyć. - Wszyscy płynęli na północ od Wyspy Świecącego Morza. - Ja tam pływam prawie codziennie. Nigdy 74

nie spostrzegłam niczego choćby odrobinę dziw­ nego. - A mnie się zdaje, że twój ojciec coś takiego zobaczył. - To było tak dawno... - Dużo czasu upłynęło, to prawda. Ale przed chwilą przyznałaś, że tamci nurkowie i Hank znik­ nęli w ciągu ostatniego roku. W podobnych okolicz­ nościach. Hank szukał „Beldony", prawda? - spytał Adam z naciskiem. - Hank... no... - Szukał? - Nie wiem dokładnie. Tego dnia ja wypłynęłam wcześniej. Hank wziął małą motorówkę, ekwipunek i już nie wrócił. Łódź też się nie znalazła. - I co? Twoim zdaniem Hank Jennings ot, po prostu, odpłynął w siną dal? - No nie, nie sądzę... - Czy szukał „Beldony"? - Powiedziałam ci... - Co robił na wyspie? - Prowadził badania naukowe. Badał Schody i wszystko to, co pod wodą. - Wraki też? - Oczywiście. - A „Beldonę"? - Tak - westchnęła rozdrażniona. - Niestety, jego też fascynowały historyjki o tym przeklętym okręcie. Tak samo jak ojca. Nie rozumiem tego... - pokręciła głową - „Beldona" zatonęła, poszła na dno nie wiadomo gdzie, wróciła do świata, którego częścią była, i trzeba pozwolić jej tam zostać. Choler75

nie chciałabym, żeby ludzie, zwłaszcza moi znajo­ mi, zostawili ją wreszcie w spokoju! - Prawdopodobnie wiesz o tym okręcie więcej niż ktokolwiek inny. Zdajesz sobie z tego sprawę, prawda? - Ja? Ja tylko prowadzę ośrodek wypoczynko­ wy. Z pewnością nie wiem wszystkiego. I wcale nie chcę wiedzieć więcej, niż wiem. - Nikt nie wie wszystkiego. Myślę jednak, że wielu ludzi uważa cię obecnie za eksperta w spra­ wie „Beldony". Bądź co bądź, jesteś córką Justina. Sam westchnęła. I ona była już zmęczona tą rozmową. - Adam, po co to wszystko? Rozmawiam z tobą tylko dlatego, że chcę wiedzieć, co naprawdę robisz na wyspie, a ty wykręcasz kota ogonem i zaczynasz mnie przesłuchiwać. Nic z tego. Jeśli po prostu mi nie powiesz... Zniecierpliwiony zerwał się z sofy. W tej chwili wydał jej się niemal groźny. Cofnęła się o krok, ale on jakby tego nie zauważył. Butelka po piwie stuknęła dnem o stolik, na który ją odstawił. Palcami przeczesał ciemne włosy i przeszył Samanthę wzro­ kiem. Przez chwilę, przez króciutką chwilę widziała w jego oczach błysk namiętności, nie udało jej się jednak ustalić, co było jej przedmiotem. - W porządku, Sam. Jeśli nie wystarcza ci to, co mówiłem, powiem więcej. Ktoś na wyspie od kilku dni koresponduje z SeaLink. - SeaLink? - powtórzyła zdezorientowana. Zna­ ła tę nazwę, ale nie skojarzyła jej od razu. - Masz na 76

myśli firmę dostarczającą sprzęt do nurkowania? No dobrze... Duża firma. Sprzedaje łodzie, aparaty tlenowe, mapy, sprzęt elektroniczny. Co z tego wynika? - Założył ją w 1970 roku James Jay Astin, który jest również poszukiwaczem podmorskich skarbów. Razem ze swoimi współpracownikami wydobył pokaźne ilości dóbr z przynajmniej tuzina statków leżących na dnie u wybrzeży Florydy. - Wiem, czytałam artykuł w jakimś branżowym czasopiśmie. Przekazuje znaleziska rządowi, mu­ zeom... - A to, co chce, zatrzymuje w prywatnej kolekcji albo sprzedaje na czarnym rynku w dowolnym zakątku świata. Nie zamierzała zaprzeczać. W gruncie rzeczy niewiele wiedziała o Astinie. Tyle tylko, że bardzo chciał uchodzić za wzorowego obywatela. - Ten człowiek przyjaźnił się z twoim ojcem. - Skąd wiesz? - Kiedy tutaj byłem, zdarzyło się, że popłynęli razem nurkować. Wówczas nie wiedziałem, kim jest Astin, ale potem miałem jeszcze okazję go spotkać. Sam pokręciła głową. - Nie wiem. Nie znam go. Mój ojciec miał swoje sprawy, nie znałam wszystkich jego gości. Zresztą, mniejsza o to. Jak mówisz, niejaki Astin znał mojego ojca. I co z tego? Po pierwsze, wielu ludzi go znało. Po drugie, odwiedzanie wyspy nie jest nielegalne. Skoro nie jesteś już gliną, dlaczego cię to interesuje?

77

- To moja prywatna sprawa. - Prywatna sprawa! Przez którą ktoś usiłował mnie... Mam tego dość. Sprawiasz kłopoty i jesteś nie do zniesienia. - Rozumiem, że chcesz jak najszybciej wyrzu­ cić mnie z wyspy? - Jeśli będziesz sprawiał za dużo kłopotów, to owszem. Mogłabym kazać cię aresztować za wła­ manie i naruszenie cudzej własności. - Oto co mnie spotyka za ocalenie twojej gło­ wy! - wykrzyknął, wspierając się pod biodra. - Powiedz mi, Sam, czy zamierzasz wyrzucić mnie stąd drugi raz? Przecież to ośrodek dla wszystkich. - Nigdy cię stąd nie wyrzucałam. - Prosiłaś, żebym wyjechał. - Twoje zainteresowania skupiały się gdzie in­ dziej. Mam rację? - Więc zamierzasz? - Sam powiedziałeś - westchnęła - ten ośrodek jest dla wszystkich... - Cieszę się, że tak stawiasz sprawę, Sam - od­ parł i uśmiechnął się triumfalnie. - I pamiętaj, nic mnie nie obchodzi, co sobie pomyślisz ani czego będziesz chciała. Ja i tak nie wyjadę, póki nie uda mi się rozwiązać kilku zagadek. A ty powinnaś mi za to być wdzięczna. - Naprawdę? Dzięki ci, Boże, za jego obecność - mruknęła kpiącym głosem. - Sam, kochanie, potrafisz być wyjątkowo nie­ wdzięczną, wyjątkowo upartą i wyjątkowo irytującą babą - stwierdził kwaśno. Przeszedł kilka kroków 78

potrzebnych, by znaleźć się przy niej, i sięgnął dłonią, by ująć jej podbródek. Samantha odsunęła się o krok i spojrzała na niego z podniesioną głową. - Tego możesz być pewny - obiecała mu cicho. -Jeśli spróbujesz w jakikolwiek sposób mnie skrzy­ wdzić albo oszukać, to okażę się najgorszą babą, jaką spotkałeś w swoim życiu! - Ej, czy przypadkiem nas trochę nie ponosi? - spytał z nagłym uśmiechem. - Nie przyjechałem wszczynać starych kłótni. Jestem pełen dobrej woli. Sama widzisz - prawdopodobnie uratowałem ci życie. - No dobrze. Dziękuję ci. A teraz zechciej łas­ kawie stąd się wynieść. Nie będę przeganiać cię z mojej wyspy, ale przecież mam prawo wyrzucić cię z mojego własnego domu! - Panno Carlyle, pani mnie potrzebuje. - Wyjdziesz wreszcie? - Żeby zostawić cię na pastwę kolejnego zamas­ kowanego bandziora? Ciebie też uważam za bandziora. - To dobrze - odparł nie zrażony. - To nawet lepiej. Wolałbym, gdybyś uważała mnie za kogoś niebezpiecznego. Będziesz wtedy bardziej ostrożna - powiedział tajemniczo, przyglądając się jej w za­ dumie. - Adam! Nie wytrzymam tego dłużej. Czy nie możesz mi po prostu dokładnie powiedzieć, o co chodzi i co tutaj robisz? Spoważniał. Odetchnął głęboko. - W porządku - powiedział. - Niech będzie. 79

Powiedz mi, czy wiesz na pewno, kim są twoi goście. - Widzisz, jak prowadzę ten ośrodek. Ponieważ mój ojciec nie żyje, sama staram się dbać o wszyst­ kich, którzy tu przyjeżdżają. Mam z nimi dobry kontakt... - Nie o to mi chodziło. Pytałem, czy wiesz, kim oni są. Wzruszyła ramionami. - Nie jestem gliną, a oni nie przyjeżdżają tu ze spisanym życiorysem. Nie zakładam teczki każ­ demu, kto postawi stopę na wyspie. - Tak właśnie myślałem. - Rozumiem, że ty zakładasz. Masz teczki z in­ formacjami na temat moich gości? - Tak. - Żartujesz. - Niezupełnie teczki. Ale chyba wiem o nich znacznie więcej niż ty. - No dobrze. Kto jest na wyspie? - Naprawdę nie masz pojęcia? - Naprawdę nie mam pojęcia. Wlepił w nią uważne spojrzenie, nagle jednak przekrzywił głowę i bezczelnie się uśmiechnął. Potem zaś odwrócił się i ruszył do drzwi. - Dokąd idziesz? - Wychodzę. - Jak to, wychodzisz? Przystanął i obejrzał się za siebie. - Chciałaś, żebym wyszedł, prawda? - Do licha! To było, zanim... - Zobaczymy się w salonie na koktajlu, Sam. 80

- Poczekaj, nie odpowiedziałeś na moje pytanie! - Rzeczywiście. Ale nie wykazywałaś przecież szczególnej chęci do współpracy. - Współpraca?! Na głowę upadłeś? - Na razie, Sam. Może potem będziemy mogli wymienić parę informacji. Idź do sypialni i zamknij okno. Chyba że czekasz na kolejne odwiedziny. Aha, i bardzo uważnie sprawdzaj odtąd zamek. W zasadzie powinnaś mieć też system alarmowy. - O czym ty mówisz? Kpisz ze mnie, czy co? Nigdy nie potrzebowaliśmy tutaj systemów alarmo­ wych. Nigdy! - Do tej pory może nie. - To śmieszne, Adam! Uniósł brew. - Jak dla kogo. Moim zdaniem powinnaś nawet się zastanowić nad czasowym zamieszkaniem w głównym pawilonie. Dla własnego bezpieczeńst­ wa. Yancy mieszka w głównym pawilonie, prawda? Jacąues też? - Nie chcę się nigdzie przenosić. Jest mi wygod­ nie tu, gdzie mieszkam. - I gdzie spotykasz obcych ludzi w łazience? - Przestań, Adam! Porozmawiajmy lepiej... Po­ wiedz mi... - Uspokój się - przerwał jej. - Powiedziałem, że spotkamy się na koktajlu. - Widzisz, Adam - zaczęła mówić drżącym głosem. Ta rozmowa wytrąciła ją z równowagi. Była teraz wściekła, a jednocześnie bliska płaczu. - To... to jest właśnie z tobą największy problem. Nigdy nie wiadomo, o co ci chodzi. Zawsze 81

chcesz coś za nic. Nie znasz pojęcia dawania, umiesz tylko brać... - Brać? Przecież jak dotąd nie dałaś mi absolut­ nie nic. - Kłamca! Zawsze daję ci wszystko. - Mylisz się, Sam. Na przykład nigdy nie dałaś mi szansy, żebym mógł ci coś dać, zanim... - Zanim co? - Nigdy nie dałaś mi szansy, żebym mógł ci coś dać... - Na przykład co? - Na przykład słowo wyjaśnienia! Dlatego tym razem będziesz musiała prosić długo i grzecznie, jeśli czegoś będziesz chciała. Nic ci nie dałem, tak? Cholera, przeszedłem piekło... - Adam... - Pani nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, ile wzięła, panno Carlyle. - Adam! Ale Adam już wyszedł, dokładnie zamknąwszy za sobą drzwi.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Obszerna sala w głównym pawilonie, w której goście zbierali się zawsze przed kolacją, utrzymana była w staroświeckim stylu. W głębi znajdował się olbrzymi dwustronny kominek, który ogrzewał ró­ wnież jadalnię, sąsiadującą przez ścianę. Dębową podłogę przykrywało kilka perskich dywanów w odcieniach winnym i lilaróż. Kontuar, gdzie serwowano rozmaite drinki, wykonano z rzeźbione­ go drewna dębowego, a pod ścianami i w zacisz­ nych kątach stały obite brokatem wygodne krzesła i dwuosobowe sofki. Za podwójnymi zasłonami, na ganku, stał rząd wiklinowych krzeseł. Kiedy Samantha weszła do sali, Yancy właśnie rozstawiała kryształowe salaterki z orzechami. Sa­ mantha bez słowa podeszła do kontuaru i odkorkowała butelkę swojego ulubionego chablis. Nalała sobie kieliszek. Yancy obrzuciła ją krytycznym spojrzeniem. - Powoli, Sam. Wiesz, że nie masz mocnej głowy. Szczególnie do wina. 83

- Przepraszam, czy mam rozumieć, że jesteś moją przyzwoitką? - Ależ skąd - zaprzeczyła gwałtownie Yancy. Podobnie jak Jem Yancy dorastała razem z Samanthą. Były najlepszymi przyjaciółkami. Razem cieszyły się z wszystkich sukcesów, uodparniały na niepowodzenia, osiągały dojrzałość i dawały sobie radę w życiu. Były prawie w tym samym wieku, dni ich urodzin dzielił zaledwie miesiąc. Samantha zawsze uważała przyjaciółkę za jedną z najładniejszych znanych jej dziewczyn. Yancy była jej wzrostu, miała oliwkowe oczy, miodową skórę i czarne włosy, które zaczesywała gładko i spinała w kucyk bądź kok prawie przy samej skórze. Jej ojciec był kreolskim marynarzem, mat­ ka, Katie, pochodziła z Trynidadu, a do ośrodka przybyła wtedy, gdy ojciec Samanthy szukał nowe­ go szefa kuchni po śmierci starego Jimmy'ego. Jimmy pracował wprawdzie jeszcze długo po dziewięćdziesiątce, któregoś dnia jednak nagle zasłabł, pogrążając w żalu wszystkich, którzy zdążyli już nabrać przekonania, że stary kucharz będzie żył wiecznie. Kiedy więc na wyspę przyjechała Katie, Saman­ tha, która wówczas miała trzy lata, szybko pogo­ dziła się z tym, że Jimmy zakończył swe długie i szczęśliwe życie, i od razu zaprzyjaźniła się z jej córką, Yancy. Cieszyła się, że ma jeszcze jedną koleżankę do zabawy, a po pewnym czasie Yancy stała się dla niej niemal siostrą. Katie zaś, bardzo miła i cierpliwa, do pewnego stopnia zastępowała Samancie matkę. W każdym razie wiele lat później, 84

gdy Katie zmarła na zawał, zarówno Yancy, jak i Samantha miały poczucie, że straciły najbliższą osobę. Yancy z kolei dzieliła z Samantha ból, gniew, rozpacz i załamanie, gdy bez śladu zniknął ojciec przyjaciółki, Justin. - O co chodzi? - Samantha spojrzała niewinnym wzrokiem. - Po prostu lubię wypić sobie czasem łyk dobrego wina - powiedziała takim tonem, jakby się chciała bronić. - Uważaj. Może się okazać, że to sympatia bez wzajemności. Na moje oko wypiłaś już znacznie więcej niż łyk. - Yancy! - Nie przejmuj się. Na razie nikt tego nie zauwa­ ży, tylko ja cię znam tak dobrze. Jeśli jednak będziesz topić swoje smutki... - Yancy! - Nie wrzeszcz na mnie. Czy to moja wina? To nie ja mu powiedziałam, żeby przyjechał na wy­ spę... Naprawdę... Samantha z powrotem zakorkowała butelkę, odstawiła kieliszek i skierowała się ku krzesłom stojącym przed kominkiem. Musiała natychmiast usiąść. Przed Yancy nic nie dało się ukryć. Przyjaciółka usiadła obok niej, uścisnęła jej pal­ ce. Samantha nie mogła się nie uśmiechnąć. - Przepraszam, że na ciebie krzyczę. Widzisz, on przyjechał tak niespodziewanie. Ale wiesz, Yan­ cy, nie to jest najgorsze! Nie uwierzysz... - Zawaha­ ła się, niezdecydowana ile z tego, co zaszło, ma opowiedzieć. Zaraz jednak przypomniała sobie, że 85

rozmawia z Yancy, osobą, której może zaufać bezgranicznie. - Ktoś napadł na mnie w łazience - wyznała. - Co takiego? - Yancy prawie krzyknęła ze zdumienia. - Pst! - uciszyła ją Sam. - Uważaj. Nikt nie może się o tym dowiedzieć. Jeszcze wszyscy się wyprowadzą. - Wcale bym się nie zdziwiła. Jeśli coś takiego się dzieje... Kto cię napadł? Chyba nie... nie uwie­ rzę! To nie mógł być Adam! - Nie, to nie Adam. On akurat przeszkodził temu, kto to zrobił. - Człowiek z przeszłości przybywa na ratunek - mruknęła Yancy. - No dobrze, ale kto...? - Nie wiem. - Jak możesz nie wiedzieć? Nie widziałaś?, - Miał na twarzy narciarskie gogle. - Gogle!? - Pst! - Samantha ponownie ją uciszyła. - Daj spokój machnęła ręką Yancy - nikogo tu nie ma. A więc napadł cię człowiek w narciarskich goglach? Tutaj, na Karaibach? - Popatrzyła na przyjaciółkę z niedowierzaniem. Sam rozejrzała się nerwowo, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście są same. - Byłam w wannie, kiedy się pojawił. Cały czar­ ny... Próbował mnie oszołomić jakimś świńst­ wem. Naprawdę. - Zdaje ci się - mruknęła sceptycznie Yancy. - Zrozum, miał w dłoni szmatę. - Niech zgadnę. Czarną? 86

- Jasne. Yancy, nie żartuj, to poważna sprawa. - Przepraszam. Powiedz mi wobec tego... - Szmata z pewnością była nasączona jakąś paraliżującą substancją. Jeszcze czuję jej smród. Omal nie straciłam przytomności. Cale szczęście, że w ostatniej chwili facet dostał za swoje. Ale co z tego? I tak uciekł... - Kto mu przyłożył? Adam? - Tak. Przez chwilę Yancy milczała. Potem wzruszyła ramionami. - No widzisz. Czasami i on na coś się przydaje... - Yancy - Samantha spojrzała na nią z wy­ rzutem. - Tylko tyle masz mi do powiedzenia? - No dobra. Więc wlewasz w siebie to wino dlatego, że ktoś cię napadł, czy dlatego, że przyje­ chał Adam? - Yancy! - Aha, więc z powodu Adama! Uratował cię, tak? - Owszem. - A ty mu podziękowałaś? - Mniej więcej. - Oj, Sam... - westchnęła Yancy i pokręciła głową. - Znowu będzie to samo, co kiedyś. - Yancy, zupełnie nie widzisz, w czym rzecz. - Widzę, widzę. To niebezpieczny typ! Drań włóczy się po wyspie, a my siedzimy cicho, bo nie chcemy, żeby wszyscy wynieśli się z ośrodka. A czy chcemy, żeby jeszcze kogoś napadł? - To dziwne, ale nie wydaje mi się, żeby akurat ten drań stwarzał zagrożenie. 87

- No nie, Sam, to mnie przerasta. Możesz mówić jaśniej? - Nie sądzę, żeby to Adam był groźny dla naszych gości. - Więc kto? - Jeden z nich, to on mnie napadł - powiedziała, unikając bezpośredniej odpowiedzi na pytanie. Nie chciała tak otwarcie przyznać, że ufa sądowi Adama. - Chcesz powiedzieć, że to któryś z gości? No, no... Cóż to się dzieje na tym świecie? Tylko pomyśl. Gangsterzy na Wyspie Świecącego Morza. - Yancy, to wcale nie jest śmieszne. - Oczywiście, że nie. Czy nie sądzisz, że w ta­ kim razie powinnyśmy jak najszybciej ściągnąć policję z półwyspu? Postanowiłam... postanowiłam poczekać. Yancy zrobiła zdziwioną minę. - Czy to Adam ci tak poradził? - No... Niezupełnie. Zwrócił tylko uwagę, że niewiele byłoby z tego korzyści, a ja znalazłabym się w jeszcze większym niebezpieczeństwie. Yancy uniosła dłonie i z desperacją opuściła je na poręcze krzesła. - Niby dlaczego? Sam nie odpowiedziała na to pytanie. Uznała, że i tak nie zdoła wytłumaczyć Yancy wszystkiego, postanowiła więc zmienić temat i nie wracać do rozmowy. Zmarszczyła brwi i spytała nagle: - Gdzie jest dziecko? Yancy uśmiechnęła się. 88

- Brian? Na górze. Lillie zostanie z nim na noc, bo wieczorem jest bankiet. Na razie drzemie sobie, podobnie jak Brian. - To dobrze - odetchnęła z ulgą Samantha. Brian, sześciomiesięczny chłopczyk, był ocz­ kiem w głowie wszystkich mieszkańców wyspy. Miał niebieskie oczy, jasnobrązowe włoski, a do tego wyjątkowo czarujący uśmiech. Lillie była jed­ ną z jego czterech zmieniających się opiekunek. Wszystkie przypływały rano z Freeport i zwykle wracały po południu łodzią pocztową, razem z dwo­ ma dozorcami. Właściwie tylko Sam, Jem, Yancy oraz kucharz mieszkali na wyspie cały rok. Samantha jako gospodarz ośrodka czuła się od­ powiedzialna za wszystkich jego gości. Do jej obowiązków należało prowadzenie wypraw pod­ morskich i lekcji nurkowania, a także organizowa­ nie gościom wolnego czasu. Yancy utrzymywała w porządku główny pawilon, prowadziła recepcję, nadzorowała kuchnię i pracę personelu, natomiast Jem doglądał utrzymania terenu, miał pod swą opieką korty tenisowe, pole golfowe, trawniki, ba­ sen i plażę. Korty były tylko dwa, pole golfowe małe, a basen jeden, do tego niewielki, więc Jem nie narzekał na nadmiar obowiązków. Przez ostatni rok pomagał mu zresztą kuzyn imieniem Matt, który poza tym pełnił funkcję strażnika, instruktora nur­ kowania i człowieka do wszystkiego. Matt przyjeż­ dżał jednak tylko na weekendy, kiedy pozwalał mu na to rozkład zajęć w college'u. - Obawiałaś się, że ktoś mógłby zrobić krzywdę także dziecku? - spytała Yancy. 89

- Nie... Po prostu się zaniepokoiłam - odparła Samantha. - Jak więc? Czy możemy już zaczynać z kolacją? - Nakrycia leżą, wszystko gotowe - zapewniła Yancy. - Jacąues trzyma rękę na pulsie. Jacąues Rostand został szefem kuchni przed ośmioma laty, po śmierci matki Yancy. Stanął wobec niełatwego zadania, ale szybko dał sobie radę i Yancy pierwsza uznała jego kompetencje. Jacąues był niepowtarzalny, zarówno jeśli chodzi o talent, maniery, jak i o wygląd. Miał trzydzieści parę lat i wyglądał jak karykatura typowego fran­ cuskiego szefa kuchni, z nieodłącznym cienkim, zakręconym wąsikiem włącznie. Nie był jednak Francuzem. Wprawdzie gotować uczył się w Paryżu, ale urodził się w kreolskiej rodzinie w Luizjanie. Samantha była przekonana, że swe kulinarne umiejętności Jacąues zawdzię­ cza w większym stopniu matce niż francuskiej szkole. Jego inwencja była niebywała. Wykazywał nie­ wyczerpaną pomysłowość w przyrządzaniu na naj­ różniejsze sposoby langust, krewetek, homarów i wszelkich owoców morza. Dania, które przyrzą­ dzał, charakteryzowały się bogactwem barw i eg­ zotyką, na życzenie każdego z gości podawano je bądź w wariancie łagodnym, bądź ostrym. Samantha, Yancy i Jem zgodnie uważali, że Jacąues jest nieoceniony i stanowi jedną z najwięk­ szych atrakcji Wyspy Świecącego Morza. Biegli więc na każde jego zawołanie, nawet jeśli akurat byli czymś zajęci. Siekali czosnek, przecierali kie90

liszki, czyścili srebra. Samantha powiedziała kiedyś Jemowi, że wprawdzie ona jest właścicielką wyspy, ale w istocie to Jacąues sprawuje tutaj rządy. - Dobry wieczór paniom! Obie odwróciły się zaskoczone w stronę wejścia, w którym pojawił się pierwszy gość. Byl to Avery Smith; starszy, dystyngowany pan, samotnie spę­ dzający czas na wyspie. Wysoki i bardzo szczupły, miał na głowie obfitą siwą czuprynę, spod której spoglądały żywe, szare oczy. Cechowały go in­ teligencja i osobisty urok. Musiał też być bogaty, na co wskazywał jego elegancki ubiór. Wykazywał zwłaszcza upodobanie do gustownych złotych spi­ nek oraz laseczek ze srebrną rączką. Na kolacji zaś nigdy nie pokazywał się bez smokingu. - Dobry wieczór, panie Smith - powiedziała Yancy. - Czy jak zwykle życzy pan sobie brandy? - Z przyjemnością, miła pani. Yancy poszła nalać mu drinka, a starszy pan uśmiechnął się do Samanthy. - Szkoda, że nie jestem kilka lat młodszy. Z przyjemnością wybrałbym się z panią na jakąś podmorską wyprawę, panno Carlyle. Słyszałem, jak dzieciaki dzieliły się wrażeniami z dzisiejszego nurkowania. Śmiały się, przekrzykiwały... Strasznie je to podnieciło! - Mam nadzieję, że dzieci panu nie przeszka­ dzają - powiedziała Yancy, podając mu kieliszek. - Starałam się dać panu domek w miarę odległy od domku Walkerów. Avery Smith upił trochę brandy i lekceważąco machnął ręką. 91

- Lubię dziecięcy śmiech. - Znów uśmiechnął się do Samanthy. - Ludzie mówią, że jest pani świetnym przewodnikiem. Pływa pani jak ryba, a do tego opowiada ciekawe historie. - Dziękuję. Bardzo lubię morze. - Nie znudziło się pani? Ani trochę. W tej właśnie chwili wpadli do środka Brad i Darlene Walkerowie. Oboje grzecznie poprosili Yancy o wodę sodową. - Zagrasz w tryktraka, Sam? - spytał Brad z nadzieją. - Później, zgoda? Zagraj na razie z siostrą. Darlene jęknęła, słysząc tę propozycję. - On oszukuje - powiedziała ze skrzywioną miną. - Wcale nie! - głośno zaprotestował Brad. - Co tu się dzieje? Gdzie są rodzice tych bachorów? - przerwał tę kłótnię Liam Hinnerman, który wkroczył właśnie do środka w eleganc­ kim tweedowym garniturze, z Jerry North u boku. - Liam! - szepnęła do niego Jerry karcącym tonem. - No więc, gdzie są wasi uroczy rodzice, co? Czemu was nie pilnują? - spytał Liam, tym razem ze sztucznym uśmiechem na twarzy. - Słucham? Ach, już idą! - radośnie odparł Brad, wsuwając się na jedno z wielkich krzeseł otaczających staroświecką planszę do gry. - Biorę czerwone - oznajmił siostrze. - Wiesz, Yancy, mam straszną ochotę na Krwawą Mary. Zrobisz mi? - spytała Jerry. 92

- A ja zabiłbym za szkocką z lodem - powie­ dział Liam, wciąż bardzo groźnie zerkając na dzieci. - Dajcie człowiekowi tej szkockiej, zanim na­ prawdę postanowi kogoś zabić - odezwał się nie­ spodziewanie dźwięczny, męski głos. Sam odwróciła się gwałtownie. Adam. Nawet nie zauważyła, kiedy się zjawił. Uśmiech­ nął się do Hinnermana i wszedł za kontuar. Personel gorąco popierał ten zwyczaj, jeśli tylko gość miał ochotę sam się obsłużyć. Adam postawił na rzeź­ bionym kontuarze wysoką szklaneczkę, obok zaś niską. - Dobry wieczór panu - przywitała go Jeny, spoglądając na niego z zaciekawieniem swymi okrągłymi, niebieściutkimi jak morze oczami. Spojrzenie, którym obdarzył Adama Liam Hinnerman, było dużo mniej przychylne. - Dobry wieczór państwu - uprzejmie odrzekł Adam. - Jeszcze się chyba w tym zestawie nie spot­ kaliście - włączyła się natychmiast Samantha. - Jerry, to jest Adam 0'Connor. Adamie, poznaj, proszę, Jeny. A to Liam Hinnerman. Cała trójka wymieniła uprzejmości. Samantha spostrzegła, że zarówno Jerry, jak i Liam nie od­ rywają ani na chwilę wzroku od Adama. Wyraźnie ich zaintrygował. On jednak zdawał się nie zauwa­ żać ich spojrzeń. - Hej, Sam, to chyba twoje wino - mruknął i wyciągnął w jej stronę napełniony częściowo kieliszek. 93

- O, dziękuję bardzo - powiedziała, podchodząc do kontuaru. W chwili gdy brała kieliszek z jego dłoni, musnęła ją niechcący palcami. Speszyła się nieco, a Adam od razu przesłał jej kpiący uśmie­ szek. Na wszelki wypadek uciekła więc szybko na drugi koniec sali, ku Avery'emu Smithowi, którego dostrzegła przy kominku. Dziwne, on również przyglądał się Adamowi. - Och, Adamie, to jest pan Avery Smith. Panie Smith... - Tak, tak. Wiem. Pan Adam 0'Connor - po­ wiedział Smith, zgrabnie postępując o krok, żeby uścisnąć dłoń Adama. - Miło mi pana poznać. - Cała przyjemność po mojej stronie. - Prosimy do nas. - Smith wskazał krzesła wokół kominka. Gdy zajęli miejsca, do środka weszli Sukee z Jimem Santino. Odbyła się następna rundka uprzejmości, podczas której Samantha z pewną irytacją spostrzegła, że teraz już wszyscy bez żena­ dy wlepiają wzrok w najnowszego gościa. Do licha, 0'Connor to przystojny facet, ale czemu aż tak się na niego gapią? Czyżby Adam do tego stopnia zauroczył jej gości? A swoją drogą ciekawe, które z nich weszło do jej mieszkania i próbowało ją pozbawić przytom­ ności... - Zobaczy pan, jak spodobają się panu podmor­ skie wyprawy. Tego się nie da opowiedzieć - po­ wiedziała Sukee, przysuwając się z krzesłem bliżej Adama. Uśmiechnął się w odpowiedzi, jakby jej towarzystwo bardzo mu odpowiadało. 94

- To prawda. Samantha jest wspaniałym instruk­ torem i przewodnikiem - zauważył Liam Hinnerman z przekonaniem. - I ja tak sądzę - włączył się do rozmowy z błyskiem w oku Avery Smith. - Ale nie ujmując niczego naszej gospodyni, musimy pamiętać, po jakich wodach państwo pływają. - Trójkąt Bermudzki... Diabelski Trójkąt - spre­ cyzował Brad, który dotąd wydawał się całkowicie pochłonięty grą w tryktraka. - Właśnie! - stwierdził z zadowoleniem pan Smith. - Nie wierzy pan chyba w te wszystkie brednie na ten temat? - odezwał się Hinnerman. - Liam! - Jerry znów skarciła go cicho. - Chciałem powiedzieć - zaczął tłumaczyć lek­ ko zakłopotany - że moim zdaniem wszystkie te opowieści są najprawdopodobniej zmyślone. Ot, historyjki... Sam popatrzyła na Adama. Nie włączał się do rozmowy. Siedział wygodnie na obitym plu­ szem krześle, skrzyżował ramiona na piersi i z zainteresowaniem czekał na odpowiedź Avery'ego. - Historyjki, ale prawdziwe. - Pan Smith ma rację! On się zna na tych rzeczach! - oznajmił Brian, odwracając się do pozostałych gości. Oczy miał teraz otwarte szeroko i okrągłe jak spodeczki. - E, tam. Bajdy o duchach - mruknęła pod nosem Yancy. - Uwielbiam bajdy o duchach! - ucieszyła się 95

Sukee. - Ogień strzela na kominku, jest półmrok... Panie Smith, niech pan opowie coś o tym Trójkącie, prosimy... - Oj, bo będziemy się bali nurkować - ostrzegła Jeny. - Pani i tak nie nurkuje - zauważył Brad. - Ja też chciałabym posłuchać - Darlene poparła Sukee. Avery Smith uśmiechnął się do nich w zadumie. - Przypuszczam, że obecny tu pan 0'Connor, a także Sam i Yancy, znają sporo tajemniczych historii związanych z Trójkątem Bermudzkim. To prawda, że znajdujemy się w jego wnętrzu. Wierz­ chołki trójkąta stanowią Miami, Bermudy i Puerto Rico. Ludzie ginęli tam, odkąd zaczęli przemierzać jego przestrzeń, ginęły też całe samoloty i statki. Wszystko zaczęło się jeszcze w siedemnastym wie­ ku. W londyńskim towarzystwie ubezpieczenio­ wym Lloyd's stwierdzono, że firma dokonuje wy­ płat wysokich odszkodowań za statki przepływające przez ściśle określone miejsce na oceanie, znane pod nazwą Trójkąta Bermudzkiego lub Trójkąta Diabelskiego. Zresztą już Krzysztof Kolumb od­ notował kłopoty z kompasem, gdy znajdował się w tych okolicach. Zapisał też informację o czymś, co astronauci widzą z przestrzeni kosmicznej: zaob­ serwował dziwaczne smugi białej wody pośród typowych dla tamtejszego morza odcieni granatu i lazuru. - Może - szepnęła figlarnie Sukee - w Trójkącie Bermudzkim pod powierzchnią oceanu kryje się Atlantyda i od czasu do czasu włącza się tam 96

starożytny sprzęt elektroniczny, żeby wessać jakiś statek. - Albo - podsunął Jim - Atlantydę zamieszkują obecnie istoty z innej planety, które wyciągają gi­ gantyczne macki i ściągają na dno kobiety i męż­ czyzn do swojego umierającego świata. - Myślę, panie Santino, że jako chłopak naoglądał się pan kiepskich filmów sensacyjnych - powie­ dział Avery Smith, nadal się uśmiechając. Wcale nie wydawał się obrażony reakcjami na pierwsze zdania opowieści. Żartobliwie pogroził tylko pal­ cem zebranemu towarzystwu i mówił dalej. - Nie wiem, jak to jest, ale życie wymyśla czasem histo­ rie, jakich ludzie za nic nie zdołaliby wymyślić. W wodach Trójkąta Bermudzkiego spoczywa po­ nad trzysta hiszpańskich wraków, a to przecież zaledwie początek listy tajemniczych wypadków. Jedna z najdziwniejszych historii datuje się z cza­ sów prawie nam współczesnych, dotyczy samolo­ tów zaginionych w 1944 roku. Brad całkiem zapomniał już o tryktraku i trzy­ mając pionek w dłoniach, odwrócił krzesło w stronę dorosłych. Nawet Darlene wydawała się zaintereso­ wana, a jej nastoletni sceptycyzm do wszystkiego i wszystkich gdzieś uleciał. - Ma pan na myśli te samoloty, które należały do marynarki Stanów Zjednoczonych? - spytał Adam. - Tak. - No i co z nimi się stało? - spytał Liam. Adam wzruszył ramionami. Tym razem on za­ czął opowiadać. - Pięć bombowców wyleciało z Fort Lauderdale 97

piątego grudnia 1944 roku o godzinie drugiej po południu. Rutynowy patrol miał trwać około dwóch godzin. Przez cały czas samoloty utrzymywały radiowy kontakt z bazą i między sobą. W godzinę i trzy kwadranse po starcie, gdy powinny były znajdować się w drodze powrotnej, dowódca pat­ rolu nadał wiadomość, że klucz zboczył z kursu i nie widzi lądu. Piloci nie wiedzieli, gdzie jest zachód, chociaż powinni byli łatwo się zorientować po zachodzącym słońcu... - I co było dalej? - spytał niespokojnie Brad. Adam wzruszył ramionami i rozłożył bezradnie ręce. - Wszyscy zginęli, dziecinko - uprzedził od­ powiedź Hinnerman. - Liam - skarciła go cicho Jerry. - No co, przecież tak było. Nie mam racji, 0'Connor? - Niestety - westchnął Adam. - Piloci utrzymy­ wali kontakt z bazą jeszcze przez jakieś pół godziny. Powiedzieli, że nawet ocean wcale nie wygląda tak, jak powinien. Prowadzenie rozmowy z bazą przejął inny pilot. Zameldował, że mają wrażenie, jakby wlatywali w jakąś „białą wodę", a po chwili, że całkiem stracili orientację. Na tym kontakt z pilota­ mi się urwał. Więcej go nie nawiązano. - Ojejku... - powiedziała w ciszy, która zaległa wokół, zasłuchana Darlene. - Ale to jeszcze nie koniec, prawda, panie 0'Connor? - spytał Avery Smith, wciąż uśmiecha­ jąc się tajemniczo. W oczach migotał mu nikły ognik rozbawienia. 98

Adam odwzajemnił uśmiech. - Nie - przyznał. - Niech pan powie, co się stało potem! - zażąda­ ła Sukee. - Cóż, zrobiono to, co robi się zawsze w takich sytuacjach. Wysłano samolot na poszukiwania tam­ tych... - zaczął Adam. Avery podchwycił wątek i zastąpił przedmówcę: - Był to duży hydroplan typu Martin Mariner. Wystartował natychmiast, gdy stwierdzono, że urwał się kontakt z patrolem. Samolot był wyposa­ żony w najnowocześniejszy sprzęt, wszystko co mogłoby pomóc w ratowaniu pilotów, gdyby tylko udało się ich znaleźć. Ale się nie udało. I... - I co? - spytał Brad. - I samolot ratunkowy również zaginął - powie­ dział Adam. - Rozpłynął się. Zniknął bez śladu. Zaalarmowano Straż Przybrzeżną i przeszukano prawie tysiąc kilometrów kwadratowych oceanu. Przeczesano brzeg od południowego krańca Flory­ dy po Saint Augustine. Bez skutku. Największa akcja ratunkowa, jaką kiedykolwiek przedsięwzię­ to, skończyła się całkowitym fiaskiem. Nie znale­ ziono ani ciał, ani fragmentów samolotu, dosłownie niczego. - Tak było - pokiwał głową Avery. Nadal wyda­ wał się zadowolony, a nawet rozbawiony wraże­ niem, jakie te niezwykłe opowieści wywarły na słuchaczach. - W ostatnich latach kilkakrotnie różnym ludziom zdawało się, że odkryli miejsce, w którym te samoloty spoczywają na dnie oceanu. Ale ani razu nic konkretnego z tego nie wynikło. 99

Samolotów jak nie było, tak nie ma. Ale co tam samoloty... To zaledwie epizod w historii tego miejsca. Rozmaitych zdarzeń w Trójkącie Bermudzkim były setki. Może nawet tysiące. Do naj­ tragiczniejszych należy historia węglowca „Cyclops", który zaginął w 1919 roku. Statek miał dziewiętnaście tysięcy ton wyporności, sto pięć­ dziesiąt metrów długości i trzysta dziewięć osób na pokładzie. Także i w tym przypadku nigdy nie odnaleziono żadnej z ofiar. Ani jednej kości, ani kawałka statku... - Było też tajemnicze zaginięcie szkunera „Carroll A. Deering" - podjął Adam, nie spuszczając oczu z Avery'ego Smitha. Uśmiechnął się do Brada. - Ta historia na pewno ci się spodoba, bo jest o duchach. Zaginiony szkuner odkryto w 1921 roku. Wklinował się dziobem w mieliznę w pobliżu przylądka Hatteras, niedaleko wierzchołka Bermudzkiego Trójkąta. Poprzedniej nocy nie było żadnych sztormów w okolicy, tymczasem statek odkryto w bardzo dziwnym stanie. Stoły były zastawione, na talerzach pozostały na wpół zjedzone posiłki. Na kuchni w kotłach czekały inne dania, które jeszcze miały być podane. Światła się paliły, koje były posłane, w kajutach leżały książki. Wszystko wy­ glądało tak, jak na normalnym statku, tyle że dooko­ ła nie było najmniejszego śladu życia. Żadnej żywej duszy. W czasie gdy statek tkwił uwięziony na mieliźnie, ludzie mieszkający na pobliskim brzegu słyszeli nocami krzyki, jęki i inne dziwne dźwięki, dochodzące od tej strony... W każdym razie za­ klinali się, że tak było. 100

- Orany... -jęknął Brad z wypiekami na twarzy. - I my jesteśmy właśnie w tym Bermudzkim Trójkącie? - spytała piskliwie Darlene. - W samym jego środku - potwierdziła Sukee. - Po tym wszystkim brakuj e j eszcze tylko historii o znikającej wyspie - stwierdziła rzeczowo Yancy. Smith odchrząknął, jakby zamierzał powiedzieć coś na ten temat. - Czyżby zdarzyło się, że zniknęła cała wyspa? - spytała z niedowierzaniem Sukee. - Niezupełnie - pocieszył ją Smith. - Ale na południowym Atlantyku znajduje się tak zwana Wyspa Bouveta. Pan O'Connor na pewno też może państwu o niej opowiedzieć. Adam szeroko uśmiechnął się do Smitha. - Oczywiście. Swą nazwę zawdzięcza Jeanowi Bouvetowi, francuskiemu badaczowi, który odkrył ją... bodajże około 1750 roku. - Spojrzał pytająco na Smitha. - Mniej więcej. Dokładnie w 1739 roku - po­ prawił starszy mężczyzna. Adam zwrócił się do Sukee: - Od czasu odkrycia wyspa kilkakrotnie znikała i pojawiała się znowu. Naturalnie gdy jej nie ma, to po prostu skrywa się pod powierzchnią morza, ale dlaczego to robi, by potem znów się wyłonić, nikt dotąd nie wie. - Zresztą w pobliżu nas i tak nie ma żadnych znikających wysp - powiedział Smith do Darlene. - Wiem, ale kiedy nurkujemy... - zaczęła dziew­ czynka. - Może wobec tego nie powinnaś nurkować 101

- podsunął Liam. Wyszczerzył zęby i uniósł ku dzieciom pustą szklaneczkę. - Trójkąt trójkątem, a na pewno nie wiecie, skąd pochodzi słowo „kanibal". Brad pokręcił głową. Oczy znów mu zalśniły. - Skąd? - Od pieczonej ludzkiej polędwicy, chłopcze, tak, od pieczonej ludzkiej polędwicy. Kolumb spot­ kał na Małych Antylach tubylców, którzy mieli w domach sterty kości i czaszek. Tubylcy nazywali się właśnie Kanibalami... Po powrocie Kolumba do domu zaczęto nazywać kanibalami wszystkich zja­ daczy ludzkiego mięsa. - Tfu, to paskudne! - wzdrygnęła się Darlene. - Ale prawdziwe - oświadczył Liam, z zadowo­ leniem patrząc, jak dziewczynka blednie. - Może dać ci jeszcze wody sodowej, kochanie? Dobrze ci zrobi na żołądek - zaproponowała Yancy, wstając. Wyraźnie miała ochotę rozwiać zly urok, jaki padł na całą grupę. Samantha również wstała i razem z Yancy wesz­ ła za kontuar. W tej właśnie chwili do gości dołączy­ li mocno spóźnieni Judy i Lee Walkerowie. Zaczęli wymieniać pozdrowienia z obecnymi, ale przeszko­ dziła im Darlene, która nagle zerwała się z krzesła i rzuciła ojcu w ramiona. - Darlene, co się stało? - Czy ja muszę nurkować, tato? Czy muszę nurkować? Lee Walker wytrzeszczył oczy na Samanthę, zdumiony i oburzony. - Co pani jej powiedziała, Sam? - zapytał ost­ rym tonem. 102

- Ja? Nic. Adam podniósł się z miejsca. - Obawiam się, że to moja wina - powiedział. - Podobnie jak pan Hinnerman i pan Smith jestem sceptykiem, jeśli chodzi o niewyjaśnione historie związane z Trójkątem Bermudzkim. Mimo to po­ zwoliliśmy sobie z panem Smithem przytoczyć tu kilka z nich. Ale panna Samantha naprawdę nie ma z tym nic wspólnego. - Och, tato! - powiedział Brad. - Pan Smith i pan 0'Connor opowiadają ekstraśne kawałki. A pan Hinnerman zna się na kanibalach. - Ohyda! - jęknęła znowu Darlene. - Opowiada pan mojej córce o kanibalach? - Przed samą kolacją. Mniam, mniam... - mruk­ nęła Yancy, lecz Sam natychmiast dźgnęła ją łok­ ciem w bok, przywołując do porządku. Yancy syknęła i z niewinną miną wzruszyła ramionami. - Tato! Ta historia o kanibalach była naprawdę odlotowa! - uznał Brad. Lee spojrzał niepewnie na córkę. - Kochanie, pod wodą z całą pewnością nie spotkasz kanibali - zapewnił ją. - Kto wie? Ludzie znikają bez śladu, więc mo­ że ktoś ich zjada! - Darlene nie dawała się prze­ konać. Samantha obeszła kontuar, stanęła przy dziew­ czynce i wzięła ją za rękę. - Darlene, pływam tu regularnie od kilku lat. Schodziłam pod wodę tysiące razy. Słowo ci daję, że nigdy, ale to nigdy nie straciłam z powodu kanibali żadnego nurka. 103

- A z innego powodu pani straciła? - spytał uprzejmie Adam. - Też nie! - odpowiedziała gwałtownie Samantha, czerwieniąc się. - Ale... Czy możesz jutro nurkować w parze ze mną? - spytała ją Darlene. - Jasne. - A co będzie ze mną? - zażartował Jim Santino. - Wygląda na to, że jutro będziesz miał za partnera pana Hinnermana - powiedziała beznamięt­ nie Sam. - A Adam? Z kim on popłynie? - spytał Liam. - Panie 0'Connor! A może mógłby pan nur­ kować ze mną? - spytał natychmiast podniecony Brad. - Pewnie - od razu zgodził się Adam. - Czyli bez pary zostaje tylko Sukee - stwierdził Jim, błyskając uśmiechem. - Jeśli Sukee chce, może dołączyć do którejś z par - powiedziała Sam. - Płynę z chłopakami, co do tego nie ma dwóch zdań. - Sukee nie wahała się długo. - Z którymi? - zainteresowała się Yancy. - Jeszcze nie zdecydowałam... okaże się rano - odparła Sukee ze śmiechem. Jako ostatni do sali zawitali nowożeńcy, Joey i Sue Emersonowie. - Co ma się okazać jutro rano? - zainteresowała się Sue. - Właśnie rozmawialiśmy o jutrzejszym nurko­ waniu - wyjaśnił Jim. - Nie martwcie się, nikt nie zamierza was rozdzielać. 104

- Ani się do was przyłączać - dodała Sukee pod nosem. - No właśnie. A gdzie jutro popłyniemy? - spy­ tała Sue. - Wszystko jedno. Byle z dala od kanibali - od­ parła Darlene. - Kanibali? - powtórzył Joey. - Słyszałem o re­ kinach, ale kanibale...? - Owszem, są tutaj też rekiny - rzucił niedbale Adam. - Sam...? - Darlene spojrzała nerwowo. - Spokojnie, Darlene - uspokoiła ją Samantha. - Nie słuchaj ich. Zwyczajnie chcą cię nastraszyć. Zobacz, nurkuję całe życie i wprawdzie widziałam rekiny, ale nigdy żaden mnie nie zaczepił. - Spo­ jrzała groźnie na Adama, który wykazał dobrą wolę i zrobił minę skruszonego winowajcy. Samantha dobrze wiedziała, że nie chodziło mu o takie rekiny, jakich boi się Darlene, lecz o to, co się niedawno stało w jej łazience. Adam podszedł do Darlene. - Czy wiesz, że rekiny atakują pływaków, a szczególnie żeglarzy pływających na deskach, za to nurków prawie nigdy? - Naprawdę? Przytaknął skinieniem głowy. - W Kalifornii prowadzono na ten temat szczegó­ łowe badania. Wielu naukowców sądzi, że gdy rekiny widzą człowieka na desce, myślą, że to lew morski, czyli ich ulubione pożywienie. Nurkowi znacznie częściej grozi uderzenie pioruna niż atak rekina. - Naprawdę?

105

- Naprawdę. Rekiny są fascynującymi stworze­ niami. Wiele gatunków nie czyni ludziom najmniej­ szej szkody. Niektóre są spokrewnione z płaszcz­ kami, na przykład gigantyczne manty, które czasem widuje się pod wodą. Wiesz, jeśli uda ci się ostroż­ nie i spokojnie podpłynąć, to manta może cię nawet trochę poholować. - Fajnie! Może z panem też nurkowałoby się nie najgorzej, panie 0'Connor? - Daj spokój, mów do mnie Adam. Uśmiechnęła się do niego zalotnie. - Wiesz, Adam, naprawdę moglibyśmy razem ponurkować. Ze mną i z Sam. - Ej! Chyba już ustalone! - zaprotestował Brad. Sukee pogłaskała chłopca po zmierzwionych włosach. - Zaczekaj, Brad. A może popłynąłbyś ze mną? Kto wie, może byłoby mi miło pod wodą z młod­ szym partnerem - zażartowała. - Ooo! - powiedział Brad i otworzył szeroko oczy. Zaskoczony, lecz wyraźnie zadowolony ze słów Sukee, wyglądał komicznie. Nawet jego rodzi­ ce wybuchnęli śmiechem. - No dobrze. Może ustalimy to jutro rano, co? - zaproponowała nieśmiało Samantha, uśmiechając się niepewnie. Spojrzała na Adama. W kilka sekund całkiem zauroczył Darlene. Nadal umiał czarować. Uświa­ domiła sobie nagle, że wciąż ma do niego wiele pytań. Podobnie jak on do niej. To dziwne. Pięć lat temu ich romans trwał zaledwie kilka miesięcy. Od tej pory bardzo się 106

zmieniła, dojrzała, w każdym razie taką miała nadzieję. Wszystko jednak, co dotyczyło Adama, okazało się niepokojąco znajome, niepokojąco blis­ kie. A przecież powinna była zachować wobec niego chłodną obojętność. W końcu zdawała sobie sprawę, że nie przyjechał tu bezinteresownie, tylko dla niej. Czegoś chciał. A że był twardy, wytrwały i stanowczy, wiedziała, że dostanie, czego chce. Tylko co to jest? - Może jutro panna Carlyle postanowi pokazać państwu Schody? - powiedział nagle. - Schody? - spytał natychmiast Liam. Adam skinął głową, patrząc na Samanthę. Potem odwrócił głowę i uśmiechnął się do Darlene. - Pod wodą są też wspaniałe, fascynujące miejs­ ca, nie tylko straszne - powiedział. - Niedaleko wyspy North Bimini, około dziesięciu metrów pod powierzchnią oceanu, znajdują się olbrzymie bloki skalne, które wyglądają jak starożytne fundamenty. Nikt nie wie, jaka cywilizacja je tam pozostawiła. Korzystała z tego materiału jakaś firma budowlana w Miami, zdaje się że w latach dwudziestych... - Spojrzał na Smitha. - Owszem, w latach dwudziestych - potwierdził Avery Smith. - Naukowcy są zdania, że te olbrzymie bloki zostały ociosane przez człowieka i mogą mieć nawet ponad dziesięć tysięcy lat. - Ale na North Bimini nie możemy popłynąć, prawda? - spytał Brad. - Nie zdążymy podczas czterogodzinnego rejsu - powiedziała stanowczo Samantha. 107

- Sam mogłaby nas wziąć na inne Schody, które znajdują się niedaleko Wyspy Świecącego Morza - powiedział Adam. - To jest... - Znów spojrzał na Avery'ego Smitha. Starszy pan się roześmiał. - Pod powierzchnią mórz jest wiele dziwnych miejsc - oświadczył. - Z większością wiążą się pasjonujące zagadki. Na północny zachód od naszej wyspy, całkiem niedaleko, również znajdują się olbrzymie skalne stopnie. Zaczynają się mniej wię­ cej dziewięć metrów pod powierzchnią oceanu i opadają w głąb, by nagle, zupełnie niespodziewa­ nie, zniknąć. - Dokąd więc prowadzą? - spytała Darlene. - Tego nie wie nikt - odrzekł Avery. - Ale podobnie jak bloki w pobliżu Bimini nasze też są prawdopodobnie bardzo wiekowe, no i naturalnie bardzo intrygujące. Może jeśli jutro panna Carlyle tam państwa zabierze, będą mogli państwo odkryć, dokąd biegną, i w ten sposób rozwiązać jedną z największych zagadek podmorskiego świata. - Co ty na to, Sam? - spytał Adam. Zawahała się. Nurkowała przy Schodach wielokrotnie, pierw­ szy raz gdy była jeszcze dzieckiem. Jeszcze jako nastolatka wymyślała na ich temat różne historie, wespół z Jemem i Yancy. Schody prowadziły wtedy do Atlantydy, albo do innej, lepszej cywilizacji. Czasem zdawało im się, że znajdą sekretne drzwi, które zaprowadzą ich do miejsca, gdzie żyją książę­ ta i księżniczki; może do jakiejś magicznej, pod­ morskiej wyspy, którą rządzą piraci, albo do blisko108

wschodniego królestwa, w którym ożywają wszyst­ kie historie z „Tysiąca i jednej nocy". Teraz miała więcej lat i patrzyła na świat oczami, których kąt widzenia znacznie się zwęził. Nie do­ strzegała już w Schodach niczego szczególnie taje­ mniczego, a od czasu zniknięcia ojca wręcz unikała tego miejsca. Owszem, nadal je uwielbiała, wciąż ją intrygo­ wało, ale myślała o nim zawsze z bólem. A ból był silniejszy niż ewentualna chęć, by popłynąć tam i znów dać się oczarować. W tej chwili jednak... - Przy Schodach zdarzają się podwodne prądy - powiedziała, chcąc odwlec chwilę decyzji, którą musiała podjąć za wszystkich. - Podwodne prądy zdarzają się prawie wszędzie - zauważył Liam. - Czy uważa pani, że nurkowanie w tamtym miejscu mogłoby być szczególnie nie­ bezpieczne? - Nie, raczej nie... - Na pewno będzie fajnie - powiedziała Sukee. Sam nadal była pełna wahań. Obawiała się cze­ goś... Czego? Czy najej samopoczucie miał wpływ fakt, że w dniu zaginięcia ojciec mógł nurkować właśnie gdzieś w tamtej okolicy? Tak, z pewnością. Było więcej niż prawdopodobne, że Justin owego dnia popłynął właśnie tam. Wcześniej, przed ich ostatnim pożegnaniem, mówił o Schodach z wiel­ kim podnieceniem. Przyciągało go to miejsce, jakby naprawdę była w nim jakaś tajemnicza, magnetycz­ na siła. Z Hankiem zresztą było tak samo. 109

- Brzmi ekstra! - Wizją wyprawy podekscyto­ wał się również Brad. - Wiesz, Sam, ja też chciałabym zobaczyć Scho­ dy - wyznała szczerze Darlene. - No dobrze, niech będzie. Jutro schodzimy pod wodę przy Schodach - oznajmiła Samantha. - Nie. Jutro nie - pohamowała ją Yancy. - Nie da rady, jeśli prognozy się sprawdzą. Zapowiadają burze, mgły... - Wobec tego jutro śpimy do oporu, a oglądać Schody wybierzemy się w czwartek - postanowiła Samantha. - Jutro nie będzie nurkowania? - spytał zawie­ dziony Brad. - Też dobrze. Cały ranek do przespania - mruk­ nęła Sukee. - A potem Schody! Wspaniale! -entuzjazmował się Jim Santino, odgarnąwszy z twarzy długie włosy. - Skol! - Liam Hinnerman uniósł świeżo dopeł­ nioną szklaneczkę szkockiej, przepijając do reszty gości. - Czy wiesz, młody człowieku, skąd po­ chodzi to zawołanie? „Skol" to po prostu czaszka. Podobno wikingowie pili za zwycięstwo z czaszek zaszlachtowanych wrogów. Unosili je do góry, pozdrawiając się wzajemnie. - Brrr, paskudztwo! - wzdrygnęła się Darlene. - Ale bomba! - wykrzyknął jej brat. - Och, panie Hinnerman, to jeszcze dzieci - z wyrzutem odezwała się Judy Walker. - To nic takiego, czego nie mogłyby się dowie­ dzieć w szkole. Zresztą codzienne wiadomości są dwa razy gorsze - odparował Hinnerman.

110

Jerry North, zajmująca właśnie miejsce przy stole obok Liama, tym razem nie strofowała swego partnera. Milczała, wpatrując się w Samanthę z wi­ docznym napięciem na twarzy, jakby była niespo­ kojna albo z jakiegoś powodu nieszczęśliwa. Sam zaczęła się nagle zastanawiać, czemu właś­ ciwie Jerry z nimi nie nurkuje. Nigdy jej nie spytała, czy ma licencję, albo czy chciałaby brać lekcje. Postanowiła zrobić to teraz. - Jerry, masz licencję nurka? - Licencję? Ma wszystko, co w ogóle można mieć! - odpowiedział za Jerry Liam. Sam pytająco uniosła brwi, a Jerry potwierdziła te słowa skinieniem głowy. - To stara specjalistka - ciągnął tymczasem Liam. - Nurkuje z nitroksem. Mieszanka zwana nitroksem pozwalała nurkowi dłużej przebywać pod wodą. - Ach, tak. Jak to więc się stało, że z nami nie pływasz? - spytała Sam. Jerry wzruszyła ramionami. - Zmieniłam upodobania. - Parę lat temu omal nie utonęła - obojętnie wtrącił Liam. - O, poważna Sprawa - powiedział Adam współczująco, a Jerry uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością. - Na szczęście nic się nie stało - zapewnił Liam. - W porządku. Nie musi nurkować, jeśli nie ma ochoty. Rozumiem to - powiedziała Samantha. Popatrzyła na Jerry, ale szybko odwróciła głowę. Szóstym zmysłem wyczuła bowiem, że patrzy na 111

nią Adam. Zerknęła w jego stronę kątem oka. Rzeczywiście. Świdrował ją wzrokiem. I uśmiechał się, bardzo nieznacznie. Tak, nie miała żadnych wątpliwości, że przybył tu, by załatwić jakiś swój tajemniczy interes. Po­ czynił już nawet pierwsze przygotowania - wymógł wyprawę w okolicę Schodów i palił się do ich oglądania tak samo, jak reszta towarzystwa. Dlaczego? Na to dręczące pytanie nie znajdowa­ ła na razie odpowiedzi.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Rozmowy w salonie przerwał Jem, który pojawił się we właściwym momencie i z szerokim uśmie­ chem zaprosił wszystkich do jadalni na kolację. Samantha nerwowo spoglądała to na swoich gości, to na Adama. Co on knuje? I kto z nich jest bardziej niebezpieczny? Oni czy on? Kto odwiedził jej łazienkę? Kto próbował zrobić jej krzywdę? I po co? Ze zdziwieniem stwierdziła, że wszyscy mężczyź­ ni są mniej więcej tego samego wzrostu. Wysocy, sto osiemdziesiąt, sto osiemdziesiąt pięć centymet­ rów... i wszyscy mniej więcej tej samej budowy. Szybko przeniosła wzrok z Adama na Jima, potem na Liama, wreszcie na Joeya Emersona i Lee Walkera. Nawet Avery Smith miał dobrze ponad metr osiemdziesiąt. Znów spojrzała na Adama. Nieustannie jej się przyglądał, jakby dostrzegał jej niepokój. Czyżby czytał w jej myślach? Odwróciła się w drugą stronę. Na bok troski. Czekał ją długi, gwarny wieczór. Musi tryskać 113

dobrym humorem i zabawiać swoich gości. I rze­ czywiście, przez następne kilka godzin była tak zajęta, że nie miała nawet chwili, aby pomyśleć o kłopotach, które pojawiły się wraz z przybyciem na wyspę Adama. Jacąues wezwał ją do kuchni, zaraz potem ściąg­ nął także Yancy i Jema. Kazał jej polewać delikat­ nym sosem na białym winie długi rząd talerzy z ryżem. Jem tymczasem nakładał porcje ryby, wspaniale upieczonej przez Jacąuesa, a Yancy po­ dawała wszystko na stół. Gdy wreszcie znalazła czas, żeby usiąść i coś zjeść, przypadło jej w udziale miejsce obok Jima Santino. Mimo woli zauważyła, że Sukee zajęła krzesło w sąsiedztwie Adama. Wieczór ciągnął się bez końca. Czwórka Wal­ kerów pierwsza wycofała się na spoczynek. Jeny przez cały czas sprawiała wrażenie bardziej zainte­ resowanej pozostaniem w głównym pawilonie niż powrotem do domku razem z Liamem, jednakże ten, zmęczony i dziwnie poirytowany, był aż nadto skłonny opuścić towarzystwo, nie miała więc in­ nego wyjścia, jak poddać sięjego woli. Powoli także i inni zaczęli się zbierać. Jim, Sukee i Adam wytrzymali najdłużej. Wy­ glądało na to, że ta ostatnia dwójka świetnie znaj­ duje wspólny język. Wreszcie również Samantha uznała, że ma dość. Ciekawiło ją, czy Adam spróbuje za nią wyjść. Z pewnością powinien czuć się w obowiązku, by zadbać ojej bezpieczeństwo. Po tym wszystkim, co mówił jej kilka godzin wcześniej... 114

- Dobranoc wszystkim - pożegnała się, tłu­ miąc ziewnięcie. - Proszę nie zapomnieć, że jutro śpimy do oporu. Natomiast w czwartek wszyscy, którzy chcą obejrzeć Schody, mają śniadanie wcześniej. Łódź odpływa punktualnie o wpół do dziesiątej. - Będę na pewno - powiedziała Sukee, odwra­ cając się na chwilę w stronę Samanthy. W dłoni trzymała koniakówkę. Poruszyła płynem w kielisz­ ku, po czym z powrotem odwróciła się do Saman­ thy plecami, przysuwając jednocześnie swoje krze­ sło bliżej Adama. Jim z kolei przysuwał się do Sukee. Zaraz się zderzą i będzie potrójny nokaut, pomy­ ślała Samantha i uśmiechnęła się do siebie. Ech, do diabła z nimi... - No, to dobrej nocy. - Cześć, Sam. Dzięki za kolejny wspaniały dzień - odpowiedział Jim, figlarnie do niej mruga­ jąc. Nie wątpiła, że swoje słowa potraktował jak osobliwy komplement. Skinęła mu głową. - Dobranoc, panno Carlyle - powiedział Adam. I on miał w dłoni kieliszek brandy. Uniósł go, pozdrawiając Samanthę. Machnęła mu na pożegnanie, wyszła przez ganek na zewnątrz i ruszyła w stronę domu, mrucząc po drodze pod nosem. - Ten łajdak - mówiła do siebie ze złością - złamał mi kiedyś serce. Przez niego całkiem przestałam w siebie wierzyć. A teraz? Najpierw mnie uratował, zgoda... Chwilami zachowywał się nawet tak, jakby mu na mnie zależało. No ale 115

przecież cały wieczór popija sobie brandy w towa­ rzystwie Sukee... Czy to jest w porządku? I co z tego wynika? Pokręciła głową. Nagle wydało jej się, że słyszy podejrzany sze­ lest. Dochodził gdzieś z boku, z krzaków chińskiej róży. Obróciła się gwałtownie, usiłując dojrzeć coś wśród cieni, które kładły się między latarniami oświetlającymi ośrodek. Poczuła lekki powiew wie­ czornej bryzy, ale to było wszystko. Ruszyła znowu, tym razem szybszym krokiem. Z kieszeni sukienki wyciągnęła klucz. Gdy do­ szła do domu, szybko otworzyła drzwi, zamknęła je za sobą na zasuwę, a potem oparła się o nie plecami. Odczekawszy chwilę, przeszła przez pokój dzienny i kuchnię, coraz bardziej zdenerwowana. Broń. Powinna mieć broń. Na wszelki wypadek, gdyby człowiek w goglach powrócił. Otworzyła masywny stary sekretarzyk, który w zamierzchłych czasach ozdabiał kapitańską kaju­ tę jednego ze statków. Ojciec darzył ten mebel wielkim sentymentem. W środku znalazła karabin skałkowy z czasów wojny o niepodległość. Naturalnie bez amunicji, co jej zupełnie nie przeszkadzało, bo i tak nie wiedzia­ łaby, jak posłużyć się tym zabytkiem. W razie potrzeby mogła jednak wystraszyć nim napastnika albo użyć go jako maczugi. Lepsze coś niż nic. Otworzyła drzwi do garderoby. Zajrzała do sy­ pialni, potem do łazienki. Wszystkie okna nadal były dokładnie zamknięte, tak jak je zostawiła. 116

Nabrała niezłomnego przekonania, że w mieszkaniu nie ma nikogo oprócz niej. Odetchnęła z ulgą i zaczęła gasić światła w kolej­ nych pomieszczeniach. Podeszła do okna w pokoju dziennym, żeby zamknąć okiennice i... zamarła. Na dróżce prowadzącej do jej domu stała postać. Wysoka i mroczna. Wpatrywała się w dom. W nią. Strach spara­ liżował jej ruchy. Postać spokojnie zbliżała się do drzwi, bynajmniej nie robiąc tajemnicy ze swej obecności. Adam, to musi być Adam, pomyślała natych­ miast i ta myśl uspokoiła ją nieco. Nie ma powodu do paniki, pocieszyła się i wy­ krzywiła usta w ironicznym półuśmiechu. A więc miała rację. Przewidziała, że do niej wróci. Musiał jej pilnować, tak mówił. Ona jednak wiedziała, że przypłynął na wyspę nie tylko po to. Owszem, udało mu się znaleźć we właściwym czasie pod jej domem, ale... „Muszę zapewnić ci ochronę" - z pewnością zaraz to usłyszy z jego ust. Oczywiście będzie się upierał, że nie może zostawić jej samej, że jest jej potrzebny jak anioł stróż, że nikt się lepiej nie nadaje do tej roli niż właśnie on. Będzie chciał się do niej wprowadzić. Ale nie. Nie uda mu się. Jasno wyłoży mu, jak sprawy stoją. Tym razem nie pozwoli mu się do siebie zbliżyć. Po chwili rozległo się spodziewane pukanie do drzwi. Bez wahania otworzyła je na oścież i... wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. 117

Na progu stał Jem. Wysoki, śniady, przystojny. Jem, nikt inny. - To ty? - A kogo się spodziewałaś? - Ja? No... - Adama, co? - Daj spokój. Wchodzisz czy nie? - burknęła. Wygląda na to, że Adam spędza noc z Sukee, pomyślała. - Pewnie, że wchodzę. - Uśmiechnął się. - Będę spał na sofie, zgoda? - Daj spokój, Jem. To nie jest konieczne. A poza tym, skąd wiesz, że... - Jest i już - przerwał jej. - Napadnięto cię w tym domu, a ja nie miałem o tym zielonego pojęcia. - No właśnie. Jak się dowiedziałeś? - Od Adama. Twierdzi, że nie powinnaś zo­ stawać sama. Jestem tego samego zdania. - Ale Jem... - Będę spał na sofie, Sam. To już postanowione. - Rewelacja. Chcesz, żebym miała poczucie winy, jak się nabawisz bólu w krzyżu? - Co jak co, ale w twojej sypialni spać nie mogę. To zbyt pikantny pomysł. Jak kazirodztwo... - Błyskotliwy jesteś. Jem wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Dobra, dobra... Idź do łóżka, Sam. Dzięki pro­ gnozie pogody masz wreszcie szansę porządnie się wyspać. - Dobrze by było. Najpierw muszę w ogóle zasnąć. 118

- Zaśniesz. Idź do łóżka - powtórzył. No tak, pomyślała, ze spania nici. Zamiast spać, będzie leżała i dumała. Nagle uśmiechnęła się. Zdała sobie sprawę z własnej śmieszności. Chciała zyskać okazję, żeby dać Adamowi po nosie, ale okazja ją ominęła. Był za to obok niej Jem. Bliski prawie jak brat. Wspaniale mieć przyjaciela, który tak się o nią troszczy. Pocałowała Jema w policzek. - Niech ci będzie. Przyniosę poduszki i koce. Zrobiła, jak powiedziała, a potem sama poszła się położyć. Chciała zasnąć, ale tylko wierciła się w łóżku i przewracała z boku na bok. Adam znów pojawił się w jej życiu. Znów? Może nigdy nie odszedł. Może nadal go dobrze zna... Nie, przecież wtedy była taka młoda, taka głupia, niczego nieświadoma. A teraz? Teraz wie o nim jeszcze mniej. Nagle podskoczyła gwałtownie i usiadła, spło­ szona przeraźliwym dźwiękiem. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że to tylko telefon przy łóżku. Podniosła słuchawkę. - Halo? - Wszystko w porządku? Adam. Zirytowało ją, że czuje ciepło na policzkach na samo brzmienie jego głosu. - Spałam - skłamała. - Jest u ciebie Jem? - Tak. Skąd dzwonisz? - Od siebie, z domku. Zdaje się, że nazwałaś go „Raj". Ładnie. 119

- Aha. - Chcesz się czegoś dowiedzieć o swoich dro­ gich gościach? - Poczekaj. Czy jesteś... sam? - Sprawdzasz mnie? Martwisz się o mnie? A może do mnie tęsknisz? - Nie wygłupiaj się. - Wcale się nie wygłupiam. Czy wyobrażałaś sobie, że leży tu koło mnie Sukee? Powiedz... - Byłaby to tylko i wyłącznie pańska sprawa, panie 0'Connor. - Więc dlaczego pytasz? Zakryła mikrofon, nie chcąc, żeby usłyszał jej ciężkie westchnienie, oznakę poważnego zniecierp­ liwienia. - Nie interesuje mnie to, wierz mi. A poza tym, może mówmy na temat, skoro już dzwonisz. Dziś wieczorem mnie napadnięto. To oczywiste, że chcę wiedzieć, co się dzieje na wyspie. - Ciekawe. Bo wiesz bardzo mało. - Dziękuję, że mnie o tym informujesz. - To jak, chcesz dowiedzieć się czegoś więcej o swoich gościach czy nie? - To zależy od ciebie - powiedziała stanowczo. - Od tego, czy nie odłożysz słuchawki, jeśli powiem „tak". Roześmiał się cicho po drugiej stronie. Samantha przygryzła wargę. Ten zmysłowy śmieszek zdawał się poruszać jej duszę. Zresztą nie tylko duszę. - Mów! - zażądała. O dziwo, ustąpił. 120

- Twój pan Avery Smith wcale nie nazywa się Smith. - Co takiego? - To, co słyszysz. Pan Smith nie nazywa się Smith. - Więc jak? - James Jay Astin. Jest założycielem i prezesem zarządu firmy SeaLink. Nabrawszy pewności, że Samantha nie zaśnie teraz przez całą noc, Adam spokojnie się rozłączył. Walkerowie zajmowali domek z dwoma sypial­ niami, stojący dokładnie po przeciwnej stronie głów­ nego pawilonu w stosunku do domu Samanthy. Dzieciaki leżały już w łóżkach. Judy milczała. Lee Walker nie znosił u żony tego rodzaju pełnego napięcia milczenia. Co prawda przebrała się w jedwabną nocną koszulę, w której powinna wyglądać ładnie i seksownie, czyli idealnie jak na małżeńskie wakacje, ale mimo iż posłała łóżko, nadal nie odzywała się ani słowem. W pokoju panowała grobowa atmosfera. Patrząc na żonę, Lee czuł, jak opada jego podniecenie. Wreszcie milczenie dopiekło mu ponad miarę. Podszedł do Judy od tyłu i otoczył ją ramionami. Stała sztywno i nie próbowała się bronić, tyle że nieustannie bił od niej ten potworny chłód. - Judy... - To nieuczciwe - powiedziała. - Nieuczciwe jest to, co robimy. - Potrzebujemy pieniędzy, Judy. - Są inne sposoby zarabiania. 121

- Mamy dwoje dzieci. Musimy jakoś sobie ra­ dzić, prawda?. - Właśnie. Mamy dwoje dzieci. Powinniśmy nauczyć je odróżniać zło od dobra. - Przecież właściwie nie robimy nic złego. - Akurat. - Może ty to tak widzisz. - Może. A teraz, proszę, po prostu nie dotykaj mnie w tej chwili, dobrze? Zmartwiał i puścił żonę. Obszedłszy łóżko, wsu­ nął się pod koce po swojej stronie, plecami do niej. Judy zgasiła światło. Gdy znalazła się w łóżku, też odwróciła się do męża plecami. To już nie chłód, pomyślał Lee. To biegun zimna. Westchnął i skupił się na zasypianiu. Pojutrze cze­ kało ich oglądanie Schodów. Jerry North siedziała z podkulonymi nogami w bujanym fotelu z wikliny, który stał na ganeczku otaczającym ich bungalow. Wpatrywała się w noc. Niebo było czarne jak aksamit, upstrzone niepraw­ dopodobnie błyszczącymi gwiazdami. Wyglądało przepięknie. Wyspa była również przepiękna. Cicha, urządzo­ na z elegancją, ale bez przepychu. Idealne miejsce na dom. Co za ironia losu! Wyczuła za plecami podchodzącego Liama. - Będziesz musiała wziąć się do nurkowania - powiedział. Wzruszyła ramionami. - Mogę nurkować, ale guzik to pomoże. 122

- Tylko ty wiesz, co trzeba... - Niczego nie wiem. Wtedy nie wiedziałam, co robię, więc teraz tym bardziej nie będę miała o ni­ czym zielonego pojęcia. - Tak czy owak, warto spróbować. Przyjechał Adam 0'Connor. Dobrze wiesz, że musi dla kogoś pracować. - Może po prostu chce się dokopać prawdy? - Co? - spytał z niedowierzaniem. Pokręciła głową. - Nic takiego... Liam nad czymś się zamyślił. - Nie dowiedziałaś się jeszcze niczego od Samanthy? - Ona nic nie wie. Usłyszała, jak westchnął z niezadowoleniem. Robił się nie do zniesienia. Natrętny, niecierpliwy... Przygryzła wargę. A gdyby wyjechała? Zostawiła go samego? Na pewno pozwoliłby jej wyjechać. A może nie? Może jej wiedza albo niewiedza, to co pamiętała lub czego nie pamiętała, znaczyło dla niego o wiele więcej, niż jej się zdawało? Jak do tej pory w życiu często się myliła i popełniała błędy, więc czemu tym razem miałoby być inaczej? Liam nie był złym człowiekiem. Miał wprawdzie wady, to fakt... Nigdy na przykład nie udawał, że nie interesują go inne kobiety, nie twierdził też, że ją kocha. Był obcesowy, małomówny, porywczy, agresywny. Mógł się posunąć do rękoczynów, nale­ żał bowiem do tego rodzaju mężczyzn, którzy sądzą, że w razie potrzeby mężczyzna ma prawo spuścić lanie kobiecie, która na to zasłużyła, choć 123

oczywiście nie na tyle, żeby zrobić jej krzywdę. Ona zaś zebrała już od życia takie baty, że wręcz spodziewała się od czasu do czasu paru razów... Mimo to Liam wydawał jej się dziwnie uczciwy, w każdym razie w stosunku do niej. Grał z nią w otwarte karty i w tym przynajmniej sensie dawał jej więcej, niż ona jemu. Nagle przeszył ją silny dreszcz. Nigdy nie będzie wobec niego do końca szczera. Nikt nigdy, nawet Liam, nie może bowiem poznać całej prawdy. Nikt. Chociażby dlatego, że kosztowałoby ją to zbyt wiele bólu. Nie zniosłaby, gdyby miała kolejny raz rozdrapywać te blizny. Nie zrobi więc tego. Ani dla Liama, ani dla kogokolwiek innego. - A mnie się zdaje, że Samantha coś wie - upie­ rał się Liam. - Wie, jak nurkować, wie, że ten okręt gdzieś tu jest. To wszystko... - nie ustępowała Jerry. - Mylisz się. Przecież tyle lat mieszkała z ojcem. Słuchała, co mówił, była przy nim od rana do wieczora. Na pewno coś wie. - Nie sądzę. A poza tym ona nawet nie lubi rozmawiać o „Beldonie". Nie rozumiesz? Bardzo kochała ojca. A on zginął właśnie przez ten prze­ klęty wrak. - Zniknął. - On nie żyje. - Skąd wiesz? - Nie wiem. Po prostu... po prostu nie wierzę, żeby z własnej woli opuścił córkę. 124

Liam pochylił się nad nią. - Ty żyjesz - powiedział cicho. Pokręciła głową, zwilżyła wargi. - Ja tak, ale Justin Carlyle na pewno nie żyje. A ty nie możesz mieć pretensji do Samanthy, że nie chce mówić o tym wraku. To dla niej zbyt bolesne. - Dlatego trzeba ją delikatnie podpuścić. - Podpuszczam ją tak delikatnie, jak tylko umiem. Wstała, żeby w oddaleniu od Liama odzyskać równowagę. Zostawiła go na ganku i weszła do wnętrza domu. Skierowała się prosto do łazienki, tam zmyła żslem makijaż, po czym nałożyła na twarz krem. Od lat wykonywała ten sam rytuał, wierzyła bowiem, nie bez podstaw, że jego prostota pomaga zachować jej skórze młodość i sprężystość mimo upływu lat. Nigdy nie zdradziła się przed nikim, ile tych lat tak naprawdę już upłynęło. Włożyła czerwoną nocną koszulę i przez chwilę przyglądała się lustrzanemu odbiciu swojej twarzy. Jak to się stało, że tak beznadziejnie wszystko zepsuła? Niestety, rozmyślania nic nie mogły jej pomóc. Stało się. Wyszła z łazienki. Liam leżał już w łóżku i gapił się w sufit. Ręce założył za głowę. Musiała oddać mu sprawiedliwość: mimo wieku też zachowywał znakomitą formę. Wsunęła się do łóżka i odwróciła do niego plecami. - Zmęczona? - spytał. - Mhm. - Nicnierobienie bywa bardzo wyczerpujące. 125

- Słońce strasznie pali. Cały dzień spędziłam na basenie. - To dobrze. Będziesz musiała ponurkować. Już niedługo. - Mhm, niech będzie. - Nie rozumiesz, jak wysoka jest stawka. - Nie - odparła cicho. - To ty tego zupełnie nie rozumiesz. Nie odpowiedział. Poczuła natomiast jego dło­ nie na swych ramionach, a potem wargi dotykają­ ce karku. Nie chciała go, ale nie zrobiła nic, by mu przeszkodzić. Zbyt wielu mężczyzn miała w życiu. Wpatrywała się w spowitą mrokiem ścianę, czuła ręce Liama na biodrach, słyszała jego pojękiwania. Ot, i koniec romansu. Liam miał ochotę na seks, a pieszczoty w jego pojęciu ograniczały się do klepnięcia w ramię. Na swój sposób był jednak dla niej dobry... Kiedyś w jej życiu też był dobry człowiek, jeszcze lepszy. Najlepszy. Dbał o nią, był wesoły, dawał jej kwiaty, pokazywał świat z nieznanych stron. Ale to było dawno, kiedy zdawało jej się, że ważne są rzeczy, nie ludzie. Chciała mieć wiele kosztownych rzeczy, otoczyć się nimi, zro­ bić karierę, dobrze żyć. Za późno zorientowała się, że jeden świeży kwiat może być więcej wart od tuzina diamentów, jeden zagadkowy uśmiech może rozjaśnić świat nawet wtedy, gdy blaknie złoto. Tak niewiele brakowało, by znów odkryła dobro, gdy ponownie wyrwano jej z ręki to, co już zdobyła. 126

Nauczyła się, że miłość jest cenna, ale życie może być wartością jeszcze wyższą. Milczała. Czuła łzy cisnące się do oczu. Wresz­ cie mokre krople popłynęły jej po policzkach. Wie­ działa, że Liam ich nie zauważy. Zresztą, nawet gdyby zauważył, wątpiła, czy cokolwiek by go to obchodziło. Jem zdążył ułożyć się na sofie, gdy usłyszał ciche pukanie do drzwi. W pierwszej chwili zmartwiał. Oho, pomyślał, nie trzeba było długo czekać. Niebezpieczeństwo nadchodzi. Potem wytłumaczył sobie, że niebezpieczeństwo raczej nie zapowiadałoby swego nadejścia puka­ niem, więc wstał, podszedł do drzwi i przystanął trochę z boku. Wahał się, ale człowiek z drugiej strony najwyraźniej zdawał sobie sprawę z jego obecności przy drzwiach. - Jem? To ja, Adam - usłyszał przytłumiony głos. Jem uśmiechnął się szeroko i wpuścił starego przyjaciela. Przyjrzawszy mu się, pokręcił głową. - Wciąż się dziwię, że tu jesteś. Oczywiście bardzo mnie to cieszy, chociaż nie mam zielonego pojęcia, co się właściwie dzieje. - Czy ona już śpi? - spytał Adam, wskazując głową w stronę sypialni. - Chyba tak - odrzekł Jem, wzruszając przy tym ramionami. Adam wszedł do środka. Ubrany był tylko w ką­ pielówki, koszulkę z krótkimi rękawami i klapki. - Mogę odstąpić ci sofę - zaofiarował się Jem. 127

Wprawdzie Adam wcześniej prosił, by to on, Jem, czuwał nad bezpieczeństwem Samanthy, ale teraz wyraźnie sam zamierzał się tym zająć i zostać przez całą noc w jej domu. Jem nie czuł się tym urażony. Z pewnością nie brało się to stąd, że Adam nie miał do niego zaufania i wątpił w jego umiejęt­ ności. Dlaczego więc przyszedł? Prawdopodobnie sam do końca tego nie wiedział, w przeciwieństwie do Jema, który jednak wcale nie zamierzał swego przyjaciela oświecać. - Nie, dziękuję, wystarczy mi krzesło. Jem cisnął mu poduszkę. - Naprawdę sądzisz, że Sam wciąż grozi niebez­ pieczeństwo? Ten facet na pewno wie, że teraz jej pilnujesz. - Ktoś chce jej dopaść. Za wszelką cenę. Ktoś, kto uważa, że ona coś wie. - O czym? - O „Beldonie". - Przeklęty wrak! A właściwie co ona może o nim wiedzieć? - Na przykład, gdzie leży. - I coś jeszcze? - Tego właśnie się obawiam. Jem przechylił głowę na bok i spojrzał na Adama. - Wiesz, przykro mi było, kiedy wyjechałeś. Moim zdaniem to, co łączyło cię z Sam, było dobre i miało widoki na przyszłość... Ale powiem ci wprost. Nie bardzo rozumiem, w jaki sposób udało ci się wrócić akurat w najwłaściwszej chwili. - Wcale nie wróciłem w najwłaściwszej chwili - powiedział Adam ponurym głosem. - Sporo się 128

stało po drodze... Zniknął jej ojciec, potem ten badacz z Massachusetts, z którym była związana. - Hank - pokiwał głową Jem. Nie pozwolił jednak odwieść się od tematu. Zbyt długo z Sam i Yancy stanowili trójkę najlepszych przyjaciół. Byli w istocie rodziną, musiał więc wiedzieć, co w trawie piszczy. - No dobra, ale powiedz wreszcie, skąd się tu dzisiaj wziąłeś? - Pod domem Samanthy - przez zwykły zbieg okoliczności - powiedział Adam. - A na wyspie... Wiesz, mnie też interesuje „Beldona". Prowadzę pewną prywatną sprawę. Idę śladem innych nur­ ków, którzy szukali tego wraku. Zresztą nie jestem sam. Na wyspie jest w tej chwili kilka osób pracują­ cych dla zleceniodawców zainteresowanych „Bel­ dona". - Najpierw najważniejsze - zażądał Jem. - Dla kogo ty pracujesz? Adam spojrzał mu prosto w oczy, ale zaraz się zawahał. - Jeszcze nie mogę ci tego powiedzieć, Jem. Powiem ci, jeśli zajdzie taka konieczność. Obie­ cuję. - W porządku. Wobec tego powiedz, co się dzieje na tej wyspie. - Adam znów się zawahał. - No, nie wygłupiaj się, coś musisz mi powiedzieć. - Szczerze mówiąc, nie bardzo wiem, od czego zacząć. - Dobra, stary. Mamy przed sobą długą noc -mruknął Jem i skrzyżował muskularne ramiona na piersi. Adam uśmiechnął się i podszedł do jednego 129

z potężnych wiktoriańskich krzeseł. Rozsiadł się wygodnie, zakładając ramiona za głowę - Na to wygląda. Czy ona ma tu pod ręką jakieś brandy? - Znajdzie się - powiedział Jem. - To przynieś. A ja postaram się ułożyć jakiś dobry początek...

i ! I i

:

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Zapowiedziany deszcz zaczął padać dopiero oko­ ło piątej rano. Adama zbudziły pierwsze spadające krople. Wyrwany ze snu, przez chwilę siedział bez ruchu na krześle i nasłuchiwał miarowego bębnienia kro­ pel o dach domu. Potem spróbował wyprostować ciało. Skrzywił się, poczuł bowiem potworne łama­ nie w karku. Przeciągnął się, wstał z krzesła i nie­ zdarnie ruszył na przechadzkę po pokoju. Cicho przemknął korytarzem do pokoju Samanthy. Smacz­ nie spała, a w każdym razie przynajmniej takie sprawiała wrażenie. Leżała na boku, z podkurczonymi nogami, dłonie złożyła przed sobą jak do modlitwy. Profil jej twarzy rysował się na tle poduszki, a włosy układały dookoła w skłębione fale. Miała absolutnie fantas­ tyczne włosy, od dawna to wiedział. Bardzo gęste, lśniące, puszyste. Doskonale pasowały do jej twa­ rzy, koloru skóry... Koce zakrywały większą część ciała Samanthy, 131

ale nie wszystko. Jedna noga wysuwała się spod nich aż po udo. Westchnął głęboko. Udo. Piękne kobiece udo... I co z tego? - pomyślał w następnej chwili. W końcu po południu, gdy spłoszył napastnika, była całkiem naga. Trzymał ją nagą w ramionach. Boże, nie powinien był tu przychodzić. Popełnił błąd. Niepotrzebnie wrócił. Kiedyś wyjechał, jego miejsce zajął Hank, a teraz... Nie, wcale nie popełnił błędu. Tamten człowiek mógł chcieć ją zabić. Albo porwać. Tylko jeśli porwać, to dokąd? Z jakiego powodu? I kto to w ogóle był? Na żadne z tych pytań Adam nie znał pełnej odpowiedzi, choć nasuwało mu się kilka podejrzeń. Otóż gotów był się założyć o wysoką sumę, że ktoś bardzo chce znaleźć „Beldonę". Tak bardzo, że nie cofnąłby się nawet przed morderstwem. Albo inaczej: zdążył już znaleźć ten wrak wcześniej, a potem spowodował tajemnicze zniknięcie tych wszystkich, którym udało się zbliżyć do właściwe­ go miejsca. Nie, na pewno nie popełnił błędu, przyjeżdżając. Musi pomieszkać na wyspie i wyjaśnić tę sprawę. Zbyt wiele bliskich osób było w nią zamieszanych. Błędem było natomiast to, co robił w tej chwili - stanie w miejscu i przyglądanie się śpiącej Saman­ cie. Na ten widok coś go ściskało w środku. Czuł, że za chwilę... Soczyście zaklął pod nosem, odwrócił się na pięcie i korytarzem wrócił do pokoju dziennego. 132

Jego wejście zbudziło Jema, który zaczął leniwie podnosić się z sofy. Adam przyłożył palec do warg. - Już mnie tu nie ma - szepnął. - Leje. - Wiem. Wyschnę - powiedział. - Zostaniesz z nią? - Jasne. - Dzięki. Ja się umyję, a potem będę w głównym pawilonie. Chcę przejrzeć księgozbiór w gabinecie Justina. Lało jak z cebra. O, jak dobrze, pomyślał Jim Santino. Wyspał się do woli, odpoczął i było mu słodko. Naturalnie przyjście Sukee około drugiej w nocy jeszcze bardziej osłodziło mu życie. Nie spodziewał się tej wizyty, Sukee nie czyniła wcześniej żadnych aluzji, a poza tym ostatnio widział ją z 0'Connorem. Mógł się domyślać, że to raczej na tamtego miała ochotę. Pomyślał z rozbawieniem, że widocznie musiało jej coś nie wypalić. Cóż, 0'Connor chyba rzeczywiś­ cie bardziej był zainteresowany gospodynią tej wyspy. Nieźle wybrał. Samantha coraz bardziej intrygowała Jima, tym bardziej, im dłużej ją znał. Uśmiechnął się od ucha do ucha. Może to dlate­ go, że była tak niedostępna, wydawała mu się tak cholernie atrakcyjna? Ale powoli. Dziewczyna za­ uważy i jego. W końcu on też nie wygląda najgorzej, jest młody i na formę nie może narzekać. W dodatku jest bogaty jak Midas, w każdym razie póki okazuje 133

lojalność ojcu. W sumie całkiem zadowalał go ten układ. Ojciec mógł kupić absolutnie wszystko, cze­ go Jim zapragnął, miał już zresztą w tym zakresie niemałe zasługi. Kupował mu rzeczy... i ludzi. Zadziwiająca sprawa, pomyślał. Jak wielu ludzi można kupić. Na przykład Sukee. Oczywiście, ona nigdy by się do tego nie przyznała, miała swoją klasę. No, ale była w sumie dość łatwa. Bardzo łatwa. I bezpośrednia. Niczego nie zostawiała wy­ obraźni. Wszystko było od początku jasne. Deszcz lał i lał, a Jim był coraz bardziej zadowolo­ ny z tego, że czuje obok siebie jej podniecający zapach i ciepło. Sukee była nienasycona. I zrobiłaby prawie wszystko. Nie, dlaczego prawie? Po prostu wszystko. Przypomniawszy sobie o tym, odwrócił się do niej. Była szczupła, drobna, ale wyjątkowo atrakcyj­ na i zmysłowa. Przesunął palcami po jej plecach i objął dłonią najpierw jeden, a potem drugi pośladek. Sukee w odpowiedzi zmysłowo się poruszyła. Prze­ ciągnęła się i ziewnęła, wciąż odwrócona do niego tyłem. Potem przekręciła się na drugi bok i z wyraź­ nie określonym celem wyciągnęła drobną dłoń. - Mmm. Nieźle - mruknęła. - Jestem przyzwyczajony do większego entuz­ jazmu - powiedział. Przetoczyła się na niego, oparła ręce na jego torsie i spojrzała mu w oczy. - To dlatego, że masz kompleksy. Płacisz róż­ nym żałosnym dziwkom, żeby mówiły ci to, co chcesz usłyszeć. Roześmiał się, wcale nie urażony. 134

- A ty nie jesteś kosztowną dziwką? Przesunęła się trochę, dosiadła go okrakiem i otar­ ła się o jego męskość. - Ja? Ja jestem lepsza. Zdecydowanie lepsza. - Pochyliła się nad nim i oblizała mu wargi. Potem znów się wyprostowała. - Dobrze o tym wiesz. - Uśmiechnęła się, wyczuwając jego rosnące pod­ niecenie. - Spokojnie, chłopczyku... Zdążymy. Po­ myśl sobie o czymś przyjemnym. Na przykład o tym, że powinniśmy być dzisiaj przy Schodach i węszyć, co kto robi. Na przykład nasza cudowna Sam. Oczywiście wiem, gdzie miałbyś największą ochotę wsadzić nos... Jim zaplótł palce za głową. Sukee go rozbawiła. - Niesamowite. To aluzja, tak? Prawdę mówiąc, nie bardzo ją rozumiem. - Zawsze mi się zdawało, że jesteś mało domyśl­ ny. - Sukee znów się pochyliła i przywarła do jego ust, znacząc ich kontur językiem. - A może to twoje rudowłose marzenie robi teraz z 0'Connorem to samo, co ja z tobą, albo i więcej... - Może. - Może nawet dotyka go tymi samymi częściami ciała? - Mniej więcej tymi samymi - przyznał obojęt­ nie. - Chociaż nie sądzę, żeby używała ich tak często, jak ty. Sukee parsknęła śmiechem, ale Jimowi wydało się, że trafił w czułe miejsce. - To było paskudne - powiedziała po chwili, poważniejąc. - Przepraszam. 135

- W porządku. Lubię różne paskudztwa. Lubię nawet tę twoją rudą. Moglibyśmy to porobić we trójkę. Przekrzywił głowę. - Zdaje mi się, że dużo bardziej lubisz tego szarookiego macho, który upatrzył sobie moje rudo­ włose marzenie. - No dobra, może być we czwórkę - uznała Sukee. - Prędzej zdechną, niż się zgodzą. Sukee wzruszyła ramionami. - Może dałoby się to załatwić. - Wygięła plecy i wyprężyła ciało, używając Jima jak słupa, o który można się ocierać. Całkiem jakby była kotką. - Do­ brze, kochasiu - szepnęła słodko. - Jutro Schody. Nurkowanie z tymi wszystkimi miłymi ludźmi, którzy bawią się w detektywów. Ale dzisiaj, mój ogierze, jemy śniadanie w łóżku. - Oooch! Nakarm mnie, dziecinko. Sukee uśmiechnęła się. I spełniła życzenie Jima. W południe wciąż jeszcze padało, a Jim i Sukee wciąż leżeli w łóżku. Jest dobra, myślał Jim o swej towarzyszce. A właściwie nie - wcale nie dobra, tylko zła i zepsuta. Mimo to miło z nią spędzać czas... Uśmiechnął się do siebie. Ciekawe, czy Samantha i ten nowy przybysz, Adam 0'Connor, też razem czekają, aż przestanie padać. Adam 0'Connor. Bardzo potrzebował kilku in­ formacji o tym facecie. Ich zdobycie nie przed­ stawiało jednak trudności. Znał odpowiednich lu­ dzi, których należało zapytać, jeśli chciało się do­ wiedzieć czegokolwiek o czymkolwiek. 136

Wieczorem Samantha była pewna, że przenigdy nie zaśnie. A jednak zasnęła, i to bardzo głęboko. Gdy ocknęła się rankiem, pokój wypełniała sza­ rość. Przeciągnęła się w łóżku i pomyślała, że tym razem dyżurny meteorolog uczciwie zarobił na swoje utrzymanie. Bez wątpienia padało i nie zano­ siło się, że przestanie. Przewróciła się na drugi bok i spojrzała na zegarek. Okazało się, że minęło już południe. Za­ skoczona wygramoliła się z pościeli i cicho ruszyła korytarzem, chcąc sprawdzić, co słychać w jej własnym domu. Ostatnio tak dużo się działo... W pokoju dziennym zastała Jema pochłoniętego czytaniem jakiegoś czasopisma. Mimo że stąpała najciszej, jak mogła, Jem usłyszał ją i natychmiast podniósł głowę. Wyłowiłby uchem nawet najmniejszy szelest! A więc czuwa. Chce zapewnić jej ochronę. Bardzo ją to poruszyło. - Musisz być śmiertelnie znudzony. Siedzisz tutaj i czekasz, aż się obudzę, a ja smacznie śpię. - Rzeczywiście. Pospałaś sobie - przyznał oschle. Uśmiechnęła się szeroko. - Przepraszam. Przeszła do kuchni. Było już południe, ale zda­ wało jej się, że to dopiero ranek. Miała ochotę na kawę. Mocną kawę. Niby się wyspała, ale wcale nie wyskoczyła z łóżka jak na sprężynach. Czuła się szaro i mgliście, jakby zapatrzyła się na pogodę. - Wiesz, Jem, już jest południe - zawołała. - O tej porze chyba nikt nie będzie próbował mnie 137

napaść - zażartowała. Nastawiła kawę i wróciła do pokoju. Stanęła przy sofie i, spoglądając z troską na Jema, powiedziała: - Na pewno nic się nie stanie, jeśli zajmiesz się teraz swoimi sprawami... Urwała, bo Jem uniósł nagle dłoń i wyciągnął palec w stronę drzwi. Wytrzeszczyła oczy. Klamka wyraźnie się poruszyła. Ktoś po drugiej stronie sprawdzał, czy można otworzyć drzwi. - Jem... - powiedziała niemal bezgłośnie. Wstał, położył palec na wargach i szepnął: - Są zamknięte. Pokazał Samancie, żeby odsunęła się z drogi. Posłusznie przywarła do ściany, a on skoczył do drzwi i nagłym szarpnięciem otworzył je na oścież. Znieruchomiał, wzruszył bezradnie ramionami. - Jem? - szepnęła Samantha. Pokręcił głową. - Nikogo tu nie ma. A przysiągłbym, że widzia­ łem... Chyba rzeczywiście powinienem trochę od­ począć. - Znów wzruszył ramionami. - Wychodzę. - W taki deszcz? - Już tylko mży. - Jem, nie... Ale Jema już nie było. Yancy siedziała w salonie przed kominkiem. Ogień płonął jasnym płomieniem. Deszcz nie spo­ wodował wprawdzie ochłodzenia, ale wybrała to miejsce, gdyż przy ogniu nie czuło się tak bardzo wilgoci, która przyszła wraz z niżowymi chmurami. W kominku napalił Adam, gdy rano przyszedł do 138

głównego pawilonu. Mimo że większość gości za­ mierzała się wyspać, Yancy wstała wcześnie, by przygotować bufet. Śniadanie w głównym pawilo­ nie jedzono bowiem nawet wtedy, gdy na wyspie przebywał wyłącznie personel. Jacąues przyszedł coś ugotować, ale szybko zrezygnował i poszedł z powrotem do siebie. Adam rozpalił ogień, zrobił sobie kawę i sandwicza z jaj­ kiem, po czym zniknął w dawnym gabinecie Justina Carlyle'a. Wielu gości lubiło to miejsce. Justin zbierał wszel­ kiego rodzaju książki o morzach i oceanach, wra­ kach, nurkowaniu, nawigacji, geografii i niezwyk­ łych zjawiskach przyrodniczych, w tym również o Trójkącie Bermudzkim. Był tam też piękny zabyt­ kowy globus i głębokie, bardzo wygodne fotele obite skórą. Nic dziwnego więc, że goście zaglądali do gabinetu chętnie i często. Ogień trzaskał i strzelał. Yancy uległa nagle dziwnemu wrażeniu, że ktoś za nią stoi. Zamarła. Przemknęło jej przez myśl, że ta wilgotna, szarawa mgła, która zasnuła wszystko dookoła, niesie z sobą coś tajemniczego. Zupełnie jakby duchy morza podniosły się ze swej kryjówki i rozlały we mgle, żeby stanąć przed nią właśnie tutaj, w salonie. Odwróciła się raptownie. Była sama. Zaniepokojona ruszyła przed siebie. Przeszła przez jadalnię i przeciwległym korytarzem dotarła do gabinetu Justina. Adam 0'Connor wciąż tam siedział. Jego cie­ mnowłosa głowa pochylała się nad dziennikiem 139

Justina, a może Hanka. Usłyszał jej kroki i podniósł wzrok. - Cześć, Yancy. - Cześć. Może ci czegoś potrzeba? Pokręcił głową. - Wszystko w porządku. - Odchylił się na opar­ cie fotela. - Widziałaś dzisiaj kogoś z gości? - Avery Smith przyszedł na kawę, ale zaraz zniknął. - Zła pogoda dla starszych ludzi. Yancy wzruszyła ramionami. Usłyszała, że z gó­ ry woła ją Lillie. Po wieczornym bankiecie Lillie przenocowała na wyspie, a przez cały ranek wesoło bawiła się z dzieckiem, nie mogła bowiem zająć się sprzątaniem domków, skoro wszyscy goście jeszcze spali. - Może weźmiesz sobie kawy i usiądziesz ze mną na chwilę. Porozmawiamy - zaproponował Adam. - Wiesz... - Yancy zawahała się. Rzeczywiście, miała zamiar zamienić z nim kilka słów. Ale nie. Nie teraz. Nie należało tego robić. Lillie zawołała ją przecież pewnie dlatego, żeby odpocząć od małego Briana. Poza tym, pomyślała, ta rozmowa wymagała więcej czasu, a Adam, jak widać, zajęty jest czymś innym. Ma tu coś więcej do załatwienia, to pewne. Z drugiej jednak strony i tak przecież kiedyś będzie musiała mu powiedzieć. A Adam zainteresuje się Brianem, gdy tylko dowie się o istnieniu dziecka. Tak, będzie musiał się dowiedzieć i będzie mu­ siał w końcu zobaczyć Briana. 140

- Może przyjdę później - odparła wreszcie. Nie była jeszcze gotowa do tej rozmowy. - Najpierw muszę załatwić to i owo na górze. - W porządku. Odwróciła się, ale zanim odeszła, powiedziała jeszcze całkiem szczerze: - Właściwie to dobrze, że przyjechałeś, Adam. Uśmiechnął się. - Dziękuję, Yancy. Bardzo dziękuję. Ja też się cieszę, że cię widzę. Skinęła mu głową. Mieli sobie do powiedzenia znacznie więcej niż tylko te uprzejmości. Uśmiech­ nęła się bardziej do siebie niż do niego i, zamknąw­ szy drzwi, zostawiła go sam na sam z dziennikiem. Wspaniale. Jem zostawił mnie samą, pomyślała Samantha. Jeśli wyciągnęła jakikolwiek morał z ulubionych przez jej ojca starych, jeszcze czar­ no-białych filmów grozy, to tyle tylko, że dziew­ czyny nigdy nie należy zostawiać samej. Mniejsza o to, że akurat owa filmowa dziew­ czyna zawsze była rozwrzeszczaną idiotką, która przyglądała się biernie, jak sięgają po nią kościste palce, albo jak opada na nią olbrzymia siekiera, i stała jak słup soli, zamiast uciekać. Dziewczyny, takiej czy innej, po prostu nie należało zostawiać samej. Teraz, po budzących grozę wydarzeniach, jakie dane jej było przeżyć w ciągu ostatnich dwóch dni, nie miała co do tego wątpliwości. Wyszła na ganek. Właściwie nie padało, ale powietrze było tak ciężkie, że cała wyspa zdawała się otulona kocem mgły. Taka pogoda nie budziła 141

zdziwienia. Owszem, często świeciło tu słońce i było pięknie, ale w czasie sztormów, a te zdarzały się wcale nie tak rzadko, robiło się szaro i deszczo­ wo. A następnego dnia znów wychodziło słońce. Samantha żałowała, że jeszcze nie ma tego następ­ nego dnia. - Jem? - zawołała. Popełniła kolejny błąd. Głupia dziewczyna z fil­ mu zawsze opuszczała bezpieczną kryjówkę i szła tam, gdzie groziło jej największe niebezpieczeń­ stwo. I ona właśnie to zrobiła. Więc co? Zawrócić do domu? A jeśli napastnik wślizgnął się niepostrzeżenie do środka i czeka teraz na jej powrót? Wróci tam, gdzie pozornie nic jej nie grozi, a tymczasem... - Dość tego. Ma pani bujną wyobraźnię, panno Carlyle - mruknęła głośno do siebie, by dodać sobie odwagi. - To wszystko przez samotne życie na wyspie. Po prostu nie ma pani zbyt często kontaktu z obcymi mężczyznami. Adam 0'Connor z pew­ nością nie zrobiłby takiego wrażenia, gdyby tych kontaktów było więcej. A ci, których pani zna, są dla pani jak krewni, panno Carlyle. Na przykład Jem. Jem jest jak brat. Tylko gdzie on się podział, do licha? Jem! Jem! - zawołała. Obróciła się gwałtownie, słysząc szelest w krza­ ku chińskiej róży, rosnącym po lewej stronie. Ot­ worzyła usta do krzyku. Coś... Nie, ktoś... Ktoś wyłaniał się zza krzaka. - Ojej! Jem! - krzyknęła, bardziej zdumiona niż przerażona. 142

To rzeczywiście byl Jem. Przystanął, trzymając dłoń przy czole. Z głowy ciekła mu wąska strużka krwi. - Boże, co ci się stało? Jeśli ktoś cię zranił, zapłaci za to. Muszę... - Ej, Sam, to podobno ja ciebie mam pilnować, pamiętasz? Zresztą nikogo tam nie było. Nadziałem się po prostu na okiennicę pod oknem twojej ła­ zienki. Rozumiesz, starałem się poruszać cicho i niepostrzeżenie. Jak Indianin - zażartował i zrobił żałosną minę. Samantha zmarszczyła czoło. - Jesteś ranny. Krew... - To tylko zadrapanie. Zaraz przemyję. Jeśli chcesz iść do głównego pawilonu, to cię odprowa­ dzę, a potem pójdę do siebie i wreszcie utnę sobie drzemkę. Uśmiechnęła się, dała mu czysty ręcznik i trochę lodu, żeby przyłożył do skaleczonego miejsca, a na­ stępnie zostawiła go i w sypialni szybko przebrała się w dżinsy oraz bawełnianą koszulkę. Razem ruszyli w stronę pawilonu. Kiedy oddalili się trochę od domu, Jem przystanął i zaczął studiować ziemię przy krzakach. - Co się stało? - Spójrz no na te ślady - powiedział. - Są moje, a reszta prawdopodobnie twoja. - Pokręcił głową. - Nic nie rozumiem. Czy ta klamka naprawdę się ruszała? Czuję się jak idiota. Tam stanowczo nikogo nie było, prawda? - Chyba nie - powiedziała Samantha. - Nie wspominaj o tym nikomu, zgoda? 143

- Możesz na mnie liczyć. Jem opuścił ją przy drzwiach głównego pawilo­ nu. Wszedłszy do środka, stwierdziła, że zarówno salonik, jak i jadalnia, barek oraz kuchnia są puste. Zawahała się. Czy to możliwe, żeby nigdzie nikogo nie było? Poszła zajrzeć do gabinetu ojca. Przy biurku siedział Adam. Był ubrany w czarne dżinsy i czarną bawełnianą koszulkę. Dobrze paso­ wało to do jego posępnej urody, lśniących hebano­ wych włosów i szarych oczu. Koszulka uwydatniała mięśnie muskularnych ramion. Na dźwięk jej kroków podniósł głowę znad papierów. - Wstrętny dzień, co? - zagadnął. Skinęła głową. Wyciągnął przed siebie ramię. - Chodź, usiądź ze mną. Nie gryzę. - Naprawdę? - Chyba że ktoś mnie o to poprosi. Chętnie zarzuciłaby mu fałsz, wiedziała jednak, że Adam mówi prawdę. To ona kłamałaby, gdyby twierdziła, że nie prosiła się o to, co zaszło pięć lat temu. - Co robisz? - spytała. Przysunęła sobie jeden ze skórzanych foteli po przeciwnej stronie biurka i usiadła na nim, chowając nogi pod siebie. - Przeglądam mapy, notatki, źródła... - Coś znalazłeś? - Mnóstwo rzeczy. Skrzyżowała ramiona na piersiach. - Dziwne. Ja czytałam uważnie prawie wszyst­ ko, co znajduje się w tym pokoju, i nigdy niczego 144

nie znalazłam. Oczywiście z wyjątkiem tego, co rzuca się w oczy. Są mapy, setki map. Są książki o „Beldonie", o tym, jak ją budowano, co przewozi­ ła, kto wchodził w skład załogi, jakie zadanie okręt miał spełniać w Nowym Świecie. Są domysły na temat Schodów, poradniki, jak żeglować w czasie sztormu, teorie na temat tajemniczych wypadków w obrębie Trójkąta... - A notatki twojego ojca? - spytał. - Czytałam. - Notatki Hanka też? Przytaknęła. Wstał i podsunął w jej stronę dziennik. Strony były zapełnione pismem ojca. Adam stuknął palcem w poranną notatkę z dnia, w którym Justin zaginął. Samantha pochyliła się, żeby odcyfrować niewyraź­ ne bazgroły. Przymrużyła oczy. Tekst brzmiał: „Sprawdzić dno oceanu". Wróciła do poprzedniej pozycji i wzruszyła ra­ mionami. - Co tu sprawdzać? Znam na pamięć wszystkie te miejsca. To jest całe moje życie. Jak zamknę oczy, to widzę całe dno oceanu. Adam wydawał się rozczarowany. - No dobrze - powiedział po chwili. - Pokażę ci coś jeszcze. - Wstał, wziął zza biurka inne tomisz­ cze i położył je na blacie. Samancie zdawało się, że podczas przewracania kartek lekko drżą mu palce. Dziennik Hanka. Notatki z jego badań. Wszystkie strony wydawały się zapełnione do ostatniego miejsca. Hank spisał całą załogę „Bel145

dony", zewidencjonował żagle, maszty, uzbrojenie, srebrną i porcelanową zastawę z okrętu, szkła, sztućce. W pewnym miejscu, na marginesie, jakby coś właśnie przyszło mu do głowy, dopisał: „Wszyst­ ko nie tak, jak się wydaje?" - Jak to rozumiesz? - Nie wiem. Hank... On miał obsesję na tym punkcie. Adam zamknął dziennik i przeszył ją wzrokiem. Wyraźnie nie chciała mówić na ten temat. Próbowa­ ła odwzajemnić jego spojrzenie, ale mimo woli spuściła oczy. Zapatrzyła się we własne dłonie. - Okropny jest ten dzień - powiedziała. - Nic się nie dzieje. Jem poszedł uciąć sobie drzemkę. Jacques niedługo bierze się do przygotowywania obia­ du, chociaż wątpię, czy komukolwiek będzie chcia­ ło się przyjść i cokolwiek zjeść. Mam nadzieję, że do jutra się przejaśni. - Naprawdę nie możesz się doczekać? - No jasne. Wszyscy mają ochotę ponurkować. - Ty nie masz ochoty. Wzruszyła ramionami. Nagle pożałowała, że tu przyszła. Czuła się wyjątkowo niepewnie. Z jednej strony było jej dziwnie przyjemnie siedzieć sam na sam z Adamem. Z drugiej jednakże, były momenty, kiedy zdawało się to torturą. Adam raptownie pochylił się do przodu. - Jesteś jak struś, Sam. Wolisz schować głowę w piasek, byle tylko nie przyznać, że twój ojciec nie żyje. Poczuła, jak do oczu cisną się jej łzy. Zamrugała gwałtownie powiekami. 146

- Mylisz się. Dobrze wiem, że ojciec nie żyje. Mówiłam ci to przecież. Nie mam żadnych wątp­ liwości... Popatrzył na nią i ze smutkiem pokręcił głową. - Niech będzie. Przyznajesz, że nie żyje, ale nie chcesz się dowiedzieć, jak zginął. I nie chcesz dopuścić do siebie myśli, że Hanka Jenningsa spot­ kał ten sam brutalny koniec. Lekceważąco machnęła ręką. - Znów się mylisz. Bez względu na to, jak zginęli, i tak musiało to być brutalne. Nie tonie się łatwo. Może nastąpić atak serca... - To byłoby odrobinę za proste - przerwał jej - gdyby obaj nagle dostali pod wodą ataku serca, nie sądzisz? Aż taki zbieg okoliczności? Znieruchomiała na fotelu. Oczy miała zamknię­ te, plecy wciśnięte w oparcie. Wreszcie podniosła powieki i popatrzyła na Adama tępym wzrokiem. - Posłuchaj, po zniknięciu ojca przez tydzień spałam na przystani i modliłam się, żeby wrócił. Yancy i Jem w końcu przekonali mnie, że spanie na wilgotnym drewnie niczego nie załatwi. Ale i tak większość czasu spędzałam na przystani. Stałam tam albo siedziałam i czekałam. Codziennie wy­ pływałam w morze na „Sloop Bee". Zawiadomiłam policję na Bahamach, Straż Przybrzeżną, FBI. Byli nurkowie, ratownicy i diabli wiedzą, kto jeszcze. - Napisałaś do mnie... Odwróciła głowę. - Owszem. - Przepraszam cię, Sam. Naprawdę bardzo prze­ praszam. 147

Wzruszyła ramionami. - To było dawno. - Nieprawda. Hank zginął całkiem niedawno. Pokręciła głową. Chciała w tej chwili tylko jednego - uciec od bolesnych wspomnień, wyrzucić je z pamięci, odnaleźć spokój. Nie mogła myśleć o sprawach, które tak głęboko ją raniły. To było ponad jej siły. Adam był najwyraźniej innego zdania, bowiem wcale nie zamierzał porzucać tego tematu. - Sam, rzecz polega na tym, że im obu coś się stało. Musisz wreszcie przestać przymykać na to oczy. Trzeba się dowiedzieć, co to było. Jesteśmy im to winni. Zawahała się, a potem pochyliła głowę nad biurkiem. - Daj mi ten dziennik. - Powiedziałaś, że czytałaś oba. - Owszem, ale... - Wzruszyła ramionami i wy­ znała: - Tych dwóch notatek, które mi pokazałeś, w ogóle nie zauważyłam. A jeśli nawet zauważy­ łam, to nie poświęciłam im ani chwili uwagi. Na razie pada ohydny deszcz, mamy przed sobą popo­ łudnie. Co innego jest do roboty? Adam podał jej dziennik. Zmarszczył przy tym czoło, ale Samantha tego nie zauważyła, zdążyła już bowiem zatopić się w lekturze. Uśmiechnął się i sam też pochylił głowę nad biurkiem, usiłując się skupić. Około szóstej do gabinetu weszła Yancy. Zrobiła im jamajskiej kawy, obficie posłodzonej i dopra148

wionej bitą śmietaną, a potem przysiadła na fotelu i zaczęła czytać o hiszpańskich więźniach zabra­ nych na pokład „Beldony". Jem przyłączył się do nich o wpół do siódmej, zaliczywszy wcześniej uczciwą drzemkę. Guz na jego głowie był już prawie niewidoczny. Podczas gdy Jem wyjaśniał, że nabił go sobie o apteczkę nad zlewem, Samantha wyjątkowo skrupulatnie studio­ wała dziennik. O wpół do ósmej w drzwiach gabinetu ukazała się głowa przystrojona kucharskim czepkiem. Jacques, jak zawsze z pięknie podkręconym wąsi­ kiem, odchrząknął, mrugnął porozumiewawczo do Adama, po czym zwrócił się do Samanthy. - Mon Dieu, ma cherie! - Na wyspie mamy jeszcze innych gości. Samantha zaskoczona poderwała głowę. Spo­ jrzała nerwowo na zegarek. - Boże, na śmierć zapomniałam... - Mais oui! Ale ja nie! - oznajmił dumnie Jacąues. - Pani goście sami wzięli sobie po drinku, a teraz są w połowie lekkiego posiłku przyrządzone­ go na sposób włoski. - Aha. To się nazywa „Sycylijski wieczór" - mruknęła Yancy. - A mówiąc wprost, zapychają się zwykłą pizzą. Jacąues przewrócił oczami. - Zwykła pizza... To ci dopiero! A gdzie szacu­ nek dla inwencji szefa kuchni? -jęknął i zawrócił do swego królestwa. - Dziękuję ci, Jacąues. Jesteś niezastąpiony! - zawołała za nim Samantha. - No dobrze, chyba 149

rzeczywiście powinniśmy się zając goscmi - powie­ działa, wstając. Yancy ruszyła za nią. - Możesz sama pomóc Jacąuesowi? - zapytała. - Zostawiłam śpiącego Briana. Pewnie zaraz się zbudzi, a Lillie nie przestraszyła się deszczu i wróci­ ła łodzią pocztową na ląd. - W porządku. Zajmę się wszystkim. Możesz się nie przejmować. - Dzięki. - Yancy odeszła po schodach na górę. W jadalni Samantha zastała Emersonów, Wal­ kerów oraz Liama i Jeny, przeżuwających pizzę, makaron i sałatkę. Przyłączyła się do gości, notując w myślach, że ani Avery Smith, ani Jim, ani też Sukee nie pofatygowali się na wspólny posiłek. We wszystkich domkach były niewielkie pomieszcze­ nia kuchenne, zaopatrzone w podstawowy sprzęt do gotowania. Nikt nie musiał przychodzić do jadalni, jeśli nie mial na to ochoty i wolał sam sobie coś upichcić. Prawdę mówiąc, Samantha przypuszczała jednak, że akurat Jima i Sukee interesuje coś innego niż gotowanie kolacji. Nie wiedziała natomiast, co może porabiać rzekomy pan Avery Smith. - Przykro mi z powodu nieudanego dnia - po­ wiedziała do wszystkich, nalewając dorosłym po kieliszku wina. - E, nie było tak źle. - Sue Emerson znacząco mrugnęła do męża, który objął ją ramieniem w geś­ cie uwielbienia. - Wcale nie było źle - potwierdził. - Dupa nie pogoda - ocenił młody Walker. - Brad! - syknęli zgorszeni jego rodzice. 150

- Jutro za to postaram się zorganizować pań­ stwu wyjątkowo atrakcyjny program - obiecała Samantha. - Powiedz nam, Samantho, czy masz poczucie, że wiele tracisz, mieszkając przez całe życie na tej wyspie? - spytała ni stąd, ni zowąd Jerry North. Sam skierowała wzrok na blondynkę, która z uwagą się w nią wpatrywała, oczekując odpowie­ dzi. Wzruszyła ramionami. - Bardzo lubię tę wyspę. Co niby miałabym tracić? Do college'u chodziłam na lądzie. Zresztą, jeśli tylko przyjdzie mi ochota wybrać się na ten ląd, to wystarczy zaledwie kilka godzin i jestem na miejscu. Jerry skinęła głową, nie spuszczając z niej wzroku. Liam udał, że tego nie widzi. - Dobra pizza - powiedział i chrząknął. - Szef kuchni się ucieszy, że panu smakuje - zapewniła go z uśmiechem Samantha. Jerry również uśmiechnęła się i wreszcie spo­ jrzała w talerz. Nikomu nie chciało się wysiadywać nad filiżan­ ką kawy. Ledwie podano deser, przepyszne tiramisu, gdy Darlene ziewnęła, dając pozostałym sygnał do odwrotu. Dziewczynka bardzo chciała już iść spać, żeby jak najszybciej obudzić się i wybrać na podmorską wyprawę, a dorośli wyjątkowo zgodnie poszli za jej przykładem. Emersonowie w ogóle zrezygnowali z deseru. Zaraz po skończeniu głównego posiłku wyszli z sa­ li, trzymając się za ręce. Nawet Liam wydawał się 151

przygaszony. Razem z Jeny opuścił główny pawi­ lon tuż po Walkerach. A gdzież to podziewają się Jem z Adamem? - pomyślała Samantha. Czyżby przez cały ten czas nie wystawili nosa z gabinetu? Kończyła właśnie pomagać w zmywaniu ostatnich talerzy, gdy Jacąues poinformował ją, że istotnie - Adam i Jem zjedli swoje porcje w gabinecie. Wspaniale, pomyślała Samantha, zirytowana za­ chowaniem Adama, a jeszcze bardziej postawą Jema, który dał się namówić na lekturę dzienników Justina i Hanka, choć doskonale wiedział, że powi­ nien jej pomóc przy podawaniu kolacji. W pierw­ szym odruchu miała ochotę pójść do gabinetu i zmyć mu głowę, lecz po chwili zrezygnowała. Jem sam powinien pamiętać o swoich obowiązkach. Powiedziała Jacquesowi dobranoc, po czym po­ stanowiła przemknąć niepostrzeżenie do siebie i za­ mknąć się na cztery spusty. Opuściła główny pawi­ lon przez ganek i idąc po trawie, skierowała się w stronę domu. Klucz miała w kieszeni dżinsów. Odruchowo zacisnęła go mocniej w dłoni. Judy Walker, która oglądała wieczorne wiado­ mości, zapewniała ją, że nazajutrz ma być słonecz­ nie i upalnie. W tej chwili trudno jednak było w to uwierzyć. Chmury zasłaniały księżyc, a mimo sztucz­ nego oświetlenia noc była ciemna i mglista. Wkrót­ ce po tym jak Samantha wyszła z głównego pawilo­ nu, otoczył ją welon gęstej mgły. Poczuła się nieswojo. Może powinna zawrócić? Poprosić Adama bądź Jema, by poszedł wraz z nią? Nie, była już zbyt 152

blisko celu. Za blisko, żeby biec z powrotem do głównego pawilonu. Biec? Dlaczego chciała biec? Czemu nagle ogarnął ją strach? Nigdy przedtem nie czuła strachu na wyspie. Ale też nigdy przedtem nikt nie napadł jej w łazience. Nie bądź głupia, złajała się w myśli. To tylko twoja wybujała fantazja. Dziwnie ożywiona od czasu, kiedy pojawił się tu Adam. Swoim przyby­ ciem zupełnie wytrącił ją z równowagi. I niestety, pociągał ją tak samo, jak kiedyś. Boże, była wtedy taka młoda, tak nieziemsko zakochana. A teraz... Teraz noc wokół niej jakby ożyła. Samantha rozglądała się niespokojnie na boki i zdawało jej się, że w spowitym mgłą ogrodzie wszędzie kryje się niebezpieczeństwo Przyśpieszyła kroku, dotarła do drzwi, poczuła się pewniej. Nerwowymi ruchami usiłowała wsunąć niesforny klucz do zamka. Nagle krzaki za nią zaszeleściły. Zaskoczona wypuściła klucz z dłoni. Upadł na beton z metalicznym brzękiem. Sięgnęła po niego i wtedy padł na nią cień. Wielki, mroczny, rozpo­ ścierający się nad nią jak skrzydła śmierci. Czyjeś dłonie chwyciły ją za ramiona. Zaczęła krzyczeć.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Sue Emerson przyjrzała się swojemu odbiciu w łazienkowym lustrze i uśmiechnęła się do niego. Szczotkowanie nadało jej włosom wysoki połysk, zęby lśniły nieskazitelną bielą, cerę też miała nicze­ go sobie. Lekko zmarszczyła czoło, a potem wtarła jeszcze trochę kremu w skórę na policzkach i pod oczami. Mimo słońca, którego sobie nie żałowała, a które potrafiło być wyjątkowo zdradliwe, na jej twarzy nie było żadnych oznak starzenia się. Po­ stanowiła do nich nie dopuścić. W niedalekiej przyszłości spodziewała się mnóstwa pieniędzy. Zdecydowanie nie warto być starym pudłem, gdy nadejdzie ten wielki dzień, myślała. Cofnęła się o krok, chcąc dokładniej ocenić swoje ciało. Tak, wyglądała bardzo seksownie. Wręcz wystrzałowo. Miała na sobie czarną kreację w strategicznych miejscach ozdobioną prześwitują­ cym tiulem. Uśmiechnęła się znowu. Właściwie to powinny się o nią zabijać magazyny dla mężczyzn. Wydęła wargi, ćwicząc miny do wyimaginowanej 154

kamery. Szczęśliwy facet z tego Joeya, że ma taką kobietę, pomyślała nieskromnie i wyszła z łazienki. W domku panował półmrok, na kominku płonął ogień. Joey otworzył wcześniej butelkę wina i nalał im po kieliszku. Sączył teraz burgunda, siedząc w samych tylko slipach na krawędzi łóżka, ze słuchawką aparatu telefonicznego w dłoni. Sue wzięła do ręki swój kieliszek, nadal się uśmiechając. Ze zdziwieniem spostrzegła, że Joey nie zareagował w jakiś szczególny sposób na jej wygląd. Skinął tylko dłonią, żeby chwilę poczekała i dała mu spokój. Przybrała starannie wystudiowaną pozę przy drzwiach łazienki, popijając wino małymi łykami. Czubkiem języka oblizała wargi, zmysłowo i powo­ li, tak żeby Joey zauważył. Co jest, do licha, zaniepokoiła się. Powinien już dawno być przy niej, on tymczasem tylko się na nią gapił. - Ej, ogierze! - szepnęła, przesuwając dłonią po swym ciele. - Tak - powiedział Joey, ale nie do niej tylko do słuchawki. - Oczywiście. Mogę chwilę poczekać. Był młody, bardzo przystojny, miał muskularne ciało, blond włosy i ładne rysy twarzy. Można by powiedzieć - ideał męskiej urody. Gdyby tylko nauczył się odrobinę częściej jej słuchać. Odsunęła się od drzwi łazienki i podeszła do Joeya. Opadła przed nim na kolana i pieszczotliwie przebiegła mu dłonią po udach. - Ooch - szepnęła. - Chcesz się troszeczkę pobawić, mój kochanku? 155

Joey zakrył dłonią mikrofon. - Może na chwilę przerwiesz tę gadkę młodej żonki. Nie widzisz, że jestem zajęty? - burknął z irytacją. Sue wstała natychmiast i popatrzyła na niego ze złością. - W porządku. Baw się sam, ty dupku! - powie­ działa słodko, odwróciła się i wymaszerowała z sy­ pialni. Joey posłał za nią zadumane spojrzenie. Ech, zawracanie głowy z tymi kobietami. Teraz będzie ją musiał przepraszać przez pół nocy. Mniejsza o to. Może nawet nie będzie się wysilał. Po prostu postawi ją w przymusowej sytuacji i już. Prędzej czy później będzie musiała się poddać. Uśmiechnął się lekko. Sue jest tak spragniona seksu, że na pewno wróci do niego sama. A poza tym czy musiała zachowywać się jak zwyczajna dziwka? Cholera, przecież to ona uwielbia pieniądze, pomyślał ze złością. I wtedy usłyszał głos płynący ze słuchawki, skupił się więc na sprawie, którą musiał załatwić. - To ja. Może się łaskawie zamkniesz. Pobu­ dzisz wszystkich tym krzykiem. Samantha głośno nabrała powietrza. Natych­ miast gdy się obróciła, uświadomiła sobie, że ten straszliwy cień rzucił na nią Adam. - Śmiertelnie mnie wystraszyłeś. - Co ty wyrabiasz? Skąd ten pomysł samotnego spaceru? - Zrobiłam wszystko, co miałam do zrobienia, 156

więc poszłam do domu - próbowała się usprawied­ liwiać, choć wiedziała, że Adam ma rację. Jej postępowanie nie było zbyt rozsądne. - Tak ci się śpieszy do następnej napaści? Masz nadzieję, że tamten facet znowu siedzi w łazience? - Daj mi spokój, dobrze?! - straciła panowanie nad sobą. - Byliście z Jemem zajęci, więc... - No dobrze - uspokajająco położył dłoń na jej ramieniu - chodź do domu. Nie będziemy się kłócić tutaj. Schylił się, podniósł klucz i obrócił go w zamku, a potem wepchnął ją do środka. - Do licha, Sam! - powiedział znowu, zamkną­ wszy za sobą drzwi. - Powinnaś zdawać sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie ci grozi. - Wiem. Przepraszam - odparła skruszona. - Masz za co. Bo... - zaczął, lecz nie skończył, gdyż drzwi zadrżały nagle od niezwykle energicz­ nego pukania. Samantha podskoczyła ze strachu, a Adam, ku jej największemu zdumieniu, natychmiast otworzył drzwi na oścież. Chciała zaprotestować, prędko się jednak przekonała, że nic im nie grozi. Na progu bowiem stał Jem. - Wspaniale - powiedziała. - Ja jestem w nie­ bezpieczeństwie, a ty bez wahania otwierasz drzwi na całą szerokość. - Przecież to tylko Jem. Wiedziałem, że za mną idzie. Jem poczuł się zakłopotany tą wymianą zdań. - Przepraszam - bąknął. - Nie chciałem wam przeszkadzać... 157

- Nie przeszkadzasz! - odparli zgodnie. Adam poklepał przyjaciela po ramieniu. - Skoro już jesteś, Jem, to ja znikam. Do zoba­ czenia rano. - Popatrzył na Samanthę. - Widzimy się bladym świtem. Przed nami Schody. - Dobranoc! - sapnęła wściekle i poszła do sypialni. Czuła, że musi opuścić scenę przed Ada­ mem, by mieć ostatnie słowo. Po jej wyjściu Adamowi przestało się śpieszyć. Jem popatrzył na niego. - Dzisiaj sofa jest twoja - powiedział. - Nie musisz... - Ma być uczciwie - stwierdził Jem. - No dobra. - Adam wzruszył ramionami. - Mam jeszcze parę rzeczy do zrobienia. Wrócę za pół godziny. Zapukam dwa razy. Dziecko zaczęło płakać w środku nocy. Yancy zerwała się z łóżka, podbiegła do kołyski i popat­ rzyła na malucha. Nie mogła się nie uśmiechnąć. Niesamowity żywioł! Chłopiec gniewnie wymachi­ wał piąstkami i szeroko otwierał usta, z których dobywały się przeraźliwe krzyki. - Spokojnie, Brian, chyba najwyższy czas, że­ byś zaczął przesypiać całą noc, nie sądzisz? - po­ wiedziała do dziecka, biorąc je na ręce. Czule poklepała chłopca po plecach i rozdzierający płacz zamienił się w żałosne pociąganie nosem. - Tak przynajmniej piszą w książkach o wychowaniu niemowląt. Ale ty jesteś głodny. A skoro jesteś głodny... Podeszła do toaletki i odpieczętowała butelkę 158

z gotowym pokarmem. Kołysząc dziecko na ramie­ niu, nałożyła na butelkę sterylizowany jednorazowy smoczek. Gotowe pożywienie i jednorazowe smoczki nie były tanie, ale o tej porze żadna cena nie byłaby za wysoka. Yancy szczerze uwielbiała dziecko. Nigdy nie uważała, że sprawia jej kłopot. Mimo to nie wątpiła, że nawet najlepszy rodzic na świecie może mieć chwilę słabości w środku nocy. - Nie bądź świntuchem. Zobaczysz, że skoń­ czysz z bólem brzuszka - ostrzegła, siadając na bujanym fotelu, żeby nakarmić dziecko. Boże, naprawdę uwielbiała Briana. Był taki po­ dobny do ojca. Bogu niech będą dzięki, że Samantha uznała wtedy, że niezależnie od wszystkiego życie ludzkie jest najwyższą wartością, którą trzeba chro­ nić, i chłopiec szczęśliwie przyszedł na świat. Był teraz jej, a to, w jakich okolicznościach rozpoczął swe istnienie, było mniej ważne. Brian był bezcen­ nym skarbem. Uśmiechnął się do niej swymi niebieskimi ocz­ kami, nie wypuszczając smoczka z ust. Wyciągnął do Yancy rączkę z drobnymi palcami. Ach, ten uśmiech, tak podobny do uśmiechu ojca, te miękkie brązowe włoski... Kołysała Briana, rozmyślała i wspominała. Wkrótce spostrzegła, że chłopiec zamknął oczy. Wyjęła mu butelkę z ust, przełożyła go przez ramię i klepnęła lekko w plecki. Potem wstała i zaczęła przechadzać się po pokoju z dzieckiem na rękach. Naraz przystanęła. Wydało jej się, że z dołu dobiegł ją jakiś odgłos. Zamarła. 159

Tak... Ktoś był na dole. Ktoś szperał w dawnym gabinecie Justina Carlyle'a. Zawahała się. Serce zaczęło jej bić szybciej. Próbowała tłumaczyć sobie, że to zapewne Jacąues, jednak takie wyjaśnienie zagadkowych hałasów było mało prawdopodobne. Gabinet kompletnie nie interesował Jacquesa. Czy powinna wobec tego zejść na parter? Nie, stanowczo nie! Samantha wysłałaby ją z Brianem na drugi koniec świata, gdyby tylko powzięła najmniejsze podejrzenie, że cokolwiek może grozić dziecku. A Yancy nie chciała opusz­ czać wyspy. To na pewno tylko Adam, uspokajała się. Spędził przecież w gabinecie cały dzień, przeglądając książ­ ki, mapy i dokumenty. No tak, ale z drugiej strony słyszała wyraźnie, i to znacznie wcześniej, jak Adam w pośpiechu opuszcza gabinet. A potem Jem szybko ruszył jego śladem. Czyżby Adam wrócił teraz, w środku nocy? A jeśli to nie on? Co powinna zrobić? Na szczęście jej niezdecydowanie wybawiło ją z opresji. Po kilku chwilach usłyszała bowiem trzask, po którym zorientowała się, że przybysz opuścił gabinet i wyszedł przez salon na ganek. Zgasiła lampkę nocną, która rozjaśniała mrok panujący w pokoju. W kompletnej ciemności pode­ szła do okna i płasko przywarła do ściany. Spojrzała w dół, na trawnik, przez który szło się do przystani. Był pusty... Nie! Dostrzegła postać! Chciała przyjrzeć jej się bliżej, lecz w tej samej 160

chwili chmura zasłoniła księżyc i tajemnicza postać stała się niemal niewidoczna. Światło rzucane przez latarnie było zbyt słabe, by mogła dostrzec coś więcej niż pogrążoną w mroku sylwetkę. Człowiek był wysoki... Stał ubrany w coś ciem­ nego... Tylko tyle mogła o nim powiedzieć. Drżąc ze zdenerwowania, odłożyła dziecko do kołyski. Potem sprawdziła zamek. Drzwi były za­ mknięte. Porządnie zamknięte. Na wszelki wypadek przystawiła do drzwi krzesło i dopiero wtedy po­ stanowiła się położyć. Bez względu na to, kogo widziałam, dziś już nie wróci, próbowała myśleć trzeźwo i spokojnie. Ale zasnąć jej się nie udało. Nagle nabrała pewności, że ani Justin Carlyle, ani Hank Jennings nie zginęli przez złośliwość natury lub nieszczęśliwy wypadek. Obu zamordowano. A teraz morderca wrócił na wyspę i poluje na kolejną ofiarę! Samantha znajdowała się w dziwnym, lecz przy­ jemnym stanie na granicy snu i jawy. W tym to stanie nachodziły ją często miłe, owiane mgłą wspo­ mnienia. Takie jak to... Dzień był piękny. Słońce stało wysoko i grzało z całej siły. Od morza powiewała leciutka bryza, dzięki czemu letni upał wydawał się całkiem znoś­ ny. Cały czas od rana byli tylko we troje na „Sloop Bee". Ojciec siedział na pokładzie i czytał jedno ze swoich „źródeł", a ona nurkowała z Adamem. Było 161

. cudownie... Adam wypatrzył pod wodą i pokazał jej olbrzymią mantę. Postanowiła się zaprzyjaźnić z tym stworzeniem i urządzić sobie darmową prze­ jażdżkę za jej płetwą. Manta zachowała się uprzej­ mie, pozwoliła się chwycić i ciągnęła teraz swą pasażerkę, rytmicznymi ruchami płetw szybko po­ suwając się do przodu. Wkrótce przyłączył się do nich Adam. Na twarzy miał maskę, ale widziała, że się śmieje. Bo i było z czego się cieszyć... To zejście pod wodę udało im się wyjątkowo. Byli wtedy w pobliżu Schodów, a morze urządziło na ich cześć prawdziwą paradę powitalną. Dyskretnie przemknęła obok nich barakuda, na południowy zachód od Schodów buszowa­ ły między rafami błazenki, szpadelki i jaskrawożółte cyruliki. Ryby mieniły się kolorami, ukwiały falowały dostojnie, a cały ocean tętnił życiem... Wszystko to oglądała razem z Adamem. Dzieliła z nim cudowne widoki i wielką miłość do podwod­ nego świata. Potem, na pokładzie „Sloop Bee", opowiedziała o tym ojcu, który uśmiechnął się wesoło, widząc jej entuzjazm. Justin, w przypływie dobrego humoru, zaczął jej nawet tłumaczyć, nad czym pracuje, ale nie słuchała go zbyt uważnie. Po prostu przyglądała się, jak jej ojciec z Ada­ mem znakomicie znajdują wspólny język. Widziała niekłamane zainteresowanie, z jakim Adam słuchał opowieści ojca. Jego ożywione spojrzenie, skupioną twarz... I uśmiech, dołeczki, które robiły mu się wokół kącików ust. Cieszyła się, widząc, jak mię­ dzy nim a Justinem, dwoma mężczyznami jej życia, zawiązuje się przyjaźń. Wtedy jeszcze jeden z nich 162

nie zdawał sobie sprawy z tego, ile dla niej znaczy. Dopiero później... Biegli po plaży na Drop Island. Miała pod stopa­ mi czyściutki piasek, zachodzące słońce barwiło wszystko purpurą. Wcześniej ochlapała Adama wo­ dą, bo nie dość uważnie słuchał tego, co mówiła. Chciał się zrewanżować, lecz ona zaczęła uciekać. Była gibka, zwinna, wysportowana. Myślała, że nie zdoła jej dogonić. Wydawało jej się tak, póki jej nie złapał. Póki nie upadli razem na piach. Póki nie spojrzała mu w oczy i nie poczuła jego gładkiej, nagrzanej słońcem skóry, siły mięśni. Nie skosztowała jego warg, soli, morza... Każda młoda dziewczyna wyobraża sobie w ma­ rzeniach, jak to będzie, kiedy pierwszy raz przyjdzie jej kochać się z mężczyzną. Czasem próbuje to sobie zaplanować. Ale wszelkie wyobrażenia Samanthy nie mogły równać się z tym, co zdarzyło się wtedy. Wprawdzie była lekko speszona, wprawdzie w decydujących chwilach zabrakło jej słów, instyn­ ktownie wiedziała jednak, co robić. Adam miał doświadczenie, a ona była w nim bardzo zakochana. Niebo poprzecinane czerwonymi pasami wisiało nad nimi jak baldachim, a rozgrzany piasek był wspaniałym łożem. Boże... Jeszcze teraz czuła do­ tyk jego gorących warg na swym ciele, pamiętała, jak oszałamiał ją delikatnymi, prawie niewyczuwal­ nymi pocałunkami, jak wyrwał z niej okrzyk prag­ nienia, tęsknoty za pieszczotą... I zaraz potem na­ stępny okrzyk, gdy znalazł jej czuły punkt i skupił na nim swoją uwagę. 163

Adam uwodził ją, rozbudzał, drażnił jej wyob­ raźnię. Jeszcze zanim się w niej znalazł, już była na wpół przytomna z pragnienia i z rozkoszy. A póź­ niej, jeśli nawet czuła jakiś ból, to bardzo, bardzo krótko. Pozostało jej za to wspomnienie czegoś cudownego. Ciepło, wrażenie intymności, za­ chwyt... I srebrzysty blask jego oczu... Poruszyła się. Wspomnienie przywołało na jej wargi delikatny uśmiech. Adam był teraz starszy, dojrzały, być może bardziej odpowiedzialny. Z pewnością bar­ dziej doświadczony i na pewno nie mniej fascynują­ cy. A ona... ona zupełnie nie mogła się pozbierać. Do jej sypialni zaczęło się sączyć światło poran­ ka. Zamrugała powiekami. Zbudziła się, ale wciąż czuła lekkie zamroczenie, jakby zniewolenie ma­ rzeniem sennym. Raz jeszcze zamrugała. Te sreb­ rzyste oczy... Srebrzyste oczy patrzyły na nią nieruchomo. Raptownie usiadła na łóżku i podciągnęła koce pod brodę. Tuż obok, na wiktoriańskim bujanym fotelu, siedział Adam. Trzymał w ręku wielki kubek kawy i przenikał ją wzrokiem. Zacisnęła zęby ze złości. Miała nadzieję, że nie powiedziała przez sen nic kompromitującego. - Adam! Co robisz w mojej sypialni? Wzruszył ramionami i podał jej kawę. Zlek­ ceważyła ten gest i w dalszym ciągu wpatrywała się w niego ze złością. - Odsuń ode mnie ten kubek, bo wyleję ci wszystko na głowę! - Oho, wciąż wrogo usposobiona, jak rozumiem 164

- powiedział, niezbyt przejęty jej groźbą. - Nie przypuszczałem, że tak bardzo się zmieniłaś. No, napij się kawy. Zwykle potem łagodniejesz. - Co tutaj robisz? - Jem zaproponował, żebym cię zbudził. Kawa pachniała wybornie. I wyglądała bardzo obiecująco, była czarna i parowała kusząco. Kiedyś przyzwyczaiła się do takiej kawy przyrządzanej przez Adama i do dzisiaj bardzo ją lubiła. Tym razem jednak postanowiła, że nie ulegnie pokusie. - Skoro miałeś mnie zbudzić, to czemu siedzia­ łeś i wlepiałeś we mnie gały? - O rany, bierz tę przeklętą kawę. Wzięła dc ręki kubek. Bądź co bądź, to tylko kawa. Nic zobowiązującego. Upiła parę łyków. Była znakomita, zgodnie z oczekiwaniami - gorąca, aromatyczna... Samantha uznała, że parzeniem mu­ siał zająć się Adam. Jem nie potrafił nawet przy­ zwoicie zagotować wody. - Dlaczego mnie nie zbudziłeś? - spytała ponow­ nie, już nieco spokojniej. - Bo uśmiechałaś się przez sen. Nie chciałem płoszyć przyjemnych wizji. - I dlatego postanowiłeś zabawić się w pod­ glądacza. Na wargach zaigrał mu kpiący półuśmiech. - Czekałem, żeby sprawdzić, czy będziesz szep­ tać moje imię. - Po tylu latach? Ech, Adamie, straszny z ciebie marzyciel. - W każdym razie bez względu na to, do kogo się tak uśmiechałaś, to przez niego zaspałaś. Już ósma. 165

- Ósma?! - Spojrzała na zegarek. Niestety, Adam mówił prawdę. Natychmiast z powrotem wepchnęła mu w ręce kubek z kawą i zeskoczyła na podłogę, oczywiście po przeciwległej stronie łóżka, byle dalej od Ada­ ma. Popędziła do łazienki i dobrze, zamknęła za sobą drzwi, ostentacyjnie trzaskając zasuwką. Szybko obmyła twarz chłodną wodą i spojrzała w lustro. Boże, przedstawiała wyjątkowo żałosny widok. Włosy sterczały jej na wszystkie strony, niektóre nawet stały na sztorc. Do tego ten strój... Z pewnoś­ cią lepiej byłoby, gdyby Adam zastał ją śpiącą w czymś bardziej efektownym. Miała w końcu kilka ładnych koszul nocnych z jedwabiu i atlasu. Najbar­ dziej jednak lubiła spać w obszernych bawełnianych koszulkach. Ta akurat była zupełnie beznadziejna. Wielka, rozciągnięta, ozdobiona jakimś wyblakłym bohomazem. Samantha ściągnęła ją z siebie ze złością i wsko­ czyła pod prysznic. Miała nadzieję, że strumień wody otrzeźwi ją dostatecznie. Wyszedłszy po dwóch minutach spod prysznica, owinęła się wiel­ kim, włochatym ręcznikiem kąpielowym. Nagle dotarło do niej, że popełniła fatalną nieroztropność. Tak się śpieszyła do łazienki, że niczego ze sobą nie wzięła! Musiała teraz wrócić do sypialni owinięta ręcznikiem, żeby znaleźć jakieś ubranie. A niech tam, pomyślała. Co ją obchodzi Adam? To już zamierzchła historia. Szkoda tylko, że nie zastał jej w bardziej efektownym stanie. Pożałował­ by wtedy, że ją rzucił. Tego, zdaje się, oczekuje 166

większość kobiet po swych byłych kochankach. Szczególnie jeśli ci nie stracili ani trochę ze swego czaru. Zanim wyszła z łazienki, poprawiła jeszcze udrapowanie ręcznika. Owszem, chciała wydać się Ada­ mowi pociągająca, ale niewątpliwie umarłaby na miejscu, gdyby okrycie się z niej przypadkiem zsunęło. Gdy zamierzała już nacisnąć klamkę, by otwo­ rzyć drzwi, zorientowała się, że Adam czeka na nią tuż za progiem. Po drugiej stronie usłyszała jego cichy, głęboki głos, jak zwykle prowokujący: - Sam? - Jeszcze tam jesteś? Wynoś się z mojej sypialni! - O, jak się złościsz... - Spływaj. - Tak? A właśnie miałem ci powiedzieć coś więcej. - O czym? - Wiesz, kim naprawdę jest ten twój kochaś, prawda? - Kto? - spytała, otwierając drzwi na oścież. Srebrzyste oczy zmierzyły ją od stóp do głów. - Santino. - Kto? - powtórzyła, całkiem zdezorientowana. - Jim Santino - odparł z westchnieniem. - Ten facet z długimi włosami. Założyła ramiona na piersi. Łatwiej było w ten sposób utrzymać ręcznik i nie pozwolić, by się zsunął. - Więc jak? Wciąż chcesz, żebym się wyniósł? - spytał Adam. 167

Uśmiechnął się, widząc niezdecydowanie malu­ jące się na jej twarzy. Chciała zostać sama, to prawda. Ale chciała też wiedzieć więcej na temat swoich gości. Rozwiać podejrzenia albo przekonać się, kto naprawdę jest niebezpieczny. - Mów - rzuciła krótko. - A jeśli teraz stąd wyjdziesz... / Znów uśmiechnął się bezczelnie. - To co? - To pożałujesz - obiecała. Zupełnie jakby prosiła go o coś przeciwnego, Adam odwrócił się i zaczął oddalać korytarzem w stronę kuchni. - Adam! Wracaj! - zawołała za nim. - Bo popamiętasz, zobaczysz! - zagroziła. Szedł dalej, nie odwracając się nawet za siebie. - Adam, żarty sobie robisz!? Zobaczysz, wy­ rzucę cię z wyspy! - krzyknęła. Nie odpowiedział. Był już prawie na progu kuch­ ni i szedł dalej. Złość wzięła górę nad rozsądkiem. Samantha pobiegła w ślad za nim, ale że była na bosaka, poślizgnęła się i poleciała prosto na jego plecy. Zaczęła wściekle okładać go pięściami. - Słyszałeś? Mówiłam poważnie! Doigrasz się! Urwała, gdy zauważyła, że gubi ręcznik. Prze­ stała tłuc Adama w ostatniej chwili, by złapać opadającą płachtę i zasłonić się nią z przodu. Poślad­ ki miała całkiem odkryte, ale przynajmniej udało jej się zakryć piersi. Jem, który był w kuchni, na ich widok znierucho­ miał z filiżanką kawy przy ustach. W zdumieniu 168

uniósł brwi. Adam natomiast odwrócił się w końcu łaskawie i powiedział, obdarzając Samanthę nie­ winnym uśmiechem: - No, jeśli naprawdę chcesz porozmawiać... - Już nie chcę! - Dumnie podniosła głowę. - Obaj możecie się wypchać trocinami! Energicznie owinęła się ręcznikiem. Potem obró­ ciła się na pięcie i szybkim krokiem ruszyła z po­ wrotem w stronę sypialni, snując w myślach plany najokrutniejszej zemsty znanej rodzajowi ludzkie­ mu. Było to odejście pełne godności, a w każ­ dym razie takjej się zdawało. Niestety, za plecami usłyszała donośny śmiech na dwa głosy. A niech to! Zawróciła do kuchni. Obaj drgnęli, zaskoczeni. Jem nawet rozlał kawę. - Dobra, Adam. Rozumiem, że chciałeś mnie upokorzyć. Gratulacje... A teraz mów, kim jest ten Jim Santino?

ROZDZIAŁ ÓSMY

Adam popatrzył na Jema. - Zdaje się, że ona chce nam coś powiedzieć. - Mnie też się tak zdaje. - Ale nadal grozi, że mnie stąd wyrzuci. - Takie są kobiety - wyjaśnił Jem. - Zaraz wyrzucę was obu, i to prosto do morza - ostrzegła Samantha. - Czy musicie zachowywać się jak dzieci? Zwłaszcza ty, Adamie... Przekony­ wałeś mnie, że sprawa jest poważna, że grozi mi niebezpieczeństwo, że powinnam bardzo uważać, a teraz zachowujesz się tak, jakbyś bawił się ze mną w ciuciubabkę. Na przykład wczoraj... Było wiele okazji, ot, choćby w gabinecie ojca. Mogłeś wyjaś­ nić mi, o co naprawdę w tym wszystkim chodzi, a nie... - Nie zadawałaś żadnych pytań - przerwał jej. - Od początku zresztą nie jesteś zbyt zaintereso­ wana tą sprawą. Cały czas dajesz mi odczuć, że robisz wielką łaskę, pozwalając powiedzieć sobie to i owo. 170

Zaklęła pod nosem. - I co z tego? Chcesz mi powiedzieć czy nie? - Powiem ci teraz. - Ale wczoraj też mogłeś... - Tak - znowu jej przerwał - a ty mogłaś powiedzieć nam, że wychodzisz z głównego pawi­ lonu i idziesz do siebie. Nie musiałbym biegać za tobą jak głupi. - Zgoda. Masz rację. A teraz mów. Pochwycił jej zdecydowane spojrzenie i uśmiech­ nął się niechętnie. - Twój młody przyjaciel Jim jest rodzonym synem Roberta Santino. Samantha pokręciła głową. - No i co z tego? - A Robert Santino - mówił dalej Adam - jest szefem dużego gangu. Obarcza się go odpowiedzial­ nością za dobrą setkę morderstw. Zwykle dochodzi do nich w ramach wewnętrznych porachunków zawodowych, ale jednak. Oprócz morderstw jego nazwisko łączy się z kradzieżami, napadami, hand­ lem narkotykami i prostytucją. - Nie chcę bagatelizować uczynków tego gang­ stera - powiedziała obojętnie Samantha - ale co to wszystko ma wspólnego z moją wyspą? Adam popatrzył na nią ze zdziwieniem. Czyżby rzeczywiście te informacje nie robiły na niej żad­ nego wrażenia? - Robert Santino ma podobno jedną z najwięk­ szych kolekcji szesnastowiecznych hiszpańskich klejnotów i relikwii - powiedział. - „Beldona" płynęła pod banderą angielską. 171

- Ale wiozła hiszpańskich jeńców. I hiszpański skarb. - Czy mam rozumieć, że każda z osób gosz­ czących obecnie na wyspie jest o coś podejrzana? - Mniej więcej - przyznał Adam. - Z tobą włącznie? - zainteresowała się Samantha. - Powiedziałeś mi, że zajmujesz się tutaj pewną prywatną sprawą. Przez dłuższą chwilę milczał. - No tak - przyznał w końcu. - Ja też jestem w pewnym sensie podejrzany - Masz jeszcze jakieś inne rewelacje? Wzruszył ramionami. - Niczego nie wiem na pewno, Sam. - A chciałbyś się ze mną podzielić czymś więcej? Jego srebrzyste oczy jakby zmatowiały. - Chyba jeszcze nie czas. - Wobec tego naprawdę możesz się wypchać trocinami. Odwróciła się, ale złapał ją i pociągnął z po­ wrotem. Popatrzyła na dłoń zaciśniętą na jej ramie­ niu, a potem spojrzała Adamowi w oczy. Musiała coś zrobić, żeby ją puścił. Nie lubiła być tak blisko niego. Nie rozumiała, jak to się dzieje, że po tylu latach wciąż czuje to dziwne, znajome ciepło, za każdym razem, kiedy Adam jej dotyka lub nawet kiedy tylko staje bądź przechodzi obok niej. - Przysięgam, powiem ci więcej, gdy tylko uznam, że mogę to zrobić. Wiem, to wszystko zdaje ci się niejasne, podejrzane, dziecinne, śmieszne... Ale na razie tak musi zostać. Naprawdę. Wyrwij mu się, nakazała sobie Samantha. Mimo 172

to spokojnie stała i nadal patrzyła Adamowi w oczy, próbując wyczytać coś z ich przepastnej głębi. Nie zdradzały jednak niczego. Westchnęła ciężko. - Powiedz mi więc przynajmniej jedno. Przed­ wczoraj wieczorem snułeś opowiastki w duecie z Averym Smithem. Czy on wie, że zdajesz sobie sprawę z jego kamuflażu, z tego, że naprawdę jest kim innym? - Niewątpliwie tak. - Jesteś tego pewien? Skinął głową. - Znaliśmy się wcześniej. Pamięta mnie. Obser­ wowałem, jak zareagował, kiedy zobaczył mnie po raz pierwszy na wyspie. - Czy próbował ci wyjaśnić swoją rolę? Powie­ dzieć, po co udaje? - Jeszcze nie. - A może on się ciebie boi? - Dlaczego miałby się bać? Poznaliśmy się, kiedy byłem gliną. Był wtedy porządnym facetem, nie miał nic na sumieniu, przynajmniej w świetle prawa był czysty. Nie ma powodu, żeby sądzić, że o coś go podejrzewam. - A to, że jest tutaj pod fałszywym nazwiskiem? - Czy to od razu ma znaczyć, że knuje coś paskudnego? - Nie wiem. Ale to ty zwróciłeś mi uwagę, że nie jest tym, za kogo się podaje. - Tak, bo to może okazać się ważne. - Chociaż niekoniecznie musi knuć coś paskud­ nego, to jednak nie należy tego wykluczyć, tak? 173

- Właśnie. - No dobrze, ale jeśli jednak zamierza zrobić coś niezgodnego z prawem, to czy nie powinien się ciebie bać, skoro wiesz, że nie nazywa się Smith? Adam wzruszył ramionami. Wciąż trzymał ją za ramię, a ona wciąż stała nieruchomo, jakby bała się ruszyć. - Może - powiedział. - Na razie jednak muszę myśleć tak: James Jay Astin jest bardzo bogatym człowiekiem. Zawsze ktoś go szuka i chce z nim robić interesy. Taki człowiek może mieć ochotę na chwilę świętego spokoju. A Wyspę Świecącego Morza reklamuje się jako bardzo ustronne i spokoj­ ne miejsce. Samantha uznała, że nawet jeśli wyjaśnienie to nie jest prawdziwe, to w każdym razie logiczne. Chciała zresztą Adamowi wierzyć. Czy nie dlate­ go, pomyślała, że ów dotyk jego dłoni, który wciąż czuła na swym ramieniu, był tak przyjem­ ny, tak ciepły, tak bardzo dający poczucie bez­ pieczeństwa? Nieważne. Tak czy inaczej, czas teraz na godny odwrót. Nie będzie przecież tak stać obok niego w nieskończoność. Wyrwała ramię z uścisku Ada­ ma i schroniła się w sypialni, gdzie szybko ubrała się w niebieski jednoczęściowy kostium kąpielowy, szorty frotte, dopasowaną do tego bluzkę i płócien­ ne tenisówki na grubej podeszwie. Gdy wróciła do kuchni, obaj mężczyźni wciąż tam byli. - Idziemy na śniadanie? - zaproponował Jem. Spojrzała na niego w milczeniu, kiwnęła głową 174

i nie czekając na nich, wyszła pierwsza. Po chwili Adam i Jem ruszyli za nią. Przyspieszyła kroku, jakby liczyła na to, że ich zgubi. Głupia myśl. Przecież byli na wyspie. W miejscu, z którego naprawdę nie ma ucieczki. Wszyscy goście od dawna byli już w jadalni. Z wyjątkiem pana Jaya Astina vel Avery'ego Smi­ tha, który - ubrany w dżinsową koszulę i luźne spodnie - czytał jakieś czasopismo, spokojnie popi­ jając kawę, pozostali sprawiali wrażenie gotowych do podmorskiej wyprawy. O dziwo, nawet Jerry North miała pod płaszczem kąpielowym kostium, a w każdym razie tak to wyglądało. - Nurkujesz? - spytała zdziwiona Samantha. - Popatrzę z pokładu na wasze bąbelki - od­ powiedziała Jerry z nikłym, dziwnie niepewnym uśmiechem. - Jem się ucieszy, że będzie miał towarzystwo, kiedy zostanie sam na pokładzie. - Mam nadzieję - odparła Jerry. Samantha przysunęła się do stołu, sięgnęła po kawę i bułeczkę. Nagle usłyszała hałas. Okazało się, że Brian, który do tej pory był w kuchni pod opieką Yancy, zmylił jej czujność i wpełzł do jadalni tak szybko, jak tylko pozwalały mu na to małe rączki i nóżki. Przy nodze Samanthy zrobił przystanek i popat­ rzył do góry, przesyłając jej szeroki, bezzębny uśmiech. Samantha schyliła się i poderwała dziecko z ziemi. Uściskała Briana ze śmiechem. - Chcesz bułeczkę, co, maluchu? - Połaskotała 175

go po karku, poczuła świeży, słodkawy zapach tal­ ku dla dzieci, spojrzała z miłością w ufne, niebies­ kie oczy. Brian wyciągnął rękę w stronę stołu zjedzeniem. Samantha- odłamała kawałek swojej bułki i podała mu akurat w chwili, gdy nadeszła Yancy. - Posadziłam tego łobuziaka na sekundę obok wysokiego krzesła, patrzę, a jego już nie ma! - po­ wiedziała ze śmiechem. - On chce z nami nurkować! - skomentował Brad. - Obawiam się, że miisi jeszcze parę lat po­ czekać - odparła Yancy. Wydawała się zakłopota­ na, wyraźnie chciała jak najszybciej usunąć dziecko z pola widzenia. - Daj, Sam, zabiorę go do siebie. Ty jedz i nie przeszkadzaj sobie, niedługo wy­ pływacie... - Zniżyła głos i szepnęła Samancie na ucho: - Muszę z tobą porozmawiać. Zajrzyj do spiżarni na minutę, jak tylko będziesz miała okazję. Samantha zaniepokoiła się tą nagłą prośbą. Od­ dając dziecko Yancy, rozejrzała się wokół niespo­ kojnie, ale dyskretnie. Kątem oka dostrzegła Ada­ ma. Zachowywał się dość dziwnie - stał niecałe dwa metry od niej i nie poruszał się, jakby dosłownie wrósł w ziemię. Czyżby słyszał ostatnie zdanie Yancy? Czy za­ mierzał podsłuchać ich rozmowę? Wnet jednak uświadomiła sobie, że Adam nie patrzy na nią, tylko na dziecko. Wpatruje się w nie z wielką uwagą, zupełnie jakby był świadkiem niewytłumaczalnego zjawiska. Bardzo pobladł, a właściwie zrobił się zielonkawy na twarzy. 176

- Adam? Jakby się otrząsnął. Odwrócił się do stołu i nalał sobie filiżankę kawy. Ręce jednak lekko mu drżały. Samantha podeszła do niego od tyłu. - Wiem, co chcesz mi powiedzieć - szepnęła, nachylając się nad nim. - To dziecko wcale nie jest dzieckiem. W rzeczywistości jest multimilionerem kolekcjonującym stare dokumenty, który... Odwrócił się do niej raptownie. Zaskoczona gwałtownością tego ruchu, cofnęła się o krok, ale on zdążył schwycić ją za łokieć. - Puść mnie. Urządzasz scenę - syknęła. - Co to za dziecko? W jakim jest wieku? - Sześć miesięcy... Puśćże mnie wreszcie! Zła­ miesz mi rękę. Poruszył ustami i chyba zamierzał coś powie­ dzieć. Po chwili wszakże puścił ją bez słowa, jak­ by nagle jej łokieć zaczął parzyć, i odszedł na dru­ gi koniec jadalni, gdzie rozmawiali z ożywieniem Sukee i Jim Santino. Samantha tymczasem po­ śpiesznie przeniosła się do spiżarni. Yancy już na nią czekała. - Wczoraj w nocy ktoś zakradł się do pawilonu - powiedziała bez ogródek. - Co takiego? - Słyszałam kogoś w gabinecie twego ojca. - Czyżby Adam? Yancy pokręciła głową. - Nie sądzę. - Boże, Yancy, powinnam była zadzwonić na policję, kiedy to wszystko się zaczęło. - Spokojnie, Sam. Nam nic nie groziło. Nikt nie 177

próbował się zbliżyć ani do mnie, ani do dziecka. Nawet nie wiedziałabym, że ktoś tam jest, gdyby Brian nie zbudził się i nie zaczął płakać. Otworzy­ łam butlę, zaczęłam go karmić i właśnie wtedy usłyszałam na dole jakieś dziwne szmery. Potem wyjrzałam przez okno i zobaczyłam, że ktoś wy­ chodzi z domu. To wszystko. A więc z pewnością tutaj nie chodzi o dziecko... Gdybyś zawiadomiła policję, niczego by to nie zmieniło. Adam ma rację. Jeśli nie chcesz zwinąć interesu i zamknąć wyspy na kłódkę, to musimy sami się dowiedzieć, co tutaj się dzieje. - Ale gdyby coś się stało Brianowi... - Dziecko jest ze mną! Nic mu nie grozi. Mnie też nie. Ja niczego nie wiem o tej przeklętej „Beldonie", nurkować prawie nie umiem. Nikomu do niczego się nie przydam. To ty znalazłaś się w kło­ potach, Sam, o ciebie się boję. Musisz być ostrożna. Naprawdę ostrożna. Proszę... - Będę. Obiecuję. Ale nie chcę, żebyś zostawała sama, bez opieki. Ani ty, ani dziecko. - Przecież Jacąues był w domu. Gdybym na­ prawdę się bała, zawołałabym go. - E, tam... Na pewno całą noc głośno chrapał. Jacąues znakomicie się sprawdzał jako szef kuchni, był niekonfliktowym, pogodnym człowie­ kiem, ale poza tym trudno było na niego liczyć. Gdyby nawet zapadał się dom, Jacąues na pewno śniłby spokojnie o pysznym suflecie na następny dzień. - Nic mi nie grozi - powtórzyła żarliwie i z prze­ konaniem Yancy. 178

- Nie możemy być niczego pewne. Naprawdę wolałabym, żebyś jak najkrócej była sama. - OK. Od jutra przez weekend będzie tu Matthew. Może spać w pokoju obok mojego. - Tak byłoby lepiej. A dzisiaj... - Wymyślimy coś potem, jak wrócisz. Boże, jak zwykle się o ciebie boję... Pamiętaj, żeby nie przy­ szło ci do głowy nurkować bez partnera. Ani minu­ ty! Co ja mówię?! Ani sekundy! - Bez obaw. Ja do tego nie dopuszczę - zapewnił je nagle dźwięczny głos. Samantha obróciła się. Adam. Znów pojawił się w najmniej spodziewa­ nym momencie. Musiał pójść za nią. Stał nieco z tyłu, na progu i słyszał każde słowo. I wciąż wydawał się zły. Spojrzała na niego gniewnie, ręce założyła na piersi. - Popatrz, popatrz, Yancy. Dopiero co wrócił i już wszystkich chce ustawiać. To chyba nie jest w porządku, co? Yancy popatrzyła na Adama nad ramieniem przyjaciółki. - Tym razem on ma rację, Sam. Powinnaś go posłuchać. - Naprawdę? Niby dlaczego? Wiesz, co mi po­ wiedział? Że ma tutaj do załatwienia pewną prywat­ ną sprawę. Dlaczego miałabym mu ufać bardziej niż komukolwiek innemu? - Sam, Adam był policjantem... - Ale już nie jest. - Sam... 179

- No dobrze. Zamknijmy ten temat. Dzięki za ostrzeżenie, Yancy. Muszę się teraz zająć moimi nurkami. Samantha odwróciła się i chciała wyjść. Nie­ stety nie udało jej się wyminąć Adama. Powinna była zresztą przewidzieć, że tak będzie. Zrobił krok, zastąpił jej drogę i mocno chwycił jej ra­ miona. - Możesz sobie być zgryźliwą, złośliwą babą, jeśli tak ci się podoba, ale ja i tak nie pozwolę, żeby coś ci się stało, bo tyle jestem winien twojemu ojcu. Stanowczo nie pozwolę, żeby coś ci się stało, rozumiesz? - O, coś nowego! Jeśli masz dług wobec mojego ojca, to długo się zabierałeś do spłacania. - Wyjaśniłem ci już, dlaczego. - Kiepskie było to wyjaśnienie - szepnęła, ze wszystkich sił próbując powstrzymać złość i łzy, które niespodziewanie zaczęły cisnąć się do jej oczu. - Bardzo kiepskie. Przepchnęła się obok niego i wróciła do wypeł­ nionego gośćmi saloniku. Na szczęście zajęci byli ożywioną rozmową, więc nie zwrócili uwagi na jej wzburzenie. Nalała sobie jeszcze jedną filiżankę kawy, po czym zmusiła usta, by ułożyły się w uprzejmy, zawodowy uśmiech, i powiedziała głośno do zebranych: - Proszę państwa, ja idę już na przystań. Tych, którzy chcą płynąć, informuję, że postaramy się wyjść w morze za dwadzieścia minut. Podniósł się gwar i goście zaczęli opuszczać jadalnię. Samantha zrobiła to również. Po drodze na 180

przystań zorientowała się, że podąża za nią Adam. Przystanęła i pozwoliła się dogonić. - Nic z tego nie będzie - powiedziała. - Z czego? - Z twojej nieustannej opieki. - Tak? Co więc zamierzasz? Otworzyła usta, chcąc odpowiedzieć, że sam powinien wiedzieć, gdzie jego miejsce, a jeśli tego nie wie, to ona może go oświecić, że owszem, wszędzie, tylko nie tu, obok niej, ale w tej samej chwili pomyślała, że przecież jest dokładnie od­ wrotnie. Trudno to było przyznać, lecz naprawdę groziło jej niebezpieczeństwo i jak na razie Adam był, niestety, jedyną osobą, która zdawała sobie z tego sprawę i która była gotowa jej pomóc, niezależnie od tego, jak bardzo irytująca była dla niej ta osoba. Gdyby Samantha zrezygnowała z wyjaśnienia tego, co dzieje się na wyspie, zaryzykowałaby swoje życie i źródło utrzymania, by nie wspomnieć o Jemie, Yancy, Jacąuesie, Brianie, a także innych osobach. Pomoc Adama wcale jej nie cieszyła, ale jak na razie lepszego wyjścia nie miała. - Jesteś skończonym łotrem, nienawidzę cię, wiesz? - To samo powiedziałaś mi w dniu, w którym zażądałaś, abym opuścił wyspę. - Nie zmieniłam zdania ani na jotę. - To ja też ci coś powiem. Nadal jesteś rozkap­ ryszonym bachorem. - Naprawdę? A myślałam, że zgryźliwą, złoś­ liwą babą. 181

- Powiedzmy, że jesteś kobietą zmiennych na­ strojów. Miała ochotę go uderzyć. Boże, nie poznawała samej siebie. Od trzech dni doznawała huśtawki nastrojów. To ogarniała ją nostalgia i melancholia, to wstrząsały nią wybuchy złości, jakie nigdy wcześ­ niej jej się nie zdarzały. Krzyczała, używała moc­ nych słów, czasem była nawet bliska łez... Dopraw­ dy, zachowanie godne osoby niezrównoważonej, a nie dorosłej kobiety, która powinna panować nad swoimi uczuciami. Czyżby urazy, które wciąż tkwiły w jej duszy, były aż tak silne? Czy tak mało było trzeba, żeby znów dały o sobie znać? Nie powinno tak być. Przecież od ich rozstania minęło prawie pięć lat. Nie powinna się już na niego wściekać. Pięć lat... Ach, jaka była wtedy okrutnie naiwna! Adam wydawał jej się kimś nadzwyczajnym. Taki wysoki, przystojny mężczyzna, na dodatek świetnie znający ocean. Szlachetny typ. Tatuś był policjantem, a on chciał iść w jego ślady. Dzięki obyciu z wodą został gliną całkiem innego rodzaju. No i prawie natychmiast zaprzyjaź­ nił się z jej ojcem. A wobec niej bardzo się starał zachować dystans. Postępować jak odpowiedzialny mężczyzna i jak profesjonalista. Przyznawała teraz przed sobą, że sama postano­ wiła go uwieść, ale to niczego nie zmieniało w jej ocenie tego związku. Łudziła się wtedy, że jeśli go zdobędzie, to uda jej się go zatrzymać. Nigdy niczego nie pragnęła tak ślepo i wbrew wszyst182

kiemu. Robiła więc to, co podpowiadała jej dziew­ częca wyobraźnia. Tak, w istocie były to szczenięce zaloty - Samantha snuła intrygi, zachowywała się prowokująco, wszczynała sprzeczki, kpiła... Starała się mu dopiec, jak tylko umiała. Była z nim w stanie nieustannej wojny. Jeśli interesował się zatopionym statkiem, wykpiwała jego wiedzę na ten temat. Kiedy twierdził, że nurkom w zasadzie nie grozi atak rekina, przywoływała zdarzenia świad­ czące o czymś wręcz przeciwnym. A Adam pozwa­ lał się wciągać w spór. Ilekroć go mijała, zawsze prowokująco ocierała się o niego. Z wolna wyczerpywała jego cierpliwość. Zmięk­ czała opór. Bez względu jednak na to, czy akurat kruszyli kopie, czy ogłaszali rozejm, Adam chętnie z nią rozmawiał. Wieczorami opowiadał jej przy komin­ ku o swej pracy, o łobuzach sprowadzających dzieciaki na złą drogę, o smarkaterii z dzielnic nędzy, która nie wiadomo w jaki sposób umiała odróżnić zło od dobra, choćby nawet nie widziała w życiu niczego oprócz zła... Imponował jej, to niewątpliwe. Przypłynął na wyspę incognito, ale podobnie jak Justin Carlyle, Samantha szybko dowiedziała się, z kim ma do czynienia. Mimo to Adama otaczała aura tajemniczości, niebezpieczeństwa, której Sa­ mantha nie potrafiła się oprzeć. Spędzali razem mnóstwo czasu. Na świeżym po­ wietrzu, pływając na „Sloop Bee", przy kominku. No i w łóżku, ale to potem. 183

Rozmawiali, śmiali się, sprzeczali. Kochali się. Ile razy? Ile razy się kochali przez te kilka miesięcy? Trzydzieści? Czterdzieści? Pięćdziesiąt? Wystarczająco dużo, żeby dobrze zapamiętała te chwile, żeby nie mogła o nich zapomnieć, mimo iż teraz bardzo tego chciała. Bo po co miała trzymać tamto w pamięci, skoro nie dalej jak przed chwilą Adam nazwał ją zgryźliwą babą i rozkapryszonym bachorem? - Niech ci będzie - burknęła do niego, zacis­ kając dłonie w pięści. - Możesz za mną łazić do końca świata, jeśli masz na to ochotę, ale ostrzegam cię, nie właź mi w drogę. Nie odpowiedział, więc ruszyła dalej. On również. Raźno wmaszerowała na pomost i po chwili wskoczyła na pokład „Sloop Bee". Dzień zapowia­ dał się wyjątkowo upalnie. Już o tej porze słońce solidnie prażyło, ściągnęła więc bluzkę i szorty, pozostając w samym tylko kostiumie. Machinalnie zaczęła sprawdzać wyposażenie, chociaż Jem przygotowywał je tak sumiennie, że właściwie nie było to potrzebne. Wszystkie butle były napełnione powietrzem i ułożone w swoich przegródkach, w lodówce stało mnóstwo wody sodowej, a także trochę piwa i wina na koktajle w drodze powrotnej. Przed nurkowaniem picie ja­ kiegokolwiek alkoholu było wykluczone. Łódź miała ponad dwanaście metrów długości i swobodnie mogła pomieścić dwudziestu nurków z wyposażeniem. Na każdego czekały po dwie 184

butle, na dwa zejścia podczas każdej wyprawy. Sprawdzając wyposażenie, Samantha nic sobie nie robiła z tego, że Adam jest obok niej. Ignorowała go nadal, gdy usiadła, by sporządzić plan nurkowania, ale jego obecność boleśnie dawała jej się we znaki. Wiedziała, że cały czas obserwuje ją z napięciem. - Moja kolej - powiedział nagle. Podniosła wzrok. Adam przykląkł przed nią na jedno kolano i groźnie wyciągnął wskazujący palec, jakby chciał, by jego słowa brzmiały dobitniej. Rysy twarzy miał ściągnięte, oczy błyszczące i stanow­ cze, głos zdecydowany i twardy. - Teraz j a powiem ci, co o tobie myślę. Wyrobiłaś sobie niezachwianą opinię na mój temat, przyjęłaś to wszystko za pewnik i w ogóle nie zamierzasz mnie słuchać. Wytłumaczyć ci cokolwiek nie sposób. Raz zgadzasz się, żebym tu był, kiedy indziej obrażasz albo grozisz, że mnie wygonisz. Powiedz jasno, czego chcesz, i nie zachowuj się jak rozkapryszony bachor, dokładnie tak samo, jak wtedy, pięć lat temu. A co do tamtego... Wiem, może nie zareagowałem właściwie, ale to ty nalegałaś, żebym wynosił się z twojej wyspy, więc posłusznie się wyniosłem. Drugi raz tego błędu nie popełnię, bądź pewna. Sytuacja jest zbyt poważna. Twojego ojca prawie na pewno zamordowano, Hanka Jenningsa również. Możesz negować te fakty, jeśli tak sobie życzysz, ale ja nie mogę. Dlatego wbij sobie do głowy: przez pewien czas musisz się pogodzić z moją obecnością na wyspie i nie waż się mi przeszkadzać! Zrozumia­ łaś? Odpowiedz! 185

Zdumiona wytrzeszczyła na niego oczy. Zasko­ czyła ją ta przemowa. Zupełnie nie wiedziała, jak zareagować. - Dobra - powiedział tymczasem Adam, nie tracąc inicjatywy - a teraz, skoro przyjęłaś już do wiadomości to, co miałem do zakomunikowania, powiedz, czyje jest to dziecko? - Co?! - Czyje jest to dziecko? - A co za... - Czyje?! Dopytywał się tak natarczywie, że musiała coś odpowiedzieć. - Brian jest naturalnie synem Yancy. - Naturalnie? Yancy jest czarna, a chłopiec biały. A na dodatek... - Co na dodatek? - Nieważne. Czyje jest to dziecko?! - Adamie, popatrz na sprawę inaczej. Yancy jest Kreolką, miała przodków o różnej barwie skóry. Brian to jej syn... - I masz nadzieję, że ludzie w to uwierzą? Cofnęła się o pół kroku. - Yancy ma piękną śniadą skórę - zaczęła go przekonywać - kawa z mlekiem, więc... - Yancy jest piękna - przerwał jej zniecierp­ liwiony. - Ale nie o to chodzi. - Więc o co? - O to, kto jest ojcem tego dziecka, do licha! - No dobrze, zastanówmy się... Ty w każdym razie na pewno nie. Skoro, jak rozumiem, insynu­ ujesz, że dziecko jest moje, to zauważ, że nie 186

jesteśmy ze sobą od prawie pięciu lat. Nieźle, długa by to była ciąża... Te słowa tylko spotęgowały jego wściekłość. - Powiedz mi, czyje jest to dziecko?! - zapytał natarczywie po raz kolejny. - Yancy! - odparła zdecydowanie, wytrzymując jego spojrzenie. - Nie wierzę. Kto... - Możesz tak pytać do śmierci. - Postanowiła zakończyć tę scenę. - Guzik cię to obchodzi i nic ci do tego. Palce Adama zacisnęły się znienacka na jej kolanie. Lekko pochylony do przodu, przeszył ją rozognionym spojrzeniem. - Sam, do cholery, masz mi powiedzieć, jasne? - Adamie, do cholery, nie powiem! Zerknęła ponad jego ramieniem. Całe szczęście chodnikiem wiodącym od głównego pawilonu nad­ chodzili już pierwsi goście. - Ludzie idą, tak? - spytał. Nie odpowiedziała. Czuła jego dłonie na swych nagich kolanach. Serce biło jej jak szalone, krew napływała do policzków. Znów miała ochotę go uderzyć. Zamiast tego spróbowała jednak wstać. Zderzyła się z Adamem, poczuła jego oddech na nagich udach. Niespodzianie zakręciło jej się w głowie. Nie rozumiała, czemu kłótnie z Adamem roz­ budzają ją, choć powinny wyzwalać lodowatą obo­ jętność? - Przepraszam - bąknęła. Położył dłonie na jej talii, a ona, chcąc zachować 187

równowagę, musiała chwycić go za ramiona. Skrzy­ żowali spojrzenia. Przebiegł ją dreszcz. Nadal była wściekła, ale nagle naszła ją rozpaczliwa chęć dowiedzenia się, dlaczego wszystko zepsuli. Jak to się stało? Adam pokręcił głową z niezadowoleniem. Wi­ dząc, że chętni do nurkowania wchodzą już na pokład, pochylił się i szepnął jej do ucha: - Powiesz mi, Samantho. Przysięgam, że mi powiesz! Wyrwała się z uścisku. - Nie licz na to! - oświadczyła zapalczywie. - Nigdy!

I

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Jeny North, delikatna, jasnowłosa i piękna, pierwsza weszła na pokład „Sloop Bee". Dotarła tam akurat w chwili, gdy Samantha wyrwała się Adamowi. - Chodź, to mi pomożesz - zawołała wesoło Samantha. - Oczywiście! - zgodziła się Jeny. Miała na twarzy ciemne okulary przeciwsłonecz­ ne, więc Samantha nie widziała jej oczu. Zdawało jej się wszakże, że Jeny, choć uśmiechnięta, była zarazem niespokojna i spięta, jakby chciała być w każdym innym miejscu, tylko nie tutaj. - Chyba nie boisz się pływać po morzu? - spyta­ ła z zatroskaniem Samantha. - Coś ty! - odparła Jeny. - Ale dziękuję, że się o mnie troszczysz. Bardzo jesteś miła. - Po prostu nie chcę narażać cię na nieprzyjem­ ności. Jeśli masz być nieszczęśliwa tylko dlatego, że ktoś... - Nie przejmuj się - przerwała jej Jeny. - Wcale 189

nie jestem nieszczęśliwa. Jeśli wyglądam dziwnie, to tylko z podniecenia. Zapowiada się piękny i ekscytujący rejs... A jednak Jeny była nieszczęśliwa. Samantha nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. Zwró­ ciła uwagę, że gdy zaraz potem na pokładzie znalazł się Liam i położył dłonie na ramionach swej towa­ rzyszki, ta drgnęła nerwowo. - Nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie zoba­ czymy te słynne Schody - powiedział z entuzjaz­ mem Liam. Jim Santino wszedł na pokład i zarzucił głową, żeby odgarnąć włosy do tyłu. - No tak. Dziś mamy w planie tajemnicze Schody! - Wcale nie są tajemnicze - oznajmiła Darlene, dołączając do uczestników wyprawy. - Po prostu milion lat temu, albo coś koło tego, ktoś sobie je wykuł i wtedy dokądś prowadziły. Adam wybuchnął gromkim śmiechem, inni dys­ kretnie zachichotali. Tylko biedna Darlene się nie śmiała. Zrobiła urażoną minę. - To naprawdę jest całkiem logiczne... - Oczywiście, kochanie - zapewniła ją matka. - Dlatego właśnie wszyscy się roześmieli. - Śmieliśmy się z siebie - dodał Adam. - Bo nie starczyło nam bystrości, żeby wpaść na najprostsze rozwiązanie! Po kilku minutach grupa była w komplecie. Jem stanął przy kole sterowym, a Samantha pokazała mu plan dnia. W chwilę później wyruszyli. 190

Plan przewidywał zejście pod wodę w rejonie Schodów, a następnie trzydzieści minut nurkowa­ nia na głębokości szesnastu metrów. Jem skierował łódź na południowy zachód, Samantha tymczasem zaczęła przypominać dzieciom, jak głęboko będą mogły zejść ppd wodę i ile powietrza zużyją. Właściwie to samo powinna była zrobić z po­ zostałymi uczestnikami wyprawy. Dzieci na ogół i tak były bardziej pojętnymi uczniami niż do­ rośli, tak przynajmniej uważała Samantha. Do­ rośli za szybko dochodzili do wniosku, że mogą elastycznie traktować parametry nurkowania po­ dane w tabelach, które miały zapewnić im bez­ pieczeństwo. To dziwne, ale młodzi nurkowie wykazywali również większą ostrożność wobec sprzętu. Samantha zawsze podkreślała, jakie to ma znaczenie. Gdy zerwiemy naciąg w rakiecie tenisowej - mówiła - można narzekać na pecha i przegrać mecz, ale nie zagraża to życiu. Nie­ właściwie dobrana mieszanka powietrza w butli nie tylko sprawia kłopot, ale może okazać się zabójcza. Był też i inny powód, dla którego lepiej by zrobiła, gdyby zamiast uczyć dzieci, zajęła się którymś z dorosłych. Oto Darlene miała błyski w oczach za każdym razem, gdy tylko spojrzała na Adama, Brad zaś dorównywał jej zaintereso­ waniem. Gdy więc Samantha zagoniła młodych Walkerów do studiowania z tabel parametrów nur­ kowania, ci ochoczo wezwali na pomoc Adama, jakby nagle zapragnęli usłyszeć od niego potwier­ dzenie wszystkich pouczeń, których udzieliła im 191

Samantha. A przecież od Adama postanowiła wcześ­ niej trzymać się z daleka. - Jesteśmy prawie na miejscu - zawołał po półgodzinnym rejsie Jem. - Możecie się powoli ubierać! Samantha włożyła swój skafander do nurkowa­ nia, cienki, bo temperatura wody wokół wyspy pozostawała wysoka nawet w zimie. Była zwolen­ niczką nurkowania w skafandrze choćby dlatego, że chronił nurka przed różnymi przykrymi niespo­ dziankami. Kilka razy zdarzyło jej się na przykład wpaść na parzące meduzy i w skafandrze, i bez. Przekonała się dzięki temu, że warstwa ochronna bardzo się przydaje. Liam Hinnerman był z kolei nurkiem starej szkoły. Nie znosił wkładać skafandra, choć podczas zejść pod wodę z Samantha musiał godzić się na to ustępstwo. Kiedyś powiedział jej, że zaczął nurkować, za­ nim jeszcze powstały liczne obecnie stowarzysze­ nia, zaczęto wydawać licencje i ten rodzaj sportu stał się modny. Często lubił to powtarzać i przybie­ rać przy tym pozę nauczyciela. Teraz zachowywał się podobnie. Pogroził Sa­ mancie palcem przed nosem i powiedział: - Zapominasz, młoda damo, że tak zwane licen­ cjonowanie obowiązuje od niedawna. A ja nur­ kowałem jeszcze wtedy, gdy o ratowniczej kamizel­ ce wypornościowej nikt nie słyszał. Ech, ta książ­ kowa wiedza i komputery! Samantha z anielską cierpliwością przypomniała mu, że liczba nurków sportowych bardzo wzrosła 192

w ostatnich latach, trzeba więc było przystąpić do wydawania licencji, żeby uchronić nieodpowie­ dzialnych szaleńców przed groźbą niepotrzebnych wypadków. - Phi! - odparł Hinnerman. - Głupi ludzie po prostu nie powinni nurkować! Trudno było się sprzeczać z Liamem Hinnermanem. Kierował się swoją logiką i nie akceptował innej. Jem rzucił kotwicę i podszedł pomóc nurkom odpowiednio przygotować sprzęt. Dopinał im kami­ zelki sygnalizacyjne, sprawdzał zapięcia pasów ba­ lastowych, pomagał założyć aparaty oddechowe. Korzystając z pomocy Jema przy nakładaniu ek­ wipunku, Samantha rutynowo wygłosiła stałe for­ mułki. Zwróciła uwagę nurków na koralowce, przypo­ minając, że są to żywe istoty. Podkreśliła, żeby trzymać się swojego partnera w parze i mieć na niego oko. - Będziemy pod wodą trzydzieści minut - oznajmiła. - Życzę państwu ciekawych wrażeń i pięknego widoku na Schody. A gdyby ktoś zszedł aż do ich końca, na szesnaście metrów, to niech dobrze uważa, wracając na powierzch­ nię. Zgoda? - Łatwo mówić, że mamy pilnować się part­ nerów, ale czy ustaliliśmy, kto z kim nurkuje? - spytał Liam. - Ja z nikim - oznajmiła Jeny North, wymachu­ jąc ręką w powietrzu. - Zostaję na pokładzie, poopalam się z Jemem. 193

- Ja schodzę dzisiaj z tym krótkim. - Sukee mrugnęła do Brada. - Słowo się rzekło. - A ja z Adamem i Samanthą - powiedziała Darlene, zaniepokojona, że ktoś może zmienić de­ cyzje z poprzedniego wieczoru. - Ja mam żonę! - oświadczył Joey Emerson, uśmiechając się z zachwytem do Sue. - A ja męża! - zawtórowała mu Sue. - Co za słodkie teksty - mruknął Brad pod nosem. - Ej, mały, zachowuj się! - skarciła go Sukee. - Ojejku, nie miałem nic złego na myśli -jęknął Brad. Adam zmierzwił mu czuprynę. - Ona dobrze o tym wie. Po prostu kobieta lubi czasem podręczyć mężczyznę. - Mnie się zdaje, że jest dokładnie odwrotnie - odparła Sukee z przekonaniem i spojrzała na Adama znacząco. Wytrzymał jej spojrzenie i parsknął śmiechem. 'Strasznie to irytujące, pomyślała Sam. Czy mu­ szą gapić się tak na siebie przy innych? - Słodkie, nie słodkie, ja nurkuję z twoją mamą, synu - powiedział Lee Walker. - E tam, wy już nie jesteście słodcy - burknął Brad. - Coś takiego! - wykrzyknęła Judy. - Młody człowieku, powiedziałam ci, zachowuj się! - odezwała się znów Sukee, a Brad wyszczerzył tylko zęby w uśmiechu, wyraźnie z siebie zadowo­ lony. - Cóż, to znaczy, że jesteśmy skazani na siebie 194

- powiedział Jim Santino do Liama, który ponuro skinął głową w odpowiedzi. - Z góry wiem, że to zejście sprzed dwóch dni okaże się lepsze od dzisiej­ szego - dodał Jim szczerze. - Ale dzisiaj oglądamy Schody - sprzeciwiła się Sukee. - No, chodź, krótki, chcę obejrzeć ten wspaniały pomnik przeszłości. Kolejne pary zaczęły skakać z rufy do wody. Samantha przytrzymała maskę przy twarzy, od­ czekała, aż nurkowie dadzą jej znak, że wszystko w porządku, po czym w odpowiedniej chwili do­ łączyła do Darlene i Adama. Dziwne. Srebrne oczy Adama, spoglądające zza maski w wodnej ciszy, wydawały się bardzo wiel­ kie, a on sam wciąż sprawiał wrażenie spiętego i przyglądał jej się z taką samą złością, jaką okazy­ wał przez cały czas od śniadania, a dokładnie - odkąd Brian przymaszerował na czworakach, by zażądać kawałka kukurydzianej bułeczki. Trudno, uznała, to jego problem i jej nic do tego. Zaczęła powoli schodzić na coraz większą głębo­ kość, przez cały czas sprawdzając, czy Darlene nie ma żadnych przykrych sensacji z powodu wzrasta­ jącego ciśnienia. Jako miejsce do nurkowania okolica Schodów była wyjątkowo atrakcyjna. Koralowa rafa powoli opadała w głębinę, a tuż obok ciągnęło się pochyłe piaszczyste dno, z którego wyrastały kamienne, obrośnięte podwodną roślinnością Schody. Były bardzo potężne, każdy stopień miał prawie pół metra wysokości, a szerokość i długość wynosiła mniej więcej metr dwadzieścia. 195

Spływając wzdłuż nich w dół, minęli ławicę pasiastych seriol, tuzin pięknych żółtych cyrulików i jedną okazałą garupę, ponad dwieście kilo żywej wagi. Natknęli się też na ciekawską barakudę. Darlene wzdrygnęła się na widok zębatego roz­ bójnika morskiego. Z pomocą ruszył ku niej Adam, musiał jednak po drodze przepłynąć tuż obok Sam, otrzeć się o nią, dotknąć... Przez ciało Samanthy znów przebiegł znajomy, rozkoszny dreszcz. Adam widocznie zauważył jej reakcję, bo na chwilę znieruchomiał. Ona też prze­ stała się poruszać i przez moment pozwoliła nieść podmorskim prądom. Musiała skupić całą uwagę, żeby nie zapomnieć o oddychaniu. Wydało jej się to śmieszne. Odkąd Adam dowiedział się o istnieniu Briana, zaczął się zachowywać jeszcze dziwniej niż do tej pory. Dlaczego? Jakie to miało dla niego znaczenie? Wbił sobie do głowy, że Brian jest jej synem, i był na nią zły o jego ojca, co wydawało się jeszcze bardziej śmieszne. No, może nie? Przecież sam ją kiedyś zostawił, więc teraz... Zamiast się jednak śmiać, Samantha kipiała ze złości. Gdyby tylko mogła jak najwcześniej wyjaś­ nić sprawę tajemniczego napadu w łazience i prze­ gonić Adama do wszystkich diabłów! Miała na to szczerą ochotę. A właściwie nie. Miała ochotę odpłacić mu pięknym za nadobne za swoją krzywdę i ból sprzed pięciu lat. 196

A może jeszcze inaczej? Może w rzeczywistości najbardziej miała ocho­ tę na... Tak! Najbardziej miała ochotę go dotknąć. Tutaj, pod wodą. Wyciągnąć ramię, ująć go za rękę... Nie! Chciała wyrwać mu wszystkie włosy z gło­ wy, a potem... W każdym razie tego powinna była chcieć, wmawiała więc sobie, że bardzo tego pragnie. Czego więc chciała naprawdę? Dotknąć jego dłoni... Rozorać mu paznokciami plecy... Nie, tylko dotknąć pleców opuszkami palców... Oddychaj! - przywołała się do porządku. Pierw­ szą zasadą bezpiecznego nurkowania jest miarowy oddech. Odwróciła wzrok od Adama. Darlene wciąż wy­ trzeszczała oczy na barakudę. W końcu Adam położył dziewczynce rękę na ramieniu, a dłonią drugiej ręki z wzniesionym do góry kciukiem poka­ zał, żeby się nie bała. Po chwili przepłynęli obok barakudy bez żadnych kłopotów. Sukee i Brad płynęli tuż przed nimi. Sukee pociągnęła chłopca za sobą nieco wyżej i pod nimi Samantha ujrzała płaszczkę, usiłującą zagrzebać się w piasku przed oczami ciekawskich. Sukee tym­ czasem zbliżyła się do Schodów. Popłynęli za nią. Warto było przypłynąć właśnie tutaj! Schodząc coraz głębiej, śledzili bieg Schodów aż do chwili, gdy zniknęły w dnie oceanu. Po drodze pokazywali sobie wielobarwne ryby, wachlarze Wenery, nie­ zwykłe koralowce. 197

Na głębokości szesnastu metrów wszyscy wciąż znajdowali się mniej więcej w zwartej grupie. Emersonowie przesuwali się ręka w rękę, obser­ wując dno. Obok unosili się w wodzie Brad i Sukee. Również Judy i Lee Walkerowie zdawali się czer­ pać przyjemność z trzymania się za ręce i krążyli gdzieś przy dnie. Natomiast Jim Santino i Liam Hinnerman z uwagą badali jakieś kamienie. Ciekawe, że niemal wszyscy od początku chcieli zobaczyć Schody, pomyślała Samantha. Wszyscy wykazali w tej sprawie zajadłą deter­ minację, znacznie więcej niż zwykłe zaintereso­ wanie. Teraz dotarli na miejsce. Czego tu, na miłość boską, szukają? Bo że czegoś szukali, była pewna. Wszyscy, jak jeden mąż. Jeżeli więc jest prawdą to, co sugeruje Adam, to wszyscy są do pewnego stopnia podejrzani, to logiczne. Surowo złajała się za tę myśl. Nawet jeśli jej ojciec i Hank istotnie stali się ofiarami czyjejś napaści, to przecież nie musi być tak, że osoba, która była sprawcą tych nieszczęść, znajduje się teraz wśród nich, na Wyspie Świecącego Morza. Ku swemu zdumieniu Samantha zorientowała się, że sama studiuje kamienie, szukając jakiegoś nieuchwytnego śladu. Nie wiedziała dokładnie, cze­ go właściwie szuka i co mogłaby znaleźć, ale podświadomie rozglądała się wokół dużo uważniej niż zwykle. Spostrzegła, że na głębokości szesnastu metrów Schody nie są już takie wyraźne i tak starannie ułożone, jak wcześniej. Wyglądało to tak, jakby 198

ktoś zmęczył się pracą i cisnął kilka ostatnich stopni byle jak. Dotarli w okolice skalnej krawędzi, za którą dno zaczynało opadać w głąb znacznie bardziej stromo. Zatrzymali się tutaj, to był cel ich wyprawy. Oglądali właśnie z Darlene jeden z ostatnich stopni, gdy Samantha stwierdziła nagle, że Adam wysforował się do przodu i zniknął za krawędzią. Zaciekawiona, chwyciła Darlene za rękę i śmig­ nęła za nim. Ale gdy dotarły do owej krawędzi, już wracał. Prawą dłoń miał zaciśniętą, jakby coś w niej trzymał. Spojrzała na niego pytająco, lecz udał, że tego nie zauważa, tylko klepnął dłonią w zegarek. Rzeczy­ wiście, powinni zaczynać się wynurzać. Najwyższy czas. Już na pokładzie „Sloop Bee" wszyscy goście z podnieceniem rozprawiali o Schodach. Samantha milczała. Nie spuszczała z oczu Adama. Gdzie był? Co zabrał ze sobą na powierzchnię? Czyżby znalazł coś, co potwierdza jego przypusz­ czenia? Zapytała go o to wprost, ale udał, że nie wie, o co chodzi, i zaprzeczył, jakoby cokolwiek znalazł. Nie wierzyła mu, lecz nie chciała nalegać, by powiedział jej prawdę. Atmosfera między nimi wciąż nie była najlepsza, poza tym obecność zbyt wielu świadków nie sprzyjała rozmowie. - Dokąd teraz? - spytał Liam Hinnerman. - Na Rafę Nellie - odrzekła, starając się zapom­ nieć o Adamie i jego tajemnicach. - Drugą podwod­ ną wycieczkę zrobimy w okolicy małej koralowej wysepki. Jej nazwa pochodzi prawdopodobnie od 199

dziewczyny imieniem Nellie, która wybrała to miej­ sce, by rzucić się z niego do oceanu. - I co? Utonęła? - spytała Darlene. Samantha z uśmiechem pokręciła głową. - Kiedy rzuciła się do oceanu, był odpływ. Skończyło się więc na tym, że zamiast utonąć, potłukła się tylko, a potem, kiedy wody zrobiło się jeszcze mniej, utknęła na koralach. Uratował ją stamtąd pewien młody człowiek. Ten sam, o którym Nellie myślała, że ją porzucił. - Ładna historia - uznała Darlene. - Tylko nie opowiadaj reszty! - ostrzegł Adam. - Reszty? - zainteresowała się Darlene. Samantha wzruszyła ramionami. - Niektórzy twierdzą, że jest również dalszy ciąg tej historii. Wcale nie taki zły. Właściwie nawet przyjemny. - Opowiedz - nalegała Darlene. Samanthę wyręczył Adam. - Nellie i jej piękny młodzieniec mieli huczny ślub, pół tuzina dzieciaków i żyli długo i szczęś­ liwie. - Rzeczywiście dobre zakończenie - powiedzia­ ła Darlene. - Tak, dożyli późnych lat i kazali się pochować w oceanie, przy Rafie Nellie - dodała Samantha. - Ojej - szepnęła Darlene. - Czyli oni tam straszą? - Nie... To są wyjątkowo sympatyczne duchy - zapewnił ją Adam. - Bujda i tyle - skomentował sceptycznie Liam Hinnerman. - Nawet gdyby naprawdę ich tam 200

wrzucono, prądy zniosłyby ich prawdopodobnie zupełnie gdzie indziej, a rekiny zajęłyby się nimi natychmiast. Zaraz, jak trupy wpadłyby do wody przy... - Liam! -jęknęła zgorszona Jeny North. Darlene jednak nie przejęła się komentarzem Hinnermana, parsknęła za to śmiechem i powie­ działa: - Panie Hinnerman, pan jest okropnym pesy­ mistą! Rafa Nellie była bardzo ładna i podobała się gościom, chociaż w stopniu umiarkowanym. Cóż, po Schodach przyniosła wszystkim wyraźne roz­ czarowanie. Gdy nurkowie znaleźli się z powrotem na pokładzie „Sloop Bee", Samantha uświadomiła sobie, jak w istocie fascynującym miejscem są Schody. Właśnie wtedy Jim Santino powiedział: - Wspaniały dzień, szefowo! Ale może jutro albo pojutrze ponurkowalibyśmy przy Schodach dłużej? Od dawna nie widziałem pod wodą czegoś tak niezwykłego. Państwo się chyba ze mną zgodzą, prawda? Odpowiedział mu z entuzjazmem zgodny chór. - Pewnie! Tym razem nawet Jeny zanurkuje - oznajmił Liam. Samantha spojrzała pytająco na blondynkę, lecz ta zdawała się nie podzielać entuzjazmu pozosta­ łych. Owszem, uśmiechała się nawet uprzejmie, lecz w gruncie rzeczy sprawiała w tej chwili bardzo żałosne wrażenie. - Jerry, jeśli czujesz niechęć do nurkowania... 201

- Nie czuję niechęci. Jeśli chcecie wrócić i jesz­ cze raz obejrzeć Schody... - Wzruszyła ramionami. - Chyba przyłączę się do towarzystwa. - No, popatrz, Sam - powiedział Joey Emerson, obejmując ramieniem żonę. - Nawet Jeny będzie nurkować. - Jeszcze zobaczymy - mruknęła Samantha. Po powrocie „Sloop Bee" na Wyspę Świecącego Morza wszyscy goście szybko zeszli z pokładu i zniknęli z pola widzenia. Jeden Adam został na miejscu. Pomógł Jemowi spłukać ekwipunek, a zro­ bił to tak sprawnie, jakby wykonywał tę pracę codziennie od wielu lat. Obaj mężczyźni we wszyst­ kim świetnie się rozumieli. Samantha zamyśliła się. Nie na długo jednak. W pewnej chwili poczuła bowiem na sobie wzrok Adama. Był zupełnie jak dotyk. Ten przeklęty dotyk... Odwróciła się i zaczęła oddalać chodnikiem prowadzącym do głównego pawilonu. Tak, ona też powinna odpocząć. - Hej! Dokąd idziesz? Odwróciła się. Adam stał na pomoście przystani, wsparty rękami pod biodra. Był boso, na sobie miał tylko kąpielówki, jego śniade ciało lśniło w słońcu. Pod gładką skórą wyraźnie było widać zarysy wspa­ niałych mięśni. Zaparło jej dech w piersiach na ten widok, oblała ją niespodziewana, niechciana, gorąca fala namięt­ ności. Wyobraziła sobie... Nie! Uniosła dłonie, zirytowana Adamem i swoją reakcją na jego widok. 202

- Do domu - odparła ze zniecierpliwieniem. - Wykąpać się i przebrać. Nie mogę? - Sama na pewno nie pójdziesz - powiedział. Zmarszczyła czoło. - Co takiego? - Właśnie to. - Pójdę. A jeśli masz zamiar mi towarzyszyć... Znowu ruszyła w stronę zabudowań. To nawet dobrze, uznała. Jeśli Adam rzeczywiście za nią pójdzie, będzie przynajmniej miała okazję, by zapy­ tać go, co takiego trzymał w dłoni, wypływając na powierzchnię oceanu. Nie spojrzała za siebie, była jednak pewna, że Adam i Jem wymienili spojrzenia, z których biło przekonanie, iż kobieta jest doprawdy marudną istotą. Mężczyzna nie może z nią wytrzymać, ale nie może też z nią skończyć. Wszystko jedno. I tak wiedziała, że za nią idzie. Zdawało jej się, że wyczuwa jego oddech i ciepło ciała. Dotarła do domu, weszła do środka, drzwi zo­ stawiła otwarte. Jak się spodziewała, Adam wszedł za nią do salonu, po czym starannie zamknął za sobą drzwi i sprawdził zamek. Ani na chwilę nie zapomi­ nając o jego obecności, Samantha skierowała się do łazienki. - Sam... Przystanęła nieruchomo w korytarzu i wbiła w niego wzrok. - Co takiego? - Sam, nie obrażaj się. Naprawdę nie możesz zostać sama. 203

- Co znalazłeś na Schodach? - Nic. - Kłamiesz, Adamie. Jak mam ci wierzyć? - Ja i tak nie mogę zostawić cię samej. Nie mogę zostawić cię samej... Co właściwie chciał przez to powiedzieć? Nie może, bo czyha na nią niebezpieczeństwo, czy też nie może, gdyż podobnie jak ona cierpi z powodu zmiennych, niepewnych uczuć - gniewu, złości, fascynacji, podziwu... i pożądania? Może i jedno, i drugie po trochu? W gruncie rzeczy to i tak bez znaczenia, pomyś­ lała. Wiedziała już bowiem, że ustąpi mu, że jeszcze chwila, a zgodzi się na jego warunki, że przegrała, choć nie do końca wie, o jaką stawkę toczy się gra. Prawdopodobnie przegrała walkę z samą sobą. Tęs­ knota, pragnienie brały w niej górę nad godnością. - Sam, musisz zrozumieć - Adam znów zaczął ją przekonywać. - Nie mogę zostawić cię... - Dobrze - odparła zgodnie. Odwróciła się w stronę drzwi do łazienki i idąc, zaczęła zsuwać z ramion niebieskie ramiączka kos­ tiumu. Na progu łazienki ostatecznie pozbyła się go i upuściła na podłogę w korytarzu. Adam nigdy nie przychodził bez zaproszenia. Teraz dostał to przeklęte zaproszenie. Samantha stała przez chwilę w korytarzu, odwróco­ na do niego nagimi plecami i doskonale wiedziała, że znak, który mu daje, jest aż nadto czytelny. Potem przestąpiła próg i weszła pod prysznic. Odkręciła kran do samego końca, silny strumień polał się na jej włosy. Poruszała się jak maszyna, trąc ciało, myjąc 204

i spłukując głowę. Przez cały czas oczy miała zamknięte, wsłuchiwała się w głośny szum wody. On tam jest, myślała. Przyszedł za mną. Do łazienki. Stoi teraz gdzieś blisko. Niemożliwe, żeby było inaczej. Dostał znak, zaproszenie... Wiedziała, że w każdej chwili Adam może stanąć obok niej pod prysznicem. Dotknąć jej ciała... Jest blisko. Nie, na pewno nie. A właśnie, że jest... Boże, co za błąd! Próbowała sobie wmówić, że robi źle. Przecież Justin Carlyle nauczył ją, jak należy postępować, co jest ważne, a co nie. Nauczył ją, że miłość jest najważniejsza. Nie seks. Miłość. Nauczył ją wrażliwości, troskliwości, lojalności, uczciwości. Nauczył ją widzieć świat oczami in­ nych ludzi, okazywać im wyrozumiałość, szanować ich. Wpoił jej, że właśnie dlatego nie warto gonić za seksem bez zobowiązań, że seks to dopełnienie miłości dwojga ludzi, których łączy troska o siebie i chęć bycia razem. Że jeśli tej miłości nie ma, jeśli tej drugiej osobie nie można dać wszystkiego, całego siebie, to ta druga osoba staje się przed­ miotem, a seks jedynie marną namiastką miłości. Uwierzyła ojcu. Gdy pierwszy raz poczuła Ada­ ma 0'Connora w sobie, była w nim po uszy zako­ chana i szczerze chciała dzielić z nim resztę życia. A teraz... Teraz pojawił się w jej życiu dosłownie przed chwilą, a ona prawie natychmiast go zapragnęła. Tak, zapragnęła, bo choć kłóciła się z nim, nie 205

znosiła go i irytował ją jak nikt inny, to nie mogła nie przyznać, że wciąż ją fascynował. Teraz chyba nawet bardziej niż kiedyś. Każdy przypadkowy dotyk, zetknięcie dłoni lub po prostu bliskość Adama - wszystko to pobudzało jej wyobraźnię, rozogniało zmysły. A przecież wcale nie byli już sobie bliscy. On nie miał pojęcia, jak wyglądały jej ostatnie lata, a ona nie wiedziała niczego o nim. Tak, dręczyły ją wyrzuty sumienia. Nauki ojca nie miały jednak w tej chwili znaczenia. Liczyło się tylko to spojrzenie, którym Adam ją obdarzył, gdy nurkowali. Ten dotyk... Chciała więcej. Nie zastanawiała się, czy jest to dobre prag­ nienie. Nie chciała oceniać swoich uczuć, a już na pewno nie chciała myśleć o piekle, które będzie musiała znieść potem, gdy wszystko dobiegnie końca. Pożądanie, silne, ślepe, zawładnęło nią bez reszty. Myślała już tylko o tym, co będzie, gdy Adam weźmie ją w objęcia, dotknie, pogłaszcze. Zacznie pieścić... Otworzyła oczy. Woda lała jej się po włosach, twarzy i ramionach, a ten, na którego czekała, stał krok obok niej, tuż przy drzwiach. Przyszedł. Zrozumiał. Jest. Z rękami założonymi na piersi mierzył jej na­ gie ciało twardym, srebrzystoszarym spojrzeniem. Popatrzyła na niego. Otworzył drzwi od kabiny 206

i bez słowa stanął przy niej. Wciąż miał na sobie kąpielówki. Przez dłuższą chwilę woda spadała na nich strumieniem, rozpryskiwała się o ich ciała i rozchlapywała. Adam nie odrywał od niej wzroku ani na chwi­ lę. Mogła mu powiedzieć, żeby się wyniósł, zrobił­ by to na pewno. Ale nie powiedziała niczego. On też nie. Nagle chwycił ją w ramiona. Ich usta złączyły się w twardym, gwałtownym pocałunku, jakby przesy­ conym tym samym gniewem, który promieniał od niego przez cały dzień. Nie miało to znaczenia. Ją także ponosił gniew. Cieszyła się wręcz, że Adam dotyka jej w tak drapieżny sposób. Przesunął mocne dłonie po jej plecach, na chwilę zacisnął je na ramionach, pociągnął ją jeszcze bardziej ku sobie. Potem opuścił dłonie na jej biodra, otoczył nimi pośladki, aż wreszcie znaleźli się w tak intymnej bliskości, że Samantha z instynk­ towną satysfakcją wyczuła jego podniecenie przez cienką tkaninę kąpielówek. Przygarnął ją jeszcze bliżej, nie przestając cało­ wać. Gorąca wilgoć tych pocałunków była jak woda, lejąca się na nich z góry. W końcu nieznacz­ nie się cofnął i wsunął rękę między ich ciała. Zaczął pieścić delikatnie jej brzuch, uda, a gdy pieszczota stała się jeszcze bardziej intymna, Samantha wes­ tchnęła. Teraz już nie zdołałaby go odepchnąć, nawet gdyby chciała... Wciąż ją całował, przypominał sobie językiem wnętrze jej ust, delikatnie drażnił najbardziej wraż­ liwe miejsca. Samantha poczuła zniewalającą falę 207

rozkoszy, kurczowo wpiła się w ramiona Adama, wzbierał w niej krzyk. Naraz oderwał usta od jej warg, nadal jednak czuła na ciele ciepło jego dłoni. Wpatrywał się w nią tak, jakby czegoś od niej żądał, wyzywał ją, a może chciał wykpić. Trudno jej było zinterpretować to spojrzenie. Mniejsza o to. Nadal nie miała nic do powiedze­ nia. On też nie. Oparła głowę na jego ociekającym wodą tor­ sie, obawiając się, że nogi odmówią jej posłu­ szeństwa. Adam wreszcie przerwał ciszę. - Jak myślisz, ile razy się kochaliśmy? - spytał szeptem, ledwie słyszalnym przez szum lejącej się wody. - Nie wiem... może trzydzieści, może... - No, to niech teraz będzie trzydziesty pierwszy raz. Chcę się z tobą kochać, Sam... - Zdaje się... ^ - Tak? - Zdaje mi się, że już to robimy. - Jesteśmy na dobrej drodze - szepnął. Zakręcił kran, lawina wody natychmiast ustała. Samantha spoglądała na niego z nadzieją. Chcia­ ła, żeby stało się to jak najszybciej. Brakowało jej tchu. W gardle czuła suchość, kolana miała miękkie. Tak, jak najszybciej... Już... Teraz... Żałosna jesteś, pomyślała drwiąco, dałaś się uwieść. - Myślałam... - zaczęła, lecz nie bardzo wie­ działa, co naprawdę chce powiedzieć. 208

- Jesteśmy stanowczo za wysocy, żeby dalej stać pod prysznicem - powiedział Adam. I skończyło się jej oczekiwanie. Poderwał ją z ziemi i zaczął nieść do sypialni. Jesteś żałosna, pomyślała znowu. Nieprawda, tylko spragniona, próbowała się po­ cieszać. O, tak. Bardzo, bardzo spragniona...

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

To, co zrobiła, było szaleństwem. Ale czy roz­ sądek i logika miały w tej chwili jakiekolwiek znaczenie? Wiedziała, że nie powinno było do tego dojść. Stało się jednak. Adam powrócił do jej życia w ten sam sposób, w jaki znalazł się w nim po raz pierwszy. Stał się ośrodkiem jej świata przez samo swe istnienie. Był przy niej, a ona go pragnęła, zupełnie jak kiedyś. Dotykał jej, a ona chciała więcej, dokładnie tak jak pięć lat temu. Była odurzona. Prawie nie zdawała sobie sprawy z tego, że Adam niesie ją spod prysznica do sypial­ ni. Kątem oka widziała płytki na podłodze łazienki, potem dywan, a potem już nic więcej. Oboje byli jeszcze mokrzy, gdy Adam położył się obok niej na łóżku. W pokoju panował ognisty półmrok, bo słońce w drodze ku zachodowi zaczęło już purpurowieć, a zasłony były częściowo zaciąg­ nięte. Do środka przenikały jedynie pojedyncze 210

smugi. Pyłki kurzu wykonywały w nich czarodziej­ ski taniec, powolutku wirując w powietrzu. Wilgotne włosy Samanthy rozsypały się na po­ duszce. Była mokra, naga... Pewnie byłoby jej zimno, gdyby nie żar, który rozpalał ich ciała, rozlewał się po wnętrzu, po kończynach, spalał wszystko. Nawet oczy Adama zdały jej się teraz srebrem topniejącym, kipiącym, a nie zimnym i me­ talicznym jak zawsze. Ani na chwilę nie odrywał od niej skupionego wzroku. Znalazł się nad nią, przykrył ją wilgotnym ciałem i pocałował w szyję. Po chwili przesunął usta niżej, dotarł do piersi. Jego wargi delikatnie wspina­ ły się po pochyłości, otaczały i wsysały sztywne z pożądania sutki. Jeszcze chwila i kolano wdarło się między jej uda, a wprawna dłoń podążyła tym samym śladem... Samantha już nie drżała. Najpierw chciała się odsunąć, uciec przed słodkim dotykiem jego dłoni, lecz jej próba oporu była bardzo krótka. Minęła sekunda, może dwie, a potem Samantha wpiła palce w ramiona Adama, uśmiechnęła się błogo i zamk­ nęła oczy. Poddała się rozkoszy, całkowicie obez­ władniona jej mocą. Czuła się tak, jakby jakaś fala niosła ją pędem w przestrzeń, wynosiła w górę, wysoko, coraz wyżej... Mocniej zacisnęła powieki. Gdzieś z oddali słyszała słaby głos. Nie, nie, nie... - Tak, tak! O Boże, tak! - szeptała jakby na przekór, jakby chciała zagłuszyć tamto wołanie. Adam wsunął wolną rękę w jej włosy i zamknął jej usta pocałunkiem; gorącym, chciwym, wilgotnym, 211

do środka i na zewnątrz, dookoła, w rytmie poruszeń odkrywczych, zaborczych palców. Samantha poczuła wzbierający krzyk. Nie mogła znieść tej rozkoszy, a jednak instynktownie prag­ nęła jeszcze większej. Nagle przestał ją całować. Wpatrując się w nią, przesunął palcami po jej udzie. Pochwyciła jego spojrzenie. Wyciągnęła dłoń, chcąc zadać mu mękę, jaką sama przeżywała. Podniecić go. Ale on znów przycisnął ją do materaca. Uniósł się nad nią, zajrzał z bliska głęboko w jej oczy i wreszcie, nie czekając dłużej, wszedł w nią... Rozkosz. Rozkosz, którą poczuła, przypomniała jej słowa Yancy. Przyjaciółka, w trakcie jednej z ich długich rozmów, powiedziała kiedyś: Czasem mężczyźni chcą, by ich dotykać i pieścić, czasem zaś wolą od razu przejść do rzeczy. Adam bez wątpienia od razu brał się do rzeczy. Jęknęła cicho. Jeszcze jej było go mało. Objęła jego szyję. Przylgnęła do niego, z każdym przy­ pływem namiętności mocniej przyciskając go do siebie. Oddychała coraz szybciej. I coraz głębiej czuła go w sobie. Jeszcze nigdy nie był tak bardzo częścią jej osoby. Wypełniał ją całą, podniecał do obłędu. Tam i z powrotem, tam i z powrotem. Myśli jej się mąciły, teraz prawie go nie czuła, a musiała, musiała... I nagle go zabrakło. Raptownie podniosła powie­ ki i spojrzała mu w oczy. Znów poczuła muśnięcie na wargach. Wydała z siebie odgłos protestu, ale na próżno. Teraz znowu ją tylko głaskał i całował. 212

Wargi, piersi, szyję. Potem brzuch, zarys biodra, miękką skórę po wewnętrznej stronie uda i trochę wyżej, wokół gniazda rozkoszy, ale nie w nąjwrażliwszym punkcie, zawsze trochę obok... Jęknęła znowu. Bawił się z nią, kpił. Może wcale nie zamierza... Ale nie. Znowu miała go z powrotem. Tlący się żar jeszcze raz wystrzelił jaskrawym płomieniem i teraz była już tylko krok od eksplozji. Świat wokół niej nie istniał. Była tylko wilgoć ciał i ruch, bezustanny, niepowstrzymany ruch. Upajała się zapachem, smakiem, dotykiem miłosnego zespole­ nia. Jeszcze, jeszcze... Aż w końcu trysnęła w niebo fontanna światła, a ona usłyszała krzyk spełnienia, dobywający się z jej własnych ust. Adam przetoczył się na bok, łapczywie chwyta­ jąc oddech. Instynktownie przytuliła się do niego, położyła mu głowę na piersi, żeby usłyszeć głośne bicie serca. Właśnie tu chciała leżeć, właśnie to chciała czuć, odkąd tylko go zobaczyła. Przez dłuższą chwilę głęboko wdychała powiet­ rze. Usiłowała wyrównać oddech i uspokoić rozsza­ lałe serce. Ciało Adama było jak ciepły koc, którym można ciasno się otulić. Co z tego jednak? To tylko krótka chwila oszukańczej czułości, pomyślała. Wytłumaczyła sobie, że oto właśnie uprawiali ze sobą seks. Czysty seks, zwykły seks. Coś, na co nie powinna sobie pozwalać, a co zrobiła wbrew sumie­ niu i naukom ojca. Nic cudownego, nic nadzwyczaj­ nego, nic, czego nie doświadcza codziennie miliony ludzi na całym świecie, zaspokajając własne biolo­ giczne potrzeby i wpędzając się w coraz większe 213

frustracje. Bo przecież tylko prawdziwa miłość potrafi ukoić ból serca. Na nią jednak nie mogła liczyć. Nie miała przecież prawa oglądać się w prze­ szłość, nadawać ich dawnej znajomości nie ist­ niejącego znaczenia. Nie mogła też winić Adama za to, jak wszystko się skończyło i jak skończy się teraz. A na pewno nie jego jednego. Niestety, sprawy między nimi nie ułożyły się właściwie. Zdecydowanie nie. A mimo to tak niewiele brakowało do ideału... Dość tego. Nie będzie rozpamiętywać przeszło­ ści, zastanawiać się, wspominać, marzyć. Lepiej po prostu leżeć i o niczym nie myśleć. Korzystać z chwili szczęścia danej przez los. Chociaż... Nie, nigdy nie była pozbawioną wyższych uczuć hedonistką. Musiała uznać, że w tym, co łączyło ich kiedyś, było zachwycające piękno. We wszystkim. W dochodzeniu do siebie i poznawaniu się wzajem­ nym. W rozmowach. W spacerach. W magii prag­ nienia i zaspokojenia. We wzbijaniu się wyżej i wyżej, w rozkoszy doznań, które chciała zatrzy­ mać na zawsze. I potem... W oddychaniu. W intymnej bliskości. Taką bliskość dzieli się tylko po miłosnym unie­ sieniu. Słowa wtedy są może niezręczne, lecz jakże osobiste, prawdziwe, niepowtarzalne, szczere... Poczuła palce Adama na podbródku, więc popat­ rzyła na niego. Przesłała mu rozmarzony uśmiech, oczekując czułych słów, które przedłużą tę piękną chwilę. Nie doczekała się. Adam gniewnie przeszył ją 214

wzrokiem. Rysy twarzy miał ściągnięte, usta ponuro wykrzywione. - Opowiedz mi o Hanku Jenningsie - zażądał. Zadzwonił telefon. Świeżo wykąpany nurek szyb­ ko podniósł słuchawkę, ukradkiem zerkając przez ramię. - Słucham? - Mamy poważny kłopot. - To znaczy? - Na wyspie jest ktoś, kogo nie ma w innym miejscu. Kapujesz? Ktoś, kto powinien być zupełnie gdzie indziej. Zwiał i siedzi teraz na wyspie. - Jak go nie ma, to nie sprawia kłopotów. - Nie ma? Nie będzie go, jak zostanie po nim mięso i kości. Tylko trup nie sprawia kłopotów, nieobecny - owszem. - Dobra, rozumiem... - Załatw go. Jasne? - Tak. - Ma być łeb na półmisku, jasne? - Jasne. - Na półmisku. - No dobra, dobra. - I to szybko. Jak najszybciej! Nurek odłożył słuchawkę. Zatrząsł się ze złości. Do licha, nie powinno było do tego dojść. - Co takiego? - spytała zdumiona Samantha. - Co było między wami? Hank przyjechał poczy­ tać o „Beldonie". Na pewno powiedziałaś mu wszystko, co wiesz. Ciągle chodziłaś z nim nurkować. 215

- Trudno powiedzieć, że ciągle - stwierdziła Sam, gniewnie mrużąc powieki. - Nieważne. Co było między wami? - nalegał Adam. Sam próbowała się od niego odsunąć. W jednej chwili ogarnął ją potężny gniew. Łajdak! Nie dał jej nawet tego, najkrótszej chwili czułości, spokoju, marzeń. Szarpnęła się. On jednak trzymał ją mocno, rozgniewany tak samo silnie, jak ona, choć z innego powodu. Zacis­ nął palce na jej ramionach, a nogą, przerzuconą nad nią jak bariera, praktycznie uniemożliwiał jakikol­ wiek ruch. - Po co w ogóle się wysilasz, żeby pytać? Odnoszę wrażenie, że już sam sobie odpowiedziałeś na wszelkie pytania. Zobaczmy, jak to wygląda. Miałam z tym człowiekiem dziecko, ale za nic nie chcę się do tego przyznać, prawda? Dlatego dałam dziecko Yancy i uprosiłam, żeby to ona je wy­ chowała. Taka jest twoja wersja? Kiedy Hank przy­ jechał na wyspę, pomyślałam sobie, że niestety rzadko mam okazję poromansować z kimś dłużej, a facet akurat trochę czasu tu pobędzie, więc czemu by sobie nie dogodzić. Tak uważasz? Nie rozumiem tylko, jakie to wszystko ma dla ciebie znaczenie? I jakie masz prawo, żeby o to pytać? - Muszę wiedzieć! - Przykra sprawa, bo nie zamierzam ci powie­ dzieć. Rusz się lepiej. No, mówię, rusz się! Zabieraj ze mnie tę nogę! Z całej siły pchnęła go w klatkę piersiową. Złapał 216

ją za nadgarstki i przetoczył się na nią, żeby po­ wstrzymać jej atak. Spojrzeli sobie w oczy. Samantha miała ochotę go zabić. Znowu go pragnęła. Słońce było mordercze. Absolutnie mordercze. Jeny North uwielbiała słońce, ale bardzo dobrze wiedziała, że nic tak nie szkodzi skórze, jak promie­ nie ultrafioletowe. Po wyprawie wzięła więc prysz­ nic, a teraz powoli nacierała całe ciało kremem odżywczym. Cierpiała. Nie, nie z powodu dolegliwości ciała. Bolała ją dusza. I niestety nie znała sposobu, dzięki któremu mogłaby się pozbyć owego dręczącego bólu. Cóż, ułożyła sobie życie po swojemu, sama dokonywała wyborów i sama ponosiła konsekwen­ cje. Nie mogła narzekać na trudne dzieciństwo, nikt jej przecież nie skrzywdził ani nie zaniedbał. Za swoje uczynki i decyzje nie powinna winić nikogo innego, tylko siebie. Owszem, mogła złożyć je na karb młodości, nierozwagi, jednokierunkowego myś­ lenia, ale... Ale dlaczego każdy jej błąd prowadził prosto do następnego? Raz skręciwszy na złą drogę, musiała bez przerwy pokonywać dziury i wyboje, prze­ dzierać się przez mrok, radzić sobie z panicznym strachem. Tak jak teraz. Teraz czuła, że mogłaby leżeć i płakać przez tydzień bez przerwy. Świadomość tego, co zrobiła, 217

była dla niej nie do zniesienia i to ona była źródłem owego cierpienia bez szansy na jakiekolwiek ukoje­ nie. Co gorsza, nieustannie dręczyła ją myśl, jak inaczej ułożyłoby się wszystko, gdyby w swoim czasie wybrała właściwie. A przecież nie była złym człowiekiem. Wiedzia­ ła o tym. Co z tego jednak, skoro żyła w oparach zła, które ją zatruły. Teraz nie zostało jej już nic prócz bezmyślnego, tępego, jałowego odliczania kolej­ nych dni do śmierci. Mycie, prysznic, ubieranie się. Jedzenie, picie, oddychanie. Reagowanie na bodźce. Sen. Jedyne, co jej pozostało, to nadzieja na to, że być może udałoby się ochronić innych przed otaczają­ cym ją zewsząd złem. W końcu czegoś nauczyła się na własnych błędach. Owinięta ręcznikiem usiadła na łóżku i bezmyśl­ nie zaczęła lakierować paznokcie u nóg. Chwilę później do pokoju wszedł Liam. Stał przed nią z rękami na biodrach i mierzył ją chłodnym i wro­ gim wzrokiem. - Będziesz nurkować - powiedział. Nie odpowiedziała. Nie zareagowała też na jego obecność w żaden inny sposób. - Słyszysz, co powiedziałem, ty dziwko? - wrzas­ nął podrażniony jej obojętnością. - Będziesz nur­ kować! Tym razem Jerry wzruszyła tylko ramionami. Nagle zachłysnęła się powietrzem, wytrącona z rozmyślań nad sobą. Głowa odskoczyła jej do 218

tyłu, poczuła piekący ból na policzku. Liam ude­ rzył ją tak mocno, że z impetem przewróciła się na łóżko. Wytrzeszczyła na niego przerażone oczy. Zapo­ mniana buteleczka lakieru potoczyła się po pod­ łodze. Liam spojrzał lodowato i syknął przez zęby: - Będziesz nurkować. I pokażesz mi drogę do tego wraku. Jeny próbowała odpełznąć poza zasięg jego rąk, ale złapał ją za kostki i gwałtownie przekręcił z powrotem na plecy. Uśmiechnął się. Wzmocnił chwyt na kostkach, by przyciągnąć ją do siebie. Nie potrafiła przewidzieć, czy Liam jeszcze raz uderzy, czy będzie chciał seksu. W tej chwili wydawało jej się to jednak bez różnicy. Tak czy owak ją krzywdził. I tak czy owak postara się nie zostawić widocz­ nych śladów. Leżała na boku z podkulonymi nogami. Dłonie złożyła ze sobą i podłożyła pod brodę. Spała. Adam, oparty na łokciu, przyglądał jej się z nie­ wyraźnym uśmiechem. Samantha musiała się zbli­ żać do kresu wytrzymałości, mimo że była twarda i opanowana, mimo że niewzruszenie parła naprzód, wbrew życiu, które jej nie oszczędzało. Teraz jednak wyczerpanie wzięło górę. Natural­ nie wiele energii poświęcili na kłótnie i seks. Przede wszystkim jednak zawiniło chyba owo nieznośne napięcie, jakie zdawało się niezmiennie panować między nimi. 219

W ich słowach było tyle zajadłości... Zgoda, może i jest z niego osioł. Może nie trzeba było pytać o byłego kochanka od razu, a już na pewno nie w takiej chwili, kiedy wyczerpana miłoś­ cią, szczęśliwa, wiedział to, leżała u jego boku. Ale ciężko mu było z tym na duszy. Cierpiał, rozmyś­ lając, co stało się z Hankiem, i nie mniej cierpiał, zastanawiając się, co łączyło tych dwoje, Hanka i Samanthę. No i jeszcze to dziecko. O jego ojca pytał tylko dla zasady. Nie ulegało bowiem dla niego wątpliwości, że chłopak jest synem Hanka. Tak, nigdy nie można niczego być pewnym. Niemowlęta w znakomitej większości są do siebie podobne: czasem są łyse, czasem rosną im włoski, zawsze mają wielkie oczy i okrągłe, pomar­ szczone twarze. Na pierwszy rzut oka wcale niełat­ wo znaleźć podobieństwo między twarzą takiego malucha a fizjonomią jego rodziców. Ale ten chło­ pak był podobny do Hanka jak dwie krople wody. Poczuł bolesne ściśnięcie w sercu. Ktoś na pewno będzie w stanie mu powiedzieć. Ktoś musi to wiedzieć. A on musi poznać prawdę. Kusiło go, żeby wziąć dziecko na ręce. Ale do tego nie mógł, niestety, dopuścić. Za bardzo by to przeżył, wzruszyłby się, może nawet załamał. Na załamanie zaś nie mógł sobie pozwolić. Nie wolno psuć dobrze granej roli. No więc jak to jest, Sam? - miał ochotę spytać i wytrząsnąć z niej wszelkie informacje. Zbudzić ją i siłą wszystko wydusić. Uśmiechnął się, złapawszy się na tej myśli. 220

Dobrze wiedział, że Samantha nie powie mu praw­ dy, dopóki sama nie dojrzeje do jej poznania. Delikatnie przesunął dłoń po jej nagim ramieniu. Ani drgnęła. Spała bardzo głęboko. Przebiegł go dreszczyk. Ależ było im dobrze... Zawsze było im dobrze. I wtedy, i teraz. Tak, nawet teraz, kiedy krzyczą na siebie i wiecznie mają do siebie pretensje, rozkosz, którą razem przeżyli, nie da się porównać z niczym innym. A wtedy, pięć lat temu? Znów uśmiechnął się do siebie. Nigdy nie zapomni pierwszego razu, kiedy ją zobaczył. Przyjechał na wyspę trochę podobnie jak tym razem, nie zdradzając prawdziwego celu wizy­ ty. Tamtego dnia Samantha miała na sobie żółty kostium kąpielowy. Dojrzał ją, kiedy wspięła się na reję zaprzyjaźnionego jachtu. Bosonoga rozrabiaka - tak ją wówczas widział - wykonała popisowy skok do wody. Była wciele­ niem wdzięku i urody, poruszała się płynnie, z gra­ cją, a przy tym niezwykle naturalnie. Wynurzyła się z wody i wtedy go zobaczyła. Od razu zaczęli flirtować. Ta niewinna dziew­ czyna poczynała sobie dość śmiało. On zaś na początku był dobry i do znudzenia szlachetny. Próbował wyjaśniać, tłumaczyć, najpierw sobie, potem jej. Wzbraniał się, zasłaniał różnicą wieku, ale i tak od początku nie miał żadnych szans. To było silniejsze od niego. Choć ze wszystkich sił starał się zachować wobec niej dystans, nic z tego nie wyszło. Zakochał się jak głupi. Wszelkie 221

uczucia, jakimi wcześniej darzył kobiety, zbladły wobec tego, które obudziła w nim Samantha. Po­ stanowił jednak do końca być uczciwy. Skoro się zakochał, to należało powiedzieć Becky prawdę. Nie musiał długo czekać na okazję. Wkrótce Becky sama pojawiła się na wyspie, a Samantha wyrzuciła go, zanim zdążył cokolwiek komukol­ wiek wyjaśnić. Fakt, on też był winny tego, co się stało. Teraz, mając parę lat i sporo doświadczenia więcej, rozu­ miał, że mimo dobrych intencji źle rozegrał sprawę. Trudno. Przynajmniej z Becky rozstali się bez awantur. Po tym wszystkim postanowił znaleźć zapom­ nienie w szaleńczej pracy. Do pewnego stopnia nawet mu się to udało. A Becky? Ano wyszła za mąż za bankiera i mieszkała od paru lat w Palm Beach z dwójką wspaniałych dzieciaków. I dobrze. Od początku o takim właśnie życiu marzyła. Pokręcił głową i westchnął ciężko. Naszło go kolejne wspomnienie. Plaża, słońce, lekko przy­ śpieszone bicie serca, niepokojący, lecz przyjemny dreszczyk podniecenia... Wiesz, nie jestem taki zupełnie wolny, próbował jej tłumaczyć. O Boże, jesteś żonaty? Na to było łatwo odpowiedzieć. I odpowiedział. Nie, ale... Jakoś nie udało mu się dokończyć tego zdania i od początku przeczuwał, że go nie dokończy. W chwilę potem oboje leżeli nadzy na piasku, a słońce biło w nich promieniami i chroniło przed 222

zimnem wody, która podpływała od spodu. Och, jak łatwo było mu wtedy zapomnieć, co należało po­ wiedzieć. Jak łatwo było ulec tej pokusie. Nie było dla niego usprawiedliwienia. Nieważne, jak bardzo, jak piekielnie ponętna była kobieta, z którą się tu znalazł. Jego wina była oczywista. Pofolgował sobie. Uległ. Oszukał. Przegrał. Znów spojrzał na śpiącą Samanthę i uśmiechnął się smutno. Dzisiaj, gdy byli razem, przez chwilę poczuł się jak wtedy, zupełnie jakby odmłodniał o te pięć lat i ponownie był pierwszy raz na Wyspie Świecącego Morza. Pragnął jej. Od dawna bardzo chciał jej dotknąć. Korciło go, by przypomnieć sobie, jak wygląda, jak smakuje ciało Samantby. A tak naprawdę bardzo dobrze to pamiętał i tęsknił do tych wspomnień. Widział Samanthę w mroku, każdą część jej ciała, widział ją nawet wtedy, gdy zamykał oczy. Głęboko w pamięci miał jej zapach, znał fakturę jej skóry, wielkość i kształt piersi, barwę sutek, wrażliwość trójkąta rudych włosów u zbiegu ud... Znał zamglo­ ne spojrzenie, krzywiznę warg, smak ust. Na jawie i we śnie. W najdziwniejszych chwilach życia przypomi­ nały mu się rozmaite szczegóły: nachylenie łopatki, zgrabny łuk pleców, kształt nagich stóp. Czasem w połowie obiadu z jakimiś ważnymi ludźmi, pod­ czas rozmowy o urzędowych sprawach, zaczynał myśleć o Samancie. A teraz... Chwilowo obowiązywało zawieszenie broni. Po kolejnym miłosnym uniesieniu nie popełnił 223

tego błędu, co poprzednio. Tym razem nie pytał o Hanka i w ogóle trzymał buzię na kłódkę, toteż Samantha zwinęła się w kłębek, przytuliła do niego i spokojnie zasnęła. Włosy powoli jej schły. Opalenizna pięknie kont­ rastowała z jasnym tłem pościeli. Bledsze były tylko niewielkie fragmenty ciała, te najbardziej intymne, których nie wystawiała do słońca. Piękne, cudownie wyrzeźbione, doskonałe ciało. Sylwetka sportowa i zarazem bardzo kobieca. - Jesteś chodzącą doskonałością, kochanie - szep­ nął, muskając wargami jej policzek. - Ni mniej, ni więcej, tylko doskonałością. Kusiło go, by jeszcze raz sprawdzić, jak smakuje ta doskonałość, przesunąć dłonią po pięknych za­ okrągleniach, ale prawdę mówiąc, był zadowolony, że Samantha śpi. Musiał do kogoś zatelefonować. Lepiej, żeby ona nie słyszała tej rozmowy. Wstał, przykrył ją kocem i odszukał kąpielówki. Były wilgotne. Trudno, nie miał wyboru. Nałożył spodenki, krzywiąc się, gdy chłód nagle wdarł się w jego czułe miejsca, które jeszcze niedawno ota­ czało miłe ciepło. Przeszedł do kuchni i nastawił kawę. Miał na­ dzieję, że gorący napój pomoże mu trochę na ogólne zamroczenie, które wyraźnie dawało mu się we znaki. Maszynka pyrkotala przez chwilę, wreszcie nalał sobie filiżankę i usiadł przy biurku w malut­ kim gabinecie Samanthy, znajdującym się na niż­ szym poziomie niż reszta pomieszczeń. Sięgnął do kieszonki kąpielówek i wyciągnął oblepiony morską roślinnością przedmiot, który 224

zatrzymał się na półce koralowego klifu, na głębo­ kości około osiemnastu metrów. Skorupa okrywała przedmiot tak szczelnie, że trudno było stwierdzić, co to właściwie jest. Potarł zielonoszarawy nalot. Błysnęło złoto. Przewrócił przedmiot w dłoni na drugą stronę i dokładnie mu się przyjrzał. Serce boleśnie mu się ścisnęło. Schował przedmiot do kieszonki i przez kilka sekund siedział nieruchomo. Potem podniósł słu­ chawkę telefonu podłączonego do prywatnej linii Samanthy. Miał nadzieję, że nikt nie zainstalował na niej podsłuchu. Uzyskanie połączenia zajęło mu około minuty. Wreszcie po drugiej stronie drutu odezwał się sier­ żant James Estefan ze specjalistycznej jednostki policyjnych nurków. - Wiedziałem, że to ty - powitał go James. - Zawróciłeś mnie od drzwi. Adam zobaczył rozmówcę oczami wyobraźni. James miał trzydzieści trzy lata, niebieskie oczy, ciemne włosy. Był śniady i zawsze potargany. Połowę życia spędzał w wodzie, a drugą połowę zajmowało mu przeczesywanie palcami włosów. Był porządnym człowiekiem i dobrym gliną, z intuicją. - Na wszelki wypadek pamiętam też twój numer domowy - powiedział Adam. - Co masz dla mnie? - Sprawdziłem rejestry zgonów, tak jak prosiłeś. Trafiłeś w dziesiątkę. - Mów. - Adam pochylił się do przodu. - Dokładnie w tydzień po meldunku o zaginię­ ciu Justina Carlyle'a ocean wyrzucił zwłoki Marcusa Shapiro. 225

- Shapiro. - Adam poczuł nagłe napięcie. - To był jeden z najlepszych nurków w SeaLink, pra­ wda? Ciekawe... - Dawno, dawno temu - zwrócił mu uwagę James. Adam zmarszczył czoło. - Więc dla kogo pracował w chwili śmierci? - Dla jakiegoś prywatnego zleceniodawcy. - Cholera - mruknął Adam. - Irytujące, co? Nawiasem mówiąc, czy zdradzi­ łeś już twojej gospodyni, z czyjej inicjatywy jesteś na wyspie? - Nie. Lepiej mi pomóż i powiedz, co jeszcze wiesz. Jak zginął Shapiro? Utonął? - Ktoś go zadźgal. - Zadźgal?! - Aha. - Zniknięcie Carlyle'a i śmierć Shapira mogą nie mieć żadnego związku. - Owszem. Taki związek nie jest nawet zbyt prawdopodobny. Ale kazałeś mi znaleźć wszystko, co potrafię. Znalazłem zwłoki Shapira. - Czy wiesz coś na temat jego ostatnich zajęć? - Nie. Żona zgłosiła zaginięcie. Wiedziała, że wybierał się nurkować, ale nie miała pojęcia, z kim ani dla kogo. Mógł wykonywać jakąś pracę dla Roberta Santino. Santino nie robił wielkiej tajem­ nicy z faktu, że wysyła nurków, żeby wyniucłiali coś na temat „Beldony". - OK. Masz coś więcej? Czy znalazłeś cokol­ wiek o przeszłości ludzi, których nazwiska ci poda­ łem? Pewnie nie... 226

- Znalazłem. - Do diabła, James, jesteś genialny! - Mów do mnie jeszcze... Jeśli uda ci się rozwik­ łać tę sprawę, to należą mi się chyba ładne wakacje na tej twojej wyspie, co? - Załatwione. - Adam spojrzał w stronę sypialni Samanthy i wzruszył ramionami. - Nie ma sprawy. A teraz gadaj. - Są na wyspie dwie osoby, które raz czy dwa zmieniły sobie nazwisko. - Kto to? - Pierwszy z nich to niejaki Joseph Emerson. - Joseph Emerson? Ten młody żonkoś, co tu spędza miodowy miesiąc? Nie drażnij mnie... - Emerson urodził się pod nazwiskiem Shapiro. - Nie chcesz chyba powiedzieć... - Chcę. To właśnie ciało jego ojca ocean wy­ rzucił na brzeg Florydy. - Dawaj dalej - powiedział Adam. - To drugie może się okazać dla kogoś przykre. I to bardzo. - No? - przynaglił Adam. - Może będzie lepiej, jeśli ci nie powiem. - James, w twoim interesie jest, żebyś powie­ dział mi to natychmiast. - Adam zamienił się w słuch. - No, dawaj. James westchnął głęboko, po czym powtórzył dokładnie, czego się dowiedział. Wolno i wyraźnie. To był szok. Oszołomiony Adam opadł na fotel i spojrzał w stronę sypialni. - Hej, jesteś tam? - usłyszał, gdy przez dłuższą 227

chwilę nie zareagował na najnowszą wiadomość ani słowem. - Jestem, jestem. Dzięki, James. Przeszedłeś samego siebie. Będę z tobą w kontakcie. Odwiesił słuchawkę i wszedł do kuchni. Zapat­ rzył się w świeżo zaparzoną kawę. Potem zaczął szperać po kuchennych meblach. Wreszcie znalazł. Butelka rumu. Tfu, nie znosił rumu. Mimo to wypił solidny haust. Boże... Jeszcze raz spojrzał w stronę sypialni. Oparł się o kuchenny blat i jęknął. Będzie musiał ukryć to przed Samanthą. A przynajmniej póki nie... Póki nie... A niech to wszyscy diabli! Samanthą zbudziła się, niejasno zdając sobie sprawę, że w pokoju obok ktoś prowadzi ożywioną rozmowę. Odruchowo zaczęła gwałtownie wsta­ wać, gdy nagle przypomniała sobie, dlaczego leży w łóżku i dlaczego zasnęła. Adam... Rozejrzała się za ubraniem, wnet jednak przypo­ mniała sobie, że kostium kąpielowy rzuciła na podłogę w korytarzu. Kręcąc głową z niesmakiem nad tym, co w przypływie szaleństwa zrobiła, sięg­ nęła do garderoby po szlafrok. Zanim uporała się z paskiem, wiedziała już, że głosy dochodzą z kuch­ ni. Szybko ruszyła korytarzem i po chwili jej oczom ukazali się Jem z Adamem. Musiała spać dość długo, bo obaj zdążyli już wziąć prysznic, ogolić się i przebrać do kolacji. W dłoniach trzymali szklaneczki z drinkami. 228

Gdy się pojawiła, zmierzyli ją bardzo dziwnym wzrokiem. - Wszystko w porządku? - spytała. - Tak - powiedział Adam. - Poza tym, że wciąż coś się dzieje. W gruncie rzeczy nic nie jest w po­ rządku, ale to już przecież wiesz. Zerknęła na zegarek. - Siódma! - wykrzyknęła i spojrzała na nich z wyrzutem. - Dlaczegoście mnie nie obudzili? - Sam przyszedłem tu przed chwilą - niezręcz­ nie wyjaśnił Adam. - Musiałem przecież się prze­ brać, no i... - Ale kolacja już trwa. Yancy powinna była po mnie przyjść. Nie mogę lekceważyć swoich obo­ wiązków. - Nic się nie stanie, jeśli raz opuścisz koktajl i spóźnisz się na kolację - zapewnił ją Jem. - Muszę jeszcze wziąć prysznic... - zaczęła, spoglądając na Adama. Czuła, jak się czerwieni. - I jakoś się ubrać. - Dobra, poczekamy - obiecał Adam. - Nie mogę uwierzyć, że tak po prostu zasnę­ łam... - Głos odmówił jej posłuszeństwa. - Nie... Przepraszam was, idę pod prysznic. W łazience weszła pod gorącą wodę, która roz­ grzała jej ciało i odświeżyła umysł. Potem szybko ubrała się w jedwabną turkusową sukienkę, od­ słaniającą ramiona i sięgającą do pól łydki. Starała się myśleć tylko o tym, jak uczesać włosy, jakie włożyć buty, jaki nałożyć makijaż. Żadnych innych tematów starała się do siebie nie dopuszczać. Kiedy znów weszła do pokoju dziennego, miała 229

wrażenie, że Adam nadal patrzy na nią w bardzo szczególny sposób. Zdziwiło ją, że odwrócił głowę, gdy pochwycił jej spojrzenie. Czyżby miał poczucie winy z powodu tego, co się stało? Nie, nigdy przedtem nie zachowywał się tak dziwnie. - Czy jesteście pewni, że nic się nie stało? - spytała z naciskiem, stając przy drzwiach wy­ jściowych w oczekiwaniu, aż mężczyźni ruszą jej śladem. - Nic - powiedział Jem. - Zupełnie nic - potwierdził Adam. Kłamali. Była tego pewna. Wszystko jedno, pomyślała. Jak nie chcą mówić, to nie. Z pewnością kolejnymi prośbami nie zmieni ich zdania. - Chodźmy więc na kolację, dobrze? Tylko udawała, że rzeczywiście bardzo jej zależy na tym, by czym prędzej dołączyć do pozostałych gości. Kolacja, jedzenie, goście, wyspa... Po tym, co przeżyła z Adamem, wszystko wydawało jej się teraz inne, odmienione. Nie wiedziała, lepsze czy gorsze. Po prostu inne. Ona też była inna. Wszystko wymknęło ci się z rąk, pomyślała o sobie z ironią. Tak, kiedyś rzeczywiście tak było, ale czy teraz, gdy jest starsza i bardziej doświadczona, nie zdoła­ łaby ułożyć swoich spraw inaczej, lepiej? A oczywiście, na pewno, znów odezwał się w niej ów sceptyczny głos. Teraz może po prostu spodziewać się dobrego seksu, nacieszyć się nim 230

i nie zawracać sobie głowy pustymi marzeniami, jak kiedyś. Nie, nie, nie! Takie myślenie było jej obce. Przecież Adam naprawdę wiele dla niej znaczył. Nie byłaby wobec siebie szczera, gdyby twierdziła inaczej. Chciała od niego więcej, niż miała do tej pory. No tak, a tymczasem firma, wyspa i życie roz­ latywały się na kawałki. Dość tych rozmyślań! - Kolacja, panowie - powtórzyła bardziej natar­ czywie, bo wydało jej się, że obaj poruszają się zbyt ospale. - Zanim dojdziemy do głównego pawilonu, wszyscy zaczną już jeść. I tak opuściłam koktajl. Wykonała zwrot na pięcie i przestała się nimi przejmować. Uczucia uczuciami, ale ostatecznie najważniejsza jest firma. Wreszcie ruszyli za nią i zaraz zrównali z nią krok. Jem szedł po jej lewej stronie, Adam po prawej. Przystojni faceci, pomyślała. Obaj wysocy, dobrze zbudowani, modnie ubrani. Jem czarny jak heban, Adam bardzo śniady, z przenikliwymi szary­ mi oczami. Idą z nią, żeby zapewnić jej ochronę. Szczęśliwa z niej kobieta. Jem zostanie na wyspie. Ich przyjaźń będzie trwała do końca życia. Ale Adam... Cóż, Adam zawsze będzie pierwszy w jej sercu i w jej wspomnieniach, wszystko jedno czy zo­ stanie, czy nazajutrz zwinie żagle. Nie mogła go zmienić, nie mogła zatrzymać, ani nawet prosić, by został. Jedyne, czego była pewna, to że ona również na zawsze już stanie się jakąś cząstką jego życia. Może nawet znaczącą cząstką. 231

Poczuła smutek w sercu. Zostań, Adamie, pomyślała na przekór wysnu­ tym przed chwilą wnioskom. Tym razem zostań. Adam, zupełnie jakby usłyszał jej myśli, nagle przystanął, odchrząknął, i odwrócił ją twarzą do siebie. Jem stał w milczeniu, czekając na słowa, które za chwilę miały paść. - Posłuchaj, Samantho - zaczął Adam poważ­ nym głosem. - Wytłumaczyłem Jemowi, że ktoś stale musi być w domu z Yancy. Dlatego Jem zamieszka w głównym pawilonie, w pokoju sąsia­ dującym z sypialnią Yancy, póki nie... - Póki? - Samantha popatrzyła na niego uważ­ nie, marszcząc brwi. Adam wzruszył ramionami. - Póki nie dowiemy się, kto buszował w nocy po pawilonie. - Czy to znaczy, że ja zostanę sama? - spytała niespokojnie, przeczuwając odpowiedź. - Nie. - Bo ty będziesz spał u mnie? - Od tej pory tak. - Od tej pory? Mam rozumieć, że dotąd tego nie robiłeś? Że Jem nie wpuszczał cię na każde zawoła­ nie? Przecież wiem, że dzisiaj przyszedłeś skoro świt specjalnie po to, żeby posiedzieć przy moim łóżku. Tak było? Jem zaczął dławić się ze śmiechu. Adam nie odpowiedział, tylko popatrzył na nią beznamiętnie. - Czy masz coś przeciwko mojej obecności w twoim domu dziś wieczorem? - A czy wziąłbyś to pod uwagę, gdybym miała? 232

Spojrzał na nią z półuśmiechem. - Do pewnego stopnia. - To znaczy? - Spałbym w innym pokoju - powiedział cicho. W tym gronie nie było tajemnic. Jem za dobrzeją znał. Wiedział wszystko od samego początku. Pra­ wdopodobnie spodziewał się takiego rozwoju wy­ padków, odkąd Adam 0'Connor postawił stopę na wyspie. Udało jej się wytrzymać przez kilka sekund spojrzenie Adama, ale wkrótce spuściła wzrok. Obróciła się i patrząc na chodnik przed sobą, ruszyła dalej. - Nie mam nic przeciwko twojej obecności w moim domu, ale tylko dlatego, że chcę, żeby Jem zaopiekował się Yancy. Jem znowu wydał z siebie stłumiony chichot. Może zresztą śmiał się całkiem jawnie. Adam zbliżył się do niej. - A czy miałabyś coś przeciwko temu, nawet gdy­ by Jem wcale nie musiał zaopiekować się Yancy? - spytał uprzejmie. - To zależy od tego, gdzie zamierzałbyś spać - powiedziała słodko i znów zostawiła go za sobą, chcąc wreszcie dotrzeć do głównego pawilonu. Może zresztą po prostu pragnęła mieć ostatnie słowo... przynajmniej tym razem.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Kolacja zapowiadała się całkiem normalnie. Gdy dotarli do głównego pawilonu, Yancy już zapalała płomień pod jednym z dań. - Dziś wieczór mamy fiestę - powiedziała, nie nawiązując ani słowem do ich spóźnienia. - Fajitas, burritos, ąuesadillas. Sos hiszpański przyprawiony szczyptą francuszczyzny rodem z Luizjany. Niebo w gębie. Wcinajcie! - Rzeczywiście wygląda wspaniale - stwierdzi­ ła Samantha, podczas gdy Adam i Jem już zaczęli nakładać sobie jedzenie na talerze. Samantha wzięła sporą porcję meksykańskich przysmaków, zauważyła wolne krzesło obok Jima Santino i przysiadła się do niego. Uśmiechnął się i odrzucił włosy do tyłu. Odwzajemniła uśmiech. Kiedyś Jim wydawał jej się świetnym facetem. Uroczym. Teraz, po tym, co powiedział o nim Adam, na jego widok przechodzi­ ły ją ciarki. Czyżby wierzyła, że grzechy ojców 234

przechodzą na synów? Nie. A mimo to nie miała już do Jima pełnego zaufania. - Ślicznie wyglądasz, Sam - powiedział. - Dzięki. - Ale jakoś inaczej. - Tak? - Jesteś rumiana i pełna życia. - Mmm, pyszne danko dla smakoszy - wtrąciła Sukee, siedząca naprzeciwko i uśmiechnęła się znacząco. Samantha spojrzała w jej stronę. Sukee przeciąg­ nęła się leniwie z prawdziwie kocim wdziękiem, tak by nikt już nie miał wątpliwości, jakiego rodzaju aluzja zawarta była w jej słowach. To zachowanie speszyło Samanthę. Miała nadzieję, że nie oblewa się pąsem. Nie chciała dawać satysfakcji autorce przycinka, zwłaszcza że teraz wszyscy ga­ pili się tylko na nie. Również Jerry North. Przyglądała się tej scenie zadumanymi niebieskimi oczami. Odwróciła je jed­ nak natychmiast, gdy tylko Samantha na nią spo­ jrzała. Wreszcie Jim Santino postanowił przerwać ciszę, która trwała już dłużej niż chwilę i robiła się niezręczna. Nie przestając patrzeć z uznaniem na Samanthę, wstał z miejsca i powiedział tak, żeby mogli go słyszeć wszyscy goście: - Ma pan szczęście, 0'Connor. Ech, wielkie szczęście... Wiesz, Sam - teraz zwrócił się do niej - jedzenie dziś jest po prostu wyborne. Zresztą wszystko na tej wyspie jest z dnia na dzień lepsze. Czy mogę jeszcze komuś czegoś nałożyć? 235

- Mamo, dlaczego pan 0'Connor ma szczęście? - spytał Brad. - Mam szczęście, że znalazłem się na tej wyspie - stwierdził rzeczowo Adam. - Czy w tym dzbanku jest woda? - zapytał, jakby chciał zmienić temat. - Może ktoś mi go poda, jeśli wolno prosić. Jim usłużnie podał mu dzbanek i ruszył w kierun­ ku stołu z jedzeniem. - W tym wszystkim jest jednak coś dziwnego... - Pokręcił głową, gdy z pełnym talerzem ponownie znalazł się wśród gości. - Chyba państwo trochę nas nabierają. Niech pan powie, 0'Connor. Pan znał Samanthę wcześniej, prawda? Już kiedyś się spot­ kaliście. Adam odstawił dzbanek z wodą. - Może ja odpowiem - odezwał się nieoczeki­ wanie Avery Smith. - Oni rzeczywiście się znają. Pan 0'Connor był kiedyś policjantem. Odwiedził tę wyspę incognito. Pewnie dlatego nie przyznali się teraz przed nami do wcześniejszej znajomości. Pan­ na Carlyle jest po prostu wyjątkowo dyskretną gospodynią. Zachowuje wszystkie sekrety gości wyłącznie dla siebie. Mam rację, panno Carlyle? Samantha wytrzeszczyła na niego oczy. Czyżby jej groził? Ostrzegał ją, żeby nie zdradziła jego prawdziwej tożsamości? Nie ujawniła, że nie nazy­ wa się Smith, lecz Astin? - Zawsze zdawało mi się, że jeśli ktoś chce, żeby inni dowiedzieli się o nim czegoś, to w swoim czasie sam podzieli się tą wiadomością - powiedziała uprzejmie. Smith uśmiechał się. Kiedyś musiał być bardzo 236

przystojnym mężczyzną, pomyślała. Wciąż jeszcze prezentował się bez zarzutu. Bardzo dystyngowany, pewny siebie. Czyżby na tym właśnie polegał zwod­ niczy urok zła? - Wiesz co, Sam? - odezwał się Brad, nie zwracając uwagi na dorosłych. - Zacząłem czytać o rekinach. Potrafią być czasem naprawdę pas­ kudne. Samantha zmarszczyła czoło. Wahała się, czy pozwolić na rozmowę na ten temat. Pamiętała dobrze, jak na tego typu opowieści reaguje Darlene. - Nigdy nie mówiłam, Brad, że rekinowi nie zdarzyło się skrzywdzić człowieka. Mówiłam tylko, że rekiny rzadko atakują nurków. I nie sądzę, żeby same w sobie były paskudne. Po prostu zawsze są głodne i szukają pożywienia, czasem trafią na czło­ wieka, ale powtarzam: nie atakują nurków. - Coś takiego zdarzyło się w czasie drugiej wojny światowej - oświadczył Brad. - Zatonął okręt... - „Indianapolis"? - podpowiedział Adam. - Zna pan tę historię! - ucieszył się Brad. - Owszem. Okręt przewoził jakąś część bomby atomowej na wyspę Tianian w archipelagu Maria­ nów, kiedy zauważono go z japońskiej łodzi pod­ wodnej. Storpedowany tuż po północy, poszedł na dno w ciągu dwunastu minut. Nie pamiętam, ilu ludzi było na pokładzie... - Tysiąc stu dziewięćdziesięciu dziewięciu - wspomógł go Smith. - Ośmiuset pięćdziesięciu znalazło się w morzu. Reszta zginęła wskutek wy­ buchów bądź uwięzienia pod pokładem tonącego okrętu. 237

- Co stało się z tymi, którzy zdążyli opuścić pokład? - spytała Sukee. Adam wzruszył ramionami i spojrzał z waha­ niem na Samanthę. - W ciągu nocy jakichś stu ludzi utonęło lub zmarło z powodu odniesionych ran. Rankiem za­ częły się kłopoty z rekinami. Rozbitkowie zobaczyli niewielki, ponadmetrowy okaz białego żarłacza, który postanowił się nimi zaopiekować, na to w każ­ dym razie wyglądało. Większość z nich miała na sobie kamizelki ratunkowe. Dryfowali uczepieni tratw. Wiedzieli, że najbezpieczniej jest pozostawać w dużych grupach, więc starali się od siebie nie oddalać. Rekina, który krążył w pobliżu, przezwali Białasem. Ale Białas był tylko zapowiedzią praw­ dziwych kłopotów. Po czterech nocach i pięciu dniach, w trakcie których unosili się na wodzie, modląc się o ratunek, rekiny zaatakowały naprawdę. Porywały rozbitków, którzy odstawali od grupy, atakowały chorych i rannych. Należały do najroz­ maitszych gatunków. Nadpłynęły ostronosy, ludojady i żarłacze tygrysie. Wszystkie atakowały od dołu, spod powierzchni wody. Kiedy wreszcie wy­ łowiono rozbitków, przy życiu pozostało jedynie trzystu szesnastu. - Tak było! Mówię wam, to trzeba przeczytać! - zachwycił się Brad. - Jeden facet myślał, że jego kumpel śpi, więc zaczął go budzić. Okazało się, że kumpel nie ma dolnej połowy ciała. A podobno im więcej krwi było wmorzu, tym więcej nadpływało... Chłopiec nie dokończył swojej wypowiedzi, gdyż przerwał ją głośny stuk talerza. Jerry North 238

nerwowo odstawiła na stół swoje danie. Rozlała naczynie z hiszpańskim sosem z papryki i pomido­ rów i czerwona maź szybko zaczęła rozpływać się po stole. Jak krew... - Masz ty chłopcze talent do opowiadania - mruknęła. - Ale chyba nie wybrałeś najwłaściw­ szej chwili. - Brad, daj spokój! - skarcił syna Lee Walker. - Tak, starczy tego. Teraz jemy kolację - włą­ czyła się matka. - Ojej - powiedziała Darlene, patrząc na czer­ wony sos, który umazał stół. Zbladła, zrobiło jej się mdło i... zwymiotowała. Walkerowie przepraszali bez końca. Samantha powtarzała, że nic się nie stało. Emersonowie nie słuchali tej przykrej wymiany zdań i wymknęli się z jadalni, jak umieli najszybciej. Oczywiście w ta­ kiej sytuacji nikt nie miał ochoty na deser. Tylko Jacąues ciężko przeżywał przedwczesny koniec wieczornego posiłku i opłakiwał smutny los nieskonsumowanych naleśników w czekoladzie. Po uprzątnięciu stołu Samantha, Jem, Adam, Yancy, Jim Santino, Sukee, Liam oraz Jerry usiedli razem przy kawie, ale rozmowa nie kleiła się zbytnio. Sukee wyraźnie miała ochotę wrócić do siebie, a Jim naturalnie ofiarował się ją odprowa­ dzić. Jerry wyglądała fatalnie. Musi być strasznie zmęczona, pomyślała Samantha. - Na nas też czas - powiedział Liam. - Jutro kolejna wyprawa. Tym razem Jerry z pewnością zejdzie pod wodę, prawda, kochanie? 239

Jerry popatrzyła na Samanthę. - Prawda, kochanie? - ponowił pytanie Liam. - Prawda. - Poczekajcie - zaniepokoiła się Samantha. - Je­ śli nie chcesz, nikt nie może zmusić cię do nur­ kowania. Powiedz szczerze, Jerry... - Bez przesady - przerwał jej Liam. - Ona po prostu trochę się denerwuje - wyjaśnił gładko. - Będziemy na ciebie wszyscy uważać - obieca­ ła Samantha. Liam objął Jerry ramieniem. - Będę z nią w parze, przyklejony do niej cały czas. Jak brat syjamski. - Dobrze, ale pamiętajcie, że gdybyście potrze­ bowali pomocy, to właśnie po to jestem - nalegała Samantha. - Dziękuję, Sam. Jesteś słodka. - Pod wpływem nagłego odruchu Jerry pocałowała Samanthę w po­ liczek. Po chwili, jakby zażenowało ją to, co zrobiła, powiedziała cicho: - Dobranoc. -1 wyszła na ganek. Liam wzruszył ramionami i wyszedł za nią. Samantha zwróciła uwagę, że Adam spogląda za Jeny z bardzo dziwnym wyrazem twarzy. Gdy zorientował się, że Samantha przygląda mu się podejrzliwie, westchnął lekko i pokręcił głową. - Mam nadzieję, że nic się jej nie stanie. - Ja też - odparła i dodała: - Chyba powinniśmy już iść. - Tak, idźcie. Ja zajmę się resztą. Dobranoc - pożegnała ich Yancy. Wyszli na dwór. W drodze do domu Adam położył Samancie rękę na ramieniu. Nie zaprotes240

towała, ale też w żaden sposób nie okazała, że gest ten jest jej miły. Razem dotarli do domu. Samantha przekręciła klucz w zamku i po chwili weszli do mrocznego pokoju. - Gdzie chcesz spać? - spytała go niepewnym głosem. Nie wiedziała, jakie znaczenie miało dla niego to popołudnie. Ani jakie znaczenie miało dla niej. Nie odpowiedział. Zostawił ją na środku pokoju, a sam zaczął obchód mieszkania. Wkrótce wrócił. Samantha stała w świetle księżyca, dokładnie w tym miejscu, w którym ją zostawił. - Zamknij drzwi na zasuwkę - powiedział. Usłuchała. Podszedł do niej. Spojrzała na niego w mroku. Powinien coś powiedzieć. Powinna coś powiedzieć. Obrócił ją ku sobie i zaczął rozpinać guziki jej sukienki. Jedwab osunął się na podłogę. Dłonie Adama dotknęły jej nagiego ciała. Już wiedziała, gdzie Adam zamierza spać. Tym razem to nie płacz dziecka wyrwał ją ze snu. Yancy zbudziła się i od razu wiedziała, że Brian śpi spokojnie. Stłumione hałasy, które zakłócały nocną ciszę, pochodziły skądinąd. Zamieniła się w słuch. I wtedy usłyszała wyraźnie. Jakiś ruch na parterze. Kroki w gabinecie Justina Carlyle'a. Czyżby ktoś wertował dokumenty i książki? 241

Czyżby sądził, że można tam coś znaleźć? Coś, co jakimś cudem umknęło uwagi wszystkich, którzy szukali przed nim? I właściwie kim może być ten ktoś? Przyszedł w nocy. Nie chciał, by go widziano. Ukrywał się. Czy jest niebezpieczny? Może już kiedyś kogoś zabił? Czyżby chciał zabić znowu? Yancy wypełzła z łóżka. Ciepła bryza poruszała fałdami jej cienkiej koszuli nocnej. Co robić? Była sama. Nie, nie sama. W pobliżu był Jem. I dziecko... Dziecko. No właśnie. Bezszelestnie opuściła swą sypialnię i przez bocz­ ne drzwi zajrzała do Briana. Spał jak aniołek, oddychał idealnie równo, w komiczny sposób wy­ stawiając do góry drobną pupkę. Nerwowo się otrząsnęła i doszła do drzwi prowadzących z pokoju dziecka na korytarz, by sprawdzić, czy są dobrze zabezpieczone. Były zamknięte na klucz i zastawio­ ne krzesłem. A Jem spał w sąsiednim pokoju. Czyżby Jem nie słyszał, co się dzieje w gabine­ cie? Może nie, bo teraz i Yancy przestała cokolwiek słyszeć. Znieruchomiała, starając się uchwycić jakiś kolejny dochodzący z dołu odgłos. Cisza. Chociaż nie... Tak, znowu coś usłyszała, ale tym razem chyba nie z dołu. Odwróciła się. Zaszeleścił wiatr, wydęły się zasłony. Okno! To przeklęte okno. Wprawdzie nie wychodziło na ganek, ale na domu były kraty dla pnących róż i rynny. Dla sprawnej osoby to jak drabina, pomyślała z niepokojem i lękliwie pode­ szła do okna. 242

To tylko wiatr, próbowała się pocieszać. Za­ szeleścił i wystraszył ją zwykły wiatr. Na zewnątrz z pewnością nikogo nie było. Wyjrzała ostrożnie. Tak, w księżycowej poświacie widać było tylko pusty trawnik. Odwróciła się znowu. I zobaczyła. Cień. Sylwetkę rysującą się w półmroku. Tutaj, w pokoju, tak blisko, że niemal słyszała oddech napastnika. Zrobiło jej się gorąco. Nabrała powietrza, chciała krzyknąć, była jednak tak przerażona, że głos uwiązł jej w gardle. A Jem był tuż obok, w sąsied­ nim pokoju. Za późno. Cień poruszał się z kocią zwinnością. Przyciągnął ją do siebie, obezwładnił falą ciepła. Dłoń zasłoniła jej usta. Rozległ się szept. - Pst. Cicho! Nie krzycz. Nic nie mów. Ani słowa. Nie wiesz, co ryzykujesz. Przebudzenie u boku Adama jest przyjemnym sposobem na powrót do rzeczywistości, pomyślała Samantha. Bardzo przyjemnym. Zazwyczaj przeraźliwie dzwonił jej w uszach budzik, tego ranka jednak do jej świadomości do­ tarło najpierw wrażenie czegoś wilgotnego, lek­ kiego, bardzo gorącego na karku. Dotykały jej wargi Adama. Delikatnie. Tak delikatnie, że podnieciły ją, nim jeszcze otrząsnęła się ze snu. Potem poczuła głaskanie po plecach, wędrówkę dłoni wzdłuż kręgosłupa. W dół, w dół... i znowu w górę. Rozbudziło to jej wyobraźnię. A ruch się 243

powtórzył, teraz jednak były to ledwo wyczuwalne, delikatne muśnięcia. Westchnęła błogo. Te pieszczoty były takie słodkie, takie czułe, ciało Adama tak gorące... I znów dotyk warg. Pocałunek, namiętny szept przy jej uchu, zapowiadający kolejną pieszczotę. Wargi Adama przesunęły się wzdłuż jej kręgo­ słupa. Dłonie zaczęły pieścić pośladki, ujęły ją za biodra. Delikatnie, powoli znowu wypełnił ją sobą. Swym żarem, swym rytmem, swym spazmem i wresz­ cie - swoim nasieniem. Otworzyła oczy, rozbudzona, drżąca, spragniona tego ostatniego poruszenia, dającego spełnienie pchnięcia. Wreszcie całym jej wnętrzem szarpnął wybuch i w tym samym momencie rozdygotał się dzwonek budzika, zupełnie jakby chciał zawtórować krzyko­ wi rozkoszy, który wydobyła ze swej piersi. Przez kilka sekund budzik mógł nawet się zdawać natural­ ną częścią owej rozkoszy, która porwała ją na szczyty doznań. Potem, oczywiście, przeraźliwy dźwięk zaczął irytować. Samantha leżała bez ruchu na plecach, i z półprzymkniętymi oczami czekała, aż ochłonie. Na jej ustach igrał wątły uśmiech. W końcu Adam wyciąg­ nął rękę nad jej ciałem, przeklinając, wymacał bu­ dzik i omal nie rozbił go na kawałki, zanim znalazł odpowiedni przycisk, by wyłączyć dzwonienie. - Czy ty czasami zwalniasz tempo, czy zawsze żyjesz na dzwonek? - spytał. - Nie zdarza ci się pospać trochę dłużej? - W deszczowe dni - przypomniała mu.

244

Pokręcił głową. - E, tam. Mam na myśli zwolnienie tempa na dłużej. Na przykład wakacje... - Na wakacje to ludzie przyjeżdżają tutaj. Po co mi urlop? Ja żyję w raju. Mam eden na wyspie, nieustające wakacje. - Nie żyjesz w raju, tylko pracujesz. A to zupeł­ nie inna para kaloszy. - Oparty na łokciu, zaczął się jej przyglądać. Ona też przypatrywała mu się uważnie. Napawa­ ła się urodą jego nagiego ciała, spalonego słońcem na całej długości z wyjątkiem niewielkich obsza­ rów, do których słońce najczęściej nie docierało. Było smukłe, umięśnione, jędrne, lśniące. Klatka piersiowa obficie porośnięta ciemnym owłosie­ niem. W pasie wyraźne zwężenie. Mocne, seksow­ ne nogi. I biodra. I inne szczegóły. - Naprawdę musisz trochę zwolnić tempo - ciąg­ nął. - Wybrać się gdzieś, gdzie nie będziesz musiała przejmować się tym, czy wszystkim smakują ro­ galiki. Uśmiechnęła się nieznacznie. - Bardzo lubię tę wyspę. Ale może masz rację. Niedługo rzeczywiście zafunduję sobie odpoczy­ nek. Jak to wszystko się wreszcie skończy. Skinął głową, ale lekko zmarszczył czoło. - Gdzie urodziło się to dziecko? - spytał, nie­ oczekiwanie zmieniając temat. - W Miami - powiedziała. - Ano właśnie. - Co właśnie? - Więc to jest twoje dziecko? 245

Wbiła w niego wzrok, zdecydowana nie po­ zwolić wytrącić się z równowagi. - Czy przypadkiem coś takiego powiedziałam? - Wiesz, gdzie dziecko się urodziło. - Jasne, że wiem. Sama zawiozłam Yancy do szpitala. - Albo Yancy ciebie. - Adamie, naprawdę powinieneś się o siebie zatroszczyć. - A ty naprawdę powinnaś mi opowiedzieć o Hanku. - Wobec tego ty powinieneś mi powiedzieć, co wczoraj znalazłeś w wodzie. Uniósł brwi, a potem wzruszył ramionami, wy­ krzywiając usta w kpiącym uśmiechu. - Niech ci będzie. Dowiesz się. Obiecuję. - Będę pamiętać. W takim razie, co właściwie chcesz wiedzieć o Hanku Jenningsie? - Co cię z nim łączyło? Uśmiechnęła się. Myśli o Hanku zawsze przywo­ dziły na jej usta uśmiech, choć przeważnie smutny. - Kochałam go - powiedziała zwyczajnie. - Ale dziecko jest Yancy? - O Boże, Adamie, skąd w ogóle u ciebie przy­ puszczenie, że ojcem tego dziecka może być Hank? - spytała z naciskiem. - Bo wy... - urwał gwałtownie. - Bo z tego, co wiem, wydaje mi się, że właśnie on jest najpoważ­ niejszym kandydatem spośród wszystkich miesz­ kańców wyspy. - Dlaczego powiedziałeś przed chwilą co in­ nego, niż zamierzałeś? 246

- Wcale nie. - Na pewno tak. - Sam, co ty sobie myślisz? Że już nawet nie wiem, co chcę powiedzieć? - Wiesz, wiesz, tylko nie chcesz, żebym ja się dowiedziała. Dobra. Moja kolej. Co znalazłeś w wo­ dzie? Mów! - Niczego mi nie powiedziałaś, dlaczego ja miałbym cokolwiek powiedzieć tobie? - Coś znalazłeś. - Może. - Powiedz - nalegała. - Nie powiem ci niczego, dopóki nie przestaniesz przede mną kręcić - oświadczył stanowczo Adam. Ten warunek bardzo jej się nie spodobał. - Dlaczego miałabym cokolwiek ci powiedzieć, zanim to ty przestaniesz kręcić? - spytała. - Należy mi się wyjaśnienie. - Należy ci się wyjaśnienie! - wykrzyknęła. - Ład­ ne rzeczy. Niby dlaczego? - Uratowałem ci życie, pamiętasz? Samantha posłała go do wszystkich diabłów, po czym szybko wstała z łóżka. Weszła do łazienki, stanęła pod prysznicem i puściła silny strumień gorącej wody. W chwilę później Adam znalazł się obok niej. Stanął za jej plecami, sięgnął po mydło, a potem... po nią. - Myślałam, że nie lubisz się kąpać pod prysz­ nicem? Kiedyś tak było. - Pierwszy raz od wielu lat mam na to szczerą ochotę. 247

Uniósł ją, oplótł jej nogi dookoła swego tułowia i oparł ją plecami o ściankę kabiny. Kafelki były chłodne, za to woda aż parzyła. Zaczęli się kochać. Wokół nich unosiła się para. Samantha miała wrażenie, że rzeczywistość wokół nich znika, a oni zapadają się w kłąb gęstej mgły. Adam cały czas trzymał ją mocno, bez wysiłku, a ona podświadomie zadowolona była z jego siły. Zresztą, już później, kiedy skończyli i kiedy osunęła się na nogi, czuła, że gdyby nie te żelazne objęcia, nie byłaby w stanie utrzymać równowagi. Mięśnie jej drżały, oddychała ciężko, nie odzywała się ani słowem. Adam też nie. Woda nadal lała się po ich ciałach. - Musisz mi zaufać - powiedział Adam, gdy w końcu stanęła o własnych siłach i uprzytomniła sobie, że woda z prysznica tymczasem zrobiła się chłodna. - To ty musisz zaufać mnie - skontrowała, mierząc go wzrokiem. - Bardzo wiele przede mną ukrywasz. Ku jej zaskoczeniu odwrócił tylko głowę i wcale nie zaprzeczył. Poczuła w środku niemiłe mrowienie. Adam coś wiedział. Coś, co było dla niej przykre. Yancy nie przyszła na śniadanie. W jadalni zastąpiła ją Lillie. - Czy coś się stało? - spytała Samantha. Yancy nie miała zwyczaju wyręczać się kimkolwiek. - Nie - odparła Lillie. - Po prostu dziecko źle spało w nocy. Yancy powiedziała, że jest bardzo zmęczona. 248

- Zajrzę do niej - zdecydowała Samantha. Od­ stawiła kawę na stół i pośpieszyła na górę do przyjaciółki. Jem właśnie wychodził z pokoju obok. - Wszystko w porządku? - spytała go, nie bar­ dzo rozumiejąc, czemu dręczy ją niepokój. - O ile wiem, to tak - odparł Jem. - Dalej nurkujemy przy Schodach, co? - Na to wygląda. - Ty jesteś tutaj szefem. Możesz zmienić cel wyprawy. - Jeśli wszyscy mają obsesję na punkcie Scho­ dów, to możemy tam jeszcze raz popłynąć. Widzisz, z ojcem było to samo. Właśnie dlatego nie przepa­ dam za nurkowaniem w tym miejscu. Ale nie mam prawa powstrzymywać innych z powodu moich całkiem prywatnych zahamowań i przenosić na nich moich lęków i niepokojów. Jem uśmiechnął się szeroko. - To mi wygląda na jakąś psychologiczną pap­ laninę. Chcesz płynąć, to płyniemy i koniec. Jesteś gotowa do drogi? - Muszę jeszcze zajrzeć do Yancy. - Yancy wygląda dzisiaj na dość zużytą. - Rozmawiałeś z nią? - Mhm. Kiepsko wygląda. Zajrzyj do niej i spot­ kamy się na łodzi. Nawiasem mówiąc, przez naj­ bliższe kilka dni musimy uważać na pogodę. - Idzie sztorm? - spytała Samantha, przystając. - Tak. Ten niż, który powstał w zeszłym tygo­ dniu nad wschodnim wybrzeżem Afryki, coraz bardziej się pogłębia. Wczoraj w nocy zrobiła się z tego burza tropikalna, a dziś w nocy ma już być 249

huragan. Do naszej wyspy jeszcze daleko, ale wiesz, jak to z tym jest. Miejmy nadzieję, że nas w ogóle ominie. - Dobrze by było - mruknęła Samantha. - To samo mówiliśmy o huraganie Andrew i zaraz potem zmiótł z powierzchni ziemi kilka miast. Masz rację, musimy trzymać rękę na pulsie. - Mhm. Dzięki Bogu, jedno z nas potrafi jeszcze znaleźć czas, żeby obejrzeć wiadomości w telewizji. - Jem, jeśli masz zamiar mnie dręczyć i robić jakieś aluzje do Adama 0'Connora, to... Do licha, w końcu sam wpuściłeś tego łotra do mojego domu. - I namówiłem cię, żebyś z nim spała, co? - Jem! Zachichotał. - Biedny człowiek. Kiedy przyjechał tu pierw­ szy raz, nie miał najmniejszych szans. Musiałby być martwy, żeby oprzeć się twoim wdziękom, tak się na niego uwzięłaś. - Jem, to co mówisz, jest ohydne. - To prawda, Samantho. - Wiesz co? Idź... zjeść ciastko. - Ale dobrze, że Adam jest z nami - powiedział Jem, puściwszy mimo uszu uwagę Samanthy. - Mo­ że nam się teraz przydać - dodał cicho i z uśmiesz­ kiem na ustach zaczął schodzić po schodach. Przez moment Samantha śledziła go zamyślo­ nym spojrzeniem. Miał rację. Pewnie rzeczywiście potrzebowała w tej chwili obecności Adama. A może miał też rację pod innym względem? Może wiele z tego, co się kiedyś stało, było i jej winą? Wciąż zadumana odwróciła się i zapukała do 250

pokoju Yancy. Odpowiedziała jej cisza, więc poru­ szyła klamką. Drzwi były otwarte. Weszła na pal­ cach do środka. Brian leżał w kołysce i spał jak zabity. Wyglądał tak słodko, że przez chwilę Samantha przestraszyła się, czy dziecko aby oddycha. Delikatnie położyła mu rękę na plecach i uśmiechnęła się do siebie. Brian oddychał spokojnie i miarowo. Odwróciwszy się, podeszła z kolei do łóżka Yancy. Przyjaciółka również spała głębokim snem. Koce zasłaniały jej prawie całą głowę. - Yancy? - szepnęła Samantha. - Mmm...? - Nie chcę cię budzić, ale czy czegoś nie po­ trzebujesz? Dobrze się czujesz? - Mmm... jestem zmęczona. - Dobrze, śpij dalej. Przyjdę później - odparła Samantha i szybko wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Po jej wyjściu Yancy usiadła. Sprzeczne, gwałtowne uczucia kłębiły się w jej sercu niczym sztormowe fale na rozszalałym mo­ rzu. Szlochała i śmiała się, i znów szlochała. O Boże... Sam... Już niedługo, Sam, niedługo... Przez całą drogę, od wypłynięcia z przystani do miejsca przy Schodach, w którym mieli nurkować, Adam nie spuszczał z oczu Samanthy. Dzień był piękny. Jeśli nawet zbliżał się sztorm, co mogła zwiastować wyjątkowa cisza na oceanie, to w tej akurat chwili panowały znakomite warunki. 251

Samantha nie miała zbyt wiele czasu na dumanie o tej wyprawie. Siedziała na rufie „Sloop Bee", swobodnie otaczając ramieniem plecy Darlene, i starała się wytłumaczyć dziewczynce, że chociaż obecność żarłacza ludojada w ciepłych wodach tropikalnych nie jest niemożliwa, to jednak wydaje się bardzo mało prawdopodobna. Tłumaczyła też, że rekiny atakujące ludzi zwykle robią to, gdy przyciąga je krew albo gwałtowne ruchy nóg płynącego na powierzchni wody człowieka. Nurkom natomiast nic nie^rozi, jako że pływają całkowicie zanurzeni pod wodą i stykają się z tymi drapieżcami oko w oko. Darlene słuchała z szeroko otwartymi oczami. Zabawny był widok tych dwóch osób razem. Sa­ mantha ma wrodzony talent do rozmów z dziećmi, pomyślał Adam. - Niebezpieczeństwa są wszędzie, Darlene - mó­ wiła. - Ale przecież nie wpadasz w panikę w samocho­ dzie, tylko dlatego że czasem zdarzają się wypadki. - Jasne - włączył się Brian. - Domy walą się na ludzi. Różne rzeczy spadają z dachów na głowy. Na chodniku może rozjechać cię wielka ciężarowa... Adam spojrzał z pewnym zdziwieniem na Brada i pomyślał, że przekonywanie Darlene do piękna podwodnego świata jest chyba skuteczniejszą meto­ dą niż straszenie ponurym końcem na lądzie. - Wiesz, Darlene - zwrócił się do dziewczynki - kiedy nabierzesz więcej wprawy w nurkowaniu, będziesz mogła zobaczyć jeszcze inne ciekawe rzeczy. Na przykład o godzinę drogi od Schodów na mniej więcej czterdziestu metrach głębokości leży stary angielski okręt. 252

- Angielski okręt? - zainteresował się Brad. - Tak, nazywa się „Our Lady of Mercy". Nale­ żał do marynarki angielskiej. Zatonął w 1813 roku, po bitwie morskiej z amerykańskim okrętem „Tallymar". Był lepiej uzbrojony od tamtego, ale poci­ ski z dział „Tallymara" trafiły dokładnie w cel, więc od razu poszedł na dno. Poszukiwacze skar­ bów zdążyli już ogołocić wrak ze wszystkiego, co przedstawia jakąkolwiek wartość, ale nurkuje się tam wspaniale. Można sobie wyobrazić, jak wy­ glądał ten okręt pod pełnymi żaglami. Galion, czyli rzeźba z dziobu, pokazywana jest zwiedzającym w muzeum w Salem, ale jedna z firm turystycznych sporządziła kopię rzeźby i z powrotem przytwier­ dziła ją do wraku. A czy wiesz, dlaczego angielskich marynarzy, a czasem w ogóle Anglików, nazywa się limoniarzami? - W ogóle nie słyszałam takiej nazwy - powie­ działa Darlene. Adam przesłał jej uśmiech. - Lekarze okrętowi w dawnych czasach nie znali się na witaminach i nie wiedzieli nic o witami­ nie C, zauważyli jednak, że człowiek choruje na szkorbut, gdy zbyt długo jest pozbawiony świeżych warzyw i owoców. Małe zielone cytryny, limonki, były trwałe i łatwe do kupienia w każdym tropikal­ nym porcie, więc angielskim marynarzom zaczęto je dawać podczas rejsów. W ten sposób zostali limoniarzami. - Tak, tak, a oficerowie pili na umór, młody człowieku - dodał Liam Hinnerman, patrząc na Brada. - Słodka woda na statkach szybko się psuła, 253

robiła się zielona i mętna. Dowództwu oczywiście nie przeszkadzało, że załoga pije świństwa. Oficero­ wie za to trzymali dla siebie tyle alkoholu, ile tylko potrafili zgromadzić. - Całkiem rozsądnie - stwierdziła Sukee. - Twarde było życie marynarza - ciągnął Hinnerman. Z jego spojrzenia można było wywnios­ kować, że zaraz opowie Bradowi jakąś krwawą historię. - Brytyjscy marynarze często zaciągali się na okręt tylko po to, żeby parę razy porządnie się najeść, ale w prowiancie było mnóstwo robactwa. I wiesz, co robili marynarze, żeby pozbyć się tego towarzystwa z sucharów? Kładli na sucharach mart­ wą rybę. Robaki przełaziły wtedy do ryby. Po­ wtarzali to, póki wszystkie robale nie wylazły z su­ charów. Samantha spojrzała na Adama wyraźnie skrzy­ wiona. Darlene znów zrobiła się zielonkawa na twarzy, za to Brad zdawał się zafascynowany tego typu opowieściami. - Ciężkie było życie marynarzy - powiedział Adam do Darlene. - Karano ich bardzo surowo za najmniejsze nawet odstępstwa od regulaminu. Jed­ na z kar polegała na przykład na tym, że nieszczęś­ nika stawiano w szalupie i krępowano liną, od­ słaniając mu plecy. Następnie bosmani z wszystkich okrętów floty dawali mu po dwadzieścia cztery baty każdy. Jeśli okrętów było dużo, zdarzało się, że ofiara dostawała ponad trzysta razów. - Taki człowiek by umarł! - zaprotestowała Darlene. - Często umierał - przyznał Adam. - A jeśli 254

przeżył, to mówiono o nim, że dostał „kraciastą koszulę", bo na plecach krzyżowały mu się czer­ wone pręgi od razów. - Cieszę się, że nie żyłam w tamtych czasach - powiedziała Darlene. - No widzisz - włączyła się żartem jej matka, mierzwiąc włosy córce. - A teraz mamusie i tatusio­ wie mają skrupuły, kiedy sprawią dziecku lanie. Nie chcę powiedzieć, że dzieci należy bić... - Ale solidne lanie od czasu do czasu wydaje mi się całkiem na miejscu - dokończył za nią Liam Hinnerman z błyskiem w oku. - Chcesz posłuchać czegoś weselszego? - spytał Adam Darlene. - Ciekawe jest na przykład to, że marynarze mieli zakaz palenia tytoniu. Zbyt duże było niebezpieczeństwo pożaru. Tytoń służył im więc do żucia. Przeżute kawałki mieli wypluwać do spluwaczek. Gdy któryś z marynarzy niebacznie splunął na pokład, za karę musiał nosić spluwaczkę na szyi. Wtedy kamraci z załogi wypluwający resztki tytoniu mogli robić sobie z niego cel. - Fantastyczne - oświadczyła Darlene i nagle promiennie się uśmiechnęła. - Brad świetnie by się nadawał na taki cel. Wszyscy roześmieli się głośno. Oczywiście oprócz Brada, który spojrzał na siostrę wilkiem. I Samanthy, która wstała, nagle wyraźnie zdener­ wowana i spięta. - Czas wkładać skafandry - powiedziała. - Du­ żo nas dzisiaj. Rzeczywiście, mieli towarzystwo. Wokół, na oceanie, Adam dojrzał przynajmniej pół tuzina 255

innych łodzi z nurkami. Powiewały na nich flagi informujące, że pod wodą znajdują się ludzie. Ot, piękna pogoda, pomyślał Adam. Słońce, spokój, cisza... Cisza przed burzą. - Wszyscy mają pary? - spytała Samantha, gdy Jem zgasił motor i rzucił kotwicę. - Joey ze mną na wieki! - powiedziała wesoło Sue Emerson. - Niczego innego się nie spodziewaliśmy - mruk­ nęła Sukee. - Ja dzisiaj z moją miłą - oznajmił Liam, uno­ sząc w górę dłoń Jeny. Biedna Jerry była blada jak ściana. Może miała ku temu powody. Adam zapamiętał, żeby nie spusz­ czać oka z tej dwójki. - Dzięki Bogu! - odezwał się Jim Santino, odrzucając włosy do tyłu. - Dziś będę z kobietą! Sam... - Nie, nie, ja muszę płynąć z Darlene - sprzeci­ wiła się Samantha. - W takim razie, Jim, może chcesz ze mną? - podsunęła Sukee. - No, niech będzie - mruknął Jim. - Zanurkuje pan ze mną, panie 0'Connor? - spytał Brad. - W porządku, dzieciaku, załatwione - od razu zgodził się Adam. To nawet dobrze, pomyślał. W ten sposób są we czwórkę: Samantha, Darlene, Brad i on. Pod wodą potrzebował kilku minut dla siebie. Chłopaka z pe­ wnością będzie mógł zostawić pod opieką Sam. 256

A nazajutrz musiał się tu jakoś dostać, ale już samotnie. No, niezupełnie samotnie. Z Samanthą. - Wszyscy mają pary? No, to jazda, schodzimy pod wodę. Mamy mnóstwo czasu. Nie zapominajcie jednak, żeby od czasu do czasu spojrzeć na zegarek i sprawdzić stan powietrza -powiedziała Samanthą. - Szczególnie wy, młodzi adepci sztuki nurkowania - zwróciła się z uśmiechem do Brada i Darlene. - Jasne? - Jasne. Ale przecież płyniemy z tobą - po­ wiedziała nieco zdziwiona tymi przestrogami Dar­ lene. - Tak, ale... - zaczęła Samanthą. - Ale jeśli podpłynie wielki rekin i pożre Sam, to będziesz musiała sama dać sobie radę, prawda? - uprzejmie zwrócił jej uwagę Liam. - Niech pan da spokój. Nie ma w pobliżu wiel­ kich rekinów - zaoponował Adam ostrym tonem. Liamowi Hinnermanowi należał się uczciwy sier­ powy w szczękę, to pewne. Nie był to jednak dobry czas ani miejsce na takie porachunki, zresztą Hinnerman prawdopodobnie chciałby oddać. Mniejsza o to. Warto byłoby dać mu raz w pysk, bez względu na reakcję. - No, nurkowie do wody! - zawołał Jem, przery­ wając Adamowi te rozmyślania. Wszyscy ubrani w skafandry, maski, płetwy, ka­ mizelki wypornościowe i aparaty tlenowe zanurzyli się pod wodę. Dla Adama było to dobrze znane królestwo. Świat, który uwielbiał. Spokojnie, kontro­ lując sytuację, schodził coraz niżej bez pośpiechu, 257

żeby zapobiec kłuciu w uszach, które pojawiało się wraz ze wzrastającym ciśnieniem. W swojej karierze miał okazję nurkować w rzekach, jeziorach, poto­ kach, strumieniach i kanałach, no i oczywiście dziesiątki razy w oceanie. Nie było piękniejszych wód niż morza tropikal­ ne! Zawsze, dzisiaj również, zachwycało go w nich bogactwo podwodnego świata: rafy koralowe z mnóstwem wielobarwnych istot, wachlarzy Wenery, ukwiałów, gąbek i innych. Brad pokazał mu gałąź ognistego korala, pięk­ nego i jadowitego. Podziwiali go przez chwilę, ale ominęli w bezpiecznej odległości i popłynęli dalej w ślad za Samanthą i Darlene, które wyprzedzały ich o kilka metrów. Opuszczali się w głąb oceanu wzdłuż Schodów. Sześć metrów, osiem metrów... Z automatów oddechowych uciekały do góry pęcherzyki powietrza, zakłócając spokój podwod­ nego świata cichym, szemrzącym dźwiękiem. Dziesięć metrów, dwanaście, czternaście, pięt­ naście, szesnaście... W pewnym momencie Adam zauważył, że Sa­ manthą zatrzymała się nad jednym ze stopni i zaczę­ ła mu się przyglądać. Darlene unosiła się obok niej. Adam wskazał stopień Bradowi i obaj skierowali się w tamtą stronę. Podpłynęli bliżej. Mimo masek Adam spojrzał w oczy Samancie. Zobaczył piękną, głęboką zieleń. Skinął w stronę Brada, zwracając jej uwagę na chłopca. Samanthą zmarszczyła czoło. Spłoszyła ją myśl, że Adam zamierza przedsięwziąć coś na własną rękę, opuścić ich i gdzieś popłynąć. 258

Gdzie? Po co? Nie mogła jednak popłynąć za nim. Nawet by zresztą nie zdążyła. Nie dał jej czasu na reakcję, błyskawicznie zostawił z dzieciakami i zaczął pły­ nąć, mocno pracując płetwami, by jak najszybciej dotrzeć do ostatniego stopnia i krawędzi rafy. Na tym właśnie stopniu znalazł poprzednim razem złoty zegarek. Zegarek, który należał do Hanka. Płynąc, rozglądał się za innymi nurkami. Poli­ czył starannie całe towarzystwo, chcąc się upewnić, że zajmują ich własne dociekania. Jerry z Liamem, Sukee z Jimem, Emersonowie, Walkerowie... Zgadza się. Wszyscy byli razem i wszyscy roz­ glądali się uważnie. Czy i oni czegoś szukają? Zszedł dalej, wzdłuż pionowego podmorskiego klifu, który zapadał się w głąb od szesnastego metra aż po jakiś trzydziesty. Osuwał się powoli, po drodze bacznie obserwując poszarpane kształty ko­ rali i skał. Im głębiej schodził, tym podwodny świat stawał się coraz bardziej mroczny. Nagle zdało mu się, że gdzieś w pobliżu dostrzegł sztuczne światło. Rozum podpowiadał, że to przy­ widzenie. Może zauważył jakieś odbicie? Tylko gdzie znajdowało się źródło światła? Podwodny świat był milczący. Głęboką ciszę zakłócały tylko szemrzące pęcherzyki powietrza i rytmiczny szum jego oddechu. Światło... Zamrugało znowu. Gdzieś na półce rafy. Adam przesunął się w tamtą stronę. Powoli, ostrożnie. W podwodnym mroku światełko było nieco 259

przymglone. Zamrugało jednak znowu. Zbliżył się do niego jeszcze bardziej. I jeszcze. Pęcherzyki! Ulatywały w górę czyjeś pęcherzyki. Ktoś płynął przed nim. Ktoś próbował zbadać koralowe kata­ kumby. v Mięśnie mu zesztywniały z napięcia. Nieustannie zbliżał się do nieznajomego. Przemknął przez szczelinę w rafie i wtedy zobaczył przed sobą nurka. Był odwrócony do niego tyłem i przesuwał światło latarki po otaczających koralowcach. Samotny nurek, schowany głęboko w podwod­ nym mroku. Adam sięgnął do łydki po nóż. Przygotował się do spotkania. Tamten wyczuł jego obecność, okręcił się dookoła własnej osi i uniósł swój nóż. Spojrzał mu w oczy. Zaskoczony Adam zmylił oddech, zakrztusił się. Nóż wyślizgnął mu się z nagle zesztywniałych palców i wolno zaczął opadać w bezkresną głębię.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Gdzie, u licha, przepadł Adam? Samantha straci­ ła go z oczu już jakiś czas temu, a on wciąż nie wracał. Pilnowała dzieciaków i zaczynała się coraz bardziej niepokoić. Mijały minuty. Pięć, dziesięć, piętnaście. Dwadzieścia. Zerknęła na stoper, by sprawdzić, ile czasu pozo­ staje do wynurzenia. Jak głęboko zszedł Adam? Ile powietrza zużywa? Czy będzie potrzebował długiej dekompresji? Czy w ogóle jeszcze się wynurzy? Ogarniała ją coraz większa panika. Gdy zniknął jej ojciec, początkowo zawiodło ją wyczucie, wcale nie wpadła w popłoch. Nie wpadła w popłoch również wtedy, gdy okazało się, że nie wiadomo, co się stało z Hankiem. W końcu piorun nigdy nie uderza dwa razy w to samo miejsce. A jednak uderzył. I teraz mógł uderzyć po raz trzeci. Rozpaczliwie wyczekiwała przy Schodach, usi261

łując stworzyć pozory, że wszystko jest w porządku. Powtarzała sobie, że jest odpowiedzialna za dwoje dzieci, że nie może pozwolić, by i one zaczęły się denerwować i bać. Obok niej przemieszczały się kraby, przepływały krewetki. Wzdrygnęła się, gdy otarła się o nią przyjaźnie nastawiona garupa. Dzieciom nie bardzo się uśmiechało tkwić w jednym miejscu, tu gdzie opuścił ich Adam. Darlene ciągnęła Samanthę za sobą, chcąc dokładnie obejrzeć wspaniały okaz mijającej je płaszczki. Brad znalazł srebrzystą barakudę, niezgrabnie przyczajoną między koralami. Darlene natychmiast szarpnęła Samanthę, żeby zna­ leźć się jak najdalej od drapieżcy. Samantha podpływała z nimi to tu, to tam, nie oddalając się jednak zbytnio od krawędzi Schodów. Mijały następne minuty. Samantha wypatrywała Adama, usiłując jednocześnie nie tracić z oczu innych nurków: Liama z Jerry, Sukee z Jimem, Walkerów i Emersonów. Wszyscy zdawali się co pewien czas znikać, ale gdy patrzyła następnym razem, z powrotem byli na miejscu. Doprowadzało ją to do obłędu. Tak, chyba rzeczywiście powinna wreszcie się wybrać na poważną podmorską wyprawę z Jemem i Adamem. Trzeba poszukać tej cholernej „Beldony", by raz na zawsze zapewnić sobie spokój. Była już bliska prawdziwej paniki, gdy nagle okazało się, że to nie koniec kłopotów. Oto Brad trącił ją z tyłu i pokazał ręką wielką rybę, nad­ pływającą do nich z oddali. Darlene od razu znalazła się przy niej i ścisnęła ją za ramiona tak mocno, że 262

Samantha zaczęła się obawiać, czy paznokcie dziew­ czynki nie rozedrą jej skafandra. To był żarłacz. Błękitny, pomyślała Samantha. Miał jakieś półtora metra długości, może dwa met­ ry. Powiększało go złudzenie optyczne, zawsze występujące w wodzie. Rekin podpłynął bliżej. Samantha otoczyła Darlene pewnym chwytem. Czuła drżenie ciała dziew­ czynki. Pomyślała, że rekin widocznie wyczuł strach Darlene, on jednak zachowywał się wobec nich całkiem przyjaźnie. Podpływał coraz bliżej, wpatru­ jąc się w nie szklanymi oczami, i zdawał się nie mieć złych zamiarów. Zwierzę dokładnie im się przyjrza­ ło, po czym zmieniło kurs, jakby nagle poczuło czy usłyszało coś w oddali, i zniknęło im z oczu. Darlene nadal drżała. Gdy tylko rekin odpłynął, wyrwała się Samancie i rozpaczliwie rzuciła się ku powierzchni. Nad sobą miała szesnastometrowy słup wody. Samantha skoczyła za nią, złapała ją za nogi, pociągnęła w dół. Surowo pokręciła głową, pokazu­ jąc, że wynurzenie musi odbywać się powoli. Dar­ lene zamrugała powiekami i chyba trochę się opa­ nowała. I w tej właśnie chwili obok nich zmaterializował się Adam. Podpłynął nie wiadomo skąd i wziął Darlene za rękę. W chwilę później dołączył do nich Brad. Już we czwórkę zaczęli się wynurzać, powoli, robiąc postoje, tak jak należy. Na pokładzie „Sloop Bee" znaleźli się pierwsi. Uwolniona od ciężkiego ekwipunku Darlene znowu zaczęła panicznie dyszeć. 263

- Widzieliście? Taki wielki! Trzy metry... - Kochanie, ten rekin miał najwyżej metr osiem­ dziesiąt - powiedział Adam. - W wodzie widzi się wszystko powiększone. - Rekin! Tam był rekin! Taki jak te, które zjadły marynarzy - Darlene wciąż nie mogła się uspokoić. - Nie, Darlene. To był żarłacz błękitny. Spo­ jrzał na nas i powiedział: „Ludzie, tfu! Za tłuści". I odpłynął, bo w morzu jest mnóstwo naprawdę pysznych ryb. - Ale on tam był, w wodzie... - Wszystkie rekiny żyją w wodzie - powiedział Adam. Samantha stanęła przed Darlene, wzięła ją za ramiona i zapytała surowym tonem: - Pierwsza zasada nurka? Darlene przełknęła ślinę z poczuciem winy. - To był rekin... - Pierwsza zasada nurka? - powtórzyła pytanie Samantha. - Miarowo oddychaj. - Zgadza się. Druga zasada? - W razie kłopotów odzyskaj samokontrolę, za­ reaguj, przeciwdziałaj. - Zgadza się. Rekin rzeczywiście tam był. Ale przecież dużo rozmawialiśmy o rekinach i spot­ kaniach z rekinami pod wodą. On popatrzył na ciebie, ty popatrzyłaś na niego i popłynął swoją drogą, zgadza się? Darlene znowu przełknęła ślinę. - Tak. Ale dzisiaj już nie będziemy nurkować, zgoda? 264

- Jejku, cykoria obleciała ją na całego - jęknął Brad. - Akurat kiedy robiło się tak fajnie! - Daj mi spokój, Brad, dobra? - groźnie ode­ zwała się siostra. - Co tu się dzieje? - spytała Judy Walker, wspinając się na pokład. Ociekała wodą, a Jem pomagał jej wyciągnąć ekwipunek. Szybko zo­ rientowała się w sytuacji. - Zgroza, Lee, koniec świata. Darlene naprawdę zobaczyła rekina - jęk­ nęła do męża, wchodzącego za nią po drabince. - Chyba nie zaczniesz się z tego powodu bać, co, kochanie? Nie przestaniesz nurkować? - zwróciła się do córki. Darlene przez dłuższy czas uparcie milczała. - Nie ma się czego bać - cicho powiedziała Samantha. - Ja... - Darlene urwała, wyraźnie zaskoczona odpowiedzią, która układała się w jej myślach. - Nie, nie boję się. - Spojrzała triumfująco na Samanthę. - Zniszczyliśmy go wzrokiem, prawda? Mam rację, panie 0'Connor? - Jasne. Coś w tym rodzaju. Gdyby podpłynął jeszcze bliżej, któreś z nas dałoby mu latarką po nosie. Rekiny nie lubią bicia po nosie. Tymczasem na pokładzie znalazł się także Liam Hinnerman. - Hej, dziecko, czy wiesz, dlaczego nazywamy rekina tak, jak nazywamy? Darlene przecząco pokręciła głową. - Angielski wyraz „shark" pochodzi od niemiec­ kiego wyrazu „Schurke", odnoszącego się nie do stworzenia wodnego, lecz lądowego, mianowicie do 265

człowieka. A znaczyło to dosłownie tyle co „chciwy pasożyt". - Ekstraśne! - zaśmiał się Brad. - Owszem, fajne - przyznała Darlene. - Więc nie przestaniesz nurkować, prawda, ko­ chanie? - spytał ojciec dziewczynki, patrząc przy tym na Samanthę. - Tym bardziej że masz okazję nurkować z panną Carlyle i oglądać podwodny świat wraz z nią. To wspaniały partner... Samantha zauważyła, że Lee patrzył na Darlene w bardzo dziwny sposób. Boże, co tu się dzieje? - pomyślała. Schurkes. Sharks. Rekiny. Przez chwilę miała wrażenie, że otaczają ją same chciwe pasożyty. Kto tu był niewinny, a kto miał złe zamiary? Zerknęła na Adama. Też miał podejrzaną minę. Może nawet najbardziej ze wszystkich. No właśnie, dla kogo on właściwie pracuje? Rozglądała się wokół siebie i czuła się coraz mniej pewnie. Oto oni: Liam Hinnerman - rekin-młot, Jim Santino - żarłacz tygrysi, Joey Emer­ son - tawrosz, Sukee - ostronos, Lee Walker - żar­ łacz błękitny. I jeszcze Adam... Jeśli Adam też był rekinem, to olbrzymim bia­ łym ludojadem. Nie ma dwóch zdań. Wystarczyło się przyjrzeć, jak ją w tej chwili dosłownie poże­ rał wzrokiem. Stanowczo otaczały ją rekiny. Dobili do przystani i zeszli z pokładu „Sloop Bee". Adam przez cały czas był w tym samym podejrzanie smętnym nastroju. Trzymał się blisko 266

Samanthy, ale wydawał się całkowicie pochłonięty swoimi myślami. - Wiem, co znalazłeś - powiedziała, gdy dotarli do jej domu. - Co? - spytał zaskoczony i przenikliwie spo­ jrzał na nią szarymi oczami. - Długo cię nie było. Musiałeś znaleźć „Beldonę", mam rację? Jest tuż za krawędzią rafy, tam gdzie zaczyna się klif. Od wielu lat na nią patrzymy, tylko nigdy jej nie zauważyliśmy. Setki nurków przepływa w niewiedzy nad wrakiem, czy tak? - Nie. Nie znalazłem „Beldony" - odparł krótko i popadł w zadumę. - Wobec tego... - Badałem zakamarki tej koralowej półki. Opa­ da w dół jeszcze przynajmniej dziesięć metrów... Skinęła głową. - Tak, ale tam nie ma nic do oglądania. Piasek, skały i woda. Nie ma roślinności. Nie ma niczego. - Jest na wyspie nitroks, prawda? - zapytał nagle. Samantha zmarszczyła czoło i uważnie mu się przyjrzała. Zaawansowani nurkowie nigdy nie używa­ ją czystego tlenu. Na głębokościach poniżej dziesięciu metrów staje się on trujący. Zazwyczaj stosują więc mieszankę sprężonego powietrza, w której na dwie części tlenu przypada osiem części azotu. Z kolei jednak azot poniżej głębokości trzydziestu metrów może działać jak narkotyk. Nitroks stanowi specjalną mieszankę, która zapobiega wystąpieniu halucynacji. Samantha nigdy nie napełniała nim butli dla gości, ona i Jem stosowali jednak czasem nitroks, schodząc na 267

większe głębokości razem ze znającymi się na rzeczy znajomymi, którzy odwiedzali ich na wyspie. - Jest czy nie? - Oczywiście, że jest. - To dobrze. - Dlaczego? - Myślałem o zrobieniu paru zejść na większe głębokości. Samantha zawahała się. / - Powiedz, znalazłeś okręt? - Nie, nie znalazłem - powiedział w jakiś dziw­ ny sposób. - Adam, co jest z tobą, do diaska? Okłamujesz mnie? Czy znalazłeś coś mającego związek z tym przeklętym okrętem? - Nie kłamię. Nie znalazłem okrętu. - Ale myślisz, że możesz go znaleźć. , - Nie wiem. Po prostu chciałbym zejść trochę głębiej, to wszystko. - Zajrzał jej w oczy. - Chyba wezmę teraz prysznic. Spojrzała na niego z rezerwą. - To jest mój dom. Nie chcesz mi powiedzieć, co się dzieje, za to myślisz, że będziesz mógł wziąć prysznic, tak? - Dobra, więc idź pod prysznic pierwsza. Zdezorientowana i solidnie poirytowana Saman­ tha zostawiła Adama w korytarzu. - Zaparzę kawę - zawołał za nią. - Kiedy doprowadzimy się do porządku, chodźmy do głów­ nego pawilonu. Chciałem jeszcze raz poczytać w gabinecie te zapiski. Już w łazience Samantha ściągnęła skafander 268

i odkręciła kran. Gorąca, słodka woda, spłukująca z jej ciała sól, miała bardzo odświeżające działanie. Samantha odetchnęła głęboko, przez ścianę niewy­ raźnie usłyszała, że Adam włączył wiadomości w telewizji. Zamknęła oczy, odchyliła głowę do tyłu i zaczęła rozkoszować się strumieniami wody biją­ cymi w jej ciało. Dlaczego Adam tak dziwnie się zachowuje? - nie przestawała się zastanawiać. Dlaczego ją okłamuje? I dla kogo, do diabła, pracuje? Raptownie uniosła powieki, poczuła bowiem, że Adam stanął pod prysznicem za jej plecami. Wszedł cicho, bezszelestnie jak kot albo inny, bardziej niebezpieczny drapieżnik. Najwyraźniej upodobał sobie te wspólne kąpiele i wiedział, że i ona zdaje się znajdować w nich przyjemność. Pewnym ruchem, jakby doskonale wiedział, że Samantha nie zaprote­ stuje, ogarnął ją ramionami i przyciągnął do siebie. Woda, pryskając, spadała teraz na jej piersi i spły­ wała po dłoniach Adama. Zmysłowym ruchem zaczął przesuwać je w dół, po żebrach i brzuchu. Im niżej, tym delikatniej, wolniej... Jego dotyk miał działanie zniewalające. Odsuń się, szeptała sobie w duchu Samantha. Przecież nie może być miłości, a nawet intymności, jeśli nie ma szczerości. Właśnie wtedy Adam się odezwał. - Ciekaw jestem, czy wiesz, jak bardzo byłem w tobie zakochany? - Hm. W Becky też byłeś zakochany. - Z Becky się spotykałem. Z Becky miałem romans. Powiedziałem ci przecież, że nie jestem 269 \

niewiniątkiem. Zresztą ty też nie byłaś. Chciałaś uwodzić, poznać siłę swojego wdzięku, urody... Twój wybór padł na mnie. O nic nie pytałaś, a kiedy mimo to dostałaś odpowiedzi, uznałaś, że ich nie chcesz. - Mogłeś... - Co mogłem? Zastanawiałem się wtedy, czy nie jestem dla ciebie zwykłym pretekstem, obiektem treningowym. Popatrz, popatrz, taki dojrzały, zde­ cydowanie męski... Spróbuj więc, sprawdź swoje siły. Obejrzyj, dotknij, zagnij paluszek. Weź sobie to, co chcesz, i wykorzystaj chłopa. A potem po prostu go rzuć, kiedy okaże się, że nie jest do końca taki, jak ci się zdawało. Choć te słowa wyrażały jego pretensje, Adam ani na chwilę nie oderwał dłoni od jej ciała. Złapała go za palce. Musiała powstrzymać ruch tych dłoni w dół. Nie chciała pragnień, które budził w niej ten dotyk. Nie teraz. Nie chciała go chcieć. Adam jednak przyciągnął ją do siebie jeszcze bliżej - A ja naprawdę byłem wtedy zakochany - wy­ znał. - Nie chciałem się zakochać, broniłem się przed tym. - Ja nie byłam taka dzielna - odparła. - Ja po prostu nie wiedziałam, co robię. - Wiedziałaś całkiem dobrze. - A ty wiesz, że to kłamstwo. - Wiem, że byłem twoim pierwszym... ekspery­ mentem. Miałaś znakomity instynkt. - Mogłeś mi od razu powiedzieć, że z kimś się spotykasz.

270

- Wtedy akurat nie byliśmy ze sobą w ścisłym tego słowa znaczeniu. Pokłóciliśmy się, więc Becky mieszkała u siostry. - Kiedy przypłynęła na wyspę, raczej nie było widać, że jesteście skłóceni. Jak pierwszy raz ją zobaczyłam, to wpychała ci język w usta. A nie minęła nawet godzina... - Nie minęła godzina - powtórzył smętnym głosem. - Tak, masz rację, nie minęła godzina... Wszystko było pięknie, wspaniale, idealnie i na­ gle... Ideał może szybko zblednąć, prawda? - O czym ty mówisz? - O niczym. - Adam, poczekaj. - Postanowiła podtrzymać tę rozmowę. - Czy nie sądzisz, że jeśli chciałeś jej coś wyjaśnić, to łatwiej byłoby ci to zrobić, gdybyś nie miał jej języka w ustach? - Takie to dla ciebie proste... Widzisz, Becky przypłynęła na wyspę, bo się o mnie martwiła. Usłyszała piąte przez dziesiąte o moim zadaniu, a przekonała się, że nie wróciłem do domu. Rozu­ miem, że zanim jeszcze postawiła stopę na lądzie, powinienem był jej wykrzyczeć, żeby się natych­ miast zabierała, bo w moim życiu jest już ktoś inny, tak? Boże, nie wiedziałem, co mam zrobić, choć wiedziałem dobrze, że tak czy inaczej ją zranię. Po prostu... Chciałem zachować się trochę delikatniej. - Mhm. Namiętny pocałunek zawsze jest deli­ katny. I niewinny. - Nie całowałem jej. To ona mnie całowała. - A obrona nie jest twoją najsilniejszą stroną, mam rację? 271

Myślała, że wprawiła go w złość. Ale nie. Po prostu przez kilka sekund milczał, a potem powie­ dział spokojnie: - Posłuchaj, Sam. Nie miałem wtedy zbyt wielu możliwości, jeśli nie chciałem brutalnie skończyć sprawy w jednej chwili. Miałem nadzieję, że z nią porozmawiam. I nie wiedziałem, że patrzysz. - Najwyraźniej. Puścił ją nagle i wyszedł spod prysznica. Woda nadal lała się na Samanthę, która stała nieruchomo, skonsternowana. Nie zamierzała doprowadzić do takiego końca tej rozmowy. W ogóle nie chciała jej kończyć. A jednak prawie cały czas komentowała złośliwie jego wyznania. Czy aż tak bardzo chciała usłyszeć z jego ust, że postąpił całkiem niewłaściwie, że to on ponosi odpowiedzialność za ich rozstanie, a ona jest całkowicie niewinna, bez żadnej skazy? A właściwie dlaczego by nie? - pomyślała. Owszem, może wysłuchać jego wyjaśnień, ale to nie znaczy, że ma go pocieszać i głaskać po głowie. Jeśli Adam chce z nią rozmawiać, jeśli chce z nią... się kochać, czy nie może otwarcie przyznać się do winy? Tak, postanowiła w końcu, Adam musi po­ starać się o jej przebaczenie. Zakręciła kran i owinęła się ręcznikiem kąpielo­ wym, po czym przeszła do kuchni. Adam przygoto­ wał kawę. Stała gotowa na stole, pachnąc obiecują­ co. Jego jednak w kuchni nie było. Ruszyła korytarzem. W drzwiach do sypialni przystanęła. Adam leżał wyciągnięty na jej łóżku, okryty na biodrach białym, włochatym ręcznikiem. Rozmyślał? Czekał? Jedno i drugie?

272

Wolno podeszła do niego z założonymi na pier­ siach rękami. Nie spuszczała z niego wzroku. Leżał z dłońmi splecionymi za głową, a gdy się zbliżyła, podniósł oczy. - Czy przyszło- ci kiedyś do głowy, że być może oboje zawiniliśmy po trochu? - spytał matowym głosem. Poruszyła głową, chcąc zaprzeczyć, lecz w tej samej chwili on zerwał się na równe nogi, z lampar­ cią zręcznością chwycił ją w talii i rzucił na łóżko, a potem dosiadł jej okrakiem. - Nie kłam - powiedział przez zaciśnięte zęby. - Przypomnij sobie. Prowokowałaś mnie. Byłaś od początku gotowa, chętna, dojrzała... Miałaś... - Dojrzała! - zaprotestowała. - Dość tego! Mó­ wisz o mnie, jakbym była wiszącym na drzewie bananem. - Owszem. - To brzmi okropnie. - Ale dobrze oddaje sens. Wiele twoich rówieś­ niczek miało już mężów i dzieci, a ty wciąż czekałaś na pierwsze rozkosze... Ta wyspa dawała bardzo skąpe możliwości kobiecie chcącej zdobyć trochę doświadczeń. - A ty byłeś najlepszą ze skąpych możliwości? - spytała zjadliwie. Skinął głową. - Złaź ze mnie! - Przyznaj, że tak było. Pokręciła głową. - Tak było - odpowiedział za nią. - Byłaś gotowa i dojrzała. Potrzebowałaś mężczyzny. Od

273

chwili, gdy mnie zobaczyłaś, miałaś ochotę na seks, przyznaj szczerze. - Nieprawda... - Chciałaś, żeby ktoś cię wreszcie... - Nawet nie waż się kończyć! - W porządku, ale to i tak nic nie zmienia. Prawda pozostaje prawdą. - Nie! Wcale nie uważałam, że potrzebuję sek­ su, że już czas, by... - zająknęła się. - Ja po prostu chciałam... chciałam... - urwała. - No, czego chciałaś? Powiedz wyraźnie! - Chciałam ciebie - szepnęła zbolałym głosem. Adam nagle jęknął, jakby opadł na niego cios ponad jego siły. Pochylił się nad nią, objął Samanthę z wielką mocą i jeszcze większą czułością. Musnął wargami jej czoło, potem odnalazł puls na szyi i wtulił się w to miejsce. Wyczul raptownie przy­ śpieszające tętno. Znowu musnął czoło Samanthy, a potem przewędrował wargami nad policzkiem, aż do jej ucha, i zaczął szeptać: - Ja też cię pragnąłem. Tak, miałem poczucie, że to nie jest uczciwe, ale zanim jeszcze się kochaliśmy, pragnąłem cię tak bardzo, że z radoś­ cią zaryzykowałbym wieczny ogień dla jednej godziny bycia z tobą. Za ten grzech, za tę godzinę chętnie zgodziłbym się potem smażyć w piekle. Tyle że miłość nigdy nie jest taka prosta. Do­ stałem więcej niż godzinę i nie poszedłem do piekła, w każdym razie do tej pory nie. Ale nie wiedziałem, jak ci powiedzieć, że już jestem z in­ ną kobietą i że potrzebuję czasu, żeby wytłuma­ czyć jej, że między nami koniec, że się zakocha-

274

łem, że to ty jesteś dla mnie największym szczęś­ ciem. Co ja zrobię, że ona niespodziewanie przy­ płynęła na wyspę... - I zapchała ci językiem usta - cicho wtrąciła Samantha, czując łzy piekące ją pod powiekami. Głupio wyszło. Tak. Oboje zawinili. Bardzo zawinili. - Mogłaś dać mi szansę - powiedział. - Mogłam - przyznała. - Ale nie dałaś. Uśmiechnęła się smutno. - Byłam zbyt dumna. Zdawało mi się, że zrobi­ łam z siebie idiotkę i nie mogłam tego znieść. Ale od tamtej pory nigdy nie poznałam nikogo podobnego do ciebie. Nigdy. - Może oboje trochę zawiniliśmy. - Może nawet bardzo. - Oboje. - Ty też? - O Boże, tak. Zawiniłem, bo nie powiedziałem ci od razu, że kogoś mam. A powinienem powie­ dzieć, szczerze i uczciwie, żebyś wiedziała, co o mnie myśleć. Zawiniłem, bo nie powiedziałem Becky o tobie w pierwszej chwili, gdy tylko ją zobaczyłem; obawiałem się, że w ten sposób mógł­ bym za bardzo ją zranić. A przede wszystkim zawiniłem, bo wyjechałem i zrezygnowałem z wal­ ki o ciebie. Pozwoliłem, żeby rozdzieliło nas coś tak beznadziejnego jak duma, mimo że powinienem był spojrzeć na sprawę twoimi oczami i spróbować wczuć się w twoją sytuację. Wszystko przez to, że byłem wściekły na siebie. A potem przez cały czas 275

za to płaciłem. Kosztowało mnie to więcej, niż sobie wyobrażasz. - Czy naprawdę do mnie tęskniłeś? Wspomina­ łeś mnie? - Naprawdę. - Miałeś inne kobiety. - Tak. Ale niepodobne do ciebie. A na wyspie byli inni mężczyźni. - Znowu masz na myśli Hanka Jenningsa? Wydał jakiś dziwny dźwięk z głębi krtani, gniew­ ny, groźny. - Ech, było, minęło... Czemu ciągle mówimy o przeszłości? - spytał, nagle poirytowany. - Prze­ cież żyjemy teraz. I właśnie teraz cię pragnę, Samantho. Bardzo... Pocałował ją w usta. Z pasją. Prawie brutalnie. Językiem wdarł się w pustą przestrzeń, dotykał nim jej zębów, warg i języka. Chciwie powtarzał poca­ łunki jeszcze i jeszcze, coraz głębiej, coraz bardziej agresywnie. Rozdzielające ich ręczniki osunęły się, zmięte. Adam właściwie już nie siedział na niej okrakiem, lecz ocierał się o jej gorące ciało, po­ chylony tuż nad nią. Pieścił ją i całował, całował, całował. Samantha objęła go za szyję i namiętnie odwzajem­ niała pocałunki. Po chwili przeniosła je na szyję i ramiona. Palce wpiła mu w plecy i dotarła nimi wzdłuż linii kręgosłupa aż do krągłości pośladków. Adam nieustannie się poruszał, coraz bardziej gwał­ townie. Dłonią otoczył pierś, podsuwając ją sobie do pocałunku. Raz po raz obejmował ją wargami, obiegał językiem, kąsał delikatnie. Samantha wy276

prężyła ciało i kurczowo zacisnęła palce w jego gęstych włosach. Jęknęła, czując, że język Adama posuwa się niżej, wytycza szlak na boku ciała, że dłoń zakradła się na udo i zaczęła je głaskać. Pożądanie zaczęło ogarniać ją całą. Chciała czuć Adama bliżej, mocniej, głębiej. Lgnęła do niego podniecona i szeptała jego imię. W końcu wyszep­ tała słowa prawdy: - Miałeś rację. Robiłam wszystko, żeby cię mieć. Nie chciałam słuchać o innych kobietach. Nie chciałam znać twojej przeszłości. Chciałam ciebie. Głupiec ze mnie, myślał Adam. Głupiec. Zdobyli się na szczerość. Mówili o uczciwości, o uczuciach. I to właśnie teraz, w tej chwili, kiedy nie może jej powiedzieć wszystkiego, kiedy zna tajemnice, których ona na razie poznać nie może. Chcieć. Kluczowym słowem było „chcieć". Tak, chciał jej wtedy. Teraz też jej chciał. Uczci­ wie mówił o przeszłości, lecz teraźniejszość wciąż była oparta na kłamstwie. Nie, niezupełnie na kłamstwie. Raczej na niedo­ powiedzeniu. Cóż z tego jednak? Kiedy Samantha wreszcie się dowie... W tym, zdaje się, leżał cały problem. Chciał ją mieć, tulić, kochać. Chciał oddać się własnym pragnieniom, pozwolić zawładnąć sobą czułości, namiętności, miłości. Trzymać Samanthę w ob­ jęciach i trwać tak z nią na wieki, i nigdy nie dopuścić do chwili, kiedy będzie z nią musiał być do końca szczery. Ta chwila jednak nadejdzie. Musi nadejść.

277

A kiedy powie jej wszystko, ona może go od­ rzucić. Uniósł się nad nią, odnalazł jej wargi i delikatnie ją całując, szepnął: - Chciałaś? Powiedziałaś, że mnie chciałaś? W przeszłości? Powiedz coś o tym, co teraz... Spojrzał na jej wargi. Były pełne, zmysłowe, igrał na nich uśmieszek. - Chciałam... i chcę - odszepnęła bez tchu. - Chcesz? - Chcę. x To dziwne, co mężczyzna zapamiętuje z kobiety. Pamiętał jej głośną radość, to na pewno. Poza tym uśmiech, spojrzenie, dotyk. Został z nim też zapach Samanthy. Niepowtarzalny. Subtelny i bardzo cha­ rakterystyczny. Współtworzyło go jej dyskretnie perfumowane mydło. Była w nim świeżość nadmor­ skiej bryzy. Była słodycz... Ten zapach zawsze zwracał jego uwagę. Adam uwielbiał przytulać się do Samanthy, chłonąć ten zapach i w skupieniu badać fakturę jej skóry. Czuć Samanthę smakiem, dotykiem, węchem. Poznawać ją. Głaskać, pieścić, dokonywać intymnych pod­ bojów. Widzieć jej reakcje, słyszeć przyśpieszony oddech, czuć falowanie ciała, zaczynające się gdzieś głęboko w niej, podniecające zaraźliwym rytmem. Są w życiu chwile, które trzeba zachować w pamięci i wielokrotnie smakować... Wargi, piersi. Trójkąt rudych włosów w dole brzucha, tak samo zmysłowy jak jego posiadaczka, jak to, co kryl w głębi. Uwielbiał odkrywać to wszystko, znajdować ciepło, pieścić, wyszukiwać 278

najwrażliwsze miejsca. Przyglądał się wtedy jej twarzy. Zauważał poruszenia ciała. Znów pieścił palcami, wargami, językiem... pogrążał się w gorącz­ ce, która wypala wszelkie myśli. Był głęboko we wnętrzu Samanthy, wyczuwał w niej potęgę pragnienia, naglącą żądzę, rozrywają­ cą silę, gwałtowne skurcze i zaraz potem wybuch, napięcie i słabość... to wszystko, co przez cały czas jest nią, Samanthą. Zapach, dotyk. Pamiętał jej długie nogi, aksamit­ ną skórę lśniącą kropelkami potu. Jej szepty, chrap­ liwe oddechy, pojękiwania... To wszystko pamiętał z wtedy, to wszystko czuł teraz, kiedy ponownie odurzał się jej bliskością, własnym z nią zespoleniem, pełnym, całkowitym, niemal mistycznym; kiedy znów odnajdywał się wraz z nią w tym jednym, przedwiecznym rytmie niezawodnie wiodącym ku gwałtownej eksplozji... Rozkoszy. Spełnienia. I szczęścia. Krzyknął. Opadł na jej szyję. Wciąż trzymał Samanthę tuż przy sobie, słyszał krew pulsującą w jej tętnicach. Uświadomił sobie, że ani na chwilę nie zamknął oczu, przez cały czas przyglądał się jej twarzy, płomieniom włosów ukła­ dających się w skomplikowane wzory na poduszce. Oczom, które zabłysły, skryły się za przymrużony­ mi powiekami, by wreszcie się zamknąć z błogo­ ścią. Patrzył na jej usta, piersi, na połysk skóry. Wreszcie zsunął się z niej i położył obok 279

z wzrokiem wbitym w sufit. Potem znów przyciąg­ nął ją do siebie i pocałował w czubek głowy. Włosy połaskotały go w podbródek. Samantha uniosła głowę. - Dla kogo pracujesz? - spytała. Stężał. - Zdaje się, że tracę wprawę i coraz gorszy ze mnie kochanek. Nie ma ani szeptów, ani wes­ tchnień, ani nawet błogiego milczenia. Tylko: „Dla kogo pracujesz?". - Jeśli dobrze Sobie przypominam, to kiedyś, w podobnej sytuacji, kiedy właśnie zstępowało na mnie miłe zapomnienie, spytałeś bez ogródek, czy uprawiałam seks z innym mężczyzną. - E, nigdy nie byłem taki bezceremonialny. - Prawie. No więc, dla kogo pracujesz? - stanow­ czo ponowiła pytanie. - Bez przerwy pytasz. Myślisz, że powinienem ci odpowiedzieć, choć sama nie zdradzasz swoich tajemnic. Nie przypominam sobie, żebyś powie­ działa cokolwiek na temat swoich stosunków z Hankiem Jenningsem. A pytałem wielokrotnie. Czy zająłem jego miejsce? Uśmiechnęła się kwaśno. - Stop. Niewygodne pytanie. - A jaka jest odpowiedź? - Kochałam Hanka - wyznała, a on poruszył się niespokojnie i odsunął od niej nieznacznie. - Jak brata - dodała natychmiast. - Nie rozumiem - powiedział Adam. - Uważałam Hanka za jednego z najlepszych ludzi, jakich dane mi było poznać. Był opiekuńczy, 280

troskliwy, inteligentny. Do tego lojalny, subtelny i uprzejmy. Łączyło nas dość szczególne uczucie. Cóż, to tyle. Teraz twoja kolej. Dla kogo pracujesz? - Zaraz, zaraz. Kochałaś go jak brata. Mam nadzieję, że wobec tego z nim nie spałaś. - Dla kogo pracuj esz? - powtórzyła, j akby zupeł­ nie nie słyszała tego, co mówił. - Znowu odpowiadasz pytaniem na pytanie. - Wiem. Co znalazłeś w wodzie przy Schodach? - Jesteś irytująco uparta. - To moja wyspa. - I twoja sypialnia - przyznał. - Adam... Nagle pociągnął ją znowu ku sobie. Przeniknął skupionym, srebrzystym spojrzeniem. - Obiecuję, że niedługo ci powiem. - To nie jest odpowiedź. - Ty też nie udzielasz pełnych odpowiedzi. - Może jeszcze za mało sobie ufamy? - Ja ci ufam. Tylko... Proszę, zrób coś dla mnie. - Co? - spytała ostrożnie. - Wyobraź sobie, że świat jest doskonały, dobry i czysty. Jeszcze przez kilka minut. - Dlaczego? - Bo cię kocham, Samantho. - Co takiego? - Kocham cię - powtórzył. - Wiem, że świat nie jest doskonały. Tu się dzieją jakieś piekielne histo­ rie, których istoty nie rozumiemy. Uwierz mi jed­ nak, tajemnice prawdopodobnie zaczną się wyjaś­ niać. To musi potrwać, a dochodzenie do prawdy nie będzie łatwe. Tak samo jak nie jest łatwe nasze 281

życie. Ale... Właśnie dlatego potrzebuję czegoś stałego, chcę się oprzeć na czymś trwałym, wyjąt­ kowym, na tym, co... co do ciebie czuję. Widzisz, może to i dziwne, że tak mówię. Dawno temu zakochałem się w pięknej syrenie z Wyspy Świecą­ cego Morza, a potem poniosła mnie duma, nie nalegałem, żeby mnie wysłuchała i na powrót ob­ darzyła swą miłością, i uciekłem, by być jak naj­ dalej i zapomnieć na zawsze. Zerwałem z Becky, szukałem innej miłości. A przyjeżdżając tutaj po raz drugi, mówiłem sobie, że wcale cię nie chcę, że nie będę próbował cię dotknąć, że to, co było kiedyś, to dawna historia. Byłem zdecydowany pilnować wy­ łącznie własnego interesu. Ale gdy tylko cię zoba­ czyłem, zapomniałem o własnych postanowieniach. Tak, po tylu latach właściwie nie powinienem cię już nawet znać, a jednak w jednej chwili wspo­ mnienia ożyły. Zobaczyłem cię, dotknąłem i teraz kocham cię tak samo, jak wtedy. A ta moja miłość zdaje mi się jedyną stałą rzeczą w tym całym paskudnym bałaganie. Wiem, przed nami jeszcze długa, wyboista droga, i dlatego właśnie byłbym ci bardzo wdzięczny, gdybyś przez najbliższe minuty po prostu... kochała się ze mną do obłędu. Przez dłuższą chwilę Samantha wpatrywała się w niego bez słowa. Nigdy w życiu nie spodziewała­ by się takiej deklaracji. - Sam? Nie odpowiedziała mu. Zamiast tego pocałowała go w usta. I jeszcze raz. I całkiem zapomniała o zbliżającej się porze koktajlu. 282

Nadszedł czas, by wybrać się do Sam. Nie było rady. Musiał złożyć jej wizytę. Nie mógł dłużej ryzykować. Zdążył już kiedyś czegoś się nauczyć i tym razem wolał się nie spóźnić. W kaburze pod pachą, pod ciemnym gar­ niturem, ukrył pistolet Smith & Wesson i spojrzał w lustro, by sprawdzić, czy pod marynarką nie widać wypukłości. Fatalna konieczność, pomyślał posępnie. Odczekał, aż zapadnie ciemność, a potem szyb­ ko, w milczeniu zaczął przemierzać wyspę. Zbliża­ jąc się do domu Samanthy, skorzystał z osłony krzaków dzikiej róży. Uważnie rozejrzał się dokoła. Nikogo nie zauważył. Pozostawał jeden problem. Musiał dostać się do środka, nie budząc jej przerażenia. A potem znaleźć się przy niej, zanim zdąży krzyknąć. Cisza. Nadal poruszał się w absolutnej ciszy. Tuż przy domu wytężył słuch i jeszcze raz uważnie się rozejrzał. Zasłony w salonie nie były zaciągnięte. Pokój dzienny był pusty, kuchnia chy­ ba również... Przez chwilę myślał, że może Samantha poszła do głównego pawilonu, ale uznał, że jednak nie. Zobaczyłby ją na pewno albo usłyszał, trafiliby na siebie. Nie. Była w domu, to nie ulegało wątpliwości. Wolno, ostrożnie poruszył klamką. Drzwi były zamknięte na klucz. Niech tam. Będzie musiał spróbować inną drogą. Obszedł dom, stanął pod sypialnią.

283

Usłyszał ruch. Głosy... W tym pokoju zasłony były zaciągnięte, w pra­ wym rogu okna jaśniała jednak niewielka szpara, przez którą światło wylewało się w noc. Stanąwszy w mroku, spróbował zajrzeć i sprawdzić, co Samantha tam robi. I z kim. Zobaczył jej plecy. Smukłe, piękne. Nagie. Zobaczył wspaniały płaszcz jej długich, gęstych włosów, kołyszący się na plecach... Zobaczył ruch bioder. I mężczyznę pod spodem. Samantha kochała się z tym mężczyzną. Z Ada­ mem 0'Connorem. Z wrażenia oparł się o ścianę domu.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Liam siedział na ganku, sącząc drinka. Pił bez przerwy, odkąd wrócili z nurkowania. Tak w każ­ dym razie przypuszczała Jerry. Tylko przypusz­ czała, bo nie widziała go na oczy. Nie zawracał jej głowy i była mu za to wdzięczna. Ona w każdym razie była zdecydowana trzymać się od niego jak najdalej. Czas spędziła tak jak zwykle. Wzięła prysznic, natarła ciało kremem odżywczym, polakierowała paznokcie. Starała się odpędzać od siebie przykre myśli. Zaczęła się modlić. Ostatnio robiła to coraz częściej. Modliła się, żeby Liam został na ganku, póki nie nadejdzie pora koktajlu w głównym pa­ wilonie. Modliła się, by móc po prostu od niego odejść. To zabawne. Kiedyś zdawało jej się, że naprawdę może odejść. Ale nie mogła, teraz wiedziała już to na pewno. Właśnie szczotkowała włosy, kiedy Liam w koń­ cu wszedł do pokoju. Był wciąż w spodenkach 285

kąpielowych, pachniał morzem, solą i alkoholem. Uważała, by nie zmarszczyć nosa, gdy przechodził obok. Myślała, że idzie do łazienki, on jednak stanął przy niej. - Ty dziwko - mruknął. Cofnęła się o krok i ze wzrokiem wbitym w zie­ mię nadal szczotkowała włosy. - Przecież nurkowałam - przypomniała. - By­ łam z tobą przy tych przeklętych Schodach. Krzyknęła, bo nagle wymierzył jej tak silny policzek, że poleciała do tyłu. Uderzyła o ścianę i osunęła się po niej na ziemię. Zaczęła cicho płakać. Liam wiedział, jak bić. Miał do tego nie kwes­ tionowany talent. Z wargi ciekła jej krew. Czerwony strumyczek spływał po podbródku. Jeny przytknęła dłoń do uderzonego miejsca i, milcząc, wpatrywała się w Liama, który tymczasem stanął nad nią. - Zanurkujesz jeszcze raz - powiedział i pociąg­ nął ją za włosy. - Zanurkujesz i znajdziesz drogę. - Puść mnie, puść, ty sukinsynu! Uderzył ją ponownie. Zaśmiała się histerycznie, przez łzy. - Nie odważysz się uderzyć naprawdę mocno. Boisz się. Mógłbyś z miejsca wyfrunąć z tej wyspy. - Nie sądzę. Nawet jeśli się wygadasz, jakie prawo może mieć panna Carlyle, żeby mieszać się w prywatne sprawy gości? I czy naprawdę chcesz, żeby się o tym dowiedziała? Jeny spojrzała na niego nienawistnie. Zastana­ wiała się z goryczą, jak mogło jej się kiedykolwiek zdawać, że uda jej się posłużyć Liamem dla włas286

nych celów. Cóż, zawsze była głupia. Tyle błędów popełniła w życiu. Cholernie dużo. Liam znów pociągnął ją za włosy. Zabolało. - Zanurkujesz jeszcze raz, słyszysz? Bo jak nie, to spotka cię krzywda. A jak skończę z tobą... - uśmiechnął się złowieszczo. - Jak skończę z tobą, jej też zrobię krzywdę. Wielką krzywdę. To, co spotkało ją do tej pory, jest dziecinną igraszką. Rozumiesz? Jerry wytrzeszczyła na niego oczy. Uderzył ją ostatni raz, żeby podkreślić, że nie żartuje. - Rozumiesz? - zapytał ponownie. - Rozumiem. - Co więc masz zrobić podczas następnego nur­ kowania? - Znaleźć „Beldonę" - powiedziała zupełnie bez­ namiętnie. Podniósł ją i pchnął na ścianę, po czym odszedł. Jerry znów osunęła się na podłogę. Liam znał się na biciu ludzi. Tym razem jednak chyba zostawił parę siniaków. Jerry pomyślała, że będzie musiała dłużej popracować nad makijażem. Trzeba było zrobić go od nowa. Na jej twarzy wszystko płynęło. Po policzkach ciekły łzy. Nie dlatego, że Liam ją skrzywdził. Nie był w stanie tego zrobić. W każdym razie nie tak, żeby rzeczywiście to odczuła. Sama zrobiła to już za niego. Prawdopodobnie nie mógł też zrobić nic złego Samancie. Samantha miała Adama. On na pewno ją obroni. Uśmiechnęła się przez łzy. Nie wiedziała, czy im

287

się ułoży razem, ale była pewna, że Adam nikomu nie pozwoli jej skrzywdzić. Jem też nie. Tak, Samantha była bezpieczna. Boże... Musiała być bezpieczna. Jeny nie dopuszczała myśli, że mogłoby być inaczej. Bo gdyby nie miała innego wyjścia, jak usłuchać Liama... Po policzkach nadal płynęły jej łzy. Niebez­ pieczeństwo wisiało nad wszystkimi, ale nie płakała z powodu niebezpieczeństwa. Płakała nad sobą, nad tym, kim się stała. I jeszcze dlatego, że nie chciała, by Samantha dowiedziała się o niej prawdy. Późno już, pomyślała Samantha. Bardzo późno. Od dawna powinna być w głównym pawilonie. Ostatnio kompletnie zawodziła jako gospodyni wy­ spy. Czy jednak miało to jakiekolwiek znaczenie i czy ktokolwiek zwracał jeszcze na to uwagę, skoro więcej niż połowa jej gości wydawała się wplątana w jakąś zawiłą intrygę? Adam w każdym razie podejrzewał prawie wszy­ stkich. Czyżby istotnie wszyscy mieli coś na sumie­ niu? Niby co? A jeśli ciągnęła się za nimi brudna przeszłość, to czy musieli przyjechać na Wyspę Świecącego Morza w złych zamiarach? Przecież to jest ośrodek wypoczynkowy, nawet gangsterzy ro­ bią sobie wakacje. Przeciągnęła się. Wtulona w objęcia Adama po prostu przysnęła. Teraz, spojrzawszy na zegarek, uprzytomniła sobie, że jest prawie wpół do ósmej. Z jękiem przesunęła dłonią po łóżku, szukając Adama. 288

Ale Adama nie było. Pewnie kręci się gdzieś w pobliżu, pomyślała. Mimo późnej pory przeciągnęła się więc rozkosznie i jeszcze przez dłuższą chwilę pozwalała sobie na luksus leniwego wspominania tego, co niedawno przeżyli. Smakowała intymność tych chwil. Słowa, dotknięcia, pieszczoty... Zaznała wszystkiego, o czym marzyć może kobieta. Wszystkiego oprócz... Ano właśnie. Do pełni szczęścia zabrakło peł­ nego zaufania. Nie ufali sobie do końca i nie mówili sobie wszystkiego, czuła to. Ona nadal nie wiedzia­ ła, dla kogo on wykonuje swoją misję, on wciąż chciał wyciągnąć od niej informacje o Hanku Jenningsie. Początkowo jego wścibstwo ją cieszyło. Teraz chciała po prostu dokonać wymiany informacji. Tym bardziej że właściwie nie miała mu nic do powiedzenia na temat Hanka. Hank przyjechał na wyspę jako student. Chętnie we wszystkim pomagał, gdy tylko jego pomoc była potrzebna. Bez końca prowadził z nią rozmowy ojej ojcu. W ich trakcie Samantha opowiedziała mu niektóre znane jej historie na temat „Beldony". Przywiązała się do niego jak do brata. Zawsze zachowywał się przyzwoicie, był uczciwy, delikat­ ny, uprzejmy i bystry. I zakochał się w Yancy. Yancy broniła się przed tym uczuciem. Była przekonana, że małżeństwa między ludźmi różnych ras się nie układają. - Nie rozumiesz mnie, Sam, bo jesteś podobna do Hanka. A ja jestem czarna - powiedziała kiedyś, 289

a gdy Samantha zauważyła, że jeśli chodzi o ścisłość, to wcale nie jest Murzynką, lecz Kreolką, odpowie­ działa: - N o widzisz, Sam, nie chcesz tego zrozumieć. Wystarczy kropla czarnej krwi i kobieta jest czarna. - Ale kogo to obchodzi, jeśli tobie i Hankowi jest to obojętne? - Ludzi - upierała się Yancy. - W końcu okaza­ łoby się, że go krzywdzę. - E, tam. - Żałuję, że tak uważam, ale to pewne. - A ja żałuję, że nie masz dość wiary w Hanka. Hank codziennie proponował Yancy małżeńst­ wo, a ona co dzień dawała mu kosza. Był wytrwały. Powtarzał, że w końcu i tak ją przekona. On był wytrwały, a ona uparta. Wszystko na wyspie robili razem we czworo, jeszcze z Jemem. Organizowali pikniki, pływanie, nurkowanie, oglądali wideo, słuchali muzyki, tań­ czyli, rozmawiali o świecie w ogóle i o morzu... I oczywiście o „Beldonie". Samantha nienawidziła tego okrętu, za to Hank okropnie się podniecał, gdy o nim opowiadała. Zdobył od niej informację, z której skorzystał, i zniknął. Niedługo po zaginięciu Hanka Yancy urodziła dziecko. Wszyscy uwielbiali Briana, Yancy rów­ nież. Nie pozwoliła jednak zawiadomić o istnieniu chłopca nikogo z rodziny Hanka. - Tak jest lepiej - powiedziała. - Wolę, żeby tak było. To moje dziecko. Będę je kochać i wy będziecie je kochać. Jem zastąpi mu ojca i już. Koniec dyskusji. Samantha długo nie mogła dojść do siebie po 290

zniknięciu Hanka. Naprawdę go kochała, chociaż nie w taki sposób, jak zdawało się Adamowi. Cierpiała więc, gdy go zabrakło, a jej cierpienie wzmagało się, gdy widziała, co dzieje się z Yancy, gdy uświadamia­ ła sobie, że Brian nigdy nie będzie miał ojca. Wciąż zresztą cierpiała. A za wszystko winiła ten przeklęty wrak - „Beldonę". I siebie, za to że Hankowi o nim opowiedziała. Przypomniała sobie, że robi się coraz później. Energicznie wstała i owinęła się ręcznikiem kąpie­ lowym, który znalazła na podłodze. W salonie zastała Adama. Oglądał mapy na ścianie. Zdążył już wziąć prysznic i zmienić ubra­ nie. Przypuszczała zresztą, że wcale nie musiał po nie wychodzić do swego domku. Zapewne z pomo­ cą Jema, a bez jej zgody, zwyczajnie się do niej wprowadził. Solidnie zirytował ją ten domysł, choć jednocześnie dodał jej pewności siebie. - Już jest późno. Dlaczego mnie nie zbudziłeś? - spytała. Spojrzał na nią z uśmiechem, wysoki, śniady, bardzo przystojny w sportowym garniturze. - Zdawało mi się, że musisz trochę pospać. - Zdawało mi się, że podczas koktajlu lubisz gadać z ludźmi i wyciągać z nich mroczne sekrety. Wzruszył ramionami. - E, i tak musimy sami wypłynąć w morze i zanurkować. To nasza jedyna nadzieja. - Na co? - Na znalezienie „Beldony". - A jeśli ja nie chcę znaleźć „Beldony"? - spyta­ ła cicho. 291

Przeniósł wzrok z mapy na nią. - Tak myślałem - powiedział. - Bo gdybyś chciała ją znaleźć, już byś znalazła. Pokręciła głową. - Nieprawda. Ale mniejsza o to. Ten wrak jest przeklęty. Odbiera ludziom życie. Stanowczo pokręcił głową. - Wrak jest tylko rzeczą. Martwą. Niczego niko­ mu nie odbiera. To ludzie odebrali życie twojemu ojcu. A „Beldona" może dostarczyć poszlak do wyjaśnienia, co się wtedy stało. Stawka zresztą jest jeszcze większa. Zniknął również Hank Jennings, napadnięto ciebie. Jeśli nie chcesz, żebym przez resztę życia był twoim cieniem, musimy odkryć, kto za tym wszystkim stoi. Przymknęła oczy, rozmyślając nad jego słowa­ mi. Wcale nie byłoby źle mieć taki cień. Mówiłby, że ją kocha, że jej pragnie. Kochałby się z nią, obejmował... A jednak sama czuła, że na Wyspie Świecącego Morza napięcie rośnie. Całkiem jak ciśnienie po­ wietrza przed burzą. Groziło jej niebezpieczeństwo. Adam nie mógł pilnować jej bez przerwy, a ona nie miała środków, by poradzić sobie z zagrożeniem samodzielnie. Była silna, niezależna, umiała wal­ czyć, lecz jednocześnie miała na tyle rozsądku, by rozumieć, że może zostać zaskoczona w chwili nieuwagi. Oszołomiona. Porwana. I co wtedy? Nie wiedziała. Nawet jeśli nie brać pod uwagę uczuciowych komplikacji, w tej chwili po prostu potrzebowała Adama. 292

A on potrzebował jej. I jednocześnie wciąż miał przed nią sekrety. Nie wiedziała, dlaczego tak jest, lecz właśnie z tego powodu nie mogła całkowicie mu zaufać. Adam potrafił być wyjątkowo przenikliwy. Po­ dobnie jak inni uważał, że Samantha jest w stanie odnaleźć wrak „Beldony". On jeden pojął jednak, że dotąd po prostu nie chciała go znaleźć. Nie chciała odkryć szczątków ojca. Znowu spojrzał na mapy. - Czego szukasz? - spytała. Pokręcił głową. - Nie wiem. Czegoś. Drobnej poszlaki, której nikt nie umiał dostrzec. - Obrócił się i popatrzył na nią. - Sam, ty na pewno wiesz coś więcej. - Na pewno to muszę wziąć prysznic i się ubrać - odparła zgryźliwie, szybko wycofując się do korytarza. Pod prysznicem poczuła, że kręci jej się w gło­ wie. Szum wody przenikał do jej wnętrza, huczał w uszach, zdawał się rozsadzać czaszkę. Oparła się plecami o kafelki. To prawda. Nie chciała wiedzieć niczego o „Beldonie", bo bała się odkryć jej wrak. Nie chciała odkryć ciała ojca. Ani Hanka. Czy jednak w gruncie rzeczy tak wiele wiedziała o tym statku, jak zdaje się myśleć Adam, a może i ktoś jeszcze? No tak, znała różne teorie na temat zatonięcia okrętu, znała jego historię. „Beldona" poszła na dno wkrótce po pokonaniu hiszpańskiego okrętu „Yolanda". Jej kapitan, na293

zwiskiem Reynolds, wziął do niewoli hiszpań­ skiego kapitana, jego oficerów i pasażerkę „Yolandy", w której się kochał. Czy z tego wynika coś dla nich, dla Adama i dla niej? Nie... Samantha zakręciła wodę. Wytarła się szybko, uczesała, po czym nałożyła na siebie srebrną, obcis­ łą i krótką sukienkę na ramiączkach i stanęła na progu pokoju dziennego. Adam wciąż studiował mapę na ścianie. - Chyba wiem, dlaczego Robert Santino wysłał syna na poszukiwanie „Beldony" - powiedziała. Adam odwrócił się i spojrzał na nią uważnie. Podeszła do niego. - Kapitan Reynolds z „Beldony" zakochał się w Theresie Marii Rodriguez, córce wysokiego urzęd­ nika hiszpańskiego dworu. Matka Theresy Marii była Angielką i ta młoda dama mieszkała przez pewien czas w Londynie. Wystarczająco długo, by namiętność połączyła ją właśnie z Reynoldsem. Jej ojciec jednakże zdecydowanie uważał, że Theresa Maria nie powinna mieć nic wspólnego z angiel­ skimi dżentelmenami. Zabrał ją więc z Anglii i do­ prowadził do zaręczyn z don Carlosem Esperanzą, czyli kapitanem... - Kapitanem „Yolandy" - dopowiedział Adam. - Co stanowiło dla Reynoldsa dodatkowy powód triumfu, gdy udało mu się pokonać ten statek. Na nieszczęście dla niego „Beldona" również zatonęła. Samantha zawahała się sekundę. - Tak, ale jest jeszcze coś... Mniej więcej w tym samym czasie dokonano kradzieży sławnych hisz294

pańskich klejnotów. Nigdy przedtem nie słyszałam o związku tej kradzieży z „Beldoną", ale mój ojciec uważał, że złodziejem był don Carlos Esperanza, czyli właśnie kapitan „Yolandy". Cieszył on się w Hiszpanii poważaniem i powodziło mu się nieźle, ale nie na wszystko mógł sobie pozwolić, tym­ czasem chodziły słuchy, że przywiązanie panny Rodriguez do kapitana Reynoldsa ma wiele wspól­ nego z jego niewiarygodnie wielką fortuną. Mój ojciec rozwinął więc teorię, że dla przekonania do siebie uroczej Theresy Marii nasz don Carlos Es­ peranza ukradł dwa hiszpańskie klejnoty koronne. Konkretnie: złote kolczyki z olbrzymimi rubinami, znane jako Oczy Ognia. - O, tak. Takie kamienie niewątpliwie stanowi­ łyby dostateczny powód, by zainteresować Roberta Santino „Beldoną". Samantha usiadła naprzeciwko Adama. - Owszem, ale to przecież nic dziwnego, że Santino chce znaleźć ten wrak. Każdy by chciał. Mógł przysłać tu syna na przeszpiegi albo coś podobnego. No, ale w końcu wraku może szukać każdy. Nie ma w tym nic niezgodnego z prawem. - Jest, jeżeli jeden z zainteresowanych przy okazji poszukiwań morduje konkurenta. Samantha uniosła dłoń. - Poczekaj, pozwól, że krótko powtórzę wszyst­ ko, co wiesz i podejrzewasz. Ustaliliśmy, że Avery Smith nazywa się naprawdę James Jay Astin. Jego firma, SeaLink, jest siłą rzeczy zainteresowana w odnalezieniu „Beldony", zajmuje się bowiem sprzedażą sprzętu do nurkowania i dysponuje pie295

niędzmi oraz środkami do wydobycia skarbu. Musi­ my jednak przyjąć, że dla SeaLink pracuje jeszcze ktoś inny, kto jest wśród nurkujących gości, jako że pan Smith wprawdzie zaszczyca nas swym miłym towarzystwem, ale na łodzi jeszcze go nie widzia­ łam. Teraz wracamy do klejnotów. Mamy tu Jima Santino, syna gangstera. Jak powiedziałeś, Robert Santino zdolny jest zabić człowieka bez mrugnięcia okiem, byle tylko osiągnąć swój cel, czyli w tym przypadku - zdobyć hiszpańskie precjoza. Praw­ dopodobnie i jedni, i drudzy prowadzą poszukiwa­ nia od dawna, a kiedy mój ojciec znalazł wrak, ktoś z nich go zabił, by skarb nie dostał się w niepowoła­ ne ręce. - Myślisz, że twój ojciec rzeczywiście znalazł wrak? Samantha skinęła głową. - Co wobec tego się stało? - Jak to co? - Jeśli znalazł wrak i został z tego powodu zabity, to dlaczego nikt nie wie, gdzie leży „Beldona"? - Nie mam pojęcia - westchnęła i wzruszyła bezradnie ramionami. - To chyba nie składa się do kupy, prawda? - Gdyby ktoś zabił go po odnalezieniu wraku, żeby przejąć skarb, to czy skarb i okręt nie byłyby już wydobyte? - głośno dumał Adam. - I dlaczego zniknął Hank? - dodała Samantha, marszcząc czoło. Adam odchrząknął z zakłopotaniem i wstał. - Właśnie dowiedziałem się czegoś o jeszcze jednym z twoich gości. 296

- O kim? - spytała Samantha. - Poprosiłem kumpla, który pracuje w policyj­ nej jednostce nurków hrabstwa Dade, żeby dowie­ dział się dla mnie tego i owego. Okazało się, że w tydzień po zniknięciu twojego ojca morze wy­ rzuciło na brzeg nurka, mającego bardzo podejrzane powiązania ze światem przestępczym. Samantha znów zmarszczyła czoło. - Wyrzuciło go na brzeg martwego? - Tak. - Wiesz, Adamie, jeśli ten człowiek zginął, jeśli był, jak mówisz, martwy, a teraz jest na wyspie, to naprawdę dzieje się tu coś dziwnego - zakpiła. - Przecież nie ten truposz jest na wyspie - stwier­ dził Adam zirytowany. - Więc kto? - Tamten człowiek nazywał się Marcus Shapiro. - Tu nie ma nikogo, kto by się tak nazywał. - Twój gołąbek spędzający na wyspie miodowy miesiąc jest jego synem. - Joey Emerson? Adam skinął głową. - Myślisz, że Joey ma tu coś innego do roboty niż upajanie się rozkoszami miodowego miesiąca? - spytała. - W każdym razie wiem, że nie urodził się pod nazwiskiem Emerson. - Ale on wydaje się całkiem... - Nieszkodliwy? - Tak. Zbzikowany na punkcie żony - dodała. - Nieszczęśliwiec - roześmiał się Adam. Obrzuciła go zirytowanym spojrzeniem. 297

- Brad powiedziałby, że Joey i Sue są równo zaćmieni. - Kto wie? - Adam wzruszył ramionami. - Mo­ że naprawdę spędzają tu miodowy miesiąc? - Na to mi wygląda. A co było z tamtym? Wyrzuciło go na wybrzeże Florydy. Czy miał jaki­ kolwiek związek z wyspą? - Nic mi o tym nie wiadomo. Być może Marcus Shapiro okazjonalnie pracował dla Roberta Santino. - Czyli Joey może być po prostu sympatycznym młodym człowiekiem spędzającym tu miodowy miesiąc. A nazwisko zmienił z powodu gangster­ skich koligacji tatusia. - To możliwe - przyznał. - Boże, Adamie, wszystkich podejrzewasz... - Sam - przerwał jej wyraźnie rozdrażniony - ktoś, kto jest na tej wyspie, próbował cię napaść, nie pamiętasz? - Nie należy wykluczać, że człowiek, który mnie napadł, wcale nie jest gościem. Przybijają tu także inne łodzie. Wielu ludzi zatrzymuje się na lunch lub kolację, nawet na śniadanie. A czasem tylko po to, by o coś zapytać albo się poradzić. - Masz rację, jest pewne prawdopodobieństwo, że napastnik pochodził z zewnątrz, ale... - Ale ty w to nie wierzysz? - Zdecydowanie nie. - A co podejrzewasz? - Nie wiem. Wyrzuciła w górę ręce, mocno zdesperowana. - W takim razie powiedz mi chociaż, dla kogo pracujesz. 298

- Obiecałem, że niedługo ci powiem. Już bardzo niedługo. Tymczasem może byłoby lepiej, gdyby­ śmy poszli na koktajl? - Już chyba po czasie. - Jestem wściekle głodny, a ty nie? - Chyba też - bąknęła. - Czy to przypadkiem nie tobie niedawno się śpieszyło? - Sądziłam, że ukrywasz przede mną coś waż­ nego. Że powiesz wreszcie... Błysnął zębami w uśmiechu. - Ty też nie mówisz mi wszystkiego. - Staram się. - Ja też - odparł cicho. - To jak? Idziemy? Samantha spojrzała na niego i powoli skinęła głową. - Idziemy. Tym razem wieczorny posiłek był na modłę chińską. Jacąues podał makaron w trzech posta­ ciach: z warzywami, wołowiną i wieprzowiną. Jako specjalność zakładu, a zarazem danie dla jaroszy, zaproponował smażony ryż. Były też smakowicie przyprawione żeberka z rusztu, krokiety z krewet­ kami lub wegetariańskie, zupa na kwaśno, kurczak po pekińsku i wiele innych, pysznych bez wyjątku dań. Samantha ucieszyła się na widok Yancy z syn­ kiem. Brian siedział obok Sukee na swoim wysokim krześle i z zadowoleniem żuł ciasteczko, jednocześ­ nie rozglądając się wokół. - Dobrze się czujesz, Yancy? - spytała Saman­ tha, uzupełniając w kuchni zawartość jednego 299

z podgrzewanych talerzy, z których goście nakładali sobie porcje według uznania. Yancy wzdrygnęła się zaskoczona. Była blada. - Dobrze. Czemu miałoby być inaczej? - Zdawało mi się, że rano byłaś nie w formie. - Po prostu byłam zmęczona. Zmęczona i dziwnie nerwowa, pomyślała Samantha. A może nie, może Yancy zachowywała się normalnie, a to ona dostawała pomieszania zmysłów i widziała u innych coś, czego naprawdę nie było? - Dzisiaj łodzią pocztową przypłynął Matthew. Wzięli sobie z Jemem jedzenie i poszli do Jema - zmieniła temat Yancy. Samantha zmarszczyła czoło. - Pamiętaj. Nie chcę, żebyś była sama - zaczęła szeptem. - Nie będę - zapewniła ją Yancy. - Nie? Jem i Matthew wrócą po kolacji? - Tak czy owak, muszę z tobą porozmawiać. Prywatnie. - Nie chodzę nigdzie bez Adama. - Miałam na myśli prywatnie i w towarzystwie Adama. - Aha. W porządku. Zajrzymy do ciebie później. Samantha wyszła z kuchni i zajęła miejsce przy stole obok Darlene. Odwzajemniła szeroki uśmiech, którym obdarzyła ją ucieszona dziewczynka. - Dobrze się dzisiaj bawiłaś? - spytała. Darlene skinęła głową bez przekonania. - Było wspaniale. Uwielbiam nurkować. Tylko czasami się boję... Nic na to nie poradzę. Nigdy nie będę mogła nurkować sama. 300

Samantha sięgnęła po biały porcelanowy dzba­ nuszek, w którym stała na stole sake. - Nie wolno nurkować samemu. - Pani ojciec nurkował - znienacka powiedział przyciszonym głosem Avery Smith. Samantha spojrzała na niego zdziwiona. Zastana­ wiała się, czy zostało to powiedziane ze współ­ czuciem, czy złośliwie, żeby sprawić jej przykrość. - Tak, mój ojciec czasem nurkował samotnie - potwierdziła. Spojrzała na Darlene. - Mój ojciec był chyba jednym z najlepszych nurków świata. Znał morze, szanował wszystkie jego stworzenia i wierzył w swoje umiejętności. Nauczył mnie, żebym nigdy nie nurkowała bez partnera. Ale potem zrobił to sam. I coś mu się stało. Dlatego bez względu na to, jak dobry i dzielny jest nurek, nie powinien schodzić pod wodę sam. - Nigdy! - potwierdził ktoś z naciskiem w dru­ gim końcu stołu. Samantha spojrzała w tamtą stronę. To Joey Emerson odezwał się tak nagle. Teraz spoglądał na nią obojętnym wzrokiem. Po chwili uśmiechnął się do Darlene, a potem dość niezręcznie wyszczerzył zęby do Samanthy. - Wiem coś o tym. Mój ojciec też zginął, samo­ tnie nurkując. To jest bardzo niebezpieczne. Dobrze się stało, że czuje pani przed wodą zdrowy respekt. - Pana ojciec zginął podczas miskowania? - spytał Adam z pozorną obojętnością, siadając przy małym Brianie. - Przykro mi to słyszeć. Co się stało? Joey wbił wzrok w Samanthę. 301

- Było dokładnie tak samo, jak z Justinem Carlyle'em. Zaginął. Nikt nie wie, co się stało. - Może obaj jeszcze żyją? - powiedziała z pod­ nieceniem Darlene. Zerknęła na Samanthę. - Może uda nam się znaleźć ten wrak, którego szukał twój ojciec. Moi rodzice byliby nieźle przejęci. Strasznie się podniecili, żeby znaleźć tę „Beldonę". - Darlene! - skarcił ją ojciec, zdecydowanie rozeźlony, a żona natychmiast kopnęła go pod stołem. Samantha dostrzegła ten ruch. Zaraz potem rozległo się pełne zakłopotania chrząknięcie Lee Walkera. - Wiadomo, jak to jest z tymi zatopionymi skarbami - powiedział. - Każdy chciałby znaleźć taki wrak. - Pewnie! - oświadczyła radośnie Darlene. - Fajnie by było, gdybyśmy dotarli do niego, a tam okazałoby się, że w jakiś sposób cały czas dochodzi pod wodę powietrze. Znaleźlibyśmy twojego tatę, Sam, i może również pańskiego ojca, panie Emer­ son. O rany... Joey Emerson skrzywił usta. - Byłoby wspaniale, dziecko - powiedział ci­ cho. - Ale mojego ojca już znaleziono. Morze wyrzuciło go na brzeg. - Ojej, tak mi przykro - powiedziała Darlene. Sukee pogroziła jej palcem. - Stąd nauka, panienko. Nie wolno nurkować bez partnera. - Jasne - przyznała Darlene. Brad wbił w Samanthę uważne spojrzenie. Był wyraźnie przejęty tym, co usłyszał. - Dlaczego twój tata to zrobił, Sam?

302

Pokręciła głową. - Nie wiem. Ale czy ty przypadkiem nie bę­ dziesz miał jakichś głupich pomysłów? - Nie będzie - zapewniła surowym tonem Judy Walker. - Zresztą wiesz, Sam, moje dzieciaki tak lubią nurkować z tobą, że nie będą chciały tego robić z nikim innym. - Nawet Jerry była zadowolona z twojego towa­ rzystwa pod wodą - włączył się Liam Hinnerman, otaczając Jerry ramieniem. Jerry przesłała Samancie nikły uśmiech. Wy­ glądała uroczo jak zwykle. Drobna blondynka w czarnej sukience z długimi rękawami. Była jednak podejrzanie blada, zupełnie jakby podczas rejsu ani trochę się nie opaliła i nawet wiatr nie pozostawił na jej twarzy śladu. Samantha stwier­ dziła to z pewnym zdziwieniem i uznała, że Jerry musiała widocznie nałożyć na twarz obfitszy makijaż niż zazwyczaj. Wydawała się też bardzo zdenerwowana. - Dobrze ci się nurkowało, Jerry? - spytała Samantha. - Dziękuję, w porządku. - Nie może się doczekać, kiedy znowu będzie miała okazję obejrzeć Schody - stwierdził Liam. Niewątpliwie kłamał. Samantha była przekona­ na, że Jerry zrobiłaby wszystko, żeby tylko nie nurkować tam drugi raz. W jadalni pojawiła się Yancy. Obeszła stół ze ściereczką w dłoni, zdecydowana otrzeć twarz Brianowi, wyraźnie niemającemu na to ochoty. - Nadchodzi sztorm - powiedziała. - Jeśli ktoś 303

ma ochotę ponurkować, to jutro będzie chyba ostat­ nia szansa, a potem parę dni przerwy. - Popłyńmy do Schodów! - wyrwał się Liam. - Niech pan da spokój, przecież nurkowaliśmy tam już dwa razy - sprzeciwiła się Samantha. - Kiedy tam jest po prostu wyjątkowo pięknie - wykrzyknął z końca stołu Jim Santino. Przesłał szeroki uśmiech Samancie, ale tak naprawdę nie patrzył na nią, lecz na Joeya Emersona, syna Marcusa Shapiro. - Pewnie. Nawet Jeny lubi tam nurkować - na­ legał Liam. - Powiedz to Samancie, kochanie. Powiedz jej sama, że umierasz z niecierpliwości i nie możesz się doczekać, kiedy znowu będziesz mogła zejść pod wodę i zobaczyć Schody. Zwyczaj­ nie umierasz z niecierpliwości... Jeny popatrzyła na Samanthę. Cały czas była blada. - Umieram z niecierpliwości, żeby znowu nur­ kować przy Schodach - powiedziała beznamiętnie. - Sam, proszę cię! Ja też chcę! - odezwała się Darlene. - To się naprawdę robi nużące - broniła się Samantha. - Ale jeśli wszyscy chcą - włączył się Adam - to czemu nie? - Dobrze - pokręciła głową Samantha - musimy jednak uważać na sztorm - dodała, za wszelką cenę chcąc mieć w tej sprawie coś do powiedzenia. - No tak, naturalnie - poparła ją Sukee. - Nurko­ wanie w złą pogodę mogłoby być równie niebezpiecz­ ne, jak nurkowanie bez partnera. Mam rację, Sam?

304

Owszem. Jim Santino wstał i przeciągnął się. - No, to mamy następną wycieczkę do Scho­ dów! - oznajmił zadowolony. - Dobra, idę do łóżka. Jeśli pogoda nam jutro dopisze, to z ochotą obejrzę Schody jeszcze raz. Dobranoc państwu. - Odprowadzisz mnie, Jim? - zaproponowała czule Sukee. - Jasne. - Dzieci też powinny leżeć już w łóżkach - stwierdził stanowczo Lee Walker. - Tato... - zaprotestował Brad. - To może być nasze ostatnie nurkowanie. Mu­ simy się wyspać - szybko powiedziała Judy i Walkerowie pożegnali wszystkich, życząc dobrej nocy. Za ich przykładem poszli Emersonowie. Obser­ wując, jak opuszczają jadalnię, Samantha miała wrażenie, że w drodze do drzwi Joey Emerson spogląda ukradkiem w stronę Jima Santino. - No cóż, ja wobec tego idę na spoczynek sam - powiedział Avery Smith. - Co, kochanie, my też pewnie się położymy? - zwrócił się Liam Hinnerman do Jeny, która pobladła jeszcze bardziej. - Czy coś nie tak, Jeny? - zaniepokoiła się Samantha. - Coś nie tak, kochanie? - powtórzył pytanie Liam z udaną troską. - Nie. - Jeny pokręciła głową. - Wszystko wspaniale. Dobranoc, Sam. Dobranoc, panie 0'Connor. Proszę przekazać Jacąuesowi, że przy­ gotował pyszny posiłek. 305

Samantha podniosła się, żeby ją pożegnać, i wte­ dy zorientowała się, dlaczego Jerry jest taka blada. Jej makijaż był rzeczywiście wyjątkowo mocny. A musiał być mocny, gdyż niełatwo było ukryć tak wielki siniak pod okiem! Liam szybko poprowadził Jerry do wyjścia, lecz Samantha ruszyła za nimi. - Jerry! Jerry! - zawołała, gdy znalazła się na ganku. Oboje z Liamem zatrzymali się - Czy na pewno dobrze się czujesz? Bo gdybyś nie czuła się dobrze i, no... nie chciała przeszkadzać Liamowi, to mogę przygotować jeden z pokojów w głównym pawilonie. - Dziękuję - powiedziała Jerry. Spojrzała na Hinnermana i pewnym ruchem objęła jego ramiona. - Wolę zostać z... - zawahała się przez chwilę, ale zaraz odnalazła uśmiech - ...z moim mężczyzną. Liam pocałował ją czule. - Nam jest dobrze ze sobą, Sam. Lepiej wracaj do tego swojego chłopa - zażartował. Samantha zawiedziona wróciła do pawilonu. Czy Jerry uśmiechała się szczerze? Czy Liam ją bije? Niektóre kobiety trzymają się mężczyzny choćby nie wiadomo co... Przy drzwiach czekał na nią Adam. - Nie możesz uciec sama - powiedział. - Tylko ich odprowadziłam. - Nie możesz uciec sama - powtórzył tajem­ niczo i wziął głęboki oddech. - Chodźmy do Yancy... Samantha zmarszczyła czoło, ale pozwoliła się 306

zaprowadzić do środka. Yancy już na nich czekała. Wyglądała na mocno przejętą. - Co jest, do diabła? - spytała z naciskiem Samantha. Yancy przyłożyła palec do warg, po czym upew­ niła się, że drzwi na ganek są dokładnie zamknięte. Wreszcie skinęła głową ku schodom. Samantha odwróciła się w tę stronę. Znieruchomiała. Krzyknęła. Omal nie padła z wrażenia. Po schodach schodził mężczyzna. Młody człowiek z dość długimi włosami ciemnoblond, niebieskimi oczami i olbrzymią brodą. Był niewiarygodnie wy­ chudzony, ale poza tym wyglądał całkiem w porządku. To niemożliwe... Dobrze znała tego człowieka. To on przysporzył jej wielogodzinnych cierpień. Sądziła, że nie żyje. Ale nie. Jednak żył. Żył, miał się dobrze i powoli do niej podchodził. - Witaj, Sam - powiedział. A więc żył! Samantha wydała okrzyk i, skoczywszy ku nie­ mu, mocno go objęła, a on radośnie odwzajemnił ten uścisk. Drżąc na całym ciele, cofnęła się o krok, odsunęła od przybysza. - Żyjesz. Więc ty żyjesz. Tyle się wszyscy namartwiliśmy, a ty tutaj. Cały i zdrowy. I nie próbowałeś się z nami skontaktować? - Sam, nie rozumiesz... - odezwał się Adam zza jej pleców. - Nie! To ty nie rozumiesz! - wykrzyknęła. - To 307

jest... to jest Hank. Hank Jennings. Hank, niech cię piorun trzaśnie! - Uderzyła go otwartą dłonią w pier­ si. Biła i biła, ale Hank się nie bronił. Pozwalał Samancie się wyładować. Dopiero Adam ją powstrzymał. Chwycił Samanthę za ramiona i przyciągnął do siebie. - Nie rozumiesz! - naskoczyła na niego. - To jest człowiek, który rzekomo zaginął. Który złamał serce Yancy, a mnie o mało nie wpędził do grobu swoim zniknięciem. Hank... - Wiem - przerwał jej Adam. Wyrwała mu się. - Skąd wiesz? Jak to jest, że ty zawsze wszystko wiesz? Skąd wiesz... - Sam, proszę cię, postaraj się uspokoić - próbo­ wała łagodzić sytuację Yancy. - Skąd? - spytała stanowczo Samantha. - Skąd wiesz, do cholery? Adam popatrzył na Hanka. - Wiem, bo... bo-Hank jest moim bratem - po­ wiedział cicho. - Co takiego? - zdumiała się Samantha. Była pewna, że się przesłyszała. - Hank jest moim bratem. Przyrodnim młod­ szym bratem. - Ale... - To prawda, Sam - potwierdził zmęczonym głosem Hank. Postąpiła krok do przodu. Tym razem zamachnę­ ła się na Adama. Nie zatrzymał pierwszego ciosu ani drugiego. Potem jednak chwycił ją za nadgarstki. - Sam... - próbował ją uspokoić. 308

- Nie wiem, co tu się dzieje, ale dość mam tych wstrętnych gier, które tu uprawiacie! - krzyk­ nęła, nie bacząc na to, że ktoś mógłby ich słyszeć. - Jesteście okropni! Nienawidzę cię, Hank, a co do ciebie, Adam, to przysięgam na Boga, że mam cię w głębokiej pogardzie. Jesteście dwaj smarkacze, gówniarze, sukinsyny. Jak można tak... Powinno się was rzucić rekinom na pożarcie! Obróciła się na pięcie i wypadła na ganek, zdecydowana natychmiast opuścić to miejsce. - Sam! - usłyszała za sobą krzyk Adama. Nie przejęła się nim. Zaczęła biec. Nie w stronę domu, tam Adam łatwo by ją znalazł. Popędziła ku przystani, prawie oślepiona łzami, które zalewały jej oczy. Adam wiedział! Wiedział o wszystkim od początku, to było oczywiste. Przez całe popołudnie wiedział, że Hank jest na wyspie. I naturalnie dobrze go znał. Wcale nie przypłynął tu, żeby jej pomóc. Przypłynął, bo Hank był jego bratem. Prawdopodobnie zmyślił te wszystkie czułe słówka o kochaniu, bo tak jak innym zależy mu tylko na „Beldonie". Była już w połowie drogi przez trawnik, kiedy z zarośli wysunęła się mroczna postać. W czarnych narciarskich goglach. W czarnym golfie, czarnych butach. I z czarną szmatą nasyconą chloroformem. - Nie! - Udało jej się krzyknąć, zanim napastnik przydusił jej szmatę do twarzy. Wstrzymała oddech, była jednak zbyt zmęczona biegiem, by nie zaczerpnąć tchu. 309

Zaczęła walczyć. Próbowała się wyszarpnąć z trzymających ją ramion. Kopała, szczypała... W końcu jednak odurzająca substancja odebrała jej siły. Czarna postać i cały otaczający ją świat straciły ostrość, zaczęły się zapadać w ciemność. Wkrótce Samanthę ogarnęła absolutna czerń.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

- No, tośmy się popisali, nie ma co mówić - powiedziała Yancy, przenosząc wzrok od Hanka do Adama i z powrotem. Adam spojrzał na brata. - Powinienem był jej powiedzieć wcześniej. - Myślałem, że się ucieszy na mój widok. Prze­ cież żyję - bąknął Hank. Yancy spuściła głowę i uśmiechnęła się lekko. - Mnie omal nie przyprawiłeś o atak serca, kiedy nocą wszedłeś przez okno. Powinniśmy przewi­ dzieć, że Samantha zareaguje podobnie. - Ona po prostu jest wściekła. Na mnie i na Hanka - zauważył Adam. - To jasne - potwierdziła Yancy. - W ostatnich dniach zbliżyliście się do siebie. Prawdopodobnie sądziła, że przypłynąłeś tu dla niej. Teraz przekona­ ła się, że nie tylko ukrywaliście przed nią z Hankiem wasze pokrewieństwo, ale do tego wiedziałeś o obec­ ności Hanka na wyspie i jej tego nie powiedziałeś, chociaż widziałeś, że cierpi, myśląc, że on nie żyje. 311

- Gdy się poznaliśmy, wcale nie ukrywałem przed nią, że mam przyrodniego brata - powiedział Adam. - A teraz... Sam nie miałem pojęcia, że on żyje. Omal nie dostałem zawału, kiedy zobaczyłem go pod wodą. Nadal zresztą trudno mi to zrozumieć. - Do licha, Adam, czy myślisz, że gdybym wiedział coś więcej, to nie podzieliłbym się infor­ macjami? Pamiętaj, że to ja jestem od książek. Twardym gościem zawsze byłeś ty i to ty zostałeś gliną. Ja chciałem tylko wyjaśnić Samancie, co się ze mną stało. Bo to nie była moja wina, Adamie. Mnie porwano. Adam spojrzał na niego badawczo. - Tak, odkryłem, że w dniu zniknięcia Justin wybrał się nurkować przy Schodach - podjął Hank. - Coraz bardziej był przekonany, że „Beldona" leży właśnie w tej okolicy. Tymczasem jednak zrobił się tam ruch. Jeśli więc miał rację, to konkurencja też nie zasypiała gruszek w popiele i musiał się po­ śpieszyć. A ja doszedłem do wniosku, że wrak musi być gdzieś przy załamaniu rafy i tam zacząłem szukać. - Nurkując bez partnera - wtrącił Adam. - Dobra, to jest w tej chwili raczej bez znaczenia - odparł Hank i spojrzał z uśmiechem na Yancy. - Ech, ci starsi bracia. Nigdy nie pozwalają człowie­ kowi poczuć się dorosłym. - Hank... - przywołał go do porządku Adam. - Dostałem w głowę. Zbudziłem się w wilgotnej piwnicy. Wyglądało na to, że ktoś zamierza mnie trzymać w tej ciemnicy po wsze czasy. Codziennie mi grożono i powtarzano, żebym przypomniał so312

bie, co wiem o wraku. Nie dostawałem picia ani jedzenia. Nie miałem ubrania, leżałem na gołym betonie. Napastników nie widziałem ani razu. Roz­ mawiał ze mną ciągle ten sam człowiek. Zawsze mówił na jednym tonie, bez jakiegokolwiek akcen­ tu. Ostrzegł mnie, że jeśli nie powiem wszyst­ kiego, co wiem, to czekają mnie tortury, a może nawet śmierć. Ktokolwiek to był, musiał uznać w końcu, że wiem mniej, niż początkowo sądził, ale mimo to mogę okazać się przydatny. Któregoś dnia moi prześladowcy zwrócili mi ubranie i po­ rządnie mnie nakarmili. - Hank uśmiechnął się. - Poczęstowali nawet winem i piwem. Wszystko dostałem przez klapę w dolnej części drewnianych drzwi, które zawsze były zaryglowane. Przed drzwiami stał strażnik, codziennie około piątej ktoś go zmieniał. Hank przestał mówić. Wzdrygnął się lekko, jak­ by wciąż czuł zagrożenie ze strony prześladowców. Popatrzył chwilę w ciemność za oknem, po czym znów podjął swą opowieść. - Po jakimś czasie - zaczął mówić - dostałem książki i materiały dotyczące wraku. Części z nich w ogóle nawet nie znałem. Obiecali mi, że od­ zyskam wolność, gdy tylko zagwarantuję, że po­ trafię znaleźć zatopiony statek. Nie uwierzyłem im. Wiedziałem, że gdy tylko pokażę miejsce spoczynku „Beldony", będą chcieli mnie zabić. Tak czy inaczej, kilka dni temu nagle stałem się jakby mniej potrzebny. Nikt nie przyszedł, by spytać, czego nowego się dowiedziałem, a po południu, gdy zmieniali się strażnicy, podsłuchałem 313

ich szeptaną rozmowę. Zrozumiałem tylko część - znów uśmiechnął się do siebie - w każdym razie dowiedziałem się z niej, że Adam 0'Connor przyje­ chał na Wyspę Świecącego Morza i że to może pokrzyżować im plany. Jak wiadomo, nie jestem typem bohatera. Nigdy nie próbowałem wyważyć drzwi i zabić strażników ani niczego podobnego. Ale zaprzyjaźniłem się ze szczurem, który wygryzł dziurę w betonie. Uparcie powiększałem tę dziurę, przykrywając ją jedynym kocem, jaki mi dali. W końcu któregoś wieczoru udało mi się wymknąć. Okazało się, że przez cały czas siedziałem w maga­ zynie nad jakąś rzeką. Mogłem spróbować się dostać na policję, ale dookoła byli ludzie, a nie wiedziałem, kto tam uczciwie pracuje, a kto może mi znienacka poderżnąć gardło. Za to na przystani przy magazynie zauważyłem bardzo ładny jachcik. Ukradłem go. Stwierdziłem, że płynę po Miami River. Początkowo dryfowałem z prądem rzeki, żeby nie robić hałasu, wreszcie włączyłem silnik i uciekłem na ocean. Musiałem dotrzeć na wyspę, bo wiedziałem, że ty tu jesteś. A poza tym - rozmarzył się nagle - chciałem zobaczyć Yancy i Sam. Tak długo ich nie widziałem... Adam poczuł przeszywający go dreszcz. Co za szczęście, że Hank żyje. Zawsze winił się za ściąg­ nięcie brata na wyspę. Nigdy nie wspomniał mu o swoim romansie z Samanthą. Opowiedział tylko o nurkowaniu. I o „Beldonie". Listy, jakie Hank wysyłał do niego z wyspy, były pełne entuzjazmu. Opisywał w nich podmorskie wyprawy, ośrodek, wspominał też o właścicielce 314

ośrodka. Zrelacjonował tragedię, jaką przeżyła po zniknięciu Justina. Adam uznał, że jego młodszy brat zakochał się w Samancie. Sam nie mógł już liczyć na jej wzglę­ dy, więc aby być jak najdalej od wyspy i bolesnych wspomnień, znalazł sobie zajęcie w Ameryce Połu­ dniowej. Dopiero gdy dowiedział się, że Hank zaginął, zjawił się z powrotem na wyspie, by od­ naleźć brata bądź jego zabójcę. Teraz podszedł nieco niezgrabnie do Hanka i moc­ no go uściskał. To była cała jego rodzina. Ojciec Adama był policjantem. Zginął podczas akcji. Z ko­ lei ojciec Hanka przegrał walkę z rakiem, a ich matka umarła siedem lat temu na zapalenie płuc. Nie mieli więc nikogo oprócz siebie. - Szkoda, że Sam nie chciała poczekać na wy­ jaśnienia - powiedział Hank. - Nie mogłem tak zwyczajnie wszystkim się pokazać. Dzisiaj z po­ mocą Yancy wziąłem łódź, bo miałem nadzieję, że uda mi się znaleźć „Beldonę", zanim znowu coś się stanie. Nie udało się. Przydałby się ktoś do po­ mocy, najlepiej Sam, ona zna to miejsce jak nikt inny. Choć z drugiej strony trochę boję się płynąć... Oni wiedzą, że uciekłem. Jeśli zobaczy mnie niepo­ wołana osoba, to być może pożegnam się z tym światem. Jestem prawie pewien, że ktoś na wyspie pracuje dla tych samych ludzi, którzy trzymali mnie przez rok. - A czy jesteś pewien, że nie widział cię nikt oprócz Yancy, Sam i mnie? Hank spojrzał na brata niepewnie. - Jeszcze Brian. Widziałeś mojego chłopaka, 315

Adamie? Czy nie jest wspaniały? - Hank objął Yancy i mocno ją przytulił. - Urodziła go, chociaż przepad­ łem jak kamień w wodę i myślała, że nie żyję. - Tak, rzeczywiście masz przystojnego syna -przyznał Adam. Głupio mu było teraz, że posądzał Samanthę o to, że Brian jest jej synem i nie chciał wierzyć w to, co mu mówiła. - Ciesz się więc nim - dodał - a ja pójdę poszukać Sam. Muszę ją znaleźć i wszystko jej wytłumaczyć. Powiedzcie, nie mia­ łem racji, że nie powiedziałem jej od razu? Prze­ cież ja... - Posłuchaj, Adamie, to jest w tej chwili nieis­ totne, kto miał rację - przerwała mu Yancy. - Waż­ ne, co czuje Sam. Musisz się dobrze zastanowić i uczciwie, po kolei wszystko jej wytłumaczyć. Nie będzie łatwo. Wiesz, jaka jest... - Więc ja pójdę jej poszukać i powiem, że byłem uwięziony - zapalił się Hank. - Nie wolno ci - uciszył go Adam. - Ktoś może cię zobaczyć. Musisz być teraz wyjątkowo ostroż­ ny. A w ogóle to głupiec z ciebie. Trzeba było przyjść do mnie, zanim zdecydowałeś się nurkować. - Próbowałem. Byłem nawet pod domem Sam, bo chciałem o wszystkim jej powiedzieć. Do ciebie też bym poszedł, ale... Wyszedłem z kryjówki, żeby z wami porozmawiać, no i... - No i co? - No j nie mogłem. Byliście bardzo sobą zajęci. Rozumiesz...? - Hank spojrzał w ziemię, wyraźnie zakłopotany. A więc widział nas, pomyślał Adam. Był, jak mówi, pod domem, kiedy oni kochali się w sypialni 316

Samanthy. Może zajrzał przez okno. Co zobaczył? Od której strony patrzył? Adam spojrzał z zakłopotaniem na brata. Nie bardzo wiedział, jak powinien się zachować. Zrugać go? Ale za co? Że ich podglądał? Przecież próbował tylko szukać schronienia. Do licha, głupia sprawa. Najlepiej było w ogóle zmienić temat. - No dobra, Hank - zaczął i poklepał brata po ramieniu - nie próbuj więcej wychodzić z tego domu. Nie wiesz, kto pracuje dla ludzi, którzy cię porwali. Musisz pozostać w ukryciu i spróbować w tym czasie przypomnieć sobie coś, co mogłoby nam pomóc. Jakiś szczegół. A o Samanthę się nie martw. Na pewno wszystko zrozumie, jak tylko będzie miała okazję z tobą porozmawiać. - Może to ja powinnam iść jej poszukać? - po­ wiedziała Yancy. - Porozmawiać z nią. Pójdę, zobaczę, gdzie poszła... - Boże! - powiedział nagle Adam. - Co się stało? - zaniepokoiła się Yancy. - To, że nie wiemy, gdzie poszła. Zostawiliśmy ją samą! Na miłość boską, tego nie wolno było robić! - Spokojnie. Dokąd mogłaby pójść? Przecież jesteśmy na wyspie - próbował uspokajać ich Hank. - I co z tego? - jęknęła Yancy. - Mówiłam ci przecież, że niedawno ktoś ją napadł! Boże, Adam... Adam już zmierzał do drzwi. - Ależ z nas idioci! Schowaj się, Hank! Yancy, ukryj go. Grozi mu teraz niebezpieczeństwo. Sam również. Może nawet większe, bo nikogo nie ma obok niej. Cholera! - zaklął pod nosem i wyszedł na zewnątrz. 317

Zaczął wołać ją z ganku. Na trawniku puścił się biegiem, gnany narastającą paniką. Nie mógł sobie darować, że dopuścił do chwili nieuwagi. Ktoś mógł tylko czekać na taki błąd! I doczekał się wreszcie. Woda... Na pewno czuła wodę. Nie na skórze. Dookoła siebie. Czuła kołysanie. W głowie wszystko jej wirowało, jakby kręciła się w szaleńczym pędzie na jakiejś karuzeli. Bała się, że zaraz zwymiotuje. Gdy diabelski młyn w jej głowie trochę zwolnił, Samantha uświadomiła sobie, że płynie łodzią. Poznała charakterystyczny rytm fal. W górę, w dół, w górę, w dół... Zaczęła nasłuchiwać. Nie usłyszała jednak od­ głosu silnika. Uniosła powieki, lecz otaczająca ją ciemność nie rozstąpiła się. Widocznie ktoś zasłonił jej oczy. Spróbowała się poruszyć. Na próżno. Była do czegoś przywiązana. Och, Adamie, ależ ja jestem głupia, pomyślała. Zapomniałam o niebezpieczeństwie. Ale dlaczego ty nie porozmawiałeś ze mną, dlaczego nie powie­ działeś mi wcześniej? Dlaczego mi nie zaufałeś? Dlaczego rozwścieczył mnie widok Hanka, skoro tak się cieszę, że żyje? I tak naprawdę z jakiego powodu miałam ochotę skręcić ci kark? Czy naprawdę mnie kochasz, czy też przez cały czas chodziło ci o coś innego? I czy jeszcze kiedykolwiek będzie to miało zna­ czenie? Z trudem przełknęła ślinę. Mogła tylko pytać. 318

Jedynie to jej zostało. Nie było obok Adama, nie mogła liczyć na jego wyjaśnienia i na jego pomoc. Musiała sobie poradzić sama. Wzięła głęboki oddech, usiłując zachować spo­ kój, nie tracić rozsądku. Najważniejsze to właściwie ocenić swoją sytuację, pomyślała. Leżała na plecach, głowę miała podpartą czymś płaskim. Kiedy wirowanie w głowie jeszcze bar­ dziej ustało, uświadomiła sobie, że to coś płaskiego jest poduszką. Nogi miała wolne. Leżała na koi. Miała wrażenie, że przestrzeń jest mocno ograni­ czona, wyobraziła więc sobie niewielką łódź spor­ tową, najwyżej dwunastometrową, prawdopodob­ nie z dwiema kabinami, jedną właściciela i drugą gościnną. Ze sposobu kołysania domyśliła się, że znajduje się najprawdopodobniej na rufie, może właśnie w kabinie gościnnej. Koja stanowiła ośrodek części rufowej i była przytwierdzona do podłoża. Poruszyła dłońmi, chcąc uwolnić nadgarstki. Związano ją czymś miękkim, na pewno nie liną, choć ten materiał wydawał się jeszcze mocniejszy. Im bardziej szarpała, tym bardziej zaciskał się węzeł. - Umiem dobrze wiązać, co? Dziwny, ochrypły głos zaskoczył ją. Znierucho­ miała i zaczęła nasłuchiwać. Oddech. Powolny, swobodny, równy oddech. Jakiś mężczyzna. Blisko niej. Bardzo blisko. - Kim pan jest? Czego pan chce? - zapytała. Powinno to było zabrzmieć z mocą, twardo, 319

odważnie. Nie wolno okazywać strachu, powtarzała sobie w duchu. Była jednak tak przerażona, że jej słowa nie miały pożądanej mocy ani stanowczości. Pozostały zaledwie słabym szeptem. - Kim pan jest, do cholery?! - Już lepiej. - Na pewno jest pan jakimś szaleńcem, idiotą, bo nie ujdzie to panu na sucho! - Ujdzie, ujdzie - odpowiedział. - Sztorm nad­ chodzi znacznie szybciej, niż się pani zdaje. Zresztą zastanówmy się... Jego słowa syczały nieprzyjemnie. Przeciągał samogłoski i mówił bardzo cicho. Nisko. W tonie głosu było coś takiego, że Samanthę przeszedł dreszcz. - Zastanówmy się spokojnie - powtórzył męż­ czyzna. - Pokłóciła się pani z kochankiem. Źle pani zrobiła. No, wprawdzie glina to zawsze glina, nie wszystko układa się z nim idealnie, ale kochankiem jest przecież dobrym, prawda? A poza tym to taki mocny człowiek. Powinna była pani z nim zostać. Bardzo się starał zapewnić pani ochronę. Bardzo... Ale tak to jest. Szlachetni bohaterowie nie zawsze wygrywają. - Dość tego! Kim pan jest i czego pan chce? - spytała z uporem. W gardle czuła straszliwą suchość. Bała się poruszyć. Drżała z zimna, a mimo to była pewna, że ocieka potem. Ramiona zaczęły jej drętwieć. Za­ słona na oczach, unieruchomienie, poczucie za­ grożenia - wszystko to doprowadzało ją na skraj histerii. - Chcę, żeby pani zanurkowała, panno Carlyle. 320

- Po co? - Żeby wskazać mi drogę do „Beldony". - Nie wiem, gdzie ona jest. - A ja wiem, że potrafi pani ją znaleźć. - Naprawdę nie wiem... - No dobrze, panno Carlyle. Albo pani znajdzie ten wrak, albo dotrzyma mu pani towarzystwa. Rozumiemy się? Świszczący śmiech zdawał się fizycznie jej doty­ kać, obrażać ją, poniżać. Znów przebiegł ją dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Jak pełznący robal. Jeden, dwa, setki robali... - Kim pan jest? - Mniejsza o to. Ważne, żeby pani zanurkowała. - Tak jak mój ojciec? - spytała. - Mam zanur­ kować i już się nie wynurzyć? Skoro tak, może mnie pan zabić od razu. Nie, za nic! - pomyślała ze strachem. Nie chciała umrzeć. Nie chciała nie zobaczyć więcej morza, słońca, piasku na plaży... Adama. Czuła, że jeszcze chwila i wybuchnie płaczem, zacznie błagać o życie. Tak, chciała żyć. Chciała pobiec do głównego pawilonu, do Adama, Yancy, Hanka... Może przyłożyłaby jeszcze po razie jednemu i drugiemu, a potem dowiedziałaby się, o co w tym wszystkim chodzi. Zażądałaby wyja­ śnień. Przekonałaby się, kto co wiedział, gdzie był Hank... A przede wszystkim przekonałaby się, co wie­ dział Adam i dlaczego przypłynął na wyspę. Co było prawdą, a co nie. - To jak, zabić panią? - spytał mężczyzna. 321

Czuła, że się do niej zbliżył. Czuła jego oddech. Zaczęła się wyrywać i kopać. Mocno. Trafiła nogą w jakąś część ciała. Zaklął. Potem coś objęło jej nogi i mocno się zacisnęło. Pas? W każdym razie to coś zostało umocowane do łóżka, tak by unieruchomić ją całkowicie. - W takiej pozycji trudno mi będzie nurkować - zdobyła się na ironię. - Jeszcze nie czas. Poza tym czyżbym się prze­ słyszał? Zdaje się, że proponowała pani, żebym zabił panią od razu. - Ja... - Nie zamierzam pani zabijać - uspokoił ją z szyderczym śmiechem. - Jeszcze nie. Musi pani zapamiętać, panno Carlyle, że są gorsze rzeczy na świecie. Dużo gorsze niż śmierć... Policzki owionął jej prąd powietrza. Mężczyzna parsknął ochrypłym śmiechem. Potem poczuła dotyk na nagim udzie, wyżej i wyżej. Są na świecie rzeczy dużo gorsze niż śmierć... Adam z impetem wpadł do domu Samanthy. - Sam! - zawołał. Bez odpowiedzi. Szybko przebiegł po wszyst­ kich pomieszczeniach, wołając ją po imieniu, trzas­ kając drzwiami, sprawdzając, czy okna w miesz­ kaniu są zamknięte, czy otwarte. - Sam, na miłość boską, jeśli jesteś, odezwij się do mnie! Słyszysz? Cisza. 322

Wypadł na dwór w chwili, gdy z naprzeciwka zbliżała się zatroskana Yancy. - Nie ma jej? - spytała. - Nie. - Spokojnie. Nie wolno wpadać w panikę. Za­ stanówmy się... - Nie ma czasu, Yancy. Nie ma czasu - po­ wtórzył. - Musimy panikować. Ja szukam dalej. Ty sprowadź Jema i Matthew, niech też szukają... Yancy skinęła głową i pobiegła w stronę pozo­ stałych domków. Adam zaś z mocno bijącym ser­ cem jeszcze raz popatrzył na dom Samanthy. Po­ wtarzał sobie nieustannie, że Samantha była zdener­ wowana, wściekła na niego i na Hanka, i że po prostu schowała się gdzieś, żeby zrobić im na złość. Wprawdzie na razie nie może jej znaleźć, ale to wcale nie znaczy, że stało jej się coś złego. Zaczął okrążać główny pawilon, czując na twarzy chłód wiatru. Wiatr się wzmagał, chociaż nazajutrz jeszcze sztormu nie przewidywano. Tak w każ­ dym razie mówiła Yancy. Sztormy miały jednak swoje kaprysy. Nie za­ wsze słuchały się zapowiedzi synoptyków. Czasem nadchodziły bez ostrzeżenia, dużo wcześniej niż się ich spodziewano. Czy tak miało być i teraz? Prędkość wiatru znie­ nacka wzrosła. W powietrzu unosił się chłód. Tak, zdecydowanie zapowiadało to sztorm. - Sam! - krzyknął jeszcze raz, a wiatr poniósł jego wołanie. Wilgotne powietrze owionęło mu policzki, podmuch odrzucił włosy z czoła. Sam!!! 323

Truchtem ruszył w stronę chodnika prowadzące­ go do przystani. Wieczór byl ciemny. Teren oświet­ lały wprawdzie reflektory, ale krzaki, drzewa, naro­ ża głównego pawilonu oraz domki znaczyły go dużymi plamami cienia. - Sam! - zawołał znowu. Rany boskie, dokąd ona polazła? Powinien był powiedzieć jej o Hanku wcześniej, ale sam niewiele z tego wszystkiego rozumiał. Dowiedział się tylko, że Hanka porwano i przez rok trzymano wjakimś magazynie. Porozumiewanie się na trzydziestu metrach głębokości nie było łatwe, mimo iż miał ze sobą tabliczkę, na której mogli pisać. Zresztą Hank błagał go o zachowanie sekretu, póki osobiście nie będzie miał okazji zobaczyć się z Samanthą. Głupiec z niego, osioł! Nie powinien był go słuchać. Za późno. Gdzie ona się podziała? Usłyszał nadbiegających ludzi. Obrócił się. Do przystani zbliżali się Jem oraz Matthew. Yancy, lekko zadyszana, została trochę z tyłu. - Widziałeś ją? - spytał Adam Jema. - Nie. - Trudno, będziemy chodzić od domku do dom­ ku. Nie mamy wyjścia - stwierdził Adam. - Poczekaj. Yancy powiedziała, że Samanthą się wściekła. Może po prostu chce odpocząć? - pod­ sunął Jem. - Nie, na pewno nie... - zaczął tłumaczyć, lecz nie skończył. 324

Pochylił się i podniósł damski pantofel. Czarny, na wysokim obcasie, siódemka. Pamiętał, jak Samantha wkładała właśnie te pan­ tofle przed wyjściem z domu. Pasowały do jej krótkiej, srebrnej sukienki. - Boże... -jęknęła Yancy. - Co robimy? - spytał Jem. - Obejdziemy wszystkie domki - zdecydował Adam. - Gdzie zaczynamy? - Od Avery'ego Smitha. Zresztą co za różnica? Wszyscy na tej wyspie coś kręcą. - Naprawdę niczego nie wiem o „Beldonie"! - krzyknęła Samantha. Palce przesuwające się po jej ciele na moment znieruchomiały. Potem zaczęły rysować wzór na skórze. Samantha czuła, jak jej srebrna sukienka podjeżdża do góry i zaczyna się zbierać na wysoko­ ści bioder. Palec nadal rysował jej kółeczka na udzie, wyżej i wyżej. - Szkoda byłoby mi panią zabić. Taką wyjąt­ kową kobietę. No - ponaglił - dlaczego pani ojciec interesował się „Beldoną"? - Sądził... - zająknęła się - że na pokładzie tego okrętu znajdowały się skradzione hiszpańskie klej­ noty... - I co dalej? - Chciał dowiedzieć się czegoś o przyczynach zatonięcia okrętu. Gdyby „Beldony" nie zatopił sztorm, może ułatwiłoby to znalezienie klejnotów... Lęk w jej wnętrzu znowu się nasilał. 325

Robaki. Pełzły po całym jej ciele. Boże. Ten palec sprawiał na niej takie wrażenie, jak oślizgłe robaki! Nie robił jej nic złego. Tylko dotykał. Przesu­ wał się po jej nodze w górę i w dół. Ale mimo to Samanthą wstrząsało obrzydzenie. A teraz na do­ datek... Nie... Palec wsunął się za gumkę czarnych atła­ sowych majteczek. - Szkoda by mi było panią zabić... Mówił to z bliska. Szept odzywał się tuż przy jej wargach. Czuła na skórze jego oddech. Twarz mężczyzny była coraz bliżej jej twarzy... - Nie, proszę, nie... Boże, jak żałośnie to zabrzmiało. Wręcz maz­ gaj o wato. Musiał być jakiś sposób, żeby mu się przeciw­ stawić. Ale ręce miała związane, nogi też, prawie hie mogła się poruszyć. Oczy miała zasłonięte... Była jednak nadzieja. Póki żyła, była dla niej nadzieja. Tylko że... Och, nie. Znów rozległ się ten chrapliwy śmie­ szek. I znów poczuła dotyk. Tym razem na staniku sukienki. Usłyszała odgłos rozdzieranego materia­ łu. Rozerwana sukienka zsunęła się na boki. Samanthą otworzyła usta do krzyku, lecz w tej samej chwili dłoń przyciśnięta nagle do twarzy omal jej nie udusiła. Znów poczuła na policzku oddech napastnika. - To będzie taka gra, panno Carlyle. Chcę, żeby pani mówiła. Póki pani mówi, odrywa mnie pani od innych zajęć. W pani interesie jest, żebym do nich 326

nie wracał. - Dłoń wolno odsunęła się od jej ust. - I niech pani nie krzyczy - ostrzegł. Skwapliwie zaczerpnęła tchu. Poczuła pięść lek­ ko uciskającą okolice serca. - Tu jest ta życiodajna pompa. Tutaj znajduje się serce, panno Carlyle. Żeby skończyć z panią szyb­ ko, mógłbym wbić w to miejsce nóż. Ale przecież wcale nie chcę zabić pani szybko. - Niech pan mnie nie zabija. Proszę... - To powiedz, co wiesz, ptaszynko. Złowieszczy szept znów owionął jej policzki, a palce dotknęły obnażonego brzucha - Słyszała pani? Proszę nie krzyczeć, panno Carlyle. Proszę mówić. Bardzo jestem ciekaw, co ma pani do powiedzenia. Wprost umieram z cieka­ wości. 1 dobrze się składa, bo pani na pewno umiera z pragnienia, żeby mi to powiedzieć... Adam dobrze wiedział, kto gdzie mieszka. Usta­ lenie tego zajęło mu pierwszą godzinę pobytu na wyspie. Drzwi do domku Avery'ego Smitha były za­ mknięte. Mniejsza o to. Nie czekał. Naparł na nie ramieniem. - Otwierać! - krzyknął. Uderzył jeszcze raz ramieniem, próbując sfor­ sować drzwi siłą. Po chwili ustąpiły i Adam wpadł do saloniku. Jem, Matt i Yancy weszli za nim. - Astin, słyszysz mnie? Wyłaź! - krzyknął, energicznym krokiem kierując się ku sypialni. Zanim jednak zdążył stanąć w prowadzącym tam korytarzyku, James Jay Astin alias Avery Smith sam 327

wyszedł mu na spotkanie. Zawiązał leniwie pasek szlafroka. Ziewnął, zasłaniając usta dłonią. Naj­ wyraźniej jeszcze przed chwilą spał. - Co pana tu sprowadza, młody człowieku? - zapytał uprzejmie. - Chcę wiedzieć, gdzie jest Samantha Carlyle! - Odnoszę wrażenie, że to pan powinien wie­ dzieć najlepiej. Jem, najwyraźniej zaniepokojony, że Adam bę­ dzie chciał uderzyć starszego pana, stanął między nimi. - Gdzie ona jest? - warknął Adam. - Panie 0'Connor- powiedział spokojnie Astin - dobrze wiem, że nie ma pan wysokiego zdania o moich metodach. Przyznaję, przypłynąłem tutaj dowiedzieć się, jakie panna Carlyle posiada infor­ macje o „Beldonie" oraz zaginięciach ludzi, którzy szukali jej wraku. Chcę go znaleźć, nie ukrywam tego. A nikt nie ma lepszych danych do rozwiązania zagadek „Beldony" niż ja, ani też lepszych środków do wydobycia skarbów i przywrócenia świetności temu okrętowi. - Czy chce pan odnaleźć go tak bardzo, żeby nie liczyć się z losem innych? - spytał nagle Jem i spojrzał Astinowi prosto w oczy. - A mówiąc jeszcze konkretniej: żeby posunąć się do morder­ stwa? Proszę odpowiedzieć! Astin westchnął ciężko. - Bez względu na plotki prawda jest taka, że nigdy nikogo nie zabiłem ani własnoręcznie, ani na zlecenie. Nie chcę też nikomu zrobić krzywdy. Zresztą sami popatrzcie. Czy widzicie tu jakąś 328

kobietę? - spytał. Stanął wsparty pod biodra i popat­ rzył na Adama. - Szukasz w złym miejscu, młody człowieku, i sam powinieneś dobrze o tym wie­ dzieć! Czyż nie? Przez chwilę mierzyli się wzrokiem w milczeniu. Niewykluczone, że ten człowiek mówi prawdę, pomyślał Adam. A skoro tak, to również zna wiele innych prawd. Prawdę o Justinie, prawdę o Jerry North. W końcu Justin, zanim zaginął, nurkował z nim kilka razy. A jeśli nurkował i jeśli Astin istotnie postępował zgodnie z prawem, tak jak twierdził, to ci dwaj mogli się nawet zaprzyjaźnić. Być może więc Justin powiedział Astinowi to i owo na temat swego związku z żoną. Na temat pojedna­ nia, na które tak bardzo liczył. Pojednania z żoną. Z byłą żoną. Z Jerry. Z kim innym niby Justin miał o tym rozmawiać? Z Samanthą? Przecież nie powiedziałby jej niczego ani o Jerry, ani o czymkolwiek, co mogłoby zranić boleśnie córkę. A dopóki Jerry nie postanowiła, że jeszcze raz spróbują być rodziną, nawet nie miał powodu, by Samancie zdradzać cokolwiek ze swej przeszłości. - Ona nie skrzywdziłaby Sam - powiedział Adam. James Jay Astin wykonał gest zniecierpliwienia. - W życiu różnie bywa, nie wie pan o tym, panie 0'Connor? - Nie naraziłaby Sam na niebezpieczeństwo. - Z tym też różnie bywa. Można narazić czyjeś życie całkiem nieświadomie. 329

Adam pokręcił głową z niedowierzaniem. Zaklął cicho pod nosem. - Idę do Jerry North - powiedział do Jema, Matthew i Yancy. - Wy tymczasem sprawdźcie Walkerów. - Nie ma potrzeby. Odwrócił się energicznie i od drzwi spojrzał na Astina. - Dlaczego? Starszy pan uśmiechnął się z zakłopotaniem i pokręcił głową. - Jak powiedziałem, jestem zainteresowany „Beldoną". Chciałem, żeby Justin Carlyle pomógł mi w poszukiwaniach i sądzę, że w końcu wydobyli­ byśmy ją razem na powierzchnię. Natomiast Samantha Carlyle nienawidzi tego wraku i z własnej woli nie zechciałaby pomóc nikomu. Musiałem więc znaleźć sposób, żeby podstępem dowiedzieć się tego, co ona wie. Przede wszystkim, gdzie nurkowałaby, gdyby jednak chciała ten wrak odszu­ kać. Jestem już za stary na takie podmorskie wypra­ wy, więc nająłem Walkerów, żeby śledzili każdy jej krok. Mieli skłonić Samanthę do zejścia pod wodę w pobliżu Schodów i zorientować się, co tam jest. - Czyli... - zaczął Adam. - Czyli Walkerowie popełnili drobne oszustwo, opowiadając o swoich powodach przybycia na wy­ spę, ale na tym sprawa się kończy. Nie zrobili nic złego. Zresztą Judy bardzo lubi pannę Carlyle, która szalenie sympatycznie odnosi się do Brada i Darlene. Słowo daję, że Walkerowie nie skrzywdziliby Sam. U nich pan jej nie znajdzie. 330

- Dobrze, Astin. Powiedzmy, że ci wierzę. Ale jeśli to nieprawda... -powiedział Adam i wyciągnął groźnie palec. Jeszcze chwilę popatrzył surowo na starszego pana, a następnie opuścił jego domek. Nadszedł czas na konfrontację z Jerry North. Nadal jej dotykał. Palce jak robaki pełzły po jej ciele. - Kapitan „Beldony"... - opowiadała przez łzy wszystko, co wiedziała o zatonięciu galeonu. - Ten kapitan, Anglik, kochał Hiszpankę... No i ona wraz z narzeczonym znalazła się na pokładzie statku. Wziął ich do niewoli... Razem z nimi trafiły tam również rubiny... Złoto... I inne hiszpańskie klej­ noty. Mój ojciec uważał... - No właśnie, co uważał pani ojciec? - zapytał zadowolony, słysząc tę opowieść. Pogłaskał ją po udzie. - Że te klejnoty... Te rubiny... - No? Boże. Nie mogła wydobyć z siebie głosu. Brako­ wało jej tchu. Dusiła się z obrzydzenia. Mężczyzna usiadł na niej okrakiem. Czuła, że jest szczupły, muskularny... i prawie nagi. Bez koszuli, boso, w kąpielówkach i niczym więcej. Owłosione męskie uda nieprzyjemnie drapały jej biodra. Pochylił się nad nią niżej. Miała wrażenie, że za chwilę się na niej położy. Czuła dotyk prawie całej długości jego ciała. To było przerażające, ohydne, złe i okrutne. Był podniecony. 331

Dyszał. Słyszała jego oddech. Czuła go tuż przy wargach. Wdech, wydech. I szept dochodzący z tego samego miejsca. - Teraz... Nagle Samantha usłyszała drugi głos. Kobiecy. Rozwścieczony. - Co ty wyrabiasz, idioto?! Co robisz, do chole­ ry?! Oszalałeś?

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Liam Hinnerman przywitał Adama na progu swego domku. - Czego, glino? - spytał nieprzyjaźnie. Miał na sobie bokserskie spodenki i rozwiązany szlafrok, a w dłoni trzymał kieliszek jakiegoś alkoholu. Krople na dobranoc, pomyślał Adam złośliwie. - Chciałbym porozmawiać z panią North. - Po co? - zapytał Hinnerman zaczepnie. - Sprawa prywatna. - Słuchaj, koleś, chcesz porozmawiać z Jeny, to musisz najpierw pogadać ze mną. Adam nie musiał jednak tego robić. Jeny usły­ szała widocznie ich rozmowę, sama bowiem wyszła i stanęła obok Liama. Ładna z niej była kobieta. Jak na swoje lata wyglądała bardzo młodo. Tylko oczy nie pasowały do całości. Były zmęczone, szare, jakby starsze niż reszta. - Co się stało? - spytała Jerry. - Szukamy Sam. 333

Jerry, ubrana w biały bawełniany szlafroczek i białe pantofle nocne, z zatroskaniem pokręciła głową. - Nie ma jej tutaj. - Pewnie, że nie ma! Co, u diabła, miałaby tu robić w środku nocy?! - Hinnerman spojrzał na Adama z niechęcią spod przymrużonych powiek. - Może po prostu uznała, że wcale nie jesteś taki jurny i poszła szukać lepszego, hę? No, co na to powiesz, ty... ty... Ty gówniany cwaniaczku! - ryk­ nął znienacka i rzucił się z zaciśniętą pięścią w stro­ nę Adama. Jerry skoczyła między nich. Hinnerman zmieszał się nieco i zamierzył się, jakby chciał ją zdzielić, lecz Jem natychmiast skoczył w ich stronę, schwycił Jerry i zasłonił ją sobą. W tej samej chwili Adam sparował cios Hinnermana i starannie wymierzył kontrę. Hinnerman osunął się na ziemię. - Czemu ty się go trzymasz, Jerry? - spytał Adam podniesionym ze zdenerwowania głosem. - Po co ci on, skoro masz... skoro... - Urwał i tylko pokręcił głową. Jerry uwolniła się z uchwytu Jema. - Wiesz? - spytała Adama szeptem. - Wiesz o wszystkim? - Tak. - A Sam? Czy ona wie? - Nie. Jeszcze nie. Pomyślałem, że może chciała­ byś powiedzieć jej sama. Nie powiedziałem jej też czegoś innego i dlatego nie możemy jej teraz znaleźć. Tymczasem Hinnerman stanął na nogi. Spog334

lądał na Adama z bezsilną wściekłością. Zwrócił się jednak nie do niego, lecz do Jerry. - Wiesz, Jerry, Samantha chyba nawet cię lubi - zakpił. - Poczekaj, aż się dowie, że jesteś jej kochaną mamusią, która zostawiła ją z tatuskiem na tej wyspie. Poczekaj, aż się dowie, że niuchałaś koło tatuśka, zanim przepadł jak kamień w wodę. Jerry była blada jak ściana. Spojrzała na Adama. - On ma rację. Nie mogę jej powiedzieć. Saman­ tha mnie znienawidzi. Adam pokręcił głową. - A jak możesz jej nie powiedzieć? Jak możesz udawać cały czas obcą osobę? Masz piękną córkę, Jerry... - No właśnie, piękną, mądrą... Czym zasłuży­ łam sobie na tak wspaniałe dziecko? Nie, nie mo­ gę... Znienawidzi mnie. - Nie znienawidzi - zaprzeczył Adam, po czym spojrzał z pogardą na Hinnermana. - Powinnaś tylko dać sobie spokój z tym łajzą. Ona by ci pomogła. - Pilnuj swojego interesu, ty zasrany gliniarzu! - Hinnerman znowu się ożywił. - Nie jestem już gliną - odparł Adam spokojnie. - To dla kogo pracujesz? - Dla siebie. Sam się zatrudniłem. Jerry, musi­ my ją znaleźć. Chcesz nam pomóc? - Tak, chcę. - Jerry pokiwała powoli głową. - Pójdę się przebrać... - W porządku, czekamy. Jem, ty zostań tutaj - polecił Adam. - Gdyby ten facet tknął ją palcem, sprowadź go jeszcze raz do parteru. 335

- Jasne - ochoczo powiedział Jem. - Chodź, Yancy, odwiedzimy teraz Jima Santino. Tylko pamiętaj, trzymaj się blisko mnie. Santino jest synem gangstera. Yancy potraktowała słowa Adama z należną powagą. Chwyciła go za łokieć i oboje szybko skierowali się przez równiutko przystrzyżony traw­ nik do domku Jima. Kiedy byli już w niedużej odległości od celu, usłyszeli niepokojące krzyki. Adam zerknął na Yan­ cy. Usłyszała to samo co on. Poczuł, jak cierpnie mu skóra. Zaczął biec. - Zabiję cię, ty bydlaku! Samantha usłyszała gniewny kobiecy głos, a za­ raz potem rozległo się klasnięcie. Albo odgłos, który do złudzenia przypominał klasnięcie. Jej prześladow­ ca puścił ją natychmiast i odezwał się ze złością, chociaż niezbyt pewnie, jakby z poczuciem winy. - Przestań, głupia! Uspokój się. Nie rozumiesz, co próbuję zrobić? - To jest zupełnie jasne. - Bzdura! Jej stary zabił mojego. Nie chcę mieć z nią nic wspólnego! - I dlatego próbujesz ją zgwałcić? Samantha słyszała urywany oddech napastnika. Potem jakieś kroki na drewnianym pokładzie jach­ tu. A jeszcze później kolejne klaśnięcia. Biła go w twarz! Albo on ją. - Sue, przestań! - Ty żałosny oszuście! Powiedziałeś... 336

Samantha przestała słuchać. Sue! Powiedział wyraźnie: „Sue". A ona... Tak, to głos Sue Emerson! A ten, który ją napadł, to Joey! Boże, Emersonowie chcieli ją zabić... - Joey! - zawołała. - Słyszysz, Joey? Wiem, że to ty! - krzyknęła ponownie, przerywając im kłót­ nię. - Natychmiast zdejmij mi z oczu tę opaskę! I rozwiąż mnie. Przecież sam wiesz, że nie dam rady uciec... - Pięknie! -jęknął Joey. - Po prostu wspaniale! Widzisz, Sue? Teraz wie, kim jesteśmy. Będziemy musieli ją zabić. - Czekajcie... - zaczęła Samantha. - Joey, nie żartuj... - Sue zdawała się mocno wystraszona słowami męża. - Jeśli po prostu jej wyjaśnisz... - Wyjaśnię? - przerwał jej i roześmiał się ner­ wowo. - Chyba postradałaś zmysły! - No to nie wyjaśniaj - odpowiedziała zjadliwie. -Twój sposób jest dużo lepszy. Dołóż jej. Zgwałć ją. Wtedy będziemy cię podziwiać. - Cholera, nie zamierzałem... - Jak to nie?! - Chciałem ją tylko przestraszyć! - Mocno się przy tym spociłeś. - Sue, kocham cię, do jasnej cholery!!! Na moment zapadła cisza. Samantha słyszała teraz jedynie szum fal, uderzających coraz mocniej o burtę, i gwałtowne porywy wiatru, omiatające kabinę jachtu. - Może przynajmniej zdejmiecie mi tę idiotycz­ ną opaskę z oczu - jęknęła błagalnie. 337

Nikt jej nie odpowiedział, lecz po chwili ode­ tchnęła z ulgą. Któreś z nich odsłoniło jej oczy. Tak, to była łódź. Całkiem spora i bardzo ładna. Samantha rozejrzała się wokół siebie. Joey i Sue patrzyli na nią jak na ofiarę, z którą nie bardzo wiadomo co zrobić. Oboje mieli na sobie stroje kąpielowe, ale mimo to wyglądali znacznie lepiej niż Samantha, której sukienka była teraz cała w strzępach. - Może zechcielibyście mnie rozwiązać? Sue spojrzała na Joeya. Spuścił głowę. - Proszę was. To naprawdę boli. Już rąk nie czuję. Sue podeszła bliżej i sięgnęła do nadgarstków Samanthy. Skrępowane były parą rajstop, zapewne należących do Sue. - Nie powiedziałem, Sue, że możesz ją roz­ wiązać - odezwał się Joey. - Zamknij się! - W porządku, rób, jak chcesz. Sam? - teraz Joey zwrócił się do Samanthy. - Przykro mi, że tak wyszło. Ale pamiętaj, broń mam gotową do strzału. Nie próbuj żadnych sztuczek. - Dzięki - powiedziała Samantha do Sue i za­ częła rozcierać obolałe nadgarstki. Groźbę Joeya zignorowała całkowicie. Nogi miała unieruchomione skórzanym pasem. Wyswobodziła się z niego sama, po czym zerknęła na Emersona z niechęcią. Rzeczywiście miał pis­ tolet, bardzo mały, mniej więcej rozmiaru jego dłoni. Sue odsunęła się od niej i stanęła obok męża. 338

Spojrzała jeszcze raz na porwaną sukienkę Samanthy i pokręciła głową z niesmakiem. - Jesteś obleśny, Joey. I pomyśleć, że wzięłam z tobą ślub, że się w tobie zakochałam... - Do licha, uspokój się. Naprawdę nie chciałem jej nic zrobić. Wiedziałem, że śpisz w kabinie obok. Czekałem tylko, aż chloroform przestanie działać. Chcę odnaleźć ten cholerny wrak, rozumiesz? Chce tego moja matka i mój brat. Zadźgali mi ojca. 1 głowę dam, że ona o tym wie. Rany boskie, czy wiesz, że gdy go znaleźli, miał rozpłatany brzuch i był do połowy zeżarty przez ryby? Ale Marcus Shapiro na szczęście miał syna... - Twój ojciec był przestępcą! - przerwała mu Sue. - Czego chcesz? Żyć i skończyć tak jak on? - Tata był nurkiem... - Był przestępcą - powtórzyła bezlitośnie Sue. - Gangsterem, który grał o wysokie stawki, i prze­ grał. - Nieoczekiwanie Sue spojrzała na Samanthę i powiedziała, jakby chciała się przed nią usprawied­ liwić: - Mówiłam mu, żeby tego nie robił! Już raz omal nie dopadł go ten twój gliniarz, z którym się przyjaźnisz. - Skąd miałem wiedzieć, że kiedyś miał z nią romans i że z miejsca popędzi ją ratować? - od­ parował Joey. - Niech to szlag, cała sprawa mogła się skończyć już wtedy. Gdyby nie ten cwaniak, to Sam usnęłaby grzecznie w swoim salonie, a potem obudziłaby się taka przerażona, że z miejsca wy­ śpiewałaby wszystko. - Nie mam informacji, których szukacie! - Samantha przerwała gwałtownie tę wymianę zdań. 339

Spojrzała na Sue. - A on wcale nie napadł mnie w salonie. - Podsycanie kłótni tych dwojga na pewno nie mogło jej zaszkodzić. - Włamał się przez okno i rzucił się na mnie w łazience... - W łazience?! - krzyknęła Sue. Zabawne, pomyślała Samantha, Joey porwał ją i groził jej śmiercią, Sue musiała wiedzieć co najmniej o tym porwaniu, a teraz zamiast zachować zimną krew, kłócą się oboje przed jej oczami. Zupełnie nie jak przestępcy, lecz jak dzieci. Jak para dzieciuchów, które posprzeczały się w trakcie zaba­ wy w policjantów i złodziei. Z tą różnicą, że mieli prawdziwego więźnia. I prawdziwą broń. A ona, ich ofiara, mogła w każdej chwili oberwać z kuszy strzałą w serce. Albo zwyczajnie, kulą z pistoletu. Joey raz jeszcze spróbował załagodzić sytuację. - Przecież wiedziałaś, Sue, że chcę ją zmusić do mówienia za wszelką cenę... - Nie, Joey, mylisz się. Wiedziałam, że masz obsesję na punkcie wraku, ale nie wiedziałam, że posunąłeś się tak daleko. Że jesteś gotów na wszyst­ ko i że wykorzystasz tę sytuację, by zaspokoić swoje... - Sue! - Co? Może mówię nieprawdę? - Spojrzała na Samanthę. - On naprawdę napadł cię w łazience? - Właśnie byłam w wannie. Sue obróciła się do Joeya i uderzyła go z całej siły. - Ty... sukinsynu! Ona była naga! - To nie moja wina! Skąd mogłem wiedzieć, co robi, kiedy wchodziłem przez okno? 340

- Tak? A dlaczego teraz też jest prawie naga? Jak mogłeś! Och, ty oszuście, jak mogłeś...! -krzyk­ nęła i uderzyła go w piersi z całej siły. Trafiła tak mocno, że stracił równowagę. Roz­ paczliwie machnął ramionami i chwycił się żony, jednak nie zdołał uratować się przed upadkiem i oboje runęli na ziemię. Samantha w ułamku sekundy podjęła decyzję. Drugiej okazji mogła już nie mieć. Gwałtownie zerwała się z koi. Jej zdrętwiałe kończyny przeszył nagły ból. Pistolet Joeya leżał na ziemi. Gdyby spróbowała go podnieść, Joey zdołałby ją złapać. Nie mogła ryzykować, kopnęła więc to paskudztwo pod koję, a ono poleciało kawałek i utkwiło w ja­ kimś kącie. - Popatrz, co zrobiłaś! - wrzasnął Joey na Sue, zrywając się z ziemi. Samantha nie czekała na odpowiedź Sue. Wy­ skoczyła z kabiny, minęła salonik i kuchenkę i dopadła schodków. Na pokładzie przystanęła na chwilę. Chciała skoczyć do wody, lecz ogarnął ją strach. Dookoła panowały egipskie ciemności. Woda była czarna, jak zawsze w nocy, i mocno spieniona od łamiących się fal. Łódź silnie się kołysała, a coraz silniejsze porywy wiatru złowieszczo zapo­ wiadały nadejście sztormu. Gdyby skoczyła, znala­ złaby się pośrodku kipiącej czarnej otchłani. Omiotła wzrokiem horyzont. Światło! Dzięki Bogu, widziała światło. Wyspa Świecące­ go Morza. Gdyby jeszcze udało jej się ocenić 341

odległość. Nie odpłynęli zbyt daleko, ale jednak sporo. Jakieś dwa, trzy kilometry od brzegu. Co za różnica, pomyślała. Co znaczy kilometr mniej czy więcej... Co znaczy? Przy takiej pogodzie może znaczyć życie albo śmierć. Ryzyko płynięcia przy wzmaga­ jącym się wietrze, nasilającej się fali, prądach mor­ skich zmieniających się gwałtowne i niespodziewa­ nie, było ogromne. Z drugiej strony... - Rusz się, Sue! Weź ten pistolet! - usłyszała spod pokładu stłumiony krzyk Joeya. Dojrzała płetwy oparte o lewą burtę. Chwyciła je i nałożyła. - Mam go, Joey! - odkrzyknęła Sue. - Mam pistolet! Samantha skoczyła do morza. Adam załomotał gwałtownie w drzwi i krzyknął co sił w płucach: - Jim! Jeśli zrobisz jej krzywdę, flaki z ciebie wypruję! Oparł się ramieniem o drzwi i mocno je pchnął. Puściły. Wpadł do domku. Salonik pogrążony był w ciemności. Adam przemierzył go dwoma susa­ mi, zajrzał do progu sypialni i stanął na progu jak wryty. Coś takiego... Jim Santino był w łóżku. Nie robił nic złego Samancie. I z pewnością przez Ostatnie pół godziny jej nie widział. Od jakiegoś czasu dotrzymywał bowiem towarzystwa Sukee. Krzyczała oczywiście Sukee. Ale wcale nie z bó­ lu. Na widok Adama zasłoniła sobie piersi prze342

ścieradłem i uśmiechnęła się do niego bez cienia wstydu. - Cześć, przystojniaczku. Przyszedłeś się przy­ łączyć? - spytała zalotnie i spojrzała na Jima. - Słyszałeś, Jim, jak on ci groził? Lubię takich twardych facetów. - Westchnęła słodko i zatrzepo­ tała rzęsami. - Miło mi, Adasiu, że tak się o mnie bałeś, ale Jim naprawdę nie robi mi krzywdy. Jeśli jednak mimo to chcesz mu wypruć flaki, możemy tu mieć szaloną noc. Yancy stanęła za Adamem. Odwrócił się natych­ miast i spojrzał jej w oczy. - Emersonowie? - spytała Yancy. Pokręcił głową. - Shapirowie - mruknął. - Kto? - zdziwiła się. - To długa historia - powiedział, wziął ją za rękę i zaczęli wychodzić. - Ej, czekajcie, może ktoś mi powie, co tu się dzieje? - zawołał za nimi Jim Santino. - Nic, nic. Przepraszamy za najście! - odkrzyk­ nął Adam. Znów puścił się biegiem przez trawnik. Dopadł drzwi domku Emersonów i zaczął łomotać w nie z całej siły. Nie czekając na odpowiedź, naparł barkiem i po chwili znalazł się w środku. W saloniku było ciemno i pusto. - Sam! - zawołał. Wpadł do kuchni, sprawdził sypialnię i łazienkę. Nie znalazł nikogo. Wycofując się, wpadł na Yancy. - Porwali ją - powiedział. - Dokąd? 343

- A dokąd można porwać z wyspy? - spytał łamiącym się głosem. - Wypłynęli z nią na ocean. To zadziwiające, jak lodowata może być woda w środku nocy, gdy zbliża się sztorm. Ta sama woda, która zwykle cudownie odświeża i wcale nie wydaje się zimna. Samantha była dobrą pływaczką, nawet wyśmie­ nitą. W wodzie czuła się jak w swoim żywiole,. prawie tak samo swobodnie, jak na lądzie. Za­ zwyczaj jednak słuchała głosu rozsądku i nie wcho­ dziła do wody, gdy do wyspy zbliżał się sztorm. No i nigdy nie pływała na otwartym morzu w środku nocy, przy przenikliwym zimnym wietrze i w nie­ przeniknionych ciemnościach. Teraz nie miała wy­ boru. Jeśli chciała żyć, musiała płynąć. Zastanawiała się, co czuł ojciec, walcząc o życie. W ostatnich minutach z pewnością zdawało mu się tak samo cenne, jak jej w tej chwili. Czy myślał o niej? Czy do ostatniej sekundy bronił się przed śmiercią? Płynęła uparcie, choć jej wysiłek nie przynosił efektu. Każdy niewielki postęp w stronę lądu niwe­ czyła po chwili olbrzymia fala, porywająca ją z po­ wrotem w głąb oceanu. Oczy piekły ją od soli i łzawiły. Bała się. Zaczęła myśleć o tym, jak musiał cierpieć jej ojciec. A jeśli i jej przyjdzie utonąć? Co by po niej zostało? Na pewno żałoba wśród najbliższych. Cierpieli­ by, ale to cierpienie nie zniszczyłoby ich, to pewne. Byli silnymi ludźmi, jakoś przeboleliby stratę. Poza tym przecież Yancy miała Hanka i dziecko, Jem - rodzinę... 344

A Adam? Jak on by zareagował? I kim właściwie był dla niej? Odtrąciła go, prowadził własne oszu­ kańcze gry... Lecz zarazem wyznał jej miłość. Tylko nie płacz, napomniała się. Łzy nie pomo­ gą. I tak czeka cię śmierć. Nie ma ratunku. Musisz przygotować się... Nie! Przecież w wodzie można przeżyć bardzo długo! Uspokoiła się, wyrównała oddech. Zmrużyła oczy i wyciągnęła dłoń nad głowę. Na szczęście miała na ręku zegarek, jakiego używają nurkowie - wodoszczelny, z podświetlaną tarczą. Sprawdziła godzinę. Dochodziła piąta, prawie świt. Jak długo była już w wodzie? Jak blisko był sztorm? Według prognoz nie należało się go spo­ dziewać w ciągu najbliższej doby. Deszcz, dzięki Bogu, jeszcze nie zaczął padać. Na razie tylko znowu wzmógł się wiatr i podniosła się fala. Samantha powtarzała sobie dla uspokojenia, że nawet gdy się zmęczy, nie musi niczego robić. Wystarczy, że będzie unosiła się na wodzie, a prąd powinien zanieść ją w stronę wyspy. Kłopot był jedynie w tym, że nieregularne podmuchy wiatru często powodowały zmiany prądów. Przypomniała sobie o rekinach. W tych wodach było ich dużo. Wiele razy miała z nimi do czynienia pod wodą i spotykała je oko w oko. Zawsze jednak działo się to w głębinach. Teraz nogi zwisały jej tuż pod powierzchnią i stanowiły niewątpliwą pokusę dla morskich dra­ pieżników. A ona na dodatek nie widziała, co się 345

pod nią dzieje. Tak, zawsze darzyła rekiny zdrowym respektem, ale nigdy ich się nie lękała. Do tej pory. Nagle sparaliżował ją strach. Spod wody musiała wyglądać jak smakowita przekąska! Spokojnie. Tylko spokojnie... Wystarczy swobodnie unosić się na wodzie, odpocząć, odprężyć. Przekręciła się na plecy i wzię­ ła głęboki oddech. Morze stawało się coraz bardziej wzburzone, woda smagała ją po twarzy. Samantha musiała uważać z każdym oddechem. Mimo iż była doświadczoną pływaczką, zaczynała niestety od­ czuwać zmęczenie. Znów pomyślała o Adamie. Próbował chronić ją od niebezpieczeństw, nie opuszczał jej ani na chwi­ lę, a ona nie posłuchała go i dała się skrzywdzić. Dlaczego straciła panowanie nad sobą? Dlaczego nie poczekała na wyjaśnienia? Dlaczego uniosła się głupią dumą i uciekła? Tak, poprzednio Adama wy­ rzuciła z wyspy, tym razem sama uciekła. A teraz czekała ją śmierć, nawet jeśli Adam naprawdę ją kocha. Boże, rzeczywiście powiedział, że ją kocha... I tak niewiele zabrakło im do szczęścia. Zapragnęła Adama od pierwszej chwili, gdy go ujrzała. Z każdą mijającą godziną pragnęła go bardziej. Poza wszystkim łączyło ich morze, bo znali je i kochali. Fascynowały ich jego tajemnice, uwielbiali zasypiać i budzić się wśród szumu jego fal. Adam od pierwszych chwil zachwycił się wy­ spą. A jej wyznał miłość... Na chwilę zamknęła oczy. Usiłowała wyrównać oddech i zregenerować siły. Starała się unosić na 346

falach jak korek, leżąc na plecach, żeby uniknąć ciągłej walki z wodą zalewającą nos. Inaczej bez przerwy kichała, krztusiła się, prychała. Słona woda drażniła również oczy. Na szczęście Samantha była do tego przyzwyczajona. Inaczej utonęłaby już dawno, a tak wciąż próbowała nie dać się, walczyć, przeżyć. Trzymać się do ostatka sił. Boże, pomyślała, jakie to trudne. Jak długo jeszcze? Nadzieja. Najważniejsza była nadzieja. Póki miała nadzieję, miała siły. Nagle uświadomiła sobie, że Adam będzie jej szukał. Prawdopodobnie już to robił, pewnie prze­ czesywał całą wyspę, powyciągał gości z łóżek. Jeśli ją kocha, będzie szukał... Tak, kocha ją! Kocha na pewno. I na pewno nie pozwoli jej... Woda znów zalała jej głowę. Samantha prze­ wróciła się na brzuch i zaczęła rozpaczliwie płynąć tam, gdzie pojawiały się i znikały światełka Wyspy Świecącego Morza. Gdzieś z boku usłyszała dźwięk silnika. Znów przekręciła się na plecy i zaczęła rozglądać, próbu­ jąc dostrzec coś mimo wiatru i potężnych fal. Zobaczyła zbliżającą się łódź. Krążek światła z silnej latarki przesuwał się po falach. Adam! Nareszcie Adam... - Jest! - usłyszała z pokładu jakiś krzyk. Krzyczała kobieta. Znajoma sylwetka, znajomy głos... Boże, tylko nie to! Sue Emerson! Joey i Sue stali na lewej burcie łodzi i wzajemnie ją sobie pokazywali. Joey trzymał w dłoni pistolet i przechylał się przez drewnianą poręcz burty. 347

- Tam! Tam! - Sue sprawiała wrażenie, jakby wyciągała do niej ręce. Czyżby nadpłynęli jej po­ móc? A może wpakować w nią kulę? - Łap ją, Joey! Mogła zanurzyć się pod wodę. Niech ją raczej weźmie ocean niż oni. Była zmęczona. Potwornie zmęczona. Naraz coś chwyciło ją za nogę i pociągnęło w d6ł. Zakrztusiła się wodą, ogarnęła ją panika. Rekin! Tak opowiadali ci, którym udało się przeżyć. Z początku nie czuje się bólu, tylko szarpnięcie. Ma się wrażenie, że coś ciągnie pod wodę. Nikt nigdy nie widział przyczyny tego gwałtownego szarp­ nięcia, wnet jednak dostrzegał otaczającą go i po­ większającą się plamę krwi... Krwi jednak nie widziała. Tylko czerń wody. Znów coś ją szarpnęło. Mocno. Boże, jak mocno! Nie była w stanie się oprzeć. Ścisnęło ją to coś jak imadło. Rekin przecinał ją na pól. Poczuła ból. Siła ściągająca pod wodę była coraz większa. Nieodwo­ łalnie więziła ją w wirującej, zimnej czerni oceanu...

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Wciągnął ją w głąb... Rekin. Nie. Nie rekin. Adam! Znienacka pojawił się przed nią w skafandrze nurka, wepchnął jej do ust końcówkę swojego apa­ ratu oddechowego i pociągnął pod wodę, otaczając ramionami. Mimo ciemności ujrzała pod maską jego srebrzystoszare oczy. Oboje rytmicznie poruszali teraz płetwami i su­ nęli naprzód w milczącej, słonej ciemni oceanu, jakieś pięć metrów pod powierzchnią wody. Wol­ nymi, wyćwiczonymi wdechami dzielili się powiet­ rzem z jednego aparatu. Samantha nie wiedziała, dokąd kieruje się Adam, i nic jej to nie obchodziło. Teraz mogła przestać myśleć, zrzucić z siebie od­ powiedzialność i pozwolić się prowadzić. Ufała Adamowi, był obok niej i z pewnością wiedział, co robi. Najważniejsze było to, że żyła. 349

Pomyślała ze wzruszeniem, że właściwie przez cały czas podświadomie wierzyła, że Adam przy­ jdzie jej na pomoc. I przyszedł. Uniósł kciuk, wskazując powierzchnię wody, potem poprawił kamizelkę wypornościową i napeł­ nił ją powietrzem. Wynurzyli się. Samantha z ulgą stwierdziła, że brakuje im pięciu, może sześciu metrów do burty „Sloop Bee". Stateczek kołysał się gwałtownie, z wysiłkiem stawiając opór falom. Adam ściągnął maskę i wypluł ustnik. - Nic ci nie jest? - zapytał. Pokręciła głową i zarzuciła mu ramiona na szyję. Przestała czuć zimno, zmęczenie, strach. Tutaj, pośrodku oceanu, w smolistej kipieli, ale w ob­ jęciach Adama, czuła się bezpieczniej niż gdziekol­ wiek na świecie. - Znalazłeś mnie. Boże, znalazłeś... - powie­ działa, nie dbając o to, czy słyszy ją wśród huku fal. - Nie sądziłam, że przy takim wietrze komukolwiek się to uda. Myślałam, że utonę. Och, Adamie, nie chciałam umrzeć. Ciągle przypominał mi się ojciec. To musiało być dla niego okropne... Znalazłeś mnie... Przylgnęła do niego tak mocno, że pozbawiona nagle części powietrza kamizelka nie bardzo mogła utrzymać oboje na powierzchni. Ich głowy przy­ kryła woda. Nie obchodziło jej to. Gdyby mieli teraz utonąć, to i tak razem. Odnalazła jego usta. Smakowały solą, były ciepłe. Odwzajemnił pocałunek i Saman­ tha poczuła, jak ciepło Adama rozchodzi się po jej 350

ciele. Wiedziała, że nie utonie. Będzie żyła. I będzie go kochała. Na zawsze. Adam wykonał mocny ruch nogami i ponownie wynurzyli się na powierzchnię. - Znalazłeś mnie - szepnęła znowu. Uśmiechnął się i głęboko zaczerpnął tchu. - To nie było trudne. Kazałem Jemowi płynąć w stronę Schodów. Byłem pewien, że tam ich znajdę. - Skąd Joey i Sue wzięli tę łódź? - Hank ją ukradł. - Hank? - powtórzyła z niedowierzaniem. - Musiał... - Adam zamknął usta. Wysoka fala poniosła ich gwałtownie do góry, a potem przykryła im głowy spienionym bałwanem. - Musiał ukraść, żeby uciec - dokończył Adam, kiedy wynurzyli się na powierzchnię. - Więzili go przez rok... W jakimś magazynie. Zrobił podkop. Ale nie wiedział, komu może zaufać... Ukradł łódź i uciekł, na wyspę... A Joey i Sue postanowili ją wykorzystać. - Nie rozumiem. To oni uwięzili Hanka? Czy... Woda znowu zalała jej twarz. - Wyłaźmy! -rozkazał Adam. Samanthadrżała, zęby jej szczękały. Musiała jak najszybciej znaleźć się w cieple. Na pokład „Sloop Bee" wyciągnęły ją Yancy i Jerry North. Zaraz po niej po drabince wszedł Adam. Samanthę natychmiast owinięto w koc i wyściskano. Wszyscy obecni podawali ją sobie z rąk do rąk. A było ich mnóstwo: Adam, Yancy, Jerry, Liam Hinnerman, Jim Santino i Sukee. Nieco z tyłu Samantha dostrzegła nawet Avery'ego Smitha. 351

Nie, to nie był Avery Smith, lecz James Jay Astin. Musiała o tym pamiętać. - Gdzie Hank? - szepnęła do ucha Yancy. Yancy wyjaśniła równie cicho, że został z dziec­ kiem. Samantha rozejrzała się dookoła. Nie zauważyła jednak ani Jema, ani Matta. Adam jakby czytał wjej myślach. - Popłynęli za Emersonami. Mają ich tu sprowa­ dzić - powiedział. Ktoś wcisnął jej w dłoń kubek kawy. Przyjęła go z wdzięcznością. Siedziała owinięta kocem przy prawej burcie łodzi i wciąż nie mogła uwierzyć, że wszystko skończyło się tak szczęśliwie. - Tak się cieszę, że tu jestem, że żyję. Dziękuję, że po mnie wypłynęliście. Nie mogę zrozumieć, skąd wy wszyscy... Boże - pokręciła głową - wciąż jeszcze jestem oszołomiona, taka... zdezorientowa­ na... Sama nie wiem... Adam usiadł przy niej. - Masz prawo. Właściwie każdy z tu obecnych ma coś na sumieniu. Samantha spojrzała na niego pytającym wzro­ kiem. On jednak nie powiedział nic więcej. Za to James Jay Astin odchrząknął i usiadł obok niej, po drugiej stronie. - Cóż, kim jestem, to pani wie - powiedział. Zerknął przed siebie, potem na Adama, a potem z powrotem na Samanthę. - Lee i Judy Walker niedawno wymówili mi współpracę. - Co takiego? - Pracowali dla pana Astina - wyjaśnił Adam. 352

- Ale to są naprawdę porządni ludzie, Sam - zaczął tłumaczyć Astin. - Po prostu próbowali dla mnie znaleźć „Beldonę". Nie zrobili niczego sprzecz­ nego z prawem. I żadne z nich nie uczyniłoby pani najmniejszej krzywdy. - Co za ulga! - mruknęła Samantha i upiła łyk gorącej kawy, która powoli rozgrzewała ją i uspoka­ jała. - Czyli żadne z nich nie próbowało mnie napaść ani nie zabiło mojego ojca? - spytała z przekąsem. - Oczywiście, że nie! - zapewnił ją Astin. -1 ja też nie - dodał ponuro. - Przyjaźniłem się z Justinem, to święta prawda. Przykro mi z powodu oszustwa, którego się dopuściliśmy. Proszę o wyba­ czenie. Samantha łaskawie skinęła głową. - Wybaczam - uśmiechnęła się promiennie. - Wybaczam wam wszystkim! Jim Santino cicho kaszlnął. - Poczekaj, Sam, ja też chcę coś powiedzieć. Chociaż... moja rola jest dość oczywista. Próbowa­ łem się tobą posłużyć, żeby znaleźć „Beldonę". To wszystko. Ale byłem uczciwy. Ja też nie zrobiłbym ci krzywdy. Samantha machnęła ręką w jego stronę, po czym spojrzała na Adama. - A ty? Dla kogo ty pracujesz? - spytała. Uśmiechnął się. - Dla siebie. Prawdę mówiąc, w moim przypad­ ku było odwrotnie niż ze wszystkimi. Oni dzięki tobie chcieli znaleźć skarb, a ja posłużyłem się „Beldoną", żeby odnaleźć ciebie. I naturalnie moje­ go brata. 353

Samantha spuściła wzrok. Uśmiechnęła się do siebie. Była szczęśliwa. Drgnęła, gdy kropla gorącej kawy spadła jej na rękę. Jacht z Sue i Joeyem znalazł się nagle burta w burtę z ich łodzią i uderzywszy w nią lekko, zachybotał pokładem „Sloop Bee". Podniosła oczy. Jem i Matt stali z ponurymi minami za Emersonami. Jem trzymał w dłoni mały pistolet Joeya. Opróżnił magazynek i wsunął sobie broń za pasek, a następ­ nie chwycił mocno Sue, uniósł ją lekko i postawił na pokładzie „Sloop Bee". - Zaraz! Co jest! Co wam się, do diabła, wydaje? - protestował Joey Emerson. - Nic takiego. Po prostu panna Carlyle oskarży was teraz o napaść, pobicie i porwanie, może nawet o usiłowanie morderstwa - wyjaśnił Adam. - Niech pan nie żartuje. Próbowałem ją tylko nastraszyć - sprzeciwił się Joey. - A pan i tak nie jest już gliną. - Nie szkodzi - odparł Adam. - A to oskarżenie można jeszcze poszerzyć o drugie porwanie, bez­ prawne uwięzienie i morderstwo. - Morderstwo!? - powtórzył wściekle Joey. - Nikogo nie zamordowałem. Po prostu próbowa­ łem odkryć prawdę. Tylko prawdę. Moja matka wiele lat cierpiała, chcąc się dowiedzieć, co się stało. - Matka? - kpiąco spytał Jem. - Tak, moja matka! Pracuję dla matki. Miałem się dowiedzieć, co się właściwie stało z ojcem. Niech was! Wszyscy powtarzacie, że ojciec Sam był taki wspaniały. Mój nie był święty, przyznaję, ale został ohydnie zamordowany. Przez ojca Sam. Dla354

tego zasługuję na to, by otrzymać pewne odpowie­ dzi tak samo, jak wszyscy tu obecni. - Ojciec Sam nie zabił Marcusa Shapiro - ode­ zwała się nagle Jerry North. Powiedziała to cicho, lecz w ciszy, która zapadła po zamilknięciu Joeya, jej słowa zabrzmiały bardzo dobitnie. - Nie wierzę! - upierał się Joey. - Mój ojciec popłynął za Justinem, bo doszły go słuchy, że chce on ubić interes z SeaLink. A to prawie na pewno oznaczało, że Justin zlokalizował wrak. Znali się oboje. SeaLink i Robert Santino, dla którego praco­ wał mój ojciec, prowadzili wstępne negocjacje na temat podziału wydatków i zysków w związku z wydobyciem skarbów z wraku... - Tak, Joey, to wszystko prawda. Justin wie­ dział, gdzie leży ten wrak, ale powtarzam: nie zabił twojego ojca - powiedziała Jerry. - Skąd wiesz? - spytał natarczywie Joey. Jerry popatrzyła na Adama. Samantha zmarsz­ czyła brwi, zdziwiona. W spojrzeniu blondynki widziała wyraźne błaganie o pomoc. Czyżby tych dwoje łączyły jakieś tajemnice? - No, skąd wiesz? - powtórzył rozwścieczony Joey. - Bo to ona go zabiła, dziecko. Jerry zabiła twojego starego - zachichotał niespodziewanie Liam Hinnerman. - Dość tego - powiedział cicho Adam. - Joey, wrócimy do wyjaśnień za chwilę. Sam, Jerry, idźcie na rufę. Pogadajcie sobie minutę bez świadków. - No proszę! Co za pożyteczna inicjatywa! - za­ krzyknął Liam Hinnerman. 355

Adam nie zwrócił na niego uwagi. Wziął obie kobiety za ramiona i odprowadził na bok. Samantha nigdy w życiu nie była taka zmieszana. Adam uparł się, żeby porozmawiały akurat w chwi­ li, gdy Liam oskarżył Jeny o morderstwo. ^ - Chwileczkę - zaprotestowała. - To nie może czekać - odparł Adam. - No dobrze. O co tu chodzi? - spytała. - Jerry, czy coś ci się stało? - Widzisz... - zaczęła niepewnie Jerry i znowu spojrzała na Adama. Wziął ją za rękę, jakby chciał jej dodać otuchy. - Jerry, wszystko wychodzi najaw-powiedział. - Zanim sprawy się ułożą, trzeba powiedzieć głośno parę przykrych rzeczy. Fakt, okoliczności nie są zbyt fortunne, najlepsze jednak, co mogę w tej sytuacji dla was zrobić, to zapewnić wam chwilę na osobności. - Adamie, proszę cię, wyjaśnij mi... - zaczęła Samantha, lecz Adam cofnął się kilka kroków i odwrócił do niej plecami, zasłaniając ją oraz Jerry przed pozostałymi pasażerami statku. - Widzisz, Sam, ja jestem... - zaczęła znowu Jerry. - Tak? - Jestem twoją matką. - Matką? - Samantha odsunęła się o krok. - Mo­ ja matka nie żyje. Nawetjej nie pamiętam. Myślę, że naprawdę nie żyje, bo przecież... - Nie, Samantho, ona żyje. To ja. - Niemożliwe. - To prawda. - O Boże! - Samantha złapała się za głowę. 356

- Bardzo mi przykro. Wiem, że zasługujesz na znacznie więcej. To znaczy... że powinnaś dowie­ dzieć się o tym w inny sposób. I zasługujesz na przyzwoitszych członków rodziny. Takich jak twój ojciec... Samantha miała wrażenie, że zaraz rozstąpi się pod nią ziemia. Jerry North jest jej matką! Czy dlatego tak bardzo interesowała się jej osobą? Dla­ tego patrzyła na nią z takim napięciem? Czy ta ciekawość, te spojrzenia były wyrazem tęsknoty za byciem z córką? A jej zbolałe oczy, którymi na nią patrzyła, zakłopotanie, które czuła w tej chwili... Tak, Jerry była jej matką. Teraz wszystko stawa­ ło się jasne. A może przeciwnie - jeszcze bardziej pogmatwane. Minęły sekundy, ciągnące się jak godziny, nim Samantha odzyskała wreszcie zdolność czucia, my­ ślenia i mówienia. Zobaczyła cienkie strumyczki łez na policzkach Jerry. Wezbrało w niej dziwne uczu­ cie. Miłość? Za szybko. Dotąd nawet nie wiedziała, że jej matka żyje, a miłość potrzebowała czasu, podobnie jak zrozumienie. Samantha uświadomiła sobie jednak, że Jerry wiele wycierpiała. Bez wzglę­ du na to, co zrobiła, dobrze znała uczucie bólu. I Samantha zrozumiała nagle, że chcę ją chronić. - Och, Sam, tak bardzo cię przepraszam... - Nie przepraszaj! - odparła Samantha, chwyci­ ła dłoń matki i mocno ją uścisnęła. - Nie prze­ praszaj. I nie miej do siebie pretensji. Boże, już nic nie rozumiem... - No, dość tego cholernego pojednania! - ryknął zdenerwowany Liam. 357

- Idź do diabla! - wrzasnęła na niego Jeny, raptownie odsuwając się od Samanthy. Minęła Ada­ ma i stanęła twarzą w twarz z Liamem. - Idź do diabła, słyszałeś?! -wykrzyknęła wściekle raz jesz­ cze i zasisnęła dłonie. - Po co te nerwy, złotko? - Hinnerman uśmiech­ nął się złośliwie. - Powiedz spokojnie prawdę młodemu Emersonowi. A raczej młodemu Shapiro. Powiedz, że zabiłaś jego starego. - Nie wierzę! - zaperzył się Joey. - No, powiedz mu, Jeny - nie ustawał Liam. - Dajjej spokój! -Adam zgromił go spojrzeniem. - Sama wszystko powie we właściwym czasie. Jerry jednak postanowiła nie czekać dłużej. Ze smutkiem popatrzyła na Samanthę, podeszła do niej i zaczęła mówić, bardziej do córki niż do pozo­ stałych: - To prawda. Zabiłam... Tylko Bóg może mi wybaczyć. Widzisz, zostawiłam Justina zaraz po twoim urodzeniu. Byłam młoda i głupia. Zdawało mi się, że nie zniosę życia na tej wyspie. A Justin był dobrym człowiekiem, najlepszym na świecie. Po­ tem nawet czasem pisał do mnie listy, jeśli akurat wiedział, gdzie jestem. Przysyłał zdjęcia. Wiele lat później wdałam się w romans z... z ojcem pana Santino. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że Robert prowadzi interesy, które mają związek z Justinem. Spotkałam go znowu, zaczęliśmy rozmawiać. Myś­ lałam, że może po tylu latach... Ale tylko użyto mnie przeciwko niemu. - Odwróciła się od Samanthy i wlepiła wzrok w Joeya. Nieco podniosła głos. - Twój ojciec mnie oszukał. Popłynęliśmy za Jus358

tinem do wraku. Zęby razem z nim „poświętować", tak powiedział mi Marcus Shapiro. Byłam przy tym, jak poderżnął Justinowi gardło. - Westchnęła cięż­ ko i spojrzała na wszystkich zebranych. - Kiedy zobaczyłam, co zrobił, sama go zabiłam. Zapadła głucha cisza. Jeny patrzyła tępo w deski podłogi. Po kilku, może kilkunastu sekundach spo­ jrzała na Samanthę - Tak mi przykro. Och, tak mi przykro... Samantha gapiła się na nią oszołomiona. Znów poczuła absolutne odrętwienie. I zimno. To samo zimno, które czuła w oceanie z lęku przed śmiercią. - Zginął na moich oczach... - szepnęła Jerry z bólem w głosie. - Jedyny dobry człowiek, jakiego kiedykolwiek znałam. Skrzywdziłam jego, siebie i ciebie, Sam, i ciebie... - Ostatnie słowa wypowie­ działa ledwie słyszalnym szeptem. A więc ojciec nie żyje, pomyślała Samantha. Naprawdę i nieodwołalnie. Wiedziała to od dawna, spodziewała się, że kiedyś przekona się o tym ostatecznie. I właśnie ta chwila nadeszła. Bolało? Tak, bolało, ale ból ten towarzyszył Samancie od lat, zniosła więc go dzielnie i ze spokojem. Było jednak jeszcze i inne uczucie - Samantha cierpiała, widząc rozpacz Jerry. Współczuła jej, współczuła całym sercem. Oto jej matka. Ten piękny motyl, który wygląda niewiele starzej od niej. Kobieta, która poniosła życiową klęskę, a teraz zdobyła się na chwilę prawdy i ze swą dziwną, smutną godnością poddała się pod osąd jej, Samanthy, bo przecież ta przemowa była głównie do niej skierowana. 359

W pięknych niebieskich oczach matki były wy­ rzuty sumienia, wielki niepokój. I strach, z którym na pewno Jeny żyła przez długie, długie lata. Strach, że już nigdy nie będzie mogła nic zmienić, że do końca życia będzie rozpamiętywać własne porażki. - Jeny... - zaczęła Samantha, ale matka znowu wpatrywała się w Joeya Emersona vel Shapiro. - Tak więc to ja zabiłam Marcusa - powiedziała. - Zabiłam go, kiedy zobaczyłam, co zrobił z Justinem. Nie zastanawiałam się nad tym, to był odruch. Teraz wiem, że Marcus od samego początku zamierzał go zabić. Twój ojciec, Joey, zaplanował to morderstwo na zimno i bez skrupułów poderżnął mu gardło. Jeszcze pamiętam krew rozlewającą się w wodzie... Boże, Samantho, to była chwila. Justin umarł szybko, przysięgam. Na pewno bez bólu... Wybacz. Nie potrafię wyrazić, co czuję. Tak mi przykro, tak przykro... - Zabiłaś Marcusa Shapiro, bo zamordował Justina - powiedziała bezbarwnie Samantha. - Ale dlaczego Marcus zabił mojego ojca? Jeny spuściła głowę. Po twarzy płynęły jej łzy. - Robert Santino najął wielu nurków do po­ szukiwania tego skarbu. Chciał go znaleźć na włas­ ną rękę, ajednoczesnie wciąż negocjował z SeaLink i za pośrednictwem tej firmy z Justinem. W odróż­ nieniu od Justina, nurkowie najęci przez Roberta w większości nie byli nieposzlakowanymi ludźmi. No a Santino za wszelką cenę chciał mieć te rubiny. Nie obchodziła go historyczna wartość „Beldony", a jedynie Oczy Ognia. Jeden z jego ludzi, drobny 360

szmugler narkotyków i płatny morderca, niejaki Chico Garcia... - Chico Garcia! - przerwał jej Adam. - Zniknął z widoku wiele lat temu. Chcesz powiedzieć, że Chico Garcia też miał coś wspólnego z „Beldoną"? - To niezła historyjka - odezwał się podekscyto­ wany Liam Hinnerman. - Chico chciał od Santino znacznie więcej pieniędzy, niż dostawał. Poza tym kręcił się obok jego poprzedniej przyjaciółki, tej która była przed Jerry. Poszedł nurkować z innym człowiekiem Santino nieświadom tego, że tamten jest gotów się usamodzielnić. W każdym razie najlepszy pomysł, jaki przyszedł Chicowi do głowy, to wydobyć kamienie po jednym i zobaczyć, ile wtedy Santino będzie mu chciał zapłacić. No ale facet, z którym Chico nurkował, też zamierzał wszystko wziąć dla siebie. Garcia odkrył wrak, ale nigdy nie miał okazji podzielić się z kimkolwiek wieścią o swoim odkryciu. Gdy wynurzył się z rubi­ nami, zorientował się, że partner chce go zastrzelić. Prawdopodobnie został śmiertelnie ranny, w każ­ dym razie zanim wyzionął ducha, zdołał jeszcze dotrzeć z powrotem do wraku i wsadzić kamienie w oczodoły starego szkieletu. Partnerowi nigdy nie udało się podążyć jego drogą i ustalić dokładnego położenia skarbu. - Nadal nie rozumiem, dlaczego zabito mojego ojca - wtrąciła Samantha. - I mojego - dodał Joey. - Twój ojciec, Joey, był okrutnym, wyrachowa­ nym mordercą - zapalczywie odpowiedziała mu Jerry. 361

- No dobra, zamknij się wreszcie! - burknął niespodziewanie Liam Hinnerman. Postąpił krok, zamachnął się i silnym uderzeniem w twarz prze­ wrócił Jerry na pokład. - Starczy tych wyznań! - Nie waż się tego robić. Nie waż się! - krzyk­ nęła Samantha i rzuciła się na niego. - Sam! - krzyknął Adam, ale Hinnerman wyciąg­ nął pistolet i wycelował prosto w niego. Jerry zdołała poderwać się z ziemi na tyle, by pociągnąć Samanthę za sobą, zanim Hinnerman zdąży ją uderzyć. - Daj mu spokój, Sam. Proszę! - krzyknęła. - On nie ma prawa! Nie może cię tak traktować! - kipiała ze złości Samantha. - Nie pozwolę mu! Może mnie zastrzelić... - Sam, Sam, proszę cię! On naprawdę cię za­ strzeli! - Jerry przeszyła ją pełnym strachu spo­ jrzeniem, niebieskie oczy jej zwilgotniały. - Sam, ja dobrze go znam. Widzisz, po śmierci ojca wpadłam w szok. W furii zadźgałam Marcusa Shapiro, ale sama nie wiem, jak przeżyłam. Wiem tylko, że wyciągnął mnie z wody jeden z nurków Roberta Santinó... - Hinnerman? - domyślił się Adam. - Do usług! -powiedział cicho Liam. Uśmiech­ nięty, nadal celował z pistoletu w twarz Adama. - Sam, przysięgam ci, że o tym nie wiedziałam, dopóki nie znalazłam się na wyspie. Liam jest po prostu... - Liam jest sukinsynem, który udawał, że pracu­ je dla Roberta Santino, ale w rzeczywistości praco­ wał na własny rachunek - powiedział chłodno 362

Adam. - Właśnie tym nurkiem, który załatwił Chica Garcię i chciał mu odebrać Oczy Ognia. A skoro mu się nie udało, zaopiekował się Jerry. Uratował ją, utrzymywał z nią bliskie kontakty w okresie, gdy musiała cicho siedzieć. Jej mąż zginął, a ona osobiś­ cie zabiła człowieka, więc potrzebowała wsparcia. Dał je jej, ale nie za darmo. Zaczął ją szantażować. Przekonał, że jeśli Jerry szepnie komuś choćby słówko, czeka ją krzesło elektryczne za morderst­ wo. Oczywiście jedyne, czego od początku od niej chciał, to żeby znalazła wrak. Niestety, Jerry bała się nurkować, a wstrząs spowodował, że zapom­ niała wszystko, co wiedziała o „Beldonie". Jak mi idzie, Hinnerrnan? Trafiam? - Bez pudła - potwierdził Liam. - Posłuchaj, glino. Miałem już okazję zabijać ludzi i nie cofnę się przed tym także teraz, na razie jednak potrzebuję Sam żywą. Tylko ona potrafi znaleźć „Beldonę". I znajdzie. Bo jeśli nie, to wszyscy po kolei zginie­ cie. Wszyscy... Adam skrzyżował ramiona na piersi. - W porządku, Hinnerrnan, masz pistolet. Ale masz też przeciwko sobie sześciu mężczyzn i kilka bardzo pomysłowych pań. Nie możesz zastrzelić wszystkich jednocześnie. - Wcale nie muszę zabijać jednocześnie. Wy­ strzelam was po kolei. Zacznę od przedziurawienia ci kolan, gnojku. To powinno bardzo zmiękczyć pannę Carlyle i skłonić ją do współpracy. - Tak, tak. Liam ma rację. I nie jest sam, kochasiu - rozległ się niespodziewanie słodki głos zza pleców Adama. 363

Wszyscy się obrócili. Głos należał do Sukee. Wyciągnęła z kieszeni niewielki pistolet z kolbą zdobioną masą perłową i również wymierzyła go w Adama. - Sukee? - powiedział Jim z niedowierzaniem. - Nie pracujesz dla mego ojca? - Niestety, kochasiu, nie - odparła słodko. Samantha znów złapała się za głowę. Co tu się dzieje? Gdzie ona jest? Kiedy to wszystko się skończy? I jak? - Boże, Boże... Nie mogę w to uwierzyć. Każdy jest kim innym... -powiedziała załamanym głosem. - Nic na to nie poradzę. - Sukee wzruszyła ramionami. - Widocznie mamy powody, by nie używać własnych nazwisk. Ja przecież też nie nazywam się Pontre, kochanie. A ty jesteś taka głupiutka, taka łatwowierna... - W przyszłości już taka nie będę - stwierdziła Samantha ponuro. - Nie warto widać ufać ludziom. - Jeśli w ogóle masz przed sobą przyszłość - zwrócił jej uwagę Liam. - Skoro nie nazywasz się Sukee Pontre, kim wobec tego jesteś? - spytał Adam. Sukee uśmiechnęła się. - Nazywam się Garcia. Chico był moim ojcem. - To jest chore! To jakiś obłąkańczy sen! - wy­ krzyknęła Yancy. - Spiskujesz z Hinnermanem, który zabił twojego ojca? Sukee potrząsnęła krótkimi, po dziewczęcemu przyciętymi włosami. - A czemu nie? W odróżnieniu od Joeya nie jestem ślepa na prawdę. Mój ojciec był nie tylko 364

draniem, ale przy okazji kompletnym osłem. Nikt mi nie musi mówić, że należał mu się taki koniec, jaki go spotkał. Ale wrak odkrył, więc działkę z tych rubinów powinnam dostać i ja, jego córka. Dlatego też wraz z Liamem postaramy się je wydobyć. I to teraz. - Jest noc, zbliża się sztorm... - zaczął Adam. - Nie szkodzi. Już świta, a co do sztormu, to jeśli Sam się pośpieszy, znajdzie wrak przed sztormem. Inaczej może mieć kłopoty - odparła Sukee. - Ona naprawdę nie wie, gdzie leży „Beldona". A skoro tak... Hinnerman nagle przytknął mu lufę do skroni. - Dobra, ty wiesz swoje, my swoje. Powiedz lepiej, gdzie się ukrywa twój parszywy brat? - Nie twój interes. - Przypłynął prosto tutaj. Do ciebie i dzieciaka. - Przecież tutaj go nie ma, prawda? - Adam rozłożył ręce, cofnął się sprzed lufy i popatrzył na Sukee. - Kto go więził? Wy? Sukee uśmiechnęła się pobłażliwie. - Powiedzmy, że ja też mam brata - odparła. - Ech, mówię wam, spędziliśmy sporo czasu na planowaniu tego numeru. Warto było... Hank napsuł nam trochę krwi, to fakt. Ale wygrzebał się ze swej celi trochę za późno. Kilka dni wcześniej mógłby uchronić was przed kłopotami, lecz nie zdążył. No nic, tak czy owak, ten sukinsyn jest na wyspie, to pewne - zakończyła. - Wyspa jest wyspą - powiedział filozoficznie Hinnerman. - Nigdzie z niej nie da się uciec. - Czyli planujecie pozabijać najpierw nas wszy365

stkich, a potem popłynąć na Wyspę Świecącego Morza i tam wystrzelać pozostałych? - spytał Adam. Hinnerman tylko uśmiechnął się w odpowiedzi. - Ale Sam nie wie, gdzie jest ten wrak - po­ wtórzył z naciskiem Adam. - Nie chce wiedzieć, bo przeczuwa, że znajdzie tam trupa swego starego - powiedział obojętnie Liam. - Ale mówię ci, chłopie, że teraz już trafi do „Beldony". Gwarantuję. A jak nie, to trudno, będę zabijał ludzi. - Nie możesz zabić wszystkich... - zaczął Adam. Hinnerman nie odpowiedział. Zwrócił lufę w stronę Joeya Emersona i wystrzelił. Sue krzyk­ nęła, a Joey upadł, trzymając się za ramię. - To co, mam strzelać dalej? - uprzejmie spytał Hinnerman. - Sam, jeśli nie chce pani, żeby ktoś następny zwijał się z bólu i krwawił, to niech pani zakłada skafander. - Mam nurkować sama? - spytała. - Popłynę z nią! - zaproponował Adam. - Co to, to nie, supermanie - powiedziała słodko Sukee. - Jesteś za bardzo niebezpieczny. Ja zejdę pod wodę z Samanthą, a Liam zostanie na pokładzie i dotrzyma wam towarzystwa. - Dobrze, niech będzie - powiedziała Samanthą, patrząc na Adama. Zdziwiło ją, że nie odwzajemnił jej spojrzenia, lecz spoglądał gdzieś ponad nią, za jej plecy. Zaczynał wstawać dzień. Ciemność ustąpiła. Pod różowoczerwonym nie366

bem coraz wyraźniej były widoczne fale z białymi grzebieniami, piętrzące się wszędzie dookoła. Na co on patrzy? - zastanawiała się Samantha. I co, na miłość boską, ona powinna zrobić? Była prawie pewna, że istotnie potrafi odnaleźć wrak. Kiedy płynęła samotnie, zanim uratował ją Adam, miała wrażenie, że pojęła wreszcie i połączyła w lo­ giczną całość wszystko, co mówił jej kiedyś ojciec. Musiała tylko sprawdzić, czy „Beldona" rzeczywi­ ście spoczywa właśnie w tym miejscu... - Panno Carlyle, Jerry ostatnio sprawiała mi same kłopoty. Jeśli się pani nie pośpieszy, to chyba wezmę ją na cel. Strzelę w kolano. To nie będzie śmiertelne, ale bardzo, bardzo bolesne. - Już się ubieram - powiedziała tępo Samantha i sięgnęła po skafander. - Ubieraj się i ty - powiedział Hinnerman do Sukee. - Dobra. - Sukee ruszyła za Samantha, z uśmie­ chem chowając pistolet do kieszeni kurtki. - Tylko bez głupich pomysłów, Sam. Widzę w twoich oczach, że masz ochotę obejrzeć mój pistolet. Pa­ miętaj, jeden fałszywy ruch i Liam postrzeli Jerry. Masz na to moje słowo. - Uśmiechnęła się, zdjęła kurtkę i przekazała ją Liamowi, a sama podeszła do Samanthy i zaczęła wkładać ekwipunek. - Dasz sobie radę tu, na górze? - zawołała do Liama. - Jasne - zapewnił Hinnerman. - Z przyjemnoś­ cią zastrzelę każdego, kto się ruszy. - Będziesz się musiał z tym pośpieszyć - powie­ dział Adam. - Czemu? - spytał Hinnerman. 367

- A popatrz. O, tam! - pokazał Adam. Hinnerman odwrócił się natychmiast i oddał strzał na oślep. Adam skorzystał z okazji. Skoczył na Liama, zwalił go z nóg i obaj przelecieli przez burtę do wody. Samantha nie traciła czasu na patrzenie w tamtą stronę. Po pierwsze, Adam da sobie radę, myślała szybko. Po drugie, oba pistolety poleciały wraz z Liamem do wody. A bez broni Sukee była tylko drobną kobietą, którą jak najszybciej należało unie­ szkodliwić. Zrobiła to bez skrupułów. W końcu Sukee goto­ wa była ich zabić. Chwyciła córkę Chica Garcii za ramię i po raz pierwszy w życiu zamierzyła się, by zaciśniętą pięścią uderzyć człowieka w twarz. Poszło łatwiej, niż myślała, a cios okazał się nadz­ wyczaj skuteczny. Jej pięść wylądowała na pod­ bródku Sukee i zachwiała jej równowagą. Sukee krzyknęła, usiłowała się zrewanżować, lecz jej ude­ rzenie w żołądek okazało się niecelne. Za to Saman­ tha zadała kolejny cios, tym razem trafiając prosto w nos. Sukee wściekle zaklęła i ponownie zamach­ nęła się na Samanthę. Znowu chybiła celu. Samantha uderzyła po raz trzeci. Sukee przeraźliwie krzyknęła i upadła na pokład, przyciskając dłonie do twarzy. - Złamałaś mi nos, ty dziwko! Złamałaś mi nos! Samantha szybko podbiegła do burty, nie zwra­ cając uwagi na to, że połowa pasażerów „Sloop Bee" wytrzeszcza na nią oczy ze zdumieniem. - Widać ich? - spytała, ignorując jęki Sukee, rozciągniętej na pokładzie. 368

- Tak! Pomogę Adamowi! - krzyknął Jem i sko­ czył do wody. Za burtą rozległy się strzały. Ktoś wciąż jeszcze miał pistolet. Samantha zaczęła zapinać suwak skafandra. Ja­ mes Jay Astin zdawał się czytać w jej myślach, bo stanął obok, gotowy pomóc w nakładaniu kamizelki i aparatu oddechowego. Jerry stała za nim, trzyma­ jąc maskę i płetwy. Samantha wzięła od nich sprzęt i popatrzyła na Jerry. Na swoją matkę. Boże jedyny, co za noc! Wiedziała, że nigdy nie zapomni tych godzin, że będzie do nich wracać wiele razy. Może z Adamem? Albo z Jerry? Na razie jednak nie miała czasu na refleksje Musiała znaleźć Adama. Pomóc mu, tak jak on pomógł jej. Zrobiła krok. Już miała skoczyć, kiedy Sukee uczepiła się jej kostki i szarpnęła ją za nogę, chcąc przewrócić. - Czy ktoś mógłby się nią zająć? - zawołała Samantha. - Oni postrzelili Joeya. - Sue podbiegła gwał­ townie do Sukee. - Chętnie się nią zaopiekuję. Nie był to chyba najlepszy pomysł, ale Samantha nie mogła tracić więcej czasu. Zresztą zdążyła już nabrać przekonania, że Sue nie jest bezwzględną morderczynią. W ogóle nie jest morderczynią. Po prostu zakochała się w człowieku, który pochodził z rodziny mającej nie najlepszą przeszłość. Ojciec Joeya zabił jej ojca. A jej matka zabiła ojca Joeya. Boże... Dość tego zabijania. Dość śmierci. 369

Samantha skoczyła za burtę. Skafander dawał jej ten sam atut, który wykorzy­ stał Adam, ratując ją z rąk Emersonów. Zanur­ kowała na głębokość około pięciu metrów, zadowo­ lona, że jest już po wschodzie słońca i światło zaczyna przenikać pod powierzchnię wody. Z od­ dalenia widziała poruszające się nogi wszystkich trzech mężczyzn. Jemowi brakowało jakichś sześciu metrów do walczącej dwójki. Liam wciąż jeszcze miał pistolet i próbował strzelać, ale na wzburzonym morzu, przy falach zalewających pływaków, celny strzał był prawie niemożliwy. Adam... Od Adama dzieliło ją mniej więcej pięt­ naście metrów. Zanurzał się i wypływał na powierzch­ nię, walczył z falami, robił uniki przed strzałami Hinnermana. Popłynęła w jego kierunku. Chwyciła go za kostki nóg, szarpnęła. Natychmiast pojawił się przed nią. Ku jej zaskoczeniu, miał na twarzy uśmiech. Balast Samanthy równoważył siłę wypor­ ności, zatrzymując ich pod wodą. Przez dłuższą chwilę spokojnie razem opadali. Wyjęła z ust automat i chciała podsunąć Adamo­ wi, żeby wziął oddech, on jednak znienacka chwycił ją za głowę i namiętnie pocałował. Po chwili puścił ją i zaczerpnął od niej powietrza. Potem wykonał gest w stronę Jema. Zorientowała się, że muszą jakoś mu pomóc. Uświadomiwszy sobie, co zamierza Adam, gwał­ townie pokręciła głową. Adam potwierdził swój zamiar skinieniem głowy. Postanowił dalej odgry370

wać rolę przynęty i wystawiać się na cel Hinnermana. Samantha tymczasem powinna pociągnąć Liama w dół i przytrzymać, póki Adam nie do­ płynie, żeby się z nim rozprawić. Chciała zaprotestować, ale nie zdążyła. Adama już przy niej nie było. Nawet w koszuli i dżinsach poruszał się w wodzie niezwykle sprawnie, niczym delfin. Błyskawicznie przepłynął obok Hinnermana, który natychmiast strzelił. Po chwili padł następ­ ny strzał. Ile kul ma jeszcze Hinnerman w tym przeklętym pistolecie? Ile zużył do tej pory? Samantha nie wiedziała, ale znów usłyszała charakterystyczny odgłos pociska, rozcinającego wodę. Nie mogła dłużej czekać. Napełniła kamizelkę powietrzem i powtarzając w myślach słowa modlitwy, wynurzyła się za pleca­ mi Hinnermana. Mężczyzna gorączkowo pracował nogami, broniąc się przed zalewającymi go falami. Jednocześnie rozglądał się dookoła. Czekał, gdzie wyłoni się Adam. Samantha znów zanurkowała, chwyciła go spod wody za nogi i z całej siły pociągnęła w dół. Zaskoczony, dał się wciągnąć i przez chwilę zdawał się pokonany. Zaraz jednak opano­ wał sytuację. Wykręcił ciało i chwycił Samanthę za ręce. Był od niej silniejszy. Udało mu się przejąć inicjatywę. Uzyskał przewagę. Złapał za automat aparatu oddechowego i wyszarpnął jej ustnik. Sa­ mancie spadła maska, poczuła, jak na szyi kurczowo zaciskają się jego palce. Hinnerman uniósł lewą 371

dłoń. Wycelował z pistoletu prosto w twarz Sam. Z uśmiechem pociągnął za spust. W tej samej chwili podbite ramię poleciało mu do góry. Kula chybiła o centymetry i uderzyła w nad­ chodzącą falę. Kula przeznaczona dla niej. Był to ostatni strzał. Adam, który pojawił się obok nich i przed chwilą właśnie po raz drugi, a może i trzeci, uratował jej życie, chwycił Liama za gardło i zaczął dusić. Hinnerman zrobił się siny na twarzy, wytrzeszczył oczy, wywalił język. Usiłował zaczerpnąć powietrza, ale zamiast tego zachłysnął się tylko wodą. Samantha przyglądała się z przerażeniem tej scenie. Odruchowo nałożyła z powrotem maskę i sprawdziła ustnik. Odetchnęła. Uścisk Adama był coraz silniejszy. Hinnerman szarpnął się desperacko, uderzył głową w ostrą krawędź koralowej rafy, wystającej z oceanu do­ kładnie nad początkiem Schodów. Krew zmąciła wodę, ciało Liama zwiotczało. Samantha chwyciła Adama za rękę. Spojrzeli sobie w oczy. W jego oczach była wściekłość i żądza zemsty, w jej źrenicach - strach i litość. Dość, zdawały się mówić oczy Samanthy. Dość krwi! Dość zabijania! Zrozumiał to nieme przesłanie. Skinął głową. Popłynął jej śladem w stronę statku, ciągnąc za sobą rannego Hinnermana. Do burty „Sloop Bee" dotarła pierwsza. Jem trzymał się drabinki dla nurków, opuszczonej z rufy, i wyglądał ich z niepokojem. - Co jest? - spytał. 372

- Adam płynie za mną, Hinnerman jest ranny - odpowiedziała. Jem skinął głową, podciągnął się na drabince i pomógł Samancie wydostać się na pokład; potem wyciągnął ręce ku Adamowi, który pojawił się po chwili przy łodzi. Tymczasem Samantha usiadła wyczerpana na rufie, zdjęła płetwy i z wdzięcznoś­ cią spojrzała na Astina, który pomógł jej pozbyć się kamizelki. - Chodź tu, Hinnerman - usłyszała zza burty głos Adama - wyciągniemy cię i weźmiemy do szpitala, żebyś wydobrzał do procesu o morderstwo... Po chwili Adam pojawił się obok niej. Ociekał wodą, był zmęczony. Sięgnął po linę, by przy jej pomocy wydobyć z wody krwawiącego obficie Hinnermana. Zszedł kilka stopni po drabince, kilko­ ma węzłami umocował Liama do liny, a jej drugi koniec rzucił Jemowi. Zaczęli powoli wyciągać go z purpurowej od krwi wody. Ledwie jednak Hinnerman wynurzył się do połowy, Jeny zaczęła przeraźliwie krzyczeć. Samantha raptownie podniosła głowę. Hinnerman wydał okrzyk zaskoczenia. Coś po­ rwało go z powrotem do wody. - Co jest... - zaczął Adam. - Rekin! - krzyknęła Jeny z przerażeniem. Liam zniknął pod wodą. Adam rzucił się do krawędzi burty, jakby zamierzał po niego zanur­ kować, jednak James Jay Astin przytrzymał go za ramię i powiedział cicho: - Krew, 0'Connor... Nie widzi pan? Dużo krwi. Nic pan już nie pomoże. 373

Wszyscy patrzyli w oszołomieniu. Głowa Hinnermana ukazała się nad powierzch­ nią wody jeszcze raz. Liam wykrztusił coś nie­ zrozumiałego, a potem ostatecznie zniknął w falach, które z każdą chwilą robiły się większe. Sukee wybuchnęła histerycznym płaczem. Czyż­ by opłakiwała Hinnermana? A może raczej żałowa­ ła utraty tego, do czego rościła sobie prawo - hisz­ pańskich klejnotów? Adam objął Samanthę. Przytulił. - Musimy wrócić na wyspę przed sztormem. Zapowiada się niezła karuzela-powiedział do Jema. - Mhm - mruknął Jem. - Odpalam silnik. Jerry siedziała samotnie ze spuszczoną głową. Wiatr potargał jej włosy. Samantha podeszła i przy­ klękła obok niej. - Wcale nie żałuję, że mam matkę - powiedziała cicho. Jerry wybuchnęła gorzkim płaczem. Samantha drgnęła niepewnie, ale James Jay Astin uśmiech­ nął się smutno do niej i popatrzył, jakby chciał powiedzieć, że nic nie musi robić, wystarczy po prostu być przy Jerry, pozwolić jej płakać, trzy­ mać ją za rękę. Pokład wyglądał jak pobojowisko. Sue przywią­ zała posiniaczoną Sukee do lodówki jej własnym paskiem, ranny Joey leżał na podłodze, Yancy opatrywała mu ramię. - Jak z nim, Yancy? - spytał Adam. - Nic strasznego. Przeżyje. Oczywiście, jeśli wszyscy przeżyjemy ten sztorm. Samantha popatrzyła z obawą na Adama. On 374

jednak uśmiechnął się tylko, ujął ją pod brodę i delikatnie pocałował. - Przeżyjemy ten sztorm - powiedział stanow­ czo. - Na pewno. Nie takie burze mamy za sobą. Usiadł potem obok Samanthy, a ona oparła mu głowę na ramieniu. - Pewnie wiele jeszcze trzeba będzie wyjaśnić - powiedział. - Ale jedno jest najważniejsze i nie cofam tego, co powiedziałem. Kocham cię, Sam. - Ja też cię kocham - odrzekła z uśmiechem. - A zechcesz wziąć ze mną ślub, zanim coś cię rozwścieczy i znowu mi uciekniesz? Spojrzała na niego. Wolno skinęła głową. - Czemu nie? Małżeństwo to całkiem niezły pomysł. Ijakie niebanalne oświadczyny... Roześmiał się wesoło, a wiatr porwał odgłos jego śmiechu. Pocałował ją w usta. Miękko. Czule. - Cieszę się - powiedział. - Teraz nie mógłbym już zostawić cię ani na chwilę. - Wcale nie musisz - szepnęła i szczęśliwa wtuliła twarz w jego włosy. Do przystani przybili po pół godzinie. Zaraz potem na dworze rozpętało się piekło.

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Martwi ludzie nie powiedzą niczego. A jednak ci z „Beldony" zdołali tego dokonać. Każdy z nich opowiedział swą historię przejmują­ cym milczeniem. Na drugi dzień po sztormie Adam zanurkował do wraku. Samantha odnalazła miejsce spoczynku „Beldony", sama jednak nie wpłynęła między zaroś­ nięte pozostałości starego kadłuba. Poprzedniego dnia, podczas burzy szalejącej nad wyspą, powiedziała Adamowi, co na pewno musiał wiedzieć jej ojciec. Wszyscy goście przebywający na Wyspie Świecącego Morza, plus Hank, minus Liam Hinnerman, schronili się przed złą pogodą w głównym pawilonie ośrodka. Sukee ciskała pod adresem Samanthy przekleń­ stwa i groźby, zarzekając się, że oskarży ją o napaść i pobicie. Natomiast zrezygnowany Joey Emerson vel Shapiro powiedział Amancie, żeby poinformo­ wała policję o wszystkim, co uważa za stosowne. Z kolei Sue nie przestawała płakać i błagać jej 376

o milczenie. Obiecywała zapewnić mężowi pomoc psychiatry. Samantha miała miękkie serce. Wyglądało więc na to, że Joey Emerson nie zapłaci za swoje czyny. Nawet Adam musiał zresztą przyznać, że Joey sprawiał wrażenie bardzo skruszonego. Poza tym szykowała się na niego żona, więc tak czy owak widoki na najbliższe tygodnie miał niewesołe. W ten sposób wszyscy z wyjątkiem Sukee mogli przyznać, że dramatyczne wydarzenia ostatnich dwudziestu czterech godzin zakończyły się dla nich względnie szczęśliwie. Siedząc w salonie, słuchali wycia wiatru uderza­ jącego od zewnątrz w ściany. Przy tym dość niesa­ mowitym akompaniamencie zgasili światło i usiedli razem w ciemności, a Samantha zaczęła opowiadać. - Nie wiem, czy dokładnie tak było, ale zdaje mi się, że mój ojciec wpadł na trop i rozwiązał tę zagadkę - powiedziała. - Taka myśl przyszła mi do głowy, gdy próbowałam dopłynąć do wyspy. Byłam przerażona, wyczerpana, bałam się śmierci... Myślałam o ojcu, o Adamie. Byłam pewna, że utonę. Ale bardzo chciałam przeżyć. Przede wszy­ stkim... - spojrzała na Adama - ze względu na ciebie. Myślałam o tym, co ludzie robią z miłości... i dla pieniędzy. Mój ojciec wspominał mi kiedyś o swojej teorii, ale zdaje się\ że nigdy porządnie go nie słuchałam. W każdym razie wieki temu, gdy kapitan Reynolds opanował „Yolandę", a Theresę Marię Rodriguez wraz z don Carlosem Esperanzą umieścił na pokładzie „Beldony", Theresa Maria najprawdopodobniej wciąż bardzo kochała 377

Reynoldsa. Wiedziała też jednak, że don Carlos specjalnie dla niej ukradł Oczy Ognia. Chciała mieć rubiny i chciała być z Reynoldsem. Ci dwoje wy­ myślili więc, jak sądzę, że wymordują całą załogę, okręt wysadzą w powietrze, sami zaś zabiorą klej­ noty i znikną. W Nowym Świecie było mnóstwo miejsc, gdzie mogli się schronić i za cenę tych rubinów żyć po królewsku. - Nie rozumiem - wtrąciła Judy Walker. - Jakie to ma znaczenie, że wysadzili „Beldonę" w powiet­ rze, skoro okręt i tak zatonął? - Zatonął, ale w kawałkach - powiedziała Samantha. - Osiadł na dnie tam, gdzie dziś jest górna część klifu, tuż poniżej krawędzi rafy. Te wszystkie koralowce, pąkle i cała reszta prawdopodobnie porosły na szczątkach kadłuba, które przez to stały się prawie niewidoczne. - Ostatnio wypłynąłem z tą samą myślą. Uzna­ łem, że „Beldona" jest w kawałkach - powiedział Hank. - I też zdawało mi się, że powinna być pod Schodami. Taki przesuwający się klif może po­ chłonąć okręt bez śladu. - Sam ma rację - potwierdziła Jeny. Spojrzała na Samanthę. - Tak, masz rację. Jestem tego pewna. - Czyli rubiny prawdopodobnie wciąż jeszcze są na pokładzie - powiedział Jim Santino. - Widzia­ łaś je, Jeny, prawda? Skinęła głową. - Tak, tkwią w oczodołach szkieletu. - Rubiny pozostały na okręcie, ponieważ don Carlos Esperanza i zapewne niektórzy oficerowie z „Beldony" domyślili się planów Reynoldsa. Pra378

wdopodobnie podnieśli bunt wespół z hiszpańskimi jeńcami, ale było już za późno, by ocalić życie. Materiały wybuchowe zostały rozmieszczone i tyl­ ko od Reynoldsa zależało, kiedy nastąpi eksplozja - powiedziała Samantha. - Więc... - niecierpliwie wtrąciła Judy Walker. - Więc gdy don Carlos Esperanza zorientował się, że tak czy inaczej czeka go śmierć, dobył szpady i przebił Reynoldsa. To chyba on wsadził mu rubiny w oczodoły. Tkwiły tam przez kilkaset lat. Dopiero ojciec Sukee je wyjął, ale włożył z powrotem, gdy sam umierał we wraku. - Samantha urwała i spo­ jrzała na Adama. - Może najpierw powinniśmy zbadać wrak z Hankiem? - powiedział Adam. - Ty i Jerry zanurkujecie z nami, pomożecie nam go znaleźć, ale chyba nie wpłyniecie pierwsze do wnętrza. Myślę, że tak będzie lepiej... Samantha przyznała mu rację. Gdy więc następnego dnia sztorm ucichł, a na wy­ spie pojawiła się policja z Florydy, podjęto pierwszą wyprawę poszukiwawczą. Adam i Hank przecisnęli się jakoś przez szczeliny między koralowcami i tra­ fili dokładnie pod skalną półkę kończącą Schody. Ale nawet wtedy znalezienie wraku okazało się bardzo trudne. Zużyli prawie całe powietrze, zanim natknę­ li się na coś, co wyglądało jak pozostałości kapitań­ skiej kajuty. Ostrożnie usunęli stamtąd szczątki Justina Carlyle'a i Chica Garcii. Postanowili jednak nie ruszać niczego więcej, póki wraku nie obejrzy Samantha. Ona miała pierwszeństwo. 379

I właśnie teraz nastąpił ten moment. Samantha płynęła z Adamem. Była z nim we wnętrzu „Beldony". Czuła się tak, jakby ujrzała duchy przeszło­ ści, które ożywiła w chwilach, gdy sama była bliska utraty życia. Martwi ludzie... Pozostałości ich szkieletów były częściowo spo­ jone kawałkami przerdzewiałych pancerzy. Jeden kościotrup trzymał głowę na brzegu półki, w pozie tym bardziej nienaturalnej, że oddzielona od czaszki reszta siedziała przy biurku poniżej. Don Carlos Esperanza. Szpada, która przyniosła mu śmierć, przetrwała przy szkielecie. Kiedyś przebiła tego człowieka, rozdarła ciało, mięśnie, organy, spłynęła krwią. Tą szpadą don Carlos Esperanza zabił kapitana Reynold­ sa, a potem siebie, wiedząc, że nic nie uratuje go od śmierci, że zginie na skutek nieuniknionej eksplozji, która niedługo miała nastąpić. Teraz szpada leżała na artystycznie rzeźbionym biurku, obok drobnych kostek, które dawno temu tworzyły ludzką dłoń. Zdawało się, że don Carlos w każdej chwili może chwycić za rękojeść i zemścić się na wrogach. Tak, martwi ludzie też czasem coś powiedzą... Ten człowiek bezgłośnie krzyczał, że go zamor­ dowano. Drobna żółta rybka, cyrulik, buszowała po przepastnych oczodołach kościotrupa. Wachlarze Wenery chwiały się nad dębowym blatem. Ze zbut­ wiałych szczątków kałamarza sterczały ukwiały. Drugi szkielet leżał przy bocznej ściance biurka, ukryty w mroku. Wprawdzie czas i ciśnienie spra380

wiły, że szyba iluminatora w kapitańskiej kajucie „Beldony" była wypchnięta, lecz okręt spoczywał dostatecznie głęboko, by promienie słońca dociera­ ły do środka tylko śladowo i nie były w stanie rozświetlić mrocznych głębin. Szkielet patrzył na nich. I to jak patrzył! Wlepiał w nich oczy niczym zły duch, a palce martwej ręki, unoszącej się w wodzie, jakby coś wskazywały... Jego oczy lśniły czerwienią ognia, dosłownie oślepiały spojrzeniem. Kapitan Reynolds. Mający teraz całkiem dosłownie Oczy Ognia... Kapitan Reynolds! Człowiek, który poniósł karę za zamordowanie wielu niewinnych ludzi. Jego uniesiony palec w resztce rękawicy zdawał się naprawdę coś wskazywać, a sam kapitan - jakby patrzeć i krzyczeć... Samantha nie tknęła klejnotów. Adam przewi­ dział zresztą, że tak będzie. To dla nich zabijali się ludzie. To przez nie cierpiała i ona, i jej matka, Jerry. Ani jedna, ani druga nie chciała mieć nic wspólnego ze skarbem. Adama ucieszyło jednak, że Samantha wydaje się mocno zainteresowana samym wrakiem. Do­ kładnie zbadali jego pozostałości, a potem wolno, ostrożnie wynurzyli się razem na powierzchnię. Przygotowali dokładne informacje dla Jamesa Jaya Astina, który wespół z władzami stanu Floryda miał się zająć wydobyciem resztek „Beldony" jako przedstawiciel firmy SeaLink. 381

Zgodnie z prawem Samantha dostała swój udział w wydobytym skarbie. Z miejsca zadecydowała, że przeznaczy go na potrzeby dziecięcego szpitala. Wytłumaczyła Adamowi, że chce, by ze śmierci jej ojca wynikło też coś dobrego. Kiedy znaleźli się z powrotem na pokładzie „Sloop Bee", Adam przytulił ją, czule zmierzwił jej włosy i powiedział: - Niezwykła to kobieta, która nie chce tknąć tak wspaniałych rubinów! Samantha zadrżała. - One są przeklęte. - No wiesz, Sam! Chyba nie jesteś przesądna? Nie odpowiedziała, więc tylko wzruszył ramio­ nami i mocniej ją przytulił. - Mam nadzieję, że chociaż ten klejnot ci się spodoba. - Wyciągnął coś z kieszonki spodenek kąpielowych. - Nie jest nawet choć trochę tak imponujący, jak tamte, ale ostatnimi czasy sam byłem dla siebie zleceniodawcą, a nie jestem zbyt szczodry. Proszę, oto zaręczynowy pierścionek. Na razie tylko tyle. Kiedy wsiądziemy do samolotu i weźmiemy ślub, będzie obrączka. Podała mu dłoń. Wsunął pierścionek na palec. - No i co? - spytał niepewnym głosem. - W życiu nie widziałam tak pięknego kamie­ nia! - powiedziała Samantha. Pocałował ją szczęśliwy w usta, potem w czoło, wreszcie w obie powieki. - Tu - powiedział, przenosząc usta z jednej na drugą - są najgorętsze Oczy Ognia, jakie kiedykol­ wiek widziałem. Kiedy jesteś wściekła, Sam... 382

Ujęła go pod brodę. - Ty też masz niezły charakterek. - Uśmiech­ nęła się. - Ale cię kocham. I myślę, że jak tylko uda nam się wybrać na półwysep, naprawdę powinni­ śmy się pobrać. Boję się z tym zbyt długo zwlekać... Jego twarz rozpromieniła się z radości. Po chwili jednak spoważniał. - Wiesz, Sam, przez ten wrak straciłaś ojca. Ale dzięki niemu znów jesteśmy razem, no i Jerry... - Moja matka - powiedziała Samantha i uśmiech­ nęła się do siebie. Pokręciła głową, jakby wciąż nie mogła uwierzyć w to wszystko, czego się dowie­ działa. Westchnęła. - Dziwne... Najpierw zdawało mi się, że mogłabym ją znienawidzieć. Ale nie. Jej nigdy nie kochano tak jak mnie, dlatego nie umiała przyjąć miłości od ojca. A gdy już prawie ją od­ zyskała, nagle straciła wszystko. Grozi jej coś? Więzienie...? Jak sądzisz? Adam pokręcił głową. - Nie wiem. Jednak moim zdaniem to było prawie jak zabójstwo w obronie własnej. Myślę, że nic się jej nie stanie. Zresztą Astin postara się wy­ nająć najlepszych adwokatów. Zobacz, policja nie aresztowała jej, pozwoliła zostać na wyspie. Wszyst­ ko na pewno dobrze się skończy. Samantha pokiwała głową w zadumie. - Jest jeszcze jedna rzecz, którą zawdzięczamy „Beldonie" - powiedziała nagle. - Co? - Wizytę Hanka. To, że w ogóle pojawił się na wyspie. I narodziny Briana. Wiesz, że Yancy chce jak najszybciej wziąć z Hankiem ślub? Powiedziała, 383

że była idiotką, odrzucając kiedyś jego oświad­ czyny, że potem przeszła piekło, gdy sądziła, że Hank nie żyje, i że nie pozwoli już, żeby dłużej dzieliły ich jakiekolwiek głupie uprzedzenia. - Cieszę się. Mój brat naprawdę ją uwielbia. - Jest jeszcze coś. James Jay Astin... - Niby co? - Myślę, że zakochał się w mojej matce. - Naprawdę? Samantha skinęła głową. - I co ty na to? Jesteś szczęśliwa? - Bardzo. Wstał i pociągnął ją za sobą. Dopływali właśnie do przystani. - Nasza wyspa - szepnęła Samantha ze wzrusze­ niem. - Tu jest nasze miejsce... Na zawsze. - Na zawsze? To znaczy, że nie przewidujesz wygonienia mnie z niej po raz kolejny? - Ja? Przecież powiedziałeś, że potrzebuję opie­ ki. Że nie mogę zostać sama nawet na minutę! - Nawet na sekundę! - poprawił ją i wyciągnął palec ostrzegawczym gestem. Samantha roześmiała się i znalazła szczęśliwe schronienie w ramionach Adama. Pocałował ją namiętnie. Byli w domu. I jeśli nawet kiedyś Oczy Ognia były naznaczone klątwą, to teraz klątwa ta przestała działać. Oczy zamknęły się na zawsze. A miłość wyzwoliła Samanthę i Adama spod jej złowieszczej mocy.
Graham Heather - Oczy ognia.pdf

Related documents

380 Pages • 76,559 Words • PDF • 1.1 MB

137 Pages • 51,154 Words • PDF • 805.2 KB

315 Pages • 73,099 Words • PDF • 1.4 MB

185 Pages • 69,600 Words • PDF • 899.9 KB

91 Pages • 19,430 Words • PDF • 446.5 KB

252 Pages • 46,898 Words • PDF • 804.1 KB

296 Pages • 81,921 Words • PDF • 1.3 MB

230 Pages • 44,957 Words • PDF • 969.3 KB

342 Pages • 88,565 Words • PDF • 1 MB

321 Pages • 69,823 Words • PDF • 1.4 MB

448 Pages • 87,812 Words • PDF • 1.5 MB

250 Pages • 83,502 Words • PDF • 1.3 MB