Jay Kristoff - Nibynoc 3 - Bezświt.pdf

760 Pages • 171,162 Words • PDF • 3.2 MB
Uploaded at 2021-09-24 14:49

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Spis treści Karta tytułowa Karta redakcyjna Dramatis Personae Księga 1. Wewnętrzna ciemność Rozdział 1. Brat Rozdział 2. Cmentarze Rozdział 3. Ostatni węgielek Rozdział 4. Podarunek Rozdział 5. Objawienia Rozdział 6. Cesarz Rozdział 7. Ostrze w prawicy Rozdział 8. Nikczemnik Rozdział 9. Sen

Księga 2. Umierające światło Rozdział 10. Niewierność Rozdział 11. Podpalaczka Rozdział 12. Veritas Rozdział 13. Spisek Rozdział 14. Ponowne spotkanie Rozdział 15. Finezja Rozdział 16. Burza Rozdział 17. W drogę Rozdział 18. Opowieści

Rozdział 19. Cisza

Księga 3. Dom wilków Rozdział 20. Zerwane więzy Rozdział 21. Amai Rozdział 22. Żmije Rozdział 23. Wojna Rozdział 24. Jego Królewska Mość Rozdział 25. Scheda Rozdział 26. Obietnice Rozdział 27. Połówki Rozdział 28. Nienawiść Rozdział 29. Nadal stoję

Księga 4. Zgliszcza cesarstw Rozdział 30. Co być mogło Rozdział 31. Co było Rozdział 32. Co jest Rozdział 33. Źródło Rozdział 34. Kokarda Rozdział 35. Popioły Rozdział 36. Chrzest Rozdział 37. W drogę Rozdział 38. Rozpęd Rozdział 39. Bezdenny mrok

Księga 5. Odziana w noc Rozdział 40. Przeznaczenie Rozdział 41. Wszystko

Rozdział 42. Carnivalé Rozdział 43. Szkarłat Rozdział 44. Córka Rozdział 45. Kochanka Rozdział 46. Ojciec Rozdział 47. Wielu Rozdział 48. Dziesięcina Rozdział 49. Cisza Rozdział 50. Srebro

Dicta Ultima Podziękowania Dodatek Rozdział 35. Pytanie Rozdział 36. Trójka

Mapy

Tytuł oryginału: DarkDawn Copyright © 2019 by Jay Kristoff Copyright for the Polish translation © 2020 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Urszula Okrzeja Korekta: Magdalena Górnicka Ilustracja na okładce: Jason Chan Opracowanie graficzne okładki: Piotr Chyliński Mapy: Virginia Allyn Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń ISBN 978-83-7480-635-0 Wydanie II Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 228 134 743 www.mag.com.pl Wyłączny dystrybutor: Dressler Dublin sp.z o.o. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. 227 335 010 www.dressler.com.pl Skład wersji elektronicznej: [email protected]

 

  moim czytelnikom – bez was też nie zdołałbym tego dokonać

 

  No proszę, znowu się spotykamy, zacni przyjaciele. Myślę, że należą się Wam przeprosiny. Zarówno za zakończenie drugiej części opowieści o Mii, jak i za stan, w  jaki Was wprowadziło. Sprawialiście wrażenie dość mocno podenerwowanych. Zapewniam, że zakończenie tej części, ten nasz ostatni wspólny taniec, nie pozostawi Was w  stanie zawieszenia. Zgodnie z obietnicą byliście świadkami jej narodzin, potem zobaczyliście życie, jakie wiodła, i  teraz zostaje tylko jej śmierć. Zanim jednak na dobre pogrążymy się w sprośnościach i rzezi, pozwólcie, że po raz ostatni odświeżę wspomnienia tym, którzy mają pamięć równie dobrą jak wasz narrator. A potem będziemy mogli się wziąć za zamordowanie naszej żądnej krwi jędzy, zgoda?

Dramatis Personae Mia Corvere – zabójczyni z  Czerwonego Kościoła, gladiatii z  Sokołów Remusa i  teraz najbardziej niesławna morderczyni Republiki Itreyańskiej. Jako dziecko nieudanej rebelii Mia spędziła ostatnie osiem lat, próbując wywrzeć krwawą zemstę na ludziach, którzy zniszczyli jej familię. Kiedy odkryła, że Czerwony Kościół maczał ręce w zamordowaniu jej ojca, Mia wyłamała się z szeregu zabójców i  sprzedała się do stajni gladiatii. Po zwycięstwie podczas wielkich igrzysk w  Bożogrobiu Mia dokonała kilku zdumiewających odkryć, jedno po drugim: • Jej młodszy brat, Jonnen, którego uważała za zmarłego, został wykradziony przez jej śmiertelnego wroga, konsula Juliusa Scaevę, a ten wychowywał go jak własnego syna. • Jonnen rzeczywiście jest synem Scaevy. Co znaczy, że matka Mii, Alinne, sypiała z  mężczyzną, który ostatecznie nadzorował egzekucję jej męża i  dopilnował, żeby ona sama zginęła w Kamieniu Filozoficznym. • Podobnie jak Mia, Jonnen jest pomroczem, ma zdolność panowania nad cieniami. Na zakończenie wielkich igrzysk Mia zamordowała wielkiego kardynała Francescę Duomo. Wszystko wskazuje na to, że zamordowała także Scaevę, wykradła swojego brata i  rzuciła się na niemal pewną śmierć w  pełne sztormowych smoków wody zalanej areny. ...Na zęby Paszczy, to naprawdę był ekscytujący finał, nieprawdaż?

Pan Życzliwy – towarzysz Mii od jej wczesnego dzieciństwa; demon, pasażer albo chowaniec (zależnie od tego, kogo zapytać), który potrafi pożerać ludzki strach. Jest stworzony z  cienia i  sarkazmu. Mimo ciętego dowcipu ewidentnie żywi głęboką i  nieprzemijającą sympatię dla Mii. Tylko nie wygadujcie takich rzeczy przy nim. Przybrał kształt kota, ale wygląd – jak większość tego, co dotyczy jego natury – nie zdradza całej prawdy na jego temat. Eklipsa – drugi demon z  cienia. Eklipsa była pasażerem lorda Cassiusa, Pana Ostrzy w  Czerwonym Kościele. Związała się z Mią po śmierci Cassiusa. Przybrała kształt wilczycy. Ona i  Pan Życzliwy dogadują się równie dobrze jak większość psów z kotami. Ashlinn Järnheim – była akolitka Czerwonego Kościoła, z pochodzenia Vaanka. Ashlinn zdradziła Duchowieństwo, żeby pomścić swojego ojca, Torvara, i  prawie udało jej się powalić Czerwony Kościół na kolana. Po tym, jak Mia pokrzyżowała jej plany, Ashlinn trafiła na służbę do kardynała Duomo, który wyznaczył jej zadanie – miała zdobyć mapę do pewnego tajemniczego miejsca w Starym Ashkah, ogromnie ważną mapę dla Czerwonego Kościoła. W  obawie przed zdradą Ashlinn kazała skopiować mapę na swoje plecy arkemicznym atramentem, który wyblaknie w chwili jej śmierci. Ashlinn pomagała Mii w  jej planie wygrania w  wielkich igrzyskach i  ostatecznie dziewczęta zostały kochankami[1]. Po zakończeniu igrzysk Ashlinn wpadła w  ręce Duchowieństwa i  konsula Scaevy – który wciąż był jak najbardziej żywy i  wyjawił, że Mia zabiła jedynie jego sobowtóra stworzonego przez tkaczkę ciała, Marielle, a  także poinformował ją, że współpracował z  Czerwonym Kościołem, żeby pozbyć się swojego rywala, kardynała Duomo.

Na bis Scaeva dorzucił jeszcze, że jest ojcem Mii. Ashlinn została wtedy zaatakowana przez zabójców Czerwonego Kościoła, ale uratowała ją znajoma postać z cienia... Tric – akolita Czerwonego Kościoła mieszanego pochodzenia – w  połowie Itreyańczyk, w  połowie Dweymarczyk, a  ponadto były kochanek Mii. Zginął zamordowany przez Ashlinn Järnheim, gdy realizowała swój plan pojmania Duchowieństwa Czerwonego Kościoła, a  jego ciało zostało zepchnięte ze stoku Cichej Góry. Tric najwyraźniej powrócił do życia, chociaż w  bardziej mrocznej, magijnej formie. Zagadnął Mię na nekropoli w  Galante i  przekazał jej kilka zagadkowych przestróg, nie zdradzając swojej tożsamości. Później uratował Ashlinn przed napastnikami z Czerwonego Kościoła. W  jaki sposób wrócił z  królestwa Czarnej Matki i  dlaczego ocalił dziewczynę, która go zamordowała, możemy jedynie zgadywać. Stary Mercurio – nauczyciel i  powiernik Mii przed jej wstąpieniem do Czerwonego Kościoła. Mercurio sam przez wiele lat był Ostrzem Kościoła i  służył jako biskup Bożogrobia. Chociaż jest nieuleczalnie zrzędliwym starym kutasem, pomagał Mii w  realizacji jej planu mającego na celu zabicie Duomo i  Scaevy, w  pełni świadom, że swoimi działaniami ściągnie na siebie gniew Duchowieństwa. Podczas finału wielkich igrzysk został pojmany przez Kościół i zabrany z powrotem do Cichej Góry, aby... Julius Scaeva – trzykrotnie obrany na konsula Republiki Itreyańskiej, znany także jako „Senator Ludu”. Stanowisko

konsula zajmują zwykle dwie osoby, ale Scaeva sprawuje władzę w  pojedynkę od czasu Rebelii Rojalistów przed ośmiu laty. Posługując się rebelią jako pretekstem do przedłużenia swojej kadencji, współpracował z  Czerwonym Kościołem, żeby zdobyć tytuł cesarza i  na stałe wprowadzić stan wyjątkowy w  Republice. Nadzorował egzekucję ojca Mii, skazał swoją kochankę, matkę Mii, na śmierć w  Kamieniu Filozoficznym, wykradł młodszego brata Mii, a  ją samą rozkazał utopić w kanale, chociaż wiedział, że to jego własna córka. Słowo „pizda” nie oddaje mu sprawiedliwości. Ale skoro mowa o pizdach... Drusilla – Pani Ostrzy Czerwonego Kościoła i  mimo jej – wydawałoby się – sędziwego wieku jedna z  najbardziej niebezpiecznych zabójczyń w  Republice. Chociaż twierdzi, że jest oddana Czarnej Matce, Niah, sprzymierzyła się z konsulem Scaevą i  wspomagała go w  realizacji jego ambicji – przejęcia kontroli nad Republiką Itreyańską. Pani Ostrzy nie lubiła Mii, odkąd ta nie przeszła prób jako akolitka Czerwonego Kościoła. Można podejrzewać, że ostatnie zdrady, jakich dopuściła się Mia, nie poprawiły zdania Drusilli na jej temat. Solis – Ojciec Wielebny i Shahiid Pieśni, mistrz sztuki władania stalą i  największy gbur na świecie. Jest niewidomy, ale nie sprawia wrażenia, że ślepota stanowi dla niego jakiekolwiek utrudnienie w  walce mieczem. Solis był kiedyś więźniem w  Kamieniu Filozoficznym i  jako jedyny przeżył krwawą rzeź zwaną „Zejściem” – kiedy to więźniów zachęca się, by masowo mordowali się nawzajem w  zamian za obietnicę wolności. Zwycięstwo Solisa zaowocowało imieniem, które po staroashkasku znaczy „Ostatni”.

Mia zraniła go w  twarz w  czasie ich pierwszego treningu w  Cichej Górze. W  odwecie Solis obciął jej rękę. Solis zdecydował się zachować bliznę wraz z  urazą do dziewczyny, która go pokonała. Zabójczyni Pająków – Shahiida Sali Prawd i mistrzyni trucizn. Mia była jedną z  najbardziej obiecujących akolitek Zabójczyni Pająków, ale sympatia Shahiidy dla dziewczyny zniknęła, zanim Mia zdecydowała się zdradzić nauki Kościoła. Jeśli zaproponuje wam szklaneczkę dobrego złotniaka, radzę odmówić. Kocur – mistrz złodziejstwa i  Shahiid Kieszeni. Czarujący jegomość o  twarzy młodego mężczyzny i  oczach starca, który upodobał sobie noszenie damskiej bielizny. Kocur nie odczuwał żadnej wrogości wobec Mii przed jej zdradą, ale pewnie została skreślona z listy prezentów z okazji Wielkiej Dziesięciny po ostatnim numerze, jaki wykręciła. Aalea – mistrzyni sekretów i  Shahiida Masek. Uwodzicielska i  piękna, z  liczbą popełnionych przez nią morderstw konkurować może tylko liczba nacięć na kolumience jej łóżka. W  gruncie rzeczy lubiła Mię przed jej zdradą, ale żaden z  członków Duchowieństwa Kościoła nie zdobył sobie pozycji, kierując się sentymentami. Marielle – jedna z  dwójki albinotycznych czarnoksiężników, którzy służą Czerwonemu Kościołowi. Marielle jest mistrzynią tkania ciała, formy starożytnej magji praktykowanej w  upadłym Cesarstwie Ashkaskim. Potrafi kształtować skórę i mięśnie, jakby rzeźbiła w glinie, jednakże płaci bardzo wysoką

cenę za swoją moc – jej własne ciało jest potwornie zdeformowane, a ona nie ma na to żadnego wpływu. W  parze z  jej niepokojącym wyglądem idzie równie niepokojąca nadmierna sympatia dla jej brata, Adonaia. Adonai – drugi z  czarnoksiężników służących w  Cichej Górze. Adonai jest mówcą krwi, który wykorzystuje ludzkie vitus – potrafi przekazywać wiadomość poprzez krew, manipulować nią za pomocą samej myśli, przenosić ludzi i  wszelkie obiekty z  materii, która kiedyś była ożywiona, przez sadzawki krwi w  kaplicach Czerwonego Kościoła. Dzięki sztuce Marielle jest niezrównanie przystojny. „To dług krwi, mała Wrono. I krwią winien zostać spłacony”. Aelius – kronikarz w  Cichej Górze i  mistrz wielkiego Ateneum Czerwonego Kościoła – ogromnej i  wiecznie rozrastającej się biblioteki książek, które zniszczono, które zaginęły z  czasem albo w  ogóle nigdy nie zostały napisane. Ponadto wypasa ogromne, mięsożerne „mole książkowe” grasujące w  mrokach między regałami, a jego zadanie utrudnia fakt, że jak wszystko inne w bibliotece Czarnej Matki Aelius jest martwy. Mimo wszystko zawsze to jakieś życie... Naev – Ręka Czerwonego Kościoła, która zajmuje się zaopatrzeniem, przemierzając Pustkowia Szeptów w  Ashkah. Mimo początkowych trudności ona i  Mia zaprzyjaźniły się i zostały powierniczkami. Naev została oszpecona przez tkaczkę Marielle, która była zazdrosna z  powodu romansu Naev z  jej bratem, Adonaiem. Jednakże po ataku na Cichą Górę Marielle odtworzyła dawną urodę Naev w ramach przysługi dla swojej wybawicielki.

Naev nie odrzuciła jednak welonu z  twarzy ani dawnych uczuć z serca. Cyt – znakomite Ostrze Czerwonego Kościoła. Jako niemowa porozumiewa się swoistą formą języka migowego zwaną Niemową. Chociaż razem z  Mią był akolitą i  pomagał jej podczas prób, pozostał wierny Duchowieństwu. Próbował pochwycić Ashlinn na życzenie Duchowieństwa, ale dziewczyna uciekła dzięki pomocy Trica. Francesco Duomo – wielki kardynał Kościoła Światła i  najpotężniejszy członek duchowieństwa Wszechwidzącego. Chociaż wydawało się, że jest sprzymierzeńcem Juliusa Scaevy, w gruncie rzeczy on i konsul byli zaciekłymi rywalami. Razem ze Scaevą i  justicusem Marcusem Remusem wydał wyrok na uczestników nieudanej Rebelii Rojalistów, w  tym ojca Mii, Dariusa. Można spokojne uznać, że Mia poczuła się osobiście dotknięta poczynaniami kardynała i  dlatego przycięła mu brodę aż do kości, i  to na oczach setek tysięcy rozwrzeszczanych ludzi. Alinne Corvere – matka Mii i  zacięty polityk, której prawie udało się obalić Republikę Itreyańską. Jej małżeństwo z  justicusem Dariusem okazało się związkiem przyjaciół podyktowanym przez względy polityczne. Tak naprawdę była kochanką Juliusa Scaevy i  urodziła mu dwoje dzieci: Mię i Jonnena. Mimo łączącego ich związku konsul bez najmniejszych skrupułów odrzucił ją po nieudanej rebelii jej męża. Alinne została uwięziona w  Kamieniu Filozoficznym, gdzie zmarła pogrążona w szaleństwie i cierpieniu.

Mia dopiero niedawno dowiedziała się, że jej matka nie była wcieleniem cnót, za jakie ją uważała. Darius Corvere zwany Rojalistą – mężczyzna, którego Mia nazywała ojcem. Jako justicus Legionu Luminatii zawarł przymierze ze swoim kochankiem, generałem Gaiusem Maxiniusem Antoniusem, którego celem było wyniesienie tego drugiego na tron Itrei. Jednakże z  pomocą Czerwonego Kościoła obaj mężczyźni zostali pojmani w  przeddzień bitwy. Dariusa powieszono tuż obok niedoszłego króla Antoniusa. Stwierdzenie, że Mia nie pogodziła się z jego śmiercią, byłoby delikatnym niedopowiedzeniem. Jonnen Corvere – młodszy brat Mii. Mia myślała, że zmarł razem z  matką, i  dopiero niedawno dowiedziała się, że Scaeva wychowywał go jak prawowitego syna pod imieniem Lucius, ponieważ jego żona, Liviana, najwyraźniej nie mogła dać mu dziecka. Jonnen nie miał pojęcia o swoim prawdziwym pochodzeniu, bo zabrano go, gdy był zbyt mały, żeby pamiętać swoje prawdziwe imię i siostrę. Furian – Niezwyciężony, czempion Kolegium Remusa. Furian był tak jak Mia pomroczem, potrafił naginać cienie do swojej woli. Nie miał jednakże pasażera i  nie chciał badać swoich talentów, uważając je za rzecz bluźnierczą i plugawą. Mia zabiła Furiana podczas finałowych walk wielkich igrzysk. W chwili jego śmierci otrzymała krótką wizję nocnego nieba z  wielką, lśniącą kulą i  usłyszała słowa: „Wielu było jednym. I znowu się nim staną”.

Po ujrzeniu tego widziadła Mia zdała sobie sprawę, że jej cień stał się ciemniejszy – był teraz czarny za czworo. Sidonius – były członek Luminatii, który służył pod Dariusem Corvere. Sid został wyrzucony z legionu, kiedy odmówił wzięcia udziału w  planowanej rebelii generała Antoniusa przeciwko senatowi. Sprzedano go do niewoli i ostatecznie został kupiony przez Kolegium Remusa, dla którego walczył jako gladiatii w Venatus Magni. Kiedy Mia została sprzedana do tego samego kolegium, Sidonius odkrył jej prawdziwą tożsamość i  wziął dziewczynę pod swoje skrzydła, stając się odpowiednikiem starszego brata dla młodego Ostrza. Ma maniery starego capa i serce lwa. Sokoły Remusa – Pieśniarka Miecza, Bryn, Burzyciel Fal, Rzeźnik, Felix i  Albanus – gladiatii z  Kolegium Remusa, przyjaciele Mii i  jej sprzymierzeńcy podczas igrzysk. Chociaż wygląda na to, że wszystkich zdradziła i  zamordowała, to tak naprawdę zorganizowała im ucieczkę z Bożogrobia. Obecnie przebywają na wolności gdzieś w  Itrei i prawdopodobnie są zalani w pestkę. Aa – głowa itreyańskiego panteonu, Ojciec Światła zwany także Wszechwidzącym. Trzy słońca znane jako Saan (Jasnowidz), Saai (Mędrzec) i Shiih (Strażnik) uważa się za jego oczy i zwykle co najmniej jedno z nich jest obecne na niebie, w efekcie czego prawdziwa noc – zwana arcymrokiem – zapada w  Republice tylko na jeden tydzień raz na dwa i pół roku. Podczas snutej tu opowieści nadszedł arcyblask – okres, kiedy na niebie świecą wszystkie trzy słońca – i prawie minął. Arcymrok nadciąga, zacni przyjaciele.

Tsana – Pani Ognia; Ta, Która Wypala Nasze Grzechy, Czysta, Patronka Kobiet i Wojowników, pierworodna córka Aa i Niah. Keph – Pani Ziemi; Ta, Która Wiecznie Śni, Palenisko, Patronka Marzycieli i Głupców, druga córka Aa i Niah. Trelene – Pani Mórz; Ta, Która Wypije Świat, Fatum, Patronka Żeglarzy i  Nikczemników, trzecia córka Aa i  Niah, bliźniacza siostra Nalipse. Nalipse – Pani Burz; Ta, Która Pamięta, Litościwa, Patronka Uzdrowicieli i Przywódców, czwarta córka Aa i Niah, bliźniacza siostra Trelene. Niah – Paszcza, Matka Nocy, Nasza Pani od Błogosławionego Morderstwa. Jako siostra i żona Aa włada pozbawionym światła regionem zaświatów zwanym Otchłanią. Ona i  Aa niegdyś po równo dzielili się władzą na niebie, ale kiedy mąż przykazał jej rodzić same córki, Niah sprzeciwiła się jego rozkazowi i powiła mu syna. Za karę została wygnana z  nieba przez swojego ukochanego i może powracać na nie co kilka lat na krótką chwilę. A co się stało z synem? Cóż, zacni przyjaciele, odpowiedzi.

myślę,

że

nadszedł

czas

1 Hormony u nastolatków, zacni przyjaciele. Rozszalały żywioł, co?

na

 

  Kiedy wszystko jest krwią, krew to wszystko. motto familii Corvere

 

Rozdział 1     Brat

Osiem lat trucizny, morderstwa i gówna. Osiem lat krwi, potu i śmierci. Upadła tak daleko z  młodszym bratem w  ramionach, z  palcami nadal lepkimi i  czerwonymi. Światło trzech słońc w  górze oślepiało i  paliło. Wody areny zalanej w  dole były szkarłatne od krwi. Tłum wył zdumiony i  oburzony śmiercią wielkiego kardynała i  ukochanego konsula, w  dodatku zadaną przez ich uwielbianego czempiona. Największe igrzyska w  historii Bożogrobia zakończyły się najbardziej zuchwałym mordem w  historii Republiki. Na arenie rozpętał się chaos. Jednakże mimo wrzasków, ryków i  wściekłości Mia Corvere odczuwała tylko triumf. Po ośmiu latach. Po ośmiu pieprzonych latach. Matko. Ojcze. Zrobiłam to. Zabiłam ich dla was. Zderzenie z  powierzchnią wody było przykre. Widoki i  dźwięki dobiegające z  areny Bożogrobia zostały pochłonięte, gdy Mia zniknęła pod powierzchnią. Oczy piekły ją od soli. Oddech palił jej płuca. W  uszach nadal miałą ryk tłumów. Jej

młodszy braciszek, Jonnen, szarpał się, uderzał, wiercił się w jej ramionach jak wyciągnięta z  wody ryba. Wyczuwała wężowe cienie sztormowych smoków płynących ku niej przez mrok. Wyszczerzone w  uśmiechu zęby ostre jak brzytwa i  martwe ślepia. Arcyblask był taki jasny, nawet tu, pod powierzchnią wody. Jednakże mimo tych trzech okropnych słońc na niebie, mimo całej wściekłości Wszechwidzącego lejącej się z  góry, towarzyszyły jej własne cienie. Ciemne teraz za czworo. Mia sięgnęła ku odpływowi z  areny, szerokiemu strumieniowi, jakim uchodziły sól i woda, i zrobiła Krok w cienie wewnątrz. To ją przyprawiło o  mdłości i  zawroty głowy – nadal czuła oślepiające światło słoneczne na niebie. Padła jak kłoda w zbroi, obciążona czarnym żelazem i przemoczonymi sokolimi skrzydłami. Pociągając za sobą Jonnena, uderzyła ze stłumionym brzękiem o  dno wylotowej rury. Miała tylko kilka chwil, tylko tyle powietrza, ile zabrała ze sobą. I nie planowała, że będzie uciekać z dzieckiem miotającym się w jej objęciach. Powlekła się z  chłopcem przez rurę, znalazła pęcherz powietrza przy zaworze ciśnieniowym, tak jak obiecała jej Ashlinn. Wypłynęła, łapiąc gwałtownie powietrze, i wyciągnęła na powierzchnię brata. Chłopak parskał w  jej ramionach, wył i walczył, okładając ją po twarzy. – Puść mnie, dziewko! – wrzasnął. – Przestań! – wydyszała Mia. – Puść mnie!

– Jonnen, proszę, przestań! Objęła chłopaka tak, żeby przyszpilić mu ręce, więc nie mógł jej dalej okładać. Jego wrzaski niosły się echem po rurze nad ich głowami. Szamocząc się ze sprzączkami i paskami jedną wolną ręką, zdołała kawałek po kawałku zdjąć zbroję. Zrzucając skórę gladiatii, zabójczyni i dziecka zemsty, zrzuciła z własnych kości owe osiem lat. Warto było. To wszystko było tego warte. Duomo nie żyje. Scaeva nie żyje. A Jonnen, jej krew – dziecko, o którym od dawna myślała, że leży w grobie... Mój młodszy brat żyje, pomyślała. Chłopiec kopał, szarpał się i  gryzł. Nie tyle opłakiwał zamordowanego tatę, ile po prostu wpadł w dziką, rozpaloną do białości furię. Mia myślała, że chłopiec zmarł wiele lat temu, połknięty przez Kamień Filozoficzny razem z  jego matką i  resztkami jej nadziei. Jeśli jednak Mii pozostały jakieś wątpliwości co do tego, czy mały ma krew Corvere, czy może być synem swojej matki, to jego niepohamowana wściekłość zabiła je wszystkie. – Jonnen, posłuchaj mnie! – Nazywam się Lucius! – wrzasnął, a jego głos odbił się echem od żelaza. – W takim razie posłuchaj mnie, Lucius! –  Nie będę słuchać! – krzyknął. – Z-zabiłaś mojego ojca! Zabiłaś go! Ogarnęła ją litość, ale Mia zacisnęła zęby i zamknęła serce. –  Przykro mi, Jonnen, ale twój ojciec... – Pokręciła głową, wzięła głębszy wdech. – Posłuchaj, musimy wyjść z tej rury, nim zaczną spuszczać wodę z  areny. Sztormowe smoki nadpłyną tędy, rozumiesz?[2] Ach, cóż. Macie już pewne pojęcie.

– To niech nadpłyną. Mam nadzieję, że cię pożrą! – ...ON MI SIĘ PODOBA...

– ...dlaczego to mnie nie dziwi... Chłopiec odwrócił się ku ciemnym cieniom gęstniejącym na ścianie obok nich. Otaczające ich powietrze stało się chłodniejsze. Kot stworzony z  cieni i  taki sam wilk wpatrywali się w  niego nie-oczami. Ogon Pana Życzliwego drgał na boki, kiedy nie-kot przyglądał się dziecku. Eklipsa po prostu przekrzywiła łeb i  leciutko dygotała. Jonnen umilkł na chwilę, wpatrując się szeroko otwartymi ciemnymi oczami najpierw w pasażerów Mii, a potem w dziewczynę, która go trzymała. – Ty też ich słyszysz... – szepnął. –  Jestem taka jak ty. – Mia skinęła głową. – Jesteśmy tacy sami. Chłopiec wpatrywał się w nią, być może odczuwając te same mdłości, ten sam głód i tęsknotę, co ona. Mia przyjrzała mu się ze łzami wzbierającymi w oczach. Tak wiele mil, tak wiele lat... –  Nie pamiętasz mnie – szepnęła drżącym głosem. – Byłeś malutkim dzieckiem, kiedy z-zabrali cię od nas. Ale ja ciebie pamiętam. Na chwilę wzruszenie prawie ją sparaliżowało. Łzy na rzęsach i  szloch wzbierający w  gardle. Przypominała sobie malutkiego chłopczyka w powijakach na łóżku jej matki owego zwrotu, kiedy zginął jej ojciec. Maluch wpatrywał się w  nią wielkimi, ciemnymi oczami. Zazdrościła mu, że jest za mały, żeby zrozumieć, że ich ojciec odszedł, a wraz z nim odszedł cały ich dotychczasowy świat. Tyle że on wcale nie był ojcem Jonnena, prawda? Mia pokręciła głową i  zamrugała, żeby pozbyć się nienawistnych łez. Och, matko, jak mogłaś... Patrząc teraz na chłopca, ledwie była w stanie mówić. Ledwie mogła zmusić szczęki do ruchu, płuca do oddechu, usta do sformułowania słów płonących jej w  piersi. Miał takie same czarne jak krzemień oczy jak ona, takie same czarne jak

atrament włosy. Tak wyraźnie dostrzegała w nim ich matkę, że czuła się, jakby patrzyła w  zwierciadło. Jednakże poza rysami matki było coś w kształcie noska Jonnena, w linii jego krągłych od dziecięcego tłuszczyku policzkach, co... Tak, Mia go dostrzegła. Scaevę. –  Nazywam się Mia – wykrztusiła wreszcie. – Jestem twoją siostrą. – Nie mam siostry – warknął chłopak. – Jonn... – Mia ugryzła się w język. Oblizała usta i poczuła sól. – Lucius, musimy iść. Obiecuję, że wszystko ci wyjaśnię, ale tu nie jest bezpiecznie. – ...WSZYSTKO BĘDZIE DOBRZE, DZIECKO... – ...oddychaj spokojnie ... Mia patrzyła, jak jej demony wchodzą w  cień chłopca i  wyjadają jego strach, jak to zawsze robiły dla niej. Chociaż panika w  jego oczach zmalała, gniew tylko wezbrał, napięte mięśnie w drobnych rękach nagle naparły na jej objęcia. Wił się i  znowu zaczął wierzgać, udało mu się uwolnić jedną rękę i rzucił się z pazurami do jej twarzy. – Puść mnie! – krzyknął. Mia syknęła, gdy trafił kciukiem w  jej oko, i  obróciła raptownie głowę. – Przestań – warknęła, tracąc cierpliwość. – Puść mnie! – Jeśli nie przestaniesz się wiercić, to cię unieruchomię! Pchnęła chłopca mocno na ścianę rury i  przygwoździła go, chociaż kopał i pluł. Rozumiała jego gniew, ale prawdę mówiąc, nie miała czasu, żeby zajmować się teraz jego zranionymi uczuciami. Rozpinając pozostałe sprzączki od zbroi wolną ręką, zsunęła długi skórzany pasek, który przytrzymywał jej napierśnik i  naramienniki i  zrzuciła zbroję na dno rury przy zaworze. Zostawiła sobie ciężkie buty, spódniczkę z  nabijanej

ćwiekami skóry i poprzecieraną, poplamioną krwią tunikę pod spodem. Wykorzystała paski, żeby związać bratu nadgarstki i kostki, jakby był wieprzkiem przygotowanym na rzeź. – Wypuść m... hfhm-ggm! Protesty Jonnena przycichły, kiedy Mia zawiązała mu kolejny rzemień na ustach. Wzięła chłopaka na ręce i  trzymając go mocno, spojrzała mu w oczy. – Będziemy musieli płynąć – powiedziała. – Na twoim miejscu nie marnowałabym powietrza na krzyki. Spojrzał jej w  twarz, a  jego oczy pałały nienawiścią. Okazał się jednak dostatecznie rozsądny, żeby się podporządkować, i wreszcie wziął głęboki wdech. Mia pociągnęła ich w dół i popłynęła najszybciej, jak zdołała. *** Pół godziny później wynurzyli się z  szafirowych wód przy akompaniamencie bijących dzwonów. Trzymając Jonnena, Mia przepłynęła przez rozległe zbiorniki pod areną, przez rozbrzmiewające echem rury mekanicznego systemu odpływu, nabierając powietrza, gdy tylko nadarzyła się okazja, aż wreszcie przedostała się do morza kilkaset stóp na północ od zatoki przy Prawicy. Brat cały czas piorunował ją wzrokiem mimo związanych rąk i nóg i zakneblowanych ust. Mia była niepocieszona, że musiała związać własnego brata jak jagnię na wiosenną rzeź, ale nie miała pojęcia, co innego z  nim zrobić. Nie mogła go zostawić na cokole dla zwycięzcy obok tężejących trupów jego taty i  Duomo. Nie mogłaby go porzucić. Jednakże w planach, które pracowicie snuła z Ashlinn i Mercurio, nigdy nie wzięła pod uwagę tego, że przyjdzie jej się mocować z  dziewięciolatkiem po tym, jak zamordowała mu ojca, i to na jego oczach. Jego ojca.

Ta myśl pływała za jej oczami, zbyt mroczna i  ciężka, żeby dłużej na nią patrzeć. Mia odepchnęła ją na bok, skupiając się na tym, żeby wydostać ich na płytsze wody. Ash i Mercurio będą czekali na pokładzie szybkiej galery o  nazwie Syrenia Pieśń zacumowanej przy Prawicy. Im szybciej wyniosą się z Bożogrobia, tym lepiej. Wieść o zamordowaniu Scaevy szybko rozejdzie się po metropolii, o  ile już się nie rozeszła, i  wkrótce Czerwony Kościół dowie się, że ich najbogatszy i najpotężniejszy klient nie żyje. Grad noży i gówna posypie się na głowę Mii. Kiedy płynęła do portu przy Prawicy, zobaczyła, że na ulicach metropolii zapanował chaos. W  całym Mieście Mostów i  Kości katedry biły podzwonne. Ludzie wychodzili z  karczm i kamienic zdumieni, oburzeni i przerażeni, gdy wieść o śmierci Scaevy rozlała się po mieście jak smugi krwi w  wodzie. Wszędzie było widać legionistów, ich zbroje błyszczały w potwornym słonecznym świetle. Przy całym tym zamieszaniu bardzo niewielu ludzi zauważyło przemoczoną i krwawiącą niewolnicę, która płynęła powoli do brzegu z  chłopcem przerzuconym przez ramię. Płynąc ostrożnie między gondolami i  małymi jachtami kołyszącymi się przy molach Prawicy, Mia dotarła do cieni pod długim drewnianym pomostem. – Ukryję nas na chwilę – mruknęła do brata. – Przez jakiś czas nic nie będziesz widzieć, ale musisz być dzielny. Chłopak tylko piorunował ją wzrokiem. Ciemne pukle opadały mu na oczy. Mia wyciągnęła palce i  spowiła siebie i Jonnena opończą z cieni. Kosztowało ją to sporo wysiłku przy płonącym nad nią arcyblasku, gdy światło słoneczne wszystko rozświetlało i wypalało. Jednakże nawet teraz, gdy pasażerowie towarzyszyli jej bratu, jej własny cień nadal był dwa razy ciemniejszy niż przed śmiercią Furiana. Jej panowanie nad ciemnością się wzmocniło. Trzymała ją pewniej. Bliżej.

Przypomniała sobie wizję, jaką ujrzała, gdy zabiła Niezwyciężonego na oczach zachwyconego tłumu. Niebo nie było jasne i  oślepiające, tylko czarne jak smoła i  zasypane gwiazdami. A  nad jej głową błyszczała wysoko blada, idealna kula. Jak słońce, ale... nie do końca. „WIELU BYŁO JEDNYM. I ZNOWU SIĘ NIM STANĄ”. A  przynajmniej tak powiedział głos, który usłyszała. Powtarzając jak echo wiadomość od Zziębłej zjawy z  ostrzami z grobowej kości, która ocaliła jej skórę na nekropoli w Galante. Mia nie wiedziała, co to znaczy. Nigdy nie miała nauczyciela, który wyjaśniłby jej, co to znaczy być pomroczem. Nigdy nie poznała odpowiedzi na pytanie, czym jest. Nie wiedziała. Nie mogła wiedzieć. Ale jedno pojęła z taką samą pewnością, z jaką znała własne imię – odkąd Furian zginął z  jej ręki, nowa siła wypełniła jej żyły. Jakimś cudem stała się... czymś więcej. Świat zniknął w  mętnej czerni, kiedy naciągnęła na siebie i  brata pelerynę z  cienia i  oboje stali się bladymi smugami na akwareli świata. Jonnen przymrużył powieki i  przyglądał się podejrzliwie Mii w  mroku pod opończą, ale przynajmniej przestał się opierać. Mia kierowała się szeptanymi wskazówkami Pana Życzliwego i  Eklipsy, powoli wspinając się po porośniętej pąklami drabinie na molo z  Jonnenem pod pachą. I tam w cieniu płaskodennego trawlera skuliła się, żeby poczekać. Siedziała ze skrzyżowanymi nogami, ociekała wodą i obejmowała brata. Pan Życzliwy zmaterializował się w  cieniu u  stóp Jonnena, oblizując półprzeźroczystą łapę. Eklipsa wynurzyła się z cienia chłopca, rysując się czernią na tle kadłuba trawlera. – ...POWRÓCĘ... – warknęła nie-wilczyca. – ...będziemy tęsknić... – Nie-kot ziewnął.

–  ...A  ZATĘSKNISZ ZA WŁASNYM OZOREM, JAK CI GO WYRWĘ Z PYSKA...? – Dość już, wy oboje – syknęła Mia. – Śpiesz się, Eklipso. – ...SKORO TEGO SOBIE ŻYCZYSZ... Wilk z  cieni zadygotał i  zniknął, przemykając wśród szpar między deskami molo i dalej, wzdłuż falochronu. – ...nienawidzę tej suki... – westchnął Pan Życzliwy. – Wspominałeś – mruknęła Mia. – Będzie już z tysiąc razy. – ...doprawdy, tylko tyle...? Mimo zmęczenia usta Mii wygięły się w uśmiechu. Pan Życzliwy kontynuował pozbawione sensu ablucje, a Mia siedziała, kołysząc brata. Mięśnie ją bolały, słona woda drażniła rany, a nad jej głową płonęły słońca. Była zmęczona, poobijana, krwawiła z  kilkunastu ran po zmaganiach na arenie. Adrenalina zwycięstwa zaczynała słabnąć, pozostawiając po sobie przenikające do szpiku kości zmęczenie. Walczyła w  dwóch wielkich bitwach wcześniej tego zwrotu, pomogła gladiatii – swoim towarzyszom z  Kolegium Remusa – uciec z  niewoli, zabiła dziesiątki ludzi, w  tym Duomo i  Scaevę, wygrała w  największych zawodach w  historii Republiki i zrealizowała wszystkie swoje plany. Pustka zaczęła powoli zastępować euforię. Wyczerpanie, od którego trzęsły się jej ręce. Marzyła o miękkim łóżku, cygaretce i  o  tym, żeby rozkoszować się smakiem złotniaka Albari na ustach Ashlinn. Poczuć, jak ich kości się zderzają, a potem spać przez tysiąc lat. Jednak nade wszystko, poza tęsknotą, zmęczeniem i  bólem, patrząc na brata, zdała sobie sprawę, że czuje... Głód. Podobnie czuła się w  obecności lorda Cassiusa. I  Furiana. Poczuła to, kiedy pierwszy raz zobaczyła chłopca na ramionach ojca na platformie zwycięzcy. Poczuła to, kiedy zerknęła teraz

na dzieciaka – tęsknotę układanki, która szuka fragmentu siebie. Co to znaczy? – zastanawiała się. Czy Jonnen czuje to samo? – ...mam złe przeczucia, mia... Szept Pana Życzliwego sprawił, że oderwała wzrok od głowy brata. Kot z cieni przestał udawać, że myję łapę, i wpatrywał się w Miasto Mostów i Kości z cienia Jonnena. –  Czego się teraz obawiać? – mruknęła. – Stało się. I  biorąc wszystko pod uwagę, nie poszło nam najgorzej, nic nie obróciło się cyckami do góry. – ...a co to za różnica, w jakim kierunku obrócone są piersi...? – Mówisz jak ktoś, kto nigdy ich nie miał. Pan Życzliwy zerknął na chłopca, któremu towarzyszył. – ...wygląda na to, że mamy nieoczekiwany bagaż... Jonnen wymamrotał coś niezrozumiale przez knebel. Mia nie miała wątpliwości, że jego uwagi są mniej niż życzliwe, ale nie odrywała oczu od kota z cieni. – Za bardzo się zamartwiasz – powiedziała mu. – ...a ty nie dość... – I czyja to wina? Przecież to ty zjadasz mój strach. Demon przechylił łepek, ale nie odpowiedział. Mia czekała w  milczeniu, wpatrując się w  miasto spod zasłony cienia. Dźwięki dochodzące ze stolicy były stłumione przez pelerynę, z kolorów zostały tylko przygaszone odcienie bieli i sepii. Wciąż jednak słyszała bicie dzwonów, tupot stóp, spanikowane krzyki w oddali. – Konsul i kardynał zabici! – Morderca! – rozległ się krzyk. – Morderca! Mia zerknęła na Jonnena i  zobaczyła, że wpatruje się w  nią z nieskrywaną wrogością. Zrozumiała wtedy jego myśli równie dobrze, jakby je wypowiedział. Zabiłaś mojego ojca.

–  On uwięził naszą matkę – powiedziała mu Mia. – Zostawił ją, żeby umarła w  cierpieniu w  Kamieniu Filozoficznym. Zabił mojego ojca i  setki innych ludzi. Zapomniałeś, jak ten nędznik rzucił tobą we mnie na cokole zwycięzcy, żeby ratować własną skórę? – Pokręciła głową i  westchnęła. – Przykro mi. Wiem, że to trudno zrozumieć, ale Julius Scaeva był potworem. Chłopiec szarpnął się nagle, uderzając ją czołem w podbródek. Mia przygryzła sobie język, zaklęła, złapała brata i ścisnęła go mocno, kiedy znowu zaczął się miotać. Szarpał się w przemoczonych więzach, narobił sobie siniaków, próbując się uwolnić. Niestety, przy całej swojej wściekłości był tylko dziewięciolatkiem. Mia musiała tylko przytrzymać go, aż opadnie z  sił, aż jego stłumione krzyki zgasną, i  w  końcu dzieciak osunął się zmęczony i zaszlochał cicho. Przełknęła krew w ustach i go objęła. –  Pewnego zwrotu zrozumiesz – mruknęła. – Kocham cię, Jonnen. Szarpnął się raz jeszcze i  znieruchomiał. Zapadła wtedy niezręczna cisza, a  Mii przeszedł po plecach zimny dreszcz. Miała na ciele gęsią skórkę, a  jej cień stał się ciemniejszy, gdy usłyszała niskie warczenie, dobiegające jakby spod desek pod jej stopami. – ...NIE MA ICH TUTAJ... – poinformowała ją Eklipsa. Mia zamrugała zdumiona, a żołądek szarpnął jej się nieco na lewo. Zmrużyła oczy z  powodu blasku i  spojrzała na ciemną rozmazaną plamę Syreniej Pieśni, kołyszącej się na cumie kilka pomostów dalej. – Jesteś pewna? – ...PRZESZUKAŁAM GALERĘ OD DZIOBU PO RUFĘ. NIE MA NA POKŁADZIE ANI MERCURIO, ANI ASHLINN... Mia z  trudem przełknęła ślinę, język miała sztywny od soli. Zgodnie z  planem Ash i  jej stary nauczyciel mieli spotkać się w kaplicy Bożogrobia, zebrać swoje rzeczy, a potem udać się do

portu i poczekać na Mię na pokładzie Pieśni. Zważywszy na to, ile potrzebowała czasu, żeby przepłynąć z  areny na morze i z powrotem do portu... – Powinni już tu dotrzeć – szepnęła. – ...ćśś... – rozległ się pomruk u jej stóp. – ...słyszycie to...? – Co takiego? – ...mam wrażenie, że to odgłos... cycków obracających się ku niebu...? Mia skwitowała żart grymasem i przerzuciła mokre włosy za ramię. Serce biło jej szybciej, myśli krążyły po głowie gorączkowo. W żadnym razie nie było możliwe, żeby Mercurio albo Ashlinn po prostu się spóźnili, zwłaszcza kiedy stawką było życie ich wszystkich. – Coś im się przytrafiło... –  ...MOGĘ PRZESZUKAĆ KAPLICĘ, WRÓCIĆ Z MELDUNKIEM...? – Nie. Jeśli ona... Jeśli oboje... – Mia zagryzła usta i podniosła się mimo zmęczenia. – Pójdziemy razem. – ...nawet nasz nowy bagaż...? –  Nie możemy go po prostu tu zostawić – warknęła do Pana Życzliwego Mia. Nie-kot westchnął. – ...a cycki kontynuują obrót... Mia zerknęła na brata. Chłopak sprawiał wrażenie pokonanego, siedział z  ponurą miną i  drżał. Był przemoczony do suchej nitki, ciemne oczy przyćmił mu gniew. Jednakże przynajmniej z  Panem Życzliwym w  cieniu nie czuł strachu. Mia wstała więc i  pociągnęła za sobą Jonnena, po czym przerzuciła go sobie przez ramię. Był ciężki jak worek cegieł, kościste łokcie i  kolana dźgały ją we wszystkie niewłaściwe miejsca. Ale ona była twarda jak stal po miesiącach treningów w  Kolegium Remusa i  wiedziała, że mimo ran przez jakiś czas da sobie z nim radę. Poruszając się wolno pod peleryną z cienia,

ta nieprawdopodobna czwórka ruszyła prawie po omacku pomostem i  między tłum na deptaku, a  pod nimi pluskała delikatnie woda. Kierując się szeptanymi wskazówkami pasażerów, przemykając obok patroli legionistów i  Luminatii, Mia przekradła się na uliczki za portem. Ciężar brata na ramionach sprawiał, że jej mięśnie jęczały w proteście, gdy szła labiryntem zaułków Bożogrobia. Krew dudniła jej w  żyłach, ścięty lodem żołądek wywijał powolne salta. Eklipsa szła przodem. Pan Życzliwy nadal towarzyszył Jonnenowi. Pozbawiona pasażerów Mia musiała sama zwalczać lękliwe myśli na temat powodów spóźnienia Mercurio i Ash. Luminatii? Duchowieństwo? Co mogło pójść nie tak? Bogini, jeśli cokolwiek im się stało z mojego powodu... Skradali się wąskimi przejściami i  małymi mostkami nad kanałami, aż wreszcie dotarli do ogrodzenia z  kutego żelaza wokół miejskiej nekropoli. Buty Mii prawie nie wydawały żadnego odgłosu na żwirze. Jedną rękę dziewczyna wyciągnęła przed siebie, macając na oślep. Szepty Eklipsy, prawie niesłyszalne z  powodu bicia katedralnych dzwonów, poprowadziły ją przez krzywą bramę do domostwa umarłych w  Bożogrobiu, wzdłuż rzędów wspaniałych grobowców i  zatęchłych grobów. W  zarośniętym chwastami zakątku starej kwatery cmentarza weszła przez drzwi ozdobione płaskorzeźbami w  kształcie ludzkich czaszek. Za nimi znajdowało się przejście prowadzące w  głębiny pod cmentarzem. Ucieczka spod okropnych słońc była istną rozkoszą. Rany piekły Mię od spływającego do nich potu. Odrzuciła opończę z  cienia i  zsunęła Jonnena z  ramienia. Był mały, ale – na

Boginię! – swoje ważył. Nogi i  kręgosłup załkały w  niej z  ulgi, kiedy położyła chłopaka na podłodze kaplicy. –  Zaraz rozwiążę ci nogi – ostrzegła go. – Jeśli spróbujesz uciekać, zwiążę cię mocniej. Chłopak nie odezwał się pod kneblem, patrzył tylko w milczeniu, jak Mia klęka i luzuje mu rzemienie na kostkach. Widziała nieufność w jego czarnych oczach, niesłabnący gniew, ale nie spróbował od razu wyrwać się na wolność. Przerzuciła rzemień przez więzy na jego rękach, wstała i  ruszyła, ciągnąc za sobą chłopaka jak ponurego ogara na przemoczonej smyczy. Szła cicho krętymi tunelami z kości udowych i żeber – wśród szczątków nędzarzy i  bezimiennych, zbyt biednych, żeby ich było stać na własny grób. Pociągnęła za ukrytą dźwignię, otworzyła tajne drzwi w  stosie zakurzonych kości i  wreszcie weszła do ukrytej za nimi kaplicy Czerwonego Kościoła. Skradała się meandrami korytarzy wyłożonymi szkieletami tych, którzy dawno temu zmarli. Za nią szedł, szurając stopami, Jonnen i  wytrzeszczał oczy na otaczające ich kości. Mimo bliskości umarłych nie bał się – Pan Życzliwy pozostał zwinięty w jego cieniu i odpierał najgorsze lęki, gdy szli w głąb kaplicy. Korytarze pociemniały. Były ciche. Puste. Coś tu nie gra, pomyślała Mia. Prawie od razu to wyczuła. W zapachu powietrza. Delikatna woń krwi w  kaplicy Naszej Pani od Błogosławionego Morderstwa nie była niczym niezwykłym, ale zalegający smród bomby grobowej i spalonego pergaminu to już inna sprawa. W kaplicy było zdecydowanie za cicho, a powietrze było zbyt nieruchome. Ponieważ nieufność zawsze była jej dewizą, Mia przyciągnęła do siebie Jonnena i  zarzuciła na nich opończę z  cienia. Gdy skradała się całkiem na oślep, oddech Jonnena rozbrzmiewał

zdecydowanie za głośno w  panującej tam ciszy. Dłoń, w  której trzymała smycz, miała mokrą od potu. Nadstawiała uszu, żeby wychwycić najlżejszy szelest, ale kaplica sprawiała wrażenie całkiem pustej. Mia zatrzymała się w  wyłożonym kośćmi korytarzu i  włoski stanęły jej na karku. Wiedziała, zanim usłyszała warczenie Eklipsy. – ...ZA TOBĄ... Pociemniały od trucizny sztylet wyleciał z ciemności, łyskając srebrem. Mia wykręciła gwałtownie ciało, wilgotne włosy strzeliły za nią jak długa czarna wstążka, kręgosłup wygiął się w  idealnym łuku. Ostrze przeleciało nad jej podbródkiem, o  włos chybiając celu. Wolną ręką Mia dotknęła ziemi i odepchnęła się, żeby stanąć. Serce waliło jej jak szalone. Zastanawiała się gorączkowo, marszcząc w  konsternacji czoło. Owszem, pod peleryną z  cieni była prawie niewidoma, ale świat tak samo powinien pozostać ślepy na jej obecność. Ślepy. O, Bogini. Wyszedł z  ciemności bezszelestnie mimo potężnej budowy. Szare skóry napinały się na szerokich jak stodoła ramionach. Wiecznie pusta pochwa wisiała mu u  pasa, a  jej ciemna skóra była ozdobiona wzorem z  koncentrycznych kół, bardzo podobnych do oczu. Trzydzieści sześć drobnych blizn rysowało na jego przedramieniu – po jednej za każde życie odebrane w  imieniu Czerwonego Kościoła. Oczy miał mlecznobiałe, ale Mia zauważyła, że stracił brwi. A  niegdyś blond szczecina na głowie była teraz krucha i  czarna, jakby spalona, z  czterech kolców brody ostały mu się tylko zwęglone guzki. – Solis. Jego twarz była spowita w cienie, oczy skierował ku sufitowi. Wyjął z pochew na plecach dwa krótkie obosieczne ostrza, oba

ciemne od trucizny. I  chociaż Mia była ukryta pod opończą, warknął prosto do niej: – Podstępna, pieprzona cipa. Mia sięgnęła wolną ręką po sztylet z grobowej kości. Serce jej się zacisnęło, gdy zdała sobie sprawę, że wbiła go w  pierś konsula Scaevy i tam zostawiła. – O w mordę – szepnęła.

2 Z  trzech odmian smoków, na jakie można natrafić na itreyańskich wodach – białych, szablastych i sztormowych – te ostatnie są zdecydowanie najgłupsze. Potrafią zeżreć dosłownie wszystko, co się zmieści w ich paszczy, łącznie z  innymi sztormowymi smokami i  własnymi młodymi. Kompletna lista osobliwości, jakie znaleziono w  brzuchach sztormowych smoków, znajduje się w  zoologicznych archiwach Kolegium Żelaznego i  zawiera między innymi (kolejność przypadkowa): • zbroję pełną płytową • skórzany szezlong • piłę do drewna długą na sześć stóp • całą rodzinę (prawdopodobnie rozsierdzonych) jeżozwierzy. Z  racji tego nawyku zjadania wszystkiego, co wyda im się względnie interesujące, zyskały sobie przezwisko „rynsztoku morza” wśród itreyańskich rybaków, bo po złapaniu ich i  otwarciu im brzuchów można znaleźć wszelkiej maści przedziwne…

 

Rozdział 2     Cmentarze

Ojciec Wielebny Czerwonego Kościoła zrobił krok naprzód z uniesionymi ostrzami. –  Zastanawiałem się, czy będziesz na tyle głupia, żeby tu wrócić – warknął. Mia zacisnęła rękę na smyczy brata. Wyczuwając ruch, obejrzała się przez ramię i  zobaczyła smukłego chłopca o wściekle niebieskich oczach, który wyszedł z cieni nekropoli. Był blady jak śmierć i  nosił osmolony dublet. W  jego dłoniach błyszczały dwa śmiercionośne noże o  ostrzach czarnych od trucizny. Cyt. –  No i? – zaszydził Solis. – Nie masz nic do powiedzenia, smarkulo? Mia milczała, zastanawiając się, jak Solis zdołał ją wyczuć pod opończą z  cieni. Może zdradził ją dźwięk? Zapach krwi i potu? To bez znaczenia. Teraz była wyczerpana, nieuzbrojona, ranna – w żadnym razie nie była gotowa do walki. Wyczuwając strach rozlewający się chłodem w  trzewiach Mii, Pan Życzliwy wysunął się z  cienia chłopca i  przeszedł do niej, żeby rozproszyć lęk. I  kiedy demon czmychnął z  mroku u  stóp

Jonnena, chłopak kopnął Mię z  całej siły w  łydkę, a  potem wyrwał rzemień z jej spoconej ręki. – Jonnen! – krzyknęła. Chłopiec odwrócił się i  czmychnął. Mia sięgnęła po niego, wyciągnęła rękę, próbując go złapać. A  Solis po prostu uniósł ostrza, pochylił głowę i zaatakował. Mia odchyliła się w bok, ostrze Shahiida przecięło ze świstem powietrze przy jej policzku, podczas gdy Cyt zachodził ją od tyłu. Obróciła się błyskawicznie, odrzuciła pelerynę z  cienia, sięgnęła w mrok i spętała chłopakowi nogi. Potknął się i upadł, a  Mia prześlizgnęła się pod kolejnym zamaszystym ciosem Solisa. Zerknęła w  chłodny mrok korytarza za Shahiidem i zobaczyła Jonnena uciekającego drogą, którą weszli. Zacisnęła zęby i zrobiła Krok w mrok za plecami Solisa, a potem popędziła korytarzem za uciekającym bratem. – Jonnen, stój! Eklipsa warknęła ostrzegawczo i Mia obróciła się, odskakując w  bok, kiedy jeden z  mieczy Solisa wyleciał z  ciemności i  przeciął ze świstem powietrze. Ostrze uderzyło w  ścianę z  kości przed nią, kiedy Mia wpadała w  ostry zakręt, i z dygotem uwięzło w od dawna martwej czaszce. Mia wyrwała miecz w biegu lewą ręką. Jonnen pędził na krótkich nóżkach, ale szybko został dogoniony. Kiedy Mia biegła za nim korytarzem, obejrzał się przez ramię i przyśpieszył. Ręce nadal miał związane, ale zdołał

zsunąć knebel i  krzyknął, gdy go złapała i  wsadziła sobie pod pachę. – Puszczaj mnie, dziewko! – krzyczał, szarpiąc się zaciekle. – Jonnen, nie ruszaj się! – syknęła Mia. – Puść mnie! – ...nadal go lubisz, co...? – szepnął z cienia Mii Pan Życzliwy. –  ...Z  KAŻDĄ KOLEJNĄ CHWILĄ CORAZ MNIEJ... – odpowiedziała Eklipsa, przemykając ukradkiem przodem. – ...no to teraz możesz docenić, co ja czuję względem ciebie... – Zamknijcie się oboje! – wysapała Mia. Odbiła się od kościanej ściany i  wypadła zza kolejnego zakrętu. Solis i Cyt deptali jej po piętach. Kopniakiem otworzyła drzwi grobowca, wbiegła po rozpadających się schodach i wypadła na oślepiający blask trzech płonących słońc. Chociaż Pan Życzliwy pożerał jej strach, miała wrażenie, że zaraz serce wyskoczy jej z klatki piersiowej. Już przez cały zwrot walczyła o własne życie i nie miała siły, żeby stanąć do walki z  w  pełni uzbrojonym Ostrzem Czerwonego Kościoła, nie wspominając już o  byłym Shahiidzie Pieśni. Bez względu na przypalone brwi, kiedy Solis trzymał w dłoni ostrze, był jednym z najbardziej niebezpiecznych ludzi na świecie. Gdy ostatnim razem walczyli, odciął jej rękę na wysokości łokcia. Cyt też nie był niezgułą i  wszelka więź, jaka mogła ich łączyć w  czasach, gdy byli akolitami, najwyraźniej dawno temu wyparowała. W  jego oczach zdradziła Czerwony Kościół i zasługiwała na powolną i bardzo bolesną śmierć. Mieli przewagę liczebną. I  w  obecnej sytuacji przebijali ją o kilka klas. Ale, na Otchłań i krew, jakim cudem Solis mnie widzi?! Mia przeszła znowu przez cienie, żeby powiększyć nieco swoją przewagę, ale ponieważ trzy słońca płonęły nad nią, a  wyczerpanie wielkimi igrzyskami sklejało jej krew w  żyłach, zdołała tylko pokonać kilkadziesiąt kroków. Rozcięła sobie

łydkę o nagrobek, zatoczyła się i prawie upadła. Mogłaby znów naciągnąć na siebie opończę, ale Solis i tak ją widział. Poza tym i  tak była za słaba na to, żeby poradzić sobie ze wszystkim – z  wiercącym się chłopakiem na rękach, z  desperacką ucieczką i zaklinaniem cieni. Rozglądała się rozpaczliwie, wypatrując jakiejkolwiek drogi ucieczki. Wskoczyła na niski marmurowy nagrobek i przeskoczyła nad ogrodzeniem z kutego żelaza wokół nekropoli. Uderzyła twardo o  ziemię, stęknęła i  omal znowu się nie przewróciła. Znajdowała się teraz na terenie wielkiej kaplicy Aa wzniesionej obok domów umarłych. Widziała za cmentarzem szeroką brukowaną drogę wypełnioną obywatelami, wysokie kamienice stojące wzdłuż ulicy, kwiaty w  skrzynkach pod oknami. Samą kaplicę zbudowano z  wapienia i  szkła, trzy słońca na dzwonnicy odzwierciedlały trzy słońca na niebie. Czarna Matko, tak jasno świeciły, tak paliły, tak... – ...MIA, UWAŻAJ...! Sztylet wyfrunął z  wyciągniętej ręki Cyta i  leciał ku niej ze świstem. Obróciła się z  krzykiem, ostrze przeleciało przez pasmo jej długich ciemnych włosów i  obok pobliźnionego policzka tak blisko, że wyczuła zapach trucizny na metalu. To był Stężec, szybko działający środek paraliżujący. Wystarczy jedno zadrapanie, a będzie bezradna jak noworodek. Chcą złapać mnie żywcem, zdała sobie sprawę. – Uwolnij mnie, kreaturo! – krzyknął jej brat i znowu zaczął się miotać. – Jonnen, proszę... – Nazywam się Lucius! Chłopak wierzgał i kopał pod ręką Mii, nadal próbując się jej wyrwać. Udało mu się wysunąć rękę z przemoczonych więzów i ze stłumionym okrzykiem zamachnął się, celując w twarz Mii. I nagle, jakby na niebie zgasły słońca, cały świat pociemniał.

Potknęła się w  nagłym mroku. Zaczepiła butem o  złamaną płytę chodnikową i  nogi spod niej uciekły. Zazgrzytała zębami, uderzając o  ziemię, syknęła z  bólu, gdy rozorała sobie kolana i  dłonie. Jej brat też padł i  krzyknął, koziołkując po żwirze, dopóki nie zatrzymał się bez odrobiny wdzięku. Podniósł się z ziemi. Chłopiec, o którym od dawna myślała, że nie żyje. Chłopiec wyrwany ze szponów człowieka, którego powinien nienawidzić. – Zabójczyni! – ryknął na całe gardło. – Tu jest zabójczyni! I najszybciej, jak zdołał, popędził na ulicę. Mia zamrugała i  potrząsnęła głową. Słyszała wrzaski biegnącego Jonnena, ale nic nie widziała. Nagle zdała sobie sprawę, że jej brat w  jakiś sposób zaklął cień na jej oczach, całkowicie ją oślepiając. Nigdy nie nauczyła się tej sztuczki, nigdy tego nie próbowała i  podziwiałaby pomysłowość dzieciaka, gdyby nie zrobił jej przy tym tak kłopotliwego psikusa. Tyle że ona potrafiła zaklinać cienie tak samo jak Jonnen, a  śmierć deptała jej po piętach. Wygięła palce jak szpony i  zdarła ciemność z  oczu, akurat wtedy, gdy Ojciec Wielebny i  jego milczący towarzysz przeskoczyli nad ogrodzeniem i wylądowali obok niej na kościelnym dziedzińcu. Mia podniosła się, mrugając, gdy odzyskała wzrok. Miała wrażenie, że ręce ma jak z wosku. Nogi jej się trzęsły. Odwróciła się do Solisa i  Cyta, ledwie była w  stanie unieść skradziony miecz. Cień wił się wokół jej wysokich skórzanych butów, kiedy dwaj zabójcy rozeszli się, żeby zajść ją z dwóch stron. – Wezwijcie straże! – krzyczał z ulicy Jonnen. – Zabójczyni! Obywatele odwracali się, żeby spojrzeć, zastanawiali się, skąd to zamieszanie. Kapłan Aa wyszedł z  kaplicy odziany w  święte szaty. Korpus itreyańskich legionistów stojący przecznicę dalej obejrzał się na dźwięk krzyków chłopca. Mia nie zwracała na to uwagi.

Solis uderzył w  jej gardło, a  jego miecz był jak rozmazana plama. Zdesperowana Mia sięgnęła po nową mroczną siłę w  żyłach, wyciągnęła rękę i  spętała stopy Shahiida jego własnym cieniem, zanim zdążył do niej dosięgnąć. Solis warknął sfrustrowany, kiedy jego cios chybił celu. Cyt rzucił następnym nożem, a  Mia z  krzykiem odbiła go mieczem, aż posypały się iskry. A  potem zaatakowała milczącego chłopca, rozpaczliwie pragnąc wyrównać szanse, zanim Solis wyrwie się z zaklętego cienia. Cyt dobył rapiera, odparł jej atak. Stal zabrzęczała o stal. Mia znała go z  krótkiego okresu koleżeństwa, kiedy byli akolitami w  Cichej Górze. Wiedziała, skąd pochodzi, kim był, zanim dołączył do Kościoła, dlaczego nigdy się nie odzywał. Nie z  braku języka, ale ponieważ właściciele domu uciech, do którego trafił jako niewolnik już w  dzieciństwie, wybili mu wszystkie zęby, żeby lepiej obsługiwał klientów. Mia trenowała walkę bronią białą od dziesiątego roku życia, a Cyt w tym czasie nadal klęczał na czworakach na jedwabnych prześcieradłach. To prawda, że oboje uczyli się pod okiem Solisa i  chłopak dowiódł, że potrafi walczyć, ale przez ostatnie dziewięć miesięcy Mia trenowała pod batem Arkadesa, Czerwonego Lwa Itrei, uczyła się sztuki gladiatorskiej pod okiem jednego z największych żyjących wojowników. I chociaż była wyczerpana, posiniaczona, chociaż krwawiła, to miała mocniejsze mięśnie, odciski na rękach i  krzepę zdobytą godzinami ćwiczeń pod płonącym słońcem. – Straże! – krzyczał Jonnen. – Ona tu jest! Mia uderzyła nisko, zmuszając Cyta do odskoczenia w  bok, a  jej cios na odlew przeciął powietrze ze świstem. Chłopak odsunął się jak tancerz z  błyskiem w  niebieskich oczach. Mia uniosła miecz, markując następny cios, a  przy tym szybkim ruchem stopy zgarnęła nieco piasku – stara gladiatorska sztuczka – i kopnęła nim w twarz Cyta.

Chłopak zatoczył się do tyłu i  Mia cięła go przez pierś – zabrakło kilku cali, a rozpłatałaby mu klatkę piersiową. Dublet i ciało rozdzieliły się jak woda, lecz chłopak nie wydał z siebie nawet jęku. Zatoczył się do tyłu, przyciskając jedną rękę do rany, a Mia uniosła ostrze do śmiertelnego ciosu. – ...MIA...! Odwróciła się gwałtownie, w  ostatniej chwili odbijając cios, który rozpłatałby jej głowę. Solis pozbył się butów, zostawiając je splątane mackami własnego cienia, i  zaatakował Mię boso. Wpadł na nią z  takim impetem, że aż poleciała w  tył, upadła i  rozorała sobie plecy i  uda o  kamień. Przeturlała się i  wstała, klnąc i  odpierając grad ciosów Solisa mierzących w  jej głowę, szyję i pierś. Odpowiedziała atakiem, spocona i zdesperowana, długie czarne włosy kleiły jej się do skóry. Pan Życzliwy i Eklipsa ciężko pracowali, pożerając jej strach. – Straże! Teraz nie walczyła ze świeżo upieczonym Ostrzem Kościoła, ale z  najbardziej niebezpiecznym fechmistrzem w  kongregacji. Nie uratują jej żadne nieuczciwe chwyty z  areny. Jedynie umiejętności. I stal. I czysta, nieugięta siła woli. Zaatakowała Solisa, ich ostrza brzęczały pod płonącymi słońcami. Zmrużył białe oczy, skupiając je gdzieś w pustce nad jej lewym ramieniem. A  jednak poruszał się, jakby z  daleka widział jej każde uderzenie. Zmuszał ją do cofania się. Okładał. Męczył. Tłum z  ulicy zebrał się przed bramą kaplicy, przyciągnięty okrzykami Jonnena jak muchy smrodem trupa. Chłopiec stał pośrodku ulicy, machał do korpusu legionistów, którzy teraz z  hukiem maszerowali w  ich kierunku. Mia była zmęczona, słaba, samotna. Tylko kilka chwil dzieliło ją od gówna, w jakim zaraz się pogrąży. – Gdzie są Ashlinn i Mercurio? – zapytała.

Ostrze przecięło powietrze pod jej podbródkiem, kiedy Solis się uśmiechnął. –  Jeśli chcesz zobaczyć swojego dawnego mistrza żywego, dziewczyno, to lepiej rzuć broń i chodź ze mną. Mia zmrużyła oczy i uderzyła w kolana rosłego mężczyzny. – Nie mów do mnie „dziewczyno”, łajdaku. Nie w taki sposób, jakby to znaczyło „śmieciu”. Solis roześmiał się i  zripostował atak w  taki sposób, że Mia omal nie straciła głowy. Wykręciła piruet, a  mokra od potu grzywka opadła jej na oczy. – Może słyszysz tylko to, co chcesz usłyszeć, dziewczyno. – Pewnie, śmiej się – wydyszała. – Ale co zrobisz bez swojego ukochanego Scaevy? Kiedy inni klienci dowiedzą się, że wybawca pieprzonej Republiki zginął z  rąk waszego własnego Ostrza? Solis przechylił głowę i  uśmiechnął się szerzej, a  Mii serce zamarło w piersi. – Zginął, powiadasz? – Stać! Stać, w imię Światła! Legioniści wpadli przez bramę kaplicy w  błyszczących zbrojach i  z  czerwonymi jak krew pióropuszami na hełmach. Cyt klęczał, a  Stężec na ukradzionej klindze Mii sprawił, że stawał się odrętwiały i ospały. Mia i Solis zamarli z uniesionymi mieczami, kiedy legioniści rozbiegli się po dziedzińcu. Centurion, który nimi dowodził, był krzepki jak stos cegieł, miał krzaczaste brwi, gęstą brodę jeżącą się pod lśniącym hełmem. – Odłóżcie broń, obywatele! – warknął. Mia zerknęła na centuriona, na otaczających ich żołnierzy, na kusze wymierzone w  jej pierś. Jonnen przepchnął się obok żołnierzy, wskazując ją i wrzeszcząc na całe gardło. – To ona! Zabijcie ją natychmiast! – Cofnij się, chłopcze! – warknął kapitan.

Jonnen spiorunował go wzrokiem i  wyprostował się na całą wysokość[3]. – Jestem Lucius Atticus Scaeva – warknął. – Pierworodny syn konsula Juliusa Maximillianusa Scaevy. Ta niewolnica zamordowała mojego ojca, więc rozkazuję ci ją zabić! Solis przekrzywił lekko głowę, jakby po raz pierwszy zauważył chłopaka. Centurion uniósł brew i obrzucił paniczyka spojrzeniem od stóp do głów. Chociaż maluch wyglądał niechlujnie, miał brudną buzię i  przemoczone ubranie, trudno było przegapić fakt, że nosi fioletowe szaty – kolor itreyańskiej arystokracji. A  także to, że nosi na piersi herb Luminatii przedstawiający trzy słońca. – Zabić ją! – wrzasnął chłopak, tupnąwszy nogą. Kusznicy zacisnęli mocniej palce na spustach. Centurion popatrzył na Mię i już nabrał powietrza, żeby krzyknąć: – Strze... Chłód zalał dziedziniec – legionistów, zabójców, tłum zebrany na ulicy. Mimo potwornego żaru słońc Mia dostała gęsiej skórki. Znajomy kształt pojawił się za żołnierzami, zakapturzony i  w  pelerynie, z  bliźniaczymi mieczami z  grobowej kości w  czarnych jak atrament dłoniach. Mia natychmiast go rozpoznała – ta sama postać ocaliła jej życie na nekropoli Galante. Ta sama, która przekazała jej zagadkową wiadomość. „SZUKAJ KSIĘŻYCA”. Twarz nieznajomego ginęła w  cieniach kaptura. Oddech Mii malował się białym obłoczkiem przed jej ustami i mimo skwaru złapała się na tym, że drży z zimna. Postać zaatakowała najbliższego żołnierza, klinga z grobowej kości rozcięła napierśnik. Pozostali legioniści krzyknęli z  przerażenia, kierując kusze w  stronę przeciwnika. Kiedy postać ruszyła między żołnierzy, wymachując ostrzami, strzelili. Bełty uderzyły z  głuchym łoskotem w  pierś i  brzuch napastnika. To jednak wcale go nie spowolniło. Tłum na ulicy

wpadł w  panikę, kiedy postać wirowała wśród żołnierzy, tnąc ich na krwawe kawałeczki, a wokół niej tryskała czerwień. Mimo zmęczenia Mia rzuciła się błyskawicznie, złapała wiercącego się brata za kark. Kiedy Solis rzucił się do niej przez popękane płyty chodnikowe, uniosła ostrze, żeby zablokować atak. Ciosy Shahiida były śmiercionośnie szybkie – wcielona perfekcja. Chociaż starała się ze wszystkich sił, chociaż była szybka, poczuła, jak jeden z  ciosów omija zasłonę i  rozcina jej ramię. Obróciła się i  odskoczyła w  bok, upuszczając z  krzykiem skradziony miecz. Po paru sekundach poczuła Stężec w żyłach, odrętwienie rozlewające się od rany i  w  dół po ręce. Stęknęła i  uniosła rękę, znowu spowiła stopę Solisa cieniem i  padła na plecy, przyciskając brata do piersi. Shahiid potknął się, zaklął, próbując wyrwać bosą stopę z  jej uścisku. Pan Życzliwy i  Eklipsa zmaterializowali się na kamieniach między nimi, kot z  cienia syknął, a  warczenie wilka z  cieni brzmiało, jakby dobiegało spod ziemi. – ...cofnij się, łajdaku... – ...NIE WAŻ SIĘ JEJ TKNĄĆ... Za plecami Mii tajemnicza postać skończyła ponurą robotę. Kościelny dziedziniec wyglądał jak podłoga rzeźni, wszędzie walały się kawałki legionistów, a gapie uciekali w panice. Postać z  mieczami z  grobowej kości stanęła nad dziewczyną i  przystawiła miecz do gardła Solisa. Ojciec Wielebny Czerwonego Kościoła nie sprawiał wrażenia poruszonego, chociaż stanęły przeciwko niemu trzy postaci z  cienia. Wykrzywił usta, obnażając zęby, biały oddech malował się w powietrzu między nim a przeciwnikami. Postać odezwała się, a  jej głos wibrował przedziwnym pogłosem. – MATKA JEST TOBĄ ROZCZAROWANA, SOLISIE. – Kim jesteś, demonie?

– NAPRAWDĘ JESTEŚ ŚLEPY – padła odpowiedź. – ALE KIEDY ZAŚWITA CIEMNOŚĆ, PRZEJRZYSZ NA OCZY. Postać przyklękła obok Mii. Prawa ręka dziewczyny była już pozbawiona czucia, Mia ledwie mogła utrzymać uniesioną głowę. Jednakże nadal kurczowo trzymała brata, zdeterminowana jak sama śmierć – przelała tak wiele krwi, przebyła tak wiele mil i lat, niech ją szlag trafi, ale nie pokonała całej tej drogi po to, żeby odkryć, że jej brat żyje, i  potem ponownie go stracić. Jonnen zaś na widok przedziwnej zjawy i krwawej masakry, jaką urządziła, zamarł ze strachu. Postać wyciągnęła rękę. Była czarna i  lśniąca, jakby zanurzona w  świeżej farbie. Dotknęła rannego ramienia Mii, którą przeszył ból, lodowato zimny i  czarny, sięgając aż do jej serca. Syknęła, kiedy ziemia wezbrała pod nią i  lodowaty zawrót głowy zakręcił całym światem. Ogarnął ją smutek. Ból. Nieskończony, samotny chłód. Miała wrażenie, że spada. A potem nie czuła już niczego.

3 Cztery stopy i trzy cale.

 

Rozdział 3    

Ostatni węgielek

Mercurio obudził się w ciemności. Głowa bolała go jak po trzyzwrotowej popijawie, ale nie przypominał sobie, żeby ostatnio tak sobie pobłażał. Bolała go też szczęka i  czuł krew na języku. Jęknął i  powoli usiadł na łóżku zaścielonym miękkim szarym futrem. Przyłożył rękę do czoła. Nie miał pojęcia, gdzie może się znajdować, ale coś – być może zapach w  powietrzu – przywołało wspomnienie młodzieńczych lat. – Witaj, Mercurio. Odwrócił się w  lewo i  zobaczył starą kobietę siedzącą obok łóżka. Wyglądała na jego rówieśnicę; długie siwe włosy nosiła splecione w  schludne warkocze. Miała na sobie ciemnoszare szaty, a  jej zimne, niebieskie oczy tonęły w  głębokich zmarszczkach. Na pierwszy rzut oka wyglądała jak ktoś, kogo można się spodziewać siedzącego na bujanym fotelu przy wesoło płonącym palenisku, z  gromadką wnuków i  starym kocurem na kolanach. Mercurio jednak wiedział swoje. – Witaj, krwiożercza stara pizdo. Drusilla, Pani Ostrzy, uśmiechnęła się w odpowiedzi. – Nigdy nie brakowało ci daru wymowy, mój drogi.

Podniosła filiżankę z parującą herbatą ze spodka na kolanach i  upiła nieśpiesznie łyczek. Wpatrywała się w  Mercurio, kiedy ten rozglądał się po sypialni i  wreszcie odetchnął, gdy zdał sobie sprawę, gdzie się znajduje. Pieśń chóru wisiała w  chłodnym, mrocznym powietrzu. Czuł zapach świec i  kadzideł, stali i  dymu. Przypomniał sobie spotkanie z Duchowieństwem w kaplicy Bożogrobia. Zadrapanie zatrutym ostrzem, które trzymała Zabójczyni Pająków. Zdał sobie sprawę, że krew, którą czuje w ustach, jest krwią świni. Zabrali mnie z powrotem do Cichej Góry, pomyślał. – Nie zmieniłaś szczególnie wystroju. – Westchnął. –  Znasz mnie, mój drogi. Nigdy nie przepadałam za ekstrawagancją. – Kiedy ostatni raz byłem w tym łóżku, powiedziałem ci, że to naprawdę ostatni raz. Gdybym wiedział, że tak bardzo zależy ci na bisach... –  Och, daruj sobie. – Stara kobieta westchnęła. – W  twoim wieku potrzebowałbyś bloczka, by go podnieść. A  twoje serce ledwie to wytrzymywało nawet kiedy mieliśmy po dwadzieścia lat. Mercurio uśmiechnął się wbrew sobie. – Miło cię widzieć, ‘Silla. –  Gdybym tylko mogła powiedzieć to samo. – Pani Ostrzy pokręciła głową i  westchnęła. – Ty stary głupcze o przytępionym rozumie. –  Naprawdę wlokłaś mnie taki kawał drogi do Cichej Góry tylko po to, żeby mnie zbesztać? – Mercurio sięgnął do płaszcza po coś do palenia i  odkrył, że nie ma ani cygaretek, ani płaszcza. – Mogłaś ukręcić mi jaja w Grobiu. –  Coś ty sobie myślał? – zapytała ostro Drusilla, odstawiając herbatę. – Pomagać tej idiotce w jej idiotycznym planie? Zdajesz sobie sprawę, co zrobiłeś? – Nie jestem żółtodziobem, nie urodziłem się wczoraj.

– Nie, jesteś biskupem Bożogrobia! – Drusilla wstała i zaczęła krążyć wokół łóżka z  błyskiem w  oku. – Lata wiernej służby. Przysięga złożona Matce Ciemności. A pomogłeś Ostrzu Kościoła złamać Czerwoną Obietnicę i  zamordować jednego z  naszych klientów![4] –  Na Boginię, nie odgrywaj mi tu zranionej nabożnisi – warknął Mercurio. – To jasne jak trzy słońca, że ty i  twoje gniazdo żmij chcieliście śmierci kardynała Duomo. Wszyscy od lat gziliście się ze Scaevą. Lord Cassius o  tym wiedział? Czy może uknułaś to z resztą za jego plecami? – Masz tupet, żeby mi mówić o konspirowaniu, kochaniutki. –  Jak myślisz, w  jaki sposób zareagowałaby reszta kongregacji, gdyby się o  tym dowiedziała? Że Duchowieństwo było gotowe zgiąć się i  rozchylić pośladki dla naszego ukochanego Senatora Ludu? Że narzędzia Niah na ziemskim padole służą pieprzonemu tyranowi? –  Powinnam była cię zabić za twoją zdradę – warknęła Drusilla. – A jednak nie mogę przeoczyć faktu, że nadal żyję. – Starzec zerknął pod okrycia. – Chociaż nie mam spodni. Jesteś pewna, że nie ściągnęłaś mnie tu na bisy? Nauczyłem się paru nowych sztuczek, odkąd... Drusilla rzuciła szarą szatę na głowę starca. –  Jesteś tu, żeby służyć, jak przystało na nędznego robaka, którym jesteś. –  Znaczy mam robić... za przynętę? – Mercurio pokręcił głową. – Naprawdę myślisz, że jest na tyle głupia, żeby przyjść po mnie? Po tym wszystkim, co przeszła, po wszystkim, co... –  Wiem, kim jest Mia Corvere – warknęła Drusilla. – To dziewczyna, która porzuciła wszelką szansę na normalne i  szczęśliwe życie, żeby pomścić rodziców. Sprzedała się do niewoli w ramach strategicznego manewru, który nawet wariat uznałby za szalony, by zyskać jedną jedyną szansę zabicia ludzi,

którzy zniszczyli jej rodzinę. Jest nieustraszona. Jest tak zuchwała, że to przechodzi wszelkie pojęcie. Jeśli więc nauczyłam się czegoś na temat twojej małej Wrony, to tego, że nie ma rzeczy, której nie zrobiłaby dla swojej familii. Nie ma! – Stara kobieta pochyliła się nad łóżkiem i  spojrzała w  oczy starcowi. – A  ty, mój drogi Mercurio, jesteś dla niej ojcem bardziej, niż kiedykolwiek był jej prawdziwy ojciec. Starzec odpowiedział spojrzeniem i  nie odezwał się. Przełknął gulę rosnącą mu w  gardle. Pani Ostrzy tylko się uśmiechnęła i nieco bardziej pochyliła. Nadal dostrzegał urodę pod bliznami czasu. Pamiętał ostatnią nibynoc, którą spędzili razem w  tej sypialni wiele lat temu. Pot, krew i  słodką, słodką truciznę. –  Możesz poruszać się po Górze, jeśli masz ochotę – powiedziała Drusilla. – Jestem pewna, że doskonale pamiętasz, gdzie co się znajduje. Poinformowano kongregację o  twojej zdradzie, więc nikt cię nie tknie. Potrzebujemy cię teraz żywego. Proszę jednak, nie poddawaj próbie naszej przyjaźni, zachowując się jeszcze bardziej głupio niż do tej pory. Sięgnęła pod prześcieradło i między jego nogi. Zacisnęła rękę tak mocno, że Mercurio wyrwał się zduszony okrzyk. – W końcu mężczyzna nadal może żyć bez tego. Trzymała go jeszcze chwilę i wreszcie uwolniła z lodowatego uścisku. Nadal krzywiąc usta w  dostojnym uśmiechu, wzięła spodek i filiżankę, odwróciła się i ruszyła do drzwi sypialni. – Drusillo. Pani Ostrzy zerknęła przez ramię. – Tak? – Prawdziwa z ciebie pizda, wiesz o tym, co? –  Wieczny pochlebca. – Odwróciła się do niego, ale jej uśmiech zniknął. – Jednak taki mężczyzna jak ty powinien dobrze wiedzieć, dokąd mogą doprowadzić go pochlebstwa w przypadku takiej kobiety jak ja.

Mercurio siedział w  ciemności po jej wyjściu, marszcząc z troską czoło. – Aha – mruknął. – W głębokie gówno. *** Czaił się w  sypialni jeszcze przez kilka godzin, pielęgnując obolałą głowę i zranione ego. W końcu nuda kazała mu włożyć szarą szatę, którą dała mu Drusilla, i  zawiązać cienki rzemyk w  pasie. Nie zawracał sobie głowy uzbojeniem – wiedział, że jedyne drogi ucieczki z  Cichej Góry to dwutygodniowa wędrówka przez ashkaskie Pustkowia Szeptów, sadzawka z  krwią mówcy Adonaia albo skok przez poręcz Podniebnego Ołtarza w bezkształtną noc w dole. Ucieczka stąd bez czyjejś pomocy lub skrzydeł była niemożliwa. Wyszedł z  sypialni, wspierając się na lasce, którą dla niego zostawiono (miło z ich strony) i ruszył w mrok Cichej Góry. Jego lodowato-niebieskie oczy, które wydawały się stworzone do gniewnego spojrzenia, badały otaczającą go ciemność. Bezcielesny chór śpiewał cicho, będąc nigdzie i  zarazem wszędzie. Korytarze wycięto w czarnym kamieniu, a oświetlało je wpadające przez witrażowe okna fałszywe światło słoneczne. Groteskowe posągi z  kości i  skóry zdobiły te tunele. Zawiłe i przyprawiające o szaleństwo spiralne wzory pokrywały każdy cal ścian. Kiedy tylko Mercurio postawił stopę na kamiennej posadzce poza sypialnią Drusilli, wyczuł obecność postaci, która go obserwowała z  ciemności. Bez wątpienia była to jedna z  Rąk Drusilli, mająca go śledzić podczas jego pobytu w  Cichej Górze[5]. Udał, że jej nie widzi, i  ruszył swoją drogą, nasłuchując jej kroków za plecami. Trzeszczało mu w  starych kolanach, kiedy szedł w  dół schodami, a  potem krętymi

ścieżkami przez labirynt ciemności, aż wreszcie dotarł do Sali Epitafiów. Rozejrzał się po rozległej przestrzeni i nawet po upływie tak wielu lat nadal podziwiał rozmach, z jakim ją zaprojektowano. Ogromne kamienne filary ustawione w  kręgu, daleko w  górze strzeliste kamienne sklepienie wycięte w  skale Cichej Góry. Imiona niezliczonych ofiar Kościoła wypisane w  granicie pod jego stopami. Niepodpisane groby wiernych wzdłuż ścian. W sali dominował kolosalny posąg samej Niah. Spojrzenie jej czarnych oczu podążało za Mercurio, gdy podszedł, mrużąc powieki z  powodu fałszywego światła. Trzymała wagę i  śmiertelnie ostry miecz. Jej twarz była piękna, pogodna i  zimna. Klejnoty lśniły w  hebanowej szacie jak gwiazdy na niebie podczas arcymroku. Pani, która jest wszystkim i niczym. Dziewica, Matka i Matrona. Mercurio dotknął oczu, ust i  serca, patrząc na Boginię chmurnymi oczami. Kiedy stał w sali, schodami prowadzącymi z dołu weszła garstka młodych ludzi. Przechodząc, przyjrzeli się staremu biskupowi z  nieufnością, tylko przelotnie patrząc mu w  twarz. Gładka skóra, błyszczące oczy i  czyste ręce. Same nastolatki. Nowi akolici, sądząc po wyglądzie, dopiero zaczynali trening. Popatrzył za nimi tęsknie, gdy wychodzili. Przypomniał sobie własną naukę w  tych ścianach, oddanie dla Matki Nocy. Miał wrażenie, że to wydarzyło się bardzo dawno temu i że od tego czasu stał się bardzo zimny w  środku. Kiedyś był jak ogień. Oddychał nim. Krwawił. Pluł. A teraz jedynym węgielkiem, jaki mu się ostał, był ten, który żarzył się dla niej – dla tej smarkuli, nadętej arystokratycznej suki, która wlazła do jego sklepu wiele lat temu ze srebrną broszką w kształcie wrony w ręku. Nigdy nie miał czasu dla familii. Życie w  charakterze Ostrza Matki to życie ze śmiercią, ze świadomością, że każdy zwrot

może się okazać ostatnim. Uznał, że to nie w  porządku szukać sobie żony, kiedy najpewniej zostanie wdową, albo dorobić się dziecka, skoro miałoby się wychowywać jako sierota. Mercurio nigdy nie sądził, że chce mieć dzieci. Gdyby go zapytać, dlaczego wiele lat temu przygarnął tę kruczowłosą smarkulę, mruknąłby coś na temat jej talentu, charakteru, przebiegłości. Zaśmiałby się, gdyby mu powiedzieć, że potrzebował jej równie mocno jak ona jego. Poderżnąłby wam gardło i  pochował głęboko, gdybyście mu powiedzieli, że pewnego zwrotu pokocha ją jak córkę, której nigdy nie miał. Jednakże w  głębi ducha, zabijając was, wiedziałby, że to prawda. I teraz proszę, został robakiem na haczyku Drusilli. Blefował, ale dobrze wiedział, że Pani Ostrzy mówiła prawdę – Mia kochała go jak krewniaka. Nigdy nie pozwoliłaby, żeby tu umarł, jeśli miałaby jakąkolwiek szansę go ocalić. Z  powodu tych przeklętych demonów w  jej cieniu w  głowie Mii zawsze istniała jakaś szansa. Zerknął na granitowy kolos nad sobą. Na miecz i  wagę w  rękach. Na te bezlitosne czarne oczy i  wwiercające się w niego spojrzenie. – Gdzie się, kurwa, podziewasz? – szepnął. Wyszedł z  sali, a  Ręka Drusilli czaiła się, zachowując pełen szacunku dystans. Stary biskup podreptał labiryntem Góry, postukując dźwięcznie laską o  czarny kamień. Kolana go rozbolały, zanim dotarł do celu – nie pamiętał, że tu jest aż tyle schodów. Dwuskrzydłowe drzwi z  ciemnego drewna wznosiły się nad nim, ozdobione tym samym spiralnym wzorem co ściany. Każde skrzydło musiało ważyć z  tonę, ale kiedy starzec wyciągnął sękatą rękę, otwarł je bez wysiłku. Znalazł się na antresoli z  widokiem na las ozdobnych regałów ustawionych jak labirynt ogrodowy. Rozciągał się tak daleko, że jego krańce ginęły w ciemności i dali. Na każdej półce

leżały stosy książek wszelkiego kształtu i  rozmiaru. Zakurzone tomy, welinowe zwoje, chudziutkie notesy i wszystko pomiędzy. Wspaniałe Ateneum Bogini Śmierci zaludnione pamiętnikami królów i  zdobywców, teorematami heretyków, arcydziełami szaleńców. Martwe książki, zaginione książki i  książki, których nigdy nie było – jedne spłonęły na stosach pobożnych, drugie po prostu pożarł czas, a  jeszcze inne były zwyczajnie zbyt niebezpieczne, żeby je w ogóle napisać. Nieskończony raj dla każdego czytelnika, prawdziwe piekło dla każdego bibliotekarza. –  No proszę, proszę – powiedział ktoś zachrypłym, głuchym głosem. – Patrzcie, co struposze przywlekły. Mercurio obrócił się i  zobaczył starego Liizyjczyka w  niechlujnej kamizelce, który opierał się o  wózek ze stosem książek. Dwie kępki siwych włosów wyrastały mu po dwóch stronach czaszki, okulary ze szkłami grubymi na dwa palce zdobiły garbaty nos. Plecy też miał garbate. Wyglądał jak chodzący znak zapytania. Doskonała cygaretka żarzyła się w jego bezkrwistych ustach. – Witaj, kronikarzu – przywitał się Mercurio. –  Daleko się zapuściłeś z  Bożogrobia, biskupie – warknął Aelius. Kronikarz podszedł, stanął buńczucznie przed Mercurio i  spiorunował go wzrokiem. Kiedy tak stali twarzą w  twarz, wydawało się, że Aelius urósł, jego cień się wydłużył. Powietrze wypełniło się jakimś mrocznym iskrzeniem, a  Mercurio usłyszał kolosalne kształty poruszające się między regałami. Zbliżały się. Ciemne oczy Aeliusa płonęły, gdy przyglądał się Mercurio, a  jego głos z  każdym kolejnym słowem stawał się twardszy i zimniejszy. –  O  ile nadal mogę cię nazywać biskupem, rzecz jasna – warknął. – Myślałem, że będziesz się wstydził pokazać poza

sypialnią po tym, czego się dopuściłeś. Już nie mówiąc o  tym, żeby dowlec się tutaj. Co sprowadza twój zdradziecki zewłok do biblioteki Czarnej Matki? Mercurio wskazał wiecznie obecny zapas za uchem kronikarza. – Chęć na dymka? Kronikarz Aelius zastygł na chwilę w  bezruchu, a  jego oczy płonęły ciemnym ogniem. A  potem zarechotał cicho, rozłożył ręce i  poklepał Mercurio po chudym ramieniu. Przypalił cygaretkę od swojej i  podał gościowi. – Wszystko w porządku, pętaku? –  A  czy ja wyglądam, jakby wszystko było w  porządku, staruszku? – odpowiedział pytaniem Mercurio. – Wyglądasz gównianie, ale wypadało zapytać. Mercurio oparł się o ścianę i spojrzał na bibliotekę, wciągając do płuc słodki szary dym płuc. Cygaretka smakowała jak truskawki, a  cukrowa bibułka sprawiła, że język mu zatańczył w ustach. – Już takich nie robią. – Mercurio westchnął. –  To samo można powiedzieć o  wszystkim w  tym pomieszczeniu – odpowiedział Aelius. – Jak się miewasz, stary łajdusie? – Nie żyję[6]. Kronikarz stanął obok niego. – A ty? – Po staremu. Aelius zaśmiał się drwiąco i wypuścił szary obłoczek. –  Z  tego, co widzę, nadal masz puls. Na Otchłań, czym się martwisz, dzieciaku? Mercurio zaciągnął się cygaretką. – To długa historia, staruszku. – Domyślam się, że to historia o Mii?

– Jak na to wpadłeś? Aelius wzruszył chudymi jak kości ramionami, oczy mu zabłysły za niewiarygodnie grubymi soczewkami. – Zawsze robiła na mnie wrażenie dziewczyny z opowieścią. – Obawiam się, że możemy się zbliżać do ostatniej stronicy. – Za młody jesteś, żeby być takim pesymistą. – Kurwa, mam sześćdziesiąt dwa lata – warknął Mercurio. – Jak powiedziałem, zdecydowanie za młody. Mercurio złapał się na tym, że rechocze i  ciepła szarość wylewa mu się z  ust. Oparł się o  ścianę, czując, jak dym wrze w jego krwi. – Właściwie od jak dawna tu jesteś, Aeliusie? –  Och, będzie już trochę czasu. – Kronikarz westchnął. – Ale nigdy nie widziałem sensu w  liczeniu lat. I  nie będę miał specjalnego wyboru, kiedy przyjdzie czas odejść. –  Matka zatrzymuje tylko to, czego potrzebuje – mruknął Mercurio. – Aha. – Aelius skinął głową. – Tak właśnie robi. Mercurio odchylił głowę do tyłu i  spojrzał spod ciężkich powiek na wszystkie martwe książki. – Nienawidzisz jej za to? – Bluźnisz – zbeształ go stary duch. – Czyżby? A jeśli ma w nosie, co mówimy i robimy? – Dlaczego tak mówisz? – Sam popatrz, czym się stało to miejsce – warknął Mercurio, machając laską w  stronę mrok. – Kiedyś to był dom wilków. Każde morderstwo było ofiarą dla Naszej Pani od Błogosławionego Morderstwa. Żeby zaspokoić jej głód. Dodać jej sił. Przyśpieszyć jej powrót. A  teraz? – Splunął na kamienną podłogę. – Teraz to burdel. Duchowieństwo napełnia szkatuły, a  nie Paszczę. Ich ręce ociekają złotem, a  nie szkarłatem. – Pokręcił głową, wypuszczając dym. – Pewnie, wszyscy powtarzamy słowa, powtarzamy gesty. „To ciało twoją ucztą. Ta

krew twoim winem”. A  mimo to po modlitwie padamy na kolana przed takimi jak pieprzony Julius Scaeva. Jak można mówić, że Niah się przejmuje, jeśli pozwala, żeby taka trucizna jątrzyła się w jej własnych salach? –  Na zęby Paszczy. – Aelius uniósł bielutką jak śnieg brew. – Ktoś dzisiaj wstał lewą nogą. – Bujaj się! – warknął Mercurio. –  A  co byś chciał, żeby zrobiła? – zapytał kronikarz. – Wygnano ją z  nieba na całe milenia. Wolno jej rządzić tylko przez kilka zwrotów raz na dwa i pół roku. Jak myślisz, ile ma do powiedzenia w  kwestii tego wszystkiego? Jaki wpływ może mieć twoim zdaniem z więzienia, jakie stworzył dla niej mąż? – Skoro jest tak bezsilna, to jak możemy nazywać ją boginią? Aelius skrzywił się jeszcze bardziej. – Nigdy nie powiedziałem, że jest bezsilna. – Bo nigdy nie należałeś do tych, co mówią rzeczy oczywiste. Kronikarz spojrzał surowo na Mercurio. – Pamiętam, jak pierwszy raz się tu zjawiłeś, chłopcze. Byłeś zieloniutki niczym trawa. Mięciutki jak gówno niemowlęcia. Ale wierzyłeś. W nią. W to. Jaśniej niż światło, ciemniej niż mrok. Mercurio się skrzywił. –  Stare ashkaskie przysłowia są mi równie potrzebne jak druga para klejnotów. –  Możesz jej potrzebować bardziej, niż myślisz, póki grasuje tu młoda Drusilla. – Aelius uśmiechnął się znacząco. – Rzecz w tym, że miałeś wiarę. Gdzie ona się podziała? Mercurio przycisnął cygaretkę do ust, zastanawiając się długo i mocno. –  Nadal wierzę – odpowiedział. – W  Boga Światła i  Boginię Nocy, i  w  ich Cztery pieprzone Córki. W  końcu to miejsce istnieje. Ty istniejesz. Matka Ciemności ewidentnie nadal ma jakąś władzę. – Mercurio wzruszył ramionami. – Ale tym światem rządzą ludzie, nie bóstwa. Mimo całej tej przelanej

krwi, zadanych śmierci, żywotów odebranych w  jej imieniu, ona nadal jest kurewsko daleko. – Jest bliżej, niż myślisz – odparł Aelius. –  Przysięgam na wszystko co święte, że jeśli powiesz mi, że mieszka w  świątyni mojego serca, to się przekonamy, czy można powrócić z martwych dwa razy. –  Nie można. – Kronikarz wzruszył ramionami. – Nawet Matka nie ma takiej mocy. Umrzesz raz, to możesz powrócić z jej błogosławieństwem. Ale jeśli przejdziesz do Otchłani po raz drugi? To przepadłeś na zawsze. –  To była groźba i  jako taka miała pozostać kwestią retoryczną. Aelius wyszczerzył zęby w  uśmiechu, zgasił cygaretkę o ścianę i upuścił niedopałek do kieszeni kamizelki. – Chodź ze mną. Oparł się o  wózek ze zwrotami i  zaczął zjeżdżać nim po rampie z  antresoli w  dół do Ateneum. Mercurio popatrzył, jak staruszek odchodzi, powłócząc nogami. Zaciągnął się cygaretką. – Chodźże, pętaku! – warknął Aelius. Biskup Bożogrobia westchnął, odepchnął się od ściany i  ruszył za kronikarzem rampą w  głąb właściwej biblioteki. Ramię w  ramię wędrowali labiryntem regałów. Ze wszystkich stron otaczały ich mahoń, pergamin i welin. Od czasu do czasu Aelius zatrzymywał się i  niemal z  nabożeństwem odkładał zwrócony tom z  powrotem na jego miejsce. Regały były za wysokie, żeby widzieć coś ponad nimi, a  wszystkie przejścia między nimi wyglądały tak samo. Mercurio wkrótce całkiem stracił orientację i  po części zastanawiał się, jak, na Matkę, Aelius orientuje się w tym labiryncie. –  Na Otchłań, dokąd idziemy? – burknął, rozcierając obolałe kolana. –  Do nowego działu – wyjaśnił Aelius. – Cały czas się tu pojawiają. To znaczy wtedy, kiedy chcą być znalezione. Na ten

natrafiłem prawie dwa lata temu. Tuż przed pojawieniem się tu twojej dziewczyny. Mercurio słyszał w  ciemności mole książkowe przesuwające swoje ogromne cielska między regałami. Ich twarda skóra zgrzytała o  kamień, ich basowe warczenie wibrowało w posadzce. Powietrze było suche i chłodne, rozległo się w nim słabe echo pięknej chóralnej pieśni. Niewątpliwie można było tu odnaleźć spokój. Mercurio zastanawiał się jednak, czy znosiłby wieczność tutaj z takim samym spokojem jak Aelius. Skręcili przy długim regale, który wyginał się łagodnym łukiem. Kiedy szli między rzędami zakurzonych tomów oprawionych w  starą skórę i  wypolerowane drewno, Mercurio zdał sobie sprawę, że zakręt staje się coraz ciaśniejszy, że regał zwija się w  coraz ciaśniejszą spiralę. Gdzieś w  pobliżu jej środka, w całkowitej ciemności, Aelius się zatrzymał. Sięgnął do górnej półki, zdjął gruby tom i  włożył go w  ręce Mercurio. – Matka zatrzymuje tylko to, czego potrzebuje – powiedział. – I robi, co może. Nawet jeśli nie może zbyt wiele. Mercurio uniósł brew, cygaretka nadal tliła się w jego ustach, gdy przyglądał się książce. Była oprawiona w  skórę czarną jak niebo podczas arcymroku. Krawędzie stron były poplamione krwistą czerwienią, na okładce znajdował się wizerunek wrony w locie oddany błyszczącą czernią. Otworzył książkę i spojrzał na tytułową stronę. – „Nibynoc” – mruknął. – Głupi tytuł dla książki. – Ale ciekawa lektura – powiedział Aelius. Mercurio otworzył książkę na prologu, przebiegając spojrzeniem zaropiałych oczu po tekście. Caveat Emptor Ludzie często wypróżniają się w chwili śmierci.

Mięśnie wiotczeją, ich dusze odlatują z  trzepotem, a  wszystko inne po prostu... wyślizguje się z  ich trzewi. Chociaż publika uwielbia śmierć, to dramaturdzy rzadko... Mercurio przeskoczył kilka stron, krzywiąc się lekko. –  I  są tu przypisy? Jakim trzeba być dupkiem, żeby napisać powieść z przypisami? –  To nie powieść – odpowiedział z  urazą Aelius. – To biografia. – Czyja? Kronikarz tylko skinął głową na książkę. Mercurio przerzucił kilka stron i przejrzał początek trzeciego rozdziału. ...upuściła go prosto pod nogi służącej, ta zaś przewróciła się z  krzykiem. Dona Corvere odwróciła się do córki władcza i rozgniewana. –  Mio Corvere, pilnuj, żeby to wstrętne stworzenie nie plątało się nikomu pod nogami, bo inaczej je tu zostawimy! I w ten prosty sposób poznaliśmy jej imię. „Mia”. Mercurio zrzedła mina. Cygaretka zwisła z  ust, w  których nagle mu zaschło. Krew ścięła się lodem w  żyłach, kiedy wreszcie zrozumiał, co trzyma w rękach. Zerknął na otaczające go półki. Martwe książki, zaginione książki i  książki, których nigdy nie było – jedne spłonęły na stosach pobożnych, drugie po prostu pożarł czas, a jeszcze inne... Były zwyczajnie zbyt niebezpieczne, żeby je w ogóle napisać, pomyślał. Aelius odszedł krętą alejką z  rękami w  kieszeniach, pomrukując coś pod nosem. Ciągnęła się za nim cienka szara smużka dymu. A  Mercurio stał, jakby zapuścił korzenie. Jak

zahipnotyzowany. Zaczął kartkować książkę coraz szybciej, przebiegając wzrokiem po zamaszystym piśmie, wychwytując w pośpiechu tylko fragmenty. – Książki, które kochamy, odwzajemniają nasze uczucie. – Przekażę pozdrowienia twojemu bratu. – Kim lub czym był Księżyc? – zapytała. Doszedł do końca, a potem zaczął obracać książkę w rękach. Zastanawiał się, dlaczego nie ma więcej kartek, rozglądał się po bibliotece martwych oniemiały, zdumiony i przestraszony. –  Znalazłem następną – powiedział Aelius, wracając z dalszego zakątka. – Jakieś trzy miesiące temu. Jednego zwrotu jeszcze jej nie było, a następnego, proszę, pojawiła się. Wręczył Mercurio drugi ciężki tom. Był podobny do tego, który już trzymał, ale strony miały krawędzie chabrowe jak niebo, a  nie krwistoczerwone. Zamiast wrony na okładce widniał wizerunek wilka. Oparł pierwszy tom w załomie łokcia i otworzył drugi; zerknął na tytuł. – „Bożogrobie” – mruknął. – Bezpośrednia kontynuacja pierwszego tomu. – Aelius skinął głową. – Myślę, że ta bardziej ci się spodoba. Mniej pieprzenia o początkach. Chór śpiewał w  widmowym mroku wokół nich, pieśń niosła się echem po Ateneum. Ręce Mercurio trzęsły się, cygaretka wypadła mu z  ust, gdy niezręcznie sięgnął po pierwszy tom, żeby znowu spojrzeć na tytułową stronę. I tam to ujrzał. NIBYNOC

pierwsza księga Kroniki Nibynocy pióra Mercurio z Liis Zamknął księgę i spojrzał pytająco na kronikarza Niah. – Niech to szlag – szepnął.

4 Jak zapewne możecie pamiętać, zacni przyjaciele, nawet bezwzględni mordercy z  Czerwonego Kościoła kierują się swoistym kodeksem honorowym znanym jako Czerwona Obietnica. Oto jej pięć zasad: • Nieuchronność – nigdy w historii Kościoła nie podjęto się złożenia ofiary, której by potem nie dopełniono. • Nietykalność – aktualny klient Kościoła nie może zostać celem Kościoła. • Dyskrecja – w  Kościele nie rozmawia się na temat tożsamości zleceniodawców. • Wierność – Ostrze może służyć tylko jednemu zleceniodawcy w danym czasie. • Hierarchia – wszelkie ofiary muszą zostać zaaprobowane przez Pana/Panią Ostrzy albo Matkę Wielebną/Ojca Wielebnego. Należy zaznaczyć, że od chwili sformułowania Czerwonej Obietnicy nigdy nie została ona złamana przez Ostrze Kościoła. Wyznawcy Naszej Pani od Błogosławionego Morderstwa uważają to za Bardzo Ważną Rzecz i  potrafią zadać sobie bardzo wiele trudu, żeby nie dopuścić do jej naruszenia. Jedna ze słynnych historii opowiada o poświęceniu Ostrza znanego pod imieniem Forde, które zatrudniono do zabicia Agvalda III, króla Vaanu. Agvald o wiele bardziej uwielbiał brak umiaru niż władanie królestwem i  w  końcu jego arystokraci urządzili zrzutkę, która trwała tak długo, aż zebrali dość pieniędzy, żeby zająć się problemem króla profesjonalnie. I tak pewnej nibynocy, podczas trzydziestych urodzin króla, Forde przeniknęła do królewskiej sypialni i poczekała w ciemności na swoją zwierzynę. Agvald postanowił, że trzydzieste urodziny będzie obchodził z  rozmachem. Po długiej popijawie z  całym dworem król udał się do buduaru z sześcioma konkubinami i całym prosiakiem. Podczas rozpustnych zabaw, jakie potem miały miejsce, Agvald próbował skonsumować żeberka, będąc jednocześnie obsługiwanym przez trzy z  jego ulubionych faworyt jednocześnie. Niestety wyczyn ten wymagał lepszej koordynacji, niż się

spodziewano, i w przeciwieństwie do swoich konkubin dobry król zaciągnął się, kiedy powinien był przełknąć. Padł na podłogę, łapiąc się za szyję i  siniejąc. Na oczach zdumionych królewskich faworyt Forde wynurzyła się z cienia i zaczęła uderzać w plecy króla, aż winne wszystkiemu żeberko zostało wykaszlane na drugi koniec sypialni. Forde podała wdzięcznemu królowi kubek wody, ukoiła jego zszargane nerwy. Kiedy już suweren odzyskał spokój, zabójczyni ugodziła go sześć razy w serce i poderżnęła mu gardło od ucha do ucha. – Dlaczego?! – wykrzyknęła jedna ze wstrząśniętych do żywego konkubin. – Po co ratować mu życie, żeby potem go zabić? Ostrze zerknęła na świńskie żeberko i wzruszyła ramionami. – To ja miałam go zabić. 5 Pewnie pamiętacie, że służebnicy Naszej Pani od Błogosławionego Morderstwa dzielą się na dwie kategorie: Ostrza, które pełnią rolę płatnych zabójców w  Republice, i  Ręce, które zajmują się praktycznie wszystkim innym. Chociaż wielu może wstąpić do zakonu Matki Ciemności z  marzeniem, żeby mordować w  jej imieniu, to niewielu zdoła wykazać się specyficzną mieszanką umiejętności, bezwzględności i  szaleństwa konieczną, by zostać zawodowym zabójcą. Większość ludzi, którzy wstępują do Kościoła, kończy, pomagając w kwestiach logistycznych i administracyjnych, w czym nie ma ani odrobiny romantyzmu i  co ani trochę nie pasuje do porywających, fantastycznych opowieści. Jednakże średnia długość życia Ostrza wynosi około dwudziestu pięciu lat, podczas gdy większość Rąk dożywa co najmniej emerytury. Wolelibyście, żeby pisano o  was książki, czy też wolelibyście pożyć dość długo, żeby poczytać książki o innych, zacni przyjaciele? Rzadko kiedy można mieć jedno i drugie. 6 Zgodnie z  itreyańskimi wierzeniami ludowymi martwi trafiali kiedyś pod opiekę Niah, która na zawsze zatrzymywała ich w  swoich kochających objęciach. Odkąd jednak wypadła z  łask, uznano, że to córka Niah, Keph, zajmie się prawymi zmarłymi. Tsana, bogini ognia, stworzyła potężne palenisko w  królestwie Keph, żeby ogrzewało martwych. I  tam przebywają w świetle i szczęściu aż do końca świata. Jednakże duszom nikczemników podobno odmówiono miejsca przy ogniu. Nazywa się ich Zziębłymi i są popularnymi postaciami w itreyańskim folklorze; obwinia się ich za wszystko, co źle się układa w codziennym życiu.

Owca zginęła? To pewnie wina Zziębłego. Nie możesz znaleźć kluczy? Przeklęty Zziębły. Ktoś zjadł ostatni kawałek ciasta? To nie ja, kochanie, to Zziębły! Dlaczego ludzie z uporem obwiniają nadprzyrodzone siły, zamiast wziąć na siebie winę za to, co sami spieprzyli, to największa zagadka świata. Ale z drugiej strony wychodzą z tego dobre opowieści z dreszczykiem.

 

Rozdział 4     Podarunek

Arkemiczne kule migotały na łukowym sklepieniu, muzyka wzbierała w  piersi Mii, zewsząd otaczało ją skrzące się złoto i  grobowa kość. Stała między ojcem i  matką, ściskała ich ręce i  patrzyła na parkiet, wytrzeszczając oczy ze zdumienia. Eleganckie dony w  olśniewających sukniach w  czerwonym, perłowym i  czarnym kolorze kołysały się i  wirowały w  ramionach gładkich donów w  długich surdutach. Przepyszne jedzenie ułożono na srebrnych tacach, a kieliszki ze śpiewającego kryształu napełniono musującymi likierami. – Dobrze więc, moja gołąbeczko, co o tym myślisz? – zagadnął ją ojciec. – Jakie to piękne! – Mia westchnęła. Dziewczynka wyczuwała na nich spojrzenia ludzi, kiedy stali na szczycie kręconych schodów. Odźwierny oznajmił ich wejście do wielkiego palazzo i  wszyscy odwrócili się, żeby spojrzeć. Szykowny justicus Legionu Luminatii, Darius Corvere. Jego piękna i  onieśmielająca żona, Alinne. Rodzice Mii ruszyli przez tłum ze Szpiku uśmiechając się miło, kiwając uprzejmie głowami, z twarzami ukrytymi za wspaniałymi karnawałowymi maskami. Pałacowa sala balowa pękała w  szwach, zaproszono tam

wszystkich najznaczniejszych ludzi z Bożogrobia. Wybór nowego konsula zawsze ściągał najpiękniejsze tłumy. – Zatańczysz, moja droga? – zapytał ojciec. Alinne Corvere skrzywiła się, przyciskając jedną rękę do nabrzmiałego brzucha. Mia wiedziała, że dziecko wkrótce się urodzi. Miała nadzieję, że to będzie chłopiec. – Nie, chyba że gdzieś pod kostiumem ukryłeś taczki. –  Niestety nie – odpowiedział Darius, sięgając pod kostium. – Mam tylko to. Ojciec Mii wręczył jej matce czerwoną jak krew różę, kłaniając się nisko na użytek otaczających ich gapiów. Alinne uśmiechnęła się i wzięła kwiat, zaciągnęła się głęboko zapachem, przyglądając się mężowi. Potem jednak znowu przesunęła ręką po brzuchu, odmawiając znaczącym spojrzeniem ciemnych oczu. Ojciec Mii odwrócił się i przyklęknął przed córką. – A co ty powiesz, gołąbeczko? Zatańczysz? Prawdę mówiąc, Mia czuła się dziwnie przez cały tydzień. Od początku arcymroku żołądek zaciskał jej się nerwowo, niczego nie odbierała tak, jak powinna. Jednakże kiedy ojciec wyciągnął do niej rękę, nie mogła się nie uśmiechnąć pochwycona ciepłem jego spojrzenia. – Tak, ojcze. –  Powinniśmy pogratulować naszemu nowemu konsulowi – ostrzegła go matka. – Za chwilę. – Ojciec skinął głową, podsuwając ramię Mii. – Mi dona? Weszli we dwoje na parkiet, a  inni tancerze ze Szpiku rozstąpili się, żeby ich przepuścić. Mia miała dziewięć lat, nie była jeszcze dość wysoka i duża, żeby umieć tańczyć, jak należy. Mimo to Darius Corvere umieścił jej drobne stópki na swoich i  poprowadził delikatnie do wzbierającej i  porywającej muzyki. Mia widziała, że pary wokół nich uśmiechają się, jak zawsze oczarowane przystojnym justicusem i  jego nad wiek rozwiniętą

córką. Rozglądała się zachwycona, zauroczona przez melodię, suknie i błyszczące w górze światła. Trzy słońca zniknęły za horyzontem ponad tydzień temu i  zbliżał się koniec kolejnego krótkiego okresu rządów Matki Nocy na niebie. Mia słyszała huk fajerwerków w mieście poniżej, które miały odstraszyć Noc i  przepędzić ją z  powrotem do Otchłani. W  całym Bożogrobiu ludzie tłoczyli się przy paleniskach, czekając, aż Aa ponownie otworzy oczy. Jednak tu, w objęciach ojca, Mia odkryła, że wcale się nie boi. Przeciwnie – czuła się bezpiecznie. Czuła się silna. Kochana. Wiedziała, że jej ojciec to przystojny mężczyzna, i  była dość duża, żeby zauważyć tęskne spojrzenia dam ze Szpiku, które spoglądały za nim, gdy krążył po parkiecie. Jednakże chociaż najpiękniejsze dony Bożogrobia (i  niemało donów) oglądały się za nim z rozmarzeniem, to ojciec patrzył tylko na Mię. – Kocham cię, Mia. – Ja ciebie też kocham. –  Obiecaj mi, że będziesz pamiętać. Bez względu na to, co się wydarzy. Uśmiechnęła się do niego zaskoczona. – Obiecuję, ojcze. Tańczyli dalej, wirując po wypolerowanym parkiecie do dźwięków magijnej pieśni. Mia spojrzała na sklepienie nad sobą, blade i błyszczące. Ekstrawagancki pałac konsula znajdował się u  podstawy pierwszego Żebra, tuż obok siedziby senatu i  Kręgosłupa w  Bożogrobiu. Parkiet taneczny był wirującą mozaiką z trzema słońcami krążącymi wokół siebie, tak jak robili to tancerze. Budowlę wycięto w  grobowej kości samego Żebra, takiej samej jak miecz u  pasa ojca i  zbroja, jaką wkładał na wojnę. Serce Republiki Itreyańskiej wyrzeźbiono z kości jakiegoś dawno poległego tytana.

Mia zerknęła przez tłum i  zobaczyła matkę rozmawiającą z  mężczyzną na podwyższeniu na końcu sali. Wyglądał olśniewająco w  fioletowych szatach, ze złotym laurem na czole i  złotymi pierścieniami na palcach. Włosy miał gęste i  ciemne, oczy jeszcze ciemniejsze i  był – chociaż Mia nigdy by tego nie przyznała – może odrobinę przystojniejszy od jej ojca. Mia zobaczyła, jak matka kłania się przed przystojnym mężczyzną. Elegancka kobieta, która siedziała na podwyższeniu, sprawiała wrażenie niezadowolonej ze sposobu, w  jaki jej towarzysz pocałował wtedy Alinne Corvere. – Kto to jest, ojcze? – zapytała Mia. – To nasz nowy konsul – odpowiedział, patrząc w tym samym kierunku co ona. – Julius Scaeva. – To przyjaciel matki? – W pewnym sensie. Mia patrzyła, jak przystojny mężczyzna kładzie rękę na obrzmiałym brzuchu Alinne Corvere. To był przelotny gest, dotyk lekki jak piórko. Wymienili się spojrzeniami, błyskawicznymi jak żywe srebro. – Nie lubię go – oznajmiła dziewczynka. – Nie obawiaj się, gołąbeczko – odpowiedział justicus. – Twoja matka lubi go za nas oboje. Zawsze tak było. Mia zamrugała zdziwiona, patrząc na ojca czarnymi, zmrużonymi oczami. Teraz zamiast fularu miał na szyi kawał sznura zawiązany w idealną pętlę wisielczą. – Co masz na myśli? – spytała. – Och, obudź się, Mia – westchnął. – Ojcze, ja... – Obudź się. *** – Obudź się.

Mia poczuła mocny kopniak w  brzuch. Głos dziecka dobiegający z pewnej odległości. – Obudź się, na Otchłań! Kolejny kopniak, tym razem w świeżą ranę na ramieniu. Mii prawie wyrwał się okrzyk bólu. Otworzyła oczy i  zobaczyła sylwetkę pochylającą się nad nią w  mroku. Bez zastanowienia wyprostowała błyskawicznie zdrową rękę i  złapała napastnika za gardło. Postać pisnęła i  zaczęła się miotać, wbijając drobne palce w  jej przedramię. Dopiero wtedy mimo bólu i rozwiewającej się mgiełki po truciźnie rozpoznała... – ...Jonnen? Wypuściła szyję chłopca, jakby miał skórę z  parzącego metalu. Do głębi przerażona wyciągnęła rękę, żeby wygładzić jego brudna fioletową togę. – Jonnen, przep... –  Nazywam się Lucius! – warknął chłopak, odtrącając jej rękę. Mia odzyskała oddech i próbowała uspokoić bijące szaleńczo serce. Była sobą przerażona – przez swoje odruchy o mały włos nie skrzywdziła dzieciaka. W  jej umyśle krążyły obrazy z  lśniącej sali balowej, arcymrocznego nieba i  ręki Scaevy na brzuchu jej matki. Areny pełnej krzyczących ludzi, gdy zatopiła sztylet z  grobowej kości w  piersi Scaevy. Twarzy Jonnena, bladej i przerażonej, kiedy położyła przed nim jego ojca. –  Przepraszam – powtórzyła. – Nie zrobiłam ci krzywdy, prawda? Chłopiec tylko się skrzywił. Jego oczy były równie ciemne i bezdenne jak oczy Mii. Rozejrzała się, zastanawiając się, gdzie mogą się znajdować. Otaczała ich rozległa czarna przestrzeń, oświetlona tylko przez jedną latarenkę stojącą obok niej na ziemi. Upiorne światło sięgało raptem kilka stóp od lampy, a dalej panowała ciemność zbyt gęsta, żeby ją przeniknąć.

Podłoga pod nią była nierówna i  Mia zdała sobie sprawę, że jest zrobiona z  wyrzeźbionych ludzkich twarzy i  rąk – kamienny relief wykonany w  białym jak śnieg podłożu skalnym. Wszystkie twarze były kobiece, a  właściwie było to oblicze jednej i  tej samej kobiety – o  pięknych rysach, długich i  lekko falujących puklach. Wszystkie jej twarze wyrażały cierpienie, zgrozę, jej kamienne usta były otwarte w  niemym krzyku. Miriady dłoni unosiły się wnętrzem do ukrytego sklepienia, jakby miało zaraz się zawalić. Mia zamrugała, próbując przypomnieć sobie, jak się tu dostała. Przypominała sobie walkę z Solisem i Cytem. Widmową postać, która uratowała ją na nekropoli w  Galante, ponownie ocaliła jej skórę pośród domów zmarłych w Bożogrobiu. Nadal czuła truciznę Solisa w  żyłach, chociaż zauważyła, że ranę na ramieniu opatrzono jej kawałkiem ciemnego materiału. Nadal była ospała z  powodu trucizny i  marzła w  przenikliwym chłodzie. Bolały ją rany i  czuła, jak zaschła krew ściąga jej skórę. Gdzieś w  oddali wyczuwała bezimienny, bezkształtny gniew. A  kiedy rozejrzała się po morzu zastygłych, przerażonych twarzy, zdała sobie nagle sprawę – i  było to jak usłyszenie dźwięku przez człowieka, który dawno temu ogłuchł, że... Boi się. Rozejrzała się po otaczającej ją ciemności. Szukała pasażerów pośród kamiennych rąk i otwartych ust i zdała sobie sprawę, że nigdzie ich nie wyczuwa. Mrowiła ją skóra, żołądek jej się burzył. Sycząc z bólu, zmusiła się do wstania. – Panie Życzliwy?! – zawołała. – Eklipso?! Nikt nie odpowiedział. Słyszała tylko dudnienie krwi w  żyłach, przerażającą pustkę ich nieobecności. Eklipsa towarzyszyła jej od śmierci lorda Cassiusa, a  Pan Życzliwy, odkąd powieszono jej ojca. Od wieków nie zostawiali jej samej

z wyjątkiem chwil, kiedy o to prosiła. Teraz jednak, gdy odkryła, że jest sama... – Gdzie jesteśmy? – szepnęła, przyglądając się morzu twarzy i rąk. – Nie wiem – odpowiedział cichym, drżącym głosem Jonnen. Serce jej złagodniało. Wyciągnęła rękę w ciemności. – W porządku, Jonnen, jestem tu z... –  Nazywam się Lucius! – krzyknął, tupiąc drobną nóżką. – Lucius Atticus Scaeva! Jestem pierworodnym konsula Juliusa Maximillianusa Scaevy i honor każe mi cię zabić! – Wskazał ją oskarżycielsko palcem, z  policzkami różowymi z  gniewu. – Zamordowałaś mojego ojca! Mia zabrała rękę, przyglądając się twarzy chłopca. Wyszczerzonym zębom i drżącym ustom. Ciemnym, chmurnym oczom, które tak bardzo przypominały jej własne. Przypominały też jego oczy. –  Śpiewałam ci kiedyś. Kiedy byłeś mały i  przychodziła burza. Nienawidziłeś gromów. – Uśmiechnęła się na to wspomnienie. – Byłeś krzykaczem o  różowych policzkach i  płucach, które obudziłyby umarłych. Piastunki nie potrafiły cię uspokoić. Tylko ja potrafiłam cię ukoić. Pamiętasz? Odchrząknęła i  nieco chrapliwie popłynęła zardzewiała melodia: – „Gdy nastaje mrok ponury i straszne ciemności, kiedy wiatr zimny hula po niebie...”. –  Śpiewasz tak, jakby wrzeszczała harpia, domagając się kolacji – warknął chłopak. Mia zagryzła usta, próbując zapanować nad swoim niesławnym temperamentem. Przez prawie osiem lat planowała śmierć mężczyzn, którzy zabili jej bliskich. Sześć lat trenowała pod okiem najniebezpieczniejszych zabójców w  Republice, potem rok służyła Czerwonemu Kościołowi, a  przez następny walczyła o  własne życie na piaskach aren

Itrei, nurzając się po pachy we krwi. Ani razu w tym czasie nie miała okazji nauczyć się, jak radzić sobie z  rozpuszczonym bachorem ze Szpiku, który opłakuje śmierć swojego ojca łajdaka. Mimo to spróbowała wyobrazić sobie, co ten chłopak musi sobie myśleć. Jak musi się czuć, patrząc na dziewczynę, która zamordowała mu tatę. Prawdę mówiąc, nie tak trudno było postawić się na jego miejscu. Pamiętała, jak sama przeżywała coś podobnego wiele lat temu. Patrzyła na mężczyzn, którzy powiesili jej tatę na forum. Pamiętała, jak przysięgi zemsty rozbrzmiewały w  jej głowie, jak nienawiść płynęła jej żyłami rozpaloną do białości żrącą strugą. Czy Jonnen to samo czuł do niej? Czy jestem jego Scaevą? – Jonnen, przykro mi – powiedziała. – Wiem, że jest ci trudno. Wiem, że jesteś przerażony i rozgniewany, że pewne rzeczy... – Nie odzywaj się do mnie, niewolnico – warknął. Podniosła rękę do arkemicznego piętna na policzku. Bliźniacze kręgi, które wskazywały, że jest własnością Kolegium Remusa. Czuła też bliznę po drugiej stronie twarzy. Rozcięcie od czoła, zakręcające okrutnie na lewy policzek – pamiątka po jej mozole na piaskach. Pomyślała przelotnie o  Sidoniusie. O  Pieśniarce Miecza i  pozostałych Sokołach. Zastanawiała się, czy dotarli do bezpiecznego miejsca. –  Nie jestem niewolnicą – odpowiedziała, a  w  jej głosie pojawiła się stalowa nuta. – Jestem twoją siostrą. – Nie mam siostry – warknął Jonnen. – W takim razie siostrą przyrodnią. Mamy tę samą matkę. – Kłamiesz! – wrzasnął, znowu tupiąc. – Kłamiesz! –  Nie kłamię – upierała się Mia, ściskając grzbiet nosa, żeby powstrzymać ból. – Jonnen, posłuchaj mnie, proszę... Byłeś wtedy za mały, żeby pamiętać, ale zabrano cię naszej matce, kiedy byłeś malutki. Nazywała się Alinne. Alinne Corvere.

– Corvere? – prychnął, mrużąc ciemne oczy. – Żona Rojalisty? Mia zamrugała zaskoczona. – Słyszałeś o rebelii? –  Nie jestem gówniarzem z  rynsztoka, niewolnico – odpowiedział Jonnen, poprawiając brudne szaty. – Mam niezawodną pamięć, umysł chłonny jak gąbka, jak przysięgają wszyscy moi nauczyciele. Słyszałem o  Rojaliście. Mój ojciec posłał tego zdrajcę na szubienicę, a jego ladacznicę do Kamienia Filozoficznego. – Licz się ze słowami – ostrzegła go Mia, unosząc palec i dając się ponieść gniewowi. – Mówisz o swojej matce. – Jestem synem konsula! – pieklił się chłopak. –  Jasne. – Mia skinęła głową. – Ale Liviana Scaeva nie jest twoją matką. –  Jak śmiesz?! – Jonnen zacisnął drobne ręce w  pięści. – Ty może i jesteś córką jakiejś puszczalskiej żony zdrajcy, ale ja nie jestem bę... Spoliczkowała go tak, że potknął się i  poleciał do tyłu jak cegła. Mii wściekłość buzowała w żyłach, wzbierała i kłębiła się, grożąc, że zaraz całkiem ją zaleje. Jonnen zamrugał, w  oczach miał łzy. Jedną rękę podniósł do płonącego policzka. Był paniczykiem ze Szpiku, dziedzicem rozległych posiadłości, dzieckiem z  arystokratycznego rodu. Mia wyobrażała sobie, że nikt do tej pory nie śmiał go tknąć. A  już na pewno nikt z piętnem niewolnika, a jednak... –  Czy jesteś moim bratem, czy nie – ostrzegła go – nie będziesz wyrażał się o niej w taki sposób. Mimo gniewu ogarnęło ją przerażenie z  powodu własnego zachowania. Była wyczerpana, przerażona i  obolała do szpiku kości. Przez wiele lat uważała, że Jonnen nie żyje, bo w  przeciwnym wypadku nigdy nie zostawiłaby go w  rękach Scaevy. Powinna go tulić z radości, a nie przewracać na ten jego nadęty mały tyłek.

Zwłaszcza za mówienie prawdy, dodała w myślach. Dowiedziała się od Sidoniusa, że małżeństwo jej rodziców wynikało z  korzyści, nie namiętności. Darius Corvere kochał generała Antoniusa, mężczyznę, który pragnął zostać królem Itrei. Rojalistę łączyło z  żoną polityczne przymierze, a  nie wielka miłość. To nie było nic dziwnego – tak wyglądało życie w wielu szlachetnych rodach w Republice. Dlaczego spośród wszystkich mężczyzn, których Alinne Corvere mogła sobie wziąć na kochanków i urodzić im dziecko, spośród wszystkich mężczyzn na świecie wybrała akurat pieprzonego Juliusa Scaevę? Jak mogła? Jonnen otarł oczy. Miał ślad ręki Mii na policzku. Widziała, że chce mu się płakać, ale powstrzymał łzy, zacisnął zęby i zamienił cierpienie w nienawiść. Na zęby Paszczy, to naprawdę jest mój brat, pomyślała. –  Przepraszam – odezwała się łagodniej. – Wyjawiam ci brutalną prawdę. Twój ojciec był złym człowiekiem. Tyranem, który chciał sobie wyciąć tron z kości Republiki. – Jak Rojalista? – prychnął Jonnen. Mia z trudem przełknęła ślinę, odbierając słowa dzieciaka jak cios w  żołądek. Chociaż starała się nad tym zapanować, czuła, że znowu ogarnia ją gniew. Jakby wściekłość Jonnena w  jakiś sposób rozpalała jej własną. – Jesteś dzieckiem, jesteś za mały, żeby zrozumieć. –  Kłamiesz! – Chłopak wstał, podnosząc głos i  podsycając w  sobie gniew. – Mój ojciec pokonał twojego i  po prostu wściekasz się z tego powodu! – Oczywiście, że się wściekam! –  Oszukałaś go! – krzyczał chłopak. – Na scenie dla zwycięzcy! Ukryłaś nóż w zbroi, w przeciwnym wypadku nigdy byś go nie tknęła! – Zrobiłam to, co należało zrobić – warknęła. – Julius Scaeva zasłużył na śmierć!

– Nie walczysz uczciwie! – Uczciwie?! On zabił naszą matkę! – Nie masz honoru ani... Chłopak umilkł, gniewny grymas na jego twarzy zwiotczał, gdy zagapił się na coś ze zdumieniem. Mia spojrzała w to samo miejsce na podłodze co on, na wyjące twarze i  otwarte dłonie oświetlone widmowym blaskiem samotnej latarenki. Na rzeźbionym kamieniu widziała ich cienie, ciemne, nieprzeniknione w widmowym świetle. Poruszały się. Cień Jonnena odpełzał jak żmija szykująca się do uderzenia. Jej własny cień sięgał ku niemu, jej włosy unosiły się jak na delikatnym wietrze. W  okamgnieniu cień Jonnena zaatakował jej cień, zaciskając ręce na gardle przeciwnika. Cień Mii wezbrał i  zafalował, kiedy mniejszy cień zacisnął ręce na jego szyi. Rzuciły się na siebie, atakowały, nagła przemoc odmalowała się falującą czernią, chociaż Mia i  Jonnen stali nieruchomo i bez broni. Mia widziała furię w  oczach brata odzwierciedlającą się w walce ciemności między nimi. Jakby ich cienie odgrywały to, co czuli w głębi duszy – jego nienawiść i jej odrzuconą czułość. Wtedy zrozumiała z taką samą pewnością, z jaką znała własne imię, że chłopak zabiłby ją na miejscu, gdyby tylko mógł. Poderżnąłby jej gardło i  zostawił ją szczurom na pożarcie. Patrzyła na wstążki ciemności, przypominając sobie, że jej cień zareagował podobnie na obecność Furiana. Gdy patrzyła na brata, czuła te same mdłości i  tęsknotę, jaką czuła przy innym pomroczu. Jakby zasnęła przy kimś i  obudziła się sama. Ogarnęło ją uczucie, że czegoś jej... brakuje. Zmusiła swój cień do bezruchu i  narzuciła spokój głosowi, gdy powiedziała: – Jestem twoją siostrą, Jonnen. Jesteśmy tacy sami, ty i ja. Chłopak nie odpowiedział. Jedynie wbijał w nią nienawistne spojrzenie. Mimo to wrogość między ich cieniami osłabła,

znowu przybrały normalne kształty i tylko delikatne falowanie zdradzało ich niezwykłość. Ciemność wokół nich była śmiertelnie cicha. Szeroko otwarte oczy tysiąca kamiennych twarzy patrzyły na nich. – Od jak dawna przemawia do ciebie? – zapytała cicho Mia. – Ciemność? Jonnen się nie odezwał. Zacisnął drobne dłonie w pięści. –  Nie byłam wiele starsza od ciebie tego zwrotu, kiedy pierwszy raz do mnie przemówiła. – Mia westchnęła, gdy zmęczenie ogarnęło jej duszę. – To był zwrot, kiedy twój ojciec powiesił mojego, rozkazał mnie utopić, a ciebie wyrwał z objęć naszej matki. Zwrot, w którym wszystko zniszczył. Chłopiec spojrzał na ich cienie; jego ciemne oczy były chmurne. –  Potrzebowałam ośmiu długich lat – mówiła dalej. – Przebyłam wiele mil, przelałam wiele krwi, ale teraz to już koniec. Na dobre czy na złe, Julius Scaeva nie żyje. A my znowu jesteśmy familią. –  Jesteśmy zagubieni – parsknął dzieciak. – Oto czym jesteśmy, Rojalistko. Mia rozejrzała się, spojrzała w  ciemność poza kręgiem światła ich latarenki. Sądząc po chłodzie powietrza, ciszy, jaka ich pochłonęła, domyślała się, że znajdują się głęboko pod ziemią. Być może w jakiejś ukrytej części nekropoli. Dlaczego Zziębła zjawa uratowała jej życie, żeby potem porzucić ją tutaj? Gdzie się podziewali Pan Życzliwy i Eklipsa? Mercurio? Ashlinn? Dlaczego nadal tu stała jak jakaś przerażona pokojówka? Podniosła latarnię. Jej powierzchnia była blada i  gładka jak szpony kruka, ozdobiona reliefami w dziwnym kształcie sierpa. To grobowa kość, zdała sobie sprawę Mia[7].

Nadal czuła w  sobie tęsknotę. Spojrzała na chłopca, na ich cienie na podłodze i zdała sobie sprawę, że odczuwa coś więcej. Coś ciągnęło ją w ciemność i zimno. Kiedy przesunęła trzymaną latarnię, spostrzegła, że ich cienie nie poruszyły się w  odpowiedzi na ruch światła. Przeciwnie, pozostały skierowane w  jednym kierunku, jak żelazo przyciągane przez magnetyt. Mia padała ze zmęczenia. Była posiniaczona, zakrwawiona i  przestraszona. Jednak siła woli, która sprawiała, że nie poddawała się, kiedy wszystko wydawało się stracone, kiedy wydawało się, że cały świat jest przeciwko niej, kiedy zadanie wydawało się niewykonalne, skłoniła ją teraz do ruchu. Nie wiedziała, gdzie się znajdują, ale wiedziała, że nie mogą tu zostać. Dlatego wyciągnęła rękę do brata. – Chodź. – Dokąd? Wskazała głową ich cienie na podłodze. – One znają drogę. Chłopiec popatrzył na nią z gniewem i nieufnością w oczach. – Nasza familia miała takie powiedzenie – powiedziała Mia. – Zanim twój ojciec ją zniszczył. Neh diis lus’a, lus diis’a. Wiesz, co to znaczy? – Nie mówię po liizyjsku – warknął. – Kiedy wszystko jest krwią, krew to wszystko. Znowu wyciągnęła rękę. – Krew to wszystko, braciszku – powtórzyła. Jonnen podniósł na nią wzrok. W  ciemności, pośród tych pięknych wyjących twarzy i otwartych rąk, pośród widmowego światła z  grobowej kości, Mia dostrzegała odbicie jego ojca w tych czarnych, bezdennych oczach. Ostatecznie jednak wziął ją za rękę. ***

– Czujesz to? Głos Mii rozległ się echem w  ciemności zdecydowanie za głośno, jej zdaniem. Wydawało się, że przeszli już wiele mil krętym labiryntem tuneli. Wszystkie ściany i  podłogi składały się z kamiennych dłoni i twarzy, nierównych pod jej stopami. To było nadzwyczaj niepokojące, iść po powierzchni z  niemego krzyku. Mia była przekonana, że to część nekropoli Bożogrobia, ale nie widziała tu niczego znajomego i  nie miała pojęcia, dlaczego ktokolwiek poświęciłby lata na rzeźbienie w  taki sposób ścian i  podłóg. Im dalej szli, tym bardziej nieswojo się czuła. Czasem dostrzegała ruch kątem oka i mogłaby przysiąc, że to jedna z kamiennych rąk się poruszyła albo jedna z  twarzy obróciła się za nią. Jednak kiedy patrzyła w tym kierunku, widziała całkowity bezruch. Ciemność przytłaczała, powietrze było ciężkie, od spływającego potu piekły ją głębsze rany i  zadrapania na skórze. Bezimienny, bezkształtny gniew narastał w  jej piersi, a  Mia nie miała pojęcia dlaczego. Przy każdym kroku uczucie, które jej umykało, odkąd się obudziła w  tym miejscu, stawało się coraz bardziej wyraziste. Jak pociąg odczuwany przez ćmę w obecności płomienia. Na razie strach Jonnena przed ciemnością przeważył w  nim nad nienawiścią do Mii i chociaż chłopak nie zgodził się dłużej trzymać jej za rękę, szedł blisko niej. Kiedy Mia prowadziła go przez tunele z  wysoko uniesioną latarnią z  grobowej kości, odwracała się czasem i widziała, że dzieciak wpatruje się w nią z nietajoną nienawiścią. Nie zważając na upiorne światło latarni, ich cienie nadal kładły się w korytarzu, teraz o wiele dłuższe niż wcześniej. Z każdym krokiem przyciąganie się nasilało. Gniew płonął jaśniej w piersi Mii. – Nie podoba mi się tutaj – szepnął Jonnen. – Mnie też – odpowiedziała Mia.

Szli dalej, trzymając się bliżej siebie. Mia czuła furię, dudnienie w  otaczającym ją powietrzu. Głęboką i nieprzemijającą wściekłość. Ból, pragnienie i głód splątane ze sobą. To samo czuła w  czasie masakry podczas arcymroku. To samo czuła, gdy zwyciężyła na arenie. Wrażenie zła kryjącego się w samych kościach miasta. Powietrze wydawało się oleiste i  gęste i  Mia mogłaby przysiąc, że czuje zapach krwi. Twarze w  ścianach teraz już zdecydowanie się poruszały, podłoże przesuwało się pod ich stopami, kiedy kamienne ręce sięgały ku nim, a kamienne usta wypowiadały bezdźwięczne słowa. Mii serce prawie wyskoczyło z  piersi, kiedy poczuła dotyk palców. Spuściła wzrok i zobaczyła, że to Jonnen złapał ją znowu za rękę i ściska mocno, wytrzeszczając oczy ze strachu. Głód. Gniew. Nienawiść. Tunel przechodził w  kolejną salę, zbyt obszerną, żeby było widać ściany. Udręczone twarze pod ich stopami opadały ku wielkiej niecce, ledwie widocznej w  słabym świetle latarni. Brzeg składał się z samych otwartych dłoni i ust. Mia widziała, że nieckę wypełnia płyn – czarny, aksamitny i  nieruchomy, przelewający się przez oczy do ust twarzy znajdującej się najbliżej brzegu. Wyglądał jak smoła, ale smrodu nie dało się z niczym pomylić. Słonawy i miedziany, z dodatkiem zgnilizny. Krew, pomyślała. Czarna krew. I  tam, na bezgłośnie krzyczącym brzegu Mia zobaczyła dwa znajome kształty. Wpatrywały się w  czarną sadzawkę nieoczami. – Pan Życzliwy! – zawołała. – Eklipsa! Jej pasażerowie nie poruszyli się, kiedy podeszła chwiejnie po twarzach i  dłoniach, a  potem opadła obok nich na kolana.

Westchnęła z  ulgą, przesunęła rękami po ich ciałach, a  ich kształty zafalowały jak czarny dym na wietrze. Jednakże żadne z  nich nie oderwało wzroku od sadzawki z  aksamitną ciemnością. Pan Życzliwy przekrzywił głowę i  odezwał się jak oszołomiony. – ...czujesz to...? – ...CZUJĘ... – odpowiedziała Eklipsa. – Mia? Odwróciła się na ten głos i  serce zabiło jej mocniej w  piersi. W mroku pośród kamiennych oczu i pustego krzyku dostrzegła coś piękniejszego od wszystkiego, co widziała w  swoim życiu. Wysoką dziewczynę ubraną w  zakrwawiony strój strażnika areny z drugą kościaną latarnią w ręce i z mieczem z grobowej kości u  pasa. Blond włosy miała ufarbowane henną na rudo, opalone policzki obsypane piegami, oczy niebieskie jak wyprażone słońcem niebo. – Ashlinn... – szepnęła Mia. Podbiegła. Tak lekko i szybko, że czuła się, jakby leciała. Cały ból i  wyczerpanie stały się odległym wspomnieniem, zapomniała nawet o widoku czarnej sadzawki. Potykając się na kamiennych twarzach, z  sercem pękającym w  piersi, Mia rozłożyła ramiona i  rzuciła się w  objęcia Ashlinn. Uderzyła w  nią tak mocno, że prawie ją przewróciła. Owładnięta szaleńczą radością na jej widok wsunęła palce w  jej włosy, dotkała jej twarzy, żeby się przekonać, czy jest prawdziwa, i wreszcie, nie mogąc złapać oddechu, pocałowała ją łapczywie. – O, Bogini – szepnęła. Ashlinn próbowała się odezwać, ale pocałunek Mii zdławił jej słowa. Mia czuła smak krwi wypływającej z ust, które znowu jej pękły, ale nie zważając na ból, przylgnęła mocno całym ciałem do Ash.

– Nigdy więcej cię nie wypuszczę. – Uścisnęła obiema rękami pośladki Ash i  znowu zmiażdżyła jej usta wargami. – Nigdy, słyszysz? Przenigdy. – Mia – zaprotestowała Ashlinn, kładąc rękę na jej piersi. – Co? – szepnęła Mia. Owładnięta emocjami znowu rzuciła się do jej ust, ale Ashlinn obróciła się w  bok, spojrzała jej głęboko w  oczy i  delikatnie odepchnęła. Mia wpatrywała się twardo w  jej chabrowe jak niebo oczy i mrugała, nic nie rozumiejąc. – Ash, co jest...? – CZEŚĆ, MIA. Mii krew ścięła się w  żyłach na dźwięk głosu za plecami. Wokół niej zrobiło się zimno, dostała gęsiej skórki, gdy obejrzała się przez ramię. Zobaczyła znajomą postać, bliźniacze ostrza z  grobowej kości na plecach. Szaty zjawy były ciemne i  postrzępione, dłonie miała czarne, cienie wiły się jak macki przy krawędziach kaptura. Mia zerknęła na Ashlinn, w  której niebieskich oczach wyraźnie malował się strach. Oderwała się od kochanki i  odwróciła do dziwnej postaci. Blade smużki oddechu uniosły się z jej zakrwawionych ust. – No proszę – powiedziała. – Mój tajemniczy wybawca. Postać pokłoniła się nisko, szaty zafalowały na widmowym wietrze. Głos zabrzmiał pusto, sykliwie i aż zawibrował w głębi brzucha Mii. – Mi dona. – Chyba należą ci się podziękowania. – Mia skrzyżowała ręce, odrzuciła włosy na plecy. – Ale przyjdzie na nie czas po przedstawieniu się. Kim, na Otchłań, jesteś? –  PRZEWODNIKIEM – odpowiedziała postać. – PODARUNKIEM. –  Mów wprost – warknęła Mia, tracąc cierpliwość. – Kim jesteś?

–  Mia... – mruknęła Ashlinn, kładąc delikatnie rękę na jej ramieniu. –  Mówże! – zażądała Mia, robiąc krok do przodu z zaciśniętymi pięściami. Postać uniosła czarne jak atrament ręce i  zsunęła kaptur. W  widmowym świetle Mia zobaczyła czarne jak smoła oczy i  nieskazitelną alabastrową skórę. Ciemne, gęste solne dredy, które poruszały się jak żywe. Nadal był do bólu przystojny, miał mocną szczękę, wysokie kości policzkowe, kiedyś pomazane nienawistnymi atramentowymi bohomazami, które później usnęła własnymi rękami tkaczka. Usta, które Mia kiedyś całowała. Oczy, w których kiedyś tonęła. Twarz, którą uwielbiała. Mia popatrzyła w przerażone niebieskie oczy Ashlinn. Potem w czarne bezdenne sadzawki, które uchodziły za jego oczy. – Czarna Matko, ja pierdolę – szepnęła.

7 Grobowa kość to ciekawy materiał, jaki można znaleźć tylko w jednym miejscu w całej Republice – w Żebrach i Kręgosłupie w sercu Bożogrobia. Jest lekki jak drewno, ale twardszy od stali, a sekret obrabiania go dawno zaginął albo jest ściśle strzeżony przez Kolegium Żelazne. Nawet gdyby przedsiębiorczy złodziej miał odpowiednie narzędzia do odcięcia kawałka, uszkodzenie dowolnego fragmentu Żeber lub Kręgosłupa jest karane ukrzyżowaniem. Broń i  zbroja z  grobowej kości są w  efekcie wysoko cenione. Posiadanie dowolnego przedmiotu wykonanego z  tego cudownego surowca to oznaka prestiżu i  zamożności i  itreyańska arystokracja słynie z  gromadzenia grobowej kości. Przed rebelią, w której zginął jej mąż, królowa Isabella, żona Francisca XV, była namiętną kolekcjonerką osobliwości z  grobowej kości – mówiono, że gromadzi błyskotki w  nadziei, że pewnego dnia otworzy muzeum dla „prostaczków”, jak czule nazywała obywateli Bożogrobia.

Jej kolekcja błyskotek z grobowej kości zawierała noże do listów, łyżki do butów, gryzaki, zatrzęsienie szczotek do włosów, grzebieni, szpilek, siedemdziesięcioczteroczęściowy serwis oraz tuzin „rekwizytów małżeńskich” zamówionych przez co najmniej siedem różnych itreyańskich królowych. I kto powiedział, że pieniądze szczęścia nie dają?

 

Rozdział 5     Objawienia

– Jak? – szepnęła Mia. Obrzuciła Trica spojrzeniem od stóp do głów, krzyżując ręce na piersi i  drżąc z  zimna. Zmienił się – jego kiedyś oliwkowa cera była teraz jak rzeźbiony marmur, niegdyś piwne oczy zamieniły się w sadzawki najczystszej ciemności. Wyglądał jak posąg z  forum – wykuta z  kamienia ręką mistrza zimna i  doskonała forma, która teraz ożyła. Jego twarz była piękna. Nieskazitelna. Blada i  gładka jak grobowa kość, i  równie głęboko cięła. Serce Mii ledwie mogło uwierzyć w opowieść jej oczu. W żaden sposób nie mogła pomylić się co do chłopca, którego kiedyś znała. Chłopca, którego kochała? – Ale ona... – Mia odwróciła się do Ashlinn zdumiona. – Ty go zabiłaś. Ashlinn była wyjątkowo jak na nią cicha, oczy błyszczały jej ze strachu. Pan Życzliwy i  Eklipsa nadal siedzieli nieruchomo obok siebie nad dziwnym brzegiem. Jonnen dołączył do nich i  wpatrywał się ciemnymi oczami w  jeszcze ciemniejszą sadzawkę. Kamienne twarze wokół nich zaklinały bezdźwięcznie, kamienne pukle falowały jak na zimowym

wietrze. A  Mia tylko stała i  wpatrywała się w  swoją dawną miłość. Próbowała ignorować zalew uczuć w piersi i zwyczajnie ogarnąć sytuację. – Jak możesz tu być, skoro nie żyjesz? Czarne oczy Trica zabłysły w zimnym świetle latarni. – MATKA ZATRZYMUJE TYLKO TO, CZEGO POTRZEBUJE. Mia odetchnęła kilka razy głęboko. Od zimnego powietrza bolały ją płuca. Słyszała opowieści o  zjawach powracających z  Paleniska, żeby nawiedzać żywych, ale lekceważyła je, uznając za przesądy. Tyle że to nie bajka dla dzieci stała przed nią, ale jej stary przyjaciel, i  było to równie pewne jak fakt, że serce bije w jej piersi. Chłopiec, którzy przemierzył razem z nią ashkaskie Pustkowia Szeptów, który był jej sprzymierzeńcem i  powiernikiem podczas prób w  Czerwonym Kościele, który dzielił z  nią łoże i  odpędzał od niej koszmary w najciemniejszych godzinach. Był jej pierwszym prawdziwym kochankiem. Zabitym przez jej drugą kochankę. Mia czuła za sobą Ashlinn, stojącą tak blisko, że wystarczyło wyciągnąć rękę, żeby jej dotknąć. Nadal czuła jej smak na ustach. Zapach jej potu i skórzanego ubrania. Wiedziała, że Tric musiał je widzieć razem, że musiał być świadkiem namiętności i radości, z jaką Mia całowała jego morderczynię. –  Ja... – Pokręciła głową. Szukała jakiegoś wyjaśnienia. Zastanawiała się, dlaczego w  ogóle czuje, że musi się wytłumaczyć. – Myślałam, że nie żyjesz... Spojrzenie czarnych jak smoła oczu przesunęło się przelotnie na Ashlinn. – NIE ŻYJĘ – odpowiedział Tric. – Uratował mi życie, Mia – mruknęła za jej plecami Ashlinn. – Duchowieństwo złapało mnie w  zasadzkę w  kaplicy. Zabrali Mercurio do Góry. Zamierzali zabrać i  mnie, ale... Tric... mi pomógł.

Mii zacisnął się żołądek na wieść o pojmaniu Mercurio. –  Dlaczego? – zapytała. – Dlaczego pomógł ci po tym, co mu zrobiłaś? – Nie wiem. – Ash położyła delikatnie rękę na jej ramieniu. – Mia, muszę ci powiedzieć... – W co ty pogrywasz, Tric? – Mia odwróciła się do chłopaka, płonąc z  ciekawości i  upokorzenia. – Dlaczego ratowałeś Ashlinn po tym, jak cię zabiła? Dlaczego uratowałeś Jonnena i  mnie, a  potem zostawiłeś, żebyśmy błądzili w  ciemności jak szczury? Na dźwięk swojego imienia brat Mii odwrócił się od czarnej sadzawki. Zamrugał gwałtownie i  potarł oczy jak dziecko przebudzone ze snu. Sprawiał wrażenie, jakby po raz pierwszy spostrzegł Trica, ale Mia widziała podejrzliwość w  jego spojrzeniu zamiast strachu. Zmrużył oczy, obrzucając Ashlinn spojrzeniem od stóp do głów, a potem zapłonęła w nich zdrowa dawka nienawiści, gdy zatrzymał je na Mii. Tric nie spuszczał wzroku z  Mii. Zdała sobie sprawę, że nie widziała, żeby chociaż raz mrugnął. –  TRWA ARCYBLASK – odpowiedział. – TROJE OCZU AA WSZECHWIDZĄCEGO PŁONIE JASNO NA NIEBIE. MATKA NIAH NIGDY NIE ZNAJDUJE SIĘ RÓWNIE DALEKO OD TEGO ŚWIATA, JAK W TEJ CHWILI. TYLKO DZIĘKI JEJ WOLI KROCZĘ PO TYM ŚWIECIE. POTRZEBOWAŁEM WSZYSTKICH SIŁ, ŻEBY ZROBIĆ TO, CO ZROBIŁEM. –  A  Pan Życzliwy? – zapytała Mia. – Eklipsa? Czemu nas rozdzieliłeś? – DALI SIĘ TU PRZYCIĄGNĄĆ, KIEDY SPAŁAŚ. Mia spojrzała na ciemny brzeg, na siedzących nad nim pasażerów. Teraz, kiedy radość na widok Ashlinn i  wstrząs na widok Trica osłabły, poczuła przyciąganie tego miejsca dudniące pod skórą. Czarne, upajające zło wibrujące w rozległej czarnej sadzawce. Kiedy spojrzała pod nogi, zobaczyła, że jej

cień wyciąga się ku niecce mimo światła latarni. I  zdała sobie sprawę, że chce do niego dołączyć. –  Dość zagadek, Tric – powiedziała. – Powiedz mi natychmiast, co tu się dzieje. – TO CIĘ NIE URADUJE. – Mów, do kurwy nędzy! – zażądała. Cień uśmiechu wykrzywił bezkrwiste usta Trica. –  Nadal w  dziwny sposób zdobywasz sobie przyjaciół, Blada Córko. Te słowa sprawiły, że Mię zabolało serce, rozpraszając wszelkie resztki podejrzeń, że zjawa nie jest jej dawnym przyjacielem. Przypomniała sobie czas, jaki spędzili razem, obietnice, jakie sobie złożyli, to, co czuła, kiedy jej dotykał... – Proszę – szepnęła. Zziębły odetchnął głęboko, jakby miał coś powiedzieć. Powietrze wokół niego jakby zamarło, szepczące kamienne twarze i ruchliwe kamienne ręce wreszcie znieruchomiały. Jego solne dredy falowały jak śniące żmije, postrzępione brzegi szaty tańczyły na wietrze, który dotykał tylko jego. –  POCZUŁEM OSTRZE. – Tric zerknął na Ashlinn. – KIEDY WBIŁA JE W  MOJĄ PIERŚ. POCZUŁEM WIATR, KIEDY ZEPCHNĘŁA MNIE Z PODNIEBNEGO OŁTARZA W CZERŃ POZA CICHĄ GÓRĄ. ALE NIE POCZUŁEM ZIEMI. Mia wyczuwała obok siebie Ashlinn, zadrżała, kiedy jej kochanka wzięła ją za rękę. Zdała sobie sprawę, że nie czuje własnych palców z  powodu chłodu. Miała wrażenie, że cały świat wstrzymał oddech. – OBUDZIŁEM SIĘ W  MIEJSCU POZBAWIONYM KOLORÓW – opowiadał Tric. – JEDNAK W  ODDALI DOSTRZEGŁEM MIGOTANIE PŁOMIENIA. PALENISKO. WIEDZIAŁEM, ŻE BĘDĘ TAM BEZPIECZNY. CZUŁEM JEGO CIEPŁO JAK DŁOŃ KOCHANKI NA SKÓRZE. – Pokręcił głową. – ALE KIEDY ZROBIŁEM

PIERWSZY KROK W  TYM KIERUNKU, USŁYSZAŁEM ZA SOBĄ GŁOS JAKBY Z WIELKIEJ DALI. – Co powiedział? – usłyszała własny szept Mia. – WIELU BYŁO JEDNYM – odpowiedział Tric. – I ZNOWU SIĘ NIM STANĄ; JEDNYM POD TRÓJCĄ, BY STWORZYĆ CZWÓRKĘ, UWOLNIĆ PIERWSZE, OŚLEPIĆ DRUGIE I TRZECIE. „O, Matko, najczarniejsza Matko, czym się stałam?”. Mii zacisnął się żołądek, gdy przypomniała sobie książkę, którą kronikarz Aelius dał jej podczas nauki w  Czerwonym Kościele. Poprosiła go o  tom na temat pomroczy i  wrócił z pamiętnikiem w podniszczonej skórzanej oprawie. – To dziennik Cleo – powiedziała. – To jej słowa. –  NIE – odpowiedział martwy chłopiec. – TO SŁOWA NIAH. ŚPIEWAŁA MI JE W  CIEMNOŚCI, MUZYKA JEJ OBIETNIC ZAGŁUSZYŁA ŚWIATŁO TEGO MALEŃKIEGO PALENISKA I  WSZELKIE PRAGNIENIE, BY OBOK NIEGO ZASIĄŚĆ. I  KIEDY JEJ KOŁYSANKA SIĘ SKOŃCZYŁA, MATKA POKAZAŁA MI ŚCIEŻKĘ PRZEZ CIEMNOŚĆ MIĘDZY GWIAZDAMI. I  PRZEZ ZIMNO TAK STRASZLIWE, ŻE AŻ PALIŁO, PRZEZ CIEMNOŚĆ TAK GŁĘBOKĄ, ŻE PRAWIE MNIE CAŁEGO POŁKNĘŁA, PRZEDARŁEM SIĘ Z POWROTEM. Tric podciągnął rękawy szaty i Mia zobaczyła, że jego dłonie i  przedramiona są czarne, poplamione, jakby zanurzył ręce po łokcie w atramencie. – I STAŁEM SIĘ. – Czym? – PODARUNKIEM DLA CIEBIE. JEJ PRZEWODNIKIEM. Mia pokręciła głową. –  ZAGUBIŁAŚ SIĘ – rzekł Tric. – JAK JUŻ CI KIEDYŚ POWIEDZIAŁEM, TWOJA ZEMSTA JEST JAK SŁOŃCA, MIA. TYLKO CIĘ OŚLEPIA. Mia przełknęła ślinę i  dokończyła jego kwestię, powtarzając słowa, jakie wypowiedział na nekropoli w Galante.

– Szukaj księżyca. – Szukaj księżyca? – szepnęła Ashlinn. Mia odwróciła się do stojącej obok siebie dziewczyny, słysząc dziwną nutę w jej głosie. – To coś ci mówi? Ashlinn nadal wpatrywała się w  Trica. Na jej twarzy malowało się niedowierzanie, które Mia czuła. – Ash? Ashlinn zamrugała, skupiając się na twarzy Mii. –  Mapa – powiedziała. – Ta, do której znalezienia zatrudnił mnie Duomo. Mia przełknęła ślinę, przypominając sobie pierwszy raz, kiedy wylądowała w łóżku z Ashlinn. Słodkie pocałunki, potem cygaretka, długie rude włosy rozsuwające się i  odsłaniające zawiły rysunek na plecach jej kochanki. Ashlinn została wynajęta przez kardynała Duomo, żeby odzyskać mapę z  ruin na wybrzeżu Starego Ashkah. Jednak w  obawie przed zdradą kazała wytatuować mapę na swoich plecach arkemicznym atramentem, który zniknąłby w  chwili jej śmierci. Takim samym atramentem wypalono piętno niewolnicy na policzku Mii. W całym chaosie przed magni nie miały czasu, żeby o tym porozmawiać. – Duomo wierzył, że mapa prowadzi do broni – powiedziała cicho Ashlinn. – Magji, która zniszczyłaby Kościół. Scaeva i Duchowieństwo też musieli w to wierzyć, bo inaczej nigdy nie wysłaliby ciebie, żebyś ją ukradła. Nie znam całej prawdy, ale wiem, że mapa prowadzi do miejsca głęboko na ashkaskich pustkowiach. Do miejsca zwanego Czerepem Księżyca. – DOKĄD MUSISZ SIĘ UDAĆ – powiedział Tric. –  Dlaczego? – zapytała Mia. – Na Otchłań, czym jest ten Księżyc? I  dlaczego miałabym dać choćby złamanego żebraka za jego pieprzony czerep? – JESTEŚ WYBRANKĄ MATKI – odpowiedział Tric.

–  Sranie w  banię – warknęła Mia. – Jeśli jestem wybranką Naszej Pani od Błogosławionego Morderstwa, to dlaczego uciekam, żeby ratować życie przed jej własnymi, przeklętymi zabójcami? Skoro jestem taka tip-top, to czemu przeżyłam ostatnie osiem lat po szyję we krwi i gównie? –  CZERWONY KOŚCIÓŁ ZSZEDŁ NA MANOWCE – wyjaśnił Tric. – A  MATKA PRZEBYWA BARDZO DALEKO STĄD, MIA, ZROBIŁA JEDNAK WSZYSTKO, CO W JEJ MOCY, ŻEBY UMIEŚCIĆ CIĘ NA WŁAŚCIWEJ ŚCIEŻCE. POPRZEZ MERCURIO OCALIŁA CIĘ, KIEDY BYŁAŚ DZIECKIEM. PODESŁAŁA CI DZIENNIK CLEO POPRZEZ AELIUSA. PRZESŁAŁA CI MAPĘ POPRZEZ... – Oczy Trica rozbłysły, gdy zerknął na Ashlinn. – ...NIĄ. PRZYSŁAŁA CI MNIE. NIE MOŻESZ SOBIE WYOBRAZIĆ WYSIŁKU POTRZEBNEGO, ŻEBY WPŁYNĄĆ NA TEN ŚWIAT SPOZA MURÓW JEJ WIĘZIENIA. JEDNAK NA KAŻDY NAJDROBNIEJSZY SPOSÓB UDZIELIŁA CI WSZELKIEJ POMOCY, JAKIEJ ZDOŁAŁA. – Ale dlaczego? – dopytywała się Mia. – Dlaczego ja? Tric uniósł dłonie do ust i  zetknął je czubkami czarnych palców. Przez długą chwilę tylko patrzył. –  NA POCZĄTKU MAŁŻEŃSTWO NIAH I  AA BYŁO SZCZĘŚLIWE – powiedział wreszcie. – ŚWIATŁO I  NOC PO RÓWNO DZIELIŁY SIĘ RZĄDAMI NA NIEBIE, KOCHAJĄC SIĘ O  ŚWICIE I  ZMIERZCHU. W  OBAWIE PRZED RYWALEM AA ZAKAZAŁ NIAH RODZIĆ MU SYNÓW, WIĘC POSŁUSZNIE DAŁA MU CZTERY CÓRKI, PANIE OGNIA, ZIEMI, MORZA I  BURZ. JEDNAKŻE W CZASIE DŁUGICH, ZIMNYCH GODZIN NOCY NIAH TĘSKNIŁA ZA MĘŻEM. I  ŻEBY ULŻYĆ SOBIE W  TEJ SAMOTNOŚCI, URODZIŁA CHŁOPCA. Tric obejrzał się na sadzawkę ciemności za plecami. –  NIAH NAZWAŁA GO ANAIS. – W  jego głosie pobrzmiewał smutek. –  A  Aa wygnał Niah z  nieba za jej zbrodnię – powiedziała Mia, tracąc cierpliwość. – To bajeczka dla dzieci, każdy ją zna.

Co to ma wspólnego ze mną? Tric wskazał jednym palcem sadzawkę, gładką czarną powierzchnię, odbijającą sklepienie, jakby to było szkło. W tym odbiciu zobaczyła bladą kulę wiszącą w ciemności jak dym. –  W  CESARSTWIE STAROASHKASKIM ZNANO ANAISA POD INNYM IMIENIEM. Mia spojrzała na jarzącą się kulę, taką samą, jaką zobaczyła w chwili zabicia Furiana na arenie w Bożogrobiu – i poczuła, że jej cień stał się jeszcze ciemniejszy. – Księżyc – zrozumiała. Tric skinął głową. –  BYŁ POŻERACZEM STRACHU. DNIEM W  CIEMNOŚCI. ODBIJAŁ ŚWIATŁO OJCA I  ROZŚWIETLAŁ NOC MATKI. W  CESARSTWIE STAROASHKASKIM NAUCZYŁ PIERWSZYCH CZARNOKSIĘŻNIKÓW ICH TAJEMNYCH SZTUK. BÓG MAGJI, MĄDROŚCI I  HARMONII, CZCZONY PONAD INNYMI. NIE MA CIENIA BEZ ŚWIATŁA, DZIEŃ ZAWSZE NADCHODZI PO NOCY, POMIĘDZY CZERNIĄ A BIELĄ... – Jest szarość... – mruknęła Mia. – ON BYŁ RÓWNOWAGĄ MIĘDZY NOCĄ I DNIEM. KSIĘCIEM ŚWITU I  ZMIERZCHU. I  OBAWIAJĄC SIĘ ROSNĄCEJ MOCY JEDYNEGO SYNA, WSZECHWIDZĄCY POSTANOWIŁ GO ZABIĆ. Kamienne rzeźby znów zaczęły się poruszać, kiedy Tric opowiadał. Grobowe ręce poruszały się, żeby zasłonić niewidzące oczy. Usta otwierały się szerzej ze zgrozy. Kula w  sadzawce zmieniła się, stała się ostrym sierpowatym kształtem ociekającym krwią. Mia mogłaby przysiąc, że w głębi umysłu słyszy inne głosy. Tysiące głosów, tuż poza zasięgiem słuchu. I wszystkie krzyczały. –  AA ZAATAKOWAŁ ANAISA WE ŚNIE – opowiadał Tric. – ODCIĄŁ SYNOWI GŁOWĘ I ZRZUCIŁ JEGO CIAŁO Z NIEBA. TRUP ANAISA UDERZYŁ O  ZIEMIĘ, ROZDZIERAJĄC LĄD

I  WYWOŁUJĄC CHAOS NA CAŁYM ŚWIECIE. CESARSTWO ASHKASKIE NA WSCHODZIE ZOSTAŁO CAŁKOWICIE ZNISZCZONE. A  TAM, GDZIE NA ZACHODZIE LEGŁO CIAŁO JEGO SYNA, AA ROZKAZAŁ SWOIM WIERNYM WYBUDOWAĆ ŚWIĄTYNIĘ SWOJEJ CHWAŁY. TA ŚWIĄTYNIA STAŁA SIĘ MIASTEM, A MIASTO STAŁO SIĘ SERCEM JEGO WIARY. – Żebra. – Ash zerknęła na ostrze z grobowej kości u swojego pasa. – Kręgosłup. – Całe to miejsce... – Mia zrozumiała, rozglądając się. Tric skinął głową. – Boży Grób. Z  bijącym sercem, z  ustami, w  których jej zaschło, Mia przypomniała sobie ilustrację, jaką znalazła na końcu dziennika Cleo – mapę Itrei przed nastaniem Republiki. Brakowało całej zatoki Bożogrobia, półwysep sięgał w  Morze Ciszy, tam gdzie teraz znajdowała się itreyańska stolica. W tym właśnie miejscu znajdowały się dwa słowa zapisane czerwonym jak krew atramentem. – Tu legł... – szepnęła. –  TU LEGŁ. – Tric pokiwał głową. – JEDNAK BOGOWIE NIE UMIERAJĄ TAK ŁATWO. A  MATKA ZATRZYMUJE TYLKO TO, CZEGO POTRZEBUJE. DUSZA ANAISA NIE ZGASŁA. Tric wziął długi, powolny wdech, zanim rzucił się na głęboką wodę. – ROZTRZASKAŁA SIĘ. Wbił spojrzenie bezdennych oczu w Mię. –  CZĘŚĆ FRAGMENTÓW ZEBRAŁA SIĘ TUTAJ, W  ZAGŁĘBIENIACH POD SKÓRĄ MIASTA. TA CZĘŚĆ JEGO DUSZY, KTÓRĄ OGARNĄŁ GNIEW. KTÓRA NIENAWIDZIŁA. KTÓRA PRAGNĘŁA JEDYNIE, ŻEBY TO WSZYSTKO SIĘ SKOŃCZYŁO, JAK ON SAM. – Zjawa zerknęła na Pana Życzliwego i Eklipsę, którzy patrzyli teraz na niego nie-oczami. – Z  CZASEM INNE JEGO CZĄSTKI ZYSKAŁY POZORY

NIEZALEŻNOŚCI, WYPEŁZŁY Z  GRZĘZAWISKA POD JEGO GROBEM. ODCIĘTE OD TEGO, CZYM BYŁY, I  NIE WIEDZĄC, CZYM BYŁY, SZUKAŁY SOBIE PODOBNYCH. ŻEROWAŁY NA STRACHU, KTÓRYM KIEDYŚ ŻYWIŁ SIĘ ANAIS I PRZYJMOWAŁY TAKIE KSZTAŁTY I  OBYCZAJE, W  JAKICH ZNAJDOWALI POCIECHĘ CI, KTÓRZY JE ZE SOBĄ ZABIERALI. – Demony – powiedziała Mia. – Pasażerowie. Czarne jak smoła oczy znowu spojrzały na dziewczynę. –  I  WRESZCIE NAJWIĘKSZE FRAGMENTY CAŁOŚCI, CZĘŚCI, KTÓRE BYŁY NAJSILNIEJSZE, TRAFIŁY DO... – ...ludzi – szepnęła Ashlinn. – Pomroczy – dodała Mia. Tric skinął głową. –  W  GŁĘBI DUCHA, DEMONY CZY POMROCZE, WSZYSCY JESTEŚCIE TACY SAMI. SZUKACIE BRAKUJĄCEGO KAWAŁKA SIEBIE. PRAGNIECIE ZNOWU STAĆ SIĘ CAŁOŚCIĄ. ROZPROSZONE FRAGMENTY ROZTRZASKANEGO BOGA. Elipsa żachnęła się. – ...TO SZALEŃSTWO... – ...nie chcę wywołać paniki, ale zgadzam się z kundlem... – SPÓJRZ NA CIEŃ, MIA – powiedział Tric. – CO WIDZISZ? Mia spojrzała w ciemność u swoich stóp. Nadal wyciągała się ku sadzawce czarnej krwi, tak jak cień Jonnena. Jednakże nawet kiedy pasażerowie siedzieli na brzegu z dala od niej, jej cień był... – Ciemny za dwoje – powiedziała. – I TAK BYŁO Z CLEO – wyjaśnił Tric. – ONA TAKŻE POZNAŁA PRAWDĘ NA TEMAT SWOJEJ NATURY. WYBRANA PRZEZ MATKĘ PODRÓŻOWAŁA PO ZIEMIACH ITREI, PRAGNĄC ZJEDNOCZYĆ ROZRZUCONE KAWAŁKI DUSZY ANAISA. ZEBRAŁA U  SWOJEGO BOKU LEGION PASAŻERÓW. ODNAJDYWAŁA PODOBNYCH SOBIE I...

–  Pożerała ich – stwierdziła Mia, przypominając sobie dziennik. – WCHŁANIAŁA W SIEBIE OKRUCHY JEGO ESENCJI. Mia zmarszczyła brwi. – Czyli fragment, który znajdował się w Furianie... –  TERAZ JEST CZĘŚCIĄ CIEBIE. ZABIJAJĄC GO WŁASNYMI RĘKAMI, ZAGARNĘŁAŚ TEN OKRUCH. POŁĄCZYŁAŚ DWIE CZĄSTKI W WIĘKSZĄ CAŁOŚĆ. WIELU BYŁO JEDNYM. I ZNOWU SIĘ STANĄ. – Ale lord Cassius zmarł na moich oczach. I nie poczułam się silniejsza. – CASSIUS NIE ZOSTAŁ ZABITY PRZEZ POMROCZA. CZĄSTKA W  NIM PRZEPADŁA NA ZAWSZE. OSTATECZNIE NAWET BOGOWIE UMIERAJĄ. Krew dudniła Mii w  żyłach, żołądek jej się burzył. Czuła zło emanujące z  czarnej sadzawki, furię w  otaczającym ją powietrzu. Teraz wreszcie ją rozumiała. To była ta sama furia, po którą sięgnęła i  której dotknęła podczas arcymrocznej masakry, w  noc, kiedy pierwszy raz naprawdę posłużyła się swoją mocą. Kiedy rozniosła na strzępy Kamień Filozoficzny. Kiedy wtargnęła do Basilica Grande i  zniszczyła stojący przed nią wielki posąg Aa. Kiedy przyjęła w  siebie czarną i  gorzką wściekłość płonącą w kościach miasta. To była wściekłość dziecka zdradzonego przez tego, kto powinien je najbardziej kochać. To była wściekłość syna zabitego przez ojca. Spojrzenie bezdennych oczu umarlaka wwiercało się w  jej oczy. –  W  swoim dzienniku... Cleo wspominała o  dziecku, które nosiła w sobie – powiedziała Mia. – ...BYŁA WARIATKĄ, MIA... – warknęła Eklipsa. –  Cała ta opowieść brzmi jak czyste szaleństwo – szepnęła Mia.

– NIE – odparł Tric. – TO... – ...przeznaczenie...? – prychnął Pan Życzliwy. Tric skierował bezdenne oczy na kota z cieni. – GDYBY OKAZAŁA SIĘ DOŚĆ ODWAŻNA, ŻEBY JE WYPEŁNIĆ. – ...to najciemniejszy odcień nonsensu... Eklipsa przytaknęła, parskając szyderczo. –  ...NAPRAWDĘ CHCESZ, ŻEBYM UWIERZYŁA, ŻE TEN ZIDIOCIAŁY KOCUR JEST BOGIEM...? – DUSZA ANAISA ROZPADŁA SIĘ NA SETKI KAWAŁKÓW. NIE JESTEŚCIE PODOBNI DO BOGA BARDZIEJ NIŻ KROPLA WODY DO OCEANU. MUSICIE JEDNAK CZUĆ, ŻE JESTEŚCIE ZE SOBĄ ZWIĄZANI, CZYŻ NIE? NIE WYCZUWACIE, ŻE JESTEŚCIE... NIEKOMPLETNI? Mia wiedziała, o  czym mówi Zziębły. Mdłości i  głód, które zawsze czuła przy Cassiusie, Furianie, a  teraz Jonnenie. Nigdy nie czuła się równie kompletna jak wtedy, kiedy Pan Życzliwy i Eklipsa szli w jej cieniu. I poczuła się silniejsza, odkąd Furian zginął z jej ręki. Nadal jednak wydawało jej się to czystym szaleństwem, ta gadanina o  fragmentach boga i  roztrzaskanych duszach, o przywróceniu równowagi między światłem i ciemnością. –  MUSISZ PONOWNIE SCALIĆ TO, CO ZNISZCZONO, MIA. MUSISZ PRZYWRÓCIĆ MAGJĘ ŚWIATU. PRZYWRÓCIĆ RÓWNOWAGĘ MIĘDZY NOCĄ I  DNIEM, JAK TO BYŁO NA POCZĄTKU. JAK TO ZAWSZE MIAŁO BYĆ. JEDNO SŁOŃCE, JEDNA NOC. JEDEN KSIĘŻYC. Wskazała nieruchomą czarną sadzawkę. –  Jeśli mam szukać jego cząstek, to mi wygląda na dobry początek. – NIE – odpowiedział Tric. – TO FURIA ANAISA. JEGO GNIEW. TA CZĘŚĆ JEGO OSOBY, KTÓRA LEŻAŁA W  CIEMNOŚCI I  ZAOGNIAŁA SIĘ; KTÓRA PRAGNIE JEDYNIE ZNISZCZENIA. MUSISZ ODNOWIĆ ŚWIAT, A NIE ZNISZCZYĆ. OTO TWÓJ CEL.

Mia zmrużyła oczy. –  Moim celem była zemsta. Zabić Remusa, Duomo i  Scaevę. Dokonałam tego po ośmiu przeklętych latach nurzania się po szyję we krwi i gównie. I to nie dzięki twojej najdroższej Matce. – Mia... – mruknęła Ashlinn. –  Czerwony Kościół porwał Mercurio. Paszcza jedna wie, czego od niego chcą, ale jest w  ich rękach. Pewnie wiedzą, że pomógł mi zamordować Scaevę. Muszę... – Mia – powtórzyła z naciskiem Ashlinn. Mia odwróciła się do kochanki i  zobaczyła strach w  jej pięknych, niebieskich oczach. – Co jest? – Muszę ci coś powiedzieć. Na temat Scaevy. – No to mów. – Powinnaś usiąść. –  Żartujesz sobie? – prychnęła Mia. – Wyduś to z  siebie, Ashlinn. Vaanka zagryzła usta. Wzięła rozdygotany, głęboki wdech. – On żyje. Jonnen wytrzeszczył oczy i  rozdziawił usta. Mii serce na chwilę zamarło i  potworna zgroza skuła jej wnętrzności większym lodem niż stojący obok niej umarlak. –  Co ty wygadujesz? – syknęła Mia. – Wbiłam mu ostrze z  grobowej kości prosto między żebra. Rozcięłam mu, kurwa, serce na pół! Ash pokręciła głową. –  Miał sobowtóra. Aktora, przemienionego przez tkaczkę Marielle tak, żeby wyglądał jak Scaeva. Konsul sprzymierzył się z  Czerwonym Kościołem i  od początku wiedzieli o  naszym planie z  magni. Chcieli, żebyś zabiła Duomo. Scaeva zamierza wykorzystać publiczną śmierć kardynała, żeby na stałe wprowadzić stan wyjątkowy, zagarnąć tytuł cesarza i  stać się królem Itrei pod każdym względem poza nazwą.

Mii kręciło się w  głowie. Serce jej biło jak szalone. Skóra pokryła się lodowatym potem. Czy to mogła być prawda? Czy od początku przewidział jej atak? Czy mogła być aż tak ślepa? Nogi się pod nią uginały. Miała zawroty głowy z wyczerpania i  od utraty krwi, trucizna Solisa nadal zalegała w  jej żyłach. Zerknęła na Jonnena i  zobaczyła, że patrzy na nią z  triumfem w czarnych oczach. Była taka ostrożna. Taka pewna. Pamiętała uniesienie, kiedy jej ostrze rozcięło pierś Scaevy, szaleńczą radość, kiedy jego krew obryzgała jej podbródek i  usta, ciepła, gęsta i cudownie czerwona. – O, Bogini... Zamrugała, patrząc na Ashlinn, desperacko doszukując się kłamstwa, podstępu. – Skąd to wszystko wiesz? –  Scaeva mi powiedział. Kiedy wpadłam w  zasadzkę w  kaplicy. I  Mia... Powiedział mi coś jeszcze. – Ash z  trudem przełknęła ślinę, głos jej drżał. – Ale nie chcę cię ranić. Nie chcę tego mówić, bo wiem, jak cię to zaboli. –  Myślałam, że to już koniec... – Mia czuła gorzkie łzy wzbierające jej w  oczach. Była zbyt zmęczona i  obolała, żeby być w  stanie je odeprzeć. – Osiem pieprzonych lat i  ... pozwoliłam sobie uwierzyć, że to naprawdę już koniec. Osunęła się na kolana w  morzu krzyczących twarzy. Kusiło ją, żeby zacząć wrzeszczeć razem z nimi. – Co może być jeszcze gorszego? – O, Bogini, wybacz mi... Ashlinn przysiadał obok niej na kamieniu. Wzięła w  dłonie jej ręce i odetchnęła głęboko, z drżeniem. – Mia... Ash pokręciła głową, łzy spłynęły jej po policzkach. – Mia... on jest twoim ojcem.

 

Rozdział 6     Cesarz

Mia siedziała na czarnym brzegu, a  w  jej głowie toczyła się walka trzech kolorów. Najpierw czerwień krwi. Czerwień wściekłości. Mia czuła, jak z jej powodu zaciska ręce w pięści. Czuła, jak gniew wypełnia ją od palców stóp po czubek głowy. Przeklinała na czym świat stoi i krążyła, głośno tupiąc po udręczonych kamiennych twarzach. Cudownie było ulec mu na chwilę, dać się ponieść temperamentowi, z  którego słynęła. Teraz przynajmniej wiedziała, skąd się wziął. Pływał w  powietrzu wokół niej, w mieście nad nią, zmieniał architekturę pod jej skórą. Przez całe jej życie. Wściekłość pokonanego boga. Potem nadeszła chłodna szarość stali. Podejrzenie wśliznęło się do jej brzucha jak zimny i twardy nóż. Przez chwilę modliła się, żeby się okazało, że to podstęp, manipulacja ze strony człowieka, który zawsze wyprzedzał ją o  trzy kroki. Jednakże w  najciemniejszych głębinach duszy wiedziała, że to prawda. Sposób, w  jaki Scaeva patrzył na nią tego zwrotu w  apartamentach jej matki. Tego zwrotu, gdy wyciągnął rękę i  odebrał jej cały świat. Błysk w  jego oku, kiedy patrzył na nią i uśmiechał się uśmiechem mrocznym jak siniak.

„Chciałabyś wiedzieć, co mnie ogrzewa nocą, maleńka?”. Furia zabiła więc podejrzenia, zatopiła je pod szkarłatną powodzią. Po zimnej szarości podejrzliwości nadszedł smutek. Czarny jak burzowe chmury. Zamienił jej przekleństwa w  szloch, a  gniew w  łzy. Mia osunęła się na pozbawiony głosu wyjący brzeg i  rozpłakała się. Jak dziecko. Jak pieprzona beksa. Pozwoliła, żeby żałoba, zgroza, cierpienie wylały się z  jej ust i  pociekły po policzkach, aż oczy miała czerwone jak krew, a gardło obolałe i zdarte. Darius Corvere. Justicus Luminatii. Przywódca Rebelii Rojalistów. Człowiek, który dawał jej w  prezencie łamigłówki z okazji Wielkiej Dziesięciny, który czytał jej bajki przed snem, którego zarost łaskotał ją w  policzki, kiedy całował ją na dobranoc. Mężczyzna, który postawił jej stopy na własnych i poniósł przez lśniącą salę balową. – Kocham cię, Mia. – Ja ciebie też kocham. –  Obiecaj mi, że będziesz pamiętać. Bez względu na to, co się wydarzy. Mężczyzna, którego uwielbiała, którego opłakiwała, któremu poświęciła osiem lat życia, żeby go pomścić. Mężczyzna, którego nazywała ojcem. A nie był nim nawet w przybliżeniu. Ashlinn siedziała za nią, gdy Mia płakała. Obejmowała ją delikatnie w  pasie, przyciskając chłodne i  gładkie czoło do jej pleców. Pan Życzliwy i  Eklipsa siedzieli w  pobliżu i  patrzyli w  milczeniu. Jonnen patrzył na nią z  nową konsternacją błyszczącą w  jego bezdennych oczach. Czarnych jak pióra wrony. Czarnych jak arcymrok. Jak oczy Scaevy. I jak moje, pomyślała Mia.

– Jego żona nie może mieć dzieci – mruknęła Ashlinn głosem zachrypłym od smutku. – Znaczy żona Scaevy. Pewnie dlatego zabrał Jonnena... po tym, jak... – Wszyscy dobrzy królowie potrzebują synów – szepnęła Mia. – Córek niekoniecznie. – Przykro mi, kochanie. – Ash wzięła ją za rękę i przycisnęła do ust jej poobcierane, krwawiące knykcie. – Czarna matko, tak bardzo mi przykro. Eklipsa podeszła bliżej, zwinęła się wokół Mii i  położyła głowę na jej kolanach. Pan Życzliwy ułożył się na jej ramionach, zaplątany w  jej włosy, z  ogonem opiekuńczo przewieszonym przez jej pierś. Mia czerpała pociechę z  ich ulotnego chłodu, ciężaru ich ciał na jej ciele równie niewielkim jak ciężar szeptu, z  objęć Ash. Potem jej wzrok znowu spoczął na czarnej sadzawce. Miedziany smród krwi wisiał ciężką chmurą w  powietrzu. Spojrzała na swoje puste dłonie, na pasażerów obok, na cień pod sobą ciemniejszy niż kiedykolwiek dotąd. Wielu było jednym. Czy znowu się nim staną? Spojrzała na milczącego Zziębłęgo chłopca, który stał przed nią. Na jego czarne oczy wpatrujące się w  Ashlinn. W  ich splecione palce. Przypomniała sobie, że kiedyś te oczy były piwne. Że te palce dotykały jej tam, gdzie nikt inny jej nie dotykał. Jego opowieści nadal dzwoniły jej w  uszach. Ciężar prawdy, której szukała od wielu lat, teraz nie mieścił się na jej ramionach, źle na nich leżał. Po części nadal czuła, że nie sposób w  to wszystko uwierzyć. Nawet kiedy wspomnienia z  masakry podczas arcymroku nadal rozbrzmiewały w  jej głowie, moc i  furia, którą władała bez żadnego wysiłku, cienie tnące jak miecze w  jej wyciągniętych rękach. Zabiła tak wielu ludzi, poddając się gniewowi, który podtrzymywał ją przez

wszystkie minione lata, przez niezliczone przebyte mile i bezsenne nibynoce. Teraz powracał do niej, przemykał ku niej od sadzawki. Toksyczny. Uzależniający. Dławił czerń smutku pod falami znajomej, pokrzepiającej czerwieni. Gdy była wściekła, nie musiała myśleć. Gdy była wściekła, wystarczyło tylko działać. Polować. Dźgać. Zabijać. Ten łajdak. Pająk pośrodku ohydnej, pieprzonej pajęczyny. Człowiek, który skazał jej matkę na śmierć w  Kamieniu Filozoficznym, który rozkazał ją samą utopić, który posłużył się nią, żeby pozbyć się rywala i zbliżyć się na wyciągnięcie ręki do tronu. Mężczyzna, który manipulował nią przez wszystkie minione lata, popychał ją, wypaczał, zmieniał w... Spojrzała na drżące, otwarte dłonie. W to coś, pomyślała. Dlatego uległa gniewowi. Niech zadusi w  niej smutek. Szepnęła w ciemność: – Jeśli chce zabójczyni, to zabójczynię dostanie. – Co? – spytała ze zdziwieniem Ash. Mia wstała, krzywiąc się. Wyciągnęła rękę. – Daj mi miecz, Ash. Ashlinn spojrzała na miecz u  pasa. Zabrała go z  komnat Mii w  kaplicy Bożogrobia. Był zrobiony z  grobowej kości, ostry jak promień słoneczny, z  rękojeścią w  kształcie wrony w  locie. Miecz ten należał kiedyś do Dariusa Corvere; zabrał go z  jego gabinetu we Wronim Gnieździe Marcus Remus. Mia zabiła za to Remusa. Poderżnęła mu gardło w  zabitej deskami pylistej dziurze na wybrzeżu Ashkah i zabrała mu miecz. Pomściła swojego ojca. A przynajmniej tak myślała. – Kocham cię, Mia.

– Ja ciebie też kocham. – Oddaj mi miecz – powiedziała Mia. – Dlaczego? – Bo należy do mnie. –  Mia... – Ashlinn wstała, a  ostrożność i  troska zamieniły jej głos w  aksamit. – Mia, cokolwiek sobie myślisz... Jesteś wyczerpana. Jesteś ranna. To co Tric właśnie nam powiedział... to nie może być łatwe do... – Daj mi, kurwa, ten miecz, Ashlinn! – krzyknęła Mia. Cienie rozdęły się, ciemność rozbrzmiała jej głosem i  zamieniła go w  pusto brzmiące żelazo. Ciemność zwijała się u  jej stóp, tworząc szalone wzory i  kształty, migotała czernią. Czerwono-bursztynowe oczy wrony na rękojeści zamigotały w  upiornym świetle. Sadzawka za nią zafalowała, jakby jej powierzchnię musnął pocałunkiem najmniejszy kamyczek. Ashlinn pobladła pod piegami. Mia widziała, że dziewczyna drży, ale nie ustąpiła. Zazgrzytała zębami i  zacisnęła pięści, żeby powstrzymać drżenie dłoni. Postawiła się Mii w  sposób, w jaki nikt inny się nie ważył. – Nie – odpowiedziała. Mia warknęła. – Ash, ostrzegam cię... –  Ostrzegaj mnie, ile zechcesz – odpowiedziała Ash, biorąc głęboki wdech. – Wiem, że jesteś zła. Wiem, że cierpisz. Ale musisz zacząć myśleć. – Machnięciem ręki wskazała ciemność za Mią i  pod nią. – Z  dala od tej przeklętej sadzawki. Kiedy zmyjesz krew ze skóry, weźmiesz do ręki cygaretkę i  od tego całego gówna będzie cię dzielić jedna przespana nibynoc. Mia skrzywiła się, ale jej nieugięte spojrzenie zaczęło mięknąć. – Daj mi mój miecz, Ashlinn. Dziewczyna wyciągnęła rękę i  przesunęła delikatnie dłonią po okrutnej bliźnie na policzku Mii. Wzdłuż łuku jej ust. Wyraz

jej oczu roztopił serce Mii. –  Kocham cię – powiedziała Ash. – Nawet te cząstki ciebie, które mnie przerażają, ale dość odniosłaś ran jak na jeden zwrot. Nie będę znowu patrzeć, jak cierpisz. Łzy napłynęły do oczu Mii. Czerń wynurzyła się spod czerwieni. Ściany wznosiły się wokół niej gotowe w  każdej chwili zwalić jej się na głowę. Poruszyła rękami u boków, jakby rozpaczliwie chciała znaleźć się w  objęciach Ashlinn, ale była zbyt rozdarta, żeby o  to poprosić. Pomrukując litościwie, zerknąwszy na obserwującego ich Zziębłego chłopca, Ashlinn objęła ją mocno, a Mia utonęła jej w uścisku. – Kocham cię – szepnęła Ash. –  Przepraszam – szepnęła w  jej włosy Mia, przesuwając rękami po jej plecach. – Nic nie szkodzi. – Nie. – Ręce Mii przesunęły się na biodra Ashlinn, a jej palce musnęły rękojeść miecza. Teatralnym gestem Mia wyciągnęła klingę z pochwy i odsunęła się od Ash. – Nieprawda. – Ty... – Ashlinn wytrzeszczyła oczy i rozdziawiła usta. – Ty... pieprzona... – Suko? Mia podrzuciła miecz w dłoni i otarła łzy brudnym rękawem. –  W  rzeczy samej. – Pokiwała głową. – Ale ja jestem cwaną pieprzoną suką. Odwróciła się do Trica, pociągnął nosem i splunęła. – Jak się stąd wydostanę? – MUSISZ POSŁUCHAĆ... –  Nic nie muszę – warknęła Mia. – Julius Scaeva przebywa w  Bożogrobiu, rozumiesz to? Prawdziwy Julius Scaeva. Setki tysięcy ludzi widziały, jak został zabity przez ostrze zabójczyni. Musi pokazać się tłumowi, żeby wszystkich zapewnić, że wszystko jest w porządku, zanim miasto stanie w ogniu. A jego sobowtór nie żyje. Pokażesz mi wyjście z  tej zakichanej dziury

czy zostawisz mnie w  ciemności, żebym bawiła się w zgadywanki? Bo, tak czy inaczej, ja wrócę do Grobia. –  Pamiętam drogę, którą przeszliśmy – usłyszała cieniutki głosik. Mia spojrzała na brata, który stał na czarnym brzegu w  brudnych fioletowych szatach. Patrzył na nią wielkimi, ciemnymi oczami, najwidoczniej nie bardzo już wiedząc, co o  niej myśleć. Nie chciał wierzyć, że są rodzeństwem, to było oczywiste. Jeśli słowa Ash, że jego ojciec nadal żyje, były prawdziwe, to cała reszta także mogła okazać się prawdą. Póki Mia była tą, która zabiła jego tatę, sytuacja prezentowała się prosto – była wrogiem, którego należy nienawidzić i  się obawiać. Ale teraz, kiedy Jonnen wiedział, że ojciec nadal żyje, co miał czuć do siostry, której nigdy nie poznał? – Tak? – zapytała Mia. Chłopiec skinął głową. –  Mam niezawodną pamięć, umysł chłonny jak gąbka. Wszyscy moi nauczyciele tak mówią. Mia wyciągnęła rękę do brata. – W takim razie chodźmy. Chłopiec spojrzał na nią, a  w  jego oczach malowały się podejrzliwość i  głód. W  końcu bardzo powoli wziął ją za rękę. Pan Życzliwy przysiadł na ramionach Mii, pomrukując cicho, a  Eklipsa kręciła się przy jej nogach. Mia podniosła latarenkę z  grobowej kości i  zrobiła krok w  ciemność, ale Tric stanął jej na drodze. Górował nad nią jak piękna, bezkrwista zjawa ze strasznych opowieści snutych przy kominku. Czuła chłód bijący od jego ciała, przy którym kiedyś znajdowała ciepło przyprawiające ją o  słodki ból. Powiódł wzrokiem po alabastrowej linii jego gardła, ostrym zarysie żuchwy, delikatnym zagłębieniu dołeczka w policzku. Biały jak mleko. Blady jak śmierć.

–  Powiedziałeś, że Matka przysłała cię, żebyś był moim przewodnikiem – powiedziała. – Pokaż mi drogę. – TO NIE JEST TWOJA ŚCIEŻKA, MIA – odezwał się cicho Tric. – ASHLINN MÓWI PRAWDĘ. JESTEŚ RANNA. ROZGNIEWANA. POTRZEBUJESZ SNU I  PORZĄDNEGO POSIŁKU, CHWILI WYTCHNIENIA. –  Tric, pamiętasz ten dzień, kiedy byliśmy akolitami i  przemawiając mi do rozsądku, udało ci się odwieść mnie od czegoś, co desperacko pragnęłam zrobić? Chłopiec przechylił głowę. – NIE... – Ja też nie. A teraz pokaż mi drogę. Albo stąd wypierdalaj. Chłopak zerknął na Ashlinn. Ciemność wokół nich rozbrzmiewała pieśnią morderstwa. Sadzawka falowała w  cichej furii. Tric spojrzał Mii w  oczy. Bezdenne i  czarne. Całkowicie nieodgadnione. Wreszcie wypuścił lodowaty obłoczek westchnienia. – ZA MNĄ. *** – Na forum! Obwoływacze miejscy stali na każdym moście, gońcy nawoływali z każdej brukowanej uliczki. Krzyki rozbrzmiewały na ulicach i  w  oberżach, nad kanałami od Łona po Prawicę i Lewicę i z powrotem. W całym Bożogrobiu huczało. – Na forum! Chaos próbował zakorzenić się w  mieście w  czasie, jaki spędzili pod ziemią. Mia czuła w  powietrzu zapach krwi i  dymu. Kiedy jednak wynurzyli się z  tuneli pod nekropolą Bożogrobia, spostrzegła, że jeszcze nie rozpętała się totalna anarchia. Luminatii i  żołnierze patrolowali ulice, odpychając tłumy tarczami i  pałkami. Zbiorowiska więcej niż kilkunastu

osób szybko rozpędzano, łamiąc przy okazji nosy każdemu, kto zbyt żarliwie potestował. Legion uprzedził kłopoty, prawie jakby konsul przewidział chaos, jaki rozpęta się po igrzyskach. Zawsze jeden krok przede mną, łajdak... A  teraz obwieszczenie niosło się po ulicach. Szybowało z  balkonów i  krytych dachówką dachów, rozbrzmiewało nad kanałami. Uciszało plotki i  niepokoje, obiecując odpowiedzi, jakich szukało całe miasto. Czy kardynał naprawdę został zabity? Konsul też? Obrońca Republiki miał zginąć od noża zwykłej niewolnicy? Mia ukradła pelerynę ze sznura jakiejś praczki i  kawałek materiału, żeby zasłonić bliznę i  piętno niewolnicy na twarzy. Szli przez Prawicę ku Sercu, Ashlinn po jej lewej stronie, Tric po prawej. Jonnena niosła na rękach. Od ciężaru chłopca bolały ją mięśnie, kręgosłup jęczał w  proteście. Jednakże nawet jeśli nie była już zabójczynią, która zamordowała mu ojca, to nadal była tą, która go porwała, twierdząc, że jest jego zaginioną dawno temu siostrą. Mia nie ufała dzieciakowi, spodziewając się, że spróbuje uciec przy pierwszej okazji. Nawet gdyby nie bała się, że ten sprytny gnojek czmychnie, nie potrafiłaby go wypuścić z rąk. Nie mogła go teraz stracić. Nie po tym wszystkim. Mając Eklipsę i  Pana Życzliwego w  swoim cieniu, chłopiec sprawiał wrażenie spokojniejszego. Przyglądał się Mii chmurnie, kiedy przemykali przez Bożogrobie krętymi uliczkami i rozległymi placami zamożnej dzielnicy, zbliżając się coraz bardziej do forum. Tłum wokół nich pulsował strachem, ciekawością, przemocą czekającą tylko, żeby rozwinąć skrzydła. Mia widziała błyski ukrytych ostrzy. Odsłoniętych zębów. Potencjalnego zniszczenia, które jeden oddech dzielił od zaistnienia, jedno niewłaściwe słowo od ziszczenia się. Każda uraza. Każdy niewolnik, każdy niezadowolony prostak, każdy malkontent mający z kimś na pieńku. Widziała,

jaka jest krucha ta tak zwana „cywilizacja”. Wściekłość gotowała się w  sercu tego miasta. Bożogrobie było jak beczka pełna dziwoszkła owinięta nasączonymi oliwą szmatami. Tylko czekała na iskrę, żeby buchnąć płomieniami. Na forum kilkaset metrów od pierwszego Żebra zorientowali się, że ulice są zbyt zatłoczone, żeby udało im się podejść bliżej. Każde przejście i  most były zapchane ludźmi wszelkiego rodzaju, młodymi i  starymi, bogatymi i  biednymi, Itreyańczykami, Liizyjczykami, Vaańczykami i  Dweymarczykami. Zamiast próbować przepchnąć się dalej, Mia i  jej towarzysze wywalczyli sobie przejście do potężnego posągu Wszechwidzącego pośrodku forum. Wyrzeźbiony w  marmurze wizerunek boga wznosił się nad tłumem wysoki na pięćdziesiąt stóp. Trzy arkemiczne kule symbolizujące trzy słońca znajdowały się w  jednej z  wyciągniętych dłoni Aa. W  drugiej trzymał ogromny miecz. Mia zniszczyła ten posąg podczas arcymroku, gdy skończyła czternaście lat, ale Scaeva rozkazał go odbudować i zapłacił za to z własnych pieniędzy. Kolejny pobożny gest, żeby kupić sobie uwielbienie gawiedzi. Tric wziął Jonnena na ręce i  cała czwórka wspięła się na posąg. Usadowili się w wielkich fałdach szat Wszechwidzącego. Zerkali na tłum w dole. –  Na Czarną Boginię, popatrzcie na nich wszystkich – szepnęła siedząca obok Mii Ashlinn. Mia nie mogła oderwać oczu. Tłum, przed którym walczyła na Venatus Magni, był imponujący, ale teraz wydawało się, że zagoniono tu wszyściutkich obywateli Bożogrobia, żeby wysłuchali obwieszczenia. Żebra wznosiły się nad nimi, szesnaście łuków z grobowej kości, lśniących bielą i sięgających wysoko w  niebo. Żołnierze i  Luminatii przepychali się przez tłum, roztrzaskując czaszki i  trzymając porządek za gardło. Rozpacz i strach wisiały w powietrzu jak smród krwi w rzeźni.

Przynajmniej znaleźli sobie miejsce i  chociaż Tric sprawiał wrażenie, jakby męczył się podczas arcyblasku tak samo jak Mia, to emanujący od niego chłód zniechęcał innych do wspięcia się zbyt blisko ich czwórki. Mia mrużyła oczy z  powodu światła arcyblasku. Droga z  podziemi miasta była długa i  odbyła się w  milczeniu, setki zakrętów i  wiraży. Nie miała pojęcia, jak długo wędrowali – czas jakby nie miał znaczenia w  pustej ciemności pod skórą miasta. Teraz jednak, kiedy znalazła się z  dala od tamtego miejsca, zatęskniła za powrotem. Do tej czarnej sadzawki. Do cichych, wyjących twarzy. Tęskniła za tym miejscem, jak tęskniła za Panem Życzliwym i  Eklipsą, gdy się rozstawali. Jak za częścią siebie, którą od niej oderwano. Wielu było jednym. Odepchnęła tę myśl. Skupiła się na swoim gniewie. Zacisnęła palce na rękojeści miecza z grobowej kości tak, że pobielały jej kostki. Żadnego Księżyca Niah, Cleo, Mercurio, Ashlinn i Trica – żadne z nich się teraz nie liczyło. Dopóki ten skurwysyn żyje. Rozległy się fanfary, dźwięczały czysto i  wyraźnie w oślepiającym świetle arcyblasku. Słońca w górze były żywymi stworzeniami uderzającymi w ramiona Mii, miażdżącymi ją jak robaka pod butem. Cienie w  fałdach szat Wszechwidzącego były dla niej jedynym wytchnieniem; przywarła do nich jak dziecko do matczynej spódnicy. Gdy rozległy się fanfary, wyprostowała się i  spojrzała spod zmrużonych powiek ponad ogromnym kręgiem kolumn tworzących forum, uwieńczonych posągami największych spośród senatorów. Sama siedziba senatu znajdował się na zachód stąd, budowla ze żłobkowanych kolumn i wypolerowanej kości. Pierwsze Żebro wznosiło się na południu, a  na balkonie palazzo konsula tłoczyli się Luminatii w  zbrojach z  grobowej kości i  senatorowie w  wieńcach

z zielonych liści laurowych i w fałdzistych szatach obrębionych fioletem. Fanfary rozbrzmiewały długo i  głośno, uciszając krzyki, szepty, niepewność gotującą się w  Mieście Mostów i  Kości. Prawdę mówiąc, Mia nigdy nie zastanowiła się nad dalszymi konsekwencjami swojego planu z  magni poza tym, że Duomo i  Scaeva mieli umrzeć. Jednakże kiedy wszędzie szerzyły się pogłoski o śmierci konsula, wydawało się, że miasto znalazło się na skraju katastrofy. Co by się stało z  Bożogrobiem, gdyby konsul naprawdę zginął? Co by naprawdę stało się z tym miastem, z Republiką, gdyby odcięła jej głowę, pozbawiła ją przywódcy? Czy Republika zwyczajnie miotałaby się i  rzucała przez pewien czas, zanim odrosłaby jej nowa głowa? Czy też, jak bóg ścięty przez własnego ojca, rozpadłaby się na tysiące kawałków? – Miłościwy Aa! – rozległ się krzyk z ulicy na dole. – Patrzcie! Okrzyk z dachu za nimi: – Na Cztery Córki, czy to on? Mii serce zacisnęło się w  piersi. Mrużąc oślepione blaskiem oczy, spojrzała na balkon apartamentów konsula, kiedy Luminatii i senatorowie rozstąpili się na boki. O, Bogini! O litościwa Czarna Matko! W  swoich fioletowych szatach nadal przesiąkniętych krwią, bez złotego wieńca laurowego. Z  bandażem wokół gardła i  ramienia przesiąkniętym szkarłatem. Z  bladą twarzą i  szpakowatymi włosami mokrymi od potu. Nie można było z  nikim pomylić tego człowieka, gdy wystąpił naprzód i  uniósł rękę jak pasterz przed stadem owiec. Wyprostował trzy palce – znak Aa. – Ojciec – powiedział Jonnen.

Mia spiorunowała wzrokiem brata, zastanawiając się, czy jest na tyle nieznośny, żeby zacząć wołać o pomoc, ale najwyraźniej dostatecznie bał się Zziębłej zjawy, żeby na razie trzymać gębę na kłódkę. Tłum jednakże ogarnęła radość i  ogłuszający, przyprawiający o  zawrót głowy ryk tych, którzy stali dostatecznie blisko, żeby ujrzeć go na własne oczy, zalał forum. Ludzie stojący bardziej z  tyłu, domagali się prawdy, pragnęli sami zobaczyć, więc przepychali się i  awanturowali. Żołnierze wkroczyli z  pałkami w  pogotowiu. Tłum na ulicach kołysał się i  kotłował, ludzie przepychali się, miotali, zrzucali się wzajem z mostów do kanałów, chaos narastał i... – Ludu mój! Okrzyk dobiegł z  rogów rozmieszczonych na forum, wzmocniony i odbijający się echem od ścian siedziby senatu, od grobowej kości Kręgosłupa. Jak za sprawą magji uspokoił chaos. Równowaga utrzymywana na ostrzu noża. Chociaż Juliusa Scaeva znajdował się za daleko od Mii, żeby naprawdę widziała wyraz jego twarzy, jego głos był chrapliwy z  bólu. Widziała jego żonę, Livianę, u  jego boku, w  sukni czerwonej jak plamy krwi. Jej gardło lśniło od złota. Mia spojrzała na Jonnena obok siebie i  zobaczyła, że nie odrywa oczu od kobiety, która podawała się za jego matkę. Chłopak zerknął na Mię. Równie szybko odwrócił wzrok. Scaeva odetchnął głęboko, nim zaczął dalej mówić. – Mój ludu! – powtórzył. – Rodacy! Przyjaciele! Cisza zaległa w  Mieście Mostów i  Kości. Powietrze znieruchomiało na tyle, że było słychać odległy szum morza, delikatną modlitwę wiatru. Mia zaznała miłości tłumu na arenie, prawdziwej i niezachwianej. Powaliła na kolana ryczący z  zachwytu tłum, sprawiła, że ekscytował się, krzyczał i  skandował jej imię jak hymn dla niebios. Jednakże ani razu w okresie, jaki spędziła na piaskach, nie panowała nad tłumem w takim stopniu jak konsul.

Juliusa Scaevę nazywano „Senatum Populiis” – Senatorem Ludu. Obrońcą Republiki. I chociaż aż ją mdliło na samą myśl, to zdumiewała się, że potrafi uciszyć całe miasto tak, że stało się spokojne jak tafla jeziora, i to za sprawą raptem kilku słów. –  Słyszałem szepty! – zawołał Scaeva. – Szepty, że waszą Republikę pozbawiono głowy! Że wasz konsul został zabity! Że Julius Scaeva zginął! Słyszałem szepty i  dlatego wykrzyczę przed wami mój sprzeciw! – Uderzył zakrwawioną pięścią w balustradę. – Oto stoję tutaj! I na Boga, tutaj zostanę! Ryk. Ogłuszający i  radosny. Ogarniał tłum lotem błyskawicy. Mia widziała w  dole obejmujących się ludzi z  policzkami mokrymi od łez radości. Wszystko w  żołądku jej się przewracało. Wykrzywiła usta, zacisnęła pięść na rękojeści miecza tak mocno, że dygotała jej ręka. Po odpowiednio długiej chwili Scaeva uniósł rękę, domagając się ciszy i znowu zapadło milczenie. Konsul odetchnął głęboko, zakaszlał raz, drugi. Sięgnął dłonią do zakrwawionego opatrunku na ramieniu, zachwiał się przed mekanicznym rogiem. Żołnierze i  senatorowie podeszli, żeby mu pomóc, gdyby konsul miał upaść. Niepokój ogarnął tłum. Jednakże Scaeva pokręcił głową, pełni najlepszych intencji pomocnicy rozstąpili się, a  on znowu wyprostował się mimo rzekomych „ran”. Dzielny, oddany i, och, jakże silny. Tłum stracił głowę. Zachwyt i  uniesienie zalały ludzi jak powódź. Nawet Mia, mimo goryczy w  ustach, musiała podziwiać ten teatrzyk. Podziwiała sposób, w  jaki ta żmija wykorzystywała każdą trudność i potknięcie na swoją korzyść. –  Odnieśliśmy ranę! – krzyknął. – Nie ma co do tego wątpliwości. I  chociaż sprawia mi to ogromny ból, nie mówię o  ranie od noża, jaką odniosłem, nie. Mówię o  śmiertelnym ciosie dla nas wszystkich! Nasz doradca, nasze sumienie, nasz przyjaciel... więcej, nasz brat, został nam odebrany.

Scaeva pochylił głowę. Kiedy przemówił znowu, głos miał zachrypły od żalu. –  Ludu mój, z  bólem serca przekazuję wam tak smutne nowiny. – Konsul przytrzymał się balustrady, przełknął ślinę, jakby walczył ze smutkiem. – Muszę jednak potwierdzić, że Francesco Duomo, wielki kardynał duchowieństwa Aa, wybraniec Wszechwiedzącego na tym błogosławionym padole... został zabity. Pełne rozpaczy krzyki poniosły się przez forum. Zbolałe jęki i zgrzytanie zębami. Scaeva powoli uniósł rękę niczym maestro przed orkiestrą. –  Opłakuję utratę przyjaciela. Głęboko. Przesiadywałem długie nibynoce w jego świetlistej obecności i przez resztę życia będę niósł ze sobą niebiańską mądrość, jakiej mi udzielił. – Scaeva zwiesił głowę, westchnął ciężko. – Od dawna jednak ostrzegałem, że wrogowie naszej wielkiej Republiki stoją bliżej, niż moi bracia z  senatu skłonni byli uwierzyć! Od dawna ostrzegałem, że dziedzictwo Rojalistów nadal jątrzy się w sercu Republiki! Mimo to nawet ja nie śmiałem pomyśleć, że podczas tego najświętszego ze świąt, w  najwspanialszym mieście na świecie, ucieleśnienie wiary we Wszechwidzącego może zostać ścięte nożem zabójcy! Na oczach nas wszystkich! Przed trzema nieruchomymi oczami samego Aa! Jakież to szaleństwo? Rozdarł fioletową szatę i zawył do nieba. – Jakież to szaleństwo?! Tłum znowu ryknął, przechodząc od przerażenia do furii i  z  powrotem. Mia patrzyła, jak emocje przewalają się niczym fale po plaży podczas sztormu. Scaeva wyciskał z nich ostatnią kroplę. Kiedy przemówił znowu, wrzenie nieco przygasło. –  Jak wiecie, moi przyjaciele, żeby zadbać o  bezpieczeństwo Republiki, zamierzałem zgłosić się na czwartą kadencję w  charakterze konsula, wziąć udział w  wyborach w  czasie

arcymroku. Jednakże w  obliczu tego ataku na naszą wiarę, naszą wolność, naszą familię, nie mam wyboru. Od tej chwili zgodnie z  postanowieniami itreyańskiej konstytucji w  obliczu nadzwyczajnego kryzysu, kiedy naszej wspaniałej Republice grozi niezaprzeczalne niebezpieczeństwo, ja, Julius Scaeva, przyjmuję niniejszym tytuł cesarza i  związaną z  tym wszelką władzę... Głos Scaevy został nagle zagłuszony przez tłum. Wszyscy, każdy mężczyzna, każda kobieta i  każde dziecko, wiwatowali. Żołnierze. Duchowni. Piekarze i  rzeźnicy. Dziewczęta do towarzystwa i  niewolnicy. Na Czarną Boginię, nawet przeklęci senatorowie na tej okropnej, małej scenie. Na ich oczach podarto konstytucję. Ich głos zredukowano do słabego echa w pustej komnacie. A jednak wszyscy oni – każda jedna osoba wiwatowała. Nikt nie płakał. Nikt nie pomstował. Nikt nie walczył. Wiwatowali. Kiedy dziecko się boi, kiedy źle dzieje się w  świecie, kogo nawołuje? Kto wydaje się mu jedyną osobą, która może ponownie wszystko naprawić? Mia pokręciła głową. Ojciec... Scaeva uniósł rękę, ale nawet maestro nie był w  stanie uciszyć teraz aplauzu. Ludzie tupali rytmicznie, skandowali jego imię jak modlitwę. Mia stała zalana tym hukiem i  czuła mdłości aż w kościach. Ashlinn uścisnęła jej dłoń. Mia zerknęła na stojącego obok niej umarlaka i  nie była pewna, czy może odwzajemnić uścisk.

Można było odnieść wrażenie, że minęła wieczność, nim tłum uspokoił się na tyle, żeby Scaeva znowu mógł się odezwać. –  Wiedzcie, że nie biorę na siebie tej odpowiedzialności pochopnie! – wykrzyczał w  końcu. – Od tej pory aż do arcymroku, kiedy jestem pewien, że nasi przyjaciele w senacie ratyfikują moje nowe stanowisko, będę waszą tarczą. Będę waszym mieczem. Będę kamieniem, na którym odbudujemy pokój, odzyskamy to, co nam odebrano, i przekujemy Republikę tak, by była silniejsza, wspanialsza i  większa niż kiedykolwiek dotąd! Zdołał się uśmiechnąć, słysząc pełną zachwytu reakcję, chociaż teraz sprawiał wrażenie, jakby słabł. Żona szepnęła mu do ucha, a  on dotknął zakrwawionego ramienia, skinął powoli głową. Centurion Luminatii podszedł, żeby odeskortować konsula z  małżonką. W  ostatnim popisie siły Scaeva odwrócił się do tłumu. – Posłuchaj mnie teraz! Zapadła cisza, kiedy rozbrzmiał ten okrzyk – głęboki jak sama Otchłań. –  Wysłuchaj mnie! – zawołał. – I  wiedz, że to prawda! Bo mówię teraz do ciebie. Do ciebie! Mia z  trudem przełknęła ślinę, zęby zaciskała tak, że aż ją bolały. –  Gdziekolwiek jesteś, jakikolwiek cień padł na twoje serce, w jakiejkolwiek ciemności przebywasz... Mia zauważyła, że zaakcentował słowo „cień” i  „ciemność”. Spostrzegła zapał w  jego głosie. I  chociaż dzieliły ich setki kroków, setki tysięcy ludzi, przez sekundę czuła się tak, jakby tylko oni dwoje zostali na świecie. – Jestem twoim ojcem – oznajmił Scaeva. – I zawsze byłem. Uniósł rękę, a tłum powtórzył ten gest. – A gdy połączymy siły? Nic na nas powstrzyma.

 

Rozdział 7    

Ostrze w prawicy

Rozbłysk miecza z grobowej kości. Charkot. Rozbryzg krwi. Kolejny strażnik padł na kolana, a Mia zrobiła Krok przez korytarz do drugiego mężczyzny, który wytrzeszczył oczy, gdy jego towarzysz padł. Jej miecz przeciął mięśnie i  kość jak masło. Mięśnie mu zwiotczały, pęcherz się opróżnił, krew rozlała się po wypolerowanej kamiennej posadzce, gdy osunął się na kolana i w ramiona śmierci. Mia zawlekła ciała do przedpokoju i przykucnęła w cieniach; zasłona długich ciemnych włosów przesłoniła jej twarz. Nasłuchiwała kroków. Forum na zewnątrz nadal rozbrzmiewało zgiełkiem; ludzie nie wiedzieli, czy świętować z powodu przemowy Scaevy, czy opłakiwać zabitego kardynała.

Bożogrobie ogarnęła pełna wyrzutów sumienia euforia; miasto odetchnęło po tym, jak je uratowano, gdy znalazło się o krok od katastrofy. Ich ojciec oparł się śmierci. Uciekł przed ostrzem zabójcy. Kto teraz zaprzeczy temu, że jest wybrańcem Aa? Kto bardziej zasługiwał na tytuł cesarza i na to, żeby przeprowadzić Republikę przez niebezpieczeństwa, jakie jej teraz groziły? Mia skradała się korytarzami z grobowej kości cicho i szybko. Kroczyła cieniami z  taką samą łatwością, z  jaką inna dziewczyna mogłaby przeskakiwać z kałuży do kałuży podczas deszczu. To był talent, który rozwijała latami, chociaż stało się to o  wiele łatwiejsze, odkąd zabiła własnymi rękami Furiana. Przypomniała sobie, jak jej brat posłużył się cieniami, żeby ją oślepić na nekropoli, i  zastanawiała się od niechcenia, czy mogłaby się nauczyć także tej sztuczki. Zastanawiała się, ile prawdy kryje się w  opowieści Trica na temat kawałków roztrzaskanego boga, które znajdowały się w  niej samej. Jakie inne dary mogłaby odkryć, gdyby pogodziła się z  tymi cząstkami w sobie i swoją prawdziwą istotą. Na ścianach wokół niej wisiały piękne kobierce, stały wzdłuż nich marmurowe posągi oświetlone żyrandolami ze śpiewającego dweymarskiego kryształu. Słyszała gdzieś w  oddali muzykę – smyczki i  klawesyn, odrobinę posępności w  cieniu śmierci kardynała. Miecz z  grobowej kości w  jej ręku przyjemnie jej ciążył, smród krwi w  nozdrzach był słodkimi perfumami, wilk z cieni powarkiwał kojąco w jej uchu. – ...JESZCZE DWÓCH PRZED TOBĄ... Padli jak poprzedni dwaj; cień zafalował i  dziewczyna pojawiła się znikąd, jakby wyrosła przed ich zdumionymi oczami. To byli Luminatii w  zbrojach z  grobowej kości i  szkarłatnych jak krew pelerynach, z  pióropuszami na hełmach. Hełmy cudownie tłumiły wszelkie drobne odgłosy

wyrywajace im się, gdy umierali, a  peleryny doskonale nadawały się do uprzątnięcia bałaganu, jaki po sobie zostawiali. Serce waliło jej jak oszalałe mimo demona w cieniu. Myślami wędrowała do Ashlinn, Trica, Jonnena. Poprosiła Ash, by strzegła tego ostatniego, jakby od tego zależało jej życie. „Nie jestem, kurwa, niańką” – rozległ się natychmiast w odpowiedzi protest i byłoby tego więcej, gdyby pocałunek Mii szybko jej nie uciszył. – Proszę – powiedziała tylko. – Zrób to dla mnie. I na razie tyle wystarczyło. Nie do końca wiedziała, na jak długo to wystarczy. – NA NIC CI SIĘ NIE PRZYDAM – powiedział jej wtedy Tric. – ŚWIATŁO JEST ZA JASNE. –  Szybko sobie poradziłeś z  żołnierzami na nekropoli – zwróciła mu uwagę. – Bez względu na arcyblask. – MURY ODDZIELAJĄCE TEN ŚWIAT OD KRÓLESTWA MATKI SĄ CIEŃSZE TAM, GDZIE MIESZKAJĄ UMARLI. TO DZIĘKI WOLI NIAH CHODZĘ PO ZIEMI, NICZYJEJ INNEJ. WRAZ ZE ZBLIŻAJĄCYM SIĘ ARCYMROKIEM BĘDĘ CORAZ SILNIEJSZY, JEDNAK TU I TERAZ... Rozejrzał się i pokręcił głową. – POZA TYM TO GŁUPI PLAN, BLADA CÓRKO. Zamierzała dowcipnie mu odpowiedzieć, ale kiedy usłyszała, że zwrócił się do niej „blada córko”, serce jej się boleśnie zacisnęło. Popatrzyła na niego, na czarne ręce ukryte w  rękawach, czarne oczy schowane pod kapturem. Na jego piękną alabastrową twarz obramowaną ciemnością. Zaczęła się zastanawiać, co mogłoby być, a  nie jest, i  zaraz zdławiła te myśli. – Proszę, nie rób tego – błagała Ashlinn. – Muszę – odpowiedziała. – On już prawie wcale nie pojawia się publicznie. To dlatego zaatakowałyśmy go podczas magni, zapomniałaś? Muszę dopaść go teraz, nim znowu zniknie.

–  Znowu zakładasz, że to był on – zaprotestowała Ashlinn. – Na ile się orientujemy, Scaeva może mieć tuzin sobowtórów. Od lat współpracował z  Czerwonym Kościołem. Kto może orzec, czy nadal przebywa w mieście? A jeśli tak, to czy nie wciąga cię w pułapkę? – Pewnie wciąga – zgodziła się Mia. –  W  takim razie co go powstrzyma przed zabiciem ciebie? – dopytywała się Ashlinn. –  Solis i  Cyt posłużyli się ostrzami zanurzonymi w  Stężcu. Chcą mnie złapać żywcem. – Mia zerknęła na brata. – Bo ja też mam coś, czego on chce. – Mia, proszę... –  Panie Życzliwy, zostań z  Jonnenem. Zadbaj, żeby był spokojny. – ...o radości... – Eklipso, pójdziesz ze mną. – ...SKORO TEGO SOBIE ŻYCZYSZ... –  MUSISZ POZWOLIĆ PRZESZŁOŚCI UMRZEĆ – ostrzegł ją Tric. Spojrzała mu w  oczy. Jej głos był twardy i  zimny, gdy odpowiedziała: –  Czasem przeszłość po prostu nie umiera. Czasem trzeba ją zabić. I odeszła. Przemknęła przez forum, nie czekając, aż zapanuje tam zbyt wielki tłok i  pojawi się wielu żołnierzy. Potem pod peleryną z cienia, gdy zarys świata rozmazał się pod płonącymi w górze słońcami, Eklipsa pokierowała jej krokami. Poruszała się tak powoli, jak potrzebowała, tak szybko, jak się ośmieliła, do cienia wznoszącego się w  niebo pierwszego Żebra. Pokonała ogrodzenie z  kutego żelaza, minęła kilkudziesięciu Luminatii rozmieszczonych na posterunkach przy ciężkich drzwiach z  wypolerowanej grobowej kości i  weszła do znajdujących się

za nimi prywatnych apartamentów konsula. Pamiętała to miejsce jak przez mgłę z balu, na którym była jako dziecko, gdy tańczyła na stopach ojca w sali balowej... ...nie, nie ojca. Och, matko, jak mogłaś? Tropiła w cieniach jak wilk, który wychwycił zapach świeżej krwi. Eklipsa badała teren przed nią, będąc zaledwie czarnym kształtem na ścianach. Mia uskakiwała przed niewolnikami, służącymi i  żołnierzami tak, że czuli tylko lekki powiew na karkach, dreszcz na plecach, gdy ich mijała. Wszystkie lekcje Mercurio i  Kocura rozbrzmiewały jej w  głowie; mięśnie miała napięte, ostrze trzymała w  pogotowiu, nie marnowała ani jednego ruchu, jej kroki były bezszelestne. Jej stary nauczyciel spuchłby z dumy, gdyby ją zobaczył. Wykłady, ćwiczenia, ból – wyczuwała perfekcyjny destylat tego wszystkiego krążący w jej żyłach. Każdy wybór, jakiego dokonywała, zbliżył ją do tej chwili. Każda droga, jaką przebyła, prowadziła ją nieubłaganie tutaj. Gdzie miał nastąpić koniec. Szepty Eklipsy wreszcie doprowadziły ją do przestronnego gabinetu. Wielgachne dębowe biurko ustawiono na drugim końcu pokoju, regały z książkami stały pod ścianami, zawalone tomami i  zwojami. Podłogę zdobiła zabarwiona jakąś arkemiczną sztuczką płaskorzeźba – plotki mówiły, że to hobby Scaevy, i najwyraźniej doprowadził tę umiejętność do perfekcji. Była to ogromna mapa całej Republiki, od Morza Ciszy po Morze Gwiazd. Serce tłukło się Mii jak oszalałe o  żebra, kiedy odrzuciła na bok opończę z cienia. Włosy kleiły jej się do potu i zaschłej krwi na skórze. Mięśnie ją bolały, rany piekły, adrenalina i wściekłość walczyły z wyczerpaniem i smutkiem. I wtedy go zobaczyła – stał w pobliżu balkonu. Wpatrywał się w  światło słoneczne, jakby wszystko na świecie było w najlepszym porządku.

Był tylko zarysem sylwetki na tle oślepiającego blasku, kiedy przekradła się przez pokój ku niemu. W  ustach jej całkiem zaschło, dłoń zaciśniętą na mieczu miała mokrą od potu. Mimo pasażera w cieniu bała się, że konsul mógł już zniknąć, że słowa Ashlinn okażą się prawdą, że człowiek, który przemawiał do uwielbiającego go tłumu, był zaledwie kolejnym aktorem z jego twarzą. Ale kiedy się zbliżyła, zorientowała się. Poczuła chłód i  ściskanie w  dołku. Powolną zgrozę, która ustępowała złym przeczuciom i  wrażeniu nieuchronności. Ostatni fragment zagadki jej życia – odpowiedź na pytanie, kim była, czym była, dlaczego taka była – wreszcie znalazł się na swoim miejscu. To uczucie... Och, jakże znajome uczucie. Pan Życzliwy zmaterializował się na podłodze Kamienia Filozoficznego obok niej, a  jego szept przeciął ciemność. Dona Corvere spojrzała na kota z cieni i syknęła jak oparzona. Cofnęła się od prętów do najdalszego kąta celi, warcząc i szczerząc zęby. – On jest w tobie – szepnęła. – O, Córki, on jest w tobie. – Cześć, Mia – powiedział Scaeva. Nie odwrócił się do niej. Nadal wpatrywał się w  światło słoneczne na zewnątrz. Przebrał się z zakrwawionej i porwanej szaty konsula w nieskazitelnie białą togę. Cień na ścianie. Palce splecione za plecami. Bezbronny. Nie był jednak sam. Zauważyła, że jego cień się porusza. Drżała, gdy mdłości i  głód narastały w  niej aż do granic wybuchu. A  z  plamy ciemności na ścianie gabinetu, ciemnej za dwoje, dobiegł cichy, śmiercionośny syk.

Wstążka czerni rozwinęła się u stóp cesarza. Prześlizgnęła się po podłodze i uniosła, cieniutka jak papier, liżąc powietrze niejęzykiem. Wąż z cienia. – ...Ma twoje oczy, Juliusie... – powiedział. Zapłonęła w niej wtedy furia, jasna jak słońca na przeklętym niebie. Krew w  jej żyłach, krew, która ich łączyła, zagotowała się. W tej chwili o nic nie dbała. Ani o Mercurio, ani o Jonnena. Ani o  Ashlinn czy Trica. Czerwony Kościół, Czarną Matkę czy biedny, roztrzaskany Księżyc. Podcięłaby sobie nadgarstki, gdyby mogła utopić go we własnej krwi. Roztrzaskałaby się na odłamki, byle tylko poderżnąć mu nimi gardło. Nie zdawała sobie sprawy, że biegnie, dopóki prawie go nie dopadła z  uniesionym wysoko mieczem, rozchylonymi wargami, zmrużonymi oczami. Wąż syknął ostrzegawczo. W uszach dudniła jej krew. I wtedy Julius Scaeva odwrócił się do niej i uniósł rękę. Rozbłysk światła. Przeszywający ból. Oślepła, jakby otrzymała cios w  twarz. Padła do tyłu, wrzeszcząc jak poparzony kot. Złoty łańcuch zwieszał się z palców Scaevy, a na jego końcu wisiały trzy jasne słońca – z  platyny, różowego i  żółtego złota. Trójca Aa, powtarzająca się na każdej iglicy kościelnej i  w  każdy kościelnym oknie stąd aż po Ashkah. Tyle że ten symbol pobłogosławił prawdziwy sługa wiary. Eklipsa zaskowytała, a wąż u stóp Scaevy zwinął się i miotał w agonii. Mia leżała na plecach, drapiąc paznokciami rzeźbioną podłogę, podczas gdy Scaeva uniósł wysoko symbol oddalony od niej o kilka kroków i tysiące mil. Światło było jak biały ogień i  zardzewiałe ostrza. Przecinało chłodną ciemność za jej oczami. Żołądek jej się burzył, wzrok się zamglił, usta wypełniły się żółcią; to oślepiające, parzące światło zamieniło ją w kłębek bezradnego bólu.

– M-miło cię widzieć, córko – powiedział Scaeva. Jak? – zachodziła w głowę. Poza bólem nadal to czuła – tę samą tęsknotę, jaką czuła w  obecności wszystkich innych takich jak ona. Scaeva był pomroczem, była tego pewna. Jednakże ta Trójca, Czarna Matko, te trzy kule żarzącego się ognia... – J-jak? – zdołała wykrztusić. – Jak to... z-znoszę? Głos mu drżał i  mimo łez w  oczach Mia spostrzegła, że jego oczy też łzawią. Nie zważając na to, cesarz Republiki Itreyańskiej trzymał między nimi te okropne słońca. Dłoń mu drżała. Jego pasażer wił się z  bólu u  jego stóp. Smużki dymu unosiły się spomiędzy jego palców. Mimo to trzymał Trójcę. – W taki sam sposób, w jaki z-zająłem tron. – Scaeva obracał Trójcę to w  lewo, to w  prawo, żyły wystąpiły mu na szyi, spomiędzy zaciśniętych zębów wyrywał mu się syk. – To kwestia siły woli, m-moja córko. Żeby zdobyć prawdziwą władzę, nie potrzebujesz żołnierzy... a-ani senatorów czy świątobliwych mężów. Potrzebujesz tylko woli, żeby zrobić to, czego inni nie zrobią. Mdłości szarpały jej gardłem, ból płomienia Wszechwidzącego prawie ją oślepiał. Mimo to zdołała odpowiedzieć głosem ociekającym nienawiścią. – N-nie jestem... k-kurwa, twoją córką. Scaeva przechylił głowę i popatrzył na nią niemal z litością. – Och, Mia... Przyklęknął, przysuwając Trójcę. Mia odpełzła, przesuwając się na tyłku i  łokciach jak kaleki krab. Przycisnęła plecy do ściany, z trudem łapała oddech, łzy płynęły niepowstrzymanym strumieniem po jej pobliźnionych policzkach. Uniosła rękę, by zasłonić się przed pożogą trzech pobłogosławionych kręgów. Widziała napięte ścięgna w ręce Scaevy, pot błyszczący na jego

dygocącej pięści, skapujący na wypolerowaną podłogę z grobowej kości. Mimo to trzymał symbol. –  M-mogę to odłożyć? – zapytał. – Myślisz, że... jesteśmy zdolni p-porozmawiać jak cywilizowani ludzie? Przynajmniej przez ch-chwilę? Ogień w  jej czaszce. Nienawiść jak kwas w  żyłach. Mimo to, bardzo powoli, udręczona przez ból i  mdłości Mia skinęła głową. Scaeva od razu wyprostował się i schował Trójcę z powrotem w  fałdach szaty. Ulga była natychmiastowa, przyprawiająca o  zawrót głowy. Szloch wyrwał się Mii z  ust. Kiedy próbowała złapać oddech, Scaeva przeszedł przez pokój, jego skórzane sandały przesuwały się z cichym szelestem po ogromnej mapie podłogi. Drżącymi rękami napełnił mały kieliszek wodą z karafki ze śpiewającego kryształu. –  Mogę zaproponować ci coś do picia? – zapytał głosem znowu gładkim i  słodkim jak toffi. – Najchętniej sięgasz po złotniaka, prawda? Mia nie odpowiedziała, piorunując go wzrokiem. Serce biło jej w  szaleńczym rytmie. Wpatrywała się w  niego jak krwiostrząb. Mercurio zawsze uczył ją, żeby obserwować zwierzynę. Chociaż śniła o  Juliusie Scaevie niemal każdej nibynocy przez ostatnie osiem lat, po raz pierwszy, odkąd skończyła dziesięć lat, widziała go z bliska. Cesarz był przystojny, musiała to przyznać – był niemal do bólu przystojny. Czarne loki przyprószone ledwie uchwytną siwizną przy skroniach. Szerokie ramiona, złotobrązowa skóra mocno kontrastująca ze śnieżnobiałą szatą. Mądrość, którą zdobywał w ciągu dziesięcioleci bycia u władzy, płonąca w jego ciemnych oczach. Mercurio nauczył ją podsumowywać ludzi w  okamgnieniu, a  Mia zawsze była bystrą uczennicą, lecz, patrząc na Scaevę –

człowieka, który naginał Senat Itreyański do swojej woli, który wykroił sobie królestwo w  Republice, która wymordowała swoich królów wieki temu – odkryła, że ma pustkę w  głowie. Niemal wszystko, co jego dotyczyło i  nie było czymś powierzchownym, pozostawało ukryte. Był zabójcą. Zimnym łajdakiem. A poza tym... był zagadką. Kiedy Trójca zniknęła, Eklipsa wyszła z ukrycia w cieniu Mii, falując z  upokorzenia. Pasażer Scaevy wypełzł na wolność i  sunął po podłodze, obserwując nie-wilka z  czymś w  rodzaju głodu. Mia widziała cień cesarza poruszający się na ścianie, falujące szaty, sięgające ku niej i delikatne jak jagniątka dłonie. – Cóż. – Scaeva odwrócił się od niej, popijając z kryształowego kieliszka. – Nareszcie ponownie razem. To dość ekscytująca chwila, nieprawdaż? –  Nie tak ekscytująca, jak dopiero b-będzie – powiedziała, ciężko dysząc. –  Naprawdę miło cię widzieć, Mia. Wyrosłaś na ze wszech miar zdumiewającą damę. – Odpierdol się, najpodlejsza pizdo. Scaeva uśmiechnął się słabo. – A raczej na zdumiewającą młoda kobietę.... Nalał odrobinę najwyższej jakości złotniaka do kryształowej szklaneczki. Podszedł cicho i  postawił trunek na podłodze w  rozsądnej odległości od Mii, a  potem cofnął się na drugi koniec gabinetu. Zauważyła niski kwadratowy stolik między dwiema sofami. Na stoliku ustawiono szachownicę, rozgrywka zaszła już daleko. Wystarczył jeden rzut oka, żeby się zorientować, że białe wygrywają. –  Grasz? – spytał Scaeva, unosząc pytająco brew. – Moim przeciwnikiem był nasz dobry przyjaciel kardynał Duomo. Przesyłaliśmy gońców, przekazując sobie kolejne ruchy. Ostatnio nie ufał mi na tyle, żeby spotkać się ze mną twarzą w  twarz. – Cesarz wskazał szachownicę, złote pierścienie na

jego palcach zabłysły. – Niewiele brakowało, żeby wygrał. Biedny Francesco zawsze był lepszy w  szachach niż w prawdziwej grze. Zaśmiał się, co tylko rozogniło furię w  piersi Mii. Nie miała żadnego noża, niczego, czym mogłaby rzucić, ale nadal ściskała miecz z  grobowej kości. Jej umysł był zalany myślami o  wszelkich sposobach, w  jakie mogłaby zatopić klingę w  jego piersi. Nieporuszony Scaeva usiadł obok szachownicy, stawiając kieliszek na podłokietniku sofy z gniecionego aksamitu. Sięgnął między fałdy szaty i  wyjął znajomy sztylet z  grobowej kości z  wroną na rękojeści. Sztylet, którym zamordowała jego sobowtóra kilka godzin temu. Nadal był zakrwawiony. Bursztynowe oczy ptaka zabłysły, gdy położył broń na stoliku. – W czym mogę ci pomóc, Mia? – Możesz dla mnie umrzeć. –  Nadal życzysz mi śmierci? – Cesarz uniósł ciemną brew. – Na Wszechwidzącego, za co? – To żart? – prychnęła. – Zabiłeś mojego ojca! Scaeva popatrzył na nią z litością. – Moja droga, Darius Corvere był... – Wychował mnie! – warknęła. – Może nie jestem córką z jego krwi, ale mimo to mnie kochał! A ty go zamordowałeś! –  Oczywiście, że tak. – Scaeva się nachmurzył. – Próbował zniszczyć Republikę. –  Na Otchłań, ty pierdolony hipokryto, a  co przed chwilą zrobiłeś na forum? –  Mnie się udało zniszczyć Republikę. – Scaeva spojrzał na nią z  rozbawieniem. – Mia, gdyby rebelia Dariusa Corvere zatriumfowała, jego ukochany generał Antonius byłby teraz królem Itrei. Z  siedziby senatu zostałyby ruiny, a  z  konstytucji popioły. Nie winię go o to, że próbował. Darius zrobił, co w jego mocy. Jedyna różnica między nim a  mną polega na tym, że to, co było w jego mocy, nie wystarczyło, żeby wygrać w tej grze.

Mia podniosła się. Wbijała paznokcie w dłonie. Na ścianie jej cień wił się i  wydymał, sięgając ku Scaevie, jego ręce wykrzywiały się w szpony. – To nie jest gra, skurwielu. –  Oczywiście, że jest. – Scaeva skrzywił się, zerkając na szachownicę. – A zasady są proste: wygraj koronę albo stracisz głowę. Darius dobrze wiedział, jaka jest cena za przegraną, i  mimo to zdecydował się zagrać. Zatem proszę, nim znowu zaczniesz mówić o tym, jak bardzo cię kochał, weź pod uwagę, że był gotowy zaryzykować twoje życie, żeby zdobyć tron dla swojego kochanka. – Był dobrym człowiekiem. Zrobił to, co uważał za słuszne. – Tak samo jak ja. Jak większość ludzi, w gruncie rzeczy. Tyle że Darius był gotowy zdobyć tron dla Antoniusa, prowadząc wojsko na własną stolicę, a  ja zagarnąłem sobie tron, posługując się jedynie słowami... – Wzruszył lekko ramionami. – I  może jednym morderstwem albo trzema. Nie możesz jednak naprawdę uważać mnie za tyrana, a  Dariusa Corvere za wcielenie cnót, skoro był gotowy zamordować tysiące ludzi, a ja zabiłem tylko garstkę. Nie tak cię wychowałem. Oddech uwięzł Mii w piersi. – W ogóle mnie nie wychowywałeś! Rozkazałeś mnie, kurwa, utopić w kanale! – I spójrz, czym się stałaś. – Scaeva wypowiedział te słowa jak zaklęcie, przyglądając się jej z  niejakim zdumieniem. – Kiedy ostatni raz się spotkaliśmy, byłaś smarkulą ze Szpiku. Miałaś służących, ładne sukienki i wszystko, czego chciałaś, podtykano ci pod nos na srebrnych tacach. Zastanawiałaś się kiedyś, jak wyglądałoby twoje życie beze mnie? Podniósł czarnego króla i przesunął po szachownicy, zbijając na bok białego króla. –  Pomyśl o  tym przez chwilę. Wyobraź sobie, że Antonius zajął tron. Że Darius został jego prawą ręką. I  ich marzenia

podlane krwią tysiąca niewinnych ludzi zamieniły się w rzeczywistość, zamiast w popiół rozwiany przez wiatr. Podniósł czarny pionek i postawił go sobie na dłoni. – Czym byś się stała? Na chwilę pozostawił pytanie bez odpowiedzi. Maestro przed wielkim finałem. – Wydano by cię za mąż za jakiegoś głupca ze Szpiku, mając na względzie alians polityczny – odpowiedział w  końcu. – Rodziłabyś młode, doglądałabyś ogniska domowego, czując, jak ogień w  twojej piersi powoli umiera. Zwykła krowa w jedwabnej kiecce. – Wziął pionek w dwa palce i obracał go. – Dzięki mnie jesteś twarda jak stal. Klinga dość ostra, żeby podzielić promień słoneczny na sześć. A  mimo to nadal znajdujesz w sobie powód, żeby mnie nienawidzić. Zaśmiał się cicho, z goryczą, i spojrzał jej w oczy. –  Wszystko, czym jesteś? Czym się stałaś? Ja ci to dałem. To do mnie należy nasienie, które w tobie posiałem. To moje dłonie cię wykuły. Moja krew płynie w  twoich żyłach, zimna jak lód i czarna jak smoła. Odchylił się na sofie, świdrując ją spojrzeniem czarnych oczu. – Pod każdym względem jesteś moją córką. Julius Scaeva wyciągnął dłoń; złoto zabłysło na jego palcach. Cień na ścianie zrobił to samo. – Dołącz do mnie. Śmiech wezbrał w gardle Mii, prawie ją dławiąc. – Czy tobie całkiem odpierdoliło? –  Niektórzy mogliby tak uznać – odpowiedział Scaeva – ale jaki możesz mieć jeszcze powód, żeby pragnąć mojej śmierci? Zabiłem człowieka, który podawał się za twojego ojca, ale on był kłamcą. Niedoszłym uzurpatorem. Człowiekiem w  pełni gotowym zaryzykować życie własnej familii dla swoich niespełnionych ambicji. Zabiłem twoją matkę, owszem. Drugi kłamca. Była gotowa dzielić ze mną łoże i poderżnąć mi gardło,

zanim jeszcze nasz pot ostygł. Alinne Corvere wiedziała, jaka jest stawka, kiedy zdecydowała się poprzeć... nie, zachęcić Dariusa do jego posunięcia. Jej własne życie. Jej syna. I  na dodatek twoje. Wszystko to uznała za mniej ważne od tronu. Żmija z  cienia przepełza po ziemi do Mii, badając powietrze językiem. Scaeva zakręcił sztyletem z grobowej kości na stoliku, nadal świdrując ją spojrzeniem. –  Nigdy cię nie okłamałem, córko. Ani razu. Kiedy rozkazałem cię utopić, byłaś dla mnie bez wartości. Jonnen był dostatecznie mały, żebym mógł go wychować jak własnego syna. Ty byłaś za duża. Dowiodłaś jednak, że naprawdę jesteś moją córką. Masz tę samą siłę woli co ja. Nie dość, że przetrwałaś, to jeszcze rozkwitłaś. Wycięłaś własne imię zakrwawionymi paznokciami na powierzchni ziemi. Darius chciał posadzić króla na tronie? Ty możesz naprawdę tego dokonać. Ostrze w  mojej prawicy. Czego tylko zapragniesz, może być twoje. Bogactwo. Władza. Rozkosze. Mogę pozbyć się tych zachłannych na złoto dziwek z  Czerwonego Kościoła i  zatrzymać ciebie u  swego boku. Moją córkę. Moją krew. Równie mroczną, piękną i  śmiercionośną jak noc. Razem możemy wyrzeźbić dynastię, która przetrwa tysiąc lat. Jego cień na ścianie sięgnął dalej ku niej. –  Ty i  twój brat jesteście moją spuścizną na tym świecie. Kiedy odejdę, to wszystko może być twoje. Nasze imię będzie trwać wiecznie. Nieśmiertelne. Dlatego owszem, proszę, żebyś do mnie dołączyła. Słowa Scaevy dzwoniły w  pustce głowy Mii brzemienne prawdą. Jej cień na ścianie wisiał jak przekrzywiony portret. I chociaż ona sama trwała w absolutnym bezruchu, on powoli jakże powoli uniósł jedną rękę ku Scaevie.

Przez całe życie uważała swoich rodziców za ludzi bez skazy. Podobnych bogom. Jej matka, ostra, mądra i  piękna jak najwspanialszy rapier z  liizyjskiej stali. Jej ojciec, odważny, szlachetny i  promienny jak słońca. Nawet kiedy w  celach pod Wronim Gniazdem dowiedziała się od Sidoniusa czegoś więcej na temat swoich rodziców, nie przyćmiło to ich wizerunku w jej umyśle. To było zbyt bolesne – przyznać, że mogli być niedoskonali. Egoistyczni. Że kierowali się chciwością, pożądaniem albo dumą, że byli gotowi w  imię tego zaryzykować wszystko. Dlatego zachowała ich obraz nieskazitelny. Kryształowy. Zamknięty na zawsze w pudełku jej umysłu. Ojciec to jeszcze jedno imię Boga w oczach dziecka. A Matka to ziemia pod jego stopami. Teraz jednak Mia przypomniała sobie tamten zwrot na forum – zwrot, kiedy Darius Corvere został powieszony. Miała wtedy dziesięć lat i  stała z  matką ponad tłumem, patrząc w  dół na potworny szafot, szereg pętli kołyszących się na zimowym wietrze. Nadal czuła deszcz na twarzy i rękę Alinne obejmującą ją przez pierś, drugą na szyi, gdy przyszpiliła ją do siebie tak, żeby musiała patrzeć, gdy zakładano Rojaliście pętlę na szyję. Słowa, jakie Alinne Corvere wyszeptała wtedy Mii do ucha, brzmiały teraz równie wyraźnie, jak wtedy, gdy je wypowiedziała. „Nigdy się nie wzdragaj. Nigdy się nie lękaj. I  nigdy, przenigdy nie zapomnij”. Alinne musiała wiedzieć, co tworzy. Zdawać sobie sprawę z nasion nienawiści, jakie zasiewa w córce. Z zemsty, jaka musi z  nich wyrosnąć. Krwi, jaka musi popłynąć. I  to wszystko z powodu śmierci mężczyzny, który – nawet jeśli ją kochał – nie był nawet ojcem Mii. I  jeśli musiała być wściekła – i, o  Bogini, jak bardzo była wściekła – z  powodu twierdzenia Scaevy, że stworzył ją tym, czym się stała, to czy mogła czuć mniejszy

gniew do kobiety, która stała wtedy za nią na tym smaganym wiatrem murze? I  zmuszała do patrzenia? Wypowiadając słowa, które ją ukształtowały, które nią zawładnęły i  które ją zniszczyły? Czy nadal mogła kochać taką kobietę? A jeśli nie, to czy nadal mogła nienawidzić mężczyzny, który ją zabił? Dlaczego właściwie nienawidziła Juliusa Scaevy? Skoro wszystko, na czym opierało się jej życie, okazało się kłamstwem? Czy aż tak bardzo różnił się od Alinne i  Dariusa Corvere, poza tym, że wyszedł z  tej rozgrywki zwycięsko? Był pozbawionym skrupułów i  zimnym mordercą, to jedno było pewne. Człowiekiem, który nurzał się we krwi dziesiątek, jeśli nie setek ludzi, żeby postawić na swoim. Tyle że to samo można było powiedzieć o wszystkich innych, którzy brali udział w tej grze, nieprawdaż? Nawet o mnie? Eklipsie zjeżyła się sierść na karku, kiedy wąż Scaevy podpełzł bliżej. Jej warczenie wyrwało Mię z  wewnętrznej ciemności z  powrotem do światła płonącego w  gabinecie, do lśniącego pionka na obróconej dłoni Scaevy. – ...NIE ZBLIŻAJ SIĘ... – ostrzegła Eklipsa. –  ...Nie ma się czego obawiać, szczeniaku... – syknął w odpowiedzi wąż. – ... NIE ZBLIŻAJ SIĘ... Eklipsa zamachnęła się łapą na żmiję z  cienia, a  Mia wytrzeszczyła oczy, kiedy zobaczyła drobniutką mgiełkę czarnego rozbryzgu na posadzce, która zaraz wyparowała bez śladu. Wąż cofnął się, sycząc gniewnie. – ...Pożałujesz tej zniewagi, psiaku... – ...NIE BOJĘ SIĘ CIEBIE, PADALCU... Żmija rozwarła czarne szczęki i znowu syknęła. – Szept – powiedział Scaeva – dość tego.

Wąż syknął raz jeszcze, ale znieruchomiał. –  Mia nie życzy nam niczego złego – powiedział Scaeva, patrząc na córkę. – Jest dość inteligentna, żeby wiedzieć, gdzie stoi. I  dość pragmatyczna, żeby zdać sobie sprawę, że gdyby cokolwiek nieprzyjemnego nam się przydarzyło, jej drogi Stary Mercurio zostałby poddany najbardziej makabrycznym torturom, zanim odesłano by go na spotkanie z  jego ukochaną mroczną Boginią. Mii żołądek się zacisnął na dźwięk groźby, ale starała się zachować kamienną twarz. Wąż obejrzał się na swojego pomrocza, kołysząc się do muzyki, którą tylko on słyszał. – ...Ona się boi, Juliusie... Scaeva posłał Mii uśmiech, który nie sięgnął jego oczu. –  No proszę. Najbardziej niesławna morderczyni Itrei jest zdolna do miłości. Wzruszające. Mia zjeżyła się na te słowa. Poczuła delikatnie falowanie w powietrzu i zerknęła ku ich cieniom na ścianie. Ręka Scaevy, która wcześniej wyciągała się, żeby ująć jej dłoń, teraz wykrzywiała się i  miała palce jak szpony. Sięgała ku gardłu jej cienia. – Gdzie jest twój brat? – Bezpieczny. Scaeva wstał powoli i sięgnął do Trójcy ukrytej na szyi. – Przyprowadzisz go do mnie. – Nie przyjmuję od ciebie rozkazów. – Przyprowadzisz go do mnie albo zginie twój mentor. Głos Mii stał się łagodny, gdy odpowiedziała groźbą: – Jeśli skrzywdzisz Mercurio, przysięgam na Boginię, że nigdy więcej nie zobaczysz swojego syna. Zobaczyła wtedy furię gotującą się w  jego oczach. Furię zrodzoną ze strachu. Mimo całego panowania nad sobą, mimo jego okrzyczanej siły woli, nie potrafił ukryć tego przed nią. Wyczuwała w nim strach równie pewnie jak słońca na niebie.

Zastanawiała się gorączkowo. Badała szczeliny w  jego fasadzie, przelotne sugestie, jakie dostrzegała za jego maską. Mówił o stworzeniu dynastii, która przetrwa tysiąc lat. Pewnie trudno będzie tego dokonać bez syna. Teraz jednak był cesarzem. Mógł odrzucić bezpłodną żonę i mieć każdą kobietę, jakiej zapragnie. Czarna Matko, mógł sobie wziąć tuzin żon. Spłodzić setkę synów. Dlaczego więc się boi? Mia odrzuciła włosy przez ramię, znowu zerkając na sylwetki na ścianie. Cień Scaevy poruszał się teraz, a jego ruch był nagły, przepełniony pragnieniem przemocy. Jej własny zareagował podobnie, wydłużając się, zniekształcając, ciemne kształty rozwijały się na jego plecach. –  Sprawiasz wrażenie okropnie zaniepokojonego losem Jonnena, ojcze – powiedziała. – A  ja nie mogę uwierzyć, że to z  powodów sentymentalnych. Czy to możliwe, że to nie twoja droga żona Liviana nie może mieć więcej dzieci? – Zerknęła na punkt poniżej jego talii. – Zmiękliśmy na starość? Scaeva zrobił krok w  jej kierunku, a  jego ręka zakradła się pod szatę. W  okamgnieniu ich cienie rzuciły się na siebie, splotły się, wiły i  kłębiły jak dym. Dwa razy ciemniejsze, niż powinny być osobno. Wąż Scaevy uniósł się jak do ataku, Eklipsa wyszczerzyła kły. Mia czuła, że jej ubranie i  włosy poruszają się, jakby zza jej pleców wiał wiatr. Jakby świat poruszał się pod jej stopami. –  Nie masz pojęcia, o  jaką stawkę toczy się gra – powiedział Scaeva. – Nie stań się moim wrogiem, Mia. Nie, kiedy oferuję ci pokój. Wszyscy, którzy stanęli przeciwko mnie, teraz gniją w  ziemi. Wszyscy. Przyprowadź mi swojego brata i  zajmij miejsce u mego boku. – Ty się boisz – zdała sobie sprawę. –  Strach bywa użyteczny. Strach powstrzymuje ciemność przed pożarciem ciebie. Strach powstrzymuje cię przed

podjęciem gry, w  której nie możesz mieć nawet nadziei na wygraną. Rzucił jej pionek, a ona go złapała i zacisnęła pięść. – Jeśli obierzesz tę drogę, moja córko, umrzesz. Wiedziała, że nie może go tknąć. Nie mogła się nawet zbliżyć. Nie, dopóki nosił Trójcę na szyi. Nie, dopóki Mercurio trzymał szyję na katowskim pieńku. Słyszała tupot stóp, ciche okrzyki w oddali – pewnie ktoś znalazł ciała, jakie zostawiła za sobą. Nie ma czasu na pogaduszki. Zaczęła się więc odsuwać. Jeden krok. Potem drugi. Dalej i  dalej od gardła, którego szukała przez prawie osiem lat. Ich cienie nadal były splątane na ścianie, dusiły się i  kłębiły jak węzeł czarnej furii. Mia z  wysiłkiem odciągnęła swój cień, do którego przywarł cień Scaevy. –  Przyprowadź mi syna – powiedział cichym, śmiercionośnym głosem cesarz. Wyrwała swój cień. Ciemność wokół niej dygotała. – Rozważę to. Ojcze. Falowanie w ciemności. Szept biegnących po posadzce stóp. I już jej nie było. *** Stał tam przez kilka długich chwil nieruchomy jak kamień i  równie cichy. Wąż z  cienia podpełzł przez rozległą mapę Republiki, którą Scaeva władał, i zwinął się jak czarna wstążka wokół jego kostek. – ...Myślisz, że posłucha...? – zapytał Szept. Cesarz spojrzał na światło płonące na zewnątrz. –  Myślę, że w  równym stopniu jest córką swojej matki, jak i moją.

Wąż westchnął. – ...Szkoda... Scaeva podszedł do szachownicy. Stał nad zamrożonym polem bitwy, pionkami ustawionymi w pokawałkowane szeregi. Patrzył zimnymi, czarnymi oczami. Siadając, zmiótł dłonią pionki. Sięgnął do gardła, złapał długi rzemień i go wyszarpnął. Wisiała na nim srebrna fiolka zatkana czarnym woskiem i ozdobiona runami w języku staroashkaskim. Scaeva zerwał pieczęć, wylał zawartość na szachownicę – gęstą i rubinową ciecz. I opuszką palca jak pędzlem zaczął pisać we krwi.

 

Rozdział 8     Nikczemnik

Gdyby hasło „nikczemnik” w  bestsellerowym „Słowniku Itreyańskim – Niezrównanym Przewodniku” dona Fiorliniego miało ilustrację, to pewnie przypominałaby w wielkim stopniu Obłoka Corleone[8]. Chociaż sam Obłok wolał mówić o  sobie „przedsiębiorca”. Liizyjczyk był ubrany na czarno – w  skórzaną kamizelkę na świetnie skrojonej koszuli (być może odrobinę za mocno rozsznurowanej) i  w  parę spodni, które można było tylko określić jako niebywale obcisłe. Jego szmaragdowozielone oczy błyszczały pod rondem trójgraniastego kapelusza z  piórkiem. Nieodmiennie trzyzwrotowy zarost sypał mu się na szczęce, na której można by połamać łopatę. Stał w  biurze kapitana portu w przystani w Łonie. I targował się z zakonnicą. W  sumie to był naprawdę bardzo dziwny zwrot. Zaczął się osiem godzin wcześniej, kiedy Obłok założył się po pijanemu o  bardzo dużą sumę, obstawiając zwycięzcę Venatus Magni. Z  perspektywy czasu widział, że zakład nie był najbardziej pewną inwestycją jego mizernych funduszy. Och, oczywiście dobrze wskazał zwycięzcę, jakżeby inaczej. Nawet bukmacher, który przyjął zakład, powiedział mu, że myśli fiutem. Kiedy jednak Obłok patrzył, jak gladiatii zwana

Wroną sieka swoich dawnych towarzyszy z  kolegium na krwawe ścinki, złapał się na tym, że podziwia nie tylko jej formę, ale i  nogi. Był tak pewien zdolności dziewczyny, że postawił wszystkie pieniądze, jakie wygrał podczas poprzednich pięciu zwrotów wypełnionych krwawymi igrzyskami, na jej zwycięstwo, wraz z  paroma innymi monetami, których naprawdę nie mógł wydać. Kiedy Wrona wycięła sobie drogę do triumfalnej finałowej rozgrywki, Obłok poderwał się na równe nogi, wrzeszcząc i  wyjąc razem z  resztą gawiedzi. Gdy zadała ostateczny cios Niezwyciężonemu, Obłok zatańczył w miejscu, złapał najbliższą urodziwą dziewczynę i  pocałował ją prosto w  usta (pocałunek został odwzajemniony dość entuzjastycznie), co poskutkowało ogólnym mordobiciem z ukochanym dziewczyny i tuzinem jego kumpli, połową załogi Obłoka i setką innych klientów, którzy po prostu mieli ochotę na solidną dawkę bitki po ciężkim zwrocie pełnym rzezi. Prawdę mówiąc, było po prostu cudownie. Wtedy jednak nadeszła pierwsza dawka niespodzianek. Widział, jak to się rozgrywa, jakby oglądał to w zwolnionym tempie. Wrona wyciągnęła ukryte ostrze na cokole zwycięzcy. Poderżnęła gardło kardynałowi. Dźgnęła konsula w  pierś (a przynajmniej tak wydawało się jemu i połowie tłumu). Krew popłynęła jak tani sikacz na liizyjskim weselu. I chociaż reszta tłumu zaczęła wyć, drzeć się i  panikować na widok tego tłustego skurwysyna Duomo, który padł w  kałuży własnego gówna i krwi, Obłok Corleone złapał się na tym, że wiwatuje na całe gardło. Zaraz potem nadeszła kolejna dawka niespodzianek. Potrzebował prawie godziny, żeby dopchać się do bukmachera i  odebrać wygraną. Nadal był nabuzowany widokiem paskudnego końca kardynała. To tam banda skrzywionych itreyańskich legionistów poinformowała nikczemnika, że ponieważ niewolnica właśnie wykończyła

najwykwintniejszych łajdaków w  całej przeklętej Republice, wszystkie zakłady anulowano. Widzicie bowiem, nie przystoi czerpać zysków ze śmierci konsula i  wielkiego kardynała zadanej rękami czyjejś własności. Obłoka kusiło, żeby poinformować żołnierzy, jakim dokładnie skurwielem był dobry kardynał za życia, ale kiedy spojrzał im w  oczy, kiedy posłuchał, jak otaczające go miasto powoli ogarnia chaos, uznał, że robienie zamieszania spowoduje tylko jeszcze większe zamieszanie. I  wobec tego pokazał knykcie szczerzącemu zęby zafajdanemu groszorobowi, po czym ruszył ze swoją załogą z  powrotem do portu z rozpaczliwie pustymi kieszeniami. Po tych wszystkich bójkach, przewałach i  obwieszczeniu Scaevy na forum, że cudem uszedł z  życiem z  rąk zabójczyni (Obłok przysiągłby, że dźgnęła go prosto w serce), potrzebował kolejnych trzech godzin, żeby dotrzeć na Krwawą Dziewicę. A  teraz w  biurze niejakiego Attiliusa Persiusa, kapitana portu w  Bożogrobiu[9], pojawiła się ostatnia dziwaczna niespodzianka w  tym pełnym wydarzeń zwrocie pod postacią wspomnianej wcześniej siostrzyczki z zakonu Tsany. Obłok właśnie wypełnił ostatnie luki w  papierach Krwawej Dziewicy i  po przyjacielsku wbijał Attiliusowi szpile (jego żona niedawno urodziła mu szóstą córkę, biedny skurczybyk), kiedy zakonnica wmaszerowała do biura, odepchnęła Obłoka i rzuciła ciężką sakiewkę na kontuar. – Potrzebuję statku do Ashkah. I to szybko, z łaski swojej. Nie mogła mieć więcej niż osiemnaście lat, ale wyglądała na o  kilka lat twardszą. Była ubrana w  śnieżną biel – na głowie miała zawój z  wykrochmalonej tkaniny i  nosiła obfitą szatę aż do ziemi. Wbijała spojrzenie niebieskich oczu w kapitana portu i  zaciskała usta w  wąską linię. Była Vaanką, wysoką i  sprawną fizycznie, a  spod zawoju wystawały jej włosy, które wyglądały

na jasne, ale ufarbowane na rudo henną. Obłok leniwie rozważał, czy dywanik na dole odpowiada zasłonom na górze. W drzwiach za nią stał zwalisty jegomość odziany w ciemną tkaninę. Trójca Aa (przeciętnej jakości, uznał Obłok) zwieszała się z  jego szyi, kilka podejrzanie podobnych do mieczy wybrzuszeń rysowało się pod jego ubraniem. Obłok zadrżał. Nagle w biurze zrobiło się zimno. Spoglądając na kapitana portu, siostra uniosła wyczekująco brew. – A więc, mi don? Attilius tylko się na nią gapił i trząsł obwisłymi policzkami. – Proszę o wybaczenie, siostro. Po prostu... Rzadko widuje się siostrę ze Zgromadzenia Płomienia poza klasztorem, już nie wspominając o tak niebezpiecznej dzielnicy jak Łono[10]. –  Ashkah – powtórzyła, podzwaniając monetami. – Dziś wieczorem, jeśli to możliwe. –  My płyniemy w  tym kierunku – odezwał się Obłok, opierając się o  kontuar. – Najpierw do Sztormowej Strażnicy, potem do Białego Stołpu. Za to później przez Morze Mieczy do Ashkah. Zakonnica przyjrzała mu się uważnie. – Masz szybki statek? –  Szybszy niż moje rozognione serce, gdy patrzę w  twoje śliczne oczęta, siostrzyczko. Zakonnica przewróciła wyżej wspomnianymi oczętami i zabębniła palcami o kontuar. – Domyślam się, że starasz się być czarujący. – Najwyraźniej staram się bez skutku. – Ile będzie kosztował nas przejazd? –  Nas? – Obłok zerknął na jej zwalistego towarzysza. – Nie wiedziałem, że w  zwyczaju sióstr Dziewiczego Płomienia jest podróżować w towarzystwie mężczyzn.

–  To nie twoja sprawa – odpowiedziała chłodno siostra – ale brat Tric ma dopilnować, by podczas podróży nic złego mi się nie przytrafiło. Jak ukazuje mord na naszym ukochanym wielkim kardynale Duomo, niech Aa go błogosławi i  zachowa przy sobie, nadeszły niebezpieczne czasy. –  O, fakt. – Obłok skinął głową. – Strasznie szkoda dobrego Duomo. Dosłownie serce pęka. Jednakże na pokładzie Krwawej Dziewicy będziesz bezpieczna, siostro, nie musisz się o nic lękać. –  I  owszem. – Rzuciła znaczące spojrzenie na swojego oprycha. – Nie lękam się. Na Otchłań i krew, ależ tu zimno... – Zatem ile za rejs, dobry panie? – zapytała znowu. – Do Ashkah? Trzysta kapłanów powinno wystarczyć. W głębi biura kapitan portu prawie zadławił się złotniakiem. – To robi wrażenie... wygórowanej ceny – powiedziała siostra. –  A  siostra robi wrażenie... zdesperowanej. – Obłok wyszczerzył zęby w odpowiedzi. Zakonnica zerknęła na wielgachnego towarzysza za sobą. Zacisnęła mocniej usta. –  Mogę ci dać teraz dwieście. I  kolejne dwieście, gdy dotrzemy do Ashkah. Z uśmiechem, dzięki któremu dorobił się czwórki oficjalnych bękartów, i  Córki tylko wiedzą ilu nieoficjalnych, Obłok Corleone uchylił trójgraniastego kapelusza i  wyciągnął rękę do siostry. – Umowa stoi. Większa dłoń złapała jego rękę. Była poplamiona czernią, zapewne atramentem, i  należała do dużego jegomościa. Jego uścisk był dostatecznie mocny, żeby Obłok usłyszał, jak kostki jego dłoni zgrzytają o siebie. I zimny jak grób. – UMOWA STOI – powiedział jegomość dziwnym, dudniącym jak głębiny oceanu głosem.

Kapitan uwolnił rękę i  poruszył palcami, prostując je i zginając. – Jakim imieniem mam się do ciebie zwracać, siostro? – Ashlinn – odpowiedziała. –  A  do ciebie, bracie? – Zerknął na wielkiego łajdaka. – Tric, jak słyszałem? Jegomość tylko skinął głową. Jego twarz ginęła w cieniu pod kapturem. – Macie bagaż? – zapytał Obłok. – Każę swoim ludziom... –  Mamy ze sobą wszystko, czego potrzebujemy, kapitanie. Dziękuję – odpowiedziała siostra. –  W  takim razie – powiedział po prostu i  zgarnął wypchaną sakiewkę – najlepiej będzie, jeśli ruszycie za mną. Wyprowadził tę dwójkę z  biura Attiliusa i  poprowadził zatłoczoną promenadą, wyczuwając nerwową atmosferę w mieście. Widział, że co najmniej dwadzieścia innych statków przygotowuje się, żeby wypłynąć na błękitny przestwór; okrzyki i  nawoływania załóg niosły się echem przez port. Całe miasto ogarnął dziwny nastrój po przemowie Scaevy – radość, że nowy cesarz zapanuje nad sytuacją, ale także przerażenie z  powodu śmierci kardynała. Obłok cieszył się, że na pewien czas opuści Bożogrobie. Dotarli do Krwawej Dziewicy kołyszącej się na cumie. Głębokie wody portu w  Łonie były błotnisto-brązowe pod trojgiem płonących oczu Wszechwidzącego. Statek był trzymasztową szybką karaką o  dębowej stępce i  cedrowym poszyciu w  ciepłym odcieniu czerwonawego brązu. Jej galion przedstawiał piękną nagą kobietę o  długich rudych włosach ułożonych tak pomysłowo, żeby prezentowała się przyzwoicie... albo żeby zasłonić to, co najciekawsze – zależy jak na to spojrzeć. Olinowanie i  żagle miała krwistoczerwone, stąd jej nazwa, i  chociaż należała do Obłoka od ponad siedmiu lat, na jej widok zawsze zapierało mu dech w piersi. Prawdę mówiąc,

stracił rachubę kobiet w  swoim życiu, ale nigdy nie kochał żadnej nawet w przybliżeniu tak, jak kochał swoją Dziewicę. – Ahoj, oficerowie – powiedział, wchodząc po trapie. – Masz zakonnicę – zauważył wesoło Duży Jon. –  Celne spostrzeżenie – odpowiedział Obłok swojemu pierwszemu oficerowi. – To coś nowego. –  Na wszystko przychodzi kiedyś pierwszy raz – odparł Obłok. Duży Jon był małym człowiekiem. Wszyscy w  Łonie o  tym wiedzieli. Nie był karłem – ostatniemu głupcowi, który go tak nazwał, jasno to wyjaśnił, roztrzaskując mu czaszkę cegłówką. Nie był też, kurwa, liliputem, w  żadnym razie. Wyjaśnił to w  tawernie pełnej żeglarzy, kiedy przyłożył nóż do krocza jakiegoś durnego cieniasa. Przybijając odciętą mosznę własnym nożem do kontuaru, oznajmił całej oberży, że woli określenie „mały człowiek”, i zapytał, czy ktoś ma jakieś obiekcje. Nikt nie miał. I od tej pory nikt żadnych nie wysunął. – Siostro Ashlinn – powiedział Obłok – to mój pierwszy oficer, Duży Jon. –  Miło panią poznać. – Mały człowieczek pochylił się, odsłaniając rząd srebrnych zębów. – Zostajesz w kostiumie cały czas czy... –  To nie jest przebrany cukiereczek. To prawdziwa zakonnica. – Och. – Duży Jon szarpnął dekolt chabrowej jak niebo tuniki. – Ach, tak. –  Zaprowadzę ją do kajuty. Przygotuj statek do wyjścia z portu. – Tak jest, kapitanie! – Duży Jon obrócił się na pięcie i ryknął głosem, który zaprzeczał jego drobnej sylwetce: – W porządku, przychlastane kutasiny, ruchy! Toliver, wyciągnij pięść z  własnego tyłka i  załaduj te pierdolone beczki do ładowni!

Kael, oderwij oczy od miękkiej pały Andrettiego i  śmigaj do gniazda, zanim sprawię, że pożałujesz, że twój ojciec nie wydymał twojej matki w ucho, zamiast... ...i tak to szło. –  Proszę o  wybaczenie, siostro – powiedział Obłok. – Ma niewyparzoną gębę, ale to najlepszy oficer po tej stronie Starego Ashkah. – Słyszałam gorsze rzeczy, kapitanie. Przechylił głowę. – Doprawdy? Siostra tylko na niego popatrzyła, a  napakowany drab za jej plecami wydał się jeszcze wyższy, więc bez dalszej zwłoki Obłok poprowadził pasażerów schodami pod pokład Dziewicy. Zaprowadził ich wąskim korytarzem do prywatnej kajuty na bakburcie, otworzył drzwi teatralnym gestem i  odsunął się na bok. –  Niestety służę jedynie hamakami, ale miejsca tu mnóstwo. Możecie jadać ze mną lub w  samotności, jak wolicie. W  mojej kajucie jest także wanna, gdybyście jej potrzebowali. Piecyk arkemiczny. Gorąca woda. Nikt nie naruszy waszej prywatności i  jeśli któremuś z  moich wilków coś się wymsknie, chociaż naprawdę niczego takiego się nie spodziewam, to poinformujcie mnie albo Dużego Jona, a  natychmiast przywołamy ich do porządku. – Twoich „wilków”? –  Mam na myśli moją załogę – wyjaśnił z  uśmiechem. – Proszę o  wybaczenie, siostro, mówię jak żeglarz. Niemniej Krwawa Dziewica to mój dom, ty jesteś tu gościem. –  Dziękuję, kapitanie – odpowiedziała, siadając na jednym z hamaków. Obłok Corleone przyjrzał się uważnie dziewczynie. Jej workowate białe szaty były tak luźne, że mogłaby pod nimi ukryć drugą zakonnicę, i  niestety pomyślano je tak, żeby

zostawiały niemal wszystko wyobraźni. Miała jednak ładną twarz, piegowate policzki i  błyszczące oczy w  kolorze bezchmurnego nieba. Zdjęła zawój i  rozpuściła długie, rude, delikatnie pofalowane włosy. Wyglądała, jakby harowała przez trzy zwroty i  potrzebowała porządnego posiłku, ale mimo to nikt nie wyrzuciłby jej z łóżka za pierdzenie, bez względu na jej status świętej dziewicy. A jednak coś mu w niej nie grało. – Mogę w czymś pomóc, kapitanie? – spytała, unosząc brew. Korsarz potarł zarost. – Mam też w kajucie łóżko, gdyby hamak ci się znudził. – Nadal próbuje pan być czarujący... –  Cóż. – Posłał jej wstydliwy chłopięcy uśmiech. – Mam słabość do kobiet w mundurach. – Założę się, że raczej do rozbierania z nich kobiet. Kapitan wyszczerzył zęby w uśmiechu. –  Zaraz wypłyniemy. Na północ do Sztormowej Strażnicy, szybko jak jaskółka, a  potem z  powrotem do Białego Stołpu. Przy sprzyjających wiatrach będziemy tam przed końcem tygodnia. – W takim razie módlmy się o pomyślne wiatry. –  Kiedy tylko zapragniesz zobaczyć mnie na kolanach, siostro, wystarczy jedno twoje słowo. Wielgachny jegomość w  kącie poruszył się nieco, poprawiając jedno z  podejrzanie podobnych do mieczy wybrzuszeń, i  kapitan uznał, że dowiedział się na razie dość. Mrugnął tak czarująco, że nawet farba zlazłaby dla niego ze ściany, i uchylił trójgraniastego kapelusza. – Dobrej nibynocy, siostro. I zamknął drzwi do kajuty. Kiedy chwilę potem szedł korytarzem, mruknął pod nosem: – Zakonnica, dobre sobie!

*** –  Ależ ma tupet ten wyszczekany łajdak – szepnęła z niedowierzaniem Ashlinn. Pan Życzliwy pojawił się nad drzwiami kajuty. – ...musi być pies na baby... –  Przecież jestem ubrana jak zakonnica – powiedziała Ashlinn, rozglądając się po kajucie z oburzeniem. – Chyba zdaje sobie sprawę, że jestem, kurna, ubrana jak zakonnica, nie? Mia odrzuciła pelerynę z  cienia i  pojawiła się w  przeciwległym kącie. Jonnen stał ze związanymi nadgarstkami, a  siostra obejmowała go jedną ręką, drugą zasłaniając mu usta. Spiorunował wzrokiem Vaankę, kiedy siostra zabrała dłoń. – Ale masz rynsztokowe słownictwo, ladacznico. –  Cicho – ostrzegła go Mia – bo inaczej znowu czeka cię knebel. Jonnen nabzdyczył się, wbijając wzrok w plecy siostry, gdy ta przeszła przez kajutę. Zamknęła drzwi na zamek i  odwróciła się, żeby spojrzeć Ashlinn w oczy. – Nie ufam mu. W  drugim kącie Tric zdjął kaptur z  głowy. Cieniutkie białe smużki wypływały mu z ust, kiedy się odezwał: – JA TEŻ. – To już cała nasza trójka mu nie ufa – powiedziała Ashlinn. – Równie dobrze mógłby mieć słowo „pirat” wypisane na tyłku w  tych idiotycznych spodniach. Całe szczęście, że dostanie drugą setkę dopiero po tym, jak dotrzemy do Ashkah. –  Nie sądziłam, że tak dużo nam zostało z  funduszy od Mercurio. –  Bo... nie zostało – przyznała Ashlinn – ale możemy zacząć się tym martwić, kiedy przyjdzie na to pora. Syrenia Pieśń już wyszła z  portu. Ten statek płynie we właściwym kierunku,

a  nam nie zostało już nic, żeby załatwić sobie przejazd z  kimś innym. Dlatego, albo zaryzykujemy tutaj, albo możemy ruszyć piechotą przez akwedukt i  modlić się o  cud. A  zważywszy, że ukradłam ten habit ze sznura z  praniem w  klasztorze, to nie jestem pewna, czy jakieś bóstwa będą miały ochotę odpowiedzieć życzliwie na nasze modlitwy. Pan Życzliwy zaczął lizać półprzezroczystą łapę, siedząc nad drzwiami. –  ...całe to przedsięwzięcie byłoby o  niebo łatwiejsze, gdybyśmy... och, sam nie wiem, mogli w  jakiś sposób stać się niewidzialnymi na czas podróży... Mia skrzywiła się do swojego pasażera. –  Trwa arcyblask, Panie Życzliwy. Ledwie zdołałam ukryć siebie i  Jonnena przy tych przeklętych słońcach na niebie. Dzięki jednak za to, że poczułam się jeszcze gorzej w  związku z naszym kłopotliwym położeniem. – ...nie ma za co... – zamruczał. Mia spojrzała na drzwi, przez które wyszedł korsarz. – Nasz kapitan wygląda na cwanego – mruknęła. – MOŻE ZA CWANEGO – dodał Tric. – Z doświadczenia wiem, że nie ma czegoś takiego. Mia przysiadła w  hamaku, jęknęła i  skrzywiła się. Siedziała i zagryzała przez chwilę usta w namyśle, prowadząc przegraną walkę z ciężkimi powiekami. –  Jednak Ash ma rację – oznajmiła wreszcie. – Nie mamy dużego wyboru. Moim zdaniem powinniśmy spróbować z Dziewicą. Dopóki ja i Jonnen nie będziemy się rzucać w oczy, a  ty będziesz przez kilka tygodni znosić zaloty kapitana, to pozostaniemy tu bezpieczni. –  ...jestem przekonany, że dona järnheim z  trudem będzie znosić każdą chwilę jego atencji... Ashlinn udała, że nie słyszy kota z cieni i popatrzyła z troską na Mię. Mia garbiła się w  hamaku ze zwieszoną nisko głową,

kołysała się delikatnie wraz z  falami uderzającymi z  pluskiem o  kadłub. Wyglądała, jakby mogła z  wyczerpania spaść z  hamaka. Słyszeli załogę Dziewicy na pokładzie, barwne jak tęcza okrzyki Dużego Jona, pieśń stawianych żagli, czuli zapach soli i morza wiszący w powietrzu. Jonnen nadal stał w kącie z Eklipsą w jego cieniu. – Skrzywdziłaś go, Rojalistko? – zapytał cicho. Mia spojrzała bratu w  oczy, a  w  powietrzu między nimi zawisł cień Juliusa Scaevy. Minęła długa chwila, zanim odpowiedziała. – Nie. – Chcę wrócić do domu – powiedział chłopiec. – A ja chcę dostać paczkę cygaretek i butelkę złotniaka na tyle dużą, żeby się w  niej utopić. – Mia westchnęła. – Nie zawsze dostajemy to, czego chcemy. – Ja dostaję – nabzdyczył się chłopak. –  Już nie. – Mia przesunęła palcami po powiekach i  stłumiła ziewnięcie. – Witaj w prawdziwym świecie, braciszku. Jonnen spiorunował ją wzrokiem. Eklipsa rozwinęła się w  ciemności u  jego stóp i  wilk z  cienia dołączył do zarysu sylwetki chłopca na ścianie, pogłębiając jego czerń. Bez demona w  cieniu pewnie zacząłby już histeryzować, ale zważywszy na to, co przeszedł, trzymał się nieźle. Mimo to Ashlinn nie podobał się sposób, w  jaki patrzył na swoją siostrę. Z gniewem. Z głodem. – ...CO TERAZ...? – warknęła Eklipsa. –  ...krótka rundka z  dupeczkami...? – zasugerował Pan Życzliwy. – ...JAK ZAWSZE, SIERŚCIUCHU, MUSISZ...? – ...jak zawsze, drogi kundlu... Wilk z cienia spojrzał nie-oczami na resztę pokoju.

–  ...NAPRAWDĘ MAM UWIERZYĆ, ŻE TEN ORDYNARNY KOCUR I  JEGO INFANTYLNY HUMOR SĄ CZĘŚCIĄ ROZTRZASKANEGO BÓSTWA...? – Zamknijcie się oboje – warknęła Ashlinn. – Odpowiedź na to „co teraz” jest prosta – odezwała się Mia, znowu powstrzymując ziewnięcie. – Duchowieństwo więzi Mercurio. Dopóki go mają, Scaeva i  ja tkwimy w  impasie. – Wzruszyła ramionami. – Właśnie dlatego musimy wydostać Mercurio. – Mia, oni trzymają go w Cichej Górze – powiedziała Ashlinn. – W sercu Czerwonego Kościoła, gdzie są najsilniejsi. Strzegą go Ostrza Matki, samo Duchowieństwo i  Otchłań jedna wie, co jeszcze. – Aha. – Mia pokiwała głową. –  Co więcej, na pewno nie muszę ci tłumaczyć, że zabrali Mercurio właśnie po to, żeby dobrać się do ciebie – mówiła dalej Ashlinn, podnosząc głos. – Powiedzieli ci, że go mają, bo chcą, żebyś po niego przyszła. Kurwa, gdyby to miała być chociaż odrobinę bardziej oczywista pułapka, to musieliby ustawić na niej rząd wysoko opłacanych kurtyzan tańczących w  liizyjskiej bieliźnie i  śpiewających porywający refren piosenki „To jest kurewsko oczywista pułapka”. Mia uśmiechnęła się słabo. – Uwielbiam tę piosenkę. – Mia... – jęknęła zniecierpliwiona Ashlinn. – On mnie przygarnął – powiedziała Mia już bez uśmiechu. – Kiedy wszystko inne mi odebrano. Dał mi dom i  zapewnił bezpieczeństwo, chociaż nie miał najmniejszego powodu, żeby to robić. – Mia spojrzała na Ashlinn błyszczącymi oczami. – To moja familia. Bardziej niż ktokolwiek inny na świecie. Neh diis lus’a, lus diis’a. – Kiedy wszystko jest krwią... – ... krew to wszystko. – Mia skinęła głową.

Ashlinn tylko pokręciła głową. – MIA... – zaczął Tric. –  Cicha Góra leży w  Ashkah – przerwała mu Mia. – I  tak musimy udać się w  tym kierunku, więc odpuść sobie na razie gadki na temat przeznaczenia, dobra? – CZYLI POGODZIŁAŚ SIĘ Z NIM? – Daleko mi jeszcze do jakichkolwiek decyzji. – Mia z cichym jękiem wyciągnęła nogi w hamaku. – Na razie jednak wystarczy mi, że zmierzam we właściwym kierunku. –  Duchowieństwo dowie się, że się zbliżamy – zwróciła jej uwagę Ash, wstając, żeby pomóc jej zdjąć zakrwawione buty. – Cicha Góra to forteca. – Owszem – powiedziała Mia poruszając z grymasem palcami stóp. –  Zatem, na Matkę, jak spodziewasz się dostać do środka i uratować Mercurio? – dopytywała się Ash, zdejmując jej drugi but. – Już nie mówiąc o tym, żeby ujść stamtąd z życiem? –  Frontowymi drzwiami – odpowiedziała Mia, wzdychając głęboko, kiedy wreszcie położyła się w  hamaku i  poddała wyczerpaniu. – Frontowymi, kurwa, drzwiami? – warknęła Ash. – Do Cichej Góry? Potrzebna jest armia, żeby tam wejść! Mia zamknęła oczy. – Znam pewną armię – mruknęła. – Chociaż fakt, że małą... –  Na święte imię Matki, co ty wygadujesz? – wściekała się Ash. Hamak zakołysał się pod wycieńczoną dziewczyną. Chaos i rozlew krwi w ostatnich kilku zwrotach, epifanie i proroctwa, niedotrzymane obietnice – to wszystko w  końcu ją dopadło. Kiedy zmarszczki troski wygładziły się na jej twarzy, blizna na policzku wykrzywiła odrobinę jej usta i  wyglądało to prawie tak, jakby Mia się uśmiechała. Jej pierś unosiła się i  opadała w rytm fal.

– Mia? – spytała Ash. Ale ona już spała. Jonnen odezwał się cicho: – Co to znaczy „infantylny”?

8 A  nie ma. Wszelkie plany drugiego ilustrowanego wydania „Słownika Itreyańskiego – Niezrównywanego Przewodnika” zostały porzucone, kiedy żona Fiorliniego uciekła z  zyskami z  pierwszego wydania razem z  ich liizyjskim służącym Lorenzo i ich psem, Herbatnikiem. 9 Kapitan portu w  Bożogrobiu to jedno z  najważniejszych stanowisk w  całym mieście. Wiele lat temu człowieka na tę pozycję wyznaczali administratii miasta, ale zyski czerpane z  kontroli nad tym, co wpływa do Grobia i  co je opuszcza morzem, nie umknęły uwagi miejscowych braavi – złodziei i  oprychów składających się na zorganizowaną przestępczość w Bożogrobiu. Mord się szerzył, kapitanowie portu spadali ze stołka szybciej niż portki z  pana młodego w  noc poślubną. To Julius Scaeva zasugerował, żeby gangi same wyznaczały kapitana portu – przebłysk politycznego geniuszu, jakim zaskarbił sobie wdzięczność miejskich kupców (którzy chcieli, żeby ich dostawy docierały, kurna, na czas), braavi (którzy mieli już dość duszenia nowego kapitana portu co kilka tygodni) i  administratii (którzy na tym etapie mieli już kłopot ze znalezieniem kogokolwiek na tyle głupiego, żeby przyjął tę robotę). Po długiej dyskusji między gangami wyznaczono nowego kapitana portu, morderstwa się skończyły i  wszyscy zajęli się interesami, zarabiając fury pieniędzy, włącznie z  samym Juliusem Scaevą, który – znów w  przebłysku geniuszu – uznał, że biuro kapitanatu powinno płacić jeden procent podatku urzędowi konsula. Trzeba podziwiać jaja ze stali tego łajdaka, nie uważacie? 10 Zgromadzenie Płomienia to boczna gałąź w  obrębie duchowieństwa Aa, oddające cześć bogini Tsanie, Pani Płomienia. Należą do niego tylko kobiety, które składają przysięgi czystości, pokory, ubóstwa, trzeźwości i, ogólnie rzecz biorąc, spędzają życie na pobożnej kontemplacji za murami klasztorów.

Należy jednak zauważyć, że Tsana jest nie tylko patronką kobiet, ale także wojowników i  że oprócz sztuki iluminowania, zielarstwa i  położnictwa siostry uczą się również strzelać z  łuku i  posługiwać się tarczą oraz mieczem. Nie tylko więc z  powodu ślubów czystości nie należy dobierać się siostrom do tyłka, zacni przyjaciele.

 

Rozdział 9     Sen

Śniła. Była dzieckiem pod niebem szarym jak pożegnanie. Szła po wodzie tak nieruchomej, że wyglądała jak wypolerowany kamień, jak szkło, jak lód pod jej bosymi stopami. Ciągnęła się jak okiem sięgnąć, nieskazitelna i  nieskończona. Menisk bezkresnej powodzi. Matka szła na lewo od niej. W  jednej ręce trzymała przechyloną wagę szalkową, w  drugiej dłoń Mii. Miała rękawiczki z  czarnego jedwabiu, długie i  lśniące tajemnym połyskiem, sięgające aż do łokci. Kiedy jednak Mia przyjrzała się uważniej, zobaczyła, że to wcale nie są rękawiczki, ponieważ ociekały kap, kap kap, kap kap, kap na kamień/szkło/lód pod ich nogami jak krew z  otwartych nadgarstków. Suknia jej matki była czarna jak grzech, jak noc, jak śmierć, i  przetykana milionem maleńkich punkcików światła, które przebijało z  wnętrza przez całun sukni jak promyki przez maleńkie dziurki w  zasłonie, którą przesłonięto słońca. Matka

była piękna. Straszliwa. Jej oczy były czarne jak jej suknia, głębsze niż morza. Jej skóra była jasna i błyszcząca jak gwiazdy. Miała twarz Alinne Corvere, ale Mia wiedziała z  typową dla snów pewnością, że to nie jest prawdziwa twarz. Ponieważ Noc w ogóle nie ma twarzy. Na drugim końcu nieskończonej szarości czekał na nich on. Jej ojciec. Był ubrany na biało i wydawał się tak jasny i olśniewający, że Mię bolały oczy, gdy na niego patrzyła. Mimo to patrzyła. On też patrzył na Mię nadchodzącą z  matką, wpatrywał się w  nią trojgiem oczu, czerwonym, żółtym i  niebieskim. Był przystojny, musiała to przyznać – niemal do bólu przystojny. Czarne loki przyprószone ledwie uchwytną siwizną przy skroniach. Szerokie ramiona, złotobrązowa skóra mocno kontrastująca ze śnieżnobiałą szatą. Miał twarz Juliusa Scaevy, ale Mia wiedziała w  tym śnie, na swój sposób, że to nie jest jego prawdziwa twarz. Otaczały go cztery młode kobiety. Jedna spowita w  płomień, druga w fale, trzecia odziana jedynie w wiatr. Czwarta spała na ziemi odziana w jesienne liście. Trójka, która nie spała, patrzyła na Mię z nietajoną, gorzką nienawiścią. – Mężu – powiedziała jej matka. – Żono – odpowiedział jej ojciec. Stali w milczeniu, całą szóstką, a Mia słyszałaby, jak serce bije jej w piersi, gdyby tylko je miała. – Tęskniłam – powiedziała wreszcie jej matka z westchnieniem. Cisza była tak absolutna, że aż ogłuszająca. – To on? – zapytał ojciec. – Wiesz, że tak – odpowiedziała matka. Mia chciała się wtedy odezwać, powiedzieć, że nie jest nim, lecz nią, kiedy jednak spojrzała w  dół, zobaczyła przedziwną rzecz odbijającą się w lustrzanej powierzchni kamienia/szkła/lodu pod jej stopami.

Zobaczyła siebie taką, jaką zawsze się widziała – blada skóra, długie, ciemne włosy opadające na chude ramiona i oczy płonące bielą. Jednak za swoimi plecami zobaczyła wznoszącą się postać wyciętą z ciemności, czarną jak suknia matki. Postać zerkała na nią nie-oczami i  dygotała, falowała jak ciemny płomień. Języki czarnych ogni falowały u jej ramion i na czubku jej głowy, jakby była płonącą świecą. Na czole miała narysowany srebrny krąg. I jak zwierciadło, krąg odbijał światło bijące z szat ojca, promieniując blaskiem bladym i tak jasnym jak oczy Mii. I patrząc w ten jeden, idealny krąg, Mia zrozumiała, czym było księżycowe światło. – Nigdy ci tego nie wybaczę – powiedział ojciec. – Nigdy cię o to nie poproszę – odpowiedziała matka. – Nie ścierpię rywala. – A ja gróźb. – Jestem większy. –  Ale ja byłam pierwsza. Mam nadzieję, że twoje puste zwycięstwo będzie cię ogrzewało nocą. Ojciec obrzucił Mię spojrzeniem, a jego uśmiech był ciemny jak siniaki. – Chciałabyś wiedzieć, co mnie ogrzewa nocą, maleńka? Mia znowu spojrzała na swoje odbicie. Patrzyła, jak blady krąg na jej czole roztrzaskuje się na tysiące błyszczących odłamków. Cień u jej stóp rozpadł się, rozsypał we wszystkie strony, pojawiły się przyprawiające o  szaleństwo wzory, wzbierające i  gotujące się, kształty nocnych stworzeń, kotów i wilków, węży i wron, oraz kształty do niczego niepodobne. Atramentowoczarne macki wyrosły z  jej pleców jak skrzydła, ostrza ciemności z  każdego palca. Słyszała narastający, coraz głośniejszy krzyk. W końcu zdała sobie sprawę, że to jej własny głos. – Wielu było jednym – powiedziała jej matka. – I znowu się nim staną.

Ojciec jednak pokręcił głową. – Pod każdym względem jesteś moją córką. Uniósł czarny pionek w płonącej dłoni. – I umrzesz.

 

Rozdział 10     Niewierność

Mia obudziła się, łapiąc gwałtownie powietrze, i  o  mały włos nie spadła z hamaka. Iluminatory były nadal zamknięte, tak jak przez ostatnie dwa zwroty. Kajutę spowijał ten sam mrok, odkąd opuścili Łono. Kołysała się delikatnie na otwartym morzu. Minęły prawie trzy zwroty od magni, a  Mia nadal odczuwała ból w  miejscach, o których istnieniu nawet nie wiedziała. Nadal potrzebowała ze siedmiu nibynocy snu. I to porządnego snu. Widziadła senne. Sny o  krwi i  ogniu. Sny o  nieskończonej szarości. Sny o  matce i  ojcu, o  istotach noszących ich twarze. Sny o  Furianie, którego zabiła własnymi rękami. Sny o  jej cieniu, który stawał się coraz ciemniejszy pod jej stopami, aż wpadała w niego i czuła, jak unosi się do jej ust i wlewa się do płuc. Sny o leżeniu na plecach i wpatrywaniu się w oślepiające niebo, o  jej żebrach odartych ze skóry i  maleńkich ludzikach łażących po jej wnętrznościach jak robaki po trupie. – ZNOWU KOSZMARY? Ten głos sprawił, że zadygotała i  natychmiast poczuła z  tego powodu wyrzuty sumienia. Rzuciła ukradkowe spojrzenie na Ashlinn śpiącą w  hamaku obok niej, a  potem spojrzała na umarlaka siedzącego w  kącie, skąd nie ruszał się, odkąd

wypłynęli na Morze Ciszy. Kaptur miał spuszczony. Siedział ze skrzyżowanymi nogami, z  mieczami z  grobowej kości na kolanach, czarnymi dłońmi opartymi na ostrzach. Bogini, nadal był piękny. Chociaż nie w  surowy, ziemski sposób, jak kiedyś, och, nie. Teraz to była mroczna uroda. Wyrzeźbiona w alabastrze i hebanie. Czarne oczy i blada skóra, głos tak basowy, że odczuwała go między nogami, kiedy się odzywał. Książęca uroda, spowita w  szaty z  nocy i  węży. W koronie z mrocznych gwiazd na czole. – Wybacz, obudziłam cię? – JA NIE ŚPIĘ, MIA. Zamrugała zdziwiona. – Nigdy? – NIGDY. Odgarnęła włosy z twarzy i zsunęła nogi z hamaka najciszej, jak zdołała. Gdy usiadła prosto, rany ją zapiekły, bandaże zaczęły pić i  szarpać strupy, nie mogła więc powstrzymać grymasu. Była świadoma czarnych jak smoła oczu obserwujących każdy jej ruch. Umierała bez cygaretki. Brakowało jej świeżego powietrza. Brakowało jej kąpieli. Siedzieli tu razem już od dwóch zwrotów i zaczynało to ich nużyć. Jonnen był kłębkiem furii i  upokorzenia; panowali nad nim tylko dzięki stałej obecności Eklipsy w  jego cieniu. Siedział godzinami nabzdyczony i ponury, odrywając kawałki własnego cienia i ciskając nimi w ścianę, tak jak rzucił nim w oczy Mii na nekropoli. Eklipsa skakała za kłębkiem cienia jak szczeniak i  Jonnen się wtedy uśmiechał, ale ten uśmiech znikał, kiedy spostrzegał, że Mia na niego patrzy. Czuła jego gniew na nią. Jego nienawiść i konsternację. Nie mogła go winić o żadne z tych uczuć. Ashlinn i Tric byli kolejnym źródłem troski – napięcie między nimi było tak gęste, że można by je kroić nożem i  podawać

z  rzekomą „potrawką”, jaką jedli każdego zwrotu na kolację. Mia czuła, jak burzowe chmury wzbierają nad nimi, aż w końcu przesłonią słońca. Prawdę mówiąc, nie miała pojęcia, co zrobić. Kiedyś mogłaby porozmawiać o  tym z  Trikiem, ale on już nie był tą samą osobą co dawniej. Nie wiedziała, co czuć, kiedy pierwszy raz go ujrzała. Radość i  wyrzuty sumienia, euforię i  smutek. Jednakże po paru zwrotach w jego towarzystwie spostrzegła, że nakreślono go tą samą kreską, ale wypełniono już nie całkiem tymi samymi kolorami. Teraz także i  w  nim wyczuwała ciemność – taką samą, jaką czuła pod własną skórą. Przyzywającą. I  owszem, nawet kiedy miała Pana Życzliwego w  cieniu, to ją trochę przerażało. Pochyliła głowę, strumienie długich czarnych włosów opadły po obu stronach jej twarzy. Zaległa między nimi cisza gęsta jak mgła. – Przepraszam – mruknęła w końcu. Umarlak przechylił głowę, jego solne dredy poruszyły się jak zaspane węże. – ZA CO? Mia zagryzła usta, szukając bladych i  nieprzekonujących słów, które jakoś naprawiłyby sytuację. Ludzie byli jednak zagadką, której nigdy nie nauczyła się rozwiązywać. Zawsze była lepsza w  rozcinaniu rzeczy na kawałki niż składaniu ich z powrotem w całość. – Myślałam, że nie żyjesz. – POWIEDZIAŁEM CI PRZECIEŻ. JA NIE ŻYJĘ. –  Ale... Myślałam, że nigdy więcej cię nie zobaczę. Że przepadłeś na zawsze. –  TO NIE BYŁO NAJGŁUPSZE ZAŁOŻENIE. W  KOŃCU DŹGNĘŁA MNIE TRZY RAZY W SERCE I ZEPCHNĘŁA ZE STOKU GÓRY.

Mia obejrzała się przez ramię na Ashlinn. Piegowate policzki oparte na dłoniach, podkulone kolana, długie rzęsy drżące we śnie. Kochanka. Oszustka. Morderczyni. – Dotrzymałam swojej obietnicy – powiedziała Tricowi Mia. – Twój dziadek umarł z krzykiem na ustach. Tric skinął głową. – DZIĘKUJĘ, BLADA CÓRKO. – Nie... Pokręciła głową, głos ją zawiódł, gdy gula wyrosła jej w gardle. – Nie nazywaj mnie, proszę, w ten sposób. Spojrzał na Ashlinn. Położył jedną zaplamioną nocą dłoń na piersi i pomacał się, jakby przypominał sobie wbite tam ostrze. – A CO SIĘ STAŁO Z OSRIKIEM, NAWIASEM MÓWIĄC? – Adonai go zabił. Utopił go w sadzawce krwi. – ON TEŻ UMARŁ Z KRZYKIEM? Mia przypomniała sobie brata Ashlinn, gdy znikał pod zalewem szkarłatu owego zwrotu, kiedy Luminatii wtargnęli do Góry. Oczy wytrzeszczone z  przerażenia. Usta napełniające się czerwienią. – Próbował – odpowiedziała w końcu. Tric skinął głową. –  Musisz myśleć, że jestem pozbawioną serca pizdą. – Mia westchnęła. – TY BYŚ UZNAŁA TO ZA KOMPLEMENT. Mia podniosła wzrok, myśląc, że Tric jest na nią zły, ale zobaczyła, że jego usta krzywią się w  bladym uśmieszku, cień dołeczka maluje się na jego policzku. To jej na chwilę przypomniało tak wiele z tego, kim był. Ile ich łączyło. Spojrzała w jego bezkrwistą twarz, czarne jak atrament oczy i zobaczyła

pod tym pięknego, złamanego chłopca. Serce zaciążyło jej w piersi jak kawał ołowiu. – KOCHASZ JĄ? – spytał. Mia znowu spojrzała na Ashlinn. Przypomniała sobie jej dotyk, zapach, smak. Twarz, jaką pokazywała światu – bezwzględną i twardą, a także czułość, jaką okazywała jedynie Mii, gdy była sama, w jej ramionach. Gdy topniała w jej ustach. Była poezją na jej języku. Jedna była mrocznym odbiciem drugiej, obiema zemsta pokierowała tak, że zapragnęły rzeczy, o jakich inni nie śmieli marzyć. Cudownych rzeczy. Straszliwych rzeczy. – To... – ...SKOMPLIKOWANE. Skinęła głową. – Jak to życie, nie? Pozbawiony wesołości śmiech wypłynął na jego usta. – SPRÓBUJ ŚMIERCI. – Wolałabym nie, jeśli mam na to wpływ. –  ŚMIERĆ TO OBIETNICA, KTÓREJ WSZYSCY MUSIMY DOTRZYMAĆ. PRĘDZEJ CZY PÓŹNIEJ. – Wolałabym później, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Spojrzał jej w  twarz. Jedna para czarnych oczu spoglądała w drugie czarne oczy. – NIE MAM. Głośny dźwięk dzwonów przerwał ich rozmowę, jakby odciął ją na wysokości kolan. Oboje – Tric i Mia – podnieśli wzrok ku pokładom Dziewicy. Mia usłyszała stłumione okrzyki, huk biegnących stóp na deskach, zauważyła pewien niepokój. Ashlinn obudziła się gwałtownie, usiadła i  przesunęła ręką po twarzy. – Co to?

Mia stała teraz, mrużąc oczy i  patrząc na deski nad ich głowami. – Cokolwiek to jest, nie brzmi dobrze. Drugi raz rozbrzmiały dzwony. Przeciągła wiązanka słabo słyszalnych i  szokująco barwnych przekleństw. Mia podeszła cicho do iluminatora i  otworzyła drewnianą okiennicę, wpuszczając oślepiające światło arcyblasku. Jonnen uniósł głowę ze swojego hamaka, rozejrzał się zaspanymi oczami po kajucie. Pan Życzliwy zaklął ze swojego miejsca nad drzwiami. Mia zamrugała mocno, światło sprawiało jej ból. Ashlinn stanęła obok niej przy okienku, ich oczy wreszcie przywykły do blasku. Nad falach za szkłem Mia zobaczyła w  oddali żagle przeszywane złotą nicią. – To itreyański okręt wojenny... – mruknęła Ashlinn. Mia zerknęła w górę. –  Nasi gospodarze nie robią wrażenia szczególnie podekscytowanych tym widokiem. –  ...PRZECIWNIE, MOIM ZDANIEM SPRAWIAJĄ WRAŻENIE NIEZWYKLE PODEKSCYTOWANYCH... – ...brawo, ćwiczyliśmy się w żarcikach, co...? –  ...NIEKTÓRZY Z  NAS NIE POTRZEBUJĄ ĆWICZEŃ, SIERŚCIUCHU, MY POSŁUGUJEMY SIĘ BYSTRYM UMYSŁEM... Ashlinn zanurzyła twarz w  beczce z  wodą do mycia, żeby otrząsnąć się ze snu, i związała włosy w luźny warkocz. – Pójdę na górę pogadać. – Lepiej, żebyś poszedł z nią, bracie Tricu – odezwała się Mia. – Ja zostanę tu z Jonnenem. Umarlak podniósł się powoli. Patrząc na Ashlinn bezdennymi oczami, schował kościane ostrza w  pochwach pod szatą i naciągnął kaptur na głowę. – SIOSTRA PRZODEM – powiedział. Ash wciągnęła buty, które nosiła, odkąd przeniknęła do obsługi areny w  Bożogrobiu, i  przypięła do nogi krótki miecz.

Wciągnęła przez głowę zakonną szatę i założyła zawój, a potem podeszła do drzwi. – Uważaj na siebie, dobrze? – przestrzegła ją Mia. Ash uśmiechnęła się krzywo, pochyliła się i  pocałowała ją w usta. –  Wiesz, co się mówi. Co mnie nie zabije, to niech lepiej spieprza. Vaanka wyszła z kajuty, szeleszcząc białą szatą. Mia unikała spojrzenia Trica, kiedy wychodził. *** –  Cóż. – Obłok Corleone westchnął. – Jak mawiała moja dawna nauczycielka dona Elyse w  roku, kiedy skończyłem szesnaście lat: „Wydymaj mnie leciutko, a  potem bardzo mocno”. Kael Trzyoki wychylił się z bocianiego gniazda. – Dają nam sygnał, kapitanie! –  Sam to widzę! – odkrzyknął, wymachując lunetą. – Dziękuję! –  Zasrane królewny nas doganiają – warknął stojący obok niego przy relingu Duży Jon. –  Widzę. – Kapitan pomachał mu lunetą przed twarzą. – To działa, wiesz? – Kapitanie? – rozległo się pytanie. Obłok obejrzał się przez ramię i  zobaczył Nie Taką Znowu Świętą na pokładzie. Za nią stał jej mający sześć stóp wzrostu pies obronny. Powietrze wydało się nieco chłodniejsze mimo arcyblasku i Obłok odruchowo się wzdrygnął. – Najlepiej będzie, jeśli siostra wróci pod pokład – powiedział. – Tam jest bezpieczniej. – To znaczy, że tu nie jest? – Nie powiedziałbym...

Siostra wyrwała Obłokowi lunetę z  ręki, przyłożyła do oka i spojrzała na horyzont. – To nie jest zwykły okręt itreyański. To statek Luminatii. – Trafne spostrzeżenie, siostro. – I wygląda na to, że są uzbrojeni w arkemiczne działa. –  Znów muszę potwierdzić, że moja luneta działa, dziękuję pięknie. Siostra opuściła lunetę i spojrzała Obłokowi w oczy. – Czego chcą? Obłok wskazał czerwoną flarę, którą wystrzelono ze statku. – Chcą, żebyśmy się zatrzymali. – DLACZEGO? – zapytał wielki ochroniarz. Dobry kapitan zamrugał zdumiony. – Słuchaj, jak ty robisz tę sztuczkę z głosem? Siostra oddała mu lunetę. –  Czy Luminatii zatrzymują zwykle przypadkowe statki na środku morza bez ewidentnego powodu? – Cóż. – Obłok podrapał obcasem w pokład. – Zwykle nie. Siostra i jej ochroniarz spojrzeli po sobie niespokojnie. Duży Jon mruknął samym kącikiem ust: – Może Antolini nas wsypał? – Nie zrobiłby mi czegoś takiego, co? – mruknął Obłok. – Zerżnąłeś mu żonę, kapitanie. – Bo mnie ładnie poprosiła. –  Ten dzieciojebca Flavius obiecał, że cię zabije, jak jeszcze raz zobaczy cię na oczy. – Mały człowiek zamyślił się, ssąc cybuch fajki ze smoczej kości. – Może zrobił się pomysłowy? – No dobrze, byłem mu winny parę gorszy, ale to nie powód, żeby wsypać mnie przed Luminatii. – Jesteś mu winny małą fortunę. I jego żonę też zaliczyłeś. Obłok Corleone uniósł brew. – Nie masz niczego do roboty?

Mały człowiek popatrzył na gorączkową krzątaninę na głównym pokładzie i  dziobówce, na masztach w  górze. Wzruszył ramionami i błysnął srebrnym uśmiechem. – Niespecjalnie. – Nadal się zbliża, kapitanie! – zawołał Kael z góry. Obłok podniósł lunetę. – Na Cztery Córki, to dziadostwo naprawdę, kurwa, działa! – Kapitanie – zaczęła siostra – obawiam się, że muszę nale... –  Wybacz, siostro... – Korsarz westchnął. – Ale nie zatrzymamy się. – ...Nie? – To okręt wojenny Luminatii, kapitanie – zwrócił mu uwagę Duży Jon. – Nie jestem pewien, czy Dziewica zdoła mu się wymknąć. –  Och, człowieku małej wiary – żachnął się Obłok. – Wydaj rozkaz. – Tak jest, kapitanie. – Duży Jon westchnął. Odwrócił się od relingu i ryknął na załogę. – No dobra, złajdaczone rury! Będziemy się zwijać! Wciągnąć każdy cal żagli, jaki mamy! Jeśli któryś ma szmatę do podcierania tyłka albo chustkę, w którą trzepał kapucyna, to ma ją wywiesić na maszcie! Ruchy! Żwawo! – Kapitanie... – zaczęła siostra. –  Proszę się nie niepokoić, siostro. – Obłok się uśmiechnął. – Znam morze i  znam swój statek. Siedzimy na bystrym prądzie i  zaraz wiatr nibynocy zacznie całować nasze żagle, jak ja całowałem żonę dona Antoliniego. Uniósł lunetę z drobnym uśmieszkiem. – Te świętoszki nie tkną nas nawet palcem. ***

Pierwszy pocisk z  działa musnął wodę sto stóp od ich dziobu. Drugi o dwadzieścia stóp minął ich rufę – przeleciał dość blisko, żeby przysmażyć farbę. Trzeci przeleciał tak blisko, że Obłok mógłby się nim ogolić. Okręt Luminatii płynął równolegle do Dziewicy, jego przetykane złotem żagle błyszczały. Obłok widział jego nazwę wypisaną śmiałymi, zamaszystymi literami przy dziobie. Wierny. Jego działa były gotowe do następnej salwy arkemicznym ogniem – trzy poprzednie strzały uznano za ostrzegawcze i  Obłok nie zamierzał ryzykować z  czwartym. Poza tym, zważywszy, co Dziewica skrywała pod pokładem, jeden trafiony pocałunek Wiernego mógł być wszystkim, czego było im trzeba. – Stajemy! – warknął kapitan. – Wywiesić białą flagę. –  Stajemy, wy nieudolne gównoroby! – ryknął Duży Jon z pokładu rufowego. – Zrzucić żagle! –  Jasne – mruknęła stojąca obok niego przy relingu siostra Ashlinn. – Znasz morze i swój statek na wylot, kapitanie... – Muszę przyznać – odrzekł Obłok, odwracając się do niej – że moje pierwsze wrażenia odnośnie do siostry były całkiem przychylne, ale im lepiej siostrę poznaję, tym mniej za siostrą przepadam. Jej ochroniarz skrzyżował ręce i rzucił kpiąco: – POWINNIŚMY KIEDYŚ RAZEM SIĘ NAPIĆ... Morze było tu za głębokie, żeby Dziewica mogła rzucić kotwicę, więc kiedy sklarowano żagle i ustawiono się pod wiatr, załodze nie zostało zbyt wiele do roboty poza staniem i  czekaniem, aż Wierny zatrzyma się obok. Obłok z  coraz bardziej zaciskającym się żołądkiem patrzył, jak potężny okręt wojenny podpływa. Burty Wiernego jeżyły się od arkemicznych dział z warsztatów Kolegium Żelaznego, a na pokładzie roiło się od itreyańskich żołnierzy piechoty morskiej. Mieli na sobie kolczugi i skórzane zbroje, na każdej widniał znak trzech słońc.

Byli uzbrojeni w  miecze i  lekkie drewniane tarcze, idealne do walki w  zamkniętej przestrzeni na pokładzie wrogiego statku. Mieli przewagę liczebną w  stosunku do załogi Dziewicy – dwa do jednego. Na rufówce Obłok zobaczył pół tuzina Luminatii w zbrojach z  grobowej kości, z  pelerynami w  kolorze krwi i  pióropuszami tej samej barwy na hełmach, łopoczącymi na morskiej bryzie. Przywódcą był wysoki centurion o  szpiczastej brodzie, przeszywających szarych oczach i wyrazie twarzy gościa, który desperacko potrzebuje profesjonalnego brandzlowania[11]. – Przeklęci bigoci – mruknął kapitan. –  Fakt. – Duży Jon stanął obok niego. – Niech ich Trelene wszystkich potopi. – Nic nam nie będzie – mruknął Obłok, bardziej do siebie niż do pierwszego oficera. – Dobrze to schowaliśmy. Będą musieli rozerwać kadłub, żeby to znaleźć. – Chyba że dobrze wiedzą, gdzie szukać. Obłok spojrzał na pierwszego oficera, wytrzeszczając oczy. – Nie mogliby chyba...? Mały człowiek zapalił kościaną fajkę krzesiwkiem i  popykał z namysłem. – Mówiłem ci, żebyś nie rżnął żony Antoliniego, kapitanie. – A ja ci mówiłem, że ładnie poprosiła. – Obłok zniżył głos. – Bardzo ładnie, gwoli ścisłości. –  Myślisz, że ci Luminatii będą równie słodcy? – prychnął Duży Jon, patrząc, jak przygotowują się do wejścia na pokład. – Bo ewidentnie szykują się, żeby nas zerżnąć. To jedno jest pewne. Obłok skrzywił się, kiedy zarzucono haki abordażowe: zaczepiły o  reling Dziewicy i  rozszczepiły drewno nadburcia. Załoga Wiernego rozwiesiła wypchane sianem worki wzdłuż burt, żeby złagodzić zderzenie z  Dziewicą, kiedy mekaniczne wyciągarki zaczęły pracować i dwa statki w końcu spotkały się

z hukiem. Uwiązano mocno liny, przerzucono trap ze zwycięzcy na pokonanego. Centurion Niebrandzlowany piorunował ich wzrokiem z kasztelu na rufie Wiernego. – Jestem centurion Ovidius Varinius Falco, z drugiej centurii, trzeciej kohorty Legionu Luminatii – zawołał. – Z  rozkazu cesarza Scaevy mam prawo wejść na wasz pokład i sprawdzić, czy nie ukrywacie kontrabandy. Wasza współpraca... –  Jasne, jasne, wskakujcie, chłopcy. – Obłok posłał mu swój uśmiech ojca czwórki bękartów, zdejmując trójgraniasty kapelusz w  niskim ukłonie. – Nie mamy niczego do ukrycia! Tylko wytrzyjcie najpierw buty, co? – A  potem mruknął przez ramię: – Lepiej niech siostra wraca do swojej kajuty pod pokładem. Sytuacja... Spojrzał na Dużego Jona, wytrzeszczając oczy na puste miejsce, gdzie jeszcze chwilę temu stała dziewczyna ze swoim ochroniarzem. – Na Otchłań, a oni gdzie się podziali?

11 Kosztuje to dwa miedziane żebraki w przeciętnym portowym burdelu i jeśli właściciel lokalu ma gest, to dorzuci jeszcze do tego piwko gratis. Trzeba dbać o siebie, zacni przyjaciele. Trzeba o siebie dbać.

 

Rozdział 11     Podpalaczka

Luminatii obleźli Dziewicę jak pchły włochatą pierś liizyjskiej babci. Poszukiwania były prowadzone skrupulatnie, za ochronnym kordonem wojska, a centurion Falco ewidentnie miewał już do czynienia z przemytnikami – z łatwością znalazł wszystkie trzy fałszywe skrytki Obłoka. Na szczęście mimo teorii spiskowych Dużego Jona żołnierze nawet nie zbliżyli się do prawdziwych skrytek i  ukryty ładunek pozostał bezpieczny. Jednakże towarzysząc Falco w jego przeszukaniu i odpowiadając na jego pytania najuprzejmiej, jak potrafił, Obłok szybko doszedł do dość niepokojącego wniosku. Bigoci nie byli tak naprawdę zainteresowani kontrabandą, szukali w rzeczywistości ludzi. A on, boleśnie świadom faktu, że zakonnica, którą przewozi, jest najpewniej w  równym stopniu zakonnicą jak on księdzem, zaczął się martwić i obawiał się, że jeśli żołądek będzie mu się tak dalej zaciskał, to jego zawartość zaraz wycieknie mu do butów. – I to są jedyni pańscy pasażerowie? – zapytał Falco. – Owszem – odpowiedział Obłok, unosząc pięść, żeby zapukać do kajuty. – Zwykle nie zajmujemy się transportowaniem żywego inwentarza.

– A kiedy i gdzie weszli na pokład? –  W  Bożogrobiu. Kilka zwrotów temu. Zarezerwowali przejazd do Ashkah. Centurion skinął krótko głową, a Obłok głośno zapukał. –  Siostro? – zawołał śpiewnie. – Jest siostra ubrana? Kilku towarzyszy siostry, również sług Błogosławionego Światła, chciałoby zadać siostrze parę pytań. – Proszę wejść – odpowiedziała. Obłok otworzył drzwi i  zobaczył, że Vaanka już odsuwa się uprzejmie od drzwi i  staje plecami do ściany z  rękami złożonymi jak pokutnica. – Proszę o wybaczenie, siostro... – zaczął Obłok. – Odsuń się na bok, prostaku – warknął Falco, wpychając się do kajuty. Ściągnął hełm z  pióropuszem, wygładził spoconą czuprynę i ukłonił się z szacunkiem przed zakonnicą. Zerknął stalowymi oczami na ochroniarza w  kącie. Zacisnął zęby. Zwalisty mężczyzna nie odezwał się słowem. –  Wybacz mi, dobra siostro – powiedział do zakonnicy. – Jestem centurion Ovidius Varinius Falco, dowódca okrętu Wierny. Z rozkazu cesarza Juliusa Scaevy muszę przeszukać ten statek i, co za tym idzie, pani kajutę. Dziewczyna wbijała wzrok w  podłogę w  przekonującym pokazie skromności. Skinęła raz głową. –  Przeprosiny nie są konieczne, centurionie. Proszę przeszukać kajutę. Centurion skinął głową na czwórkę swoich ludzi. Weszli do pomieszczenia ze spuszczonym z szacunkiem wzrokiem; każdy z  nich ewidentnie czuł się równie swobodnie w  kajucie zakonnicy, jak prawdziwa zakonnica czułaby się na ringu przy porcie. Uważając, żeby nie naruszyć za bardzo prywatnej przestrzeni dobrej siostrzyczki, zaczęli przeszukiwać kufry, beczki, pukać w deski podłogi i ścian, sprawdzając, czy nie ma

tam żadnych pustych przestrzeni. Falco zaś wpatrywał się w rosłego jegomościa w kącie pokoju, który trwał w bezruchu. Obłok stał i patrzył z zaciskającym się żołądkiem. Słyszał, jak żołnierze przeszukują inne kajuty pod pokładem, i  to niezbyt delikatnie, sądząc po odgłosach. Objął się rękami i  zacisnął mocno zęby. Zimniej tu niż w łonie prawdziwej zakonnicy, pomyślał. –  Wybacz mi, siostro – odezwał się nagle Falco – muszę przyznać, że niepomiernie zdumiewa mnie fakt, że przebywasz w tak... barwnym towarzystwie. –  Wcale mnie to nie dziwi, dzielny centurionie – odpowiedziała siostra, nadal nie podnosząc wzroku. – Mogę zapytać, co robisz na pokładzie tego statku? –  Możesz, szlachetny centurionie. – Dziewczyna wygładziła obfitą szatę, która wydymała się na wietrze wpadającym przez otwarty iluminator. – Jednak, jak już poinformowałam dobrego kapitana, moje zadanie wymaga największej dyskrecji. Matka przełożona zakazała mi o  nim mówić nawet z  moimi braćmi w  Świetle. Przez wzgląd na mój honor muszę pokornie błagać o wybaczenie i zachować milczenie zgodnie z moją przysięgą. Falco skinął głową, a jego szare oczy zabłysły. – Oczywiście, dobra siostro. Żołnierze skończyli przeszukiwanie i  odwrócili się do centuriona. – Nie ma tu chłopca – zameldowali cokolwiek niepotrzebnie. Centurion jeszcze raz obrzucił chmurnym spojrzeniem kajutę. Najwyraźniej usatysfakcjonowany, chociaż może nadal nieco zaintrygowany, ukłonił się siostrze. –  Wybacz najście, dobra córko. Niech Tsana prowadzi twoją rękę. Siostra uniosła trzy palce z cierpliwym uśmiechem. – Niech Aa cię zachowa, centurionie.

– Widzicie? – Obłok uśmiechał od ucha do ucha, gdy kamień spadł mu z serca. – Wszystko w najlepszym porządku, prawda, chłopcy? Panowie pozwolą, że ich odprowadzę. Falco odwrócił głowę gotowy wyjść, tuż za nim ruszyli jego ludzie. Niestety Obłokowi żołądek podszedł do gardła, gdy mężczyzna nagle zamarł. Zmarszczka pojawiła się na jego czole, kiedy spojrzał na stopy dziewczyny. Jego szare oczy zabłysły w słabym świetle w kajucie. – Moja siostra wyszła za szewca – rzekł. Vaanka przechyliła głowę. – Słucham? – A tak – wymamrotał. – Szewca. Cztery lata temu. – To... – Dziewczyna zamrugała całkowicie skonsternowana. – Bardzo się cieszę jej szczęściem. – A ja nie. – Falco się skrzywił. – Ciemny jak świńskie gówno ten mój szwagier, ale naprawdę zna się na butach. Co więcej, robi zamówienia dla editorii w  Bożogrobiu. Każdy strażnik, który pracuje na arenie, nosi jego buty. Centurion wskazał zakrwawioną skórę butów wystających spod świętych szatek dziewczyny. – Takie jak te właśnie. Wydarzyło się wtedy kilka rzeczy jedna po drugiej, a  każda nieco bardziej zaskakująca od poprzedniej. Najpierw dziewczyna wrzasnęła „Mia!” na całe gardło w  stronę otwartego bulaja. Co – ogólnie rzecz biorąc – Obłok uznał za cokolwiek dziwne. Po drugie wyjęła nóż z  rękawa i  wyciągnęła miecz, nie wiadomo, kurwa, skąd. Nóż poleciał do gardła najbliższego żołnierza, a  kiedy mężczyzna padł w  rozbryzgu krwi, dziewczyna rzuciła się na centuriona z  wykrzywioną twarzą i mieczem w garści. Po trzecie wielki jegomość w kącie odrzucił kaptur, ukazując trupio bladą twarz, oczy jak u demona i solne dredy jak... Obłok

nie miał pojęcia, do czego je porównać, ale poruszały się z  własnej woli. Jegomość sięgnął do dwóch podejrzanych wybrzuszeń pod szatą i  okazało się, że to rzeczywiście były miecze. Miecze z grobowej kości. Na koniec – i  to było zapewne najdziwniejsze – kiedy dziewczyna wymierzyła cios jak kosą w  centuriona Ovidiusa Variniusa Falco, z  drugiej centurii i  trzeciej kohorty, w  jego arogancką szyję, cień w  kształcie kota wyskoczył spod jej obszernych szat z  nieziemskim wrzaskiem, a  za nim dość zaniepokojony dziewięciolatek, zakneblowany i ze związanymi rękami. Falco – trzeba mu to przyznać – był gotowy na cios, bo dobył miecza wykutego ze słonecznej stali i  zaczął odmawiać modlitwę do Aa. Miecz zapłonął jasno, a centurion zablokował cios dziewczyny. Słoneczna stal przypaliła jej klingę. Dziewczyna znowu wrzasnęła „Mia!” i pozostali trzej żołnierze krzyknęli i sięgnęli po miecze. Obłok zaklął siarczyście i zanim się zorientował, w kajucie zapanował chaos. Żołnierze byli dobrze wyszkoleni i  ewidentnie przywykli do walki w  ciasnych przestrzeniach, kiedy jednak ruszyli, żeby zaatakować dziewczynę, rosły młodzieniec uderzył, a  jego ostrze z grobowej kości przecięło kolczugę jak brzytwa jedwab, odcinając jednemu mężczyźnie rękę u  ramienia. Krew siknęła przez kajutę, a mężczyzna padł na ziemię, wyjąc z bólu. Duży jegomość nie był jednak zbyt żwawy; sprawiał wrażenie piekielnie silnego, ale boleśnie powolnego. Trzeci żołnierz zaatakował, rozcinając mu głęboko rękę. A  czwarty z modlitwą do Aa na ustach rzucił się i przebił mu brzuch. Rosły ochroniarz bynajmniej nie padł. Nawet się nie wzdrygnął. Jedną czarną dłonią złapał żołnierza za nadgarstek i  wepchnął ostrze głębiej w  swoje trzewia, przysuwając sobie wytrzeszczającego oczy przeciwnika. Drugą zacisnął na jego

gardle. Rozległ się trzask jak łamanej zielonej gałązki, kiedy złamał żołnierzowi kark. Dobra siostra Ashlinn i  Falco walczyli; mężczyzna uderzeniami słonecznej stali zmuszał Ashlinn do cofania się. Kiedy jednak uniósł miecz, rozległ się dźwięk potężnej eksplozji gdzieś na zewnątrz, szyba w  drugim iluminatorze popękała i  szkło posypało się do kajuty, a  wraz z  nim wpadł do środka żrący czarny smród arkemicznego ognia. Falco zdał sobie sprawę, że do wybuchu doszło na Wiernym mniej więcej w tym samym czasie, co Obłok, i odwrócił na chwilę głowę w kierunku swojego okrętu. Tylko tyle potrzebowała dobra siostra. Jej ostrze napotkało jego gardło, przecinając gładko tchawicę. Centurion padł na plecy, trysnęła fontanna krwi, chłopiec na podłodze patrzył oczami ogromnymi ze strachu na nie całkiem martwe ciało padające na pokład. Cień w  kształcie kota rzucał się po kajucie miaucząc i  prychając, chodzący trup cisnął ostatnim żołnierzem o ścianę i udusił go gołymi rękami, a Obłok Corleone poczuł woń najbardziej przerażającej rzeczy, jaką kapitan może sobie wyobrazić na swoim statku. Ogień. Zrobił więc jedyną rozsądną rzecz, jaką mógł uczynić człowiek na jego miejscu. – Ja pierdolę! – powiedział. I pogalopował. Pocwałował korytarzem i wyskoczył na pokład, na chwilę dał się obezwładnić blaskowi słońc i smrodowi dymu. Na pokładzie roiło się od członków załogi Dziewicy, biegających w  tę i  we w tę, kiedy Duży Jon wykrzykiwał komendy. –  Ciąć te zasrane liny! Wyciągajcie haki, durne pały w  dupę kopane! Zmoczyć te przeklęte żagle! Odepchnijcie nas, wy spowolniałe umysłowo niedojeby! Dalej! Obłok widział, że Wierny płonie – w  ogniu stały i  żagle, i  kadłub. Czarny dym buchał z  rufy, która jakimś sposobem

została rozerwana. Wierny miał mocny boczny przechył i szybko nabierał wody. Płonący żeglarze i żołnierze rzucali się do morza, normalny i  arkemiczny ogień pożerał drewno, na pokładzie panował całkowity chaos. Kiedy tak Obłok Corleone patrzył i  próbował ogarnąć, co właściwie się dzieje na płonącym okręcie, złapał się na tym, że rozdziawia usta ze zdumienia. – Na Cztery Córki... W pierwszej chwili myślał, że to jakieś złudzenie, gra światła lub dymu. Kiedy jednak mocniej zmrużył oczy, zdał sobie sprawę, że pośród płomieni widzi... Dziewczynę? Poruszała się jak poezja. Wirowała i lawirowała; sama blada skóra, zmrużone oczy i  długie włosy, czarne jak pióra wrony. Trzymała miecz z  grobowej kości w  jednej ręce, skradzioną tarczę w  drugiej, po pachy była zlana krwią. Na jego oczach skoczyła na rufówkę do jednego z Luminatii. Mężczyzna zaklął i uniósł słoneczną stal. Wilk, który wyglądał jak utkany z cienia, wskoczył schodami z  rozwartą w  ryku paszczą. Obłok pobladł, gdy zdał sobie sprawę, że rozumie słowa wilka. –  ...W  NOGI...! – ryczał wilk głosem jak zima. – ...W  NOGI, GŁUPCY...! Dziewczyna uniosła rękę, Luminatii wrzasnął, zatoczył się w  tył, łapiąc się za oczy jak oślepiony. Dziewczyna ścięła przerażonego mężczyznę, a  gdy padał, obcięła mu rękę w  nadgarstku. Odrzuciła tarczę i  podniosła z  pokładu jego płonący miecz. I  kiedy przemykała wśród przerażonego tłumu z  wyjącym, żądnym krwi wilkiem z  cienia i  dwoma ostrzami w  dłoniach, Obłok dostrzegł w  niej coś znajomego. Coś, co przywoływało wspomnienie zapachu krwi i  piasku, smak ust ładnej dziewczyny, bukmachera, który go nazwał myślącym kutasem głupcem, kiedy stawiał wszystkie wygrane na... – ...na Otchłań i krew – szepnął.

Kolejny wybuch zakołysał Wiernym, jego deski trzeszczały, maszty pękały. Obłok zdał sobie sprawę, że okrętowy arsenał musiał zostać podpalony i  teraz eksplozje rozsadzają statek od środka. Żołnierze i  żeglarze spadali do morza albo próbowali desperacko przeskoczyć na Dziewicę, a wtedy jego własne wilki morskie na rozkaz Dużego Jona pomagały im wylądować w  falach. Obłok patrzył oniemiały, jak dziewczyna przecina bezanstenpaduny przytrzymujące bezanmaszt, jej ostrze z  grobowej kości wchodziło w  grube, nasączone smołą liny jakby to była pajęcza nitka. Pochyliła się, gdy wiatr pchnął maszt w kierunku Dziewicy i drewno zaczęło z trzaskiem pękać. Wskoczyła na opadający maszt i  przebiegła po nim jak kot. Z grymasem na twarzy przeskoczyła rosnącą przestrzeń między Wiernym i Dziewicą. Nie do końca jej się udało. Ostrze z  grobowej kości wypadło jej z  ręki i  z  brzękiem spadło na pokład u  stóp Obłoka, kiedy uderzyła o  reling na sterburcie, a  skradziona słoneczna stal wpadła do morza. O  mały włos dziewczyna sama nie poszła w jej ślady, prosto w płonącą wodę, ale jakimś cudem utrzymała się, drapiąc paznokciami drewno, z kostkami białymi z wysiłku. Wreszcie złapała się ciężkiego bloczka. Wciągnęła się po nim dłońmi śliskimi od krwi, zdołała przerzucić jedną nogę przez reling, przeczołgać się przez burtę i  paść na pokład. Dyszała ciężko. Kaszlała i parskała. – Wydymaj mnie leciutko – mruknął Obłok – a potem bardzo mocno. Odsuwając z  ust pasemko mokrych od krwi włosów, dziewczyna spojrzała mu w  oczy. Kapitan trzymał teraz ostrze z grobowej kości z rękojeścią lepką od krwi. Jej cień wygiął się, poruszył i  wilk, który wywołał taki popłoch wśród Luminatii i ich ludzi, zmaterializował się ze zjeżoną sierścią na pokładzie między nimi. Warknął i  zabrzmiało to, jakby głos dobywał się spod desek pokładu:

– ...NIE PODCHODŹ... Ten głos zmroził Obłokowi trzewia, spojrzenie dziewczyny zmroziło go jeszcze bardziej. Zupełnie jakby strach okazał się żywą istotą, jakby wyciekał z mroku u jej stóp do jego własnego. Obłok usłyszał kroki na schodach za sobą. Poczuł teraz już znajomy chłód na plecach. Słyszał, jak załoga zbiera się poniżej z  pałkami i  ostrzami w  pogotowiu, trochę pijana rzezią, może marząca jeszcze o odrobinie bitki. Duży Jon panował nad nimi, ale wystarczyłoby jedno słowo, żeby walka rozgorzała na nowo. – Mia? – usłyszał głos za sobą. –  Już w  porządku, Ash – odpowiedziała dziewczyna, patrząc na Obłoka. –  Ty jesteś Wrona – powiedział drżącym głosem. – Sokół z  Kolegium Remusa. Zabójcza Piękność. Wybawicielka Sztormowej Strażnicy. – Obłok oblizał usta. Zapanował nad głosem. – Ty jesteś tą dziewczyną, którą zamordowała wielkiego kardynała Francesco Duomo. Popatrzyła na niego. Na wysmarowanej krwią i sadzą twarzy miała bliznę i  piętno niewolnicy. Oczy miała czarne jak arcymrok i podkrążone cieniami. – Jestem – odpowiedziała tylko. Ostrożnie, żeby nikogo nie sprowokować, Obłok Corleone odłożył miecz z  grobowej kości na pokład – delikatnie, jakby kładł noworodka. Pochylając się nad dziewczyną, posłał jej uśmiech ojca czwórki bękartów i podał drżącą rękę. – Witaj na pokładzie Krwawej Dziewicy.

 

Rozdział 12     Veritas

Mia nigdy w  życiu nie uczestniczyła w  równie krępującej kolacji. Dobry kapitan siedział przy jednym końcu stołu w  swojej kajucie ubrany w  piękną, aksamitną koszulę, zdecydowanie za mocno rozsznurowaną. Jego pierwszy oficer Duży Jon siedział obok niego na stosie poduszek. Pan Życzliwy ułożył się na ramionach Mii przy drugim końcu stołu, a  Eklipsa zwinęła się na podłodze u jej stóp. Ashlinn siedziała na lewo od niej, Tric na prawo, Jonnen siedział naprzeciwko Dużego Jona dla dopełnienia całości. Ash zdjęła szaty zakonne i  teraz nosiła czarne skóry oraz czerwoną aksamitną koszulę. Tric nadal nosił czarne szaty, ale zdjął kaptur, odsłaniając piękną, bladą twarz, czarne oczy i  solne dredy poruszające się na wietrze, którego nikt inny nie wyczuwał. Mia nadal nosiła skórzaną gladiatorską spódniczkę i buty, ale dobry kapitan był na tyle uprzejmy, żeby pożyczyć jej jedną ze swoich koszul z  czarnego jedwabiu i  zastąpić nią poplamioną krwią tunikę. Mia szybko zdała sobie sprawę, że nikczemnik lubi głębokie dekolty, i  musiała ostrożnie się pochylać, żeby nieproszeni goście nie zjawili się z niezapowiedzianą wizytą.

Morze szeptało i  pluskało o  kadłub, delikatne kołysanie się Dziewicy na falach sprawiało, że naczynia stołowe podzwaniały i  pobrzękiwały. Światło słoneczne wpadało przez gomółkowe okna, za nimi Morze Ciszy rozpościerało się w  całym swoim lazurowym splendorze. Cisza przy stole nie była równie ładna. Dobry kapitan wykazał się i  najwyraźniej chciał zaimponować Mii, chociaż jeszcze nie całkiem pojmowała powody jego zachowania. Po początkowym lęku szybko przywykł do myśli, że Mia jest pomroczem, i z łatwością wszedł w  rolę czarującego gospodarza. Kiedy podano aperitify, podtrzymywał towarzyską rozmowę, opowiadając głównie o  statku i  swoich podróżach. Jego umysł był tak bystry jakby pijał na co dzień żywe srebro. Jednakże szybko stało się jasne, że jego słuchacze nie są w  nastroju na przedstawienie pod tytułem „Czarujący łajdak”. Towarzyskie pogaduszki Corleone rwały się i  wreszcie umarły. Kiedy naczynia wyczyszczono w  oczekiwaniu na drugie danie, przy stole zapanowało niezręczne milczenie. Obłok Corleone odchrząknął. – Komuś dolać jeszcze wina? – Nie – odpowiedział Ashlinn, patrząc na Trica. – Nie – odrzekł Tric, piorunując wzrokiem Ashlinn. – A chuja tam, polej – poprosiła Mia, machając kieliszkiem. To była jej trzecia kolejka. Podano doskonały rocznik, ciemny, dymny w  ustach. I  chociaż Mia wolała dobrego złotniaka – Albari, w  miarę możliwości, chociaż, prawdę mówiąc, każda whisky jej pasowała – to nie była tak niegrzeczna, żeby zapytać kapitana, czy może podać złotniak zamiast wina. Równie dobrze mogła upić się czerwonym winem, a  zwroty spędzone razem na kupie w kajucie wszystkim odbiły się na nerwach. –  A  więc – spróbował ponownie Corleone – jak się poznaliście?

Cisza. Trwająca całe lata. – Uczyliśmy się razem – odpowiedziała wreszcie Mia. –  Doprawdy? – Corleone uśmiechnął się zaintrygowany. – W szkole publicznej, w Kolegium Żelaznym czy... –  ...to była szkoła dla raczkujących zabójców prowadzona przez morderczy kult... – Ach tak. – Kapitan zerknął na kota z cieni i skinął głową. – Zatem prywatna edukacja. – NIEKTÓRZY Z NAS ZOSTALI MISTRZAMI – powiedział Tric, wpatrując się w Ashlinn. – MORDERSTWA, RZECZ JASNA. –  To nie powinno nikogo dziwić – odparła. – Zważywszy, czego się uczyliśmy. – NÓŻ W RĘCE PRZYJACIELA CZĘSTO DZIWI. – A nie powinien, jeśli przyjaciel myśli, że ma pierwszeństwo przed familią. – Ehm... – zająknął się Corleone. Mia opróżniła kieliszek. – Możesz podać wino? Corleone podał jej wino. Kuchcik przyniósł główne danie i  zaczął nakładać gościom porcje. Było to doskonałe danie, zważywszy, że znajdowali się na statku – skwierczące jagnię i  prawie świeża zielenina z  rozmarynem. Mii napłynęła ślinka do ust mimo napięcia, od którego gęstniało powietrze. Kiedy Corleone zaczął kroić jagnięcinę, mięso prawie samo odpadało od kości. –  Widziałem, jak pokonałaś jedwabnicę na igrzyskach w Białym Stołpie – powiedział jej Duży Jon z pełnymi ustami. – Zgarnąłem dzięki tobie sakiewkę wypchaną jak cipka ladacznicy. Byłaś zajebista, dziewczyno. –  Na Cztery Córki – zbeształ go Obłok – nie wyrażaj się przy stole, dobra?

–  O, kurwa – speszył się Duży Jon i  zagryzł usta. – Przepraszam. – Znowu? – W mordę jebane, wybacz. O, kurwa... Ja chromolę... –  Nie, nic nie szkodzi – odezwała się Mia, odchylając się w  krześle i  rozkoszując tym, jak kręci jej się w  głowie. – Naprawdę byłam zajebista. Mam nadzieję, że wydałeś swoją wygraną na coś naprawdę zajebistego. Mały człowiek wyszczerzył do niej zęby w uśmiechu, unosząc kieliszek. – O, naprawdę mi się podobasz. Mia odwzajemniła się, unosząc swój kielich i  opróżniając go jednym haustem. – A co z tobą, mały donie? – zapytał Obłok, zwracając się do Jonnena dla zmiany tematu. – Może przypadkiem lubisz statki? – Nie odzywaj się do mnie, kretynie – odpowiedział chłopak, bawiąc się jedzeniem. – Jonnen – skarciła go Mia – nie bądź niegrzeczny. –  Nie będę zabawiał niedorzecznymi pogaduszkami tego łamiącego prawo zbója, Rojalistko – warknął chłopak. – Co więcej, kiedy wrócę do ojca, dopilnuję, żeby tego łotra powieszono. – Cóż... – Obłokowi Corleone zadrżały nieco usta. – Ja... – Nie przejmuj się nim – odezwała się Mia. – To rozpuszczony bachor. – Jestem synem cesarza! – wrzasnął dzieciak. – Ale lanie możesz dostać! Więc zachowuj się, jak należy, do kurwy nędzy. Mia spiorunowała wzrokiem chłopaka i wdała się w milczący pojedynek woli. – Ehm... Może jeszcze trochę wina? – spróbował Duży Jon. – O, tak, poproszę – odpowiedziała Mia, podsuwając kieliszek.

Znów niezręczna cisza zaległa przy stole, kiedy Mia dostała dolewkę wina, a  pozostali wzięli się do jedzenia. Mia przez ostatnie osiem miesięcy jadła różne podejrzane wywary i  pomyje warzone w  Kolegium Remusa – to był jej pierwszy przyzwoity posiłek, odkąd sięgała pamięcią. Zaczęła objadać się, popijając winem ambitnie duże kęsy. Jagnięcina była przepyszna, gorąca i  doskonale przyprawiona, zielenina była chrupka i cierpka. Nawet Jonnen zajadał ze smakiem. – A pan niczego nie skosztuje, don Tric? – zapytał Corleone. – Każę w kambuzie przyrządzić coś innego, jeśli ten posiłek pana nie zadowala. – UMARLI NIE POTRZEBUJĄ JEDZENIA, KAPITANIE. –  A  mimo to upierają się, żeby siąść do stołu – mruknęła Ashlinn z pełnymi ustami. – SŁUCHAM?! – Podaj sól, karle – zażądał Jonnen. –  Ejże! – Mia uderzyła pięścią w  stół. – On nie jest karłem, tylko małym człowiekiem! –  Nie, ja jestem małym człowiekiem – odpowiedział chłopak i  uśmiechnął się zadowolony z  siebie, wskazując Dużego Jona widelcem. – On jest karłem. I ja jutro będę wyższy. –  Teraz, kurwa, się doprosiłeś – powiedziała Mia, wstając. – Marsz do swojego pokoju! – Słucham? Jestem synem... –  W  dupie mam to, czyim jesteś synem. Jesteś gościem przy tym stole i  nie będziesz zwracał się do innych w  taki sposób. Chcesz, żeby okazywano ci szacunek? To zacznij okazywać go innym. Bo na szacunek, kurna, trzeba sobie zapracować. – Mia pochyliła się i spiorunowała brata wzrokiem. – A teraz zmiataj. Do. Swojego. Pokoju. Chłopak spojrzał na siostrę. Zmrużył oczy. Cienie wokół niego zadygotały i  strzeliły jak bicz, odzwierciedlając furię w  jego oczach. Część sztućców zaczęła pobrzękiwać na stole.

– Mia? – zapytała Ash. – ...MIA...? W  okamgnieniu cienie zaostrzyły się jak noże i  śmignęły do jej gardła. Mia skrzywiła się, zacisnęła zęby i  samą myślą wyrwała ciemność z uścisku brata. Pewnie, że był wściekły, ale ona była starsza. Silniejsza. O  wiele, wiele głębiej sięgała. Zapanowanie nad cieniem naprawdę było dla niej jak siłowanie się z  dzieckiem. Odchyliła tylko głowę i  siłą woli sprawiła, że cienie powróciły do swoich zwykłych kształtów. – Będę się uśmiechał, kiedy cię powieszą, Rojalistko – syknął Jonnen. – To weź numer i stań w kolejce, braciszku – odparła. – A na razie zabieraj swój tyłek z  powrotem do kabiny, zanim ci go skopię. Warga zadrgała dzieciakowi, kiedy przyznał się do porażki. Policzki pokraśniały mu z  gniewu. I  bez słowa więcej wypadł z pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi. – Eklipso, możesz mieć na niego oko? – mruknęła Mia. – ...NA ILE TO MOŻLIWE DLA KOGOŚ BEZ OCZU... Wilk z cienia wstał spod krzesła Mii i zniknął. Mia opadła na siedzenie, oparła łokcie na stole i schowała głowę w dłoniach. – Mały człowiek? – odezwał się Duży Jon w ciszy, jaka potem zapadła. – Wybacz. – Mia machnęła ręką. – Jeśli to cię uraziło. Duży Jon pochylił się i zatrzepotał powiekami. – Wyjdziesz za mnie, mi dona? –  Stań w  kolejce – wtrąciła się z  uśmiechem Ashlinn i uścisnęła dłoń Mii. –  TYLKO NIE ODWRACAJ SIĘ PLECAMI – dodał Tric – BO ASHLINN NIE LUBI KONKURENCJI. – Kurwa, na Czarną Matkę. – Ash rzuciła widelcem; w końcu pokonały ją trzy zwroty napięcia. – Czy przy każdej okazji musisz wbijać mi nóż w plecy?

– CIEKAWY DOBÓR SŁÓW, ZWAŻYWSZY, CO MI ZROBIŁAŚ. –  To się nazywa ironia, Tricky – warknęła Ashlinn. – Stara sztuczka dramatopisarzy. Spodziewałabym się, że jesteś ekspertem od dramatów, przy całym tym teatrzyku, jaki wiecznie dostawiasz. – ODSTAWIAM?! – I to z grubą przesadą, nie uważasz? – ZAMORDOWAŁAŚ MNIE! – ryknął Tric, wstając z krzesła. –  Zrobiłam to, co trzeba było! – krzyknęła Ashlinn, też wstając. – Sam powiedziałeś, że Czerwony Kościół zszedł z  właściwej drogi! Próbowałam go zniszczyć dłużej niż którekolwiek z  was! Przykro mi, że musiałeś zginąć, ale tak to już jest! I  dźgnęłam cię po przyjacielsku, nie zapominaj o  tym. W  pierś, a  nie, kurna, w  plecy. Nie mogę tego cofnąć, więc, czego, do kurwy nędzy, ode mnie chcesz? – ODROBINY WYRZUTÓW SUMIENIA? KROPLI ŻALU? ŻEBYŚ CHOCIAŻ W  MAŁYM STOPNIU ZROZUMIAŁA, CO MI ODEBRAŁAŚ? – Wyrzuty sumienia są dla mięczaków – odparła Ash. – A żale dla tchórzy. –  MASZ W  SOBIE TYLKO PUSTKĘ, CO? ANI KRZTYNY SUMIENIA CZY... – Ach, na Otchłań i krew... Ash odsunęła talerz i ruszyła do drzwi. – Ashlinn... – odezwała się Mia. –  Nie, no, pierdolę to wszystko – warknęła dziewczyna. – Mam w  dupie jego i  całą resztę. Nie będę siedziała i  słuchała, jak się do mnie dochrzania za to, co my wszyscy robiliśmy. Wszyscy jesteśmy kłamcami. Wszyscy zabójcami. Na Otchłań i  krew, byłeś zaprzysiężonym Ostrzem Czerwonego Kościoła, Tric. W  przeciwieństwie do Mii przeszedłeś inicjację. Więc nie siedź tak i  nie odgrywaj ofiary, do chuja pana, kiedy sam też posłałeś niejedną ofiarę do ziemi!

Drzwi po raz drugi zamknęły się z  trzaskiem, kiedy Ashlinn wyszła. W  pokoju zapadła cisza. Mia bawiła się kieliszkiem, przesuwając palcem po krawędzi. Słowa Ash rozlegały się echem w jej głowie wraz ze wspomnieniami jej ostatniej próby w  Czerwonym Kościele. Wezwano ją przed oblicze Matki Wielebnej Drusilli. Jedno proste zadanie czekało ją przed inicjacją. Mia usłyszała szmer kroków w  cieniu. Zobaczyła dwie Ręce odziane w  czerń, ciągnące między sobą szarpiącą się postać. Chłopca. Miał ledwie kilkanaście lat. Szeroko otwarte oczy. Policzki splamione łzami. Był związany i  zakneblowany. Ręce wywlekły go na środek światła i  zmusiły do uklęknięcia przed Mią. Dziewczyna spojrzała na Wielebną Matkę. Ten słodki matczyny uśmiech. Te stare, łagodne oczy ze zmarszczkami w kącikach. – Zabij tego chłopca – powiedziała stara kobieta. Mimo całej odwagi nie przeszła tej próby. Odmówiła odebrania życia niewinnemu. Uczepiła się ostatnich resztek moralności, jakie jej zostały. Jednak Tric miał być na uczcie inicjacyjnej, kiedy Ashlinn zdradziła Kościół. Co znaczyło, że on nie zawiódł. Spojrzała na Zziębłego Dweymarczyka. W  jego bezdenne oczy. Zobaczyła jego ofiary pływające w ciemności. Jego ręce nie były czarne, ale czerwone. –  CHYBA PÓJDĘ ODETCHNĄĆ ŚWIEŻYM POWIETRZEM – powiedział. – Ty nie musisz oddychać – odparła Mia. – MIMO TO PÓJDĘ. – Tric...

Drzwi zamknęły się za nim cicho. Duży Jon i Corleone zerknęli na siebie z ukosa. – Może wina? – zaproponował kapitan. Mia westchnęła. – A, do chuja, czemu nie... Porwała wino, odchyliła się w krześle, oparła nogi na brzegu wypolerowanego kapitańskiego stołu i  wypiła solidny haust prosto z butelki. –  Masz... ciekawych towarzyszy podróży, Wrono – zauważył Corleone. – Mia – poprawiła go. – Nazywam się Mia. – Obłok. – To twoje prawdziwe imię? – zapytała, mrużąc podejrzliwie oczy. –  Nie. – Uśmiechnął się. – Nie poznasz mojego prawdziwego imienia. – A co mi dasz, jeśli zdołam je odgadnąć? Machnął ręką na otaczający go statek. – Wszystko, co widzisz, dona Mia. Dziewczyna przesunęła ręką po oczach, po twarzy i  znowu westchnęła. Miała wrażenie, że jej głowa jest za ciężka, żeby utrzymała się na szyi. Język był za duży, żeby zmieścił się w ustach. –  Możesz wysadzić nas w  Białym Stołpie – powiedziała. – I  docenimy każdą sumę, jaką zwrócisz nam z  dwustu srebrników. Cokolwiek uznasz za uczciwe. – Mówisz o wykopaniu cię z Dziewicy? – Korsarz zmarszczył czoło. – Dlaczego miałbym to zrobić? –  Niech pomyślę. – Mia westchnęła i  zaczęła odliczać na palcach. – Wprowadziłam dwa demony i  umarlaka na pokład twojego statku. Mój brat i  ja jesteśmy oboje pomroczami, a  on nadto porwanym synem cesarza, za którego tyłkiem goni pewnie cały legion itreyański. Wplątałam ciebie i  twoją załogę

w  zabicie paru Luminatii, ich załogi i  zniszczenie ich okrętu. – Odchyliła głowę, wypiła resztę wina z  butelki i  upuściła ją na pokład. – I wychlałam, kurde, całe twoje wino. Czknęła. Oblizała usta. – Chociaż dobre to wino, nie powiem... – Mój brat nazywał się Niccolino – powiedział Corleone. – Ładne imię. Jak na jakiś niewidoczny sygnał Duży Jon ześlizgnął się z  krzesła i  cicho wyszedł z  kajuty. Mia została sama z  piratem, jeśli nie liczyć kota z cieni, który nadal leżał na jej ramionach. Corleone wstał powoli, podszedł do dębowej szafki i  wyjął kolejną butelkę świetnego czerwonego wina. Odciął woskową zatyczkę ostrym nożem i napełnił kieliszek Mii, a potem wrócił na swoje krzesło, tuląc butelkę. – Nicco był dwa lata starszy ode mnie – powiedział i napił się nieco. – Dorastaliśmy w  Grobiu. W  Małym Liis. On, ja i  mama. Tata wylądował w Kamieniu Filozoficznym, kiedy byliśmy mali. Zginął podczas Zejścia. Mia spojrzała nieco ostrzej. – Moja matka też umarła w Kamieniu. – Mały ten świat. – I za to wypiję – powiedziała, opróżniając kieliszek i starając się nie myśleć o nocy, kiedy zginęła Alinne Corvere. –  Mama była pobożna – podjął opowieść Corleone, kiedy także się napił. – Bogobojna córka Aa. Każdego zwrotu chodziliśmy do kościoła. „Chłopcy”, mawiała, „jeśli wy w niego nie wierzycie, czemu on miałby wierzyć w  was?”. – Wypił kolejny powolny haust z butelki. – Potrafił śpiewać ten mój brat. Głosem zawstydziłby słowika. Dlatego biskup z  naszej parafii wziął go do chóru. To było dwadzieścia lat temu, zwracam uwagę. Miałem dwanaście lat. Nicco miał czternaście. Każdego zwrotu chodził na próby. – Obłok zaśmiał się i pokręcił głową. – Jego śpiewanie w  domu doprowadzało mnie do szału. Ale

pamiętam, że mama była strasznie dumna. Przepłakała całą jego pierwszą mszę. Płakała, kurna, jak dziecko. A potem Nicco przestał śpiewać. Jakby głos mu... skradziono. Powiedział mamie, że nie chce już być w  chórze. Nie chciał chodzić do kościoła. Ale ona powiedziała, że to wstyd tak marnować dar od Aa. „Jeśli ty w niego nie wierzysz, to dlaczego on miałby wierzyć w ciebie, Nicco”, powiedziała mu. I zmusiła go do powrotu. Pirat napił się znowu i oparł buty na stole. –  Pewnej nibynocy wrócił z  próby i  cały się trząsł. Płakał. Zapytałem go, co się stało. Nie chciał powiedzieć. Ale zobaczyłem krew. Krew na jego łóżku. Pobiegłem po mamę. Powiedziałem jej „Nicco krwawi, Nicco krwawi”, więc przybiegła i zapytała, co się stało. A on powiedział, że to biskup go skrzywdził, że zmusił go... Corleone pokręcił głową. Zapatrzył się w dal. –  Nie uwierzyła mu. Zapytała, dlaczego tak kłamie. A  potem go uderzyła. – Czarna Matko... – szepnęła Mia. – Nie mogła tego ogarnąć, rozumiesz? Coś takiego... taki obraz zwyczajnie nie pasował do jej świata. To straszna rzecz, dona Mia, kiedy ci, którzy powinni najbardziej cię kochać, zostawiają cię wilkom na pożarcie. Mia spuściła głowę. – Fakt. – Nicco rzucił się z Mostu Złamanych Obietnic cztery zwroty później. Włożył cegły pod koszulę. Leżał w wodzie od tygodnia, kiedy go znaleziono. Biskup przyszedł na jego pogrzeb. Odprawił mszę nad jego grobem. Objął moją matkę i  powiedział, że wszystko będzie dobrze. Że Wszechwidzący ją kocha, że to część boskiego planu. A  potem odwrócił się do mnie, położył mi rękę na ramieniu i zapytał, czy lubię śpiewać. Mia próbowała się odezwać. Nie mogła znaleźć głosu. Corleone spojrzał jej w oczy.

– Ten biskup nazywał się Francesco Duomo. Mii żołądek zacisnął się w supełek. Do ust napłynęła jej żółć, rzęsy skleiły jej się od łez. Wiedziała, że Duomo zasługiwał na śmierć, jaką sprezentowała mu na arenie, ale – o  Bogini – nie miała pojęcia, do jakiego stopnia na nią zasługiwał. Corleone wstał powoli, obszedł stół i nadal patrząc jej w oczy, płożył znajomą sakiewkę ze srebrem na stole przed nią. –  Możesz zostać na statku tak długo, jak ci się, kurwa, spodoba.

 

Rozdział 13     Spisek

Mercurio siedział w biurze kronikarza Aeliusa z nosem głęboko w „KSIĄŻKACH”. Tak teraz o  nich myślał. „KSIĄŻKI”. Duże litery. Wytłuszczone. Rozsądna czcionka. Cudzysłów, być może podkreślenie – tego jeszcze nie był pewien. Był jednak pewien jednego – gdyby myślał o  nich jak o  „jakichś książkach”, „Jakichś Książkach” a  nawet „JAKICHŚ KSIĄŻKACH”, to zaprzeczałby w gruncie rzeczy temu, czym naprawdę były. Były to książki niesamowite. Niemożliwe. Książki rozsadzające mózg, prawdziwe, kurwa, potworności. To były „KSIĄŻKI”. Jego grymas stał się tak permanentny w ciągu ostatnich paru zwrotów, że zmiana wyrazu twarzy zaczęła mu sprawiać ból. Jego bladoniebieskie oczy badały sumiennie stronę, każdy akapit, każde zdanie, każde słowo, a  sękaty, poplamiony toksynami palec przesuwał się wraz ze wzrokiem po linijkach. Właśnie dochodził do końca drugiego tomu. Serce mu biło szybko.

I  wraz z  ostatnim tchnieniem Niezwyciężony padł zwyciężony. Potworny cios w  kręgosłup Mii. Krew gwałtownie przyśpieszyła w  jej żyłach, skóra ją mrowiła, wszystkie koniuszki nerwów zapłonęły. Osunęła się na kolana, włosy uniosły się wokół niej jak na jakimś widmowym wietrze, jej cień pełzał jak oszalały, rysując postrzępione linie pod nią, kształty Pana Życzliwego, Eklipsy i  tysięcy innych form. Dręczący ją głód został nasycony, tęsknota zniknęła, pustka nagle, raptownie się wypełniła. Przecięcie. Przebudzenie. Komunia namalowana czerwienią i  czernią. Uniosła na chwilę twarz ku niebu i przez jedną ulotną chwilę widziała to – nie nieskończone sklepienie oślepiającego błękitu, ale bezdenną czerń. Czerń całkowitą i idealną. Wypełnioną maleńkimi gwiazdkami. I  zobaczyła wiszącą nad sobą kulę bladego światła. Prawie jak słońce, ale nie czerwoną, niebieską lub złotą, płonącą zaciekłym żarem. Kula była widmowo biała, rzucała stłumiony blask i rozciągała długi cień u jej stóp. WIELU BYŁO JEDNYM. – Wrona! Wrona! Wrona! Wrona! I ZNOWU SIĘ NIM STANĄ. Mercurio odchylił się w krześle, zaciągając się cygaretką. – Od tego mózg mi się zapada w sobie – warknął. – Wymaga to mentalnych wygibasów, co? Kronikarz Aelius ciężko pracował, oprawiając na nowo kilka co bardziej zniszczonych tomów w  ręcznie wyprawioną skórę. Czasem odrywał się od roboty, żeby zaciągnąć się cygaretką, i  wydychał pachnący truskawkami szary obłoczek. Zręcznymi palcami prowadził igłę z połyskującej grobowej kości. Ponieważ obaj palili, powietrze w  biurze przypominało gęstością zupę,

a  popielniczka na mahoniowym biurku kronikarza była wypełniona wysokim stosem martwych niedopałków. –  Wygibasów? – Mercurio się żachnął. – Wygibasy są dla cyrkowców i drogich kurtyzan. To jest coś całkiem innego. – Znałeś wiele drogich kurtyzan, co? – zapytał Aelius. Mercurio wzruszył ramionami. – W młodości. – Masz jakieś dobre historie? Minęło trochę czasu, odkąd... –  Jeśli szukasz tanich sprośności – westchnął Mercurio i  popukał w  pierwszą z  „KSIĄŻEK” – to prawdziwe świństwa zaczynają się w  tomie pierwszym na stronie trzysta czterdziestej piątej. –  Och, wiem. – Kronikarz zarechotał. – Rozdział dwudziesty drugi. Mercurio spojrzał na niego. – Czytałeś te strony? – A ty nie? –  Na pieprzone zębiska Paszczy, nie! – Mercurio prawie udławił się dymem, był tak absolutnie wstrząśnięty. – Ona jest jak moja... Nie chcę nawet myśleć, że mogłaby... robić coś takiego. Zgarbił się w  krześle i  zaciągnął łapczywie cygaretką. Przez kilka ostatnich zwrotów robił, co w jego mocy, żeby uporać się z  faktem istnienia „KSIĄŻEK”, ale miał z  tym kłopot. Żeby nie wzbudzić podejrzeń Drusilli i  Rąk, które ciągle wysyłała, żeby go śledziły w  Cichej Górze, musiał pilnować, by wizyty w  bibliotece Naszej Pani od Błogosławionego Morderstwa były krótkie – dość na kilka cygaretek ze starym kronikarzem i  pogawędkę – a  potem musiał wychodzić. Nie ośmielił się wynieść „KSIĄŻEK” z  Ateneum, na wypadek gdyby przetrząśnięto jego pokój, musiał więc czytać po kawałku. Dopiero teraz skończył drugi tom.

To było koszmarnie dziwne, czytać o  wyczynach Mii, jej prywatnych przemyśleniach, a najdziwniejsze było poznawanie własnej roli w  jej opowieści. Czytanie tych stron było jak patrzenie na siebie w czarnym zwierciadle, tyle że lustro oparto mu na ramieniu, zamiast powiesić przed jego twarzą. I  kiedy czytał o sobie, prawie czuł, jak ktoś zerka mu nad ramieniem. – Słuchaj, jak to w ogóle jest możliwe? – zapytał, obracając się w krześle do Aeliusa. – Jak te książki mogą istnieć? Opowiadają historię, która jeszcze się nie skończyła. I widnieje na nich moje imię, chociaż ja tego dziadostwa nie napisałem. –  Właśnie – odpowiedział Aelius i  skinął na Ateneum ciągnące się za ścianami z czarnego kamienia jego biura. – Oto czym jest to miejsce. Biblioteką umarłych. Z  książkami, które spłonęły. Albo które zapomniano wraz z  upływem czasu. Albo które nigdy nie miały szansy zaistnieć. Te książki nie istnieją. To dlatego tu się znajdują. – Wzruszył ramionami i  zaciągnął się cygaretką. – To przezabawne miejsce. Cisza zapadła w  bibliotece Czarnej Matki, przerywana tylko odległym rykiem rozeźlonego samotnego mola książkowego w mroku. – Przeczytałeś raz jeszcze wstęp? – zapytał cicho kronikarz. – Uważnie? – Pewnie – mruknął Mercurio. – Hmm. – Słuchaj, to nic nie znaczy. Aelius przechylił głowę, a w jego mlecznoniebieskich oczach pojawiła się litość. Przekartkował czerwone na krawędziach strony aż do początku pierwszej „KSIĄŻKI” i  zaczął czytać na głos: –  „...Przestrzegam, że stronice, które trzymacie w  swoich dłoniach, opowiadają o dziewczynie, która była dla morderstwa tym, czym maestrowie są dla muzyki. Która szczęśliwe zakończenia traktowała tak, jak brzeszczot traktuje skórę. Ona

sama teraz już nie żyje – na te słowa zarówno występni, jak i  sprawiedliwi wyszczerzyliby zęby w  uśmiechu. Zostawiła za sobą republikę obróconą w  popiół. To jej ręka sprawiła, że mosty i kości legły na dnie...”. –  Czytałem to wszystko – warknął Mercurio. – I  to nic nie znaczy. –  To jest jej historia – odpowiedział cicho Aelius. – Tak właśnie się kończy. „Republika obrócona w  popiół”. To dobry koniec, Mercurio. Lepszy, niż dostaje większość. –  Ona ma osiemnaście lat. Nie zasługuje jeszcze na żadne zakończenie. – A od kiedy to „zasługi” mają tu cokolwiek do rzeczy? Staruszek zapalił cygaretkę sękatymi palcami i pogłębił gęsty szary dym w biurze. – W porządku, to gdzie jest, kurwa, trzeci tom? – Słucham? – zapytał Aelius. –  Prawie skończyłem drugi – powiedział Mercurio, pukając w  okładkę z  czarnym wilkiem. – Oba wspominają trzeci. Narodziny. Życie. I śmierć. Więc gdzie jest trzeci? Aelius wzruszył ramionami. – Nie mam, kurna, pojęcia. – Nie szukałeś? – A po co miałbym szukać? – Aelius się zdziwił. – Żebyśmy się dowiedzieli, jak to się kończy! Jak ona umiera! – A co ci to da? – Kronikarz zmarszczył czoło. Mercurio wstał z  ciężkim westchnieniem, oparł się na lasce i zaczął krążyć po pokoju. –  Bo jeśli będziemy wiedzieć, co nas czeka, to może pomożemy jej, żeby sprawy nie potoczyły się w taki sposób... – jego laska uderzyła z  głuchym łoskotem o  pierwszy tom „KSIĄŻEK” – ...w jaki to nam sugeruje. – A kto mówi, że możesz cokolwiek zmienić? – A kto mówi, że nie? – warknął starzec.

–  Naprawdę chcesz zobaczyć przyszłość? – zapytał Aelius. – Dla mnie to brzmi jak przekleństwo. Lepiej płakać z  powodu tego, co mogło być, niż z powodu tego, co wiesz, że się stanie. – Niczego pewnego nie wiemy – warknął Mercurio. – Wiemy, że wszystkie historie się kończą, pętaku. Jej także. – Jeszcze nie. – Mercurio pokręcił głową. – Nie pozwolę na to. Aelius oparł się o biurko i wypuścił z ust truskawkowo-szary dym. Mercurio przeczesał drżącą ręką włosy. – Czytanie o tym wszystkim – powiedział – wydaje się czymś niewłaściwym... Mam wrażenie, że to... – ...cię przerasta? – podsunął Aelius. – Właśnie. – Trochę jakbyś był bogiem, co? Mercurio skrzyżował cienkie jak szczapki ręce na jeszcze chudszej piersi. Nigdy w życiu nie czuł się równie staro. – Pieprzeni bogowie... –  Masz w  tym rolę do odegrania – powiedział martwy bibliotekarz. – Matka nie bez powodu cię tu sprowadziła. Nie bez powodu sprawiła, że znalazłem te książki i ci je pokazałem. – Mam wrażenie, że to cieniutka nić jak na ciężar, jaki na niej zawieszono. –  Tylko tyle może zdziałać z  miejsca, w  którym przebywa. – Aelius westchnął. – Tu coś pchnie, tam coś szturchnie. Posługuje się tą odrobiną mocy, którą zyskuje dzięki resztkom wiary w nią, jaką mają jeszcze ludzie. A teraz jest jej trudniej. Kiedyś ludzie kierujący tym miejscem naprawdę wierzyli. Dla wiernych, którzy stworzyli je wiele wieków temu, to naprawdę coś znaczyło. Miała tu wtedy prawdziwą władzę. A teraz? –  Puste słowa – mruknął Mercurio. – Ściany pomalowane złotem zamiast szkarłatu. –  Matka robi tyle, ile zdoła przy swoich ograniczonych możliwościach, ale równowaga między Światłem i  Nocą nie

zostanie przywrócona rękami bóstwa. – Kronikarz wskazał sękate, poplamione atramentem ręce Mercurio. – Lecz tymi. –  Nie ruszę nawet palcem, jeśli to miałoby przyśpieszyć koniec Mii. Aelius wypuścił obłoczek dymu, przyglądając się Mercurio w zamyśleniu. – Zacznijmy od końca, młodziku – zaczął. – Nie trzeba czytać całej jej biografii, żeby wiedzieć, dokąd teraz zmierza. – Pewnie. Głową naprzód w płonące gówno tego świata. – Więc kiedy przybędzie, lepiej, żebyśmy byli gotowi. – Aelius wzruszył ramionami. – W  przeciwnym wypadku nie będziemy musieli martwić się tym, jak skończy się jej historia. Bo skończy się tutaj. W korytarzach tej góry. –  To co możemy zrobić? – warknął Mercurio, rozcierając bolącą rękę. – Ja jestem już na wpół martwy, ty jesteś całkiem martwy. Nie możesz nawet wyjść z  tej chrzanionej biblioteki. We dwóch na co możemy jej się zdać? Aelius pochylił się nad drugim tomem „KSIĄŻEK” leżącym na biurku. Miała niebieskie krawędzie stron, wilka na okładce, skórzaną oprawę tak czarną, że światło wydawało się w  niej przepadać bez śladu. Polizał kciuk i  zaczął ją kartować. Wreszcie zatrzymał się na szukanym miejscu i  obrócił tom do Mercurio. Popukał w tekst. Starzec zmrużył oczy i  przeczytał słowa z  bijącym coraz szybciej sercem. Popatrzył na własne pomarszczone, stare ręce. Taka cieniutka nić... – Jasne. – Westchnął. – Pójdę z nimi porozmawiać. *** W pokoju cuchnęło krwią.

Krwią starodawną i popękaną w maleńkie czarne płatki – tak wiele lat upłynęło między obecną chwilą i  krwawieniem, że zapach był tylko złamaną obietnicą. Starą i ciemną, stwardniałą w  twardą skórkę w  szczelinach między kamiennymi płytami. Kilkoma kwaśnymi rozbryzgami tu i  ówdzie, ściętymi jak zepsuta śmietana, spowitymi smrodem zgnilizny. Jednak ponad tym wszystkim gęsty jak żelazo, przepleciony solą, napływał przez otwarte drzwi niewidocznymi smugami, aż napełnił cały poziom, zapach... Czego? Świeżej, nowej, dojrzałej krwi. Sadzawka była trójkątna, osadzona głęboko w  kamieniu, czerwona od krwi, która falowała w  niej jak powierzchnia sztormowego morza. Czarnoksięskie hieroglify namazano szkarłatem na ścianie obok map głównych metropolii Republiki – Bożogrobia, Galante, Trupiego Dworu, Farrow i  Elai. Stary Mercurio widział też inne miasta. Miasta zdeptane pod butem czasu, aż zostały tylko ruina i  pył. Miasta tak stare, że tylko nieliczni pamiętali ich nazwy. Jednakże mówca Adonai je pamiętał. Klęczał u  wierzchołka trójkąta. Miał bladą jak kość skórę, potargane białe włosy, cienką czerwoną szatę narzuconą niedbale na gładki tors. Skórzane spodnie wisiały na jego biodrach niebezpiecznie nisko. Był boso. Przed nim stała dziewczyna z  lekko rozstawionymi nogami i  odchylała się do tyłu jak drzewko na wietrze. Ciche westchnienia przyjemności wypływały z jej ust, jej poczernione rzęsy drgały. Miała na sobie czarną szatę Ręki, rozsuniętą z  przodu i  przyklejoną do skóry przez jej własną krew. Rubinowa czerwień wypływała z ciemnego rozcięcia między jej nagimi piersiami i  spływała po nagim brzuchu i  jeszcze niżej. Dziewczyna trzymała zakrwawiony nóż w  jednej ręce. Drugą wsunęła we włosy Adonaia.

Mówca klęczał przed nią, trzymając obiema rękami jej pośladki i  wciskając twarz między jej uda. Rozlegały się jego jęki rozkoszy, gdy chłeptał, lizał i ssał. Jego sprytny język śmigał, gładka pierś falowała ciężko, smukłe ciało drżało. Oczy uciekły mu w głąb czaszki i tylko różowawe białka były widoczne. Jego gardło poruszało się z  każdą przełkniętą kroplą, z  każdym szkarłatnym haustem. Kiedy Mercurio był chłopcem, widział raz, jak wygłodniałe wilki rozrywają jagnię na strzępy. Słyszał, jakie odgłosy wydają, zabijając. Dźwięki dobiegające od pijącego mówcy brzmiały bardzo podobnie. Tkaczka Marielle siedziała w kącie pokoju i patrzyła, jak brat się pożywia. Ciemne szaty wisiały na jej garbatym ciele, mocno naciągnięty kaptur ukrywał potworne rysy. Kosmyki jasnych jak kość blond włosów wysypywały się z cienia pod kapturem, wraz z  cieniutką nitką śliny z  jej zniekształconych ust. Jedną powykrzywianą rękę przyciskała do gardła. Drugą trzymała między nogami. Adonai odsunął usta od śliskich od krwi płatków dziewczyny, łapiąc gwałtownie powietrze jak człowiek, który prawie utonął. Twarz i  zęby miał poplamione czerwienią, szkarłatne strużki spływały mu po gardle. Dziewczyna zadygotała, zakrwawionymi palcami pieściła twarz Adonaia z  czcią kapłanki przed swoim bogiem. Nie prosiła o  wybaczenie za swoje grzechy. Wolała otrzymać karę. – Jeszcze – jęknęła, przyciągając go do siebie. – Nie przeszkadzam? – zapytał Mercurio. Adonai zogniskował na nim ciągle zamglony wzrok i zaśmiał się słabo. Nadal drżąc, kołysząc się jak pijany, obrócił głowę jak padalec w  stronę światła. Gdy zobaczył Mercurio w  drzwiach, uśmiech zniknął z  jego zakrwawionych ust. Teraz jego spojrzenie spochmurniało, długa nić szkarłatnej śliny zwieszała mu się z podbródka. – Przeszkadzasz – odpowiedzieli jednocześnie on i Marielle.

–  To trzeba było nie zostawiać otwartych drzwi – odparł starzec. Kuśtykając, wszedł do pomieszczenia, jego laska postukiwała głośno na wilgotnym, czarnym kamieniu. W  części Góry dla czarnoksiężników panowało nieprzyjemne ciepło i wiedział, że kiedy przyjdzie mu wspinać się w  drodze powrotnej po schodach, przeklęte kolana prawie odpadną mu z bólu. Pocił się jak atramenciarz z igłą pustą od trzech zwrotów. Nogi rwały go jak skurwysyn. Lewa ręka bolała nawet bardziej. –  Zmiataj, dziewczyno – powiedział do krwawiącej, zadyszanej pannicy. Zasłoniła się częściowo mokrą szatą i  zdołała spiorunować Mercurio wzrokiem, chociaż wyglądała, jakby miała zemdleć z utraty krwi. –  No już – powtórzył, machając laską na drzwi. – Spieprzaj. Co najmniej trójka twoich kumpli depcze mi po piętach. Może jeden z  nich podsunie ci lepszy pomysł na zabijanie czasu niż w towarzystwie tych porypanych zboczeńców. Dziewczyna zerknęła na Adonaia, a  ten skinął jej lekko głową. –  Podejdź, dziecko – szepnęła Marielle, przywołując ją pokrzywionymi palcami. Dziewczyna podeszła do tkaczki chwiejnym krokiem. Gdy się zbliżyła, Marielle uniosła zniekształconą rękę i  machnęła nią przed krwawiącą piersią dziewczyny. Dziewczyna zadygotała. Westchnęła. Kiedy się odwróciła, Mercurio zobaczył, że sięgająca kości rana zamknęła się, jakby nigdy jej tam nie było. Zagryzł usta zmuszony podziwiać robotę tkaczki. Chociaż nie potrafiła kierować własnym ohydnym ciałem, ciała innych kształtowała jak garncarz glinę. Na ciele Ręki nie został nawet najmniejszy ślad. Tkaczka zna się na robocie, przyznał w duchu Mercurio.

– Idź odzyskać wigor, słodkie dziecko – wysepleniła Marielle popękanynymi i krwawiącymi ustami. – Odwiedź nas rychle. Rzuciwszy ostatnie jadowite spojrzenie biskupowi Bożogrobia, dziewczyna otuliła się połami mokrej szaty i wyszła z  pokoju. Adonai wyciągnął do niej rękę, gdy go mijała, zbyt pijany krwią, żeby się pożegnać. Mercurio spojrzał w korytarz, którym odeszła, i zobaczył, że dwie Ręce wysłane przez Drusillę czają się w  mroku. Dość blisko, żeby wiedział, że go obserwują. Że Pani Ostrzy go obserwuje. Zabrakło im jednak odwagi, żeby wejść do komnaty mówcy bez zaproszenia. Trzeba być głupcem, by się na to poważyć. Pokazał knykcie swoim cieniom, a potem zatrzasnął im drzwi przed nosem. Adonai wstał, przesuwając zakrwawioną ręką przez włosy i jednocześnie pomagając sobie tym gestem unieść głowę, jakby była za ciężka dla jego szyi. Szata ześlizgnęła mu się z  ramion i  Mercurio widział doliny i  wzniesienia mięśni pod nią. Wyglądał jak posąg na cokole przed siedzibą senatu. Wyrzeźbiony z  kamienia rękami samego Wszechwidzącego. Mercurio wiedział jednak, że to ręce jego siostry, nie Aa, obdarzyły ciało mówcy niewiarygodną perfekcją. I bez względu na moc, jaką rodzeństwo dysponowało, jak zawsze uznał ich związek za do głębi popieprzony. Adonai wreszcie odzyskał zdolność mówienia. Jego oczy błyszczały czerwienią. –  W  desperackim położeniu musiałeś się znaleźć, biskupie, albo całkiem postradałeś rozum, skoro wadzisz mówcy krwi podczas posiłku. Mercurio stanął u podstawy trójkąta, patrząc ponad krwią na Adonaia. – A zatem? – zapytał mówca. – Nic do powiedzenia nie masz? Mercurio machnął laską w stronę krocza mówcy.

–  Czekam tylko, aż nabrzmienie trochę się zmniejszy. Wybrzuszenie jest bardzo imponujące, ale odrobinę mnie rozprasza. –  Szukasz niezgody z  nami, zacny Mercurio? – Marielle wstała z  krzesła i  stanęła obok brata. – Brzemię życia aż tak bardzo ci ciąży? Albowiem zapewniam, że sprawić mogę, iż zaciąży ci jeszcze bardziej, nim wreszcie z  ramion twych je zdejmę. –  Już zapracowałeś sobie na słuszny gniew Pani Ostrzy – powiedział Adonai. – Tak pospolici są twoi wrogowie, że poszukujesz lepszych? Krwią starca mogę podsycić moją magję równie łatwo jak krwią młódki. A nadal jestem głodny, starcze. –  Na zęby Paszczy, oboje gadacie jak potłuczeni – warknął Mercurio. Adonai zakrzywił palce. Sadzawka wezbrała, macki z  krwi uniosły się z  powierzchni, gładkie i  lśniące szkarłatem. Były zaostrzone jak włócznie, na wpół zestalone, ostre jak igły. Wiły się powoli wokół biskupia Bożogrobia, smród krwi zgęstniał w powietrzu. Dygotały wyczekująco. –  „To dług krwi, mała Wrono” – powiedział Mercurio. – „I krwią winien zostać spłacony”. Macki znieruchomiały kilka cali od skóry starca. Adonai zmrużył czerwone oczy, aż patrzył przez szparki wąskie jak rozcięcia brzytwą w jego pięknej twarzy. – Powtórzysz raz jeszcze te słowa? –  Słyszałeś mnie, kurna. To powiedziałeś Mii, zgadza się? Kiedy ostatnim razem widziałeś ją w  Górze? „Dwa życia ocalone w ten zwrot, kiedy Luminatii przycisnęli słoneczną stal do gardła Góry. Moje i mej siostry miłej. Pamiętaj o tym podczas nibynocy, które nadejdą. Bez względu na to, w  jak głębokich i mrocznych wodach przyjdzie ci płynąć, w kwestii krwi możesz liczyć na mówcę, masz jego słowo”.

Adonai zerknął na swoją siostrę. A  potem znowu na Mercurio. –  Wyrzekłem te słowa tylko dla jej uszu – szepnął rozgniewany. –  I  nikt nie przebywał w  mych komnatach, gdy wypowiedziano słowa przysięgi – dodała tkaczka. – Poza mną, bratem mym miłym, pomroczem i jej pasażerem. Jakim cudem znasz je na pamięć, zacny Mercurio, chociaż jesteś szóstym wśród piątki, która przebywała sama? – To nieważne, skąd je znam, rzecz w tym, że je znam. Masz u  niej dług, Adonai. Zawdzięczasz jej swoje nędzne, poronione życie. Złożyłeś przysięgę. A wody, w których ona teraz pływa, są tak głębokie i ciemne, jak to tylko możliwe. – Wiemy o tym doskonale – powiedziała Marielle. –  Skąd? – zapytał Mercurio, a  jego źrenice zwęziły się do mikroskopijnych dziurek. Adonai wzruszył leniwie ramionami. –  Scaeva przesłał krwią pismo, w  którym rozkazał Pani Ostrzy wysłać siły wszystkich kaplic w  Republice tropem pomrocza naszego małego. Skradziono syna, oczekuje się jego zwrotu. A co do tej, która go skradła... – Wszystkich kaplic – szepnął starzec. Zacisnął mu się żołądek na samą myśl o  liczbie Ostrzy, jaka teraz będzie polować na Mię. Nawet po czystce, jaką urządzili im Luminatii, i  zdradzie Ashlinn Järnheim, nadal będzie ich kilkadziesiąt. Wszyscy wyszkoleni w sztuce zadawania śmierci, najlepsi zabójcy na świecie. – Jakim, kurwa, cudem Scaevę stać na coś takiego? – Biedny Mercurio – zagruchała Marielle. – Jaką ciszą muszą dzwonić zwroty twoje w samotnej komnacie. – Godność cesarza nadał sobie Scaeva – odpowiedział Adonai. – A  wraz z  nią uzyskał fortunę w  wojennych szkatułach Republiki. Na poduszce ze złota złoży głowę swą Drusilla.

Starzec zacisnął zęby. – A to przebiegła suka... –  Nie dzięki dobroci serca Ostrze zostaje Panią Ostrzy, starcze. Mercurio potarł lewą rękę. Czuł w piersi potworny ból. Mia wdepnęła w  gorsze gówno, niż sobie wyobrażałem, pomyślał. – No dobra – odezwał się w końcu, patrząc w szkarłatne oczy Adonaia – Mia ma teraz przeciwko sobie cały Kościół. Każde Ostrze, jakie Duchowieństwo zdoła znaleźć. Pytanie, czy twoje słowa były tylko słowami? Czy czymś więcej? Jak daleko sięga twoja lojalność wobec Kościoła? W  domu złodziei, kłamców i morderców, jaką wagę ma obietnica? –  Nie jesteśmy złodziejami – warknął Adonai. – Na magję naszą zapracowaliśmy. Wydobyta została z  piasków Starego Ashkah, zaiste, i  opłacona cierpieniem, jeden przeklęty zwrot po drugim. –  Ani kłamcami nie jesteśmy – wysepleniła Marielle, obejmując brata w  pasie. – Chociaż mordercami owszem. Tym jesteśmy. Nazwij nas pierwszym czy drugim, a poznasz prawdę co do trzeciego, zacny Mercurio. Poznasz ją w  sposób nieśpieszny i bolesny. – A co do lojalności, to któż może rzec. – Czarnoksiężnik objął siostrę ręką, ocierając krew z ust. – Nie kupi się naszej monetą, to jedno jest pewne. A w tych murach wysoce ceni się pieniądz od upadku Cassiusa. Jednakże narażenie się Duchowieństwu pociąga za sobą wielkie niebezpieczeństwo, Mercurio. A przysięga złożona małemu pomroczowi ma swoje granice. –  Mnie zaś nic nie wiąże. – Marielle się uśmiechnęła. – Dług mój wobec twojej podopiecznej został już spłacony. –  Nie przeszliśmy przez krew i  ogień, by wyrwać sekrety Księżyca z popiołów Starego Ashkah po to tylko, żeby zobaczyć, jak zostają odrzucone...

– Chwileczkę, chwileczkę. – Mercurio zmarszczył czoło. – Coś, ty, kurwa, właśnie powiedział? Adonai zmrużył oczy. – Przez krew i ogień... –  Pytam o  Księżyc, zboczony pojebie. Chodzi mi o  ten kawałek o Księżycu. – To on nauczył Ashkan czarnoksięstwa – powiedział Adonai, przechylając głowę. Oczy błyszczały mu w mroku. – Bóg skonał wiele wieków temu i wraz z nim skonała cała magja. –  Nasza sztuka to jeno okruchy większej prawdy – wysepleniła tkaczka – na zawsze odebranej światu. Zebrane ze skrawków dawno temu pogrzebanych w  piaskach Starego Ashkah. Starzec popatrzył po nich z bijącym sercem. –  A  co, gdybym wam powiedział, że Mia ma coś wspólnego z  tym przeklętym Księżycem? Pomrocz, jego pasażerowie. A gdybym wam powiedział, że zna drogę do jego czerepu? – Cóż za niestworzone rzeczy opowiadasz? – spytała Marielle. –  Ach, owszem, może to i  w  głowie się nie mieści, ale przysięgam na Czarną Matkę, na Wszechwidzącego i ich cztery święte córki, że Ashlinn Järnheim ma mapę do czerepu Księżyca wypisaną arkemicznym atramentem na plecach. Atramentem, który wyblaknie, jeśli zostanie zamordowana. Na przykład zginie w obronie Mii. Rodzeństwo popatrzyło po sobie. Potem na Mercurio. Czerwone oczy błyszczały w  półmroku. Sadzawka krwi za plecami Adonai zaczęła falować jak morze podczas sztormu. Marielle dyszała tak ciężko, że prawie rzęziła. – Co na to powiecie? – Mercurio wyciągnął rękę. – Pomożecie mi utrzymać je obie przy życiu? W  końcu ciągle obowiązuje was przysięga. Adonai spojrzał na dłoń starca. Wziął głęboki, rozdygotany wdech i  bez słowa więcej złapał dłoń Mercurio, uścisnął

palcami śliskimi od krwi. Marielle bez wahania położyła swoją zniekształconą i ociekającą ropą dłoń na ręce Mercurio. Starzec popatrzył na czarnoksiężników i skinął głową. – Dobrze więc. Wygląda na to, że zawiązaliśmy spisek.

 

Rozdział 14    

Ponowne spotkanie

– To cuchnąca kloaka – orzekł Sidonius. – Nie jest tak źle – odparła Pieśniarka Miecza. –  Właśnie, że jest. – Sidonius się skrzywił. – Szczury wielkie jak psiska, na deskach roi się od robactwa i  wystarczy jedna zapomniana cygaretka, żeby całe to gówno poszło z dymem. –  Bracie – westchnęła Dweymarka – zważywszy, że tydzień temu siedziałeś zamknięty w  obszczanej celi pod areną Bożogrobia i  czekałeś na egzekucję, można by się spodziewać, że będziesz bardziej życzliwy nastawiony do wiatru swobody owiewającego ci twarz. –  Przebywamy w  zamkniętym pomieszczeniu, Pieśniarko – odparł Sidonius, wskazując różne dziury w  ścianach teatru. – Nie powinniśmy tu, kurwa, czuć żadnego wiatru. Burzyciel Fal odsunął zapleśniałe zasłony kurtyny i  głośno tupiąc, wyszedł na scenę. Stopa zapadła mu się w  spróchniałą deskę. Zatoczył się, wyrywając nogę z  dziury. Spojrzał na towarzyszy z  radością szaleńca na wytatuowanej brodatej twarzy. – Rewelacja, prawda? Sidonius westchnął. Miał wrażenie, że wieki temu siedział zamknięty pod areną Grobia, a  nie raptem tydzień temu, jak

powiedziała Pieśniarka Miecza. Kiedy spoglądał wstecz na wydarzenia ostatnich kilku miesięcy, miał wrażenie, że to był sen – sen, z którego może w każdej chwili się obudzić i odkryć, że nadal jest gladiatii, nadal tkwi w  łańcuchach, nadal jest niewolnikiem. Kiedy został sprzedany do Kolegium Remusa razem z  Mią Corvere, nie miał pojęcia, jak ta dziewczyna odmieni jego życie. Służył pod jej ojcem, Dariusem, w  Legionie Luminatii, i  na płonących piaskach starał się chronić ją choćby własnym życiem. Jednakże ostatecznie to Mia uratowała jego i  inne Sokoły Remusa, obmyślając plan, który nie tylko pozwolił jej zemścić się na mężczyznach, którzy zniszczyli jej familię, ale także wydostać pozostałych gladiatii z niewoli. Policzek nadal go swędział po wizycie w Kolegium Żelaznym w  Białym Stołpie cztery zwroty temu, kiedy on i  pozostałe Sokoły wręczyli czerwone papiery dostarczone im przez handlarkę niewolnikami Połykaczkę Łez. Pomarszczony stary arkemik w  korytarzu ślęczał nad chartum liberii nieznośnie długo i  Rzeźnik wyglądał, jakby był od krok od narobienia w  spodnie. Połykaczka Łez miała jednak dług krwi u  Mii Corvere i  dotrzymała słowa – dokumenty niewolników zniosły inspekcję. Sid i  pozostali trafili po kolei w  ręce arkemika i  po chwili nieznośnego bólu były legionista i gladiatii miał policzek wolny od niewolniczego piętna po raz pierwszy od długich sześciu lat[12]. Potem przez trzy nibynoce odbywały się hulanki i  swawole za pieniądze, jakie otrzymali od Starego Mercurio. Byłe Sokoły Remusa schlały się do nieprzytomności. Ostatnie, co Sid pamiętał z  popijawy, to jakaś palarnia gdzieś w  dzielnicy rozkoszy w  Białym Stołpie, gdzie wtulił twarz między bardzo piękne i  bardzo drogie piersi i  oznajmił, że nie wyjdzie spomiędzy nich, dopóki sam Aa nie zejdzie i  go stamtąd nie

wyciągnie, podczas gdy Rzeźnik ganiał po wspólnej sali rozebrany do rosołu, nosząc pod pachami tyle cukiereczków, ile zdołał[13]. Sid absolutnie w  żadnym razie nie pamiętał rozmowy o  zakupie teatru. Dlatego czwartego zwrotu po uzyskaniu wolności, kiedy Burzyciel Fal obudził go, potrząsając nim z  ekscytacją zaraz po dzwonach w  południe i  Sid niechętnie oderwał twarz od piersi, z  pewnym zaskoczeniem przyjął wiadomość, że został współwłaścicielem rozchwierutanej kupy podpałki przy porcie w Białym Stołpie znanym jako Odeum. Nie był zadowolony. –  Do połowy tygodnia możemy załatwić paru stolarzy – mówił Burzyciel Fal głosem niemal drżącym z  podniecenia. – Kazać załatać scenę, wstawić jakieś nowe drzwi i  teatr będzie jak nowy. Potem zaczniemy szukać aktorów. Ja będę reżyserował, Sid i  Pieśniarka mogą pracować od frontu, Rzeźnik ma raczej twarz, która nadaje się za kulisy. Felix i Albanus mogą... Rosły mężczyzna urwał, drapiąc się po grubych solnych dredach. – A gdzie właściwie podziewają się Felix i Albanus? –  Felix wrócił do domu, do mamy – zawołała nadal bardzo pijana Bryn z jaskółki. –  A  Albanusowi najwyraźniej wpadła w  oko Belle, która nas tu przywiozła. – Pieśniarka Miecza potarła straszliwą bliznę na prawicy, którą zdobyła podczas magni w  tym właśnie mieście dwa miesiące temu. – Jak się teraz nad tym zastanawiam, to nie przypominam sobie, żeby wysiadł z wozu... –  Wiedzą, gdzie nas szukać – uznał Burzyciel Fal, szczerząc zęby w  uśmiechu. Podniósł głos, aż jego baryton poszybował pod sufit: – W  najwspanialszym teatrze, jaki kiedykolwiek ludzie ujrzą w Białym Stołpie!

Bryn zakrzyknęła na wiwat pijackim głosem, upuściła do połowy pełną butelkę złotniaka, zaklęła, czknęła i  klapnęła na tyłek. – Fszytkofposządku! – zawołała. Sidonius schował głowę w  rękach, usiadł w  kucki i westchnął. – Ja chromolę. –  Wiem, że to może się wydawać kiepskim pomysłem – odezwała się delikatnie Pieśniarka Miecza – ale wiesz, że Burzyciel Fal zawsze marzył o  własnym teatrze. Popatrz na niego, Sid. – Skinęła na wielgachnego Dweymarczyka, który chodził po scenie i  mruczał słowa monologu pod nosem. – Szczęśliwy jak świnia w gnoju. – Fszystko... hik!... u mnie fposządku! – zawołała znowu Bryn, na wypadek gdyby ktoś słuchał jej bełkotu. Sid przesunął ręką po szczecinie na czaszce. – Ile pieniędzy nam zostało? – Około stówki. – Pieśniarka Miecza wzruszyła ramionami. – Tylko tyle? – jęknął Sidonius. – Kupiłeś sobie naprawdę bardzo drogą parę piersi. –  Odpieprz się, nie zwalaj tego na mnie – warknął Itreyańczyk. – Sześć lat na piaskach, to zasłużyłem sobie potem na cipeczkę. To nie ja właśnie wydałem fortunę na rozpadającą się szopę zwaną teatrem! Pieśniarka Miecza skrzywiła się nieco. – Na dobrą sprawę to właśnie ty. Była gladiatii pomachała mu aktem kupna przed nosem i pod plamami z  wina, piwa i  tymi mniej określonymi Sid spostrzegł imponująco pijacki bazgroł, który można było uznać za jego podpis. – W każdym razie wydałeś jedną piątą naszej fortuny. – O, ja pierdooolę.

–  Znam sztukę, którą wystawimy w  pierwszej kolejności – mówił Burzyciel Fal. – „Triumf gladiatii”. – Burzyciel, zamkniesz wreszcie ryj?! – ryknął Sid. – Nie czuję... hik!... stóp! – zawołała Bryn. Rzeźnik wstał z  połamanych ławek w  tylnym rzędzie, wykrzywił twarz podobną do upuszczonego tortu i rozejrzał się zapuchniętymi oczami. – Czy to jest... teatr? –  Aha – odezwał się ktoś za jego plecami. – I  to prawdziwa perełka. Sidonius wstał na dźwięk tego głosu, czując przypływ adrenaliny w trzewiach. Postać w progu była opatulona w długi płaszcz, a  twarz zasłaniał jej szalik. Jednakże nawet ślepy i  głuchy Sid wszędzie by ją rozpoznał. Na jego twarz wypłynął kretyński uśmiech, a Burzyciel Fal ryknął ze sceny: – WWWRRRONA! I  wtedy Sid rzucił się biegiem, złapał dziewczynę w  objęcia i  uniósł z  ziemi, gdy zapiszczała. Pieśniarka Miecza wpadła na nich dwoje i  wzięła ich w  objęcia, Rzeźnik podszedł chwiejnie, a  Burzyciel Fal nadbiegł jak trzęsienie ziemi, złapał całą czwórkę i  z  rykiem podniósł z  ziemi, po czym zaczął podskakiwać w kółeczku. – Ty cudowna zarazo! – krzyknął Sid. – Puść mnie, pieprzony wielkoludzie! – Mia uśmiechała się od ucha do ucha. Nic z tego – nie wypuścili jej jeszcze przez chwilę, dopóki się nią nie nacieszyli, dopóki Bryn nie zeszła z  galerii i  nie dołączyła do uścisków, dopóki Burzyciel Fal nie otarł nosa o rękaw, a Pieśniarka Miecza nie zamrugała, żeby powstrzymać łzy, i wszyscy mogli na chwilę stanąć, odetchnąć i przypomnieć sobie, co im ofiarowała. Nie tylko życie. Dała im wolność.

– Na Otchłań i krew, jak nas znalazłaś? – spytała Pieśniarka. – Zajrzałam do pierwszego burdelu, na jaki natrafiłam. – Mia wzruszyła ramionami. – A potem szłam tropem wymiocin. Burzyciel Fal zarechotał. – Na Otchłań i krew, co tu robisz, mała Wrono? Wtedy uśmiech jej zrzedł. Rozejrzała się po teatrze, po dziurach w  ścianach, po zjedzonych przez mole obiciach, po pajęczynach leżących na krokwiach warstwą grubą jak koc. Pokręciła głową, uśmiechając się znowu, jakby nigdy nie przestała się uśmiechać. – Chciałam przekonać się, jak sobie radzicie. Sidonius zerknął na Pieśniarkę. Odwzajemniła jego spojrzenie. Oczy jej błyszczały. –  No dobrze – powiedziała Wrona – komu muszę poderżnąć gardło, żeby napić się tu czegoś? *** Ashlinn zobaczyła Trica na dziobie. Wiatr w  jego solnych dredach był jak dłonie kochanki. Załoga Dziewicy omijała go szerokim łukiem, nieliczni, którzy musieli się do niego zbliżyć, robili znak Aa przed podejściem i  po nim, a  zadanie wykonywali tak szybko, jak tylko każdy kapitan mógłby sobie życzyć. Ash wiedziała, że Obłok Corleone powiedział załodze, że Mia i jej banda mają być traktowani jak goście honorowi na pokładzie Krwawej Dziewicy, ale żeglarze byli w najlepszym razie przesądni i myśl o Zziębłym chodzącym pośród nich w  ziemskiej powłoce odpowiadała im w  równym stopniu co Ashlinn. Nadal to czuła. Delikatny opór, kiedy ostrze wbiło się w  jego pierś. Ciepłą krew rozlewającą się po jej knykciach. Delikatny rozbryzg

czerwieni na policzkach, kiedy ostrze uderzyło w  płuca, przez co Tric nie mógł zrobić nic, tylko patrzeć na nią z konsternacją. Tylko: – ...hrrr... – Przepraszam, Tricky. gdy go zabiła. – Jak się masz, Tricky? Zerknął na nią z ukosa, a potem znowu skierował spojrzenie na port w Białym Stołpie. Ashlinn wróciła z targu obładowana, całą połowę pieniędzy, jaka im została, wydała na „rzeczy niezbędne”. Mola i  falochrony były pełne żeglarzy i  najemników, rybaków i  farmerów prowadzących swoje interesy na nadmorskim deptaku. Wielgachne łuki akweduktu ciągnęły się przez zatokę z powrotem do Miasta Mostów i Kości, a dalej na wzgórzach Ashlinn widziała rozległe i kręte labirynty ogrodowe[14]. Mewy wyśpiewywały sobie wzajem serenady na niebie podczas arcyblasku, ale Ashlinn zauważyła, że oślepiające światło odrobinę osłabło w  porównaniu z poprzednim zwrotem. Większe słońca – Saan i Shiih – zaczynały zachodzić, wściekła czerwień Jasnowidza i  ponura żółć Strażnika przesuwały się powoli ku horyzontowi. Saai pozostanie na niebie jeszcze przez jakiś czas po tym, jak pozostałe dwoje oczu Wszechwidzącego zamknie się całkowicie – Mędrzec będzie rzucał bladoniebieskie światło na Republikę. Jednak potem – co było równie pewne jak śmierć i podatki – nadejdzie arcymrok. Kiedy oparła się o reling obok Trica, wmówiła sobie, że chłód bijący od jego skóry słabnie wraz ze światłem słonecznym. Może tylko to sobie wyobrażała. Może to jakiś aspekt czarnej magji, która przywróciła go do życia, ale kiedy teraz mocno zmrużyła oczy, mogła dostrzec ledwie uchwytną sugestię koloru na jego skórze. Jego ruchy były odrobinę zręczniejsze. Mówił

coraz mniej jak nieśmiertelne narzędzie wcielonej Bogini, a coraz bardziej jak chłopak, którego znała. Nadal jednak czuła mrowienie na skórze, gdy stała obok niego. Nadal włosy stawały jej dęba na karku. –  Ciekawe, jak naszej dziewczynie idzie rekrutacja swojej małej armii. – POWINNAŚ PILNOWAĆ JONNENA. Skinęła głową na chłopaka, który siedział na buchcie grubej liny niedaleko grotmasztu. Pogryzał cukrowy smakołyk, który mu kupiła, i rzucał Eklipsie piłkę z cienia. – Jest tutaj. – Ash odrzuciła warkocze na plecy. – Wyświadcz mi przysługę, co? Nie jestem niańką. Nie mów mi, co powinnam robić. Odwrócił się wtedy, żeby na nią popatrzeć. Te czarne jak smoła oczy, które wyglądały niczym dziury w  głowie. Ta jego bezkrwista bladość, którą pomalowano skrywającą się pod spodem urodę. Och, był przystojniakiem za życia, to pewne. Wysokie kości policzkowe, długie rzęsy, szerokie ramiona, zręczne ręce. Mógł zostać prawdziwym pożeraczem niewieścich serc, gdyby pewna dama pierwsza nie dopadła jego serca. – POMYŚL, CO CZUŁABY MIA, GDYBY COŚ MU SIĘ STAŁO. – Nie muszę myśleć o Mii. Ja ją znam. – TO JAKA ONA JEST, ASHLINN? – zapytał umarlak. –  Jest gładka jak jedwab – odpowiedziała Ash, wpatrując się w jego bezdennie czarne oczy. – Wilgotna jak letnia rosa, słodka jak truskawki. – Jej głos stał się niski i zmysłowy. – Twarda jak stal, zanim dojdzie, a  potem miękka jak obłoczek. Zlana jak wiosennym deszczem w moich ramionach. Ruszył, ale nadal nie był nawet w  połowie tak szybki jak w  domu umarłych. Chwycił ją za gardło całą sekundę po tym, jak przysunęła własny miecz do jego szyi i  oparła ostrze w  miejscu, gdzie powinna pulsować jego tętnica szyjna. Nie miała pojęcia, na ile taka rana byłaby dla niego poważna. Była

w kajucie, kiedy itreyańscy żołnierze zranili go w rękę i brzuch. Nie krwawił. Nie padł. Zastanawiała się leniwie, ile kawałków musiałaby mu obciąć, żeby go spowolnić. Wychrypiała w jego uścisku: – Zabierz, kurwa... swoje łapy. – LEPIEJ NIE WBIJAJ MI SZPIL, ASHLINN. – Kiepski dobór słów, zważywszy... na naszą historię. Zacisnął ręce mocniej, a  jego dredy poruszały się jak przebudzone ze snu węże. Słońca może i zachodziły, Tric może i  zbliżał się do swojej dawnej sprawności, ale nadal był powolny. Za to – o, Bogini – jakże był silny. Jego palce jak zimne żelazo na jej skórze. Ash docisnęła mocniej miecz do jego szyi. Jonnen przyglądał im się teraz ciemnymi, błyszczącymi oczami, inteligentnymi i złowrogimi. –  Mapa. – Ashlinn wyszczerzyła zęby w  uśmiechu. – Zzapomniałeś? Trzymał ją jeszcze chwilę, a  potem ją wypuścił i  pchnął tak, że zatoczyła się do tyłu. Nie opuściła miecza, gdy macała się po szyi i uśmiechała szeroko. – Zawsze byłeś ofiarą losu. – TA MAPA NA TWOICH PLECACH ZNIKNIE, GDY UMRZESZ – powiedział Tric, stając przed nią – ALE MOŻNA CI ZADAĆ MNÓSTWO BÓLU BEZ ZABIJANIA. –  Widzisz, to rozumiem. – Mrugnęła do niego porozumiewawczo. – Odrobina mściwości i  ognia, oto co lubię widzieć. Ale ja jestem bardziej ognista od ciebie, Tricky. Jestem szybsza i  ładniejsza, a  dziewczyna, którą oboje uwielbiamy, skończyła w  moim łóżku, nie w  twoim. – Zabębniła palcami o  rękojeść miecza. – Wygrałam. Ty przegrałeś. Dlatego trzymaj się od niej z dala, jasne? – AŻ TAK BRAKUJE CI PEWNOŚCI SIEBIE? TAK SIĘ BOISZ, ŻE MOŻE ODEJŚĆ, ŻE MUSISZ JĄ ZAANEKTOWAĆ, GROŻĄC MI MIECZEM?

–  To nie są roszczenia – warknęła Ashlinn. – Ona nie jest moja. Należy do siebie. Jeśli jednak choćby przez jedną sekundę pomyślisz, że nie jestem gotowa wykąpać się we krwi, byle nadal stać u  jej boku, kiedy to wszystko się zakończy, to zwariowałeś. Rozumiemy się? – Opuściła miecz i  podeszła do niego. Sięgała mu głową raptem do piersi. Jej głos był śmiercionośnym szeptem. – Rób, co musisz. Księżyce, Matki, mam to wszystko w  dupie. Jeśli jednak zwęszę jakiś inny cel, jeśli wyczuję choćby sugestię tego, że przez te bzdury o Anaisie naraża swoje życie, to przekonamy się raz na zawsze, czy umarlak może znowu umrzeć. Cofnęła się krok, nie odrywając od niego oczu. –  Zerwę wszystkie trzy słońca z  nieba, żeby zapewnić jej bezpieczeństwo, słyszysz? – przysięgła. – Zabiję, kurwa, samo niebo. Posłała mu całusa. Odwróciła się i odeszła. *** Sokoły wybrały zadymioną tawernę na obrzeżach portu i  piły, jakby jutro miała po nie wszystkie przyjść Czarna Matka. Mia zgarbiła się nisko w naciągniętym mocno kapturze, żeby ukryć niewolnicze piętno na prawym policzku i  okropną bliznę na lewym. Część miasta, w  jakiej przebywali, była ostra jak odłamek szkła, ale mimo wszystko Mia była znaną gladiatii, dziewczyną, która zabiła rzygożmija, a  na dodatek teraz także najbardziej poszukiwaną zabójczynią w Republice. Nie było sensu ryzykować. Piła powściągliwie i  popalała gówniane cygaretki, jakie sprzedawano w  barze, raczej słuchając niż mówiąc. Burzyciel Fal opowiadał o  swoich planach związanych z  teatrem, Bryn o magni, a Rzeźnik o każdej jednej dziewczynie do towarzystwa,

jaką zaliczył, odkąd przybył do Białego Stołpu. Mia śmiała się głośno i  cierpiała w  duchu. W  ciągu następnych kilku godzin powoli dotarł do niej fakt, że w  ogóle nie powinna była się tu pojawiać. Po tym wieczorze już nigdy więcej się z  nimi nie spotka. Dość się już nawalczyli i dość już z siebie dali. Nie mogła ich prosić o  więcej, a  już na pewno nie mogła zaproponować im wyprawy do Cichej Góry na ratunek człowiekowi, którego prawie nie znali. Już sama myśl o tym była egoistyczna. Dlatego przestała o  tym myśleć i  tylko cieszyła się ich towarzystwem. Kiedy dzwony wybiły dziewięć razy, wstała do wychodka, obiecując, że zaraz wróci. Chwilę potem wymknęła się tylnymi drzwiami tawerny, naciągnęła mocno kaptur z  powodu przeklętego światła i  powlekła się zaułkiem z  powrotem do portu. Pan Życzliwy śmigał wzdłuż ściany obok niej cichy jak martwa mysz. – ...dokąd idziemy...? – zapytał w końcu. –  Z  powrotem na Dziewicę. Wypływa o  dziesiątej, zapomniałeś? – ...wygląda na to, że zapodzialiśmy naszą armię... – Będziemy musieli poradzić sobie bez nich. – ...mia, wiem, że zależy ci... – Nie zrobię tego. Myślałam, że zdołam, ale nie potrafię. Więc zostaw ten temat. – ...nie dasz sobie rady w pojedynkę... – Powiedziałam, zostaw ten temat. Kot z  cienia zmaterializował się na bruku przed nią, zmuszając ją do gwałtownego przystanięcia. –  ...jeśli chcesz mieć psa, który będzie padał na grzbiet, kiedy warkniesz, to weź ze sobą eklipsę. ja jednak będę mówił, co myślę, jeśli nie masz nic przeciwko temu... – A jeśli mam? – ...to i tak będę mówił, co myślę...

Mia westchnęła i uścisnęła grzbiet nosa. – No to wyrzuć to z siebie. – ...boję się o ciebie... Mia prawie się roześmiała, ale potem słowa dotarły do niej. Rozdzwoniły się w  jej czaszce jak katedralne dzwony. Stała pośród smrodu śmieci i  soli, a  wiatr znad zatoki szarpał jej peleryną u ramion. Nagle zrobiło jej się straszliwie zimno. –  ...rozmawiałem o  tym z  eklipsą, ale ona nigdy niczego nie kwestionuje, tak jak nigdy niczego nie kwestionował ten, któremu wcześniej towarzyszyła. ponieważ jednak ty zawsze kwestionowałaś, to i ja to robię... – Nie-kot obejrzał się na port i  czekający na nich statek. – ...i  teraz pytam, czego właściwie chcesz i  dlaczego. patrzę na tę część ciebie, która kazała ci odszukać sidoniusa i  pozostałych, część świadomą tego, że umrzesz, jeśli podejmiesz walkę w  górze bez dostatecznego wsparcia. ta część walczy z tą częścią, która w ogóle nie boi się śmierci. i  zastanawiam się, czy to, co ci odbieramy, nie jest właśnie tym, czego potrzebujesz, teraz w  dodatku bardziej niż kiedykolwiek dotąd. ponieważ powinnaś się bać... – Tu nie chodzi o to, czy się boję, ale o to, co jest dobre, a co złe – warknęła Mia. – Nie jestem zepsuta, nie próbuj mnie naprawiać. Chociaż demon nie miał oczu, prawie czuła, jak mruży ślepia. –  Widziałeś ich, Panie Życzliwy. Jacy są szczęśliwi. Czarna Matko, Burzyciel zachowuje się jak dziecko podczas Wielkiej Dziesięciny. A  widziałeś, jak Bryn na niego patrzy? Mają teraz życie. Mają szansę. Kim jestem, żeby żądać od nich, by to porzucili? – ...nie żądasz. prosisz. to właśnie robią przyjaciele... –  Nie – odparła beznamiętnie. – Nie powinniśmy tu się pojawiać. Znajdziemy inny sposób. – ...mia... – Powiedziałam: nie!

Przeszła na wskroś przez kota z  cienia i  powlekła się do wylotu zaułka, ku bijącym dzwonom portowym i  zapachowi morza. Zaciągnęła się po raz ostatni resztką cygaretki, wypuściła w  niebo szary obłoczek i  zmiażdżyła niedopałek obcasem. Sięgnęła po cienie sprytnymi palcami i... – Odchodzisz bez pożegnania? – zapytał Sidonius. Odwróciła się i  zobaczyła go opartego o  ścianę. Jasnoniebieskie oczy. Ogolone włosy, skóra jakby odlano go z  brązu. Widziała piętno, jakie mu zafundowano, gdy wyrzucono go z Legionu Luminatii. Słowo „TCHÓRZ” wypalone na piersi. Nie przypominała sobie, żeby kiedykolwiek w  życiu widziała większe kłamstwo. Za nim stała Pieśniarka Miecza z  solnymi dredami sięgającymi ziemi i zawiłymi tatuażami, które pokrywały każdy cal jej ciała lśniącego w  słońcach. Obok niej wznosił się Burzyciel Fal o  piersi szerokiej jak beczka, z  zaplecioną brodą, ciemnymi solnymi dredami i  wysmakowanymi tatuażami na twarzy. Obok niego stała Bryn. Wiązała jasne włosy w  kok na czubku głowy i  przyglądała się Mii bystrymi niebieskimi oczami. Rzeźnik sikał ukradkiem pod ścianą. –  Owszem – odpowiedziała Mia. – Wybaczcie. Straciłam poczucie czasu. Mój statek odpływa po dziesięciu dzwonach. – Po co tu przypłynęłaś? – zapytał Sidonius. –  Już powiedziałam – odparła chłodno jak jesienna bryza. – Chciałam się upewnić, że u  was wszystko w  porządku. Sprawdziłam i  u  was jest wszystko dobrze, więc czas się zmywać. Wobec tego znikam. Odsunęła się na krok i  poczuła uścisk Sidoniusa na ręce. Wykręciła ciało szybko jak błyskawica, wymykając mu się. Wyrwała garść cieni z  większą łatwością i  szybkością, niż była w  stanie nawet kilka tygodni temu, i  zniknęła przed ich zdumionymi oczami.

Zmrużyła oczy, gdy świat się rozmazał, zrobiła Krok ku ulicy potem następny jeszcze bardziej się oddalając. W głowie jej się kręciło z powodu słońc płonących na niebie, ale utrzymała się na nogach. Wreszcie zadowolona z  tego, że nie będą w  stanie pójść jej śladem, zaczęła szukać drogi po omacku, niemal całkiem ślepa. Czekała na znajome szepty, które doprowadziłyby ją z  powrotem na czekającą w  porcie Dziewicę. Tyle że nikt nie szeptał. – Panie Życzliwy? Zamrugała, macając cienie w  poszukiwaniu przyjaciela. Zdała sobie sprawę, że nie poszedł za nią. – Panie Życzliwy? Odrzuciła opończę z cieni, odwróciła się do wylotu ciemnego zaułka sto stóp od niej. Siedział tam – wstążka ciemności u stóp gladiatii – machając ogonem na boki, i mówił. Mię ogarnęła wściekłość. Podniosła głos i krzyknęła: – Nawet się nie waż! Nie-kot udał, że jej nie słyszy, i zanim zdążyła wrócić, Sokoły już patrzyły na nią jak na zupełnie nową osobę. Z  rozczarowaniem w  oczach. Konsternacją. Może nawet z gniewem. – Panie Życzliwy, przymknij swój pieprzony ryj! – ...nie mam ryja, ani pieprzonego, ani innego... Mia wymierzyła kopniaka w  głowę nie-kota. Jej stopa przeleciała przez demona na wylot, oczywiście nie robiąc mu żadnej krzywdy, ale mimo to spróbowała raz jeszcze go kopnąć. – Coś ty im powiedział?

–  To, o  co za bardzo wstydziłaś się poprosić – zbeształa ją Pieśniarka Miecza. – Ty nędzny wypierdku! – krzyknęła Mia, znowu kopiąc kota. – Powiedziałam, że damy sobie radę! – ...a ja powiedziałem, że nie dasz rady sama... – Ta decyzja nie należała do ciebie! – ...nie, należała do nich... – Ty nienawistny, pierdolony... – Mia – wtrącił się delikatnie Sidonius. – Sid, przepraszam – powiedziała Mia, patrząc po Sokołach. – Przepraszam was wszystkich. Myślałam o  tym, ale potem zmieniłam zdanie i  nigdy nie powinnam była wpaść na ten pomysł. To nie jest wasza walka i  nie mam prawa was w  nią wciągać. Nie myślcie o mnie źle, ale... – Mia, oczywiście, że ci pomożemy – powiedział Sid. – Jasne – dodała Pieśniarka Miecza. – Zawsze. Bryn skrzyżowała ręce i spiorunowała ją wzrokiem. – Zawsze. Łzy zapiekły Mię w oczy, ale zamrugała i pokręciła głową. – Nie. Nie chcę waszej pomocy. – Wrono, ocaliłaś nam życie – powiedziała Pieśniarka Miecza, kiwając głową w  stronę Pana Życzliwego. – A  jeśli ten demon mówi prawdę, to teraz twoje życie znalazło się w  większym niebezpieczeństwie, niż kiedykolwiek było nasze. Jakimi kundlami okazalibyśmy się, gdybyśmy zostawili cię na lodzie po tym wszystkim, co dla nas zrobiłaś? Co to za podziękowanie? – A co z teatrem? Burzyciel Fal wzruszył ramionami. Uśmiechnął się smutno. – Będzie tu, kiedy wrócimy. – Nie. Nie zgadzam się na to. –  Mia, ryzykowałaś dla nas życie – powiedział Sidonius. – Wszystko, na co pracowałaś, balansowało na krawędzi noża.

A mimo to zaryzykowałaś, żeby zapewnić nam wolność. A teraz stoisz tu i mówisz nam, co możemy, a czego nie? – I mam do tego pełne prawo – warknęła. – Jesteście mi winni swoje życie? To idźcie, kurwa, i żyjcie. Chcecie mi podziękować? Zróbcie to, opowiadając o mnie swoim wnukom. Obróciła się na pięcie i spiorunowała wzrokiem kota z cieni. – Idziemy. W tej chwili. – ...skoro tego sobie życzysz... Ruszyła ulicą i  usłyszała afektowane ziewnięcie Pieśniarki Miecza. –  Wiecie, ostatnia szklaneczka złotniaka uderzyła mi prosto do głowy – powiedziała. – Chyba muszę przejść się nieco, żeby otrzeźwieć. Najlepiej do portu. –  Aha – wtrąciła Bryn – chętnie przespacerowałabym się nadmorskim deptakiem. – Morskie powietrze – zagruchał Sid. – Chyba też pójdę. Może zarezerwuję sobie jakiś rejsik? Mia zatrzymała się gwałtownie. Zgarbiła się. –  Podobno Ashkah jest piękny o  tej porze roku – powiedział Burzyciel Fal, mijając ją. – Nigdy tam nie byłam – powiedziała Bryn, zahaczając kciuki o pas. –  Hmm – nadąsała się Pieśniarka Miecza. – Ja też, skoro już o tym mowa. Mia patrzyła, jak idą ulicą w  stronę morza, i  znowu łzy zapiekły ją w  oczy. Zatrzymali się na końcu ulicy, obejrzeli się na nią zgarbioną i krzywiącą się do bruku. – Idziesz?! – zawołał Sidonius. Spojrzała na nie-kota, który siedział obok niej w  rynsztoku. Zdrada była jak nóż wbity w  jej pierś. Owszem, Pan Życzliwy zawsze był pierwszy do kwestionowania, zawsze był gotowy pchnąć ją, jeśli uważał, że zachowuje się głupio, ale nigdy dotąd

nie przeciwstawił jej się w  takim stopniu. Nigdy w  takim stopniu nie przeciwstawił się jej życzeniom. – Nigdy w życiu bardziej nie żałowałam, że cię spotkałam, jak w tej właśnie chwili. – ...to brzemię, które z radością poniosę, byle utrzymać cię przy życiu... Spiorunowała go wzrokiem i pokręciła głową. – Jeśli cokolwiek im się stanie, nigdy ci tego nie wybaczę. Kot z cieni zerknął na nią nie-oczami. Ogon mu zadrgał. –  ...jestem częścią ciebie, mio. zanim cię spotkałem, byłem pozbawionym kształtu niczym, szukającym znaczenia. kształt, który noszę, to, czym się stałem, zawdzięczam tobie. i jeśli muszę zrobić to, czego ty nie potrafisz, niech i tak będzie. przynajmniej będziesz żyła, żeby móc mnie nienawidzić... Popatrzyła w  niebo, na słońca opadające powoli ku horyzontowi. Inna osoba mogłaby się wtedy przestraszyć na myśl o tym, co ją czeka. Odwróciłaby się i uciekła. Jednakże Mia Corvere jak zawsze ruszyła przed siebie.

12 Chartum liberii to cel egzystencji każdego niewolnika w  Republice Itreyańskiej. Dokumenty te są znane także pod nazwą „czerwone papiery” z  powodu szkarłatnego pergaminu, na którym są wypisywane, i  oznaczają, że ich posiadacz uzyskał wolność dzięki temu, że wykupił się z niewoli, miał litościwego pana albo za sprawą edyktu rządowego. Podrobienie tych dokumentów jest praktycznie niemożliwe dzięki arkemicznemu procesowi opracowanemu przez Kolegium Żelazne. Stanowią niewiarygodnie cenny towar. Rozkwitł cały czarny rynek, umożliwiający ich nabycie i odsprzedanie, a sprytni dostarczyciele czerwonych papierów mogą bardzo szybko ogromnie się wzbogacić. Mniej sprytni mogą wylądować na całe życie w  niewoli wraz ze swoimi krewnymi, przyjaciółmi, kolegami,

familiami, psami, kotami i ludźmi, którzy byli im winni pieniądze. W końcu cała Republika jest napędzana niewolnictwem. Jeśli próbujecie ruchnąć system, zacni przyjaciele, to bądźcie przygotowani na to, że system odpłaci wam się pięknym za nadobne. 13 Pięć, jak się okazało. Sześć, jeśli policzyć dziewczynę, która siedziała mu na plecach. 14 Wybudowane przez króla Francisca III ku uciesze jego rozlicznych kochanek (i  żeby ukryć jego flirty przed małżonką Annalise) labirynty ogrodowe w  Białym Stołpie to jeden ze skarbów miasta. Ciągną się przez wiele krętych mil i  w  ciągu lat po upadku monarchy stały się tradycyjnym miejscem spotkań kochanków, gdzie mogą walić się i  stukać jak drzwi wychodka na wietrze. Pewien niesławny duchowny kościoła Aa, Marcus Suitonius, próbował zdobyć miejsce w senacie, opierając swoją kampanię na pomyśle „moralnej reformacji”. Narzekał głośno, że „nie sposób rzucić kamieniem w labiryntach, żeby nie trafić w cudzołożnika” i poprzysiągł, że położy kres miłostkom, które tak energicznie tam prowadzono. Niestety jego kampania „powrotu do wartości rodzinnych” gwałtownie zahamowała, kiedy nakryto go na bzykaniu cukiereczka płci męskiej w rzeczonych właśnie labiryntach, które proponował oczyścić. Dzięki temu po dzisiejszy zwrot pozostały sanktuarium, gdzie każdy obywatel Republiki może rypać się do woli z wybranym przez siebie partnerem, aż im obojgu ptasie móżdżki wypłyną uszami. Ach, uroki miłości.

 

Rozdział 15     Finezja

– Benino – powiedziała Mia. – Nie – odpowiedział Obłok. – W takim razie Bertino. Wyglądasz na Bertino. – Nie. – Obłok zmarszczył brwi. – I na Otchłań, jak właściwie wygląda Bertino? – Zdradź mi pierwszą literę – nalegała Mia. – To „B”, mam co do tego rację, co? – Żadnych podpowiedzi, dono Mia. Już to powiedziałem. – Musisz mi coś podpowiedzieć – marudziła. –  Nic nie muszę – odparł kapitan, unosząc brew. – Do licha, postawiłem własny statek na to, że nie zdołasz odgadnąć mojego imienia, więc, na Trelene, dlaczego miałbym ci pomagać? – Bo masz dość morza i chcesz się osiedlić w jakimś zielonym zakątku? – Na świński zad – żachnął się korsarz. – Możesz mi podciąć nadgarstki, a zobaczysz, że krwawię na niebiesko. Znajdowali się trzy zwroty od Białego Stołpu i  żeglowali na szybkich falach. Ich cel leżał za Morzem Mieczy, na wybrzeżu Ashkah – miasteczko Ostatnia Nadzieja. Z  tego podupadłego portu czekała ich wędrówka przez Pustkowia Szeptów do Cichej

Góry. Mia nie miała pojęcia, jak Mercurio znosi niewolę Czerwonego Kościoła i  w  jaki sposób zdoła go wyrwać z  ich szponów. Jednakże chociaż nie przyznałaby się do tego przed zbyt wieloma osobami, kochała tego staruszka bardziej niż kogokolwiek od śmierci ojca. A  teraz bardziej niż kogokolwiek innego na świecie. I prędzej ją szlag trafi, niż pozwoli mu gnić w niewoli. Postrzępione wybrzeże Liis ciągnęło się na południu, białe klify Itrei na północy, a  Dziewica płynęła zanurzona we wzburzonym błękicie. Byłe Sokoły Remusa przesiadywały najczęściej na dziobie, rozkoszując się morską bryzą na twarzach. Sidonius prezentował się imponująco ze skórą połyskującą w  słońcu jak brąz, z  ogoloną głową i  błękitnymi oczami. Postawny Itreyańczyk zawsze starał się mieć Mię na oku, jeśli tylko miał na to wpływ – jego lojalność dla Dariusa Corvere sprawiła, że wziął Mię pod skrzydła, kiedy oboje byli Sokołami, i  nie osłabła ani trochę. Odkąd znalazł się na pokładzie, Mia czuła, że ma kolejną skałę, o którą może oprzeć plecy. Możliwe, że jej młodszy brat okazał się nieznośnym gnojkiem, ale gdyby mogła wybrać sobie starszego brata, wybrałaby Sida. Burzyciel Fal nie wahał się, czy pomóc w pracach na statku – jak większość dweymarskich wyspiarzy wychował się na statkach i  znał morze jak własne odbicie. Były aktor raczył ją niekończącymi się piosenkami wyśpiewywanymi dudniącym barytonem. Miał głos, który wycisnąłby łzy nawet z  jedwabnic i  Mia miała wyrzuty sumienia, że oderwała go od trwającego całe życie marzenia o  własnym teatrze. W  duchu przyrzekała sobie, że dopilnuje, by wrócił do teatru, kiedy już zrobią swoje. Pieśniarka Miecza też potrafiła się odnaleźć na Dziewicy, ale trzymała się dziobu i  wpatrywała się w  fale ciemnymi oczami. Wszyscy Dweymarczycy wraz z  wejściem w  dorosłość otrzymywali tatuaże na twarzy, jednak w jej wypadku każdy cal

mahoniowej skóry został pokryty zawiłymi wzorami – spuścizna po czasie, jaki poświęciła na studia kapłańskie. Mia nadal łapała się na tym, że to dziwne wyobrażać sobie tę kobietę, jak modli się gdzieś w jakiejś świątyni. Pieśniarka była jednym z  najlepszych wojowników kolegium, cudem na piaskach. Chociaż najwyraźniej rana na przedramieniu, jaką odniosła podczas walki z jedwabnicą, nadal sprawiała jej ból... Bryn też robiła wrażenie niespokojnej i Mia znała przyczyny tego niepokoju – jej brat, Byern, zginął na piaskach raptem kilka miesięcy temu. Dziewczyna trzymała się Burzyciela Fal, gawędziła z nim i patrzyła, jak pracuje; jego obecność trzymała w szachu jej najgorsze troski. Bryn była Vaanką jak Ash, twardą niczym stal i  Mia nigdy nie spotkała nikogo, kto strzelałby z  łuku lepiej od niej. Mia cieszyła się z  jej towarzystwa. Nadal jednak bała się, że ta idiotyczna wyprawa sprawi, że Bryn i jej towarzysze skończą w grobach obok Byerna. Z  piątki Sokołów tylko Rzeźnik cierpiał na chorobę morską, ale ponieważ nasikał Mii do owsianki przy ich pierwszym spotkaniu, uznała, że sobie na to zasłużył. Wielki Liizyjczyk nigdy nie był najlepszym wojownikiem w  kolegium, ale to, czego mu brakowało w  umiejętnościach, nadrabiał zdumiewająco niewyparzoną gębą. Trzymał się bakburty, gdzie istniało najmniejsze ryzyko, że wiatr chluśnie mu z  powrotem w twarz jego własnymi wymiocinami, i przeklinał boginie oraz Burzyciela Fal, którego bawił jego chory żołądek. Biorąc to wszystko pod uwagę, byli gladiatii całkiem dobrze czuli się na morzu. W  innych zakątkach pokładu sytuacja nie wyglądała równie różowo. Ashlinn i  Tric krążyli wokół siebie jak dwa węże czekające, żeby uderzyć. Chociaż trzymali dystans, odkąd Corleone dał im osobne kajuty, to wydawało się, że napięcie między nimi tylko się pogłębiło, odkąd zacumowali w  Białym Stołpie. Mia nadal nie doszła do żadnych wniosków co do

swoich uczuć w  zawiązku z  powrotem Trica, ale Ashlinn nie kryła podejrzliwości i wrogości. Mia i  Pan Życzliwy nie odzywali się do siebie, odkąd wypłynęli z  Białego Stołpu. Od kilku zwrotów nie wchodził do jej cienia. Chociaż była zła z powodu jego zdrady, tęskniła za nim. Dlatego stała przy sterze razem z  kapitanem Krwawej Dziewicy i  bawiła się w  swoją nową ulubioną grę, rozkoszując się chłodnym wiatrem na twarzy. Po wielu miesiącach w  Kolegium Remusa albo w  celach pod arenami nawet bryza była czymś cudownym. A  próby wygrania od kapitana jego statku były lepsze od martwienia się o  burzę wiszącą w powietrzu pod pokładem. – Nadciąga burza – oznajmił Obłok Corleone. – Aha – mruknęła Mia, patrząc na pokład w dole. – Wiem. – Nie, mam na myśli prawdziwy sztorm – wyjaśnił Corleone, wskazując czarną paskudną smugę na wschodnim horyzoncie. – Płyniemy prosto na niego. Mia zmrużyła oczy, patrząc we wskazanym kierunku. – To coś bardzo poważnego? –  Cóż, sądząc po wyglądzie, raczej nas nie załatwi, ale czeka nas kilka ciężkich zwrotów. – Kapitan posłał jej uśmiech ojca czwórki bękartów. – Zatem jeśli chcesz skorzystać z możliwości wykąpania się w mojej kajucie, dona Mia, to lepiej zająć się tym jak najszybciej. – Możliwe, że to zrobię. – Świetnie. Przyniosę mydło. – Proponuję także parę łupków na pańskie połamane palce – dodała, uśmiechając się do niego z  ukosa. – I  lód na wyżęte klejnoty. Corleone odpowiedział szerokim uśmiechem i  zdjął trójgraniasty kapelusz. Był cwany jak lis w  kurniku i  śliski jak mokry struposz. Mia jednak lubiła tego nikczemnika, mimo jego

tupetu. Najwyraźniej lubił flirtować, ale z  jego żartobliwej postawy jasno wynikało, że to dla niego tylko zabawa, prawie tak samo jak dla niej próby odgadnięcia jego imienia. Opowieść o jego bracie nadal wisiała między nimi wraz ze wspomnieniem śmierci Duomo i  patrząc w  oczy pirata, Mia podejrzewała, że zyskała sobie sprzymierzeńca na resztę życia. –  Każę chłopcu okrętowemu napalić w  arkemicznym piecu i nalać wody. – Corleone mrugnął porozumiewawczo. – Gdybyś potrzebowała kogoś do umycia ci pleców, zaśpiewaj. –  Wal się! – odpowiedziała ze śmiechem i  pokazała mu knykcie. –  Niestety! – Przycisnął rękę do serca, jakby był potwornie zbolały. – Wygląda na to, że to jedyne dostępne dla mnie rozwiązanie: wziąć sprawy we własne ręce. A przynajmniej na razie. – W każdym oddechu mieszka nadzieja... – Mia wyszczerzyła zęby w uśmiechu. Zbiegła po schodach z  kasztelu rufowego na pokład. Jonnen siedział z  boku i  bawił się z  Eklipsą w  ich ulubiona zabawę. Chłopiec zbierał garść cieni i  rzucał ją na pokład, a  Eklipsa skakała za nią jak szczeniak za kością. Jonnen przesuwał czasem cienie, odsuwając je od jej zębów, i  śmiał się, gdy wilczyca chybiała, ale sprawiał wrażenie szczerze rozbawionego, a nie złośliwego. Przestał się bawić, gdy Mia zeszła po schodach, i  jego uśmiech zniknął. Odetchnęła głęboko i  usiadła obok niego ze skrzyżowanymi nogami. Ashlinn poszła na targ w  Białym Stołpie i  wydała większość ich pieniędzy, ale znalazła dla Mii parę porządnych skórzanych spodni, czarnych i obcisłych, oraz parę butów z  wilczej skóry. Mia wyrzuciła skórzaną gladiatorską spódniczkę za burtę z  krótką dziękczynną modlitwą dwa zwroty temu. A co najlepsze, dziewczyna wróciła z...

– Cygaretki? – zapytał chłopak, patrząc na nią z niesmakiem. – Musisz? –  Muszę. – Mia skinęła głową, wkładając jedną do ust i zapalając ją nowym krzesiwkiem. – Moja matka mawiała, że tylko ladacznice i głupcy palą. – A kim ja jestem, mój bracie? – spytała, wydychając szarość. Chłopak patrzył na nią, zaciskając usta w cienką linię. – Może jednym i drugim? Eklipsa zmaterializowała się na pokładzie przed nimi i położyła łeb na kolanach Mii. – ...NIE POWINIENEŚ TAK DO NIEJ MÓWIĆ, JONNEN... – Będę do niej mówił tak, jak zechcę – oznajmił. – ...PAMIĘTASZ, JAK CI OPOWIADAŁAM O MAŁYM CHŁOPCU, KTÓREGO ZNAŁAM? CASSIUSIE...? –  Tak. – Chłopak pociągnął nosem, spoglądając na wilczycę z ukosa. –  ...ZAWSZE MAWIAŁ, ŻE PLAMY Z  KRWI SĄ GŁĘBSZE NIŻ Z WINA. WIESZ, CO TO ZNACZY...? Chłopiec pokręcił głową. – ...TO ZNACZY, ŻE FAMILIA MOŻE CIĘ ZRANIĆ BARDZIEJ NIŻ KTOKOLWIEK INNY. ALE TO TYLKO Z  TEGO POWODU, ŻE SIĘ LICZY. LICZY SIĘ BARDZIEJ OD WSZYSTKICH INNYCH. KIEDY TAK MÓWISZ, TO, CHOCIAŻ MIA TEGO NIE OKAZUJE, RANISZ JĄ... – I dobrze – warknął Jonnen. – Nie lubię jej. Nie chcę tu być. – Spojrzał na otaczające ich niebieskie wody. – Chcę do domu. –  Miniemy go za jakiś tydzień. – Mia skinęła głową na itreyańskie wybrzeże. – Wronie Gniazdo. – To nie jest mój dom, Rojalistko. – ...DOM JEST TAM, GDZIE JEST TWOJE SERCE, DZIECKO... Mia popukała się w pierś z uśmiechem. – To tłumaczy moją pustą pierś. – ...BZDURA... – zbeształa ją Eklipsa. – ...MASZ SERCE LWICY...

– Może wrony. – Pomachała palcami przed wilkiem. – Czarne i zasuszone. –  ...ZANIM TO WSZYSTKO SIĘ SKOŃCZY, DOSTRZEŻESZ FAŁSZYWOŚĆ TYCH SŁÓW. ZAPEWNIAM CIĘ... Mia uśmiechnęła się i  zaciągnęła się powoli cygaretką. Rozkoszowała się ciepłym dymem w płucach. Zerknęła z ukosa na Jonnena. Brat. Nieznajomy. Bystry chłopak, to jedno było jasne – nauki pobierane u  najlepszych nauczycieli Republiki w  połączeniu z  zaciekłą inteligencją Alinne Corvere i  sprytem Juliusa Scaevy. Gdy patrzyła, jak się nosi, jak mówi, podejrzewała, że wyrośnie na bystrzejszego od niej. Było w nim trochę okrucieństwa, czego pewnie nauczył się od ojca. Ale w niej też kryło się okrucieństwo. Jonnen był jej familią, łączyła ich krew. Jedyny krewniak, jaki jej się ostał, jeśli nie liczyć tego łajdaka, którego zamierzała zabić. I  po tych wszystkich latach bez żadnej familii łapała się na tym, że tęskni za prawdziwą bliskością z bratem. –  Pamiętam nibynoc, kiedy się urodziłeś – powiedziała chłopcu. – We Wronim Gnieździe. Miałam wtedy trochę więcej lat niż ty teraz. Akuszerka zabrała mnie, żebym cię poznała, a matka dała mi cię potrzymać. Zacząłeś płakać. Wrzeszczałeś, jakby świat się kończył. – Pokręciła głową. – Na Otchłań i krew, miałeś solidne płuca. – Znowu zaciągnęła się, mrużąc oczy z  powodu dymu. – Matka powiedziała, żebym ci zaśpiewała. Powiedziała, że chociaż masz zamknięte oczy, poznasz swoją siostrę. No to zaśpiewałam. I  przestałeś płakać. Jakby ktoś przestawił dźwignię w twojej głowie. – Znów pokręciła głową. – Niebywałe. –  Moja matka nie śpiewa – powiedział Jonnen. – Nie lubi muzyki. –  Och, ona ją uwielbiała – upierała się Mia. – Cały czas śpiewała i... – Moja matka to Liviana Scaeva. Żona cesarza.

Mii napłynęła krew do policzków. Puls dudnił jej w  skroniach. Wbrew sobie złapała się na tym, że ściąga brwi w grymasie. Zionęła dymem jak ogniem. – Twoją matką była Alinne Corvere. Ofiara cesarza. – Kłamiesz. – Jonnen, dlaczego miałabym...? – Kłamczucha! Jesteś kłamczucha! – A ty jesteś upierdliwym bachorem – warknęła. – Przestępczyni. Złodziejka. Zabójczyni! – Jaki ojciec, taka córka. – Mój ojciec to wielki człowiek! – krzyknął Jonnen. – Twój ojciec to wielka pizda. – A twoja matka to kurwa! Mia potrzebowała całej siły woli, żeby nie podnieść znowu na niego ręki. – ...MIA... Podniosła się, zachowując cierpliwość mimo płonącego w  niej ognia. Trzęsła się z  gniewu. Chciała ugryźć się w  język, ale bała się, że krew wypełni jej usta i  ją utopi. Rozmawianie z  tym chłopakiem było jak walenie głową w  ceglaną ścianę. Próby rozbicia jego skorupy były jak otwieranie zamka dwiema lewymi rękami. Nie miała wprawy w byciu starszą siostrą i nie miała do tego talentu. Wobec tego jak zwykle frustracja otworzyła szerzej już uchylone drzwi i  wypuściła jej temperament. – Staram się, Jonnen – powiedziała. – Na zęby Paszczy, staram się. Gdybyś był kimś innym, wykopałabym twój tyłek za burtę za to, co teraz powiedziałeś. Nie waż się nigdy więcej mówić tak o niej. Kochała cię. Słyszysz? – Słyszę tylko kłamstwa z ust morderczyni. Wzięła głęboki wdech. Opuściła głowę, zamknęła oczy. –  Mam nadzieję, że lubisz teraz burze bardziej, niż kiedy byłeś dzieckiem – powiedziała, znowu na niego patrząc. –

Nadciąga potężny sztorm. A jeśli usłyszę, że płaczesz przez sen, to tym razem nie przyjdę ci śpiewać. – Nienawidzę cię – warknął chłopak. Wyrzuciła niedopałek za burtę, wydychając dym. – Jaki ojciec, taki syn. *** To była nie tyle wanna, ile mosiężna beczka. Przyśrubowano ją do podłogi w  kwaterach Corleone – łazienka przylegała do sypialni, do której z kolei wchodziło się z  głównej kajuty. Pierwsze, co przyszło Mii do głowy, kiedy jej wzrok padł na beczkę, to pytanie, gdzie właściwie miałby zmieścić się pirat, gdyby przyjęła jego propozycję przyniesienia mydła. Zdołała wcisnąć się do środka z pewnym wysiłkiem, ale wygodną wanną nie dało się tego nazwać. Owa rzekoma wanna miała więcej wspólnego ze zwykłym wiadrem. Mimo wszystko woda była gorąca, aż parowała i  płynęła rurami z  arkemicznego piecyka w  kambuzie powyżej. A  kiedy Mia rozebrała się do naga i  zanurzyła w  gorącej kąpieli, zrozumiała, dlaczego Corleone pozwolił sobie na taką ekstrawagancję. – O, kurwa, Czarna Matko – jęknęła. – Ale mi doooobrze. Zanurzyła głowę, co wymagało nieco niezręcznego manewrowania, i  odkryła, że jeśli zwiesi nogi za krawędź, to zdoła zanurzyć większość ciała. Wyciągnęła się na plecach, namoczyła ściereczkę do mycia i  położyła sobie na twarzy. Zapaliła kolejną cygaretkę, wypuściła pełne zadowolenia szare westchnienie i słuchała dobiegającej z zewnątrz pieśni morza. –  Sama mogłabym zostać piratem – wymamrotała, a  dym pełzał jej po ustach. – Stanąć halsem, psiesyny. Stawić jurtę na bakburtę. Zrzucić brombrałbreje, wy popieprzone świniojeby...

– Nareszcie sama – rozległ się głos. Mia ściągnęła myjkę i  zobaczyła Ashlinn opierającą się o  drzwi. Miała na sobie gorset z  kości smoka na czerwonej koszuli, skórzane legginsy i  sięgające uda buty. Kupiła trochę ziół w Białym Stołpie i zmyła hennę z włosów. Teraz rozpuściła warkocze, więc włosy opadały jej na ramiona złotą kaskadą. – Dwie to nie sama – odparła Mia. Ash przesunęła palcem po framudze. – Mogę cię zostawić. Jeśli chcesz. – Nie. – Mia się uśmiechnęła. – Zostań. Ash rozpromieniła się i  weszła do łazienki, zamykając za sobą drzwi. Nie miała gdzie usiąść, więc usiadła okrakiem na beczce. Wyjęła cygaretkę z  ust Mii i  pochyliła się, żeby pocałować ją lekko w  usta. Nie wyprostowała się i  ich nosy ocierały się o siebie, prawie łaskocząc. – Cześć – szepnęła Ash. – Cześć – odpowiedziała Mia. Ash pochyliła się mocniej i znowu się pocałowały; pocałunek był miękki, ciepły i  przyprawiał o  zawrót głowy. Usta Ashlinn były rozchylone, zapraszające. Mia poczuła jej dreszcz, kiedy ich języki zetknęły się delikatnie jak dotyk piórka. Westchnęła wprost w usta Ash i uniosła rękę, żeby dotknąć jej policzka, gdy ich pocałunek się pogłębił. Zatonęła w  nim i  nie chciała nigdy się wynurzyć, żeby złapać powietrze. Zassała dolną wargę Ash, gdy powoli zaczęły się odsuwać. Otworzyła oczy i  zobaczyła twarz Ashlinn kilka cali od własnej. Ich wargi muskały się, gdy dziewczyna mruknęła: – Całujesz tak jak zabijasz, Mio Corvere. – A mianowicie? – Z finezją. Mia uśmiechnęła się znacząco, a  Ashlinn znowu ją pocałowała, potem jeszcze raz i  jeszcze. Tuzin delikatnych jak

szept pocałunków rozrzuconych po jej ustach i  policzkach jak płatki róży. – Tęskniłam za tobą. – Mia westchnęła. – Jak bardzo? –  Nie jestem do końca pewna, czy to da się zmierzyć. – Mia zmarszczyła czoło. – Może ze dwie stopy? – Wal się. – Wanna nie jest na to dość duża. – Nienawidzę cię. – To dziwne. Ja nienawidzę wszystkich oprócz ciebie. –  Usiądź prosto – powiedziała Ash, uśmiechając się szeroko i całując ją znowu. – Umyję ci plecy. Zeszła z  wanny, żeby Mia mogła usiąść, oprzeć głowę na rękach i się pochylić. Ash usiadła za nią, zwieszając nogi z obu stron wanny. Mia nie widziała, co przyjaciółka robi, ale wkrótce poczuła ciepłe, namydlone ręce na ramionach, w  powietrzu uniósł się zapach kapryfolium i  słonecznych dzwonków. Ash naciskała kciukami obolałe mięśnie Mii, rozmasowując napięcie, jakby ugniatała ciasto. – O, Czarna Matko, to jest... kurwa... cudowne... – jęknęła Mia. Zamknęła oczy i  pozwoliła, żeby ręce Ash oddaliły od niej resztę świata. Frustrację z  powodu Jonnena i  gniew na Pana Życzliwego. Niepokój o  Sida i  pozostałych, myśl o  tym, co ich czeka po drugiej stronie morza, w  Ashkah. O  Mercurio, Księżycu i jego przeklętym czerepie. Ash też nic nie mówiła na temat Trica, chociaż obie wyczuwały pytanie o  niego wiszące w  powietrzu jak przymrozek. Była za sprytna, by poruszyć ten temat. Żeby otworzyć te drzwi i  zepsuć ich pierwszą chwilę sam na sam, jaką miały od magni. Zamiast tego Mia poczuła wargi na karku. Przeszedł ją dreszcz po plecach.

– Zawsze możesz wyjść z wanny – mruknęła Ash. – Skoro nie jest dość duża. –  Za minutę... – Skrzywiła się, gdy Ash zaczęła ugniatać szczególnie napięte miejsce. – Bogini... nie przestawaj... – Jesteś napięta jak sprężyna w mekanizmie, kochana. – Bycie najbardziej poszukiwaną zabójczynią w Republice to ciężki kawałek chleba. Kolejny pocałunek. Delikatne skubnięcie w  ucho, kiedy Ash szepnęła: – Mogę cię rozluźnić. Mia poczuła ręce Ash przesuwające się powoli, żeby popieścić jej piersi. Palce przebiegły po gładkiej skórze, wywołując mrowienie. Mia zaczęła szybciej oddychać. Poczuła drżenie w brzuchu. Przebiegł ją kolejny dreszcz i przeniknął ją aż do głębi. Miała gęsią skórkę na całym ciele. Ciche westchnienie wyrwało jej się z  ust, kiedy pocałunki Ash załaskotały ją w  szyję, kiedy jej ręce zaczęły wędrować, jedna drażniła twardniejący sutek, podczas gdy druga rysowała długą, okrutnie powolną spiralę w dół. W dół. Po żebrach, cal po calu, po napinającym się brzuchu, po wybrzuszeniu pępka, kreśląc delikatne jak szept kółeczka i  wzbudzając arkemiczne prądy. – Jeszcze? – szepnęła Ash, muskając ustami ucho Mii. Mia zastanawiała się, czy słusznie postępuje. Może to pozostałości poczucia winy z  powodu obecności Zziębłego chłopca na pokładzie nad nimi albo kłótni z  bratem, a  może wątpliwości, czy powinna tak sobie pobłażać na równie niebezpiecznych wodach. Jednakże ręka Ash ześlizgnęła się pod wodę i  ogień zapłonął w  Mii, roztapiając obawy, gdy poczuła najdelikatniejszy dotyk między nogami. Zapierający dech w piersi. Przyprawiający o szaleństwo. – Jeszcze. – Westchnęła.

Poczuła, że Ashlinn podniosła drugą rękę i wplotła palce w jej włosy. Mia jęknęła, gdy Ash odciągnęła ją do tyłu, w  górę, aż wynurzyła się z wody; ze skóry buchała jej para, uda jej drżały. Usta Ash znowu odnalazły jej kark, a  dłoń między nogami Mii zaczęła poruszać się, kreśląc ciasne, pewne kółka, wygrywając melodię, którą jej kochanka tak dobrze znała. Mia sięgnęła za siebie z  westchnieniem i  złapała Ash za włosy, dociskając mocniej jej usta do swojej szyi. Był w  tym dreszczyk rzeczy zakazanej, gdy czuła przyciskającą się do niej zupełnie ubraną Ash, podczas gdy ona sama była całkiem naga. Czuła się tak odsłonięta, że cała drżała. – O, kurwa – szepnęła, poruszając w rytm biodrami. – Ożeż... – Jeszcze? – szepnęła jej do ucha Ash. Usta drażniące jej skórę. Zęby skubiące jej szyję. Tańczące palce. – Jeszcze – poprosiła Mia. Druga ręka dołączyła do pierwszej, jedna sięgała od przodu, druga od tyłu. Mia sięgnęła do tyłu, drapała paznokciami po pupie Ashlinn, sięgała między jej nogi. Czuła palce Ash gładzące, ugniatające, tańczące na jej wargach i  pączku. Czas stanął i  płonął w  świetle czarnego słońca. Bezkształtne, pozbawione znaczenia dźwięki wyrywały się z  jej ust, oczy uciekły jej w  głąb czaszki, gdy dotyk kochanki sprawiał, że unosiła się coraz wyżej. Teraz już latała, a  każda pieszczota, każdy ruch ciągnął ją ku mrocznej ofierze całopalnej. – Tak – szepnęła Ashlinn. – Tak – jęknęła Mia. – O, tak, kurwa, tak! Odrzuciła głowę do tyłu, gdy zapłonęła, otworzyła usta, każdy mięsień w ciele miała napięty i rozśpiewany, każdy nerw płonął. Ręce Ashlinn poruszały się, tarły, przedłużały drżenie, pulsującą rozkosz. Mia krzyknęła, przyciągając do siebie

Ashlinn, drżąca i  na wpół przytomna. Nie mogła złapać dość powietrza w płuca, nie miała dość krwi w żyłach. Ruchy Ashlinn zwolniły, torturując Mię delikatnie i słodko, aż Mia sięgnęła i  przycisnęła swoje ręce do jej dłoni, żeby je unieruchomić. – Dość – westchnęła. – O, Bogini... już dość. Poczuła, że usta Ashlinn wyginają się w  uśmiechu. Znowu skubnęła ją delikatnie w kark. – Nigdy – szepnęła Ash. – Przenigdy. Wstała powoli i podała Mii rękę. – Chodź ze mną, ślicznotko.

 

Rozdział 16     Burza

Sztorm zaczął się kilka godzin później. Leżały w  swoich objęciach w  kajucie Mii, skóra przy skórze, kiedy grom przewalił się przez niebo, morze wezbrało, a  Dziewica uniosła się, spadła i  znowu się uniosła. Mia była wdzięczna za burzę, gdy ta już nadeszła – gromy i  wiatr były dość głośne, żeby zagłuszyć krzyki Ashlinn. Utrzymanie równowagi przy kołysaniu fal okazało się wyzwaniem, ale poradziły sobie dzięki sile woli. Na podłodze, pod ścianą i  w  hamaku, gdzie wreszcie padły zadyszane i  splątane. Teraz hamak kołysał się wraz z  ruchami statku, a  nie ich własnymi, deski wokół nich jęczały. Mia miała włosy wilgotne od potu, ciało Ash było śliskie, a jej zapach wisiał w  powietrzu jak najsłodsze perfumy. Mia czuła smak Ash na ustach razem z  cukrem z  bibułki cygaretki i  przyprawiające o  zawrót głowy szare pieczenie dymu na języku. – Nie czuję nóg – mruknęła Ashlinn. Mia zaśmiała się z cygaretką w ustach, wypuszczając dym. – Nie miej do mnie pretensji. To ty dopraszałaś się o więcej. – Nie mogłam się powstrzymać. – Ash przytuliła się mocniej. – A ty lubisz, kiedy proszę.

Niech Bogini jej dopomoże, ale rzeczywiście lubiła. Chociaż była wyczerpana, sama myśl o  tym sprawiła, że po jej kręgosłupie przeszedł nowy dreszcz. Słodka kapitulacja Ashlinn w  jej ramionach, upojny jak miód triumf, jaki Mia czuła, gdy kochanka topniała pod jej dotykiem. To ją upajało. Rzęsy jej zatrzepotały, gdy uśmiechnęła się i  wciągnęła goździkowy zapach dymu; dziewczyna w  jej ramionach należała do niej i tylko do niej. Prawdę mówiąc, łatwo było uznać, że Mia i  Ashlinn są ulepione z  tej samej gliny. Obie napędzała nieugięta chęć zemsty, obie były w  gorącej wodzie kąpane, twarde, bezkompromisowe i  owszem, może nawet okrutne. Jednakże Ashlinn zmieniała się, gdy zostawały same. Wtedy okazywała się łagodniejsza. Jak jedwab przy stali, z  jakiej stworzono Mię. Wszystkie mury, jakimi oddzielała się od świata, obracały się w proch. Były takie cząstki jej osoby, które pokazywała tylko Mii – sekrety w  ciemności wypowiadane bez słów. Język słodkich westchnień i  znaczących spojrzeń, miękkich ust i  delikatnych palców. Błyskawica zapłonęła za szybą iluminatora (który ponownie oszklono, kiedy cumowali w Białym Stołpie). Grom przewalił się w  górze, czarne chmury przesłoniły niebo. Mia jednak nadal odczuwała czekające za nimi trzy słońca jak ołowiany ciężar na ramionach, ból u  podstawy czaszki. Nienawiść ponad nienawiścią. Przesunęła palcami po gładkim łuku bioder Ashlinn, po jej plecach. Dziewczyna zadrżała i westchnęła w jej objęciach. Była ucztą dla zmysłów, to jedno było jasne. Piękna, smukła i  złota. Mia złapała się na tym, że jej wzrok przyciąga tatuaż na skórze kochanki. Mapa, którą ukradła na życzenie kardynała Duomo. Ukazywała krętą ścieżkę przez półksiężyc pasma górskiego, instrukcje w  języku staroashkaskim. Zerkając na atramentowy rysunek, Mia widziała cel, który wylądował między dwoma

ponętnymi zagłębieniami na wysokości krzyża Ashlinn. Narysowano tam ponurą, szczerzącą zęby czaszkę, co źle wróżyło tym, którzy przybędą do tego tajemniczego miejsca. To – rzecz jasna – sprawiło, że Mia pomyślała o  Tricu i  wszystkim, co jej powiedział, gdy stali nad czarną sadzawką pod skórą Bożogrobia. O  Aa i  Niah. O  wojnie między Światłem i  Nocą. Odłamek duszy martwego boga w  jakiś sposób przeniknął jej własną duszę. Pomyślała o  martwym chłopcu siedzącym samotnie w kajucie i nasłuchującym burzy, podczas gdy ona zamknęła się tutaj i rżnęła z jego morderczynią. Zimny dreszcz poczucia winy przeszył jej serce. Ashlinn narażała życie dla Mii mnóstwo razy podczas jej ciężkich prób w  ramach magni. Poza Mercurio i  pasażerami była jedyną osobą, na którą Mia mogła liczyć w  czasie tych mrocznych zwrotów. A  jeśli idzie o  to, co Ashlinn zrobiła w  Cichej Górze po inicjacji, to – chociaż jej zdrada była straszliwa i  krwawa – Mia zwyczajnie okłamywałaby samą siebie, gdyby powiedziała, że nie rozumie tego do pewnego stopnia. Ojciec Ashlinn wychował swoją córkę tak, by spostrzegała korupcję Czerwonego Kościoła. I  chociaż kierowały nim egoistyczne motywy – chociaż to rany odniesione podczas służby dla Kościoła doprowadziły Torvara Järnheima do wychowania dzieci jako broni wymierzonej w  Duchowieństwo – Mia także i  to rozumiała. A  co więcej, rozumiała, dlaczego Ashlinn słuchała się ojca. Był jej familią. Kiedy wszystko jest krwią, krew to wszystko. Prawdę mówiąc, Mia była taka sama. W  żadnej mierze nie była lepsza. Nie była bohaterką, która przejęła się okrucieństwem i  niesprawiedliwością Republiki. Była zabójczynią, którą napędzało niczym nieskalane, palące pragnienie zemsty. Scaeva, Duomo i  Remus zranili ją, więc

postanowiła odpłacić się tym samym. Jeśli inni stawali na jej drodze do celu, to w taki czy inny sposób ich usuwała. Ashlinn po prostu zrobiła to samo. Tyle że jedynym z  ludzi, których Ash usunęła, był przyjaciel Mii. Powiernik. Kochanek. A rok później Mia wylądowała w łóżku Ashlinn. Mia wiedziała, że było to trochę bezduszne. W tamtym czasie łatwo było usprawiedliwić tę decyzję – każdy zwrot na magni mógł być jej ostatnim, więc chwytała się wszelkiej możliwej pociechy, jaką potrafiła wtedy znaleźć. Była dłużniczką Ashlinn. Dostrzegała łączące ich mroczne pokrewieństwo. I  – bogiem a prawdą – Ashlinn ją pociągała. A Tric nie żył. Odszedł. Miał już nigdy nie wrócić. Jednak teraz... I  chociaż dotyk ust Ash przyprawiał Mię o  zawrót głowy, a  myśl o  jej pieszczotach – nawet teraz, gdy leżała na wpół przytomna i  zaspokojona – wywoływała ciepło i  rozkoszne pulsowanie w  udach, pewna cząstka Mii (cząstka, którą najpewniej wypełniłby Pan Życzliwy) nadal żywiła podejrzenia wobec tej dziewczyny. Myślała o tym, co kot z cienia powiedział jej w Białym Stołpie. Gdy zastanawiał się, czy to, co jej odbiera – strach i całe spektrum związanych z nim emocji – to nie jest coś, co powinna hołubić, zamiast oddawać. – Gdzie ją znalazłaś? – zapytała. – Hmm? – mruknęła Ash, unosząc głowę. –  Mapę. – Mia przesunęła palcem po linii tatuażu. – Gdzie była? – W starej świątyni. – Ash westchnęła, opadając z powrotem na pierś Mii. – W  Ashkah. – Przysunęła się bliżej, kiedy Mia zaczęła głaskać ją po plecach. – To miłe. Nie przestawaj.

Mia zaciągnęła się cygaretką i  wypuściła szary obłok w powietrze. Na zewnątrz zagrzmiało. – W jakiej świątyni? – Zniszczonej. Poświęconej Niah. Dlaczego pytasz? – Kto ją wybudował? Kult Niah został zakazany wieki temu. Ash znowu uniosła głowę, a w jej głosie pojawiła się ostrożna nutka: –  Nie wiem. Była stara. I  ukryta. Wykuta w  czerwonej skale w północnych górach. Niedaleko od wybrzeża. – I wysłał cię tam po nią Duomo, tak? Razem z innymi, jak mi mówiłaś. Ashlinn patrzyła na Mię przez długą chwilę, zanim się odezwała. Fale waliły o kadłub, burza na zewnątrz stawała się coraz ciemniejsza i zacieklejsza. – Było nas dziesięcioro. Biskup Kościoła Aa imieniem Valens. Banda zbirów: Liizyjczyk imieniem Piero, dwóch Itreyańczyków, Rufus i  Quintus. Nie pamiętam reszty. Wątpię, żeby Duomo ufał Luminatii, więc wszyscy byli najemnikami. Była też vaańska kartografka imieniem Astrid. I ja. – Co się z nimi stało? – Wszyscy zginęli. Mia zaciągnęła się głęboko cygaretką i  zmrużyła oczy z powodu dymu. – W jaki sposób? – A co to za różnica? – Zabiłaś ich? – A jakie miałoby to znaczenie, gdybym ich zabiła? Mia wzruszyła ramionami, patrząc w  chabrowe jak niebo oczy dziewczyny. –  Rufus zginął ukąszony przez skalną żmiję. Valens i  większość pozostałych zginęła w  świątyni. – Ash spojrzała na uniesioną brew Mii i westchnęła. – Tam... coś było. W komnacie z  mapą. Coś podobnego do moli książkowych w  Ateneum

Czerwonego Kościoła, ale... to było mniejsze. Szybsze. – Pokręciła głową, drżąc nieco. – Te stwory zaatakowały, kiedy Astrid rysowała mapę. Piero i  jego najemnicy próbowali uratować kapłana, ale wszyscy skończyli poszatkowani na plasterki. To był... paskudny widok. Tylko ja i Astrid wyszłyśmy z tego żywe, i to ledwie. – Co się stało z Astrid? –  Zabiłam ją – odpowiedziała beznamiętnie Ashlinn. – Pracowała dla Duomo, a ja jej nie ufałam. Dlatego poderżnęłam jej gardło tego samego zwrotu, kiedy kazałam narysować sobie mapę na plecach. Zadowolona? Błyskawica przecięła niebo, grzmot zatrząsł Dziewicą. – Dlaczego tak się irytujesz? Skąd ta obronna postawa? – Dlaczego pytasz mnie o to teraz? –  Nigdy dotąd nie miałam tak naprawdę okazji. – Mia wzruszyła ramionami. – Chcę wiedzieć, jak te wszystkie elementy pasują do siebie. Jeśli mamy zająć się tym Księżycem... – Chyba nie bierzesz na serio tego pod uwagę? Mia zaciągnęłaś się głęboko dymem z cygaretki. – Nie wiem jeszcze, co biorę pod uwagę. Ashlinn się skrzywiła. –  Nie podoba mi się to. Cała ta gadanina o  strzaskanych księżycach, walczących bogach i tak dalej. To mi śmierdzi. Moja nieufność wobec Trica sięga tak daleko, jak zdołałabym nim rzucić. – Zrzuciłaś go ze szczytu góry, o ile dobrze pamiętam. Ashlinn zamrugała zaskoczona. –  O, to ci dopiero odmiana. Czy najbardziej niesławna zabójczyni w  Republice Itreyańskiej naprawdę zamierza pouczać mnie na temat niemoralności morderstwa? Mia mówiła powoli, starając się podjąć temat najostrożniej, jak to możliwe: – Był twoim przyjacielem, Ashlinn...

–  Nie był moim przyjacielem – warknęła Ash. – Nie ma przyjaciół w  Kościele Naszej Pani od Błogosławionego Morderstwa. I  nie był jakimś zagubionym jagniątkiem, które zarżnęłam. Był sługą kultu śmierci, który próbowałam zmieść z powierzchni ziemi. Zabił niewinne dziecko, żeby zająć miejsce pośród Ostrzy Niah. I nie jestem taką hipokrytką, żeby go z tego powodu obwiniać. Ale to, że ma śliczne dołeczki w  policzkach, nie znaczy, że nie jest, kurna, mordercą. Tak samo jak ja. I  tak samo jak ty. Mia spojrzała Ashlinn w  oczy. Powróciły jej mury, miękkość dawno zniknęła, ogień, którym zionęła każdego zwrotu przez całe życie, szybko powrócił na jej usta. Mimo całego swojego uwielbienia dla Mii Ash nie wahała się i  stawiała jej się, kiedy czuła taką potrzebę. Odcinała się, kiedy nikt inny by się nie odważył, uderzała w  samo sedno problemu. I  oczywiście trafiała w cel. W prawdę, z którą Mia nie mogła się spierać. Jak mogę ją obwiniać o  coś, co sama zrobiłam sto razy albo więcej? –  Mój brat zginął podczas ataku na Cichą Górę – dodała Ashlinn. – I nigdy nie narzekałam z tego powodu. Ani razu nie zapytałam, czy miałaś z tym coś wspólnego. –  Nie ja zabiłam Osrika – odpowiedziała zaskoczona Mia. – Tylko Adonai. –  Nie w  tym rzecz. Nie pytałam, ponieważ to nie ma znaczenia. Cokolwiek zrobiłaś, zrobiłaś to, ponieważ tak trzeba było. Wyrzuty sumienia są dla mięczaków, a  żale dla tchórzy. Jakkolwiek postąpiłaś, teraz dzięki temu możesz być tutaj, w  moich ramionach. I  to jest wystarczające uzasadnienie. Nie pozwolę, żeby odebrały nam to jakieś dyrdymały na temat księżyców i słońc. Grzmot znowu przewalił się przez niebo, jakby Pani Burz podsłuchiwała za oknem. Mia zamrugała, gdy zalśniła

błyskawica i  cienie zamigotały na ścianach. Zaciągnęła się dymem z cygaretki i wydmuchnęła go w powietrze. –  Mam sny, Ashlinn – wyznała. – Każdej nibynocy. Widzę moją matkę i ojca. Tyle że to nie są moi rodzice. Sprzeczają się. O  mnie. A  kiedy patrzę na swoje odbicie, ktoś za mną stoi. Postać z czarnego płomienia z białym kręgiem na czole. – Co to znaczy? –  Nie mam pojęcia. Stąd moja chęć poskładania elementów i ogarnięcia całości planszy. – Nie chcę czuć się jak pionek na szachownicy – powiedziała Ashlinn z  nutką desperacji w  głosie. – Nie chcę już, żebyśmy dłużej grały w tę grę. Chcę, żebyśmy uwolniły Mercurio, zabiły Scaevę, a  potem rzuciły to wszystko. Udały się w  jakieś ciche i  odległe, bardzo odległe miejsce. Ty i  ja. – Ash się nadąsała. – I  pewnie Jonnen mógłby z  nami pojechać. O  ile ten mały przemądrzalec nauczy się trzymać język za zębami. Ale dostanie własny pokój. –  Tak widzisz koniec tej historii? – zapytała Mia z  cygaretką kołyszącą się na ustach. – Zamieszkamy w  jakieś chacie? Kwiatki na parapetach i ogień w palenisku? Ash skinęła głową. – I wielkie puchowe łoże. – Serio? – Mia zaciągnęła się głęboko, mrużąc oczy z powodu dymu. – My? Ja?! –  Czemu nie? Mój tata wybudował dom na brzegu Trójjeziora. Na północ od Ul’Staad. Rosną tam łany malw i  słonecznych dzwonków. Cała dolina pachnie jak perfumy. Powinnaś zobaczyć to miejsce. Jezioro jest tak nieruchome, że odbija niebo jak zwierciadło. – Nie jestem... – Mia pokręciła głową. – Nie jestem pewna, czy nadaję się do takiego życia... Ash spuściła wzrok i mruknęła cicho: – Znaczy do życia ze mną.

–  Mam na myśli... – Mia westchnęła, próbując wyrazić myśli w słowach. – Mam na myśli to, że nigdy nie zastanawiałam się nad tym, co będzie potem. Nigdy nie wyobraziłam sobie chwili, kiedy to nie będzie już moim życiem. Tylko tym byłam przez osiem lat. Nie ma niczego innego. Ash pocałowała ją, przyciskając dłoń do jej policzka czule i zaciekle. – Życie nie sprowadza się tylko do tego – szepnęła. Mia spojrzała w jej oczy i zobaczyła, że lśnią od łez. Odbiła się w nich błyskawica pełznąca przez ciemne niebo na zewnątrz. – Kocham cię, Mio Corvere – powiedziała Ashlinn. – Kocham wszystko, czym jesteś. Jednak kryje się w tobie znacznie więcej niż tylko to. Wiem, że mogłaś nie wyobrażać sobie takiego życia dla siebie, ale możesz je mieć, jeśli zechcesz. Nie będę tu leżeć i  mówić, że na to zasługujesz. Jesteś złodziejką, morderczynią i pojebaną nienawistną pizdą. Mia nie mogła powstrzymać uśmiechu. – Fakt. –  Ale dlatego właśnie cię uwielbiam. I  im dłużej żyję, tym bardzie widzę, że „zasługiwanie” nie ma tu nic do rzeczy. Błogosławieństwa i  przekleństwa spadają tak samo na nikczemników, jak i na ludzi prawych. Sprawiedliwość to bajki. Niczego nie zyskają ci, którzy tego nie pragną, niczego nie zatrzymają ci, którzy o  to nie walczą. Dlatego walczmy. Chrzanić bogów. Chrzanić to wszystko. Złapmy świat za gardło i  zmuśmy, żeby dał nam to, czego chcemy. – Ash znowu pocałowała Mię, a  jej usta smakowały palącymi łzami. – Bo ja chcę ciebie. Nie czekała na reakcję – Ash nie należała do tych, którzy wyznają uczucia, żeby usłyszeć, jak druga strona powtarza je jak papuga. Nie było w niej niepewności. Nie rzucała przynęty. Wiedziała, co czuje, i  dostatecznie ufała Mii, żeby wiedzieć, że uczucia są odwzajemnione, i to wszystko. Mia to w niej lubiła.

Lubię, ale czy to kocham? – zastanawiała się. Ash ułożyła się obok niej, objęła ją i mocno uściskała. –  Nie ma rzeczy, której nie zrobiłabym dla ciebie, żeby zapewnić ci bezpieczeństwo, żebyś na pewno przeżyła. – Ash pokręciła głową i pociągnęła nosem, przełykając łzy. – Nie ma. – Wiem – szepnęła Mia i pocałowała ją w czoło. – Chcę pozostać z tobą na zawsze. – Ashlinn westchnęła. – Tylko na zawsze? – Na wieczne czasy. Mia leżała jeszcze długo po tym, jak Ashlinn zasnęła. Wyobrażała sobie jezioro tak nieruchome, że odbijało niebo jak lustro. Wpatrywała się w  mrok nad głową i  wyobrażała sobie błyszczącą tam bladą kulę. Słuchała śpiewu burzy. I zastanawiała się. *** Sztorm się wzmagał. Krwawa Dziewica to było prawie sto dwadzieścia stóp solidnego dębu i wzmacnianego cedru – statek zbudowany tak, żeby ciął fale jak skalpel medykusa. Jednakże fale rosły razem z wiatrem, który wył i zgrzytał zębiskami jak rozjuszone dzikie stworzenie. Statkiem rzucało jak zabawką, a Bogini Burz i Pani Mórz sprawiały wrażenie rozsierdzonych. Bez Pana Życzliwego w cieniu każda ogromna fala budziła w Mii trzykrotnie większy strach – mozolna wspinaczka, chwila nieważkiej, przerażającej ciszy i  potem upadek w  ciemność, od którego żołądek podchodził do gardła, i  uderzenie, jakby nadszedł kres całej ziemi. Chwila przerwy. A  potem wszystko zaczynało się od początku.

I tak całymi godzinami. Godzinami bez końca. – Na Otchłań i krew – zaklęła Ashlinn. Ich hamak zawieszono w  poprzek statku, żeby lepiej dopasowywał się do kołysania Dziewicy, ale mimo zmęczenia żadna z nich nie zdołała zasnąć. Sztorm przybierał cały czas na sile, wiatr wył, grzmoty brzmiały, jakby uderzały dokładnie nad ich głowami. Mia sturlała się z  hamaka i  zaczęła wciągać spodnie i  buty. Z  zaciskającym się nerwowo żołądkiem. Z drżącymi rękami. – Zostań tutaj – poleciła swojej dziewczynie. – Dokąd idziesz? –  Porozmawiać z  Corleone. Dowiedzieć się, co tu się, kurwa, dzieje. Zmusiła się do podejścia do drzwi kajuty mimo strachu. Zataczała się straszliwie, gdy rzucało statkiem. Zamknęła za sobą drzwi i  ruszyła korytarzem oświetlonym arkemicznymi lampami, przyciskając ręce do obu ścian dla zachowania równowagi. Członek załogi, który schodził pod pokład, przecisnął się obok niej, mamrocząc słowa przeprosin. Był całkiem przemoczony pod sztormiakiem. Podłoga też była mokra, deszczówka i  woda morska spływały schodami przed Mią. Mijając kajutę Sokołów, usłyszała, że Rzeźnik nadal próbuje wyrzygać sobie wnętrzności, a  Bryn przeklina Wszechwidzącego i  wszystkie jego córki. Mia zapukała do drzwi. Sid wyjrzał kilka chwil później. – Wszystko u was w porządku? – zapytała. – C-cudownie, k-kurwa – jęknął Rzeźnik z zieloną twarzą. –  Nic nam nie jest – zapewnił ją Sid, łapiąc się drzwi dla zachowania równowagi, gdy uderzyli w kolejną falę. – Rzeźnik nie ma już czym rzygać, biedaczysko. A ty? –  Ciągle dycham. Idę na górę porozmawiać z  kapitanem. – Oblizała usta i wzięła głęboki wdech. – Potraficie pływać, co? – Pewnie. – Burzyciel Fal pokiwał głową.

– Jasne – odpowiedziały Bryn i Pieśniarka Miecza. – Kurw... hhrrrrkkkk! – odpowiedział Rzeźnik. –  Myślę, że to znaczyło „tak”. – Sidonius uśmiechnął się szeroko. –  Miejcie się na baczności – powiedziała Mia. – Nie zamykajcie drzwi na zamek. –  Jesteśmy gladiatii – odpowiedział z  uśmiechem rosły oprych. – Każde z  nas patrzyło śmierci w  oczy więcej razy, niż potrafimy zliczyć. Nie obawiaj się o nas. Mia położyła rękę na jego ramieniu, ujęła go za policzek. Popatrzyła po ludziach, którzy walczyli obok niej na piaskach, i  zdała sobie sprawę, że to też jej familia. I  mimo wszystko ogromnie się cieszyła, że ma ich przy sobie. Skinęła głową i  odeszła. Zataczała się na rozkołysanej podłodze, idąc ku schodom. Złapała się poręczy i  z  trudem wyszła na pokład, cały czas walcząc o zachowanie równowagi. Tutaj sztorm był ogłuszający, deszcz uderzał jak włócznie. Mia patrzyła z pełnym trwogi zdumieniem – ściany wody przed i za nimi, morze ciemne, ponure, stalowoszare. Serce zabiło jej mocniej, gdy błyskawica przecięła niebo; wiatr brzmiał jak pozbawione ust głodne wycie, podkreślane wybuchami siarczystych przekleństw Dużego Jona. Gdy spojrzała w  górę, zobaczyła żeglarzy na śliskich od deszczu nokach rei, próbujących uwiązać żagle, które się zerwały. Balansowali na cienkich linach, mocując się z  przemoczonymi sznurami i  ciężkimi, namokłymi płótnami na wysokości prawie stu stóp. Jedno poślizgnięcie, jedno potknięcie i  wylądowaliby na pokładzie albo w wodzie, a jedno i drugie oznaczało koniec. – Co tu, kurna, robisz? – zapytał ostro Corleone, kiedy wspięła się na pokład rufowy. Przemókł do suchej nitki, jego płaszcz był zupełnie mokry, piórko u  kapelusza oklapło na deszczu. Ster uwiązano, a  do

niego przywiązano kapitana – uczepił się koła jak bardzo przystojny rzep psiego ogona. –  Wydawało mi się, że powiedziałeś, że ten sztorm nas nie załatwi! – krzyknęła. –  Przyznaję, że mogłem nie docenić jego entuzjazmu! – odkrzyknął, szczerząc zęby w uśmiechu. Mia nie potrafiła znaleźć w  sobie sił na uśmiech. Wrzasnęła na całe gardło, żeby przekrzyczeć ogłuszający wiatr: – Umrzemy? –  Nie, jeśli będę miał coś do powiedzenia w  tej sprawie! Mamy pełny brzuch, który nas stabilizuje, postawiliśmy sztormowe żagle i mamy najlepsze wilki morskie po tej stronie Tysiąca Wież! – Corleone mrugnął do niej porozumiewawczo. – Poza tym mogłoby mnie kusić, żeby wyjawić ci moje prawdziwe imię, gdybyśmy mieli umrzeć! – To Gherardino?! – zdołała wykrzyczeć. – Czy Gualtieri?! – A co się stało z imionami na B? – Aha! – ryknęła. – Czyli jednak zaczyna się na B! Uśmiechnął się szeroko i pokręcił głową. – Muszę ci coś wyznać! – Czyli jednak umrzemy? – Powód, dla którego nie chciałem zatrzymać się dla tamtych Luminatii! Szukali ciebie i twojego brata, ale myślałem, że mogą szukać tego, co kryje się w brzuchu Dziewicy! – A co to takiego? – Jakieś dwadzieścia ton soli arkemicznej[15]! – Co takiego?! – Oczy Mii niemal wyszły z orbit. – Właśnie. – Corleone pokiwał głową. –  Chcesz powiedzieć, że żeglujemy z  dwudziestoma tonami materiału wybuchowego pod sobą? –  No wiesz... – Obłok wzruszył lekko ramionami. – Pewnie bliżej dwudziestu jeden ton! – Podczas burzy z piorunami?!

–  Ekscytujące, co? – Corleone zaśmiał się w  głos. – Nie obawiaj się, sól jest dobrze zabezpieczona. Kadłub musiałby pęknąć na dwoje, żeby błyskawica jej tknęła, a  żaden sztorm nie jest aż tak straszliwy! –  Myślałam, że tylko pośrednicy Kolegium Żelaznego mogą przewozić to gówno. Obłok wpatrywał się w nią przez dłuższą chwilę. – Zdajesz sobie sprawę, że jestem piratem, prawda? Odrzucił przemoczone piórko z  oczu i  uśmiechnął się jak wariat, najwyraźniej nieporuszony pokazem siły wokół niego. Kiedy Mia zobaczyła, jak błyskawica oświetla błysk w  jego oczach, zrozumiała, dlaczego załoga jest mu wierna. Gdy zobaczyła, jak śmieje się mimo szaleństwa żywiołów i  niebezpiecznego ładunku pod nimi, jak pewnie trzyma w rękach ster, sama wyprostowała się nieco bardziej. – Wracaj pod pokład, dono Mia! – krzyknął. – Ja i moja załoga zajmiemy się resztą. Ty idź pocieszyć tę swoją krzykaczkę! – Słyszałeś nas? –  Na Cztery Córki, kurwa, musiałbym być głuchy albo martwy, żeby was nie słyszeć! – krzyknął. – Nawiasem mówiąc, brawo! Niezłe przedstawienie. Mia poczuła, że policzki jej płoną mimo chłodu podczas sztormu. –  Nie przejmuj się! – krzyknął kapitan. – Chłopak czy dziewczyna, z kim się pokładasz na moim statku, to tylko twoja sprawa. Wali mnie, z  kim się walisz. Gdybyś jednak kiedykolwiek zapragnęła towarzystwa... Mia złapała się na tym, że uśmiecha się szeroko mimo sztormu. – Pierdol się! – Ach, dobra nowina jest taka, że dzięki sztormowi to już nie jest jedyna dostępna mi opcja!

Podniesiona na duchu pewnością siebie Obłoka Mia postanowiła nie zawracać mu dłużej głowy. Zeszła ostrożnie z  pokładu rufowego, mrużąc oczy z  powodu deszczu i  zaciskając palce na poręczy tak, że pobielały jej kostki. Statkiem rzucało i  kołysało, dwa razy się potknęła i  prawie upadła. Serce waliło jej jak młotem, kiedy zerknęła za burtę w  paszczę morza. Spojrzała w  górę na ludzi siłujących się z  luźnymi żaglami na masztach. Zastanawiała się, dlaczego ktokolwiek chciałby zostać żeglarzem. I wtedy go spostrzegła. Był tylko zarysem sylwetki na tle stalowej szarości morza za fordekiem. Niemal ginął pod rozbryzgami, kiedy spadali dziobem naprzód z  grzbietu fali. Stał z  szeroko rozłożonymi rękami, odchyloną głową i  słonym dredami mokrymi od morskiej wody. – Tric? – szepnęła. Kolejna fala przewaliła się przez dziób, tony lodowatej morskiej wody przepłynęły przez pokład i za burty, a on nadal stał. Jak skała pośród chaosu. Znajdował się za daleko, żeby mogła do niego zawołać, a  reszta załogi była za bardzo skupiona na radzeniu sobie ze sztormem, żeby martwić się czymkolwiek innym. Zaczęła iść w  jego stronę, trzymając się kurczowo relingu, kiedy kolejna fala przewaliła się przez pokład. Duży Jon ją zobaczył, krzyknął ostrzegawczo, ale udała, że go nie słyszy. Brnęła mimo zamarzających rąk, sinych paznokci i białej skóry. Minęła grotmaszt i fokmaszt, aż znalazła się dość blisko, żeby krzyknąć: – Na Otchłań i krew, co ty wyprawiasz?! Odwrócił nieco głowę, a  potem spojrzał znowu na morze z  szeroko rozłożonymi rękami. Rękawy jego przemoczonej szaty zsunęły się, gdy uniósł dłonie. Mia znowu zobaczyła dziwne czarne rozbryzgi sięgające od palców po łokcie. – MODLĘ SIĘ!

– Do kogo? – wrzasnęła. – O co? – DO MATKI! PROSZĘ, ŻEBY UCISZYŁA PANIĄ MÓRZ I PANIĄ BURZ! – Co ty, kurwa, wygadujesz? – TO NIE JEST ZWYKŁY SZTORM! – odkrzyknął. – TO GNIEW BOGIŃ. WYCZUWAJĄ MNIE, WYCZUWAJĄ CIEBIE I  WIEDZĄ, CZYM JESTEŚ I DOKĄD ZMIERZASZ! – A co je to obchodzi?! – zawołała, przekrzykując grom. – TO CÓRKI SWOJEGO OJCA! JEŚLI PANI BURZ POŁAMIE NAM MASZTY, TO BĘDZIEMY ZDANI NA ŁASKĘ MORZA! – Odwrócił się i  wbił w  nią wzrok martwych, czarnych oczu. – A  PANI MÓRZ NIE ZNA LITOŚCI! Machnął na nią ręką. –  WRACAJ POD POKŁAD! – ryknął. – OSTRA KLINGA I  JESZCZE OSTRZEJSZY JĘZYK NA NIC SIĘ TU NIE ZDADZĄ! JEDYNĄ BRONIĄ W  TEJ WOJNIE JEST WIARA, A  TY NIE MASZ W SOBIE NICZEGO, ŻEBY STANĄĆ DO TEJ WALKI. – Czyś ty... – ODEJDŹ! Mia wycofała się. Cała pewność siebie, jakiej nabrała pod wpływem Corleone, zniknęła pod bezdennym spojrzeniem Trica. Umarlak odwrócił się do morza i znowu rozłożył szeroko czarne ręce. Kolejna fala uderzyła w  dziób i  Mia cofnęła się z  krzykiem. Kiedy jednak wodna mgła opadła, Tric nadal stał, jakby zapuścił tam korzenie za sprawą jakiejś czarnej magji, a  przemoczone szaty zwieszały się z  niego jak wodorosty oplecione na dryfującym trupie. Mia rozejrzała się, popatrzyła po nędznej zbieraninie patyków i  płócien, jaką stanowiła Dziewica – tylko tyle oddzielało ich od śmierci. Nagle poczuła się bardzo małym i  przestraszonym stworzeniem, które wylądowało w  czymś daleko rozleglejszym, niż sobie wyobrażała. Obraz pionka na dłoni Scaevy rozbłysnął

nieproszony w  jej myślach, a  jego słowa powróciły do niej echem. „Jeśli obierzesz tę drogę, moja córko, umrzesz”. Skrobiąc sinymi paznokciami o  drewno, powlekła się mimo huku, wycia i  przenikającego do szpiku kości zimna przed siebie i wreszcie chwiejnym krokiem zeszła pod pokład. – Na zęby Paszczy – szepnęła, szczękając zębami. Statek jęknął basowo, jego udręczone deski cierpiały. Słyszała, jak Obłok ryczy do Dużego Jona, a  ten na załogę, ich głosy prawie ginęły w  burzy. Poszła korytarzem do swojej kajuty całkiem mokra, żałując, że nie wie, gdzie podziewa się Pan Życzliwy. Zastanawiała się, w  jakim ciemnym korytarzu albo zakątku się ukrywa. Chciała, żeby odebrał jej to, co czuła. „Strach powstrzymuje ciemność przed pożarciem ciebie. Strach powstrzymuje cię przed podjęciem gry, w  której nie możesz mieć nawet nadziei na wygraną”. Zatrzymała się przed kajutą i  spojrzała na drzwi naprzeciwko – do kabiny Jonnena. Były zamknięte na klucz. Dostrzegła słabe światło w  szparze pod nimi i  usłyszała stłumione dźwięki mimo ogłuszającej pieśni gromu. Nagle zorientowała się, co słyszy. Płacz. Z trudem przełknęła ślinę. Przypomniała sobie swoje gorzkie słowa i w jej piersi wezbrał żal. Był nienawistnym gówniarzem. Rozpuszczonym bachorem. Niegrzecznym, niewdzięcznym zadufkiem. Ale był też małym chłopcem. Jej bratem. Krew z jej krwi. Kilka chwil niebezpiecznej zabawy z  wytrychami wyjętymi z  obcasa buta z  wilczej skóry i  zamek się otworzył, a  zaraz potem drzwi. Odgarnęła mokre włosy z  oczu i  zerknęła do kajuty. Zobaczyła brata skulonego w  kącie, z  kolanami pod brodą, wciśniętego między ciężki kufer a  ścianę. Eklipsa siedziała przed nim, ale nawet wilk z  cienia nie był w  stanie

ukoić lęków chłopca. Jonnen miał policzki mokre od łez i  oczy szeroko otwarte ze strachu. – Bracie? – zapytała Mia. Podniósł wzrok i zacisnął zęby. Oczy mu zabłysły. – Odejdź, Rojalistko. Mia westchnęła i  weszła do pokoju, ociekając morską wodą. Podeszła i  usiadła przed Jonnenem. Po chwili niezręcznego milczenia odrzuciła włosy z  twarzy i  wyciągnęła zmarznięte ręce, żeby wziąć go za dłonie. To było zdumiewające, ale nie wyrwał ich od razu. – Nadal boisz się burzy? –  ...PRZEPRASZAM, MIA, ALE NIE POZWOLIŁ MI WEJŚĆ DO SWOJEGO CIENIA ANI POWIEDZIEĆ CI O TYM... Mia przesunęła dłonią po bokach Eklipsy, wdzięczna za to, że tak szybko przywiązała się do jej brata. Chociaż Mia była ewidentnie jedną z  jego najmniej ulubionych osób na świecie, to wystarczyło kilka tygodni, żeby Jonnen i  demon poznali się jak łyse konie. Teraz, kiedy zastanowiła się nad tym, zrozumiała powody. Eklipsa tęskni za Cassiusem, pomyślała. A Jonnen go jej przypomina. Spojrzała na brata i  skinęła głową. Był nadzwyczajnym chłopcem, musiała to przyznać, bez względu na dzielącą ich wrogość. Czuła, że ogarnia ją podziw, bo postanowił stawić czoło sztormowi bez demona pożerającego strach. – Mężczyzna musi stać o własnych siłach, co? Chłopiec spiorunował ją spojrzeniem ciemnych oczu. Takich samych jak jego ojca. Takich samych jak jej własne. –  Ale nie musisz być sam, wiesz? – Uściskała jego ręce. – Jestem twoją siostrą. Zawsze ci pomogę, gdybyś mnie potrzebował. Oblizał usta. Odezwał się tak cicho, że huk fal, grzmoty i bębnienie deszczu prawie go zagłuszyły.

– Jest... Jest bardzo głośno. – Wiem. Ale nie ma się czym martwić. – Utoniemy? – szepnął. Dziewica spadła w  kolejną otchłań i  potwornie zadygotała. Deski jęczały, morze ryczało, rozlegały się grzmoty, a  Mia zastanawiała się, czy nie okłamać Jonnena, żeby go uspokoić, ale chociaż nie miała wprawy w byciu starszą siostrą, czuła, że nie powinna tego robić. – Być może – przyznała. – Mam nadzieję, że nie. – Nie... Nie pływam najlepiej. – Za to ja dobrze pływam. – Znowu uścisnęła mu ręce. – I nie pozwolę ci utonąć. Popatrzył na nią, a  w  jego czarnych oczach odbijały się maleńkie punkciki światła arkemicznej lampy. Dostrzegała w  nim ich matkę. A  także ojca. Jednakże przede wszystkim widziała jego samego – wrzeszczącego malucha, którego trzymała na rękach tamtej nibynocy we Wronim Gnieździe. Nadal słyszała głos matki, zmęczony i  słaby po porodzie, gdy z  błyszczącymi oczami patrzyła na syna i  córkę z  zaciekłą, niemożliwą wręcz miłością. „Zaśpiewaj mu, Mia. Będzie wiedział, że to jego siostra”. Chociaż czuła się jak skończona idiotka, pochyliła głowę tak, że mokre włosy ukryły krew uderzającą w  jej pobliźnione i  pokryte piętnem policzki i  zaczęła śpiewać. Piosenkę, której nauczyła ją matka. Gdy nastaje mrok ponury i straszne ciemności, Kiedy wiatr zimny hula po niebie, Gdy arcymrok pozbawia nas słońc radości, Zawsze powrócę do ciebie, Zawsze, moja miłości. Przesunęła dłonią po oczach i pokręciła głową.

–  Masz rację. – Zaśmiała się. – Rzeczywiście śpiewam, jakby wygłodniała harpia wrzeszczała... Poczuła delikatny nacisk. Przelotny uścisk dłoni. Kiedy spojrzała bratu w oczy, zobaczyła, że już nie płacze. – Mam pomysł – mruknęła, pociągając nosem. – Chcesz spać w moim pokoju? Wtedy, gdyby coś się stało, będę na miejscu... Jonnen zacisnął usta. Ewidentnie chciał się zgodzić, ale był na to zbyt dumny. Mia spróbowała więc czegoś innego. – Ja też się boję. Spałabym spokojniej, gdybyś tam był. – No wiesz, skoro ty się boisz... – odpowiedział w końcu. – Chodź – powiedziała. Wzięła jego koc i pomogła mu wstać. Statek kołysał się i trząsł, kiedy wyszli na korytarz i przeszli do kajuty Mii. Zapukała i  zajrzała do środka. Ashlinn kołysała się w  hamaku, wbijając wzrok w  sufit. Miała zatroskaną minę. Jednak na widok Mii uśmiechnęła się, odrzuciła koc i wyciągnęła ręce. – Chodź, ślicznotko. – Ubierz się – syknęła Mia. – Jonnen będzie z nami spał. – Serio? – Ash zmarszczyła czoło i rozejrzała się. – W mordę, dobra, daj mi chwilę. Mia wepchnęła brata do kajuty, kiedy Ashlinn sturlała się z  hamaka i  odwróciła od drzwi. Chłopiec stał ze złożonymi rękami, zerkając ukradkiem i  z  zaciekawieniem na tatuaż na plecach Ashlinn, gdy ta pochyliła się po halkę i  zaczęła ją wkładać. Mia ściągnęła przemoczone spodnie i koszulę i została we względnie suchej halce. Weszła do hamaka z  Ash, ułożyła koce i przywołała Jonnena. – Chodź, śmiało. Chłopiec nie był pewien, ale ponieważ strach przed burzą nadal deptał mu po piętach, przeszedł przez kajutę i wgramolił się w objęcia Mii. Owinęła go drugim kocem, skrzywiła się, gdy zaczął się wiercić i  układać, szturchając ją kościstymi łokciami

i kolanami. Wreszcie znalazł sobie miejsce. Eklipsa zwinęła się w nogach Mii i westchnęła. – ...RAZEM... Jedną ręką Mia objęła brata, a drugą swoją dziewczynę. Ash przytuliła się do niej, ich ciała pasowały do siebie idealnie. Westchnęła we włosy Mii, ta zaś pocałowała ją w  czoło i  po chwili wahania zaryzykowała i  pocałowała w  czubek głowy Jonnena. Chłopiec nie zareagował, może zaczął odrobinę spokojniej oddychać, ułamek napięcia uszedł z  jego drobnego ciała. Mia uznała, że to zawsze jakiś początek. Westchnęła głęboko. Dwie osoby, na których prawdopodobnie zależało jej najbardziej na świecie, znalazły się w jej ramionach. Jej sens. Jej familia. Coś, o co walczyła i dla czego przelewała krew tak długo. Po to narażała życie. Skoro dla czegoś takiego mogła zabijać i  poświęcić wszystko w swoim życiu... To może warto też dla czegoś takiego żyć? Spojrzała w sufit. Wyobrażała sobie jezioro tak nieruchome, że odbijało niebo jak lustro. Wpatrywała się w  mrok nad głową i  wyobrażała sobie błyszczącą tam bladą kulę. Słuchała śpiewu burzy. I zastanawiała się.

15 Sól arkemiczna to zestalona odmiana paliwa, które napędza wiele cudownych urządzeń w  Republice, takich jak Kolosy Bojowe i  wielkie mekanizmy pod arenami, oraz przyziemne drobiazgi, takie jak krzesiwka i arkemiczne latarnie. Paliwo zostaje zestalone podczas niebezpiecznego procesu, a sama sól jest niezwykle wybuchowa – jej produkcja poza Kolegium Żelaznym jest

zakazana. Jednakże wydajność jednego funta soli jest pięć razy większa niż płynnego paliwa, co oznacza, że przemytnicy mają możliwość zarobienia pięć razy więcej, jeśli będą gotowi przewieźć bombę w  brzuchu swojego statku. Jeden ze sławnych wypadków dotyczy żaglowca zwanego Żelaznym Dziadkiem, na który w  nieprawidłowy sposób załadowano czterdzieści ton soli arkemicznej w  porcie Ościenia Świtu. W  nibynoc przed tym, jak statek miał wypłynąć, pewien pijany żeglarz, którego naszła rozpaczliwa chętka na tytoń, złamał bezwzględny kapitański zakaz palenia i  schował się do ładowni na szybkiego dymka. Eksplozję, do jakiej wtedy doszło, słychać było aż w Sztormowej Strażnicy. Po dziś dzień w  tawernie można usłyszeć frazę „zapalić Dziadka” oznaczającą szczególnie widowiskowy rozpierdol.

 

Rozdział 17     W drogę

Niewiele brakowało, a w ogóle nie dotarliby do Galante. Sztorm szalał przez bity tydzień i  chociaż błyskawica nie tknęła łatwopalnego materiału w  brzuchu Dziewicy, morze robiło, co w  jego mocy, żeby zaciągnąć ich do grobu dla żeglarzy. Stracili sześciu ludzi na rzecz głębin, zmytych z  pokładu albo zrzuconych z  olinowania. Żagle na grotmaszcie i  bezanmaszcie porwały się jak zgniła juta, fokmaszt prawie pękł przy samym pokładzie. Przez cały ten czas Obłok Corleone stał u  steru, jakby samą siłą woli był w  stanie utrzymać statek w  całości. Jednakże Mia podejrzewała, że to nie kapitan, lecz inna postać na pokładzie okazała się kluczowa dla utrzymania ich przy życiu. Umarlak. Nie zszedł z  dziobu przez siedem zwrotów. Jego usta wciąż poruszały się w  bezgłośnej modlitwie do Matki. Prosił, żeby ubłagała bliźniaczki o chwilę wytchnienia, o litość, o ciszę. Mia nie miała pewności, czy Matka go słuchała ani czy jej córki wzięły jej prośby pod rozwagę, ale kiedy Dziewica dokuśtykała do portu w  Galante, porwana i  zakrwawiona, lecz jakimś cudem nadal unosząca się na wodzie, Mia poszła na dziób i oparła się o reling obok Trica.

Stał z  czarnymi dłońmi na relingu, kurtyna wilgotnych solnych dredów okalała jego twarz. Wiatr nadal zgrzytał zębami i  warczał, depcząc im po piętach, woda poniżej bieliła się bałwanami, deszcz jak cienki, szary welon wciąż siąpił. Tric wciąż był piękny na swój mroczny sposób – z  gładką i bladą skórą, oczami czarnymi jak smoła. Mia mogłaby jednak przysiąc, że nabrał odrobinę kolorów. Na jego ciele malował się delikatny rumieniec życia. Wyczuwało się to w sposobie, w jaki się ruszał. Ashlinn szepnęła jej o tym, kiedy były same w kajucie – że im bliżej jest arcymroku, tym bardziej żywy wydaje się Tric. Wyglądało to na jakiś mroczny rodzaj czarnoksięstwa, o jakim Mia nigdy nie słyszała ani nie czytała, ale podejrzewała, że to ma sens. Jeśli to moc Nocy przywróciła Trica do życia, to im bliżej byli nocy, tym bardziej wydawał się żywy. Zastanawiała się, czym dokładnie jest. Rozmyślała nad jego magją, tajemnicą. I  nad tym, na ile będzie przypominał dawnego Trica, gdy słońca wreszcie zgasną. – CO ROBISZ? – spytał, zerkając na nią z ukosa. – Tak tylko patrzę. Skinął głową, odwracając się do białego klejnotu portu Galante. Miasto Portowe Kościołów stanowiło ciekawą mieszankę architektury liizyjskiej i  itreyańskiej, wysokie minarety i  wdzięczne kopuły, ogrody na płaskich dachach i  spadziste dachy kryte dachówką, setki tysięcy ludzi rojących się na ulicach. Dźwięk katedralnych dzwonów niósł się nad falami, głosząc kolejną godzinę, i  wszystkie biły równo. Mia służyła w  tutejszej kaplicy Czerwonego Kościoła przez osiem miesięcy u  biskup Dziesięciorękiej i  znała miasto, jak nałogowiec zna butelkę. –  Tutaj się spotkaliśmy – powiedziała. – W  każdym razie... spotkaliśmy ponownie. Zaraz po tym, jak zabiłam syna senatora, o ile dobrze pamiętam.

–  PAMIĘTAM. MIAŁAŚ NA SOBIE CZERWONĄ SUKIENKĘ. I BEŁT Z KUSZY W TYŁKU. Uśmiechnęła się znacząco, odrzucając potargane wiatrem włosy. – Nie zobaczyłeś mnie w blasku chwały. – W MOICH OCZACH NIC NIE PRZYĆMIŁO TWOJEGO BLASKU. Mina jej zrzedła. Zapadła między nimi krępująca cisza. Samotna mewa krążyła nad nimi po niebie, wyśpiewując żałobną piosenkę. –  Czy... – Mia pokręciła głową, chcąc zmienić temat. – To, co powiedziałeś podczas burzy o  Paniach Morza i  Burzy... to prawda? Że one... wiedzą? – MASZ KRZESIWKO? Mia zamrugała zaskoczona pytaniem. – Pewnie. – DAJ MI JE. Mia sięgnęła do spodni i  wyjęła mały kawałek wypolerowanego metalu. To była prosta rzecz: krzemień, knot, paliwo arkemiczne. Kosztowała dwa srebrne kapłany na targu. – Tylko nie upuść go nigdzie pod pokład, dobrze? Tric wziął krzesiwko w  czarne jak atrament ręce i  przez chwilę męczył się z krzemieniem. Te palce kiedyś były zręczne jak kot, gibkie, wprawne i  szybkie. Żołądek jej się zacisnął na myśl, że bez względu na jego urodę, nawet jeśli zbliżali się do arcymroku, to tu, w  świetle słońc, ten chłopak nadal nie był tym, czym dawniej. Jednak po chwili wykrzesał płomień i przysunął krzesiwko w jej stronę. Wiatr wył, siąpił deszcz, więc cieniutki ozorek ognia powinien szybko zgasnąć. Kiedy jednak Tric przesunął go między nich, płomień zamigotał i  urósł, stawał się coraz gorętszy. I chociaż wiatr wiał Mii w plecy, ogień wyciągał się do niej, sięgał ku niej pod wiatr. Jakby... ...jakby chciał ją sparzyć.

–  PANI ZIEMI ŚPI, TAK JAK TO ROBI OD WIEKÓW – powiedział Tric. – ALE PÓKI SZUKASZ KSIĘŻYCA, BURZA, MORZE I OGIEŃ BĘDĄ TWOIMI WROGAMI. TO CÓRKI SWOJEGO OJCA. WYCHOWANE W NIENAWIŚCI DO MATKI I BRATA. A CO ZA TYM IDZIE, TAKŻE DO CIEBIE. Kiedy Mia patrzyła, jak płomień sięga ku niej, migocząc i strzelając, poczuła zimny strach wpełzający do jej brzucha. –  WSZYSTKIE KAWAŁKI ZACZYNAJĄ SIĘ PRZESUWAĆ. IM BLIŻEJ KSIĘŻYCA SIĘ ZNAJDZIESZ, TYM BARDZIEJ BĘDĘ STARAŁY SIĘ CIĘ POWSTRZYMAĆ. – Tric pokręcił głową i  zacisnął usta. – MIAŁEM NADZIEJĘ, ŻE ZDOŁAMY DALEJ ZAJŚĆ, NIM ZOSTANIEMY ZAUWAŻENI, ALE NADAL WSZYSTKIE OCZY AA PŁONĄ NA NIEBIE. NIE NAZWANO GO WSZECHWIDZĄCYM BEZ POWODU. – Chcesz powiedzieć, że jeśli znowu wypłyniemy na morze... – TO PANIE ZNOWU SPRÓBUJĄ NAS POWSTRZYMAĆ. –  Ale do Ashkah i  Cichej Góry droga prowadzi stąd przez Morze Smutków. – Mia zmarszczyła czoło. – Nie damy rady dotrzeć tam piechotą z Liis. Musimy podróżować statkiem. Tric spojrzał na port przed nimi i morze za ich plecami. – MOGLIBYŚMY PRZEZ JAKIŚ CZAS PODRÓŻOWAĆ LĄDEM – zaproponował. – RUSZYĆ NA WSCHÓD WZDŁUŻ WYBRZEŻA. NIECH CORLEONE OPŁYNIE Dziewicą PÓŁNOCNY PRZYLĄDEK BEZ NAS, Z  DALA OD GNIEWU PAŃ, I  SPOTKA SIĘ Z  NAMI W  AMAI. WTEDY ZOSTANIE NAM TYLKO KRÓTKI REJS PRZEZ MORZE SMUTKÓW DO ASHKAH. NADAL BĘDZIEMY NARAŻENI NA GNIEW BLIŹNIACZEK, ALE LEPIEJ PŁYNĄĆ JEDEN TYDZIEŃ NIŻ TRZY. Mia pokręciła głową. Nie zdecydowała nawet, czy naprawdę wierzy w te dyrdymały o bogach i boginiach. Nie zdecydowała, czy będzie szukała Czerepu Księżyca. Wyglądało jednak na to, że bóstwa zdecydowały za nią i  nagle z  pełną jasnością zdała

sobie sprawę, co może znaczyć to, że ma przeciwko sobie trójkę bogiń. – IM BLIŻEJ BĘDZIEMY ARCYMROKU – powiedział Tric, jakby czytał w  jej myślach – TYM WIĘKSZA BĘDZIE TWOJA MOC. SAMA TO WIESZ. Mia skinęła głową, przypominając sobie moc, jaką władała podczas arcymrocznej masakry. Kroczyła cieniami Bożogrobia jak dziewczynka, przeskakując przez kałuże. Płynna ciemność rozniosła posąg Aa przed Basilica Grande pod wpływem kaprysu Mii. Matka jedna wiedziała, ile mogłaby zdziałać teraz, kiedy była starsza i miała w sobie odłamek, który znajdował się kiedyś w Furianie. Zresztą czuła to. Czuła, że słońca obniżają się w  stronę horyzontu. Powoli, ale w sposób nieunikniony. Ciemność w niej pogłębiała się. Wzmagała się. Cienie za jej plecami czekały, żeby rozwinąć się w umierającym świetle. –  TERAZ JEDNAK JESTEŚ NARAŻONA NA ATAK – tłumaczył dalej Tric. – I  TERAZ WŁAŚNIE BĘDĄ PRÓBOWAŁY UDERZYĆ. MUSIMY DZIAŁAĆ OSTROŻNIE. DROGA LĄDOWA JEST DLA NAS NAJBEZPIECZNIEJSZA. Mia westchnęła, ale pokiwała głową. –  Dobrze więc. Porozmawiam z  Corleone, żeby spotkał się z  nami w  Amai. Jesteś pewien, że będą bezpieczni bez nas na pokładzie? – KIEDY MA SIĘ DO CZYNIENIA Z BÓSTWAMI, NIC NIE JEST PEWNE – odpowiedział Tric – ALE TO NA TOBIE SIĘ SKONCENTROWAŁY. TO TY STANOWISZ ZAGROŻENIE W OCZACH AA. –  W  takim razie będziemy musieli kupić sobie konie. – Mia skrzywiła się i  splunęła na pokład. – Kurna, jak ja nienawidzę koni.

Tric uśmiechnął się i  na jego bladym policzku pojawił się dołeczek. – PAMIĘTAM. Popatrzyła wtedy na niego. Jej głos był zaledwie szeptem na wietrze: – Co jeszcze pamiętasz? Przechylił głowę, a wyraz jego oczu wywołał ból w jej piersi. – WSZYSTKO. – Jakie wieści, Wrono? Mia odwróciła się i  zobaczyła, że stoją za nią Sidonius i  Pieśniarka Miecza. Burzyciel Fal i  Bryn stali przy sterburcie; rosły mężczyzna pokazywał Vaance miasto i  opowiadał pokrótce o jego najbardziej charakterystycznych budowlach. Za nimi Mia widziała Rzeźnika pochylonego nad relingiem; nadal szarpał nim odruch wymiotny. Pieśniarka Miecza przyjrzała się Tricowi podejrzliwie i  Mia zastanawiała się, co niedoszła kapłanka pomyślałaby o  Zziębłym, który kroczy między nimi. Jednak Sidonius wpatrywał się w Mię. –  Musimy podróżować lądem – powiedziała im. – Wieść, której potrzebowałam równie mocno jak drugiego otworu w  tyłku, głosi, że oprócz duchowieństwa Aa, Luminatii, Itreyańskiego Legionu i  Czerwonego Kościoła, także Panie Burzy i Morza są ze mnie niezadowolone. –  Tak... myślisz? – zdołał wykrztusić Rzeźnik. – Wyrzygałem sobie... płuca i  jedno jądro, odkąd wsiedliśmy na tę zasraną balię. – Licz się ze słowami, zaszczana gnido – rozległ się czyjś głos. – Bo odrąbię ci drugie jajo. Duży Jon krzywił się na grupę byłych gladiatii, stojąc z  rękami na biodrach. Pierwszy oficer i  jego kapitan dołączyli do grupy na dziobie, kiedy Dziewica bardziej zbliżyła się do Portowego Miasta Kościołów. Duży Jon był przemoczony do suchej nitki i  wyglądał na dodatek na wpienionego, fajka ze

smoczej kości zwieszała mu się z kącika ust. Corleone zaś robił wrażenie wyczerpanego po tygodniu nieustannej walki przy sterze, ubranie kleiło się do niego jak futro na podtopionym szczurze. Jednakże ogień nie przygasł w jego oczach. – Dobrze słyszałem, że nas opuszczasz? – zapytał Mię. Skinęła głową. –  Na jakiś czas. Moja obecność na pokładzie stanowi zagrożenie dla twoich ludzi. – Bzdura, to była leciutka bryza. – Obłok zatupał w pokład. – Dziewica to grunt równie pewny jak ląd pod twoimi stopami. –  Ale powinniśmy przynajmniej kazać komuś obejrzeć ten pieprzony fokmaszt – odezwał się Duży Jon. – Szpara u  podstawy jest większa niż między cyckami mojej ciotki Pentaliny. Pompy zęzowe rzężą jak zdychający struposz i  wykazalibyśmy, że mamy borsuczą spermę zamiast mózgów, gdybyśmy nie przeliczyli... – Wiem. – Corleone westchnął, patrząc na pierwszego oficera. – Jak na gościa z kutasem jak u osła w zdumiewającym stopniu przypominasz starą babę[16]. Duży Jon zarechotał, zagryzając fajkę w srebrnych zębach. – A kto ci powiedział, że mam przyrodzenie jak osioł? – Twoja matka mówi przez sen. –  Będziemy podróżować lądem – odezwała się z  uśmiechem Mia. – To wam zapewni chwilę na naprawy, żebyście potem mogli spotkać się z nami w Amai i mieć sporo czasu w zapasie. – Zerknęła na Trica. – Tak będzie bezpieczniej dla nas wszystkich. – OWSZEM. Corleone uniósł brwi. – Byliście kiedyś w Amai? – Nie – odpowiedziała Mia. – NIE – powiedział umarlak. Kapitan i jego pierwszy oficer popatrzyli po sobie. – Ja... – Rzeźnik jęknął przy burcie. – Dorastałem tam...

– Cudowne dzieciństwo, co? – zapytał Duży Jon. –  Nie całkiem. – Gladiatii otarł usta i  wyprostował się z jękiem. –  Słyszałam opowieści o  tym miejscu – odezwała się Pieśniarka Miecza. – Brutalne miasto. – Brutalne? – żachnął się Duży Jon. – To najczarniejsza jama pełna łajdaków, złodziei i  morderców po tej stronie Wielkiej Soli. To jedna wielka enklawa piracka. I  to nie z  rodzaju piratów-czarujących łajdaków, ale z  rodzaju tych, co zgwałcą i wyrżną całą twoją rodzinę. Corleone pokiwał głową. –  Siedziba Jego Wysokości Einara Valdyra zwanego Garbarzem, Czarnego Wilka z Vaanu, Postrachu Czterech Mórz, Króla Nikczemników. Sidonius się zdumiał. – To piraci mają królów? Obłok zmarszczył czoło. – Oczywiście, że mają. A myślałeś, że jak to wszystko działa? –  Nie wiem. Myślałem, że autonomiczny kolektyw albo coś w tym guście. –  Autonomiczny kolektyw? – Duży Jon obrzucił Sidoniusa spojrzeniem od stóp do głów. – A  co to za pokrętnie pojebany rodzaj rządów? Dla mnie to brzmi jak recepta na chaos. –  Owszem. – Corleone pokiwał głową. – Działamy zgodnie z  systemem, rybeńko. Tylko dlatego, że jesteśmy piratami, nie znaczy, że jesteśmy nieprzestrzegającymi prawa zbójami. Sid nie posiadał się ze zdumienia. – ...Ale, kurna, przecież bycie piratem właśnie to oznacza![17] – Już dobrze, dobrze. – Mia westchnęła. – Czy można dotrzeć z Liis do Ashkah inaczej niż przez Morze Smutków? – Nie – odpowiedział Corleone. – Czy istnieje jakiś duży port w Liis położony bliżej Ostatniej Nadziei niż Amai?

– Nie – odpowiedział Duży Jon. –  W  takim razie przestańmy pieprzyć od rzeczy i  zacznijmy przebierać nogami, dobra? Poradzimy sobie z Jego Wysokością Einarem Jak-mu-tam, Postrachem Czegoś-tam, gdy już dotrzemy na miejsce. Uwaga Mii najwyraźniej nie spodobała się Corleone, ale ponieważ nie mógł zaproponować niczego innego, w  końcu wzruszył ramionami na znak zgody. –  Będziemy potrzebować zapasów – powiedział Sidonius. – Koni i uprzęży. Broni. Zbroi. –  Stać nas szkapy – odpowiedziała Mia – ale zostanie nam wtedy bardzo niedużo pieniędzy. –  Mamy sprzęt tego dupka Luminatii i  jego chłopaczków, których zabiliście w  kajucie – zwrócił jej uwagę Obłok. – To czterech żołnierzy i centurion. Stal, tarcze, skóry i kolczugi. –  To może się sprawdzić – uznał Sidonius. – Jeśli będziemy udawać żołnierzy na lądzie, mniejsze ryzyko, że handlarze niewolników i  im podobni narobią nam kłopotów. Oczywiście po przybyciu na miejsce trzeba będzie pozbyć się mundurów, ale byłem oficerem w  legionie, więc znam język, gdybyśmy natknęli się na żołnierzy po drodze do Amai. – Zatem wygląda na to, będziesz nami dowodził, centurionie – powiedziała Mia i zasalutowała. Grupa zgodziła się i  bez dalszej zwłoki zaczęła zbierać swój skromny dobytek. Zanim Dziewica zacumowała w  Galante, zebrali się już na pokładzie. Sidonius i  Sokoły nie przebrali się na razie w  swoje żołnierskie rzeczy; nadal nosili zwykłe ubrania, jakie kupili razem z  wolnością. Ashlinn stała obok Jonnena z  przerzuconym przez ramię małym workiem „niezbędnych” rzeczy, które kupiła w  Białym Stołpie. Eklipsa stała w  cieniu chłopca, przez co cień był czarny za dwoje. Tric wreszcie zszedł z dziobu i czekał przy trapie.

– Niech Córki czuwają nad tobą i twoimi ludźmi – powiedział Corleone, wyciągając rękę. –  Mam nadzieję, że wręcz przeciwnie – odpowiedziała z uśmiechem i uściskała mu dłoń. –  Zajmiemy się naprawami, a  potem opłyniemy przylądek. Domyślam się, że i  tak dotrzemy do Amai przed wami, ale poczekamy tam na was. Miejcie oczy naokoło głowy, gdy już wejdziecie do miasta, i  trzymajcie się z  dala od innych wilków morskich. Nie rzucajcie się w  oczy i  trzymajcie się na uboczu. Idźcie prosto do Pubu, będziemy tam czekali. –  Znam ładną kapliczkę Trelene na wybrzeżu, dona Mia – powiedział Duży Jon, szczerząc srebrne zęby. – Propozycja małżeństwa jest wciąż aktualna. –  Dziękuję wam obu – odpowiedziała z  uśmiechem. – Życzę błękitu w górze i w dole. – W górze i w dole. – Corleone się uśmiechnął. – Bartolomeo? – Mia uniosła palec w zamyśleniu. – Nie, nie... Brittanius? Pirat tylko wyszczerzył szerzej zęby w odpowiedzi. – Do zobaczenia w Amai, mi dona. Bądź ostrożna. Kapitan i  jego pierwszy oficer zajęli się swoimi sprawami. Towarzysze Mii zeszli gęsiego po trapie. Naciągnąwszy kaptur, Mia popatrzyła na Portowe Miasto Kościołów. W  Galante znajdowała się kaplica Czerwonego Kościoła. Groziło im niebezpieczeństwo, dopóki będę przebywać w  mieście. Mia rwała się, żeby je opuścić, gdy myślała o  Mercurio zdanym na łaskę Duchowieństwa, i  modliła się do Matki, żeby nic mu nie było. Przeszedł ją dreszczyk po plecach. Cieniutki jak cień kształt pojawił się na relingu obok niej, liżąc półprzezroczystą łapę. Mia nie oderwała oczu od portu. – Idziesz ze mną, co? – ...zawsze... – odpowiedział Pan Życzliwy.

Wiatr zawył między nimi jak wygłodniale wilki. – ...nadal jesteś zła...? Zwiesiła głowę. Pomyślała o tym, kim i czym jest, o powodach takiego stanu rzeczy. O  rzeczach, które ją napędzały, i  tych, które ją ukształtowały. O tym, co kochała. Mimo wszystko. Skrzywiła się, wyciągnęła rękę i  przesunęła palcami po niefuterku. – Zawsze – szepnęła. *** Mia nienawidziła koni prawie tak bardzo, jak one jej. Nazwała pewnego rumaka, którego względnie tolerowała, „Łajdak” i chociaż uratował jej życie, nie mogła powiedzieć, że naprawdę go lubiła. Konie zawsze robiły na niej wrażenie niezgrabnych, głupich stworzeń i nie pomagał jej fakt, że każdy koń, jakiego poznała, natychmiast żywił do niej niechęć. Często zastanawiała się, czy po prostu nie wyczuwają jej pogardy. Widząc jednak, jak konie w  stajni Galante reagują na jej brata z  tą samą płochliwością i  nerwowością, uznała, że powodem musi być ciemność w  jej żyłach. Teraz była jej bardziej świadoma niż kiedykolwiek do tej pory. Głębi cienia u  jej stóp. Żaru słońc na niebie, uderzających w  nią jak nienawistne pięści nawet przez powłokę burzowych chmur. Uczucia pustki, wrażenia braku, które ogarniało ją, gdy patrzyła na brata. Zastanawiała się, czy czuł to samo. Czy może właśnie z  tego powodu powoli, jakże powoli, nabierał do niej sympatii. Tak czy inaczej, brat czuł do niej więcej sympatii niż ten liizyjski kutas do Bryn... – Dam ci sto srebrników za siódemkę – mówiła Vaanka. – Plus wóz i obrok.

–  Wal się, dziewczyno – warknął stajenny. – Sto? Raczej trzysta. Stali w  błotnistej stajni we wschodniej części Galante, tak daleko od kaplicy Czerwonego Kościoła, jak się dało. Kupili zapasy na targu, jedzenie i  napoje, porządny łuk z  solidnego jesionu i  trzy kołczany strzał dla Bryn. Stała teraz w  błocie i  gnoju, przesuwając palcami po łuku na plecach, i  ewidentnie aż się rwała, żeby z niego skorzystać. Stajenny był od niej o  stopę wyższy. Miał na sobie brudnoszare ubranie i  upaćkany skórzany fartuch obwieszony podkowami i  młotkami. Jego wzrok miał skłonność do zatrzymywania się w  sposób typowy dla facetów, którzy uważają piersi za fascynujący, ale ewidentny dowód niskiej inteligencji. – Sto – upierała się Bryn, krzyżując ręce na piersi. – Tylko tyle są warte. –  O, taka z  ciebie znawczyni, co? To liizyjskie konie czystej krwi. Bryn – equillai z  Kolegium Remusa i  jedna z  najlepszych flagellae, jaka kiedykolwiek stanęła na piaskach – przewróciła oczami. –  To jest koń czystej krwi – powiedziała, wskazując największego wałacha. – Ale itreyański, a  nie liizyjski. To jest klacz czystej krwi – dodała, wskazując następne zwierzę – ale ma najmarniej dwadzieścia pięć lat i  wygląda, jakby od co najmniej dwóch miała chore pęciny. Reszta to konie wyścigowe, które dawno mają za sobą najlepsze lata, albo szkapy, które ledwie nadają się do końskiej jatki. Więc wsadź sobie te bzdury o  czystej krwi tam, gdzie światło Wszechwidzącego nie dochodzi. Mężczyzna wreszcie oderwał wzrok od cycków Bryn i popatrzył jej w twarz. – Sto dwadzieścia – zaproponowała. – Plus wóz i obrok.

Mężczyzna skrzywił się jeszcze bardziej, ale wreszcie splunął w dłoń. – Umowa stoi. Bryn parsknęła, wykaszlała całe gardło flegmy na dłoń i  uścisnęła jego dłoń z  mokrym pluskiem, patrząc cymbałowi w oczy. – Umowa stoi. Kutasie. Stajenny nadal czyścił rękę, kiedy dosiadali koni. Mia nieustannie rozglądała się po ulicach, szukając znajomych twarzy. Mogła ukryć siebie i Jonnena pod opończą z cienia, ale agenci Czerwonego Kościoła będą kojarzyć Ashlinn równie dobrze jak ją, a całej trójki nie zdołałaby schować. Zamiast tego polegała na tym, czego nauczył ją Mercurio – trzymała się cieni, chowała się pod okapami, nosiła spuszczony nisko kaptur, gdy przyglądała się tłumom. Ashlinn stała nieopodal, obserwując dachy. Wiedziała równie dobrze jak Mia, że to miasto Czerwonego Kościoła, że biskup Dziesięcioręka i jej Ostrza będą na nie polować. Jednakże mimo całej ich czujności, na razie wydawało się, że nikt ich nie zauważył. Przy odrobinie szczęścia wydostaną się z miasta, zanim szczęście przestanie im sprzyjać i rozpęta się burza. – Gotowi? – zapytał Sidonius. Mia zamrugała, patrząc na ich mały konwój. Załadowany wóz, zaprzęgnięty w  dwa zmęczone konie pociągowe. Pół tuzina wałachów i  klaczy, każde z  byłym gladiatii odzianym w  itreyański mundur w  siodle. Sidonius prowadził kolumnę i  prezentował się wspaniale w  zbroi z  grobowej kości centuriona, chociaż deszcz sprawił, że czerwony pióropusz na hełmie nieco oklapł. Przypominał jej ojc... O, Bogini, pomyślała. Nawet nie wiem, jak go teraz nazywać... – Tak jest, dowódco. – Mia zdołała się uśmiechnąć.

Pomogła bratu wsiąść na wóz. Ash usadowiła się za nim na workach z  obrokiem i  naciągnęła kaptur na twarz. Tylko Tric pozostał pieszo, trzymając się z dala od koni. Mia zauważyła, że płoszyły się, gdy się do nich zbliżał. Usiadła na siedzeniu woźnicy obok Jonnena. Grom przewalił się po niebie i chłopiec się wzdrygnął. Deszcz rozpadał się mocniej, kiedy błyskawice zaczęły przecinać niebo. Mia naciągnęła mu kaptur nowej peleryny na głowę i  podała lejce, żeby oderwać jego myśli od burzy i własne od trosk. – Chcesz pokierować wozem? Popatrzył na nią nieufnie. – Nie... nie potrafię. – Nauczę cię. To będzie proste dla kogoś tak bystrego jak ty. Strzeliła z  bata i  szturchnęła delikatnie konie, a  wóz zaczął się toczyć. Mia i  jej towarzysze ruszyli ulicami Galante, po bruku i  kamiennych płytach, mijając marmurowe fasady, żłobkowane kolumny i  ściśnięte czynszówki, kierując się do wschodniej bramy. Czekała na nich droga, a na jej końcu Amai. A  potem przez Morze Smutków dostaną się na ashkaskie Pustkowia Szeptów, do jej mentora, gdzie stawią czoła takiej podłości, jaką uknuje dla nich Czerwony Kościół. Na razie jednak Mia po prostu usadowiła się koło brata, pouczając go cierpliwie, uśmiechając się, gdy chłopiec zaczął dobrze się bawić. Czuła za sobą Ashlinn, delikatny dotyk jej biodra. Uścisnęła jej dłoń. Patrząc na chłopca, który szedł przed nimi. Ku bramie, a stamtąd na drogę. *** Grom przewalił się znowu, deszcz zaczął bębnić o dachówki. Dwie postaci siedziały na dachu w  cieniu komina, obserwując konwój spod zmrużonych powiek.

Pierwsza odwróciła się do drugiej, mówiąc rękoma to, czego usta nie mogły powiedzieć. powiadom dziesięcioręką Druga dała znać, że rozumie, i dyskretnie zeszła z dachu. Cyt nadal stał w deszczu. Wpatrywał się niebieskimi oczami w zdrajczynię. Kiwał głową. wkrótce

16 Prawdę powiedziawszy, to wyrażenie zawsze robiło na mnie wrażenie osobliwego. O  ile wyposażenie osła może wydawać się szczególnie imponujące w  zestawieniu z  tym, na co może liczyć przeciętny karzeł, to według annałów wydziału zoologii Kolegium Żelaznego ośle proporcje wypadają nędznie w  porównaniu z  innymi mieszkańcami itreyańskiego królestwa zwierząt. Weźmy na przykład białego smoka – ten największy morski drapieżnik ma przeciętnie ciało długości dwudziestu pięciu stóp, a jego harpun miłości mierzy prawie trzy stopy – proporcje 10:1. Liizyjskie czarnobyki mają prawie siedem stóp w  kłębie, a  szefa sztabu długiego na ponad trzy i  pół stopy – proporcja wynosi więc prawie 2:1. (Ciekawostka – kiedy liizyjscy farmerzy zarzynają bezużyteczne cielaki płci męskiej, często zostawiają sobie penisy, suszą je i potem karmią nimi swoje psy; rarytas ten nazywa się „bycza laską”). Obraz harpuniej kałamarnicy, przerażającego mieszkańca Morza Gwiazd z mackami porośniętymi zadziorami, może stać się jeszcze straszliwszy, gdy dowiemy się, że jego przyrząd do robienia dzieci jest równie długi jak jego ciało (i owszem, także ma zadziory). Jednakże ewidentnym zwycięzcą w tej odwiecznej rywalizacji, władcą mieczy, capan de phallicapanni jest nikt inny jak skromna pąkla, której podwodny marszałek jest do pięćdziesięciu razy dłuższy od całego ciała. Dla jasnego przedstawienia proporcji, to tak jakbyśmy mieli mężczyznę o sześciu stopach wzrostu z fallusem długim na trzysta stóp. Dziękujcie swoim bogom, panie i panowie. Dziękujcie, kurwa, swoim bogom.

17 Tak naprawdę to wcale tego nie oznacza. Jak większość profesji w  Republice, piractwo podlega wielu ścisłym regulacjom. Itreyańska flota stanowi część imponującej machiny militarnej, zacni przyjaciele, i  z  łatwością mogłaby zniszczyć każdego indywidualnego pirata. Jednak Cztery Morza to bardzo rozległy obszar i bycie we wszystkich jego zakątkach naraz jest cokolwiek trudnym zadaniem. Prawda jest taka, zacni przyjaciele, że bez względu na to, co macie, zawsze znajdzie się jakiś łajdak, który spróbuje coś z  tego sobie uszczknąć. W  szczególności dotyczy to jegomości, którzy upodobali sobie picie grogu, noszenie przepasek na oku i kończenie zdań słówkiem „rybeńko”. Od czasu bitwy o  Falochron pomysł współpracy odpowiadał morskim rozbójnikom z  Itrei, ale szybko zdano sobie sprawę, że anarchia wśród bandy szemranych sukinsynów raczej się nie sprawdzi. Daj każdemu prawo głosu, a  zaraz zacznie myśleć, że ma prawo wypowiadać swoją opinię i  chociaż owszem, teoretycznie każdy ma prawo wyrazić swoje zdanie, ale teoretycznie każdy ma też prawo wysrać się raz dziennie, co jednak nie znaczy, że ja chcę o tym słuchać. Monarchia, chociaż to dziwne, okazała się dobrym rozwiązaniem. I  nie monarchia w rozumieniu „pompy i gali”, ale raczej w rozumieniu „ja jestem królem i ci goście się z tym zgadzają, więc zrobisz, co mówię, albo wszyscy, których kochałeś, zostaną poszatkowani na kawałki i  rzuceni smokom na pożarcie”. A  wraz ze scentralizowaną władzą pojawiło się schludne porozumienie z  itreyańską marynarką. Marynarka zgodziła się na to, że pewna liczba statków będzie plądrowana rocznie, pod warunkiem, że piraci zgodzą się, że w  sytuacji przekroczenia ustalonej liczby zajmą się własnymi ludźmi i  oszczędzą flocie kłopotu w  postaci polowania na winnych na wszystkich Czterech Morzach. Jak dla mnie, to brzmi całkiem rozsądnie, prawda, rybeńko?

 

Rozdział 18     Opowieści

– Pani Burz jest nienawistną suką – mruknęła Mia. Jechali od dwóch dni, Portowe Miasto Kościołów znajdowało się daleko za nimi. Przemierzali wybrzeże, kierując się na wschód; na południe od nich ciągnęły się ziemie uprawne, na północ szalejące morza. Ulewa była coraz gorsza, zamieniała drogę w  grzęzawisko. Konie były smętne, jeźdźcy jeszcze bardziej. Sidonius prowadził kolumnę, a jego krwistoczerwony płaszcz centuriona i  pióropusz przemokły na deszczu. Tric szedł równolegle do niego, ale daleko z  boku, żeby jego obecność nie płoszyła koni. Pierwszej nibynocy, gdy rozbili obóz, umarlak wspiął się na drzewo, żeby odsunąć się i pozwolić koniom się uspokoić. Mia uznała, że to całe szczęście, że Tric nie potrzebuje snu. Dobra nowina była taka – przynajmniej dla Mii – że arcyblask się skończył. Nadal czuła palące niebieskie światło Saaia i  ponury czerwony blask Saana za pokrywą chmur, ale światło osłabło, chłodna ulga zalała jej kości, gdy Shiih wreszcie zniknął za horyzontem, zabierając ze sobą jedną trzecią niesłabnącej nienawiści Aa. Jedno słońce mniej na jej plecach. Jedno słońce bliżej arcymroku.

A potem... – Ile jeszcze do Amai? – zapytała Bryn. Rzeźnik pokręcił głową. – Jeszcze szmat drogi, siostro. – Jestem bardziej mokra od panny młodej w noc poślubną. Narzekanie Bryn wywołało powszechne zgodne pomruki. Pieśniarka Miecza jechała obok wozu Mii, wyżymając wodę z solnych dredów. Poobijana twarz Rzeźnika była mroczniejsza od chmur na niebie. Wydawało się, że animusz wszystkich został pochowany w  błocie pod końskimi kopytami. Jednakże Sid służył przez lata jako Druga Włócznia w Legionie Luminatii, zanim wylądował w niewoli i Kolegium Remusa, i Mia wkrótce odkryła, że Itreyańczyk wie, jak podtrzymać ducha w kohorcie podczas podróży. –  Pierwsza kobieta, z  którą wylądowałem w  łóżku, pochodziła z Amai – powiedział. – Tak? – zaciekawił się Rzeźnik. – Opowiadaj. – Bryn uśmiechnęła się szeroko. Sidonius popatrzył po grupie, zobaczył, że wszyscy kiwają głowami i pomrukują zachęcająco. – Nazywała się... – Chwileczkę, chwileczkę... – zawołała Mia. Zakryła uszy bratu dłońmi. Jonnen nadal trzymał lejce i miał tylko skonsternowaną minę. –  No dobrze, opowiadaj – powiedziała Mia. – Nie szczędź szczegółów. –  Nazywała się Analie – powiedział Sidonius, gdy grom przewalił się przez niebo. – Przeniosła się do Bożogrobia jako młoda dziewczyna. Została klientką szwalni mojej mamy. Była trochę starsza ode mnie... – Czekaj no, ile lat to „trochę”? – zapytała Pieśniarka Miecza. – Może... z osiem? – Sid wzruszył ramionami. – Dziesięć?

–  A  ile lat ty miałeś? – spytał z  niedowierzaniem Burzyciel Fal. – Szesnaście. – Braaawo! – pogratulowała mu Ashlinn, klaszcząc powoli na wozie. – Farciarz. – Mia uśmiechnęła się szeroko. – Mogła cię pożreć żywcem. – Mogę opowiedzieć swoją historię, kurna, czy nie? – Już dobrze, dobrze. – Mia przewróciła oczami. –  W  porządku. Więc wiedziałem, że jej się podobam, ale byłem zielony i  nie wiedziałem, jak się zabrać do rzeczy. Na szczęście Analie wiedziała. Pracowałem jako dostawca dla matki i  pewnego zwrotu, kiedy zjawiłem się w  palazzo Analie, otworzyła mi drzwi ubrana w... właściwie w  nic nie była ubrana. –  Bezpośrednio i  na temat – rzuciła Pieśniarka Miecza, wyżymając solne dredy. – To mi się podoba. –  Zaciągnęła mnie do środka i  pochyliła się nad sofą w  korytarzu wejściowym, żądając, żebym brał się do roboty, więc jak posłuszny chłopak, wziąłem się do roboty. Minęło dziesięć, może jedenaście sekund, kiedy zdałem sobie sprawę, że mam dwa niecierpiące zwłoki problemy. Pierwszy: będąc nieco rozentuzjazmowanym młodzieńcem, jak to często bywa w  przypadku chłopców podczas ich pierwszej wycieczki do lasu, miałem jakieś trzy sekundy do końca postronka. Drugi: frontowe drzwi właśnie się otwierały. Okazało się, że Analie jest mężatką i jej mąż wrócił właśnie niespodziewanie do domu. – Na Otchłań i krew. – Bryn zarechotała. – I co zrobiłeś? –  Więcej niż tylko trochę zdenerwowany odwróciłem się, żeby stawić czoło drugiemu problemowi dokładnie w tej samej chwili, w której rozwiązał się mój pierwszy. – O, nie... – wyrwało się Mii. – O, tak. – Sid klasnął w dłonie. – Jak wystrzał z kuszy.

– Chrzanisz. – Rzeźnik zagapił się w niego. – Nie mów, że... Sid skinął głową. – Prosto w oko biedaka. Cała grupa zawyła ze śmiechu, echo ich wesołości poniosło się po błotnistej drodze, głośniejsze od burzowych wiatrów. Farmer mozolący się nieopodal odwrócił się, żeby spojrzeć, ciekaw, o co chodzi. Mia śmiała się tak bardzo, że prawie spadła z kozła, desperacko zatykając uszy bratu. – Co was tak rozbawiło? – mruknął dzieciak. Mia uchyliła dłoń i szepnęła mu do ucha: – Powiem ci, jak będziesz starszy. – I co zrobiłeś? – zapytała Pieśniarka Miecza Sidoniusa. – Czmychnąłem jak zając, a jak myślisz? Przez drzwi na ulicę, golusieńki. Pobiegłem do domu. Na szczęście gość był za bardzo oślepiony, żeby za mną pogonić, więc ten konkretny zajączek przeżył, żeby móc jeszcze pobzykać w swoim życiu. Znowu rozległy się śmiechy. Rzeźnik kręcił głową z niedowierzaniem, Mia ocierała łzy z oczu mokrym rękawem. Sid westchnął. –  Mimo wszystko to było najlepsze czternaście sekund w moim życiu. –  Pierwszy raz, kiedy zrobiłam dobrze facetowi ustami, wszystko wyszło mi nosem – powiedziała Bryn. – Co takiego? – Mia nie wierzyła własnym uszom. –  Słowo daję. – Dziewczyna pokiwała głową. – Prawie się utopiłam. Potem tygodniami czułam ten zapach. Ale uśmialiśmy się z tego. Kupił mi chusteczkę z okazji Wielkiej Dziesięciny. Znowu grupa roześmiała się do wtóru grzmotowi. Rzeźnik dyszał jak po wyścigach, solne dredy Pieśniarki Miecza zakołysały się, gdy odchyliła głowę i zawyła ze śmiechu. – A co ty powiesz? – zapytała ją Bryn. –  Och, mój pierwszy raz był katastrofalny – zarechotała Pieśniarka Miecza, naciągając z  powrotem przemoczony

kaptur. – Matko Trelene, nie chcecie o  tym słuchać. Chłopcy w szczególności. –  Ejże, opowiadaj – nalegała Ashlinn, uderzając pięścią w wóz. –  Właśnie, nie daj się prosić. – Sid się roześmiał. – Na piaskach nie ma sekretów. Dweymarka pokręciła głową. –  No dobrze. Tylko nie wińcie mnie, kiedy będziecie mieli koszmary. – Zniżyła głos, jakby opowiadała historię o  duchach przy ognisku. Grzmot zabrzmiał złowieszczo nad ich głowami. – To był chłopak z  Farrow. Kawał chłopa, nazywał się Miotacz Kamieni. Miałam go na oku od kilku miesięcy. Buzia jak z  obrazka, a  tyłek jak poemat. Byliśmy na zabawie na plaży z  okazji Ognistej Mszy, wszędzie wzdłuż Falochronu płonęły ogniska. Było pięknie. Romantycznie. On napił się dość, żeby w  końcu coś powiedzieć, a  ja dość, żeby mi się jego słowa spodobały. Poszliśmy więc na wydmy i wzięliśmy się do rzeczy. Nie byłam nawet w przybliżeniu jego pierwszą, w swoim czasie poznał parę dziewczyn, więc udało mu się wytrzymać trochę dłużej niż Sidowi-Kusznikowi. – Ranisz mnie, mi dona – zawołał z przodu Sid. Rzeźnik zagwizdał. – Prosto, kurna, w oko... – W każdym razie – opowiadała Pieśniarka, kiedy oślepiająca biel błyskawicy rozjaśniła niebo – w  miarę jak to trwało, zaczynałam się ośmielać, więc przy jego zachęcie, zajęłam pozycję na górze. I  wzięliśmy się do roboty na poważnie. Zrobiło się naprawdę miło. Zatem podskakuję sobie w  dół i  w  górę z  nowo odkrytym zapamiętaniem, aż nagle on wyślizguje się ze mnie, gdy jestem w  górze i  kiedy opadam, łamię mu biednego wacka niemal na pół. – O w mordę, dobry Boże! – krzyknął Sid.

–  Nie! – Burzyciel Fal popatrzył na Pieśniarkę Miecza ze zgrozą. – To niemożliwe, prawda? –  Możliwe. Krew wszędzie. Żałuj, że nie słyszałeś jego wrzasku. – Czarna Matko. – Ashlinn zarechotała, zasłaniając usta. –  Nie! – krzyknął Rzeźnik, wytykając ją palcem. – To wcale nie jest śmieszne! – Jest, tyle że boleśnie. – Mia uśmiechnęła się znacząco. Bryn za to prawie spadła z  konia ze śmiechu. Twarz Burzyciela Fal wyrażała zgrozę. Sid zgiął się wpół, udając, że cierpi, i kręcił głową: – Kurna, dlaczego nam to opowiedziałaś? –  Ostrzegałam! – zawołała Pieśniarka Miecza, przekrzykując grom. – Będę miał koszmary! – Przed tym też ostrzegałam! – Na pół?! – szepnął Burzyciel Fal. –  Prawie. – Skinęła głową. – Podobno potrzeba było ponad roku, żeby się wyprostował. Oczywiście chłopak w  życiu nie pozwolił mi zbliżyć się na tyle, żebym to sprawdziła. Wszyscy mężczyźni poprawili się w  siodłach, a  wszystkie kobiety zarechotały. –  Ja nawet nie pamiętam mojego pierwszego razu – powiedział Rzeźnik. – Tata i wuj zabrali mnie do domu uciech, kiedy miałem trzynaście lat i  byłem za bardzo upalony, żeby zapamiętać choćby twarz dziewczyny. Jak się nad tym zastanowię, to może nawet nie widziałem jej twarzy... –  Ja złamałam swojemu chłopakowi nos przy pierwszym razie – wyrwała się ochoczo Ashlinn. Mia zmarszczyła brwi. – Pięścią czy...? –  Nie – odpowiedziała Ashlinn, wskazując krocze. – No wiesz... siedziałam na nim... i poniósł mnie entuzjazm.

– Ach... – Mia poskładała elementy układanki w głowie. – Och, jasne... Ashlinn pokiwała głową. – Ale nie przerwał. Dzielny chłopak. – Vaańscy chłopcy – westchnęła tęsknie Bryn. – Yhm. – Ashlinn pokiwała głową. –  A  co z  tobą, Burzycielu Fal? – Sid zarechotał. – Jakaś katastrofa przy pierwszym razie? – Mam nadzieję, że żadnej nie będzie. Cała grupa ucichła i  wydawało się, że nawet burza na moment się uspokoiła. Mia i  pozostali obejrzeli się na postawnego Dweymarczyka. Burzyciel Fal składał się z samych mięśni i nie był niemiły dla oka, a  jego głos potrafił zmiękczyć najsłodsze zakątki Mii. Nie mogła uwierzyć, że... – Ty nie... Nigdy?! Pokręcił głową. – Czekam na właściwą kobietę. Panie popatrzyły po sobie, oprócz Bryn, która szturchnęła konia i  podjechała bliżej do Burzyciela Fal. Posłała mu przeciągły uśmiech. – A ty, Wrono? – zapytał Rzeźnik. –  Niestety żadnych prawdziwych katastrof. – Mia wzruszyła ramionami i odgarnęła mokre włosy z oczu. Zadygotała. – Ale... zaraz potem poszłam i zamordowałam mężczyznę. –  Hmm. – Pieśniarka Miecza pokiwała głową. – Dziwne, ale i zrozumiałe. Rozległy się kolejne śmiechy. Sidonius rzucił spojrzenie z  ukosa na Trica, który przez cały czas szedł obok nich w milczeniu po kostki w błocie. Jako dobry dowódca nie chciał, żeby czuł się wykluczony, nawet jeśli nie oddychał. Itreyańczyk odchrząknął.

–  A  ty? – zapytał. – Jakieś katastrofy podczas dziewiczego rejsu? – NIE. – Tric rzucił spojrzenie Mii i  zaraz odwrócił wzrok. – NIE, DZIEWCZYNA BYŁA CUDOWNA. Jak na sygnał rozległ się grzmot i  nadeszło prawdziwe oberwanie chmury – Mia nigdy w  życiu nie widziała czegoś podobnego. Jonnen kulił się obok niej i cały się trząsł. Wiatr był potworny, szarpał nimi i wył, zrywał im kaptury z głów i sięgał pod przemoczone ubrania zmarzniętymi rękami. Mia nie potrafiła sobie przypomnieć potwornego skwaru na arenie raptem parę tygodni temu. Wsunęła dłonie pod pachy, żeby je rozgrzać. –  Niech to szlag! – ryknęła Bryn, wyciągając łuk i  strzelając w chmury. – TY SUKO! Sidonius zerknął na ulewę, rozejrzał się po okolicy. – Moglibyśmy zapukać do jednego z tych domów na farmach – krzyknął Burzyciel Fal, pukając w  żołnierski napierśnik z  trzema słońcami. – Oznajmić, że to sprawa oficjalna, i  przeczekać najgorszą ulewę przy miłym, przytulnym palenisku. – A co z nim? – zawołała Pieśniarka Miecza, wskazując Trica. – Każdy przygłupi wieśniak wart swoich wideł w okamgnieniu spróbuje spalić go na stosie! –  Ostatnio wygląda na żywszego – powiedział Rzeźnik, zerkając na chłopaka. – Jakby nabrał nieco kolorów? Czy to tylko mnie się tak wydaje? – Tam! – zawołał Sid. Mia spojrzała we wskazanym kierunku. Przez oślepiający deszcz wypatrzyła ruinę na szczycie odległego wzgórza. To była wieża garnizonowa z  walącymi się krenelowanymi murami i  połamanym zwodzonym mostem; dłonie czasu mocno zniszczyły kamieniarkę. Wieża wyglądała na zbudowaną za itreyańskiej okupacji, kiedy Wielki Zjednoczyciel – Francisco I –

poprowadził swoje armie do Liis i  rzucił wyzwanie potędze królów-magów. Walący się w  gruzy relikt świata trwającego niegdyś w stanie wojny. –  Dobry widok na okolicę! – zawołał Sid. – Przy odrobinie szczęścia w piwnicy nadal będzie sucho! – Koniom przydałby się odpoczynek – krzyknęła Bryn. – Błoto zmusza je do ciężkiej pracy. Mia popatrzyła na drogę przed nimi i na szare niebo w górze. – Dobrze więc. – Skinęła głową. – Zerknijmy. *** Wieża składała się z  dwóch pięter z  ciosanego kamienia wieńczących wapienną ostrogę. Mia wyobrażała sobie, że dawno temu mogli przebywać tu twardzi legioniści. Ludzie, którzy pokonali morza pod banderą trzech słońc z zamiarem podboju w sercach i z krwią na rękach. Teraz jednak, wiele wieków po tym, jak legiony i  król, który nimi dowodził, obróciły się w  pył, wieża też zaczęła się walić. Wzgórze pewnie oczyszczono, kiedy budowano wieżę, ale teraz przyroda odzyskała je i  przenikała do samej budowli, rozsadzając kamieniarkę i niszcząc ściany w sposób, w jaki nie zdołałby ich zniszczyć żaden wojownik królów-magów. Wieża miała około sześćdziesięciu stóp średnicy. Po jednej stronie mur się zawalił, otwierając drogę dla deszczu i  wiatru, ale cała połowa murów stała pewnie, szerokie łuki na parterze podtrzymywały wyższe kondygnacje, walące się schody prowadziły na górę i  w  dół do zarośniętej i  niestety zalanej piwnicy. Zagłębienie paleniska kuchennego w starym kamieniu pośrodku podłogi wypełniło się butwiejącymi liśćmi. Podróżni zebrali się w  grupce na parterze, mając względną osłonę przed burzą, a konie uwiązano na zewnątrz przy wozie. Niebo było szare jak ołów, światło słoneczne przyćmione i Mia

czuła, jak moc w niej nieco się ożywia – krew jej buzowała jak po zbyt wielu cygaretkach, mrowiły ją opuszki palców. I  koniuszek języka. Zastanawiała się, jakie to będzie uczucie, gdy dwa pozostałe słońca znikną z nieba. Czym może się wtedy stać. – Zbadam teren – zaproponował Tric. –  Dobrze. – Sidonius skinął głową. – Burzycielu, idź na górę i miej oko na okolicę. –  Dwoje oczu – podkreślił rosły Dweymarczyk. – Szeroko otwartych. – Pójdę z tobą – zaproponowała Bryn i sięgnęła po łuk. Pieśniarka Miecza zerknęła na Mię i Ashlinn i wszystkie trzy uśmiechnęły się znacząco. Wzięły się do wypakowywania rzeczy, żeby umieścić obrok w jakimś suchym miejscu, podczas gdy Rzeźnik i  Sidonius przeszukali wieżę pod kątem opału. Deski przegniły wieki temu, ale zanim wóz rozładowano, zdołali zebrać dość drobiazgu i zeschłych liści na małe ognisko urządzone w jamie do gotowania. –  No dobra – powiedział Sidonius. – Zobaczmy, czy jeszcze pamiętam, jak to się robi. Itreyańczyk wyjął słoneczną stal odebraną centurionowi Luminatii, którego Mia zabiła na pokładzie Dziewicy. Złapał ostrze w  dwie ręce, zamknął oczy i  wymamrotał pod nosem modlitwę do Wszechwidzącego. Mia usłyszała krótki dźwięk, jakby ktoś wziął wdech, i ostrze Sida zabłysło nagle ogniem. –  Na Otchłań i  krew – mruknął Rzeźnik, mrużąc oślepione światłem oczy[18]. –  Imponujące. – Pieśniarka Miecza się uśmiechnęła. – Cały czas zapominam, że byłeś prawdziwym Luminatii. –  Nie aż tak imponujące – odparł Sid, rzucając miecz w  podpałkę, którą zebrali. – Ale pozwala zaoszczędzić paliwo z krzesiwka.

Liście i  gałązki zapaliły się i  wkrótce zapłonął wesoły ogień. Rzeźnik przywołał Jonnena, na jego krzywej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. –  Podejdź się ogrzać, chłopcze – zaproponował Liizyjczyk. – Stary Rzeźnik cię nie ugryzie. Mia zerknęła na słoneczną stal z pewną podejrzliwością, ale walczyła już kiedyś z  Luminatii i  ich ostrza nigdy nie działały na nią w  taki sposób jak porządnie pobłogosławiona Trójca. Wzięła więc brata za rękę i  podprowadziła do malutkiego ogniska, które rozgorzało na dobre. Gdy się zbliżyła, płomienie z  ostrza Sida zamigotały jaśniej, a  wilgotne drewno zaczęło strzelać i syczeć. A gdy posadziła Jonnena... –  Na Cztery Córki – mruknął Rzeźnik. – Popatrzcie tylko na to... Ogień sięgał do niej. Jęzory płomieni wyciągały się z  jamy, a  ogień z  miecza Sida był jak chciwe, migotliwe palce. Mia zerknęła na Ashlinn, a  potem na ogień. Przesunęła się wzdłuż obrzeży jamy, patrząc, jak płomienie przesuwają się za nią, wyginają się jak młode drzewko na burzy bez względu na kierunek wiatru. – Kurwa – mruknął Sidonius. – W mordę – szepnęła Ashlinn. – Właśnie. W mordę, kurwa – zgodził się z Rzeźnik. Jonnen rozejrzał się z niedowierzaniem. – Ależ wy wszyscy macie niewyparzone gęby... Mia popatrzyła na ogień i na burzę na zewnątrz. Pani Ognia i  Pani Burz dawały jej do zrozumienia, że nie są z  niej zadowolone. Ogarnęła ją złość. Nie prosiła się o  ten gniew ani o  udział w  tej przeklętej sprzeczce. A  wylądowała tutaj przemoczona do suchej nitki, nie mogąc podróżować morzem ani ogrzać się przy wesołym ognisku. –  Nie boję się odrobiny wiatru czy deszczu – powiedziała. – Ani przeklętej iskierki.

Sięgnęła do spodni, wyjęła cygaretkę i  pochyliła się z  nią do miecza Sida, żeby ją zapalić. Płomienie buchnęły jednak jak wąż, jasne i  zaciekłe, musiała więc cofnąć rękę, klnąc siarczyście z powodu oparzenia. – Uważaj, Mia – ostrzegł ją Sidonius. –  ...może powinniśmy postarać się nie prowokować większej wrogości córek... Pan Życzliwy pojawił się na łuku nad nimi. Przechylił łebek. – ...już robią wrażenie solidnie na nas rozeźlonych... –  ...CHOCIAŻ RAZ W  PEŁNI SIĘ ZGADZAM Z  KOCUREM... – warknęła Eklipsa. – och, w takim razie, pal ile wlezie, mia... Eklipsa westchnęła, a  Sid wyjął nadal płonący miecz z  paleniska i  schował go do pochwy, gasząc płomienie. Mia czuła spojrzenie towarzyszy, którzy zaczęli zdawać sobie sprawę z  dziwaczności tego, co tu się działo. Widzieli niemało na tym świecie, ale coś takiego nie mogło być łatwe do przełknięcia. To było życie Mii, która sama z  trudem to ogarniała. Bogini jedna wie, co musiało się dziać w  ich głowach... Mimo wszystko Pieśniarka Miecza zerknąła na Sidoniusa, a  potem z  pragmatyzmem, który służył jej przez trzy lata na piaskach, zaczęła rozpinać sznur pod arkadami, żeby rozwiesić ich mokre ubrania. Rzeźnik dzielnie wyszedł na deszcz i przytargał trochę więcej drewna, żeby wysuszyć je przy ogniu, a  Sidonius mruknął coś o  obchodzie i  wyszedł na ulewę, żeby rozejrzeć się po okolicy razem z  Trikiem. Kiedy Pieśniarka Miecza zawiązała sznur, machnęła na Jonnena. – Zdejmij to, młody konsulu – powiedziała. – Zaziębisz się na śmierć w tej mokrej pelerynie. Chłopiec w  milczeniu wykonał polecenie – zdjął opończę i  oddał ją kobiecie. Mia widziała, że dygoce z  zimna, a przemoczone ubrania kleją mu się do ciała.

–  Walczyłeś kiedyś na miecze, młody człowieku? – zagadnął go Rzeźnik. – Nie – mruknął dzieciak. Rzeźnik wyciągnął gladius i  obrzucił spojrzeniem jego krawędź. – A chcesz się nauczyć? – Nie – odezwała się Mia – jest za mały. –  Chrzanisz, miałem syna w  jego wieku. Potrafił machać mieczem. Mia się zdumiała. – Miałeś... syna? Mężczyzna zerknął na miecz i wzruszył ramionami. – Już nie mam. Mii serce się zacisnęło. – Na Boginię, Rzeźnik, tak mi... –  Poza tym to brat Mii Wrony. – Liizyjczyk uśmiechnął się krzywo, zmieniając temat z  większą zręcznością niż ta, jaką kiedykolwiek okazał na piaskach. – Jeśli chce dorównać wyczynom siostry na arenie, to lepiej niech już zacznie się uczyć, co? – Nie sądzę... –  Nie jestem mały. – Chłopiec wstał. Odezwała się w  nim dawna pycha. – Przeciwnie, jak na swój wiek jestem bardzo wysoki. A  ojciec mówił, że, aby wygrać, mężczyźnie potrzeba tylko woli, której brakuje innym. Mia zagryzła wargę, przypominając sobie słowa Scaevy w gabinecie. Trójcę wirującą i płonącą w jego ręce. Cesarz nadal stał, nadal mówił, podczas gdy ona dygotała na ziemi zwinięta w kłębek z bólu. Ojciec... – Chyba nie można się z tym spierać. – Westchnęła. Na twarz Rzeźnika wypłynął szczerbaty uśmiech; Liizyjczyk skinął na Pieśniarkę Miecza, która rzuciła mu swoją broń. Mia

patrzyła kątem oka, jak Rzeźnik zaczyna uczyć jej brata podstawowych chwytów, pozycji i  taktyk. („Kiedy masz wątpliwości, zawsze wal w jaja”). Uznała, że dzięki temu Jonnen będzie się przynajmniej ruszał. To mu pomoże się rozgrzać. Prawda jednak była taka, że chciała uchronić brata przed swoim światem. Całym jego gównem i bólem. Ash siedziała blisko ognia, a  Mia nieco dalej, żeby się nie poparzyć. Płomienie nadal wyciągały się do niej, ale nie tak bardzo jak wtedy, gdy się przysuwała. Pieśniarka przykucnęła między nimi i  wyciągnęła ręce przed siebie, żeby je rozgrzać. Mia widziała okropną bliznę na jej przedramieniu, zdobytą w  walce z  jedwabnicą w  Białym Stołpie. Przez tę ranę domina omal jej nie sprzedała. Mia nie mogła nie zapytać: – Jak się goi? Pieśniarka Miecza zerknęła na Mię; ogień migotał na jej wytatuowanej skórze. – Powoli. – Trzymasz miecz już pewnie? Kobiecie usta zadrgały. Zmrużyła oczy. – W tej kwestii niczego nie musisz się obawiać, Wrono. Mia pokręciła głową i się uśmiechnęła. – Oczywiście. Dweymarka patrzyła na płomienie przez chwilę, ewidentnie walcząc z czymś w sobie. – Ten chłopak bez duszy – odezwała się w końcu. – Umarlak. O co z nim chodzi? – To nasz przyjaciel. – Mia zerknęła na Ashlinn. – W każdym razie mój. –  Co masz na myśli, mówiąc, że nie ma duszy? – zapytała Ashlinn. –  Mam na myśli to, że składa się tylko z  mięsa i  kości. – Pieśniarka Miecza dotknęła napierśnika. – Tutaj jest pustka.

Dlaczego z wami podróżuje? –  To... – Mia pokręciła głową, patrząc w  ogień. – To długa opowieść. –  To, co powiedział Rzeźnik, to prawda, wiesz? – Pieśniarka Miecza obejrzała się na deszcz, jakby się bała, że Tric może słuchać. – Ja też to zauważyłam. Jego ciało ma więcej kolorów niż w Białym Stołpie. Otacza go mniejszy ziąb. – To chyba kwestia światła słonecznego – odpowiedziała Mia. – Jego siła rośnie, gdy słońca słabną. Tak jak moja. Nie martw się jednak. Przysłano go, żeby nam pomógł. Pieśniarka uniosła brew i pokręciła głową. – Siedem lat studiowałam u stóp suffi w Farrow. Uczyłam się o każdym bogu, o każdym przykazaniu. I powiem ci, że umarli nie pomagają żywym. Tylko nam przeszkadzają. Nie wracają, o  ile nie zostawili niedokończonej sprawy. To, co umiera, powinno pozostać martwe. Mia zerknęła na Ashlinn i zobaczyła, że dziewczyna wpatruje się w  nią z  takim wyrazem oczu, jakby chciała powiedzieć: „A nie mówiłam?”. Ashlinn miała jednak dość rozumu, żeby się nie odzywać. – To mój przyjaciel. – Mia westchnęła. – Uratował mi życie. –  Spójrz mu w  oczy, Wrono – odparła Pieśniarka Miecza. – Nie zwracaj uwagi na nowe kolory na policzkach i  bardziej sprężysty krok. Nasze oczy to okna duszy i  mówię ci prawdę: jego oczy prowadzą do pustego pokoju. Sidonius wrócił z  ulewy, ociekając deszczówką. Wyglądał żałośnie. Zdjął hełm i  przemoczoną pelerynę, otrząsnął się jak pies. –  Na Cztery Córki, pada na ryj gorzej niż atramenciarz po solidnej działce. Popatrzył po wnętrzu wieży i zauważył napięcie. – Co się stało? – Nic – odpowiedziała Mia. – Gdzie jest Tric?

–  Nadal krąży po okolicy. – Sid przykucnął obok paleniska i  wyciągnął ręce do ognia. – Poszedł na południe, żeby sprawdzić zarośla. Węszył w powietrzu jak ogar na polowaniu. Dziwny z niego gość. –  Pewnie – mruknęła Ashlinn, patrząc na Mię. – Śmiertelnie dziwny. –  Ej, Sid! – zawołał Rzeźnik. – Chodź tu i  pokaż chłopakowi ten swój wymyślny zwód. Ten, którego użyłeś, gdy wypatroszyłeś sierpozębnego niedźwiedzia w Białym Stołpie. – Ach, masz na myśli mężobójcę! – Sid uśmiechnął się szeroko i  przeciągnął ręką po zaroście na głowie. – Nie jestem pewien, czy młody konsul jest na to gotowy. – Dam radę – upierał się Jonnen. – Patrz. Uderzył gladiusem raz, drugi, jego cień zatańczył na murze. Poruszał się niezgrabnie jak dziewięciolatek po pięciu minutach ćwiczeń. –  Imponujące. – Sidonius się uśmiechnął. – W  porządku. Pokażę ci. Ale musisz obiecać, że nie posłużysz się nim, o ile nie będzie to absolutnie niezbędne. Tym ciosem można zabić jedwabnicę. Wstał, obszedł palenisko i  zaczął objaśniać Jonnenowi manewr krok po kroku. Mia patrzyła na nich przez pewien czas ze smutnym uśmieszkiem na ustach. Prawdę mówiąc, ta chwila wytchnienia, towarzystwo przyjaciół i  familii, to był najbliższy odpowiednik normalności, jakiego zaznała w  ciągu ostatnich ośmiu lat. Zastanawiała się, jakie mogła mieć życie. Co mogła mieć, zanim to wszystko zostało jej odebrane. Co oddałaby, żeby to odzyskać. Wkrótce jednak oderwała wzrok od ognia i spojrzała na burzę. Patrzyła, jak drzewa się kołyszą, szarpane przez wiatr, jak błyskawice przecinają morze czarnych chmur na niebie. Czarnych jak jego ręce. Jak jego oczy.

Kiedyś były piwne. – Pusty pokój – mruknęła. – Co mówisz, kochanie? – spytała Ashlinn. Mia jednak nie odpowiedziała.

18 Słoneczna stal to tradycyjna broń Legionu Luminatii wydawana każdemu żołnierzowi, począwszy od rangi Drugiej Włóczni. Sekret jej produkcji jest pilnie strzeżony, a  kowale Luminatii muszę odsłużyć wiernie dwadzieścia lat, zanim mogą nauczyć się tej sztuki. Teoretycznie tylko najbardziej oddani z legionu Aa mogą rozpalić stal, ale prawdę mówiąc, nie każdy członek Legionu Luminatii jest pozbawionym humoru fanatycznym głupcem. Gdybyście rozważali wstąpienie do Luminatii, zacni przyjaciele, to wiedzcie, że nie ma końca zabawie z mieczem, który na rozkaz bucha płomieniem. Nie pozwólcie tylko, żeby wyżsi rangą oficerowie przyłapali was na suszeniu za jego pomocą prania albo zapalania donie cygaretki, a wszystko będzie dobrze.

 

Rozdział 19     Cisza

Bryn stała dostatecznie blisko Burzyciela Fal, żeby czuć ciepło jego ciała. Zastanawiała się, czy ma podejść jeszcze bliżej. Prawdę mówiąc, zawsze jej się podobał. Jego wielkie dłonie, szerokie ramiona i  głos po prostu na nią działały. Nie było jednak okazji do takiego zbliżenia się pod bacznym spojrzeniem executusa w Kolegium Remusa, a rosły Dweymarczyk sprawiał wrażenie ambiwalentnego wobec niej. Dlatego Bryn skrywała swoje uczucia w  małym pokoiku na tyłach czaszki, wypuszczając je tylko wtedy, gdy nibynocą była sama w  celi i  chętka, żeby pozbyć się swędzenia, okazywała się zbyt duża, by dłużej ją ignorować. Teraz jednak... ...teraz byli wolni. Mogli robić, co zechcą. Ostatnie dwa lata walki i  krwawienia na piaskach nauczyły ją, jak cieniutka i  wątła nić łączy ich z  życiem. Utrata brata nadal była żywym bólem w  jej sercu i  Bryn zastanawiała się, czy jeszcze kiedyś poczuje się kompletna. Wiedziała jednak, że tylko głupcy nie korzystają z  danej im szansy, a  jej szansa właśnie koło niej stała. Odkąd Burzyciel Fal powiedział, że

„czeka na właściwą kobietę”, płonęła w jej piersi chęć, żeby mu powiedzieć, że jej zdaniem jest naprawdę słodki. Płonęła zbyt jasno, by to ignorować. Nawet gdyby chciała. A nie chcę, pomyślała. –  Niczego nie widać w  tej ulewie – mruknął postawny Dweymarczyk. Spojrzenie jego dużych, brązowych oczu przesuwało się po okolicy. Lasy i  skały były spowite szarą kurtyną chłodu i deszczu. Kryształowo czyste krople spływały po jego gładkiej, ciemnej skórze, skapywały z czarnych solnych dredów i brody. Zawiłe tatuaże na policzkach wyglądały jak łamigłówka do rozwiązania. – Rzeczywiście potwornie pada. Głupia, głupia, zbeształa się w myślach. Wymyśl coś bystrego do powiedzenia. – Nie jest ci zimno? – spytała z nadzieją. Burzyciel Fal pokręcił głową, nie odrywając oczu od potoków szarości. Błyskawica przecięła niebo nad walącą się wieżą, oświetlając rozkołysaną w  dole zieleń, popękane kamienie, zniszczenie. Światło było przez chwilę jasne jak słońca, cienie odmalowały się czernią, cały świat zamigotał. Bryn przysunęła się i dotknęła delikatnie jego ręki. –  Bo mnie tak – oznajmiła zmysłowym, jak miała nadzieję, głosem. – Możesz pójść na dół – zaproponował Burzyciel, odwracając się, żeby popatrzeć na południe. – Sądząc po zapachu, rozpalili ogień. Ja tu popilnuję. Bryn uniosła powoli brwi, aż prawie sięgnęły linii włosów. Burzyciel Fal niczego nie zauważył, wpatrywał się w  półmrok i  nucił coś pod nosem swoim barytonem. Zacisnęła usta i nadąsała się w myślach – a w każdym razie próbowała zebrać myśli. Wibracje tych gładkich jak karmel tonów w  lędźwiach bynajmniej jej nie pomagały.

W porządku. To wymaga frontalnego ataku. – Burzyciel. – Westchnęła. – Nie chcę iść na dół. – Nie? – Nie – odpowiedziała, kładąc rękę na biodrze. – Chcę, żebyś ty mnie rozgrzał. – Serio? –  Na Cztery Córki! – straciła cierpliwość – Nic dziwnego, że nigdy nie zaliczyłeś! Jak mogę to ująć bardziej wprost? Mam cię złapać, kurna, za uszy i cmoknąć w ten gamoniowaty ryj, żebyś zrozumiał? Rosły mężczyzna uśmiechnął się do niej nieśmiało. – To by chyba... nie zaszkodziło? Popatrzyła na niego chwilę dłużej. Widziała, jak w  jego oczach płonie wesołość, a  na usta zaczyna wypływać uśmiech. Złapała go wtedy za napierśnik, wspięła się na palce i przycisnęła usta do jego warg. Początkowo się śmiał, jego szeroka jak beczka pierś falowała pod jej dłońmi, ale wkrótce śmiech ustał, jego wargi zmiękły pod jej ustami, a  pierś zaczęła falować z  zupełnie innego powodu. Bryn wysunął się łuk z rąk, gdy wsunęła palce w solne dredy Burzyciela, przywarła do niego i  wspięła się, obejmując go nogami w pasie. Oparł ją o mur, wsuwając duże, silne dłonie pod jej tyłek i  podtrzymując ją, jakby ważyła tyle co piórko. Bryn ścisnęła go mocno udami, jej język poruszał się przy jego języku, a ciepło jego skóry przeniknęło ją aż do kości. Westchnęła, gdy oderwał usta od jej ust. Deszcz padał między nimi, jakby niebo płakało. Serce Bryn biło głośniej niż gromy. – Ja nie... – Zamrugał zaskoczony i uśmiechał się z radości. – Naprawdę?! – O, Córki. – Bryn się roześmiała. – Czeka mnie z tobą kawał ciężkiej roboty. – Postaram się nie być zbyt dużym ciężarem – obiecał.

– Przestań gadać, idioto – szepnęła Bryn, przesuwając dłonią po jego policzku. – Możesz do czegoś lepszego wykorzystać swoje usta. – Nie do końca wiem, co masz... Ostrze zabłysło srebrzyście, jasne jak błyskawice na niebie. Minęło kołnierz napierśnika Burzyciela Fal i  wbiło się w  jego pierś, rozcinając mu serce i  w  okamgnieniu napełniając mu płuca krwią. Próbował się odezwać, ale zdołał tylko zakaszleć, obryzgując twarz Bryn szkarłatem. Nabrała powierza, żeby krzyknąć, kiedy rozległ się grzmot i  czysty brzęk drugiego ostrza, które wbiło jej się w  pachę, zginął w  tym niebiańskim huku. Poczuła, jak stal wbija jej się w  pierś. Poczuła, że spada. Złapały ją czyjeś ręce, smukłe, ale straszliwie silne, i ułożyły na kamieniu z delikatnością matki trzymającej dziecko. Zobaczyła nad sobą postać na tle wciąż płaczącego nieba. Odzianą w czarny dublet i spodnie. Chłopak miał zaciśnięte i ściągnięte usta, jakby chciał zacmokać. Był jednym z  najpiękniejszych chłopców, jakiego w  życiu widziała. Blada skóra i  przenikliwie niebieskie oczy. Uklęknął nad Burzycielem Fal na kamiennych płytach obok niej, uniósł błyszczący nóż i  poderżnął mu gardło od ucha do ucha. Ruchem prostym i  szybkim. Bryn chciała krzyknąć, zaprotestować, ale krew wypełniła jej usta. Słona i  gęsta; było jej za dużo, żeby mogła oddychać. Już nie wspominając o krzyku. Zimno mi, pomyślała. Krew zabulgotała jej na wargach. Wargach, które chwilę temu całował. Tak bardzo mi zimno. Śliczny chłopiec odwrócił się do niej. Chcę, żebyś mnie ogrzał. Uniósł palec do ust, jakby chciał ją uciszyć.

*** To się rozegrało w okamgnieniu. Mia siedziała w  objęciach Ashlinn, opierając głowę na jej ramionach, z powiekami ciężkimi ze zmęczenia. Rzeźnik nadal uczył Jonnena, uśmiechając się zachęcająco, kiedy chłopiec niezręcznie powtarzał pozycje i uderzenia. Pieśniarka leżała na kamieniu przy palenisku, a  Sid wpatrywał się w  płomienie, kiedy Mia usłyszała ledwie uchwytny szmer na górze. Szmer stali. Spojrzała w  górę w  tej samej chwili, co Sidonius. Oboje popatrzyli po sobie. – Burzycielu? – zawołał Sid. Mia wstała. – Bryn? Mały przedmiot spadł wśród kropel deszczu i  uderzył o kamienne płyty kilka stóp dalej. Mały. Okrągły. Biały. – Dziwoszkło! Kula wybuchła z  wilgotnym sykiem, wypełniając niższy poziom wieży duszącą chmurą białego oparu. Chmura była ciężka i  gęsta, a  jej arkemiczny posmak na czubku języka natychmiast powiedział Mii, co to jest. Omdlenie. Środek usypiający przygotowany przez Zabójczynię Pająków w Cichej Górze. Wystarczy jeden solidny wdech... Bez zastanowienia, bez oddechu, sięgnęła po cienie w zniszczonej wieży i w okamgnieniu zamknęła oczy, robiąc Krok

z bieli w czerń i deszcz. Wyrwała ostrze z grobowej kości z pochwy i  odwróciła się, przykucając. Włosy ciągnęły się za nią jak burza. Zobaczyła postać na strzaskanym czubku wieży, ciemnoskórą rękę zwieszającą się z  krawędzi, jasny koczek przesiąknięty krwią. Nie... Gniew wezbrał jej w  piersi. Świat wokół niej zwolnił. Każda sekunda rozpadła się na milion lśniących odłamków. Każda kropla spadała w  półmroku jak pojedynczy, doskonały klejnot, powoli, błyszcząc z  nagłą i  zdumiewającą czystością, jakby każda była diamentem wystrzelonym wprost do jej umysłu. Kolejne kształty odziane na czarno przedzierały się przez zarośla, wychodząc z  cieni i  zza pokruszonych kamieni. Rozpoznała Remillo i  Violettę z  czasów w  kaplicy w  Galante – chodzili razem się napić pod koniec tygodnia. Chytry Arturo wdrapał się przez mur – pożyczał od niej cygaretki, kiedy próbował rzucić nałóg. Milczący Cyt na szczycie wieży – pomógł jej zaliczyć próbę u  Zabójczyni Pająków, gdy oboje byli akolitami. I  wreszcie chuda jak palec i  szybka, z  krótkimi, ciemnymi włosami przyklejonymi do czoła sama biskup Dziesięcioręka – sunęła przez zarośla jak smok przez odmęty. Same Ostrza. Sokoły, Ashlinn, Jonnen – wszyscy padli pod wpływem Omdlenia. Zatem piątka przeciw jej jednej. Nie, nie jestem sama. Spojrzała w mrok pod stopami. Jest nas wiele, pomyślała.

Rozbłysk pioruna, ryk burzy, błyskawicznie przez światło. Mia

czarny

cień

śmignął

zrobiła Krok najpierw do Arturo najsilniejszego i  najbardziej okrutnego Ostrza. Wyskoczyła z ciemności u jego stóp i błyskawicznie wbiła mu ostrze w pierś. Charkot, rozbryzg krwi, grobowa kość przecinająca skórę, mięśnie i  kości, szkarłat, szkarłat, szkarłat pośród kropel deszczu. Przekręciła ostrze i  poczuła, jak jego żebra ustępują, gdy wreszcie wyrwała klingę i  obróciła się, żeby zobaczyć, jak Arturo upada. Nieartykułowany krzyk z  góry, śliczny Cyt jak ptak w  krwawym gniazdku, zabójczo niebieskie oczy jak tańczące błyskawice. Wyciągnęła palce w  cudownie głęboką ciemność pod stopami i cisnęła garścią, tak jak podpatrzyła to u Jonnena, a  potem sięgnęła przez dzielącą ich przestrzeń, żeby oślepić te śliczne niebieskie... – ...za tobą... ...szept w  jej uchu, kiedy cień, który nie był kotem, stał się oczami z  tyłu jej głowy. Rzuciła się w  przód błyskawicznie i  przekoziołkowała, kiedy nóż przeleciał jej nad głową tak blisko, że mimo grzmotu usłyszała, jak przecina krople. Obróciła się w miejscu, gdy Violetta rzuciła następnym, a potem jeszcze jednym, ostrym jak brzytwa i czarnym od trucizny – nie potrzebowali już Omdlenia, kiedy mieli małego Jonnena, leżącego na plecach i śniącego śniącego (o czarnym niebie i milionie gwiazd, i jasnym globie)

blade palce zakrzywiły się jak szpony i czarne cienie owinęły się wokół butów Violetty jak głodne węże i Mia zrobiła Krok w cień drzewa obok Violetty i  wbiła miecz prosto w  jej brzuch, obróciła ostrze, rozcinając wszystko, aż kręgosłup Violetty wygiął się jak łuk i  usta rozwarły, gdy sznury jej wnętrzności, lśniące i  parujące, rozlały się plątaniną różu i czerwieni. – Kurw... – ...MIA...! Wygięła się do tyłu, gdy ostrze Dziesięciorękiej przecięło ze świstem powietrze pod jej podbródkiem, opadła i  przekoziołkowała w  stronę wieży, włosy w  oczach, piasek na języku, ryk widowni na arenie rozlegający się echem w uszach WRONAWRONAWRONA ale to były przeszłe zwroty kiedy wszystko było prostsze, Księżyc nie miał imienia, a ojciec nadal był Mój... Dziesięcioręka cofnęła pięść z  ciemną i  lśniącą stalą, tylko jedną pięść – nie miała ich dziesięciu, ale, och, jedna wystarczy. Eklipsa uniosła się i  ryknęła na walącym się murze za jej plecami – strach jak chłód w powietrzu, kształt wycięty z cienia głębszego, niż Mia potrafiła sobie wyobrazić, ale cień cień

CIEŃ mimo wszystko cień. I  Mia zdała sobie sprawę, że zamiast Kroczyć przez czerń u stóp wroga, drzewa albo kamienia, mogła po prostu posłużyć się wilkiem, który też był z cienia. Wyciągnęła rękę i zamiast tego zrobiła Krok przez Eklipsę i zeskoczyła z kamienia za plecami dobrej biskup. Rozległ się wilgotny zgrzyt, gdy zamachnęła się, szczerząc zęby, warcząc z  nienawiści, i  grobowa kość pośród kropel deszczu prawie odcięła Dziesięciorękiej głowę. Czerwień na rękach, na twarzy, na języku, rozwodniona i  miedziano-słodka w  tej ulewie, głęboka tak, że mogłaby w niej utonąć, ale wciąż nie dość nigdy nie jest dość prawda? struga rozpalonego do białości bólu w udzie, rozbłysk ostrza ciemnego od jadu. Mii prawie wyrwał się okrzyk z  piersi. Obróciła się. Remillo rzucił następne ostrze, przecinające powietrze tam, gdzie chwilę temu stała, ale teraz już jej nie było, bo zrobiła Krok

w cień pod swoimi stopami i wyszła z cienia mającego kształt kota na ziemi za Remillo, uniosła miecz, trzymając go w obu rękach, rubinowe oczy wrony na rękojeści patrzyły, jak klinga tnie w  górę od krocza i  mężczyzna pada z krzykiem rozcięty na pół. Ręce miała już śliskie od krwi, która rozmazała się też na jej skórzanych spodniach i wylewała z rany zadanej przez Remillo. Trucizna wypełniła jej bijące gwałtownie serce, pulsujące żyły. Czworo z pięciorga padło, ale to nadal nie wystarczyło. Jestem za wolna. – ...mia...! Odwróciła się, kiedy Cyt zeskoczył, śliczny i cichy JESTEM ZA WOLNA. – ...MIA...! i wbił obcas prosto w jej potylicę. Białe światło. Trzask. Ból. Huk. I czerń. *** Grzmot rozległ się znowu, deszcz walił w  kamień jak młoty w kowadło. Samotna postać stała z zaciśniętymi pięściami i zmrużonymi oczami. Stała nad dziewczyną, która padła, a  jej włosy

rozsypały się jak czarna, połamana aureola wokół jej głowy. Rzęsy jej trzepotały. Leżała nieprzytomna i krwawiła. – ...nie podchodź... – syknął nie-kot. –  ...NIE WAŻ SIĘ JEJ TKNĄĆ... – warknął nie-wilk, stając między nimi. Cyt zignorował oboje i przeszedł przez nich, żeby złapać Mię za włosy. Z  twarzą pustą i  bladą powlókł ją po kamieniach z  powrotem do strzaskanej wieży. Rzucił ją na podłogę obok nieprzytomnych towarzyszy, starając się, żeby szczególnie mocno uderzyła czaszką o kamienne płyty. – ...parszywy kundel... – ...ZABIJĘ CIĘ, TY ŁAJDAKU...! Chłopak zerknął na wilka z  cienia i  może odrobinę pobladł. Wycofał się z wieży, wpatrując się w demony, a potem odwrócił się w  kierunku jatki. Pozostałe Ostrza z  Galante leżały wokół ruin nieżywe albo wykrwawiające się. Violetta klęczała, krew wylewała się rubinowymi rzekami spomiędzy jej zębów, gdy próbowała upchnąć wnętrzności z powrotem w ciele. Podniosła wzrok, gdy Cyt wyszedł lekkim krokiem z  wieży i  podszedł do miejsca, gdzie leżała biskup Dziesięcioręka. – C-Cyt... – wychlipała. – P-pomocy. Ją także zignorował. Milczał jak śmierć. Sięgnął do martwej biskup, dotknął zniszczenia, jakiego dokonało ostrze Mii na jej szyi. Głowa Dziesięciorękiej nadal trzymała się ciała na pasemku mięśni i  skóry, ale kręgosłup został przecięty na pół. Cyt grzebał w  szczątkach, aż reszcie namacał rzemień i  go zerwał. Na jego końcu wisiała srebrna fiolka. – Cy...yt... – błagała Violetta. Chłopak pomaszerował z  powrotem do wieży, do migoczącego ognia. Pasażerowie Mii stali przy jej ciele, sycząc i warcząc, ale on na nich nie zważał. Zamiast tego przyklęknął przy płomieniach i  podniósł srebrną fiolkę do światła. Zerwał

ciemną woskową pieczęć i  wylał zawartość na kamień – gęsty i rubinowy płyn. I palcem jak pędzlem zaczął pisać w kałuży. Cztery Ostrza nie żyją. Chłopiec i zdrajcy pojmani. Zalecenia. Zerknął w  deszcz, kiedy przewalił się grzmot, i  patrzył, jak Violetta pada na plecy w kałuży własnych wnętrzności i gówna. Pokręcił głową z pogardą. mięczak I wtedy krew zaczęła się poruszać. Cyt skupił się na niej, czekając na instrukcje. Vitus należał do Adonaia – każdy biskup miał zapas w  kaplicy i  posługiwał się nim, żeby wysyłać wiadomości krwią i  odbierać odpowiedzi z  Cichej Góry. Cokolwiek napisano we krwi, Adonai o  tym wiedział. A  co więcej, ponieważ krew nadal była związana z  mówcą, mimo niemożliwych odległości był w  stanie manipulować nią z równą łatwością, jak krwią w sadzawkach. Cyt patrzył, jak krew przesuwa się i  tworzy krople niczym żywe srebro na mokrym kamieniu. Ułożyła się w litery, siedem znaków w lśniącym czerwienią rzędzie. MÓDL SIĘ Śliczny zabójca się nachmurzył. Zerknął znowu na ulewę, marszcząc idealne czoło, zastanawiając się nad znaczeniem polecenia Adonaia. Modlić się? Na Matkę, co też mówca wygadywał? Rozmazał krew na kamieniu i zaczął znowu pisać. Nie rozu Krew się poruszyła. Utworzyła lśniącą mackę i  zwinęła się wokół jego palca. Cyt cofnął dłoń, ale krew poruszała się wraz z nim, wpełzając na jego rękę jak wąż i sięgając pod rękaw.

Chłopak wstał, wytrzeszczając oczy z  niepokoju, kiedy poczuł, jak krew wpełza mu po przedramieniu, ramieniu i sięga do gardła. Zaczął ją szarpać, odruchowo nabierając powietrza, gdy szkarłatna powódź wpełzła mu po podbródku prosto do otwartych ust. Zacharczał, odsłaniając puste dziąsła. Bąbel krwi wpadł mu do gardła, gdy chłopak próbował nabrać powietrza, więc tylko zakrztusił się i  zakaszlał. Łapiąc się za szyję, zatoczył się do tyłu i prawie wpadł do paleniska, aż wreszcie wytoczył się na ulewę. Z  rękami przy gardle, z  krwią płynącą z  nosa i  oczu z  powrotem do ust, gdy się dławił. Jego blada twarz poczerwieniała. Obrócił się w miejscu, szukając... Ostrze rozcięło mu głowę czysto jak siekiera szczapkę drewna. Mózg i  czaszka rozbryzgnęły się na ziemi u  jego stóp, kiedy padł twarzą do przodu na potrzaskany kamień. Tric oparł but o  jego plecy i  wyciągnął wykonany z  grobowej kości sejmitar, a  drugie ostrze wbił w  serce Cyta i  na wszelki wypadek przekręcił. Błyskawica przecięła niebo jak białe dłonie wściekle szarpiące chmury. A czarne ręce uniosły się wnętrzem dłoni do góry. –  WYSŁUCHAJ MNIE, NIAH – powiedział umarlak. – WYSŁUCHAJ MNIE, MATKO. TO CIAŁO TWOJĄ UCZTĄ. TA KREW TWOIM WINEM. TO ŻYCIE, TEN KONIEC, TO MÓJ DAR DLA CIEBIE. ZACHOWAJ GO BLISKO PRZY SOBIE. – ...najwyższy czas, żebyś się pojawił... Tric odwrócił się i  zobaczył kota z  cieni na potrzaskanym murze, liżącego półprzezroczystą łapę. Wilk z cienia zerknął na niego z miejsca obok swojej pani. – ...TROCHĘ SPÓŹNIONE TO DRAMATYCZNE WEJŚCIE... –  DRAMATYZM NIE BYŁ MOIM ZAMIAREM – odpowiedział chłopak. – ZABIŁEM GO TAK SZYBKO, JAK ZDOŁAŁEM. – ...on już był martwy... – Nie-kot westchnął.

– ...SPÓJRZ... Tric wsunął ostrza do pochew i  spojrzał na szczątki czaszki Cyta. Pośród kawałków czaszki i  mózgu dostrzegł jakiś ruch. Cieniutka wstążka krwi wspinała się ku górze, lekceważąc grawitację, i zbierała się pośród deszczu na plecach skórzanego dubletu zabitego. Z  trudem utrzymywała jedność, coraz bardziej rozmywana przez ulewę, coraz bardziej rozwodniona. Zanim jednak całkiem się rozpłynęła i  zlała z  kałużą krwi ślicznego Cyta, zdołała ułożyć się w prosty kształt. Cztery litery tworzące pojedyncze słowo. Imię. NAEV.

 

Rozdział 20     Zerwane więzy

Zimno. To było pierwsze, co Mia poczuła. Chłód przenikający jej kości. Kamień pod plecami. Zimny, twardy i wilgotny. Uniosła rękę i spróbowała się poruszyć. Ból. W  głowie. W  plecach. W  nodze. Dotknęła palcami czoła i  z  piersi wyrwał jej się jęk, światło było za jasne, żeby mogła otworzyć oczy. – NIE RUSZAJ SIĘ – rozległ się głos. – MOŻESZ MIEĆ WSTRZĄS MÓZGU. Mia otworzyła oczy mimo bólu i  zobaczyła stojącego nad sobą chłopca, którego być może kiedyś kochała. Po niebie przewalił się grzmot, pogłębiając ból w  jej czaszce. Skrzywiła się, kiedy po niebie przebiegła błyskawica, i  zamknęła z  powrotem oczy. Obrazy z  ataku pojawiły się pod jej powiekami, urywki wspomnień poruszające się w  słabnącym poblasku. Cienie. Ostrza. Krew. – Cyt – wyrwało jej się, gdy usiadła.

Poczuła ręce Trica na ramionach, zaskakująco ciepłe, i usłyszała jego ciche pomruki. Nalegał, żeby się nie ruszała, ale odepchnęła to wszystko na bok – delikatny dotyk, głęboki jak ocean głos, ból jak odłamki szkła. Wstała i odetchnęła głęboko, zmuszając wzrok do wyostrzenia się. Umysł do przypomnienia sobie. Wieża. Nadal przebywali w  wieży. Sid, Pieśniarka Miecza i... Bogini... Ash i  Jonnen, wszyscy ułożeni wokół paleniska kuchennego. Przez jedną potworną, niekończącą się chwilę myślała, że nie żyją, że wszyscy odeszli, że nic i nikt już jej nie został. Ta myśl była zwyczajnie zbyt straszliwa, żeby sobie z nią poradzić, zbyt mroczna, żeby na nią patrzeć. Wtedy jednak dostrzegła, że ich piersi delikatnie wznoszą się i  opadają, poczuła dreszcz, gdy Eklipsa wsunęła się w jej cień i zabrała jej strach. – ...WSZYSTKO JEST W PORZĄDKU, MIA... – Nie – szepnęła. Jej wzrok padł na nieruchome ciała. – Nie wszystko. Tric, dzięki swoim silnym, czarnym rękom, położył je z boku, z  dala od pozostałych, ale nadal pod osłoną przed deszczem. Kamień wokół nich był ciemny od krwi. Gardła mieli poderżnięte aż do kości. –  Bryn – szepnęła Mia, łamiącym się głosem. – B-Burzyciel Fal. –  ZGINĘLI SZYBKO – rozległ się głos. – NIE CIERPIELI ZBYTNIO. – O, Bogini – szepnęła, osuwając się obok nich na kolana. Wyciągnęła drżące ręce, łzy piekły ją w  oczy. Dotknęła policzka Bryn, wygładziła solne dredy Burzyciela Fal. Pamiętała radość na jego twarzy, gdy opowiadał o swoim życiu w teatrze, melodie jego piosenek, które tak bardzo osładzały jej zwroty w  Kolegium Remusa. Przypomniała sobie słowa Bryn

o  znoszeniu na piaskach tego, co nieznośne. Że w  każdym oddechu mieszka nadzieja. Tyle że Bryn już nie oddychała. – ...tak mi przykro, mia... Otworzyła szeroko oczy, słysząc ten szept, źrenice rozwarły jej się z  gniewu. Spojrzała na kształt materializujący się na murze przed nią. Kształt kota. Kształt, który skradł, kiedy była małą dziewczynką, naśladując ukochanego kota, którego zamordował na jej oczach justicus Remus. Kształt czegoś znajomego. Niosącego pociechę. Co miało ukryć przed nią fakt, że to coś nie ma żadnego kształtu. Gniew był taki przyjemny. Gdy czuła gniew, nie musiała myśleć. Gdy czuła gniew, mogła po prostu działać. Ranić. Nienawidzić. – Ty łajdaku – szepnęła. – ...przykro mi... – Ty skurwysynie! – krzyknęła. – Powiedziałam ci, że tak to się skończy! Powiedziałam, że nie chcę ich tutaj, i  patrz teraz! Patrz, coś ty narobił! – ...ostrze, które ich zabiło, nie należało do mnie... – Nie byłoby ich tutaj, gdyby nie ty! – ryknęła, a gniew płonął w  niej coraz jaśniej i  goręcej, aż wypełnił ją całą. – Ty egoistyczny dupku! Są tu przez ciebie! Nie żyją przez ciebie! – ...mia, to była ich własna decyzja... –  Ty łajdaku, oczywiście, że tak zdecydowali! Prędzej przestaliby oddychać, niż wymigali się od spłaty długu! I dobrze o  tym wiedziałeś, a  mimo to musiałeś otworzyć ten swój pierzony ryj! – Wstała i  przekrzykiwała teraz gromy. – Zawsze widzisz lepiej niż inni, co? Zawsze wiesz najlepiej! –  ...a  gdyby ich tu nie było? wtedy co? to jedno ostrzeżenie, które zyskałaś, wystarczyło, żeby zmienić przebieg walki, bez

niego wszyscy moglibyście być martwi... – Nie wiesz tego! – wściekała się. – Ty nic nie wiesz! – ...wiem, że znaleźli się tutaj, bo cię kochali, tak samo jak ja... –  Słucham?! Ty mnie nie kochasz, kurwa, ty nie wiesz, co to jest miłość! Nie-kot pokręcił głową, smutek wypełnił jego aksamitny głos. –  ...to nie jest prawda. jestem częścią ciebie. a  ty jesteś wszystkim, czym ja jestem... –  Chrzanisz! – wrzasnęła, a  niebo przecięła błyskawica. – Jesteś pijawką! Pieprzonym pasożytem! Kochasz mnie z powodu tego, co ci daję, i to wszystko! – ...ale, mia... – Chcę, żebyś zniknął, słyszysz? Nie-kot przechylił głowę. Zadygotał lekko. I  po raz pierwszy od zwrotu, kiedy się spotkali, odkąd pierwszy raz przemówił do niej z  ciemności jej własnego cienia, po upływie tak wielu lat, po tak wielu przebytych milach i  popełnionych morderstwach w jego głosie zabrzmiał strach: – ...co masz na myśli...? – Mam na myśli to, że masz stąd wypierdalać! – ryknęła, aż się zapluła i  posmarkała. – Wracaj do Grobia i  wpełznij do czarnej dziury, z  której wypełzłeś. Znajdź sobie kogoś innego. Nie chcę cię nigdzie w pobliżu! – ...mia, nie... Stała z  rękami zaciśniętymi w  pięści, krew jej przyjaciół zbierała się w  kałuży przy jej stopach, głowa pulsowała jej w  rytm tętna. Widok tych ciał, wspomnienie śmiechu Bryn, uśmiechu na twarzy Burzyciela Fal, gdy skakał po ich walącym się, starym teatrze, wypełnił jej brzuch tłuczonym szkłem, oczy palącymi łzami. Eklipsa pojawiła się między nimi i  odezwała głosem cichym od smutku: – ...MOŻE RZECZYWIŚCIE POWINIENEŚ SOBIE PÓJŚĆ...

–  ...ach, zawsze możemy na ciebie liczyć, kundlu, że udzielisz nam nieproszonej rady w najgorszej chwili... – ...POWIEDZIAŁA CI, ŻEBYŚ ODSZEDŁ... –  ...nie masz tutaj prawa głosu. towarzyszyłem jej osiem lat, a ty przez kilka chwil. a teraz zamknij paszczę, zanim ci wyrwę ten parszywy ozór... – ...NIE PROWOKUJ MNIE, PCHLARZU... – ...to nie wchodź mi w dr... – DOŚĆ TEGO! Mia zamachnęła się i  przecięła ręką powietrze między nimi, ciemność, z  której był utkany kot z  cienia. Miauknął przeraźliwie i  wzdrygnął się, delikatna czarna mgiełka rozprysła się na murze za nim i zaraz wyparowała. Odturlał się, zniknął i  pojawił się na potrzaskanym poziomie wieży nad jej głową. – Wynoś się stąd! – wrzeszczała. – ...mia, nie... – Wynoś się! – ...mia... – WYNOŚ SIĘ! – krzyknęła, znowu unosząc rękę. Posłał jej ostatnie spojrzenie Z cichym westchnieniem – ...skoro tego sobie życzysz... Zniknął. Mia znowu osunęła się na kolana i  objęła się rękami, żeby powstrzymać szloch. Ze wszystkich śmierci, jakie zadała, te zabolały ją prawie najbardziej. To byli jej przyjaciele. Ludzie, którzy ją kochali. Ludzie, dla których ryzykowała i  którzy odwdzięczyli jej się tym samym. Po tak wielu miesiącach spędzonych wspólnie w  kolegium, gdy krwawili, mieszkali i  walczyli razem, ostatecznie tu właśnie zginęli. W  jakiejś walącej się wieży na pustkowiu. Wszystkie jej starania poszły na marne.

Poczuła delikatny dotyk na ramieniu. – SĄ TERAZ PRZY PALENISKU, MIA – mruknął Tric. Grzmot przewalił się po niebie. Gorzkie łzy wezbrały w  jej oczach. – Myślisz, że to cokolwiek ułatwia? – szepnęła. – TAM JEST CIEPŁO. TO MIEJSCE PEŁNE ŚWIATŁA, MIŁOŚCI I POKOJU. Zwiesiła głowę. Wykrzywiła twarz, próbując powstrzymać szloch. Wiatr zimny jak nigdy dotąd. Ręce nienawiści były jeszcze zimniejsze. Jednakże Tric nie próbował pocieszać jej frazesami – on naprawdę był za zasłoną oddzielającą życie od śmierci. I jeśli istniał tam jakiś spokój... – Co zobaczą? – szepnęła, podnosząc na niego wzrok. – Co ty tam widziałeś? Umarlak odwrócił się do ulewy w  górze i  patrzył na szarość kłębiącą się na niebie oczami w kolorze nocy. Znowu rozległ się grzmot i  Mia zadygotała. Minęło sporo czasu, zanim odpowiedział. –  KIEDY OBUDZIŁEM SIĘ PO UPADKU – powiedział – ZNAJDOWAŁEM SIĘ W  MIEJSCU CAŁKOWICIE POZBAWIONYM KOLORU. CICHA GÓRA WZNOSIŁA SIĘ ZA MNĄ SPOWITA WSZECHNOCĄ. JEDNAK PRZEDE SOBĄ, W OGROMNEJ ODDALI WIDZIAŁEM JASNE PALENISKO. CZUŁEM JEGO CIEPŁO NA SKÓRZE. A WOKÓŁ NIEGO WIDZIAŁEM TWARZE WSZYSTKICH TYCH, KTÓRYCH KOCHAŁEM I  KTÓRZY ODESZLI Z  TEGO ŚWIATA. – Westchnął cicho. – WIEDZIAŁEM, ŻE TO MOJE MIEJSCE. ŻE WSZYSTKO BĘDZIE DOBRZE, KIEDY USIĄDĘ PRZY PALENISKU. I TAM TERAZ SIĘ ZNAJDUJĄ. W MIEJSCU CIEPŁYM I BEZPIECZNYM. Z DALEKA OD TEGO WSZYSTKIEGO. RAZEM. –  Więc dlaczego... – Mia pociągnęła mocno nosem, żeby zapanować nad głosem. – Dlaczego tam nie zostałeś, skoro jest tam, kurna, tak cudownie?

– BO... – Chłopak pokręcił głową. – NIE POWINIENEM O TYM MÓWIĆ. –  Tric. – Mia sięgnęła po jego rękę. Zdziwiła się, jaka jest ciepła. Kiedyś był twardy jak kamień, a teraz jego skóra stała się miękka; jego palce były czarne jak smoła na tle jej mlecznobiałych. – Powiedz mi. Proszę. Nadal wpatrywał się w  niebo, deszcz zalewał mu policzki, jakby był pięknym posągiem na forum. Wreszcie jednak spojrzał na nią czarnymi oczami pełnymi smutku. –  BO KIEDY ROZEJRZAŁEM SIĘ WŚRÓD TYCH TWARZY – odpowiedział – TWARZY TYCH WSZYSTKICH, KTÓRYCH KOCHAŁEM, TEJ, KTÓRĄ KOCHAŁEM NAJBARDZIEJ, NIE BYŁO POŚRÓD NICH. Mii żołądek się zacisnął i oddech uwiązł jej w gardle. –  WRÓCIŁEM PO CIEBIE, MIA – odpowiedział Tric; czarne światło płonęło w  jego oczach. – OTO JAKI DAR OFIAROWAŁA MI MATKA. NIE BYŁA DOŚĆ SILNA, ŻEBY MNIE PRZYWRÓCIĆ DO ŻYCIA, MOGŁA MI TYLKO POKAZAĆ DROGĘ. – Wyciągnął ręce poplamione czernią. – MUSIAŁEM SAM SOBIE WYRWAĆ DROGĘ PRZEZ MURY SAMEJ OTCHŁANI. PO TO WŁAŚNIE ZREZYGNOWAŁEM ZE SWOJEGO MIEJSCA PRZY PALENISKU. NIE DLA SZANSY PRZYWRÓCENIE RÓWNOWAGI ALBO NAPRAWIENIA KSIĘŻYCA, UPORZĄDKOWANIA ŚWIATA. NIC MNIE TO WSZYSTKO NIE OBCHODZI. – Wziął Mię za rękę i przycisnął do swojej piersi, a ona ze zdumieniem poczuła bicie serca, mocne i  dudniące pod jej dłonią. – ZAWARŁBYM TYSIĄC UMÓW Z  NOCĄ DLA JEDNEJ WIĘCEJ CHWILI Z  TOBĄ. UMARŁBYM TYSIĄC RAZY I  POWRÓCIŁ, ŻEBY RAZ JESZCZE WZIĄĆ CIĘ W RAMIONA. Świat ucichł. Cały świat znieruchomiał. – Tric... –  KOCHAM CIĘ, MIA. I  JEŚLI NOC POZWOLI, BĘDĘ CIĘ KOCHAŁ WIECZNIE.

– Mia...? Głos Jonnena. Wyrwał Mię z  powrotem do zimnego i mokrego świata, do bólu i krwi. Zatrzymała się jednak jeszcze na chwilę w  czarnych sadzawkach oczu Trica. Zostawiła rękę przyciśniętą do jego piersi. Zerknęła na Ashlinn z  bólem i wątpliwością. Rozerwana na pół. – Mia? – jęknął znowu Jonnen. – Już dobrze – powiedziała, odwracając się od Trica. – Już idę. Ruszyła przez wieżę z  obolałą głową i  resztą ciała, z  nogą krwawiącą spod kawałka ciemnego materiału, którym niewątpliwie obowiązał jej udo Tric. Obeszła ogień, widząc, jak płomienie skoczyły do niej drapieżnie, i  w  końcu przyklęknęła obok brata. Sycząc z bólu, objęła go. Nadal był półprzytomny z  powodu Omdlenia; oczy miał przekrwione, twarz bladą. Jednak Eklipsa wślizgnęła się w jego cień, żeby go uspokoić, a  Mia znała się na truciznach na tyle, żeby wiedzieć, że Jonnen dojdzie całkowicie do siebie w  ciągu około godziny – szybciej niż dorośli, którzy dopiero teraz zaczynali przytomnieć. Podziękowała Bogini, że wszyscy siedzieli razem, że rozkaz, żeby złapać Jonnena żywego, był dla zabójców ważniejszy niż chęć zabicia ich wszystkich. Pamiętała walkę, huk krwi w uszach, moc rozsadzającą jej żyły. Nigdy dotąd nie odczuwała tego w  taki sposób – nigdy nie panowała nad ciemnością z podobną łatwością i szybkością. To wynikało nie tylko z faktu, że na niebie pozostały tylko dwa słońca. Nowy fragment Księżyca w niej – ten, który kiedyś należał do Furiana – sprawił, że sama stała się czymś więcej. Nie mogła nie zacząć się zastanawiać nad Cleo, kobietą, która napisała stary dziennik, znaleziony w  głębinach biblioteki przez kronikarza Aeliusa. Jedyne źródło realnych wskazówek na temat pomroczy, na jakie Mia kiedykolwiek natrafiła. Przez

całe życie Cleo gromadziła rozproszone szczątki Anaisa, ale nigdy nie dokończyła układanki, którą teraz w  jakiś sposób miała ułożyć Mia. Dziennik opowiadał o dziecku w Cleo. Grzechach Matki. Czy to mogło mieć coś wspólnego z jej porażką? Co się stało z samą kobietą? Jej córką? Synem? Tric patrzył na nią przez zasłonę deszczu. Jego wyznanie nadal rozbrzmiewało w jej uszach głośniej niż szalejąca burza. – Jak twoja głowa? – zapytała Jonnena. – Boli – jęknął. – Nic nie szkodzi, kochany. Jestem przy tobie. Kiedy wszystko jest krwią... – ...krew to wszystko – mruknął. Objęła go mocno i  pocałowała w  czoło. Pomyślała o  tym, co mogło być, co mogło się wydarzyć, i poczuła chłód w trzewiach. Nieznajome uczucie. Mrowienie na skórze, burzenie się żołądka. Brak kota, który nie był kotem, odbierała jak dziurę w  piersi. Utratę kawałka siebie. A  puste miejsce zalała wściekłość. Mia chwyciła się jej mocno, desperacko, jak tonący łapie się kawałka dryfującego drewna. Pozwoliła, żeby gorzki, płonący gniew wypełnił ją po brzegi. Czerwony Kościół rzucił kości, wysłał piątkę swoich najlepszych ludzi, całą kaplicę Galante, żeby ją załatwić. I przegrał. A teraz... A teraz niech Bogini będzie mi świadkiem... Nadejdzie dzień sądu. *** – Naev. – TO WŁAŚNIE POWIEDZIAŁA KREW.

Zebrali się przy ognisku, nadal obolali i niezborni z powodu Omdlenia. Burzyciel Fal i  Bryn leżeli nieruchomi i  zimni na kamieniu. Ogień płonął w oczach pozostałych Sokołów, równie mocny jak ten w piersi Mii. – Kim, do kurwy nędzy, jest Naev? – zapytał Rzeźnik. –  Moją przyjaciółką. Jest Ręką. Adeptką, która pracuje w Cichej Górze na usługach Kościoła. Uratowałam jej życie. Mia przypomniała sobie, jak Naev stanęła w nogach jej łóżka, przeciągnęła nożem po wnętrzu dłoni, krew wezbrała i spłynęła na podłogę. „Ocaliła życie Naev, więc Naev ma u  niej dług. Na własną krew na oczach Matki Noc Naev przysięga”. – To ona pracuje z krwią? – zapytał Sidonius. – Nie, tym zajmuje się Adonai – wyjaśniła Ashlinn, krzywiąc usta. – On i  jego siostra Marielle są czarnoksiężnikami. Mistrzami dawnej, staroashkaskiej magii. Oboje są najbardziej popieprzonym rodzeństwem na świecie. – Wyciągnęła ręce do ognia, zakrzywiając palce. – Ten łajdak zabił mojego brata. – PO TYM, JAK OBOJE ZDRADZILIŚCIE CZERWONY KOŚCIÓŁ – dodał Tric. – Jakbym chciała słuchać pierdzenia z dupy, to poszłabym do wychodka. –  Możemy przestać? – warknęła Mia, tracąc cierpliwość. – Proszę? –  W  porządku – odezwała się Pieśniarka Miecza. – Czyli ten mag od krwi, Adonai, jest twoim sprzymierzeńcem? Mia wzruszyła ramionami. – Jemu też uratowałam życie. Sam powiedział, że ma u mnie dług. Chociaż nie mogę powiedzieć, żeby kiedykolwiek robił na mnie wrażenie szczególnie wiarygodnego łajdaka. Ani jego siostra, skoro już o tym mowa. Kształt Eklipsy migotał i  przesuwał się na murze, gdy ogień tańczył.

–  ...ZABIŁ CYTA. WIDZIAŁAM TO. KIEDY TY I  POZOSTALI BYLIŚCIE ZDANI NA JEGO ŁASKĘ, POWALIŁA GO MAGJA KRWI ADONAIA... – A teraz Adonai kieruje nas do tej kobiety, Naev – rzekł Sid. Mia skinęła głową. –  Przywozi zapasy dla Kościoła. Kieruje karawaną z  Cichej Góry do Ostatniej Nadziei i  z  powrotem. Myślę, że współpracują. – Ale dlaczego? – zapytała Ashlinn. –  Nie wiem. – Mia westchnęła. – Wiem przynajmniej, że jestem na właściwej ścieżce. Dotrzemy do Amai, a  potem popłynę przez morze do Ostatniej Nadziei. Stamtąd mogę jechać do Cichej Góry i uratować Mercurio. Zgodnie z planem. – Czekaj – odezwał się Sidonius, marszcząc ciemne brwi. – Co masz na myśli, mówiąc, że ty wyruszysz do Ostatniej Nadziei? A co z nami? –  Wy wrócicie do Białego Stołpu. Corleone pewnie będzie mógł was zabrać. Jonnen będzie musiał zostać ze mną i pewnie nie zdołam przekonać Ashlinn, żeby odeszła, ale ty, Pieśniarka Miecza i Rzeźnik zrobiliście swoje. – Chrzanisz – powiedział Rzeźnik. – Idziemy z tobą do końca. –  Nie – odpowiedziała Mia, unosząc się gniewem. – Nigdzie nie idziecie. Spłaciliście dług, w porządku? Burzyciel Fal i Bryn nie żyją z  tego powodu, a  ja nie chcę mieć więcej krwi na rękach. Rozstaniemy się w Amai. Sid nachmurzył się bardziej. –  Mia, może i  zostałem wyrzucony z  legionu, ale złożyłem przysięgę Dariusowi Corvere. Nie było mnie, kiedy twój ojciec zginął, ale... –  To nie jest mój ojciec! – warknęła i  wstała. – Nawet w  przybliżeniu! Jestem córką pieprzonego Juliusa Scaevy, nie rozumiesz? Jestem córką człowieka, który zabił Dariusa Corvere!

– Na Otchłań i krew – szepnął Sidonius. – Jesteś córką tego sukinsyna? – zdumiał się Rzeźnik. –  Tak – warknęła. – Człowiek, który próbował mnie zabić przez ostatnie osiem lat, okazał się tym, który dał mi życie. I jakby tego nie było dość, najwyraźniej mam w sobie kawałek martwego boga, co także odziedziczyłam po nim! A, i  tak przy okazji, ostatni chłopak, z  którym się bzykałam, został zamordowany przez dziewczynę, z  którą się bzykałam. Został potem wskrzeszony przez Matkę Noc, żeby mi pomóc naparzać się z  wyżej wymienionym martwym bogiem. A  kutas, który dopiero co poderżnął gardło Bryn i Burzycielowi Fal, był kiedyś moim przyjacielem! Jestem chodzącą trucizną, nie widzicie tego? Jestem rakiem! Cokolwiek zbliża się do mnie, kończy martwe. Więc zjeżdżajcie, zanim przeze mnie i wy zginiecie. – Nie możesz obwiniać się za to – powiedział Sidonius. – Przestań! – ostrzegła go. – Nawet nie zaczynaj. – To nie jest twoja wina. –  Odpieprz się – warknęła ze łzami w  oczach. – Popatrz na nich! –  Obwinianie się za cudzą robotę to jak obwinianie się za pogodę – powiedział, patrząc na ciała Burzyciela Fal i  Bryn. – I owszem, będę ich opłakiwał jak siostrę i brata, ale obrywanie to część życia. I  powiem ci jedno, Mia. Najlepsi awanturnicy, jakich spotkałem, zawsze byli najbrzydsi. Połamane nosy, brakujące zęby, uszy jaka kalafiory. Bo najlepszą nauką wygrywania jest przegrana. – Nie... –  Ładni wojownicy są do dupy. Nie wiesz, jak cudownie jest oddychać, dopóki ktoś ci nie połamie żeber. Nie doceniasz szczęścia, dopóki ktoś nie sprawi, że zapłaczesz. I nie ma sensu obwiniać się za kopniaki, jakie rozdaje ci życie. Pomyśl tylko o  tym, jak bardzo bolą i  jak bardzo nie chcesz znowu ich poczuć. I  to ci pomoże zrobić to, co musisz, żeby następnym

razem wygrać. – Sid skrzyżował ręce i  spiorunował Mię wzrokiem. W górze przetoczył się grzmot. – W dupie mam, czyj kutas cię zmajstrował. Nie zostawię cię. – Ani ja – powiedziała Pieśniarka Miecza. – Ja też nie. – Rzeźnik pokiwał głową. Mia zwiesiła głowę. Łzy piekły. Przesunęła ręką po oczach i  wzięła głęboki, roztrzęsiony wdech, zastanawiając się, jak mogłaby ich przekonać. Znała jednak Sida i  pozostałych dostatecznie dobrze, żeby wiedzieć, że są uparci jak muły i  że ich deklaracja pozostanie równie niewzruszona jak kamień pod jej nogami. Mogła odejść, ale oni pójdą za nią. Mogła ukryć siebie i  Jonnena pod peleryną z  cienia, ale wtedy zostawiłaby Ashlinn i Trica... Usiadła z  powrotem i  zgarbiła się w  pobliżu ognia, ale nie dość blisko, żeby się przy nim ogrzać. Pokręciła w  milczeniu głową i ustąpiła. –  W  porządku. – Sid skinął głową. – Czyli musimy znaleźć Naev i dowiedzieć się, co ma do powiedzenia. – Nadal musimy przekroczyć Morze Smutków – zwróciła mu uwagę Ash. –  Sześćset mil dzieli Amai od Ostatniej Nadziei – mruknęła Pieśniarka Miecza. – I na każdym kroku Pani Mórz i Pani Burz będą próbowały nas utopić. – Będziemy się tym martwić, kiedy przyjdzie na to czas. – Sid westchnął, przesuwając rękę po czaszce. – Wygląda na to, że będziemy tu siedzieć i czekać, aż Nalipse się znudzi albo słońca wypalą część tych chmur. – Powinniście spróbować się przespać – zaproponowała cicho Mia. Popatrzyli na nią podejrzliwie i niepewnie. – Wszystkie Ostrza, jakie znałam z kaplicy w Galante, nie żyją – powiedziała. – Podejrzewam więc, że przez jakiś czas nikt nie

będzie nas tropił. Tric, możesz jednak na wszelki wypadek pójść na górę i nas popilnować? Chłopiec skinął głową. Jego wyznanie miłości wisiało między nimi jak pytanie bez odpowiedzi. – MOGĘ. – A co z tobą? – zapytała Ash. – Ty też potrzebujesz snu, Mia. – I prześpię się. – Mia pokiwała głową. – Obudzę Sida za kilka godzin. Odpocznij trochę. – Nie spróbujesz niczego głupiego podczas naszego snu, co? – zapytał Sid. – Nie wymkniesz się podczas ulewy jak złodziej, żeby nas porzucić? –  Wiecie, dokąd zmierzam. – Pokręciła głową. – I  tak ruszylibyście za mną. – W rzeczy samej. – Sidonius się skrzywił. – Prześpij się trochę, Sid. Grupa nadal była półprzytomna po Omdleniu i  ostatecznie niepotrzebne były długie namowy, żeby ułożyli się przy ogniu. Ashlinn zwinęła się, plecami wtulona w Mię, a Jonnen ułożył się obok. Sid nie spał przez godzinę albo dłużej, udawał tylko, że śpi, i obserwował Mię spod rzęs. A Mia po prostu patrzyła w ogień. Drewno, które przynieśli wcześniej z  deszczu, w  większości wyschło i  teraz ogień płonął mocno, dając ciepło, które prawie czuła. Tric czuwał na wyższym poziomie i zerkał czasem na nią. A Mia wpatrywała się w ogień. Podsycała płomień we własnej piersi. Odbierała go jak żywą istotę. Martwiła się o  przyjaciół. Była im wdzięczna, że mimo wszystko zdecydowali się zostać z  nią. Była zmęczona, obolała i  przestraszona. Przede wszystkim jednak miała dość tego całego gówna ze Scaevą i  z  Kościołem. Tego, że inni cierpieli z jej winy. Tego, że przeciwnik miał zawsze przewagę liczebną, że ona wiecznie była zepchnięta do obrony. Pchała się prosto w ogień i dobrze o tym wiedziała. Szła prosto do domu wilków.

Jednakże, prawdę mówiąc, cieszyła ją ta myśl. Bo oprócz furii czuła też, że wzbiera w  niej ciemność. Przypomniała sobie gniew zebrany w  czarnej sadzawce głęboko pod skórą Bożogrobia, wściekłość obalonego boga, którą niosła ze sobą przez całe swoje zasrane życie. Anais. Postać z jej snów wykuta z czarnego płomienia, ze srebrnym kręgiem na czole. Zamordowany przez ojca. Z matką uwięzioną na zawsze w Otchłani. Ojciec Mii też próbował ją zabić. Zamknął jej matkę w  Kamieniu Filozoficznym, żeby tam zmarniała i  umarła. Nie mogła nie widzieć podobieństw między sobą i  upadłym Księżycem. Wrysowanych w  otaczający ją gobelin rozwijający się przed nią jak przeznaczenie. Różnica jednak polegała na tym, że Mia nie zginęła, kiedy ojciec usiłował ją zabić. Nie spadła na ziemię i nie roztrzaskała się na tysiąc kawałków. Nie dała się złamać. Nie rozpadła się. Zamiast tego stała się czymś twardszym. Twardszym od żelaza czy szkła. Była stalą. „Wszystko, czym jesteś? Czym się stałaś? Ja ci to dałem. To do mnie należy nasienie, które w  tobie posiałem. To moje dłonie cię wykuły. Moja krew płynie w  twoich żyłach, zimna jak lód i czarna jak smoła”. Dostrzegała prawdę w tych słowach. To jednak nie znaczyło, że nie jest to prawda, której Scaeva nie pożałuje. Mia dostrzegała też prawdę w  słowach Sida. Trzeba zebrać lanie, żeby wiedzieć, jak to boli, i żeby więcej nie chcieć tego poczuć. Nigdy więcej nie chcę się tak czuć. Spojrzała w płomienie i w jej oczach zapłonęła modlitwa. Przysięga. Ojcze Kiedy zajdzie ostatnie słońce Kiedy światło dnia umrze

Ty odejdziesz razem z nim.

 

Rozdział 21     Amai

– Co to za smród? – zapytał Jonnen, krzywiąc się. Jadący na przedzie Sidonius przycisnął palec do nosa i wydmuchał z każdego nozdrza strumień smarków. – Ścieki. – I ryba. – Pieśniarka Miecza pokiwała głową. –  DREWNO – odezwał się Tric. – SMOŁA. WYPRAWIONA SKÓRA I PRZYPRAWY. POT, GÓWNO I KREW. – Masz imponujący nos – powiedział z uśmiechem Sidonius. Ashlinn wytrzymała spojrzenie Trica, ale nic nie powiedziała. –  Jesteśmy na miejscu. – Rzeźnik przeciągnął się w  siodle i  ziewnął. – To Amai. Czuć jego smród z  odległości wielu mil. Z tego powodu nazywa się to miasto Kloaką Liis. Jechali prawie przez dwa tygodnie, przez cały czas żałośni i  przemoczeni. Pani Burz uspokoiła się nieco po zwrocie albo dwóch i  szalejąca burza zamieniła się w  przygnębiającą, niesłabnąca mżawkę, która przemaczała wszystkich do suchej nitki. Jakby bogini oszczędzała siły, zwinięta i  czujna jak wąż czekający na właściwą chwilę, żeby uderzyć – kiedy Mia znowu wypłynie na morze. Przynajmniej łatwiej im się jechało.

Nie napotkali żadnych więcej problemów podczas jazdy – obywatele schodzili z  drogi centurionowi Sidoniusowi i  jego małej kohorcie, nieliczni żołnierze, jakich napotkali po drodze, salutowali im tylko ze znudzeniem i szli dalej. Każdej nibynocy kładli się w takim schronieniu, jakie udało im się znaleźć, albo kulili się razem za wozem, po jego zawietrznej stronie. Tric krążył po okolicy, pełniąc wartę, Rzeźnik uczył Jonnena fechtunku (chłopak okazał się naprawdę niezły i  przerażająco szybko się uczył), a  Mia roztrząsała w  kółko te same myśli. Myślała o Bryn i Burzycielu Fal, o Mercurio, Adonaiu i Marielle, o  tej suce Drusilli i  tym łajdaku Scaevie, i  o  wszystkim, co jej odebrali. Już wkrótce, obiecywała sobie. Już wkrótce. Najpierw jednak musiała pokonać dzielące ich morze. –  Dorastałeś w  Amai? – zapytała Rzeźnika, przesuwając zdrętwiały tyłek na koźle. Jonnen trzymał lejce i uważnie przyglądał się drodze. – Aha. Wypłynąłem stamtąd, kiedy miałem czternaście lat. – Wypłynąłeś? – zdziwiła się Pieśniarka Miecza. – Myślałam, że nie cierpisz statków. – Bo nie cierpię, ale gdy dorastasz w takim miejscu jak to, to nie masz za dużego wyboru. Lepsze to od roboty w  karczmie albo na straganie. W chuj lepsze. Ashlinn zmarszczyła brwi. – Byłeś rybakiem, czy...? –  Rybakiem? – Rzeźnik prychnął. – Powinienem oberżnąć ci za to uszy, dziewczyno. Czy rybak zdołałby zabić Caelinusa Długonogiego w pojedynku na oczach dwudziestu tysięcy ludzi? Albo rozpłatać Marcinio ze Starej Puszczy jak rybę? –  No pewnie – odezwał się Sid. – Rybak na pewno umiałby rozpłatać człowieka jak rybę. – Byłem piratem, wy tępe pizdy! – ryknął wściekle Liizyjczyk.

–  Ale... – Mia zmarszczyła czoło. – Miałeś chorobę morską. Rzygałeś jak kot przez całą drogę z Białego Stołpu do Galante. – Jako pirat byłem do dupy! – krzyknął Rzeźnik. – Jak myślisz, dlaczego, kurna, wylądowałem w niewoli? –  Aha... – Mia pokiwała głową. – Właściwie... to ma zadziwiająco dużo sensu. – Rzecz w tym, że tu dorastałem – nachmurzył się Rzeźnik. – I znam miasto, jak znam kobiety. Ash podniosła rękę... – Milcz – syknęła na nią Mia. –  Jasne – powiedział Sid. – To czego możemy się spodziewać po Kloace Liis? Nawiasem mówiąc, naprawdę powinni pomyśleć o lepszej nazwie. –  Jest równie niebezpieczna jak jama pełna morderców, gwałcicieli i  złodziei – odpowiedział Rzeźnik. – Jeśli nie zostaliście zwilczeni, to lepiej uważajcie, gdzie się pchacie. Życie jest tu tańsze od numerka z cukiereczkiem za pół miedziaka. – Zwilczeni? – zapytała Ash. –  No, jeśli nie zostaliście wilkami morskimi. – Rzeźnik pokiwał głową. – Nie byliście członkami załogi na statku. Jeśli ktoś pływał na statku, to jest zwilczony. Jeśli nie, to jest szumowiną z  lądu. Widzicie, piraci przestrzegają kodeksu. Sześciu Praw Wilka Morskiego. Pierwsze to Braterstwo. Niech się zastanowię... – Rzeźnik zmarszczył zniekształconą twarz w zamyśleniu, próbując coś sobie przypomnieć. – „Możesz nim gardzić, przekląć go i zabić, ale wiedz: kto zakosztował morskiej wody, pozostanie twoim bratem”. Innymi słowy, możesz nienawidzić drugiego pirata do szpiku kości, ale w  porcie obaj będziecie przerastali o głowę każdego prostaka z lądu. – A jeśli to kobieta? – zainteresowała się Pieśniarka. – Hę? – Rzeźnik zamrugał tępo. –  Jeśli piratem jest kobieta. Jak kobieta może być twoim bratem?

– Nie wiem, kurwa – warknął Rzeźnik. – Nie ja wymyśliłem te pierdolety. –  A  skąd wiadomo, kto jest zwilczony, a  kto nie? – spytał Sidonius. – Niektórzy się tatuują. – Rzeźnik wzruszył ramionami. – Albo fundują sobie blizny. Inni noszą pamiątkę ze statku, kiedy są na lądzie. Najgorsi są znani ze słyszenia. –  W  porządku. – Mia skinęła głową. – A  jakie są pozostałe zasady? Rzeźnik podrapał się po czarnej kępce włosów podobnych do koguciego grzebienia. –  Jest taka, co nazywa się Zwierzchnictwo. Zasadniczo oznacza, że słowo kapitana na pokładzie jego własnego statku jest jak słowo boga. Inna nazywa się Lojalność i  dotyczy hierarchii służbowej. Załoga słucha się pierwszego oficera, oficerowie słuchają się kapitana, a  kapitan króla. – Liizyjczyk wysunął wargę w  zamyśleniu. – Zawsze zapominam, jak się nazywała czwarta... Schiza, Schody, czy jakoś tak... – Nadal nie mogę uwierzyć, że piraci mają królów – mruknął Sid. – Lepiej w to uwierz. – Rzeźnik pokiwał głową. – I módl się do Wszechwidzącego i  jego Czterech pieprzonych Córek, żebyś nigdy nie poznał sukinsyna. Mówią, że urodził go szakal. Pije krew wrogów z kielicha zrobionego z czaszki swojego ojca. –  Jego ojciec umarł, bzykając szakala, czy potem? – zapytała Mia. –  To dopiero musiała być impreza... – Ashlinn się uśmiechnęła. –  Możesz sobie teraz kpić, Wrono – powiedział Liizyjczyk – ale Rzeźnik z  Amai nie boi się żadnego człowieka zrodzonego z kobiety. A na myśl o Einarze Valdyrze mam ochotę zesrać się w pantalony.

–  Od kiedy to mówisz o  sobie w  trzeciej osobie? – zapytała Ash. – Albo nosisz pantalony, skoro już o tym mowa? – Odpierdol się[19]. –  Einar Valdyr zatopił Nieustraszonego – odezwał się cicho Jonnen. – I  Bożą Prawdę, trzy miesiące później. A  następnego lata Ogień Córki. Mia spojrzała na brata, unosząc brew. – Uczyłem się o niesławnych wrogach Republiki Itreyańskiej w zeszłym roku – wyjaśnił. – Mam niezawodną pamięć... – ...umysł chłonny jak gąbka – dokończyła za niego Mia. – Tak, wiem. Pieśniarka Miecza westchnęła. – Ach, jeśli Matka Trelene pozwoli, Corleone będzie już czekał na nas w  porcie. Wystarczy, żebyśmy nie rzucali się w  oczy, znaleźli ten jego pub i obmyślili następny krok. –  Z  brzuchem pełnym wina – powiedział Sidonius. – Przy huczącym ogniu. – Za to się z tobą napiję. – Ashlinn pokiwała głową. –  Jasne – wtrącił się Rzeźnik. – Matka Noc i  jej przeklęci umarli nie zdołaliby mnie powstrzymać. Mia spojrzała na milczącego Dweymarczyka idącego wzdłuż drogi. Nawet się nie wzdrygnął. *** Zapach aż zapierał dech w piersi. Mia nie mogła go opisać po prostu jako smród, chociaż niewątpliwie i  on krył się gdzieś pośród innych aromatów. Miasto portowe Amai uczepiło się brzegów Morza Smutków jak strupy na knykciach zawodowego pięściarza. Smród martwych ryb, rzeźni i  końskiego łajna wisiał w  powietrzu nad nim, wzbogacony nutkami zapachu znajdującego się dalej morza.

Jednakże pod smrodem kryły się i  inne aromaty. Wonie tysiąca przypraw: cytrynetki, olibanum i  czarnego lotosu[20]. Ciepły zapach świeżej smoły i  słodkich racuchów. Smażącego się mięsa i  słodkich przysmaków w  oliwie z  oliwek, cierpki zapach świeżych owoców i  dojrzałych jagód. Ponieważ każdy statek wchodzący do portu Amai, nawet jeśli jego załoga składała się z  morderczych piratów, przywoził coś do sprzedania. Mia zdała sobie sprawę, że to miasto jest czymś więcej niż tylko przystanią dla łajdaków, brutali i zbójców. Było też targowiskiem. Zdjęli swoje żołnierskie stroje – Rzeźnik powiedział im, że wkroczenie do miasta w barwach Republiki Itreyańskiej będzie proszeniem się o  kłopoty. Poza tym zbroja z  grobowej kości Sidoniusa była warta fortunę i  z  pewnością zwróciłaby uwagę w  mieście złodziei. Zostawili sobie kolczugi i  miecze, a  resztę rzeczy schowali na wozie, chociaż Mia nadal nosiła swój miecz z grobowej kości u pasa. Miasto było otoczone murami, ale szeroka, wzmacniania żelazem brama stała otwarta na oścież i  niestrzeżona. Najwyraźniej król Valdyr miał w  nosie to, kto wjeżdża do miasta i kto je opuszcza. Kiedy wjeżdżali do właściwego miasta, Mię uderzył panujący tam ścisk. Byli tam ludzie wszelkich kolorów i  kształtów – wysocy i  śniadzi Dweymarczycy, bladzi i  ciemnowłosi Itreyańczycy, niebieskoocy blondyni z  Vaanu i  wszędzie, dosłownie wszędzie widziało się Liizyjczyków o oliwkowej cerze, ciemnych kręconych włosach i melodyjnych głosach. –  Kraj twojej matki – powiedziała Jonnenowi. – Nie mówisz po liizyjsku, co? –  Nie – odpowiedział chłopiec, rozglądając się po ścisku i wrzawie. –  Posłuchaj tego języka – powiedziała, uśmiechając się i oddychając głęboko. – Brzmi jak poezja.

Podniósł wtedy wzrok i spojrzał na nią chmurnie. – To naucz mnie jakiegoś słowa. Mia odpowiedziała na jego spojrzenie. – De’lai. – De’lai – powtórzył. – Zgadza się. – Mia pokiwała głową. – Bardzo dobrze. – Co to znaczy? – Siostra. – Uśmiechnęła się. Chłopiec znowu spojrzał na zatłoczone ulice, nie zdradzając swoich myśli. Tric szedł przed wozem mokrą od deszczu ulicą, a  tłum instynktownie rozstępował się przed nim. Podenerwowana Mia rozglądała się uważnie. Zaczęła zauważać wzory w tłumie, ewidentne wśród kolorów i nici, gdy się już raz je spostrzegło. Mężczyźni z narzuconymi na ramiona chustami z  wyhaftowanymi trupimi czaszkami. Inna grupa z  syrenami wytatuowanymi na gardłach, kolejna z trójkątnymi bliznami na policzkach. Jak herby rodowe. Ci mężczyźni zachowywali się jak towarzysze, wszyscy byli uzbrojeni i  sprawiali wrażenie gorzej niż niebezpiecznych. – Zwilczeni – mruknęła. –  Aha. – Siedzący obok niej Rzeźnik pokiwał głową. – Oni rządzą na tej grzędzie. Ci w  wilczych skórach to chłopaki Valdyra. Wulfguard. Ma swoich ludzi w całym mieście. Mia zauważyła grupę, o  której mówił Rzeźnik – czwórkę wysokich i  gburowatych byczków, każdy z  wilczą skórą na ramionach. I chociaż piraci wyróżniali się w tłumie swoją butą, to w  mieście, w  którym niby szerzyła się nieprawość, bardzo rzadko widywało się kłopoty. Parę bójek. Trochę wymiocin i  krwi na bruku. Mia zaczęła się zastanawiać, czy Rzeźnik nie przesadzał – uwielbiała tego paskudnego drania, ale nie należał do tych facetów, którzy pozwolą, żeby prawda zepsuła ciekawą opowieść. Poza tym, że musieli odstraszyć stadko brudnych urwisów pętających się przy wozie (Ash błysnęła nożem

i  obiecała wykastrować pierwszego, który za blisko podejdzie), i  że jakiś gość wyleciał z  okna na piętrze, kiedy przejeżdżali obok budynku, to w  mieście działo się rozczarowująco mało. Mia i jej towarzysze już wkrótce patrzyli na błyszczący klejnot, jakim był port w Amai. Chociaż Pani Burz zaciągnęła swój welon na niebo, to widok nadal zapierał dech w  piersi. Statki wszelkiego kształtu i  rodzaju – karawele o  kwadratowych żaglach, trzymasztowe karaki, potężne galery z  setkami wioseł w  burtach, śmiercionośne balingery, które poruszały się napędzane zarówno wiosłami, jak i  wiatrem. Galiony wyrzeźbione w  kształt smoków, lwów albo panien z  rybimi ogonami, żagle wyszywane w skrzyżowane kości, szczerzące zęby czaszki albo wisielcze pętle. Wzrok Mii padł na największy statek w  porcie, a  właściwie jeden z  największych statków, jakie widziała w  całym swoim życiu. Było to potężny okręt wojenny długi na co najmniej sto pięćdziesiąt stóp, z  czterema wielgachnymi, niebotycznymi masztami. Pomalowano go na kolor arcymroku od dziobu po rufę, a jego nazwę namalowano ozdobnymi białymi literami. Czarna Banshee. – Co to takiego? – spytała Pieśniarka Miecza. Wskazywała dwie wysokie kamienne wieże wznoszące się nad linią brzegową. Miały po siedemdziesiąt stóp wysokości, były zbudowane z  jasnego wapienia i  pokryte plątaniną brzytwic. –  To są Cierniowe Wieże – mruknęła Ashlinn. – Stoją rozrzucone po całym Liis. W  nich właśnie królowie-magowie łamali niewolników. Torturowali swoich więźniów. Rzeźnik uniósł brew. – Skąd to wiesz? – Mój ojciec został wysłany do Elai, żeby złożyć ofiarę. – Ash mówiła cicho, patrząc na wieże spod zmrużonych powiek. –

Zabił, ale został złapany podczas ucieczki. Trędowaci Kapłani torturowali go w  takich samych wieżach przez trzy tygodnie. Wyłupili mu oko. Odcięli jądra. Rzeźnik i  Sidonius poruszyli się nerwowo w  siodłach. Mia wzięła Ashlinn za rękę i spostrzegła udręczony wyraz jej oczu. – Zmarł tutaj? – zapytała cicho Pieśniarka Miecza. Ash pokręciła głową. –  Uciekł. A  przynajmniej jego ciało uciekło. Jakaś część jego osoby została tu do końca życia. To właśnie sprawiło, że porzucił Czerwony Kościół. –  Przykro mi – powiedziała Pieśniarka. – To musiał być przykry widok. – Nie było łatwo. Mia uścisnęła rękę Ash, splotła palce z  jej palcami. Zerknęła na Trica i  zobaczyła, że chłopak przygląda im się z  kamienną twarzą. Torvar Järnheim wychował syna i  córkę jako broń, którą wykorzysta przeciwko Duchowieństwu. Zdrada dokonana przez Ashlinn i  jej brata prawie powaliła Czerwony Kościół na kolana. Tric przypłacił to życiem. Torvar teraz nie żył – został zamordowany przez zabójców Kościoła. Mia widziała ból w oczach Ashlinn, kiedy patrzyła na wieże, ciemne odzwierciedlenie miejsca, w  którym jej ojciec stracił cząstkę siebie. Zapadło krępujące milczenie. Wkrótce przerwał je Rzeźnik, prostując się w  siodle i  patrząc na port w dole. – Nie widzę Krwawej Dziewicy – mruknął. – Ani ja – powiedział Sidonius. Mia poczuła nieznajomy dreszcz strachu w  żołądku, ale zdławiła go, zaciskając zęby i  starając się nie myśleć o  dziurze w piersi w kształcie kota. Wiedziała, że Obłok powinien był już dotrzeć na miejsce – jeśli oni zdążyli dojechać tu z  Galante, to on tym bardziej miał dość czasu, żeby tu przypłynąć. Jednakże gdy rozejrzała się po cumujących statkach, nigdzie nie

spostrzegła ślicznotki o  czerwonych żaglach należącej do Corleone. –  Może stanęli na kotwicy gdzieś dalej w  zatoce – zasugerowała. – Nabrzeże wygląda na wypchane po brzegi. –  Aha, lepiej trzymajmy się planu – zgodziła się Pieśniarka Miecza. – Gdzie Obłok miał się z nami spotkać? –  Powiedział, że po prostu będzie na nas czekał w  pubie – odparła Mia. Sid rzucił spojrzenie na port. – Nie chcę nikomu rzucać kłód po nogi, ale czy ten elegancik nie wyraził się jakoś ściślej? Bo ja tu widzę ze dwadzieścia lokali. Rzeźnik uśmiechnął się szeroko i pokręcił głową. – Za mną proszę, zacni przyjaciele. Mia znowu zerknęła na Trica, ale chłopak patrzył na sztormowe morze. Uścisnęła więc raz jeszcze rękę Ash, za co otrzymała drobny, ale pełen wdzięczności uśmiech, i odwróciła się w stronę portu. Rzeźnik poprowadził ich do zatłoczonego portu. Smród starej ryby i świeżych ścieków na szczęście osłabł, kiedy wiatry przed nibynocą zaczęły napływać znad zatoki. Kluczyli wśród atramenciarskich melin, domów uciech i  spelunek. Mijali kapliczki Trelene i  Nalipse z  ofiarami w  postaci kubeczków krwi, kawałków zwierzęcych ciał i  starych, zardzewiałych monet. Ślepych żebraków, pijanych żuli i  ulicznice. Wreszcie dotarli do dużego i  względnie zamożnie wyglądającego lokalu nad wodą. Na tabliczce nad wejściem napisano po prostu „Pub”[21]. – To mi się podoba – oznajmiła Mia. Sid rzucił drobny napiwek stajennemu, który zajął się ich końmi. Siódemka zdrożonych towarzyszy uchyliła wyimaginowanych kapeluszy ochroniarzom i  znalazła się w sali tłocznej, tętniącej życiem tawerny. Bar był długi i szeroki,

stało w nim tysiąc butelek i rozbrzmiewało tysiąc opowieści. Na ścianach widniały napisy wykonane tysiącem rąk – zrobiono je atramentem, węglem drzewnym i  grafitem; były to wyznania, brednie, wiersze oraz wszystko pomiędzy: „Opuściłem swoją miłość, opuściłem swoje serce, z obietnicą powrotu”. „Pilinius ma kuśkę jak pąkla”. „Który z was, łajdaki, zwinął mi piwo?”. „Tak”. „TAK”. „Tygrys jest na wolności”. *** – Znajdźcie stolik – polecił im Rzeźnik. – Ja stawiam pierwszą kolejkę. – To nadzwyczaj hojne z twojej strony. – Mia się uśmiechnęła. –  Pewnie, pewnie. – Liizyjczyk pokiwał głową. – Słuchaj, mogę pożyczyć parę groszy? Na pewno oddam. Mia westchnęła i  podała mu kilka żebraków ze swoich zapasów. Tric szedł przez tłum, a reszta grupy za nim i tak jak to było na ulicy, także i  tu ludzie rozstępowali się przed nim. W sali od strony portu znaleźli małą wnękę ze stolikiem nadal zastawionym pustymi kuflami i  z  małymi kałużami czegoś, co śmierdziało podejrzanie podobnie do szczyn, ale byli tak zmęczeni i  zmarznięci, że nie miało to dla nich dużego znaczenia. Siedzieli blisko ognia i z dala od deszczu, a po dwóch tygodniach w siodle to było wystarczającym cudem. Stłoczyli się na ławie przy stoliku, Jonnen wylądował ściśnięty między nimi. Tric wziął stołek z  baru i  usiadł po drugiej stronie ich okrągłego stolika, żeby mieć na oku salę. W  tawernie panował gwar – mieszanina przyjacielskich rozmów, zagorzałych debat, pijackich odmów i przyjmowanych

awansów, niewiarygodnych historii i  śmiercionośnych prawd. Trójka minstreli siedziała w  kącie w  pobliżu ognia, brzdąkając na lirze i  śpiewając najbardziej sprośną piosenkę, jaką Mia kiedykolwiek słyszała[22]. Rzeźnik wkrótce wrócił z  tacą załadowaną półlitrowymi kuflami piwa i  przed każdym postawił jeden, nawet przed Jonnenem. – Za co wypijemy? – spytała Pieśniarka Miecza. –  Za Panią Burz? – zaproponował Sidonius. – Może trochę nam odpuści. Rzeźnik uniósł kufel. –  Mąż może pocałować żonę na do widzenia. Wino może pocałować matowe szkło. Róża może pocałować motyla, a  wy, moi przyjaciele, możecie pocałować mnie w dupę. –  A  może za nieobecnych przyjaciół? – zaproponowała Mia, unosząc kufel. –  Aha. – Ashlinn pokiwała głową. – Za nieobecnych przyjaciół. – Żyć w sercach tych, których zostawiamy po sobie, to nigdy nie umrzeć – odezwał się cicho Tric. Mia spojrzała mu w  oczy i  mruknęła potakująco. Ash niechętnie skinęła głową. Grupa uniosła kufle i  wypiła po hauście – wszyscy z  wyjątkiem Jonnena (który przyglądał się napitkowi ze stosowną podejrzliwością) oraz Trica (który w ogóle nie pił). –  To gdzie się, kurna, podziewa Corleone? – spytał Sid, ocierając usta. – Jestem czerwony na twarzy? – zapytał Rzeźnik. – Nieszczególnie – odpowiedział Sid. – Czyli nie ma go w moim tyłku. –  Nie zagłębiajmy się za bardzo w  kwestię tego, co było w twoim tyłku – odezwała się Mia.

–  A  skoro już o  tym mowa, twoja matka cię pozdrawia. – Rzeźnik wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Ej! – ostrzegła go Mia, unosząc brwi. – Mojej matki w to nie mieszaj. – To samo powiedział twój ojciec. – Liizyjczyk zarechotał. Mia wbrew sobie również zarechotała i pokazała brzydalowi knykcie. Uderzył ją po ręce i znowu uniósł kufel. – Zdrowie, śliczna jędzo. Mia posłała mu całusa i wypiła kolejny łyk. – Wszyscy wyrażacie się tak ordynarnie – mruknął Jonnen. Pili w milczeniu, z przyjemnością słuchając gwaru i piosenki minstreli w kącie. Zanim muzycy doszli do siódmej zwrotki[23], kufle były puste. Ashlinn rozejrzała się wokół stołu bez słowa, unosząc tylko brew. Nie widząc sprzeciwu, wstała, żeby przynieść następną kolejkę. –  Za pierwszym razem, kiedy się upiłem – odezwał się Sidonius – byłem tak niechlujny, że się cały obrzygałem. – A ja wpadłam do morza i prawie się utopiłam – powiedziała Pieśniarka Miecza. – A ja się ożeniłem – wtrącił Rzeźnik. – Wygrałeś. – Mia skinęła głową, zapalając cygaretkę. Jonnen odepchnął piwo obiema rękami. –  Grzeczny chłopak. – Mia uśmiechnęła się, całując go w czubek głowy. – Potrzebna mi kąpiel – orzekła Pieśniarka Miecza. – I łóżko. – Jasne, powinniśmy znaleźć sobie jakieś lokum – powiedział Sid. – Przy odrobinie szczęścia Corleone spóźni się tylko zwrot albo dwa. – A przy odrobinie pecha? – zapytał Rzeźnik. Sid nie miał na to odpowiedzi, podobnie jak Mia. Paliła cygaretkę, czuła posmak goździków na języku i  zastanawiała się, co zrobią, jeśli Corleone się nie zjawi. Mieli trochę pieniędzy, ale nie dość, żeby opłacić rejs dla siedmiu osób.

Nadal nie znaleźli rozwiązania problemu z  Panią Burz i  Panią Mórz. A  rozglądając się po wnętrzu Pubu, nie widziała zbyt wielu ludzi, którym mogłaby zaufać tak jak kapitanowi Krwawej Dziewicy. Teraz, gdy już się rozsiadła, widziała to, o czym mówił Rzeźnik, dostrzegała przebłysk tego w srebrnym uśmiechu, ostrzu noża albo w siniakach w kąciku ust kelnerki. Ukryta przemoc. Skłonność do okrucieństwa, którym miasto przesiąkło do szpiku kości. Tric wstał powoli, naciągając kaptur i  chowając czarne ręce w rękawach. –  PRZEJDĘ SIĘ PO POMOSTACH, POROZMAWIAM Z KAPITANEM PORTU – powiedział. – MOŻE SĄ JAKIEŚ WIEŚCI NA TEMAT Dziewicy I JEJ SPÓŹNIENIA. – Nie chcesz odpocząć? – zapytała Mia. – Pogrzać się chwilę przy ogniu? –  TYLKO JEDNA RZECZ NA TYM ŚWIECIE MOŻE MNIE ROZGRZAĆ I NIE JEST TO PALENISKO W PORTOWEJ TAWERNIE. NIEDŁUGO WRÓCĘ. Popatrzyła za nim, wyczuwając porozumiewawcze spojrzenie Sokołów. Przypomniała sobie bicie jego serca pod dłonią. Pieśniarka Miecza wstała, by poszukać właściciela zajazdu i załatwić im lokum, Rzeźnik i Sid trzymali puste kufle. Mia paliła w  milczeniu, rozglądając się po sali. Klientela wyglądała na typową mieszankę zwykłych obywateli i  wilków morskich, piratów w  swoich barwach przemieszanych z  załogami innych statków; wszyscy byli zajęci hazardem, hulankami i  czasem dołączali do co bardziej pikantnych zwrotek „Rogu Myśliwego”. Wyglądało na to, że na antresoli urządzono przyjęcie urodzinowe albo coś podobnego. Mia usłyszała brzęk tłuczonej zastawy, huk śmiechu i... – Zabierz, kurna, swoje łapska! Głos Ashlinn. – Pilnuj Jonnena – powiedziała do Sida i wstała.

– Co... – Pilnuj go. Przeszła przez tłum, przepychając się przez ścisk, aż znalazła się w  półkolu ludzi przy barze. Ashlinn stała pośrodku z przewróconą tacą, pustymi kuflami i kałużą piwa pod nogami. Trzech młodych mężczyzn stało przed nią, szczerząc żółte zęby w  lubieżnych uśmiechach. Nosili szynele, skórzane czapki i kawałki sznura w kształcie wisielczej pętli na szyi. Bez wątpienia wilki morskie. Ash zaciskała pięści, gniew malował się na jej twarzy, kiedy zwróciła się do najwyższego z  grupy – zaledwie nastolatka, ze strąkami rudych włosów i  z  monoklem w  oku, który miał sprawić, że będzie się prezentował bardziej po pańsku. –  Połóż raz jeszcze swoje łapsko na mnie, skurwysynie – warknęła – a  będziesz musiał nauczyć się brandzlować kikutem. Chłopak się zaśmiał. – To niezbyt miłe, laluniu. My się tylko bawimy. – Idź się sam pobawić, cieniasie. Mia weszła do kręgu rozbawionych gapiów i  wzięła Ash za rękę. Zwracanie na siebie uwagi nie leżało w ich interesie. – Chodź, idziemy. –  O, a  to kto? Nie widziałem cię już wcześniej? – Monokl odwrócił się, żeby popatrzeć na dwa kręgi piętna na jej policzku. – Jak się nazywasz, niewolnico? –  Ash, chodźmy – powiedziała Mia, ciągnąc dziewczynę za sobą. Dwa pozostałe zbiry zagrodziły im drogę. Tłum ścieśnił się nieco, najwyraźniej świetnie się bawiąc. Mia poczuła powolną iskierkę gniewu rosnącą w piersi i topiącą jej lęk. Starała się ją przydusić, zanim wybuchnie ogniem. Bez Pana Życzliwego w  cieniu miała wybór – mogła się teraz zachować ostrożnie.

Pozwolić, żeby jej strach zdziałał swoje. Wiedziała, że sprowokowanie burdy źle się skończy. Panuj nad sobą, powiedziała sobie w duchu. – Zapytałem cię o imię – powiedział Monokl. –  Nie szukamy zwady, mi don – odparła Mia, odwracając się do niego. –  A  mimo to ją znalazłaś. – Chłopak podszedł do niej, piorunując ją wzrokiem. – Załoga Wisielca nie będzie tolerować zniewag z ust lądowych dziwek, co, chłopcy? Dwaj pozostali skrzyżowali ręce na piersi i  mruknęli potakująco. Panuj. Nad. Sobą. – Chyba że masz pomysł... jak nam to wynagrodzić? Uśmieszek wykrzywił kącik ust Monokla. Panuj. Nad... Wyciągnął rękę i położył ją na piersi Mii. No dobra, pieprzyć ostrożność. Jej kolano uderzyło w  jego krocze jak kometa w  ziemię. Stadko mew poderwało się z  wrzaskiem z  iglicy katedralnej nieopodal, wszyscy mężczyźni w promieniu czterech przecznic poprawili się nerwowo na krzesłach. Mia złapała chłopaka za pętlę i  grzmotnęła jego twarzą o bar. Rozległ się nieprzyjemny trzask, gapiom wyrwał się przerażony jęk i  chłopak padł z  wargami rozbitymi na krwawą miazgę. Odłamki czterech zębów zostały wbite w drewno. Jeden z  pozostałych zbirów chciał złapać Mię, ale Ashlinn uderzyła go w gardło. Zatoczył się do tyłu, wytrzeszczając oczy i  dławiąc się. Skoczyła na niego, złapała jeden z  upuszczonych na podłogę kufli i zaczęła okładać go po gębie. Drugi sięgnął po pierwszą broń, jaka mu się nawinęła pod rękę – butelkę wina, którą uderzył o krawędź baru, żeby uzyskać to, co kolokwialnie

nazywa się „liizyjskim błaznem”[24]. Kiedy podszedł, Mia zakrzywiła palec i cień wbił się w podeszwy jego butów. Chłopak potknął się, poleciał do przodu, a  Mia pomogła mu wylądować, łapiąc go za uszy i  nakierowując jego twarz na swoje kolano. Kolejny upiorny trzask rozległ się, gdy nos chłopaka rozbryzgnął się na jego policzku jak kawałek krwistej kiełbasy. Mia poprawiła mu kopniakiem w  żebra i  w  nagrodę usłyszała cudowny nowy trzask. Ash skończyła wymachiwać kuflem. Odwróciła się, żeby spojrzeć na Mię, zadyszana, z  dzikim uśmiechem na twarzy. Mia oblizała usta, poczuła krew i oderwała wzrok od Ash, żeby rozejrzeć się po tłumie. Wskazała biust zakrwawionymi rękami. – Żadnego dotykania bez złożenia uprzednio prośby. Jedna z  pomywaczek zaczęła klaskać. Ludzie w  tłumie popatrzyli po sobie, wzruszając ramionami na zgodę. Muzycy znowu zaczęli grać i  wszyscy wrócili do picia. Mia złapała Ash za rękę i  odciągnęła od leżącego pirata. Ash przycisnęła się do niej nieco zadyszana i spojrzała Mii w oczy, a potem na jej usta. – Chciałabym poprosić o możliwość dotknięcia. Mia klepnęła ją w tyłek i uśmiechnęła się szeroko. Pieśniarka Miecza przepchnęła się do nich przez tłum. Zaraz znalazł je także Sidonius i  Rzeźnik, trzymający Jonnena za ręce. Stali razem w zatłoczonej sali i rozmawiali ściszonymi głosami. –  Myślę, że zwróciliśmy dość uwagi na siebie jak na jedną nibynoc – warknął Sid. –  Powinniśmy przenieść się gdzieś? – zapytała Ash. – Nie zwracać za bardzo uwagi na siebie? – Pewnie – powiedział Rzeźnik. – W tym mieście nie zadziera się z  wilkami morskimi. Powinniśmy pójść do innego zajazdu, tak daleko od tego, jak się da, pozostając nadal w  granicach Amai. – Corleone miał się tu z nami spotkać – zwrócił im uwagę Sid.

–  Możemy zostawić wiadomość dla Trica u  odźwiernego – zaproponowała Mia. – W  końcu on nawet nie śpi. Może zaczekać tutaj i patrzeć, czy nie zjawi się Corleone. – O ile się zjawi – warknął Rzeźnik. Mia rozejrzała się po otaczającym ich tłumie i  wychwyciła kilka spojrzeń z  ukosa. Adrenalina buzowała jej w  żyłach po bójce, serce biło szybciej. Pan Życzliwy pozostawił ją pustą, Eklipsa nadal trzymała się cienia Jonnena, więc Mia została sama ze swoim strachem. Z  obawą przed odwetem. Obawą przed tym, co się stanie, jeśli Corleone ich zawiedzie. Lękiem o Mercurio, o Ash, jej brata, samą siebie. Popatrzyła na plamy krwi na rękach. Zdała sobie sprawę, że dłonie jej drżą. – Wynośmy się stąd – powiedziała.

19 Odkładając na bok wszystkie żarty, Einar Valdyr zwany Garbarzem, Czarny Wilk z  Vaanu, Postrach Czterech Mórz jest sto siódmym królem, który zasiada na Tronie Nikczemników i  bez wątpienia jest jednym z najbrutalniejszych skurwieli w historii Republiki Itreyańskiej. Pierwszego swojego morderstwa – na starszym bracie Hakonie – dokonał za pomocą patelni w młodym wieku zaledwie dwunastu lat, chociaż należy zaznaczyć, że potwornie oszpecił swojego młodszego brata, Jari’ego, kiedy miał dziesięć lat, rzucając go na żer stadu psów. Podobno także ściął głowę ojcu tego samego zwrotu, w który obciął matce język, chociaż jedyną osobą, która mogła potwierdzić tę plotkę, był jego były pierwszy oficer, Oluf Dahlman, który przeżył trzy miesiące niemal nieustannych tortur (Valdyr wyciągał go na swoje hulanki i  bił rozżarzonymi łańcuchami „ku uciesze” gości), i od tej pory nikt nie ważył się go o to zapytać. Valdyr został sprzedany do niewoli, gdy miał szesnaście lat, walczył niepokonany przez dwa lata jako gladiatii w  Vaanie dla Wilków Tacitusa i  tam dorobił się przydomka „Czarny Wilk”. Płynął właśnie na Venatus Magni pod pieczą syna Tacitusa, Augustusa, kiedy ich statek został zaatakowany przez liizyjskiego korsarza imieniem Giancarli. Valdyr zabił

siedemnastu ludzi Giancarliego i  tak zaimponował piratowi, że ten zaproponował mu miejsce na swoim statku. Valdyr zgodził się, podrzynając byłemu panu gardło. Podobno zerżnął go w  zadaną ranę, podczas gdy Augustus topił się we własnej krwi. Tak, dobrze to przeczytaliście. W  ciągu dwunastu miesięcy Valdyr zamordował Giancarliego i  przejął jego statek. Wcześniej zasłynął zatopieniem trzech trier z  itreyańskiej floty i  dorobił się reputacji krwiożerczego wojownika, który wolał abordaż od ostrzału działami. Mniej więcej w  tym okresie zaczął obdzierać ze skóry twarze zabitych przez siebie kapitanów i  zszywać je w  skórzany płaszcz, który podobno teraz jest tak długi, że wymaga świty, żeby niosła go jak tren za każdym razem, gdy Einar gdzieś idzie. Ten zwyczaj sprawił, że Valdyr zyskał przydomek „Garbarz”. W  ciągu pięciu lat, odkąd zajął się piractwem, w  dojrzałym wieku dwudziestu trzech lat Valdyr zamordował sto szóstego króla zasiadającego na Tronie Nikczemników, Pożeracza Soli z  klanu Morskiej Włóczni, i  sam przejął tytuł króla. Przez ostatnie pięć lat jest niepodważalnym władcą itreyańskich piratów. Już sam widok jego statku o  hebanowych żaglach – Czarnej Banshee – wystarcza, żeby przeciętny kupiec wysrał sobie dolny odcinek jelit. Według ostatnich szacunków przypisuje się Einarowi czterysta dwadzieścia trzy ofiary w postaci mężczyzn, kobiet i dzieci. Wybaczcie, zacni przyjaciele, wiem, że zwykle staram się wtrącić nieco humoru do tych przypisów, ale uwierzcie mi, gdy powiem, że ten łajdak w żadnej mierze nie jest powodem do śmiechu. 20 Tak, wiem, to tylko trzy rzeczy. Posłuż się swoją wyobraźnią, przemądrzalcu. 21 Jedna z  najbardziej popularnych tawern w  Liis, a  właściwie w  całej Republice Itreyańskiej. Pierwszy właściciel Pubu, „Czerwony” Giovanni, był korsarzem, który rozsądnie wydał nieuczciwe zyski na założenie własnej oberży (zamiast przepić je w  cudzej) w  czasach, kiedy Amai składało się tylko z dwóch przegniłych pomostów i  stajni w  przybudówce. Odnotowano go w  annałach Kolegium Żelaznego jako geniusza stojącego za największą kampanią marketingową wszech czasów. Giovanni wpadł na pomysł, że nie potrzeba tańczących dziewcząt, dobrego piwa czy pięknego wystroju, żeby pokonać konkurencję – wystarczy

tylko nazwa, której nawet najbardziej przytępiony, krzywonogi zjeb z rozdziawioną gębą nie zdoła zapomnieć. Kiedy masz wątpliwości, wybierz coś prostego, durniu. 22 Biesiadny klasyk, znany pod tytułem „Róg Myśliwego”, opowiada o  kłusowniku imieniem Ernio, któremu kolejne damy udzielają lekcji na temat zalet posiadania ogromnego… Ach, mniejsza z tym. 23 W  której Ernio uczy się, że granie na własnej fujarce, to znaczy na rogu, jest niemal całkowicie… Ach, mniejsza z tym. 24 Gwarantuje wam uśmiech od ucha do ucha, zacni przyjaciele!

 

Rozdział 22     Żmije

Adonai był głodny. Minęły zaledwie dwie godziny, odkąd się pożywił. Głęboki łyk spomiędzy śliskich od krwi ud jakiejś bezimiennej młodej Ręki (one wszystkie były bezimienne, czyż nie?), gdy słuchał bicia jej serca zgodnego z  rytmem jego haustów, szybkiego jak trzepot ptasich skrzydeł w  klatce jej żeber. Jej puls dudnił czerwienią na jego języku, tak słodki i  ciepły, że mógłby połknąć dziewczynę w całości. Wypił jednak za dużo. Potem się pochorował, zwymiotował szkarłat na białe jak kość równiny swoich dłoni, klęcząc i  dygocąc. Doskonałość jego tortury nigdy nie przestała go bawić i  oburzać w  równym stopniu, gorycz jego przekleństwa wydawała się jeszcze okrutniejsza, ponieważ sam je dla siebie wybrał. Wiedział, jaką cenę będzie miała jego moc, zanim ją zagarnął. Wiedział, jaką cenę trzeba zapłacić za wydobycie magji pogrzebanej dawno temu podczas upadku Starego Ashkah. W  zamian za władzę nad krwią musi stać się niewolnikiem krwi. Tak samo jak Marielle była niewolnicą własnego ciała. Krew była jedynym pożywieniem mówcy, ale działała też jak środek wymiotny. Jeśli wypić jej za dużo, ceną były potworne

mdłości. Jeśli wypić jej za mało, nadchodził potworny głód. Nieustanna, doskonała krwawa tortura. Jaka jest cena mocy? – Jakieś wieści? – zapytał Solis. Komnaty Ojca Wielebnego znajdowały się wysoko w  Górze, na końcu kręconych, coraz ciaśniejszych schodów. Odkąd powierzono mu rolę Drusilli, niewiele zrobił, żeby zmienić wystrój komnat. Arkemiczna szklana rzeźba na suficie, białe futra na podłodze, biała farba na ścianach. Ozdobne biurko zawalone dokumentami i  tomami, wypełnione książkami regały po prawej i lewej stronie komnaty. Za biurkiem znajdowała się ściana z  setkami nisz. W  nich Drusilla trzymała pamiątki z  czasów, kiedy była zabójczynią: biżuterię, broń i ozdóbki zabrane ofiarom. Nadal rozbłyskiwało tam srebro – setki fiolek z  krwią zapieczętowanych ciemnym woskiem. Jednakże jedynym trofeum, jakie zatrzymał sobie Solis, była para zardzewiałych, poplamionych krwią kajdan, które wisiały na ścianie nad jego głową. –  Jak wielu uśmierciłeś, Ostatni? – zapytał Adonai z uśmieszkiem na ustach. – Co? – spytał Solis. Adonai zerknął na Ojca Wielebnego. Mocno zbudowany. Wyrazista szczęka. Potężne ręce. Marielle naprawiła jego oparzenia, ale nie mogła sprawić, że odrosną mu włosy – z jego brwi w  jasnopopielatym kolorze został tylko cień, a  niegdyś spiczasta broda była zredukowana do potarganych kłaczków. Ciemna szata opinała się na mięśniach jego rąk, podwinięte po łokcie rękawy ukazywały blizny na przedramionach. Trzydzieści sześć śmierci zadanych w  imieniu Matki, każda wpisana w gładką pieśń jego skóry, ale... –  Podczas Zejścia. – Adonai kiwnął głową na zardzewiałe kajdany. – Gdy waląc i  tłukąc, wydostałeś się z  Kamienia Filozoficznego i  wywalczyłeś sobie swą wolność. Ilu

uśmierciłeś? – Adonai przechylił głowę. – I  żywisz o  to żal do naszego nowego cesarza, nieprawdaż? Albowiem był to pomysł Juliusa Scaevy, aby opróżnić Kamień rękami jego własnych mieszkańców, nieprawdaż? – Jakieś wieści z Galante? – spytał Solis, ignorując pytanie. –  Na razie żadnych – skłamał Adonai z  tym samym uśmieszkiem na ustach. – Żadnych? – upewniła się Zabójczyni Pająków. Adonai odwrócił się od kajdan na ścianie i  popatrzył na pozostałych członków Duchowieństwa. Siedzieli w  półkolu wokół biurka Ostatniego, trójka morderców z łączną listą ofiar, która mogłaby wywołać uśmiech na twarzy Nocy. O ile – rzecz jasna – w ogóle interesowaliby się Matką Nocą. Pierwsza Zabójczyni Pająków. Skóra orzechowa, solne dredy zwinięte w  eleganckie zwoje na głowie. Nosiła zwyczajową szmaragdową zieleń, na jej gardle jak zawsze błyszczało złoto. Przeciętny obywatel itreyański ani razu w  swoim życiu nie tknie złotej monety, ale Zabójczyni Pająków ociekała złotem. Za łańcuchy na jej szyi można by kupić posiadłość w  górnej Valentii. Za pierścionki na jej palcach można by uwolnić połowę niewolników w Sztormowej Strażnicy. Dobrze nosiła skwaszoną twarz Shahiidy Prawd, ale najgorzej spośród Duchowieństwa ukrywała miłość do pieniądza. Była jak altannik, który ozdabia gniazdo własnego ciała. Próżność doskonale widoczna na tle jej ciemnej skóry. Następny – Kocur z  ciemnymi, zmierzwionymi włosami, twarzą młodego mężczyzny i  oczami starca. Kocur z  posiadłościami rozrzuconymi po całej Republice, a  w  każdej z  nich – jego portret naturalnej wielkości w  przedpokoju i  garderoba pełna kobiecej bielizny głęboka jak leśna knieja. Adonai wiedział o co najmniej siedmiu żonach Kocura, chociaż był przekonany, że jest ich więcej. Tylko jedna Matka wiedziała, ile dzieci spłodził. Dla Kocura najlepszym sposobem na

nieśmiertelność było potomstwo. A  potomstwo, rzecz jasna, wymaga gotówki. Potem piękna Aalea. Czerwona jak krew suknia, czerwone jak krew usta, śnieżnobiała cera. Ona z  nich wszystkich była najbliżej pobożności. Była Shahiidą Masek od raptem kilku lat, od śmierci Shahiida Theloniusa[25] i  nie zdążyła jeszcze całkowicie ulec zepsuciu, jakie niesie ze sobą pieniądz. Jednakże Adonai widział już tego początki. Jej suknie szyły najwspanialsze krawcowe w  Republice. Kupowała domy rozkoszy w  Bożogrobiu i  Galante, miała wspaniałe palazzo w Białym Stołpie i wyprawiała tam uczty z młodymi, twardymi jak skała niewolnikami, miskami pełnymi tuszu i akrami skóry. Władza. A z nią zepsucie. Ponieważ nic za to nie płacili, rozumiecie? Żadnej ceny. Żadnego cierpienia. Brakowało im przypomnienia w  postaci nieustannego bólu brzucha albo potworności własnego odbicia, jaką cenę płacą za posiadaną władzę. Dlatego sprawowali ją bezmyślnie. Nieuważnie. Wierzyli, że dobrze służyli Matce i  teraz mogą usiąść spokojnie i  zgarnąć fortunę, na jaką zapracowali latami służby. Obżerali się krwawym pieniądzem. Znajdowali spokój w morderstwie. Oni wszyscy byli niegodni. –  Mówco? – zapytała Aalea, unosząc idealnie ukształtowaną brew. – Hmm? –  Nie miałeś żadnych wiadomości z  kaplicy w  Galante? – Ciemne, umalowane czernidłem oczy lśniły w słabym świetle. – Biskup Dziesięcioręka wyruszyła pięć zwrotów temu, prawda? –  Owszem. – Adonai przeszedł się wzdłuż regałów Solisa, przesuwając palcem po grzbietach książek. Uznał to za znaczące, że Ostatni zatrzymał je tutaj, że chciał sprawiać

wrażenie uczonego, chociaż ślepymi oczami nie mógł odczytać ani słowa. – Jednakże nie otrzymałem ani nie wyczułem żadnej wieści od Dziesięciorękiej, odkąd opuściła Portowe Miasto Kościołów. To była przynajmniej prawda. Aalea potrafiła zwęszyć kłamstwo z  godną pozazdroszczenia sprawnością. Jednak Adonai mógł tańczyć wokół prawdy całą nibynoc i ani razu się do niej nie zbliżyć. – Nader to dziwne – mruknął Kocur. – Dziesięcioręka nie jest niedbała. –  Ani ci, którzy z  nią pojechali – powiedziała Zabójczyni Pająków. – To wszystko ostre Ostrza. – Szkoda, że nie mogliśmy posłać ich więcej. – Solis pogłaskał resztki brody, jakie zostały mu po grobowej bombie Ashlinn Järnheim. – Ale zostało nam ich niewiele. –  Szkoda, że po prostu nie załatwiłeś naszej małej Wrony w  Bożogrobiu, Ojcze Wielebny – powiedział Kocur. – Oszczędziłbyś nam kłopotów. Adonai uśmiechnął się, kiedy niewidome oczy Solisa zabłysły. – Coś ty powiedział? Kocur zaczął sobie oglądać paznokcie. –  Tylko tyle, że jak na przywódcę trzódki zabójców masz ogromny kłopot z zabijaniem ludzi. –  Uważaj, mały Kocurze – ostrzegł go Solis. – Żeby ten twój ozór nie wyrwał ci się sam z  ust. Powiedziałem już, że dziewczynie udzielono pomocy. –  Aha, udzieliła jej jakaś zjawa, która wróciła prosto z  Paleniska, prawda? – Kocur zabębnił palcami o  rękojeść swojego miecza z czarnostali[26]. Przyznaję, że gdybym spotkał na ulicach Bożogrobia kogoś takiego jak nasz dobry kronikarz, to pewnie też zesrałbym się w spodnie. –  Już powiedziałem – warknął Solis, wstając z  krzesła – że wybawca Corvere w  niczym nie przypominał Aeliusa.

Kronikarz nie może nawet opuścić biblioteki. To coś chodziło, dokąd chciało, i poszatkowało szwadron itreyańskich żołnierzy. Jeszcze jedno słowo sprzeciwu z  twoich ust, a  pokażę ci, z  jak dużą trudnością przychodzi mi zabijanie ludzi. –  Och, dorośnijcie obaj – powiedziała z  westchnieniem Zabójczyni Pająków. – O, rada z ust jej ulubionej nauczycielki – warknął Solis. – To nie ty uznałaś Corvere za najlepszą ze swoich uczniów? Była twoją pupilką, co? Zdrada tej małej zdziry kosztowała nas więcej niż jakakolwiek inna w  historii Kościoła, a  to ty umożliwiłaś jej zostanie Ostrzem. – I dopilnuję, żeby zapłaciła za swoją zdradę – odpowiedziała cicho kobieta. – Przysięgłam to Matce Nocy i  teraz przysięgam to przed tobą. Zemszczę się na Mii Corvere. Ostatnie, co dotknie jej ust w  tym życiu, to będzie moja trucizna. Nie wątp w  to, Solisie. –  Masz zwracać się do mnie Ojcze Wielebny, Shahiido – warknął Solis. Adonai obserwował to przedstawienie z  tym samym uśmieszkiem na ustach. Jakże to nużące. Jakże przyziemne. Pewnie tak to jest, pomyślał. Żmije zawsze rzucają się na siebie, kiedy zabraknie szczurów do pożarcia. – O czym rozmawiał z tobą Mercurio? – zapytała Drusilla. Mówca zachował pogodny wyraz twarzy i  spojrzał na Panią Ostrzy spod wybielonych rzęs. Stała u  szczytu komnaty i  oglądała setki srebrnych fiolek w  niszach. Każda była wypełniona miarką krwi Adonaia. Rozdawano je biskupom, Rękom i  Ostrzom, żeby wysyłali wiadomości do Góry. Nawet gdy stał dwadzieścia stóp dalej, wyczuwał każdą kroplę. – Mercurio – powtórzyła Drusilla. – Zszedł do twoich komnat tydzień temu. Długo rozmawiał z  tobą i  twoją siostrą, a przynajmniej tak mnie poinformowano.

–  Ucieczki z  Góry szuka dobry Mercurio. – Adonai wzruszył ramionami. – A  ja jestem jedną z  dróg ucieczki. Podzielił się także kilkoma uwagami na temat mojego... głodu. Patrzył na Drusillę błyszczącymi różowymi oczami. Wiedział, dokąd szły także jej pieniądze. Gdzie wydawała fortunę gromadzoną powoli od śmierci lorda Cassiusa, po której Kościół znalazł się całkowicie pod jej kontrolą. Ile miała do stracenia. I dlaczego tak desperacko chwytała się tego, co wybudowała. –  Powinniśmy zabić Mercurio i  mieć to z  głowy, Drusillo – mruknął Solis. –  Więcej ryb można złapać na żywego robaka niż na martwego – odpowiedziała Pani Ostrzy. – Gdyby nasza mała Wrona dowiedziała się o  jego śmierci, moglibyśmy już nigdy więcej jej nie ujrzeć. –  A  jak miałaby się dowiedzieć o  tym, co dzieje się w  tych murach? – zapytała Zabójczyni Pająków. Drusilla pokręciła głową. –  Nie wiem. Jednak wygląda na to, że ma do tego talent. Cesarz wyraził się jasno: nie wolno tknąć Mercurio, dopóki nie powróci dziedzic Scaevy. –  Może nadal się łudzi, że córka do niego dołączy? – zasugerował Kocur. –  Nie jest głupia – odpowiedziała Aalea z  lekkim wzruszeniem ramion. – Wiele można zyskać sprzymierzając się teraz ze Scaevą. Mia może jeszcze przyjąć jego ofertę. –  I  rozumiem, że masz taką nadzieję? – warknął Solis. – Że dzięki temu wyjdzie z tego żywa? Zawsze miałaś słabość do tej dziewczyny. I jej starego mistrza. –  Mam wiele słabostek, Ojcze Wielebny – odparła chłodno Aalea – i  nie masz prawa wtykać nosa do absolutnie żadnej z nich. –  Niemniej Mercurio nie można ufać – przerwała im Zabójczyni Pająków, patrząc na Drusillę. – Powinniśmy

przynajmniej zamknąć go w jego pokoju. –  Nie – odpowiedziała Drusilla. – Chcę dać temu staremu łajdakowi sznur, na którym sam się powiesi. – Z całym szacunkiem, Pani Ostrzy – odezwał się Kocur – ale Mercurio jest jednym z  najbardziej niebezpiecznych ludzi w Górze. Czy aby na pewno twoje uczucia do nie... –  Stąpasz po nadzwyczaj kruchym lodzie, Shahiidzie. – Pani Ostrzy spiorunowała go wzrokiem. – Na twoim miejscu następne słowa dobrałabym z najwyższą starannością. – Czy to już wszystko? – Adonai westchnął. – Nudzimy cię, mówco? – warknęła Drusilla. –  Wybacz mi, Pani Ostrzy. – Mówca się ukłonił. – Głód mnie trapi. Drusilla rzuciła jeszcze jedno jadowite spojrzenie Kocurowi, a potem skupiła się całkowicie na Adonaiu. – Rozumiem. I nie będę cię odciągać od posiłku. Jednak zanim wyjdziesz, pozostała jeszcze jedna sprawa do omówienia. – Wobec tego, proszę, omówmy ją rychło, Pani. –  Ponieważ Mia Corvere tak schludnie pozbyła się poprzedniego cesarskiego sobowtóra, Scaeva potrzebuje następnego. Poinformuj swoją siostrę, że będziemy potrzebować jej usług. Iskierka podniecenia zatrzepotała w żyłach Adonaia. – Scaeva przybędzie tutaj? – O ile sytuacja się nie zmieni – odpowiedziała Pani Ostrzy. – Poinformowano mnie, że aby Marielle mogła stworzyć dokładną podobiznę, potrzebna jest obecność cesarza. Mówca krwi wzruszył leniwie ramionami. –  Z  każdym rzemieślnikiem jest tak samo. Obecność modela w  pokoju zapewnia, że tym dokładniejszy portret stworzy artysta. Jeśli dzieło siostry mej miłej ma zwieść senat i małżonkę Scaevy, to w rzeczy samej – Adonai uśmiechnął się – rozwaga nakazywałaby, żeby przybył zapozować.

–  Dobrze więc – odpowiedział Drusilla. – Poinformuję was, kiedy ma przybyć. –  Wedle życzenia, Pani – odpowiedział Adonai, powstrzymując ziewnięcie. Odwrócił się i  nieśpiesznie wyszedł z  komnat Ojca Wielebnego przy wtórze szelestu czerwonego jedwabiu. Jego bose stopy poruszały się bezszelestnie po schodach, gdy schodził w ciemność, krzywiąc blade usta w uśmieszku. Czuł na sobie spojrzenie Drusilli, gdy wychodził. *** – Bracie miły, bracie mój jedyny. Adonai zastał Marielle w jej pokoju z twarzami. Czytała przy arkemicznym świetle. Zagłębiła się w  jakimś tomie z  Ateneum i  przesuwała powykręcanymi, ropiejącymi palcami nad czytanym tekstem, uważając, żeby nie dotknąć strony. Podniosła jednak wzrok, gdy brat wszedł do komnaty w jedwabnej szacie rozchylonej na bladej, gładkiej piersi. Jej czerwone oczy zabłysły z  radości na jego widok, ale starała się nie uśmiechać zbyt szeroko, żeby skóra na wargach znowu jej nie popękała. Ostatnim razem potrzebowała tygodni, żeby ranka się zagoiła. – Siostro miła – odpowiedział. – Siostro ma jedyna. Delikatnie zsunął jej kaptur i  przycisnął usta do czubka głowy, do pasemek tłustych jasnych włosów leżących cienką warstwą na czaszce. Odwróciła się od niego zawstydzona. – Nie patrz na mnie, bracie. Adonai położył dłoń na jej popękanym opuchniętym policzku i  obrócił jej twarz w  swoją stronę. Koszmar zniszczonej skóry, otwarte pory. Krwawiące, ropiejące i  całkowicie zepsute. Perfumy otaczały ją grubą warstwą, ale nie wystarczały, żeby ukryć słodycz rozkładu, ruinę cesarstwa jej ciała.

Pocałował ją w  oczy. Pocałował w  policzki. Pocałował ją w usta. – Wszak piękna jesteś – szepnął. Przycisnęła rękę do dłoni, którą nadal ujmował jej twarz. Uśmiechnęła się delikatnie. A  potem Adonai odwrócił się, składając ręce za plecami, i  popatrzył na twarze na ścianach. Puste oczy i  rozwarte usta, ceramiczne, szklane, gliniane i z papier mâché. Maski pośmiertne i karnawałowe, starożytne maski z  kości i  skóry. Galeria twarzy pięknych, brzydkich i wszystkiego pomiędzy tymi dwiema skrajnościami. – Jakie wieści? – wysepleniła Marielle. – Dziesięcioręka i jej Ostrza uśmiercone. Nasz mały pomrocz nietknięty. – Adonai wzruszył ramionami. – Zasadniczo. A nasz cesarz niedługo przybędzie z Bożogrobia, byś mogła wyrzeźbić kolejnego głupca na jego podobieństwo. – Tchórz – westchnęła Marielle. – W rzeczy samej. – Adonai skinął głową. – Ta dziwka Naev jest gotowa? Adonai uniósł brew. –  Gotowa jest. Jednakże nie masz powodów do zazdrości, siostro ma jedyna. To ci nie przystoi. Naev to tylko narzędzie. –  Narzędzie, po które sięgałeś często i  chętnie, bracie miły, w ciągu minionych nibynocy. – Radowała mnie. – Adonai westchnął. – A potem znudziła. – Naev nadal cię kocha. – Zatem jest takim samym głupcem jak reszta. Marielle uśmiechnęła się ponuro, ślina wypłynęła jej na usta. – Myślisz, że Drusilla żywi wobec nas podejrzenia? Adonai wzruszył ramionami. –  Wkrótce nie będzie to miało znaczenia. Szachownica została przygotowana, pionki ruszyły. Tomy w  posiadaniu Aeliusa winny wskazać drogę. A  kiedy wszystko to się dokona,

będziemy mieli czarne niebo i  księżyc nad głową, tak jak kronikarz obiecał. Przesunął opuszkami palców po lampie na biurku Marielle – gibka kobieta o  głowie lwa z  kulą w  obróconych do góry dłoniach. Ashkaska rzecz. Mająca tysiące lat. –  Pomyśl o  tym, siostro miła – szepnął. – Nasza magja to zaledwie blady okruch tego, co oni naprawdę wiedzieli. Jakie lekcje mogą nam przypaść w udziale, kiedy on znowu zalśni na niebie? Jakie tortury mogą zostać zniesione, jakie sekrety zebrane, kiedy opuścimy te wiecznie zalane słońcem brzegi i zamieszkamy znowu pośród równowagi? Uśmiechnął się, przesuwając palcami po twarzy posągu. –  Nie ma ciemności bez światła – powiedziała Marielle. – Dzień zawsze nadchodzi po nocy. Adonai skinął głową. – Pomiędzy czernią a białą... – ...jest szarość – dokończyli razem. –  Kiedy Matka Ciemności powróci na swoje miejsce na nieboskłonie – powiedział Adonai – ciekaw jestem, co pomyśli o  zgniliźnie panującej tutaj, w  jej domostwie? I  o  tych wszystkich, co czerpali z niej zyski, nie darząc jej wiarą? – Rychło się przekonamy, bracie. Marielle splotła palce z  palcami brata, a  jej uśmiech był tak szeroki, że wargi jej prawie popękały. Pocałował ją w  kostki dłoni i nadgarstek. Uśmiechnął się ponuro. – Rychło. *** Aelius nigdy nie dotarł do krańców biblioteki. Raz postanowił ich poszukać. Wszedł w  mrok między regałami, w  las ciemnego, wypolerowanego drewna o szeleszczących liściach z welinu, pergaminu, papieru i skóry.

Znalazł książki wycięte na wciąż krwawiącej skórze, książki napisane w  językach, które nigdy nie powstały, książki, które patrzyły na niego, gdy on patrzył na nie. Wędrował wśród regałów przez długie zwroty, czasem mając tylko mola książkowego za towarzystwo, ciągnąc za sobą cieniutką jak palec smużkę słodkiego dymu. Nigdy nie znalazł końca. Po siedmiu zwrotach poszukiwań zdał sobie w  końcu sprawę, że w  bibliotece nie można znaleźć niczego, co nie chce zostać odnalezione. Zarzucił więc poszukiwania. Wjechał pustym wózkiem na półpiętro i zatrzymał się przed swoim biurem, żeby znowu zapalić. Zobaczył nowe książki w  stosie pod szparą do zwrotów, wsunięte podczas nibynocy przez nowych akolitów szkolących się w Górze. Westchnął, wypuszczając z  płuc szary dym, i  pochylił się mimo obolałych pleców. Sięgnął palcami pokrytymi plamami wątrobowymi po książki, żeby z  szacunkiem położyć je na wózku. – Pracy bibliotekarza nigdy nie ma końca – mruknął. Sięgnął do kamizelki po okulary, sprawdził kieszenie spodni, potem koszuli i wreszcie zdał sobie sprawę, że ma je na głowie. Z cierpkim uśmiechem wszedł do biura i zaciągnął się głęboko dymem z cygaretki. –  „Dziewczyna, która była dla morderstwa tym, czym maestrowie dla muzyki”? Drusilla podniosła wzrok znad czytanej książki o  krawędziach stron czerwonych jak krew, z  czarną wroną na okładce. Pozbawiony wesołości uśmiech wykrzywił jej usta. – Czarna Bogini, naprawdę ma wysokie mniemanie o swoich prozatorskich umiejętnościach, co? – Każdy potrafi krytykować. – Aelius włożył cygaretkę do ust i  wzruszył ramionami. – Zgadzam się jednak, że z  niektórymi metaforami trochę przesadził.

– Bogini niech będą dzięki, że nie mówi tak, jak pisze. Gdyby brzmiał równie pretensjonalnie, otwierając usta, zamordowałabym go lata temu. Kronikarz obrzucił Panią Ostrzy spojrzeniem od stóp do głów. – Czemu zawdzięczam tę wizytę, młoda ‘Sillo? Nie widziałem cię tu na dole całe wieki. –  Naprawdę myślisz, że nie wiem, co we dwóch kombinujecie? – zapytała, zamykając książkę. – Naprawdę uważałeś, że jestem ślepa, czy zwyczajnie modliłeś się, żebym niczego nie zauważyła? –  Nie byłem pewien, czy coś widzisz ze swojego wysokiego krzesła. – Od jak dawna wiedziałeś? – zapytała Drusilla. Kronikarz pokręcił głową. – Nie bardzo wiem, co masz na myśli, dziewczyno. Drusilla wyciągnęła długi, niebezpiecznie ostry sztylet z rękawa szaty. – A to do czego? – zapytał Aelius. – Włosy na piersi znowu są niesforne? Drusilla wbiła sztylet w  stos przypadkowych historii i powieści na biurku Aeliusa. Ostrze przebiło skórzaną oprawę pierwszego tomu i weszło głęboko w strony. Kronikarz skrzywił się, widząc, że zraniona książka to ni mniej, ni więcej, tylko „Na ugiętym kolanie”, rzecz szczególnie przez niego lubiana[27]. Gdzieś w głębinach biblioteki zaryczał mól książkowy. –  Nie robiłbym tego po raz drugi na twoim miejscu, młoda damo – uprzedził ją Aelius. –  Myślę, że jasno się wyraziłam – odparła Drusilla, wyciągając ostrze. Kronikarz spojrzał na swoją rękę. W dłoni pojawiła się dziura dokładnie takiego samego rozmiaru i  kształtu jak rana, jaką

właśnie zadano książce. Aelius zerknął na Panią Ostrzy przez nową dziurę w dłoni, gdy oparła ostrze na następnej okładce. – Chyba tak – odpowiedział stary duch. –  Od jak dawna wiedziałeś? – Drusilla zabębniła palcami na wronie zdobiącej okładkę. Aelius zauważył, że przejrzała także drugi tom. – O dziewczynie. Od jak dawna? Kronikarz wzruszył ramionami. – Zorientowałem się wkrótce po tym, jak tu przybyła. – Nie uznałeś za stosowne, żeby mnie powiadomić? – Nagle tak cię interesują moje rady, co? – żachnął się Aelius. – Od dziesięciu lat nie postawiłaś stopy w tym miejscu. – Jestem Panią Ostrzy, Czerwony Kościół jest... –  Nie waż się, kurna, pouczać mnie, czym to miejsce jest, a  czym nie jest – warknął Aelius. – Wiem to lepiej niż ktokolwiek z was. – Nie umniejszam twojego wkładu, kronikarzu, ale czasy... –  Wkładu?! – wyrwał się Aelius. – Ja, kurwa, zapoczątkowałem to miejsce! –  Ale czasy się zmieniły! – dokończyła Drusilla, wstając. – Może i  stworzyłeś ten Kościół z  niczego, ale to się wydarzyło wieki temu. Tysiąclecia temu. Świat, który znasz, obrócił się w  pył, a  Paszcza, pomna twojej wiernej służby, uznała za stosowne wywlec cię z Paleniska całe stulecia po twojej śmierci. Po co? Żeby uczynić cię swoim generałem? Nieśmiertelnym Panem Ostrzy, który wyprowadzi jej trzódkę na nowe, wspanialsze wyżyny? Nie! – Drusilla odepchnęła na bok stos książek na jego biurku, aż rozsypały się na podłogę. – Uczyniła cię swoim bibliotekarzem! W  ciemnościach znowu zaryczał mól książkowy. Tym razem znajdował się bliżej. Aelius zaciągnął się głęboko cygaretką, ogniki zapłonęły mu w  oczach. Palce miał poplamione atramentem.

–  Nie zadzieraj z  bibliotekarzami, młoda damo. My znamy potęgę słowa. – Daruj sobie. Gdzie jest trzeci? – Trzecie co? –  Trzeci tom! – powiedziała Drusilla, uderzając dłonią w pierwsze dwie części kroniki do wtóru słowom. – Narodziny! Życie! Gdzie jest Śmierć? –  Czeka na ciebie tuż za tymi regałami, jeśli dalej będziesz rzucać książkami. – Gdzie?! – warknęła Drusilla. Kronikarz odchylił głowę i wypuścił szary dym w powietrze. –  Nie wiem. Nigdy go nie szukałem. Niczego nie znajdziesz w tym miejscu, jeśli nie jest ci to przeznaczone. –  To, mój drogi kronikarzu, jest ostatnie z  serii twoich niemądrych przypuszczeń. Drusilla wzięła dwa tomy Kroniki Nibynocy i wyszła, mijając Aeliusa. Jej niebieskie oczy błyszczały gniewem i  zniecierpliwieniem. Wyczuł zapach róż w  jej długich, siwych włosach, a pod nimi słaby aromat śmierci i herbaty. Podeszła do potężnych drzwi Ateneum, z rozmachem otworzyła je szeroko, piorunując wzrokiem czekający tam legion Rąk. Było ich kilkadziesiąt. Może setka. Odziane na czarno i trzymające buzie w ciup. Czekały na rozkaz jak posłuszne owieczki. To nigdy nie miało tak wyglądać, pomyślał kronikarz. To miał być dom wilków, nie owiec. –  Przeszukajcie każdy zakamarek biblioteki – powiedziała Drusilla – każdą półkę, każdy kącik. Nie niszczcie książek, a mole nie skrzywdzą was, ale macie znaleźć to, czego szukam. – Uniosła pierwsze dwa tomy kronik, pokazując je służącym. – Trzecią część tej kroniki. Autorem jest Mercurio z  Liis. Niech Matka spóźni się z  odnalezieniem was. A  kiedy już was znajdzie, niech powita was pocałunkiem. Ręce pokłoniły się i bez słowa weszły między regały.

Drusilla odwróciła się do Aeliusa z dwoma tomami w rękach. –  Nie masz nic przeciwko, że je pożyczę, prawda, dobry kronikarzu? Stary duch zerknął na Ręce pośród lasu ciemnego drewna i  szeleszczących liści z  welinu, pergaminu, papieru i  skóry. Zgasił cygaretkę o ścianę i westchnął. – Poczekaj, przyniosę rewers do wypełnienia.

25 Asfiksja autoerotyczna, na wypadek gdybyście byli ciekawi. 26 Czarnostal, znana także jako „wróg żelaza”, to cudowny metal stworzony przez ashkaskich czarnoksiężników przed upadkiem ich cesarstwa. Metal ten miał być podobno wykuwany z  kawałków gwiazd, które czasem widać, jak spadają z nocnego nieba nad cesarstwem. Przebiegli czarnoksiężnicy znajdowali te kawałki gwiazd i przekuwali zawarte w nich metale na niezrównaną broń. Czarnostal nigdy się nie tępi ani nie rdzewieje; można ją naostrzyć w  stopniu wręcz niewiarygodnym. Nawet kawałek czarnostali jest wart fortunę; wagowo jest nawet cenniejsza od grobowej kości. W  jaki sposób Kocur zdobył cały miecz z  tego metalu, można tylko zgadywać, ale gdybym miał słabość do hazardu, obstawiałbym, że nie jest w stanie przedstawić dowodu zakupu. 27 Ostatni tom nadzwyczajnie popularnej i  nadzwyczaj lubieżniej serii „Sześć Róż”, które opisują życie, czasy i  zdumiewające wyczyny sześciu kurtyzan na dworze Francisca X. Seria miała charakter biograficzny i  wymieniała wielu wysoko postawionych członków dworu, nie wyłączając samego króla. Tak nadzwyczaj podniecająca była treść serii (kardynał Ludovico Albretti miał podobno dostać ataku serca podczas czytania kulminacyjnej sceny w  burdelu w  tomie trzecim), że wydanie piątej części wywołało poważne rozruchy na ulicach Bożogrobia. Seria została potem uznana za nielegalną przez duchowieństwo Aa i  pod naciskiem królowej Ilse król zgodził się zakazać jej czytania. Chociaż należy zaznaczyć, że Francisco X był właściwie fanem serii i tylko przymuszony przez małżonkę wyjął książki spod prawa.

Autorka, Laelia Arrius, została skazana na dożywocie w  Kamieniu Filozoficznym i niestety nigdy nie dokończyła serii, stąd obecność ostatniego tomu w bibliotece umarłych. Osobiście tylko je przejrzałem. Intryga jest raczej głupiutka, ale sprośności – pierwsza klasa.

 

Rozdział 23     Wojna

Mia śniła. Niebo szare jak chwila, kiedy zdajesz sobie sprawę, że nie jesteś już zakochany. Woda jak lustro pod stopami, horyzont pod wiecznym niebem. Jej oddech był zimny jak światło gwiazd, pierś unosiła się i opadała jak jej matka i ojciec na niebie. Niedługo zapadnie noc. Czas, żeby wstąpiła na swój tron i patrzyła, jak noc rozpościera swoją suknię na niebie. Dziś osiągnie pełnię. I  będzie piękna. Będzie odbijać światło ojca, wnosić dzień w ciemność, pożerać ich strach i uśmiechać się do nich, gdy nieulękli będą szli przez noc. Doskonała równowaga. – Nie ścierpię rywala – rozległ się głos. Otworzyła swoje nie-oczy. Julius Scaeva stał nad nią z nożem w ręce. – Wybacz mi, dziecko. I poczuła nóż. *** Mia otworzyła oczy.

Zasłony zaciągnięto, ale słyszała wzburzone fale uderzające o  kamienny brzeg, wiatr wyjący między skałami, żałosne okrzyki mew w  deszczu. Sen powtarzał się świeżym echem w  jej głowie – taki sam miała każdej nibynocy od opuszczenia Bożogrobia. Serce jej dudniło, krew krążyła szybko w  żyłach. Zdziwiła się, że huk w jej piersi nie obudził brata. Odwróciła się do leżącego obok niej chłopca. Miał zamknięte oczy i  pogodny wyraz twarzy. Odgarnęła mu pasemko włosów z  czoła. Zastanawiała się, o  czym śni. Zazdrościła mu, że najwyraźniej uciekł przed tymi dziwnymi wizjami, jakie ją prześladowały we śnie. Jeśli wszystko, co Tric powiedział, było prawdą, to także w  Jonnenie znajdowała się cząstka Anaisa. A jednak spał jak dziecko. Ciekawe dlaczego. Prawie słyszała odpowiedź Trica. PONIEWAŻ TO TY JESTEŚ WYBRANKĄ MATKI. Usiadła na łóżku, odrzuciła włosy z  twarzy i  odetchnęła głęboko. Zajazd, w  którym znaleźli lokum, nazywał się „U  niebieskiej Marii” i, prawdę mówiąc, był nieco przyjemniejszy od Pubu. Ash wynajęła dla nich największy pokój i  całą siódemką powlekli się na górę, trzymając się dla bezpieczeństwa razem. Sid i  Rzeźnik spali na podłodze, owinięci w  stos koców. Ash przytuliła się do pleców Mii na łóżku. Ogień płonął na małym kominku, dzięki czemu w  pokoju panowało przyjemne ciepło jak po wypiciu whisky. Na ścianach wisiały przedstawiające morze i  statki obrazy w  drewnianych, nieoheblowanych ramach. Pieśniarka Miecza siedziała w  bujanym fotelu z  mieczem na kolanach i  ciemnymi oczami skupionymi na drzwiach do sypialni. Spojrzała na Mię i odezwała się cicho: – Masz złe sny. – Prawdziwe – mruknęła w odpowiedzi Mia. – Ach, te są najgorsze.

Mia potarła twarz i spojrzała Dweymarce w oczy. – O czym ty śnisz? Pieśniarka wzięła głęboki wdech i westchnęła. –  Głównie o  ludziach, których zabiłam. O  przyjaciołach, których straciłam. O  piasku areny pod stopami. Wiesz, jak to jest. Sama żyłaś tym życiem. To zostaje z  tobą na zawsze, towarzyszy ci nawet we śnie. – Spojrzała na Mię i uśmiechnęła się, jakby dzieliła się z  nią sekretem. – Jednak czasem, jeśli postaram się dostatecznie mocno, udaje mi się to zmienić. – Zmienić? Na co? –  Zamiast o  piaskach areny myślę o  piaskach na plaży w  Farrow. Wyobrażam sobie, że idę białym brzegiem i  czuję pocałunki fal na kostkach. Wyobrażam sobie zapach morza, langust przyrządzanych na otwartym ogniu i  dotyk słońca na skórze. – Pieśniarka Miecza się uśmiechnęła. – Powinnaś spróbować. Kiedy następnym razem zaśniesz. Złap sen i zmień go w to, co zechcesz. W końcu należy do ciebie. Mia rozejrzała się po pokoju i westchnęła. – Chcesz, żebym popilnowała nas przez jakiś czas? Pieśniarka Miecza pokręciła głową. – Sid dopiero co mnie obudził. Sama powinnaś się przespać. Mia ostrożnie wyplątała się z  brata i  Ash, wciągnęła buty z  wilczej skóry. Wstała, przeciągnęła się, przerzuciła pas od miecza przez ramię i podeszła cicho do drzwi. Ogień sięgnął do niej, kiedy go mijała, dłonie z  płomieni wyciągały się za jej piętami. Splunęła na niego. –  Idę zapalić – szepnęła. – Gdybyś mnie potrzebowała, zawołaj. Dweymarka skinęła głową, zakołysała się na fotelu, opierając ręce na ostrzu. Mia wyszła cicho jak kot, a jej kroki były ledwie szelestem na deskach podłogi. Zakradła się na drugi koniec korytarza, uchyliła skrzypiące drzwi i  wyszła na balkon z widokiem na port. Wiatr był przenikliwie zimny, deszcz nadal

padał i musiała trzy razy spróbować, zanim udało jej się zapalić cygaretkę. Wypuściła pachnący goździkami dym i  zmrużyła oczy z powodu jego intensywności. Patrzyła na ciemne jak stal wody uderzające o  pomosty, na zacumowane statki, jej wzrok przesunął się po Cierniowych Wieżach spowitych brzytwicą i w końcu zatrzymał się na Pubie przy nadmorskim deptaku. Jej myśli skierowały się do bladego chłopca, który siedział tam przy kominku cierpliwy jak sama śmierć. „JEDYNĄ BRONIĄ W TEJ WOJNIE JEST WIARA”. Mia pokręciła głową. Nadal nie była pewna, w co wierzyć ani gdzie odnajdzie wiarę pośród tego wszystkiego. Przypomniała sobie słowa Trica w ruinach wieży – jego wyznanie, że porzucił miejsce przy Palenisku, żeby wrócić do niej. Ta myśl ją przerażała, smuciła i owszem, na swój sposób podniecała. Fakt, że ktoś aż tak bardzo jej pragnął, miał swój urok. Myśl, że może mieć taką władzę nad chłopcem, że sprzeciwi się on samej śmierci, by stać u jej boku. Przypomniała sobie, jakie to uczucie mieć go w sobie. Nacisk jego dłoni. Zastanawiała się, jakie to byłoby uczucie dotykać go teraz. Pocałować go. Zerżnąć. Oblizała usta i  poczuła cukier z  bibułki od cygaretki, dym wywołał mrowienie na języku. Ścisnęła uda, przesunęła ręką po spodniach, rozkoszując się słodkim bólem. Patrzyła na drogę przed sobą i  zastanawiała się, dokąd ją doprowadzi. Dokąd chciałaby, aby ją doprowadziła. Skóra jak marmur, oczy jak arcymrok i zwinne palce sięgające w dół... – Och, dość tego – warknęła. Zaciągnęła się po raz ostatni dymem z cygaretki i zmiażdżyła ją obcasem. Odrzuciła potargane wiatrem włosy z  twarzy i  wróciła dyskretnie do środka, zamykając drzwi przed przenikliwym, zimnym wiatrem. Zastanawiała się, czy powinna zejść na dół i sprawdzić...

Ciemny kształt wpadł na nią, gdy się obróciła. Jedna ręka złapała ją za szyję, druga za nadgarstek. Mii wyrwał się z  ust zduszony okrzyk, gdy uderzyła plecami o  ścianę; wolną ręką sięgnęła po miecz i  poczuła, że przyciska się do niej twarde ciało, ciepłe usta dotykają jej policzka, szyi. Rozbłysk blond włosów. Nutka lawendowych perfum. – Ash? – syknęła. – Na Otchłań i krew, omal nie... Ashlinn uciszyła ją pocałunkiem miażdżącym jej usta, sięgnęła dłońmi pod jej koszulę i  kreśliła cudownie zwiewne linie na jej biodrach i  krzyżu. Mii serce biło mocno z  zaskoczenia, gdy ręce Ash wsunęły się pod jej spodnie i  uściskały jej pośladki. Mia oderwała usta od jej ust, ale Ash zdążyła jeszcze ugryźć ją w dolną wargę. – Na Otchłań i krew, co ty wyprawiasz? – szepnęła Mia. – Czekałam, aż wymkniesz się na dymka. – Ash uśmiechnęła się, odgarniając pasemko włosów z  twarzy Mii. – Wiedziałam, że cię najdzie chętka. Tyle że zasnęłam. Prawie mi się wymknęłaś, zmoro. –  Jeśli chciałaś pomiziać się w  korytarzu, to trzeba było poprosić. –  Nie chciałam prosić. – Ash pokręciła głową. – Chciałam wziąć. Pocałowała Mię znowu, rozchylając usta; pocałunek był głęboki jak cienie. Mia westchnęła, czując rękę Ash przesuwającą się po jej brzuchu i na przód spodni, gdzie chwilę temu była jej własna ręka. Cichy jęk wyrwał jej się z ust, kiedy Ashlinn pocałowała ją w  szyję, skubnęła, otarła się nosem, wywołując dreszcz. Rozsunęła lekko nogi z  bijącym szaleńczo sercem, ale już nie z przestrachu. Ash musnęła jej ucho. – Załatwiłam nam drugi pokój. – Co? – Kiedy zarezerwowałam pierwszy. Tylko dla nas. Na noc.

Mia zaśmiała się cicho. – Przebiegła suka. –  Pragnęłam cię, odkąd wybiłaś zęby temu draniowi – szepnęła Ashlinn. – Krew krąży mi szybciej w  żyłach, gdy patrzę, jak zwyciężasz, Mio Corvere. Mia jęknęła, gdy palce Ashlinn zaczęły poruszać się między jej nogami. – A co z... – Twój brat jest z Pieśniarką Miecza i pozostałymi – mruknęła Ash, muskając ustami jej gardło. – Bezpieczniejszy nie będzie. Dadzą sobie radę bez nas przez godzinkę albo dwie. Bogini jedna wie, kiedy znów będziemy miały czas dla siebie. Sięgnęła pod koszulę Mii wolną ręką i  zaczęła kreślić delikatne, coraz ciaśniejsze spirale na piersiach Mii i  wokół twardniejących sutków. Jej oddech był gorący, ponaglający, jej palce snuły oślepiające zaklęcia między jej udami. – Pragnę cię – szepnęła Ash. – O, Bogini... – Pragnę cię. Mia wsunęła palce we włosy Ash i  przyciągnęła ją do tęsknego pocałunku. Z  zarumienionymi policzkami, przyciśnięta do ściany, przyciągnęła do siebie Ashlinn, dysząc ciężko w  ciemności, a  każda myśl, każdy wróg i  każdy lęk zniknęły z jej umysłu, gdy westchnęła wprost w jej usta. – Ja ciebie też... *** Pieprzyły się, jakby to była wojna. Wojna, krew i ogień. Ledwie dotarły do pokoju. Ash po omacku wkładała klucz do zamka, gdy Mia przywarła do niej od tyłu całym ciałem, całując ją w  kark, wbijając jej paznokcie w  skórę. Zatrzasnęły za sobą

drzwi i Mia cisnęła na nie Ash, której śmiech zamienił się w jęk, gdy Mia zaczęła całować jej gardło. Mia przycisnęła usta do płonącej skóry, czuła puls Ashlinn dudniący jej pod zębami i  językiem. Ręce Ash wsunęły się pod koszulę i  na plecy, drażniąc, łaskocząc. Mia złapała ją jednak za nadgarstki i  przyszpiliła mocno do framugi, przyciskając się do niej, całując i skubiąc jej szyję. Zadyszana Ash odepchnęła ją, krzywiąc usta w szelmowskim uśmiechu. Mia zatoczyła się do tyłu, a  Ash wpadła na nią, popychając ją na łóżko. Padły splątane na materac. Ash oddychała coraz szybciej, gdy rozerwała wiązania spodni Mii. Oczy miała zamglone z pożądania. Mia podciągnęła jej koszulę i  przyciągnęła do siebie, żeby całować jej piersi, lizać, ssać i  wzdychać z  uwielbienia. Jednakże Ash pchnęła ją na łóżko, przycisnęła ręce Mii do piersi, żeby je zatrzymać, i  wreszcie zdołała poluzować wiązania i  zsunąć jej spodnie do wysokości kolan. Mia odepchnęła ją i  zaczęły siłować się ze śmiechem, przeklinając i gryząc, zaczerwione i zdyszane; żadna nie chciała się poddać. Usta w  usta, ich języki tańczyły, gdy rozbierały się wzajemnie, tocząc szaleńczą, zawiłą bitwę, jedna część ubrania po drugiej. Pot zrosił im skórę. Każdy but czy guzik był drobnym zadyszanym zwycięstwem. Pocałunki Ash były łapczywe, gniewne. Dziewczyny przyciskały się do siebie całymi ciałami, tarzając po łóżku wreszcie cudownie nagie. Mia rozłożyła nogi i  jęknęła, wyginając plecy, gdy palce Ash zsunęły się i  zaczęły wygrywać hipnotyzującą melodię, oślepiającą symfonię na jej obrzmiałych wargach. Sama sięgnęła ręką przez ciężkie piersi Ash, ku jej napiętemu jak bęben brzuchowi, przez miękkość jak puch, do wilgotnego żaru. – O, Bogini – westchnęła. – Tak – szeptała Ash. – O, kurwa, tak!

Jęczała, kiedy palce Mii wsunęły się w  nią i  zakrzywiły kusząco – „O bogini, jaka ona jest ciepła!” – rozpalając ogień, od którego sama dygotała. Odchyliła głowę i  jęknęła, jej ręce dopasowały się do ekstatycznego rytmu Mii, kołysała się przy tym, poruszając biodrami. Mia przycisnęła usta do jej szyi, zaplątała palce w  jej długie, złote włosy, zębami skubała jej skórę, napierając biodrami na jej rękę. Każda z  nich rozpalała ogień w  drugiej, każda pieszczota, każdy drżący dotyk zwiększał żar, więcej, więcej, aż wreszcie – mocniej, mocniej, jeszcze – obie zapłonęły. Ash krzyknęła, włosy rozsypały jej się na twarz, tłumiąc nieartykułowane krzyki Mii, gdy przycisnęła ją sobie do piersi. Czarne światło buchnęło za oczami Mii, jaśniejsze od arcyblasku, odchyliła głowę, gdy ogarnęły ją płomienie, pozostawiając rozdygotaną i zadyszaną. Zabrała palce, kreśląc ogniste linie na polu bitwy – skórze Ashlinn. Wsunęła je w usta, rozkoszując się smakiem kochanki; była nim pijana. Ash ponownie odnalazła własnymi wargami usta Mii i  jęknęła, czując własny smak w  ich pocałunku, niekończącym się i  sięgającym duszy. Objęła Mię nogami w pasie, ścisnęła mocno, opuszkami palców kreśląc arkemiczne spirale na jej biodrach, plecach i  karku, wywołując dreszcz wzdłuż kręgosłupa, gromadzący się kolejnymi zwojami między jej mokrymi udami. Mia pragnęła mieć na własność tę dziewczynę. Mieć ją i  być w jej posiadaniu, zagarnąć każdą jej cząstkę, każdy rozpaczliwy, słodki sekret, każdą gładką krągłość i każdy cienisty łuk. Więcej. Chciała znacznie więcej. – Pocałuj mnie – szepnęła, gładząc policzek Ashlinn. – Całuję cię – westchnęła Ash. – Nie – szepnęła Mia, odsuwając się i patrząc głęboko w oczy kochanki. – Pocałuj mnie.

Ashlinn zaczęła szybciej oddychać, na samą myśl zadrżała. Mia widziała jej pożądanie, przymglone, rozpaczliwe światło wręcz bolesnej żądzy w  jej oczach, odzwierciedlającej żądzę w  Mii. Pocałowała Mię raz jeszcze, poruszając językiem w  jej ustach, i uśmiechnęła się przebiegle. – Zmuś mnie – szepnęła. Mia uśmiechnęła się szeroko, przyciskając Ashlinn do prześcieradła i  przytrzymując jej ręce nad głową. Dziewczyna westchnęła, gdy Mia obsypała setką przeciągłych pocałunków jej usta, szyję, piersi, a  wolną rękę znowu wsunęła między jej nogi, poruszając nią w tę i z powrotem po wilgotnych wargach. Uniosła się, żeby uklęknąć, i  obróciła się, siadając nad twarzą Ashlinn. Powoli, bardzo powoli, – O, Bogini, tak – szepnęła Ash. obniżyła się ku czekającym ustom kochanki. –  O, kurwa – jęknęła, dygocąc, gdy język Ashlinn zaczął kreślić płomienne kółka, wokół i wokół, aż wreszcie znalazł się w środku. Ash wbiła palce w  jej pośladki. Mia poruszała biodrami, palcami wędrowała po własnej skórze, dotykając, drażniąc, skubiąc obolałe sutki, drżące uda. Rzęsy zatrzepotały jej o  policzki, głowa odchyliła się, gdy usta Ashlinn, język i  palce sprawiły, że jej ciało zadygotało, badając jej najmiększe zakamarki. Ten ciemny, cudowny płomień znowu zaczął w niej narastać. Otworzyła oczy, spojrzała na kochankę i zapragnęła nie tylko być smakowaną, ale i samej posmakować. Ash jęknęła, gdy Mia pochyliła się nad jej rozłożonymi nogami, owinęła ręce wokół jej ud i  zatopiła język w  jej głębinach. Najsłodszy nektar na języku, ich usta poruszały się teraz zgodnie, każdy jęk wzbudzał wibracje w ciele Mii i sprawiał, że ona sama pojękiwała.

Ich walka skończyła się. Bitwa została wygrana. Stały się wtedy obie pieśnią. Doskonałym duetem, starym jak eony, głębokim jak ciemność między gwiazdami. Nie walczyły, ale kochały, słodko, głęboko i  doskonale, rękami, ustami, ciałami, westchnieniami i dreszczami, skóra przy skórze. Przedłużały tę miodowo-słodką, błogą torturę tak długo, jak zdołały, ociekając potem, zadyszane, rozpalone do białości, współgrające. Nie chciały, żeby to kiedykolwiek się skończyło. Nigdy, przenigdy. A wreszcie po błogim wieku całkowicie zatraciwszy poczucie czasu kiedy wreszcie poddały się i szczytowały każda wyszeptała imię tej drugiej.

 

Rozdział 24    

Jego Królewska Mość

Mia nadal była naga, kiedy otworzyli kopniakiem drzwi. Obudził ją huk kroków i  włosy zjeżyły jej się na karku. Właśnie sięgała po spodnie, kiedy but roztrzaskał framugę i  drzwi wpadły do środka, kołysząc się na zawiasach. Poderwała się i  przeturlała po podłodze, wyciągając z  pochwy miecz z  grobowej kości. Ash wyjęła swój miecz spod poduszki, stanęła na łóżku w całej swoje nagiej i piegowatej okazałości. Czterech mężczyzn stanęło na progu, każdy w czarnej wilczej skórze na ramionach. Wulfguard. Najbardziej z  przodu stał Vaańczyk prawie tak wysoki jak Tric. Przystojny jak łoże z  baldachimem pełne najlepszych cukiereczków, z gęstą strzechą blond włosów i brodą zaplecioną w  siedem warkoczyków. Długa blizna, która biegła przez jego czoło i policzek, nie była w stanie zepsuć obrazka. – To one? – zapytał. Mia zerknęła w  korytarz i  serce jej się zacisnęło, gdy spostrzegła znajomą twarz z  oklapłymi rudymi włosami i monoklem w podbitym oku. –  Fo ona – wyseplenił z  powodu opuchniętych warg. – Fuka pofibijała mi, kurfa, węby!

Mia usłyszała krzyk Pieśniarki Miecza z  drugiego końca korytarza, przekleństwa Sida. Jonnen... Zrobiła krok do przodu, goła jak ją bogowie stworzyli, gotowa sprawić, że ci łajdacy pożałują, że się urodzili. Mężczyźni rozproszyli się po pokoju, każdy z dłonią na rękojeści broni. To, że jeszcze nie wyciągnęli stali, podpowiedziało jej, że albo są niewiarygodnie głupi, albo nadzwyczaj pewni siebie. Przywódca spojrzał na nią Mię z  błyskiem w  zielonych oczach. –  Jego Królewska Mość Einar Valdyr, Czarny Wilk z  Vaanu, Postrach Czterech Mórz, rozkazuje ci stawić się przed Tronem Nikczemników, dziewczyno. Jeśli masz bogów, to najlepiej zacznij się do nich modlić. – Jego wzrok padł na Ashlinn, która stała na łóżku z mieczem. – A jeśli macie ubrania, to najlepiej je włóżcie. – Puść mnie, ty zbóju! – Mia usłyszała krzyki Jonnena. – Mój ojciec każe cię obedrzeć ze skóry i rzucić psom na pożarcie! –  Pieśniarko?! – zawołała Mia z  sercem podchodzącym do gardła. – Tak?! – odkrzyknęła Dweymarka. – Nikomu nic się nie stało? Czy Jonnen... – Trzymają go – odkrzyknęła Pieśniarka Miecza – ale nic mu nie jest. –  Nieprawda! – zawołał chłopak. – Puść mnie, kretynie, jestem synem... –  Jak chcesz, żebyśmy wypatroszyli tych łajdaków, to tylko daj znać, Wrono! – wrzasnął Rzeźnik. –  Na twoim miejscu nie dawałbym mu znać – poradził jej mężczyzna z blizną. – Ten miecz dobrze leży w twojej ręce, ale nie masz dokąd uciec. A jeśli król Einar dorwie cię przy próbie ucieczki, sytuacja znacząco się dla ciebie pogorszy. – Pokręcił głową. – Dałaś dupy, dziewczyno.

Mia zastanawiała się gorączkowo i  przeklinała własną głupotę. Mogła zabić tych ludzi, nie miała co do tego wątpliwości, ale na ile się orientowała, mogli trzymać nóż na szyi Jonnena. Gdyby skrzywdzili go, zanimby do niego dotarła, nigdy by sobie tego nie wybaczyła. Stała z  gołym tyłkiem, przeciwnik miał przewagę liczebną i nie miała pojęcia, gdzie się podziewa Tric ani nie orientowała się w tym mieście. Cierpliwości, powiedziała sobie. Obrzuciła spojrzeniem Vaańczyka, oceniając go w  myślach. Z  łatwością narzucał swoje zwierzchnictwo. Był pewny siebie, ale przy tym powściągliwy. Inteligentny. Jego ludzie byli zajęci gapieniem się na nie, ale on nie oderwał wzroku od jej twarzy ani na chwilę, odkąd dobyła miecza. – Jak się nazywasz, panie? –  Ulfr Sigursson, wulfguard i  pierwszy oficer na Czarnej Banshee. –  Czy twój król zwykle wysyła pierwszego oficera po tych, którzy narozrabiali? –  Kiedy się nudzi – odparł Sigursson. – I  mam dla ciebie złą wiadomość. Ostatnio bardzo się nudził. Mia zerknęła na stojącą nadal na łóżku Ashlinn. Oto niebezpieczeństwo, zdała sobie sprawę. Istnienie ludzi, na których jej zależy. Familii, którą kocha. Przy nich przestawała się mieć na baczności. Przy nich była narażona na atak. Mercurio. Ashlinn. Jonnen. Sid i  Sokoły. Gdyby była sama, jak to wyglądało na początku, stałaby się mgnieniem w  cieniach i  już by zniknęła. Gdyby była sama, mogłaby wypatroszyć tę czwórkę jak jagnięta na wiosnę i  już się stąd wynosić. Gdyby była sama... Wtedy jednak byłaby naprawdę sama. Spojrzała Ashlinn w oczy. I jaki to wszystko miałoby sens?

Wygięła palce jak szpony, patrząc w  oczy Sigurssonowi. Cienie w  pokoju zaczęły się ruszać, wyciągać ku mężczyźnie, szpiczaste jak noże. Włosy uniosły jej się wokół ramion na chłodnej, gwieździstej bryzie, która dotykała tylko jej. Trzeba było oddać sprawiedliwość zbójowi, że nawet nie drgnął, ale w końcu dobył miecza. – Kim ty, kurwa, jesteś? – zapytał, mrużąc oczy. –  Pójdziemy z  tobą, Sigurssonie – powiedziała Mia – ale jeśli któryś z was tknie mnie albo moją przyjaciółkę w niestosowny sposób, to zabiję ciebie i  każdego, kogo kiedykolwiek kochałeś. Rozumiesz? Sigursson uśmiechnął się znacząco, wreszcie obrzucając ją spojrzeniem od stóp do głów. –  Moi ludzie słuchają moich rozkazów, a  tobie brakuje odpowiednich bloków i  talii, żeby unieść mój żagiel, dziewczynko. – Pochylił się i rzucił jej spodnie prosto na głowę. – Włóż coś, kurna, na siebie. *** Kamienny fort czekał na nich na południowym końcu portu. Wynurzał się prosto z  wody, a  jego ściany przypominały nadmorskie urwisko. Zbudowano go z wapienia, był okrągły jak ogromny bęben, skorupa z wodorostów i omułków obrastała go przy linii wodnej. Z  murów i  wnętrza wystawały działa wymierzone w  wodę. Na najwyższej wieży powiewała zielona flaga obrębiona srebrem i  ozdobiona herbem z  czarnym wilkiem o  zakrwawionych pazurach. Z  murów zwieszały się setki szubienic zajętych przez mężczyzn i kobiety. Niektórzy nie żyli, inni przeciwnie, większość znajdowała się gdzieś pomiędzy tymi dwoma stanami. – Ja pierdolę – mruczał Rzeźnik. – O, ja pierdolę...

Sigursson szedł przodem, a reszta straży maszerowała wokół nich. Mia i  jej towarzysze zostali rozbrojeni, jeśli nie liczyć małego sztyletu naręcznego ukrytego w  obcasie lewego buta Mii. Sigursson trzymał jej miecz z  grobowej kości jak nową zabawkę. Sid zarobił podbite oko i  rozciętą wargę, kiedy wulfguard wparowała do ich pokoju, i teraz miał zaschłą krew na podbródku. Ash szła blisko Mii, a  Mia niosła na rękach Jonnena. Nawet z Eklipsą w jego cieniu czuła, jak chłopiec drży. Objęła go mocniej i pocałowała w policzek. – Wszystko będzie dobrze, braciszku. – Ja chcę do domu – odparł bliski łez. – Ja też. – Nie powinnaś była mnie zabierać do takiego miejsca. Mia patrzyła, jak szerokie, nabijane żelazem drzwi do fortecy otwierają się przed nimi szeroko. –  W  tej chwili bez wątpienia nie czuję się jak najlepsza starsza siostra na świecie, słowo daję. Już rozglądała się za drogą ucieczki. Za cieniami, w  które mogłaby wejść, za chwilą, kiedy mogłaby zarzucić na ramiona opończę z cienia i zniknąć. Poradziłaby sobie z Jonnenem. Może z  Ashlinn, gdyby się bardzo postarała. Ale Pieśniarka Miecza, Rzeźnik i Sid... Strach zacisnął jej żołądek. Strach jak lód i  pełzające robaki. Strach o  tych, na których jej zależało. Chciała, żeby Eklipsa wróciła i  pomogła jej poradzić sobie ze strachem, ale wtedy Jonnen zostałby sam i Bogini jedna wie, jakby się zachowywał. A  bez Pana Życzliwego – na Otchłań i  krew, jak bardzo odczuwała teraz jego brak – musiała radzić sobie sama. Przebrnij przez chłód i  dreszcze, wspomnienia Bryn i  Burzyciela Fal leżących na zimnym kamieniu i  myśl, myśl, myśl jak, do kurwy nędzy, wyjść cało z tej sytuacji... Usłyszała krzyki i  gwizdy przed sobą, gdy ruszyli przez wnętrze fortu długim korytarzem obwieszonym arkemicznymi

lampami. Kolejni strażnicy stali przy szerokich dwuskrzydłowych drzwiach. Skinęli głowami Sigurssonowi i  zerknęli na Mię i  jej towarzyszy ze znudzonymi minami. Drzwi były dębowe, ozdobione ponurymi płaskorzeźbami smoków, harpunich kalmarów, krabostworów i  innych potworów z  głębin. Nibynocny wiatr wył w  korytarzach fortu jak samotny wilk. Mię przeszedł dreszcz. – Na Otchłań, gdzie podziewa się Tric? – szepnęła Ashlinn. –  Nie mam pojęcia – mruknęła w  odpowiedzi Mia. – Mam nadzieję, że jest gdzieś w pobliżu. Drzwi otworzyły się na oścież. Komnata miała prawie dwieście stóp średnicy, była okrągła i przypominała amfiteatr. Trzy koncentryczne drewniane kręgi wznosiły się przy obrzeżach na kształt kolejnych poziomów siedzeń nad areną. Były wypełnione żeglarzami, barwną mieszaniną skórzanych czapek i  trójgraniastych kapeluszy, płaszczy, koronkowych fularów i  skór, pobliźnionych twarzy i  srebrnych zębów; fajek, lśniących ostrzy i  drapieżnych uśmiechów. Sami piraci. Pośrodku sali znajdował się szeroki basen pływowy wycięty bezpośrednio w  wapiennej podłodze i  połączony z  morzem poniżej. Wody w  nim były niebieskie, nieco mętne i  falowały lekko. Nad basenem podwieszono siatkę ze stalowych drutów rozpiętych w  odległości dwóch stóp od siebie, tworzących kratownicę sześć stóp nad powierzchnią wody. Dookoła tłum wiwatował i  wył. Na siatce, balansując, walczyło dwóch mężczyzn. Smukły Dweymarczyk i szeroki Liizyjczyk, obaj rozebrani do pasa. Walczyli drewnianymi mieczami, co Mia uznała za nieco dziwne. W krawędzie mieczy wstawiono obsydianowe odłamki, mogły więc ciąć – obaj mężczyźni krwawili z jednego czy dwóch rozcięć, ich krew ściekała do wody w  dole. Jednakże bez

bezpośredniego ciosu w  tętnicę taka broń nie wystarczała do zabicia. – Co to takiego? – syknął Sidonius. –  Burda – wyjaśnił Rzeźnik – Piąte prawo wilków morskich. Próba walki. – Pieprzyć wilki morskie i ich prawa – szepnęła Ashlinn. – Na Otchłań, kto to jest? Mia spojrzała w  tym samym kierunku co przyjaciółka. Na najwyższym poziomie kręgów, osobno od pozostałych, stało imponujące siedzisko. Oparcie było kołem sterowym z  dwunastoma szerokimi szprychami, ale statek, z  którego pochodziło, musiał mieć załogę złożoną z  olbrzymów. Resztę siedziska zrobiono ze zbielałego koralu i  ludzkich kości, które porzeźbiono w  wizerunki morskich potworów. Obwieszono je setką ozdóbek, błyskotek i  drobiazgów – niektóre Mia rozpoznawała, widziała je na wilkach morskich, którzy kręcili się po ulicach Amai. Lina związana w  wisielczą pętlę. Rękawiczka z czerwonej skóry. Biała szmata z trupią czaszką. Wyrazy hołdu, zdała sobie sprawę. Na tronie rozsiadł się mężczyzna. Jedną nogę opierał leniwie na plecach klęczącego przed nim na czworakach niewolnika. Dreszcz przeszedł Mii po plecach, gdy zatrzymała na nim wzrok – odruch, nad którym nie umiała zapanować. Oczy miał obmalowane czernidłem; nigdy nie widziała równie przeszywających zielonych oczu – niczym odłamki szmaragdów zaostrzone jak noże. Skórę miał opaloną od lat spędzonych na słońcu, blond włosy wygolone na bokach i z tyłu, a te na czubku głowy zaplecione w  długie warkocze. Brodę też nosił zaplecioną. Miał mocną szczękę, piegowatą twarz poznaczoną tuzinem blizn. Był zbudowany jak kowal, nosił skórzane spodnie i wysokie buty. Jego muskularna pierś była odsłonięta, a  z  ramion zwieszał mu się płaszcz uszyty z  wyprawionych

ludzkich twarzy. Płaszcz był tak długi, że ciągnął się po podłodze u jego stóp. – To Einar Valdyr – szepnął wyraźnie przerażony Rzeźnik. – Na swoim Tronie Nikczemników – mruknęła Mia. Członkowie wulfguard odepchnęli ich na bok. Mia spojrzała Ash w oczy i zobaczyła, że przyjaciółka jest spięta i gotowa. Gdy mężczyźni walczyli na siatce, Mia rozejrzała się po sali, szukając wyjść, cieni. Znajdowało się tu co najmniej dwustu piratów, jeszcze ze trzydziestu strażników z  wulfguard i  sam Valdyr. Walka nie wchodziła w  grę. A  zatrzaśnięte za nimi drzwi oznaczały, że ucieczka to nierealne marzenie. Tłum ryknął i Mia odwróciła się, żeby spojrzeć na pojedynek. Dweymarczyk zadał kolejną ranę, świeże rozcięcie na ramieniu Liizyjczyka, z  której krew ciurkała do wody pod nimi. Druty brzęczały jak struny liry, kiedy mężczyźni atakowali i  uskakiwali. Dweymarczyk odskoczył, żeby uniknąć miecza przeciwnika, i  cios Liizyjczyka zdecydowanie chybił. Niższy mężczyzna stracił równowagę i  zaczął się chwiać. Dweymarczyk wymierzył szybki cios w  kolano Liizyjczyka i  sam omal się nie przewrócił. Liizyjczyk krzyknął, stracił równowagę i  gdy tłum poderwał się i  ryknął, mężczyzna z głośnym pluskiem spadł między drutami do basenu. Dweymarczyk ryknął triumfalnie. Liizyjczyk wynurzył się na powierzchnię spanikowany i  zaczął płynąć do brzegu. Mia zobaczyła, że Valdyr pierwszy raz się poruszył – wstał z  tronu i podszedł do krawędzi balkonu, żeby lepiej widzieć. Żołądek jej się zacisnął, gdy pod wodą spostrzegła ruch długiego, ciemnego cienia. Liizyjczyk dotarł do brzegu, ale poziom wody był niski, a ściany basenu za wysokie, żeby dosięgnął do krawędzi. Rzucił się do góry, Mii mignęła jego blada i  przerażona twarz. Złapał się palcami podłogi, kiedy widownia tupała. Na oczach Mii długa czarna macka, błyszcząca i  z  zadziorami, wynurzyła się

z  wody, owinęła się wokół szyi mężczyzny i  wciągnęła go pod wodę. Czarna Matko, to lewiatan[28]. Odgłosy szarpaniny. Zduszone krzyki. Woda splamiona czerwienią, gdy tłum zawył. Na balkonie Valdyr zaczął klaskać. Odchylił głowę i  roześmiał się. Twarze na jego płaszczu przypominały Mii nieustannie krzyczące twarze pod Bożogrobiem. Widziała, jak błyszczą mu oczy, zauważyła, że ma spiczaste, spiłowane zęby. No dobrze, mogę uwierzyć, że szakal urodził tego łajdaka, pomyślała. – Córki przemówiły! – ryknął. Cisza zapadła w  sali jak po uderzeniu młota. Wszyscy zamarli. Valdyr stał z szeroko rozłożonymi rękami i przemawiał niskim, dudniącym głosem. – Moja lady Niezłomna, jesteś usatysfakcjonowana? Kobieta tuż po trzydziestce wystąpiła naprzód na drugim poziomie. Miała jasne włosy związane w  warkocz, nie malowała oczu ani ust. –  Niezłomna jest usatysfakcjonowana, mój królu. – Ukłoniła się z uśmiechem. – Mój lordzie Czerwona Wolność, jesteś usatysfakcjonowany? – spytał Valdyr. Brodaty Itreyańczyk z  potworną blizną, w  czerwonym płaszczu z  mosiężnymi guzikami, ukłonił się nisko, z  twarzą skwaszoną, jakby zjadł miskę świeżego psiego gówna. – Czerwona Wolność jest usatysfakcjonowana – odpowiedział. – Mój królu. –  No to mi, kurwa, ulżyło – orzekł Valdyr i  wrócił na tron. Oparł znowu buty na niewolniku, odchylił się i pogłaskał się po zaplecionej brodzie. – No dobrze, kto następny ma problem? Czy też mogę wrócić do wina?

–  Wasza Wysokość! – Liizyjczyk o  krzywych zębach, przerzedzających się rudych włosach i  z  kotem na ramieniu, który wyglądał na jadowitego, wystąpił naprzód i  ukłonił się. Nosił pętlę wisielczą na szyi, jakby to był fular, taką samą jak chłopcy, którym Mia i  Ash spuściły manto jeden zwrot wcześniej. – Mój lordzie Wisielcu – odpowiedział Valdyr, nie patrząc na niego. – Mów. –  To kwestia, o  której wspomniałem wcześniej, Wasza Wysokość – powiedział mężczyzna, zerkając na Mię z wyrazem twarzy, które mogła określić tylko jako „pożądliwy”. – Twoja wulfguard wróciła. – A tak, tak. Jakie wieści, Sigursson? – spytał Valdyr. –  Sześcioro pojmanych, kapitanie – zawołał stojący obok Mii mężczyzna. – Złapałem ich u Marii. – A siódmy? Jak na sygnał drzwi się otworzyły i  pół tuzina poobijanych i  zakrwawionych strażników z  wulfguard weszło do sali, wlokąc opierającą się postać. Mii serce zabiło mocniej i zrobiła pół kroku do przodu, ale Ashlinn zatrzymała ją, kładąc rękę na jej ramieniu. – Tric... Był zakuty w  łańcuchy i  wił się jak wąż. Zerwali z  niego czarną, postrzępioną szatę i zostawili go w samych skórzanych spodniach. Zardzewiałe ogniwa łańcucha wrzynały mu się głęboko w skórę. Strażnicy cisnęli go na podłogę. Tric warknął, jego solne dredy wiły się po kamieniu. Delikatny rumieniec gniewu wypłynął mu na policzki, rozbryzg krwi pobrudził mu skórę. – Ten łajdak zabił Pando, Trima i Maxiniusa – oznajmił jeden ze strażników; sam miał zmiażdżony nos. – Połamał Donateo nogi jak gałązki na podpałkę, jebany. Dźgnąłem sukinsyna trzy razy w pierś, a on nie padł. Prawie nie krwawił.

– Tric, nie wstawaj! – zawołała Mia. – MIA... Jeden z członków wulfguard zrobił krok i kopnął go w głowę. – Zamknij dziób, nieczysty złamasie! Valdyr spojrzał na miotającego się młodego Dweymarczyka, mrużąc zielone sztylety oczu. –  Kapitanie?! – zawołał Sigursson, unosząc należące do Mii ostrze z grobowej kości. – Mogę podejść? Valdyr mruknął, że może, i  kopniakiem zrzucił sznurową drabinkę z  krawędzi swojego balkonu. Wtedy właśnie Mia zdała sobie sprawę, że król zajmuje miejsce, w  którym nie sposób go zaatakować. Na jego balkon można było wejść jedynie przez zaryglowane drzwi za Tronem Nikczemników – albo po drabince, którą właśnie zrzucił pierwszemu oficerowi. Rozejrzała się po sali i  zobaczyła co najmniej pięćdziesięciu mężczyzn, którzy za pół żebraka poderżnęliby gardło własnym dzieciom. Znowu wyczuwała buzującą pod powierzchnią przemoc, gdy spojrzała w  oczy ludziom w  sali patrzącym na swojego króla. Nie ma na tej sali człowieka, który kochałby Einara Valdyra, może z wyjątkiem jego własnej załogi, pomyślała. Król piratów utrzymuje tron tylko dzięki temu, że budzi strach... Sigursson wspiął się po drabince i powiedział coś królowi na ucho ściszonym głosem, podając mu miecz Mii z  grobowej kości. Wymalowane oczy Valdyra wreszcie napotkały jej spojrzenie i Mia zmusiła się, żeby nie odwrócić wzroku. Nawet z  odległości stu stóp wyczuwała promieniującą od niego siłę. Dzikość i żądzę krwi, które z otaczających go mężczyzn czyniły dzieci. Nie był pozbawiony uroku, nie można było temu zaprzeczyć. Jednakże ten urok w sposób nieunikniony oznaczał siniaki na skórze i krew na prześcieradłach. Valdyr wpatrywał się w  nią bez słowa przez długą chwilę, wykrzywiając usta w wygłodniałym uśmiechu.

–  Co powiesz, mój lordzie Wisielcze?! – zawołał w  końcu. – Jakiej ceny żądasz? –  Ta lądowa dziwka połamała mojemu chłopakowi zęby – odparł mężczyzna o  krzywych zębach, wskazując głową na poobijane usta Monokla. – Z  racji prawa należy do niego. Blondynka też. A  w  ramach odszkodowania wezmę bachora. – Wskazał Jonnena. –  Czyżby, Draker? – Valdyr uśmiechnął się, a jego opiłowane zęby zabłysły. –  O  ile Wasza Wysokość pozwoli, rzecz jasna – sprostował kapitan, spuszczając wzrok. Valdyr spojrzał na Monokla, przyciskając język do zaostrzonego siekacza. –  Naprawdę pozwoliłeś, żeby to chuchro cię załatwiło, chłopcze? Wstydziłbym się, gdybyś był moim gnojem. Monokl spuścił wzrok, policzki mu zapłonęły, gdy w  sali rozległy się śmiechy. Valdyr zważył w  ręku miecz Mii. Jego wzrok przebiegł po klindze w tę i z powrotem, a potem po ciele Mii. Jego uśmiech sprawił, że żołądek jej się zacisnął. – Eklipso – szepnęła. – Bądź gotowa. – ...ZAWSZE... Mia zerknęła na Pieśniarkę, Sida i Rzeźnika. –  Kierujemy się do basenu, a  potem do morza – szepnęła cicho. – To coś w wodzie jest lepsze od wszystkiego w tej sali. Sidonius skinął głową. – Owszem. – Ja pierdolę... – mruknął Rzeźnik. Król Valdyr obrzucił spojrzeniem Monokla i rzucił szyderczo: –  Nie wiedziałbyś, co zrobić z  taką sztuką, gdybym ci ją podarował, człowieczku. – Spojrzał znowu na Mię. – Ja wezmę kruczowłosą. Możesz zatrzymać sobie blondynkę, Draker, ale zakneblowałbym jej usta i  założył kajdany na ręce, zanim pozwoliłbym twojemu szczeniakowi zbliżyć się do niej.

Chłopaka też możesz sobie wziąć, jeśli takie masz życzenie. – Machnął na Trica, który nadal leżał na kamiennej podłodze. – Tego zabierzcie na dół, żeby Aleo go obejrzał. Dweymarkę i  Liizyjczyka wyślij do Cierniowych Wież. – Skinął leniwie na basen. – Wysokiego zostawcie dla Dony, nie miała Itreyańczyka od tygodni. Serce Mii waliło jak szalone. Cienie falowały wokół niej. –  Trzymaj się mnie – szepnęła Jonnenowi do ucha. – Oślep każdego, kto się zbliży. – P-postaram się... Mia uścisnęła dłoń Ash. – Trzymaj się blisko mnie, kochanie. Nie miała pojęcia, co zrobić z  Trikiem. Nie miała pojęcia, co zrobić z lewiatanem, który czekał na nich w basenie. Nie miała pojęcia, czy w ogóle dotrą do wody albo co zrobią później, jeśli dopłyną do morza. Nie miała żadnej broni oprócz dwucalowego sztyletu naręcznego w  obcasie oraz wijących się i  falujących wokół niej cieni. Poczuła, że wulfguard łapie ją za ramię. Zacisnęła rękę w pięść. –  Chwileczkę! Chwileczkę! – rozległ się okrzyk. – Co to za awantura? Grupa zbójców w  pobliżu drzwi rozstąpiła się, a  Mię zalała przyprawiająca o  zawrót głowy ulga. Nowo przybyły posłał wszystkim uśmiech ojca czwórki bękartów i  ukłonił się w  sposób, jaki zawstydziłby najbardziej wyrobionego dworzanina dowolnego Francisca – od I aż po XV. –  Wasza Wysokość – powiedział. Obłok Corleone rzucił Mii spojrzenie z  ukosa i  mrugnął porozumiewawczo. – Przepraszam za spóźnienie – szepnął.

28 Lewiatan to przerażający drapieżnik z  itreyańskich mórz i  naturalny wróg smoków. Ma macki z  zadziorami, dziób ostry jak brzytwy i  czworo wielkich i okrągłych jak spodki ślepi. Na lewiatany można natrafić tak samo na głębinach, jak i na płyciznach, poluje się na nie ze względu na atrament, który jest zarówno niezwykle trwałym pigmentem, jak i  silnym środkiem halucynogennym. Dweymarczycy wykorzystują go do robienia tatuaży na twarzy i  podczas rytuałów oznaczających wejście w  dorosłość, zaś reszta itreyańskiej populacji do tego, żeby kompletnie się sponiewierać. Dla odurzenia atrament można przyjmować na trzy sposoby: pić, wdychać albo wstrzykiwać. Jego różnorodne skutki podsumowano w uroczym wierszyku, który często wyśpiewują dzieci w całym Bożogrobiu podczas skakania przez skakankę i temu podobnych zabaw. Haust dla spania, Dym dla latania, Igła dla drania, Co ma dość oddychania. Makabryczni smarkacze, nieprawdaż?

 

Rozdział 25     Scheda

–  No proszę, proszę, mój lord Krwawa Dziewica. – Król Nikczemników posłał Corleone szeroki uśmiech, szczerząc zęby jak morski smok na widok młodziutkiej foki. – Miło cię widzieć, stary przyjacielu. Ton głosu Valdyra nie pozostawiał złudzeń Mii co do tego, czy król i  Obłok rzeczywiście są przyjaciółmi; nie potrafiła sobie wyobrazić tego, że Valdyr ma przyjaciół, nowych czy starych, tak jak nie potrafiłaby sobie wyobrazić piaskowego krakena, który hołubi szczeniaczka. Mimo to ulga, jaką poczuła na widok Corleone wkraczającego niedbałym krokiem do sali, jeszcze nie zniknęła. Kapitan był ubrany jak zwykle – w  niebezpiecznie obcisłe czarne, skórzane spodnie, mocno rozpiętą czarną aksamitną koszulę i  przekrzywiony trójgraniasty kapelusz. Idący obok niego Duży Jon miał na sobie ciemne skóry i  jasnoniebieską koszulę z  liizyjskiego jedwabiu oraz fajkę ze smoczej kości w ustach. –  Mój królu – powiedział kapitan, zdejmując kapelusz i  znowu się kłaniając. – Serce śpiewa na widok tego, jak doskonale się miewasz. Czyżbyś nieco schudł? – Na Otchłań, czego chcesz, Corleone? – warknął Sigursson.

–  Słówko, a  potem jeszcze kilka, zanim wrzucicie członka moje załogi w odmęty. – Załogi? – Sigursson uniósł brew. – Co ty wygadujesz? –  Te psy są zwilczone – powiedział kapitan, wskazując Mię i  jej towarzyszy. – Dołączyli do załogi przed wyjściem z  Bożogrobia zaraz po igrzyskach. A  tu proszę, grozicie im jak słodkowodnym pstrągom. – Zwiiiilczeni? – Valdyr wypowiedział słowo przeciągle, jakby się nim rozkoszował, i  wychylił się przez poręcz, odsłaniając opiłowane zęby w szerokim uśmiechu. – Doprawdy? –  Przysięgam na światło, Wasza Wysokość. Niech Wszechwidzący porazi mojego malucha, jeśli kłamię. –  Opowieść, która wprawia w  zakłopotanie i  zdumiewa. – Król uśmiechnął się jeszcze szerzej, przyciskając język do nadzwyczaj ostrego kła. – Zwłaszcza że Dziewica weszła do portu w  tej właśnie godzinie, a  ta siódemka przybyła do Amai wczorajszego zwrotu. –  Wysłałem ich lądem z  Galante – odpowiedział Corleone. – Miałem sprawę do załatwienia. –  Chrzanisz – warknął Draker, odgarniając rzednące rude włosy z czoła. Corleone uchylił kapelusza. – Chcesz mi powiedzieć, Wisielcze, że lepiej niż ja wiesz, kto należy do załogi na moim statku? Kiedy ostatnim raz postawiłeś stopę na moim pokładzie? – Kiedy rżnąłem twoją matkę – warknął tamten. –  A, pewnie, przesyła pozdrowienia, nawiasem mówiąc – odparł Corleone, nie tracąc rezonu. – Kazała mi powiedzieć, że ma nadzieję, że już nie jesteś zakłopotany. To podobno zdarza się nawet najlepszym mężczyznom. Rechoty i  śmiechy poniosły się echem w  sali, a  kapitan Dziewicy skupił się ponownie na królu.

–  Wasza Wysokość, ta siódemka to moja załoga. Wszyscy są zwilczeni. Nie ma dla nich miejsca na klęczkach, w klatkach ani w basenie. –  Siódemka? – Valdyr uniósł pobliźnioną brew. – Nawet dzieciak? –  Chłopiec okrętowy. – Corleone posłał mu uśmiech ojca czwórki bękartów, słodki jak miód i  gładki jak jedwab. – Mój ostatni wyleciał za burtę na Morzu Ciszy. – Tragedia. –  Duży Jon niewątpliwie tak uważał. Ostatnio zasmakował trochę w pederastii. Pierwszy oficer Dziewicy już wyciągnął fajkę z  ust, żeby zaprotestować. – Ja... –  W  takim razie ktoś z  twojej załogi powybijał mojemu chłopakowi zęby. – Kapitan Wisielca splunął na podłogę. – Za to trzeba zapłacić. Corleone zerknął na chłopaka z monoklem, wzdrygnął się na widok jego obitego pyska, a  potem pochylił się, żeby lepiej się przyjrzeć. Odwrócił się i uniósł palec w stronę Valdyra. –  Mogę prosić, mój wielki królu, o  chwilę narady z  moimi ludźmi? Nie miałem od nich żadnych wieści od rozstania w Galante. Płynęło mi się cokolwiek pod górkę. Valdyr rozparł się na tronie, ważąc miecz Mii i  uśmiechając się jak kot, który dostał śmietankę, ukradł krowę i  dwa razy przeleciał mleczarkę. – Ależ bardzo proszę. Corleone odwrócił się do Mii i  jej towarzyszy, a  jego swobodny uśmiech zaprzeczał gorączkowemu niepokojowi w jego głosie: – No dobrze. Jestem niebezpiecznie blisko tego, żeby zostać tu zamordowanym w  wyjątkowo ohydny sposób, więc gdybyście,

sukinsyny, raczyli wyjaśnić co, na Otchłań, wyprawialiście od przybycia tutaj, to byłbym bardzo wdzięczny. –  Zamordowanym? – Pieśniarka Miecza spojrzała chmurnie na Króla Nikczemników. – On tylko się uśmiecha, odkąd tu wszedłeś. –  Im więcej Valdyr się do ciebie uśmiecha, tym bliżej jesteś śmierci – wyjaśnił Obłok. – Jest o dwa słowa od poderżnięcia mi gardła i wyruchania mnie w tę ranę. – To obrzydliwe – syknęła Ashlinn. –  Jasne, ostatni facet, który tego doświadczył, musiał podzielać twoje odczucia. – Tric, nic ci nie jest? – zapytała Mia. Chłopak nadal leżał na podłodze w łańcuchach, ale podniósł wzrok i skinął głową. – TAK, NIC MI NIE JEST. –  Słuchaj, nie chcę być nieuprzejmy, ale pieprzyć chłopaka. I  o  ile nie chcesz być równie martwa jak on, to masz mi powiedzieć, co, na Aa, zrobiliście. –  Ten ciul z  monoklem położył ręce na moich cyckach – odparła beznamiętnie Mia. – Więc obiłam mu ryj. Jemu i  jego dwóm kumplom. Ashlinn pomogła. – To było ekscytujące. – Ashlinn pokiwała głową. Mia szturchnęła ją w rękę, żeby milczała. –  Czy w  jakiejkolwiek chwili poprosiłaś, aby rzeczone ręce znalazły się na twoich... – spojrzenie Corleone powędrowało w dół – ...parafernaliach? Mia uniosła brew i popatrzyła na niego. Znacząco. – Jasne. – Corleone skinął głową. – Musiałem zapytać. Kapitan odwrócił się do zgromadzonych, rozkładając szeroko ręce. –  Moje wilki mówią mi, że niedelikatne potraktowanie Młodszego Drakera było zasłużoną reakcją na niestosowne

i  niemile widziane awanse. – Corleone wzruszył ramionami. – To mi wygląda na zwykłą żeglarską sprzeczkę. Z pewnością nie jest to nic, czym należałoby kłopotać Waszą Wy... –  Fa fuka, kurfa, fłamie! – wymamrotał opuchniętymi wargami Monokl. Corleone spojrzał na niego z ukosa. – Słucham? –  Powiedział, że ta suka, kurwa, kłamie! – warknął Drake. – Znam tę historię od swoich trzech chłopaków, którzy powiedzieli, że to kłamliwe chuchro dopraszało się o  rundkę, a potem wkurzyła się, gdy dostała kosza. –  I  ty w  to wierzysz? – Mia zdębiała. – Jesteś kłamcą czy głupcem, mój panie? – Licz się ze słowami, kurwo. –  Mnie nazywasz kurwą? – Mia pokiwała powoli głową. – Zatem głupiec. –  Jest mnóstw świadków – odezwała się Ashlinn. – Gdybyśmy... – Dość tego! Krzyk przeciął powietrze. Bezwzględny i  twardy. Wszyscy popatrzyli na balkon. Valdyr siedział wyprostowany na Tronie Nikczemników, opierał miecz Mii czubkiem o  podłogę, a  jedną pobliźnioną i stwardniałą rękę trzymał na głowicy. –  Draker – powiedział. – Jeśli masz urazę, to zażądaj Burdy. Jeśli nie, to stul dziób, zanim zrobię z ciebie kobietę i spalę twój statek na morzu. Kapitan Wisielca odruchowo cofnął się krok, a  potem spiorunował wzrokiem Mię. Mia szepnęła półgębkiem do Rzeźnika: – To chodzi o tę próbę walki? – Aha. Corleone uniósł rękę. – No dobrze, tyl...

– Zgadzam się! – krzyknęła Mia. Wiwaty i krzyki rozległy się na podwyższeniach, kapitanowie i  ich załogi pobrzękiwali kuflami, tupali i  wyrażali ogólne zadowolenie z potencjalnego dalszego rozlewu krwi. – W mordę. – Corleone westchnął. – W mooooordę. – Co? – syknęła Mia. – Raz już wykopałam temu mięczakowi zęby z  gęby. Myślisz, że nie dam rady skakać po tych drutach i skopać mu tyłka do wody? –  Nie będziesz walczyć z  Młodszym Drakerem – wyjaśnił Corleone. – To Wisielec rzucił wyzwanie. Statek. To znaczy, że jego kapitan może wybrać najlepszego wilka morskiego do walki z  tobą. Nie wyśle syna i  dziedzica, bo mogłabyś zażądać udziałów Młodszego Drakera w statku, powołując się na prawo Schedy. –  Scheda! – zawołał Rzeźnik i  natychmiast zniżył głos. – To było to. Prawo, którego nie mogłem sobie przypomnieć. Wiedziałem, że to słowo na „S” – Do kurwy nędzy, a co to jest Scheda? – szepnęła Mia. –  Czwarte prawo Wilków Morskich – wyjaśnił Obłok. – Decyduje o  tym, komu przypada prawo do mienia zdobytego podczas wymierzana sprawiedliwości za... przestępstwa. – Hę? – Mówi o łupach – wtrącił Duży Jon. – Chodzi o łupy i prawo do zdobyczy. „Czy to na Czterech Morzach, czy na suchym lądzie, kiedy odbierzesz człowiekowi życie, masz prawo do wszystkiego, czym był”. Jeśli zabijesz gościa, to jego sakiewka należy do ciebie. Jeśli zabijesz kapitana, jego statek jest twój. Gdybyś więc zabiła Młodszego Drakera, wszystko, co zapisał mu w spadku ojciec, przeszłoby na ciebie. –  Pozwólcie, że to ogarnę – odezwał się Sid. – Ustanowiliście sobie prawo, które zachęca do mordowania towarzyszy, żeby przejąć ich własność?

–  A  jak ty byś to załatwił, co? – zapytał ostro Duży Jon, obrzucając Sida spojrzeniem od stóp do głów. – Człowiek ginie i  każdy kundel z  krzywym ryjem i  lepkimi paluchami może zgarnąć, co tylko zechce? A może jego majątek powinno przejąć państwo? Dla mnie to recepta na chaos. –  Właśnie. – Corleone pokiwał głową. – W  ten sposób wszystko jest załatwiane uczciwie. Cały czas wam powtarzam: tylko dlatego, że jesteśmy piratami, nie znaczy, że jesteśmy nieprzestrzegającymi prawda bandytami. – A ja ci powtarzam – Sid ledwie wierzył własnym uszom – że to właśnie oznacza bycie piratem! – Odbierz człowiekowi życie, a zgarniasz wszystko, czym był – mruknęła Mia. – Właśnie – przytaknął Corleone. – Więc gość, którego wyślą do walki z tobą, nie będzie za wiele posiadał. A wszystko, co ma, pewnie przekaże przed walką kapitanowi albo swoim kumplom. Mia rozejrzała się po sali i  zobaczyła mężczyznę wielkiego jak góra, z  wisielczą pętlą na szyi, który rzeczywiście pośpiesznie pisał coś na skrawku pergaminu. Oddał kartkę kapitanowi, a  ten schował ją do płaszcza. Potem wielkolud zszedł schodami. To był Dweymarczyk wielki jak mały wóz, z  krótko przyciętymi solnymi dredami zmierzwionymi na czubku głowy. Bicepsy miał grubsze niż uda Mii, a  twarz poznaczoną pięknym tatuażem i  pokaleczoną ohydnymi bliznami, pamiątkami po całym życiu pełnym walk. Sigursson zszedł z  królewskiego balkonu, żeby stanąć przed Mią. Podał jej ciężki, drewniany miecz z  obsydianowymi odłamkami na krawędzi. –  Niech matka Trelene czuwa nad tobą, dziewczyno. Niech lady Tsana kieruje twoją ręką. – No dobra – mruknęła Mia. Oddała Jonnena Ashlinn, którą pocałowała żarliwie w usta.

– Tylko mi nie umrzyj – ostrzegła ją Ash. – To mi brzmi jak rozsądny plan. – A masz jakiś plan? Ma zagryzła usta i się skrzywiła. – Pracuję nad tym. Dziewczyny pocałowały się raz jeszcze, dopóki Corleone nie odchrząknął. – Jeśli jest coś, co chciałabyś przekazać... Mia spojrzała kapitanowi w oczy i głos mu się załamał. – W porządku. – Skinął głową. – Musiałem zapytać. Mia pocałowała Jonnena w czoło. – Będę potrzebowała Eklipsy. Tylko na chwilę, dobrze? Chłopiec pokiwał powoli głową, zerkając na przeciwnika Mii. Mężczyzna obracał mieczem w  powietrzu, jakby ten był po prostu przedłużeniem jego ciała. Powietrze aż krwawiło. Jego mięśnie zalśniły jak stal, gdy odbiło się w  nich przytłumione światło słoneczne. – Pamiętaj, co mówi ojciec – powiedział chłopiec. – Jasne. – Mia skinęła głową. – Pamiętam. – Powodzenia, de’lai – dodał cicho. Po raz pierwszy nazwał ją siostrą. Po raz pierwszy przyznał, że są familią. I  chociaż Mia czuła zimny oddech śmierci na karku, która zerkała jej nad ramieniem, to uśmiechnęła się. Zamrugała, żeby pozbyć się pieczenia z  oczu, i  poczuła, że miłość do tego małego bachora puchnie gulą w  jej gardle. Objęła go, pocałowała w policzki i serce jej zmiękło, gdy objął ją za szyję i odwzajemnił uścisk. Odwróciła się, wzięła głęboki wdech i  przyjęła miecz z  rąk Sigurssona. – Eklipso? Sigursson otworzył oczy nieco szerzej, gdy demon wyślizgnął się z  cienia Jonnena. Wilk obszedł raz nogi Mii, czarny jak arcymrok i zniknął w cieniu u jej stóp. Ciemnym za troje.

– Kim ty, kurwa, jesteś? – zapytał Sigursson. Mia zamknęła oczy. Odetchnęła głęboko. Uczucie strachu wytopiło się z  jej kości, kiedy pasażer pożarł je w  całości. W  okamgnieniu przestała być przestraszoną dziewczyną tańczącą na ostrzach brzytew, a stała się niszczycielką. Wykutą z  cienia. Krew nocy płynęła w  jej żyłach i  cząstka obalonego boga płonęła mrokiem w jej piersi. Była niezłomna. – Eklipso, masz przechodzić tam, gdzie ci wskażę, jasne? – ...SKORO TEGO SOBIE ŻYCZYSZ... Mia pomaszerowała wzdłuż brzegu basenu, a  Sigursson odwrócił się do zebranych. Jego głos rozbrzmiał ponad wrzawą: –  Zażądano Burdy! Wisielec rzucił wyzwanie, Krwawa Dziewica przyjęła! Walczcie do końca i  niech Córki zlitują się nad waszymi duszami! Mia spojrzała w  wodę, na ciemny cień lewiatana zwiniętego w głębinie pod siatką. Miał najmarniej trzydzieści stóp długości, myśliwy z  głębin utoczony krwią mężczyzn i  kobiet, których rzucił mu na pożarcie Valdyr. Przeciwnik Mii zdjął buty i  koszulę. Mięśnie prężyły się mu na torsie, którego każdy cal był pokryty tatuażami, przedstawiającymi głównie kobiety i  ryby, chociaż niektóre stanowiły kombinację obu motywów. Mia nie zamierzała dać się przyćmić, więc też zdjęła koszulę i  odrzuciła ją niefrasobliwie na bok. Rozległy się pojedyncze oklaski, kiedy widownia zdała sobie sprawę, że Mia nie ma nic pod nią. Oczy na moich piersiach, łajdaki, nie na moich rękach. Potem zdjęła buty i  przy okazji przekręciła obcas lewego i  schowała w  dłoni sztylecik. Wskoczyła na druty i  zacisnęła palce stóp, żeby lepiej się trzymać. Stal zabrzęczała pod jej nogami jak struny wielkiego i  straszliwego instrumentu, pierwsze nuty pieśni krwi i  zniszczenia. Dweymarczyk też wskoczył na druty i  jego lądowanie zatrzęsło Mią. Mężczyzna

uśmiechnął się i  uderzył stopą znowu, żeby pozbawić ją równowagi, a  potem stanął na jednej nodze z  rozłożonymi szeroko rękami, popisując się idealną postawą. Mia ruszyła ostrożnie po drutach. Zerknęła w dół, w chłodne niebieskie wody, i  zobaczyła ogromny cień krążący niecierpliwie. Morscy rozbójnicy wokół wyli i tupali, a jej umysł powrócił na arenę. Jedwabnica. Rzygożmij. Chaos Venatus Magni. Uwielbienie tłumu, kiedy ich aplauz grał w  jej żyłach zgodnie z pulsem, a strach... cóż, strach był czymś, czym musiał martwić się jej przeciwnik. Jednakże te zwroty były już za nią. Nie musiała już walczyć dla tłumu. Walczyła dla siebie. I dla tych nielicznych, których kochała. – Jak się nazywasz, panie?! – zawołała. – Łamacz Żelaza – odpowiedział. Mia wyciągnęła drewniany miecz i  rzuciła go w  wodę pod nimi. – Proszę o wybaczenie na moment, Łamaczu Żelaza. Uniosła sztylet naręczny, lśniący na kostkach jej dłoni. – Eklipso? Wskazała balkon w  górze. Wilk, który był cieniem, wezbrał i zniknął, a Mia zrobiła Krok z drutów w górę w wilka z cieni który teraz zmaterializował się

w  ciemności u  stóp Valdyra; Mia skoczyła, usiadła mężczyźnie okrakiem na kolanach i  zatopiła sztylet w  jego gardle. Królowi Nikczemników wyrwał się zduszony okrzyk. Wytrzeszczył zielone sztylety oczu, ale zanim uniósł rękę, żeby się zasłonić, sztylet już przebił mu szyję trzy razy ciach ciach ciach bryzgi krwi siknęły spod ostrza Mii i  łukiem przecięły powietrze, podczas gdy tłum wytrzeszczał oczy ze zdumienia z  powodu jej zniknięcia, a  potem zdał sobie sprawę, gdzie się znalazła – siedziała na kolanach ich władcy, z pięścią zaciśniętą na jego warkoczach i cięła jego pokaleczoną szyję ciach ciach ciach okrzyki zgrozy i  oburzenia niosły się daleko, gdy cięła z  wykrzywioną twarzą, obnażonymi zębami, szkarłatem na ustach, szyi, piersiach, gorącym i  gęstym, podczas gdy Valdyr charczał, pluł i  młócił rękami, szarpał ją za szyję, napinał mięśnie, zaciskał palce, ale krew, ach, krew ciach ciach ciach już uciekała z  niego strumieniami, spływała po jego nagim torsie i  tronie; wstał, walcząc do końca, a  ona przywarła do niego, objęła go nogami jak kochanka, podczas gdy on wierzgał, a  ona dźgała, dźgała i  dźgała, aż przestał walczyć, aż przestał uderzać i  kopać, i  oddychać, aż ostatni wydech uszedł z  niego charkotem i szeptem, jego ostatni dotyk jak pieszczota, dłoń mu opadła, oczy uciekły w głąb czaszki i znieruchomiały, a ona nie przestała, ciach

ciach ciach zasłoniła teraz oczy przedramieniem, zlana potem i  krwią, zaciskała usta w  cienką linię i  przestała dźgać, a  zaczęła piłować, ręka jej się trzęsła z  wysiłku, gdy rozcinała mięśnie, chrząstkę i  kość, gdy Sigursson ryknął i  rzucił się po drabince sznurowej na pomoc kapitanowi, swojemu panu, swojemu królowi, ale zanim dotarł na balkon, Mia skończyła, ścięgna napinały się na jej szyi, gdy odchyliła się, rozległ się wilgotny trzask, nieprzyjemny chrzęst i  zerwała krwawą nagrodę z ramion. Głowa Einara Valdyra potoczyła się po deskach, spadła za poręcz balkonu na podłogę poniżej, bryzgając krwią. Odbiła się raz, zanim potoczyła się do basenu i  zniknęła w  wirze czerwieni. Mia złapała bezgłowego trupa za kołnierz makabrycznego płaszcza, zwlekła go z  Tronu Nikczemników i  szybkim kopniakiem w  tyłek zrzuciła na podłogę. Niewolnik Valdyra klęczał, do głębi wstrząśnięty, ślizgał się w gęstej kałuży krwi, odsuwając się od jatki. Gapie na niższych kondygnacjach byli w  równym stopniu przerażeni, co pełni podziwu, patrzyli z  rozdziawionymi ustami, gdy Mia odwróciła się i  klapnęła na tron, na wpół naga i zlana krwią, a długie przesiąknięte posoką włosy ledwie zasłaniały jej ciało. Oparła nagie stopy na bezgłowym drgającym trupie Valdyra. Krzywiąc się, wyłowiła z  kieszeni spodni na pośladku cienką, poobijaną cygarniczkę. Eklipsa zmaterializowała się u  jej stóp, szczerząc czarne kły i jeżąc sierść na karku. Stojący na krawędzi balkonu Sigursson patrzył na nią z niedowierzaniem. – Kim. Ty. Kurwa. Jesteś? – zapytał. Mia odchyliła się na tronie i włożyła cygaretkę do ust. –  Cóż – powiedziała, ocierając krew z  twarzy – o  ile dobrze rozumiem ten pomysł ze Schedą... to chyba powinieneś zwracać

się do mnie Wasza Wysokość?

 

Rozdział 26     Obietnice

Mia włożyła płaszcz Valdyra, ale odmówiła zmycia z  siebie krwi. Siedziała na wysokim krześle na końcu długiego stołu. Czerwona posoka zaschła na jej porcelanowej skórze. Na prawo od niej siedzieli Obłok Corleone i  Duży Jon. Obaj wyglądali, jakby postarzeli się o  dwadzieścia lat w  ciągu ostatnich dziesięciu minut. Tric stał na prawo od niej z  płonącym wzrokiem i  nagą piersią. Nie miał szaty, Mia więc widziała świeże rany na jego ciele, dźgnięcia w  brzuch, rozcięcia na mięśniach rąk, trzy rany koło serca. Teraz doskonale widziała też rumieniec życia na jego skórze, krew lśniącą w  świeżych ranach – była tego pewna. Ręce nadal miał poplamione aż do łokci czernią nieprzeniknioną jak noc, a  jego oczy lśniły jak sadzawka z krwią boga pod Grobiem. Sid, Pieśniarka Miecza i Rzeźnik stali przy krześle Mii, a Ash siedziała na lewo od niej z  Jonnenem na kolanach. Kiedy pierwszy raz ją zobaczył po zabiciu Valdyra, popatrzył na nią zwyczajnie i się uśmiechnął. – Świetnie to rozegrałaś, de’lai. Przy drugim końcu stołu siedział Ulfr Sigursson, nieco bledszy, ale nadal przystojny. Pozostali członkowie wulfguard

zebrali się wokół niego, odziani w czerń i napięci jak postronki, a  na ich twarzach malowało się coś pomiędzy wstrząsem a żądzą krwi. Mia słyszała, że chaos rozpętał się w  sali na zewnątrz. Kapitanowie wrzeszczeli na siebie przez Salą Nikczemników, słychać było szarpaninę, stłumione przekleństwa i  brzęk tłuczonego szkła. Patrzyła na Sigurssona spokojnie i  chłodno. Krew zasychała na jej skórze, włosach, rzęsach i  pod paznokciami. Wszystkie lekcje z Shahiidą Aaleą rozbrzmiewały w jej głowie. Wiedziała, że następne sześćdziesiąt sekund całkowicie zdefiniuje jej stosunki z  tym człowiekiem. Zasadniczo sprawa sprowadzała się do zawodów, kto pierwszy mrugnie. Ten, kto pierwszy się odezwie, zdradzi słabość. Strach. A  gdy patrzyła, jak zębatki obracają się w  głowie tego mężczyzny – prawej ręki króla, którego właśnie zamordowała, a  teraz teoretycznie jej pierwszego oficera – wiedziała, że będzie skończona, jeśli mrugnie pierwsza. Odbierz człowiekowi życie i  możesz przejąć wszystko, czym był. Jego statek. Jego załogę. Jego tron. Wyobrażała sobie, że bycie pierwszym oficerem Króla Nikczemników mogło być stanowiskiem dającym pewne korzyści – Sigursson miał władzę, jakiej zazdrościł mu każdy pirat w tym mieście. A jako członkowie załogi Valdyra pozostali ludzie z  wulfguard stali wysoko na stosie gnoju, jakim było Amai. Gdy patrzyła na nich poprzez stół, wiedziała, że ci ludzie właśnie pracowicie kalkulują. Jeśli na razie mnie zaakceptują, to zachowają miejsce na szczycie. Jeżeli mnie odrzucą, to pozwolą, żeby kapitanowie na zewnątrz zaczęli walczyć o tron. Chyba że jeden z nich mnie zabije.

Eklipsa zataczała małe kółka wokół członków wulfguard, czarna jak futra na ich ramionach. Pokój oświetlały arkemiczne latarnie na ścianach. Mia pozwoliła, żeby jej cień wił się i  pełzał. Sięgał przez stół do ludzi Valdyra, wyciągał półprzezroczyste ręce do Sigurssona. A  przynajmniej spróbuje mnie zabić, poprawiła się w myślach. Chaos szerzył się za ścianami komnaty. Krzyki narastały, podobnie niepokój. Każda minuta, jaką tu siedzieli, to minuta, jaką dawali pożodze, żeby się zakorzeniła i szerzyła. Atmosfera w  komnacie była ciężka jak żelazo, zapach krwi wisiał w  powietrzu, w  szczególności wokół Mii. Która po prostu siedziała. I patrzyła. I czekała. Jeden z piratów w końcu warknął. – Nie możemy po prostu... –  Zamknij ryj, zanim ci w  niego przypierdolę – rzucił Sigursson. Mia popatrzyła na niego i  drobny uśmieszek wykrzywił jej usta. Sigursson oparł łokcie na stole i westchnął. – Chcesz z powrotem swoją koszulę? Mrugnął pierwszy. –  Nie – odpowiedziała Mia, stawiając kołnierz płaszcza Valdyra. – Nie jest mi zimno. – Twoje czyny wyprowadziły nas na głębiny, dziewczyno. –  Nazywam się Mia Corvere – odpowiedziała, nadal nawet nie mrugnąwszy powieką. – Ostrze Czerwonego Kościoła. Czempion Venatus Magni. Wybranka Matki Ciemności i  Królowa Nikczemników. Nigdy więcej nie nazywaj mnie dziewczyną. Sigursson odchylił się w  krześle. Jego skóry zaskrzypiały. Zerknął po strażnikach wokół siebie i  przesunął ręką po

podbródku. – Czy kiedykolwiek rzeczywiście należałaś do załogi statku? – Nie. – Czy kiedykolwiek zaatakowałaś statek pływając pod piracką banderą? –  Zatopiłam okręt wojenny Luminatii Wierny kilka tygodni temu, ale ściśle rzecz biorąc, to oni zaatakowali nas, więc nie jestem pewna, czy to się kwalifikuje. Sigursson zerknął na Corleone, który potwierdził to skinieniem głową. –  Wiesz, jak zawiązać wyblinkę albo węzeł ratowniczy? Odróżnisz baksztag od półwiatru, grotmaszt od bezanmasztu? Potrafisz posługiwać się sekstansem, trymować żagle i  czytać kapitańskie mapy? – Nie – przyznała Mia. – Nie nadajesz się nawet na żeglarską dupę, co? –  Nie. – Zaschnięta krew popękała jej na ustach, gdy Mia się uśmiechnęła. – Ale jestem królową. – Na razie. Tric pochylił się, oparł czarne ręce na stole i  spiorunował Sigurssona wzrokiem. Cienie zamigotały i  wyciągnęły się, niskie, przeciągłe warczenie dobiegło jakby spod podłogi. – ...UWAŻAJ SOBIE Z TYMI GROŹBAMI, WULFGUARD. TERAZ MASZ DO CZYNIENIA Z PRAWDZIWYMI WILKAMI... Mia odchyliła się w  krześle, przesuwając palcami po nagim obojczyku i oblepionym krwią mostku. – Przedstawię ci propozycję, Sigurssonie. – Czekam z zapartym tchem. – Muszę przepłynąć Morze Smutków. A nadciąga sztorm. Sigursson pokręcił głową. – To zaledwie szkwał, minie... –  Nadciąga sztorm – przerwała mu z  uporem Mia. – Dlatego potrzebuję największego statku. Najmocniejszego. Statku, który

ma największe szanse przeprowadzić mnie przez burzę, jaka rozpęta się, gdy tylko zbliżę się do morza. A  Czarna Banshee pasuje do tego opisu, nie? Sigursson pokiwał powoli głową. –  To najmocniejszy statek na Czterech Morzach. Czarna Banshee nie została zbudowana, lecz wypluta przez demoniczną szparę samej Matki Ciemnosci[29]. – To będzie mój podarunek dla ciebie – powiedziała Mia. Sigursson zmrużył oczy. –  Przewieź mnie przez Morze Smutków, a  Czarna Banshee będzie twoja. Tron Nikczemników będzie twój. – Mia musnęła palcami kołnierzyk. – Dorzucę nawet ten śliczny skórzany płaszcz, jeśli chcesz. Albo możesz spróbować mnie zabić, a  ja pokażę ci, co naprawdę znaczy zostać wyplutym z  brzucha Niah. Mężczyzna spojrzał na stojącego obok niej umarlaka. Eklipsa krążyła teraz za jego plecami. Cień Mii sięgał ku niemu, jego włosy unosiły się lekko, ręka wyciągała się, gładząc policzek Sigurssona. Vaańczyk zadygotał od tej pieszczoty. Przełknął z trudem ślinę. – Jesteś przeklęta? –  Jestem córką ciemności między gwiazdami – odpowiedziała. – Jestem myślą, która budzi łajdaków tego świata zlanych potem podczas nibynocy. Jestem zemstą każdej osieroconej córki, każdej zamordowanej matki, każdego syna z  nieprawego łoża. – Pochyliła się i  spojrzała mu w  oczy. – Jestem wojną, której nie możesz wygrać. Odchyliła się z  powrotem, wstała powoli i  zadowolona z zawartego układu obeszła stół. Ciągnęła mieczem z grobowej kości po podłodze, czubek wycinał głęboką rysę w  deskach. Jej przyduży płaszcz z twarzy ciągnął się za nią jak tren bezbożnej panny młodej. Zatrzymała się w  połowie stołu i  wyciągnęła poplamioną krwią rękę.

–  Daj mi ashkaskie brzegi, a  ja dam ci tron – powiedziała. – Albo możesz sprzeciwić mi się i dowiedzieć się, czego dokładnie inni tak się boją. Sigursson zerknął raz jeszcze na swoich ludzi. Spojrzenie Mii nie zachwiało się ani na chwilę. Wreszcie rosły Vaańczyk wstał powoli ze skrzypieniem skór i  ciężkim krokiem obszedł stół, żeby zatrzymać się przed nią. Eklipsa krążyła między ich nogami, powarkując cicho. Światło zamigotało, wiatr zaszeptał, cienie się zaśmiały. Mia tylko patrzyła. Jestem wojną, której nie możesz wygrać. Ulfr Sigursson opadł na kolano. Przycisnął usta do zakrwawionych kostek jej dłoni. – Wasza Wysokość – powiedział. *** – Nie zostawię cię – powiedziała Ashlinn. – Właśnie, że tak – odparła Mia. – Zostawisz. Wiatr wiał znad Morza Smutków, zimny jak strach w żołądku Ashlinn Järnheim. Wokół niej załoga Krwawej Dziewicy ładowała swoje rzeczy i maszerowała po trapie na statek, który na nich czekał. Sokoły zebrały się u  podnóża rampy, z  wyjątkiem Jonnena i  Rzeźnika, którzy wymknęli się na kilka minut ćwiczeń z  parą drewnianych mieczy, które Rzeźnik wykonał własnymi rękami. Eklipsa skakała między nimi, powarkując zachęcająco do chłopca. Ashlinn jednak nie odrywała wzroku od swojej dziewczyny. – Mia, za nic w świecie. –  Nie ma sensu, żebyście wszyscy płynęli ze mną – odpowiedziała Mia. – Boginie pragną mojej krwi. Możemy popłynąć do Ostatniej Nadziei osobno, spotkać się tam z  Naev i  razem wyruszyć do Cichej Góry. Ty teraz popłyniesz na

Dziewicy i  będzie to spokojny rejs aż do Ashkah. Trelene i Nalipse nie interesują się wami, chcą tylko mnie. – Zerknęła na Corleone. – Prawda, Obłoku? –  Nie mieliśmy żadnych kłopotów w  drodze do Amai – przytaknął nikczemnik. – Błękit w górze i w dole. – Nawiasem mówiąc, dzięki, że w końcu tu dotarłeś – dodała Mia. – Znowu przemycałeś arkemiczną sól w brzuchu Dziewicy czy po prostu podziwiałeś widoki? – Ani jedno, ani drugie. – To co ci zajęło tyle czasu? Mężczyzna podrapał się po potylicy odrobinę zakłopotany. – Drobna sprawa... – Waginy – wyjaśnił Duży Jon. – W hurtowej ilości. – To gratuluję. – Mia się uśmiechnęła. – Battista? Bertrando? Corleone tylko uśmiechnął się od ucha do ucha, ale Ashlinn ogarnął gniew. – Mia, przestań pieprzyć od rzeczy – powiedziała, szarpiąc ją za rękę. – Mówię poważnie. –  Ja też. Panie chcą zabić mnie. Będą oszczędzać siły na Banshee. Dlatego popłyniesz teraz na Dziewicy, poczekamy sześć zwrotów i  popłyniemy za wami. A ty poopalasz te cudne krągłości na brzegach Ostatniej Nadziei, zanim przypłyniemy. – O ile przypłyniecie. –  Mam większe szanse z  Sigurssonem i  jego załogą. Banshee jest prawie dwa razy większa od Dziewicy. Jest przygotowana na najgorsze, co może nam zafundować morze. Nie mogę jednak zabrać ze sobą w sztorm Jonnena i potrzebuję kogoś, kto się nim zaopiekuje pod moją nieobecność. Kto się tym zajmie? Rzeźnik? Niech go Bogini umiłuje, ale nie jest najlepszym wzorem dla dziecka. Ashlinn zerknęła na byłego gladiatii, który przerwał sparing, żeby włożyć rękę w  spodnie, poprawić ułożenie osprzętu. Beknął głośniej niż grom.

– No dobra, garda do góry, chłopcze... Ash pokręciła głową, próbując przemówić Mii do rozsądku. – Czyli co? Zamierzasz przepłynąć Morze Smutków na statku pełnym krwiożerczych rzezimieszków? Widziałaś, jakim człowiekiem był Valdyr. Bogini jedna wie, jakich sukinsynów wziął sobie na załogę. – Mam chyba pojęcie o wyobrażeniu. – Mia westchnęła. –  Nie uratujesz Mercurio, jeśli te kutasy poderżną ci gardło i rzucą cię smokom na pożarcie. Nie zostawię cię samej z takimi jak oni. – Nie będę sama. Tric popłynie ze mną. On nie śpi. Nie je. Nie może utonąć. Kto lepiej będzie mnie strzegł na morzu podczas sztormu? Jeżeli słowa Mii miały nieść pociechę, to daleko im było do osiągnięcia zamierzonego celu. Ashlinn spojrzała na umarlaka, który jak zawsze stał gdzieś w  zasięgu słuchu. Znalazł sobie koszulę, którą zastąpił zdartą szatę, miał też skórzane spodnie i  solidne buty. Stał jak posąg z  klingami z  grobowej kości skrzyżowanymi na plecach, nieustannie obserwując otaczający ich tłum. Śliczny jak doskonałe morderstwo. Kiedy jednak Ash zerknęła w  jego stronę, natychmiast odpowiedział na jej spojrzenie, a jego czarne jak atrament oczy rozbłysły. Bezdenne. Nieodgadnione. – Mia... – błagała Ashlinn. – Nie ufam Tricowi. – Ale ja ufam tobie. Jonnen to jedyna rodzina, jaka mi została i się liczy. Proszę, żebyś się nim zaopiekowała. Czy to ci nic nie mówi? Ashlinn spojrzała jej w oczy bliska łez. Czuła, że jej mury się walą, że żelazo i  ogień, jakie pokazywała światu, topią się na myśl, że ma zostawić dziewczynę, którą kocha. Ta myśl była jak kamień w  jej brzuchu. Jak nóż w  piersi. Objęła Mię i  wtuliła twarz w jej włosy. Pocałowała ją w usta, policzek, w nos, oparła czoło o jej czoło i szepnęła:

–  Obiecaj mi, że się tam spotkamy. Obiecaj, że do mnie wrócisz. – Obietnice są dla poetów. – Mówię serio. Nie zamierzam cię stracić. – Wiesz, co się mówi. – Mia się uśmiechnęła. – Lepiej kochać i stracić, niż... –  Ktokolwiek to powiedział, nigdy nie kochał nikogo tak, jak ja ciebie. Mia spojrzała jej w oczy. Bogini, jaka ona była piękna. Stała na przenikliwym wietrze pożegnania i wzdychała tak cicho, że Ash pękało serce. –  Tak sobie myślałam – powiedziała Mia. – O  domu nad Trójjeziorem, o którym wspomniałaś. Z kwiatami na parapecie i ogniem na kominku. Ash pociągnęła nosem. – I z wielkim puchowym łożem. – Myślałam o tym i ... Mia spojrzała na ołowianoszare niebo. – ...być może. Ash uściskała jej rękę, żołądek zacisnął jej się z  nerwów, drobny, kruchy uśmiech wypłynął na usta. Nigdy nie miała nadziei na tak wiele. Myśl o  tym, czym mogłyby się stać, marzenie, jakie mogłyby zrealizować... – Być może? Mia spojrzała na nią i  skinęła głową. Długie pasmo kruczoczarnych włosów opadło jej na policzek, oczy miała czarne i głębokie jak Otchłań. – Zaopiekuj się nim dla mnie. Ash z trudem przełknęła ślinę i otarła łzy. Ona potrzebuje, żebym była teraz silna, pomyślała. – Dobrze. Obiecuję. Nabrała powietrza i  wzięła się w  garść. Pomaszerowała za pozostałymi po pojękującym trapie. Dziewica kołysała się

delikatnie na cumie. Jedno po drugim weszli na pokład i zebrali się przy relingu, żeby popatrzeć na Mię i  Trica. Ash i  Jonnen weszli na samym końcu; Ash trzymała chłopca za rękę. Przystanął, żeby popatrzeć na starszą siostrę. Usta miał zaciśnięte, oczy chmurne. – Pamiętaj o manierach – powiedziała mu. – Nie zachowuj się jak bachor. – Pamiętaj, co powiedział ojciec – odpowiedział. – Nie daj się zabić. Mia się uśmiechnęła. – To dobra rada, braciszku. Ash patrzyła, jak dzieciak zagryza wargę. Patrzy pod nogi. Wreszcie rozłożył ręce i  objął Mię przelotnie, wciskając twarz w  jej skórzane ubranie. Ashlinn serce stopniało na ten widok, gdy przepaść między rodzeństwem zaczęła powoli się kurczyć. Przez chwilę kusiło ją, żeby wziąć go na ręce i  zmiażdżyć ich oboje w  uścisku, jak tamtej nocy, gdy razem spali podczas sztormu. Myśl o tym, czym mogliby się stać po tym wszystkim, powróciła do niej. Wszyscy razem. Prawdziwa familia. Niestety chwila minęła, ledwie się zaczęła. Zanim Mia miała szansę odwzajemnić uścisk, Jonnen odsunął się i  pociągnął za sobą Ashlinn. Jeden pośpieszny pocałunek dziewczyn, rozpaczliwy i słodkogorzki; Ash zassała pełną dolną wagę Mii, kiedy się odsuwały. Potem Jonnen pociągnął ją po trapie i  nie pozostało już nic do powiedzenia. Ash stanęła razem z  pozostałymi przy relingu. Mia posłała jej pocałunek i popatrzyła po towarzyszach. – Pilnuj ich dla mnie, Sid! – zawołała. Postawny Itreyańczyk skinął głową i  uderzył się pięścią w serce. – Nigdy się nie lękaj. – I nigdy nie zapomnij.

Wypłynęli na pofalowany błękit pod skrzypiącymi żaglami. Przekleństwa Dużego Jona były jak stara, znajoma piosenka. Ashlinn została przy relingu, patrząc na coraz mniejszą dziewczynę na pomoście. Mia uniosła rękę i  Ash pomachała w  odpowiedzi. Jonnen też uniósł dłoń. Ashlinn schyliła się i wzięła go na ręce, żeby lepiej widział. Obejmowała go mocno. –  Nic się nie bój, mały – powiedziała. – Wszystko będzie dobrze. Chłopak westchnął i powoli pokręcił głową. – Nie, nie będzie. *** – Na Otchłań i krew, nie tracą zapału, co? Mercurio stał na półpiętrze z  widokiem na Ateneum, dym z cygaretki spowijał mu język. Ręka nie odpowiedziała. Wyglądała na dwadzieścia jeden, może dwadzieścia dwa lata – w każdym razie była z rocznika o kilka lat wcześniejszego niż Mia. Ubrana była jak oni wszyscy – w  czarne szaty od stóp do głów. Milczała jak grób. Po odkryciu dwóch pierwszych tomów Kroniki Nibynocy i ich lekturze Drusilla rozkazała Rękom, żeby zarzuciły wszelkie pozory subtelności, śledząc Mercurio. Teraz trójka Rąk nieustannie mu towarzyszyła – ta młoda dziewczyna zawsze stała nie więcej niż kilka kroków od niego, starsza Itreyanka około trzydziestki i  dweymarski chłopak, wysoki i milczący, zwykle zachowywali nieco większy dystans. Nigdy się nie odzywali. Nigdy nie odpowiadali, gdy zadawał pytanie. Po prostu chodzili za nim jak pozbawione głosu i duszy cienie. Nie miał żadnych wieści od Adonaia i  Marielle, odkąd Drusilla znalazła kroniki – rodzeństwo najwyraźniej uznało, że ostrożności nigdy za dużo, odkąd Pani Ostrzy wkroczyła na ścieżkę wojenną.

On i Aelius znowu zostali sami. Co na dobrą sprawę znaczyło, że Mia też nie mogła na nikogo liczyć... – Ile czasu już to robią? – zapytał Mercurio. – Prawie trzy tygodnie! – odkrzyknął z biura Aelius. – Ilu zginęło? –  Tylko dwoje – odpowiedział kronikarz, wychodząc na półpiętro z kciukami zaczepionymi o kieszenie kamizelki. – Nie bardzo wiem, co tam się stało, szczerze mówiąc. Biedne sukinsyny po prostu zaginęły. Pewnie mole książkowe je załatwiły, chociaż nikt nie był na tyle głupi, żeby uszkodzić stronice podczas wędrówki wśród regałów. Mercurio szturchnął stojącą obok Rękę kościstym łokciem. – Założę się, że się cieszysz, że Drusilla kazała ci łazić za mną, zamiast popierdalać przez ciemną bibliotekę, co? Ręka nie odpowiedziała. Mercurio westchnął, wydmuchując dym, i patrzył, jak Aelius wyjmuje kolejną cygaretkę zza ucha poplamionymi atramentem palcami i zapala błyszczącym krzesiwkiem. Skupił spojrzenie kaprawych oczu na lesie półek i  tomów. Na punkcikach arkemicznego światła poruszających się w  mroku. Na sylwetkach Rąk trzymających w górze lampy. Poszukiwania prowadzono metodycznie, każdą sprawdzoną alejkę oznaczano czerwoną kredą, zataczając coraz szersze kręgi. Jednakże regały w  bibliotece umarłych, zamiast stać w  schludnych liniach, tworzyły skomplikowany labirynt, bardziej zawiły i  bezsensowny niż najbardziej szalony ze wszystkich ogrodowych błędyńców. Początkowo mniej więcej setka Rąk poruszała się ciasno upakowaną grupą, ale teraz rozpierzchła się – drobniutkie światełka migotały w nieskończonej, cichej ciemności. Jedna Matka wiedziała, jaki teren zbadano w  ciągu trzech tygodni, ale czerwonej kredy z pewnością zaczęło brakować w ostatnich zwrotach.

– Pieprzona robota – warknął Mercurio. –  Strata czasu. – Aelius westchnął. – W  tym miejscu nie znajdziesz niczego, co nie chce być znalezione. A  dlaczego, na Otchłań, Matka miałaby chcieć... Kronikarz urwał, drobna zmarszczka pojawiła się między jego białymi jak śnieg i  pracowicie zaniedbywanymi brwiami. Mercurio spojrzał w  tym samym kierunku i  zobaczył arkemiczne światło podskakujące dziko, jakby niosąca je osoba biegła. – Co ty na to? – zdumiał się. Już kilka minut później Ręka pojawiła się z  odrzuconym z  głowy kapturem. Chłopak miał zaczerwienione od biegu policzki i  był zadyszany. Wypadł zza regału i  wbiegł rampą na półpiętro. Mercurio widział, że niesie książkę w  ręku. Oprawioną w  czarną skórę, ze stronami o  czarnych krawędziach i  z  białymi plamkami jak gwiazdy rozrzucone na niebie podczas arcymroku. – Na Otchłań i krew – szepnął Aelius. – Nie myślisz chyba, że to... Ręka wybiegła z Ateneum, nie przystając ani na moment, ale Mercurio zdołał spostrzec kształt na czarnej okładce. Kształt kota. On i Aelius spojrzeli po sobie. Trzeci tom. – Psiakrew. Starzec odwrócił się do Ręki obok niego i  uderzył końcem laski w podłogę. – Wynośmy się stąd, dobrze? Ręka nie odpowiedziała. Mercurio wyszedł z  biblioteki. Aelius popatrzył za nim, kręcąc się przy progu, którego nie mógł przekroczyć. Starzec odchodził szybkim krokiem, krew tętniła mu w żyłach. Poszedł za biegnącą Ręką kręconymi schodami na górę, a  jego własne

Ręce szły tuż za nim, wszystkie trzy. Pośpiesznie zagłębiał się w  wypełniony śpiewem mrok. Widmowy chór rozbrzmiewał nieco ciszej, chociaż może z  powodu krwi dudniącej mu w  uszach i  serca tłukącego się o  żebra. Szybko dostał zadyszki i  zaczął przeklinać cygaretki, które wypalił w  swoim życiu, zastanawiając się, czy nie zdołałby znaleźć mniej osłabiającego sposobu zagrania na nosie społeczeństwu, konwenansom i, ogólnie rzecz biorąc, moralności. Mimo to podążał za Ręką, chociaż kolana mu skrzypiały, lewa ręka go bolała (ostatnio częściej) i  pot zrosił mu pokrytą plamami wątrobowymi skórę. Dość szybko stracił chłopaka z  oczu, ale doskonale wiedział, dokąd pobiegł. Zabarwione witrażami światło wpadało na schody. Mercurio rzęził, kiedy wszedł do Sali Epitafiów. Dotknął czoła, oczu i  na koniec ust, gdy kuśtykając, mijał wysoki posąg Matki. Mam nadzieję, że wiesz, w co sobie pogrywasz... Młoda Ręka w  końcu zmiłowała się nad coraz bardziej umęczonym Mercurio, gdy jego kolana wołały o  litość, a  płuca zapłonęły czarnym, próchniczym płomieniem w  chudej piersi. Objęła go w  pasie i  podtrzymywała nieco, kiedy się wspinali coraz wyżej, chociaż w  ustach mu zaschło, oddech mu płonął, serce się paliło. Kiedy był młodszy, nigdy nie było tu aż tak wielu stopni, był tego pewien. Powietrze nigdy nie było równie gęste. Wreszcie jednak stanął zgięty wpół i  oddychał przez chwilę chrapliwie przed komnatami Ojca Wielebnego. – Ja chromolę, muszę rzucić palenie – wyrzęził. Wszedł bez pukania i zastał Solisa za biurkiem, a Ręka, która odkryła książkę, stała przed nim zadyszana. Zabójczyni Pająków stała obok Ojca Wielebnego odziana w  szmaragdową zieleń i  lśniące złoto. Skwaszona Shahiida Prawd pochylała się nad otwartym tomem i czytała na głos: – „Z trudem utrzymywała jedność, coraz bardziej rozmywana przez ulewę, coraz bardziej rozwodniona. Jednakże zanim

całkiem się rozpłynęła i  zlała z  kałużą krwi ślicznego Cyta, zdołała ułożyć się w  prosty kształt. Cztery litery tworzące pojedyncze słowo. Imię”. Zabójczyni Pająków wyprostowała się i  dźgnęła stronę poplamionym truciznami palcem: – „NAEV”. Solis zwrócił ślepe oczy na Rękę przed sobą. –  Każ Adonaiowi natychmiast wysłać wiadomość do Pani Ostrzy. Chłopak skłonił się nisko. – Jaką wiadomość, Ojcze Wielebny? Uśmiech Solisa zalśnił w jego mlecznobiałych oczach. – Mamy ją. *** Herbata była odrobinę za gorąca. Drusilla siedziała na fotelu bujanym w  pofalowanym zielonym ogrodzie i wdychała aromaty. Słoneczne dzwonki były w  pełni rozkwitu, lawenda i  dziewanna też przystroiły się w  swoje sukienki. Światło dwóch słońc było jasne na ścianach palazzo, ciepłe w  jej kościach, przegoniło zalegający chłód Cichej Góry. Słyszała małego Cypriana i Magnusa bawiących się w pobliżu, ich śmiech był jak najsłodsza muzyka dla jej uszu. Tyle że jej herbata była odrobinę za gorąca. Pstryknęła palcami i  wysoka liizyjska niewolnica w  nieskazitelnej białej todze podeszła, żeby wlać do filiżanki odrobinę koziego mleka. Stara kobieta wypiła łyczek – o  wiele lepiej – i  jednym spojrzeniem odprawiła dziewczynę z powrotem do cienia. Oparła się w fotelu, zamknęła niebieskie oczy i westchnęła cicho, z zadowoleniem. Usłyszała krzyk. I zaraz potem płacz.

– Cyprian, bądź miły dla brata! – zawołała. – Albo nie będzie smakołyków po kolacji. – Tak, babciu – padła pośpieszna odpowiedź. – Matko? Drusilla otworzyła oczy i  zobaczyła przed sobą Julię w czerwonym jedwabiu. Obok jej córki stał dweymarski jubiler z  wyłożoną aksamitem kasetą pełną drogich towarów. Julia przyłożyła do szyi ozdobny łańcuch ociekający rubinami, a  potem wymieniła go na bardziej surową złotą opaskę z jednym, większym kamieniem. – Pierwszy? Czy drugi? – spytała Julia. – Na jaką okazję? – Na bal cesarza, rzecz jasna – odpowiedziała Julia. – Moja droga, do arcymroku brakuje jeszcze wielu tygodni... – Nie da się przesadzić z przygotowaniami – odparła sztywno jej córka. – Jeśli Valerius ma starać się o  mandat w  dzielnicy liizyjskiej, to musimy imponująco się prezentować. –  Naprawdę wątpię, żeby dobór twojej biżuterii mógł zaważyć na spełnieniu senatorskich ambicji twojego męża, kochanie. Cesarz mówił mi, że mandat jest pewny. Julia westchnęła i przyjrzała się obu naszyjnikom. – To może po prostu wezmę oba. – Miałaś jakieś wiadomości od brata? Przyjdzie na kolację? – Tak, będzie. I przyprowadzi tę przerażającą kobietę, Cicerii. – Julia wykrzywiła z  niesmakiem usta. – Obawiam się, że niedługo ogłosi zaręczyny. –  Dobrze. – Drusilla pokiwała głową. – W  tym wieku powinien zacząć myśleć o  swojej przyszłości. Familia to najważniejsza rzecz na świecie, moja droga. Jeśli ojciec i  ja czegoś was nauczyliśmy, to właśnie tego. Julia rozejrzała się po pałacowych ogrodach. Westchnęła cicho. – Brakuje mi go.

– Mnie także, ale życie jest dla żywych, moja droga. Julia uśmiechnęła się, pochyliła i  pocałowała Drusillę w  czoło, a  potem odeszła z  powrotem do palazzo. Katedralne dzwony w  Bożogrobiu zaczęły wybijać piątą, ich melodyjne tony niosły się echem po dzielnicy urodzonych ze Szpiku. Kiedy stara kobieta spojrzała na trzecie Żebro wznoszące się nad nimi, zastanawiając się, czy powinna kupić tam synowi mieszkanie w prezencie ślubnym, zadygotała srebrna fiolka na jej szyi. Położyła na niej rękę, mając nadzieję, że jej się wydawało, modląc się o  jeszcze kilka godzin spokoju, ale... Nie, znowu zadrżała pod jej dłonią. Stara kobieta westchnęła i  odstawiła filiżankę. Zdjęła fiolkę z  szyi, złamała zatyczkę z  czarnego wosku i  wylała zwartość na mały stolik obok fotela bujanego. Gęsta i czerwona krew rozlała się po wypolerowanym teku. I zaczęła z własnej woli układać się w kształty. Litery. Drusilla poskładała litery w  słowa. Słowa w  wiadomość. Jej zmęczone stare serce zabiło nieco szybciej. Cyprian podbiegł do niej zadyszany, z  oczami błyszczącymi z radości. – Chodź pobawić się z nami, babciu. –  Innym razem, skarbie. – Pani Ostrzy westchnęła, wstała powoli i pochyliła się, żeby pocałować wnuka w czoło. – Babcia ma coś do zrobienia.

29 Bezbożna natura… kobiecych atrybutów Niah… stanowi sporną kwestię wśród teologów. Jednakże wśród zwykłych ludzi grzeszność nieśmiertelnych kobiecych części ciała Niah nie podlega dyskusji i  przeklinanie na nie jest nie tylko tolerowane, ale wręcz gorliwie zalecane przez duchowieństwo kościoła Aa.

 

Rozdział 27     Połówki

Okazało się, że bycie królową piratów nie jest dokładnie takim zadaniem, jak Mia je sobie wyobrażała. Być może przeczytała za wiele tanich, kiczowatych historyjek jako dziecko w  malutkim pokoju nad sklepem Mercurio, bo w  ciągu trzydziestu albo czterdziestu sekund, jakie miała na przemyślenie swojej roli, zanim zadźgała Einara Valdyra na śmierć, wyobrażała sobie, że bycie królową piratów może wymagać odrobiny... cóż, piractwa. Awanturnictwa i  przygód, dorodnych dziewcząt i  huśtania się na żyrandolu z  nożem w zębach. Niestety już drugiego zwrotu swoich rządów królowa Mia Corvere doszła do smutnego wniosku. – Umieram z nudów. – Westchnęła. –  Ostrzegałem – powiedział Ulfr Sigursson. – Valdyr prawie oszalał z nudów. –  Valdyr nosił płaszcz z  ludzkich twarzy – odparła Mia, kładąc obute stopy na biurku. – Myślę, że „prawie oszalał” nie oddaje rzeczywistości. – A skoro o tym mowa – zaczął pierwszy oficer, obrzucając ją spojrzeniem od stóp do głów – chcesz, żebym poszukał czegoś, co trochę lepiej na ciebie pasuje?

Mia zerknęła na swoje odbicie w oknie. Zmyła krew Valdyra ze skóry i  włosów, ale nadal nosiła płaszcz byłego króla, który na jej chudych ramionach wyglądał jak całun. Czarna skóra opinała się na jej nogach i  biodrach, na stopach miała buty z  wilczej skóry, miecz z  grobowej kości znajdował się zawsze w  zasięgu ręki. Wykąpała się i  wyczesała długie czarne włosy, przycięła grzywkę tak, żeby tworzyła linię ostrą jak brzytwa. Dwa kręgi niewolniczego piętna widniały na jej prawym policzku, okropna blizna zakręcała na lewym, nadając jej bladej twarzy wyraz mrocznego okrucieństwa. Spojrzenie miała czarne jak węgiel i  twarde jak żelazo. Nie wyglądała jak królowa, którą wielu pokocha. Ale wyglądała jak królowa, której większość będzie się bała. –  Nie, zostanę w  tym – odparła. – Sprawia, że ludzie się denerwują. –  A  chcesz chociaż jakąś halkę? Kiedy się ruszasz, cały czas pokazujesz swoje... – Nie. – Mia zapaliła cygaretkę. – Moje cycki też sprawiają, że ludzie się denerwują. –  Skoro tego sobie życzysz. – Pierwszy oficer pociągnął nosem. – Przyznam, że mnie osobiście nigdy nie wydawały się szczególnie atrakcyjne. Siedzieli na górnym poziomie wysokiej wapiennej wieży w  Siedzibie Nikczemników. Okna wychodziły na Morze Smutków. Na szerokim, osmalonym kominku płonęły wesoło kłody wiśnio-dębu, napełniając pomieszczenie przyjemnym aromatem. Na podłogach leżały wilcze futra, na ścianach wisiały mapy okolicznych mórz, długie dębowe biurko było zawalone pergaminami, zwojami i  listami. Ponieważ zamierzała abdykować za kilka zwrotów, nie miała zamiaru zaznajamiać się z  żadnymi dokumentami, ale wyglądało na to, że Król Nikczemników ma na głowie więcej papierkowej roboty, niż się spodziewała.

Zerknęła na pierwszego oficera w  czarnej skórze i  wilczym futrze. Wyraz jego twarzy wyrażał coś pomiędzy ostrożnością a nonszalancją. –  A  jak się miewają moi lojalni poddani? – zapytała, wypuszczając dym. – Obelisk i Cynamonowa Dziewczyna knują przeciwko tobie. – Ulfr westchnął. – Chociaż Marcella i  Quintus serdecznie się nienawidzą, zatem wątpię, żeby ta koalicja długo przetrwała. Goliat, Cesarstwo i Grobowy Sztylet wypowiadali się przeciwko tobie w Sali Nikczemników wcześniej tego zwrotu, ale to płotki. Ważniejsze załogi czekają, żeby zobaczyć, co zrobisz w  następnej kolejności. Valdyr śmiertelnie ich przerażał, więc jako suka, która oberżnęła mu łeb, budzisz pewien... respekt. –  A  wulfguard? – zapytała Mia, zaciągając się. – Jak się ma moja załoga? – Teraz słuchają moich rozkazów. A ja twoich. Chociaż jestem pewien, że sama dobrze to wiesz. – Sigursson pogłaskał się po zaplecionej jasnej brodzie. – Czy może myślałaś, że nie zauważę? Mia uniosła brew. – Nie zauważysz czego? – Mojego cienia, Wasza Wysokość – odparł, zerkając pod nogi. – Ostatnio wydaje się trochę ciemniejszy. Słyszałem różne mity na temat pomroczy w  trakcie podróży. Miło widzieć, że nie wszystkie są zupełną bzdurą. Mia odchyliła się w krześle z uśmiechem. – To bystrzak, Eklipso. –  ...TAK... – padła odpowiedź z  cienia mężczyzny. – ...TO MI SIĘ W NIM PODOBA... – Mnie też. – Obrzuciła spojrzeniem przystojnego Vaańczyka. – Ty mi się podobasz, Ulfr – dodała z naciskiem. – Szkoda, że nie mogę odwzajemnić się tym samym – odparł z grymasem.

–  Musisz znosić mnie przez jeszcze kilka zwrotów, a  potem pozbędziesz się mnie raz na zawsze. – Mia uśmiechnęła się szerzej i wypuściła dym w powietrze między nimi. – Jeśli jednak zaczniesz rozważać pozbycie się mnie wcześniej, to przychodzi mi do głowy jeszcze kilka mitów o pomroczach, które mogę dla ciebie potwierdzić. I w ramach demonstracji zrobiła Krok ku oknu i  wyjrzała na fale biegnące do brzegu i  rozbijające się na skałach, na mewy krążące po bladoszarym niebie. Włożyła cygaretkę do ust i odetchnęła głęboko, a cienie w pokoju zaczęły wić się i sięgać ku niej, czule jak dawni kochankowie. – Możesz odejść – powiedziała pierwszemu oficerowi, nawet na niego nie patrząc. – Dam znać Eklipsie, gdybym cię potrzebowała. Poinformuj kapitanów Obelisku i  Cynamonowej Dziewczyny, że zamierzasz zamordować mnie na morzu, jeśli myślisz, że to ich uciszy. W  przeciwnym wypadku mogę wymyślić inny sposób na uciszenie ich. Bardziej permanentny. Sigursson odwrócił się do niej z błyskiem w zielonych oczach. – Tak jest, Wasza Wysokość. – Błękit w górze i w dole, Ulfr. Ukłonił się sztywno i wyszedł z pokoju. Eklipsa poszła za nim bezszelestnie. Mia została przy oknie, przyciskając czoło do szyby i  wpatrując się w  morze. Myślała o  ustach Ashlinn. Oczach Jonnena. Grymasie Mercurio. Odbierała dziurę w kształcie kota jak krwawiącą ranę w piersi.

Ciekawe, gdzie on się podziewa? Czy nic mu nie jest? Bogini, jak mi go brak. – Zimno mi – westchnęła. – ZAWSZE MOGŁABYŚ WŁOŻYĆ KOSZULĘ – odparł Tric. Odwróciła się z  uśmiechem do bladego Dweymarczyka stojącego w milczeniu koło ognia. –  I  zniszczyłabym styl Morderczej Suki. – Skrzywiła się i poprawiła płaszcz. – Ale kto wie. Ta stara skóra jest jak papier ścierny na moich piersiach. Uśmiech wykrzywił mu usta. Zerknął na drzwi, którymi wyszedł Sigursson. – UFASZ MU? –  Niezbyt, ale Eklipsa go pilnuje. Sprawia wrażenie, jakby utrzymywał wulfguard na krótkiej smyczy. Wystarczy, żeby panował nad sytuacją przez kilka zwrotów, a potem dostanie za darmo statek i tron. Myślę, że możemy liczyć na jego chciwość. A jeśli nie na nią, to na strach. – TY RZECZYWIŚCIE BYWASZ NIECO PRZERAŻAJĄCA, BLADA CÓRKO – przyznał Tric, powracając do ich starego żartu. – A  W  POZOSTAŁYCH CHWILACH JESTEŚ ZWYCZAJNIE STRASZNA. Uśmiech zniknął z jego twarzy. –  PRZEPRASZAM. WIEM, ŻE NIE LUBISZ, KIEDY CIĘ TAK NAZYWAM. Odwróciła się od okna, żeby na niego spojrzeć. Oparła się o parapet z rękami złożonymi za plecami. – Lubię – przyznała cicho – i dlatego to boli. Stał w  milczeniu. I  tylko na nią patrzył. Nowa, mroczna uroda obrysowana ciepłym blaskiem ognia. Nadal był blady, a  jego skóra była gładka i  twarda, ale kiedy do arcymroku brakowało kilku tygodni, nie wyglądał już jak posąg wyrzeźbiony z alabastru. Wydawało jej się, że widzi teraz puls

na jego szyi, pod wyrazistym zarysem szczęki, zdecydowane linie gardła, zarys mięśni pod rozpiętą koszulą... Odwróciła wzrok. Zagryzła usta. – Tak sobie myślałam... – O RETY. Uśmiechnęła się razem z  nim i  odgarnęła pasmo włosów za ucho. – Kiedy dotrzemy do Góry, odzyskanie Mercurio będzie, rzecz jasna, naszym priorytetem, ale Ostrza, które zaatakowały nas w  wieży, nie są ostatnimi zabójcami, jakimi dysponuje Czerwony Kościół. Będą powracać, dopóki nie odetniemy głowy wężowi. Tric odwrócił się do niej. – DRUSILLA. – Owszem. – Mia pokiwała głową. – I reszta Duchowieństwa. – UDERZ W PASTERZA, A OWCE SIĘ ROZBIEGNĄ. – Nie. Uderz w pasterza, a owce pójdą za nim. Tric zmrużył oczy. – TO ZNACZY? – To znaczy, że myślałam o tym, odkąd włożyłam ten ohydny płaszcz na plecy. Ludzie idą za przywódcami, którzy pragną im przewodzić. To się wiąże z  czymś, co powiedział mój ojciec. Chcąc zdobyć prawdziwą władzę, potrzebujesz tylko woli, żeby zrobić to, czego inni nie zrobią. – Mia zaciągnęła się cygaretką i  zionęła dymem jak ogniem. – Dlatego nie zamierzam jedynie zabić Pani Ostrzy. Zamierzam zostać Panią Ostrzy. – MASZ WIĘKSZE PRZEZNACZENIE DO ZREALIZOWANIA. – Ciągle to powtarzasz, ale w życiu go nie zrealizuję, jeśli jakiś kutas poderżnie mi gardło, gdy będę spała. Jeśli zabiję Drusillę i  Duchowieństwo, nie zostanie przy życiu żadne Ostrze, które mogłoby mi rzucić wyzwanie jako Pani Ostrzy. A  Kościół nie będzie na mnie polował, jeśli to ja będę dyktowała, na kogo ma

polować. Tak jak powiedziała Ashlinn: „Niczego nie zatrzymają ci, którzy o to nie walczą”. Dlatego zamierzam walczyć. – ASHLINN. To imię zabrzmiało jak nóż przecinający powietrze. Wbiło się z drżeniem w podłogę między nimi. – Będziesz musiał przywyknąć do jej obecności. –  NIE MOGĘ NIE ZAUWAŻYĆ, ŻE WŁAŚNIE JĄ ODESŁAŁAŚ. A JA NADAL TU JESTEM. – Nie wyczytuj z tego więcej niż to warte. Jestem teraz z nią. Wyciągnął ręce, obejmując otaczający ich pokój. – ALE PRZECIEŻ NIE JESTEŚ, CO? – Wiesz, co mam na myśli. –  NIE. NIE WIEM. NIGDY NIE ODPOWIEDZIAŁAŚ MI, KIEDY ZAPYTAŁEM, CZY JĄ KOCHASZ. – Bo to nie twoja sprawa. Dostrzegła wtedy rozbłysk straszliwego gniewu w  jego bezdennych oczach. Mięśnie szczęki napięły mu się, czarne dłonie, które kiedyś dotykały jej ciała, zacisnęły się w  pięści. Wyczuwała straszliwą szybkość i  siłę, jakimi obdarzyła go Matka, w  każdej linii i  pięknym załomie jego ciała. Mimo to spojrzał na nią i  powoli gniew stopniał, napięcie w  jego sylwetce osłabło. Przełknął z  trudem ślinę i  odwrócił się do ognia. Oparł ręce na półce nad kominkiem, solne dredy opadły wokół jego twarzy, gdy zwiesił głowę i  zapatrzył się w płomienie. – JAK MOŻESZ TAK MÓWIĆ? Patrzyła na niego, gdy on patrzył w  ogień, słuchała trzaskania drewna, pieśni morza na zewnątrz, dudnienia własnego serca boleśnie tłukącego się o żebra. – MYŚLISZ CZASEM O NAS, MIA? – Oczywiście, że tak. – MAM NA MYŚLI NAS. TE CHWILE... GDY BYLIŚMY RAZEM.

Napięcie skrzyło się między nimi, wyginając kąciki jej ust. Czuła, jak wibruje w  opuszkach jej palców. Pulsuje pod skórą. Pożądanie. Jej do niego. Jego do niej. Nic i  nikt nie stał między nimi. – Tak – przyznała i serce zabiło jej nieco szybciej. – A ZASTANAWIASZ SIĘ, JAK BY TO MOGŁO BYĆ? –  A  to nie ty mi powiedziałeś, że powinnam pozwolić przeszłości umrzeć? –  A  TO NIE TY ODPOWIEDZIAŁAŚ, ŻE CZASEM ONA NIE UMIERA? – Fakt – przyznała. – Fakt, czasem trzeba ją zabić. – JAK ONA ZABIŁA MNIE. Mia nabrała powietrza w płuca. Odepchnęła się od parapetu i  podeszła powoli po rozrzuconych na podłodze wilczych skórach. Stanęła obok Trica przy kominku z  rękami złożonymi za plecami i  patrzyła na płomienie nieufnie, gdy wyciągały się do niej jak chciwe szpony. –  ONA MNIE ZABIŁA – powiedział. – ODEBRAŁA MI WSZYSTKO, CZYM BYŁEM. – Wiem. Przykro mi. – JAK MOŻESZ BYĆ Z NIĄ PO CZYMŚ TAKIM? Mia spojrzała w  płomienie. Sierść jeżyła jej się na karku, ogarniał ją gniew – nie lubiła, kiedy kwestionowano to, z  kim chodzi do łóżka, i  kierujące nią powody. To były jej wybory. I bardziej niż inne, których dokonała, należały właśnie do niej. Jednakże Tric też z  nią kiedyś sypiał, prawdę mówiąc, był pierwszą osobą, z którą sypiała i miała dla niej jakieś znaczenie. Zważywszy na te okoliczności, wiedziała, że prośba o  wyjaśnienie nie była najbardziej oburzającą rzeczą, o  jaką mógł poprosić. Przynajmniej poczekał, aż zostaną sami. –  Ash przypomina mi mnie samą – oznajmiła. – Pragnie czegoś i  bierze to sobie. Nie tłumaczy się przed nikim. Jest

zaciekła, nieulękła i kurewsko piękna. A w takim świecie jak ten to niezwykle rzadkie. – Przeczesała włosy dłonią i westchnęła. – Zdaję sobie sprawę, że odzywa się we mnie egotyzm. Pragnę spać z samą sobą. Ale to coś więcej. Ash potrafi mi się postawić. Pchnąć mnie. Ashlinn łapie świat za gardło i  ściska. A  kiedy jesteśmy same, przypomina mi też o  wszystkim, co dobre. Jest delikatna i słodka, jest wszystkim, czym ja nie jestem. Przyłożyła cygaretkę do ust i westchnęła. –  Kiedy pierwszy raz... byłyśmy razem... obie balansowałyśmy na ostrzu noża. Każdy zwrot mógł być naszym ostatnim. Pomyślałam o  swoim życiu, o  tym, dokąd zmierza, i  zrozumiałam, że nigdy nie miałam w  tej kwestii nic do powiedzenia. Chciałam, żeby coś zależało tylko ode mnie. Było moim wyborem. – Wzruszyła ramionami. – I wybrałam ją. – I NIE ŻAŁUJESZ TEGO? NAWET TERAZ? –  Nie. – Mia pokręciła głową. – Myślę, że potrzebuję kogoś takiego jak ona. Bycie z nią... pokazuje mi, że w tym wszystkim idzie o coś więcej niż tylko krew. Bo tego właśnie chcę. Tyle że czasem tak trudno o  tym pamiętać. – Zaciągnęła się głęboko dymem, rozkoszując się paleniem w piersi. – Jakby istniały dwie połówki we mnie. Jedna to tylko... ciemność. Wściekłość. Nienawidzi świata i  wszystkiego, co na nim jest. Chce go tylko roznieść na strzępy i śmiać się, gdy spłonie. I jest ta druga Mia, która myśli, że być może istnieje coś w tym świecie, o co warto walczyć. I  coś, dla czego warto żyć. – Spojrzała w  płomienie, w ogień przed nią i za nią. – Te dwie połówki walczą we mnie. I wygra ta, którą karmię. Wpatrywała się w  ogień przez długą chwilę. Patrzyła, jak jęzory pożerają wszystko przed sobą, pozostawiając tylko dym i  popioły. Zastanawiała się, czy tym właśnie jest. Czy tylko to zostanie, kiedy ona już zrobi swoje. Zerknęła na Trica i zobaczyła, że on patrzy na nią.

–  Dlaczego patrzysz na mnie w  ten sposób? – zapytała. – Powiedz coś. –  A  CO MAM POWIEDZIEĆ? ŻE ROZUMIEM I  USTĘPUJĘ? – Pokręcił głową, patrząc jej w oczy. – MÓWISZ, ŻE NICZEGO NIE ZATRZYMAJĄ CI, KTÓRZY O  TO NIE WALCZĄ? DLA CIEBIE WŁOŻYŁEM RĘCE W  CIEMNOŚĆ MIĘDZY GWIAZDAMI. ODWRÓCIŁEM SIĘ PLECAMI DO ŚWIATŁA I  CIEPŁA, WYDRAPAŁEM SOBIE DROGĘ PRZEZ OTCHŁAŃ DLA CIEBIE. NIE ZROBIŁEM TEGO PO TO, ŻEBY WYCOFAĆ SIĘ Z WDZIĘKIEM I PATRZEĆ, JAK DZIEWCZYNA, KTÓRA MNIE ZABIŁA, ZAGARNIA SOBIE DZIEWCZYNĘ, KTÓRĄ KOCHAM. – Cóż, nie masz dużego wyboru, co? – CZYŻBY? Odwrócił się do niej i  Mia wyczuła w  nim pragnienie. Wrysowane w linię jego ust. Żarzące się w jego oczach. Powoli jak stulecia, długo jak upływające lata uniósł rękę do jej twarzy. Mia napięła mięśnie, ale nie wzdrygnęła się. Zacisnęła zęby, gdy przesunął kciukiem po bliźnie na jej policzku. Żar od kominka dosięgnął go, wzbogacając nowy rumieniec życia na jego skórze, więc jego pieszczota była ciepła jak ogień. Żołądek zacisnął jej się nerwowo, rozchyliła usta, zaczęła nieco szybciej oddychać. – Przestań... – ostrzegła go. – DLACZEGO? – szepnął. – Bo tak mówię. – A JEDNAK SIĘ NIE ODSUWASZ? – Nigdy się nie wzdragaj. – POWIEDZ MI, ŻE MNIE NIE KOCHAŁAŚ. Jego rękę powędrowała w dół jej policzka, bliżej ust i chociaż Mia wiedziała, że powinna go powstrzymać, każdy cal jej skóry, którego dotknął, niemal płonął. – POWIEDZ MI, ŻE MNIE JUŻ NIE KOCHASZ.

Przysunął się i  podniósł drugą rękę do jej twarzy. Gdy stała tak blisko niego, czuła płonący w  nim ogień, ciemny niepłomień buzujący w  jego sercu. I  nawet jeśli to wydawało się dziwne, nawet jeśli było to niewłaściwe, to czuła, że ją przyciąga. Jak magnes. Wpadła w ten ogień. Moc bogini, Matki Ciemności, która urodziła boga, którego odłamek Mia nosiła w sobie, rozległa jak niebo, głęboka jak ocean i ciemna, ciemna jak serce bijące teraz w  jej piersi. Mia myślała, że jego oczy są ciemną pustką, ale z  tak bliska, z  tak niebezpiecznie małej, cudownie małej odległości widziała, że są wypełnione maleńkimi iskierkami światła podobnymi do gwiazd rozsypanych na zasłonie nocy. Piękne. –  SPRZECIWIŁEM SIĘ ŚMIERCI DLA CIEBIE – szepnął, przysuwając się jeszcze bliżej. – I  UMARŁBYM DLA CIEBIE PO RAZ DRUGI. ZABIŁBYM DLA CIEBIE. ZERWAŁBYM GWIAZDY Z  NIEBA, ŻEBY PRZYSTROIĆ TWOJĄ SUKNIĘ. JESTEŚ MOIM SERCEM. MOJĄ KRÓLOWĄ. ZROBIĘ WSZYSTKO, O  CO MNIE POPROSISZ, MIA. Złapał kołnierz jej płaszcza i  zaczął zsuwać go z  jej nagich ramiona cal po calu. – POPROŚ, ŻEBYM PRZESTAŁ – powiedział. Nie powinna – o, Bogini – nie mogła na to pozwolić. Myśli o Ashlinn płonęły w głębi jej umysłu, ale w jej piersi, pomiędzy udami palił się teraz ciemniejszy ogień. Nie wiedziała, czy to pokrewieństwo w  nocy, czy jego nieziemska uroda, czy zwyczajnie tęsknota za kochankiem, o  którym myślała, że straciła go na zawsze, a  który stał teraz przed nią jak wyrzeźbiony rękami samej Nocy, ale gdy spojrzała mu w  oczy i na gładki łuk jego rozchylonych ust, zdała sobie sprawę, że go pragnie. O Bogini, naprawdę go pragnęła. Płaszcz zsunął się na podłogę.

– POWIEDZ, ŻEBYM PRZESTAŁ. Nie powiedziała tego. Nie odezwała się ani słowem. Pocałował ją, biorąc w  objęcia i  przyciskając do siebie, a  Mia pamiętała już tylko o  tym, że trzeba oddychać. Łapała się na tym, że jej ręce poruszają się z  własnej woli po jego gładkich i  twardych rękach, po ramionach, kiedy podniósł ją z  ziemi. Objęła go w  pasie nogami, krzyżując kostki za jego krzyżem, a  ich pocałunek stał się tak głęboki, że można było w  nim utonąć. Dreszcze przebiegały jej po kręgosłupie, gdy ich języki się dotykały, ciepło ognia i  mrocznego płomienia w  jego wnętrzu wywoływało gęsią skórkę podniecenia na całym jej ciele. Usta miał miękkie jak zawsze, ciało równie ciepłe. Jego wargi smakowały dymem, jego własnym zapachem i aromatem palonych jesiennych liści. Westchnęła, gdy oderwał od niej usta i powędrował pocałunkami w dół jej policzka i gardła. Nie mogę tego zrobić, pomyślała. Jego usta zawędrowały niżej, przesuwały się po jej obojczyku i  były jak ogień i  lód zarazem. Skóra jej płonęła od tych pocałunków, mroczny płomień w piersi i między nogami stawał się coraz gorętszy. Tric dotarł do piersi, wziął jeden z twardych jak kamień sutków w  usta i  zaczął drażnić językiem. Mia westchnęła, odchyliła głowę, wsunęła palce w  miękkie cienie jego włosów, przyciągając go do siebie, ponaglając, czując delikatny nacisk zębów... I  tak, tak, w  głowie jej się kręciło, oddech jej się rwał, żołądek zaciskał się nerwowo. – O, Bogini... Nie mogę na to pozwolić... Tric osunął się na wilcze skóry, podtrzymując ją bez wysiłku. Nadal obejmowała go nogami, ogień trzaskał jaśniej obok nich. Znalazła się na górze, na wpół naga, z  językiem w  jego ustach i  z  jego rękami na jej talii. Bogini, ależ chciała go wycałować. Zerżnąć. Czuć jego puls pod rękami, ocierać się o  niemożliwą twardość, którą czuła w  jego kroczu, przesuwać opuszkami

palców po wzgórzach i dolinach mięśni na jego torsie i brzuchu. Jęknęła tak samo jak on, poruszając biodrami, czując go przy sobie z  bolesną wyrazistością, bo prawie nic ich nie dzieliło. Żądza w  niej. Pragnienie mroku, który krył się w  nim. Głód niemal jak podczas arcymroku, zrodzony w  pozbawionej światła czerni tak rozległej i pustej, że zastanawiała się, czy Tric kiedykolwiek zdołałby ją wypełnić. Ale, o, Bogini... O, słodka, litościwa Bogini, jak bardzo chciała, żeby spróbował ją wypełnić. Zatracała się. Zatracała się w  jego dotyku, smaku, w  znajomych kształtach wyrzeźbionych na nowo przez Matkę Nocy. Pragnęła go, tęskniła za jego dotykiem, chciała zapomnieć i przypomnieć sobie, i przez jedną króciutką chwilę zwyczajnie rozkoszować się tym, że się w tym zatraca, mając go w sobie. Zatraca. „Lepiej kochać i stracić, niż...”. „Ktokolwiek to powiedział, nigdy nie kochał nikogo tak, jak ja ciebie”. Usłyszała te słowa w głowie. Przypomniała sobie wyraz oczu Ashlinn. Swojej dziewczyny. „Dwie połówki walczą we mnie”. Jego ręce na jej ciele, jego usta na jej skórze. „I wygra ta, którą karmię”. – Nie – szepnęła. Usiadł, przesuwał palcami po jej plecach, ustami wędrował po piersiach, jego czarne jak atrament ręce złapały ją za biodra, pomagając jej nimi poruszać... – Tric, przestań – szepnęła. – Musimy przestać. Spojrzał jej w  oczy. Jego własne oczy lśniły pożądaniem. Odsunięcie się od niego było jak rozerwanie siebie na pół. Pragnienie było tak prawdziwe, że powodowało fizyczny ból.

Płonął jak ogień w jej żyłach. W pokoju zrobiło się gorąco i żar tylko rósł. – MIA... Bez żadnego ostrzeżenia Mia spostrzegła palące światło na kominku obok nich. Poczuła wściekły, parzący żar. Z  piersi wyrwał jej się zduszony krzyk, gdy jęzor ognia wyskoczył z  kominka i  uderzył o  jej skórzane spodnie, futro pod nią. Przeturlała się, klnąc siarczyście, futro zajęło się ogniem, który błyskawicznie się rozprzestrzeniał. Płomienie były łapczywe, zaciekłe, paliły się z  nienaturalną intensywnością. Sunęły po futrach prosto do Mii. Tric zerwał się i  obrócił futro, dławiąc płomienie, depcząc po nich jak po wężach. Mia podbiegła z  krzykiem do biurka, złapała karafkę z  wodą. Tric deptał i  kopał, wreszcie kopniakiem posłał futro w  kominek, gdzie zwinęło się i  zwęgliło. Z  kolejnym przekleństwem Mia wylała wodę na tlącą się podłogę. Chociaż ogień syczał, trzaskał i mozolił się, w końcu zgasł pod zalewem wody. Czarny dym i nagła cisza wypełniły pomieszczenie. Serce Mii łomotało w piersi, gdy sprawdzała nagą skórę i włosy, szukając oparzeń. Strach napłynął, zastępując pożądanie, które jeszcze kilka sekund temu tak jasno płonęło... –  NIC CI NIE JEST? – zapytał Tric, wyciągając do niej rękę, patrząc z troską. – Wszystko w porządku – odpowiedziała, cofając się. – Tylko trochę mnie przypaliło. – MIA, JA... Nagle zrobiło jej się zimno. Zdała sobie sprawę, że stoi półnaga. Chłodna i  czysta jak kryształ klarowność myśli przebiła się przez pożądanie. Schyliła się po zrzucony płaszcz i  zarzuciła go na ramiona. Owinęła się nim ciasno. Krew dudniła jej w żyłach. Nogi jej się trzęsły. – Myślę, że najlepiej będzie, jeśli wyjdziesz.

–  MIA, POWIEDZ, ŻE MNIE NIE KOCHASZ – powiedział, robiąc krok w jej stronę. – Tric, nie... – POWIEDZ, ŻE MNIE NIE PRAGNIESZ. –  Nie mogę! – warknęła, cofając się. – Nie mogę, bo jest inaczej! Ale nawet jeśli jest w  tym kilka właściwych chwil, to całe wieki są złe. – Mia pokręciła głową zdumiona łzami w  oczach. – Przykro mi. Naprawdę mi przykro. Przykro mi, że tak to się ułożyło. Przykro mi, że nie dostajemy tego wszystkiego, czego chcemy. Bo ja cię chcę, Tric. Niech Bogini mi dopomoże, naprawdę chcę. Ale prawda jest taka, że chociaż bardzo chce cię teraz, to ją bardziej chcę zatrzymać. Zrobił kolejny krok w jej stronę, a ona cofnęła się o następny. Wyciągnął do niej rękę, a  kiedy Mia spojrzała mu w  oczy, spostrzegła ból. Zobaczyła, jak niesprawiedliwa i  kurewsko okrutna była cała ta historia. Chciało jej się krzyczeć. Przeklinać bogów. Przeklinać życie i przeznaczenie, które doprowadziły ją do tej chwili, tego okropnego wyboru. Jednakże bez względu na to, co by wybrała, ktoś, kogo kochała, zostałby zraniony. „Jestem chodzącą trucizną, nie widzicie tego? Jestem rakiem...”. Ktoś zawsze kończył zraniony. – Przykro mi – powtórzyła. – Ale nie możemy tego zrobić. Ja nie mogę. Ona zbyt wiele dla mnie znaczy. – ZATEM JEDNAK JĄ KOCHASZ. – Myślę... – Spojrzała mu w oczy bliska łez. – Myślę, że tak. Opuścił rękę. Wbił wzrok w podłogę. Przygarbił się, nogi pod nim zadrżały i  praktycznie widziała, jak serce pęka mu w  piersi. Przecięte dokładnie na pół. I  to ona trzymała w  ręku ostrze. Zacisnął powieki i zęby, kręcąc głową. Jedna zdradziecka łza, czarna jak noc, wezbrała na jego rzęsach. Ześlizgnęła się po policzku, kreśląc linię wzdłuż dołeczka na policzku aż do podbródka. Mia złapała się na tym, że sama płacze i podchodzi,

pomrukując pocieszająco. Chciała naprawić sytuację, zmniejszyć jego cierpienie, jakoś sprawić, że wszystko znów będzie dobrze. –  Nie płacz – powiedziała, muskając opuszkami palców jego policzek. – Nie płacz, proszę. Odsunął się od niej, jakby jej dotyk go parzył. Odwrócił się i odszedł bez słowa. Nie wybiegł w złości ani nie wymaszerował wściekły, nie zatrzasnął za sobą drzwi. Z jakiegoś powodu lepiej by było, gdyby był na nią zły. On jednak odszedł spokojny i  cichy jak mrok. Pytanie, na czym teraz stanęli i  co się może między nimi pojawić, pozostało bez odpowiedzi. Mia była pewna, że słyszy, jak płomienie na kominku śmieją się z niej. Spojrzała na palce, którymi starła łzę. Czarne jak jego oczy. Jak noc. Jak serce w jej kurewskiej piersi. Osunęła się przed nienawistnym ogniem. Patrzyła, jak jęzory ognia pożerają wszystko, na co natrafią, zostawiając tylko dym i popiół. Zastanawiała się, czy tym właśnie jest. Czy tylko to zostawi po sobie, gdy już skończy.

 

Rozdział 28     Nienawiść

– Na Otchłań, nie mam pojęcia, czymś się tak martwiłaś. Ulfr Sigursson opuścił lunetę i  pochylił się nad relingiem, spoglądając w wodę. Wiar wiejący im w plecy był rześki, piana bieliła czubki fal, które niosły ich przed siebie. Czarna Banshee sunęła przez wody jak strzała wystrzelona przez mistrza, prosto i gładko w stronę pięknego horyzontu. – Miejmy nadzieję, że się nie dowiesz – odpowiedziała Mia. Od dwóch zwrotów płynęli przez Morze Smutków, a  Pani Burz i  Pani Mórz nie podniosły głów, odkąd wyruszyli z  Amai. Czarna Banshee wypłynęła na błękit ze stosownymi fanfarami – wielu „poddanych” Mii zebrało się, żeby zobaczyć, jak wyrusza w  dziewiczy rejs, a  większość mieszkańców miasta chciała zerknąć na dziewczynę, która zabiła Einara Valdyra i zagarnęła jego tron. Wszelkiej maści barwne plotki zakorzeniły się w  ciągu sześciu zwrotów, odkąd zamknęła się w  Siedzibie Nikczemników, i  krążyły po tawernach w  Amai wieczorami; Eklipsa usłyszała z  tuzin różnych opowieści o  tym, jak Mia zabiła króla piratów. Mówiono, że posłużyła się czarną magją, że wyzwała go na pojedynek i wyrwała mu serce z piersi gołymi rękami. Rozerwała mu gardło zębami podczas wielkiej uczty

i  zjadła na surowo jego wątrobę[30]. Według ulubionej historyjki Mii uwiodła Valdyra i  obcięła mu męskość, którą teraz podobno nosiła na szyi jak talizman. Mia jednakże unikała pompy i  przemknęła na pokład Banshee pod opończą z  cienia. Zerkając na kapitanów i  załogi innych statków, którzy zjawili się, żeby ją pożegnać, zliczyła co najmniej dwudziestu, którzy z  radością poderżnęliby gardła własnej babci, byle dobrać się Mii do tyłka. O  wiele rozsądniejszym wyborem było pojawić się po prostu na pokładzie w  nisko naciągniętym na oczy trójgraniastym kapeluszu, wzbudzając szepty zdumienia pośród tłumu i stanąć na dziobie z ponurą miną, gdy będą wychodzić z portu. Zapadła nibynoc po drugim zwrocie żeglugi, dwa słońca obniżały się ku swojemu odpoczynkowi w  czasie arcymroku. Saan znajdował się już blisko końca swojej wędrówki, jego czerwony blask rozpalał horyzont. Saai nadal płonął nad nimi – szkarłatne i  lazurowe światło zderzało się na niebie, zlewając się w  blady fiolet, który był tak piękny, że zapierał dech w  piersi. Mia czuła, jak arcymrok nadciąga. Czuła czarne światło płonące w  jej piersi i  w  piersi chłopca, który stał obok niej. Tric jak zawsze czuwał na wyciagnięcie ręki. Trzymał wartę przed drzwiami jej kajuty, gdy spała. Osłaniał jej plecy, gdy się odwracała. Nawet po ich kłótni zawsze znajdował się o  jedno słowo od niej. Prawda jednak była taka, że wymienili niewiele słów, odkąd prawie... ...prawie. Mia nie wiedziała, jak to naprawić. Nie wiedziała, co powiedzieć, żeby to naprawić. W  mrocznych chwilach doprowadzała ją do szału choćby myśl, że w ogóle powinna coś zrobić. Miała własne kłopoty na głowie i  było ich dość, żeby dosięgały pieprzonego nieba. Jednakże w  łagodniejszych momentach wyczuwała smutek Trica, płonący w  nim jak

czarny płomień, i nie mogła sama go nie odczuwać. Wiedziała, jakie to wszystko było niesprawiedliwe. Jak głęboko ją kochał. Nie wiedziała za to, co Tric zrobi teraz, kiedy już wiedział, że ona nigdy nie będzie jego. Miłość często przeradza się w  nienawiść, gdy podlać ją wzgardą. Czy naprawdę nadal mogę mu ufać? – zastanawiała się. Czy mogę mu ufać, gdy znajdzie się w pobliżu Ashlinn? – Nie ma śladu chmur sztormowych – zameldował Sigursson, gdy znowu przyjrzał się horyzontowi. – Założyłbym się o  własny statek, że czeka nas spokojna żegluga do samego Ashkah. –  To jeszcze nie jest twój statek, Ulfr – odparła Mia. – I zapewniam cię, że czeka go nie lada przeprawa. Dopilnuj, żeby Iacopo i  Czerwony Pies mieli otwarte oczy w  bocianim gnieździe. Powiedz Justusowi, żeby nie zapalał ognia w  kambuzie. Zimne posiłki, dopóki nie dobijemy do brzegu. Panie niechybnie dobiorą nam się do skóry. I przyniosą ze sobą Otchłań. Vaańczyk obrzucił swoją panią kapitan spojrzeniem od stóp do głów, krzywiąc nieco przystojną twarz. –  Jeśli mogę zapytać, moja królowo, co właściwie zrobiłaś, żeby je zirytować? – TO NIE TWOJA SPRAWA – warknął Tric. – TWOJE ZADANIE TO DOWIEŹĆ NAS DO OSTATNIEJ NADZIEI. – Nie mów mi, czym mam się zajmować, chłopcze. – NIE NAZYWAJ MNIE CHŁOPCEM, ŚMIERTELNIKU. Sigursson popatrzył Tricowi w  oczy. Zacisnął usta. Wyprostował się. Był pierwszym oficerem służącym pod jedną z  najgroźniejszych bander na Czterech Morzach, dowodził bandą morderców i brutali, którzy siali postrach, dokądkolwiek się udali. Teraz, kiedy Mia poznała ich nieco lepiej, wyczuwała, jaką bandę bezwzględnych sukinsynów wybrał sobie Valdyr na

załogę. Najłagodniejsi spośród nich nadal gwałtem wywalczyliby sobie drogę przez wszystkie Cztery Morza. Najgorsi mogliby torturować i zabijać dzieci dla zabawy. Jednakże nawet jeśli Banshee i jej załoga sprawiali wrażenie, jakby wyszli z  samej Otchłani, to Tric naprawdę tam był. Był wyższy od Vaańczyka, był blady i  twardy, a  jedną rękę zawsze trzymał na rękojeści broni z grobowej kości. W jego spojrzeniu odbijała się Noc, którą widział na własne oczy. Gdy stanęli naprzeciwko siebie, Tric się nie wzdrygnął. Nie mrugnął powieką. Jeśli Sigursson miał nadzieję go zastraszyć, to gorzko się rozczarował. Odwrócił się do Mii i pokłonił nisko. – Wasza Wysokość. Odwrócił się na pięcie i poszedł zająć się swoją robotą. Mia patrzyła za nim, mrużąc oczy. Bacznie go obserwowała przez ostatnie dwa zwroty i  wiedziała, że Sigursson za nią nie przepada. Rozumiała, że tańczy na brzytwie, trzymając go pod obcasem. Mimo to wbrew sobie go podziwiała. Nawet jeśli załoga Banshee składała się z  łajdaków i  brutali, to wszyscy oni znali swój statek, a  co ważniejsze, wiedzieli, że Mia niedługo ich opuści. Bali się jej, owszem – trzymała Eklipsę na widoku razem z  Trikiem, żeby podsycać ich strach – ale Sigurssona autentycznie lubili. Był zasadniczy. Inteligentny. Nie był fanfaronem ani bufonem. Człowiek mniejszego kalibru mógłby ulec niemądrej dumie, kiedy zabito jego kapitana. Ulfr jednak wiedział, że niewiele zyskałby, sprzeciwiając się Mii, a  miał wszystko do stracenia. Dlatego przełknął dumę, czekał na właściwy moment i  marzył o  tronie, który go czeka po tym wszystkim. –  Będzie świetnym królem, kiedy wróci do Amai – zamyśliła się na głos Mia. – O ILE WRÓCI DO AMAI – odpowiedział z naciskiem Tric.

Mia odwróciła się do niego, czując lekkie ściskanie w brzuchu. – Wiesz, co nas czeka, prawda? Tric skinął głową, wbijając wzrok w horyzont. –  TE JAKŻE SPRZYJAJĄCE WIATRY MAJĄ NAS TYLKO WYPROWADZIĆ NA GŁĘBSZE WODY. DALEJ OD BEZPIECZNEGO BRZEGU. PANIE ZBIERAJĄ SIŁY. CZUJĘ TO. Mia poczuła drżenie w cieniu, kształt wilka rozciągnął się na deskach przed nią. – ...JA TEŻ TO CZUJĘ. NADCHODZĄ, ŻEBY NAS DOPAŚĆ... Mia spojrzała na widnokrąg. Wiatr zdmuchnął jej włosy na oczy. – WIERZYSZ JUŻ? – zapytał Tric. – W TO, CZYM JESTEŚ? CZYM MUSISZ SIĘ STAĆ? Mia oblizała usta. Była na nich sól. Prawdę mówiąc, ona też to czuła. Równie pewnie jak wyczuwała ciemność w  sobie, narastającą w  miarę, jak słońca opadały. Równie pewnie, jak widziała nowy rumieniec na skórze Trica, jak wyczuwała w  sobie nową siłę. Wcześniej historia, którą opowiedział pod Bożogrobiem, wydawała jej się szaleństwem. Wymysłem. Opowieść o  zabitych bogach i  pokawałkowanych duszach. Jednakże złowrogość, jaką wyczuwała w niebie nad sobą, w wodach poniżej, wspomnienie płomieni sięgających do niej przez futra, sny, które ją prześladowały... Coraz trudniej było zaprzeczać temu wszystkiemu. Działało tu coś wielkiego. Teraz to wiedziała. Coś większego od każdego z nich. Ogień, Burza, Morze. Światło i Ciemność. To wszystko. Mia wyczuwała je jak rosnące brzemię na swoich ramionach. Jak rosnący cień, który ku niej sięga. „JEDYNĄ BRONIĄ W TEJ WOJNIE JEST WIARA”. Odłożyła na bok wiarę wiele lat temu. Przestała modlić się do Aa tego zwrotu, kiedy zdała sobie sprawę, że cała pobożność

świata nie zwróci jej familii. Nawet gdy służyła Matce Ciemności, nawet w  brzuchu Cichej Góry nie wierzyła tak naprawdę w  żadne bóstwa. A  w  każdym razie nie w  bóstwa, które mogą naprawdę przejmować się ludźmi; które wiedziały, kim ona jest, i uważały, że się liczy; które byłyby czymś więcej niż pustym słowem, pustym imieniem. A teraz? Księżyce, czerepy, matki, ojcowie i cała reszta? Czy ja naprawdę w to wierzę? Pokręciła głową, odpychając od siebie myśli o  bogach i boginiach. Cokolwiek Tric i Eklipsa wyczuwali, bez względu na przeczucie narastające w jej piersi, miała na głowie w tej chwili wystarczająco dużo przyziemnych trosk. Mercurio jej potrzebował. Groziło mu niebezpieczeństwo z  jej powodu. Był dla niej ojcem, gdy świat odebrał jej ojca. Kiedy modliła się do Aa o pomoc, to Mercurio ją ocalił. Nie chodziło jednak tylko o dług, jaki u  niego zaciągnęła – ona zwyczajnie kochała tego gburowatego staruszka. Tęskniła za zapachem jego cygaretek. Za jego wisielczym humorem i  niewyparzoną gębą. Za jego bladoniebieskimi oczami, które urodziły się, żeby przenikać na wskroś bujdy i sięgać prosto do jej serca. Scaeva twierdził, że to jemu zawdzięcza wszystko, czym się stała, ale jeśli Mia komukolwiek to zawdzięczała, jeśli komukolwiek zawdzięczała rzeczy, które w  sobie lubiła, to właśnie Mercurio. Wpatrywała się w  dzielące ich morze. Setki mil błękitu w  górze i  w  dole, który wkrótce poczernieje z  gniewu. W  tej chwili jej wiara nie miała znaczenia. Bogowie i  boginie, ojcowie i  córki. Jakie ma znaczenie cała ta gadka o  bogach i  przeznaczeniu? Czym może być i  czym może się stać? Liczyło się tylko to, co zrobi. Co zawsze robiła. Będzie walczyć. Wszystkim, czym dysponuje.

Dlatego pochyliła się nad relingiem. Splunęła do morza. – No to chodźcie po mnie, suki. *** Sztorm dopadł ich cztery zwroty później. Mia leżała w  kajucie, kiedy usłyszała pierwsze krzyki dobiegające z  bocianiego gniazda. Miotała się z  powodu niespokojnych snów, które próbowała odmienić, jak radziła jej Pieśniarka Miecza. Każdej nibynocy miała te same dwa sny: z  Aa i  Niah, którzy nosili twarze jej rodziców w  otoczeniu Czterech Córek i  sprzeczali się pod nieskończonym niebem. Potem ta scena się rozwiewała i  Mia budziła się, widząc nad sobą Scaevę z nożem w ręce. „Wybacz mi, dziecko”. I dopiero wtedy naprawdę się budziła. Spocona i zadyszana. Jednakże tej nibynocy, zanim poczuła, jak spada nóż, okrzyk przerwał jej sny, wywlókł ją w  uparty mrok jej kajuty. Potarła oczy i  zmarszczyła czoło, myśląc, że może jej się wydawało. Dopóki nie usłyszała znowu okrzyku i dzwonów – bito na alarm na całej Banshee. Zastała Trica jak zawsze pod drzwiami swojej kajuty. Razem poszli na pokład i znaleźli Sigurssona na rufie. Czarne chmury zebrały się na obrzeżach morza i pędziły ku nim jak spienione konie, zaciągając za sobą zasłony na rozświetlonym słońcami niebie. Sigursson trzymał lunetę przy oku i  miał rozchylone usta, gdy obserwował ciemność zbliżającą się szybciej, niż miały prawo poruszać się chmury. Odwrócił się do Mii, a  ona spostrzegła błysk niepokoju w  jego przenikliwych, zielonych oczach. – Nadciąga sztorm? – spytała. – Tak. – Jest bardzo źle?

Spojrzał znowu na czerń na horyzoncie. Na niebo w górze. – O, tak. Pierwszy oficer przemaszerował przez pokład, wykrzykując rozkazy głosem jak ze stali. Mia patrzyła, jak załoga rzuca się do pracy i  działa niczym doskonały mekanizm; tylko jedna, może dwie osoby rzuciły w  jej stronę nienawistne spojrzenie. Wiatr wiał im teraz w  twarz, odpychając ich od Ashkah, a  Banshee halsowała, walcząc z  wichurą i  brnąc w  wyznaczonym kierunku. Mia słyszała przekleństwa i  piosenki, huk morza burzącego się i  walącego o  kadłub, wycie wiatru, gdy niebo ciemniało. Błyskawica polizała odległy horyzont, oślepiające nożyce z nieskazitelnej bieli na tle coraz ciemniejszego welonu; wody pod nimi zmieniały kolory przechodząc od lazuru do ołowianej szarości, piana wyglądała jak zęby wgryzające się w kadłub Banshee. I wraz z hukiem grzmotu, od którego Mii zadrżały wszystkie kości, zaczęło padać. Było przenikliwie zimno. Krople uderzały w  jej skórę jak sztylety. Otuliła się szczelniej płaszczem Valdyra, ale koszula pod spodem już przemokła. Wiatr uderzył w  jej trójgraniasty kapelusz, biczował ją po twarzy jej własnymi włosami. Wpatrywała się we wschodni horyzont, siłą woli popychając statek. Eklipsa w  jej cieniu pożerała strach narastający w  niej w  obliczu zbierających się wokół mocy. Chrapliwy okrzyk padł z bocianiego gniazda: – Na Otchłań i krew, popatrzcie na to! Mia zerknęła na obserwatora – wskazywał wodę pod nimi. Początkowo nie widziała niczego poza spienionymi falami – szczękami morza. Potem jednak pod stalową szarością wód coś wypatrzyła. Cienie. Długie i  wężowe. Przecinały szybko toń, rojąc się wokół kadłuba Banshee. Czarne oczy, ostre jak brzytwa zęby i skóra w kolorze starych kości. – BIAŁE SMOKI – powiedział Tric.

– Czarna Matko – szepnęła Mia. Dziesiątki smoków. Może setki. Największe miały ze trzydzieści, może czterdzieści stóp długości. Każdy jak maszyna z  mięśni i  ścięgien z  paszczą pełną mieczy. Rzecz jasna, żaden nie był dość duży, żeby uszkodzić Banshee, ale Mia wiedziała, że białe smoki nie polują w  stadach. Widok dziesiątek tych drapieżników w  otaczającej ich wodzie wystarczył, żeby każdy człowiek na pokładzie zadygotał. Mia czuła to równie wyraźnie, jak czuła deszcz na skórze i wiatr we włosach. Okruch strachu przeszywający serca żeglarzy. Jeśli szybkość nadciagającego sztormu nie wystarczyła, to ten widok jasno wskazywał, że ich rejs nie jest tak zwyczajny, jak mogłoby się wydawać. Że biorą udział w czymś... nienaturalnym. Zerknęła w  odmęty, w  głąb wody przed nimi, aż po sztormowe chmury pędzące im na spotkanie. Każdemu przeciwnikowi, jakiego napotykała na drodze, każdemu wrogowi wyszła naprzeciw z  ostrzem lub fiolką trucizny w  ręku. Zabijała mężczyzn. Kobiety. Senatorów, kardynałów, gladiatii i  Ostrza. Ludzi tak różnych, jak różni się noc od dnia. Jednakże wszyscy oni mieli jedną wspólną cechę. Wszyscy byli śmiertelni. Ciało, krew i kość. Na Boginię, jak mam walczyć z czymś takim? – POWINIENEM IŚĆ – powiedział Tric. – Iść? – Strach ścisnął serce Mii mimo Eklipsy. – Dokąd? Chłopak spojrzał na nią z  ukosa. Mimo bólu między nimi, krwi i lat, widziała rozbawienie w jego czarnych oczach. – NA DZIÓB. POMODLIĆ SIĘ. – Aha. – Uśmiechnęła się. – Jasne. Rozumiem. To pomoże? – MY, DWEYMARCZYCY, MAMY TAKIE POWIEDZENIE. MÓDL SIĘ DO BOGINI, ALE WIOSŁUJ DO BRZEGU. – To znaczy, że nie możemy całkowicie na niej polegać. –  TO ZNACZY, ŻE NADAL DZIELI NAS DUŻO CZASU OD ARCYMROKU. A MOC MATKI JEST NIEWIELKA. TO JEDNAK SĄ

JEJ CÓRKI. – Tric wzruszył ramionami, gdy grzmot rozdarł niebo. – MODLITWA NIE ZASZKODZI. –  W  porządku. – Skinęła głową. – Tylko uważaj, żeby nie wypaść za burtę, dobrze? Uśmiechnął się słodko i smutno. – NIE ZOSTAWIĘ CIĘ. BEZ WZGLĘDU NA WSZYSTKO. NIGDY NIE ZAPOMINAJ, ŻE CIĘ KOCHAM. I  JEŚLI BOGINI POZWOLI, ZAWSZE BĘDĘ CIĘ KOCHAŁ. Odwrócił się i  zszedł po schodach. Koszula kleiła mu się do ciała, linie mięśni rysowały się pod czarnym ubraniem z  aksamitu i  skóry. Mię bolało serce, gdy patrzyła, jak idzie na dziób i staje tam jak starodawne drzewo, unosi czarne ręce do nieba i  odchyla głowę. Rozległ się grzmot i  niebo przecięła błyskawica, deszcz lał się zimnymi strugami, jakby w  czarne serce Banshee strzelano strzałami z lodu. Jej żagle napinały się ze wszystkich sił, kadłub jęczał, liny brzęczały na narastającej wichurze. Fale rosły – jeszcze daleko im było do przerażających wież, jakie Mia widziała na pokładzie Dziewicy, ale wiedziała, że to kwestia czasu. Nigdzie na wschodzie nie było widać śladu lądu. Nadal dzieliło ich wiele zwrotów od Ashkah. Wiele zwrotów wojny, w  której nie potrafiła walczyć. Na którą nie mogła ruszyć z mieczem w ręku. Była bezradna. Bezużyteczna. Jeden z  członków wulfguard spojrzał na nią i  wykonał gest chroniący przed złem. –  Może nie powinnam była nazywać ich sukami, Eklipso – szepnęła. – ...NIE OBAWIAJ SIĘ... – padła odpowiedź z cienia. – ...JESTEM Z TOBĄ... Mia odgarnęła mokre włosy z twarzy i pokręciła głową. – Żałuję...

–  ...WIEM... – Wilczyca z  cieni westchnęła. – ...NAWET JEŚLI TO DZIWNIE ZABRZMI, MNIE TEŻ GO BRAKUJE... – Myślisz, że nic mu nie jest? Gdziekolwiek się podziewa? Demon skierował nie-oczy w stronę horyzontu. – ...MYŚLĘ, ŻE POWINNAŚ MARTWIĆ SIĘ TERAZ O NAS... Mia spojrzała na gromadzącą się w górze ciemność. Słyszała, jak statek trzeszczy, jęczy i  wzdycha. Pieśń olinowania i  żagli, mężczyzn w  górze i  na dole, drobinka dryfująca na wygłodniałym morzu, otoczona przez kły z wody i kości. Przesunęła ręką po czarnej burcie i szepnęła do statku: – Trzymaj się, dziewczynko. *** Błyskawica przepoławiająca niebo. Deszcz jak włócznie ciskane z serca nieba. Grzmot wstrząsający jej kręgosłupem jak kroki głodnych olbrzymów. Całkowity absolutny chaos. Minął już cały zwrot, a  furia sztormu nie przypominała niczego, co Mia widziała w  swoim życiu. Była pod wrażeniem burzy, która zaatakowała Krwawą Dziewicę na Morzu Mieczy, a  moc tego, co teraz widziała, niemal ją oślepiła i  ogłuszyła. Chmury wisiały na niebie tak czarne i  ciężkie, że miała wrażenie, że mogłaby do nich sięgnąć. Gromy były tak głośne, że odbierała je jak coś namacalnego. Fale były wysokości urwisk, potężne, wściekłe góry wody wypełnione białymi smokami. Wznosiły się wyżej niż drzewa i opadały w doliny tak głębokie i ciemne, że można by je pomylić z samą Otchłanią. Każde wzniesienie się na fali przypominało wspinanie się na górę, każde opadanie było chwilą okropnej nieważkości, po

której następował łamiący kości wstrząs uderzenia o dolinę. Już stracili czterech żeglarzy – zostali zerwani z  masztów przez wichurę albo porwani w  odmęty przez fale. Ich krzyki były zaledwie szeptem pośród wycia burzy, a paszcze, które czekały na nich w wodzie, szybko je uciszyły. Czerń kłębiła się nad nimi, pazury błyskawic rozrywały niebo. Nie było widać końca tego ataku. Mia wycofała się do kajuty. Została na górze tak długo, jak zdołała, ale nie znała się na żegludze i  nie mogła w  niczym pomóc, więc tylko zawadzała. Tric robił wrażenie, jakby nic nie mogło go ruszyć z  dziobu, ale fale przewalające się przez pokład Banshee z  pewnością zmyłyby Mię, gdyby tylko ją pochwyciły. Dlatego siedziała w  hamaku, który kołysał się na wszystkie strony, i  słuchała jęków i  trzasków desek, zastanawiając się, ile jej statek jeszcze zniesie. Cienie wokół niej poruszały się jak żywe stworzenia. Eklipsa krążyła wzdłuż ścian, ciemny kształt odcinający się od blasku arkemicznych latarni. Mia nie śmiała zapalić, nie chciała zaryzykować nawet jednej iskierki – kiedy Pani Burz i  Pani Mórz tak szalały, kto wie, co zrobiłaby Pani Ognia, gdyby dać jej okazję. Dlatego Mia skupiła się na otaczającej ją ciemności. Na ciemności w górze i na ciemności w niej. Nadal czuła żar obu słońc, przeklętą moc Aa uderzającą w jej skórę, ale pod gęstą warstwą czarnych chmur burzowych zesłanych przez jego córkę było ciemno prawie jak w  nocy. Światło Wszechwidzącego zostało stłumione. Jego złość jakby osłabła. Mia niemal całkowicie zniknęła mu z oczu. I czuła, jak z  tego powodu wzbiera w  niej moc. Nie była tak przerażająca jak moc, którą władała podczas arcymroku, gdy obróciła Kamień Filozoficzny w gruz, ale jednak moc. Dlatego postanowiła ją wypróbować. Przekonać się, jak daleko sięgała teraz, gdy była ukryta przed wzrokiem Aa, i  posłużyć się jedyną bronią, jaka naprawdę do niej należała

w  tej wojnie. Jej miecz z  grobowej kości wisiał w  pochwie na haku na ścianie. Czerń zafalowała. Gestem kazała cieniom przynieść go jej przez kajutę i  włożyć do ręki. Zmrużyła oczy w  skupieniu i  macki żywej ciemności delikatnie jak kochanek złapały jej hamak i  unieruchomiły mimo panującego wokół szaleństwa. Wzięła własny cień, rozciągnęła go na podłodze i zrobiła Krok przez kajutę do niego, a potem w Eklipsę i z powrotem do hamaka, a wszystko to uczyniła w okamgnieniu. Przemknęła przez pomieszczenie jak zjawa ze starej bajki. Zaczęła szybciej oddychać, zdumienie narastało w  jej piersi i  ciemna radość wykrzywiła jej usta. To były dary, z  których już korzystała: Kroczenie między cieniami i  posługiwanie się nimi jak przedłużeniem własnej ręki. Nigdy dotąd jednak nie robiła tego z  równą łatwością, jej siła w  cieniach nie była dotychczas równie duża. A teraz widziała to jak na dłoni. Próbując ją zabić i  ukrywając zarazem przed światłem ojca, Panie Burz i  Morza uczyniły ją... Silniejszą. Mimo wszystko wątpiła, żeby ta nowo odkryta moc stanowiła wielkie pocieszenie dla jej statku i  załogi, nie była też szczególnie przydatna wobec sztormu szalejącego na górze.

Banshee wpadła w  kolejną dolinę między falami, jej belki zatrzeszczały z bólu. Błyskawica zamigotała za iluminatorami – nowy rozbłysk pojawiał się po każdych kilku uderzeniach serca, wpuszczając do kajuty Mii urywane światło dnia. Grzmot potrząsnął znowu kołyską nieba, głośniej niż kiedykolwiek dotąd, i Mia wbrew sobie aż się skrzywiła. Zastanawiała się, czy jej statek wytrzyma, czy załoga to zniesie, ile jeszcze zostało im do... Dzwony. Krzyki. Spojrzała w  górę, zastanawiając się, co się dzieje. Potężne uderzenie wstrząsnęło lewą burtą Banshee, jakby sam Aa uderzył w nią młotem. Statek obrócił się w bok, a Mią rzuciłoby przez kajutę, gdyby cienie nie złapały jej w  objęcia. Ciemność przytrzymała ją, kiedy kadłub jęknął, statek przechylił się mocno i Mia wreszcie zdała sobie sprawę, że... Coś w nas uderzyło. – Eklipso, za mną. – ...ZAWSZE... Spojrzeniem rozkazała cieniom otworzyć drzwi kajuty i zrobiła Krok w korytarz i  ku drabinie prowadzącej na pokład rufowy, podczas gdy Banshee znów zakołysała się na boki. Mimo grzmotów Mia ponownie usłyszała krzyki, trzask pękającego drewna, przekleństwa skierowane przeciwko Aa i jego czterem córkom.

Zmrużyła oczy z  powodu ulewy i  gęstego jak zupa mroku i  dostrzegła niewyraźne kształty poruszające się na pokładzie poniżej. Banshee znowu zakołysała się na boki, potężna fala uderzyła ją w dziób, grożąc, że wepchnie ich w głębiny, podczas gdy błyskawice waliły jak grad, oświetlając scenerię przed zdumionymi oczami Mii. – Czarna Matko... – szepnęła. Macki. Długie jak karawana wozów. Czarne od góry i  widmowo białe od dołu, całe w  przyssawkach, bliznach i  powyszczerbianych hakach. Sześć takich macek wznosiło się po obu stronach pokładu i  trzymało Banshee w  okropnych objęciach. Mia patrzyła, jak potężna macka odrywa bom od fokmasztu jednym ruchem, posyłając pół tuzina wrzeszczących żeglarzy na pokład, a stamtąd do wody. – Lewiatan! – rozległ się ryk. Obejrzała się na rufę i  zobaczyła Sigurssona za sterem, krzyczącego do załogi. – Odciąć go, bo wciągnie nas pod wodę! – ryknął. Kilku odważniejszych wilków morskich dobyło broni. Zaczęli zdesperowani i  przerażeni ciąć macki. Byli jak komary atakujące skórę potwora. Jednakże mając Eklipsę w cieniu, Mia nie zawahała się, strach jej nie powstrzymał i zrobiła Krok przez pokład w okamgnieniu tnąc trzymanym w  obu rękach mieczem w  dół po łuku. Macka, w  którą uderzyła, była szeroka jak beczka i  twarda jak solona skóra. Mimo to ostrze z  grobowej kości przecięło ją jak

masło, czysto, na dwie części. Trysnęła czarna krew, gęsta i  słonawa. Mia poczuła drżenie przenikające cały statek. Pozostałe macki oszalały, zaczęły uderzać, miotać się, ściskać, rozłupywać reling i  odrywać fokmaszt u  podstawy z  ogłuszającym trzaskiem. Żeglarze wyli, spadając prosto we wzburzone wody i  paszcze czekających białych smoków. Liny pękały, wanty spadały, plątanina żagli i  masztu rąbnęła z hukiem o pokład, Banshee przekrzywiła się ostro na bakburtę, a krzyki załogi przebiły się przez wycie burzy. Potężna fala przewaliła się przez burtę, kiedy Mia zrobiła znowu Krok na fordek, gdzie Tric ciął swoimi klingami z  grobowej kości w  wijące się wokół niego macki lewiatana. Jego siła była zdumiewająca, moc mrocznej Bogini po raz pierwszy została naprawdę wyzwolona i widok Trica zaparł dech w piersi Mii, gdy zlany czarną krwią i  deszczem walczył, a  jego mięśnie wyglądały jak wyrzeźbione w  jasnym kamieniu. Obrócił się w  miejscu, aż trysnęła woda, solne dredy uniosły się wokół niego, gdy ciął raz za razem, odrąbując kolejną mackę. Odkopnął ją brutalnie. Tony wody morskiej przewalały się przez pokład i  tylko chwyt cieni Mii uratował ją przed zmyciem wraz z  trójką członków załogi, ale Tric stał niewzruszony jak góra. Mia przecięła kolejną mackę na pół, deszcz i  krew przemoczyły ją do suchej nitki. Przycisnęła się do Trica plecami.

–  Naprawdę nie powinnam była nazywać ich sukami! – wrzasnęła. – MOŻLIWE! –  Banshee nie wytrzyma tego zbyt długo! To tyle, jeśli idzie o twoje modlitwy! – WIOSŁUJ DO BRZEGU, MIA! – Pomóż mi! – ZAWSZE! Ramię w  ramię. Plecy w  plecy. Walczyli razem jak za dawnych zwrotów, gdy trenowali w Sali Pieśni. Teraz byli starsi, twardsi, smutniejsi, dzieliły ich lata, mile i  same mury między życiem i  śmiercią. Jednakże nadal wirowali i  kołysali się jak partnerzy w jakimś czarnym i krwawym walcu i Mia pomyślała o  pierwszym razie, kiedy razem tańczyli, wiele lat temu w Bożogrobiu. Gdy wziął ją w ramiona, wirował z nią, pochylał ją i kołysał wraz z muzyką, a świat wokół nich przestał istnieć. Ich ostrza poruszały się jak jedno, gdy wycinali sobie drogę przez pokład, tnąc, rąbiąc i  kręcąc piruety w  deszczu. Wody zwaliły się na nich, Mia oparła się o Trica, statek przechylił się mocniej i  wtedy Tric zaparł się o  nią plecami. Jak wahadło w  idealnej równowadze, kołysali się w  przód i  w  tył, kreśląc jeden błyszczący, tnący łuk. Macka przecięła powietrze, uderzając z  góry, ale Eklipsa zmaterializowała się dwadzieścia stóp dalej na statku, a  Mia złapała Trica za rękę i zrobiła Krok razem z nim

w  cień wilczycy, kiedy dwadzieścia ton mięśni i  kościanych haków uderzyło o pokład w miejscu, gdzie jeszcze chwilę temu stali. Oczy Trica płonęły gorączką walki, stał za plecami Mii wyprostowany, dziki i  silny mimo chaosu, niepokonany nawet przez samą śmierć. Grzmoty były jak dudniący bęben, burza wokół nich była jak niekończąca się pieśń. Krew i deszcz perliły się na policzkach Trica, kiedy zerknął przez ramię i uśmiechnął się do Mii. I  pewna jej cząstka mogłaby żyć wiecznie w  tej chwili. Sigursson zszedł z rufy, tnąc mieczem, otoczony przez swoją wulfguard. Ostrze Mii było szybkie jak błyskawica, a  klingi Trica uderzały jak topory w  rzeźni, gdy torował sobie drogę przez pokład. Deski za nim były zlane czarną krwią, ale deszcz i  fale szybko to zmywały. Białe światło i  grom, ryk fal i  zaciekłość sztormu – moc dwóch bogiń napierała na nich i  nadal to nie wystarczało. Kiedy miecz Mii przeciął szóstą mackę i  krew polała się gęściej niż deszcz, lewiatan zadygotał, szarpnął ciałem i wreszcie wypuścił udręczone burty Banshee. Kolejna fala uderzyła w  sterburtę, prawie ich zrzucając do morza, ale sternicy naprężyli plecy, napięli mięśnie, stępka wygięła się, omal nie pękła, i statek wytrzymał, po czym powoli się wyprostował. Morze nadal uderzało, burza nadal szalała, a  niebo nadal było czarne jak noc. Mia i  Tric stali plecami do siebie z  bronią ociekającą czernią na pokład. Sigursson zebrał z  pół tuzina ludzi; ich wilcze futra były całkiem przemoczone, patrzyli złym wzrokiem na kapitana i królową. – To nie jest zwykły sztorm! – krzyknął jeden. – Mówiłem, że ona jest, kurwa, przeklęta. – Ściągnęła na nas gniew Córek! Mia wiedziała, że żeglarze są przesądni. Wiedziała, że grozi jej teraz niebezpieczeństwo z  zewnątrz i  z  wewnątrz. Po czterech zwrotach mąk, białych smoków, lewiatanów i  fal wysokich jak góry załoga straciła pewność siebie. Mia zdawała

sobie jednak sprawę, że Einar Valdyr był kapitanem i  królem, którzy rządził, budząc strach, a  Mia Corvere poznała kolor strachu już jako dziesięciolatka. –  Myślałam, że macie być najtwardszą załogą na Czterech Morzach! – warknęła. – A  wy biadolicie jak dzieciaki odstawione od cycka! –  Sigursson, ona ściągnie na nas śmierć! – krzyknął wysoki wilk morski. –  Wyrzuć ją za burtę! – zawołał ktoś inny. – Boginie dadzą nam odpłynąć! Tric wyprostował się, jego ostrza zabłysły, gdy niebo przecięła błyskawica i  Banshee zadygotała. Mia spojrzała w oczy pierwszemu oficerowi i zobaczyła, że gotują się w nich złe zamiary i bunt. –  Weź się w  garść, Ulfr! – Mia zerknęła znacząco na swój płaszcz uszyty z twarzy. – Może to i są boginie, ale Paszcza wie, że o wiele bardziej musisz obawiać się mnie! Ciemność buchnęła wokół niej, cień każdego mężczyzny wił się i  szarpał pazurami pokład. Wilk, który nie był wilkiem, stanął za Sigurssonem ze zjeżoną sierścią i  obnażonymi czarnymi zębami. Stojący obok niej Zziębły chwycił mocniej zakrwawione ostrza. Ciemność wokół Mii gotowała się. Błyskawica przepołowiła niebo, rozświetlając deszcz i  bryzgi wzburzonej wody, aż wydawało się, że powietrze wokół niej się jarzy. –  Wracajcie na swoje miejsca, tchórzliwe sukinsyny! – rozkazała, unosząc miecz. – Albo osobiście nakarmię wami smoki! Sztorm jakby na chwilę przycichł. Grzmot wstrzymał oddech. Mia spojrzała Sigurssonowi w oczy i zobaczyła, że on naprawdę się boi. Jej. Załogi. Tego wszystkiego. Pytanie tylko: kogo bał się bardziej?

I  wtedy coś w  nich uderzyło. Coś ogromnego. Coś niemożliwego. Uniosło się z  głębin pod nimi bezgłośne i  rozległe. Mia poczuła potworny wstrząs. Usłyszała ryk burzy i  jęk drewna, krzyki ludzi, którzy polecieli w  różne strony. Banshee została uniesiona z  wody. Mia nadal stała tylko dzięki cieniom, które trzymały ją w  miejscu. Potężne czarne macki uniosły się z  wody i  zacisnęły się wokół nich w śmiercionośnym, straszliwym uścisku jak imadło. Kolejny lewiatan, pomyślała. Ten był tak ogromny, że wręcz przechodził wszelkie wyobrażenia. Potwornie długie macki porośnięte pąklami. Blade, ząbkowane haki większe od Mii. To był stwór z  opowieści, obudzony przez Panią Mórz. Popychany jej nienawiścią wynurzył się z głębin z jednym tylko celem: zawlec Mię w dół do pozbawionej światła czerni. Macki bestii uderzyły o pokład, łamiąc bomy grotmasztu jak gałązki. Żagle pękały jak wilgotny pergamin, drewno trzaskało jak wafelki. Banshee jęknęła, kadłub był bliski pęknięcia. Mia odwróciła się do potwora, a  jej cień się rozdął. Tric poszedł za jej przykładem. Jego czarne oczy lśniły. Deszcz walił w nich jak noże. Ulfr Sigursson podniósł się z  pokładu, ociekając wodą morską. – Wulfguard! – ryknął. Uniósł miecz, gdy błyskawica przecięła chmury. – Zabić tę pieprzoną sukę!

30 Nigdy tego nie róbcie. Bez względu na to, jak bardzo imponująco to może brzmieć dla waszych przyszłych kolegów. Nie dość, że surowe mięso jest ciężkostrawne i  mniej odżywcze, to jeszcze jest przesiąknięte chorobliwymi humorami.

Kiedy ucztujecie na ciałach wrogów, zacni przyjaciele, zawsze dajcie sobie czas na ich uprzednie ugotowanie.

 

Rozdział 29     Nadal stoję

To tyle, jeśli idzie o monarchię... Prawdę mówiąc, Mia nie spodziewała się, że to długo potrwa. Tyrania zawsze upada, gdy ludzie nie mają niczego do stracenia poza życiem. Miała jednak nadzieję, że może zbliżą się nieco bardziej do lądu, zanim w końcu się załamią. Kiedy jej była załoga gotowała się do ataku za jej plecami, a  macki lewiatana miotały się przed nią, Mia złapała Trica za rękę i zrobiła Krok na pokład rufowy gdzie przykucnęła za zdumionymi sternikami. Sigursson obrócił się na pięcie, wypatrzył ją przez strugi ulewy i  wykrzyknął rozkaz do ataku. Załoga Banshee jakby całkiem zapomniała o lewiatanie, skupiła się jedynie na zabiciu królowej i  obłaskawieniu bogiń. Pognali oboma ciągami schodów przy sterburcie i  bakburcie, a  ich ostrza lśniły w  rozbłyskach błyskawic. Tymczasem potwór owinął cztery potężne macki wokół Banshee i  ściskał ją jak potężne imadło.

Deski nadburcia pękały i  wyginały się pod ogromnym naciskiem. Pokład trząsł się tak, jakby to trzęsła się cała ziemia, mężczyźni spadali ze schodów albo za burtę. Jeden ze zbuntowanych członków wulfguard przeskoczył nad poprzewracanymi towarzyszami, desperacko pragnąc wbić w Mię ostrze i udobruchać Panie. Tric stanął u  szczytu schodów przy bakburcie, wyprowadził jednym z  mieczy z  grobowej kości uderzenie znad głowy i  rozciął czaszkę buntownika na pół. Ostrze wbiło się aż po klatkę piersiową. Mia stała nad drugimi schodami. Wbiła miecz w  piersi jakiegoś żeglarza i  kopniakiem odepchnęła go, przewracając przy okazji innych ludzi. Pokład znowu się zatrząsł, potężna fala uderzyła od strony dziobu. Banshee przechyliła się niebezpiecznie, jej połamane maszty nurzały się w morzu, dodając swój ciężar do masy lewiatana wciągającego ich w  odmęty. Zabijając kolejnego buntownika brutalnym ciosem, Mia zastanawiała się gorączkowo z sercem dudniącym w  piersi. Dopóki walczyła z  załogą, nie mogła zwalczyć potwora, a statek był właśnie rozrywany na strzępy. W wodzie roiło się od smoków. Fale piętrzyły się jak wieże. Jeśli Banshee umrze, oni także zginą. Wrogowie nad nią. Wokół niej. Pod nią. To cała historia mojego życia... – ...MIA, UWAŻAJ...! Sigursson pędził schodami z  wyciągniętym mieczem i  wyszczerzonymi zębami. Mia sparowała jego cios i  zbiła na bok. Machnęła ręką i  pierwszego oficera załapał jego własny cień, wstążki ciemności unieruchomiły mu ręce i nogi, trzymały go za gardło. Mógł się tylko miotać, przyszpilony w powietrzu. – Ostrzegałam cię, co się stanie, jeśli mi się sprzeciwisz, Ulfr! – krzyknęła. Sigursson tylko charczał, żyły nabrzmiewały mu na szyi, kiedy cienie ściskały go coraz mocniej. Mia uniosła rękę,

podnosząc go wyżej nad pokład i zacisnęła nieco mocniej palce. Grzmot wstrząsnął niebem, aż nacisnął na jej skórę. – Teraz przekonasz się, czego boją się pozostali! Mia otworzyła rękę i  Ulfr został rozerwany na strzępy – kawałki jego ciała pofrunęły na wszystkie strony, krew polała się deszczem. Banshee zadrżała znowu w  uścisku lewiatana, deski pękły z  trzaskiem równie głośnym jak sztorm i  kadłub został rozłamany na pół. Tric zatoczył się w  stronę Mii, zlany wodą morską i krwią. Mia złapała go w objęcia, jej cień trzymał ich pewnie, gdy rufa statku wynurzyła się z wody. –  ...MIA, NIE MOŻEMY TU DŁUŻEJ ZOSTAĆ...! – ryknęła Eklipsa. –  JESTEM GOTOWY ROZWAŻYĆ WSZELKIE SUGESTIE! – odkrzyknął Tric. Mia widziała, że los Banshee został przypieczętowany. Statek rozpadał się wokół niej, fale przelewały się na pokład, maszty i  stępka zostały złamane. Tak czy inaczej, wylądują w  morzu. I nawet gdyby fale nie waliły w nich jak młoty, a w wodzie nie roiło się od potworów z  głębin, to niemożliwością było przepłynąć odległość dzielącą ich od... „JEDYNĄ BRONIĄ W TEJ WOJNIE JEST WIARA”. Błyskawice uderzały, migotliwe światło jaśniejsze niż światło dnia. Cienie wokół rysowały się idealną czernią obrysowaną bielą w  tych rozbłyskach, wiły się u  stóp Mii, malowały głębokim mrokiem w ogromnych dolinach między falami. Całe mile dzieliły ją od lądu. Jednakże czuła ciemność nad sobą, wewnątrz siebie. Pomyślała o  linijce ze starego ashkaskiego wiersza: „Nie ma cienia bez światła...” i  w  końcu krzyknęła do Trica: – Trzymaj się mnie! Chłopak posłusznie objął ją mocno w  talii. Banshee zadygotała pod nimi, morze popędziło im na spotkanie, gdy

lewiatan pociągnął statek i  zdradziecką załogę na spotkanie ze śmiercią. – Eklipso, idź tam, gdzie ci pokażę, dobrze? – ...SKORO TEGO SOBIE ŻYCZYSZ... – Teraz! Mia wskazała stalowoszare morze. Zgrzytające zębiskami kolosalne fale. Demon obok niej zniknął, a  ona, trzymając mocno Trica, zrobiła Krok przez wodę w cień między ogromnymi falami. Poczuła się przez chwilę nieważka, ogarnęło ją wrażenie, że spada, Dweymarczyk trzymał ją w  objęciach i  pod nimi była tylko śmierć. Zanim jednak spadliby w głębinę, ona już robiła następny Krok przez puste zlane sztormem przestrzenie w Eklipsę, zjednoczona z ciemnością nad nią, wokół niej i w niej

i stamtąd, błyskawicznie w falę do wilka, a potem do wilka w falę i z powrotem w czerń, przeskakując po stalowoszarej powierzchni jak kamień. Krocząc w czerń i tańcząc wśród cieni z boginiami wokół niej wrzeszczącymi ze złości, z bogiem w niej śmiejącym się ponuro, moc ciemności

w opuszkach jej palców i w miarę jak mile roztapiały się w nicość, a boginie ryczały z wściekłości, wreszcie po całym wieku całym eonie, stawiając Krok za chwiejnym Krokiem, dostrzegła jasny brzeg przed sobą i złapała się na tym, że też się śmieje, odłamek płonął czernią

w jej wnętrzu, a ashkaskie piaski leżały przed nią i maleńka cząstka w niej miejsce, które ledwie spostrzegała, o ile nie przyjrzała się bardzo uważnie, wreszcie naprawdę zaczęła wierzyć. Padli na mokry piasek. Płytka woda unosiła im się wokół ud. Czerwony obrzynek spustoszonej sztormem ashkaskiej plaży rozciągał się przed Mią. Zobaczyła znajome, rozpadające się fasady Ostatniej Nadziei. Nad nią unosiły się czarne chmury. Czuła deszcz na skórze. Włosy w oczach i chłód w kościach. Tric wylądował na czworakach we wzburzonych falach, zdumienie malowało się w jego wzroku, gdy na nią spojrzał. Błyskawica rozerwała gniewnie niebo. Fale rozbijały się o  brzeg i  przewalały. Pani Burz i  Pani Mórz, straszliwe bliźniaczki, wyciągały ku niej ręce z nienawiścią. Mia z trudem wstała. Eklipsa była obok niej, cienie kołysały się jak węże. Mia zdjęła przemoczony trójgraniasty kapelusz, odgarnęła włosy

z  twarzy i  roześmiała się. Oczy jej płonęły. Ciemny płomień ogrzewał jej serce, płonął w piersi. Uderzyły w nią wszystkim, co miały. Uwolniły całą nienawiść. Wyładowały całą furię. Mia uniosła knykcie do nieba. – A ja nadal stoję, suki.

 

Rozdział 30     Co być mogło

– Nie, kurwa. Tylko nie to. Otwierając drzwi Zajazdu Nowocesarskiego w  Ostatniej Nadziei, Mia nie spodziewała się przyjęcia z  otwartymi ramionami i  powitalnych fanfar. Kiedy jednak Gruby Daniio, właściciel i  gospodarz lokalu, podniósł wzrok znad lśniącego blatu i  zobaczył na progu przemoczone do suchej nitki Ostrze i  jej Zziębłego towarzysza, zgroza malująca się w  jego oczach zrobiła na niej wrażenie. – Nie, kurwa – powtórzył. – Tylko nie to. Przerażenie Grubego Daniio na widok wracającej Mii było całkowicie zrozumiałe: kiedy poprzednio odwiedziła jego knajpę, otruła w jadalni cały oddział Luminatii, po czym spaliła Zajazd Starocesarski do zgliszczy. W  ramach rekompensaty Czerwony Kościół sfinansował odbudowę lokalu, który – znany już jako Zajazd Nowocesarski – prezentował się znacznie szykowniej od poprzednika: nie był może willą godną urodzonych ze Szpiku, ale przynajmniej nie było w  nim plam krwi na podłodze, a szczury nie rządziły poddaszem. Mimo wszystko Mia nie należała do ulubieńców Daniio. –  Nie, nie, nie – jęknął błagalnie, unosząc ręce w  geście kapitulacji. – Na miłość Aa, nie możesz tu przychodzić. Dopiero

co malowałem ściany! – Obiecuję, że będę grzeczna – odparła i przeszła przez próg. – Mia! Zadudniły kroki, zapachniało jaśminem i Ashlinn porwała ją w  objęcia i  ścisnęła z  całej siły. Ich usta się zetknęły, Mia odpowiedziała pocałunkiem na pocałunek Ash i  na chwilę zupełnie się zapomniała, napawając się dotykiem trzymanej w  ramionach dziewczyny. Była przemoczona na wylot, przemarznięta do szpiku kości i skrajnie wyczerpana, ale przez jeden moment, przez jedno uderzenie serca, nic z  tego nie miało znaczenia. Sidonius przeszedł przez salę i  dołączył do uścisku. Pieśniarka Miecza też nie dała długo na siebie czekać. Rozejrzawszy się po jadalni, Mia stwierdziła, że pełno w  niej wilków morskich z  Krwawej Dziewicy: ostro pili i  rozmawiali ściszonymi głosami. W  jednym z  boksów siedzieli Obłok Corleone, Duży Jon, Rzeźnik i  Jonnen – trzej pierwsi najwyraźniej uczyli tego ostatniego grać w  królobójcę[31], ale gdy tylko Mia i Tric weszli do gospody, wszyscy czterej zgodnie podnieśli wzrok. Na twarzy Corleone odmalowało się niedowierzanie. – A niech mnie wydymają leciuteńko... – wyszeptał. – A potem mocno? – upewniła się Mia. Obłok uchylił trójgraniastego kapelusza i  wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Miło cię widzieć, królowo. Odpowiedziała dygnięciem, jakiego mogłaby jej pozazdrościć urodzona ze Szpiku dona, spojrzała na Jonnena i  mrugnęła porozumiewawczo. Jej brat zeskoczył z krzesła i – najdworniej, jak umiał – przeszedł przez salę, drobnymi ramionami objął siostrę w  pasie i  uścisnął ją ze wszystkich sił. Zupełnie zapomniawszy już o  swoim przemoczonym ubraniu, wzięła brata na ręce, przytuliła mocno i  pocałowała w  policzek.

Chłopak próbował protestować, skrzywił się, gdy jej usta zetknęły się z jego skórą. – Jesteś zimna. – Często mi to mówią – odparła. – Puść mnie, dziewko – zażyczył sobie Jonnen. Pocałowała go jeszcze raz, uśmiechając się szeroko, gdy próbował wyswobodzić się z  jej uścisku, zanim w  końcu postawiła go na ziemi i  dała mu lekkiego klapsa w  pupę na rozpęd. Sokoły spojrzały na nią z  czymś w  rodzaju nabożnej czci. Sidonius odwrócił się do Trica i  uścisnął jego czarną jak atrament dłoń. –  Baliśmy się, że nie dacie rady – powiedział Itreyańczyk. – Sztorm był straszny. –  Fakt – potwierdziła Pieśniarka Miecza i  bez entuzjazmu skinęła głową. – Dobra robota, chłopcze. –  TO NIE MOJA ZASŁUGA – odparł Tric. – GDYBY NIE MIA, OBOJE SPOCZĘLIBYŚMY NA DNIE MORZA. – Gdzie Czarna Banshee? – zainteresował się Rzeźnik. Mia wzruszyła ramionami. – Na dnie morza. W spojrzeniu Trica wciąż tliło się zdumienie. – ONA NAPRAWDĘ JEST WYBRANKĄ BOGINI. –  Zawsze miała w  sobie coś więcej, niż było widać na pierwszy rzut oka – zabrzmiał znajomy głos. Mia odwróciła się i  zobaczyła szczupłą kobietę o  twarzy przesłoniętej czarną jedwabną woalką. Miała rudoblond loki, ciemne, podczernione oczy, była bezgłośna jak szept i stała tuż obok. – Naev! Porwała ją w  ramiona i  wycałowała w  oba policzki. Naev z czułością odwzajemniła uścisk. Oczy jej się śmiały. –  Przyjaciółka Mia – powiedziała. – Dobrze ją znów widzieć. Mówca Adonai zapowiedział jej przybycie. Stary Mercurio

przesyła pozdrowienia. – Rozmawiałaś z nim? – Mia zniżyła głos do szeptu. Radość rozpierała jej serce. Naev powiodła znaczącym spojrzeniem po jadalni i  skinieniem głowy wskazała stolik w  kącie. Wszyscy razem przecisnęli się obok ludzi Corleone w  głąb sali i  stłoczyli w  wybranej przez Naev wnęce. Po chwili przyczłapał Daniio z  kuflami taniego piwa; nie odrywał zaniepokojonego wzroku od Mii. Posłała mu całusa. Kiedy barman sobie poszedł, Naev – wpatrzona w  drzwi – przemówiła półgłosem: –  Adonai przysłał Naev wiadomość przez krew. – Postukała palcem w zawieszoną na szyi srebrną fiolkę. – Mówca i tkaczka połączyli siły z Mercurio, by wystąpić przeciw Duchowieństwu. Dołączył do nich także kronikarz Aelius. – Spojrzała na Mię. – Razem szukali sposobu na to, by mogła wejść do wnętrza Góry i zadać cios. – Musimy działać natychmiast, Mia – zastrzegła się Ashlinn. –  Zgadza się. – Naev pokiwała głową. – Sprawy toczą się szybko, mamy mało cza... –  Zaraz, zaraz. – Mia pokręciła głową. – Dopiero co przewalczyłam sześćset mil sztormowego morza, a  ty mi mówisz, że mówca i  tkaczka spiskują z  kronikarzem, żeby pomóc mi obalić całe Duchowieństwo Czerwonego Kościoła. Pozwolisz, że przynajmniej spokojnie zapalę i poukładam sobie te rzeczy we łbie po kolei? – Scaeva wybiera się do Cichej Góry – szepnęła Ash. Mię przeszył dreszcz. Zacisnęła zęby. – Co takiego? – Ashlinn mówi prawdę. – Naev skinęła głową. – Cesarz chce, żeby Marielle przygotowała mu kolejnego sobowtóra, który zastąpi go podczas publicznych wystąpień. Musi stawić się

u  niej osobiście, jeśli Marielle ma sporządzić przekonującą podobiznę. Za kilka zwrotów będzie w Cichej Górze. –  Wszystkie żmije w  jednym gnieździe. – Ashlinn ścisnęła dłoń Mii. – To nasza szansa, Mia. Zabij Scaevę. Wykończ Duchowieństwo. Ocal Mercurio. Skończ to raz na zawsze. Mia czuła mrowienie pod skórą, dreszcze, zacierający zmęczenie przypływ adrenaliny. Scaeva na pewno nie przybędzie do Cichej Góry sam, a  Czerwony Kościół – nawet przetrzebiony – nie przestał przecież być kultem łączącym najgroźniejszych zabójców w  całej Republice. Jednakże w  trzewiach Góry zalegał wieczny mrok, nietknięty światłem słońc. W  salach Czarnej Matki byłaby równie silna jak dopiero co podczas sztormu, ba, może nawet silniejsza. Wszyscy jej wrogowie zebrani w  jednym miejscu, w  jednym czasie, zaledwie kilka zwrotów drogi przez ashkaskie Pustkowia Szeptów... Spojrzała na Naev. –  Powiedz mi wszystko, co wiesz – zażądała głosem równie ostrym, jak grobowa kość zawieszona u jej pasa. *** Szepty były głośniejsze, niż pamiętała. Podróżowali od trzech zwrotów. Pustkowie mieniło się falami rozpalonego powietrza. Pani Burz chwilowo odeszła z  nieba, ciemna pokrywa chmur cofnęła się i odsłoniła pałający fioletem firmament. Saan był do połowy skryty za horyzontem, Saai chylił się ku spoczynkowi, ale tu, na pustyni, wciąż panował otępiający skwar. Jechali w karawanie wozów Czerwonego Kościoła. Nie mogli ufać Rękom, które zazwyczaj towarzyszyły Naev podczas jej wypadów zaopatrzeniowych, uśpiła je więc dodaną do kolacji dawką Omdlenia, zanim jeszcze Mia dotarła do Ashkah. W  tej

chwili Ręce – związane i  zakneblowane – odpoczywały w pokoju wynajętym w Nowocesarskim. Mia powiedziała Obłokowi Corleone, że nie musi czekać na jej powrót. Odkąd Czarna Banshee spoczęła na dnie Morza Smutków i  jego przyjaźń z  Mią stała się faktem powszechnie znanym, pirat postanowił wrócić do Bożogrobia i tam przyczaić się do czasu rozstrzygnięcia wojny o  sukcesję na Tronie Nikczemników. Kiedy szykowali się do wyruszenia na Pustkowia Szeptów, kapitan pokłonił im się nisko, posłał Mii swój uśmieszek ojca czwórki bękartów i nałożył trójgraniasty kapelusz. – Gdybym się modlił, pomodliłbym się za ciebie – powiedział – chociaż wątpię, żeby ci się to spodobało. Dlatego dam ci inny prezent. Delikatnie ujął jej dłoń i pocałował pościerane, posiniaczone knykcie. – Niech fortuna ci sprzyja, królowo. – Nie musisz mnie już nazywać królową, kapitanie. – Wiem. I właśnie dlatego to robię. Duży Jon ukłonił się nisko przed Mią i  posłał jej srebrny uśmiech. – Moja propozycja małżeństwa wciąż jest aktualna, królowo. Chętnie zostałbym królem i  dla odmiany ja mógłbym mówić temu łajdakowi, co ma robić. Obłok pokazał pierwszemu oficerowi knykcie, a potem skinął do Mii. – Błękit w górze i w dole. –  Dziękuję, przyjacielu. – Mia się uśmiechnęła. – Benito? Belarrio? Obłok tylko wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Moja lojalność ma swoje granice, Wasza Wysokość. Nikczemnik ukłonił się znowu nisko i odwrócił do morza. Mia zastanawiała się, czy jeszcze kiedyś się spotkają.

Wkrótce potem wyruszyli na ashkaskie pustkowie – karawana złożona z  ośmiu wielbłądów i  czterech wozów. Tric, ponieważ nie musiał spać, zajął miejsce woźnicy na przedzie. Mieli tylko kilka zwrotów, żeby dotrzeć do Góry, zanim Scaeva ją opuści, a obecność nieziemskiego woźnicy tylko motywowała zwierzęta do szybszego kroku. Ponieważ Mia nienawidziła wielbłądów prawie tak samo jak koni, nadała im w  myślach imiona: Brzydal, Głupek, Śmierdziel, Zezulec, Pokraka, Jełop, Krzywy Ryj, a najbrzydszego i najbardziej śmierdzącego z nich wszystkich nazwała Julius. Pieśniarka Miecza jechała z  Naev w  pierwszym wozie, obserwując bacznie horyzont. Rzeźnik trzymał się blisko Jonnena, kiedy tylko mógł – nadal uczył go walki drewnianymi mieczami na każdym postoju na posiłek – ale teraz jechał na tyłach z Sidoniusem, gdzie na zmianę walili w wielkie, żelazne ustrojstwo, które odpędzało piaskowe krakeny. Mia, Ashlinn i  Jonnen jechali na środkowym wozie, a  płócienna osłona chroniła ich przed najgorszym skwarem. Ash zajęła miejsce obok Mii, trzymając ją za rękę. Jonnen siedział naprzeciwko i  wpatrywał się w  ciemne oczy siostry. Eklipsa wróciła do jego cienia i  Mia widziała, że chłopak jest nieco spokojniejszy. Jednakże mimo swojego młodego wieku Jonnen nie był głupcem – usłyszał dość z  ich rozmów, żeby wiedzieć, że ojciec czeka na nich w Cichej Górze. I wiedział, że zamiary Mii wobec cesarza nie są najłagodniejsze. Zachowywał dla siebie swoje zdanie przez kilka pierwszych zwrotów. Ćwiczył fechtunek z  Rzeźnikiem i  siedział cicho z  Eklipsą. Mia jednak widziała, że to narasta w  nim jak woda napierająca na walącą się tamę i wreszcie trzeciego zwrotu po wieczornym posiłku Jonnen się odezwał: – Zamierzasz go zabić. Mia spojrzała mu w  oczy. Ashlinn drzemała z  głową na jej kolanach. Mia delikatnie zaplatała warkocze dziewczyny, złote

pasma miała oplecione wokół palców. – Spróbuję – odpowiedziała. – Dlaczego? – spytał Jonnen. – Bo na to zasługuje. – Bo krzywdzi ludzi. – Tak. – Mia – odezwał się cicho – ty też krzywdzisz ludzi. Spojrzała w  jego duże ciemne oczy, próbując zajrzeć mu do serca. To nie było oskarżenie. Ani nagana. Bez względu na to, kim była, brat jej nie oceniał. Był pragmatykiem i Mia lubiła go za to. I  chociaż powoli nabrał do niej sympatii podczas minionych kilku tygodni w  drodze, to zastanawiała się, co mogłoby ich łączyć, gdyby świat ich nie rozdzielił, zanim zdążyli stać się dla siebie kimkolwiek. – Wiem – odpowiedziała w końcu. – Cały czas krzywdzę ludzi. I  na tym polega zagadka, bracie. Jak zabić potwora, żeby samemu nie stać się potworem? – Nie wiem – odpowiedział. Mia pokręciła głową, patrząc na otaczające ich pustkowie. –  Nie da się. – Westchnęła. – Nie jestem bohaterką z  opowieści. Nie jestem kimś, kogo powinieneś naśladować. Jestem bezlitosną pizdą. Egoistyczną suką. Zrań mnie, a odpłacę ci się tym samym. Zrań tych, których kocham, a zamiast tego cię zabiję. Taka jestem. Julius Scaeva zabił naszą matkę. Człowieka, którego nazywałam ojcem. Nie obchodzi mnie, co zrobili, żeby sobie na to zasłużyć. Nie obchodzi mnie, że nie byli ideałami. Nie obchodzi mnie nawet to, że pewnie byli równie źli jak on. Ponieważ, prawdę mówiąc, pewnie jestem gorsza od nich wszystkich. Dlatego w  dupie mam to, co jest właściwe. Pieprzę odkupienie. Ponieważ Julius Scaeva zasługuje na śmierć. – W takim razie ty także. – Myślisz o tym, żeby spróbować mnie zabić?

Jonnen tylko na nią patrzył. Kołysali się w  przód i  w  tył na powoli toczącym się wozie, brzęk żelaznej pieśni zakłócał ciszę. – Ja... Jonnen zmarszczył czoło. Zacisnął usta. Mia widziała jego inteligencję równie zaciekłą jak jej własna. Ostatecznie nadal był dzieckiem. Zagubionym i  wykradzionym ze znanego mu świata. Widziała, że z trudem odnajduje słowa. – Żałuję, że nie znam cię lepiej – powiedział w końcu. – Ja też. – Mia wzięła w dłonie jego ręce. – I wiem, że jestem beznadziejną starszą siostrą. Wiem, że jestem okropna. Ale ty jesteś moją familią. Najważniejszą rzeczą w  moim świecie. I  mam nadzieję, że pewnego zwrotu znajdziesz w  sobie odrobinę miłości, żeby pokochać mnie chociaż w  połowie tak, jak ja kocham ciebie. Bo bardzo cię kocham. – Ale nadal zamierzasz go zabić. – Tak. Zamierzam. – Nie rób tego, proszę. – Muszę. – To mój ojciec. – Mój też. – Ale ja go kocham. Mia spojrzała bratu w  oczy. Zobaczyła utracone lata, miłość do człowieka, który odebrał jej brata. Zło, okropieństwo leżące u korzeni tego faktu. I powoli pokręciła głową. –  Och, Jonnen. – Westchnęła. – To jeszcze jeden powód, dla którego zasługuje na śmierć. Podróżowali dalej przez Pustkowia Szeptów w  tej odrobinie ciszy, jaką znajdowali mimo żelaznej pieśni Sida. I  chociaż w oczach chłopca malowało się wiele pytań, nie zadał już potem żadnego z nich. Mimo stałego ryzyka związanego z  piaskowymi krakenami Czerwony Kościół od lat sprowadzał zapasy z Ostatniej Nadziei. Naev prowadziła ich ścieżkami po zasypanych piachem

kamieniach, skalistych pogórzach i  wreszcie w  góry na północnym skraju pustkowi. Mia widziała wznoszącą się przed nimi iglicę z  czarnej skały – jedną z  kilkudziesięciu w  tym paśmie. Była zwyczajna. Skromna. Z  wierzchołkiem okrytym lśniącym śniegiem. Mimo to serce Mii zabiło szybciej na jej widok. Serce Duchowieństwa, świątynia Matki, kolebka władzy Czerwonego Kościoła w Republice. Cicha Góra. Mia wiedziała, że starożytny czar zwany Niezgodą rzucono na szczyt wiele lat temu – była to magja, która miała namieszać w  głowach nieproszonym gościom. Naev znała jednak słowa, które powstrzymywały działanie magji. Powoli, ale w  sposób nieunikniony ich karawana wspięła się krętymi żlebami i przez skaliste pogórze, zbliżając się do górującego nad nimi granitowego szczytu. Pustkowia Szeptów zostały już dawno za nimi – Sid i Rzeźnik przestali wygrywać żelazną pieśń i stłoczyli się z  Mią i  Ash w  środkowym wozie, żeby omówić przebieg ataku. Tric zostawił wodze Naev i  razem z  Pieśniarką Miecza dołączyli do grupy. Zebrali się mały kręgiem wokół dużej dębowej beczki. –  No dobrze – zaczęła Mia. – Gdy już dostaniemy się do środka, zachowamy ciszę tak długo, jak się da. Jeśli ktoś podniesie alarm, zlecą się do nas wszystkie Ostrza i  Ręce jak muchy do gówna. Jeżeli jednak rozegramy to właściwie, łajdaki nie zorientują się nawet, że tam jesteśmy, dopóki nie wypełnimy już połowy zadania. Wzięła kawałek węgla drzewnego i  zaczęła rysować skomplikowaną mapę na podłodze wozu. – Tric, Ashlinn i Naev orientują się w rozkładzie Cichej Góry, więc pozostali będą się ich trzymać. Wewnątrz Góra jest jak labirynt, uważajcie na siebie. Łatwo zgubić się w  ciemności. Tric, ty, Sid i  Pieśniarka Miecza ruszycie do komnat mówcy. Macie chronić Adonaia i  odciąć sadzawkę z  krwią. Scaeva nie

może uciec z  Góry. Ash, ty i  Naev skierujecie się do Ateneum i  znajdziecie Mercurio. Jeśli nie znajdziecie go tam, to najpewniej będzie u  siebie. Strzeżcie go za wszelką cenę i  zabierzcie do mówcy. Rzeźnik, ty i  Eklipsa zostaniecie w  stajniach i  będziecie chronić Jonnena. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, przyjdę po was, gdy już będzie po wszystkim. Jeżeli spieprzymy sprawę, to jedźcie z powrotem do Ostatniej Nadziei co koń wyskoczy i uciekajcie za morze. Głupszy mężczyzna może zacząłby narzekać, że zostaje na tyłach, żeby pilnować dzieciaka, ale Rzeźnik ewidentnie zdawał sobie sprawę z  wagi swojego zadania – chronienia jej krewniaka – i  tego, jak wielkie zaufanie okazała mu w  ten sposób. –  Jasne, Wrono. – Uderzył się pięścią w  pierś. – Będę go strzegł z narażeniem życia. – A co z tobą? – spytał zaniepokojony Sidonius. – Ja zajmę się Duchowieństwem. – Sama? – spytała Ashlinn. Mia skinęła głową. –  To najlepsze rozwiązanie. Zanim dotrzemy na miejsce, nastanie wczesny ranek. Drusilla pewnie będzie ze Scaevą i Marielle, więc zostawię ich na moment, aż będziemy wszyscy gotowi. Jeśli jednak idzie o Solisa i Duchowieństwo, to utnę łeb wężowi, zanim się zorientuje, że tam jestem. –  ...SOLIS PRAWIE CIĘ ZABIŁ, KIEDY OSTATNI RAZ WALCZYLIŚCIE... – mruknęła Eklipsa. –  Fakt. – Mia pokiwała głową, uśmiechając się do Naev. – Jednak niewiele dzieje się w  Cichej Górze, o  czym nie wiedziałby kronikarz Aelius. Dał mi podarunek, który wyrówna szanse. Popatrzyła po grupie, spoglądając każdemu w oczy. – Jakieś pytania?

Chociaż nie miała wątpliwości, że każde z  nich chętnie zasypałoby ją pytaniami, to jej towarzysze zachowali milczenie. Skinęła do każdego głową, boleśnie świadoma, jak wiele dla niej ryzykują, jak bardzo jest im wszystkim wdzięczna. Uścisnęła dłoń Sidoniusa, objęła mocno Pieśniarkę Miecza, pocałowała Rzeźnika w  policzek. Wszyscy włożyli szaty Rąk, kiedy karawana zbliżyła się do Góry, i  przykucnęli na wozach z  bronią schowaną pod ubraniami. Karawana podjechała do pustego zbocza Cichej Góry, a Naev stanęła na pierwszym wozie i  rozłożyła ręce. Wypowiedziała starożytne, rozbrzmiewające mocą słowa. Mia usłyszała zgrzyt i  dudnienie przesuwającej się skały. Poczuła wiszący w powietrzu tłusty zapach arkemicznej magji. Pieśniarka Miecza mruknęła coś pod nosem, Jonnenowi wyrwał się zduszony okrzyk zdumienia, kiedy ogromny, płaski kawał skały się przesunął. Delikatny powiew wiatru musnął twarz Mii, deszcz pyłu i drobnych kamyków osunął się, gdy stok Góry otworzył się przed nimi. Powitał ich znajomy widok stajni Czerwonego Kościoła – szeroki, zasłany sianem prostokąt z boksami dla smukłych koni i plujących wielbłądów, z wozami i sprzętem kowalskim, belami siana i  wysokimi stosami skrzynek na zapasy. Pieśń widmowego chóru unosiła się w  powietrzu jak dym, gdy Brzydal, Głupek, Śmierdziel, Zezulec, Pokraka, Jełop, Krzywy Ryj i  Julius wciągali do środka wozy. Ręce w  czarnych szatach wyszły im naprzeciw, żeby zaprowadzić zwierzęta w  głąb stajni. Światło wpadające przez otwarte wejście było jedynym światłem słonecznym, jakie docierało do wnętrza Góry. Mia poczuła, jak jej cień wzbiera na spotkanie ciemności w Górze. Uścisnęła rękę Jonnena i  zobaczyła, że chłopiec poczuł to samo podniecenie ciemnością co ona. Sidonius siedział spięty na wozie. Pieśniarka Miecza siedziała nieruchomo jak kamień.

Mia słyszała, że Ashlinn szybciej oddycha. I  wreszcie, kiedy grupa Rąk wyszła z  ciemności, żeby pomóc im rozładować wozy, Mia i jej towarzysze rzucili się do działania. Przenikliwy szczęk ostrzy. Błysk arkemicznego światła na wypolerowanej stali. Mia usłyszała kilka cichych brzęknięć, gdy kule z dziwoszkła wyleciały z palców Naev i spowiły grupę Rąk chmurą Omdlenia. Wszyscy padli nieprzytomni na podłogę. Sokoły działały szybko, uderzając głowicami albo płazem. Ręce i pracownicy stajni szybko padli, krwawiąc. Mia zrobiła Krok z wnętrza wozu na schody powyżej odcinając drogę ucieczki jednej z Rąk i  złapała przeciwnika jego własnym cieniem, po czym ogłuszyła. Krótka walka. Rozbłysk jasnej czerwieni. Po kilku chwilach kontrolowali już stajnię. Wszystko było gotowe. Każde z  nich znało swoje zadanie. Baczne spojrzenia. Ostre klingi. Mia skinęła każdemu z osobna głową. Pocałowała Ashlinn w usta. – Uważaj, kochanie – szepnęła. – Ty też. Poczuła spojrzenie na plecach. Odwróciła się i  napotkała wzrok Trica. – NIECH MATKA CIĘ WSPIERA – powiedział. – Ciebie też – odpowiedziała. Spojrzała w  błyszczące oczy brata. Zobaczyła ból i niezdecydowanie.

– Pozdrowię od ciebie naszego ojca. I to powiedziawszy, zniknęła. *** Zabójczyni Pająków weszła do swojej sali odziana w szmaragdową zieleń. Złoto na jej gardle błyszczało w świetle wpadającym przez witraże, odbijało się w  butelkach, fiolkach i  słoikach stojących wzdłuż ścian. Oczy miała czarne, usta i  palce jeszcze ciemniejsze – poplamione latami trucicielstwa, które tak uwielbiała. Nikt w  całej Itrei nie mógł jej dorównać. Zapomniała więcej ze sztuki Prawd, niż większość kiedykolwiek się dowie. Usiadła za dębowym biurkiem na końcu sali z  tłuczkiem w  ręce i  zaczęła ucierać składniki – jad sinego pająka i  pławikorzeń – w  kamiennej misce. Ostatnio obmyśliła kilka nowych trucizn, marząc o zemście na Mii Corvere. Słowa Solisa na ostatnim zebraniu Duchowieństwa dotknęły ją bardziej, niż chciała to przyznać. To rzeczywiście ona wręczyła Mii swój znak przychylności, umożliwiając jej zostanie Ostrzem. Zabójczyni Pająków nigdy nie wybaczy tego swojej dawnej uczennicy. I  chociaż nie można było powiedzieć, że ta kobieta miała honor, który można skalać, to nie brakowało jej cierpliwości. Wiedziała, że prędzej czy później Mia da jej szansę, żeby... Shahiida zamrugała. Zobaczyła na biurku cień, przelewający się po wypolerowanym dębowym blacie jak rozlany z  kałamarza atrament. Zebrał się pod ryzą pergaminu, poruszając się jak czarny dym, i  ukształtował się w  litery. Słowa, które sprawiły, że serce Zabójczyni Pająków zabiło szybciej. „Za tobą”.

Miecz z  grobowej kości zabłysł w  ciemności za jej plecami. Gardło Zabójczyni Pająków otworzyło się od ucha do ucha. Ze zduszonym okrzykiem, gdy krew trysnęła z  przeciętej tętnicy i  żyły szyjnej, kobieta odsunęła się z  krzesłem i  wstała chwiejnie. Obróciła się w miejscu, łapiąc się za straszliwą ranę, i  zorientowała się, że dziewczyny już nie ma tam, gdzie stała chwilę temu. – M-hmm – zabulgotała. Mia cofnęła się szybko, kiedy Zabójczyni Pająków wyciągnęła jedno z  zakrzywionych ostrzy u  pasa. Stal była odbarwiona, wilgotna od trucizny. Jednakże twarz Shahiidy już pobladła, a  jej kroki stały się chwiejne. Oparła się o  biurko z  oczami szeroko otwartymi ze strachu. Krew tryskała rytmicznie z przeciętego gardła, zalewała ręce Zabójczyni Pająków, biurko, złoto na palcach i szyi. Tak dużo krwi. Za dużo. –  Długo i  intensywnie zastanawiałam się, jak cię załatwić – powiedziała Mia. – Myślałam, że to byłoby poetyckie zakończenie, gdybym każdego Shahiida załatwiła jego sztuką. Stal dla Solisa. Trucizna dla ciebie. Ostatecznie uznałam, że jesteście zbyt niebezpieczni, żeby tak z  wami pogrywać. Chcę jednak, żebyś wiedziała, że zabiłam cię pierwszą, bo najbardziej cię szanuję. Pomyślałam, że może znajdziesz w  tym jakieś pocieszenie, hę? Zabójczyni Pająków padła na kamienną posadzkę z zimnymi i pozbawionymi życia oczami. –  Nie. – Mia westchnęła. – Z  drugiej strony, mogłam się domyślić, że raczej nie. *** Kocur usłyszał, że gdzieś w jego sali trzasnęły drzwi.

Podniósł wzrok znad pułapki z  igłą, marszcząc przystojne czoło. Jego warsztat był ukryty za jednymi z wielu drzwi w Sali Kieszeni – cichy kącik, gdzie głowił się nad zamkami albo bawił w  przebieranki. Tak się składało, że właśnie nosił damską bieliznę pod szatą – prawdę mówiąc, zawsze uważał ją za wygodniejszą. Wstał od biurka, wziął laskę i wykuśtykał do sali. W ścianach znajdowały się dziesiątki innych drzwi, prowadzących do jego garderób, magazynów, a czasem donikąd. Długie stoły ciągnęły się wzdłuż sali, zawalone różnymi ciekawostkami i  osobliwościami, kłódkami i  wytrychami. Zabarwione na niebiesko przez witraż światło rozlewało się kałużą po granitowej posadzce i  odbijało się w  ciemnych oczach dziewczyny, która na niego czekała. – Mia... – powiedział i poczuł chłód w trzewiach. –  Pomogłeś odebrać mi familię – odezwała się. – I  wiele lat później miałeś czelność spojrzeć mi w  oczy. Udzielić mi rady. Udawać przyjaciela. Zastanawiam się, skąd się bierze taka odwaga, skąd masz takie jaja? Ręka Kocura powędrowała do ostrza z ashkaskiej czarnostali, które zawsze nosił u pasa. – Wiesz chyba, że czarnostal może przeciąć grobową kość. –  To piękna broń, Shahiidzie – przyznała Mia. – Wygrałeś ją czy ukradłeś? Jak zawsze na ustach Kocura błąkał się uśmieszek, jakby zamierzał zwędzić komuś srebra. – Odrobinę jednego i drugiego. Mia też się uśmiechnęła. – W takim razie lepiej nie ryzykować. Nie bardzo wiedział, skąd się wzięła kusza – w jednej chwili ręce dziewczyny były puste, w  drugiej celowała w  jego pierś. Jednakże nawet mimo okaleczonych nóg Kocur poruszał się szybko jak kot i  gdy Mia strzeliła, wypuścił laskę, złapał za

miecz, dobył go z pochwy z dźwięcznym brzękiem i zrobił krok w bok, żeby uskoczyć przed bełtem pędzącym do jego piersi. A przynajmniej tak to rozegrał w swojej głowie. Bo kiedy chciał zrobić krok w bok, odkrył, że jego buty tkwią w miejscu jak przyklejone do posadzki. Za późno uniósł ostrze, żeby osłonić się przed strzałem; bełt wbił się w  cel, przebił szare szaty, gorset pod spodem i pierś. Pęcherzyk krwi wyskoczył mu na usta, gdy Kocur spojrzał tępo na czternaście cali drewna i  stali wbite w  lewe płuco. Podniósł wzrok, gdy Mia załadowała ponownie kuszę, i stęknął, gdy drugi bełt wbił mu się w  pierś. Zakołysał się na unieruchomionych stopach i w końcu przewrócił się do tyłu na kamienną posadzkę. Padając, cisnął garścią noży do rzucania, ale dziewczyny już tam nie było, Kroczyła cieniami, żeby pojawić się na lewo od niego. Przyszpiliła stopą jego rękę, gdy sięgnął po kolejne ostrze, i wycelowała kuszę w jego krocze. – Pożegnaj się ze swoimi jajami, myszko. *** Solis otworzył oczy, słysząc pieśń chóru. Wstał z łóżka, obmył twarz, zamrugał niewidzącymi oczami. Tak jak każdego ranka wziął drewniany miecz i zaczął trening. Po trzydziestu minutach jego ciało ociekało potem, a  on sam dyszał ciężko. Uśmiechał się do pieśni swojego ostrza tnącego powietrze. Zadowolony włożył szatę i przypiął pochwę. Jasne oczy miał otwarte i niewidzące. A jednak spostrzegał wszystko – i jeszcze więcej. Cesarz Scaeva i Pani Ostrzy niedługo się zjawią. Wiedział, że powinien odpowiednio się prezentować. Przeszedł długimi, ciemnymi korytarzami, skinął głową Rękom przy wejściu do

łaźni i wszedł cicho do pustego pomieszczenia. Rozpiął pas i jak zawsze wziął głęboki wdech. Przesunął palcami po cennej pochwie. Skóra ozdobiona koncentrycznymi kręgami, wzór przypominający oczy. Powoli zdjął pas z  pochwą i  cały świat wokół niego zginął w  ciemności. Znowu był niewidomy jak tego zwrotu, gdy się urodził. Złożył schludnie szaty i położył je na brzegu szerokiej, wpuszczonej w  podłogę wanny, a  pas z  pochwą starannie zwinął na wierzchu. Tylko nieliczni w całym Kościele wiedzieli, jakie jest prawdziwe przeznaczenie pochwy, wiedzieli o  magji w  niej zawartej. Stare ashkaskie czary wtłoczone w  skórę unosiły zasłonę ze świata, który w przeciwnym wypadku byłby całkowicie przed nim ukryty. Wszedł do ciepłej kąpieli i  zamknął oczy. Odchylił głowę i przez chwilę po prostu unosił się na powierzchni. Głuchy, niemy i ślepy. To był nawyk, a  Ojciec Wielebny nie lubił nawyków – ułatwiały zorganizowanie zasadzki. Mimo to zawsze pozwalał sobie na tę krótką chwilę spokoju i  ciszy. W  końcu to był Czerwony Kościół. Bastion Niah na tym ziemskim padole. Kto mógł go tu tknąć? Solis wynurzył się i  zamrugał, żeby pozbyć się wody z  mlecznobiałych oczu. Czuł zapach mydła, klonu płonącego powoli w  koksownikach, zapach świec. Słuch miał ostrzejszy niż powonienie, ale słyszał jedynie trzask płomieni, widmowy chór w  ciemności Kościoła. Chociaż jego oczy były niemal pozbawione wzroku, wyczuwały jedynie brak światła, nie zauważył niczego dziwnego, gdy usiadł w kąpieli. Może w łaźni było odrobinę ciemniej niż zwykle. Ciemniej. – ...WITAJ, SHAHIIDZIE... Jedno trzeba było przyznać Solisowi – nawet nie drgnął. Nie raczył spojrzeć w  stronę wilka z  cienia. Usłyszał zwiewny jak

piórko szelest podeszwy na kamiennej podłodze, wychwycił słaby zapach potu ponad aromatem klonu i... perfumy Zabójczyni Pająków? Wiedział już, kto stoi obok sadzawki. Kto patrzy na niego ciemnymi, ocienionymi oczami. – To ty. – Ja – odpowiedziała Mia. Zimna strużka strachu spłynęła mu do brzucha. Błyskawicznie sięgnął w stronę szaty na brzegu basenu. Chociaż jego palce natrafiły na materiał, zdał sobie sprawę, że pochwa... Zniknęła. –  Rozczarowałam się, kiedy się dowiedziałam – powiedziała Mia. Teraz mówiła z  większej odległości. – Kryło się coś romantycznego w  idei niewidomego mistrza miecza, prawda? Ale to wszystko były kłamstwa, zgadza się? Bujdy. Jak wszystko inne w tym chlewie. Strach ściął mu wnętrzności w  lód. Solis sięgnął po sztylet, który chował w  szacie. Nie zdziwił się specjalnie, gdy okazało się, że on też zniknął. Wstał z  kąpieli w  chmurze pary, przykucnął nagi na krawędzi. Nabierał powietrza, żeby krzyknąć... –  Nawiasem mówiąc, twoja Ręka śpi – dobiegł głos dziewczyny z  drugiego końca pomieszczenia. – Jeśli myślałeś o tym, żeby krzyknąć o pomoc. –  Krzyknąć? – prychnął Solis. – Zawsze miałaś za wysokie mniemanie na swój temat. –  A  ty za niskie. To dlatego pozwoliłeś mi tu trenować? Chociaż wiedziałeś, że to może odbić ci się czkawką? Naprawdę myślałeś, że nie dowiem się, co zrobiliście? Przechylił głowę i  nadstawiał uszu, żeby wychwycić dźwięk kroków. Cofając się wzdłuż brzegu basenu, starał się ustawić plecami do ściany. Usłyszał jednak cichy szelest materiału ponad trzaskiem płonącego drewna w  koksownikach i  zdał sobie sprawę, że...

Jest za mną. Uderzył, wyciągając obie ręce, ale natrafił tylko na powietrze. –  Świetny wypad, Ojcze Wielebny – powiedziała dziewczyna – ale twoja celność... – Zacmokała z niesmakiem. Znajdowała się na prawo od niego i  oddalała się. Wyczuwał ją. Lata w  ciemności, zanim znalazł Pas Oczu, lata spędzone w zamknięciu w Kamieniu Filozoficznym – to wszystko wracało teraz do niego błyskawicznie. Zamordował setkę mężczyzn, żeby wywalczyć sobie wolność, i  był przy tym ślepy jak nowo narodzone szczenię. Nie potrzebował oczu, żeby ich zabić. Nie potrzebował ich i teraz. Niestety, pomyślał, ona jest naprawdę niezła. Porusza się cicho jak śmierć. –  To wszystko kłamstwa – szepnęła. – Morderstwa. Ofiary. Wysłuchaj mnie, Matko. Wysłuchaj mnie teraz. Wszystkie te bujdy. To miejsce nie było kościołem, Solis. To był burdel. Nigdy nie byłeś świętym Ostrzem w służbie Matki Nocy. Byłeś kurwą. Podtrzymuj rozmowę, żeby nie przestawała mówić. –  A  spodziewałaś się czegoś wspanialszego, co? – zapytał. – Łyknęłaś te nonsensy, które wmawiała ci Drusilla i  twój Mercurio? „Wybranka Matki”, co? Szmer podeszwy jej buta. Po lewej? – zastanawiał się. –  Powiedziałem im, kiedy przybyłaś, że powinniśmy po prostu cię załatwić – powiedział. – Ostrzegałem, że nadejdzie ten zwrot, kiedy poznasz prawdę i  pokażesz, kim jesteś naprawdę: zepsutym, rozwrzeszczanym bachorem. Zawsze uważałaś, że jesteś lepsza od tego miejsca. Zawsze. – To dlaczego mnie nie zabiłeś? Teraz znowu za mną... –  Cassius nie chciał o  tym słyszeć. „Młodsza siostra”, tak cię nazywał. Pewnie skutek swego rodzaju pokrewieństwa w ciemności między wami, chociaż nie miał pojęcia, czym jest.

„Czarny Książę”, tak siebie nazywał – prychnął Shahiid. – Książę czego? –  Dlaczego mnie nienawidziłeś? – zapytała. – Nie chodziło o bliznę, którą ci zafundowałam. Wtedy się zorientował. Jak sprawić, żeby się potknęła. Jak unieruchomić ją na dostatecznie długą chwilę, żeby zdążył zacisnąć palce na jej gardle. – Nigdy cię nie nienawidziłem. Po prostu zawsze wiedziałem, że tak to się skończy. Wiedziałem, że w  końcu odkryjesz, że to Czerwony Kościół złapał Dariusa Corvere i  oddał go jego zabójcom. Wiedziałem, że gówno Scaevy wyląduje na naszych butach. – Przechylił głowę i się uśmiechnął. – Ale czy nigdy się nie zastanawiałaś, Mia? – Nad czym? Przesuwa się w  prawo. W  tę i  z  powrotem, bez żadnego wzorca. Sprytnie. –  Kto zakradł się do obozu Dariusa Corvere? Kto złapał go z kochankiem i wydał ich obu, żeby dokonano egzekucji? Solis uniósł lewą rękę. Powiódł palcami po bliznach naciętych na przedramieniu. –  Trzydzieści sześć nacięć – powiedział. – Trzydzieści sześć ciał. A  tak naprawdę zabiłem setki. Ale zaznaczyłem na ciele tylko te śmierci, za które mi zapłacono krwią i srebrem. Nawet jeśli to nie ja trzymałem ostrze. Przesunął palcem po nacięciu w pobliżu nadgarstka. – To za generała Gaiusa Maxiniusa Antoniusa. Usłyszał cichy szmer na kamieniu, gdy przystanęła. – A to za justicusa Dariusa Corvere. Solis odwrócił mlecznobiałe oczy w  stronę jej zduszonego okrzyku. – Ty... I wtedy się na nią rzucił.

Mia wymknęła mu się błyskawicznie jak cień. Jednakże nie dość szybko. Jego palce zamknęły się na pasmie jej włosów, złapał mocno i  usłyszał, jak krzyknęła, gdy owinął je sobie wokół pięści i  przyciągnął ją do siebie. Zacisnął dłonie na jej szyi. Wykrzywił twarz, wściekłość gotowała mu się w piersi na myśl o tym pieprzonym chuchrze, które go oślepiło, kpiło sobie z niego, zaskoczyło go. Zdzielił ją pięścią w  szczękę i  dziewczyna aż się zatoczyła. Przyciągnął ją znowu, żeby jeszcze raz uderzyć. Cisnął nią jak szmacianą lalką o  ścianę, zagłębiając palce mocno w  ciało jej gardła. Stał się za słaby. Zbyt przewidywalny. Kiedy już ta suka zdechnie, on... Cios w jego pierś. Potem następny i jeszcze jeden. Zupełnie jakby okładała go pięściami – uśmiechnął się szyderczo na samą myśl. Była o jedną trzecią mniejsza od niego, ważyła połowę tego co on. Jej pięść nie była w  stanie go skrzywdzić... Wtedy jednak poczuł ból. Ciepło i  wilgoć spływającą po brzuchu. I zdał sobie sprawę, że nie uderzała go tak po prostu. Jej nóż był zwyczajnie za ostry, żeby go poczuł. Teraz trzymał ją za gardło obiema rękami. Otworzył szeroko ślepe oczy, gdy ból zaczął się do niego skradać. Potknęli się i  wpadli do basenu. Gdy uderzyli o  wodę, poczuł, że jej ostrze kilka razy uderzyło go w  plecy. Oboje zanurzyli się pod powierzchnię, a on dusił ją ze wszystkich sił. Swego czasu zabił w  ten sposób kilkunastu mężczyzn. Stał dość blisko, żeby słyszeć przedśmiertne rzężenie w ich płucach, czuć smród, gdy ich pęcherze opróżniały się w chwili śmierci. Jednakże ból... Kotłowali się i koziołkowali pod wodą. Trudno było utrzymać ręce na jej szyi. Puls dudnił mu w uszach. Krwawił z kilkunastu ran w piersi, plecach, boku. Ręce miał jak z żelaza.

Ona mnie zabija. Ta myśl sprawiła, że gniew zapłonął w  nim białym ogniem. Zaprzeczenie i  furia. Kopniaki, dźgnięcia, wymachiwanie kończynami i przekleństwa. Wynurzyli się, jasne światło w jego ślepych oczach. Nabrał łapczywie powietrza. Uderzyli razem o  brzeg wpuszczonej w  podłogę wanny; jej plecy okrutnie wygięte, jego twarz wykrzywiona. Ona nadal uderzała w niego wszystkimi kończynami, klęła, pluła. Dźgała w  przedramiona, rozcięła mu policzek. Zatraciła się w gorączce. Nie czuł własnych rąk. Czy nadal ją trzymał? Już nie bolało tak bardzo. Tępe uderzenia. W pierś. W pierś. W szyję. W pierś. – Łajdak! – krzyczała. Czy – Ty! to – Jebany! tak – Skończony! właśnie – Sukinsynie! się skończy? Poczuł, że kolana się pod nim uginają. Dłonie ześlizgnęły się z  jej szyi. Woda była ciepła, ale jemu było bardzo zimno. Z  trudem oddychał. Z  trudem myślał. Zanurzył się głębiej, zamknął oczy, odchylił głowę i  pozwolił sobie dryfować przez kilka minut. Czy teraz ją spotka? Czy przygarnie go do piersi i  pocałuje w czoło czarnymi ustami? Czy kiedykolwiek w  to wierzył? Czy po prostu za dobrze się bawił? Matko, ja... Solis zamknął oczy, słysząc chór.

I zapadł się pod... *** – Dość – powiedział Scaeva. Drusilla podniosła wzrok znad stronic, unosząc brew. – Doprawdy? – spytała. Cesarz Itrei skrzywił się nieco, wpatrując się w Panią Ostrzy. Tuzin osobistych strażników, których sprowadził ze sobą, stał wokół niego i  wszyscy wpatrywali się w  książkę w  rękach Drusilli, jakby to była żmija gotowa do ataku. Sam Scaeva lepiej się popisał, nie zdradzając, że cokolwiek zrobiło na nim wrażenie, wyglądał tylko olśniewająco w  fioletowej todze i  złotym wieńcu. Jednakże nawet on przyglądał się kronice, którą czytała, z  pełnym podejrzliwości zdumieniem. Zetknął dłonie czubkami palców przy ustach i skrzywił się. –  Myślę, że jasno przedstawiłaś swój punkt widzenia, droga pani. Płomienie strzelały na kominku w komnacie. Kocur poprawił się nerwowo na krześle. Twarz Zabójczyni Pająków pobladła, nawet Solis robił wrażenie zaniepokojonego przepowiednią własnej śmierci z  rąk Mii. Drusilla odchyliła się w  krześle, ze stłumionym trzaskiem zamknęła trzeci tom Kronik Nibynocy. Przesunęła palcami po wizerunku kota wytłoczonym na czarnej skórze. Jej głos był delikatny jak jedwab: –  Trzeba ją powstrzymać, cesarzu. Wiem, że to twoja córka. Wiem, że ma twojego syna. Jeśli jednak wszystko, co napisano w tym tomie, to prawda, to kiedy znajdzie się we wnętrzu Góry, będzie władać mocą, jakiej żadne z nas nie dorówna. –  Mia nie jest jedynym pomroczem w  tej opowieści – odparł Scaeva. –  Och, cóż, dobrze o  tym wiemy – odpowiedziała Drusilla, poklepując tom. – Skutki waszej potyczki są doprawdy

imponujące, chociaż opisano je cokolwiek rozwlekle. Niestety źle się dla ciebie kończy. Mam przeczytać? Zaznaczyłam ten fragment zakład... – Nie, dziękuję – odparł cesarz, piorunując ją wzrokiem. –  Nie rozumiem – odezwał się Kocur. – Pierwsza strona pierwszej części mówi nam, że ona umrze. –  I  w  rzeczy samej umiera – odpowiada Drusilla, bębniąc palcami po okładce trzeciego tomu. – Po długim i  szczęśliwym życiu, we własnym łóżku, otoczona przez ukochanych ludzi. –  Prędzej mnie szlag trafi – warknął Solis – niż pozwolę tej suce na szczęśliwe zakończenie. –  Ta kronika to czary – powiedziała Aalea, wpatrując się w książkę. –  Nie – odparła Drusilla patrząc po kolei w  oczy członkom Duchowieństwa. – Ta kronika to przyszłość. Tyle że przyszłość, którą możemy zmienić. Już ją zmieniliśmy, tu i  teraz, rozmawiając o  tym. Te strony nie zostały wykute w  kamieniu. Ten atrament można zmyć. I mamy przewagę nad małą Mią. – Doprawdy? – spytał Kocur. –  Doprawdy – powiedziała Drusilla. – Wiemy dokładnie, jak wejdzie do Góry. I  kiedy. Wiemy, że w  swojej głupocie przyprowadzi ze sobą syna cesarza. Wszyscy spojrzeli na Scaevę. –  Powinieneś wrócić do Bożogrobia, cesarzu – oznajmiła Drusilla. – Zostaw nam swoją zabłąkaną córkę. Tak będzie najbezpieczniej dla wszystkich zainteresowanych. –  Ta troska jest wzruszająca, Pani Ostrzy – odpowiedział Scaeva – ufam więc, że wybaczysz mi moją szczerość, gdy powiem, że wasze dotychczasowe próby podporządkowania sobie mojej córki okazały się naprawdę mało imponujące. A  jeśli sprowadza mojego syna na tę rzeź, to zostanę, żeby dopilnować, by Luciusowi nie stała się krzywda. Żadna krzywda.

– Możesz nam zaufać w tej kwestii, cesarzu. Co zaś się tyczy twojej córki... – Pani Ostrzy pochyliła się na krześle i  spojrzała surowo na Scaevę. – Wiem, że chciałeś ją pojmać żywcem. Wiem, że chciałeś zrobić z  niej swoją broń, żeby odstawić na bok chciwe złota kurwy z  Czerwonego Kościoła. – Scaeva podniósł wtedy wzrok, a  Drusilla spojrzała mu w  oczy z  uśmiechem. – Jednak z  całą pewnością ten tom pokazuje, że Mia jest zwyczajnie zbyt niebezpieczna, żeby pozwolić jej żyć. Czerwony Kościół nadal będzie służył twojemu cesarstwu, tak jak zawsze to było. Będziemy otrzymywać zapłatę za swoje usługi, tak jak zawsze to było. A Mia Corvere umrze. Scaeva potarł podbródek, patrząc na kronikę. Pani Ostrzy widziała trybiki obracające się za tym spojrzeniem. Plany wewnątrz planów, rozplątujące się i  składające z  powrotem w całość. Wreszcie, tak jak się spodziewała, cesarz skinął głową. – Mia Corvere umrze. *** Delikatne pukanie zakłóciło ciszę w jego sypialni. Naturalny grymas Mercurio pogłębił się. Starzec zaciągnął się cygaretką, patrząc z  irytacją na bezczelne drzwi. Zdjął z  nosa okulary w  drucianych oprawkach i  klnąc, odłożył na bok książkę. Nawet w  najlepszej chwili drażniło go, gdy ktoś przeszkadzał mu w  lekturze, a  teraz miał tylko dwa rozdziały do końca powieści „Na ugiętym kolanie”. Kronikarz miał rację: fabuła była głupawa, ale sprośności rzeczywiście – pierwsza klasa. Zostały mu tylko dwadzieścia dwie strony i  w  zdumiewającym stopniu intrygowało go, czy zła siostrabliźniaczka hrabiny Sofii rzeczywiście poślubi arcyksięcia Georgio i... Puk, puk.

– Czego znowu, do kurwy nędzy? – warknął starzec. Usłyszał, że klucz przekręca się w  zamku i  drzwi otworzyły się cicho. Mercurio spodziewał się, że jedna z  jego przeklętych Rąk zajrzy do środka. Od czasu odkrycia trzeciego tomu zabroniono mu opuszczać sypialnię i  teraz biedne patałachy, którym kazano go pilnować, umierały z  nudów. Dweymarczyk zapytał go nawet poprzedniego zwrotu, czy nie ma ochoty na filiżankę herbaty. Jednakże zamiast przygnębionego sługusa Czerwonego Kościoła staruszek zobaczył samą Panią Ostrzy. – Od kiedy to pukasz? – warknął. –  Odkąd poinformowano mnie o  twojej aktualnej lekturze – odpowiedziała starsza kobieta. – Wolałabym nie natknąć się na wizytę dony Rączki z  jej piątką córek, jeśli nie masz nic przeciwko temu. – Zawsze byłaś taką świętoszką. – A ty zawsze byłeś waligruchą. Staruszek uśmiechnął się wbrew sobie. – Co tu robisz? Drusilla weszła do pokoju i  zamknęła za sobą drzwi. Po jej minie zorientował się, że mimo jej słów przy wejściu nie przyszła żartować. Usiadła na jego łóżku, a  on obrócił krzesło, żeby usiąść twarzą do niej i oparł łokcie na kolanach. – Co jest grane, ‘Silla? – Mia nie żyje. Starzec poczuł zaciskanie w  piersi, jakby opinały się na niej żelazne obręcze. Zabolała go lewa ręka, zamrowiły opuszki palców i miał wrażenie, że pokój zaczął wirować. – Co? – zdołał wykrztusić. Drusilla spojrzała na niego ze szczerą troską. – Dobrze się czujesz? – Oczywiście, że nie! – warknął. – Ona nie żyje?! –  Czarna Matko, to była przenośnia. Sprawa jeszcze nie została załatwiona.

–  Na pieprzone zębiska Paszczy. – Mercurio masował pierś, krzywiąc się z  bólu. Ulga zalała go jak wiosenny deszcz. – Prawie dostałem przez ciebie zawału serca! – Chcesz pójść do medykusa? –  Nie, nie chcę pójść do żadnego jebanego medykusa, ty zrzędliwa suko! – warknął. – Chcę wiedzieć, co ty wygadujesz! –  Scaeva dał nam pozwolenie na zabicie Mii – wyjaśniła Drusilla. – Wiem, kiedy dokładnie i  w  jaki sposób dostanie się do Góry. Jej los został przypieczętowany, sprawa jest pewna. Wiem, jak bardzo się do niej przywiązałeś, więc chciałam, żebyś to ode mnie się dowiedział. –  Masz na myśli to, że chciałaś się ponapawać swoim sukcesem – warknął Mercurio. – Jeśli wierzysz, że czerpię przyjemność z tego... –  Na Otchłań, a  po co innego przyszłabyś tutaj? – Starzec zamrugał mocno, masując bolącą rękę. Zimny pot zlał mu całe ciało. – Oczywiście, że czerpiesz z tego przyjemność! Zawsze tak było. I zawsze tak będzie! – Znasz mnie aż tak dobrze, co? –  O, pewnie, że cię znam – warknął Mercurio, krzywiąc się i zaciskając palce lewej ręki. – Lepiej niż jakikolwiek mężczyzna p-przedtem czy potem. Widziałem cię w  twoich najlepszych i  najgorszych chwilach. Jak myślisz, kurna, dlaczego skończyłem z nami? Stara kobieta prychnęła drwiąco, a  jej niebieskie oczy zabłysły. –  Nie obchodziło mnie to czterdzieści lat temu, a  teraz nie obchodzi mnie tym bardziej. – Niektórzy z nas dołączyli do Kościoła, bo wierzyli. A inni, bo tylko tyle mieli. Ale ty? – Mercurio znowu się skrzywił, ściskając ramię. – Ty dołączyłaś, bo to lubiłaś. L-lubisz krzywdzić. Zawsze byłaś pozbawioną serca... Mercurio zamrugał i wstał.

– ...p-pozbawioną... Wyrwał mu się stłumiony okrzyk, gdy złapał się za pierś. Zatoczył się do tyłu pod ścianę, książka spadła na ziemię, trącony dzban z  winem roztrzaskał się na podłodze. Ze skrzywioną twarzą Mercurio znowu jęknął, poruszał ustami, jakby nie mógł mówić. Drusilla wstała, wytrzeszczyła oczy. – Mercurio...? Starzec osunął się na kolana. Bezsensowny bełkot wylał się z  jego ust, obie ręce przyciskał do serca i  ściskał materiał szat. Pani Ostrzy z krzykiem uderzyła pięścią w drzwi. Ręce wpadły do pokoju, kiedy Mercurio padł twarzą na podłogę, smród wina i moczu wypełnił mu nozdrza. – Zabrać go do infirmerii! – rozkazała Drusilla. Mercurio poczuł mocne ręce na swojej talii, gdy Dweymarczyk podniósł go i  przerzucił sobie przez ramię. Jęknął tylko w  odpowiedzi. Powieki mu trzepotały. Poczuł rytmiczne kołysanie pośpiesznego kroku, słyszał, jak Drusilla wykrzykuje rozkazy, a  w  tle rozbrzmiewał nieskończony lament kościelnego chóru. Na szczęście nie czuł już bólu. Długa nitka śliny ciągnęła mu się z ust, a on dalej bełkotał bez sensu. Niesiono go długimi korytarzami i w dół, kręconymi schodami, a  jego głowa uderzała o  plecy Ręki. Za nimi szła Drusilla i kręciła głową. – Stary głupiec. Starzec jęknął w odpowiedzi, a Pani Ostrzy westchnęła. – Tym przypłaca się posiadanie serca...

31 Królobójca, prawdopodobnie najstarsza gra pijacka w  dziejach Republiki Itreyańskiej, początkowo znana była pod nazwą „żebraka”. Zasady są proste: na środku stołu stawia się kieliszek, do którego każdy z  graczy kolejno usiłuje wstrzelić miedzianego żebraka. Komu się uda, może wskazać

innego z graczy, który musi wypić drinka. Nominowany w ten sposób gracz ma jedną szansę, żeby się zrewanżować: musi w  tym celu wstrzelić miedziaka do kieliszka swoją drugą, gorszą ręką. Jeżeli zagranie rewanżowe się powiedzie, nominujący zmuszony jest wypić dwa kieliszki. Jednakże on również, zamiast pić, ma prawo spróbować rewanżu, co spowoduje kolejne podwojenie stawki. Nietrudno się domyślić, że wśród graczy oburęcznych piętrzące się rewanże skutkują lawinowo rosnącą liczbą drinków. W  najdłuższym tego rodzaju oficjalnie odnotowanym pojedynku zmierzyli się don Cisco Antolini i świeżo koronowany Francisco XI podczas wystawnego przyjęcia wydanego z  okazji koronacji tego ostatniego. Przerzucali się miedziakiem aż dwadzieścia siedem razy, zanim król w dwudziestej ósmej próbie ostatecznie chybił. Ci spośród was, którzy znają się na matematyce, zdają sobie już sprawę, że monarcha został w ten sposób zmuszony do wypicia 67 108 864 kieliszków złotniaka. Francisco XI nie był najbystrzejszym z  królów zasiadających na itreyańskim tronie, z pewnością jednak dotrzymywał słowa. Chcąc uniknąć plamy na honorze, której świadkami byliby wszyscy jego dworzanie, postąpił wbrew radom królowej i  podjął próbę sprostania wyzwaniu. Po pięćdziesiątym siódmym kieliszku stracił przytomność i  – mimo najszczerszych wysiłków aptekarzy – wkrótce potem zmarł. Panowanie Francesca XI było najkrótszym w  historii itreyańskiej monarchii, lecz – o  dziwo – zakończenie jego dziejów do tego stopnia poruszyło poddanych, że na jego cześć „żebraka” nazywano od tej pory „królobójcą”. Kiedy postawić ludzi przed wyborem, czy wolą być rządzeni przez uczciwego idiotę, czy kompetentnego kłamcę, większość wybierze idiotę.

 

Rozdział 31     Co było

Drusilla zostawiła Mercurio w infirmerii. Wbrew rozsądkowi Pani Ostrzy zawsze miała słabość do biskupa Bożogrobia. Być może zostałaby dłużej przy jego łóżku, gdyby mogła. Niestety musiała nadzorować masakrę, a sentymenty nie zatrzymają czasu. Drusilla zostawiła dawnego kochanka śpiącego, siwego i  wychudłego; jego chuda pierś unosiła się i opadała szybko jak u rannego ptaka. Warknęła, że ma otrzymać najlepszą opiekę, wymachując piłą do kości przed nosem jednego z  naczelnych medykusów w  infirmerii, żeby dotarło do niego, jak ważne jest jej życzenie. I  odcisnąwszy chłodny pocałunek na wilgotnym czole Mercurio, odeszła, żeby zamordować dziewczynę, którą kochał jak własną córkę. Zebrała wokół siebie swoją trzódkę odzianą w  czerń. Na wszelki wypadek po raz ostatni omówiła plan. Stajnie Czerwonego Kościoła znajdowały się pod nimi w  całej ich cuchnącej chwale. Poza zewnętrznymi drzwiami zamykającymi dostęp do zbocza Cichej Góry, którym można było przedostać się na ashkaskie pustkowie, z  pomieszczenia wyprowadzały jeszcze dwa wyjścia – dwuskrzydłowe drzwi umieszczone wysoko we wschodniej i  zachodniej ścianie. Te drzwi prowadziły dalej w  głąb Góry i  dochodziło się do nich

bliźniaczymi ciągami wypolerowanych stopni z  ciężką granitową poręczą. Zakręcając wzdłuż zewnętrznej ściany pomieszczenia, schody w  końcu spotykały się, tworząc pojedynczy, szeroki ciąg prowadzący w  dół do boksów dla zwierząt i  magazynów poniżej. Drusilla stała spowita w  cienie w  pobliżu zachodnich drzwi. Długie noże schowała w  rękawach. Jej niebieskie oczy lśniły w  ciemności, gdy odpychała myśl o Mercurio. Scaeva czaił się za nią w  otoczeniu ochroniarzy, którzy stali z  bronią w  pogotowiu. Jak to zwykle on, cesarz ustawił się blisko wyjścia – w  każdej chwili gotowy uciec z  powrotem w bezpieczne zakamarki Góry, gdyby sytuacja źle się potoczyła – ale w miejscu, z którego mógł oglądać masakrę. Wąż z cienia owinął się wokół ramion swojego pana i patrzył nie-oczami. Drusilla zastanawiała się mimochodem, jak bardzo cesarz czerpał ze swoich mrocznych darów. Jak bardzo niebezpieczny byłby tak naprawdę w takim miejscu jak Góra, gdzie nigdy nie dochodziło światło słoneczne. Przez wszystkie te lata, kiedy obserwowali go jej szpiedzy, ani razu nie popisał się swoimi mrocznymi mocami. Nie miała pojęcia, do czego tak naprawdę jest zdolny. Gdyby nie pasażer, z  trudem uwierzyłaby, że jest pomroczem. Te niewiadome czyniły go niebezpiecznym. Niemal tak, jak niebezpieczna stała się jego córka. Różnica, rzecz jasna, polegała na tym, że Drusilli nie płaciła jego córka. Prawdę mówiąc, Pani Ostrzy nie lubiła cesarza. Szanowała jego inteligencję. Podziwiała bezwzględność. Jednakże ten człowiek był stanowczo zanadto ambitny. Za bardzo żądny władzy. Za bardzo lubił dźwięk własnego głosu. I  był zdecydowanie zbyt próżny. I  oczywiście miał władzę nad Drusillą, co tylko pogłębiało jej niechęć. Pieniądz.

To zdumiewające, jak podstępny był jego posrebrzany uścisk. Jak miłość Drusilli do bogactwa zaczęła się od miłości do familii. Ktokolwiek powiedział, że pieniądz jest źródłem wszelkiego zła, nigdy nie widział szczęścia w  oczach jej wnuków tego zwrotu, gdy kupiła im pierwsze kucyki, albo nie słyszał, jak jej córka rozpłakała się z  radości, kiedy Drusilla opłaciła wszystkie koszty jej ślubu bez chwili zastanowienia. Ktokolwiek powiedział, że pieniądze szczęście nie dają, ewidentnie nie miał ani grosza. Zgromadziła fortunę w  ciągu lat służby dla Duchowieństwa. Większość pochodziła z  prywatnych szkatuł Scaevy. Jednakże prawdziwe zło bogactwa wynikało z  prawdy, że za dużo nigdy nie wystarczało. Bez względu na to, ile się zdobyło, zawsze wydawało się, że potrzeba więcej. W  swoim umyśle Drusilla nadal potrzebowała Scaevy. Kiedy przyszłość jej rodziny będzie pewna, kiedy ich bogactwo będzie absolutnie niezachwiane, wtedy być może ponownie oceni swoją relację z  młodym cesarzem. A do tego czasu... –  Pamiętaj, Drusillo – mruknął za jej plecami Scaeva. – Jeśli Luciusowi spadnie choćby włos z  głowy, twoi wnukowie zapłacą za to. –  Znamy się nieco na zabijaniu – odparła Pani Ostrzy, pilnując, żeby jej głos nie zdradził zimnej furii. – Nie bój się. Żmija u stóp Scaevy syknęła cicho. – ...On się nigdy nie boi... Przy wschodnich schodach widziała Kocura w  otoczeniu dwóch tuzinów najsprawniejszych Rąk wyposażonych w ciężkie kusze. Shahiid Kieszeni zmrużył stare oczy, patrząc na wejście do Góry w  dole. Rękę trzymał na rękojeści miecza z czarnostali. Zabójczyni Pająków stała u  szczytu centralnej klatki schodowej, a  obok niej stało pół tuzina Ostrzy. Corvere była zwyczajnie zbyt niebezpieczna, żeby dłużej jej nie doceniać.

Drusilla wezwała najlepszych, najbardziej niebezpiecznych ludzi, żeby ją załatwili – Donatellę z  Liis, Haarolda i  Brynhildr z  Trupiego Dworu. Wezwano nawet Acteona Czarnego z  Bożogrobia. Pośród nich czekał też Solis z  dwoma mieczami w  rękach, przechyloną głową, uniesionymi niewidomymi oczami. To było niebezpieczne posunięcie – zgromadzić wszystkich pozostałych przy życiu zabójców w jednym miejscu – ale po porażce Dziesięciorękiej pod Galante Drusilla nie mogła ryzykować. W końcu Mia sama pakowała się do wilczej nory. Nie było sensu, żeby czekały tam na nią same szczeniaki. Tylko Aalea miała wątpliwości. Pozostała u  boku Drusilli i  patrzyła szeroko otwartymi ciemnymi oczami z  błyszczącym sztyletem w ręku. – Mercurio ma się dobrze? Czy medykus coś po... – Weź się w garść, Shahiido – szepnęła Drusilla. – On nie jest twoim zmartwieniem. Aalea spojrzała jej w twarz i zacisnęła usta. –  Okazał mi dużo życzliwości, kiedy jeszcze byłam akolitką w Bożogrobiu. Jeśli mam... – Cisza – syknął Solis. – Jadą. Żołądek Drusilli wypełnił się motylami. Zerknęła w  dół do stajni i  usłyszała zgrzyt kamienia. Poczuła tłusty i  cierpki zapach arkemicznej magji w  powietrzu. Usłyszała, jak Zabójczyni Pająków mruknęła coś pod nosem, strażnicy Scaevy sapnęli ze zdumienia, gdy zewnętrzna ściana po prostu się otworzyła. Delikatny powiew wiatru ucałował twarz Drusilli, deszcz pyłu i drobnych kamyków osunął się z góry, gdy zbocze Góry się otworzyło. W  stajni, na schodach stały w  gotowości dziesiątki Rąk i Ostrzy, nieruchome, spowite w mrok. Widmowy chór na chwilę został zagłuszony przez syk i  dudnienie mekanizmu, gdy wielkie drzwi otworzyły się szeroko. Wóz Corvere stał na zewnątrz. Powitał ich znajomy widok stajni Czerwonego Kościoła – szeroki, zasłany sianem prostokąt

z boksami dla smukłych koni i plujących wielbłądów, z wozami i  sprzętem kowalskim, belami siana i  wysokimi stosami skrzynek na zapasy. Na schodach powyżej kryła się przyczajona w cieniach śmierć i wstrzymywała oddech. Wszystko rozgrywało się dokładnie tak, jak powinno. Drusilla zmrużyła oczy, oślepione jaskrawym światłem słonecznym. Wielbłądy ciągnące karawanę Corvere prychały i pluły, wlekły się do stajni, ciągnąc za sobą ładunek. Zobaczyła postać w  szatach Ręki na siedzeniu woźnicy – na wpół umarły Dweymarczyk o  szerokich ramionach i  ze spuszczoną głową. Widziała więcej postaci pod płóciennymi daszkami wozów. Wiedziała z  lektury Kroniki Nibynocy, że Corvere jedzie w środkowym wozie z Järnheim i bachorem Scaevy. Gdyby nie chłopak, sprawa byłaby prosta. Z  drugiej strony nie było to też pierwsze morderstwo Pani Ostrzy... Drusilla spojrzała na Zabójczynię Pająków, unosząc pytająco brew. Shahiida Prawd skinęła zdecydowanie głową, chłodna i pewna. Wielbłądy przy pierwszym wozie powoli się zatrzymały. Na wypowiedziany szeptem rozkaz zgromadzone Ostrza uderzyły. Białe kule. Małe i  okrągłe. Dziesiątki, może nawet setki, spadły jak śnieżyca do stajni poniżej. Połyskując w słonecznym świetle. Potłukły się i  buchnęły wielkimi chmurami kotłującej się bieli. W okamgnieniu gęsta mgła Omdlenia wypełniła niższy poziom, pozbawiając przytomności wszystkich, którzy nią odetchnęli. Drusilla usłyszała zduszone jęki na dole i  łomot padających na kamień wielbłądów. Cichy szmer chmury, gdy rozlała się, gęsta i ciężka. A potem nie słyszała już nic. Zebrane Ostrza i Shahiidowie popatrzyli na nią. Stara kobieta czekała przez długą, cichą chwilę. Patrzyła w  dół, w  blade

opary, ale nie spostrzegła żadnego ruchu, żadnej sugestii niebezpieczeństwa. Wreszcie skinęła szybko głową. Najlepsi zabójcy Czerwonego Kościoła założyli skórzane maski i zamocowali je ciasno na głowach, a Zabójczyni Pająków pomogła im ze sprzączkami. Zostały zaprojektowane przez samą Shahiidę Prawd. Szkła osłaniały oczy, mosiężne dysze filtrowały wdychane powietrze. Z  umocowanymi maskami Ostrza Kościoła zakradły się w  trującą mgłę. Acteon Czarny poruszał się bezgłośnie. Donatella z  Liis była równia ostra jak miecze, które nosiła. Solis czekał na końcu centralnych schodów z  wyciągniętymi mieczami. Aalea stała obok Drusilli i wstrzymywała oddech. Wiatr przybrał na sile, napływając znad doliny na zewnątrz. Omdlenie zaczęło wypływać z  wnętrza Góry. Poprzez powoli rzednący welon Drusilla obserwowała zabójców ostrożnie schodzących stopniami do stajni. Zastanawiała się, czy umarły Dweymarczyk może się okazać odporny na działanie Omdlenia. Kocur i  jego oddział Rąk unieśli kusze z  załadowanymi płonącymi kuszami, gotowi strzelić w  Zziębłego. Jednakże poprzez mgłę Pani Ostrzy widziała jedynie oklapłą i nieruchomą postać na miejscu woźnicy. – Znajdźcie w pierwszej kolejności syna cesarza! – zawołała. – Potem wykończcie resztę. – Przyprowadzić mi chłopca! – rozkazał Scaeva. Acteon Czarny skinął ręką i  dał znać pozostałym Ostrzom, żeby rozpierzchli się wokół środkowego wozu. Solis zmrużył ślepe oczy, Ręce na wyższych poziomach pochyliły się z  kuszami, podczas gdy Donatella z  Liis przecięła sznury mocujące płótno do wozu. Drusilla wstrzymała oddech, patrząc, jak Ostrze łapie płótno i ściąga je zdecydowanym szarpnięciem. Drusilla zamrugała zdumiona. Widziała w  wozie postaci w  szatach Rąk, które, zamiast osunąć się, nadal siedziały. Co więcej – i  to ją jeszcze bardziej zdziwiło – zobaczyła wielką

beczkę. Była zrobiona z  grubej dębiny, stara, ciężka i poplamiona solą. Wyraźne litery wypalono w drewnie. Haarold ściągnął kaptur z jednej z siedzących postaci i zaklął, widząc, że szaty wypchano słomą. Pani Ostrzy zmrużyła oczy, odczytując słowa na beczce. JEŚLI TO ZNALAZŁEŚ, PROSZĘ O  ZWROT DO OBŁOKA CORLEONE. JEŚLI TO UKRADŁEŚ, TO DOBRA ROBOTA, ZACNY PRZYJACIELU. Drusilli zacisnął się żołądek. Sól arkemiczna... – Cof... Wybuch przewalił się przez wnętrze stajni jak huragan trzaskającego błękitnego płomienia. Huk był ogłuszający; sprawił, że Drusilla przewróciła się do tyłu, a  strażnicy Scaevy się zatoczyli. Pani Ostrzy osłoniła oczy przed żarem i  patrzyła, jak wóz, Acteon, Donatella, najlepsze Ostrza, jakie zostały Czerwonemu Kościołowi płoną. Wybuch cisnął Solisem o  ścianę; wylądował na ziemi zakrwawiony i  poparzony. Zabójczyni Pająków padła na kolana, klnąc siarczyście. Rozżarzone popioły uniosły się z  dymem i  tańczyły w  powietrzu. Huk niósł się echem w  pustej przestrzeni, a  zebrani członkowie Kościoła stali oszołomieni, oślepieni i ogłuszeni. – Na pieprzone zęby Paszczy! – Kocur zakaszlał. Drusilla usłyszała, jak Scaeva za jej plecami nabiera gwałtownie powietrza. Odwróciła się, żeby spojrzeć na cesarza, i  zobaczyła, że ten ma szeroko otwarte oczy. Żmija z  cienia owinęła mu się wokół ramion, liżąc duszący dym półprzezroczystym językiem. – ...Ona tu jest... – powiedziała.

Drusilla odwróciła się z  powrotem w  stronę stajen i  zdążyła zobaczyć drżenie powietrza, migotanie czarnego nie-światła. Kształt wilka pojawił się w  połowie wschodnich schodów, rycząc jak wiatry z  Otchłani. Na oczach oniemiałej Drusilli ciemny kształt wyskoczył z pasażera i wylądował przykucnięty pośród stadka słaniających się Rąk, tuż obok Shahiida Kieszeni. Postać wyprostowała się pośród deszczu żarzących się popiołów i  czarnego dymu, uniosła długie jasne ostrze, kreśląc ze świstem szeroki łuk. – Mia... Ostrze dziewczyny uderzyło w  szyję Kocura, grobowa kość gładko przecięła ciało, ścięgna i  kość. Głowa Shahiida spadła z  ramion, wytrzeszczając stare oczy ze zdumienia, i  poturlała się w  zwęglone szczątki stajni poniżej. Mia złapała jego ostrze z  ashkaskiej czarnostali, gdy wypadało z  pozbawionych życia palców, i  kopnęła brutalnie trupa w  pierś – ciało spadło ze schodów w  ślad za głową. Z  mieczami w  obu rękach zaczęła przemykać między cieniami jak straszliwy, krwawy koliber i ciąć wszystkich kuszników na kawałki. – Czarna Matko... – szepnęła Drusilla. Aalea zaklęła. Krzyk dobiegł z  wejścia do Góry i  poprzez kłębiący się dym Drusilla wypatrzyła garstkę postaci wbiegającą do stajni. Mieli zawiązane na ustach i nosach mokre szmaty dla ochrony przed rzednącym Omdleniem, obnażone miecze w  rękach. Rozpoznała ich wszystkich z  kroniki: Itreyańczyk Sidonius, Dweymarka zwana Pieśniarką Miecza. Obok nich biegli Zziębły – Tric – i ta zdradziecka suka, Ashlinn Järnheim. Durny Rzeźnik i  zdrajczyni Naev zamykali pochód. Mieli ze sobą syna Scaevy. A  na wschodnich schodach Mia przebijała się przez Ręce Drusilli. Oczyszczała towarzyszom drogę do wnętrza Góry. Znikała i pojawiała się jak widmo w wigilię letniego przesilenia. Ktoś rzucił w  jej pierś zatrute ostrze, ale ona zwyczajnie

zniknęła i  ostrze wbiło się w  brzuch Ręki – chłopak spadł ze schodów. Mia Kroczyła między cieniami, pojawiła się za osobą, która rzuciła nóż i ją zabiła. Następnej Ręce poderżnęła ścięgna w  nogach – mężczyzna osunął się na kamień w  rozbryzgu szkarłatu. Zniknęła i  pojawiła się w  miejscu obok, gdy ostrze przecięło powietrze tam, gdzie jeszcze chwilę temu stała. Odcięła atakującemu ręce na wysokości łokci. A przez cały czas patrzyła na Drusillę. I na cesarza, który za nią stał. Twarz miała obryzganą czerwienią. Jej oczy były zimne i puste. Jakby cała ta krew, ta jatka, śmierć, były jedynie wstępem do morderstwa. Patrząc w  oczy Mii, Drusilla doskonale wiedziała, kogo dziewczyna zamierza zamordować. Wschodnie schody były teraz puste, jeśli nie liczyć trupów. Dziewczyna zamigotała i  pojawiła się nagle na schodach poniżej Drusilli. Jej towarzysze biegli schodami za nią w stronę ogłuszonego Solisa. Sidonius i  Pieśniarka Miecza minęli Shahiida Pieśni i  wbiegli wschodnimi drzwiami do Góry. Mia wyciągnęła miecz w stronę Scaevy, posoka kapała z klingi. – Ojcze! – ryknęła. Drusilla obejrzała się przez ramię i  zobaczyła, że cesarz pobladł. Zerkał to na mroczną córkę, to na syna, który rysował się ciemną sylwetką na tle wejścia do Góry. Mia wbiła miecz w  brzuch kolejnej Ręki – kobieta przewaliła się przez poręcz w  plątaninie wnętrzności. Szła schodami, pojawiając się i  znikając. Ścięła kolejną Rękę, prawie na nią nie patrząc. Zaciskała usta. Wbijała wzrok w Scaevę. – Corvere! Ryk poniósł się przez stajnie. Na schodach poniżej Mii Ojciec Wielebny podniósł się z  miejsca, w  którym wylądował po wybuchu. Jego skórzane ubranie nadal dymiło, resztki brody, jakie ocalały po wybuchu grobowej bomby Järnheim, całkiem spłonęły. Jego niewidome oczy płonęły gniewem, kiedy

wymierzył miecze w stronę umarlaka i Järnheim, żeby trzymać ich na dystans. – Corvere! – ryknął znowu. – Staw mi czoło! Dziewczyna nawet się nie obejrzała. Wystarczyło, że jej towarzysze załatwią Solisa, a  sama szła zachodnimi schodami, wpatrując się w  ojca. Jej gladiatii już znajdowali się w  Górze, umarlak i  Järnheim rozstawili się przed Ojcem Wielebnym, gotowi ściąć go i  pobiec wschodnimi schodami za Sidoniusem i  Pieśniarką Miecza. Potem skierowaliby się do serca labiryntu korytarzy, dotarliby do komnat mówcy jedną z  tuzina możliwych dróg i  odcięli im drogę ucieczki, stając przy drzwiach Adonaia. Cienie wisiały u  ramion Mii jak ciemne skrzydła, gdy się zbliżyła. Jej wilk z  cienia szedł przed nią z  obnażonymi czarnymi kłami. Tylko Drusilla, Aalea i  Zabójczyni Pająków oddzielały dziewczynę od ojca. Shahiida Prawd wyciągnęła dwa zakrzywione i  zatrute noże z  pochew u  złotego pasa. Pani Ostrzy sięgnęła po sztylety w  rękawach. Zacisnęła stare palce na rękojeściach. A  Aalea odezwała się cicho – jej język był ostrzejszy od każdej broni w ich arsenale: – To Solis zabił Dariusa, Mia. Spojrzenie czarnych oczu dziewczyny przesunęło się z twarzy ojca na Shahiidę Masek. Zawahała się, zacisnęła zęby. Żołądek Drusilli zacisnął się nerwowo, gdy zobaczyła, że słowa Aalei trafiły dziewczynę w serce. Mia w końcu obejrzała się na Solisa, którego przeciwnicy mieli nad nim przewagę liczebną. – To on schwytał Rojalistę i Antoniusa w ich obozie – szepnęła Aalea. – To on ich wydał, żeby zatańczyli na wisielczym sznurze ku uciesze tłumu. To Solis, Mia. Mia zmrużyła oczy. Solis zaatakował Trica i Ashlinn, trzymał ich na dystans. Scaeva powoli cofał się schodami otoczony przez swoich ludzi. Znajdował się tak blisko, że Corvere prawie mogła go dotknąć. Tylko kilkudziesięciu mężczyzn stało między

nią a jej zdobyczą. Nie bez powodu Aalea został Shahiidą Masek w  Czerwonym Kościele i  nie chodziło o  jej umiejętności w  buduarze. Nawet tu, kiedy Corvere miała już swoją zdobycz w zasięgu ręki, Aalea dobrze wiedziała, jakimi słowami zdoła ją zmanipulować, zwieść, sprawić, że się zawaha. Nawet jeśli tylko przelotnie. Nawet jeśli tylko na jedno tchnienie. – Staw mi czoło, ty tchórzliwa suko! – ryknął Solis. – Zabił człowieka, którego nazywałaś ojcem – szepnęła Aalea. Mia zacisnęła mocniej palce na ostrzu. Jej zdobycz znajdowała się raptem na wyciagnięcie ręki. Jednakże Drusilla widziała, jak budzi się jej niesławny temperament, gniew, który utrzymał ją przy życiu dłużej, niż pozwoliłaby zwykła wytrzymałość, wbrew wszystkiemu, co stanęło jej na drodze. Widziała, jak iskierki buchają w  jej piersi wygłodniałym płomieniem. W  końcu z  wilkiem Cassiusa w  cieniu nie obawiała się porażki. W ogóle nie czuła strachu. Jakie ma znaczenie kilka chwil więcej? Mia zerknęła na Drusillę z  niewypowiedzianą obietnicą w  oczach. A  potem z  grymasem odwróciła się do Ojca Wielebnego. – Skurwysynie – warknęła. –  Mia, nie... – Järnheim uniosła miecz, mierząc w  twarz Solisa. – Pozwól mi. – POZWÓL MNIE – powiedział z naciskiem Tric. –  Nie. – Corvere zeszła po schodach, wpatrując się w Shahiida. – Ten łajdak należy do mnie. Drusilla cofnęła się o  krok. Potem następny. Wiedziała, że Solis może ściąć tę dziewczynę. W końcu był mistrzem miecza. Słyszała dzwony Kościoła – alarm wzywający pozostałe Ręce i  akolitów do walki. Niestety Kocur nie żył wraz z  najlepszymi

zabójcami, jacy pozostali w  Górze. Corvere właśnie wymordowała kilkudziesięciu wiernych, a  sama nie miała nawet zdrapania. Prawdę mówiąc, chociaż Drusilla była jednym z najznakomitszych zabójców w Czerwonym Kościele, najlepsze dni miała już za sobą. Usłyszała oddalające się kroki. Odwróciła się i  zobaczyła strażników Scaevy uciekających w głąb Góry. Jak to zwykle on, cesarz porzucił jedynego syna, kiedy tylko jego własnej skórze zaczęło zagrażać niebezpieczeństwo. A tu, gdzie nigdy nie padł blask słońc, Panią Ostrzy prędzej szlag trafi, niż w  pojedynkę stawi czoło jego morderczej córce. I  dlatego tak jak Scaeva Drusilla odwróciła się na pięcie i uciekła.

 

Rozdział 32     Co jest

Popioły miały smak błogosławieństwa. Mia stała na schodach, słuchając kroków uciekającej Drusilli i  dzwonów Kościoła bijących na alarm. Czuła smród zwęglonego mięsa, krwi, wnętrzności i  gówna, a  wszystko to było dla niej jak słodkie perfumy. Jej oczy płonęły wśród bijącego dymu, skóra była mokra i  lepka od szkarłatu. Scaeva już uciekał w  głąb Góry. Każda normalna dziewczyna bałaby się, że może udać mu się uciec, każda normalna dziewczyna obawiałaby się, że wszystko, na co pracowała, może spełznąć na niczym. Ale nie ta dziewczyna. Jaka jest różnica między odwagą a głupotą? Kim byś był, jak byś się zachował, zacny przyjacielu, gdybyś naprawdę nie czuł strachu? Mia spojrzała na Ashlinn i Trica, a jej ciemne oczy płonęły. – Idźcie pomóc Sidowi i Pieśniarce – rozkazała. – Trzymajcie się planu. Kierujcie się do komnat mówcy, żeby odciąć im drogę ucieczki. Ash zerknęła na Solisa. – Mia, czy... – Nie ma czasu na sprzeczki! Biegnijcie!

Ashlinn i  Tric spojrzeli po sobie – zatwardziali przeciwnicy we wszystkim oprócz łączącej ich miłości do Mii. Mia widziała strach w  ich oczach – strach, którego zwyczajnie nie była w  stanie dzielić, mając Eklipsę w  cieniu. W  końcu posłuchali. Ash popędziła schodami, a  Tric tuż za nią. Pomknęli w  ślad za Sidoniusem i  Pieśniarką Miecza, w  kierunku komnat mówcy. Naev gasiła pożar, który wybuchł po eksplozji. Rzeźnik pilnował brata Mii. Mia zaś patrzyła tylko na Ojca Wielebnego. Miecze ciążyły jej w  rękach, czerwone od krwi. Zrobiła dwa kroki w jego stronę. Niewidome oczy kierował uparcie w sufit. Był osmalony, skórę miał różową od oparzeń. Mimo to broń trzymał pewnie. Jego mięśnie lśniły, ramiona miał szerokie jak most, bicepsy wielkie jak jej głowa. Wykrzywił pogardliwie usta, gdy się odezwał: –  Zatem masz odwagę, żeby stawić mi czoło. Możesz uznać, że jestem zdumiony. Mia zerknęła w stronę brata, a potem z powrotem na schody. –  Mogłabym cię zabić tam, gdzie stoisz – odpowiedziała zwyczajnie. – Mogłabym rozkazać cieniom rozerwać cię na strzępy. Mogłabym to załatwić tak, żeby nasze miecze nawet się nie zetknęły. – Podeszła bliżej i  uniosła jedną z  ociekających kling. – Ale ja chcę, żeby się zetknęły. Bo kiedy pierwszy raz walczyliśmy, byłam raptem nowicjuszką. A  kiedy walczyliśmy w  Bożogrobiu, nie byłam w  najlepszej formie. Teraz jednak? Żadnych cieni, żadnych sztuczek. Ostrze przeciwko ostrzu. Ponieważ pomogłeś zamordować człowieka, którego kochałam jak ojca. I za to cię zabiję, sukinsynu. Cokolwiek zamierzał odpowiedzieć Shahiid, przerwał mu atak Mii. Jej ostrze było jak żywe srebro, jej postać – oślepiająca. Mężczyzna cofnął się i  odpowiedział na atak, jego ostrze z  gwizdem przecięło powietrze koło jej gardła. Obróciła się, aż jej włosy zafurkotały, i  dźgnęła go w  brzuch. Warcząc, Eklipsa

wirowała wokół nich i  między nimi. I  tak na zakrwawionych stopniach Czerwonego Kościoła zaczęli walczyć naprawdę. Większość pojedynków na śmierć i  życie kończy się w  kilka chwil, zacni przyjaciele. To mało znany fakt, zwłaszcza wśród tych z  was, którzy lubią czytać o  pojedynkach na broń białą, zamiast naprawdę się pojedynkować. Prawdę mówiąc, wystarczy jeden błąd, żeby nadszedł wasz koniec, gdy ktoś wymachuje wielkim i zaostrzonym kawałkiem metalu. Mia wiedziała, że Solis nigdy nie szanował jej jako akolitki, jako Ostrza i  jako przeciwniczki. Z  Eklipsą u  boku była nieulękła. Smukła i  umięśniona, twarda jak stal Mia Corvere była pod każdym względem mistrzynią, która wygrała Venatus Magni. Jednakże Solis był od niej wyższy. Miał większy zasięg rąk i  rozleglejsze doświadczenie, a  z  Pasem Oczu widział jej ataki mimo wirującego deszczu rozżarzonych węgielków i  dymu. Kiedy Mia była jeszcze dzieckiem, on już zamordował setki ludzi własnymi rękami, żeby uciec z  Kamienia Filozoficznego. Służył przez lata jako największy mistrz miecza w zgromadzeniu Czerwonego Kościoła. Pod każdym możliwym względem uważał się za lepszego od niej. – Bezwartościowe chuchro – warknął, blokując jej uderzenie. Zamachnął się mocno, prawie ścinając jej głowę. – Żałosny dzieciak – szydził, zmuszając ją do cofnięcia się. Mia odskoczyła i  prawie poślizgnęła się na zakrwawionej podłodze. Zbiła na bok jego miecz i wyprowadziła własny atak. Unik. Uderzenie. Parada. Atak. Wkrótce puls jej dudnił, pot palił w oczy. Bliźniacze ostrza Solisa przecinały powietrze, kreśląc ze świstem hipnotyzujące wzory. Idealny atak Shahiida o  mały włos nie rozpłatał jej klatki piersiowej. Drugie uderzenie prawie wytrąciło jej miecz z ręki. –  Mia! – krzyknął z  dołu przestraszony Jonnen i  ruszył w  jej stronę. – ...UWAŻAJ, MIA... – warknęła u jej stóp Eklipsa.

Mia z  trudem łapała oddech, a  Solis wykrzywił usta w uśmiechu. – Rozczarowujesz mnie, dziewczyno – powiedział. Sparowała kolejny z  jego morderczych ciosów i  zaczęła zdawać sobie sprawę, jak silny jest jej przeciwnik. Jak niewiele jej wściekłość i  szybkość znaczyły w  takim pojedynku. Ręce Shahiida były grube jak jej uda. Dłonie miał jak talerze. Cały był zbudowany z mięśni, o połowę od niej wyższy i ważył dwa razy więcej. Jeden jego cios, jeden jej błąd, a będzie po niej. Musiała więc zabić go pierwsza. Sparowała kolejny cios, podskoczyła i  odbiła się od poręczy. Wyskoczyła w  powietrze, uniosła miecz do cięcia znad głowy, wkładając w  nie cały gniew i  siłę. To był imponujący ruch. Ruch, który sprawiłby, że z  piersi publiczności wyrwałyby się okrzyki zdumienia. Było to też posunięcie nowicjuszki. Efekciarskie, dobre do popisów na arenie, jakiego mógłby spróbować ktoś, kto się śpieszy i ma nadzieję szybko zakończyć walkę z lepszym od siebie przeciwnikiem. I Solis to wiedział. Bo ostatecznie jego przeciwnikiem było nic niewarte chuchro. Żałosny dzieciak. Dziewczyna. A  on był zwyczajnie od niej silniejszy. Na szczęście nie można było tego samego powiedzieć o  jego ostrzach. Widzicie bowiem, ostrza Solisa wykonano z  liizyjskiej stali. Metalu młotkowanego setki razy i zaostrzonego tak, że mógłby przeciąć promień słońca. A  ostrze Mii należało kiedyś do Dariusa Corvere, człowieka, którego Solis pomógł zabić. Rękojeść miała kształt wrony w locie – herbu familii, którą Solis pomógł zniszczyć. I  było wykonane z  grobowej kości, zacni przyjaciele. Ostrzejszej od obsydianu. Mocniejszej od stali. Niedocenianie ostrza i  tej, które je trzymała, było błędem Solisa.

Shahiid wykrzywił usta. Uniósł jeden miecz, blokując cios Mii, a  drugim zamachnął się, żeby rozciąć jej trzewia. Ostrza zderzyły się z  potężnym brzękiem. Ostrze o  ostrze. Zaostrzona grobowa kość przeciwko młotkowanej liizyjskiej stali. I grobowa kość wygrała. Miecz Mii przeciął broń Solisa, iskry posypały się, gdy klinga rozpadła się na dwie części. Jej cios trafił w cel, wbił się w ramię rosłego mężczyzny i  dalej, w  pierś. Trysnęła krew. Solis krzyknął, sam nie trafił, bo się zatoczył. – Bezwartościowe chuchro – warknęła Mia. Przeciągnęła ostrzem po jego żebrach, uwalniając jasnoczerwone strugi posoki. – Żałosny dzieciak – szydziła. Obróciła się w miejscu i rozcięła mu brzuch. – Dziewczyna – dodała z uśmiechem. Wnętrzności Solisa wysypały się. Shahiid wytrzeszczył ślepe oczy. – A mimo to właśnie ja cię pokonałam. Kopnęła go w pierś. Poleciał do tyłu, ślizgając się na własnej krwi, i  uderzył o  ścianę. Trzymając się za rozpruty brzuch, próbował wstać. Próbował coś powiedzieć. Zaczerpnąć tchu. Ostatecznie nic z  tego mu się nie udało. Krztusząc się krwią, Ojciec Wielebny padł na podłogę. –  Tak jest, kurwa! – ryknął z  dołu Rzeźnik, unosząc ręce. – WWWRONA! Mia przykucnęła na śliskim od krwi kamieniu, podpierając się jedną ręką. Przełknęła z  trudem ślinę, próbując złapać oddech, i  odgarnęła włosy z  oczu. Spojrzała na gladiatii, na Naev i zdołała się uśmiechnąć. – Nic jej nie jest?! – zawołała Naev. –  Wszystko w  porządku – zdołała odpowiedzieć Mia. – Ale jeszcze nie zrobiłam nawet połowy tego, co miałam zrobić. Popilnujcie go dla mnie, dobrze?

Naev spojrzała na Jonnena i skinęła głową. – Będziemy go strzec za cenę własnego życia. – Nic się nie bój, mała Wrono – dodał Rzeźnik. – Eklipso, chcę, żebyś też tu została – wydyszała Mia. – Strzeż mojego brata. –  ...SKORO TEGO SOBIE ŻYCZYSZ... – dobiegło spod jej stóp warczenie. Demon oderwał się od jej cienia i  pojawił się na zlanych krwią schodach przed nią. Mia rozejrzała się, walcząc o oddech. – Nie ostrzeżesz mnie, że będę cię potrzebować, kiedy stawię mu czoło? Wilczyca z  cieni popatrzyła na Mię nie-oczami i  zastrzygła uszami. –  ...NIE BĘDZIESZ MNIE POTRZEBOWAĆ. MASZ SERCE LWICY... –  Pamiętam, jak mi to powiedziałaś. – Mia uśmiechnęła się słabo. – Ale ja mam serce wrony. Czarne i  zasuszone, zapomniałaś? –  ...ZANIM TO WSZYSTKO SIĘ SKOŃCZY, DOSTRZEŻESZ FAŁSZYWOŚĆ TYCH SŁÓW... Sierść wilka z cieni była jak szept na jej skórze. Mia niemal ją czuła, aksamitnie miękką i  chłodną jak noc. Zadrżała, uśmiechając się. – ...IDŹ ODSZUKAĆ SWEGO OJCA... Dziewczyna skinęła głową. Wstała z grymasem. – Mia?! – zawołał jej brat łamiącym się głosem. Jej jednak już tam nie było. *** Drusilla biegła. Aalea towarzyszyła jej, podtrzymując ją jedną ręką. Zabójczyni Pająków podążała za nimi nieco wolniej, ewidentnie

rozerwana między pragnieniem zemszczenia się na Corvere i chęcią ratowania własnej skóry. Drusilla jednak wiedziała, że towarzysze Mii biegną właśnie przez Górę, a  prowadzi ich ta zdradziecka suka Järnheim. Jeśli dotrą do Adonaia przed Drusillą, to przepadnie ich jedyna nadzieja na ucieczkę. Dlatego Pani Ostrzy pędziła krętymi korytarzami tak szybko, jak były w stanie ponieść ją stare nogi. – Dokąd biegniemy? – spytała zadyszana Aalea. – Do mówcy – odpowiedziała Drusilla. – Zamierzamy uciec? – zapytała Zabójczyni Pająków. – Zamierzamy przeżyć – warknęła Pani Ostrzy. Drusilla słyszała przed sobą legionistów ze Scaevą, przemierzających szybko kręcone schody. Wierne Ręce przepchnęły się obok Pani Ostrzy i  Shahiid, pędziły w  stronę stajni uzbrojone w  kusze i  ostrza. Za nimi biegli młodziutcy akolici – najnowsze nabytki w  Górze, druga linia obrony. Krzyczeli na Panią Ostrzy, żeby biegła, biegła! Chór kościelny wydawał się głośniejszy, jakby odczuwał, że sytuacja jest nagląca. Drusilla dyszała nienawykła do biegania. W ustach jej zaschło. Jak do tego doszło? – zastanawiała się. Straciła już z oczu Scaevę, ale wiedziała, że on też zmierza do komnat Adonaia. Będzie szukał ucieczki w jedyny dostępny mu jeszcze sposób, zostawi za sobą tę jatkę. Nic z tego nie ma sensu, myślała. Przeczytała Kronikę Nibynocy od deski do deski. Nie zostawiła niczego przypadkowi. Corvere i  jej towarzysze powinni dać się całkowicie zaskoczyć. Tom w  żadnym miejscu nie wspominał, że dziewczyna będzie miała ze sobą beczkę z  arkemiczną solą na wozie ani że będzie podejrzewała pułapkę. Odkąd Drusilla odkryła ich udział w spisku, Adonai i Marielle nie mogli ostrzec Mii. Mercurio i  Aelius nie mieli nawet

sposobu, żeby się z  nią skontaktować. Na Matkę, skąd Corvere wiedziała, że Drusilla szykuje zasadzkę? Jeśli kroniki naprawdę opowiadały historię jej życia, jeśli trzeci tom naprawdę był historią jej śmierci... Drusilla słyszała teraz brzęk stali w oddali – gladiatii Corvere starli się w  śmiertelnym tańcu z  obrońcami Góry. Słyszała krzyki Järnheim. Sidoniusa wykrzykującego rozkazy. Serce starej kobiety tłukło się o żebra. Oddech płonął w piersi. Aalea podtrzymywała ją, jej długie ciemne włosy kleiły się do spoconej skóry. Zabójczyni Pająków zostawała coraz bardziej w  tyle. Drusilla całkiem straciła z  oczu ludzi Scaevy. Kolana ją bolały. Stare kości trzeszczały przy każdym kroku. Zdała sobie sprawę, że jest na to za stara. Za bardzo zmęczona. Długie lata w  służbie u  Matki doprowadziły ją do tego miejsca. Była przywódczynią Kościoła, który walił się wokół niej. Panią Duchowieństwa roznoszonego na strzępy. Całe to spiskowanie, zabijanie, pieniądze. I  tak to się skończy? Zostanie zabita przez potwora, którego sama stworzyła? Dotarły do Sali Epitafiów. Posąg Niah wznosił się nad nimi. Imiona martwych wyryte w  podłodze pod nimi. Nieoznaczone groby wokół nich. Brzęk stali i okrzyki bólu się zbliżały. Drusilla zdała sobie sprawę, że Zabójczyni Pająków porzuciła ich gdzieś w ciemności. Zostały same z Aaleą. Prawie same. – Pomyślałem, że przyjdziesz tędy. Drusilla zmusiła Aaleę do przystanięcia. Mercurio stał przed nimi w  ciemnych szatach i  zagradzał im wyjście z  sali. Patrzył łagodnie, wręcz litościwie. W prawej ręce trzymał czerwoną od krwi piłę do kości. – Zawsze pielęgnowałaś swoje nawyki, ‘Silla. – Ty... – wydyszała Drusilla. – Ja – odrzekł. – Ale twoje serce...

Mercurio uśmiechnął się smutno, pukając się w  kościstą pierś. –  Jestem dobrym kłamcą. Nie tak dobrym jak ty, ale jednak. Z drugiej strony wątpię, żeby ktokolwiek dorównywał tobie. – To twoja robota – zdała sobie sprawę Drusilla. Mercurio pokręcił głową. – Nie mogę przyznać sobie takich zasług. Prawdę mówiąc, to głównie dzieło Aeliusa. Trzeci tom to jego pomysł. Powiedział mi o swoich zamiarach, kiedy już go napisał. Drusilli serce zacisnęło się w zwiędłej piersi. Aelius zaciągnął się głęboko dymem z  cygaretki, ogniki zapłonęły mu w oczach. Palce miał poplamione atramentem. –  Nie zadzieraj z  bibliotekarzami, młoda damo. My znamy potęgę słowa. Palce miał poplamione atramentem... –  Niczego nie znajdziesz w  tym miejscu, jeśli nie jest ci to przeznaczone. O, Bogini... O, Matko, jak mogła być aż tak ślepa? Wszystko rozegrało się dokładnie tak, jak miało się rozegrać. Tak jak on to zaplanował. Ten zdradziecki, stary sukinsyn... – Przepuść nas, Mercurio – warknęła Pani Ostrzy. – Wiesz, że nie mogę tego zrobić. Drusilla wyciągnęła jedno z zatrutych ostrzy z rękawa. – W takim razie umrzesz na miejscu. Biskup Bożogrobia nie ustąpił. Popatrzył na Drusillę, na zakrwawioną piłę w  ręku i  spojrzał jej ponad ramieniem

z dziwnym smutkiem. – To nie mną musisz się martwić. Pani Ostrzy zazgrzytała zębami, serce biło jej jak szalone. Myślała o córce, synu, wnukach. Oczy zrobiły jej się wielkie ze strachu. – Proszę – szepnęła. Mercurio tylko pokręcił głową. – Przykro mi, gołąbeczko. Usłyszała, jak za jej plecami do sali wchodzą Ashlinn Järnheim i  umarły Dweymarczyk. Za nimi weszli gladiatii Corvere – Sidonius z  płonącą stalą, zadyszana Pieśniarka Miecza. Cała czwórka zlana szkarłatem, ich broń ociekała krwią wiernych Kościoła. W końcu wszystko się rozpadło. Starzec spojrzał na Boginię nad nimi i westchnął. –  Nie jestem pewien, co ona ci zrobi – powiedział. – Nie jestem pewien, ile w  niej jeszcze zostało sił. Jednak na twoim miejscu odłożyłbym ten zatruty nożyk i zaczął się szykować do błagania Mii o łaskę. Drusilla spojrzała na Aaleę. Na Järnheim i  zakrwawione miecze. Przed nią stał starzec, nad nią Bogini, a wokół niej walił się Kościół. Widmowy chór śpiewał hymn w  przecinanej witrażami ciemności. Westchnęła ciężko. – Dobrze to rozegrałeś, mój drogi. Pochyliła się powoli i położyła sztylet na podłodze. *** – Nie bój się, chłopcze, stary Rzeźnik cię obroni. Jonnen siedział na schodach stajni z  podbródkiem na kolanach i popiołem na skórze. Rzeźnik stał nad nim, wpatrując się w  zachodnie wejście. Naev stała na wschodnich schodach z  mieczem w  ręce. Stopnie były zlane krwią i  usłane ciałami.

Dym buchał ze zwęglonych beli siana i  upieczonych wielbłądzich trupów. Jeśli pominąć widmowy chór, stajnię wypełniały dym i cisza. Chłopiec słyszał odgłosy walki we wnętrzu Góry, ale teraz już cichły. Obrońcy Kościoła dali się zwieść Mii i  zostali rozgromieni. Wiedział, że gdzieś w  górze jego siostra właśnie przemyka przez ciemność jak ogar. Ściga ich ojca i  ścina wszystkich, których napotka po drodze. –  Walki słabną! – zawołała ze schodów Naev. – Zwycięstwo bliskie. – Ich czy nasze? – zapytał Rzeźnik. Naev rozważała to chwilę z  przechyloną głową. Welon zasłaniał jej uśmiech, ale chłopiec słyszał go w jej głosie. – Nasze – odpowiedziała. Eklipsa znowu weszła w  cień Jonnena i  dlatego chłopiec nie bał się tak naprawdę. Mimo to nadal czuł ból w piersi na myśl o  tym, co może się dziać we wnętrznościach Góry. Prawdę mówiąc, mimo waleczności siostry nie wierzył, że naprawdę może jej się udać. Ich ojciec pokonał każdą przeszkodę. Każdego wroga. Triumfował w  rozgrywce, gdzie przegrana oznaczała śmierć i wszyscy, którzy mu się przeciwstawili, gnili w grobach. W oczach Jonnena Julius Scaeva był bez mała nieśmiertelny. Bez wątpienia był twardym człowiekiem. Nigdy jednak nie był okrutny. Był nieugięty jak żelazo. Bezlitosny jak morze. Nieskory do pochwał, szybki w udzielaniu nagan, wychowywał syna na człowieka, który pewnego zwrotu będzie władał cesarstwem. Ponieważ jego ojciec nigdy się z  tym nie krył – mimo swojego pochodzenia Jonnen musiał zapracować sobie na tron. Chłopiec pilnie się uczył. Zawsze starał się zaimponować ojcu. Uczucia jego matki pozostawały niezachwiane, ale pragnienie pochwały od ojca popychało Jonnena do nieustannych wysiłków. Zawsze szukał sposobu, by sprawić, że

ojciec będzie z  niego dumny. Widział w  Juliusie Scaevie, Senatorze Ludu, konsulu, cesarzu człowieka, którym pewnego zwrotu sam chciał się stać. Dopóki nie poznał Mii. Siostry, o  której istnieniu dotąd nie wiedział. O  której nigdy mu nie powiedziano. Początkowo uważał ją za oszustkę. Żmiję i złodziejkę. Jednakże Julius Scaeva nie wychował sobie głupca i  wszelkie pobożne życzenia na świecie nie mogły przesłonić prawdy, jaką zawierały słowa Mii. Ciemność w  jednym z  nich śpiewała do ciemności w  drugim. Nie sposób było zaprzeczyć ich wspólnej więzi z  cieniami. Niewątpliwie byli krewniakami. A ona niewątpliwie była córką swojego ojca. W ostatnich zwrotach zaczął myśleć o sobie jako o Jonnenie, nie Luciusie. Tęsknił jednak za familią. Czuł się zagubiony i samotny. Eklipsa pomagała mu, ale to nie znaczyło, że było mu lekko. Czuł się bardzo mały w  świecie, który nagle okazał się bardzo wielki. – Jak się nazywał twój syn, Rzeźniku? – Złapał się na tym, że nagle o to pyta. Postawny mężczyzna spojrzał na niego, krzywiąc nieco zniekształconą twarz. – Hę? – Powiedziałeś Mii, że miałeś kiedyś syna. Jak się nazywał? Były gladiatii odwrócił wzrok z powrotem w stronę schodów. Zacisnął rękę na rękojeści miecza. Zacisnął zęby. Chłopiec usłyszał szept w swoim cieniu: –  ...JONNENIE, RZEŹNIK MOŻE NIE MIEĆ OCHOTY ROZMAWIAĆ NA TEN TEMAT... Chłopiec zacisnął usta. Liizyjczyk był oprychem, niewychowanym chamem i  świnią. Miał jednak złote serce i zawsze okazywał mu życzliwość. Wbrew wszystkiemu Jonnen zdał sobie sprawę, że nie podoba mu się myśl, że mógł zranić uczucia Rzeźnika.

– Przepraszam – odezwał się cicho. –  Iacomo – mruknął Liizyjczyk. – Nazywał się Iacomo. Dlaczego pytasz? –  Czy... – Jonnen oblizał usta, szukając słów. – Okłamałeś go kiedykolwiek? – Czasem tak. – Mężczyzna westchnął. – Dlaczego? Rzeźnik przeczesał czarny grzebień włosów. Odgłosy walk na górze prawie całkiem ucichły. Potrzebował chwili, żeby odpowiedzieć. –  Bycie rodzicem nie jest łatwe – powiedział wreszcie. – Musimy uczyć nasze dzieci prawdy o  świecie, żeby mogły w  nim przetrwać, ale niektóre prawdy zmieniają człowieka w  sposób, którego nie da się cofnąć. A  żaden rodzic nie chce, żeby jego dziecko się zmieniało. – Więc nas okłamujecie? – Czasem. – Rzeźnik wzruszył ramionami. – Myślimy, że jeśli postaramy się dostatecznie mocno, to uda nam się utrzymać was w  takim stanie, w  jakim zaczęliście życie. Nieskalni i idealni. Na zawsze. – Więc siebie też okłamujecie. Wielki Liizyjczyk uśmiechnął się i  uklęknął obok chłopca. Wyciągnął zgrubiałą od miecza dłoń i czule zmierzwił chłopcu włosy. –  Przypominasz mi Iacomo – powiedział z  szerokim uśmiechem. – Cwany szczeniak. –  Gdybym był cwany, to nie wylądowałbym w  tym bigosie. Czuję się bezużyteczny. Bezradny. Naev patrzyła w milczeniu z góry, kiedy Liizyjczyk wyciągnął sztylet zza pasa i  podał chłopcu. Jonnen chwycił rękojeść, zważył broń w ręku i popatrzył, jak światło słoneczne tańczy na ostrzu. Eklipsa pojawiła się obok niego, obserwując go nieoczami, gdy chłopiec obracał sztylet w tę i we w tę.

– Nadal czujesz się bezradny? – zapytał Rzeźnik. – Odrobinę mniej. Ale nie jestem tak silny jak ty. –  Nie bój się, chłopcze. Ta krew, którą masz w  żyłach... – Rzeźnik zaśmiał się i  pokręcił głową. – Jesteś dość silny za nas dwóch. *** Mia przemykała ciemnymi korytarzami z cieniami u ramion. Dotarła do Sali Epitafiów i  zastała Mercurio stojącego w wejściu z zakrwawioną piłą do kości w ręku. Drusilla i Aalea zostały schwytane; Pani Ostrzy stała przygarbiona, Shahiida Masek przestraszona. Pieśniarka Miecza i  Sidonius obserwowali je obie; wystarczyło jedno niewłaściwie słowo, żeby je zamordowali. Mia napotkała spojrzenie mentora i zauważyła, że starzec się uśmiecha. Nie było jednak czasu na rozmowę. Musiała biec dalej. Dotarła do schodów prowadzących do komnat Adonaia i  drogi ucieczki Scaevy. Tric i  Ashlinn już pędzili na dół, Ash nieco wyprzedzała Dweymarczyka. Jednakże przeskakując między cieniami, Mia poruszała się jeszcze szybciej. Słyszała teraz przed sobą strażników ojca, ich ciężkie buty na kamiennych stopniach w  dole, panikę w  ich głosach, kiedy ponaglali się nawzajem. Mijając Ashlinn, klepnęła ją w  pupę, potem zrobiła Krok obok Trica i przeniosła się w dół kręconymi schodami

zagłębiając się bardziej w ciemność a cienie u jej pleców i w jej włosach dodały jej skrzydeł i Mia leciała szybciej niż byli w stanie biec strażnicy Scaevy. Dopadła najwolniejszego i  ścięła go w  okamgnieniu, mrok złapał sąsiedniego i rozerwał na strzępy. Spojrzała przed siebie i  mignęła jej fioletowa toga. Serce zabiło jej szybciej. Pozostali strażnicy odwrócili się, dziesiątka, jaka się ostała, ich broń rozbłysła, oczy zapłonęły. Krocząc cieniami, wyminęła ich, czarna jak cień i szybka jak żywe srebro. Jednakże kiedy tańczyła, a  jej ostrze z  grobowej kości wypisywało w powietrzu wiersze szkarłatem, zdała sobie sprawę... Zdała sobie sprawę, że... Coś jest nie tak. Nie wyczuwała go. Nie czuła znajomych mdłości. Odwiecznego głodu. Przyprawiającej o  dreszcz obecności drugiego pomrocza. Z  zaciskającym się sercem spostrzegła, że fioletowa toga, którą wcześniej wypatrzyła, jest zwyczajnie zawieszona na ramionach jednego ze strażników – kolejny podstęp mistrza w  oszustwach, łatwy w  mroku na schodach. Przez chwilę zastanawiała się, czy Scaeva może ukrywać się

gdzieś w  cieniach. Tyle że nawet gdyby chował się gdzieś w  pobliżu pod opończą z  cienia, wyczułaby go tak samo, jak czuła strach napływający jej powoli do brzucha. O, Bogini, jego tu nie ma! Desperacja narastała w  jej piersi, wściekłość, że się nabrała. Odsłoniła zęby. Warczała i  dźgała, wymachiwała bronią i  Kroczyła między cieniami, tnąc mężczyzn na kawałeczki, zlewając krwią ściany i  podłogę. Wreszcie stanęła zadyszana, pasemka czarnych jak atrament włosów kleiły jej się do skóry, miecz ociekał krwią. Rozejrzała się po ciemności płonącymi oczami, mrużąc powieki. Ruszyła przez cienie krętym korytarzem w  stronę pulsującego ciepła, aż dotarła do komnat Adonaia. Wpadła do środka i  zobaczyła, że mówca klęczy u  szczytu sadzawki z  krwią, a  jego ręce i  nogi są zakute w  grube łańcuchy z  czarnego żelaza. Szkarłatne runy lśniły na ścianach, światło było przytłumione i zabarwione krwią. Adonai miał zamknięte oczy i  oddychał powoli, ale kiedy weszła, podniósł wzrok, kierując w jej stronę różowe tęczówki. – Witaj, mały pomroczu. – Scaeva? – wydyszała. Mówca zmarszczył czoło zdziwiony. A potem powoli pokręcił głową. Psiakrew. Czy mógł się schować w  ciemności, a  uciekający strażnicy odciągnęli ją od niego? Czy mógł posłużyć się jakąś sztuczką? Czy mógł już uciec? Czy mógł zawrócić? O, Bogini... Mia odwróciła się w stronę korytarza, którym przyszła. Strach skuł lodem jej brzuch. – Jonnen.

*** Jonnen zmarszczył czoło, czując, jak burzy mu się żołądek. Spojrzał na schody. Najpierw na zachodnie, za plecami Rzeźnika. A potem na wschodnie, gdzie przy poręczy stała Naev z  mieczem uniesionym w  pewnych rękach. Serce Jonnena zaczęło bić szybciej. Nagle to poczuł – dziwny, nigdy niezaspokojony głód. Wrażenie, że brakuje w  nim jakiejś cząstki. Że szuka czegoś do siebie podobnego. – Mia? – zapytał z nadzieją. Naev odwróciła się na dźwięk jego głosu i uniosła brew. – Wróciła? – Nie... Naev zatoczyła się w  bok, stęknęła zaskoczona, kiedy uderzyło w  nią coś ciężkiego. Nie było widać, co się z  nią zderzyło, ale poleciała tyłem na poręcz, wymachując rękami, walcząc o  odzyskanie równowagi. Coś znowu w  nią uderzyło, mocno trafiło ją w  pierś, aż uderzyła plecami o  balustradę. Krzyknęła, wytrzeszczając oczy. – Naev! – zawołał Jonnen. Oberwała po raz trzeci i  tym razem to był brutalny cios prosto w  twarz. Z  rozkwaszonym nosem odchyliła się do tyłu i  zacisnęła palce na pustce, tracąc równowagę. Z  krzykiem spadła. Wymachiwała rękami, szaty wydymały się wokół niej, pęd odsunał welon z  jej przerażonej twarzy, gdy leciała czterdzieści stóp w  dół do stajni. Uderzyła z  łoskotem o kamienną podłogę. – Na Otchłań i krew – sapnął Rzeźnik. Eklipsa warknęła obok niego i zjeżyła się cała. – ...RZEŹNIK, UWAŻAJ...! Gladiatii uniósł miecz i przyjął pozycję do obrony. – Co je...

Rozbłysło ostrze, jasne i  lśniące w  słabym świetle. Gardło Rzeźnika otwarło się. Potężny mężczyzna zatoczył się, łapiąc się za szyję, żeby powstrzymać potok krwi. Na schodach przed nim stał rozmazany kształt. Gladiatii rzucił się do ataku, charcząc i  klnąc niewyraźnie; jego miecz ciął błyskawicznie. Jonnen usłyszał rwany krzyk, zobaczył drżenie cieni i  na schodach pojawił się jego ojciec. Miał krwawą ranę na przedramieniu, porzucił gdzieś fioletową togę i  krew obryzgała biała szatę, którą nosił pod spodem. Szept zwijał się wokół jego gardła. Rzucił się Rzeźnikowi do twarzy. Rzeźnik wzdrygnął się i uderzył odruchowo, tnąc żmiję z  cienia. Jednakże było to równie ulotne stworzenie jak dym i  stal niczego nie przecięła. Rzeźnik stracił kilka cennych sekund i energii na bezsensowny atak. Charczał. Ręce, gardło i pierś miał zlane krwią. Osunął się na kolano, odsłonił czerwone zęby w grymasie. Jonnen widział, że ojciec cofnął się kilka kroków na schodach, unosząc zakrwawiony sztylet. Chłopakowi żołądek się zacisnął, oczy napełniły się łzami, gdy zobaczył, jak rosły gladiatii ponownie wstaje. – U-uciekaj, chłopcze – wyrzęził. Eklipsa pojawiła się między chłopcem i ojcem. Warczała. – ...JONNEN, W NOGI... Chłopak cofnął się schodami. Jeden stopień. Drugi. Rzeźnik zrobił niepewnie krok naprzód i  niezręcznie zaatakował cesarza. Teraz krew uciekała z  jego ciała potokami, rozlewała się kałużą i cała jego siła i umiejętności zdały się na nic. Ojciec Jonnena z  łatwością wyszedł poza zasięg ciosu i  cofnął się o kolejny krok, gdy Liizyjczyk potknął się i padł. – Rzeźnik! – krzyknął Jonnen ze łzami w oczach. – Iac-como... – wycharczał Rzeźnik. – U-u... Eklipsa obejrzała się przez ramię, szczerząc kły. – ...UCIEKAJ...!

Przeskoczyła z otwartym pyskiem nad ciałem Rzeźnika. Szept syknął i zaatakował, zatapiając czarne zęby w szyi wilka. Cienie zaczęły się kotłować, warcząc i  sycząc, aż sturlały się ze schodów. Eklipsa warczała i  kłapała zębiskami, Szept prychał i  kąsał, czerń bryzgała na ściany jak krew. Jonnen cofnął się kolejny krok i  prawie poślizgnął się na krwi Rzeźnika. Łzy płynęły mu po policzkach. Groza sprawiła, że wnętrzności skuwał mu lód. – Synu. Pasażerowie nadal walczyli, ale chłopak po prostu zamarł. Spojrzał na ojca stojącego wyżej na schodach. Obryzganego szkarłatem. Złoty wieniec na czole. Cesarz całej Republiki. Wysoki, dumny i  silny. Zawsze miał dość woli, żeby dokonać tego, czego inni nie śmieli. Rzeźnik leżał martwy na kamieniu przed nim, Naev rozbryzgała się na kamieniu w dole – raptem dwa kolejne ciała do stosu innych. – Ojcze... Cesarz Itrei uniósł czerwoną rękę, przywołując chłopca. – Chodź do mnie, synu. Jonnen spojrzał na ich cienie na ścianie. Cień ojca sięgał ku niemu z  szeroko otwartymi rękami. Jonnen widział, jak jego własny cień podchodzi do ojcowskiego i obejmują się gorąco. Jednakże sam chłopiec się nie poruszył. Ściskał w ręku sztylet od Rzeźnika. Spojrzał znowu na Eklipsę i  Szepta, które nadal walczyły ze sobą na schodach. Czarna krew tryskała, kły były obnażone, walce towarzyszyły syk i warczenie. – Szept, przestań! – zażądał chłopiec. – ...JONNEN, UCIEKAJ...! – warknęła Eklipsa. Chłopiec zauważył, że ojciec mruży oczy. Strach burzył się w  brzuchu dzieciaka i  ścinał mu krew w  żyłach. Cesarz uniósł drugą rękę i  zacisnął palce. Cienie poruszyły się, wyostrzyły, uderzyły w wilczycę, przebijając jej skórę. – Nie! – krzyknął chłopiec.

Eklipsa zawyła z bólu i polało się więcej czarnej krwi. Scaeva przeciął ręką powietrze i  demon poleciał i  uderzył o  ścianę. Szept zaatakował, wbił ostre jak brzytwa zęby w gardło Eklipsy. Czarne sploty zacisnęły się wokół ciała wilczycy z  cienia, zaciskały się, dusiły, a kły wchodziły w ciało raz za razem. – ...Żałujesz teraz, że mnie obraziłeś, szczeniaku...? – ...J-JONNEN... – ...Już się mnie boisz...? – Ojcze, każ mu przestać! – krzyczał chłopiec. Czuł w  oczach palące łzy. Patrzył na słabnący opór Eklipsy. Sploty Szepta zaciskały się coraz mocniej, kły zatapiały się coraz głębiej. Eklipsa zaskomlała z  bólu, miotając się, tarzając i gryząc. „Ta krew, którą masz w  żyłach? Jesteś dość silny za nas dwóch”. Jonnen uniósł ręce i  zakrzywił palce jak wtedy, kiedy korzystał ze swojego daru i złapał węża w niewidzialny chwyt. Cisnął nim o ścianę, chociaż stworzenie wymachiwało ogonem, syczało i wysuwało język. – Lucius! – warknął jego ojciec. – Puść go! Chłopiec nie puszczał. Zamarł. Ten głos, który poznał, kiedy jeszcze sam nie potrafił mówić. Autorytet, którego słuchał, odkąd zaczął chodzić. Ojciec, którego podziwiał, w  którym chciał wzbudzić dumę, którym przez całe życie chciał być, gdy sam dorośnie. Siostra zabrała go. Pokazała mu swój świat. Eklipsa mieszkała w  jego cieniu od miesięcy. Chroniła go przed strachem. Pokochała go równie mocno, jak kiedyś innego chłopca, równie zagubionego i przestraszonego jak on. – ...CASSIUS... – zaskomlała. Ale to był człowiek, który wychował Jonnena. Który znał go od lat, a  nie od miesięcy. Człowiek, którego Jonnen bał się, którego kochał i naśladował. Słońce na jego niebie.

– Lucius, powiedziałem, puść go! – rozległ się krzyk. I  dlatego, chociaż serce mu pękało, chociaż łzy paliły go w  policzki, Jonnen spojrzał na Eklipsę. Cień, który znał niemal tak dobrze jak własny. Pasażer, którego poniósł przez sztorm i morze. Wilk, który go kochał. – Ja... – Pociągnął nosem, patrząc na nóż w ręce. – Ja nie... –  Luciusie Atticusie Scaeva, jestem twoim ojcem! Masz mnie słuchać! I  możesz go za to znienawidzić, zacny przyjacielu. Możesz uznać za słabeusza i  żółtodzioba, ale prawdę mówiąc, Jonnen Corvere miał raptem dziewięć lat. A  ojciec był tak naprawdę innym imieniem dla Boga w jego umyśle. – Prze... Przepraszam – wyszeptał. I powoli, bardzo powoli opuścił rękę. Uwolniony Szept znów zaatakował. Eklipsa padła, skomląc, gdy czarne zęby jadowe weszły głębiej w jej skórę. Raz i drugi, i trzeci. Łzy paliły Jonnena w oczy, gdy usłyszał krzyk tuż poza zasięgiem słuchu. Głód w nim wezbrał. Szept wił się i wzdychał, zaciskając się coraz mocniej wokół ciała wilka. I  na oczach przerażonego Jonnena Eklipsa zaczęła znikać. Słabnąć. Coraz bledsza. Coraz cieńsza. – ...JONNEN... Wilk powoli znikał. – ...C-CASSIUS... Aż pozostał tylko wąż. Ciemny za dwoje. – Lucius. Szloch wzbierał mu w gardle. Zgroza i żal w piersi groziły, że go zadławią. Cały świat płonął i  rozmazywał się w  łzach, gdy

spojrzał na wyciągniętą rękę ojca. Umazaną krwią. Obryzganą czernią. – Czas wracać do domu, synu. Chłopiec się zgarbił. To brzemię było dla niego za ciężkie. Bawił się w  bycie mężczyzną, ale tak naprawdę był tylko dzieckiem. Zagubionym, zmęczonym i  – bez wilka w  cieniu – rozpaczliwie przestraszonym. Szept przepełznął do cesarza i  stopił się z  czarną kałużą u  jego stóp. Pożerał strach, tak jak wilk pożerał strach Jonnena. Chłopiec wypuścił bezszelestnie sztylet od Rzeźnika. – Cesarzu. Jonnen spojrzał na wschodnie schody, gdy rozległ się czyjś głos. Przez łzy zobaczył wysoką Dweymarkę, zadyszaną i  pokrytą potem. Była ubrana w  szmaragdową zieleń, a  usta i  oczy miała umalowane na czarno. Nosiła złoto na nadgarstkach i  gardle, ale właśnie zdejmowała biżuterię i zrzucała na dół, do stajni. – Shahiido Zabójczyni Pająków – powiedział jego ojciec. – Ty żyjesz. –  Robisz wrażenie zaskoczonego, cesarzu – odpowiedziała kobieta, zdejmując kolejną bransoletkę. – Jeśli opuścisz to miejsce, zrobimy to razem. – Czerwony Kościół mnie zawiódł – odparł cesarz. – Dlaczego, na Czarną Boginię, miałbym zabrać cię ze sobą? –  Myślałam, że to raczej ja zabiorę cię ze sobą – odpowiedziała z  mrocznym uśmiechem. – Ja w  niczym nie zawiodłam. Przysięgłam zemścić się na Mii Corvere i zemszczę się. Jeśli więc nie masz nic przeciwko temu, żeby doprowadzić nas bezpiecznie do komnat mówcy, to opowiem ci, jak zabiłam dla ciebie twoją córkę. Ojciec zmrużył oczy. Przechylił głowę. Ważył wszystko w myślach. Jego stadko zabójców zostało całkowicie zniszczone, krwawa zemsta jego córki na Czerwonym Kościele dopełniła

się. I  chociaż Duchowieństwo zawiodło, cesarz Itrei nie zamierzał odrzucać doskonałego młotka tylko dlatego, że zagiął jeden gwóźdź. Zabójczyni, z  której mógł jeszcze skorzystać, jedynej, jaka ostała się z trzódki Niah. Dlatego ledwie dostrzegalnie skinął głową. Dweymarka zeszła, zrzucając ostatnie sztuki biżuterii. Stanęła obok cesarza. Cienie wokół nich pociemniały, ale jego głos był jeszcze mroczniejszy. – Chodź, synu. Chłopiec spojrzał mu w  oczy. Równie ciemne i  głębokie jak jego własne. Słońce świecące na jego niebie. Bóg w jego oczach. – Tak, ojcze – odpowiedział. I powoli, bez lęku, wziął ojca za rękę. *** Adonai czekał w milczeniu. Z  powodu łańcuchów owiniętych wokół jego pasa i  kostek klęczenie sprawiało mu ból, więc zamiast tego siedział u  szczytu sadzawki. Czekał na małego pomrocza, aż ten wróci i  go uwolni. Mówca czuł świeżą krew w  powietrzu, czuł, jak płynie swobodnie po wyższych poziomach. Atak młodej Mii ewidentnie był udany. Zamknął oczy i  oddychał powoli, próbując się uspokoić. Prawdę mówiąc, odkąd Drusilla dowiedziała się o  jego zdradzie, znajdował bardzo niewiele spokoju. Kiedy Pani Ostrzy przysłała emisariuszy do jego komnat i  poinformowała go, że wykryła spisek Aeliusa i  Mercurio, przeraził się. Gdy jednak powiedziano mu, że jego siostra została uwięziona i pozostanie w niewoli, żeby zapewnić sobie

jego współpracę aż do śmierci Mii Corvere, Adonaia ogarnął gniew. Emisariusze Drusilli zostali utopieni w  jego sadzawce. Następnych dwóch, którzy przynieśli odcięte uszy Marielle na aksamitnej poduszce, rozerwał na kawałki włóczniami z  krwi. Dopiero po tym wybuchu bezsilnej furii zdał sobie sprawę, że nie ma wyjścia i  musi się podporządkować. Drusilla szantażowała go jedyną osobą na świecie, jaką naprawdę kochał. Dysponowała jedyną bronią, jaką naprawdę można było go zranić. Dopóki więziła Marielle, Adonai musiał się poddać. Pozwolił, żeby zakuli go w  łańcuchy. Sprowadził cesarza do Góry, tak jak mu rozkazano, oraz Ostrza, które Drusilla wezwała, żeby zabiły Mię. Odgrywał potulnego, przestraszonego. Miał nadzieję, że Pani Ostrzy okaże się na tyle głupia, by wpaść w jego ręce, gdy przyjdzie triumfować albo się z nim podrażnić. Nigdy jednak nie przyszła. Dlatego Adonai czekał. Ucieleśnienie doskonałego spokoju, którego wcale nie czuł. Zaciskający się węzeł szkarłatnej furii w  jego wnętrzu. Dłonie dociśnięte do kolan, nogi skrzyżowane i  tylko rubinowy płyn w  sadzawce przed nim zdradzał jego poruszenie. Mia dotarła od jego komnaty zadyszana i zakrwawiona, ale odkryła, że ojciec ją przechytrzył i zawrócił. Wybiegła za nim w  labirynt korytarzy, a  tuż za nią biegli jej towarzysze, niestety nie uwolniwszy wcześniej Adonaia z łańcuchów. Pomyślał, że to dość nieuprzejme, ale prędzej czy później Mia musiała... – Mówco. Adonai otworzył oczy. Żołądek mu się burzył z gniewu. – Wasza Cesarska Mość – syknął. Zadyszany Scaeva wynurzył się z  mroku przed nim. Wąż z  cieni owijał mu się wokół szyi. Cesarz miał ranę na ręce owiniętą zakrwawiona szmatą. Obok niego stał pobladły ze

strachu chłopiec. Pewnie syn cesarza. Zabójczyni Pająków też tam stała, a  złoto, które zwykle błyszczało na jej gardle i  nadgarstkach, zniknęło. Jednak Adonai był o  wiele bardziej zaniepokojony omdlałą kobietą w objęciach Shahiidy. Siostro miła, siostro ma jedyna... Marielle została nafaszerowana środkami odurzającymi, powieki jej opadały, ręce miała związane. Zabójczyni Pająków trzymała mały złoty nóż przy jej gardle. Adonai zmrużył szkarłatne oczy. Krew w  sadzawce ożyła, wzburzyła się, długie bicze cieczy odrywały się od powierzchni i  unosiły jak węże, szpiczaste jak włócznie, zbliżały się do Scaevy, jego bachora i Shahiidy Prawd. Ale Zabójczyni Pająków tylko złapała mocniej Marielle i docisnęła nóż do jej szyi. – Nie radzę, mówco – powiedziała. – Twa córka cię szuka, Juliusie – odezwał się Adonai, patrząc na Scaevę. – Była tu chwilę temu. Jeśli poczekasz moment dla złapania oddechu, to nie wątpię, że niebawem tu powróci. Chyba że zamierzasz przez resztę zwrotu bawić się z  nią w chowanego w ciemności? – Przenieś nas – powiedział cesarz, nie zważając na przytyk. – Z powrotem do Bożogrobia. Natychmiast. –  Nasienie, któreś posadził, rozkwitło. Podlewałeś je nienawiścią i  teraz zakwitło szkarłatem. – Blady uśmiech wykrzywił usta mówcy. – To dlatego zważałem, by nie mieć córek. –  Dość tego – warknęła Zabójczyni Pająków. – Wyślij nas do Bożogrobia. Adonai spojrzał na nią. – Musisz uważać mnie za głupca, Shahiido, jeśli spodziewasz się, że poślę swą siostrę razem z tobą do Grobu. – Odmów raz jeszcze, a sama wyślę Marielle do jej grobu. – I wtedy umrzesz. – A twoja siostra do nas dołączy. Na twoich oczach.

Adonai zerknął na sztylet dociśnięty do szyi siostry i wykrzywił kpiąco usta. –  Myślisz, że twoja klinga jest dość ostra, by skaleczyć w obecności kogoś takiego jak ja, pajączku? –  Jad małych pajączków jest najbardziej zjadliwy – odpowiedziała Shahiida. Adonai zmrużył oczy, zauważając, że sztylet przy skórze siostry jest nieco odbarwiony. Mała kropelka krwi Marielle zebrała się na czubku, rubinowa i jasna. –  Mój jad już pełznie do serca twojej siostry – powiedziała Zabójczyni Pająków. – I  tylko ja znam antidotum. Zabij nas, a zabijesz także ją. Shahiida uśmiechnęła się, krzywiąc czarne usta. Zaszachowała go i  oboje o  tym wiedzieli. Jeśli pozostaną uwięzieni w  Górze, córka Scaevy w  końcu ich złapie, bez względu na to, ile razy przemkną się pod jej nosem w  ciemności. Zada im bolesną śmierć. Prawda była taka, że Shahiida Prawd i  cesarz nie mieli nic do stracenia, a  Adonai wiedział, że Zabójczyni Pająków jest okrutna i  dość mściwa, żeby na złość jemu zabić Marielle, nim sama umrze. Prawdę mówiąc, zawsze to w niej lubił. I  dlatego, nie spuszczając wzroku z  siostry, skinął w  stronę sadzawki i odezwał się głosem spokojnym jak tafla młyńskiego stawu: – Wejdźcie i czujcie się mile widziani. – ...Uważaj, Juliusie... – syknęła żmija z cieni. Scaeva wbił stanowcze spojrzenie w  Adonaia i  odezwał się zimnym i twardym tonem: –  Tylko żadnych sztuczek, mówco – ostrzegł go. – Bo inaczej przysięgam, że twoja siostra umrze. –  Wierzę ci, cesarzu, w  przeciwnym bowiem razie ty i  twój potomek już byście nie żyli. – Wejdź do basenu, Luciusie.

Chłopiec zerknął z niekłamanym lękiem na krew. Ostatecznie okazało się jednak, że bardziej boi się ojca, bo przykucnął przy krawędzi i  wsunął się w  szkarłat. Scaeva ruszył zanim wolniej i  przyciągnął chłopca do boku. Zabójczyni Pająków odrzuciła zatruty sztylet za drzwi – nic, co nie było kiedyś żywe, nie mogło podróżować przez sadzawki, a swoje już zrobiła. Weszła do krwi, trzymając słaniającą się Marielle. –  Jeśli uprzednio nie miałem powodu, by życzyć wam śmierci, teraz to się zmieniło – powiedział Adonai, piorunując oboje wzrokiem. – Bez kwestii. – Dość gadania, kretynie – warknął Scaeva. – Rób, co ci każą. Adonai z  radością by go utopił. Porwałby go i  zalał falą czerwieni. Jednakże obok Scaevy stał jego syn i  o  ile Mia być może wybaczyłaby Adonaiowi, że odebrał jej możliwość zemszczenia się na Scaevie, gdyby sam go zamordował, to nigdy nie wybaczyłaby mu utopienia przy okazji jej brata. Spojrzał na siostrę. – Marielle?! – zawołał. Jego siostra poruszyła się, ale nie odpowiedziała. – Przybędę po ciebie – obiecał. Zabójczyni Pająków złapała ją mocniej, piorunując wzrokiem Adonaia. – Moja trucizna działa szybko, mówco – ostrzegła. Oczy Adonaia wreszcie uciekły w  głąb czaszki. Wymruczał pod nosem słowa. W  pomieszczeniu zrobiło się cieplej, zapach miedzi i  żelaza zakłębił się w  powietrzu. Usłyszał, jak chłopcu wyrwał się zduszony okrzyk, gdy krew zaczęła wirować, pluszcząc o  brzegi sadzawki coraz szybciej i  szybciej, podczas gdy szept mówcy zamienił się w cichą, błagalną pieśń, jego usta wykrzywiły się w  ekstatycznym uśmiechu, a  opuszki mrowiły go od magji. W  ostatniej chwili otworzył czerwone oczy. Spojrzał Scaevie prosto w twarz.

– Zaprawdę, zapłacisz mi za to, Juliusie. I z głuchym pluskiem zniknęli w zalewie krwi.

 

Rozdział 33     Źródło

Mia siedziała na zakrwawionych schodach z  głową w zakrwawionych rękach. Prawie jej się udało. Prawie jej wyszło. Prawie. Duchowieństwo nie żyło albo zostało pokonane. Pozostałe przy życiu najlepsze Ostrza Kościoła zostały zabite. Cicha Góra – siedziba najzacieklejszego kultu zabójców, jaki kiedykolwiek zaistniał w Republice – znajdowała się teraz w jej rękach. Niestety on uciekł podczas chaosu walk. Był bardziej śliski od tej żmii z cienia, którą nosił na szyi; czuł się pośród cieni lepiej, niż Mia się spodziewała. Scaeva zawrócił raz, a  potem drugi, podczas gdy Mia i  pozostali kręcili się po labiryncie korytarzy i  schodów i  go szukali. Nie dość, że zgarnął swój skarb, to jeszcze przemknął do komnat mówcy razem z  Zabójczynią Pająków. Poderżnął Rzeźnikowi gardło. Zepchnął ze schodów Naev. Bogini, Mia nie myślała nawet, że to możliwe, ale jakimś cudem zamordował Eklipsę! Wiedziała o  tym, odczuła to, jakby wbito jej w  pierś lancę z  czarnego bólu, gdy szła przez mrok. Na dodatek powiększył jej ból, tę zionącą ranę w jej wciąż bijącym sercu, wykradając swojego syna.

Zabrał Jonnena. –  Łajdak... – szepnęła w  ciemność. Łzy płynęły jej po pliczkach. – Ten pieprzony łajdak... – Dopadniemy go – zapewniła ją Ashlinn. – Obiecuję. Siedziała obok Mii na schodach do stajni, położyła zakrwawioną rękę na jej udzie. Sidonius klęczał obok ciała Rzeźnika i  zamykał mu oczy, układał go w  pozie do wiecznego spoczynku. Pieśniarka Miecza stała obok i  odmawiała cicho modlitwę obryzgana krwią obrońców Góry. Tric został z Mercurio w Sali Epitafiów, razem pilnowali Aalei i Drusilli. Jonnen... Mia pokręciła głową. Czuła, jak strach wzbiera jej w  piersi, a kiedy sięgnęła po pasażera, znalazła tylko pustkę. Przegoniła Pana Życzliwego. Eklipsa została zniszczona. Jej moc bez nich nie uległa zmniejszeniu, ale po raz pierwszy, odkąd miała dziesięć lat, stanęła wobec samotności, której nic nie mogło przerwać. I mimo dziewczyny u jej boku, mimo otaczających ją sprzymierzeńców, którzy walczyli, przelewali krew i  umierali dla niej, ta myśl przerażała ją bardziej niż cokolwiek, co potrafiła sobie przypomnieć. Dlatego sięgnęła jak zawsze po najstarszego, najdroższego przyjaciela. Gniew. Spojrzała na martwego Rzeźnika na schodach i  poczuła, że iskierka zaczyna się żarzyć. Spojrzała na Naev leżącą na zakrwawionej podłodze i  iskra zapaliła się mocniej. Pomyślała o  Eklipsie, z  której teraz zostało tylko wspomnienie, i  buchnął w niej płomień. Spalił strach i porwał ją na skrzydłach z dymu i  ognia, płonął w  jej płucach, gdy zazgrzytała zębami i  wstała. Jej umysł oderwał się od myśli o ojcu i skupił na kimś innym. Na kimś, kto zranił ją równie mocno jak on. I kto nie uciekł. – Drusilla – warknęła.

*** – Bogini, dopomóż – szepnęła Drusilla. W  Sali Epitafiów było cicho jak w  grobowcu. Imiona zmarłych wyryte w  podłodze pod jej stopami. Groby zabitych wiernych w  ścianach wokół niej. Na wpół umarły Dweymarczyk stał obok niej z  bliźniaczymi ostrzami w  dłoniach. Drusilla zamrugała, kiedy ciemność zafalowała przed nią, gdy Aalea uściskała jej palce. Ścisnęło ją w  żołądku, gdy zobaczyła ciemną postać wychodzącą z  cienia posągu matki. Niah stała nad nimi wyrzeźbiona w  wypolerowanym czarnym granicie. Okowy zwieszały się z  jej sukni, miecz w jednej dłoni, szalkowa waga w drugiej. Jak zważy moje uczynki? – zastanawiała się Drusilla. Czy uzna mnie za rozczarowanie? – Mia – szepnęła Aalea. – Miłej nibynocy, mi dona – odpowiedziała Corvere. Jej miecz był oblepiony zaschniętą krwią, bursztynowe oczy na rękojeści były czerwone jak krew na jej skórze. Ciemne włosy okalały bezlitosne spojrzenie. Drusilla przypomniała sobie pierwszy raz, kiedy ujrzała tę dziewczynę właśnie w  tej sali. Była młoda, blada i  zielona jak trawa. Ręce jej się trzęsły, gdy trzymała swój woreczek z zębami. – Wypowiedz swoje imię. – Mia Corvere. – Czy przysięgasz służyć Matce Nocy? Czy poznasz śmierć we wszystkich jej kolorach, poniesiesz ją w jej imieniu tym, którzy na nią zasługują i  nie zasługują? Czy zostaniesz akolitką Niah i ziemskim instrumentem ciemności między gwiazdami? – Tak.

W  tej sali ją namaszczono. Do tego posągu przykuto ją i  wychłostano za nieposłuszeństwo. Na tej podłodze odkryła wyrytą prawdę na temat spisku Kościoła. Tu znajdowało się serce tego wszystkiego. Stara kobieta westchnęła. Bogini, gdybyśmy tylko wiedzieli, czym ona się stanie... –  Miło znowu cię widzieć, mała Wrono – powiedział Mercurio. –  Wzajemnie, Shahiidzie – odpowiedziała dziewczyna, nie odrywając oczu od Pani Ostrzy. – Gdzie jest Scaeva? – zapytał starzec. Mia zmrużyła gniewnie oczy. – Nie ma go tutaj. Zatem cesarz uciekł, pomyślała Drusilla. Corvere poniosła porażkę. Aalea zrobiła krok przed siebie, unosząc ręce, cała w uśmiechach i miodowej słodyczy. – Mia, moja droga, powinnyśmy poro... Ciemność uderzyła zaostrzona jak włócznia i ostra jak miecz. Poderżnęła Aalei gardło od ucha do ucha. Kobieta wytrzeszczyła ciemne oczy, rozwarła czerwone jak krew usta i zakaszlała, przyciskając rękę do szyi. Zatoczyła się do przodu, rubinowa czerwień oblała jej mleczną skórę. Podniosła wzrok na posąg Matki, wypowiedziała bezgłośnie ostatnią modlitwę. Łzy zaperliły się na poczernionych rzęsach. A  potem Shahiida Masek padła na zakrwawiony kamień. Złotousta zamilkła na zawsze. Drusilla napotkała spojrzenie Mii i  zobaczyła tam, co ją czeka. Sięgnęła pod szatę, adrenalina i  strach mrowiły ją w opuszkach palców, gdy złapała ostrze, które chowała między piersiami – w miejscu, którego z uprzejmości Dweymarczyk nie sprawdził, gdy szukał broni. Chłopak krzyknął teraz, kiedy stal

błysnęła – Drusilla rzuciła zatruty sztylet. Broń ze świstem przecięła powietrze tuż przy gardle Mii. Corvere uniosła rękę z  szeroko rozłożonymi palcami. Ciemność wokół niej rozwinęła się jak kwiat, macki żywego cienia złapały lecące ostrze. Dziewczyna pochyliła twarz z  drobnym, okrutnym uśmieszkiem na krwawych ustach. Machnęła ręką i  ciemność przeniosła nóż przez salę, położyła go u stóp Drusilli. – To tyle, jeśli idzie o Panią Ostrzy – powiedziała. – Mia... – zaczęła Drusilla z zaciskającym się gardłem. – Brakuje tu imion – powiedziała dziewczyna. Stara kobieta zamrugała skonsternowana. – Co takiego? Mia wskazała na granitową posadzkę. Spirala błyszcząca teraz od krwi Aalei rozwijała się od posągu Niah. Setki imion. Tysiące. Królów, senatorów, legatów, lordów. Kapłanów i  cukiereczków, żebraków i  bękartów. Imiona wszystkich, którym odebrano życie w  służbie u  Czarnej Matki. Każde morderstwo popełnione przez Czerwony Kościół. – Brakuje tu imion – powtórzyła Mia. Drusilla poczuła, że ktoś ją łapie za ręce. Uścisk mocny jak żelazo. Zimny jak lód. Spojrzała w  dół i  zobaczyła, że pochwyciły ją cienie, czarne wstążki owinęły się wokół jej nadgarstków, odcinając dopływ krwi. Stara kobieta krzyknęła, gdy cienie powlekły ją po podłodze i  z  nieziemską siłą cisnęły nią o podstawę posągu Bogini. W głowie jej zadzwoniło. Polała się krew z  nosa. Poczuła jak przez mgłę, że cienie unoszą jej ręce i zakuwają ją w łańcuchy przy szatach Bogini. – Puść mnie! – zażądała Drusilla, szarpiąc się. – Puszczaj! Odpowiedź Mii była zimna jak zimowy wiatr. – Mam ci coś do opowiedzenia, Drusillo – powiedziała. – I nie mam cierpliwości, żeby wyciąć brakujące imiona na posadzce. Wytnę jednak co nieco, żeby przynajmniej je zapamiętano.

Drusilla poczuła, że zerwano jej szatę z  pleców. Nacisk zimnego kamienia posągu na nagą skórę. Przerażenie przeszyło jej serce. Obejrzała się przez ramię i  zobaczyła litość w  oczach Mercurio. Mroczny wzrok umarlaka. Zatrute ostrze, którym rzuciła, uniosło się z  podłogi w  uścisku zimnych, czarnych wstążek. –  Nie... – Starej kobiecie załamał się głos. Szarpnęła łańcuchami. – Nie! Mam familię, mam... – To za Bryn i Burzyciela Fal – powiedziała Mia. Drusilla wrzasnęła, gdy poczuła, że nóż wbija się w jej plecy. Siedemnaście liter wyżłobionych zatrutą stalą głęboko w  ciele. Gorąca i gęsta krew popłynęła po skórze. Potworny ból zapłonął między łopatkami. – Mercurio! – krzyknęła. – Pomocy! – To za Naev, Rzeźnika i Eklipsę. Drusilla znowu zawyła przenikliwie i  przeciągle, gardło jej się zaciskało, gdy szarpała się w okowach. Czuła, że toksyna na ostrzu już działa, pełznie do jej zwiędłego serca. Nade wszystko jednak czuła rozpalone do białości ostrze bólu, ostrze wycinające imiona zmarłych na jej plecach. – A to za Alinne i Dariusa Corvere. Ciepła wilgoć. Potworny ból. Sięgający głęboko jak lata. Teraz jednak szybko ustępował. Dudniący odpływ zwalniający wraz z  jej tętnem. Pani Ostrzy zwiotczała w  okowach, nogi nie były już w  stanie jej utrzymać. Trucizna ciągnęła ją ku błogosławionej ciemności. Próbowała pomyśleć wtedy o  córce. O synu. Próbowała przypomnieć sobie dźwięk śmiechu wnuków, gdy bawiły się w  słońcu. Oczy uciekły jej w  głąb czaszki, kiedy sen przywoływał ją z otwartymi ramionami. –  Zostań ze mną, Drusillo – rozległ się głos. – Najgorsze zostawiłam na koniec.

Lanca płonącego bólu u  podstawy kręgosłupa. Zawlekła ją z  powrotem ku nienawistnemu światłu na jedną ostatnią, straszliwą chwilę. Mia stała teraz blisko. Czarny dreszcz wylewał się z  otaczającej ją ciemności. W  ostatnim geście musnęła policzek Drusilli. –  A  to za mnie – szepnęła Mia. – Za tę, która nigdy nie zaistniała. Za tę mnie, która żyła w  spokoju, wyszła za mąż za kogoś pięknego i  być może trzymała córkę na rękach. Za tę mnie, która nigdy nie poznała smaku krwi, zapachu trucizny ani pocałunku stali. Za tę mnie, którą zabiłaś Drusillo. Tak samo jak zabiłaś pozostałych. Pani Ostrzy poczuła ból wwiercający się w jej zgniłe serce. Szept cichy i czarny jak noc. – Zapamiętaj ją. A potem Drusilla już niczego nie czuła. *** Chór zamilkł. Mia w pierwszej chwili tego nie zauważyła. Nie była pewna, kiedy pieśń się urwała. Jednakże gdy wędrowała przez wnętrzności Góry z  żołądkiem gdzieś na wysokości butów, zauważyła, jak śmiertelnie cicho zrobiło się wokół niej. Akolici i  Ręce, którzy się poddali, zostali zamknięci w  swoich kwaterach albo w  infirmerii (Mercurio zabił tylko dwóch medykusów, gdy udawał chorego; zostało ich nadal dostatecznie dużo, żeby zająć się rannymi). Kiedy jednak nie rozlegały się głosy ani kroki, gdy zabrakło tradycyjnej krzątaniny, w Górze zapanowała grobowa cisza. W Ateneum było jeszcze ciszej. Ogromne dwuskrzydłowe drzwi otworzyły się pod lekkim naciskiem zakrwawionych palców Mii. Ciemność, która za nimi czekała, pachnąca pergaminem, atramentem, wyprawioną

skórą i kurzem, była dla niej przytulna jak żadna inna. Weszła do biblioteki umarłych, a  za nią weszli jej towarzysze. U  pasa nosiła miecz ojca z grobowej kości i miecz Kocura z czarnostali. O poręcz antresoli obok wiernego wózka na zwroty opierał się kronikarz jej historii. – Aelius – powiedziała Mia. –  Ach. – Stara zjawa się uśmiechnęła. – Dziewczyna z opowieścią. Był ubrany jak zawsze: w  spodnie i  niechlujną kamizelkę. Okulary z  nieprawdopodobnie grubymi soczewkami balansowały na jego garbatym nosie. Dwie kępki siwych włosów porastały łysą czaszkę. Plecy miał zgarbione jak ostrze sierpa, zapalona cygaretka zwieszała mu się z ust. Wyglądał na jakieś tysiąc lat. Co może wcale nie mijać się z prawdą, pomyślała Mia. Uśmiechnął się serdecznie. Był wręcz zadowolony z  siebie. A kiedy Sidonius i Pieśniarka Miecza ze zdumieniem rozglądali się po Ateneum Czarnej Matki, a  Tric, Ash i  Mercurio przyglądali mu się z  zaciekawieniem, Aelius sięgnął za ucho, wyjął zawsze obecną zapasową cygaretkę, zapalił ją od swojej i podał Mii. Dziewczyna włożyła ją w usta i zaciągnęła się głęboko. –  Masz mi sporo do wyjaśniania – powiedziała, wydychając obłok dymu. – Jak się mają Adonai i Marielle? –  Adonai żyje – odpowiedział Mercurio. – Scaeva zabrał Marielle do Bożogrobia. Aelius pokiwał głową i  wypuścił duże kółko z  dymu w  powietrze. Mia wypuściła mniejsze tak, żeby przepłynęło przez kółko kronikarza. Spojrzała w jego bladoniebieskie oczy. – Czekam – powiedziała. –  Ujmując to w  prostych słowach, wiedziałem, że wparujesz tu jak w  gorącej wodzie kąpana. Uznasz, że jesteś dość dobra,

żeby wypatroszyć Cichą Górę w  pojedynkę. Możesz mówić, co chcesz, na temat nieustraszoności, ale cienka granica oddziela odwagę od głupoty. A  ci twoi pasażerowie sprawią, że bliżej ci do drugiego niż do pierwszego. –  Kiedyś być może tak było – wymamrotała Mia. – Ale to się zmieniło. –  Owszem. – Kronikarz westchnął, wypuszczając dym. – Przykro mi z powodu twojej straty. Mia odezwała się głosem twardym jak stal mimo krwi i  łez zaschniętych na policzkach: – Zacząłeś coś mówić. Kronikarz wzruszył ramionami. –  Zważywszy, w  jaki sposób zamierzałaś tu wparować, potrzebowaliśmy czegoś, żeby wyrównać szanse. Zepchnąć Drusillę do defensywy, umieścić dostatecznie dużo Ostrzy pod uniesionym toporem, żebyś mogła resztkę z  tego, co zostało z  Kościoła, załatwić jednym uderzeniem. Uznałem, że ta stara suka przyjdzie w  końcu pogrzebać w  bibliotece. Znajdzie dwie pierwsze części kroniki. Zwłaszcza że Mercurio spędzał tu tyle czasu. Aelius poklepał wózek ze zwrotami i  trzy książki leżące na wierzchu. Jedna miała krawędzie stron czerwone jak krew i  wronę na okładce. Druga miała niebieskie krawędzie i  wilka. Ostatnia miała czarne krawędzie przyprószone bielą i  kota na okładce. Mia pomyślała o  Panu Życzliwym. Serce ją zabolało. Żałowała, że nie może go przywołać, że nie może cofnąć tego, co już... –  Pozwoliłem więc, żeby Drusilla znalazła książki – powiedział Aelius. – Dwie pierwsze części opisują twoją historię. A  podczas tych tygodni, kiedy Pani Ostrzy kazała swoim sługusom przetrząsać tutejsze mroki w  poszukiwaniu trzeciej... Cóż, sam ją napisałem. – Zaciągnął się głęboko

cygaretką i wypuścił obłok dymu. – Oczywiście część musiałem zmyślić. Jednakże opowieść zawierała między innymi twój „plan” wtargnięcia do Cichej Góry. Kiedy sługusy Drusilli „znalazły” kronikę, musiałem tylko dopilnować, żeby Adonai dał ci znać przez Naev, w  jaki sposób rzeczywiście powinnaś zająć się Kościołem i  załatwić komitet powitalny Drusilli. – Zmrużył oczy, znowu zaciągając się cygaretką. – Nawiasem mówiąc, ten numer z  arkemiczną solą to zgrabna zagrywka. Sam bym na to nie wpadł. – To wszystko? – spytała Mia. – Czy to wszystko? – zakpił Aelius. – Dziewczyno, ten plan był tak szczwany, że mogłabyś go pomalować na pomarańczowo i wpuścić do kurnika. –  Moi przyjaciele nie żyją. A  mój przeklęty ojciec wykradł mojego brata. –  A  ty, moja droga, jesteś Panią Ostrzy. Kto odrzuci teraz twoje pretensje do urzędu? Skoro Duchowieństwo i  ich najostrzejsze noże zginęły z  twojej ręki? Czerwony Kościół został zniszczony. Twój arcywróg uciekł do Bożogrobia, żeby wylizać rany i  wygrzebać gówno ze spodni. Co oznacza, że możesz spokojnie wypełnić swoje przeznaczenie, przed którym uciekałaś jak przed plagą, odkąd postawiłem cię na tej ścieżce trzy lata temu, do kurwy nędzy! Mia zerknęła na Trica. Na jego czarne oczy płonące milionem maleńkich gwiazdek. – Dziennik Cleo – mruknęła. – Sprytna dziewczynka. – Kronikarz skinął głową. –  Wiedziałeś – powiedziała, mrużąc oczy i  zaciągając się cygaretką. – O  śmierci Księżyca z  rąk Słońca. O  kawałkach duszy Anaisa. O  czarnej krwi pod Bożogrobiem. Pomroczach. O tym wszystkim. Aelius wzruszył ramionami. – Owszem.

– To dlaczego, kurwa, nic mi nie powiedziałeś? –  A  co powiedziałem, kiedy przyszłaś tu węszyć w  zeszłym roku? Mia westchnęła, przypominając sobie ostatni raz, kiedy rozmawiali w tej właśnie bibliotece. – „Pewne odpowiedzi można poznać. Ale na te ważne trzeba zapracować”. – Musiałem mieć pewność co do ciebie – powiedział Aelius. – Musiałem wiedzieć, z  czego jesteś stworzona. Cassiusowi brakowało tego, co potrzebne. Inne pomrocze, które znalazłem w ciągu minionych lat, nawet się do tego nie zbliżały. Jednakże tym razem musieliśmy zrobić to, jak należy, ponieważ już raz próbowano zjednoczyć cząstki Anaisa i  zakończyło się to taką katastrofą, że świat omal nie został skazany na wieczne światło dzienne. – Cleo – powiedziała Mia. – Tak. Cleo. Mia spojrzała na Ashlinn. Strach, który czuła w  piersi, znajdował odzwierciedlenie w  oczach blondynki. Ash czuła to równie mocno jak Mia – zębatki mekanizmu, planu realizowanego przez niezliczone lata, być może całe wieki, kręciły się wokół nich. Przez chwilę chciała uciec. Złapać Ash za rękę, odwrócić się od tej całej tej krwi i ciemności. Schować się najgłębiej, jak się da, i poszukać sobie odrobiny szczęścia. – Kim była? – Usłyszała własne pytanie. – Cleo? – Aelius wzruszył ramionami. – Po prostu dziewczyną. Taką samą jak inne w  nowo powstałym mieście Bożogrobiu. Jeśli pominąć skrawek duszy Anaisa, który trafił do jej serca. Wyszła za mąż zbyt młodo za brutalnego mężczyznę i zabiła go w tym samym roku, kiedy zaczęła krwawić. Rzecz w tym, że jej mąż też miał w  sobie kawałek Anaisa. Widzisz, w  tamtych czasach pomroczy było mnóstwo, kawałki Anaisa nadal walały się po całej Republice.

Aelius wypuścił kółko z dymu i poczekał chwilę, zanim podjął wątek. –  Kiedy już Cleo zabiła swojego mężusia, Niah wciągnęła w  siebie tyle siły, ile zdołała, i  przyszła do Cleo we śnie. Powiedziała dziewczynie, że została „wybrana”. Że odnowi równowagę między Nocą a Dniem. Tak jak to było na początku, jak to miało być. I  tak Cleo ruszyła, żeby znaleźć kolejne pomrocze i  je zabić. Pożerała ich esencję i  przejmowała ich demony, coraz bardziej rosnąc w moc. I pogrążając się w coraz większym szaleństwie. – Zwariowała? –  Z pewnością pod koniec już tak było. – Aelius westchnął. – Pomijając już jej kompleks mesjasza. Prawda jest zwyczajnie taka, że nie można żyć z  zabijania i  nie ponieść z  tego tytułu żadnych konsekwencji. Kiedy posyłasz duszę do Paszczy... – Oddajesz jej też kawałek siebie. –  I  wkrótce nic już nie zostaje – mruknęła Ashlinn, zerkając na Trica. Kronikarz skinął głową, wydmuchując pachnący truskawkami dym. – Cleo wędrowała po Mieście Mostów i Kości, a potem po całej Republice. Inne pomrocze przyciągały ją, a  ona pożerała te, które znalazła. Ponaglana przez Niah gromadziła w  sobie kolejne skrawki duszy Anaisa. Kłopot w tym, że rosło w niej coś jeszcze. –  Dziecko, o  którym wspomniała w  dzienniku – powiedziała Mia. –  Właśnie. Brzemienna, przesiąknięta mordem w  końcu zawędrowała na wschód, na ashkaskie pustkowia. Szukała Czerepu Księżyca, gdzie najjaśniejszy i najpotężniejszy skrawek duszy Anaisa leżał i na nią czekał. Urodziła tam. Samotna, jeśli pominąć pasażerów, sprowadziła na świat kopiącego i wrzeszczącego chłopczyka. Kucając nad jałową, zakrwawioną

skałą. Przegryzła pępowinę własnymi zębami. Miała taką wolę. Taką odwagę. – Aelius pokręcił głową i  westchnął. – Kiedy jednak poznała prawdę, zawiodły ją i odwaga, i wola. – Nie rozumiem. – Matka Ciemności chciała, żeby Cleo pomogła jej przywrócić syna do życia – wyjaśnił Aelius. – Jednak tam, przy Czerepie Księżyca, trzymając u  piersi nowo narodzonego syna, Cleo dowiedziała się, co to znaczy wskrzesić Anaisa z  martwych. Dowiedziała się, że ciało, które przechowuje duszę Anaisa, musi zginąć w  trakcie odrodzenia, że ktokolwiek da życie Anaisowi, musi przy tej okazji odrzucić własne. – Żeby Księżyc mógł żyć... –  Cleo musiała umrzeć. Teraz jednak miała syna. Chłopca, którego sprowadziła na świat własnymi rękami. I  sama była młodziutka. Miała przed sobą całe życie. Czuła się jak pierwsza naiwna, a  nie mesjasz. Czuła się oszukana, a  nie wybrana. Dlatego odmówiła. Przeklęła imię Niah. Zdecydowała się zostać w  Czerepie Księżyca. I  nadal tam przebywa. Trawiona przez szaleństwo. Podtrzymywana przy życiu przez fragmenty Anaisa, które sama zgromadziła i których odmawia innym. – Niech Trelene się zlituje – szepnęła Pieśniarka Miecza. – Ty pieprzony łajdaku – warknęła Ash. Mia odwróciła się do niej i  zobaczyła, że dziewczyna piorunuje wzrokiem Trica. –  Wiedziałeś, co? – piekliła się Ashlinn. – Wiedziałeś o  tym gównie. Dokąd to prowadzi. Jaką cenę będzie musiała zapłacić! –  NIE ZNAŁEM CAŁEJ PRAWDY – odpowiedział Tric. – NIE WIEDZIA... –  Chrzanisz! – wściekała się Ash. – Wiedziałeś od samego początku. – Ash, przestań – powiedziała Mia. –  Nie, nie przestanę! – krzyknęła pełna niedowierzania Ashlinn. – Nie możesz dać życia Księżycowi, oddając własne! To

dla ciebie planował przez ostatnie trzy lata ten zgrzybiały staruch? – Spiorunowała wzrokiem Aeliusa, a  potem pchnęła Trica w  pierś. – A  ten przeklęty łajdak pchał cię prosto do grobu. – NIE WAŻ SIĘ MNIE WIĘCEJ DOTKNĄĆ – ostrzegł ją Tric. – UPRZEDZAM. –  Ty mnie ostrzegasz? – prychnęła Ashlinn. – Przypomnij sobie, co się stało ostatnim razem, kiedy... – W porządku już, dość tego! – warknęła Mia. – Zamknijcie się oboje! Dźwięcząca cisza zapadła w  bibliotece. Gdzieś w  ciemności zaryczał mól książkowy. Mia obrzuciła Aeliua spojrzeniem od stóp do głów, trybiki obracały się w jej głowie. Zjawa uwięziona na wieczność w  Ateneum. Kronikarz Matki Ciemności, Zziębła dusza przetrzymywana w  nieskończoność w  Kościele Pani od Błogosławionego Morderstwa. Pomagał Mii od samego początku. A to podsunął zniszczony dziennik, to znowu udzielił rady. –  Nie opowiada się historii o  uczniach Czerwonego Kościoła, kronikarzu – odpowiedziała Mia. – Nie śpiewa się o  nas pieśni. Nie układa ballad ani wierszy. Tutaj ludzie żyją i umierają wśród cieni. – Może to nie jest twoje miejsce. – Ty jesteś nim, prawda? – Zerknęła w  bladoniebieskie oczy, powoli pojmując . – Ty jesteś dzieckiem, które sprowadziła na świat. Ty jesteś synem Cleo. Kronikarz się uśmiechnął. –  Jest w  tobie coś więcej niż ładna buzia i  wredny charakterek, co? Rozejrzała się skonsternowana. – To co ty tu, kurna, robisz?

–  Ojcowie i  córki. Matki i  synowie. – Kronikarz wzruszył ramionami. – Jesteś bardziej obznajomiona ze złożonością familii niż większość ludzi. Matka wychowała mnie tam, w  Czerepie. Cienie były moimi jedynymi towarzyszami. Mógłbym tam przeżyć całe swoje życie, nigdy nie spotkawszy drugiej duszy. Kiedy jednak podrosłem, Niah zaczęła do mnie mówić. To się zdarzało przeważnie podczas arcymroku. Zaczęła przysyłać mi sny. Szeptać, gdy spałem. Opowiedziała mi o  zdradzie swojego męża. O  zamordowaniu syna. Przez lata przekonała mnie, że wszyscy mamy jakiś cel w  życiu i  celem mojej matki było przywrócenie równowagi na niebie. Księżyc był w  mojej matce, gdy mnie nosiła, i  przez to stałem się wnukiem Nocy. Przynajmniej w  moich oczach. Próbowałem więc przekonać matkę, że zachowała się egoistycznie, że Aa nie miał racji, gdy ukarał żonę i  zabił syna. Że niebo zasługuje na harmonię, a  Niah na odrobinę sprawiedliwości. Jednakże samotność pogłębiła jedynie szaleństwo mojej matki. Nie mogłem przemówić jej do rozsądku. Dlatego po latach... odszedłem. Szukałem innego sposobu, żeby Niah mogła odzyskać należne jej miejsce na niebie. Kult Czarnej Matki został zakazany po tym, jak wypędzono ją z  nieba, ale ja pomyślałem, że mógłbym ożywić wiarę w  nią, a  moc, jaką dadzą jej wierni, może wystarczyć, by wyrwała się z więzienia. I  tak powoli, skrupulatnie stworzyłem Kościół pod jej wezwaniem. – Ty byłeś pierwszym Ostrzem – zrozumiała Mia. Aelius wzruszył ramionami. –  Początki były skromne. Wtedy jednak naprawdę wierzyliśmy. Nie było zabijania, ofiar, niczego w  tym guście. Prowadziliśmy naszą małą kaplicę na północnym wybrzeżu Ashkah. Legendy o Nocy i Księżycu zdobiły jej ściany. –  To świątynia, do której wysłał nas Duomo – szepnęła Ashlinn. – Miejsce, w którym znalazłam mapę.

–  Tak – odpowiedział Aelius. – Nasz pierwszy ołtarz, który wyrzeźbiliśmy w kamieniu własnymi rękami. – W czerwonym kamieniu – dodała Ash. – Czerwony Kościół – mruknęła Mia. – Wszystko świetnie się układało – opowiadał Aelius. – Ludzie nadal chcieli wierzyć w  Matkę Nocy mimo kłamstw, które Kościół Aa zaczął rozpowiadać na jej temat. Po jakiejś dekadzie modlitw, kiedy nadszedł arcymrok i  Matka znajdowała się najbliżej ziemi, była dość mocna, żeby doprowadzić nas do tej Góry. Do miejsca, gdzie mury między Nocą a  Dniem były najcieńsze. I  tu naprawdę zaczęliśmy rozkwitać. Jest jednak takie powiedzenie na temat tego, co dobre... – Aelius zaciągnął się głęboko cygaretką i  wydmuchnął dym. – Widzisz, istnieli wśród naszej trzódki tacy, którzy widzieli sprawy inaczej niż ja. Którzy nie czcili Niah jako Matki Nocy, ale jako Naszą Panią od Błogosławionego Morderstwa. Oni widzieli nowy sposób prowadzenia naszego Kościoła. Sposób, który mógł zmienić nasze oddanie w twardy pieniądz, a naszą pobożność w sposób zdobycia władzy na tym padole. – Wzruszył ramionami. – I wtedy mnie zamordowali. Mia zamrugała zaskoczona. – Zabili cię twoi właśni poplecznicy? – Aha. – Starzec pokiwał głową, krzywiąc się. – Pizdy. – O, Bogini... – szepnęła Mia. –  Potem wszystko się spieprzyło. Kościół zamienił się w  kult zabójców. Stał się niesławny i potężny, ale rodząca się siła Niah zaczęła znikać wraz z szerzącą się zgnilizną. Aa rósł w siłę, gdy wiara w  niego szerzyła się w  ślad za zwycięskimi wojskami Wielkiego Zjednoczyciela. Tak to jest z  bóstwami: mają tylko tyle siły, ile im sami damy. Czarna Matka zużyła dużo swojej mocy na stworzenie tego miejsca i  zostało jej bardzo niewiele. I  im bardziej Kościół skupiał się na morderstwie i  zyskach, im mniej na prawdziwej pobożności, tym bardziej ona słabła.

Zanim zebrała dość sił, żeby przywrócić mi to... życie, minęły stulecia. Kościół całkowicie się zmienił. Jednak w cieniach nadal kryła się odrobina. Maleńki fragmencik prawdziwej wiary, którą mogła się posłużyć, żeby prowadzić trwającą dziesięciolecia grę. Wykonywać kilka ruchów paroma pionkami podczas każdego arcymroku, raz na trzy lata. Szukała kolejnego wybrańca. Kogoś, kto mógłby zatriumfować tam, gdzie zawiodła Cleo. Aż wreszcie... wreszcie... – Kronikarz spojrzał Mii w oczy. – I oto jest. –  Nie jestem niczyją wybawicielką – powiedziała Mia. – Nie jestem bohaterką. –  Och, nie chrzań – warknął Aelius. – Doskonale wiesz, kim jesteś. Spójrz na to, czego dokonałaś. Czego dokonujesz. Kształtowałaś świat z  każdym oddechem przez ostatnie trzy lata i nie mów mi, że nie czułaś, że chodzi o coś więcej niż tylko zemsta. – Wskazał na pierwsze dwa tomy Kroniki Nibynocy na wózku. – Przeczytałem je. Od deski do deski. Więcej razy, niż mogę zliczyć. Jesteś więcej niż morderczynią. Jeśli zgodzisz się na to, będziesz dziewczyną, która może naprawić pieprzone niebo. – Pokręcił głową, piorunując ją wzrokiem. – Nie możemy jednak pozwolić sobie na kolejną wpadkę. Zostało tak niewiele z Anaisa, a każdy utracony kawałek zbliża nas o kolejny krok do ruiny. Fragment, który przepadł, gdy te łajdaki mnie zamordowały. Kawałek w  Cassiusie, kiedy zginął w  Ostatniej Nadziei. Może powinienem był bardziej ci pomóc. Może wcześniej powinienem był ci wszystko powiedzieć. Musiałem jednak przekonać się, że masz w  sobie dość woli, by doprowadzić to do końca. Do samego końca. – Kronikarz spojrzał Mii głęboko w oczy. – Do samiutkiego końca. – Scaeva nadal ma mojego brata – powiedziała. –  Tak. I  zanim dotrzesz do Bożogrobia, będzie już pewnie czekała na ciebie cała armia. Jeśli jednak zagarniesz moc, która

czeka na ciebie przy Czerepie Księżyca, gdy zapadnie arcymrok, będziesz w stanie odzyskać brata w oka-czarnego-mgnieniu. – A potem umrę. Kronikarz przekrzywił głowę i wzruszył ramionami. –  Każdy kiedyś umiera. Niewielu z  nas umiera dla jakiejś sprawy. Jesteś jej Wybranką. Tak powinno być. To twoje przeznaczenie. –  Chrzanisz! – warknęła Ashlinn, piorunując kronikarza wzrokiem. Stara zjawa westchnęła, wypuszczając dym. – Nie masz pojęcia, o czym mówisz, dziewczyno. – Nie nazywaj mnie dziewczyną, ty zramolały stary grzybie – piekliła się Ash. – Jak łatwo ci mówić, że to właściwa droga, kiedy sam nie musisz niczego poświęcić? Aelius spojrzał na nią. Był zły. – Nie muszę niczego poświęcić...? Kronikarz wyprostował się na całą wysokość, a  w  jego bladoniebieskich oczach zapłonęła furia. –  Sto dwadzieścia siedem lat – oznajmił. – Oto co poświęciłem. Ponad wiek spędziłem, gnijąc w  tym pieprzonym Ateneum, przywiązany do tych stronic. Nie żyłem. Ani nie byłem martwy. Istniałem tylko i  modliłem się, żeby zjawiła się właściwa osoba. – Wyjął cygaretkę z ust i uniósł ją między nimi. – Masz pojęcie, ile razy myślałem, żeby rzucić jedną z tych ksiąg na stos? Żeby pozwolić, by to wszystko spłonęło razem ze mną? Chciałem zasnąć, dziewczyno. Chciałem, żeby to się skończyło. Ale nie. Siedziałem tutaj i  czekałem w  ciemności, ponieważ wierzyłem. Możesz się wściekać na życie, ile wlezie. Możesz próbować chronić swoją miłość najlepiej, jak zdołasz. Ale, kurwa, nie waż się mi mówić o poświęceniu. Nigdy. Mia popatrzyła po twarzach towarzyszy. Mercurio wyglądał na wstrząśniętego. Pieśniarka Miecza i  Sidonius byli przestraszeni i pod wrażeniem. Tric pozostał nieodgadniony jak

kamień, jak twarze wokół stawu pod sercem Bożogrobia. Ashlinn była zwyczajnie wściekła. Patrzyła na Mię i  powoli kręciła głową. –  Muszę zebrać myśli – szepnęła Mia. – Muszę o  tym pomyśleć... – Słońca udają się na spoczynek – powiedział Aelius, patrząc jej w  oczy. – Nadciąga arcymrok. Niah może tchnąć życie w  Anaisa tylko wtedy, gdy oczy Aa są zamknięte, i  jeśli teraz przegapimy naszą szansę, to kto wie, jak będzie wyglądało cesarstwo za kolejne dwa i  pół roku. – Zmiażdżył cygaretkę obcasem i  skinął głową. – Dlatego nie namyślaj się zbyt długo. Dobrze?

 

Rozdział 34     Kokarda

Pieśniarka Miecza siedziała na Podniebnym Ołtarzu, a  nad jej głową wirowała nieskończona noc. Platformę wykuto głęboko w stoku Cichej Góry. Otwierała się na niebo, na cześć którego ją nazwano. Wystawała ze stoku, a  tuż za żelazną balustradą czekał przerażający spadek. Pustkowia Szeptów ciągnęły się w dole, ale w górze, gdzie niebo powinno płonąć uporczywym światłem zachodzących słońc, Pieśniarka Miecza widziała tylko ciemność. Wypełnioną milionem gwiazdek. Ławki i  stoły wokół nich, kiedyś wypełnione zabójcami i  sługami Czarnej Matki, stały puste. Cicha Góra wreszcie dorosła do swojej nazwy – chór, który słyszała, gdy wtargnęli do fortecy zabójców, umilkł. Sidonius siedział naprzeciwko niej, przeglądając pierwszy tom tak zwanych Kronik Nibynocy. Pożyczył je od Pieśniarki Miecza, gdy ta już skończyła lekturę. Przerzucał strony i  odrywał kęsy pieczonego kurczaka, którego wykradł ze spiżarni Czerwonego Kościoła. Pieśniarka Miecza tylko przejrzała pierwszą część, a  teraz była w  połowie drugiej. Przerwała jednak przed dojściem do dwudziestego czwartego rozdziału.

Ich walki z jedwabnicą. –  Na Otchłań i  krew – mruknął Sidonius, odwracając stronę tłustymi palcami. – W którym miejscu jesteś? – zapytała Pieśniarka Miecza. – Ashlinn właśnie dźgnęła Trica. – Ach... – Pokiwała głową. – Bezwzględna suka. –  Właśnie. – Sid zamknął książkę i  spojrzał na okładkę. – Wiesz, to w  gruncie rzeczy nie najgorsza lektura. O  ile, rzecz jasna, nie masz nic przeciwko przypisom i  temu, że bohaterowie klną od zajechania. –  E, tam. – Pieśniarka Miecza pociągnęła z  lekceważeniem nosem i  odrzuciła solne dredy za ramię. – Od razu widać, że napisał to facet. – A to dlaczego? Pieśniarka Miecza uniosła brew i  zerknęła na rosłego Itreyańczyka. – Nie uważasz, że sceny z seksem to zdradzają? – Moim zdaniem niektóre z tych sprośności wypadły całkiem nieźle, nie uważasz? –  Och, daj spokój – prychnęła Pieśniarka Miecza. – „Obolałe sutki”? „Nabrzmiały pączek”? Sidonius zamrugał. – A co ci nie pasuje w „nabrzmiałym pączku”? – Nie mam, kurwa, kwiatka między nogami. – To jak ty byś to nazwała, co? Pieśniarka Miecza wzruszyła ramionami. – Ludzikiem w łódce? –  Kurwa mać, dlaczego miałabyś nazwać intymną część kobiecego ciała „ludzikiem”?! –  Bo tak to wygląda? – Znowu wzruszyła ramionami. – Wiosłowanie jest ciężkie. Miło pomyśleć, że dla odmiany facet trochę popracuje w pościeli. Sid uśmiechnął się szeroko i pokręcił głową.

– Ale z ciebie twarda suka. Pieśniarka Miecza się roześmiała. – Dopiero teraz zauważyłeś? Itreyańczyk zarechotał i  dolał jej wina. Wzniósł własny kieliszek. – Za co pijemy? – zapytała Dweymarka. –  Za Rzeźnika – oznajmił Sid. – Za niewychowanego, ordynarnego, brzydkiego sukinsyna, którego z  dumą nazywałem bratem. Żył i  umarł, stojąc, na świecie, który próbował go powalić na kolana. Może zastanie familię czekającą na niego przy Palenisku. –  W  rzeczy samej. – Pieśniarka pokiwała głową. – Oby nikt z nas nie spotkał go ponownie zbyt szybko. – Za to też wypiję – przytaknął Sid i napił się wina. Pieśniarka Miecza opróżniła swój kieliszek i  z  grymasem odstawiła go na stół. Ręka potwornie ją bolała. Blizna na przedramieniu się ogniła, tatuaże zdobiące jej ciało poskręcały się i  pomarszczyły wokół rany. Sidonius udawał, że tego nie zauważył, ale to ją tylko bardziej zirytowało. – Chyba powinnam ci podziękować – warknęła w końcu. – Za co? – mruknął Sid, udając, że czyta. –  Za to, że wywalczyłeś nam drogę ucieczki ze stajni. Na drugim ciągu schodów, kiedy ten wielki sukinsyn zaatakował mnie sztyletami naręcznymi. Załatwiłby mnie, gdyby nie ty. –  Chrzanisz. Poradziłabyś sobie. Ja tylko zachowałem ostrożność. – Ty tylko uratowałeś mi życie. To właśnie zrobiłeś. Sid wzruszył ramionami i nie odezwał się słowem. Pieśniarka Miecza też wzruszyła ramionami i  znowu się skrzywiła, gdy poruszyła prawicą. – Ręka nigdy tak naprawdę się nie zagoiła. Odkąd jedwabnica rozcięła mnie w  Białym Stołpie, nie odzyskałam dawnych sił. Ani szybkości. – Pokręciła głową, aż zafalowały jej solne dredy.

– Suffi nazwała mnie Pieśniarką Miecza, kiedy matka zabrała mnie do Farrow. Miałam zaledwie kilka zwrotów, a  oni już wiedzieli, że będę wojowniczką. Niestety, co teraz może wyśpiewać mój miecz? Sidonius skinął na nią ręką, marszcząc czoło. – Nic się nie bój, dojdziesz do siebie. –  Dobrze wiesz, że nie – warknęła. – Wiesz, że lepiej już nie będzie. Jestem wojowniczką, która nie może wymachiwać mieczem. Jestem kulą u nogi, oto czym jestem. Sidonius przechylił głowę, zerkając na nią jasnoniebieskimi oczami. –  Jesteś najlepszą wojowniczką, jaką znam. Uratowałaś mi życie dziesiątki razy. Nadal jesteś moją siostrą na piaskach i poza nimi, i kiedy wyruszymy razem z Mią do Czerepu, nie ma nikogo innego w Republice, kogo wolałbym mieć jako wsparcie. – Zatem uważasz, że powinna tam wyruszyć. –  Wiem, że to zrobi. – Sidonius spojrzał w  ciemność nad ich głowami. – I ona też to wie. Przeznaczone jest jej coś więcej niż tylko zemsta. Zawsze tak było. – Robi wrażenie przestraszonej. – Pewnie. – Sid westchnął i pokręcił głową. – Ale to długo nie potrwa. – Nie mogę pojechać z wami. Z tą ręką tyle ze mnie pożytku, co z jaj u kapłana. – To walcz drugą – odparł Sidonius, patrząc jej oczy. – Walka to nie tylko stal. Tu chodzi o  serce. Spryt. Odwagę. W  tych trzech względach bijesz o głowę wszystkich, których znam. I nie chciałbym niszczyć twoich złudzeń na temat itreyańskiego duchowieństwa, ale byłem Luminatii przez sześć lat. Kapłani korzystają ze swoich jaj o wiele bardziej, niż sobie wyobrażasz. Pieśniarka Miecza wyszczerzyła zęby w uśmiechu i pokręciła głową. – Dobry z ciebie człowiek.

Roześmiał się. – Dopiero teraz zauważyłaś? Dweymarka obrzuciła go spojrzeniem od stóp do głów. Był twardy jak żelazo i  miał mnóstwo blizn po walkach. Miał też ładne niebieskie oczy i chłopięcy czar, którego nie były w stanie przesłonić wszystkie blizny na świecie. –  Aha. Chyba tak – powiedziała cicho. Dolała im wina i zacisnęła usta w zamyśleniu. – Jeśli Mia rzeczywiście posłucha rad tego szalonego bibliotekarza i  wyruszy na poszukiwanie przeklętego Księżyca, to wiesz, że najpewniej zginiemy, co? –  Aha, pewnie tak. – Sidonius wzruszył ramionami i  uniósł kieliszek. – Ale co można zrobić? Pieśniarka Miecza wypiła wino jednym haustem. –  Cóż, wygląda na to, że niedługo będziemy martwi... Masz ochotę na naukę wiosłowania? – Wiosłowania...? Pieśniarka Miecza uniosła brew i zerknęła znacząco na siebie poniżej pasa. Wzięła kieliszek i dzban, odrzuciła solne dredy na plecy i wstała. – Idziesz? Sidonius wreszcie zrozumiał. Odłożył książkę, odsunął krzesło i posłał Dweymarce szelmowski uśmiech. – Pani pierwsza – powiedział. – To się jeszcze okaże. – Nalegam, mi dona. I rzeczywiście postawił na swoim. *** Mia nie myślała. Czekała w  swoim dawnym pokoju usadowiona na stosie poduszek i  miękkich futer. Delikatne światło arkemicznej lampy oświetlało pokój. Cisza po zamilknięciu chóru rozciągała

się w wieczność. Cieniutki paluszek dymu unosił się z cygaretki w  jej palcach, piątej w  ciągu godziny, a  pozostałości poprzednich zebrały się w  popielniczce koło łóżka. Włożyła cygaretkę do ust, zaciągnęła się głęboko, starając się nie myśleć o  Ateneum. O  Księżycu. Aeliusie. Scaevie. Naev. Rzeźniku. Eklipsie. Biednym małym Jonnenie. Nie. Nie, w  ogóle o  tym nie myślała. Leżała w  łóżku, paliła i czekała na swoją dziewczynę. Patrzyła na drzwi spod długich, czarnych rzęs. Przesypujący się piasek w  klepsydrze powoli odmierzał godzinę, a  Ashlinn wciąż nie wracała z  łaźni. Mia zaczęła się zastanawiać, czy Ash nie zamierzała przespać się w swoim starym pokoju, w skrzydle dla akolitów. A Mia nie chciała spędzić nibynocy samotnie. Wtedy klamka w  drzwiach obróciła się i  Ashlinn weszła przez próg. Mia poczuła się tak, jakby za sprawą magji zniknął ciężar z jej ramion. Ash nadal miała włosy mokre po kąpieli, opadały jej kaskadą na ramiona. Miała na sobie halkę z  czarnego jedwabiu. Marszczyła nieco czoło. Zerknęła jedynie na Mię, gdy weszła do pokoju i zamknęła za sobą drzwi. Spojrzenie miała pochmurne, zatroskane, jej oczy przybrały odcień burzowego nieba. Mimo to serce Mii zabiło szybciej na jej widok. Na widok arkemicznego światła grającego na jej skórze, ostrych cieni i delikatnych krągłości, nóg, które sięgały aż do nieba. – Cześć, ślicznotko – powiedziała. Bezceremonialnie odrzuciła na bok futra. Pod nimi była niemal całkiem naga. Długie czarne pasma włosów opadały jej na ramiona, snuły się czarnymi rzekami po bladej skórze. Dym uniósł się z  jej ust. Miała wstążkę z  cienia zawiązaną w  pasie, a ładna kokarda zostawiała ledwie odrobinę wyobraźni. – Podoba ci się? – Mia uśmiechnęła się, przesuwając palcami po aksamitnej czerni. – To właśnie noszą w  tym roku

najbardziej wykwintne dony. Ashlinn obrzuciła ją spojrzeniem od stóp do głów. – Zmarzniesz w tym stroju. Mia przesunęła rękami po piersiach, brzuchu, a  potem wsunęła je między uda. Wygięła lekko plecy i zadyszała. – Nie, jest ciepło – mruknęła. – Bardzo ciepło. Nie chciała myśleć. Chciała czuć. Chciała się bzykać. Już na samą myśl o  tym serce biło jej szybciej. Myśl o  tym, że rzuci Ashlinn na futra, weźmie ją i sama się jej odda, że odetnie się od trybików kręcących się w głowie, uciszy pytanie, po prostu... Ashlinn nie ruszyła się z miejsca. Została przy drzwiach. – Podejdź, kochana – szepnęła Mia, otwierając ramiona. – Nie. – Proszę. Pragnę cię. Ash pokręciła głową. – Nie mnie. – Jak możesz...? – Po prostu chcesz uniknąć rozmowy. Mia spojrzała jej w  oczy. Drobna iskierka gniewu zapłonęła jej w piersi. – A o czym powinnyśmy porozmawiać? –  Och, sama nie wiem, o  cenach dziewic w  Vaanie? – Ash machnęła ręką z niedowierzeniem. – A o czym, kurwa, myślisz, że powinnyśmy porozmawiać?! Właśnie stałam i  słuchałam przez godzinę zramolałego grzyba i chociaż pieprzył od rzeczy, wygląda na to, że w najlepszym razie skończysz martwa! Aelius chce, żebyś się zabiła! – Aelius chce przywrócić równowagę między Nocą a Dniem. – Bo sam nie był dość dobry, żeby to zrobić! – Odkąd tu przybyłam – powiedziała Mia – każdy krok, który zrobiłam, wszystko, czego dokonałam, kierowało mnie w stronę Księżyca. – To bzdura i sama dobrze o tym wiesz.

Mia potarła obolałe czoło i westchnęła. – Niczego nie wiem. –  Nie pojadę z  tobą, jeśli tego się spodziewasz – oznajmiła Ashlinn. – Nie dam ci mapy, nie pomogę ci się zabić. Nie mogę. – Widziałam cię nago dostatecznie dużo razy, żeby do tej pory znać mapę na pamięć. – Niech cię Córki przeklną, Mio Corvere – warknęła Ashlinn. Mia westchnęła i  znowu sięgnęła po cygaretkę, zasłaniając się z powrotem skórami. –  Wiesz, nie pamiętam, żeby tego tu uczono, ale masz prawdziwy dar do psucia nastroju. – Mówię poważnie! –  A  myślisz, że ja nie?! – wrzasnęła Mia, tracąc nad sobą panowanie. – Myślisz, że nie wiem, co tu się dzieje? Jaka jest stawka? Siedziałam tu przez godzinę, starając się nie myśleć o tym, że nie przychodzi mi do głowy ani jeden powód, żeby to zrobić! –  To tego nie rób! – krzyknęła Ash. – Pieprzyć Aeliusa. Pieprzyć Księżyc, Boginię, pieprzyć to wszystko! Nigdy o to nie prosiłyśmy! Czerwony Kościół jest zniszczony, wszystkie Ostrza Scaevy przepadły, on sam uciekł stąd jak zbity pies! – Przeszła wściekła przez pokój i  usiadła na łóżku. Złapała Mię za rękę i  spojrzała jej w  oczy. – Jesteśmy dwiema najlepszymi zabójczyniami, jakie zostały Republice. Ruszajmy do Bożogrobia, poderżnijmy temu łajdakowi gardło, wykradnijmy twojego brata i  po sprawie! Kogo obchodzi Anais, równowaga i cała ta reszta? –  Kawałek jego jest we mnie. – Mia westchnęła ciężko. – Anaisa. Czuję go. W sercu. – A co ze mną? – Ashlinn położyła rękę na piersi Mii. – Mnie tam nie ma? –  Oczywiście, że jesteś – szepnęła Mia, łapiąc ją za palce i ściskając je mocno.

– Kocham cię, Mia. – Ja ciebie też kocham. –  Nie, nieprawda. – Ash pokręciła głową. – Gdybyś mnie kochała, nie śpieszyłabyś się tak do pożegnania. Mii napłynęły łzy do oczu. A czekał w niej cały ocean łez. – Nie chcę się żegnać. Ash pogłaskała ją po piętnie niewolniczym na policzku. Po bliźnie na drugim. – To zostań. Zostań ze mną. – Chcę... Ashlinn rzuciła się na nią i  ich usta spotkały się w  rozpaczliwym pocałunku. Mia zamknęła oczy, czując smak łez. Objęła Ash w talii i przyciągnęła do siebie. Całowały się jak nigdy dotąd, przywarły do siebie, jakby tonęły, jak dwoje ludzi w  świecie pełnym ognia, słońc, nocy i  burz. Wszystkie bóstwa były przeciwko nim i próbowały oderwać je od siebie. Zakończyły pocałunek powoli. Ash nadal obejmowała Mię, gdy ich usta rozdzieliły się, jakby się bała ją wypuścić. Schowała twarz w jej włosach, uścisnęła ją mocno i mruknęła: – Zostań ze mną. Mia zamknęła oczy i westchnęła. Trzymała się Ash, jakby od tego zależało jej życie. – Nie wiem, co robić. Nie wiem, jak to wszystko naprawić. Ich usta zetknęły się znowu, tym razem łagodniej. Pocałunek był dłuższy, słodszy, wypełniony bólem pożądania. Ash gładziła jej policzki, wsuwała palce w  jej włosy, a  Mia westchnęła, gdy ich języki otarły się o siebie. Ich pocałunek się pogłębił, gdy ręce Ashlinn zaczęły wędrować. Po szyi, ku obojczykom. Po piersiach i wreszcie do wstążki w talii. – Chcę zostać z tobą na zawsze – szepnęła Mia. – Tylko na zawsze? – mruknęła Ash, przesuwając się niżej. Mia pokręciła głową i zamknęła oczy. – Na wieczne czasy.

*** Śniła. Znowu była dzieckiem pod niebem szarym jak chwila między przebudzeniem i  snem. Stała na wodzie tak nieruchomej, że wyglądała jak wypolerowany kamień, jak szkło, jak lód pod jej bosymi stopami. Ciągnęła się jak okiem sięgnąć. Matka szła obok niej, trzymając ją za rękę. W  drugiej ręce niosła przechyloną wagę szalkową. Miała rękawiczki z czarnego jedwabiu, długie i  lśniące tajemnym połyskiem, sięgające aż do łokci. Jej suknia była czarna jak grzech, jak noc, jak śmierć, i  przetykana miriadami maleńkich punkcików światła, które przebijało z  wnętrza przez całun jej sukni jak promyki przez maleńkie dziurki w  zasłonie, którą przesłonięto słońca. Matka była piękna. Straszliwa. Jej oczy były czarne jak jej suknia, głębsze niż morza. Jej skóra była jasna i błyszcząca jak gwiazdy. Jak zawsze miała twarz Alinne Corvere, ale Mia wiedziała z typową dla snów pewnością, że to nie jest jej prawdziwa twarz. I jak zawsze na drugim końcu nieskończonej szarości czekali na nich ojciec i siostry. Był ubrany na biało i wydawał się tak jasny i olśniewający, że aż oczy bolały, gdy na niego patrzyła. Mimo to patrzyła. On też patrzył na Mię nadchodzącą z  matką, wpatrywał się w  nią trojgiem oczu, czerwonym, żółtym i nieb... – Nie – powiedziała Mia. – Dość tego. Usłyszała w głowie głos Pieśniarki Miecza: –  Powinnaś spróbować. Kiedy następnym razem zaśniesz. Złap sen i zmień go w to, co zechcesz. W końcu należy do ciebie. Dlatego przerwała sen. Odsunęła obraz ojca w  szacie z  oślepiającej bieli. W  końcu znajdowała się w  Cichej Górze – w  miejscu, gdzie granica między prawdziwym światem i Otchłanią była najcieńsza. Chciała się odezwać, dowiedzieć się czegoś, zrozumieć, i to była jej szansa. Dlatego dziecko zacisnęło

piąstki. Zmieniło sen, uczyniło go własnym. Scena jakby stawiała opór, kamień/szkło/lód pod nią zmarszczył się jak powierzchnia stawu. To jednak było jej miejsce. Jej umysł. Nigdy nie ustąpiła nawet o cal w prawdziwym życiu. Dlaczego tutaj miałoby być inaczej? Obraz ojca i  sióstr zadygotał, a  potem całkiem zniknął. Dziewczynka została sama w  rozległej pustce razem z  Matką Nocy – tu, na granicy Otchłani i świata jawy. Bogini spojrzała na nią, a czerń jej oczu wypełniał milion gwiazdek. Dziewczynka nie była już dziewczynką. Była czempionką Venatus Magni. Królową Nikczemników. Panią Ostrzy. Wojną, której nie możesz wygrać. –  W  porządku – powiedziała Mia. – Musimy poważnie porozmawiać. Niah zamrugała zdumiona. Powoli – trwało to tyle co epoka lodowcowa. – Mów, dziecię – powiedziała wreszcie. – Słuchaj, zdaję sobie sprawę, jakie to było dla ciebie trudne do załatwienia, i rozumiem, że chcesz się wydostać z więzienia i  odzyskać syna. Musisz jednak zrozumieć, że nie mam ochoty umierać. Matka przechyliła głowę, a jej głos wyrażał smutek: – Boisz się. Dziewczyna pokręciła głową. – Gorzej. Kocham. – Zaprzeczysz temu, czym jesteś? – Nie. Oto kim jestem. Nie jestem bohaterką. Jestem mściwą, egoistyczną suką. Nigdy nie udawałam nikogo innego. Jeśli szukasz zbawcy, to może trzeba było wybrać dziewczynę, która wierzy, że ten świat warto ratować. Matka Ciemności pochyliła się bardziej, patrząc jej w oczy. –  Porozmawiajmy w  takim razie o  zemście – powiedziała, unosząc między nimi wagę szlakową. – Z  zazdrości, ze strachu

mój mąż zabił mojego syna podczas snu. Zawsze byłam mu posłuszna. Raz tylko mu się sprzeciwiłam i nawet wtedy zrobiłam to z miłości do niego. Za ten grzech strącił mnie w Otchłań. Zabił magję na świecie. Zamordował światło w nocy. –  Mój ojciec próbował mnie zabić kilkanaście razy. – Dziewczyna wzruszyła ramionami. – Może twój syn powinien był wcześniej wstawać z łóżka. Matka znowu zamrugała. W jej czarnych oczach kotłowała się niewiarygodna furia. Na chwilę wizerunek Alinne Corvere zadygotał, jakby nie mógł się utrzymać, i Mia spostrzegła to, co się za nim kryło. Potworność, jaką widziała w  książkach jako dziecko, zgrozę, o której nauczało duchowieństwo Aa ze swoich ambon. Nie Matkę Nocy ani nawet Naszą Panią od Błogosławionego Morderstwa. Bezdźwięczną pustkę między gwiazdami. Nieskończoną czerń końca życia. Paszczę. Macki, oczy, szpony i  otwarte, zaślinione paszcze. Rozwarte szeroko jak nieskończoność. Czarne jak wieczność. Jednakże drżenie ustało i  ciemność się cofnęła. Dziewczyna znowu spojrzała w  twarz własnej matki. Wąskie czarne usta. Surowe czarne oczy. Twarz Alinne Corvere, kobiety, która beształa ją w  dzieciństwie, posyłała do łóżka bez kolacji, zabraniała jej się wzdragać i kiedykolwiek bać. – Zostawisz świat w ręku tyrana? – spytała Bogini. – Nie. Zabiję tyrana. A martwa nie zdołam tego zrobić. Matka zmarszczyła czoło. – Nie mówię o twoim nieistotnym cesarzu. Mówię o Wszech... – Wiem, o kim mówisz. – Dziewczyna oparła ręce na biodrach. – Słuchaj, przykro mi. Wiem, jak strasznie Aa zachował się wobec ciebie i  twojego syna, ale czy twoja popieprzona rodzinka nie może sama zająć się własnym bajzlem? Ja mam dość roboty ze swoją.

Wizerunek matki znowu zadrżał, gwiazdy w  jej sukni zapłonęły oburzeniem. – To ważniejsze od twoich drobnych, śmiertelnych trosk. –  Szkoda, że potrzebujesz nas, maluczkich śmiertelnych do rozwiązania swoich problemów. –  Jestem boginią. Przed światłem, przed życiem, istniała ciemność. Ja jestem początkiem i  końcem. Jestem pierwszym bóstwem. Mnie się nie odmawia. – Nie chciałam okazać braku szacunku, ale nie boję się ciebie. Potrzebowałaś lat i  całej swojej mocy, żeby włożyć mi do rąk jedną pieprzoną książkę i  zacząć dotykać moich snów. Nie będziesz mi grozić. Musisz mnie przekonać. – To twoje przezna... – Daruj sobie – przerwała jej dziewczyna, unosząc rękę. – Nie jestem niewolnicą przeznaczenia. Idę własną drogą. Popełniam własne błędy. I  może to jest jeden z  nich. Ale to, kurwa, mój własny błąd. Mój wybór. Moje życie. Mój los. Smutek i gniew wypełnił głos matki. – Zatem jesteś równie egoistyczna jak Cleo. Dziewczyna zrobiła krok naprzód i  spojrzała głęboko w płonące oczy. –  Myślałam, że będę sama przez całe życie. Myślałam, że nigdy nie znajdę skrawka szczęścia. Teraz znalazłam i  chcę go zachować. I  jeśli to jest egoistyczne, to będę egoistką. Przynajmniej będę zakochana. I  wal się, skoro próbujesz mi to odebrać. Postać Niah znowu zafalowała, zgroza jej prawdziwej postaci ponownie zamigotała pod powierzchnią. Czerń jej sukni stała się tak głęboka, że Mia bała się, że po prostu w nią wpadnie i utonie. – Masz czelność zwracać się do mnie w taki sposób? Dziewczyna zazgrzytała zębami, ale nie ustąpiła. – Na tym polega różnica między mną a większością ludzi.

Spojrzała pod nogi. W lustrze pod stopami zobaczyła chłopca wyciętego z  ciemności. Jego skóra była czarna jak arcymrok. Jęzory czarnych płomieni falowały wokół jego ciała i na czubku głowy, jakby był płonącą świecą. Ciemne skrzydła rozpościerały się na jego plecach, a na czole miał idealny krąg. Blady jak księżycowe światło. Mia znowu spojrzała w oczy Bogini. –  Współczuję mu, naprawdę. I  wiem, co znaczy mieć ojca, którego się nienawidzi. Mogę jednak wykraść brata bez twojej pomocy. Nie potrzebuję cię. Dlatego musisz mi dać powód. Nie jakieś bzdury na temat przeznaczenia czy sprawiedliwości. Powód. W przeciwnym wypadku sama możesz zająć się swoim małżeństwem. – Obróciła się na pięcie. – A na razie wracam do łóżka. Noc stała nieruchoma jak kamień, piorunując wzrokiem plecy odchodzącej ku porankowi Mii. Gwiazdy na jej sukni migotały zimnym ogniem. Jej głos był głęboki i ciemny jak pustka: – Potrafię wymyślić kilka powodów, dziecko.

 

Rozdział 35     Popioły

Ash nadal czuła jej smak. Sól i  miód. Żelazo i  krew. Z  ciężkimi powiekami przesunęła językiem po ustach. Rozkoszowała się. Wdychała ten smak. Wzdychała nim. Wyglądała na ciemny przestwór pustki za poręczą Podniebnego Ołtarza i  dziękowała bogu, bogini czy może zrządzeniu losu za to, że ta dziewczyna pojawiła się w jej życiu. Mia. Zostawiła ją śniącą. Nagą na futrach. Z  włosami rozrzuconymi wokół głowy jak aureolą z  czarnego ognia. Pocałowała ją delikatnie, lekko jak puch, i  wstała z  łóżka, włożyła czarną halkę. Zamknęła sypialnię, związała długie blond włosy z  tyłu głowy i  poszła boso korytarzem w poszukiwaniu czegoś do picia. Miała obolały język. W gardle jej zaschło. Zaspokojenie czempiona Venatus Magni, Królowej Nikczemników i Pani Ostrzy to ciężka praca. W  Kościele panowała grobowa cisza. Widmowy chór nadal milczał, pojmani akolici i Ręce siedzieli zamknięci pod kluczem i bacznym okiem Mercurio. Prawdę mówiąc, niewielu przeżyło atak i  wszyscy złożyli przysięgę Mii jako przywódczyni Kościoła. Jednakże nowa Pani Ostrzy nalegała, żeby pozostali

zamknięci – przynajmniej na razie. Ostrożności nigdy za wiele. Mogli uznać zdobycie Góry jedynie za drobne zwycięstwo. Scaeva uciekł, a  razem z  nim uciekła Zabójczyni Pająków. Jonnen znów znajdował się w szponach ojca. Kwestia Księżyca pozostała nierozwiązana. Tej historii jeszcze dużo brakowało do końca. Teraz Ash stała na Podniebnym Ołtarzu i  wyglądała za poręcz, w  wieczną ciemność. Dała sobie chwilę na oddech. Aelius powiedział, że to jest miejsce, gdzie mur między tym światem a Otchłanią jest najcieńszy. Wieczna noc wirująca nad jej głową wcale nie była nocą. Ławki i  krzesła za jej plecami stały puste. Powietrze wokół niej było ciche i  nieruchome. Trzymała gliniany kubek i  butelkę świetnego złotniaka z  kuchennych spiżarni – Albari, jak się okazało, ulubiony gatunek Mii. Gasiła pragnienie palącym haustem i  opłakiwała smak dziewczyny, który znikał z  jej języka. Wpatrywała się w  Otchłań i  zastanawiała się, czy Otchłań patrzy na nią. Zastanawiała się, jak mogłaby wyglądać noc, gdyby Księżyc wrócił na niebo. Po części nadal obawiała się, że Mia zmieni zdanie. Nadal bała się, że kronikarz przekona ją do szaleńczego planu. Jednakże pozostała część Ashlinn Järnheim – ta, która znała Mię, uwielbiała ją i jej ufała – wiedziała swoje. Niech noc będzie przeklęta. Niech słońca będą przeklęte. Niech Księżyc będzie przeklęty. Mia Corvere chciała żyć. Razem ze mną, pomyślała. Uśmiech wykrzywił jej usta i  zamrowił aż w  palcach stóp. Pomyślała o  domu, który jej ojciec wybudował nad Trójjeziorem. O kwiatach na parapetach i ogniu na kominku. O wielkim puchowym łożu. Ashlinn nigdy nie spodziewała się, że będzie miała to, co ma teraz. Nigdy o  tym nie marzyła. Urodziła się jako dziecko

zabójcy, tak samo jak jej brat Osrik. Torvar Järnheim wychował dzieci na swoje podobieństwo. Jej dzieciństwo składało się z kradzieży, napadów, obietnic życia i śmierci w służbie Naszej Pani od Błogosławionego Morderstwa. Wyrzuty sumienia były dla mięczaków. Żale dla tchórzy. Pamiętała zwrot, kiedy jej ojciec wrócił z  niewoli w  Liis. Ofiarę, która zakończyła jego służbę. Rany, jakie odniósł w  Cierniowych Wieżach Elai, zmieniły go na zawsze. Uczyniły zgorzkniałym. Chociaż Marielle naprawiła rany, jakie odniósł podczas tortur, to nie mogła mu przywrócić tego, co zostało całkiem odcięte. Oka. Męskości. Wiary. Ojciec stracił coś więcej niż klejnoty i wiarę w słuszność ofiar. Nigdy już nie uśmiechał się tak jak kiedyś. Nigdy już nie całował matki, jak to zwykł robić wcześniej, nigdy nie tulił dzieci jak wcześniej, nie potrafił zasnąć i  nie obudzić się z  krzykiem z  powodu koszmaru sennego. W  Liis złamano w  Torverze Järnheimie coś, co nigdy należycie się nie zrosło. I  Czerwony Kościół mimo całej swojej władzy i  pobożności nie mógł mu tego oddać. Ashlinn znienawidziła za to Kościół. Dlatego Torvar zwrócił dzieci przeciwko Kościołowi, a  Ashlinn i  Osrik skwapliwie się temu poddali. Uczynił z  nich broń przeciwko świątyni, która go zniszczyła, żeby obalili dom Bogini, która go zawiodła. Dobrze to sobie zaplanowali. Ona i  Oz byli o  krok od sukcesu. Kłamali, kradli i  zamordowali Przyzywacza Powodzi, Carlottę i Trica – żeby tylko dopaść lorda Cassiusa i Duchowieństwo. I chociaż jej porażka zakończyła się śmiercią jej brata, który zginął z  rąk Adonaia, to w  ciągu ostatnich zwrotów dopełniło się wreszcie wszystko, nad czym pracowała. Duchowieństwo zostało zniszczone, a  wraz z  nim upadł Czerwony Kościół.

Torvar Järnheim mógłby być dumny z  córki. A  jeśli nawet zostały jeszcze niewyrównane rachunki z  Adonaiem, to mogły poczekać na inny zwrot. Bo, prawdę mówiąc, chociaż bardzo kochała brata, był z niego niezły kutas. Dlatego Ashlinn stała na Podniebnym Ołtarzu i  wpatrywała się w czerń poza Górą. W noc, która wcale nie była nocą. Wokół niej w  Górze było cicho jak w  grobowcu, całe Duchowieństwo spało w  niepodpisanych grobach. Ciesząc się z  wolności, rozpuściła włosy, a  te rozsypały się na jej ramionach. Nalała sobie następny kubek złotniaka i uniosła go w ciemność. – Zdrówko, tato, ty żałosny, stary łajdaku. I twoje zdrowie, Oz, ty zarozumiały skurwysynie. Wypiła spory łyk i wyrzuciła pusty kubek z balkonu. – Załatwiłam ich dla was. – CZEŚĆ, ASHLINN. Serce zamarło jej w  piersi. Zimny dreszcz zacisnął żołądek. Zachowała kamienną twarz, odwracając się od poręczy. Stał przed nią, wysoki i  silny. Piękny jak posąg wyrzeźbiony przez Matkę Ciemności. Jej sługa. Jej przewodnik. Teraz na jego skórze malowało się coś podobnego do rumieńca życia, ale oczy nadal były nieruchomymi sadzawkami arcymroku przeszywanymi punktami światła. Solne dredy poruszały się jakby na wietrze. Ręce miał czarne jak morderstwo. Patrzył na nią. Cisza między nimi była głęboka jak stulecia. Ashlinn zdała sobie sprawę, że to tutaj po raz ostatni widziała go żywego. W tym właśnie miejscu – tu, gdzie go zabiła. Jak już powiedziałam wcześniej, masz niezłego nosa. Nie mogę pozwolić, żebyś niuchał podczas podawania przystawek tego wieczoru. – Co ty ro...?

– Cześć, Tricky. – KŁOPOTY ZE SNEM? Wzruszyła ramionami. – Czasem. – WYRZUTY SUMIENIA? Ash pokręciła głową, oceniając, ile potrzebuje kroków, żeby dopaść schodów. Ręka jej się ślizgała na szyjce butelki whisky. – Nasza Mia ma swoje potrzeby. – NASZA MIA. – No cóż. – Uśmiechnęła się krzywo. – Moja Mia. Chłopak westchnął i pokręcił głową. –  TO TAKIE MAŁOSTKOWE Z  TWOJEJ STRONY, TE PRÓBY ROBIENIA PRZYTYKÓW POD MOIM ADRESEM PRZY KAŻDEJ OKAZJI. –  Nie muszę niczego próbować. Wiem, że czujesz jej zapach na mnie. Zapach dymu, potu i  jej słodkich sekretnych zakamarków. Wiem, że pamiętasz, jak to jest odwiedzać te miejsca. Wiem, jak bardzo chcesz tam wrócić. Ten twój nos zawsze przynosił więcej kłopotów niż to warte. Tric wyjrzał za poręcz. W miejsce, gdzie zepchnęła jego ciało, po tym jak go zadźgała. Ash czuła siłę promieniującą z  niego w  tym domu umarłych, tak blisko arcymroku i  Otchłani, z  której wypełzł. Widziała go podczas walk w  Górze, widziała drzemiącą w  nim ciemną moc całkowicie uwolnioną. Poruszał się szybciej, niż ona mogła mieć choćby nadzieję kiedykolwiek się poruszać. Był od niej o  wiele silniejszy. Ścinał tych, którzy odważyli się stawić mu czoło, jak kosa zboże, jakby był przedłużeniem samej Pani od Błogosławionego Morderstwa. Było jej zimno, czuła, jak chłód powietrza działa na jej ciało. Uświadomiła sobie teraz, jak cieniutką halkę ma na sobie. Przełożyła jedną rękę przez piersi, a drugą mocniej zacisnęła na szyjce butelki. – PROWADZISZ NIEBEZPIECZNĄ GRĘ – powiedział.

– To jedyna gra warta zachodu. Ale ty mnie nie zabijesz. Uśmiechnął się wtedy. Uśmiech nawet nie musnął jego oczu. – A TO DLACZEGO? Ashlinn obrzuciła go spojrzeniem. Jej niebieskie oczy błyszczały. – Bo w głębi ducha, pod całym tym morderstwem i gównem masz dobre serce. O, próbujesz to ukryć. Jednak przeważnie robisz to, co należy. – Uśmiechnęła się znowu i  przechyliła głowę. – A zamordowanie dziewczyny, która ma na sobie samą bieliznę, nie jest w twoim stylu. – CHŁOPAK, O KTÓRYM MÓWISZ, NIE ŻYJE. – Zmrużył nieco oczy. – TY GO ZABIŁAŚ. – Co ty ro...? Zamrugała, widząc sztylet w jego ręce. Lśniące srebro ostrza. Cios w  pierś. Zatoczyła się do tyłu i  stęknęła. Butelka whisky wypadła jej z ręki i stłukła się na podłodze. Złapał ją lewą ręką za ramię i  przytrzymał. W  prawej miał nóż przyciśnięty do skóry nad jej sercem. Rękojeścią. Dostatecznie mocno, żeby zostawić siniak. I nic więcej. Dość, żeby pokazać jej, że mógłby ją zabić, gdyby chciał. Ręce miał ciepłe, a na jej skórze noc kładła się czernią. Jego uścisk trzymał jak wyrzut sumienia. Gniew wypełniał mu oczy, ciemne łzy wzbierały na rzęsach, gdy wykrzywił usta i  powiedział z wściekłością: –  CHCĘ CIĘ ZABIĆ. NIECH MI BOGINI DOPOMOŻE, NAPRAWDĘ CHCĘ. CHCĘ ROZCIĄĆ CI TO PIEPRZONE SERCE NA PÓŁ I  CISNĄĆ CIĘ W  CZERŃ, TAK JAK TO ZROBIŁAŚ ZE MNĄ. BYLIŚMY PRZYJACIÓŁMI. UFAŁEM CI. A TY MNIE ZABIŁAŚ BEZ CIENIA WYRZUTÓW SUMIENIA I CHOĆBY JEDNEJ PIEPRZONEJ ŁZY. Ash serce waliło jak oszalałe. W ustach jej zaschło.

Tric zamrugał, dwie czarne łzy popłynęły po bladych policzkach. – A MIMO TO ONA KOCHA CIEBIE. Wypuścił ją. Odsunął się. Odwrócił się od poręczy i oparł się o nią łokciami, składając przed sobą dłonie. Solne dredy opadły mu wokół twarzy, gdy wpatrywał się w  ciemność. Piękny i złamany. Przez nią. Ash stała jak zamrożona z rękami na piersi. Gdy patrzyła na niego, czuła, jak to w  niej wzbiera. Przebija się przez mury, które wzniosła dla świata, za którymi się schowała. Coś, co próbowała zabić, zdeptać, aż nie pozostanie z  tego nic; życie, jakie starała się wieść, nauki ojca rozbrzmiewające głucho w jej głowie. Wyrzuty sumienia są dla mięczaków. Żale są dla tchórzy. To jednak były kłamstwa i dobrze to wiedziała. Prawdę mówiąc, zawsze zdawała sobie z tego sprawę. Wiedziała, co odebrała temu chłopcu. Wiedziała dlaczego. Zgasiła wszystko, czym był i czym mógł się stać. Wiedziała, jak musi mu być ciężko powrócić do świata po takiej zmianie. Widzieć dziewczynę, którą kochał, w  ramionach swojej morderczyni. I  chociaż miał wszelkie powody, żeby ich nienawidzić, wybuchnąć gniewem i  zniszczyć wszystko wokół, pozostał wierny. Lojalny wobec swojej miłości. Lojalny do końca. Takim właśnie był chłopcem. Takiego chłopca zabiła. – Przepraszam... – szepnęła. Tric zwiesił głowę. Zamknął oczy. Gorące łzy popłynęły po jej policzkach, dolna warga zadrżała. Żar cierpienia zalał jej pierś i  wyrwał się z  ust gorzkim szlochem. Płacz szarpał całym jej ciałem, gdy polały się łzy. Osunęła się na kolana pośród potłuczonego szkła i  kałuży złotniaka, objęła się rękami. Mury się waliły.

– T-Tric... przepraszam. W kościele panowała cisza, jeśli nie liczyć jej płaczu. –  Ż-żałuję, że nie mogę tego cofnąć – powiedziała, krzywiąc twarz. – Żałuję, że nie było innego sposobu. Byliśmy zabójcami. Wszyscy, co do jednego. Zrobiłam, co musiałam. Zrobiłam to dla familii. Ale żałuję... że to byłeś ty. Wolałabym, żeby to był ktokolwiek inny, byle nie ty. I wiem, że to tylko słowa. Wiem, jak to niewiele teraz znaczy. Ale... przepraszam. – Pokręciła głową i zamknęła oczy. – O, Bogini, jak strasznie mi przykro. Objęła się mocno, próbując zapanować nad żalem. To, co zrobiła, osoba, którą była... trudno uwierzyć, że ktokolwiek mógłby ją teraz kochać. Że to mogło mieć jakikolwiek sens. Radość zwycięstwa, tak wyraźna chwilę temu, teraz była goryczą w jej ustach. Bo kiedy karmisz Paszczę, oddajesz jej też cząstkę siebie. I wkrótce nic ci nie zostaje. Mięczak, usłyszała szept ojca. Tchórz. Wiedziała, że to nie jest prawda. Znała kształt kłamstwa. Ale kiedy tam klęczała, wydawało się to tak prawdziwe, tak ostre i mimo wszystko ją zraniło. Krwawiła na kamień pod sobą. Jak łatwo rodzic może zatriumfować nad dzieckiem, zacni przyjaciele. Jak łatwo może zniszczyć. Usłyszała zgrzyt buta na potłuczonym szkle. Poczuła ciepłą dłoń na ramieniu. Otworzyła oczy i  zobaczyła, że Tric przyklęknął na jednym kolanie obok niej. Jego bladą i piękną twarz okalały solne dredy czarne jak niebo w  górze. Jego oczy były głębokie jak noc, upstrzone drobnymi punkcikami światła. To jej przynosiło dziwną ulgę – że nawet w tej ciemności i chłodzie nadal płonie blade światło. – ALE Z CIEBIE PIEPRZONA SUKA – powiedział Tric. Ashlinn zdziwiła się. – A z ciebie ofiara losu – odgryzła się.

Zaśmiał się wtedy. Krótko i  głośno. Dołeczek pojawił się na jego policzku. Ash złapała się na tym, że mimo smaku łez na wargach wykrzywia usta w drobnym uśmieszku pomieszanym z goryczą i smutkiem. A potem też się roześmiała i ciepło, jakie pojawiło się wtedy w  jej piersi, osłabiło nieco otaczający ich chłód. Otarła łzy z oczu, jej smutek zaczął topnieć. Popatrzyli po sobie, oboje na kolanach, jedną stopę od siebie i tysiące mil od siebie. Oboje byli zabójcami. Oboje byli ofiarami. Oboje kochali i byli kochani. Może jednak nie dzieliło ich aż tak wiele. – Naprawdę ją kocham, wiesz? – mruknęła. – WIEM – szepnął. – I zrobiłabym wszystko, żeby ją uszczęśliwić. – JA TEŻ. – Wiem... Objęła go delikatnie. W pierwszej chwili zesztywniał, stał się twardy jak kamień. Opierał się z  tą odrobiną gniewu, jaka mu jeszcze została. Wreszcie jednak, bardzo powoli, zamknął oczy i  Ash poczuła, jak opiera delikatnie głowę na jej ramieniu i  obejmuje ją w  talii. Był ciepły pod jej dotykiem, w  żadnej mierze nie przypominał nieczułego posągu ani od środka, ani od zewnątrz. Klęczeli na podłodze w  objęciach, wokół nich walały się kawałki szkła, a nad nimi otwierała się Otchłań. Trwali tak całe wieki. Wokół nich panowała cisza. Ashlinn pocałowała Trica w  policzek delikatnie jak piórko. A  potem odsunęła się, żeby spojrzeć mu w  oczy. Czuła smak jego łez na ustach. Czarnych łez, złotniaka i ich dziewczyny, ich przeszłości i gorzkich popiołów między nimi. – Ja... Gorzkie popioły. Na języku. Skrzywiła się. – Ja...

– ASHLINN? Zakaszlała. Zasłoniła usta ręką. Czuła suche drapanie w  gardle. Smak dymu w  ustach. Zmarszczyła brwi, macając szyję. Zabolał ją brzuch. I  znowu zakaszlała. Poczuła lepką wilgoć na dłoni. Spojrzała i  zobaczyła błyszczącą czerwień na skórze. – O, Bogini... I Ashlinn nie czuła już smaku Mii na ustach. Czuła tylko krew. *** – ASHLINN? Tric złapał ją w  objęcia, kiedy osłabła i  znowu zakaszlała krwią. Wytrzeszczył oczy. Jedną czarną dłonią ujął jej twarz i nią potrzasnął. – ASHLINN?! Spojrzał na stłuczoną butelkę. Na złotniak rozlany na podłodze. Pochylił się nisko i  powąchał. Zgroza zakorzeniła się w jego brzuchu. Był głupcem, że to przegapił. Zbyt skupiony na swoim bólu i gniewie, żeby poczuć ten zapach. Bo teraz czuł go równie wyraźnie jak krew na ręce Ashlinn, na jej ustach – śmierć, którą przełknęła jeden łyk po drugim. Wieczny Cień. Trucizna pozbawiona smaku, koloru i  niemal bez zapachu. Jedna z najbardziej śmiercionośnych toksyn w arsenale zabójcy. Tric wiedział, że trucizna już skrada się do serca i płuc Ashlinn. Miał tylko kilka chwil. Jeśli nie zatrzyma jadu... Bogini... Wziął ją na ręce. Wybiegł z  Podniebnego Ołtarza, podtrzymując jej głowę. Pędził szybko jak światło gwiazd, był silny jak noc. Jego kroki dudniły na kręconych schodach. Wiedział, dokąd musi biec. Biegł przez ciemność splamioną

blaskiem witraży. Zgrzytał zębami i modlił się, żeby nie było za późno. Ashlinn znowu wykaszlała nieco krwi. Wykrzywiła twarz z bólu. – T-Tric... Wpadł na podest i  popędził korytarzem do Sali Prawd. Zobaczył Starego Mercurio w  bujanym fotelu. Strzegł pojmanych Rąk i  akolitów w  ich sypialniach. Dym leniwie wypływał mu kącikiem ust. Dostrzegł Trica biegnącego ku niemu z  umazaną krwią dziewczyną na rękach i  cygaretka wypadła mu z ust. – Na Otchłań i krew – szepnął. – PRZYPROWADŹ MIĘ! – krzyknął Tric. – Co się...? – PRZYPROWADŹ MIĘ! Mercurio złapał laskę i  pobiegł, krzywiąc się z  bólu. Ashlinn jęknęła. Usta i  brodę miała pobrudzone czerwienią, zakaszlała znowu, łapiąc się za żołądek. Tric popędził następnym korytarzem, zbiegł następnymi kręconymi schodami, przyciskając Ashlinn do piersi. Wreszcie dotarł do dwuskrzydłowych drzwi, kopnął je brutalnie i  wpadł do Sali Prawd. Kryjówki Zabójczyni Pająków. Przez witrażowe okna do pokoju wpadało słabe, szmaragdowe światło, szkła barwiły się wszelkimi odcieniami zieleni – od limonki po ciemny nefryt. Szeroka ławka ze stalodrzewia dominowała w pomieszczeniu zawalona rurkami, pipetkami, lejkami i  menzurkami. Regały pod ścianami były zastawione tysiącami różnych słoików z tysiącami składników. Tric pamiętał odbywające się tu lekcje. Naukę trucicielstwa pod bacznym okiem Shahiidy. Nie był w  tym takim mistrzem jak Mia – ta dziewczyna czuła się wśród trucizn jak ryba w  wodzie, ale znał podstawy. Wieczny Cień to okrutna, ale,

ostatecznie rzecz biorąc, prosta trucizna. Można ją było zneutralizować jednym z  kilkunastu czynników – mlecznym ostem, alkalezą, białyszem, różanym kremem, liśćmi wiecznika, utartym płowym makiem, siarką wymieszaną z  amoniakiem albo roztworem węgla drzewnego i  sproszkowanego czarnokolca. Wystarczyłby dowolny z nich. Ash znowu zakaszlała krwią i jęknęła z bólu. – TRZYMAJ SIĘ, ASHLINN, SŁYSZYSZ? Machnął ręka, zmiatając szklane naczynia, które rozbiły się na podłodze, i  położył ją delikatnie na szerokiej ławie. Ash złapała go za czarną rękę, uścisnęła ją mocno i jęknęła: – Tr... Tric... – JUŻ BIEGNĘ POD ANTIDOTUM, TRZYMAJ SIĘ. – M-mleczny os-oset... – WIEM, WIEM! Odwrócił się do rozległych regałów, popatrzył po rzędach składników – fiolkach, słoikach i  innych szkłach zapieczętowanych zielonym woskiem. Były ustawione w  kolejności alfabetycznej i  utrzymywane w  doskonałym porządku przez wiecznie skwaszoną Shahiidę Prawd. Podbiegł do części na literę „m” i sięgnął po mleczny oset. Niestety słoik był pusty. – PSIAKREW... – Tric-c... – TRZYMAJ SIĘ, ASH! Strach przelewał się przez niego jak ogromny czarny wodospad, krew dudniła mu w  żyłach. Podbiegł do działu na „A”, po alkalezę. Znalazł trzy szklane fiolki, wszystkie puste. Klnąc, odwrócił się do buteleczek z amoniakiem. Ale one... ...też były puste. Ciemne serce zacisnęło mu się w  piersi. Biegł od półki do półki, próbując nie zważać na krzyki Ashlinn. Białysz.

Czarnokolec. Płowy mak. Wszystkie naczynia – zlewki, fiolki, garnuszki i butelki – wszystkie były puste. Cisnął wyczyszczoną do sucha butelkę po różanym kremie na podłogę. Szkło się stłukło i  w  tej samej chwili drzwi otworzyły się z  hukiem. Mia stanęła w  progu w  czarnej halce, z  wytrzeszczonymi oczami, włosami potarganymi od snu. Ash zwinęła się w kłębek. Miała krew na ustach. – M... Mia... – Ashlinn? – ZOSTAŁA OTRUTA! – Czym? – zapytała Mia, patrząc na Trica. – WIECZNYM CIENIEM! WYPIŁA Z PÓŁ DRACHMY! – No to dawaj mleczny oset! – krzyknęła Mia, pędząc do półek i odpychając Trica ramieniem. – SŁOIK JEST PUSTY! – To płowy mak! Albo... – WSZYSTKIE POTRZEBNE NACZYNIA SĄ PUSTE! PUSTE! –  To niemożliwe! – warknęła Mia, przeszukując półki. – Zabójczyni Pająków utrzymywała tu idealny porządek, nie ma szansy, żeby po prostu... – O, BOGINI, MIA... Tric trzymał słoik z  wiecznikiem. Ostatni składnik, który mógł uratować Ashlinn życie. W  przeciwieństwie do poprzednich ten słoik nie był pusty. Ciemny kształt, gruby i  włochaty, zerkał na niego pustymi, czarnymi ślepiami. Chełpliwe, mściwe pożegnanie Shahiidy Prawd. Pająk. – O, nie... – szepnęła Mia. Przed ucieczką Zabójczyni Pająków zatruła złotniaka Albari w  spiżarni. Bogini jedna wie, co jeszcze. Ostatnie ukąszenie, ostatnia pajęczyna – miała nadzieję dopaść Wronę, korzystając z jej ulubionego napitku. Trucizna działała dostatecznie wolno,

żeby zdążyli pobiec korytarzem i  znieść ostatnią torturę z  rąk Shahiidy, która zniszczyła wszystkie odtrutki. Przeklęta suka. – M-mia... – Ashlinn? Mia podbiegła do niej, uniosła jej głowę. Ash złapała ją za rękę dłonią śliską od krwi. Miała łzy w oczach. – B-boli. – Och, nie, nie... Tric cofnął się pod ścianę i  patrzył ze zgrozą. Widział cierpienie na twarzy Mii, gdy rozglądała się po otaczających ją półkach. Wytrzeszczone, pełne łez oczy. Jedno długie pasmo czarnych włosów przykleiło się jej do kącika drżących ust. Widział trybiki kręcące się w  jej głowie, gdy szukała rozwiązania w  całej trucicielskiej wiedzy, jaką przyswoiła. Dowiodła Zabójczyni Pająków, że jest najlepszą uczennicą, zanim zdradziła. Była jedną z  najlepszych trucicielek, jakie stworzył Kościół. Z pewnością mogła coś wymyślić... –  Nie mogę... – stęknęła z  zaciskającą się piersią, gdy spojrzała Ash w  oczy. Załkała, rozglądając się znowu po sali w poszukiwaniu jakiejś nadziei. – N-nic nie ma. Ash skrzywiła się z  bólu, ale uśmiechnęła się zaraz. Zęby miała czerwone od krwi. – D-dopadła mnie suka. – Nie. Nieprawda. Ash się wykrzywiła i położyła zakrwawioną rękę na policzku Mii. – Z-zabiłabym niebo dla ciebie... – Nie waż się, kurwa, żegnać ze mną! Ash zacisnęła powieki i  jęknęła, zwijając się w  ciaśniejszy kłębek. Mia przycisnęła ją do piersi, jakby tonęła i tylko Ashlinn mogła ją uratować. Łzy rozmazały czernidło na oczach, które teraz spływało czarnymi strugami po jej policzkach. Krzywiąc

twarz z bólu i zgrozy, przyciskała Ashlinn mocno, nie chcąc jej wypuścić. – Nie – powiedziała łamiącym się głosem Mia. – Nie, nie, NIE! Ostatnie słowo zamieniło się w  pełne bólu wycie. Cienie zaczęły się wić. Tric patrzył, jak ciemność w  sali się pogłębia, jak słoiki na półkach zaczynają drżeć. Mercurio wreszcie dobiegł do Sali Prawd zadyszany i  czerwony na twarzy. Sidonius i  Pieśniarka Miecza przybiegli za nim. Popatrzyli z  przerażeniem na Mię trzymająca Ashlinn i  krzyczącą, krzyczącą, jakby świat się kończył. – Mercurio, pomocy! Starzec rozejrzał się po pokoju. Zobaczył puste fiolki. Słoik z pająkiem. – Czarna Matko – szepnął. – Niech ktoś mi pomoże! Mia dyszała, cała trzęsła się z  rozpaczy. Objęła mocniej Ashlinn, z  twarzą wykrzywioną bezsilną wściekłością, szczerzyła zęby i  zaciskała palce jak szpony. Jednakże mimo całej swojej mocy, wszystkich darów, nie mogła pokonać tego wroga. Trzymała się Ashlinn, jej głowę miała pod brodą, i kołysała ją. – Na zawsze, pamiętasz? – błagała. – Na zawsze! – P-przepraszam. –  Nie odchodź – prosiła Mia. – Proszę, proszę. Nie dam rady bez ciebie! – Pocałuj m-mnie – wykrztusiła Ashlinn. Szloch. – Nie. Westchnienie. – Proszę. Mia krzywiła się, ramiona jej się trzęsły i  puste wycie wyrwało jej się spomiędzy zaciśniętych zębów. Ash raz jeszcze przycisnęła drżącą rękę do jej policzka, brudząc go krwią.

– Proszę. Co ostatecznie mogła zrobić Mia? Pozwolić jej odejść bez pożegnania? Zamykając oczy i  rozwierając usta, pośród bólu, cierpienia i nieskończonej nocy, Mia Corvere pocałowała ukochaną. Krew na ustach. Łzy w  oczach. Niedotrzymana obietnica. Ostatnia pieszczota. Cienie zakłębiły się, ciemność się zakotłowała i  każdy słoik i  fiolka na półkach roztrzaskały się, gdy ich usta zetknęły się po raz ostatni. Okamgnienie trwające całe życie. Pusta wieczność. Kiedyś razem. Teraz samotnie. Tylko na zawsze? Na wieczne czasy.

 

Rozdział 36     Chrzest

Jonnen nadal czuł smak krwi. Minął cały zwrot, odkąd, ociekając szkarłatem, wynurzyli się z  basenu Czerwonego Kościoła w  kaplicy pod nekropolą Bożogrobia. Pięćdziesięciu Luminatii czekało na nich. Śpiesznie odeskortowali ojca, Jonnena, kobietę zwaną Zabójczynią Pająków i czarnoksiężniczkę Marielle przez rojne ulice. Połowa drugiej centurii została pilnując, by towarzysze Mii nie ruszyli za nimi w pościg. Jonnen zastanawiał się, czy pościg byłby czymś dobrym, czy złym. Nikt jednak nie zjawił się w ślad za nimi. Gdy już znaleźli się w  swoich komnatach w  pierwszym Żebrze, Zabójczyni Pająków zabrała czarnoksiężniczkę, Aa jeden wie dokąd. Ojciec poszedł się wykąpać. Jonnen siedział w  otoczeniu niewolników wyszorowany, uczesany i  odziany w białą togę z purpurowym rąbkiem. Wreszcie ojciec – bardziej wielkopańskim gestem, niż tak naprawdę pozwalała na to ich haniebna ucieczka z Góry – zaprezentował go matce. A przynajmniej kobiecie, która nazywała siebie jego matką. Liviana Scaeva rozpłakała się na jego widok, porwała go w  ramiona i  uściskała tak mocno, że chłopak bał się, że popękają mu żebra. Wychwalała Wszechwidzącego

i  błogosławiła ojca, przyciągając go jedną ręką, drugą nadal ściskając syna. – Och, Lucius – łkała. – Mój drogi Lucius. I  chociaż nie wypowiedział tej myśli na głos, to słowa rozbrzmiały w jego głowie: „Nazywam się Jonnen”. Zjedli razem kolację, która wydawała się wręcz nierealna. Siedzieli tylko we trójkę – nie pamiętał już, kiedy ostatni raz to robili. Stół uginał się pod ciężarem wspaniałych dań, jakich chłopak nie smakował od miesięcy. Żadnych pomyj udających potrawkę, zimnej owsianki czy suszonej wołowiny. Nie jedli też w  jakiejś nędznej klitce albo opuszczonej ruinie. Posiłkowi nie towarzyszyły sprośne opowieści i dym z cygaretek. Zamiast tego mieli przekąski, do których ciekła ślinka, doskonałe skwierczące pieczenie i miodowe słodycze, które rozpływały się w  ustach. Nieskazitelne porcelanowe talarze, srebrne sztućce i  kieliszki ze śpiewającego dweymarskiego kryształu. Matka pozwoliła mu nawet napić się odrobiny wina. A Jonnen czuł tylko smak krwi. Biedny Rzeźnik. Biedna Eklipsa. Już tęsknił za rosłym Liizyjczykiem, jego ordynarnymi słowami i  ćwiczeniami z  fechtunku. Tęsknił za towarzystwem wilczycy z cienia, za ich zabawami w aportowanie, za brakiem strachu, gdy siedziała w jego cieniu. Jednakże dokonał wyboru. Dochował wierności ojcu. Dochował wierności Itrei. Pozostał lojalny wobec dynastii i tronu, na którym kiedyś zasiądzie. Dokonał wyboru. I teraz musiał z nim żyć. Matka opatuliła go do snu. Obejmowała go całe pięć minut, jakby się bała go znowu wypuścić. Nie zmrużył oka przez całą nibynoc w  nieskazitelnej pościeli, wpatrywał się i  w  sufit

i  myślał o  tym, co zrobił. Następnego zwrotu ojciec wezwał go do siebie. Tuzin Luminatii eskortował go, gdy szli przez apartamenty. Ciężkozbrojny oddział. W  mocnych zbrojach. Wszyscy czujni jak krwiostrzębie, obserwowali każdy cień. Nowe napięcie w  powietrzu przerażało Jonnena – prawdę mówiąc, tak przywykł do tego, że Eklipsa pożera jego strach, że oduczył się sobie z  nim radzić. Kiedy czekał w  korytarzu przed gabinetem ojca, złapał się na tym, że ręce i nogi mu się trzęsą. Poważnie myślał, że zaraz się rozpłacze. – Weź pięć centurii swoich najlepszych legionistów. – Jonnen usłyszał rozkaz ojca. – Do basenu z  krwią macie wlać naftę i  podpalić. Rozłożyć sól arkemiczną przy każdym filarze i  framudze. Podpalić, gdy twoi ludzi opuszczą już pomieszczenie. Nie chcę, żeby ostała się choćby jedna cała kość albo cały kamień z kaplicy Czerwonego Kościoła. –  Wedle rozkazu, Wasza Cesarska Mość – odpowiedział mężczyzna. Jonnen usłyszał ciężkie kroki i trzech centurionów Luminatii wymaszerowało z  gabinetu; prezentowali się olśniewająco w zbrojach z grobowej kości i czerwonych jak krew pelerynach. Ukłonili się przed nim, przechodząc. Śpieszyli się wypełnić rozkaz cesarza. Mimo wpadki w  Górze machina Republiki nadal działała zgodnie z wolą ojca. Wkrótce Jonnen znowu usłyszał głos ojca: – Wejdź, synu. Jonnen rozejrzał się po otaczających go Luminatii, ale żadnemu nie drgnął nawet jeden mięsień. Ewidentnie czekała go prywatna audiencja. Ruszył więc na chwiejnych nogach. Ojciec siedział na sofie obok stolika do szachów. Miał na sobie długą fioletową togę, był świeżo ogolony i  wykąpany, prezentował się jak zawsze nienagannie. Miał jednak delikatnie zarysowane cienie pod oczami, jakby też źle spał.

Wpatrywał się w  jeden pionek na szachownicy – jeden czarny pionek. Obok niego leżał sztylet z  grobowej kości. Jonnen spostrzegł wronę na rękojeści, z  oczami z  czerwonego bursztynu. Sztylet wyglądał jak młodszy brat miecza, który nosiła Mia. – Ojcze – powiedział Jonnen. –  Synu. – Cesarz wskazał mu miejsce naprzeciwko siebie na sofie. Chłopiec powlekł się przez gabinet; mapa całego regionu Itrei ciągnęła się pod jego stopami. Itreya i  Liis, Vaan i  Ashkah – wszystko to znajdowało się teraz pod kontrolą ojca. To już nie była Republika. To było królestwo pod każdym względem poza nazwą. Jonnen usiadł przed władcą tego królestwa. – Gdzie jest Zabójczyni Pająków? – zapytał, rozglądając się. – I czarnoksiężniczka? Ojciec zbył pytania machnięciem ręki, jakby odganiał komara. – Miałem w nocy sen. Chłopiec zamrugał zdziwiony. Nie tego się spodziewał. – O czym śniłeś, ojcze? – Śniła mi się moja matka. – Och... – Chłopiec nie wiedział, jak zareagować. – Była ubrana na czarno – mówił ojciec, nadal wpatrując się w  czarny pionek. – Jak nigdy nie ubierała się za życia. Długie czarne rękawiczki aż do łokci. I  przemówiła do mnie. Słabym głosem. Jakby mówiła z bardzo daleka. – Co powiedziała? – Powiedziała, że powinienem z tobą porozmawiać. – O czym? – O Mii Corvere. Ach tak. Tego się spodziewał.

– Masz na myśli moją siostrę – wyrwało mu się. Ojciec podniósł wtedy wzrok, a  chłopiec usłyszał słaby syk Szepta rozwijającego się w  cieniu cesarza. Wąż zerknął na Jonnena nie-oczami i  posmakował powietrza nie-językiem. Sprawiał wrażenie bardziej namacalnego niż wcześniej. Był ciemniejszy, czarny za dwoje. Jonnen nadal słyszał skowyt Eklipsy, gdy... – Zatem ci powiedziała. –  Tak – odpowiedział Jonnen mimo zaschniętego i zaciskającego się gardła. Ojciec pochylił się do niego z płonącym wzrokiem. – A co właściwie powiedziała? Chłopiec z  trudem przełknął ślinę. Spojrzał ojcu w  oczy, ale zaraz odwrócił wzrok. –  Mia powiedziała, że jest twoją córką. Spłodzoną z  Alinne Corvere. W  gabinecie zapadła przeciągająca się cisza. Jonnen miał ręce mokre od potu. – I co jeszcze? – zapytał w końcu ojciec. – Powiedziała... Chłopcu głos się załamał. Pokręcił głową. – Szept – przywołał węża ojciec. – ...Nie obawiaj się, maleńki... Żmija z  cienia podpełzła i  stopiła się z  cieniem Jonnena. Chłopiec westchnął, gdy demon przełknął jego strach, połykając go kolejnym haustami. Teraz chłopiec był odważny. Zimny jak stal. Znowu spojrzał ojcu w oczy – ciemne, zimne i surowe. Tym razem nie odwrócił wzroku. –  Powiedziała, że ja też jestem synem dony Corvere – oznajmił pewnym głosem. – Powiedziała mi, że moja matka nie jest moją matką. Ojciec odchylił się na sofie, przyglądając mu się czarnymi, błyszczącymi oczami.

– To prawda? – zapytał chłopiec. – Tak – odpowiedział ojciec. Jonnenowi żołądek się zacisnął. W  piersi go zabolało. Wiedział przecież. W  głębi ducha wiedział, że Mia nie okłamałby go w taki sposób. Jednakże usłyszeć potwierdzenie... Łzy zapiekły go w  oczy. Zamrugał zawstydzony; czuł się paskudnie. – Czyli naprawdę jest moją siostrą. –  Powiedziałbym ci – odezwał się ojciec – kiedy byłbyś starszy. Nie zamierzałem cię zwodzić. Jednak na pewne prawdy trzeba zasłużyć z  czasem. A  inne zwyczajnie wymagają stosownej perspektywy. Chociaż cię nie urodziła, Liviana cię kocha. Nie wątp w to ani przez chwilę, Luciusie. – Nie tak nazwała mnie moja matka. – Ja cię tak nazwałem – odpowiedział jego ojciec tonem jak ze stali. Chłopiec pochylił głowę. Skinął nią powoli. – Tak, ojcze. Cesarz Itrei zdjął czarny pionek z  szachownicy, chociaż, prawdę mówiąc, Jonnen nie odrywał oczu od sztyletu. Ojciec obracał pionek w palcach, a słabnące światło słoneczne odbijało się od wypolerowanego hebanu. Ojciec zaciskał usta. Cisza się przeciągała. – Co jeszcze ci powiedziała? – zapytał wreszcie. – Twoja droga siostra? – Wiele rzeczy – wymamrotał chłopiec. –  Czy powiedziała, co zamierza zrobić, jeśli atak na Górę jej się powiedzie? Jonnen wzruszył ramionami. – Nie całkiem. Ale mogę się domyślać. – W takim razie podziel się ze mną domysłami. – Znowu spróbuje cię zabić. – Tylko na tym jej zależy? Na mojej śmierci?

– Ona naprawdę cię nie lubi, ojcze. Cesarz uśmiechnął się i pokręcił głową. –  A  co z  jej towarzyszami? Z  tą Vaanką? Niewolnikami z  areny? Z  umarłym, który powstał z  grobu? Co wiesz o  nich? Czego chcą? Dlaczego za nią podążają? Jonnen wzruszył ramionami. –  Ashlinn chyba ją kocha. Myślę, że podąża za własnym sercem. – A gladiatii? – Mia ich wyzwoliła. Kierują się miłością i wiernością. – A umarlak? Dweymarczyk? Jonnen coś wymamrotał pod nosem. –  Nie słyszę cię, synu – powiedział ojciec, a  w  jego głosie brzmiał cichy gniew. –  Powiedziałem, że on za nią nie podąża. Próbuje nią pokierować. – Dokąd? Chłopiec spojrzał na pionek w ręce ojca. Tak się właśnie czuł w  tej chwili. Mały pionek na zdecydowanie zbyt wielkiej szachownicy. Czas spędzony z Mią wydawał się snem. To, co do niej czuł, było plątaniną uczuć w jego głowie – podziw, pogarda, czułość, zgroza. Może nawet miłość. Była śmiała i dzielna, dwa razy bardziej imponująca w bezpośrednim kontakcie i wiedział, że jest ważna. Że ma rolę do odegrania. Znał ją jednak tylko osiem tygodni. A  ojca znał od dziewięciu lat. Takie przywiązanie nie umiera łatwo bez względu na to, co twierdzą różne opowieści. – Do Czerepu Księżyca. – Jonnen złapał się na tym, że szepcze. Ojciec się zdumiał. W  jego czarnych jak węgiel oczach odmalowało się zaskoczenie. Chłopiec rozkoszował się chwilą – nieczęsto miał taką przewagę nad ojcem. – Matka wyjawiła mi tę nazwę – powiedział cesarz. – We śnie. A  mój stary przyjaciel kardynał Duomo szukał mapy do tego

samego miejsca w  zeszłym roku. Wierzył, że zawiera klucz do magji, która całkowicie zniszczy Czerwony Kościół. I  mimo wysiłków mojej córki Ashlinn Järnheim ją ukradła. – Zgadza się. Ojciec oparł się na łokciach i spojrzał Jonnenowi w oczy. – Kim lub czym jest Księżyc, mój synu? – Nie potrafię ci powiedzieć, ojcze. Ojciec podniósł z  szachownicy sztylet z  grobowej kości. Obracał go w palcach, wpatrując się w Jonnena. Nie odezwał się słowem. Jonnen czuł jednak ojcowski gniew bijący w jego skórę jak arcyblask. Ze złowrogim sykiem Szept wyślizgnął się z cienia chłopca i gdy zabrakło pasażera, strach zalał dzieciaka wezbraną falą. Lodowate zimno wypełniło mu brzuch i  sprawiło, że zaczęły drżeć mu ręce. Lęk przed rozczarowaniem ojca. Gniewem. Bólem. Strach, jaki zna tylko chłopiec, który spojrzał ojcu w  oczy i  ujrzał to, czym pewnej nocy może się stać. – Nie mogę ci powiedzieć, ale... – Jonnen oblizał spierzchnięte usta. Próbował odzyskać głos – ...mogę ci to pokazać. *** – ...Nadzwyczajne... – Owszem – szepnął cesarz. Stali pod Miastem Mostów i  Kości przed czarną i  błyszczącą sadzawką. Powietrze było tu oleiste i  gęste, przepełnione smrodem krwi i żelaza. Jonnen uprzedził z grubsza, czego mogą się spodziewać na dole, a lepiej było, by prawomyślni żołnierze nie dowiedzieli się, że ich cesarz jest pomroczem. Dlatego Luminatii zostali przy wejściu do katakumb. Jonnen, ojciec i  Szept zeszli do środka, powędrowali schodami z  ciemnego kamienia do ciemności pod miastem. Mieli tylko jedną arkemiczną pochodnię, którą chłopiec trzymał

wysoko w  ręku. Wędrowali krętymi tunelami nekropoli, a  potem labiryntem twarzy i  dłoni. Jonnen kierował się niezawodną pamięcią. Szli – wydawało się – całymi godzinami przez pusty mrok. Aż wreszcie weszli do rozległej, okrągłej komnaty. Chłopiec stał teraz obok ojca i  patrzył, jak cienie wyciągają się przed nimi. Szept wypełzł z  cienia swojego pana i  patrzył, zahipnotyzowany jak kiedyś Pan Życzliwy i Eklipsa. Wokół nich piękne twarze wyrzeźbione w  ścianach i  podłodze poruszały się, tak jak kiedy stał tam ostatnim razem Jonnen. Podłoga przesuwała się pod ich sandałami, gdy kamienne ręce sięgały ku nim, kamienne wargi wypowiadały bezgłośne błagania. Jonnen już rozumiał, do kogo należą. Do ich Matki. Ich prawdziwej Matki. Powietrze płonęło głodem, gniewem, nienawiścią. Cierpiące twarze pochylały się ku głębokiej niecce znajomej i  zarazem całkowicie obcej, ledwie widocznej w  słabym świetle. Brzeg składał się z  samych otwartych rąk i  ust. A  przed nimi rozciągała się błyszcząca i gładka jak aksamit sadzawka czarnej krwi. Boskiej krwi. – Wydaje mi się... Ojciec zrobił niepewnie krok naprzód. Wyciągnął rękę, a  Jonnen przysiągłby, że powierzchnia stawu zafalowała w odpowiedzi. – Wydaje mi się, że widziałem to miejsce. We śnie. – ...Tu legł... – szepnął wąż. – Tu legł – powtórzył chłopiec. –  I  jest tego więcej? – Cesarz wpatrywał się w  sadzawkę, aż wreszcie spojrzał na syna. – Czeka na nią przy Czerepie Księżyca?

–  Nie wiem – przyznał chłopiec słabym, przestraszonym głosem. – Ale Tric powiedział Mii, że musi tam dotrzeć, żeby złączyć wszystkie kawałki duszy Anaisa. –  Po co podróżować tak daleko, do ruin Starego Ashkah? Czemu nie zagarnąć mocy, która czeka tu na miejscu, pod Bożogrobiem? – Te szczątki nic ci nie dadzą, ojcze – odpowiedział Jonnen. – Tric ostrzegł Mię przed nimi. To pozostałości gniewu Księżyca. Ta jego cząstka, która chce tylko niszczyć. Za długo jątrzyły się tu w  ciemności. Mia nie odważyła się ich dotknąć. Ty też nie powinieneś. Oczy ojca zabłysły w  ciemności. Wpatrywał się w  płynną wrogość. Zacisnął pięści. Frustracja. Wzburzenie. Wyrachowanie. –  Mapa Duomo. – Cesarz skupił przenikliwe spojrzenie na synu. – Ta, którą ukradła Järnheim. Widziałeś ją? Jonnen z  trudem przełknął ślinę. Kochał ojca, naprawdę go kochał. Podziwiał go. Naśladował. Zazdrościł mu. Jednakże nade wszystko bał się go. – W-widziałem – szepnął. – Szept – powiedział jego ojciec. Żmija z  cienia nie odezwała się i  tylko nadal kołysała się przed sadzawką. – Szept! – warknął cesarz. Wąż odwrócił powoli głowę i syknął cicho. – ...Tak, Juliusie...? –  Odkąd zabiłeś pasażera mojej córki, wydajesz się... ciemniejszy. – Obrzucił węża spojrzeniem. – Czy czujesz, że się zmieniłeś? –  ...Owszem, jestem silniejszy, odkąd pożarłem wilka. Czuję, że... – Zatem to prawda, tak? Że niszcząc te inne... fragmenty... – ...Przyswajamy je sobie...

Cesarz spojrzał na syna. – Czy moja córka zabiła jakiegoś innego pomrocza? Chłopiec skinął głową. – Co najmniej jednego. – Zatem jest co najmniej dwa razy silniejsza ode mnie. Jonnen znów skinął głową, patrząc na ojca w  świetle samotnej pochodni. Widział, jak pracuje umysł cesarza – spryt i  inteligencja zapewniające, że Julius Scaeva niszczył wszystkich, którzy mu się przeciwstawili. To dzięki nim zbudował tron na wzgórzu z kości wrogów. I jako pojętny uczeń Jonnen też zaczął się zastanawiać. Jego zdaniem ojciec miał dwa problemy z wyrodną córką. Po pierwsze, Mia mogła zagarnąć wszelką moc, jaka czekała przy Czerepie Księżyca. Po drugie, nawet jeśli jej się to nie uda, to mając dwa fragmenty Anaisa w sobie, była silniejsza niż ojciec. Gdyby wróciła do Bożogrobia podczas arcymroku – a  było prawie pewne, że to zrobi – nie zdołałby jej powstrzymać. Cesarz spojrzał na atramentową czerń. W  arkemicznym świetle jego twarz wyglądała jak wyrzeźbiona w  bladym kamieniu. Jonnen nie przypominał sobie, żeby ojciec miał kiedykolwiek taki wyraz twarzy. Prawie jakby... się bał. –  Pokazała mi to nie bez powodu – mruknął. – Oto odpowiedź. Nie jakiś tam tron czy tytuł. Nie dzieło człowieka, któremu pisane jest obrócić się w pył i stać cząstką historii. To coś ponadczasowego. Nieśmiertelnego. – Cesarz Itrei powoli pokiwał głową. – To jest moc boga. – ...Jest tu do twojej dyspozycji, Juliusie... – To niebezpieczne – ostrzegł ojca Jonnen. – Co ci mówiłem, synu? O prawdziwej władzy? Czy człowiek potrzebuje senatorów? Żołnierzy? Albo świątobliwych mężów? – Nie – szepnął Jonnen. – Zatem czego potrzebuje człowiek?

–  Woli – odpowiedział odruchowo chłopiec. – Woli, żeby zrobić to, czego inni się nie ośmielą. Julius Scaeva, cesarz Republiki Itreyańskiej stał na krzyczącym brzegu i  patrzył na hebanową sadzawkę. Kamienne twarze błagały bezgłośnie. Kamienne ręce muskały jego skórę. Krew boga falowała wyczekująco. – Ja mam tę wolę – oznajmił. I bez słowa więcej wszedł w czerń. – ...Juliusie...! – Ojcze! – krzyknął Jonnen, robiąc krok naprzód. Nie pozostał nawet ślad po cesarzu, jeśli pominąć delikatne zmarszczki na lśniącej czerni. Staw zamigotał i  zafalował, dziwne nie-światło zalśniło na jego powierzchni. Chłopcu serce łomotało w piersi, gdy zrobił następny krok. Kamiennie twarze zamarły. Sam Aa wstrzymał oddech. – Ojcze?! – zawołał Jonnen. Wycie tuż poza zasięgiem słuchu. Dudnienie w ciemności za oczami. Zamrugał mocno, zatoczył się, łapiąc się za skronie, kiedy czarny ból przeszył mu czaszkę. Kamienne twarze otworzyły szeroko usta, krzyk narastał, aż wydawało się, że ściany się trzęsą. Szept zwinął się, sycząc z bólu. Jonnen zrobił to samo, osunął się na kolana, rozcinając je do krwi na kamiennych twarzach. Wibracje wstrząsały całym pomieszczeniem, miastem, całym światem, chociaż w podziemiach wszystko zastygło w bezruchu. Jonnen złapał się na tym, że krzyczy, czując przyciąganie mrocznej grawitacji. Spojrzał na krew boga i zobaczył, że ciecz drży, że idealne koncentryczne kręgi rozchodzą się z  miejsca, w  którym zniknął jego ojciec. Żołądek mu się zacisnął, serce wezbrało, gdy zdał sobie sprawę, że ciecz się cofa jak morze podczas odpływu, znikając w... W czym?

Nie mógł się poruszyć. Nie mógł oddychać. Dawno już nie mógł złapać tchu z  powodu krzyku. Ale nadal próbował wrzeszczeć. Wytrzeszczał oczy, patrząc, jak poziom krwi obniża się coraz bardziej. Teraz widział już postać, która kucnęła pośrodku niecki. Człowieka pokrytego błyszczącą czernią. Krew nadal odpływała, zostawiając za sobą nieskazitelny kamień, każda kropla i  rozbryzg były wciągane przez pory skóry tamtego człowieka. Poruszył się, koszmarne kształty zarysowały się przelotnie i równie szybko zniknęły. Kiedy krzyk osiągnął apogeum, kształt przybrał formę, którą Jonnen rozpoznał. – Ojcze...? Klęczał na dnie niecki z pochyloną głową. Na jednym kolanie opartym na nieskazitelnie czystym kamieniu. Cisza opadła wokół nich jak całun. – ...Juliusie...? Ojciec Jonnena otworzył oczy i  chłopiec spostrzegł, że są całkowicie czarne. Wbrew temu, jak padało światło pochodni, ojciec przyciągał do siebie wszystkie cienie. Jonnen widział, że jego własny cień wyciąga się do ojca, sięgając ku niemu palcami. Tęsknota, mdłości i głód sprawiały niemal fizyczny ból. Jednakże powoli, bardzo powoli, te wrażenia minęły. Zgasły jak światło słoneczne podczas arcymroku. Jonnen widział, że ojciec trzęsie się z  wysiłku. Każdy mięsień miał napięty. Żyły w szyi wystąpiły mu tak, jakby zaraz miały pęknąć. Stopniowo jednak czerń na powierzchni jego oczu cofnęła się, wlała się do tęczówek i odsłoniła białka. –  Wola – szepnął cesarz głosem przepełnionym mroczną wibracją. Uniósł ręce. Cienie wokół nich ożyły, wiły się, wykręcały i  wyciągały jak żywa czerń, jak coś, co oddycha. – Wola, żeby uczynić to, przed czym inni się wzdragają. – ...Juliusie...? – zapytał Szept. – ...Dobrze się czujesz...?

Cesarz zacisnął gwałtownie pięści. Cienie zamarły jak zbesztane dzieci. Cesarz opuścił głowę i się uśmiechnął. – Czuję się... doskonale. Powietrze zabrzęczało. Cienie zafalowały. Szept cofnął się od brzegu sadzawki, jakiś instynkt sprawił, że zwinął się w cieniu Jonnena. Jednakże pasażer, zamiast zmniejszyć lęk chłopca, sprawił, że ten się podwoił. Przerażenie węża zlewało się ze strachem Jonnena. Cesarz wyszedł z pustej teraz niecki. Jonnen spojrzał w dół i zobaczył, że cień ojca jest absolutnie czarny. Nie czarny za troje albo czworo, czy nawet dziesięcioro. Czerń była tak niezgłębiona, że wydawało się, iż światło zwyczajne w  niej umiera. Chłopiec usłyszał słaby syk, jak z patelni na rozgrzanym piecu. Mrużąc oczy, cesarz sięgnął pod szatę i  wyciągnął trójcę Aa wiszącą na jego szyi na złotym łańcuchu. Światło świętego symbolu rozbłysło jasno w  oczach chłopca, przyprawiając go o  mdłości, oślepiając. Słaby okrzyk wyrwał mu się z  piersi. Cofnął się, unosząc rękę, żeby osłonić się przed okropnym blaskiem. Żołądek mu się burzył, widział, jak skóra ojca syczy i  skwierczy jak wołowina na patelni tam, gdzie dotyka trójcy, dym bucha z poparzonego ciała. Zaciskając zęby, Julius Scaeva skupił wolę na trzymanych w ręku złotych słońcach. Zacisnął mocniej dłoń, żyły wystąpiły mu na przedramieniu, gdy powoli zamykał palce. Trójca zgniotła się jak puszka w  imadle i  zamieniła w  bezkształtną grudkę. Krzywiąc pogardliwie usta, odrzucił metal na bok, w cienie w głębi jaskini. Patrzył na poparzoną skórę na dłoni. – Wrócimy do Żeber – oznajmił. – I  tam narysujesz mi mapę Duomo. – Tak, ojcze – szepnął chłopiec. Ojciec popatrzył wtedy na niego. Mimo pasażera w  cieniu Jonnen poczuł, jak strach przeszywa mu serce. Ciemność wokół

nich zafalowała i  jego własny cień zadygotał, jakby się bał tak samo jak on. A potem Jonnen spojrzał ojcu w oczy i zobaczył, że są wypełnione głodem. – To dobrze, że masz niezawodną pamięć, umysł chłonny jak gąbka, synu.

 

Rozdział 37     W drogę

Jedno złamane i krwawiące serce. Cztery postaci pod spojrzeniem Matki. Siedem liter wyciętych w czarnym kamieniu. Ashlinn. Mia stała w  Sali Epitafiów, patrząc na litery wycięte na grobie. Wewnątrz leżało ciało Ashlinn owinięte w piękną, białą suknię, którą zabrała z  garderoby Aalei. Panowała całkowita cisza, kiedy Mia położyła swoją ukochaną na kamieniu i pocałowała ją w usta zimne jak serce w jej piersi. Patrzyła na piękną twarz na zawsze znieruchomiałą, na oczy na zawsze zamknięte, na oddech na zawsze skradziony. Próbowała sobie wmówić, że nic nie czuje. Zamknęła drzwi grobowca. Poczuła, jak zamykają się wszystkie przyszłości, o  jakich pozwoliła sobie marzyć. Wszystkie szczęśliwe zakończenia, jakie pozwoliła sobie wyśnić. Oparła czoło o twardy kamień i wypuściła z oddechem ostatnią odrobinę nadziei. Nic już jej nie pozostało. Nic a nic. Odwróciła się do Mercurio i  litość w  jego oczach prawie ją załamała. Szybko odwróciła wzrok, spoglądając na Sida i  Pieśniarkę Miecza stojących na wyciągnięcie ręki. Smutek

w  ich spojrzeniach, ból na widok jej bólu, nie stanowiły najmniejszej pociechy. Wreszcie spojrzała na Trica, który stał nieruchomo jak posąg Matki nad nimi z  wagą szalkową i mieczem ciążącym w jej rękach. „Żyć w  sercach tych, których zostawiamy po sobie, to nigdy nie umrzeć” – powiedział jej kiedyś. Kiedy jednak zna się ból towarzyszący końcowi, czy warto mieć cokolwiek, by potem to stracić? Mia zwiesiła głowę. Schowała twarz w  dłoniach. Zastanawiała się, co teraz. I nagle przeszył ją straszliwy ból. Czarny ogień zapłonął w  jej przekrwionych oczach. Czarne gnidy pełzały pod jej zlaną łzami skórą. Stęknęła i złapała się za pierś, padła na kolana, a  cienie wokół niej kotłowały się, szarpały pazurami, gryzły. Ściany dygotały. Ziemia pod nią pękała i  wciągała ją w  ciemność. Smak zgnilizny w  ustach. Miażdżący ciężar na piersi. Wrażenie tonięcia w płynnej czerni, ciemnej jak noc. Smród krwi i  żelaza. Przez chwilę wydawało się, że cały świat krzyczy tak głośno, że popękają jej w  uszach bębenki. I wtedy rozpoznała głos. – Mia! Ciemny płomień w sercu. Ciemne skrzydła u ramion. Ciemne niebo nad g... – MIA! – krzyknął Mercurio. Otworzyła oczy. Dyszała zlana potem. Jej dawny mentor kucnął obok niej, obejmował ją i  przytrzymywał. W  sali wokół nich panował chaos, drzwi do grobów stały pootwierane przez ręce z  cienia, wotywne świece były pogaszone, wielki żelazny łańcuch od wagi Bogini pękł na pół. Jej towarzysze zbledli, wytrzeszczali na nią oczy ze strachu. – O, Matko – szepnęła Mia.

–  Już dobrze, mała Wrono – powiedział Mercurio. – Już wszystko dobrze. – Nie. Nie jest dobrze... Próbowała złapać oddech, uciszyć łomoczące serce. – MIA? – Tric podszedł do niej. – CO SIĘ STAŁO? Mia klęczała na grobowym kamieniu, dysząc. Włosy przykleiły jej się do świeżego potu na skórze. Docisnęła kostki rąk do skroni, czaszka jej prawie pękała, czarny ból płonął za żebrami. Serce nadal waliło jej w  piersi, żołądek miała pełen lodowatej zgrozy, cienie wokół niej trzęsły się ze strachu. – Mia, co się stało? – zapytała Pieśniarka Miecza. – Zrobił to – szepnęła. – Co takiego? – dopytywał się Mercurio. – Co ty wygadujesz?! Mia pokręciła głową. – Ten przeklęty głupiec naprawdę to zrobił... *** Spotkali się znowu w Ateneum, w głodnej ciemności. Aelius kopcił jak komin, przyglądając się bacznie Mii. Sidonius i  Pieśniarka Miecza stali obok, zatroskani, odziani w  swoje znoszone skóry. Adonai był w  szacie z  czerwonego aksamitu, a  Mercurio – w  ciemnym biskupim stroju – przyglądał się Mii bladoniebieskimi oczami. Widok Trica w czerni, mimo skóry muśniętej teraz odrobiną ciepła, w żaden sposób nie rozgrzewał Mii. Stanęła między nimi. W czarnych skórzanych spodniach i w butach z wilczej skóry. W  białej jedwabnej koszuli i  skórzanym gorsecie. Miecz z  grobowej kości nosiła przewieszony przez plecy, a  drugie ostrze – z  ashkaskiej czarnostali – wisiało u  jej pasa. W  ustach miała palącą się cygaretkę, żeby zdusić zapach Ashlinn na skórze, w brzuchu butelkę wina dla złagodzenia bólu, a w piersi

płonął jej skrawek dawno zabitego boga. Słuchali, jak mówi o  ciemnych wstrząsach, które ją przeszyły, o  bólu w  sercu i smaku czarnej krwi w ustach. A potem powiedziała im, co to znaczy. – Skąd wypływa twa pewność? – zapytał Adonai. –  Czuję to – odpowiedziała martwym, zimnym głosem. – Równie pewnie, jak czuję ziemię pod stopami. Scaeva pochłonął krew boga, która zebrała się pod Bożogrobiem. Zjednoczył w sobie fragmenty, który leżały pod miastem. –  WOBEC TEGO PRZYPIECZĘTOWAŁ SWÓJ KONIEC – powiedział Tric. – SKRAWKI POD MIASTEM MOSTÓW I  KOŚCI, OWSZEM, BYŁY ŹRÓDŁEM MOCY, ALE ULEGŁY ZEPSUCIU. PRZEGNIŁY NA WYLOT. – To niech teraz łajdak sam zgnije – warknął Sidonius. Mia popatrzyła na Trica pustym wzrokiem, zaciągając się cygaretką. – Powiedziałeś mi, że sadzawka pod Bożogrobiem składa się z tych fragmentów Księżyca, które pragną tylko zniszczenia. Że to cała jego nienawiść i wściekłość jątrzące się w ciemności. Jak myślisz, co się stanie teraz z  najpotężniejszym człowiekiem w całej Itrei, który ma je w sobie? –  POWOLI POGRĄŻY SIĘ W  SZALEŃSTWIE. A  POTEM, ZAMIAST ODNOWIĆ ŚWIAT, BĘDZIE SZUKAŁ SPOSOBU, ŻEBY GO ZNISZCZYĆ. JEGO RZĄDY BĘDĄ RZĄDAMI CHAOSU. NIENAWIŚCI I MORDERSTWA. Mia przeczesała włosy ręką. Dym z  cygaretki i  szum wywołany czerwonym winem wypełniały pustkę w jej piersi. – Ma mojego brata – powiedziała. – Muszę odnaleźć Cleo. Mercurio się skrzywił. –  Scaeva nie może nigdzie uciec i  nie ma za kim się teraz schować. Mamy czarnoksiężnika. Dwójkę gladiatii. Dwójkę najgroźniejszych zabójców w  Republice i  chłopaka, który jest

prawie nie do zabicia. Moglibyśmy po prostu ruszyć do Bożogrobia i wypatroszyć go na miejscu. Sidonius skinął Mii głową. – Moim zdaniem to lepszy plan niż twoje samobójstwo... Pieśniarka Miecza też pokiwała głową. – Zgadzam się. Mia rozejrzała się po zebranych, powoli kręcąc głową. – Scaeva przerasta teraz każde z was. Nie zdołacie mi pomóc. –  Nie masz pewności, mała Wrono – powiedział Mercurio. – Nawet nie próbowaliśmy. W odpowiedzi Mia wyciągnęła rękę wnętrzem dłoni do góry. Czerń wokół nich zadrżała, ciemność się poruszyła. Dziewczyna opuściła podbródek, zamknęła przekrwione oczy, a  jej włosy zaczęły poruszać się jakby na słabym wietrze. Powoli zacisnęła dłoń w pięść. Sidonius zaklął. Mercurio odetchnął, a Adonai wypowiedział kilka słów mocy. Wszyscy w  pokoju odkryli, że spowijają ich macki cienia, obejmując ich w  talii i  za nogi. Mia poruszyła palcami jak lalkarz i  wszyscy jej towarzysze zaklęli albo słabo krzyknęli, gdy delikatnie zostali uniesieni w powietrze. –  Podczas arcymroku gdy miałam czternaście lat – powiedziała Mia – zamieniłam Kamień Filozoficzny w  ruiny. W  okamgnieniu przemknęłam przez Bożogrobie, tnąc na kawałki kohorty Luminatii ostrzami z  żywego cienia. Rozniosłam w  gruz posąg Aa przed Basilica Grande. A  miałam w sobie jeden kawałeczek Anaisa. Bogini jedna wie, ile ich było w sadzawce z boską krwią. I nadchodzi arcymrok. Ciemność westchnęła, gdy znowu otworzyła dłoń. Delikatnie jak opadające piórka jej towarzysze powrócili bezpiecznie na ziemię. Mia patrzyła na swojego nauczyciela. – On ma Jonnena. – Nadal możemy go odzyskać, nadal możemy...

–  Scaeva jest teraz ode mnie silniejszy. Od każdego z  nas. Podczas arcymroku jego moc jeszcze wzrośnie. – Mia pokręciła głową i  zaciągnęła się głęboko cygaretką. – Muszę wyrównać szanse. I tylko w jednym miejscu istnieje odpowiednia moc. Zimna cisza zapadła w  pokoju, aż wreszcie przerwało ją chrząknięcie Sidoniusa. – Wrono... – Wyjął Kroniki Nibynocy. – Czytałaś to? Mia spojrzała na książki z pogardą. –  Tylko palant czyta własną biografię. Zwłaszcza taką z przypisami. –  Na pierwszej stronie... – mruknął Sid. – Napisano, jak kończy się ta historia. Mia zaciągnęła się dymem i wypuściła szary obłok. – W porządku, powiedz mi – westchnęła w końcu. – Obrócisz Republikę w popiół. –  Sprawisz, że Bożogrobie wyląduje na dnie morza. – Pieśniarka Miecza pokiwała głową. – Wyczuwam, że zostało jeszcze jakieś „ale”. – Umrzesz – powiedział Mercurio. Mia popatrzyła na nauczyciela. Człowieka, który ją wychował. Który ofiarował jej dom, miłość i  śmiech, kiedy odebrano jej wszystko inne. Zauważyła łzy błyszczące w  jego oczach, gdy w jej głowie rozległ się głos ojca: „Jeśli obierzesz tę drogę, moja córko...”. – Umrzesz – powtórzył Mercurio. Stała całe wieki w  milczeniu. Patrzyła na otaczające ich książki, na niekończące się ich rzędy. Tyle żywotów. Tyle historii. Opowieści o odwadze i miłości, o dobru zwyciężającym zło, tyle szczęśliwych zakończeń. Jednakże prawdziwe życie jest inne, prawda? Pomyślała o  oczach jak wyprażone słońcem niebo i ustach, których nigdy więcej nie zakosztuje... – Ale przynajmniej go dopadnę, co? – spytała cicho. – Scaevę? Mercurio spojrzał na książki w rękach Sida. Pokręcił głową.

– Nie napisano tego. – Cóż, wygląda na to, że jednak pozostaniemy w niepewności. Jej stary nauczyciel zmrużył oczy. – Tak ci się teraz śpieszy do zakończenia, co? Straciłaś swoją dziewczynę i  przy okazji nadzieję, tak? Walczyłaś całe życie. Bogini jedna wie, że przechodziłaś już równie ciężkie chwile. I poradziłaś sobie. Dając z siebie wszystko, nie poddając się. To nie musi być koniec. Mia wypuściła obłok dymu i wzruszyła ramionami. – Nawet światło kiedyś umiera. Jej towarzysze popatrzyli po sobie. W  ich oczach czaił się strach. Cisza między nimi była ciemna jak wszechnoc nad ich głowami, jak cień, który spowił teraz jej serce. Zerknęła na Aeliusa. – Wygląda na to, że jednak postawisz na swoim, kronikarzu. To chyba nasze pożegnanie. Westchnął i powoli pokiwał głową. – Chyba tak. –  No to trzymaj się, stary łajdaku. Dzięki za wszystkie cygaretki. – Mia wykrzywiła usta w  pustym uśmiechu. – Ale możesz w  dupę sobie wsadzić ten zatruty kielich z przeznaczeniem. –  Powodzenia – odpowiedział ze smutkiem kronikarz. – Bez względu na zakończenie byłaś przynajmniej dziewczyną z opowieścią. Mia rozdeptała obcasem niedopałek. Spojrzała dawnemu mentorowi w  oczy. Człowiekowi, który ją przygarnął. Który kochał ją jak córkę. Który był dla niej ojcem bardziej niż ktokolwiek inny. – Nie rób tego – poprosił. – Błagam cię. – Nie mogę po prostu zostawić z nim Jonnena. Na kogo bym wyszła? O co chodziło w ciągu tych ostatnich ośmiu lat, jeśli nie o familię?

– Ale mapa przepadła – rzekł. – Nie znasz nawet drogi. Mia zamknęła oczy. Pomyślała o kształtnych ustach i długich złotych włosach. Delikatnych krągłościach i  ostrych cieniach, piegowatej skórze na pogniecionych, przepoconych prześcieradłach. Widziała je tak wyraźnie, że prawie mogłaby wyciągnąć rękę i jej dotknąć. Nigdy nie zapomni tego widoku, jak długo będzie żyła. – Pamiętam drogę – szepnęła. *** – Przynajmniej nie podróżuję konno. – Mia westchnęła. Przewiesiła zapasy przez grzbiet wielbłąda. Ramiona bolały ją od ciężaru. Wiedziała, że podróż w  głąb pustkowi będzie bardziej niebezpieczna niż wściubienie twarzy w  gniazdo trupich os, więc wóz byłby o  wiele rozsądniejszym wyborem[32]. Prawda jednak była taka, że za mało zwierząt przeżyło wybuch jej arkemicznej soli, żeby mogły pociągnąć wóz. Płonące odłamki przeleciały przez stajnię podczas eksplozji i  większość wierzchowców została okaleczona albo zabita. Ze wszystkich zwierząt w  zagrodach Czerwonego Kościoła tylko jedno cudem przeżyło i  wyszło z  wybuchu prawie bez żadnego uszczerbku. Rzeczone zwierzę stęknęło w  proteście, wpatrując się w  Mię błotnisto-brązowymi ślepiami. – Och, zamknij się, Julius – warknęła. Sidonius i Pieśniarka Miecza stali na schodach i patrzyli, jak Mia pakuje rzeczy. – Ile potrwa podróż? – zapytał Sid. Mia wyprostowała się i odgarnęła włosy za ucho. – Co najmniej dwa tygodnie w głąb Pustkowi Szeptów, na ile mogę to ocenić.

–  Wkrótce zapadnie arcymrok – powiedział Sid, patrząc jej w oczy. –  Z  Ostatniej Nadziei do Bożogrobia jest co najmniej osiem tygodni podróży morskiej – dodała Pieśniarka Miecza. – A kiedy ostatni raz to sprawdzaliśmy, Pani Burz i  Pani Mórz nadal pragnęły twojej śmierci. Zakładając, że nie zginiesz straszliwą śmiercią, to jak zamierzasz wrócić z  nami do Bożogrobia na czas i zdążyć zająć się Scaevą? – Z jakimi znowu „nami”? Pieśniarka Miecza zmarszczyła czoło, wiążąc z  tyłu głowy solne dredy. – A jak myślisz? – Nigdzie się ze mną nie wybierasz. Ani ty, Sid. – Pieprzysz – odparł Sidonius. – Zostajemy z tobą do samego końca. – Wszyscy – powiedział ktoś. Na schodach stało dwóch ostatnich wyższych rangą członków Czerwonego Kościoła. Adonai miał na sobie jasne skórzane spodnie i  cienką szatę z  białego jedwabiu. Nosił też kapelusz z  szerokim rondem, azurytowe okulary i  białe rękawiczki – najwyraźniej po to, żeby oszczędzić skórze kontaktu ze światłem słonecznym. Obok niego stał Mercurio, który porzucił biskupie szaty na rzecz bardziej praktycznej tuniki i  spodni. Jego laska uderzała głośno o  kamień, gdy we dwóch zeszli do stajni. – A wy gdzie się wybieracie? – zapytała Mia. – Z tobą, mały pomroczu – odpowiedział mówca. Mia się zdziwiła. – Nie, w żadnym razie. – Wszystkie dowody wskazują na co innego – orzekł jej stary nauczyciel, zakładając plecak na ramiona. – Mercurio – powiedziała Mia, kładąc dłoń na jego ręce. – Nie możesz wybrać się w  trwającą tygodnie podróż przez

zanieczyszczone magją piekielne pustkowie. Masz osiemdziesiąt lat. –  Do kurwy nędzy, mam sześćdziesiąt dwa lata – warknął starzec. Mia tylko na niego popatrzyła. Mercurio złapał się z oburzeniem pod boki. –  Posłuchaj, mała Wrono, podrzynałem gardła, kiedy ty ledwie od ziemi odrosłaś... – Właśnie to mam na myśli. Dziewczyna popatrzyła na Sida, Pieśniarkę Miecza, Mercurio i Adonaia, kręcąc głową. –  Doceniam chęci, serio, ale nawet gdybym chciała, żebyście się narażali, to nie ma dla nas dość wielbłądów. Zamierzcie pójść pieszo? – Jeśli zajdzie taka potrzeba – warknął starzec. Mia popatrzyła na biskupa i mówcę. –  Wy dwaj to jedyne, co zostało z  wyżej postawionych członków Kościoła. Jeśli mi się uda i  naprawdę zostanie przywrócona równowaga między Światłem a Nocą, to będziemy potrzebować ludzi, którzy naprawdę wiedzą, co Czerwony Kościół powinien sobą reprezentować. – Uniosła brew, zerkając na laskę Mercurio. – I bez urazy, ale minęło trochę czasu, odkąd którykolwiek z was walczył na pierwszej linii... Adonai zaczął protestować. – Wszak będziesz potrzebować wszelkiej... – Jestem Panią Ostrzy, zgadza się? – W rzeczy samej – zgodził się mówca. – Zatem zostajecie tutaj – odparła, patrząc na Mercurio. – Jeśli nie wrócę... Jeśli zawiodę, tylko wy możecie uratować Jonnena i Marielle. –  Ale jak dotrzemy na czas do Bożogrobia? – zapytała Pieśniarka Miecza.

– Właśnie – wtrącił się Mercurio. – Scaeva zniszczył tamtejszą kaplicę. A razem z nią sadzawkę z krwią. Zostaliśmy odcięci od Grobia. Mia spojrzała na Adonaia. – Pani Ostrzy nigdy nie robiła na mnie wrażenia osoby, która nie zostawiłaby sobie tylnego wyjścia. Mówca powoli pokiwał głową. – Istnieje druga sadzawka. W palazzo Drusilli. Mia spojrzała na przyjaciół i zatrzymała wzrok na Sidoniusie. – Potrzebuję, żebyś to dla mnie zrobił. Jeśli nie wrócę... Sidonius wziął głęboki wdech, oczy mu błyszczały. – Proszę, Sid. Obiecaj mi. Postawny mężczyzna westchnął, ale skinął głową, tak jak się tego spodziewała. Bo gdyby mogła mieć starszego brata, wybrałaby sobie Sidoniusa. – Pewnie, Wrono, przysięgam. Mia miała pustkę w  piersi. Całe ciało odrętwiałe. Mimo to jakimś cudem zdołała przywołać uśmiech na usta. Uściskała rękę Pieśniarki Miecza. Pocałowała Sida w policzek. –  Nie pozwolę ci, żebyś stawiła temu czoło samotnie – zaprotestował Mercurio. – Nie jestem sama – odpowiedziała, odwracając się do niego. – Nigdy nie byłam sama. Byłeś ze mną, odkąd brudna, rozpuszczona smarkula wparowała do twojego sklepu i  zażądała, żebyś kupił jej broszkę. Ocaliłeś mi tyłek tamtego zwrotu. I na swój sposób od tamtej pory cały czas go ratowałeś. Mercurio skrzywił się, a do oczy napłynęły mu łzy. – Nigdy nie wziąłem sobie żony. Nigdy nie założyłem familii. Nie wydawało się to uczciwe przy moim fachu. Ale... gdybym miał mieć córkę... – Miałeś córkę. – Mia objęła go i uściskała ze wszystkich sił. – I ta córka cię kocha – szepnęła.

Mercurio zamknął oczy. Łzy popłynęły mu po policzku. Pocałował ją w czoło i pokręcił głową. – Ja ciebie też kocham, mała Wrono. –  Przykro mi, że to musi skończyć się w  taki sposób – mruknęła. – To jeszcze nie jest ostatni rozdział. – Jeszcze nie. Odsunęła się, zostawiając jego kamizelkę trochę wilgotną. Wytarła nos rękawem i odgarnęła za uszy mokre od łez włosy. –  Jeśli... – Zacisnęła usta i  odetchnęła głębiej. – Jeśli nie wrócę... nie zapomnij o  mnie, dobrze? Pamiętaj nie tylko to co dobre. Te brzydkie, egoistyczne i  prawdziwe rzeczy też. Pamiętaj wszystko. Zapamiętaj mnie. Mercurio skinął głową. Z trudem przełknął ślinę. – Dobrze. Mia rozejrzała się po raz ostatni po wnętrzu Góry. Widmowy chór nadal milczał. Panowała całkowita cisza. To jednak wydawało się na swój sposób stosowne. Zamknęła na chwilę oczy, żeby nieziemska i  błoga cisza ją opłynęła. Poczuła, że wywołuje mrowienie na jej skórze jak muzyka, poczuła ją w kręgosłupie – tę pieśń ciemności między gwiazdami, Poczuła, jak wieńczy jej ramiona najczarniejszymi skrzydłami. Życzy jej powodzenia. Całuje na pożegnanie. Serce ją bolało, że ktoś inny jej teraz nie żegna. Wszystko to, czym mogły być... Odetchnęła głęboko. Czuła w  piersi dziurę w  kształcie kota; strach, smutek i  cierpienie, jakie się tam przesączały. Ale odepchnęła to od siebie. Zwalczyła. Myślała o  bracie, ojcu, matce. O  słowach, jakich jej nauczono, gdy była raptem dziesięcioletnią dziewczynką. Słowach, które ją ukształtowały, którą nią rządziły, które ją zniszczyły. Słowach, które uczyniły ją tym, czym była. „Nigdy się nie wzdragaj. Nigdy się nie lękaj.

I nigdy, przenigdy nie zapomnij”. Pocałowała Mercurio w  policzek, skinęła na pożegnanie Sidowi i  Pieśniarce Miecza, a  potem złapała wodze wielbłąda i wyprowadziła go na umierające światło słoneczne. Dawała z siebie wszystko i się nie poddawała. – Do widzenia, zacni przyjaciele. *** Tric czekał na nią przed Górą. Szepto-wiatry bawiły się jego długimi solnymi dredami, unosząc mu je ponad ramiona. Wpatrywał się w  horyzont na wschodzie. Klingi z  grobowej kości krzyżowały się na jego plecach, czarne skóry otulały sylwetkę. Jak zawsze wyglądał jak arcydzieło, które w  niewyjaśniony sposób znalazło się na skalistym występie gdzieś na ashkaskim pustkowiu pośród niczego. Jego oczy były bezdennie czarne, przetykane drobnymi punkcikami światła. Zmrużone z  powodu umierającego słonecznego blasku. Saan opadł tak nisko, że prawie zniknął za horyzontem. Saai marudził jeszcze na niebie, nadając nieboskłonowi okropny fioletowy odcień kojarzący się z  samotnością. Nadciągał arcymrok. Tric zbliżył się do tego, czym był kiedyś, tak bardzo, jak to tylko możliwe. Kiedy Mia szła obok niego, czuła zbierającą się w jej kościach ciemność. – TO NIE W PORZĄDKU... NIC Z TEGO NIE JEST W PORZĄDKU. – Wiem. – KOCHAM CIĘ, MIA. Westchnęła. – Wiem. Odwrócił się do niej. Wysoki, piękny i  wyrzeźbiony ze smutku. – MOGĘ CIĘ POCAŁOWAĆ NA POŻEGNANIE?

Mia się zdziwiła. Te słowa były jak nóż wbity w pierś. – Nie... jedziesz ze mną? Pokręcił głową. – NIE ZGODZIŁABYŚ SIĘ NAWET GDYBYM ZAPROPONOWAŁ. W GŁĘBI SERCA WIESZ, ŻE TO, CO CZEKA ZA PUSTYNIĄ, TO COŚ TYLKO DLA CIEBIE. CHOCIAŻ BARDZO BYM CHCIAŁ, NIE MOGĘ CI POMÓC W  TYM, CO CI PISANE. WIEM JEDNAK, ŻE OSTATECZNIE, KIEDY JUŻ KURZ OPADNIE, TY BĘDZIESZ NADAL STAŁA. –  Kronika twierdzi, że skończę w  pozycji horyzontalnej. Nie w pionie. Tric tylko wzruszył ramionami. –  NIE MA RZECZY PEWNYCH W  TYM ŻYCIU. A  JUŻ W  SZCZEGÓLNOŚCI NIE JEST PEWNE TO, KIEDY I  GDZIE SIĘ OWO ŻYCIE ZAKOŃCZY. ŻADNA KSIĄŻKA, KRONIKA, CZY NAWET SAMA BOGINI NIE MOŻE SPOSTRZEC WSZYSTKICH ZAKOŃCZEŃ. TO NIE MUSI BYĆ TWÓJ KONIEC. – Chcesz powiedzieć, że mam trwać bez niej? – WIEM, JAK BARDZO JĄ KOCHAŁAŚ. PRZYKRO MI. Spojrzała wtedy na niego. Ten piękny chłopiec, który wywlekł się dla niej z  Otchłani. Chłopiec, który tak ją kochał, że sprzeciwił się śmierci, żeby do niej powrócić. Większość ludzi znienawidziłaby swoją morderczynię, która ukradła to, co do nich należało. Większość cieszyłaby się z jej śmierci, zamiast ją opłakiwać. Spostrzegłaby w tym szansę, żeby wkraść się w łaski Mii. Zasadzić czerwone róże na grobie jej kochanki. Nie on. – Wiem – powiedziała z bolącym sercem. – TO, CO CI POWIEDZIAŁEM W AMAI, TO SZCZERA PRAWDA. TY JESTEŚ MOIM SERCEM. TY JESTEŚ MOJĄ KRÓLOWĄ. ZROBIŁBYM WSZYSTKO, CZEGO ZAŻĄDASZ, I WSZYSTKO, O CO NIE POPROSISZ. NIE OBCHODZI MNIE, CZY TO MNIE ZRANI.

INTERESUJE MNIE TYLKO TO, CZY TO ZRANI CIEBIE. I ZAWSZE BĘDĘ CIĘ KOCHAŁ. – Ja ciebie też kocham – szepnęła. – ALE NIE TAK, JAK KOCHAŁAŚ JĄ. – Tric... –  W  PORZĄDKU. – Dotknął jej twarzy delikatnie jak płatek pierwszego śniegu. – TO NIE WYSTARCZA NAWET W PRZYBLIŻENIU, ALE ROZGRZEWA MNIE. –  Chciałabym... – Pokręciła głową, dociskając jego dłoń do policzka. Zastanawiała się, ile jeszcze razy może pęknąć jej serce. – Żałuję, że nie ma mnie dwóch. –  SĄ. ZAPOMNIAŁAŚ? – Uśmiechnął się ponuro i  pięknie. – DWIE WALCZĄCE ZE SOBĄ POŁÓWKI. A WYGRA TA... – ...którą karmię. – NIE PODDAWAJ SIĘ SMUTKOWI. NIE TRAĆ NADZIEI. POZA ODWAGĄ, SPRYTEM, WŚCIEKŁOŚCIĄ JESTEŚ NADE WSZYSTKO DZIEWCZYNĄ, KTÓRA MA WIARĘ. POZWÓL WIĘC, ŻE POCAŁUJĘ CIĘ NA POŻEGNANIE. A POTEM ODEJDŹ. I NIGDY SIĘ NIE OGLĄDAJ. Mia odetchnęła głęboko, patrząc mu w oczy. – W takim razie pocałuj mnie. Wziął ją za rękę. Jego oczy były jak bezdenne stawy, głębokie jak wieczność. Przesunął kciukiem po jej pobliźnionej i pokrytej strupami skórze. Mia zadrżała. Patrząc jej w  oczy, uniósł jej dłoń do ust i  pocałował ją w  knykcie. Musnął je delikatnie jak obłoczek. – DO WIDZENIA, MIO CORVERE – powiedział, puszczając jej dłoń. – To wszystko? – TO WSZYSTKO. – Skinął głową. Wiatr zaszumiał między nimi samotny i stęskniony. – Pieprzyć to – szepnęła.

Złapała jego koszulę obiema garściami, wspięła się na palce. Przyciągnęła go do siebie i pocałowała w idealne usta. Złapał ją w  ramiona, rozchylając wargi. Uściskał tak mocno, że bała się, że pęknie. To był oszałamiający pocałunek. Nieskończony. Pełen smutku i  żalu za tym, co mogło być, pocałunek miłości i tęsknoty za tym, co mieli, pocałunek radości z tego, czym byli właśnie w  tej chwili. Na zawsze związani krwią i  atramentem, każde stanowiło część opowieści tego drugiego, a  całość była historią starą jak świat. Mia nie chciała, żeby to się kończyło. Nie chciała, żeby to stało się rzeczywistością. Nie chciała mnóstwa rzeczy. Wiedziała jednak lepiej niż ktokolwiek inny, że czasem nie dostaje się tego, czego się chce. Dlatego odsunęła się w  końcu. Na chwilę oparła się o  niego czołem. Policzki miała mokre od łez. Ujęła jego twarz, odgarnęła z  oczu niesforne dredy i spojrzała w ciemność między gwiazdami, szepcząc: – Do widzenia, donie Tric. – DO WIDZENIA, BLADA CÓRKO. – Nie zapomnij o mnie. – NIGDY. Wsiadła na wielbłąda, wpatrując się we wschodni horyzont. Otarła łzy z oczu i odjechała. Nie obejrzała się.

32 O, w  mordę, pomyśleliście sobie. Minęło już sporo czasu, gdzie się podziały przypisy? Może autor tak się zawstydził, że wszyscy w jego książce obrzucają go gównem z ich powodu, że postanowił wstrzymać się z bólami do końca powieści? Walcie się, zacni przyjaciele. Trupia osa to latający insekt żyjący na ashkaskiej pustyni. Ma odwłok w  czerwono-czarne pasy i  jest długa jak kciuk. Chociaż nie można jej porównywać z  prawdziwymi potwornościami z  Pustkowi Szeptów jak

rzygożmije albo piaskowe krakeny, to nadal stanowi potworne utrapienie. Użądlenia trupich os są niewiarygodnie bolesne, a  co dziwniejsze, jad ciężarnych samic ma także właściwości psychoaktywne. Stworzenia ukąszone przez przyszłą matkę pogrążają się z  bólu w  szaleństwie, które doprowadza je do samouszkodzeń albo zachowań agresywnych, mających na celu zakończenie wywołanego jadem cierpienia. Zwierzęta stadne porzucają towarzyszy albo – częściej – zabijają ich. Nawet w przypadku ludzi zdarzało się, że zabijali się, żeby zakończyć cierpienie. Potem trupia osa bierze się do roboty i  składa jaja w  świeżym trupie – stąd się bierze jej mało pomysłowa nazwa. Będzie miała ponad setkę młodych, które wyklują się pośród wybuchów cuchnącej krwi i  gnijącego mięsa dziewięć zwrotów później. Proszę. Kolejny przypis. I  mam ich znacznie więcej na podorędziu, niewdzięczne łachudry. Skoro jesteście takimi znawcami literatury, to może sami coś napiszecie, hę?

 

Rozdział 38     Rozpęd

Szepty stawały się coraz głośniejsze. Od siedmiu zwrotów przemierzała ashkaskie pustkowia, długi, samotny ślad z  pyłu ciągnął się za nią na zachód. Piaski miały kolor czerwonej rdzy albo starej, zaschniętej krwi. Niebo przybrało odcień melancholijnego indygo. Saan za kilka godzin zniknie za widnokręgiem. Tylko skrawek świecił nad horyzontem morderczym szkarłatem. Saai zniknie wkrótce za swoim opuchniętym bliźniakiem, ale na razie najmniejsze słońce uporczywie czepiało się niebios – ostatnie otwarte oko Wszechwidzącego. Wkrótce jednak Aa będzie musiał zrzec się władzy nad niebem. Nadejdzie noc. A wraz z nią on, pomyślała Mia. Patrzyła na ziemię przed sobą, mrużąc powieki. Wiatr szczypał w oczy. Łzy już dawno wyschły na policzkach. Ziemia przed nią była spieczona, milion pęknięć rysowało się na martwej powierzchni jak czarne pajęczyny. Zagłębiła się już w  pustkowie, znalazła się poza zasięgiem większości map Republiki Itreyańskiej. Na wschód od pustyni ciągnął się sierp z  ciemnego granitu, pasmo górskie zwane Czarnym Skrajem.

Góry biegły na południe linią powyszczerbianych szczytów i  iglic, kamiennych pięści uderzających w  niebo i  je przebijających. Według mapy na skórze Ashlinn wąski pas ciągnął się przez ich środek i  prowadził do leżących dalej ruin Cesarstwa Ashkaskiego. I tam znajdował się Czerep Księżyca. Nie miała pojęcia, co ją czeka w  tym miejscu. Kobieta potężniejsza od niej, to jedno było pewne. Kobieta, która żyła jedynie w  towarzystwie cieni od czasów powstania Republiki. Kobieta opętana przez szaleństwo, która nienawidziła nocy i  zazdrośnie strzegła tego, co mogło wyrwać brata Mii z  trudnego położenia i  przy okazji ostatecznie położyć kres chorym ambicjom jej ojca. Jej zemsta. Strach sprawiał, że Mia tym silniej odczuwała brak Pana Życzliwego. Tęsknotę za Eklipsą odczuwała jak pieczenie kikuta – jakby odcięto jej kawałek ciała. Gdy myślała o  tym, w  jaki sposób wilczyca z cieni zginęła – w obronie jej brata – dodawała śmierć demona do śmierci Rzeźnika, otrucia Ashlinn, do wiecznie rosnącej listy powodów, dla których Julius Scaeva zasługiwał na śmierć. I – na Czarną Matkę! – śmierć go czekała. Najpierw jednak... Cleo. Julius pluł, stękał i  marudził, ale Mia była zbyt odrętwiała, żeby zwracać uwagę na wielbłąda. Popijając ciepłą wodę z  bukłaka, czuła, jak Saan za jej plecami obniża się coraz bardziej ku horyzontowi, światło wokół niej powoli słabnie. Uważnie obserwowała piaski przed sobą – stale pamiętała o  potworach, które czaiły się pod ziemią. Wiedziała z  poprzednich doświadczeń, że zaklinanie cieni przyciągało z  niewyjaśnionych powodów stworzenia z  Pustkowi Szeptów. Rozwścieczało je. Gdyby natknęła się na piaskowego krakena

albo rzygożmija, jej opowieść mogłaby się zakończyć przed dotarciem do Czerepu Księżyca. Zastanawiała się nad tym – dlaczego jej moc tak bardzo drażniła drapieżniki z  Pustkowi Szeptów. Uczeni twierdzili, że potworności z pustkowi narodziły się z zanieczyszczenia magją, jakie zostało po zniszczeniu Cesarstwa Ashkaskiego. Skoro jednak cesarstwo upadło, kiedy Księżyc został zamordowany przez ojca, to może Anais, jego odłamki w  niej i  potworności jakoś się ze sobą wiązały? W  każdym razie mogło być gorzej. Poza potwornościami z pustkowi, ku którym jechała, mogłaby jeszcze martwić się... Julius znowu zaryczał, parsknął i  splunął. Mia zaklęła pod nosem, gdy hałas w  końcu przebił się przez odrętwienie otaczające jej serce. – Przymknij się, ty paskudny skurwysynie. Wielbłąd znowu zaryczał, a  sądząc po brzmieniu, w  gardle kotłował mu się już cały galon śliny. Zatupał, zacharczał i  potrzasnął łbem. Mia westchnęła i  spojrzała w  tym samym kierunku, co gulgoczący wielbłąd. W  oddali na południu dostrzegła chmurę. Rozmazaną na horyzoncie ciemną czerwienią. –  Może to burza? – mruknęła. – Panie nadal są na mnie wkurzone. Rozbryzg białej śliny trysnął z  gęby Juliusa, a  Mia powoli pokiwała głową. Wątpiła, żeby Pani Burz śpieszyła się do ponownego zaczernienia nieba. – Aha, masz rację. To coś innego. Sięgnęła do jednej z  sakw, wyciągnęła lunetę oprawioną w  mosiądz. Podniosła do oka i  zerknęła przez unoszący się kurz. Przez chwilę nie mogła złapać ostrości z  powodu kłębiącego się czerwonego pyłu. W  końcu jednak umierające światło słoneczne zamigotało na koniuszkach włóczni, zalśniło na pióropuszach na hełmach...

–  Wydymaj mnie leciutko – szepnęła – a  potem bardzo mocno. Itreyańskie legiony. Maszerowały na północ w  zwartym szyku, ich peleryny wzbijały się na wietrze. Rząd za rzędem. Po sztandarach zorientowała się, że to siedemnasty legion z południowego Ashkah. Na oko wszystkie dziesięć kohort. Pięć tysięcy ludzi. I  chociaż możliwe, że dowódca po prostu wysłał swoich towarzyszy na północ, na pas jałowego koszmarnego pustkowia z  myślą o  przyjemnej, popołudniowej przechadzce, Mia wiedziała w głębi serca, że maszerują w jej kierunku. Do Czerepu. Ale, na Czarną Matkę, w jaki sposób... – Ubierz się – syknęła Mia. – Jonnen będzie z nami spał. –  Serio? – Ash zmarszczyła czoło i rozejrzała się. – W mordę, dobra, daj mi chwilę. Mia wepchnęła brata do kajuty, kiedy Ashlinn sturlała się z  hamaka i  odwróciła od drzwi. Chłopiec stał ze złożonymi rękami, zerkając ukradkiem i  z  zaciekawieniem na tatuaż na plecach Ashlinn... – Jonnen... – szepnęła. Nie miała pojęcia, w  jaki sposób Scaeva przysłał wiadomość Ashkaskiemu Legionowi na temat miejsca, do którego zdążała. Wchłonął jednak boską krew. Moc obalonego bóstwa śpiewała w  jego żyłach. Kto wie, jakimi talentami go obdarzyła? Zresztą ostatecznie Mia i  tak uznała, że to nie ma znaczenia. Najwyraźniej udało mu się i  teraz ona miała przed sobą pięć tysięcy w  pełni uzbrojonych i  opancerzonych fiutów, które zamierzały ją zerżnąć – i to niezbyt czule. Pytanie brzmiało: co ona zamierza z tym zrobić? Popatrzyła na Czarny Skraj na odległym zachodzie, rzuciła Juliusowi przepraszające spojrzenie i wyciągnęła szpicrutę.

–  Mam nadzieję, że nie sprawisz, że będę musiała się tym posłużyć – powiedziała. *** – Szybciej, ty przebrzydły ryju, szybciej! Julius toczył pianę z  pyska, Mia pochylała się nad wodzami, kopyta galopującego zwierzęcia dudniły na spieczonej ziemi. Pani Ostrzy, czempionka Venatus Magni, Królowa Nikczemników miała nadzieję, że zdoła uzyskać dostateczną przewagę, żeby pościg siedemnastego legionu okazał się bezowocny, ale nie wzięła pod uwagę kawalerii. Mrużąc oczy, widziała teraz jeźdźców, którzy wysforowali się naprzód – dwudziestu mężczyzn na szybkich koniach galopujących z  południa. Mogli nie wiedzieć, że wielbłąd przed nimi wiezie poszukiwaną dziewczynę, ale z  pewnością zamierzali to sprawdzić. Próba dania drapaka na wielbłądzie pewnie nie była najlepszym sposobem zaspokojenia ich ciekawości, ale Mia miała nadzieję, że zwyczajnie uda jej się uciec. Rzecz jasna, kłopot polegał na tym, że konie biegają szybciej od wielbłądów. – Nigdy nie sądziłam, że kiedykolwiek to powiem – wystękała – ale brakuje mi Łajdaka. Niestety pełnokrwistego ogiera, którego ukradła ze stajni w  Ostatniej Nadziei dwa lata temu, nie było nigdzie w  zasięgu wzroku, musiała więc jechać na charczącej maszynce do plucia. Jeźdźcy zbliżali się do niej przez migoczące od upału powietrze na południu, za nimi wznosił się kurz. Mia miała dość pomyślunku, żeby spakować kuszę ze zbrojowni w  Górze, załadować bełt i ją naciągnąć. Kiedy żołnierze zbliżyli się bardziej, przywódca zagrał przeciągłą, drżącą nutę na oprawionym w  srebro rogu. Mia zorientowała się, że mężczyźni noszą lekkie skórzane zbroje,

mają krótkie miecze u pasa i łuki w wolnych rękach. Mundury i cienkie grzebienie z końskiego włosia na hełmach miały kolor głębokiej zieleni, symbol siódmego legionu zdobił ich peleryny ufarbowane na ten sam odcień[33]. – Stać! – ryknął przywódca. – W imieniu cesarza rozkazuję ci zatrzymać się! – Do Otchłani z cesarzem – warknęła Mia. Uniosła kuszę i  strzeliła. Kapitan padł z  bełtem w  piersi, zwalił się z  siodła, jęcząc. Pozostali żołnierze krzyknęli zaalarmowani i  rozpierzchli się jak stado jaskółek. Ośmiu jechało za Mią, pozostała ósemka zajeżdżała jej drogę. A potem jak cichy cud za jej plecami Mia poczuła, że czerwone słońce w  końcu zniknęło za widnokręgiem. Niebo pociemniało – posępne indygo zamieniło się w ponury fiolet. Tylko jedno oko Aa pozostało na niebie. Tylko jeden kawałek nienawiści Wszechwidzącego powstrzymywał jej talenty. Jeszcze nie nadszedł arcymrok. Jeszcze nie mogła uwolnić całej mocy. Ale mogła dostatecznie dużo. Obejrzała się przez ramię i zobaczyła, że legionista unosi łuk i  w  nią celuje. Zastanawiała się przez chwilę, co by się stało, gdyby pozwoliła, żeby strzała trafiła w cel. Gdyby bełt przeszył to, co zostało złamane. Wyobraziła sobie ładne niebieskie oczy i uśmiech, który przyprawił ją o łzy. A potem zrobiła Krok z grzbietu Juliana

na konia łucznika, złapała jego łuk i  skierowała w  stronę innego jeźdźca. Mężczyzna zaklął zaskoczony, strzała wyleciała, trafiając jego towarzysza w  szyję. Legionista spadł z  konia. Łucznik krzyknął zaniepokojony, wypuścił łuk i  spróbował dobyć miecza. Jego towarzysze ryknęli, celując w Mię. A ona zrobiła Krok na następny koński grzbiet w  kawalkadzie, kiedy żołnierze strzelili, przeszywając kilkanaście razy towarzysza broni. Złapał się za podziurawioną pierś, zacharczał i zwalił się w pył. Siedząc przed kolejny jeźdźcem ze słońcem za jego plecami, Mia wyciągnęła miecz z pochwy na plecach i przebiła mu pierś. Grobowa kość przeszła przez kolczugę, jakby to był pergamin. Grad strzał poleciał do niej w  odpowiedzi, ale jej już nie było. Weszła do cienia kolejnego jeźdźca, tnąc w  biegu. Zabłąkana strzała zabiła jednego z  koni, biedaczysko, padając, zabił swojego jeźdźca. Legioniści krzyczeli z  gniewu i  niepokoju, nie bardzo wiedząc, jak załatwić przeklętego wroga. – Magja! – krzyknął jeden. – Czarnoksięstwo! – ryknął inny. – Pomrocz! – rozległ się kolejny krzyk. – Pomrocz! Mia nie przerywała krwawej pracy, Krocząc cieniami do kolejnej trójki jeźdźców i  ścinając ich swoim mieczem. To była mokra i  brutalna robota. Znajdowała się dość blisko, żeby widzieć strach w  ich oczach. Słyszeć charkot w  ich płucach, rwący się oddech, gdy ich zabijała. Stary refren. Już miała tyle czerwieni na rękach. Za dużo, żeby kiedykolwiek ją zmyć. Chciała się modlić, gdy zabijała. Słowa do Niah rozległy się nieproszone w jej umyśle.

Wysłuchaj mnie, Matko. Wysłuchaj mnie teraz. To ciało twoją ucztą. Ta krew twoim winem. Ostatecznie jednak nie wypowiedziała ani słowa. Szkarałatne ręce i  puste oczy. Jeźdźcy rozproszyli się przerażeni, ich konie rżały ze strachu. Zanim skończyła, zostało ośmiu z początkowej dwudziestki. A  ona przeszła cieniami ze zlanego krwią konia z  powrotem na grzbiet Juliusa. Twarz miała obryzganą krwią. Otarła ostrze i  schowała do pochwy. Patrzyła, jak wstrząśnięci żołnierze zostają w  tyle, gdy ponad połowa ich towarzyszy została raniona lub zabita. Złapała wodze i  popędziła wielbłąda. Spojrzała na lepkie i mokre ręce. O, Bogini, ta moc... Spojrzała na niebo w  kolorze indygo, na cieniutkie smużki chmur. Żar słabł teraz, gdy Saan zaszedł, pot stygł na jej skórze. Trzecie oko Wszechwidzącego nadal było otwarte, ostatnie słońce na niebie wznosiło się za jej plecami. Jednakże Saai wkrótce też odejdzie na spoczynek, to było pewne jak obroty świata. I czym wtedy się stanę? Dźwięk odległych rogów i  grzmot zbliżających się kopyt oderwał ją od rozmyślań. Otarła krew o boki Juliusa i spojrzała na południe. Zobaczyła, że jeźdźcy wrócili do legionu z podkulonymi ogonami. Teraz jednak przez opadającą chmurę kurzu widziała, że w  powietrze wzbija się większa kurzawa. Nadal lepkimi palcami wyjęła lunetę z sakwy i zerknęła. – Psiakrew. Najwyraźniej dowódca Siedemnastki źle przyjął sposób, w  jaki potraktowała jego jeźdźców. Widziała, że z  południa galopuje teraz ku niej cała kawaleria – ciężka jazda odziana w  grube zbroje z  żelaza i  skóry, w  hełmach z  wysokimi

grzebieniami z końskiego włosia. Każdy żołnierz był uzbrojony we włócznię, tarczę, kuszę i  miecz. Ich konie nosiły zbroje ze wzmacnianej skóry. W ślad za nimi podnosiła się ściana pyłu. Pięciuset ludzi. Mia spojrzała na Czarny Skraj, który nadal znajdował się co najmniej trzy zwroty jazdy od niej. Odwróciła się ku kłębiącej się chmurze kurzu, wzbijanej przez dwa tysiące kopyt. Szarża zbliżała się z  każdą chwilą. Dopadli ją na otwartym terenie. Pusta pustynia przed nią i  za nią. Gdyby ukradła jednego z  wierzchowców zabitych zwiadowców, zostawiłaby wszystkie zapasy na grzbiecie Juliusa. Gdyby spróbowała uciec im na wielbłądzie, po prostu ścięliby ją jak kosa ścina pszenicę. Julius zaryczał przenikliwie. – Psiakrew – mruknęła Mia.

33 Cesarzowi Juliusowi Scaevie służy w  sumie dwadzieścia osiem itreyańskich legionów i – pomijając Krwawą Trzynastkę, niesławy itreyański legion niewolniczy – żołnierze z siedemnastki cieszą się najgorszą sławą. Dowodzona przez Caiusa „Decimusa” Viridiusa (wychowanka Krwawej Trzynastki, nawiasem mówiąc) Siedemnastka to legion działający na najdalszych rubieżach cywilizacji, co za tym idzie – najdalej od jurysdykcji Bożogrobia. Oczekuje się od niego, że utrzyma pokój na zasadniczo nieujarzmionych ziemiach, które należą do Republiki właściwie tylko z  nazwy. Na terenach tak rozległych legion utrzymuje porządek głównie dzięki swojej reputacji niż rzeczywistej obecności. I  nie słynie z  tego, że całuje dzieci i pomaga staruszkom przenosić zakupy przez ulicę. Na przykład po podniesieniu podatków w  mieście Nuuvash cywile zbuntowali się i  zniszczyli mały itreyański garnizon. Dobrze wyszkolona w  sztuce oblegania Siedemnastka szybko odzyskała miasto. Nuuvash jednakże był ważnym centrum handlowym, więc nie można było po prostu posłać całej populacji pod miecz, dlatego Viridius wprowadził karę „czerwienienia”.

Wszyscy cywile – mężczyźni, kobiety i  dzieci – zostali podzieleni na stuosobowe grupy i  zmuszeni do losowania kamieni. Ci, którzy wyciągnęli czerwone – jedna dziesiąta uczestników loterii – zostali odstawieni na bok. Pozostałe dziewięćdziesiąt procent zmuszono pod karą śmierci do ukamieniowania owych dziesięciu procent. Ostateczna liczba ofiar nie jest znana, ale jednego możemy być pewni – aż do upadku Republiki ludność Nuuvash nigdy więcej nie zbuntowała się przeciwko Itrei.

 

Rozdział 39     Bezdenny mrok

Nie miała dokąd uciekać. Nie miała gdzie się schować. Kawaleria Siedemnastki zbliżała się nieubłaganie. Ziemia drżała pod kopytami. Grzebienie na hełmach i  długie peleryny w  kolorze leśnego listowia. Konie były kare albo rdzawoczerwone, chronione przez grube połacie gotowanej skóry. Błysk resztek słońca na włóczniach był jak błyskawice. Huk kopyt przypominał grzmot. –  Może Pani Burz nie skończyła jeszcze ze mną – mruknęła Mia. Saai rzucał długie promienie światła na zachodzie. Cień jej wielbłąda był jak błotnista smuga ciągnąca się przez popękaną ziemię i  faliste wydmy, jednakże cień Mii był ciemniejszy, ostrzejszy na krawędziach, ciemny za dwoje. I  poruszał się niezależnie od niej. Łatwiej byłoby schować się pod opończą z  cienia i  całkiem zniknąć. Jeśli jednak Jonnen zdradził Scaevie szczegóły z mapy, Siedemnastka będzie wiedziała, dokąd Mia zmierza. Piechota nie będzie poruszała się dostatecznie szybko, ale w  końcu Mia musiałaby stawić czoło kawalerii. Dlatego posłała swój cień przez piaski miriadą kształtów ciągnących się ku nienawistnemu słońcu. Przyzwała ciemność, tak jak to zrobiła

przy pierwszym spotkaniu z  Naev, tamtego zwrotu, kiedy uciekała przed... Z przodu. Zerknęła w  dal i  zobaczyła linię wybrzuszonego gruntu ciągnącą się z  zachodu – jakby coś ogromnego płynęło pod ziemią. Zerknęła na północ i  zobaczyła dwa następne ślady kierujące się ku niej. – No dobra, skurwiele – mruknęła. – Chodźmy dać im całusa. Pociągnęła za wodze, odwracając Juliusa na spotkanie szarżującej kawalerii. Nadal skręcając cienie wokół siebie, spojrzała spod zmrużonych powiek na jeźdźców. Jechali w  szyku z  uniesionymi tarczami i  włóczniami tworzącymi lśniącą gęstwinę. Szereg był długi na setkę koni, głęboki na pięć, zielone sztandary Siedemnastego legionu ciągnęły się za nimi na wietrze. Mia pochyliła się nad wodzami, ponaglając Juliusa do szybszego biegu. Ktoś w  kawalerii przed nią zagrał na rogu. Wszyscy żołnierze w  pierwszym i  drugim rzędzie pochylili włócznie. Rozległ się kolejny sygnał i  Mia zobaczyła, że trzeci i  czwarty rząd napina łuki, gotowy wystrzelić ku niej salwę dwustu strzał. Obejrzała się na cienie skręcające się wokół niej, na linie gotującej się ziemi przesłonięte przez kurz, jaki wzbił galopujący Julius. Zbliżały się szybko. Na dźwięk kolejnej trąbki łucznicy wystrzelili czarne strzały. Julius zaryczał, gdy Mia złapała go mocno za ucho, kierując go z  dala od nadciagającego gradu. Modląc się do Matki, sięgnęła w cienie i owinęła nimi siebie i wielbłąda. Świat się rozmazał – nie poczerniał, jak zawsze pod opończą, gdy dwa słońca świeciły, ale rozmazał się w  nicość. Julius potknął się na wpół oślepiony. Mia trzymała się go, jakby od tego zależało jej życie: palcami, udami, zębami. Trzeba było jednak przyznać Juliusowi, że chociaż śmierdział i był brzydki,

to się nie przewrócił. Za to spanikowany rzucił się na wschód, gdy strzały zaczęły spadać. Mia usłyszała bębnienie setek strzał na piachu, po którym jechała chwilę temu. Strzały przebijały ziemię i to, co znajdowało się pod nią. Usłyszała kolejny sygnał kawalerii. Grzmot kopyt osłabł, gdy jeźdźcy zwolnili zaskoczeni jej zniknięciem. A potem... – Co to, kurwa...? – Kraaaken! Odrzuciła opończę z  cieni, wbiła paznokcie w  futro Juliusa i  obejrzała się przez ramię. Ze wzburzonych piasków wynurzyło się pół tuzina masywnych macek. Były ciemne, skórzane, z  powyszczerbianymi hakami z  ohydnej kości. Przyciągnięty przez jej zaklinanie cieni, zraniony co najmniej kilkunastoma strzałami, rozwścieczony piaskowy kraken wypełzł spod ziemi ku ludziom, którzy go zranili. Zacisnął opatrzoną zadziorami mackę wokół najbliższego konia i zawlókł go do ohydnego dzioba. Konie ogarnęła panika. Dowódca kawalerii ryknął na ludzi, żeby atakowali. Jednakże kiedy następny żołnierz krzyknął ze strachu, wskazując kolejne dwa wały wzburzonej ziemi, rozpętał się prawdziwy chaos. Jeszcze jeden kraken wynurzył się ze zlanych krwią piasków, większy od pierwszego. Przyciągany krwią i krzykami rozpłatał z pół tuzina jeźdźców jednym machnięciem macek. Spadł grad strzał, potworne paniczne wycie wstrząsnęło ziemią pod nogami Juliusa. Kurz wzbił się skłębioną chmurą, czerwone piaski i  krew bryzgnęły we wszystkie strony. Mia dostrzegła błysk stali, rozmazane tańczące sylwetki, usłyszała dźwięki rogów, gdy trzeci kraken wynurzył się z  zakrwawionej ziemi i  ryknął z  głodu i  gniewu. Niektórzy jeźdźcy zaczęli uciekać, inni atakowali, a  najwięcej żołnierzy kręciło się skonsternowanych. Macki, miecze i  włócznie przecinały

powietrze, ludzie i  potwory wyli i  skowyczeli, smród krwi i żelaza zawisł w kurzawie. Mia odwróciła się z  kamiennym sercem od rzezi, którą rozpętała. Przez niesiony wiatrem kurz i  drżące od żaru powietrze ledwie widziała cienie Czarnego Skraju. Za nim czekał Czerep Księżyca. Wbiła pięty w boki Juliusa i odjechała. *** Pięć zwrotów później stała odwrócona plecami do zachodzącego słońca i obgryzała paznokcie. Przed nią wznosiły się czerwone skały przedgórza, a  dalej złowróżbne szczyty. Za nią Julius stał w chmurze pyłu z pyskiem białym od śliny. – Myślę, że to jest to – mruknęła. Wielbłąd zaryczał i wyrzucił z siebie na ziemię kilka funtów gówna. –  Słuchaj, tej mapy nie narysował mistrz kartografii – warknęła. – Skopiowano ją ze ściany tysiącletniej świątyni, a potem skopiowano ją ponownie w jakimś obskurnym salonie tatuażysty w  dziurze zabitej dechami na północnym wybrzeży Ashkah. Może nie być w stu procentach dokładna. Wielbłąd znowu zacharczał pogardliwie. – Zamknij się, Julius. To było piąte przejście na drugą stronę gór, jakie sprawdzała w  ciągu ostatnich godzin. Traciła nadzieję. Każda poprzednia próba kończyła się ślepo albo wąwozem za wąskim, żeby go pokonać. Przez te wszystkie nieudane próby całkowicie straciła przewagę, jaką miała nad siedemnastym legionem. Gdy spojrzała na południe, zobaczyła żołnierzy znajdujących się raptem kilka godzin marszu od niej. – Ci łajdacy nie poddają się łatwo – mruknęła.

Podejrzewała, że zabiła kilkuset kawalerzystów. Nawet gdyby nie byli pod rozkazami cesarza, to pewnie teraz i  tak chcieliby ją dopaść i  zabić, dla zasady. Gdy jednak spojrzała na hordę legionistów, spostrzegła, że dowódca nie wysłał tylko ciężkiej jazdy. Wysłał teraz wszystkich. Przeszła po spękanej ziemi, złapała za wodze wielbłąda i  wgramoliła się na jego garb. Zwierzę zaryczało w  proteście, zatupało i spróbowało ją zrzucić. – Och, przymknij się wreszcie, Julius. – Westchnęła. Uderzyła wielbłąda w  bok szpicrutą i  zwierzę pokłusowało do kanionu między dwoma poszczerbionymi urwiskami. Zastanawiała się, czy mogłaby zastawić pułapkę na żołnierzy, ale wkrótce porzuciła ten pomysł – przerwy między szczytami były dostatecznie szerokie, żeby posłać tamtędy cały legion. Mimo to, gdy tak jechała, a  nad jej głową krakała samotna wrona, złapała się na tym, że marszczy brwi, patrząc na urwiska. Nie przypominały tych wokół Cichej Góry. Skały nie były zwietrzałe i  wygładzone przez czas. Góry wokół Kościoła wydawały się stare, spowite grubym od historii całunem kurzem wieków. A te góry wydawały się... nowe. Ziemia opadała, jakby Mia jechała ku zagłębieniu. Podczas jazdy nie mogła opędzić się od złych przeczuć. Szepto-wiatry przybierały na sile. Chwilami mogłaby przysiąc, że słyszy słowa w  tym bezkształtnym gwarze. Głosy, które przypominały jej o matce. O ojcu. O Ashlinn. Pokręciła głową, żeby opędzić się od myśli. W  głowie jej się kręciło i  czuła się zagubiona. Miała wrażenie, że jedzie przez mgłę, chociaż, prawdę mówiąc, światło jedynego słońca świeciło jasno za jej plecami. Wypiła łyk wody z  sakwy, otarła pot z czoła.

Coś tu jest nie tak, pomyślała. Może to magja. Pozostałości ashkaskich czarów, strzaskanych i  zagubionych po upadku cesarstwa. Chociaż minęły wieki, stulecia pod płonącymi słońcami, plama pozostała jak krew wsiąkająca w zniszczoną ziemię. Teraz jednak z całą pewnością czuła to w kościach. W piersi. To była właściwa droga. Jechała, a  wiatr przeciskał się wśród kamieni. Mrowiły ją ręce i  stopy, otępienie spowijało jej głowę. Pot drażnił skórę, skapując po kręgosłupie. Skupiła się na popękanej ziemi przed sobą, wyobrażając sobie, że znowu słyszy głos matki. Czuła chłodny nacisk ust Trica na wargach, jak wtedy, gdy całowała go na pożegnanie. Dotyk palców Ashlinn między udami, jej oddech w swoich płucach. Nie bardzo wiedziała, co jest prawdą, a  co wspomnieniem. I  zawsze towarzyszyły jej szepczące wiatry. Czuła je tak blisko jak oddech muskający ucho, aż dostawała gęsiej skórki. Usłyszała chrzęst pod kopytami Juliusa. Spojrzała w  dół i  zobaczyła, że ziemia jest usłana starymi kośćmi. Ludzi i zwierząt. Pękały, gdy wielbłąd po nich szedł. Zmarszczyła brwi i  wytrzeszczyła oczy, gdy pozbawiona szczęki czaszka odwróciła się do niej i wpatrując się w nią pustymi oczodołami, szepnęła: „Jeśli obierzesz tę drogę, moja córko, umrzesz”. Zerknęła na ścieżkę przed sobą i  zorientowała się, że ta wreszcie się zwęża. Urwiska z  wyszczerbionej czerwonej skały wznosiły się po obu jej stronach. Gdy spojrzała na niebo, w  głowie jej się zakręciło i  zdała sobie sprawę, że nie ma pojęcia, ile czasu minęło, odkąd wjechała w  kanion. W  ustach jej zaschło. Bukłak był prawie pusty, a nie pamiętała, żeby dużo piła. Umrzesz.

Przed nią po obu stronach przejścia wzniosły się dwa posągi. Oba były wyrzeźbione z  piaskowca, miały ludzkie kształty, ale szczegóły zatarł czas. Ten po lewej był strzaskany do pasa, szczątki walały się wokół jego kostek. Drugi, po prawej, był prawie cały – ludzka postać z  ledwie widocznym śladem dziwnego pisma u  podstawy, długim nakryciem na kociej głowie. Przypominał Mii latarnię na biurku Marielle. Spojrzała na miecz Kocura z  czarnostali – ludzkie postaci z  kocimi głowami, męskie i kobiece, nagie i splecione. – Ashkanie – mruknęła. Przepadli przed wiekami. Zostali zapomniani. Tak niewiele po nich zostało. Parę ozdóbek, okruchy wiedzy. A jednak kiedyś tworzyli cywilizację, cesarstwo. Zostali całkowicie zniszczeni przez katastrofę wywołaną zazdrością i gniewem. Oderwała wzrok od posągu i  spojrzała na dalszy odcinek ścieżki. Za zniszczonymi statuami droga przechodziła w  wąski wąwóz. Rozcinająca głęboko ziemię szpara rozwidlała się, a po obu jej stronach wznosiły się skały. Z mapy na skórze Ash Mia wiedziała, że za tym rozwidleniem ciągnie się labirynt jarów i szczelin pokrywających pustkowie jak pajęczyna. A dalej... Za nimi... Będzie... Słyszała śpiew matki. Ashlinn wypowiadającą z  westchnieniem jej imię. Czuła zapach cygaretek Mercurio w  powietrzu. Widziała oczy ojca, gdy prosił, by do niego dołączyła. Strach wzbierał w  jej piersi czarnym przypływem, powodzią, która mogła całkiem ją zalać. Nigdy się nie wzdragaj. Nigdy się nie lękaj. Nogi ją bolały i miała zmęczone stopy – jak długo szła? Kilka zwrotów? Kilka tygodni? Nie pamiętała, żeby jadła, ale miała pełny żołądek. Nie pamiętała, żeby porzuciła Juliusa, ale nigdzie

nie było go widać. Zdała sobie sprawę, że robi się coraz ciemniej – jakby słońca wreszcie odeszły na spoczynek za krawędzią świata. Przelotnie ogarnęła ją panika na myśl, że spędziła tu tyle czasu, że nadszedł już arcymrok. Ale nie, gdy spojrzała w  niebo, wciąż widziała błotnisty pas indygo, czuła żar ostatniego oka Aa. Ciemność jeszcze nie zawładnęła niebem. – To mi się nie podoba – szepnęła. Była blisko. Nie powinno jej tu być. Wciąż mogła odwrócić się i uciec. Szła przez labirynt z  czerwonego kamienia i  coraz ciemniejszych cieni. Słyszała za sobą słabe krzyki, trąbki, zastanawiała się, co się stało z  żołnierzami, który zapędzili się za nią do tego zapomnianego miejsca. Zastanawiała się, po co tu w ogóle przyszli. Po co ona tu przyszła. Spuściła wzrok i zobaczyła, że jej cień porusza się jak czarny płomień, liże rozrzucone kości i  kłębi się na nich. Niczym delikatne ręce szarpiące za jej ubranie, pieszczące jej skórę. Spojrzała pod nogi i  zobaczyła niebo nad głową. Spojrzała na niebo i niczego nie zobaczyła. Czuła nagą Ashlinn w ramionach, jej usta na szyi. Czuła, jak jej kochanka drży, gdy ona przesuwa palcami po jej tatuażu. Ścieżka do tego miejsca. Wyrysowana czernią. Skały wokół niej wykrzywiały się, cienie gotowały się, światło wyczyniało różne sztuczki w  załomach i  szparach. Jakby otaczały ją wyjące twarze i  chciwe szpony. Mrok pogłębiał się, był bezdenny i idealny. Zacisnęła powieki i zdała sobie sprawę, że już nic nie czuje – ani ziemi pod nogami, ani pulsu w żyłach, ani wiatru we włosach. Światło ostatniego słońca było słabe jak blask odległej świecy, chociaż niebo pod jej nogami było nadal jasne.

Nie jesteś moją córką. Jesteś tylko jej cieniem. Ostatnie, czym kiedykolwiek staniesz się na tym świecie, to czyjąś bohaterką. Dziewczyna z opowieścią. Słyszę tylko twoje kłamstwa, Rojalistko. Chcę, żebyś zniknął, słyszysz? Zabiłabym niebo dla ciebie ... Cienie wyciągały się do niej, do nicości, którą się stała. Spojrzała na własny cień i  zobaczyła, że jest czarny jak smoła, jak klej, że rozlewa się między jej palcami jak stopiony wosk ze świecy. Czuła słaby zapach dymu, drobinek kurzu, woń pustych grobów. Coś chrzęściło pod jej stopami, coś suchego i kruchego jak gałązki. Ostrego jak krzyk w jej umyśle. – O, Bogini – szepnęła. Czerń tak doskonała, że Mia nie potrafiła wyobrazić sobie niczego po niej ani przed nią. Żadnego światła. Żadnego dźwięku, żadnego ciepła. Żadnej nadziei. Łzy napłynęły jej do oczu. – O, Bogini... czuję ją. Odsunęła to na bok. Strach. Smutek. Poczucie straty i  ból. Teraz była tak blisko, że prawie czuła smak. Mogłaby wyciągnąć drżące dłonie i  dotknąć tego. Wyrwać z  klatki połamanych żeber i  wziąć to sobie. Z  racji swojego urodzenia. To było jej dziedzictwo. Jej krew i  zemsta. Obietnica złożona jedynej osobie, jaka jej została. Bratu. – Nie... Nie pływam najlepiej. –  Za to ja dobrze pływam. – Znowu uścisnęła mu ręce. – I nie pozwolę ci utonąć.

Urwiska wokół niej były teraz pokawałkowane, przecinały je ciemne szpary i  cienie. Na popękanej ziemi pod stopami, w  walących się ścianach dookoła widziała ledwie dostrzegalne ślady cywilizacji – tu mglisty wzór cegieł, tam kawałek popękanego posągu. Ziemia, na której stawiała kroki, pochylała się. Mia widziała na niej słabe ślady płyt chodnikowych – jakby kiedyś biegła tędy droga, którą niewypowiedziana furia roztrzaskała i wbiła w głąb. Znajdowała się już blisko. To samo przyciąganie, jakie czuła w  obecności Furiana, Cassiusa, ojca teraz wzmogło się dziesiątki, setki, tysiące razy. Czarna grawitacja. Bezdenny prąd rwący pod cieniutką jak papier skórą rzeczywistości. Zasłona między tym światem a  drugim była cienka i  rozciągnięta. Coś większego i  straszliwszego czekało po drugiej stronie. Coś podobnego do... Domu. Kiedy pierwszy raz usłyszała o  Czerepie Księżyca, wyobrażała sobie, że to będzie coś budzącego zachwyt i zgrozę. Coś jak pałac. Może forteca ze złota, lśniąca na niemożliwym do zdobycia szczycie. Iglica ze srebra zwieńczona gwiezdnym blaskiem. A  zamiast tego znalazła pustkowie. Wiedziała, że wchodzi teraz do ogromnego krateru, który powstał pod wpływem uderzenia, jakie obróciło krainę w  garść rozsypujących się wspomnień. Po cesarstwie, które niegdyś kwitło w  tym miejscu, nie został prawie żaden ślad. Jego legendy, wiedza, magja, pieśni, ludzie – wszystko przepadło w  okamgnieniu. Kataklizm, który rozerwał samą ziemię, zniszczył je bezpowrotnie. Schodziła w  głąb krateru. Wiatr unosił jej włosy. Szepty rozlegały się w  jej uszach. Zawroty głowy przybierały na sile. Teraz już zdecydowanie słyszała głos kobiety, wyraźny, chociaż brzmiący jak nieartykułowany, nawiedzony bełkot. Poprzez bruzdy, koryta, strzaskane wąwozy, mimo kurzu na skórze

i  stali w  oczach, wreszcie weszła do serca ashkaskiego krateru i  zobaczyła przed sobą cel podróży w  całej jego potrzaskanej chwale. Czerep Księżyca. Prawie się uśmiechnęła. Ostatnia odpowiedź na zagadkę jej życia. Ostatnie objawienie w  historii spisanej atramentem i  krwią przy świetle zmierzchu i  jutrzenki. Ostatecznie, po wszystkich popełnionych morderstwach i  przebytych milach, odpowiedź okazała się tak prosta. Widziała oczami wyobraźni Bożogrobie, jakby patrzyła na nie z  góry – Prawicę i  Lewicę, Łono, wznoszące się wysoko, skostniałe Żebra. Potrzaskane wyspy pocięte siateczką kanałów wyglądające dla całego świata jak leżący na plecach olbrzym. Brakowało tylko jednego kawałka. A oto i on. Nie forteca ze złota ani iglica ze srebra. – No jasne – szepnęła. Czaszka. Kolosalna, niewiarygodnie wielka czaszka.

 

Rozdział 40     Przeznaczenie

– Czerep Księżyca – szepnęła Mia. Był wysoki na wiele stóp, szeroki na mile, zagrzebany w spękanej ziemi po skronie. Twarz miał obróconą ku niebu, na szerokim i jałowym czole widniał narysowany krąg. Oczywiście była to grobowa kość, tak samo jak Żebra i reszta fundamentów Bożogrobia, jak ostrze na plecach Mii. Ostatnie szczątki ciała Anaisa zrzucone z  nieba przez mściwego ojca, który powinien kochać go jako jedynego syna. Jego ciało uderzyło o  ziemię z  taką siłą, że półwysep itreyański wylądował w  morzu. I  tam, na jego szczątkach, Aa rozkazał wybudować swoją nową świątynię. Zaś tu, w sercu ashkaskiej cywilizacji, odcięta głowa Anaisa uderzyła o  ziemię z  niewyobrażalną siłą, przynosząc zgubę cesarstwu, które czciło go jako boga do samego końca. Piękna rzecz. Tragiczna. Dzieciobójstwo wycięte w starożytnej kości. Mia pokonała poszczerbione pogórze, strzaskane skały. Samotna wrona krążyła nad nią, nawołując nie wiadomo kogo. Kurz wzbijał się i  tańczył wokół jej stóp. Jej cień wskazywał dokładnie czaszkę, jak igła kompasu północ. Strach szarpał jej żołądek. Napierał na pierś. Czuła, że coś ją przyciąga, rozciąga – niczym głód, jakiego nigdy nie zaznała.

Jakby przez całe swoje życie była niedokończona i do tej pory nie zdawała sobie z tego sprawy. Wszystkie urywki jej krótkiego istnienia wydawały się pozbawione znaczenia: Jonnen, Tric, Mercurio, Scaeva, nawet Ashlinn – byli jedynie widmami gdzieś w  wewnętrznym mroku. Ponieważ po wielu latach i  całej przelanej krwi, nareszcie trafiła do domu. Nie, powiedziała sobie. Zazgrzytała zębami i zacisnęła pięści. To nie jest mój dom! Znalazła się tu nie bez powodu. Nie żeby spać, ale by się obudzić. Nie po to, by dać się zagarnąć, ale żeby samej zabrać. Moc obalonego boga. Dziedzictwo przerwanego rodu. Moc światła w  nocy. Wyrwać ją, bijącą i  krwawiącą, ze strzaskanej piersi i  wyszarpać z  powrotem swojego brata z  rąk łajdaka, który go zabrał. Żeby walczyć i  umrzeć za jedyną rzecz, jaka jeszcze miała znaczenie w jej życiu. Jedyną, jaka jej została. Kiedy wszystko jest krwią, krew to wszystko. Wspięła się przez otwarte usta, mijając zęby wielkie jak katedry. Cienie wokół niej skręcały się i  zwijały, zapadała ciemność głęboka jak sny. Przekradła się przez pęknięcie w  ogromnym podniebieniu czaszki, wspinając się po matowej grobowej kości, aż wreszcie prześlizgnęła się do ogromnej i samotnej komnaty pustej mózgoczaszki. Jama była okrągła jak amfiteatr, szeroka jak kilkanaście aren. Była prawie całkiem pusta, cienkie promienie światła wpadały przez setki szczelin w  kości na górze, umierające światło słoneczne zamieniało ciemność że oko wykol w  półmrok. Szepto-wiatry były tu tak głośne, że Mia czuła je na skórze. Wreszcie słyszała słowa – tu, u  ich źródła: opowiadały o  miłości i  stracie, o  zdradzie i  rzezi, o niebie rozerwanym i o krainie, która leżała poza nim, o łzach matki i krwi syna, o trzęsących się szkarłatnych rękach ojca. Skradała się, unikając malutkich plam światła słonecznego wpadającego przez szczeliny w  czaszce, ukrywała się

w ciemności, którą zawsze uważała za przyjaciółkę. Rozglądała się po czarnej, pustej galerii, ale niczego nie spostrzegła. A  jednak wiedziała ze straszliwą pewnością, że nie jest sama. Zerkała w  zakamarki, szukała oznak życia, źródła straszliwej zgrozy i  głodu przeszywających jej serce. Wreszcie, gdy spojrzała na półkę ze spękanej grobowej kości za sobą, zobaczyła ją stojącą samotnie. Piękność. Zgrozę. Kobietę. Wreszcie. Cleo. Była wysoka. Smukła jak wierzbowa witka. I młoda, o, Bogini, jak bardzo młoda. Mia nie miała pojęcia, czego się spodziewać – staruszki, wiekowej skorupy – a  Cleo wyglądała na niewiele starszą od niej. Miała gęste, czarne włosy, lśniące jak natarte olejem; nie tylko sięgały do ziemi, ale jeszcze na niej leżały. Nosiła suknię bez pleców, cieniutką jak pajęczyna i pozbawioną ozdób, uszytą z samych cieni. Czerń otulała jej postać od brody po bose stopy. Ręce miała nagie jak plecy, a  skórę bladą, jak przystało na kogoś, kto nie widział słońc od... ...od wieków, pewnie, przypuszczała Mia. Była piękna. Usta i powieki miała czarne jak atrament. Stała w  całkowitym bezruchu, jedynie rąbek jej sukni kołysał się i  podwijał jak żywy. A  jej cień, Bogini, był tak ciemny, że Mię bolały oczy na jego widok. Łzawiły jej, jakby gdyby wpatrywała się za długo w  słońce. Zbierał się u  stóp kobiety i  rozlewał po grobowej kości jak ciecz. Ściekał z  krawędzi półki, na której stała, i znikał całkowicie w locie. Powoli jak upływające stulecia Cleo uniosła ręce i  wbiła paznokcie w  skórę. Mia zobaczyła, że ma podrapane i  pokryte strupami przedramiona, a jej paznokcie żłobią właśnie kolejne ślady. Zielone oczy kobiety były zwrócone ku sklepieniu rozległej, popękanej kopuły, głowę odchyliła, jakby czegoś

słuchała – tyle że nie było tu czego słuchać poza westchnieniami wiecznego wiatru. Cleo wyciągnęła rękę z  rozłożonymi szeroko palcami i  Mia poczuła, jak coś przesuwa się w  jej piersi. Znowu to przyciąganie. Jak przedmiotów do ziemi. Prochu do płomienia. Dostała gęsiej skórki, a  zacienione zakamarki i  dziury w pomieszczeniu poruszyły się i zadrżały, jakby też wyczuwały to wezwanie. Mia dostrzegła ruch kątem oka i  zobaczyła maleńki czarny kształt, który wyskoczył z ciemności i wzbił się w powietrze. To pasażer, zdała sobie sprawę, demon, który przybrał postać wróbla. Wylądował na palcach Cleo, która roześmiała się z  radości i  obracała rękę w  tę i  z  powrotem, jakby podziwiała mroczną urodę demona. Wróbel zaświergotał melodię, jakiej Mia nigdy dotąd nie słyszała. Nuty były czyste jak kryształowe dzwonki i  aż ciarki przebiegły jej po kręgosłupie. To było przeciwieństwo muzyki. Nie-piosenka, która poniosła się echem po rozległej przestrzeni czaszki martwego boga. Wciąż uśmiechając się, Cleo włożyła go sobie do ust. Mia poczuła krzyk w  potylicy. Wzbierał w  niej ciemny i  straszliwy głód, wypełniając ją całkowicie. Cleo odchyliła głowę, przeżuwając, podczas gdy cienie w  pomieszczeniu drżały, ich strach przesączał się przez skrawki w  piersi Mii, zimny i oleisty przelewał się do jej brzucha. W  taki sposób Cleo utrzymywała się przy życiu przez stulecia, zrozumiała Mia. Zbierając wokół siebie kawałki Anaisa i... ...zjadając je. Cleo opuściła głowę. Oleisto-czarne włosy opadły wokół jej twarzy. Przełknęła z trudem i spojrzała w niszę, gdzie chowała się Mia. Uśmiechnęła się, kiedy zimny i czysty jak niebo podczas arcymroku głos rozległ się w głowie Mii:

Możesz już wyjść, moje czarne serce. Strach Mii rozlał się zimnym przypływem, ściekał jej po palcach i  nogach, aż zaczęły się trząść. Wzięła się jednak w garść, zamieniła serce w żelazo. Położyła dłonie na rękojeści miecza z  grobowej kości na plecach i  miecza z  czarnostali u pasa. Wzięła głęboki wdech i wyszła na podłogę poniżej Cleo. Cleo spojrzała na nią, jej włosy poruszały się jak rąbek sukni. Uśmiechnęła się i  cieniutka smużka czegoś czarnego spłynęła jej po podbródku. – Nazywam się Mia. Mia Corvere. Cleo przechyliła głowę. Wiemy. Kobieta rozłożyła ręce i  cienie w  pomieszczeniu ożyły. Wyskoczyły ze szpar i  szczelin, wylały się z  bezdennej ciemności u jej stóp. Dziesiątki, setki kształtów, a każdy wykuty z  żywej, oddychającej ciemności. Węże i  wilki, szczury i  lisy, nietoperze i  sowy – legiony demonów przecinających powietrze, pełzających po kości albo śmigających od cienia do cienia. Żmija z  cieni prześlizgnęła się między stopami Mii, jastrząb z  falującej czerni wylądował na półce nad jej głową, mysz usiadła dokładnie przed nią i  zamrugała nie-oczami. Szepty wezbrały, kakofonia w  jej głowie przemawiała jednym przerażającym głosem. Tak długą drogę przebyłaś. Tyle wycierpiałaś. Nie musisz już dłużej cierpieć. Mia zmrużyła oczy, patrząc na piękność, zgrozę, kobietę. – Co wiesz o tym, co wycierpiałam, a czego nie? Wiemy wszystko na twój temat. Cleo się uśmiechnęła. Wyciągnęła rękę. I  na jej obróconej dłoni zmaterializował się kształt utkany z ciemności wokół niej. Kształt, który odnalazł Mię tamtego zwrotu, kiedy odebrano jej świat, który towarzyszył jej podczas pokonywania mil, dokonywania morderstw, przez wszystkie chwile aż...

Aż do chwili, kiedy go wygnałam, uświadomiła sobie. – Pan Życzliwy – szepnęła ze łzami w oczach. – ...cześć, mia... – Co tu robisz? – ...powiedziałaś, żebym znalazł sobie kogoś innego... Nie-kot zmrużył nie-ślepia, wymachując ze złością ogonem. – ...więc sobie znalazłem... Przeszedł po bladej ręce Cleo i  wszedł w  ciemne włosy kobiety, owijając się wokół jej szyi i na ramionach, jak to zwykł robić z  Mią. Cleo wzdrygnęła się i  przesunęła ręką po sierści kota z cienia, który wygiął grzbiet i spróbował zamruczeć. Czarna zazdrość wezbrała w sercu Mii, gdy głos Cleo rozległ się w jej głowie. Wiemy, po co tu przyszłaś. Pionek. Kaleka. – Nic o mnie nie wiesz. Ależ przeciwnie. Nawet teraz widzimy sińce na twoim gardle po ich palcach. „Wielu było jednym”, tak? „Nigdy się nie wzdragaj. Nigdy się nie lękaj”, zgadza się? Jak nędznie cię wykorzystała, moje czarne serce, ta, którą nazywasz Matką. Z sercem podchodzącym do gardła Mia spojrzała na nie-kota. – Powiedziałeś jej? –  ...wiedziałem, że w  końcu tu dotrzesz... – Pan Życzliwy owinął ogon wokół szyi Cleo i  spojrzał na sklepienie. – ...należało przygotować się na twoje przybycie... Cleo spojrzała na Mię oczami głębokimi jak stulecia. Wiedzieliśmy, że nadchodzisz. Słyszeliśmy twoje wezwanie na pustyni. Dziwotwory, które odpowiedziały na twoje wezwanie. –  Krakeny. – Mia skinęła głową. – Rzygożmije. Słyszą nasze wołanie? Wszystko to są pozostałości miasta, które tu kiedyś stało. Robaków i  insektów zniekształconych przez magję, jaka wylała

się z trupa cesarstwa. – A dlaczego nie mogą ścierpieć, gdy zaklinamy cienie? Pamiętają w głębi duszy. Wiedzą we krwi. Jego upadek był ich końcem. A my jesteśmy wszystkim, co z niego zostało. – Z Anaisa – szepnęła Mia. Cleo zmrużyła oczy na dźwięk imienia Księżyca. Przyszłaś odebrać nam to, co jest nasze. – Chyba że sama mi to oddasz. Cleo westchnęła i pokręciła głową. Dziecko. Jesteś niczym. Sługą i  pochlebcą mocy, która jest za słaba, żeby poradzić sobie samej. Która zmusza nas do śmierci, żeby jej syn mógł żyć. Skazuje nas na grób, żeby uratować siebie. Żąda wszystkiego i  niczego nie daje, ani razu nie kwestionując swojego prawa do tego. Ciemność wokół nich zadrżała, kiedy kobieta uniosła ręce wnętrzem dłoni do góry. Nazywa siebie boginią. A  nas nazywa niewolnikami. Uważa nas za maluczkich aktorów na scenie wzniesionej z  nędznego pozoru wielkości. Cleo spojrzała na Mię, krzywiąc pogardliwie usta. Niczego nie oferuje poza tym, co odbierze. A mimo to klękasz przed nią. – Przed nikim nie klękam – zaperzyła się Mia. Śmiech Cleo odbił się echem od ścian z  grobowej kości i przewalił się przez zgromadzone demony jak fale po ciemnej wodzie. – Mówię serio. W dupie mam bogów i boginie. Nie obchodzi mnie wygrana w  wojnie ani przywrócenie równowagi między Światłem a  Nocą, Niah i  Aa, nic z  tego. Nigdy mnie nie obchodziło. Jestem tu przez wzgląd na brata. Cleo oblizała usta i  wbiła paznokcie w  skórę. Szepty wokół niej ucichły, ciemność zapadła się głębiej, gdy Cleo przeciągnęła

połamanymi paznokciami po rękach. Zadygotała z  bólu, otwierając szeroko błyszczące oczy. Mieliśmy kiedyś familię. Chłopca. Cudnego. Wszystko, co mieliśmy, oddaliśmy jemu. A on nas opuścił, moje drogie, czarne serce. Zostawił nas samych. Nie szukaj swojej wartości w oczach innych. Bo to, co dane, może zostać odebrane. I  co wtedy zostanie? –  Nie przyszłam tu, żeby rozwiązywać twoje zagadki – wściekała się Mia. – Nie szukam tu sensu życia. Przyszłam po moc, żeby uratować jedyną rzecz, jak mi została i ma znaczenie. Nie oddamy jej tobie. Mia zrobiła krok w jej stronę. – To sama ją wezmę. – ...mia, w ten sposób nie wygrasz... – Zamknij się. –  ...rozejrzyj się... – nalegał kot z  cienia. – ...popatrz, gdzie jesteś, czemu stawiasz czoło. zatrzymaj się i chociaż raz w życiu pomyśl chwilę... – Odpieprz się – syknęła, wyciągając miecz. Cleo uniosła ręce i  cienie wybuchły. Wstążki żywej czerni rozwinęły się jak skrzydła u  jej nagich ramion. Wzbiła się w  powietrze, jej długie czarne włosy łopotały i  kłębiły się, legion demonów wyroił się, pikując i krążąc wokół niej. Mia sięgnęła do pasa i cisnęła garścią czerwonego dziwoszkła prosto w  twarz Cleo. Ciało kobiety zamigotało, szkło eksplodowało, płomienie buchnęły na krótko w pomieszczeniu. Cleo jednak już nie było, wyszła z  cienia nietoperza i z mrocznym uśmiechem uniosła się w ciemności nad Mią. Jej długie włosy przybrały kształt ostrzy z  cieni płynących jak ciecz, ostrych jak stal, i opadły ku Mii jak włócznie, Mia zaś zrobiła Krok

w  bok, sięgnęła za pas i  tym razem cisnęła garścią kul z  białego dziwoszkła. Pociski wybuchły toksyczną chmurą, ale Cleo znowu po prostu zniknęła, wyszła z  latającej sylwetki jastrzębia z  cieni i  znowu pojawiła się w  powietrzu nad głową Mii. Mia zrobiła krok między cieniami, daleko, dokładnie pod cieniste sklepienie tej dziwnej katedry. Odbiła się kopniakiem od spękanego sufitu z  grobowej kości i  opadła z  mieczem uniesionym w dwóch rękach. Cleo znowu zamigotała, unikając ciosu i złapała Mię macką z płynnej czerni. Mia cięła ciemność zrobiła Krok oddalając się szybko jak koliber i  rzuciła kolejnymi czerwonymi kulami z  dziwoszkła. Cleo zwyczajnie zniknęła, wynurzyła się z kształtu Pana Życzliwego, który nadal czekał na półce. I  tak tańczyły we dwie. Czarny dym, ciemność wypełniona echem, głuche wybuchy. Mia była cicha jak śmierć, jej twarz – jak ponura maska, jej ostrza błyskały. Przeskakiwała po pomieszczeniu jak zjawa. Krocząc przez mrok, obie mogły się dowolnie przemieszczać, tyle było tam ciemnych i  głębokich cieni, ale Cleo po prostu więcej potrafiła. Powietrze było wypełnione jej demonami, w  których mogła dowolnie znikać. Jej ostrza z cienia były wszędzie naraz, włosy rozpływały się na niemożliwe odległości, Mii ledwie udawało się utrzymać poza ich zasięgiem. Szepty rozbrzmiewały w czaszce Mii, zagłuszając dudnienie tętna. Szczerzyła zęby, mrużyła oczy, twarz miała zlaną potem. A  Cleo przez cały czas unosiła się z  uśmiechem w powietrzu. Pogrywa sobie ze mną, pomyślała Mia. Pół tuzina ostrzy z  cienia przecięło miejsce, w  którym była sekundę wcześniej. Zrobiła Krok do przodu, zamachnęła się mieczem, mierząc w  gardło Cleo, ale tamta znowu zniknęła.

I znowu. I znowu. Jakby Mia goniła za błędnym ognikiem. Jakby próbowała zabić dym. Kobieta poruszała się za szybko, czuła się wśród cieni swobodniej, niż Mia mogła pomarzyć. Mimo treningu, siły woli i rozpaczliwej furii Mia była warta mniej niż nic w obliczu tej niewiarygodnej mocy. Zrobiła Krok na półkę obok Pana Życzliwego, potknęła się przy lądowaniu. Ostrze ciążyło jej jak ołów w  trzęsących się rękach. Cleo odwróciła się do niej, aż jej długie włosy przecięły powietrze jak bicz. Nie atakowała jednak, ale zwyczajnie unosiła się w  powietrzu. Mia była zlana potem, dym palił jej płuca. Masz dość? – zapytała Cleo w jej umyśle. Pan Życzliwy pojawił się na ramionach kobiety, wpatrując się w Mię. – ...rozejrzyj się, mia... – poprosił... – ...nie pokonasz jej w  ten sposób... – ...poddaj się... – rozległ się szept demonów. – ...Ustąp... – ...ROZEJRZYJ SIĘ...! – zażądał nie-kot. Cleo unosiła się w  dzielącej je przestrzeni, promieniując ciemnością i  bezdennym majestatem. Wylądowała na kości przed Mią z uśmiechem na czarnych ustach. Nie możesz mnie pokonać. Nie zdołasz mnie nawet tknąć. Mia otarła piekące oczy, szukając słów, prośby, modlitwy, czegoś, co mogłaby powiedzieć. Czuła się jak mamroczące dziecko przed siłą niewypowiedzianych stuleci. Jak stojący na tylnych odnóżach owad w  obliczu niemal boskiej istoty. Moc upadłego bóstwa pod skórą tej kobiety. Dziedzictwo wykute z  niezliczonych morderstw, skrawki strzaskanej duszy wyrwane z  połamanych piersi i  poskładane razem, jeden po drugim, w ciele Cleo. Pierwsza Wybranka Niah. Czym była przy niej Mia?

Jesteś niczym – powiedziała jej kobieta. –  Jestem Mia Corvere – syknęła dziewczyna. – Czempionka Venatus Magni. Królowa Nikczemników i Pani Ostrzy. Jesteś nikim. –  Jestem córką ciemności między gwiazdami. Jestem myślą, która budzi łajdaków tego świata zlanych potem podczas nibynocy. Jestem wojną... Nie, nie, moje czarne serce. Cleo uśmiechnęła się, wyciągając smukłą rękę, jakby ofiarowywała jej dar. Ty się boisz. Mia potrzebowała chwili, żeby rozpoznać ten ciężar. Kształt. Pan Życzliwy chodził w  jej cieniu, odkąd miała dziesięć lat i  rozrywał jej strach na strzępy. Mając jego i  Eklipsę, stała się nieustraszona. Strach był mglistym wspomnieniem, zapomnianym smakiem, czymś, co przytrafiało się innym. Jednakże po tylu latach na rozkaz uśmiechniętej Cleo strach odnalazł ją ponownie. Wzbudził lodowaty przypływ w  jej brzuchu i sprawił, że nogi się pod nią ugięły. Nigdy nie wiesz, co się zniszczy, dopóki się nie rozpadniesz. Nigdy nie zatęsknisz za własnym cieniem, dopóki nie zgubisz się w ciemności. Miecz wypadł Mii z odrętwiałych palców. Potknęła się i padła na kolana. Bywała już sama w swoim życiu, ale nigdy w takim stopniu. Krótkie chwile bez demonów zawsze były łagodzone świadomością, że powrócą. Jednakże teraz nic nie stało między nią a  wrogiem, jakiemu nigdy tak naprawdę nie stawiła czoła. Wrogiem, którego nigdy naprawdę nie pokonała. W  ustach czuła popiół, ciało miała jak z ołowiu, wytrzeszczonymi oczami rozglądała się w ciemności, dysząc i szczękając zębami. Dlaczego tu przyszła? Co tu robiła? Za kogo się uważała, żeby wpisywać się do przepowiedni, żeby wchodzić na scenę

wypełnioną cesarzami i bogami? Była słabą, kruchą, nieudolną dziewczyną, która dowlekła się tak daleko tylko dzięki pomocy tego, co siedziało w jej cieniu. A teraz pozbawiona tej pomocy... Jesteś niczym. Cleo się uśmiechnęła. Jesteś nikim. Znowu miała dziesięć lat. Stała w deszczu na murach forum. Patrzyła, jak jej świat wali się na oczach wyjącego tłumu. Matka stała obok niej z jedną ręką na jej piersi, a z drugą na szyi. Mia prawie ją czuła, prawie widziała bladą skórę, długie czarne włosy i  smukłe ręce na ramionach córki. Szpony wbijające się w  płuca Mii. Usta muskające jej uszy, gdy matka pochyliła się tak blisko, że dało się wyczuć w  jej oddechu smród trupiarni i  rozpadającej się skóry. Mia zamknęła oczy, pokręciła głową, próbując nie słuchać syku rozlegającego się w głowie. Trzeba było uciekać, kiedy jeszcze miałaś szansę. – Nie – warknęła. Błagaj o wybaczenie. – Pierdol się. Proś o litość. – Pierdol. Się. To było jak ciężar naciskający na jej ramiona. Jak młot rozbijający szkło. Czuła, jak tonie wciągana własnym prądem, jak kawałki niej dryfują w  ciemność. Jej utracona miłość. Stracona nadzieja. Niezaśpiewana pieśń. Nic nie pozostało. Szukała czegoś, czego mogłaby się chwycić, co by ją uratowało, co ogrzałoby ją w  świecie, który nagle stał się bardzo czarny i zimny. Sięgnęła po zemstę i odkryła, że to na nic. Sięgnęła po gniew i  odkryła, że jest pusty. Sięgnęła po miłość i  znalazła jedynie łzy. Grzebała w gorzkich popiołach, w których rozkwitło jej serce – czarny żużel pod paznokciami, czerń piekąca w oczy. Szukała powodu. Szukała czegokolwiek.

...zbeształa ją Eklipsa. – ...MASZ SERCE LWICY... –  Może wrony. – Pomachała palcami przed wilkiem. – Czarne i zasuszone. –  ...ZANIM TO WSZYSTKO SIĘ SKOŃCZY, DOSTRZEŻESZ FAŁSZYWOŚĆ TYCH SŁÓW. ZAPEWNIAM CIĘ... I  gdy klęczała otoczona przez najczarniejszą noc swojej duszy, wreszcie to dostrzegła. Maleńką iskierkę migoczącą w  ciemności. Złapała się jej, jakby zamarzała, jakby tonęła. Dziwny kształt, zupełnie nieznajomy, nie zemsta, która ją napędzała, nie gniew, który ją karmił, ani nawet nie miłość, dodał jej sił. To była prosta rzecz, niemal niemożliwa do schwytania. Drobiazg, który prawie nie miał wymiarów. Prawda. – Nigdy się nie wzdragaj – powiedziała jej matka. – Nigdy się nie lękaj. Jednakże gdy znalazła się sama w  ciemności należącej do Cleo, zdała sobie sprawę z  niemożliwości tych słów. Stawiając czoło strachowi po raz pierwszy, odkąd sięgała pamięcią, wreszcie dostrzegła, czym strach jest naprawdę. Strach był trucizną. Strach był więzieniem. Strach był oblubienicą żalu, rzeźnikiem ambicji, ponurą wiecznością między ruchem do przodu a ruchem do tyłu. Strach znaczył „nie mogę”. Strach znaczył „nie zrobię”. Ale strach nigdy nie był kwestią wyboru. Nigdy się nie bać znaczyło nigdy nie mieć nadziei. Nigdy nie kochać. Nigdy nie żyć. Nigdy nie bać się ciemności znaczyło nigdy nie uśmiechać się, gdy świt całuje twoją twarz. Nigdy nie

bać się samotności znaczyło nigdy nie zaznać radości trzymania w ramionach ślicznotki. Strach przed utratą jest częścią posiadania. Strach przed zniszczeniem jest częścią tworzenia. Strach przed końcem jest częścią początku. Stach nigdy nie jest wyborem. Nigdy nie jest wyborem. Wyborem jest pozwolić mu, by tobą rządził. Mia odetchnęła głęboko. Wciągnęła zapach strachu w  płuca. Chciała rozpaść się, zwinąć i umrzeć, położyć się i zaśmiecić to cmentarzysko własnymi kośćmi. Poczuła, jak lęk ją zalewa, jak nim przesiąka, pozwoliła, żeby obmył ją, wiedząc, że wszystko będzie dobrze. Bo bycie żywym oznaczało w jakimś stopniu, że się boisz. Spojrzała Cleo w  oczy. Nacisk mroku na jej usta, nacisk paznokci wbitych w  zakrwawione dłonie. Cienie szalały i  gotowały się, demony wyły i  ryczały, ciemność drżała i  rozciągała się wokół niej. Cleo uniosła rękę, miała czarne pazury z żywej ciemności na końcach palców. Wycie w uszach. Głód tak głęboki, że można w  nim utonąć. Chybotanie się na krawędzi Otchłani. – ...ROZEJRZYJ SIĘ...! – krzyknął znowu Pan Życzliwy. Mia zerknęła do góry, na blade światło wpadające przez popękane sklepienie. Pojedyncze słońce czekało za nim. I  wreszcie go usłyszała. Zrozumiała, co jej mówi. Zacisnęła palce na mieczu Kocura z czarnostali, który nosiła u pasa. Jego klinga była dość ostra, żeby przeciąć grobową kość. Cisnęła lśniące jak krew i  diamenty, ostre jak potłuczone szkło ostrze w górę, w sklepienie nad ich głowami. Uderzyło w  szczeliny, przecięło starodawną kość. Bladoniebieskie światło wlało się przez dziurę, ostatnie tchnienie zachodzącego słońca, nadal szokująco jasne w prawie całkowitej ciemności. Włócznia światła z  umierającego nieba

uderzyła w  miejsce, w  którym stała Cleo. Kobieta zatoczyła się rażona nagłym blaskiem, cienie się ugięły. Uniosła jedną rękę, żeby się zasłonić. Palce Mii znalazły klingę miecza ojca. Wronę z bursztynowymi oczami na rękojeści. Zazgrzytała zębami i  z  błyskiem w  oku wstała z  klęczek. Jednocześnie uniosła miecz ze świstem. Poczuła, jak ostrze przecina pierś Cleo, ciało, kość i  serce za nimi. Z  piersi Cleo wyrwał się zduszony okrzyk i cały świat znieruchomiał. Kobieta złapała za ostrze wbite w  pierś, rozcięła sobie dłonie do kości. Spojrzała wrogowi w  oczy – swoimi szmaragdowymi tęczówkami popatrzyła w oczy czarne jak noc. – Strach nigdy nie był mi pisany – syknęła Mia. I wydając z siebie ostatnie tchnienie, Cleo padła martwa. Mia poczuła potworny cios w  kręgosłup. Skórą ją mrowiła. Krew dudniła w  żyłach. Ciało zapłonęło jej z  bólu i  ekstazy, ze wszystkiego i  niczego pomiędzy nimi. Zachwiała się. Tysiące krzyków, tysiące szeptów, czerń spowiła ją, setki demonów roiły się, napierały, kłębiły się. Włosy unosiły się wokół niej, jakby wiatr wiał od dołu. Odrzuciła głowę, rozłożyła ręce, zamknęła oczy. Cienie pełzały na ziemi przed nią, w powietrzu wokół niej, oszalałe pasma płynnej czerni. Głód w niej utonął. Połknięta pustka. Przebudzenie i odcięcie. Błogosławieństwo, chrzest i  komunia. Wszystkie utracone i  brakujące fragmenty wreszcie się odnalazły. Każde pytanie uzyskało odpowiedź. Każda zagadka została rozwiązana. Świat rozpadał się, migotał, drżał, jakby nadszedł kres wszystkiego. Początek. Unosząc twarz do nieba, zobaczyła to znowu – jak wtedy, gdy na arenie w  Bożogrobiu Furian padł pod ciosem jej miecza. Przestwór oślepiającej czerni, szeroki jak wieczność. Ciemna nieskończoność obsypana gwiazdami jak suknia jej Czarnej Matki.

A  nad sobą zobaczyła kulę płonącą bladym światłem. Nie czerwoną, niebieską albo złotą, ale bladą i  widmowo białą. Teraz już wiedziała, co to jest. Znała zagadkę, znała jej cel, doskonale wiedziała, że on płonie w niej, i znała jego imię. Jak krąg z jej snów narysowany na czole chłopca w jej odbiciu. Chłopca obok niej. Chłopca w niej. Anais. – Wielu było jednym – szepnął. Wiele fragmentów jego duszy. – I znowu się nim staną. Zjednoczone we mnie. – Jeden pod trójcą. Jeden księżyc pod trzema słońcami. – By stworzyć czwórkę. Cztery Córki. – Uwolnić pierwsze. Niah, pierwsze bóstwo. – Oślepić drugie i trzecie. Zgasić drugie i trzecie słońce. I co wtedy pozostanie? Jedno słońce. Jeden księżyc. Jedna noc. Równowaga. Jaka była, powinna być i będzie. Osunęła się na kolana, z  trudem łapiąc powietrze. Łkając. Całość ledwie możliwa do zniesienia. Moc płonąca w  jej piersi była niemal przytłaczająca. Cienie znieruchomiały, setki nieoczu obserwowały ją teraz z  mroku: pozostałe cząstki jego duszy od dawna uwięzione w  tej ciemności, żeby zaspokajać ciemniejszy głód tyrana. Fałszywego mesjasza. Upadłej Wybranki.

Czym teraz ona się stanie? Mia uniosła głowę okoloną potokami czerni. Cienie wstrzymały oddech. – Wielu było jednym – szepnęła. – I znowu się nim staną. Wyciągnięte zakrwawione ręce. Przywoływała ich. Czerń wokół niej zadygotała. Strach ogarniał nieulękłych. I z  drżącej, głodnej czerni wyszedł kształt. Kształt, który Mia znała prawie tak dobrze jak własny. Kształt, który znalazł ją tamtego zwrotu, kiedy odebrano jej świat, który towarzyszył jej podczas pokonywania mil, dokonywania morderstw, przez wszystkie chwile aż... Aż do chwili, kiedy go wygnałam. –  ...nie śpieszyło ci się z  dotarciem tutaj... – powiedział Pan Życzliwy. Uśmiechnęła się, łzy płynęły po jej pobliźnionych i naznaczonych piętnem policzkach. – Wybacz – szepnęła. Nie-kot przechylił głowę. – ...już ci to powiedziałem, mia, jestem częścią ciebie, a ty jesteś wszystkim, czym ja jestem... Przesunęła palcami po jego futerku. Było równie prawdziwe jak kość pod jej stopami. Część jej w  nim, część jego w  niej, wszystkie części połączone, wielu będących jednym. – ...nie mam ci czego wybaczać... Wrócił do domu. Do cienia, w  którym chodził od zwrotu, kiedy znalazł ją jako dziecko, małe i  przestraszone, ale już nie samotne. Inni poszli jego śladem. Demony wszelkich kształtów: nietoperze i  koty, myszy i  wilki, węże, jastrzębie i  sowy. Setki kawałków roztrzaskanej całości, setki cieni zlewających się z jej cieniem. Ciemność niezmiernie głęboka, jaka jeszcze nigdy nie zebrała się pod jej nogami, ogień tak jasny, jak żaden inny płonący w  jej piersi. Przez chwilę, przez okamgnienie ciemny,

migoczący kształt stał za nią wyprostowany. Czarny płomień pełgał po jego skórze, czarne skrzydła rozwijały się u  ramion. Biały krąg malował mu się na czole, oczy płonęły od środka bladym widmowym blaskiem. Księżycowym blaskiem. Mia usłyszała w  oddali kroki. Pulsowanie przestraszonych serc w  zadyszanych piersiach. Brzęk stali i  modlitwy do Wszechwidzącego. Ludzie, zdała sobie sprawę. Żołnierze siedemnastego legionu, którzy ścigali ją przez labirynt. Pięć tysięcy żołnierzy. Jednakże w  jej żyłach płynęła teraz moc boga. Ciemna i  niezmierzona siła, której nie mogło dorównać żadne dziecko zrodzone przez kobietę. Nawet bez legionu pasażerów w  cieniu nie bałaby się teraz żadnego śmiertelnika. Poradzi sobie z nimi, będą jak ćmy w czarnym płomieniu. A potem Bożogrobie. A potem... Głosy rozbrzmiewały w  potrzaskanej czaszce, pustym czerepie. Wiele i jeden. – Ojcze. Cienie umieściły zakrwawiony miecz w jej dłoni. – Idziemy po ciebie.

 

Rozdział 41     Wszystko

Aelius stał w  Ateneum, w  lesie z  ciemnego, wypolerowanego drewna i  słuchał szelestu liści z  welinu, pergaminu, papieru i skóry. Wszędzie wokół niego książki. Książki spisane na papierze zrobionym z  drzew, które nigdy nie wyrosły. Książki spisane w czasach rozkwitu cesarstw, które nigdy nie zaistniały. Książki opowiadające o  ludziach, którzy nigdy nie żyli. Niemożliwe książki, niewyobrażalne książki i  niepoznawalne książki. Książki stare jak on, związane z  tym samym miejscem, co on. Niepojęty wybryk magji Czarnej Matki stworzony tak naprawdę tylko w jednym celu. A  teraz, gdy Aelius usłyszał, że chór na nowo podjął pieśń w  ciemności wokół niego, kiedy poczuł, jak Niah wzdycha z  ulgą, co było niemal fizycznym doznaniem, wiedział, że wykonał swoje zadanie. Mia wygrała. Jego matka nie żyła. Jego praca skończyła się. Zaciągnął się głęboko dymem z  cygaretki, rozkoszując się smakiem w  ustach. Rozejrzał się po lesie z  ciemnego drewna i  szeleszczących papierowych liści. Wszystkie te niemożliwe,

niewyobrażalne, niepoznawalne słowa. Traktaty wygnanych apostatów. Autobiografie zamordowanych despotów. Dzieła mistrzów, którzy nigdy nie ukończyli terminu. Słowa, które tylko on pozna. Słowa, do których był przywiązany jak ciało do duszy. Wypuścił szary obłok w ciemność. I pstryknął płonącą cygaretkę na stosy książek. Potrzebna była chwila. Smużka dymu uniosła się z tlących się stronic. Wkrótce jednak papier zapłonął jak podpałka, krucha ze starości, sucha jak pył. Płomienie rozprzestrzeniły się szybko, najpierw na jednej półce, a  potem przeskoczyły na następną, trzaskające i  łapczywe. Pomarańczowe palce drżały i  rozdzierały, przeskakiwały z  okładki na okładkę, z  jednej alejki między regałami do drugiej. Pani Ognia zawsze nienawidziła Matki Nocy. Aelius usiadł pośród pożogi i patrzył, jak płomienie wznoszą się coraz wyżej. Słuchał, jak mole książkowe ryczą w rozjaśnionym mroku. Czarny dym podryfował w rozszeptaną ciemność. Był zmęczony tak, że nie pomoże na to żaden sen, ale tylko snu pragnął. Mimo swojej władzy nad krainą śmierci nawet Matka nie mogła wskrzesić go po raz drugi. Nie miała innego wyjścia, musiała spełnić jego życzenie. Słodki, ciemny i mroczny. Nareszcie. Sen. Odetchnął dymem. Rozkoszował się jego smakiem. Czuł, jak kawałki jego istoty, strony, które wiązały go z  tym światem, płoną i  nie zostaje z  nich nic. Uśmiechał się na myśl o  tym, że ostatecznie nie ostrza, trucizna ani arkemia obaliły morderców, którzy zakorzenili się w tym miejscu po tym, jak go zabili, lecz słowa. Zwykłe słowa. – To zabawne stare miejsce – westchnął. Płomienie wzbiły się wyżej.

Mrok płonął jasno. I wreszcie nareszcie starzec zasnął. *** Tric nadal czuł zapach perfum Ashlinn. Stał na Podniebnym Ołtarzu i  tylko tyle pamiętał. Nie krew, jaką wycharczała na kamień, nie zatruty złotniak, który rozlał się u  jej stóp. Wpatrując się w  Otchłań za poręczą, pamiętał tylko jej zapach. Lawenda. Cieszył się z  tego. Że w  taki sposób ją zapamiętał. Że myślał o  kwiatach, nie cierniach. Wybaczenie jej było jak przecięcie jątrzącego się wrzodu. Odrzucenie nienawiści, zrzucenie brzemienia z  ramion dodało mu skrzydeł na tyle, że mógł ją teraz opłakiwać. Pozbył się prawie całego ciężaru. Kajdany na jego rękach prawie pękły. Tylko jeden łańcuch pozostał. Pomyślał więc o  wszystkim, co mogło połączyć jego i  Mię. O  tym, czym prawie się stali. Rozkoszował się tym smakiem w  ustach po raz ostatni, zanim odstawił go na bok. Odrzucił ostatnie okowy – okowy tego, co mogło zaistnieć – i pogodził się z tym, co istniało w rzeczywistości. Nie było tego nawet w  przybliżeniu dość. Może wystarczyłoby, żeby go ogrzać. Ostatni pocałunek Mii trwał na jego ustach, jego ostatnia obietnica trwała w powietrzu. JESTEŚ MOIM SERCEM. MOJĄ KRÓLOWĄ. ZROBIŁBYM WSZYSTKO, CZEGO ZAŻĄDASZ. Spojrzał na swoje poplamiona na czarno ręce. – I WSZYSTKO, O CO NIE POPROSISZ. – Westchnął.

Spojrzał znowu na Otchłań za Ołtarzem. Wszedł na poręcz. I skoczył.

 

Rozdział 42     Carnivalé

Słowa zwyczajnie nie są w  stanie oddać splendoru itreyańskiego zmierzchu. Ledwie widoczna krwistoczerwona poświata Saana niczym rumieniec na policzku kurtyzany. Bladobłękitny Saai jak oko noworodka, zapada w  sen. Wspaniały portret w  akwareli lśniący na twarzy morza i sięgający ku sklepieniu niebieskiemu. Ciemność przeciekała wzdłuż krawędzi płócien. Potrzeba aż trzech zwrotów, żeby światło całkiem umarło. Cała republika jest zlana smrodem krwi, kiedy duchowieństwo Aa zabija zwierzęta ofiarne setkami, tysiącami nawet, błagając Wszechwidzącego, żeby powrócił jak najszybciej. Długie cienie padają na ulice Bożogrobia niczym pogrzebowe całuny. Kiedy Noc podkrada się, drobiąc bladymi, bosymi stopami, obywateli ogarnia swoista histeria. Kupują u  wytwórców masek ładne domino, przerażające volto, uśmiechnięte punchinello. Zabierają najpiękniejsze płaszcze i  suknie od krawców i  szwaczek. A przez cały czas trzęsą im się ręce. Pobożni uciekają stadnie do katedr, żeby modlić się tam całą noc. Reszta szuka pocieszenia w  towarzystwie przyjaciół, w  ramionach nieznajomych lub na dnie butelki. Niekończący się ciąg wieczorków towarzyskich zapełnia kalendarze w  poprzedzających arcymrok zwrotach,

kiedy światło powoli umiera, a  obywatele walczą ze swoim strachem w mniej lub bardziej oczywisty sposób. A potem zapada arcymrok. I zaczyna się Carnivalé. Mercurio zapatrzył się na noc nad głową. Czarną jak płaszcz na jego ramionach. Gondola kołysała się na kanale kierowana ostrożnie przez Sidoniusa. Pieśniarka Miecza siedziała z  przodu, obserwując uważnie, gdy przepływali poniżej tłumu hulaków na Moście Przysiąg. Adonai siedział obok starca, a jego czerwone oczy błyszczały w  świetle gwiazd. Tak jak Mercurio wpatrywał się w  niebo, a  długie, zręczne palce zaplótł na kolanach. Czekali na powrót Mii tak długo, jak się dało, ale kiedy Saai zaczął zachodzić, biskup Bożogrobia zdecydował, że dłużej czekać nie mogą. Sidonius obiecał Mii, że uratuje jej brata, gdyby jej nie udało się wrócić, i  wziął sobie tę obietnicę do serca. Adonai nie mówił o  niczym poza powrotem swojej ukochanej Marielle, odkąd Zabójczyni Pająków i Scaeva uciekli z  porwaną tkaczką. Tric zwyczajnie zniknął pewnej nibynocy, a  Mercurio nie miał pojęcia, gdzie się podział. Ich szeregi były wątłe, ale kto wiedział, co się działo w  Bożogrobiu, odkąd cesarz przyjął krew boga? Kto mógł wiedzieć, co zostanie z  miasta po zapadnięciu arcymroku? Dlatego kiedy słońca zaczęły zachodzić, zebrali się w  komnacie mówcy i  zanurzyli w basenie. Palazzo Drusilli było opuszczone – Mercurio przypuszczał, że jej familia i  słudzy uciekli zgodnie z  jakimś wcześniejszym ustaleniem, kiedy Pani Ostrzy nie wróciła z  Góry. Znaleźli jednak mnóstwo broni w  jej tajnych składach – doskonałej roboty miecze i  sztylety z  liizyjskiej stali, ostre jak brzytwy. Przegrzebali rzeczy jej familii i  znaleźli sobie ubrania, które pasowały na nich w  dostatecznym stopniu, oraz czarne peleryny, które miały zasłonić to, co nie pasowało. Ze smakiem świńskiej krwi w  ustach Mercurio wyszedł na ulicę, zatrzymał

gońca i wysłał zaszyfrowaną wiadomość do jednego ze starych kontaktów w  Małym Liis. W  ciągu następnych ośmiu godzin wieści krążyły w  tę i  z  powrotem po Mieście Mostów i  Kości, a dawna siatka informacyjna starca wibrowała od szeptów jak zakurzona pajęczyna pająka. Wreszcie usatysfakcjonowany biskup zaprowadził swoją ekipę na prywatne molo za posiadłością Drusilli i ukradli najlepszą z jej pięciu gondoli. Kolejne fajerwerki wybuchły na niebie. Hałas i światło miały przestraszyć Matkę Nocy i  przegonić ją z  powrotem za horyzont. Na ulicach za siecią kanałów Mercurio słyszał wiwatujących z  aprobatą obywateli. Posiadłość Drusilli znajdowała się w  sercu dzielnicy ze Szpiku, więc dzielił ich tylko kawałeczek drogi od Żeber. Niestety kanały były zapchane łodziami wszelkich kształtów i  rozmiarów, a  na ulicach panował jeszcze większy tłok. Wszystkie karczmy i  tawerny pękały w  szwach, powietrze rozbrzmiewało muzyką i  śmiechem, pijackimi okrzykami i  siarczystymi przekleństwami. Obywatele, którzy mijali ich na wodzie, życzyli im krótkiego arcymroku i wesołego karnawału. Z twarzą ukrytą za kupioną maską punchinello biskup Bożogrobia kiwał do nich głową i  pozdrawiał ich w  odpowiedzi, a  przez cały czas stare serce waliło mu jak szalone w piersi. Co się stało z Mią? Jakie mieli szanse bez niej? A jeśli udało jej się w Czerepie Księżyca, to czym się stała? – Bodajbyś miał pewność, Mercurio – mruknął Adonai. – Jestem pewny. – Jeśli okaże się, że mnie zwodzisz, a siostra ma... – Byłem biskupem w tym mieście przez prawie rok – szepnął starzec. – A  wcześniej przez piętnaście lat handlowałem w  swoim sklepie informacjami dla Kościoła. Scaeva nie przeniósł Marielle z  pierwszego Żebra, odkąd ją tam

sprowadził. Została uwięziona gdzieś na terenie jego posiadłości. – Jonnen też? – zapytał Sidonius. – Na miłość boską, tak. Chłopak jest ze swoim ojcem. –  Co znaczy, że musimy zabić jego ojca, żeby go odzyskać – mruknęła Pieśniarka Miecza. –  Żartujesz sobie, co? – szepnął starzec. – Nie mielibyśmy szansy na dokonanie takiego cudu, nawet gdyby nie miał w  sobie krwi boga. Ale to już tradycja, że Scaeva wyprawia podczas arcymroku wielki bal w  swoim palazzo. Zbierze się tam śmietanka towarzyska Bożogrobia. Senatorzy, pretorzy, generałowie, najlepsi ze Szpiku. Jeśli zachowamy ostrożność, zdołamy wkręcić się do środka, korzystając z  hałasu i  ścisku. Jonnen ma dziewięć lat. W  którymś momencie odeślą go do łóżka. Poczekamy w  ciemności i  porwiemy go z  dziecinnego łóżeczka. –  Szczenię Scaevy w  żadnym razie nie jest ważniejsze od Marielle – powiedział Adonai. –  Będziemy poruszać się powoli, dopóki nie dorwiemy chłopaka – tłumaczył Mercurio. – A  potem my we dwóch błyskawicznie odzyskamy Marielle, podczas gdy Sid i Pieśniarka Miecza zabiorą Jonnena w bezpieczne miejsce. –  Nie przybyłem tutaj dla brata małej Wrony – warknął Adonai. – O ile nam wiadomo, Mia zginęła w Czerepie. Szukam jeno siostry mej miłej i nikogo innego. – Nie odejdziemy bez tkaczki – zapewnił go Mercurio. – Masz moje słowo. Ale ta załoga ma jednego kapitana. To ja wydaję rozkazy na tym statku. – Łódce – mruknęła z dziobu gondoli Pieśniarka Miecza. Mercurio syknął zmęczony do szpiku kości. – Wszyscy się czepiają. Przybili do ruchliwego molo w  pobliżu forum. Żebra wznosiły się na południu, wielkie połacie grobowej kości

sięgające w  noc. W  ich wydrążonych wnętrzach zamieszkała arystokracja miasta – ich mieszkania wycięto w  samej kości. Status określała odległość od pierwszego Żebra, gdzie zgodnie z  tradycją mieszkali sprawujący swoje urzędy senatorowie i  konsulowie. Jednakże siatka informacyjna Mercurio potwierdziła, że w  ciągu ostatnich dwóch tygodni Scaeva rozkazał opróżnić wyższe apartamenty i  senatorów przeniesiono z  powrotem do ich pałaców w  dzielnicy arystokracji; wyglądało na to, że cesarz Itrei nie pozwoli, żeby ktokolwiek znajdował się nad nim w  tym nowym porządku świata. Starzec usłyszał też bardziej niepokojące wieści. Szepty o  cieniach skradających się po metropolii nawet przed zapadnięciem arcymroku. Plotki o  odszczepieńcach zabieranych nibynocą, ludziach, którzy zwyczajnie znikali i nigdy więcej o nich nie słyszano. Wieści o rozwiązaniu senatu, żelaznych pięściach w  aksamitnych rękawiczkach. Mercurio wiedział, że będzie dostatecznie źle, kiedy władza absolutna znajdzie się w rękach zwykłego człowieka. Jednakże oddanie jej komuś takiemu jak Scaeva, człowiekowi, który przesiąkł morderstwem i  okrucieństwem, a  teraz napuchł od mocy i gniewu obalonego boga... Stary biskup pokręcił głową, rozglądając się po otaczającym go mieście. Czego oni się, kurwa, spodziewali? Przeszli zatłoczonymi ulicami, przez Most Praw i  Most Zastępów, pod łukiem triumfalnym na rozległy tłumny plac. Na południu stała Basilica Grande, największa katedra w  mieście. Cała była z witraży i wypolerowanego marmuru, z łuków i iglic oświetlonych tysiącem arkemicznych kul, które próbowały przegnać noc na niebie. Za bazyliką wznosiło się dziesięć Kolosów Bojowych Bożogrobia. Mekaniczne olbrzymy przypominały itreyańskich żołnierzy zrobionych z  żelaza, czuwających w  milczeniu nad miastem w  dole. Nie miały

jednak paliwa i  nikt ich nie obsługiwał – starożytnych strażników uruchamiano tylko w obliczu krańcowego kryzysu. Pośrodku placu stał otoczony przez wiernych posąg wszechmocnego Aa. Wszechwidzący wznosił się na pięćdziesiąt stóp z  obnażonym mieczem wyciągniętym w  stronę horyzontu i  trzema płonącymi kulami w  obróconej dłoni. Mia obróciła statuę w  perzynę podczas arcymrocznej masakry, ale Scaeva rozkazał wznieść nową, finansując ją z własnej kieszeni. Kiedy Mercurio prowadził drużynę ulicami, zauważył niezliczone zastępy legionistów, Luminatii w  zbrojach płytowych z grobowej kości i w szkarłatnych pelerynach. Ulice były wypełnione hulakami w pięknych maskach, jaskrawymi i, och, jakże hałaśliwymi. A  jednak w  powietrzu wyczuwało się dziwny chłód. Całe miasto wydawało się podenerwowane. Mercurio mógłby przysiąc, że nawet cienie w  mieście są odrobinę ciemniejsze. Stare Ostrze i  jego towarzysze poruszali się szybko i  cicho. Mercurio przemykał w  tłumie tak żwawo, że Sidonius i Pieśniarka Miecza z trudem za nim nadążali. Po raz pierwszy od dawna mimo rosnącego niepokoju czuł, że naprawdę żyje. Kolana prawie go nie bolały, ręce wydawały mu się silne, uścisk dłoni pewny. Myślał o minionych zwrotach, kiedy był młodszy. Nosił ostrze u  pasa. Podrzynał gardła i  czarował dziewczęta. Cały świat był do jego dyspozycji. Nie wiedział, co przyniesie noc ani jak zakończy się ta historia, ale złożył obietnicę Mii i – na Czarną Matkę – zamierzał jej dotrzymać. Chociaż tyle był jej winny. Widział teraz, jak wznosi się przed nimi Kręgosłup, siedziba senatu, wielka biblioteka, Kolegium Żelazne i  wykute w  kości siedziby itreyańskiej potęgi. Wokół nich wznosiło się wysoko w  arcymroczne niebo szesnaście skostniałych wież – Żebra Bożogrobia. Na lewo od nich znajdowało się pierwsze. Największe. Mniejsze budynki zgromadziły się u jego podnóża,

okalały je wypielęgnowane ogrody i piękne ogrodzenie z kutego żelaza i wapienia. Widział szeroką bramę wejściową otwartą na oścież, ale strzegły jej dziesiątki Luminatii z  płonącymi mieczami ze słonecznej stali. Zatrzymał się na ruchliwym rogu przy straganie z  watą cukrową i  poprosił młodą dziewczynę, która tam pracowała, o  cztery porcje truskawkowej. Dziewczyna uśmiechnęła się spod maski domino i  zajęła przygotowaniem przysmaku, nawijając watę na długie wierzbowe patyczki. Mercurio czekał w  milczeniu, zerkając na pierwsze Żebro. Wspaniałe powozy wiozące arystokratów stawały w  szeregu przed bramą, wylewały się z  nich dziesiątki olśniewających don i  przystojnych donów, którzy po krótkim sprawdzeniu dokumentów wchodzili na leżące dalej piękne tereny. –  Szczerzę wątpię, czy zdołamy wejść tędy, dobry biskupie – mruknął Adonai. – Fakt – wtrącił się Sidonius, skubiąc swoje pospolite ubranie. – Nie w takim stroju. –  Dla mnie wyglądasz znośnie. – Maska volto ukrywała uśmiech Pieśniarki Miecza, ale widać było błysk jej oczu. – Osobiście wpuściłabym cię za bramę, gdybyś grzecznie poprosił. Sid zarechotał. – Wiesz, mógłbym... –  Skończyliście już flirtować? – warknął Mercurio, rozdając watę cukrową. Adonai zerknął na kępkę różowej słodyczy z  głęboką i niewzruszoną pogardą. –  Mówca nie znajdzie żadnego pokrzepienia w  rzeczy takiej jak ta. – Ja też nie jestem wielbicielem truskawki – wtrącił Sid. – Na zęby Paszczy, po prostu idźcie za mną – warknął starzec.

Z watą cukrową w rękach czwórka przepchnęła się przez tłok na szeroką boczną uliczkę. Wysokie ogrodzenie z kutego żelaza wokół pierwszego Żebra wznosiło się na prawo od nich, trzecie Żebro znajdowało się po ich lewej stronie. Boczna uliczka była dobrze oświetlona i  tłoczna – hulacy szli z  jednej zabawy na następną, służący i  posłańcy pędzili w  tę i  we w  tę, a  pośród tego wszędzie było widać patrole składające się z  legionistów i  Luminatii. Nie istniała najmniejsza możliwość przemknięcia się dyskretnie przez ogrodzenie. Pieśniarka Miecza uniosła volto i  żuła w  zamyśleniu watę cukrową. – No dobrze, co teraz? Za ich plecami rozległ się głośny huk i  zaraz potem przenikliwy krzyk. – A teraz to – odpowiedział Mercurio. Rozległy się kolejne wrzaski, którym towarzyszyła seria wybuchów. Tłum wokół Mercurio i  jego ludzi odwrócił się w  stronę hałasów, żeby zorientować się, skąd to zamieszanie. Wysoki pióropusz dymu wzbijał się w  ciemne niebo, towarzyszyły mu krzyki. Ciekawscy i  odważni popędzili, żeby popatrzeć, patrole pognały, rozpychając tłum i  krzycząc, żeby im zejść z  drogi. Wkrótce stado gapiów zebrało się u  wylotu uliczki za ich plecami. Sama uliczka całkiem opustoszała. – Starsi mają pierwszeństwo – powiedział staruszek. Rzucił watę cukrową za ramię i  wyciągnął ręce do ogrodzenia z kutego żelaza. Męczył się z uniesieniem własnego ciężaru, wymachując nogami i  próbując się podciągnąć. I  chociaż był dziarski, najwyraźniej sześćdziesiąt dwa lata w  tym fachu to trochę za dużo, żeby poradzić sobie z improwizowanymi wyczynami akrobatycznymi. Czerwony na twarzy zaklął, zahaczył jedną rękę o ogrodzenie i zerknął przez ramię na Sidoniusa, którego całkiem zatkało.

– Nie stercz tam jak krowi cycek, tylko mi, kurwa, pomóż. Gladiatii oprzytomniał i  podsunął złożone razem dłonie. Mercurio stanął na nich i  przeskoczył przez ogrodzenie. Wylądował w gęstwinie wystrzyżonych krzewów, znowu głośno przeklinając. Pieśniarka Miecza błyskawicznie ruszyła za nim, a  potem Adonai. Na końcu Sidonius wylądował na ziemi obok nich. –  Na Otchłań, co to było? – zapytała Pieśniarka Miecza, wpatrując się w uliczkę. –  Małe bomby grobowe i  trochę czarnego dziwoszkła – wyjaśnił Mercurio. – Znalazłem je w  schowkach Drusilli. Podrzuciłem je pod wózek z  watą cukrową, kiedy dziewczyna szykowała nasze porcje. –  Wysadziłeś tę biedną dziewczynę w  powietrze? – zapytał wstrząśnięty Sid. –  Oczywiście, że nie, ty skończony durniu – warknął Mercurio. – To praktycznie był sam hałas i  dym, ale wystarczyło, żeby zwrócić uwagę. A  teraz, jeśli już skończyłeś biadolić jak baba, to mamy śmiałą akcję ratowniczą do przeprowadzenia. Podniósł się (z  pomocą Pieśniarki Miecza) i  przekradł przez ogrody, opierając się na zapadającej się w trawie lasce. Zarośla były gęste i  bujne, drzewa owocowe kołysały się na arcymrocznym wietrze. Wiedział, że utrzymanie tych terenów w  takim stanie musiało kosztować fortunę, ale zieleń zapewniała im doskonałą osłonę, gdy zakradli się do wejścia dla służby. Zatrzymał towarzyszy, unosząc rękę, i  przyjrzał się czterem Luminatii, którzy pełnili służbę na zewnątrz. Mężczyźni strzegący drzwi mieli na sobie czerwone peleryny i  zbroje z  grobowej kości, a  ich napierśniki były ozdobione trzema słońcami, symbolem Trójcy. Mieli kwaśne miny, jakich można się spodziewać po żołnierzach, którym przypadła warta podczas największej popijawy w kalendarzu Republiki.

–  W  porządku – powiedział Sidonius. – Mamy do nich jakieś czterdzieści stóp otwartego terenu. Musimy pokonać ten dystans, zanim nas zobaczą. Wy dwaj zostańcie tutaj, a  ja i Pieśniarka Miecza... Gladiatii zamrugał zdumiony, kiedy Adonai wyciągnął długi nóż zza pasa. – A to do czego? Mówca zignorował go i  rozciął głęboko nadgarstek. Krew wezbrała w  ranie i  długa struga uformowała się na skórze Adonaia. Zmarszczył blade czoło w skupieniu i wymruczał kilka tajemniczych słów. Z krwi uformowała się długa szkarłatna lina zakończona ostro jak włócznia i  z  krawędzią zaostrzoną jak klinga miecza. Adonai machnął ręką, posyłając krew w kierunku Luminatii. Lśniąca serpentyna przecięła powietrze i  poderżnęła gardła całej czwórce strażników, jednemu po drugim. Mężczyznom wyrwały się z piersi słabe okrzyki, zacharczeli i padli na kolana, łapiąc się za przecięte tchawice. Mówca krwi poruszył rękami w powietrzu jak dyrygent, a jego ostrze z krwi powróciło, żeby schować się z powrotem w jego nadgarstku. – ...albo możemy to załatwić w ten sposób – uznał Sidonius. Pieśniarka Miecza wykonała znak chroniący przed złem. Adonai uśmiechnął się bezkrwistymi ustami. Mercurio pociągnął nosem i splunął. – Jasne, no to chodźmy, co? Pokonali pośpiesznie wolną przestrzeń dzielącą ich od wejścia dla służby. Gladiatii ukryli ciała w  schowku gospodarczym nieopodal, a  Adonai, poruszając ręką i  wypowiadając kilka innych słów mocy, uprzątnął przelaną krew w długi bicz, który szybko przełknął. Skrzywił się lekko. – Jakże szybko stygnie – powiedział ze smutkiem. – Serce mi krwawi ze współczucia – mruknął Mercurio. Mówca zerknął na niego z ukosa.

– Jeno mnie zwodzisz. Weszli do schowka i  zamknęli za sobą drzwi, po czym rozebrali martwych żołnierzy ze zbroi i w pośpiechu zaczęli je wkładać na siebie. Grobowa kość była dostatecznie lekka, ale nadal nieprzyjemnie ciążyła Mercurio na ramionach. Hełmy miały rozbudowane policzki i wysokie pióropusze, przyzwoicie zasłaniały twarz. Mimo wszystko... –  Wasza trójka nie wygląda zbyt przekonująco w  roli legionistów – orzekł Sid. Patrząc na Pieśniarkę Mieczy usiłującą wcisnąć hełm na solne dredy, smukłą postać Adonaia w  zdecydowanie za dużej zbroi i wreszcie swoje zwiędłe ręce i laskę, Mercurio musiał się z nim zgodzić. –  Słuchaj, to największa gala w  itreyańskim kalendarzu – odparł. – Śmietanka towarzyska z Bożogrobia zebrała się w tych korytarzach, każdy służący i  niewolnik w  tym budynku jest skupiony na tym, żeby nie stracić pracy albo głowy. Idź pewnym krokiem i patrz przed siebie, Sidoniusie. Trzymaj się mnie. Jeśli ktoś nas zatrzyma, ty będziesz mówił. –  A  co się stanie, jeśli ktoś znajdzie tych wartowników? – zapytała Pieśniarka. –  Podejrzewam, że zostanie ogłoszony alarm i  rozpęta się Otchłań na ziemi – odpowiedział Mercurio, wkładając hełm. – Więc lepiej ruszajmy. Zerknęli w  korytarz i  poczekali, aż podenerwowana służąca przebiegnie obok drzwi. Dopiero wtedy wymaszerowali ze schowka na korytarz. Ruszyli, głośno tupiąc. Peleryny powiewały za nimi, gdy maszerowali, jakby znajdowali się na swoim miejscu, i na pierwszy rzut oka wyglądali, jakby to była prawda. Przypuszczenia Mercurio okazały się prawdziwe – gdy goście nadciągali gromadnie i  gala rozkręciła się na dobre, służący, niewolnicy, ochmistrzynie i  zarządcy, których mijali, byli zbyt zajęci, żeby choć spojrzeć w ich stronę. Długa procesja

niewolników wylewała się z  kuchni i  spiżarni. Nieśli karafki z  najlepszymi winami, tace zastawione egzotycznymi aperitifami. Przemknięcie przez panujący tam chaos na pustą klatkę schodową okazało się względnie łatwe. Stamtąd wiodła prosta droga do apartamentów na górze. Jednak... To było zbyt łatwe, pomyślał Mercurio. Kolejna grupa Luminatii stała wyżej na półpiętrze, a  ich centurion zmarszczył brwi na widok Mercurio, który prowadził swoją małą drużynę schodami. Jego pytanie uciszył jednym gestem Adonai – ostrze z krwi poderżnęło gardło centurionowi i  jego towarzyszom. Wszyscy padli na marmurową posadzkę. Mówca krwi wypił kilka szybkich łyków z  szyi zabitego centuriona, zanim Sid i  Pieśniarka odciągnęli ciała do antykamery. Wkrótce cała czwórka maszerowała do apartamentów na górze. Minęli wspaniały gabinet z  imponującą mapą Republiki na podłodze, coś, co wyglądało jak sala narad, z mapami i półkami pełnymi zwojów, zbytkowną łaźnię ozdobioną złotem i pięknymi posągami. Stary biskup nie mógł otrząsnąć się z niepokoju, wrażenia, że coś zwyczajnie... – Gdzie jest pokój Jonnena? – zapytał Sidonius. – A skąd mam, kurna, wiedzieć? – mruknął Mercurio. –  Bo byłeś biskupem w  tym mieście przez prawie rok? – szepnęła z  niedowierzaniem Pieśniarka Miecza. – A  wcześniej przez piętnaście lat handlowałeś informacjami w  służbie Kościoła i masz, kurna, wszędzie swoich ludzi? – Najwyraźniej nie wszędzie – odparł Mercurio. –  Na Otchłań i  krew – prychnął Sid – więc będziemy się błąkać, aż na niego natrafimy? Łysy mężczyzna w  drogiej liberii i  z  trzema kręgami wykształconego niewolnika na pulchnym policzku wyszedł z  umywalni, wycierając ręce. Na widok czwórki dziwacznych Luminatii zatrzymał się nieco skonsternowany. Mercurio wzruszył ramionami.

– Zapytamy go? W  okamgnieniu Sidonius cisnął służącym o  ścianę, zasłonił mu usta dłonią i przystawił nóż do krocza. – Piśnij, a odetnę ci klejnoty, grubasku – warknął. Pieśniarka Miecza westchnęła, uciskając nasadę nosa. – To eunuch, Sid. –  Och... – Sidonius zerknął w  dół, a  potem przesunął nóż do gardła służącego. – Wybacz. – Nmfa fa fo – odpowiedział eunuch. Sidonius odsunął dłoń. – Co powiedziałeś? – Nie ma za co – szepnął mężczyzna. –  Rozumiem, że wolisz, żeby twoje wnętrzności zostały w środku? – Och, zdecydowanie – przytaknął eunuch. – W takim razie powiedz mi, gdzie śpi młody panicz. Jedno szczegółowe wyjaśnienie, jeden brutalny cios w głowę i jednego nieprzytomnego eunucha zawleczonego do umywalni później towarzysze ruszyli na górę. Mercurio słyszał gwar dobiegający z  sali balowej na dole, piękne nuty orkiestry smyczkowej. Magja krwi Adonaia pomogła im szybko załatwić kolejny patrol Luminatii i wreszcie, jak za sprawą cudu, biskup Bożogrobia znalazł się w  sypialni Jonnena, a alarmu nadal nie podniesiono. Zerknął szybko do środka i  zobaczył puste łoże z  wykrochmaloną białą pościelą, wspaniałe gobeliny na ścianach, żołnierzyki, długie cienie rzucane przez jedną arkemiczną kulę. Zakradł się do środka, za nim weszli pozostali. Adonai zamknął za nimi drzwi z cichym szczękiem. Strach przysiadł na ramionach starca, ściął mu brzuch lodem. Poszło zdecydowanie zbyt łatwo... – W porządku, jest już po dziesięciu dzwonach – powiedział. – Chłopak niedługo pójdzie do łóżka. Ukryjemy się tutaj

i  porwiemy gnojka, kiedy wyląduje pod kołdrą, a  potem stąd spieprzamy, jasne? –  Wpierw odnajdziemy Marielle – odezwał się mówca, odpinając nagolenice z grobowej kości. –  Ten eunuch powiedział, że trzymają ją w  celi w  piwnicy. – Sidonius patrzył, jak Adonai zdejmuje napierśnik. – Zbroja może ci się przydać podczas walki w małym pomieszczeniu. –  Miłość będzie moją zbroją. – Adonai odrzucił białe włosy z  krwistoczerwonych oczu i  rzucił zarękawia na łóżko. – Oddanie moim mieczem. – ...Wzruszające... – rozległ się szept. Mercurio żałował, że nie jest nawet zaskoczony. Kiedy jednak odwrócił się i  zobaczył ciemny kształt demona Scaevy wypełzający z cienia, czuł jedynie, że było to nieuniknione. Wąż zbadał powietrze półprzezroczystym językiem, zerknął na Adonaia i syknął cicho. –  ...Niezmiernie wzruszające, mówco. Twoja siostra śpiewała podobnie, kiedy przykładaliśmy rozgrzane żelaza... Adonai zrobił krok do przodu, unosząc sztylet. – Jeśliście ją skrzywdzili... – ...Zapewniam, że skrzywdziliśmy. W końcu groziłeś mojemu panu... –  Nie groziłem, lecz złożyłem obietnicę – odparł mówca. Przesunął ostrzem po drugim nadgarstku i wypuścił dwa długie strumienie szkarłatu. – A  w  kwestii krwi możesz liczyć na przysięgę mówcy. Mercurio serce się zacisnęło, gdy usłyszał łoskot kroków na korytarzu przed sypialnią. Co najmniej dwa tuziny Luminatii zebrały się przed drzwiami pokoju. W  ozdobnych zbrojach z  grobowej kości. Z  płonącymi mieczami ze słonecznej stali, które rzucały roztańczone cienie. W  szkarłatnych pelerynach z fioletowym rąbkiem. Elitarny oddział, osobista straż Scaevy, pomyślał.

Sidonius zaklął i  dobył miecza. Pieśniarka Miecza stanęła obok niego i  ustawili się plecami do siebie. Mercurio jednak tylko zerknął na nich i pokręcił głową. –  Nie czas na bohaterskie czyny, dzieci. – Skierował spojrzenie przekrwionych oczu na żmiję z  cienia. – Od jak dawna spodziewaliście się nas? –  ...Odkąd postawiłeś stopę w  pierwszym cieniu Bożogrobia, starcze... Mercurio westchnął, sięgnął pod pelerynę i  wyjął cygaretkę z  drewnianej papierośnicy. Skorzystał ze skradzionego krzesiwka, zapalił cygaretkę i  wypuścił szary obłok w powietrze. – I co teraz? –  ...Mój pan, Julius Scaeva, Senator Ludu i  cesarz Republiki Itreyańskiej oczekuje waszej obecności na dzisiejszej wielkiej gali. Nalegam jednak, abyście wdziali obowiązujące was stroje... – Stroje? – warknął Sidonius. Pół tuzina elitarnych żołnierzy weszło do sypialni, nie spuszczając oczu z  Adonaia i  trzymając w  dłoniach płonącą słoneczną stal. Jeden wyciągnął ciężkie kajdany, a Szept syknął: – ...Żelazo jest w modzie w tym sezonie...

 

Rozdział 43     Szkarłat

Mercurio poczuł zapach strachu, gdy tylko weszli do pomieszczenia. Na pierwszy rzut oka to było ucieleśnienie przepychu. Najwspanialsze towarzystwo z  Bożogrobia, chyba z  tysiąc don i  donów wypełniało wielką salę po brzegi. Kalejdoskop barw i  dźwięków, migotliwego jedwabiu i  błyszczących klejnotów. Sama sala balowa została zbudowana z  grobowej kości i  złota, obstawiona posągami Aa i  jego Czterech Córek. Kościane kolumny podtrzymywały wysokie sklepienie jak pnie starożytnych wiązów, ogromne żyrandole ze śpiewającego dweymarskiego kryształu lśniły w  górze jak gwiazdy. Parkiet był wirującą mekaniczną złotą mozaiką przedstawiającą trzy słońca. Na długich stołach wystawiono przysmaki ze wszystkich zakątków Republiki – skwierczące mięsa na węglach, najsłodsze delikatesy na srebrnych paterach. Dwudziestoosobowa orkiestra grała na antresoli, piękne nuty sonaty szybowały nad tłumem jak dym. Goście w najlepszych strojach wyglądali jak kanarki w złotej klatce. Ukrywali twarze za miriadą zdumiewających masek – domino z  najwspanialszej porcelany, volto z  czarnego szkła, za maskami z pawimi piórami i z rzeźbionego koralu, ze skrzącego

się kryształu i  z  powłóczystych jedwabi, za maskami uśmiechniętymi, pochmurnymi, roześmianymi. Służący z piętnami niewolników nosili hełmy gladiatii i zbroje zdobione złotymi filigranami – może to był ukłon wobec faktu, że Scaeva cudem przeżył zamach podczas Venatus Magni. Nosili srebrne tace z  kieliszkami z  dweymarskiego kryształu napełnionymi najlepszymi rocznikami win i  najcenniejszymi złotniakami. Kandyzowane przysmaki i  owoce w  przyprawach. Cygaretki i igły z atramentem. Jednakże Mercurio zwęszył tu strach. Drzwi zostały szczelnie za nimi zamknięte na ciężkie zasuwy i  klucz. Elitarny oddział legionistów wprowadził więźniów – Mercurio, Sidoniusa, Pieśniarkę Miecza i  na końcu Adonaia z  rękami skutymi z  tyłu. Goście rozstępowali się przed nimi. Niektórzy zerkali na nich z  zaciekawieniem, ale większość patrzyła na drugi koniec sali, na podwyższenie, gdzie kiedyś stały krzesła konsulów. Republika Itreyańska zasadzała się na jednej prostej regule – wszystkie urzędy sprawowano wspólnie, a  każda kadencja trwała krótko. Senator mógł tylko raz pełnić urząd konsula, a  nawet wtedy dzielił się władzą z  drugim konsulem. Konsulowie powinni być obierani podczas arcymroku, podczas właśnie trwającego Carnivalé. A tymczasem? Od czasu Rebelii Rojalistów Julius Scaeva naginał tę fundamentalną zasadę, wgryzał się w konstytucję Republiki jak robak w  przegniły owoc. Głośno i  publicznie odmawiał przyjęcia kolejnych obowiązków, których przyznanie sobie zapewniał, zgadzając się na nie niechętnie przez wzgląd na „bezpieczeństwo wspaniałej Republiki”. Przed powstaniem, które położyło kres monarchii, królowie Itrei nosili na głowie koronę z  grobowej kości. Po insurekcji koronę trzymano w  siedzibie senatu, nadal splamioną krwią

ostatniego króla, który ją nosił. Na cokole, na którym leżała, wyryto słowa „Nonquis Itarem”. Nigdy więcej. Julius Scaeva uważał, żeby nie sprawiać wrażenia, że sam został królem, jakich Itreyańczycy pozbyli się dawno temu. Zawsze był ostrożnym przywódcą, udawał wahanie, odradzał zwiększanie zakresu jego władzy, podczas gdy jednocześnie sięgał po coraz więcej. Teraz jednak, gdy Mercurio podchodził do podwyższenia, zobaczył, że cesarz zasiada na czymś, co można było jedynie nazwać... Tronem. Projekt był powściągliwy – nic jaskrawego czy ekstrawaganckiego. A  jednak był to tron. Złoty, wyściełany aksamitem, zdobiony motywami Aa, Czterech Córek i  trzema kręgami Trójcy. Mercurio zauważył, że krzesło drugiego konsula stoi z  boku i  usadzono na nim małego Jonnena. Chłopiec przyglądał się Mercurio ciemnymi oczami. Scaeva opierał nogę na krześle pierwszego konsula jak na podnóżku. Liviana Scaeva siedziała obok męża odziana w piękną suknię z  gorsetem – fioletowy jedwab itreyańskiej arystokracji. Jej maska była podobizną Tsany, Bogini Ognia, z lśniącymi piórami ognistego ptaka ponad oczami. Maska nie była jednak w stanie ukryć strachu w tych oczach, gdy Liviana zerkała na męża. Wielka plama krwi widniała przed tronem. Rozmazała się na wirującej mozaice parkietu, a  rozbryzgi sięgały do połowy ściany. Mercurio nie miał pojęcia, kto tak nabrudził – nigdzie nie było widać ciał. Jednakże chmarze służących, którzy krążyli po sali, najwidoczniej zakazano sprzątać, więc krew lśniła na posadzce. Julius Scaeva patrzył na zbliżającego się Mercurio, opierając jedną stopę na dawnym siedzeniu konsula. Miał na sobie nieskazitelnie białą szatę z  fioletowym rąbkiem. U  jego pasa

wisiał sztylet Mii z  grobowej kości – Mercurio natychmiast rozpoznał rękojeść z wroną. Maska Scaevy przedstawiała Boga Światła, Aa. Trzy twarze, trzy wcielenia: Jasnowidz, Mędrzec i Strażnik. Zerkając po cieniach, które najwidoczniej pozwalały teraz Scaevie wszystko widzieć, uznał, że rozumie ten żarcik. Wszechwidzący. Czuł moc wibrującą pod skórą Scaevy. Coś podobnego do tego, co wyczuł w  Mii, kiedy znalazł ją po masakrze, zakrwawioną, zapłakaną i  samotną. Mimo to wyczuwał coś niewłaściwego w  tym, co promieniowało z  tronu cesarza. Coś chorego wypełniało salę, co wpełzało pod skórę gości i  sprawiało, że wibrująca nuta zagrana przez orkiestrę była odrobinę fałszywa. Być może właśnie tutaj śmietanka towarzyska Bożogrobia dostrzegła poniewczasie potwora, którego pomogła stworzyć. Jonnen siedział na prawo od ojca. Obserwował nadejście Mercurio zza maski przedstawiającej Trójcę słońc. Podobnie jak ojciec był ubrany cały na biało. Strach przelewał się w  jego ciemnych oczach. Mercurio zauważył Zabójczynię Pająków czającą się w  cieniach w  głębi sali, blisko jednego z  wyjść. Shahiida Prawd była ubrana w lśniącą szmaragdową zieleń, na szyi i nadgarstkach miała złoto, usta równie czarne jak opuszki palców. Wiodła wzrokiem za Mercurio, kiedy maszerował przez salę, ale czasem zerkała na Scaevę. Widział w jej spojrzeniu to samo, co we wszystkich innych twarzach na sali. Oni wszyscy się go boją, pomyślał. Muzyka przycichła, kiedy ich mała grupa maszerowała przed tron cesarza. Piękna maska Scaevy nie zasłaniała jego ust; powitał ich ciepłym i ładnym uśmiechem. –  Ach, czy jest większa przyjemność niż niespodziewani goście? Sidonius wziął wdech, szykując się do jakiejś ciętej odpowiedzi, ale Pieśniarka Miecza spiorunowała go wzrokiem

i to wystarczyło, żeby zrozumiał retoryczność pytania. Zamknął mądrze usta i napiął mięśnie jak żelaza. –  Mercurio z  Liis – powiedział Scaeva, kierując na niego spojrzenie. – Niestety cieszysz się złą sławą. – Miło znowu cię widzieć, Juliusie. – Mercurio skinął głową. –  Proszę o  wybaczenie – odparł cesarz, kręcąc głową – ale nigdy się nie spotkaliśmy. –  Nie, ale ja cię widziałem. Obserwowałem cię. Tym się właśnie zajmuję. – Mercurio pociągnął nosem, obrzucając cesarza spojrzeniem od stóp do głów. Skóra Scaevy była pokryta cieniutką warstewką potu. Cesarz trzymał się tronu tak, że kostki mu pobielały. Mięśnie mu drżały. – Gównianie wyglądasz. –  Hmm. – Scaeva się uśmiechnął. – Teraz już widzę, po kim Mia ma swoje olśniewające poczucie humoru. –  O, nie, obawiam się, że to zawdzięcza tylko sobie. – Mercurio skinął głową w  stronę plamy krwi na podłodze. – Wypadek przy goleniu? – Różnica zdań z trzema szanowanymi senatorami – wyjaśnił cesarz. – W kwestii konstytucji i legalności moich pretensji jako cesarza. – Mówi się, że dobry prawnik to martwy prawnik. Cesarz uśmiechnął się szerzej. – Ci rzeczywiście są znakomici. Biskup przechylił głowę, wpatrując się uważnie w  Scaevę. Podsumował go w okamgnieniu, jak tego zawsze uczył Mię. Ten człowiek cierpiał, to jedno było oczywiste. Napięte mięśnie, błyszcząca skóra. Wyglądało na to, że Tric mówił prawdę – przyjęcie bożej krwi pchnęło Scaevę w  stronę niewidocznej krawędzi. Gobelin jego osoby pruł się niemalże na oczach Mercurio. Stary biskup zastanawiał się, za ile nitek zdoła pociągnąć, nim sam skończy jako kolejna plama na posadzce. – Mamy problem z utrzymaniem jej, co? – zapytał. – Co masz na myśli?

–  Za moc trzeba zapłacić cenę. Czasem mierzy się ją sumieniem, czasem złotem. Czasem płacimy kawałkiem własnej duszy. Jednak bez względu na to, ile jesteśmy winni, prawda jest taka, że prędzej czy później trzeba spłacić dług. – Naprawdę masz wysokie mniemanie na temat swojej prozy, prawda? – Czy ty w ogóle wiesz, co masz w sobie? – Mercurio pokręcił głową, wykrzywiając usta. – Czym się stałeś? Cienie w sali w jednej sekundzie pociemniały, zadygotały jak woda, do której wrzucono kamień. Pomruk rozszedł się wśród gości i  po raz pierwszy Mercurio spostrzegł bezdenną czerń u stóp Scaevy. Chłód owionął wszystkich w sali, jakby wyssano z nich całe życie i oddech. Orkiestra ucichła, nuty umarły, jakby ktoś powoli je udusił. Strach na ramionach starca stał się nagle ołowianym ciężarem, który próbował powalić go na kolana. Scaeva zamrugał, a Mercurio zauważył, że jego oczy stały się czarne, aż po brzegi. Żyły wystąpiły na szyi cesarza, kiedy zamknął oczy i  zacisnął zęby. Jonnen spojrzał na ojca. Dolna warga mu drżała. Liviana Scaeva położyła rękę na ramieniu męża ze strachem i  troską w  oczach. Wreszcie cesarz spuścił głowę, odetchnął głęboko i wezwał jakieś ukryte rezerwy woli. Kiedy otworzył oczy, znów były normalne – ciemne jak oczy córki, ale otoczone białkami. – W pełni wiem, czym jestem – powiedział, kierując wzrok na antresolę. – Powiedziałem, że macie grać! Muzycy podjęli melodię, wymuszone nuty rozbrzmiewały w chłodzie sali. – Dość tego – warknął Adonai, robiąc krok naprzód. – Gdzież przebywa moja Marielle? Scaeva odwrócił się do mówcy i  z  trudem przełknął ślinę. Wyprostował się, ból jakby nieco osłabł. Przyjemny uśmiech znowu wypłynął na jego usta.

–  Twoja siostra jest honorowym gościem Republiki Itreyańskiej. –  Domagam się, byś bezzwłocznie przywiódł ją do mnie. – Adonai spiorunował go wzrokiem. Scaeva uśmiechnął się z rozbawieniem. –  Włamujesz się do mojego domu, mordujesz moich ludzi, próbujesz wykraść mojego syna i  zabić mnie pośród moich gości. A potem masz czelność dopraszać się o moją łaskę? – O nic nie proszę – warknął Adonai. Scaeva pokręcił głową ze smutkiem, zerkając na swoich legionistów. – Twoje położenie nie pozwala na stawianie żądań. Adonai zmrużył czerwone oczy, na pozór bezradny w  okowach i  otoczony przez zbirów Scaevy. Mercurio jednak widział, że za plecami otworzył rozcięcia na nadgarstkach, pocierając ciałem o  kajdany. Krew wypływała teraz z  ran, cienkie wstążki pracowały przy zasuwach na okowach, przy zamkach. – Ostrzegam cię, Juliusie... – Już mnie raz ostrzegałeś, o ile pamięć mnie nie myli. – Trzeciego razu nie będzie. Z  cichym szczękiem okowy ześlizgnęły się z  rąk Adonaia. Z  płynną poetycką gracją mówca wyrzucił przed siebie ręce, krew płynęła z  ran, które sam sobie zadał. Mruczał coś pod nosem. Długie bicze krwi popłynęły z jego nadgarstków, lśniące i  ostre. W  sześć sekund przecięły gardła sześciu Luminatii. Mężczyźni złapali się za szyje, kiedy szkarłat trysnął w powietrze. Tłum krzyknął, cofnął się, napierając na zamknięte drzwi. Nawet Sidonius i  Pieśniarka cofnęli się kilka kroków, wytrzeszczając oczy z  przerażenia. Adonai poruszał rękami, wyśpiewując cicho pieśń starożytnej magji. Na rozkaz mówcy

krew z  zamordowanych legionistów uniosła się z  podłogi, przecięła łukiem powietrze jak szkarłatna burza. Adonai spiorunował wzrokiem Scaevę, opuszczając podbródek. – Przywiedziesz do mnie moją Marielle – warknął. – Co żywo. Uśmiech na twarzy cesarza nie zrzedł ani na chwilę. Scaeva rozejrzał się po pozostałych legionistach i  skinął lekko głową. Rozległ się gdzieś w oddali cichy dzwon i wkrótce nowa kohorta Luminatii wmaszerowała do sali balowej, trzymając między sobą zgarbioną postać. Mercurio zacisnął zęby na ten widok. Adonai wypuścił powietrze z płuc, sycząc z nienawiści. Ubrali ją w piękną suknię balową bez ramiączek i bez pleców – szczyt wyzwania w  modzie. Strój mógłby prezentować się olśniewająco na pięknej młodej donie, na ciele tkaczki wyglądał po prostu tragicznie. Jej pomarszczona, krwawiąca skóra, zwykle ukryta pod szatami, teraz została odsłonięta. Otwarte pory i  ropa, pęknięcia przecinające ciało jak szczeliny w  wysuszonej ziemi. Wiotkie włosy opadały na jej twarz, ale były za rzadkie, żeby ją zasłonić. Rana po odciętym przez Drusillę uchu otworzyła się na nowo, a  na twarzy było widać ślady bicia – podbite oczy, rozbite i  opuchnięte wargi. Miała skute ręce i  była tylko na wpół przytomna. Jęknęła, kiedy Luminatii cisnęli ją na zakrwawioną podłogę przed tronem. Biskupowi serce zacisnęło się ze współczucia. Oczy Adonaia płonęły furią. – Siostro miła – szepnął. Marielle szepnęła mimo krwawiący warg: – B-bracie mój. Mówca spojrzał z błyskiem w oku na Scaevę. – Podły tchórzu – warknął. – Nikczemna kreaturo! Uśmiech cesarza powoli zgasł, kiedy tłum cofnął się bardziej. – Uspokój swój gniew – powiedział Scaeva. – To było jedynie zasłużone przypomnienie dla twojej siostry, gdzie jest jej

miejsce. Ty i Marielle dobrze mi służyliście przez wiele lat, a ja nie jestem człowiekiem, który marnuje takie dary jak wasze. Znajdzie się dla ciebie miejsce u  mego boku. Dlatego uklęknij. Przysięgnij mi wierność. Błagaj o  wybaczenie. – Cienie u  jego stóp zafalowały. – A ja ci go udzielę. Oczy Adonaia rozbłysły, krwawa burza wokół niego zakłębiła się, zaskwierczała. – Dary, powiadasz? – prychnął. – Jakbym je znalazł w ładnym pudełeczku z  okazji Wielkiej Dziesięciny? – Pokręcił głową, długie jasne włosy wysunęły się z  wiązania i  rozsypały wokół czerwonych oczu. – Zapłaciłem za swoje moce, nędzniku, krwią i cierpieniem. Ty zaś skradłeś moc, na którą nie zasłużyłeś. Zmrużył oczy, wskazując Scaevę palcem. – Uzurpatorem cię nazwę. Draniem i złoczyńcą. Już widzę, ile kosztuje cię ta kradzież. Nie mam jednak dość cierpliwości i  ochoty czekać, aż pokarze cię zimna dłoń przeznaczenia. Obiecałem ci ból, Juliusie. – Uniósł białe jak kość ręce, rozłożył szeroko palce. – I teraz cię nim obdarzę. Burza krwi wybuchła, setka ostrzy z  błyszczącej czerwieni wyleciała z  rąk Adonaia. Zebrani goście zawyli z  przerażenia, jeszcze bardziej się cofnęli, aż drzwi jęknęły pod ich naporem. Pozostali strażnicy zostali ścięci jak wiosenna trawa, padli na posadzkę w  rozbryzgu czerwieni. Liviana Scaeva wrzasnęła i  złapała syna, przeturlała się w  bok, gdy ostrza Adonaia śmignęły ku piersi cesarza. W okamgnieniu Scaeva zniknął. Tron został przebity, rozdarty, rozniesiony na kawałki. Adonai machał rękami jak ponury dyrygent, krew ze świeżo zamordowanych Luminatii uniosła się z  podłogi, szkarłatna burza zgęstniała. Sidonius i  Pieśniarka Miecza cofnęli się, między nimi znajdował się Mercurio. Ręce nadal mieli zakute w  kajdany, ale Mercurio miał parę wytrychów schowanych w obcasie. Osunął się na kolano i zaczął je wyjmować.

Mówca krwi stał pośrodku parkietu osłaniając ranną siostrę. Rozerwał swoją szatę, odsłaniając gładki, umięśniony tors, jego długie włosy unosiły się wokół niego, smukłe ręce trzymał szeroko rozłożone. Krew z  dwóch tuzinów zamordowanych ludzi poruszała się wokół niego jak porwana w  tornado, wirowała, cięła i  gotowała się. Czerwony wiatr ryczał w rozległej sali. – Staw mi czoło, uzurpatorze! – ryknął Adonai. Cienie w  sali ożyły, tworząc długie, zaostrzone włócznie. Mierzyły w  pierś Adonaia, w  plecy Marielle. Jednym gestem ręki mówca skierował krew w  górę, jakby to była fala na sztormowym morzu. Ściana posoki uderzyła w  zaostrzone cienie, odpierając ich atak. Szkarłat zwyciężył czerń. – Tchórz! – krzyczał Adonai. – Staw mi czoło! Znowu cienie uderzyły i  znowu fala krwi je pokonała. Oczy Adonaia płonęły, kiedy obracał się z  rozłożonymi rękami, gniewnie krzywiąc piękną twarz. Okowy Mercurio zsunęły się ze szczękiem. Roztarł ręce i odwrócił się, żeby zająć się kajdanami Pieśniarki. Rozejrzał się po sali i  zobaczył, że goście ze Szpiku, szlachetnie urodzeni senatorowie, pretorzy, generałowie gorączkowo walą w  zamknięte drzwi. Nie widział nigdzie Zabójczyni Pająków – ewidentnie już uciekła. Jednakże Adonai nie był w nastroju do ucieczki. – Gdzie się skrywasz, Juliusie?! – ryknął. – Dowiodłeś wszak, żeś tchórz, jak cię nazwałem! – Znowu obrócił się z rozłożonymi rękami. – W cieniach się skrywasz! Zaatakowałeś moją familię? Zatem twoi krewniacy zapłacą za ciebie! Skierował wzrok na Livianę Scaevę, tulącą syna za roztrzaskanym tronem. Jonnen stał przed matką, zaciskając małe piąstki. – Adonai! – ostrzegł go Mercurio. – Nie waż się! – Nie! – krzyknął Sidonius.

Mówca wyciągnął ręce w  stronę kobiety i  chłopca. Wstążki krwi przecięły powietrze. Sid rzucił się do przodu, rycząc na Adonaia, żeby przestał. Mercurio jednak wiedział, że już jest za późno. Za późno... Ze stłumionym rykiem cień zmaterializował się między chłopcem a  nadlatującą krwią – mężczyzna w  białej szacie obrębionej na fioletowo. Julius Scaeva uniósł ręce, krzyknął, gdy krew w  niego uderzyła i  wybuchła. Zatoczył się, z  trudem łapiąc oddech, wytrzeszczając oczy, złapał się za pierś i odwrócił powoli, jedną rękę wyciągając do chłopca. – Ojcze? – szepnął dzieciak. – M-mój synu... I z westchnieniem, charcząc, cesarz Itrei padł na ziemię. Zapadła cisza – spanikowani goście znieruchomieli, burza krwi wokół mówcy kreśliła leniwe, szerokie łuki w  powietrzu. Adonai wolał nie ryzykować, więc zakrzywił znowu palce i  włócznie z  krwi przeszyły dziesiątki razy ciało Scaevy. Stłumiony odgłos rozcinanego mięsa wypełnił salę. Piękna twarz mówcy zmieniła się w  potworną maskę z  powodu wściekłości w jego oczach. Ciach. Ciach. Ciach. Zacisnął dłonie w  pięści i  krew wokół niego w  końcu znieruchomiała. Chlupnęła na ziemię pozbawiona życia, szaleńczy połyskliwy rozbryzg pokrył parkiet. Serce waliło Mercurio w piersi jak szalone. – Na Otchłań i krew, udało mu się, kurna – szepnął. Jonnen zrobił jeden krok w  stronę trupa cesarza. Łzy błyszczały mu w szeroko otwartych oczach. – Ojcze...? Adonai splunął na podłogę. Patrzył na ciało Scaevy.

– Na moc swą zapracowałem. Uklęknął obok siostry, nie bacząc na krew na podłodze, i  objął ją. Marielle objęła go za ramiona skutymi rękami, złapała mocno, zamykając oczy, by powstrzymać łzy. – Obawiałam się najgorszego – szepnęła. – Zawsze przyjdę po ciebie – mruknął. – Zawsze. Odsunął się od niej, przesunął palcami po jej podbitych oczach, rozciętej wardze. Marielle odwróciła się, przykładając skute ręce do piersi, jakby chciała zakryć zniszczoną skórę i  sączące się rany. Adonai jednak ujął jej policzek w zakrwawione ręce i odwrócił ją, żeby spojrzała mu w twarz. –  Ile razy przyjdzie mi powtórzyć, siostro miła, siostro ma jedyna? – szepnął. Pocałował ją w powieki. W policzki. W usta. – Wszak piękna jesteś. Cień przebił mu pierś. Czarny, lśniący i  ostry jak odłamek szkła. Adonai krzyknął słabo, wytrzeszczając czerwone oczy. Marielle wrzasnęła, kiedy krew brata zbryzgała jej twarz. Kolejne ostrze z  cienia przebiło pierś mówcy, potem następne, a tkaczka zawyła znowu, gdy ciało brata zostało wyrwane z jej rąk i  uniesione w  powietrze. Adonai wykrzywił piękną twarz, krew wylewała mu się z  ust, kiedy chwycił cień, który go przebił. Patrzył na Marielle, a ona wyciągała do niego ręce. Mercurio spojrzał na ciało Scaevy i  ze zgrozą zobaczył, że cesarz oparł jedną dłoń na zlanej krwią podłodze i podniósł się. Płynna ciemność wylewała się z  dziur w  jego ciele, gdy wstał. Jego cienie się wiły. Szept wypełzł z  ciemności u  stóp swojego pana, zwinął się wokół jego ramion. Scaeva spojrzał na przygwożdżonego mówcę oczami czarnymi jak niebo nad nimi. – Mam w sobie krew boga, mówco. – Cesarz pokręcił głową. – Naprawdę myślałeś, że możesz mnie skrzywdzić krwią śmiertelników? Zacisnął pięść. I Adonai został rozerwany na strzępy.

Wrzask wściekłości i  zgrozy Marielle odbił się od marmurowych ścian i  dweymarskich kryształów. Kolejna fala paniki uderzyła w tłum, który znowu naparł na drzwi, wreszcie je wyłamał i  wylał się z  sali. Mercurio słyszał krzyki gości, ich panikę, dudnienie ich oddalających się kroków i  patrzył z niedowierzaniem na szczątki Adonaia. Sidonius był mniej wstrząśnięty. Przekradł się po zakrwawionej podłodze za plecami Scaevy i  podniósł porzucony miecz ze słonecznej stali. Pieśniarka Miecza już miała Jonnena na rękach i pomagała wstać oniemiałej Livianie. Mercurio przywołał ich, mając nadzieję wymknąć się w ciemność i uciec. Tyle że ciemność widziała teraz każdy jego ruch. Cienie zaatakowały, wyrwały Jonnena z  ramion Pieśniarki i  cisnęły nią o  ścianę. Sidonius ryknął i  uniósł słoneczną stal, a  miecz buchnął płomieniem. Ostrze z  cienia przebiło mu brzuch i  gladiatii jęknął, zatoczył się. Kolejne czarne ostrze rozbłysło i  rosły Itreyańczyk przeleciał po zakrwawionej podłodze, uderzył o jedną z wysokich żłobkowanych kolumn. – Sidonius! – krzyknął Jonnen. Cesarz Itrei zachwiał się, złapał się za głowę i  przeczesał włosy rękami. Krzyknął, rozwierając szeroko usta. Język miał czarny i błyszczący. Sala zadrżała jak podczas trzęsienia ziemi. Cień wezbrał u jego stóp, wybuchł jak bańka mydlana, rozlał się po podłodze setką bezkształtnych strumyków. Scaeva rozerwał szatę, rycząc, gdy czarne wymiociny trysnęły mu z ust. – Julius! – zawyła ze zgrozą Liviana na widok męża. – Julius! Cienie w  sali miotały się, rozlewały się po posadzce u  stóp Scaevy bezdenną powodzią. Zerwał się wiatr znikąd, wył w Sali, jakby rozpętała się burza. Liviana ruszyła chwiejnie do męża, mrużąc oślepione wichurą oczy, wyciągając ręce. – Julius! – krzyczała. – Błagam cię, powstrzymaj to!

Scaeva znowu krzyknął, łapiąc się za skronie. Cienie uderzały wokół niego kierowane ślepą furią, żłobiły potężne dziury w  ścianach, przebijały się przez sklepienie. Mercurio przykucnął, kiedy antresola zadygotała i  się zawaliła. Cały budynek się zatrząsł. Ogromny żyrandol urwał się i  huknął o podłogę, miażdżąc żonę cesarza i roztrzaskując się na milion błyszczących odłamków. – Matko! – krzyknął Jonnen. Scaeva znowu złapał się za skronie, rycząc tak strasznie, że głos mu się załamał. – OJCZE! Oczy Scaevy pokryła czerń. Zerwał maskę trzech słońc i  odrzucił na podłogę, warcząc z  nienawiścią. Czarne łzy płynęły mu po policzkach. Uniósł stopę i  ze śmiechem zdeptał maskę obcasem. Objął się ramionami i  jęknął. Patrząc w  te bezdennie czarne oczy, Mercurio widział wściekłość obalonego boga, która właśnie się uwalniała. Cały gniew, ból i  nienawiść zdradzonego syna, pragnącego zniszczyć świątynię tego, który go zdradził. Scaeva wyciągnął ręce i  sala znowu zadrżała. Skrzydła z  płynnej ciemności wyrosły mu z  ramion, uniosły go w  powietrze. Marielle odsunęła się od jego ciemnej furii i schowała za kolumną, gdzie leżał Sidonius, ściskając rozdarty brzuch. Czarne wiatry ryczały w  sali, prawie powalając Mercurio na podłogę. Płonące węgielki pod jednym z mięsnych dań rozsypały się i  obrusy zajęły się ogniem. Ślizgając się na krwi, z  sercem walącym w  piersi starzec złapał Pieśniarkę Miecza za tunikę i odciągnął nieprzytomną w pobliże tkaczki. Zaczął rozkuwać Marielle drżącymi rękami. Wytrychy szczęknęły, gdy okowy się otworzyły. Zapach dymu unosił się na plugawych wiatrach, a  ogień rozlewał się coraz szerzej. Mercurio wskazał Jonnena, który teraz opierał się o  ścianę w pobliżu zniszczonego tronu Scaevy.

– Musimy zabrać chłopaka i spieprzać stąd! – ryknął. Ich kolumna została rozerwana, grobowa kość pękła jak stare spróchniałe drewno. Mercurio krzyknął, jego towarzysze zostali rozrzuceni po zlanej krwią podłodze. Poczuł, że wstążki czerni łapią go za gardło, owijają go w pasie, mocne jak żelazo i zimne jak grób. Uniosły go w  powietrze, a  on tylko dławił się, młócił kończynami, szarpał obręcze ciemności zaciskające mu się na gardle. Unosił się przed czymś, co kiedyś było Juliusem Scaevą. Blade policzki umazane czarnymi łzami. Usta pobrudzone najciemniejszą krwią. – Ale... – zacharczał. Spojrzał śmierci w twarz. A śmierć się uśmiechnęła. – Ale... kto napisze... trzeci tom? Czarne ostrza uniosły się, zabójczo ostre i  lśniące. Gotowe rozorać pierś i  rozedrzeć serce na pół. Jednakże nagle rzecz, która była Scaevą, z  sykiem skierowała czarne jak smoła oczy ku sufitowi. Zacisnęła blade palce w  pięści. Wiatry ucichły na chwilę – krótkie wytchnienie, zanim rozpęta się chaos. I w tej ciszy bóstwo szepnęło: – Ona nadchodzi.

 

Rozdział 44     Córka

Przywdziała noc. Jej suknia była z  czarnego jedwabiu. Nosiła klejnoty na szyi błyszczące jak gwiazdy. Długa suknia rozszerzała się poniżej talii, spływała aż do bosych stóp, gorset z  ciemności przywarł ciasno do widmowo bladej skóry. Biały proszek na policzkach. Czarna szminka na ustach. Legiony w jej oczach. Wylądowała na kamiennym brzegu Łona, miasto kości rozciągało się przed nią. W  rękach trzymała ostrze z  tej samej materii. Skrzydła z  czarnego aksamitu rozpościerały się na jej plecach rozległe jak niebo, ich czubki muskały nabrzeże, bruk, budynki, gdy szła od brzegu. Cienie miasta westchnęły na jej nadejście, pieściły jej twarz czułymi rękami, witały ją w domu. Hulacy. Przekupnie. Żebracy, kapłani i  dziwki. Wszyscy wyczuli ją, zanim ją ujrzeli. Ich muzyka ucichła, ich śmiech zamarł. Chłód musnął im karki. Znieruchomienie głębsze niż śmierć. Szept poniósł się do pobożnych i grzeszników. Ostrzeżenie. Słowo. Uciekajcie.

Strach rozlewał się spod jej stóp jak czarny przypływ. Słońca jeszcze nigdy dotąd nie wydawały się równie odległe, noc nigdy nie była równie ciemna i  ci śmiertelnicy to czuli, czuli to w  piersiach i  kościach. Nadchodził sąd. Zniszczenie. Zemsta za każdą osieroconą córkę, za każdą zamordowaną matkę, za każdego syna-bękarta. Ojciec czekał na nią. Czekał przed nią i nad nią. Wielu czekało, by stać się jednym. Dlatego śmiertelnicy uciekli. Bruk pustoszał przed nią. Szczury wylewały się powodzią z rynsztoków, czmychały, jakby była czarnym płomieniem. Ludzie uciekali, żeby ratować życie, nie żeby po prostu schować się w  zaciszu domów, przy kominku, ale biegli do brzegu albo akweduktu jak szczury wokół nich. Panika, czysta i czarna, falowała przed nią. Miasto wkoło niej dygotało, ten grób obalonego bóstwa zbyt długo profanowany przez stopy śmiertelników. Grób obalonego boga, który teraz stanie się grobem cesarstwa. Szła pustymi ulicami, opustoszałymi alejami w  kierunku forum. Zatrzymała się przy przewróconym wózku i  otworzyła bladą dłoń. Cienie podniosły z  ziemi maskę z  płatków złota i założyły jej na twarz. Miała kształt półksiężyca, który dąży do pełni. Ciemność wokół niej żyła. W niej także. Szła przed siebie, blada i piękna. Odziana w noc, zacni przyjaciele. I cała noc nadeszła wraz z nią.

 

Rozdział 45     Kochanka

Zabójczyni Pająków zamknęła oczy. Wiatr arcymroku chłodził jej skórę. Niebo było puste jak miejsce, w  którym kiedyś miała serce. Miasto pogrążyło się w  chaosie, który z  każdą chwilą się pogłębiał. Gdzieś za nią głupcy ze Szpiku, którzy zgromadzili się na balu Scaevy, wreszcie wyrwali się z  wyciem z  pierwszego Żebra. Cały archipelag drżał jak podczas trzęsienia ziemi, wielkie szczeliny rozrywały bruk i  fasady budynków. Czarne chmury zebrały się w  górze, tłumiąc światło gwiazd i  wypełniając powietrze pieśnią burzy. Gdzieś w  dzielnicy magazynowej wstrząsy spowodowały pożar, czarny dym bił w  ciemność. Fale szczurów wylewały się z  Łona, piszcząc i kotłując się w biegu. Zabójczyni Pająków słyszała rosnący tłum przerażonych mieszczan biegnących za szczurzymi ogonami. Bożogrobie wokół niej się rozpadało. Shahiida Prawd wiedziała, że sprzymierzenie się ze Scaevą jest ryzykowne, i  nie stawiała na ten sojusz zbyt dużej sumy. Zanim została akolitką Matki Ciemności i  członkinią Duchowieństwa Czerwonego Kościoła, wiele musiała przeżyć. Szła przez świat, który wiecznie na nią czyhał, ale ona nie dość, że przeżyła, to wręcz rozkwitła. Kobieta nie przetrwałaby zbyt

długo w  takim świecie, stawiając wszystko na jeden rzut kośćmi. Bez względu na to, jak pewny wydaje się zakład. Zabójczyni Pająków wzięła głęboki wdech, uspokoiła się i  ponownie otworzyła oczy. Znajdowała się spory kawał na północ od forum, chaos rozpętał się na południu i przelewał ku niej. Ona jednak miała znaczną przewagę i pokonywała mostki, szemrzące kanały, przepychając się przez ciżbę dobrodusznych, nieszczęsnych ciekawskich, którzy kierowali się w  stronę zgiełku. Rozumiała to – chęć podejścia do krawędzi urwiska, żeby zerknąć z niej w dół. Potrzebę przeskoczenia do przodu o kilka rozdziałów i  dowiedzenia się, jak historia się kończy. Jednakże sama nie odczuwała potrzeby poznania końca historii pierwszego cesarza Itrei. Chciała tylko przeżyć, żeby móc ją później przeczytać. Ludzie Scaevy zniszczyli kaplicę Czerwonego Kościoła na nekropoli, ale Zabójczyni Pająków wiedziała o  co najmniej jednej skrytce z pieniędzmi i bronią, której nie tknęli. Co więcej, Kościół miał pół tuzina łodzi zacumowanych w  porcie przy Prawicy i co najmniej dwie z nich były na tyle małe, żeby sama poradziła sobie z  ich obsługą. Możliwe, że wyrosła na jedną z  najgroźniejszych zabójczyń Kościoła, ale urodziła się na dweymarskich wyspach. Jej ojciec był cieślą okrętowym, podobnie jak jej starszy brat. Znała morze prawie tak dobrze jak trucizny. Teraz ulice stawały się zatłoczone, panika za jej plecami rosła, kiedy Bożogrobie trzęsło się raz za razem jak diorama pochwycona przez złośliwe dziecko. Ludzie wylewali się na place z domów i karczm zdumieni, pijani, przestraszeni. Krzyki i  dym niosły się z  południa, strach rozlewał się ulicami jak wieczny cień w butelce złotniaka Albari. Shahiida trzymała się bocznych uliczek, przeszła Mostem Nici, przeklinając cicho długą suknię z  ozdobnym rąbkiem. Wyciągnęła jedno

z  zatrutych pozłoconych ostrzy zza pasa i  rozcięła ostrożnie suknię, żeby łatwiej jej się biegło. I ruszyła biegiem. Miasto znowu się zatrzęsło. Szczury przelewały się wokół jej nóg. Widziała już przed sobą bramę nekropoli, ogrodzenie z  kutego żelaza rysujące się na tle burzowego nieba. Znajdowała się teraz raptem kilka przecznic od brzegu i  ucieczki. Przyśpieszyła, ocierając pot z  oczu. Jeden z  długich dredów wysunął się z  ozdobnego zawoju na czubku głowy. Błyskawica zalśniła na złocie na jej gardle i  nadgarstkach, na czarnych ustach, gdy weszła do domostwa zmarłych w Bożogrobiu. Ruszyła przez cmentarz i  zatrzymała się przy skrytce w  grobie dawno zmarłego senatora. Obrzuciła spojrzeniem inskrypcję, czekając, aż minie kolejny wstrząs. Imię zatarło się z czasem, podobnie jak rysy marmurowego popiersia. – Wszyscy jesteśmy żerem dla robaków – mruknęła. Wykrzywiła czarne usta w  uśmiechu, zerkając na noc w górze. – Ale nie dzisiaj, Matko. Przeszył ją mroczny chłód. Dostała gęsiej skórki. Błyskawica przecięła niebo, malując cmentarz w  czerni i  bieli. Kształt pojawił się przed Shahiidą Prawd odziany w kaptur i pelerynę, z  mieczami w  dłoniach, które mogły być wykonane tylko z grobowej kości. – Na zęby Paszczy – szepnęła. To nie był człowiek. To jedno było jasne. Och, co prawda peleryna skrywała ludzki kształt, lecz, chociaż noc nie była bardzo zimna, oddech postaci malował się białym obłokiem przed jej wargami. Zabójczyni Pająków zadygotała z zimna. – Witaj, Shahiido. – Na Otchłań i krew – szepnęła Zabójczyni Pająków. Stwór odrzucił kaptur. Blada skóra. Czarne jak atrament paznokcie. Długie warkocze wijące się jak żywe. Ciemne,

bezdenne oczy, alabaster wyrzeźbiony na nowo ręką Matki. Nawet podczas arcymroku, mimo chaosu panującego w mieście Zabójczyni Pająków rozpoznała twarz – wszędzie by ją poznała. Światło tysiąca gwiazd błyszczało we wzroku dziewczyny. Pustym jak Otchłań, z której wróciła. – Ashlinn...? –  Nie mógł się zjawić osobiście – powiedziała z  czarnymi łzami błyszczami w oczach. – Nawet Matka nie może dwa razy wskrzesić zmarłego. Mógł mi tylko pokazać drogę powrotną. Tak wiele był gotów dla niej zrobić. Takim był chłopcem. Tric poprosił jednak, żebym cię pozdrowiła od niego. – Miecze z  grobowej kości uniosły się w  jej rękach. – Prosił, żebym ci je przekazała. Wiatr arcymroku chłodził jej skórę. Niebo było puste jak miejsce, w którym kiedyś miała serce. Zabójczyni Pająków zamknęła oczy.

 

Rozdział 46     Ojciec

Cienie poluzowały chwyt na jego gardle i  Mercurio padł na kolana. Wycie wiatru brzmiało jak pogrzebowy lament, gdy atakował skórę starca. Ogień z  rozsypanych węgielków rozprzestrzeniał się na przewrócone meble. Mercurio czuł dym na języku. Stwór, który dawniej był Juliusem Scaevą, spuścił wzrok z  sufitu na wejście do sali balowej, gdy wszystkie drzwi otworzyły się gwałtownie do środka z  hukiem gromu. Cienie w  sali wygięły się i  wyciągnęły, całe Żebro zadygotało. Ciemność jakby się pogłębiła, światło kilku działających jeszcze arkemicznych kul zostało zduszone. Mercurio poczuł ciężar na ramionach, napierający na pierś, wyciskający oddech z płuc. W sali zrobiło się zimno, wypełnił ją zapach goździków i  opadłych liści, powietrze wibrowało nadciagającą burzą. Podniósł głowę i spojrzał w stronę drzwi. Oto i ona. W całej swojej chwale. – Mia – szepnął. Bogini, jaka była piękna. Ciężar lat, przelanej krwi i  ofiar rozpostarł się u  jej ramion ciemnymi skrzydłami. Blizny po ciężkich próbach wycięte na jej skórze i  w  pustce jej piersi odzwierciedliły się w oczach. Jednakże nic i nikt – ani złamane

serca, ani zniszczone marzenia, ani zwykła tragedia życia i  oddychania – nie był w  stanie jej powstrzymać. Robiła wrażenie. Dziewczyna z opowieścią. Była ubrana na czarno – gorset, długa suknia rozlewająca się u  jej stóp jak rzeka. W  ręce trzymała miecz z  grobowej kości. Złota maska zakrywała jej twarz; na ustach – które właśnie rozchyliła, żeby przemówić głosem, który wstrząsa światem – miała czarną szminkę. – Ojcze – powiedziała. – Tak? – zareagował Mercurio. Spojrzała wtedy na niego. Ich wspólne lata stały się niczym. Znowu znalazł się w  swoim sklepiku, zanim to wszystko się zaczęło. Byli tylko we dwoje. Miała jedenaście lat i  siedziała u  jego stóp, gdy pokazywał jej, jak uwieść kłódkę. Miała trzynaście lat i  jej czarne oczy skrzyły się, gdy zażądała wyjaśnienia, dlaczego chłopcy nie krwawią. Miała piętnaście lat, pożyczała sobie jego cygaretki i  opowiadała mu sprośne żarty, chudzielec z  krzywą grzywką – jeszcze nie czuła się dobrze we własnej skórze. I w tej chwili uderzyło go, jak bardzo stała się częścią jego, ile dla niego znaczyła, jak bardzo go zmieniła, na zawsze, nieodwracalnie. Ta dziewczyna, która ważyła się na to, na co inni ważyć się nie śmieli; która nigdy nie widziała świata w taki sposób jak pozostali. Podobnie jak on, prawdę mówiąc. Boginie, jak bardzo ją kochał... Uśmiechnęła się do niego. Przelotnie. Czarne oczy zabłysły od łez, którym nigdy nie pozwoliłaby popłynąć w  takim miejscu jak to. I  wtedy uderzyło go to, jak bardzo odwzajemniała jego miłość. – Nie miałam na myśli ciebie – szepnęła smutno. Skierowała spojrzenie ciemnych, mrocznych oczu na mężczyznę, który za nim stał. – Miałam na myśli ciebie.

Julius Scaeva posłał jej spojrzenie tak czarne, jak wypełniająca go krew. Unosił się jakieś dwadzieścia stóp nad ziemią, ciemne półprzezroczyste skrzydła burzyły powietrze wokół niego, płynna czerń kapała mu z  opuszków palców. Łatwo było spostrzec to coś w nim – bóstwo wyjące i miotające się w  klatce jego ciała. Jednakże cesarz Itrei najwyraźniej odnalazł siebie przed tym ostatnim tańcem – wywlekł jakąś małą cząstkę tego, kim był kiedyś, na cienką i  pękającą powierzchnię. Dość, żeby odsłonić zęby w  upiornej parodii uśmiechu. – Miło znowu cię widzieć, córko. – Mia! Mercurio i Mia spojrzeli na szczątki tronu Scaevy, gdzie nadal kucał mały Jonnen. Oczy miał wielkie ze strachu, wyciągał rękę do siostry. Jednakże cienie podniosły się z  podłogi, zęby ostre jak brzytwa, i rozdzieliły rodzeństwo. – Puść go, ojcze – powiedziała Mia. – To teraz sprawa między nami dwojgiem. – To mój syn. – Scaeva wykrzywił twarz, zęby miał czarne. – Moja spuścizna. – To dziewięcioletnie dziecko! Puść go, ty pierdolona pizdo! – Twoja matka nazwała mnie tak kiedyś. – Scaeva uśmiechnął się lekko i zmarszczył czoło, patrząc w sufit, jakby pogrążył się we wspomnieniach. – O  ile się nie mylę, uznałem to za komplement. Mia pokręciła głową, rozglądając się po zniszczonej sali. Roztrzaskany tron. Szerzący się pożar. Na podłodze plamy krwi po dzielnych senatorach, wiernych żołnierzach i  kochanych braciach. Szczątki małżonki Scaevy pod lśniącym szkłem. Wszystko, co stworzył, w imię czego kłamał, kradł i zabijał – to wszystko sprowadziło się do czegoś takiego. Czarnej krwi gotującej się w  jego brzuchu. Wylewającej mu się z  oczu i pieniącej się na ustach. Popatrzyła na niego ze swoistą litością.

–  Myślałeś, że budujesz, a  przez cały czas tylko kopałeś. – Pokręciła głową. – A teraz patrz, co z siebie zrobiłeś. I wszystko to ze strachu przede mną. – Co ja zrobiłem z siebie? Scaeva roześmiał się; strugi czarnej śliny błyszczały mu między zębami. Otworzył dłoń. Leżał na niej pionek z  wypolerowanego hebanu. Obryzgany smolistą czernią i krwistą czerwienią. Ręka cesarza drżała, żyły rysowały mu się jak zardzewiałe łańcuchy pod skórą. Czerń zaczęła znowu wylewać mu się z  ust, gdy mówił, za dużo było w  nim zniszczonego boga, żeby mógł go utrzymać w środku. –  Ostrzegałem cię przed podjęciem gry, w  której nie możesz mieć nadziei na wygraną. Widzisz to, córko? Oto co z nas obojga uczyniłaś. Staliśmy się zaledwie pionkami w rozgrywce bogów. –  To może znajdziesz pocieszenie w  fakcie, że dziś ta gra dobiegnie końca. Żmija z  cienia owinięta wokół szyi Scaevy obnażyła zęby jadowe. –  ...Nadal nie widzisz, co z  ciebie zrobiła twoja kochana Bogini...? Mia nawet nie spojrzała na węża. – Szept, jeśli odezwiesz się do mnie jeszcze choćby słowem – ostrzegła go cicho – to obiecuję ci, że sprawa bardzo źle się dla ciebie skończy. Wąż zmrużył nie-oczy i zasyczał cicho. –  ...Nie boję się ciebie, dziewczynko. Nie powinnaś była tu przychodzić. A już na pewnie nie sama... Wtedy na niego spojrzała. Oczy jej błyszczały jak wypolerowane gagaty. – Och, Szept, ale ja nie jestem sama. – Westchnęła. Rozłożyła ręce i  ciemność wybuchła. Cała horda, wręcz legion demonów wyskoczył z cieni u jej bosych stóp, z czerni jej

sukni. Przewalały się obok jej skrzydeł, wyskakiwały na czarnych łapach. Dziesiątki, setki, kłębiąca się chmara. Miały wszelkie kształty nocnych stworzeń: nietoperzy, kotów, wilków i sów, myszy i wron, wszelkie kształty ciemności znane światu. Zagłuszyły wycie wiatru swoim warczeniem, rykami i  wrzaskami. Zgrzytały zębami, zaciskały pazury i  uderzyły w Scaevę jak powódź, spadły na węża na jego szyi i zdarły mu go z ramion. Wąż z  cienia zasyczał wściekle, kotłując się wśród niezliczonych kształtów, kąsając, plując i  miotając się. Był ciemniejszy od pozostałych – ciemny za dwoje – smak zamordowanej wilczycy z  cienia nadal był świeży na jego języku. Jednakże niepohamowana, wygłodniała horda rozdarła go i  strzępy posypały się czernią na podłogę, gdy krzyczał do swojego pana: – ...Julius, pomocy...! – Puśćcie go! – ryknął cesarz. Scaeva przeciął ręką powietrze, zamieniając ciemność w ostre noże. Ale chociaż dźgał, ranił i rozrzucał demony po sali jak dym, było ich zbyt wiele. Kotłowały się i rozdzierały Szepta, aż jego krzyki stały się żałosne, aż jego postać zaczęła rzednąć, drżeć i  blaknąć. Wszystkie pożerały go, aż nie pozostał nawet cień. Wszystkie oprócz jednego. Ten siedział na ramieniu Mii i miał kształt kota. Cieniutki jak arkusz papieru i półprzezroczysty, czarny jak śmierć, z ogonem owiniętym wokół jej szyi. Wpatrywał się w żmiję Scaevy, jakby rozkoszował się jej wrzaskami. – ...a to... – szepnął Pan Życzliwy – ...za eklispę... –  Ośmielasz się... – rozległo się drżące warczenie. Scaeva odwrócił się do córki, zakrzywiając palce jak szpony, czarna furia pieniła mu się na ustach, gdy ryknął na całe gardło: – OŚMIELASZ SIĘ?!

Mia wykrzywiła usta w lodowatym uśmiechu. – Jakie to uczucie stracić coś, co kochasz, łajdaku? Uniosła bladą rękę i  wskazała na sztylet z  grobowej kości u  jego pasa. Sztylet, który wiele lat temu podarował jej kot z cienia siedzący teraz na jej ramieniu. Ten sztylet uratował jej życie. Wbiła go w  serce sobowtóra Scaevy i  ośmieliła się marzyć, że to wszystko może skończyć się inaczej. Bursztynowe oczy migotały w  mroku. Rękojeści nadano kształt wrony z rozpostartymi skrzydłami – herb jej familii, którą ten człowiek całkowicie zniszczył. – To należy do mnie – powiedziała. –  Nic do ciebie nie należy – warknął Scaeva, a  czarne łzy spływały mu z  oczu. – Nie rozumiesz jeszcze? Wszystko, co masz, wszystko, czym jesteś, zawdzięczasz mnie. – Niczego ci nie zawdzięczam. – Mia uniosła miecz. – Niczego poza tym. Cień Scaevy zagotował się. Cesarz wbił wzrok w  córkę. Czarna ślina spływała mu po podbródku. Ciemność pogłębiała się między nimi, aż nie pozostało nic innego. Zerknął na miejsce, gdzie przepadł Szept, i  wyszczerzył zęby, gdy czysta, nieskalana wściekłość zagotowała się w nim i wreszcie nad nim zapanowała. – No to chodź i daj mi to – szepnął. Mia zniknęła bezszelestnie i  pojawiła się sekundę potem w  powietrzu nad nim. Opadła z  wysoko uniesionym mieczem. Cienie wygięły się, zakrzywiły jak chwytające ręce, przecięły powietrze. A  Scaeva, zamiast zniknąć, odsunąć się, sięgnął z rykiem i złapał ją za gardło. I tytanicznym wysiłkiem okręcił się w  miejscu, wykorzystując jej rozpęd, po czym cisnął nią o podłogę. Rozległ się grzmot, marmur i  grobowa kość popękały, gdy Mia uderzyła o posadzkę. Mercurio wzdrygnął się, gdy poleciały odłamki. Od huku dzwoniło mu w  czaszce. W  okamgnieniu

czarny kształt rozbłysnął wśród zniszczenia, ciemny feniks podniósł się, uderzając Scaevę w  pierś i  unosząc go pod sklepienie. Sufit roztrzaskał się jak lód, kiedy w niego uderzyli, wielkie odłamki grobowej kości spadały wokół nich, gdy razem zwalili się na ziemię. Miecz Mii przeleciał po podłodze i zatrzymał się wśród gruzów. Mercurio widział teraz, że ciało Mii jest spowite w  cień. Atramentowoczarne macki wyrosły jej z  ramion jak skrzydła, wstążki ostrej jak brzytwa ciemności wyrastały z palców. Stary biskup ledwie rozpoznawał córkę, którą kochał, gdy moc w niej wreszcie całkowicie się wyzwoliła. Miała dłuższe włosy, które unosiły się wokół niej jak węże. Wydawało się, że jej skóra płonie. Zobaczył blady krąg jaśniejący na jej czole, jakby namalowany na skórze. Bardziej przypominała cień niż istotę cielesną, rozrastała się, wypełniając salę. Scaeva też urósł i  wpadli na siebie z  kolejnym hukiem grzmotu i  rozbłyskiem księżycowego światła. Fragmenty zamordowanego boga, dwie jego lustrzane połówki, które walczyły ze sobą i  obracały wszystko w  perzynę. Powietrze wypełniały demony, niosły się czarne wrzaski i wszystko pogrążyło się w Otchłani. Miasto wokół nich drżało, grzmot przewalał się po niebie. Wiał huraganowy wiatr. Mercurio odczołgał się od walczących na obrzeża sali. Znalazł zalanego krwią Sidoniusa ściskającego rozcięty brzuch. Gladiatii trzymał wnętrzności jedną ręką, a  drugą próbował odciągnąć nieprzytomną Pieśniarkę Miecza w  jakieś względnie bezpieczne miejsce. Mercurio zobaczył, że Marielle kuca w  cieniach nieopodal, szarpana wyjącym wiatrem, z włosami przyklejonymi do udręczonej skóry. Wyglądało na to, że cały świat się kończył, a  wraz z  nim wszystkie historie. I  pośród tego chaosu, zgiełku i  furii cienki czarny kształt pojawił się na spękanej podłodze obok Mercurio, wymachując nerwowo ogonem. – ...musisz ich stąd wyprowadzić, mercurio...

– Nie zostawię jej! –  ...zawsze będziesz przy niej, a  ona przy tobie. ale czas pozwolić jej odejść, starcze... – Nie! Ona tak nie skończy! Nie pozwolę! – ...obiecałeś, że będziesz ją pamiętać. nie tylko to co dobre, ale też te brzydkie rzeczy, egoistyczne i prawdziwe, ją całą. kto zdoła tego dokonać, jeśli nie ty...? Starzec spojrzał na nie-kota, podczas gdy wokół nich szalała czarna burza. Miłość, jaką obaj czuli do Mii, była prawdziwa i raniła jak potłuczone szkło, tnąc aż do kości. Wiedział jednak, że cień mówi prawdę. – ...zapamiętaj ją... Od początku wiedział, jak skończy się ta historia. Podobnie jak my wszyscy, prawda? – Marielle! – ryknął, odwracając się do tkaczki. Kobieta trwała w  odrętwieniu, zatraciła się w  żałobie i  chaosie. Opierała się o  ścianę i  patrzyła na walczących tytanów; czekała na śmierć. – Marielle! – zagrzmiał drugi raz Mercurio. Zamrugała czerwonymi jak krew oczami. Spojrzał na starego biskupa. – Dasz radę iść? – spytał. Tkaczka wzdrygnęła się, gdy Mia i  Scaeva zderzyli się pod przeciwległą ścianą, pozostawiając potężne pęknięcie w  grobowej kości. Resztki sklepienia zadygotały, kolejne szczeliny pojawiły się w  kolumnach, podczas gdy legion Mii wrzeszczał i  wył. Wyspa zatrzęsła się tak potwornie, że Mercurio padł na kolana. Sidonius zasłonił ciało Pieśniarki Miecza własnym, modlił się. – Możesz, kurna, chodzić?! – ryknął znowu starzec. –  Tak. – Marielle zamrugała, żeby pozbyć się cienia brata z oczu. – Mogę chodzić. – Pomóż Sidoniusowi! Musimy uciekać!

Tkaczka zazgrzytała zębami, przeczołgała się po wyginającej się podłodze. Dotarła do rannego gladiatii, wyciągnęła zniekształconą rękę i  szepnęła wśród ryku wiatru. Sidonius złapał gwałtownie powietrze, trzymając się za rozpruty brzuch. Jednakże na jego zdumionych oczach wnętrzności wpełzły z  powrotem do brzucha, a  rana zamknęła się, jakby nigdy jej tam nie było. – Na Otchłań i krew... – Tkaczka zna się na robocie! – krzyknął Mercurio. – A teraz spieprzajmy stąd! Sidonius wstał chwiejnie, zatoczył się, gdy tytani uderzyli w kolejną ścianę. Mercurio zmrużył oczy, jakby ciemność, którą rozpościerali, była zbyt rażąca dla oczu. Mia i Scaeva byli teraz prawie nie do poznania, potężne postaci o  półprzezroczystych skrzydłach i ciałach falujących jak płomienie z cienia. Wpadali na siebie jak fale pływów pośród burzy wyjących pasażerów. Tylko długie, wijące się włosy Mii i  krąg na czole pozwalał ich odróżnić. – Miłościwy Aa – szepnął Sid. – Tylko spójrz na nią... – Dokąd mamy iść? – zapytała Marielle. – Bez Adonaia... –  Musimy wynieść się z  tych zasranych wysp! – krzyknął Mercurio. – Zostawi za sobą Republikę obróconą w  popiół, pamiętasz? Za jej przyczyną mosty i kości legną na dnie morza! Wszyscy wiemy, co się tutaj stanie! – A co z Jonnenem?! – wrzasnął Sid. Mercurio spojrzał na chłopca, który kucał przerażony za szczątkami tronu. Był odcięty kratami z  litego cienia. Wytrzeszczał oczy, policzki miał mokre od łez, gdy patrzył na walkę ojca i siostry. – ...chłopiec musi zostać... Mercurio spojrzał na Pana Życzliwego, który siedział spokojnie i lizał atramentowoczarną łapę. – ...on także ma swoją opowieść...

Wcielenia boga uderzyły o kolejną kolumnę i oderwały ją od ziemi. Ściany Żebra popękały jeszcze mocniej, a  oni padli na kolana. Mercurio stęknął, ledwie łapał oddech i  cały się trząsł. Czuł pył z grobowej kości w ustach, jego cień wił się za nim. Pan Życzliwy pojawił się przed nim. – ...uciekaj...! – krzyknął. – ...ruszaj natychmiast do łona...! Sidonius złapał Mercurio za kołnierz i pociągnął w górę. – Chodź! Pomógł wstać Marielle, przerzucił sobie Pieśniarkę Miecza przez ramię i przepchnął tkaczkę przez nową szparę w ścianie. Miasto płonęło. Burza szalała. Ziemia się trzęsła. Morze wzbierało. Wszystkie Cztery Córki przebudziły się. Mercurio obejrzał się i  zobaczył, jak kawałki Księżyca walczą i  płoną. Spojrzał na to, co zostało z dziewczyny, którą kochał. Wiedział, co musi zrobić. Sid przekrzyczał wichurę: – Mercurio, chodźże! Starzec przycisnął palce do ust i skierował je do dziewczyny. – Nie zapomnę – szepnął. Odwrócił się i uciekł.

 

Rozdział 47     Wielu

Ciemny płomień płonął w  piersi Jonnena, kiedy patrzył, jak tamci walczą ze sobą i świat rozpada się wokół nich. W każdym z nich uwolniła się cząstka boga, księżyc objawił się pod niebem Matki. Teraz byli olbrzymami, ciemność wokół nich rosła i  buchała na wszystkie strony. Ich skrzydła ocierały się o krawędzie zniszczonej sali, ciemne płomienie płonące na ich głowach były dość wysokie, żeby przypalić sklepienie. Gdy jednak zmrużył oczy dostatecznie, widział przez burzę czerni ich ciała spowite żywym cieniem i  wmawiał sobie, że nadal spostrzega ledwie widoczne ślady ludzi, którymi kiedyś byli. Jego ojciec, jego cały świat. Człowiek, jakim pragnął sam zostać. Bóg, którego otaczał czcią, a który stał się prawdziwym bóstwem, chociaż przeżartym zepsuciem i zgnilizną. Nienawiść i  boleść, szukające tylko sposobu, żeby zranić tak, jak same zostały zranione. Chłopiec to rozumiał. Bo patrząc na połamane ciało matki i na istotę, którą stał się jego ojciec, rozumiał, co to znaczy nienawidzić tego, który cię stworzył. Z  drugiej strony jego siostra. Jego de’lai. Dziewczyna, którą poznał raptem parę miesięcy temu, a  jednak na swój sposób znał całe życie. Dzielna w  sposób, w  jaki on nigdy nie był dzielny. Mroczna, zlana krwią i  głęboko okaleczona. Miała

wszelkie powody, żeby czuć tylko gniew, nienawiść i  ból. Wiedział jednak, że bardzo starała się to ukryć i  nie pozwolić, by życie uczyniło ją zimną. Kochała całym sercem, żarliwie jak lwica. Dawała z  siebie tyle, że krwawiła, ale nigdy jej to nie złamało. Bo mimo wszystkiego, co straciła, co poświęciła, mimo całego bólu, jaki jej ciążył, jednak wróciła. Wróciła po mnie, pomyślał. Czuł to – miłość płonącą w burzy nienawiści i cieni. Jej miłość do niego. Zbyt jasną, żeby dała się zdławić nawet przez boską moc. Jednakże kawałek tej mocy płonął także w nim. Jonnen czuł, jak ten okruch sięga do pozostałych fragmentów i tęskni za tym, żeby stać się całością. Wypełnił go głód, płonął w nim bezdenny i nienasycony. Chłopak zrozumiał, że chce do nich dołączyć. Dać się porwać tam, gdzie wielu staje się jednym, i  zasiąść na należnym sobie tronie na niebie. Szarpał cienie, które go otaczały, próbował nagiąć je do swojej woli. Ojciec i  siostra walczyli ze sobą, wstrząsając pierwszym Żebrem, a  ciemność wyła. Demony Mii przecinały powietrze jak huragan, rzucając się na skórę ojca. Jej szpony wydzierały w  nim potężne żłobienia, czerń tryskała na ściany. I  im dłużej bitwa trwała, im bardziej się ranili, tym wyraźniej Jonnen zdawał sobie sprawę, że są sobie równi. Jedna ciemność była przeciwieństwem drugiej. To było jak patrzenie na czyjąś walkę z  własnym odbiciem – każdy zdobyty cal był calem straconym, każda zadana rana – otrzymaną. Pod tak wieloma względami byli do siebie podobni. O, Bogini, ile mogliby dokonać, gdyby on kochał ją jak ojciec. Teraz jednak zbyt wiele ich dzieliło – zbyt wiele krwi, za dużo nienawiści, za dużo ciemności. Dlatego jedno pomstowało na drugie, atakowali się, przeklinali i  niczego nie zyskiwali. A wokół nich ciemność szeptała modlitwę, prośbę, rozbrzmiewającą też w ciemności jego serca.

Wielu było jednym. WIELU BYŁO JEDNYM. Bożogrobie było rozrywane na strzępy. Wstrząsy były teraz niemal nieprzerwane, nie pozwalały Jonnenowi podnieść się z  klęczek. Błyskawice rozdzierały niebo, fale waliły w  wyszczerbioną linię brzegową, czerwona poświata pożogi jarzyła się na odległych ulicach. Wszystkie Cztery Córki obudziły się z  powodu furii ich brata, atakowały jego grób, mając nadzieję go tam zatrzymać. Jonnen był przerażony jak nigdy w życiu, cały się trząsł, szarpał otaczające go pręty i  szukał w  sobie odrobiny stali, jaką dostrzegał w  siostrze. Zwrócił całą wolę na cienie i  starał się nad nimi zapanować. Mrużył oczy w skupieniu. – Wygnijcie się, zaklinam – szeptał. I  nagle w  ciemności dostrzegł rozbłysk złota. Spojrzał na połamane dwuskrzydłowe drzwi i  serce mu zamarło, gdy dostrzegł bladą postać na progu ubraną w  białą suknię umazaną ziemią i  krwią. W  rękach trzymała bliźniacze ostrza z  grobowej kości, a  opuszki palców miała zaplamione na czarno. Oczy też miała czarne, twarz piękną i  bladą, długie blond warkocze poruszały się nad jej ramionami, jakby kierowały się własnym rozumem. – Ashlinn? – szepnął. Patrzyła na tytanów z  cienia, wirujących i  walczących w  zniszczonej sali. Zacisnęła mocniej ręce na mieczach. Jednakże burza demonów owiała ją, szepcząc setką nie-głosów: – ...chłopiec... – ...chłopiec... – ...chłopiec... Odwróciła się do niego. Oczy miała ciemniejsze od miejsca, z którego się wywlekła. Rozwarła usta, szepcząc: – Jonnen.

Potworny cios jego siostry sprawił, że ojciec przeleciał przez podłogę, w  głąb mekanizmu obracającego parkiet i  do piwnicy pod nim. Wyrwał się z powrotem do góry jak czarna włócznia, skrzydła ciągnęły się za nim smugą i  oboje przedarli się przez kolejne strzaskane piętra z  ogłuszających hukiem. Grobowa kość pękała, szkło rozpryskiwało się, drewno łamało – hałas był tak potężny, że Jonnen musiał zakryć uszy, gdy cała górna część pierwszego Żebra zaczęła odrywać się od podstawy. Potężna wieża stała jeszcze chwilę, bezwładność starła się w  straszliwym pojedynku z  grawitacją i  w  końcu przegrała. Tysiące ton grobowej kości przewróciły się i  padły na trzecie Żebro, które złamało się z potwornym hukiem. – Jonnen! Chłopiec zamrugał z  powodu pyłu, otworzył oczy i  spojrzał w  ciemność przeszywaną światłem miliona gwiazd. Ashlinn napierała na pręty i na próżno próbowała je wygiąć. – Odsuń się! Uniosła miecze z grobowej kości i zaczęła rąbać otaczającą go ciemność. Jonnen zastanawiał się, jaki to ma sens. Zaraz jednak wytrzeszczył oczy, gdy ostrza weszły głęboko, rozcinając cienie. Ashlinn uderzyła znowu, biorąc zamach, jakby rąbała drewno, i kolejne odłamki odpadły. Jonnen dostrzegł wtedy całą prawdę. Zrozumiał, w  jaki sposób to wszystko układa się całość. Kości. Krew. Miasto wokół nich i tytani nad nim, fragment w nim – to wszystko było powiązane. To wszystko było Jednym. Otworzył więc ręce na ciemność. Na czerń wokół niego, splecioną z  ciemnością w  nim, jednym fragmentem większej całości. Zakrzywił palce i  złapał ją – była zimna i  śliska pod dotykiem. Zazgrzytał zębami, wykrzywił twarz i rozerwał pręty, cienie rozprysły się wokół niego. Ashlinn złapała go na ręce i  posadziła sobie na biodrze, w drugiej ręce nadal trzymając zakrwawiony miecz. Popatrzyli

przez strzaskane Żebro na arcymroczne niebo, kiedy dwa czarne kształty przeleciały nad nimi, uderzając o  bruk na zewnątrz i  rozrywając wyspę aż po jej fundamenty. Ashlinn zachwiała się, nawet siła zaczerpnięta z grobu ledwie pozwoliła jej utrzymać się na nogach. Wstrząsy wokół nich trwały, Miasto Mostów i  Kości miotało się w  przedśmiertnych drgawkach. Jonnen zobaczył wodę wpadającą przez popękany mur, zalewającą ulice; jej zapach wypełnił powietrze. – Morze – szepnął. –  Nic się nie bój – odpowiedziała dziewczyna, całując go w czoło. – Nie pozwolę ci utonąć. Słyszał już te słowa. Na pokładzie Krwawej Dziewicy, gdy sztorm szalał i błyskawice przecinały niebo, a Pani Mórz i Pani Burz próbowały ich zniszczyć. Przypomniał sobie Mię siedzącą naprzeciwko niego ze skrzyżowanymi nogami, przemoczoną do suchej nitki. Nienawidził jej wtedy. Z  całego serca. A  mimo to ściskała jego dłoń i  śpiewała mu w  ciemności, obiecywała, że nie da mu utonąć. Ashlinn wychodziła teraz przez rozwaloną ścianę, brodząc po kostki w morskiej wodzie, obejmując go jedną ręką. Za nimi miasto płonęło, waliło się, rozpadało. Ulice były opustoszałe, gdy chwiejnie wyszli z  Żebra. Na południu, w  okolicy Basilica Grande Jonnen usłyszał krzyczącą ciemność, wściekłość walczących bóstw. Na północy znajdowały się szczątki forum, a dalej porty Prawicy i Lewicy. Statki. Droga ucieczki. Ashlinn spojrzała mu w  oczy. Pytanie skrywało się pośród rozświetlonej gwiazdami ciemności. Bogowie tylko wiedzieli, przez co przeszła, żeby tu wrócić. Jakiej siły potrzebowała, żeby wywlec się z  Otchłani. Jonnen słyszał, jak przysięgała Tricowi, że zabiłaby niebo, byle pod koniec być tą, która stanie obok Mii. Kiedy jednak napotkał jej spojrzenie, wiedział, że Ashlinn

rozumie, ile on znaczy dla tej, którą oboje kochali. Wiedział, że gdyby o to poprosił, odwróciłaby się do Mii plecami i najpierw zabrała go w bezpieczne miejsce. Mimo to zacisnął usta. Nie patrzył na strach, chaos, głód i ból, ale złapał się tego, co najważniejsze, i  trzymał się tego ze wszystkich sił. Spojrzał Ashlinn w oczy i pokręcił głową. – Kiedy wszystko jest krwią, krew to wszystko. *** –  Wy pojebane gównojady, wyciągnijcie ich, zanim wyrzucę was za burtę! Obłok Corleone sięgnął nad relingiem i  wyciągnął kolejne przemoczone dziecko. Dziewczyna trzęsła się przerażona i  ociekała wodą. Obok niego załoga ciągnęła za liny i  wydobywałą innych ludzi ze wzburzonego morza. Duży Jon, nie mogąc wiele pomóc, gdy liczyła się siła fizyczna, stał na pokładzie rufowym i  wykrzykiwał wyzwiska, żeby bardziej zmotywować załogę. Jakby widok końca całej tej zafajdanej Republiki nie był wystarczający. Obłok wziął dziewczynkę na ręce i  oddał ją Andrettiemu, który stał za nim. Przesunął rękawem po brudnych od sadzy policzkach i  przycisnął lunetę do oka. Popatrzył na Miasto Mostów i  Kości. Dym wylewał się z  magazynów, płomienie rozprzestrzeniały się na wyładowane po brzegi silosy w Łonie, iskry sypały się jak deszcz. Pożar zaczął się w  południowej części Grobia i  większość ludzi uciekła na północ przez akwedukt albo do portów w Lewicy i Prawicy. Nadal jednak nie brakowało takich, którzy rzucili się do wody najbliżej, jak mogli. Sztormowe morze wokół statku było pełne łodzi wiosłowych, gondoli, jolek,

antałków po winie i  desek z  uczepionymi ich mężczyznami, kobietami i  ryczącymi dziećmi – brano wszystko, co tylko było w  stanie pływać, i  parę rzeczy, które nie były w  stanie. Itreyańczycy, Liizyjczycy, Vaańczycy – na Otchłań i  krew – niezliczona horda psów, szczurów, a  nawet koni. Wszystko, co tylko mogło unieść się na wodzie, wiosłowało byle dalej od umierającego miasta, czepiało się burt Dziewicy, zrzuconych przez załogę lin albo zwyczajnie płynęło wpław, jeśli mogło. Morze było oświetlone na czerwono przez szalejący pożar. Wiatry wokół nich cięły aż do kości. –  Nie możemy nikogo więcej zabrać, kapitanie! – wrzasnął Duży Jon, przekrzykując grzmot i  łapiąc się relingu dla utrzymania równowagi. – Już niewiele brakuje, żebyśmy przesadzili. –  Wciągajcie ludzi, dopóki rzeczywiście nie przesadzimy! – odkrzyknął Corleone. Już wcześniej kazał opróżnić ładownie, żeby zrobić więcej miejsca dla nieszczęsnych pasażerów, i  doskonale wiedział, ilu ludzi może zabrać Dziewica, nim zacznie kuleć. Zanim jednak omyłkowo weźmiecie go za uroczego nicponia zamiast najemnego łajdaka, powinniście wiedzieć, że równie mocno jak jego pierwszy oficer palił się do opuszczenia umierającej metropolii, niestety... – Nigdzie ich nie widzę! – krzyknął Duży Jon. – Cały czas ci powtarzam, że to ustrojstwo działa! – Corleone pomachał lunetą. – Ale kot z  cienia powiedział, że nadchodzą, więc nie odpłyniemy, dopóki nie znajdą się na pokładzie! –  Nie wiedziałem, że zaczęliśmy przyjmować rozkazy od demonów, kapitanie! – Ja też nie wiedziałem, że wymieniłeś klejnoty na kuciapkę, a tu proszę! –  Wiesz co? Nigdy tego nie rozumiałem! – odkrzyknął Duży Jon. – W końcu kobiety wyciskają tamtędy dzieci, więc dlaczego

uważa się... – Są! – krzyknął Kael z bocianiego gniazda. Obłok spojrzał na wodę, mrużąc oczy oślepione dymem i  iskrami, krzywiąc się na dźwięk gromu. Zobaczył gondolę na wzburzonych wodach, a  w  niej znajome przemoczone postaci. Sidonius siedział na dziobie, jego ręce błyszczały w  świetle pożarów, gdy wiosłował złamanym wiosłem. Obłok dostrzegł jakąś pokrzywioną staruchę w ciemnej pelerynie, siedzącą obok starca, który mógł być jedynie mentorem Mii, Mercurio. Pieśniarka Miecza siedziała na rufie i  wyglądała kiepsko, ale mimo to zawzięcie wiosłowała. Zebrali po drodze z  tuzin pasażerów: dorośli obojga płci uczepili się burt, dzieci tłoczyły się w gondoli. – Rzucić linę! – ryknął Obłok. Załoga popędziła, by wykonać rozkaz, przerzucono linę przez burtę we wzburzone morze. Sidonius ją złapał i  przyciągnął gondolę bliżej burty. Pomógł najpierw wspiąć się dzieciom, parę mniejszych wręcz rzucił w wyciągnięte ręce załogi jak zabawki. Potem z  pomocą Pieśniarki Miecza weszła kobieta o  zdeformowanym ciele; ściskała kaptur przy szyi, spuściła nisko głowę. Po niej wspięła się Pieśniarka, następnie Sidonius, który wyciągnął rękę w  dół i  ryknął na Mercurio, żeby wchodził. Staruszek obejrzał się na Miasto Mostów i  Kości z  bladą, ściągniętą twarzą. Stolica Republiki Itreyańskiej rozpadała się, głodne wody zagarniały ją, mniejsze wyspy już zaczynały tonąć pod falami. Miał łzy w  oczach, błyszczące w  świetle płomieni przed nimi i błyskawic nad nimi. – Mercurio, chodźże! – ryknął Sidonius. Starzec pokręcił głową. W  końcu jednak złapał się liny i wielki Itreyańczyk wciągnął go na pokład. –  W  porządku, do żagli, wy plamy na prześcieradle za dwa żebraki! – ryknął Duży Jon. – Toliver, targaj ten swój nic

niewarty tyłek na górę, zanim ci go obedrę ze skóry! Andretti, rusz dupą, zanim cię wykopię za burtę! Do roboty, wy miękkie fiuty, do roboty! Kiedy załoga rzuciła się wypełnić rozkaz, Corleone pomógł Mercurio stanąć pewniej na nogach. Ocierając sadzę i  pot z twarzy, korsarz zerknął mu w oczy. – Gdzie jest Mia? Starzec spojrzał znowu na przeklęte miasto i  łzy napłynęły mu z oczu. – Przepadła – szepnął. *** Księżycowy eon płonął w niej. Życie, które należało do niej wcześniej. Mia pamiętała je całe. Pamiętała, co to znaczy żeglować po aksamitnej ciemności nad światem śmiertelników. Siedzieć okrakiem na srebrnym tronie, sprowadzać na świat magję, światło i ciemność. Co to znaczy być dzieckiem. Być bogiem. Być czczonym i  budzić lęk, żyć i  nie żyć, utknąć na zawsze gdzieś pomiędzy. Kochać i żyć. Nienawidzić i umierać. Furia gotowała się w  jej żyłach i  skrzyła się w  oczach ojca, kiedy uderzyli o ziemię, aż popękały pod nimi kamienne płyty. Uderzenie sprawiło, że z  tysięcy okien wokół forum wyleciały szyby, drzwi powypadały z  zawiasów, a  dzwony rozdzwoniły się w  rozchwianych wieżach. Miasto, które było ich ciałem, jęczało, krwawiło, płonęło i  tonęło, gdy atakowali się zaciekle, na nic nie zważając. Mia to czuła – minione lata, przebyte mile, krew i  krzywdy między nimi. Nie było na świecie równie głębokiej dziury, żeby to wszystko pochować. Dlatego postanowiła pochować jego.

Ojca. Jednakże Scaeva jej nie ustępował. Był równie silny. Równie szybki. Równie ostry. Cisnął nią w  siedzibę senatu, na schody wyłożone czaszkami legionistów Dariusa Corvere. Przewrócili potężne cielsko Kolosa Bojowego i  metalowy olbrzym uderzył w  Kolegium Żelazne, niszcząc budynek, jakby ten był ze szkła. Marmurowe kolumny przewracały się, kamień pękał, błyskawice przelatywały po niebie. Ich postaci były teraz czarne i wielkie, bóg w nich wyzwolił się i sam dusił siebie we własnym grobie. Uderzali w  siebie jak fale walące o  brzeg. Rozrywali siebie i roznosili na strzępy otaczające ich miasto. Rozorała mu twarz. On rzucił jej się do oczu. Cisnął nią w niebo, ona nim o ziemię. Budynki się waliły, katedry rozpadały, Żebra przewracały się, morze się podnosiło, ognie płonęły, a  nad nimi – wysoko nad nim – Matka zagryzała usta i miała nadzieję, że nie okaże się, że jej wysiłki zdadzą się na nic. Ojciec i  córka. Stwórca i  niszczycielka. Dwie walczące połówki, wewnątrz i na zewnątrz. Mrok i światło. Cisza i pieśń. Ziemia i niebo. Sen i jawa. Spokój i furia. Woda i krew. Mia nie miała pojęcia, która połowa wygra. –  Powinnaś była przyłączyć się do mnie, kiedy poprosiłem – syknął jej ojciec. – Powinieneś był mnie zabić, kiedy miałeś okazję – warknęła w odpowiedzi. Wpadli na wysoki posąg Aa z  trzema arkemicznymi kulami nadal płonącymi w jego wyciągniętej ręce i potężnym mieczem wzniesionym w  drugiej. Scaeva spojrzał na rozciągającą się wokół nich metropolię i uśmiechnął się w odpowiedzi. – Tego chciałaś? – Tego właśnie – syknęła. – I jeszcze jednego. – Zamknęła ręce na jego szyi i zacisnęła. – Żebyś dla mnie umarł.

Legion demonów szarpał powietrze wokół nich, czarne wiatry wyły z zaciekłością huraganu. Scaeva odepchnął ją od siebie ciosem jak grzmot, a  krew polała się jak deszcz. –  Nie możesz mnie zabić – powiedział. Wygiął usta w krzywym uśmiechu. – Jesteś mną. Te słowa ją unieruchomiły. Zaszokowały. Wstrząsnęły nią aż do szpiku kości. Bo czy nie mówił prawdy? Czy to nie była ta połówka, którą karmiła? Połówka, która ostatecznie musiała wygrać? Czym była Mia Corvere, jeśli nie morderstwem i furią? Co ją wyprowadziło z  mroków przeszłości? Czym się karmiła, kiedy wszystko inne zawiodło? Tak wielu pogrzebała w grobach własnymi rękami. Żołnierzy, senatorów i  niewolników. Czy pamiętała ich twarze? Nigdy nawet nie poznała ich imion. Ile snu tak naprawdę spędziło to jej z  oczu? Ile kobiet przez nią zostało wdowami? Ile dzieci sierotami? Czy zatrzymała się choćby na chwilę, żeby pomyśleć, kim mogły być jej ofiary? Czy w ogóle byli dla niej ludźmi? Ludźmi z  nadziejami, marzeniami, swoim życiem? Czy byli po prosto przeszkodami na jej drodze do spełnienia ambicji? Kłopotem, którego trzeba się pozbyć? Czy nie tak samo Julius Scaeva usunął Dariusa i Alinne Corvere? Bo ostatecznie, jeśli miała być ze sobą szczera, podczas długich cichych godzin nibynocy bez pasażerów, w  głębi ducha największą jej obawą nie było to, że nie uda jej się zabić własnego ojca. Najbardziej bała się tego, że się nim stała. Ile innych Mii pomogła stworzyć? Po tym wszystkim, po całej tej przelanej krwi i  zadanych śmierciach? Jak mogę go nienawidzić? Skoro jestem tak do niego podobna? I wtedy dostrzegła drobne postaci, złote w ciemności. Dwie płonące prawdy, błyszczące pośród nocy.

Wydawały się tak małe pośród furii i zgiełku. Jonnen miał jej sztylet z  grobowej kości. Ashlinn trzymała go na rękach, palce miała umazane na czarno przez powrót z  Otchłani. Razem próbowali znieść szalejącą burzę i  krok za krokiem szli pod wiatr. Nie oddalali się, lecz zbliżali. Obchodzili podstawę posągu Aa, szli po strzaskanym kamieniu, zbliżali się cal za calem do pleców jej ojca. Jej brat i jej dziewczyna. Jej krew i jej ukochana. Oto różnica między nim a mną, pomyślała. Wbiła wzrok w  ojca. Za nim stał posąg Wszechwidzącego z  błyszczącym bladym mieczem w  ręce. Ciemność wokół nich drżała. Czarne skrzydła rozwinęły się u  jej ramion. Przypomniała sobie, jak to jest szybować w  ciemności nad światem. Płonące odłamki wezbrały w niej, marząc o powrocie. Widziała teraz ukochanych, jak brną przez burzę. Złote włosy Ashlinn, szarpane wiatrem, zmrużone z  powodu burzy oczy Jonnena. Noc płonęła wokół niej jasno, jej serce tęskniło za wszystkim, co porzuciła. Ale to dobrze, zrozumiała. To było właściwe. Zostawi za sobą Republikę obróconą w popiół. Przez nią Miasto Mostów i Kości legnie na dnie morza. To lepsze zakończenie od większości innych. Rozłożyła szeroko ręce, jakby chciała go objąć. Przygotował się na jej cios. – Dobranoc, ojcze – powiedziała. I  Jonnen, trzymany na rękach Ashlinn, dźgnął. Właściwie to było drobne ukłucie. Igła wbita w  piętę tytana. Nade wszystko jednak było to ostrze z  grobowej kości. Sporządzone z  ciała, które spadło na ziemię tysiąc lat temu i  nadal miało w  sobie maleńką cząstkę mocy boga, do którego należało. A ostatecznie kto może zranić cię mocniej niż ty sam? Ostrze przebiło cienie. Popłynęła czarna krew.

Scaeva krzyknął. Z otwartymi ramionami Mia zderzyła się z nim. Nabiła go na wyciągnięty miecz Wszechwidzącego. Broń posągu przebiła mu pierś i  wyszła jej plecami, zalśniła bielą, gdy błyskawica rozcięła niebo. Wyspa zadygotała, ziemia pękła pod nimi. Czarne wichry ryczały, grzmot przewalał się w  górze, a  Mia uniosła ręce, żeby złapać Scaevę za twarz, i zmusić, żeby głębiej nadział się na miecz, gdy kciukami nacisnęła na jego oczy. Naparła, czerń trysnęła, jęk potwornego bólu przeszył wycie nocy. Odłamki zapłonęły w  niej rozpalone do białości i  cały świat zawalił się wokół niej, gdy rozległ się ogłuszający wrzask. Wielu było jednym. WIELU BYŁO JEDNYM. Poczuła, że ziemia się pod nią rozpada. Tam czekała ciepła nieskończoność. Narodziny i śmierć. Dzień i noc. Mia miażdżyła Scaevę w  rękach, obejmowała, całowała na pożegnanie. Pędząca fala głębsza niż morza, niż czerń między słońcami, niż ciemność poza końcem światła. Wszystkie kawałki w  niej zapłonęły, miliard maleńkich punkcików światła, strzaskana całość zaczęła się na nowo. Byli wszystkim. Byli niczym. Koniec. Początek. Wszechświat wokół nich ciepły, czerwony i  ledwie na dłoń szeroki. Ciemny nacisk wokół nich, wypychający ich i  zapraszający jednocześnie. Ciążenie wywlekające ich z  nieważkości w  dół, w  dół, ku ziemi, która ostatecznie musi wszystko ponownie odebrać. Źródło porzucone, owodniowe ciepło pozostawione za sobą. Zimne powietrze na zakrwawionej skórze, hałasy zbyt przenikliwe i  prawdziwe, nowe oczy mocno zaciśnięte, oślepione okropną jasnością, gwałtowność ich zaistnienia. Cięcie, obdarcie z  sedna, odcięcie

od wszystkiego, co znali, i  pozostawienie ich samych, żywych, płonących. Wycie dobywające się z ich dziewiczych gardeł. A potem? A  potem schronienie w  silnych ramionach. Poduszka ciepłej piersi. Doskonała radość jej pocałunku na rozgorączkowanym czole i obietnica, że wszystko będzie dobrze. – Matko? – zapytali. – Kocham cię, synu. Wielu było jednym. Palenie w oczach słońca. Zaczynanie na nowo tego, co zniszczono. Wielu było jednym. WIELU JEST JEDNYM.

 

Rozdział 48     Dziesięcina

Niebo szare jak chwila, kiedy zdajesz sobie sprawę, że nie już nigdy nie wrócisz do domu. Anais szedł po wodzie tak nieruchomej, że wyglądała jak wypolerowany kamień, jak szkło, jak lód pod jego bosymi stopami. Powierzchnia ciągnęła się jak okiem sięgnąć, nieskazitelna i nieskończona. Matka szła na lewo od niego, piękna i  straszliwa. I  chociaż próbowała, nie pozwolił jej wziąć się za rękę. Widzicie, był na nią zły. Za te jej knowania, za jej machinacje. Chociaż jej wizyty w  snach małego cesarza okazały się ostrogą, która podrażniła skórę Wybranki i  sprawiła, że dziewczyna wypełniła swoje przeznaczenie, był boleśnie świadom tego, że to wszystko mogło bardzo źle się skończyć. I znał cenę, jaką trzeba było zapłacić za jego ponowne narodziny. Matka trzymała więc swoją szalkową wagę, nosiła czarne rękawiczki aż do łokci, ociekające na wieczność pod ich stopami niczym krew z  otwartych nadgarstków. Suknia Niah była też czarna, przetykana miliardem drobnych punkcików światła. Oczy miała czarne jak więzienie, w którym przebywała, a jej uśmiech był zemstą, szeroki na tysiąc lat. Na drugim końcu nieskończonej szarości czekał na nich on.

Ojciec. Był ubrany na biało. Wysoki jak góry. Jednakże nie płonął tak jasno, jak Anais zapamiętał. Jego troje oczu, czerwone, żółte i  niebieskie, było teraz zamkniętych. Jego jasność została przyćmiona. Ciemność wokół nich wezbrała, a  matka wznosiła się za nim, czarna jak arcymrok pod niebieskim sklepieniem. Otaczały go cztery Siostry Księżyca. Tsana spowita w płomień, Trelene odziana w fale, Nalipse ubrana jedynie w wiatr, a  Keph spała na ziemi okryta jesiennymi liśćmi. Patrzyły na jego nadejście z  nietajoną wrogością, ale widział, że się go boją. I  rozumiał powody. W  końcu on władał niebem. Stał wyżej od nich wszystkich. Może dlatego właśnie go nienawidziły. – Mężu – powiedziała Niah. – Żono – odpowiedział Aa. – Siostry. – Anais skinął im głową. – Bracie. – Ukłoniły się po kolei. Stali w milczeniu przeciągającym się na całe lata. Tysiąclecie cierpienia, gniewu i  smutku między nimi. I  wreszcie Księżyc zwrócił się do Słońc. Chociaż jego troje oczu było zamkniętych, Anais wiedział, że Aa go widzi. W końcu Wszechwidzący widział wszystko. – Ojcze – powiedział. Odpowiedź, która nadeszła, była jak nóż o świcie. – Nie jesteś moim synem. Usłyszenie tych słów zabolało. Nawet po tak wielu stuleciach. Ich niewłaściwość była absolutna – żeby pogardzał tobą ktoś, kto powinien najbardziej cię kochać. Cisza stała się ogłuszająca, a umysł Księżyca wypełnił się tysiącem „Gdyby tylko” i „Dlaczego nie możesz”. To nic nie mogło zmienić i  dobrze o  tym wiedział. Jednakże nawet bogowie krwawią.

Anais spuścił wzrok i  zobaczył swoje odbicie w  lustrzanym kamieniu/szkle/lodzie. Jego postać drżała i  zmieniała się jak pozbawiony światła płomień. Języki czarnego ognia falowały u jego ramion i  na czubku głowy, jakby był płonącą świecą. Na czole miał krąg. I  jak zwierciadło, krąg odbijał światło bijące z  szat ojca, promieniując bladym i  jasnym blaskiem. Anais zawahał się wtedy, nawet wtedy, zastanawiając się nad wszystkim, co mogło zaistnieć. Jednakże za swoimi plecami zobaczył postać wyciętą z ciemności. Dziewczynę. Blada skóra, długie ciemne włosy opadające na ramiona i oczy płonące czernią. Zacięta, odważna, bystra i sprytna. Wtedy już ją znał. Wiedział, co poświęciła. Co straciła. Wiedział, że w przeciwieństwie do jego własnych sióstr ona kochała swojego brata całym sercem. A przede wszystkim znał jej imię. Mia. Położyła ręce na jego ramionach i  pochyliła się blisko. Jego matka zmarszczyła czoło, gdy dziewczyna odezwała się, muskając ustami jak piórkiem jego ucho. Jej dotyk był jak lód na jego skórze, a głos jak ogień w jego sercu. – Nigdy się nie wzdragaj – szepnęła. I wtedy Księżyc podniósł wzrok. Na Słońca, które powinny go kochać. Zacisnął ręce w pięści, gdy się odezwał: – Dałeś mi życie, ale to nie daje ci władzy. I chociaż zostawiłeś mnie strzaskanego, to nie znaczy, że zostałem złamany. Kawałki mnie, które pozostawiłeś za sobą, są ostre jak noże. Ostre jak prawda. Dlatego usłysz to i wiedz. Zaatakowałeś mnie, gdy byłem zaledwie dzieckiem. Powaliłeś mnie we śnie. Nie jestem już jednak dzieckiem. I obudziłem się. Był ubrany na biało, ale nie był tak jasny, żeby oślepić Księżyc. Był wysoki jak góry, ale nie aż tak, żeby Księżyc nie mógł go dosięgnąć. Anais wyciągnął rękę do ojca i ujął jego twarz. Słońca

próbowały się odsunąć. Trwał jednak arcymrok i z Nocą u swego boku Księżyc był silniejszy. Jego siostry wstrzymały oddech, kiedy pochylił się blisko. Pocałował ojca w czoło, tuż nad pierwszym z oczu. A potem kciukami wyłupił mu drugie i trzeci oko. Aa wrzasnął. Siostry zawyły. Matka się uśmiechnęła. Czuł, jak czerwona i  niebieska gałka oczna ustępują pod naciskiem, wyczuł twarde, ciepłe łuki oczodołów pod nimi. Jak łatwo byłoby wtedy pchnąć mocniej, poczuć, jak kość pęka, sięgnąć i  wydrzeć ostatnie oko, zatopić świat w  dole w  zimnie i  niekończącej się czerni. Poczuł jednak ręce dziewczyny na ramionach. Ich chłodne objęcia. Przyciskała policzek do jego karku i cała jego wściekłość, nienawiść, gorzki smutek i  żal, bezużyteczne „mogłoby być” i „gdyby tylko” stopniały w dźwięk jednego słowa. – Dość – powiedziała Mia. Odwrócił się i  spojrzał jej w  oczy czarne jak arcymroczne niebo. Pocałowała go w usta, oparła czoło o jego czoło, łzy popłynęły jej z oczu. – To koniec – westchnęła. I zniknęła. Ojciec klęczał, krwawiąc z  miejsc, gdzie powinny być oczy. Siostry Anaisa klęczały przed nim z pochylonymi nisko głowami. Matka rozsnuła suknię na niebie, a  okowy jej więzienia zostały na zawsze zerwane. Anais wstąpił na swój tron. Jedno słońce. Jedna noc. Jeden księżyc. Równowaga. –  Wszystko jest tak, jak powinno być – orzekła Noc. – Szale wagi nareszcie są zrównoważone.

Książę świtu i zmierzchu spojrzał na nieskończoność nad nimi. Pokręcił głową. – Pozostaje jeszcze jedna dziesięcina do spłacenia. I  czarnymi, płonącymi rękami sięgnął po kawałek nieskończoności.

 

Rozdział 49     Cisza

Mercurio stał w  ciemności Ateneum. Otaczał go zapach popiołów. Regały pozostały nietknięte, ale książki przepadły. Pamiętniki zamordowanych tyranów. Traktaty ukrzyżowanych heretyków. Arcydzieła geniuszy, którzy przedwcześnie umarli. Pożar wywołany przez kronikarza zabrał je wszystkie, tak jak zabrał syna Cleo. Regały przed starcem były teraz puste, biblioteka Matki Ciemności została wypatroszona. Nie pozostała ani jedna stronica. – Marielle szuka cię na górze – powiedział chłopiec. Pan Ostrzy oklepał szatę, szukając cygaretek. Wreszcie znalazł jedną za uchem, zapalił ją krzesiwkiem i wypuścił szary obłok w rozśpiewaną ciemność. – To niech szuka. Jonnen zerknął ponad poręczą w  ciemność. Widmowy chór śpiewał w  rozświetlonym witrażami półmroku nad nimi, a Mercurio zastanawiał się, co właściwie chłopak widzi. Cienie wokół Jonnena zafalowały i  westchnęły, rozlewając się gęstą kałużą u  jego stóp i  szepcząc głosami, których starzec nie potrafił do końca usłyszeć.

– Masz jakieś wieści od Ashlinn? – zapytał w końcu Jonnen. – Nie, odkąd wyciągnęliśmy was dwoje z morza tamtej nocy. Z jakiegoś powodu myślę, że już jej więcej nie zobaczymy. –  Dotarła do nas wiadomość z  Ostatniej Nadziei. Od Bonifazio. – Kogo? – zdziwił się Mercurio. – Od Obłoka. Corleone. –  Aha. I  co Król Nikczemników w  Obcisłych Skórzanych Portkach ma do powiedzenia? –  Chciał wiedzieć, czy interesuje nas bezpieczna podróż do Białego Stołpu. – A po co? – Sidonius. Pieśniarka Miecza. Starzec się zdziwił. – Ślub! – Jonnen westchnął. –  A! – Mercurio się skrzywił. – Chrzanić to. Wyślę im coś ładnego. Jestem za bardzo zajęty, żeby włóczyć się po czterech rozdartych wojnami morzach dla popijawy. – I za stary. – Licz się, kurwa, ze słowami. Chłopiec spojrzał w ciemność oczami, które zaprzeczały jego wiekowi. – Może wkrótce morza przestaną nam być potrzebne. – Zatem nauka idzie ci dobrze, mały mówco? Jonnen popatrzył na niego. Drobny uśmieszek błąkał mu się na ustach. – Marielle mówi, że to nie zabawa, ale... Wyciągnął sztylet, który nosił u  pasa. Wrona na rękojeści jakby zerknęła na Mercurio bursztynowymi ślepiami, gdy dzieciak podniósł ostrze i  ukłuł się w  opuszkę palca. Krew wezbrała w  rance, maleńka kropla szkarłatu na bladej skórze. Jonnen zmarszczył czoło, szepnął coś pod nosem. Krew uniosła się w powietrze nad palcem. Przybrała kształt maleńkiej wrony,

która zatrzepotała skrzydłami i  zatoczyła powoli koło wokół głowy starca. – Imponujące – przyznał Mercurio. –  Magja umarła wraz z  Anaisem – powiedział chłopiec. – I  razem z  nim się odrodziła. – Wzruszył ramionami. – A  część jego nadal we mnie żyje. Gdy Mercurio zmrużył oczy, wyobrażał sobie, że widzi księżycowy blask na skórze dzieciaka. Moc wibrującą pod powierzchnią. Wystarczająco dziwne było wychowywanie dziewczyny, która miała w  sobie kawałek martwego boga. Nie miał pojęcia, jak poradzi sobie z kimś, kto ma w sobie kawałek żywego boga. Ale prawdę mówiąc, nawet jeśli Jonnen był ostatnim pomroczem, to Mercurio go lubił. Widział w  nim Corvere. Widział w  nim ją. I  Córki jedne wiedzą, że nikomu innemu nie powierzyłby wychowania równie wyszczekanego półboga... – A zatem tutaj się skrywasz – rozległ się za nimi głos. Jonnen podskoczył zaskoczony i  kropla krwi spadła na podłogę. Mercurio odwrócił się do drzwi i  zobaczył piękną kobietę odzianą w czerń. Włosy, jasne jak kość, opadały gęstymi falami na jej ramiona. Skórę miała białą jak albinos, idealną jak u  posągów, które stały wokół forum w  Bożogrobiu. Miała też różowe tęczówki i czerwone jak krew usta. To miało sens, że posłużyła się własną magją, gdy tylko zdała sobie sprawę, jak bardzo wzrosła jej moc od czasu odrodzenia Księżyca. Jednak... – Tkaczka zna się na robocie – westchnął. –  Szkoda, że Pan Ostrzy nie – odparła Marielle z  pięknym grymasem. – Król Vaanu oczekuje odpowiedzi na swoje pismo. Cztery frakcje walczą ze sobą na ruinach Itrei i  wszystkie szukają naszego wsparcia. Doszły mnie słuchy, że nowy królmag pojawił się w Liis. Na wszystkich lądach szaleje chaos. Świt i  zmierzch dzieli teraz zaledwie dwanaście godzin, Księżyc

wstępuje na nowy tron każdej nocy, a  Matka uwolniła się z więzienia. Nie zdecydowaliśmy nawet, jaki kształt przybierze nowy Kościół. Mercurio przeciągnął ręką po włosach. Zaciągnął się cygaretką i westchnął obłokiem dymu. – Za stary jestem na to gówno... – Zgadzam się – odezwał się Jonnen. –  Żartuj, ale to ty dostaniesz po tyłku, gnojku. – Pan Ostrzy pomachał cygaretką i  potarł bolącą rękę. – Istnieje szansa, że niedługo umrę. –  Myślę, że chwilę tu zostaniesz – odparł chłopiec, przyglądając mu się oczami poważniejszymi, niż mógł mieć dziewięciolatek. – Masz pracę do wykonania. Mercurio zerknął w  ciemność w  górze. Na bibliotekę wszędzie wokół. – Myślisz, że ona...? Jonnen wzruszył ramionami. – Matka zatrzymuje tylko to, czego potrzebuje. Pan Ostrzy spojrzał na tkaczkę i westchnął. – Porozmawiamy o tym po kolacji. Obiecuję. Marielle zacisnęła usta i się ukłoniła. – Wedle życzenia. Wyszła z szelestem jedwabiu czarnej jak noc szaty. Mercurio odwrócił się do rozbrzmiewającej echem ciemności z cygaretką zwieszającą się z ust. Słuchał chóru, wydychał dym i  rozkoszował się bólem serca. Wreszcie zauważył, że chłopiec nadal obserwuje go kątem oka. Jonnen skinął głową w stronę pustych regałów. – Czym je napełnimy? – Nie masz teraz żadnych lekcji? – zapytał starzec. – Nie masz laski do poszukania? – Mówię serio, smarkaczu. Spieprzaj. – Co robiłeś, kiedy siedziałeś tu sam przez tyle czasu?

Mercurio spojrzał na puste regały i  zaciągnął się dymem z cygaretki. – Dotrzymywałem obietnicy. Chłopak skinął głową, spuszczając wzrok. Ruszył, powłócząc nogami, do potężnych dwuskrzydłowych drzwi. – Ja też za nią tęsknię. – Zmiataj – warknął Mercurio. Jonnen bezszelestnie zniknął w cieniach. Mercurio ruszył do dawnego biura kronikarza i  wszedł do środka, ciągnąc za sobą cieniutką smużkę dymu. Usiadł za wielkim dębowym biurkiem, potarł przekrwione oczy. Zaciągnął się raz jeszcze, zmiażdżył niedopałek i  wyjął stos białego pergaminu z  grubej, skórzanej teczki. Na pierwszej stronicy widniały zamaszyste, śmiałe litery: NIBYNOC KSIĘGA PIERWSZA KRONIKI NIBYNOCY pióra Mercurio z Liis Przekartkował strony, aż znalazł właściwą. Westchnął, szary dym wylał mu się ust i zniknął w ciemności. – Pamiętam – powiedział. I zaczął pisać.

 

Rozdział 50     Srebro

Dom stał nad Trójjeziorem. Stał samotnie pod nieskończonym niebem, a  dolinę wokół niego spowijała niezmącona cisza. Wybudowano go z solidnego dębu, miał wysokie szczyty i  szerokie werandy, wysokie okna wychodziły na wodę na tyłach. Dziewczyna siedziała na brzegu i patrzyła na zachód słońca. Nastały dziwne czasy, odkąd zostało tylko jedno słońce na niebie. A  jeszcze dziwniejsze było śledzenie jego wędrówki po niebie przez kilka godzin, żeby potem na własne oczy widzieć, jak odchodzi na spoczynek. Aa i Niah znowu dzielili się władzą na niebie. Ciemność i  światło na zawsze się zmieniły. Świt był bramą do przebudzenia, zmierzch drzwiami do snu. Cały świat wokół niej próbował uporać się z równowagą. Zastanawiał się, co myśleć o  bladej kuli, która na przemian zmniejszała się i rosła na nowym nocnym niebie. Ashlinn wiedziała jednak, że wkrótce ludzie sobie przypomną. Wschodził teraz, gdy słońce zaszło. Anais wstępował na ciemny tron, gwiazdy błyszczały wokół niego jak diamenty i stal. Musiała przyznać, że jest piękny. Rzucał blask na jezioro,

zamieniając je w płynne srebro. Ashlinn jednak uważała, że to smutne, że płonie na górze samotnie. Był sam, tak jak ona. Nie wiedziała jak umrzeć. Nie wiedziała nawet, czy może umrzeć. Trzymała się instrukcji Trica, przeszła ścieżką, którą on wyrwał gołymi rękami, a  jego pożegnalny pocałunek nadal płonął na jej czole. Jej palce na zawsze poczerniały po tym, jak musiała się przedrzeć, skóra na zawsze pobladła po przejściu ścieżki bez światła, nieskończona ciemność na zawsze skradła jej oddech. Nie żałowała niczego – obiecała, że zabije niebo, byle pod koniec stać przy Mii. I  kiedy patrzyła na Księżyc w  górze, na szybko nadchodzącą noc, pomyślała, że na swój sposób dotrzymała obietnicy. Nigdy jednak nie zastanowiła się, czym będzie, kiedy to wszystko się skończy. I  jak zdoła przetrwać wieczność bez niej. – Mia. Imię było modlitwą na jej ustach. Pocałunkiem na alabastrowej skórze. Pytaniem bez odpowiedzi. Bo czym stała się bez niej? Gdzie Mia znajdowała się teraz? Zwinęła się w  kłębek przy Palenisku z  tymi, których kochała, podczas gdy Ashlinn trwała tutaj, nie starzejąc się, nie umierając, nie kochając? Wędrowała z  bóstwami po jakimś empirejskim brzegu? Czy zwyczajnie została zniszczona, pożarta przez pozostałe fragmenty, żeby Noc mogła odzyskać koronę, a Księżyc tron? Nieśmiertelność w  samotności nie wydawała się sprawiedliwą ceną. A  jednak zapłaciłaby ją ponownie. Bo miała wrażenie, że gdyby postarała się dostatecznie mocno, znowu poczułaby jej smak. Soli i miodu. Żelaza i krwi. Przesuwając czubkiem języka po ustach. Wciągając powietrze i  wypuszczając je z  westchnieniem. Patrząc na gładki przestwór srebra pod nieruchomym spojrzeniem Księżyca i  dziękując bogu, bogini

czy może zrządzeniu losu za to, że ta dziewczyna pojawiła się w jej życiu. Choćby na krótko. Mia. A potem zobaczyła postać na srebrze. Szła po wodzie tak nieruchomej, że wyglądała jak wypolerowany kamień, jak szkło, jak lód pod jej bosymi stopami. Była blada i piękna, spowita w suknię z cieni. Jej blizny wyleczyły się, piętno zniknęło, ślady po ciężkich przejściach zniknęły jak dym. Długie czarne włosy rozlewały się wokół jej nagich ramion, jej umalowane czernidłem oczy były ciemne jak dziura, którą wypełniła w piersi Ashlinn. – Mia? – zapytała, nie ważąc się mieć nadziei. Otworzyła szeroko oczy i  zrobiła niepewny krok na powierzchnię wody. Fale rozeszły się po srebrze i  Ash przestraszyła się, że Mia może rozwiać się jak iluzja, sen w  gorączce, jakiś rozpaczliwy miraż zrodzony z  nierealnej nadziei. Jednakże Mia nadal szła po szkle i teraz znajdowała się dostatecznie blisko, żeby było widać czerń jej oczu, łuk jej ust. A  potem znalazła się w  ramionach Ashlinn, z  ciałem bladym i  równie prawdziwym jak jej własne. Zderzyły się, splotły. Ash wydawało się, że oczy Mii są jak pusta ciemność, ale z bliska – z  tak niebezpiecznie bliska – widziała, że są wypełnione maleńkimi iskierkami światła jak gwiazdy rozrzucone na zasłonie nocy w górze. Tak samo jak jej oczy. Piękne, pomyślała. Pocałowały się. Pocałunek był słodki jak goździkowe cygaretki. Głęboki jak mrok. Opowiadał o  przelanej krwi i  zwycięskich bitwach, o  odrodzeniu księżyców i  oślepionych słońcach, o ciemności wewnątrz i świetle na zewnątrz, cieniach przeszłości wypalonych blaskiem nowego świtu. Całowały się, jakby to był ich pierwszy raz, jak to powinno być, jakby nic,

żaden bóg czy boginie, żadne płomienie, burze i  morza nigdy ich nie rozdzieliły. Kiedy ich wargi oderwały się od siebie, ich czoła zetknęły się, nosy musnęły o  siebie, łaskocząc. Popatrzyły sobie w nieśmiertelne oczy i zrozumiały znaczenie słowa „zawsze”. – Jak? – szepnęła Ashlinn. Cień Mii poruszył się i  sylwetka pojawiła się na ciemnym brzegu obok nich. Miała kształt kota, chociaż tak naprawdę nie miała z kotem nic wspólnego. –  ...pozostała ostatnia dziesięcina... – szepnął. – ...teraz jest spłacona... Ashlinn rozpłakała się. Mia uśmiechnęła się. Pocałowały się znowu, czarne łzy na ich wargach. – Kocham cię, Mia. – Ja ciebie też kocham. Wokół nich trwała cisza, niezmącona, doskonała, głęboka. Usiadły obok siebie na delikatnym łuku brzegu i  patrzyły, jak Anais wznosi się wyżej na niebie. Ręka w  rękę, skóra przy skórze, alabaster, onyks i  złoto. Dwie dziewczyny pod jednym księżycem, jednym słońcem, jedną nocą. Jedno serce. Wszystko w doskonałej równowadze. – ...pięknie... – westchnął nie-kot. Malwy i  słoneczne dzwonki rosły tak gęsto, że cała dolina pachniała jak perfumy. Jezioro było tak nieruchome, że wyglądało jak lustro dla nieba. – Zostanę z tobą na zawsze – szepnęła Mia. – Tylko na zawsze? – mruknęła Ashlinn. Mia uśmiechnęła się w srebrnym świetle. – Na wieczne czasy.

 

Dicta Ultima Stało się. Wojna wygrana. I wreszcie, zacni przyjaciele, odśpiewano jej pieśń. Myślę, że teraz możecie powiedzieć, że znaliście ją przynajmniej tak dobrze jak ja. Poznaliście rzeczy paskudne, rzeczy egoistyczne i  wszystkie pomiędzy. Dziewczynę, zwaną Bladą Córką. Albo Rojalistką. Królową Nikczemników. Panią Ostrzy. Najbardziej ze wszystkich lubię przezwisko mała Wrona. Poznaliście dziewczynę, która nigdy nie uklękła, nigdy nie dała się złamać, która nigdy, przenigdy nie pozwoliła, żeby strach kierował jej losem. Dziewczynę, którą kochałem równie mocno jak Wy. Spójrzcie teraz na ruiny, jakie zostawiła za sobą. Na blade światło migoczące na wodach, które zatopiły Miasto Mostów i  Kości, popioły Republiki tańczące w  ciemności nad Waszymi głowami. Popatrzcie w milczeniu na zniszczone niebo i poczujcie smak żelaza w  ustach, posłuchajcie samotnego wiatru szepczącego jej imię, jakby on też ją znał. Dałem Wam wszystko, co obiecałem, zacni przyjaciele. Dałem Wam całymi worami. A  jeśli jej śmierć nie wypadła tak, jak się obawialiście, to mam nadzieję, że nie nazwiecie mnie kłamcą. Ponieważ umarła, tak jak zapowiedziałem. Jednakże nawet Księżyc za bardzo kochał naszą dziewczynę, żeby pozwolić jej umrzeć na zbyt długo. Atrament wysycha na stronie. Opowieść się kończy na Waszych oczach. I jeśli czujecie z tego powodu smutek, z powodu

naszego ostatecznego pożegnania, wiedzcie, że narratorowi też jest smutno. To nie historie, jakie czytamy, czynią nas czymś więcej, ale historie, którymi się dzielimy. A  w  tym przypadku, w jej przypadku, myślę, że dzieliliśmy się bardziej niż zwykle. Będzie mi tego brakowało. Jednak żyć w  sercach tych, których zostawiamy po sobie, to nigdy nie umrzeć. Płonąć we wspomnieniach przyjaciół, to nigdy się nie pożegnać. Pozwólcie więc, że powiem Wam tylko to: Dobranoc, zacni przyjaciele. Dobranoc. Nigdy się nie wzdragajcie. Nigdy się nie lękajcie. I nigdy, przenigdy nie zapomnijcie.

FIN

 

Podziękowania Oto osoby, którym pragnę złożyć podziękowania głębokie jak ciemność: Amanda, Pete, Jennifer, Paul, Joseph, Hector, Young, Steven, Justin, Rafal, Cheryl, Martin, Bethany i  wszyscy z  St. Martin’s Press; Natasha, Jack, Katie, Emma, Jaime, Dom i  wszyscy z  Harper Voyager UK; Rochelle, Alice, Sarah, Andrea i  wszyscy z  Harper Australia; Mia, Matt, LT, Josh, Tracey, Samantha, Stefanie, Steven, Steve, Jason, Kerby, Megasaurus, Virginia, Vilma, Marc, Molly, Tovo, Orrsome, Tsana, Lewis, Shaheen, Soraya, Amie, Jessie, Cat i  wszystkie moje panie z  Bitch Posse, Ursula, Andrea, Tori, Caz, Piéra, Nan Fe, Lesya, Iryna, Mona, Niru, TJ, Morgana, Cira, Holly, Rin, Zach, Daphne, Marie, Nael, Marc, Tina, Maxim, Zara, Ben, Clare, Jim, Weez, Sam, Eli, Rafe, AmberLouise, Caro, Melanie, Barbara, Judith, Rose, Tracy, Aline, Louise, Adele, Jordi, Kylie, Joe, Julius, Antony, Antonio, Emily, Robin, Drew, William, China, David, Aaron, Terry (śp.), Douglas (śp.), George, Margaret, Tracy, Ian, Steve, Gary, Mark, Tim, Matt, George, Ludovico, Ronnie, Chris, Antony, Briton, Philip, Randy, Oli, Maynard, Pete (śp.), Marcus, Tom (śp.), Trent, Winston, Tony, Kath, Kylie, Nicole, Kurt, Jack, Max, Poppy i  wszyscy czytelnicy, bloggerzy i vloggerzy, bookstagramerzy oraz wszelcy inni bibliomani, którzy pomogli rozpowszechnić wieść o  tym cyklu. Te książki są takie, jakie są, dzięki Wam. Kocham Was, stabbykids.

Ta książka powstawała na całym świecie, od Nowego Jorku po Zurich, od LA po Sydney. Ale przynajmniej połowa z  niej powstała w Wenecji. Wędrując po krętych wietrznych uliczkach i  wzdłuż zimowych kanałów, odkryłem, czym musi się stać „Bezświt”. Mam wieczny dług u  mieszkańców Wenecji, ale w  szczególności muszę wspomnieć Olę, niesamowitych ludzi z  Sullaluny, za ich gościnność, i  cudownego signore del caffè w  Caffè del Doge, obsługę Torrefazione Cannaregio i  L’Angolo della Pizza, za pomoc, bo dzięki nim nie umarłem z głodu. Na końcu muszę podziękować Wam, niesamowici czytelnicy. Ten cykl bardziej niż jakikolwiek, nad którym pracowałem, spotkał się z  reakcją po jakiej wciąż jeszcze nie zdołałem się otrząsnąć. To uczy pokory i  zdumiewa, i  będę Wam wiecznie wdzięczny za to, jak przyjęliście to moje dziecko, tę żądną krwi jędzę. Dziękuję za listy. Dziękuję za rysunki. Dziękuję za tatuaże, opowieści i pasję. Dziękuję, że wpuściliście Mię do głów i serc. Mam nadzieję, że na swój sposób Wam pomaga. Dzięki Wam spełniam marzenia. Dzięki Wam wiodę takie, a nie inne życie. Nigdy o tym nie zapomnę. JK

 

Dodatek Drodzy czytelnicy Shelflove! Witajcie na końcu. „Bezświt” to ostatni etap w podróży, która zaczęła się pięć lat temu podczas pijackiej debaty między dwiema moimi przyjaciółkami w  sylwestra. Po tym jak byłem świadkiem ich ożywionej rozmowy, napisałem scenkę, w  której dziewczyna o  długich czarnych włosach pali cygaretkę i  wyjaśnia chłopakowi swój pogląd na temat słowa na „p”. Gdy zakończyłem tę scenkę, Mia rozgościła się już w  mojej głowie. I tak zostało. Mia łamie mnóstwo zasad nie tylko w swoich przygodach, ale także jako bohaterka, która da się lubić. Pije, pali, przeklina. Sypia, z  kim zechce. Morduje ludzi. Jest egoistyczna i  próżna. Ma okropny temperament, który często przeczy jej zdrowemu rozsądkowi. Jest też jednak nieustraszona i  lojalna. Niepohamowana, bezwzględna i  łamie konwenanse. To dziewczyna, która doprowadza rzecz do końca. Możliwe, że nie da się jej lubić, ale można ją pokochać i nieustannie zdumiewa mnie to, jak wielu z Was ją pokochało. Dlatego dziękuję za to, że podjęliście tę podróż z moją żądną krwi jędzą. Powtarzając słowa narratora, nie tworzą nas historie, które czytamy, ale te, którymi się dzielimy. I chociaż ze smutkiem kończę ten cykl, to ogromnie się cieszę, że dotknęła tak wielu z Was i myślę, że dałem jej koniec, na jaki zasłużyła. Mam nadzieję, że się Wam spodoba.

Cześć, drużkowie! Witajcie w bonusowej części „Bezświtu”. Dzięki za zamówienia przed wydaniem, za wspieranie cyklu, za wszystko, co zrobiliście, żeby uczynić ten cykl tym, czym jest. Zatem słowo na temat tego dodatku. Po pierwsze – i to jest rzecz najważniejsza – nie czytajcie tego fragmentu, dopóki nie przeczytacie najpierw „Bezświtu”. Za dużo by Wam zdradził. Po drugie – słówko na temat tej konkretnie scenki, zanim się do niej dobierzecie. Jedną ze wspaniałych rzeczy w  byciu pisarzem w  dobie mediów społecznościowych jest to, że można rozmawiać z czytelnikami i wyrobić sobie pojęcie na temat tego, co im się podoba w  naszej pracy. Prawda jest taka, że zebrałem sporo komplementów na temat pikantnych scen w Kronice Nibynocy. To jest nieco zaskakujące, zważywszy, że jestem donem, a  większość moich czytelników to dony, a  powszechnie uważa się, że mężczyźni nie potrafią pisać erotyki dla kobiet. A  tu proszę. Podobały Wam się moje sprośności i to jest świetne. Jednakże dowiedziawszy się, co czytelnikom się podoba, dowiedziałem się także, czego oczekują. To może być obosieczne ostrze – próba zbalansowania oczekiwań czytelników z  tym, co pisarz uważa za właściwe dla swojej historii. Ta scena jest tego przykładem. Wielu czytelników nie ukrywało, że chce zobaczyć Mię, Ashlinn i Trica razem w „Bezświcie”. Pisząc tę książkę, miałem zawsze na uwadze ten pomysł. Na pierwszy rzut oka brzmiał przekonująco. Mia zawsze była otwarta na przygody, jeśli idzie o  seks, nie z  racji swojej biseksualności, ale ponieważ jej pasażerowie sprawiali, że nie czuła strachu. Mia ma w dupie, co

inni ludzie myślą na jej temat, co czyni ją wolną, może więc robić to, co wielu z nas potrafi sobie tylko wyobrazić. Prawdziwym problemem byliTric i  Ashlinn, wmanewrowanie ich w taką pozycję (niezamierzona gra słów), żeby wylądowali w  łóżku z  Mią. Zważywszy na ich historię, wydawało się to mało prawdopodobne, ale przez wzgląd na oczekiwania czytelników postanowiłem spróbować. I naprawdę nic z tego nie wyszło. Scena sama w sobie świetnie się sprawdza. I chociaż pomysł ich trójki razem w łóżku może pociągać, to prawda jest taka, że Ashlinn zamordowała Trica. Dokładnie rzecz biorąc, dźgnęła go w  serce i  zrzuciła w  przepaść. W  moim zamierzeniu fabuła „Bezświtu” miała dojść do punktu, w  którym Tric zdoła wybaczyć Ash, ona zaś (dziewczyna, która – dla jej usprawiedliwienia – została wychowana przez bezlitosnego mordercę tak, żeby stać się bezlitosnym mordercą) zda sobie sprawę z  potworności swojego czynu. Zbliżenie tej dwójki tym bardziej wydawało się naciągane, więc ostatecznie wyciąłem tę scenę i myślę, że książka lepiej sprawdza się bez niej. Tyle że scena została napisana. A  Wy lubicie sprośności. No to macie. Ta scena pojawia się po rozdziale trzydziestym czwartym i  ataku Mii z  drużyną na Cichą Górę. Nie wchodzi do żadnego kanonu. Nie jest nowelką. Jest jedynie wyciętą sceną. Uznajcie to za historię alternatywną, jeśli chcecie, albo za marzenie, które nigdy się nie spełniło. Czasem tak bywa. Ale to nie zmienia faktu, że marzenie jest przyjemne. JK

 

Rozdział 35     Pytanie

Ash nadal czuła jej smak. Sól i  miód. Żelazo i  krew. Z  ciężkimi powiekami przesunęła językiem po ustach. Rozkoszowała się. Wdychała ten smak. Wzdychała nim. Wyglądała na ciemny przestwór pustki za poręczą Podniebnego Ołtarza i  dziękowała bogu, bogini czy może zrządzeniu losu za to, że ta dziewczyna pojawiła się w jej życiu. Mia. Zostawiła ją śniącą. Nagą na futrach. Z  włosami rozrzuconymi wokół głowy jak aureolą z  czarnego ognia. Pocałowała ją delikatnie, lekko jak puch, i  wstała z  łóżka, włożyła czarną halkę. Zamknęła za sobą sypialnię, związała długie blond włosy z  tyłu głowy i  poszła boso korytarzem w poszukiwaniu czegoś do picia. Miała obolały język. W gardle jej zaschło. Zaspokojenie czempiona Venatus Magni, Królowej Nikczemników i Pani Ostrzy to ciężka praca. W  Kościele panowała grobowa cisza. Widmowy chór nadal milczał, pojmani akolici i Ręce siedzieli zamknięci pod kluczem i bacznym okiem Mercurio. Prawdę mówiąc, niewielu przeżyło atak i  wszyscy złożyli przysięgę Mii jako przywódczyni Kościoła. Jednakże nowa Pani Ostrzy nalegała, by pozostali

zamknięci – przynajmniej na razie. Ostrożności nigdy za wiele. Mogli uznać zdobycie Góry jedynie za drobne zwycięstwo. Scaeva uciekł, a  razem z  nim uciekła Zabójczyni Pająków. Jonnen znów znajdował się w szponach ojca. Kwestia Księżyca pozostała nierozwiązana. Tej historii jeszcze dużo brakowało do końca. Teraz Ash stała na Podniebnym Ołtarzu i  wyglądała za poręcz, w  wieczną ciemność. Dała sobie chwilę na oddech. Aelius powiedział, że to jest miejsce, gdzie mur między tym światem a Otchłanią jest najcieńszy. Wieczna noc wirująca nad jej głową wcale nie była nocą. Ławki i  krzesła za jej plecami stały puste. Powietrze wokół niej było ciche i  nieruchome. Trzymała gliniany kubek i  butelkę świetnego złotniaka z  kuchennych spiżarni – Albari, jak się okazało, ulubiony gatunek Mii. Gasiła pragnienie palącym haustem i  opłakiwała smak dziewczyny, który znikał z  jej języka. Wpatrywała się w  Otchłań i  zastanawiała się, czy Otchłań patrzy na nią. Zastanawiała się, jak mogłaby wyglądać noc, gdyby Księżyc wrócił na niebo. Po części nadal obawiała się, że Mia zmieni zdanie. Nadal bała się, że kronikarz przekona ją do szaleńczego planu. Pozostała jednak część Ashlinn Järnheim – ta, która znała Mię, uwielbiała ją i jej ufała – wiedziała swoje. Niech noc będzie przeklęta. Niech słońca będą przeklęte. Niech Księżyc będzie przeklęty. Mia Corvere chciała żyć. Razem ze mną, pomyślała. Uśmiech wykrzywił jej usta i  zamrowił aż w  palcach stóp. Pomyślała o  domu, który jej ojciec wybudował nad Trójjeziorem. O kwiatach na parapetach i ogniu na kominku. O wielkim puchowym łożu. Ashlinn nigdy nie spodziewała się, że będzie miała to, co ma teraz. Nigdy o  tym nie marzyła. Urodziła się jako dziecko

zabójcy, tak samo jak jej brat Osrik. Torvar Järnheim wychował dzieci na swoje podobieństwo. Jej dzieciństwo składało się z kradzieży, napadów, obietnic życia i śmierci w służbie Naszej Pani od Błogosławionego Morderstwa. Wyrzuty sumienia były dla mięczaków. Żale dla tchórzy. Pamiętała zwrot, kiedy jej ojciec wrócił z  niewoli w  Liis. Ofiarę, która zakończyła jego służbę. Rany, jakie odniósł w  Cierniowych Wieżach Elai, zmieniły go na zawsze. Uczyniły zgorzkniałym. Chociaż Marielle naprawiła rany, jakie odniósł podczas tortur, to nie mogła mu przywrócić tego, co zostało całkiem odcięte. Oka. Męskości. Wiary. Ojciec stracił coś więcej niż klejnoty i  wiarę w  słuszności ofiar. Nigdy już nie uśmiechał się tak jak kiedyś. Nigdy już nie całował matki, jak to zwykł robić wcześniej, nigdy nie tulił dzieci jak wcześniej, nie potrafił zasnąć i  nie obudzić się z  krzykiem z  powodu koszmaru sennego. W  Liis złamano w  Torverze Järnheimie coś, co nigdy należycie się nie zrosło. I  Czerwony Kościół mimo całej swojej władzy i  pobożności nie mógł mu tego oddać. Ashlinn znienawidziła za to Kościół. Dlatego Torvar zwrócił dzieci przeciwko Kościołowi, a  Ashlinn i  Osrik skwapliwie się temu poddali. Uczynił z  nich broń przeciwko świątyni, która go zniszczyła, żeby obalili dom Bogini, która go zawiodła. Dobrze to sobie zaplanowali. Ona i  Oz byli o  krok od sukcesu. Kłamali, kradli i  zamordowali Przyzywacza Powodzi, Carlottę i Trica – żeby tylko dopaść lorda Cassiusa i Duchowieństwo. I chociaż jej porażka zakończyła się śmiercią jej brata, który zginął z  rąk Adonaia, to w  ciągu ostatnich zwrotów dopełniło się wreszcie wszystko, nad czym pracowała. Duchowieństwo zostało zniszczone, a  wraz z  nim upadł Czerwony Kościół.

Torvar Järnheim mógłby być dumny z  córki. A  jeśli nawet zostały jeszcze niewyrównane rachunki z  Adonaiem, to mogły poczekać na inny zwrot. Bo prawdę mówiąc, chociaż bardzo kochała brata, był z niego niezły kutas. Dlatego Ashlinn stała na Podniebnym Ołtarzu i  wpatrywała się w czerń poza Górą. W noc, która wcale nie była nocą. Wokół niej w  Górze było cicho jak w  grobowcu, całe Duchowieństwo spało w  niepodpisanych grobach. Rozpuściła włosy, które rozsypały się na jej ramionach, ciesząc się z  wolności. Nalała sobie następny kubek złotniaka i uniosła go w ciemność. –  Zdrówko, tato, ty żałosnych stary łajdaku. I twoje zdrowie, Oz, ty zarozumiały skurwysynie. Wypiła spory łyk i  wyrzuciła pusty kubek przez poręcz balkonu. – Załatwiłam ich dla was. – CZEŚĆ, ASHLINN. Serce zamarło jej w  piersi. Zimny dreszcz zacisnął żołądek. Zachowała kamienną twarz, odwracając się od poręczy. Stał przed nią, wysoki i  silny. Piękny jak posąg wyrzeźbiony przez Matkę Ciemności. Jej sługa. Jej przewodnik. Teraz na jego skórze malowało się coś podobnego do rumieńca życia, ale oczy nadal były nieruchomymi sadzawkami arcymroku przeszywanymi punktami światła. Solne dredy poruszały się jakby na wietrze. Ręce miał czarne jak morderstwo. Patrzył na nią. Cisza między nimi była głęboka jak stulecia. Ashlinn zdała sobie sprawę, że to tutaj po raz ostatni widziała go żywego. W tym właśnie miejscu – tu, gdzie go zabiła. Jak już powiedziałam wcześniej, masz niezłego nosa. Nie mogę pozwolić, żebyś niuchał podczas podawania przystawek tego wieczoru. – Co ty ro...?

– Cześć, Tricky. – KŁOPOTY ZE SNEM? Wzruszyła ramionami. – Czasem. – WYRZUTY SUMIENIA? Ash pokręciła głową, oceniając, ile potrzebuje kroków, żeby dopaść schodów. Ręka jej się ślizgała na szyjce butelki whisky. – Nasza Mia ma swoje potrzeby. – NASZA MIA. – No cóż. – Uśmiechnęła się krzywo. – Moja Mia. Chłopak westchnął i pokręcił głową. –  TO TAKIE MAŁOSTKOWE Z  TWOJEJ STRONY, TE PRÓBY ROBIENIA PRZYTYKÓW POD MOIM ADRESEM PRZY KAŻDEJ OKAZJI. –  Nie muszę niczego próbować. Wiem, że czujesz jej zapach na mnie. Zapach dymu, potu i  jej słodkich sekretnych zakamarków. Wiem, że pamiętasz, jak to jest odwiedzać te miejsca. Wiem, jak bardzo chcesz tam wrócić. Ten twój nos zawsze przynosił więcej kłopotów niż to warte. Tric wyjrzał za poręcz. W miejsce, gdzie zepchnęła jego ciało, po tym jak go zadźgała. Ash czuła siłę promieniującą z  niego w  tym domu umarłych, tak blisko arcymroku i  Otchłani, z  której wypełzł. Widziała go podczas walk w  Górze, widziała drzemiącą w  nim ciemną moc całkowicie uwolnioną. Poruszał się szybciej, niż ona mogła mieć choćby nadzieję kiedykolwiek się poruszać. Był od niej o  wiele silniejszy. Ścinał tych, którzy odważyli się stawić mu czoło, jak kosa zboże, jakby był przedłużeniem samej Pani od Błogosławionego Morderstwa. Było jej zimno, czuła, jak chłód powietrza działa na jej ciało. Uświadomiła sobie teraz, jak cieniutką halkę ma na sobie. Przełożyła jedną rękę przez piersi, a drugą mocniej zacisnęła na szyjce butelki. – PROWADZISZ NIEBEZPIECZNĄ GRĘ – powiedział.

– To jedyna gra warta zachodu. Ale ty mnie nie zabijesz. Uśmiechnął się wtedy. Uśmiech nawet nie musnął jego oczu. – A TO DLACZEGO? Ashlinn obrzuciła go spojrzeniem. Jej niebieskie oczy błyszczały. – Bo w głębi ducha, pod całym tym morderstwem i gównem masz dobre serce. O, próbujesz to ukryć. Jednak przeważnie robisz to, co należy. – Uśmiechnęła się znowu i  przechyliła głowę. – A zamordowanie dziewczyny, która ma na sobie samą bieliznę, nie jest w twoim stylu. – CHŁOPAK, O KTÓRYM MÓWISZ, NIE ŻYJE. – Zmrużył nieco oczy. – TY GO ZABIŁAŚ. – Co ty ro...? Zamrugała, widząc sztylet w jego ręce. Lśniące srebro ostrza. Cios w  pierś. Zatoczyła się do tyłu i  stęknęła. Butelka whisky wypadła jej z ręki i stłukła się na podłodze. Złapał ją lewą ręką za ramię i  przytrzymał. W  prawej miał nóż przyciśnięty do skóry nad jej sercem. Rękojeścią. Dostatecznie mocno, żeby zostawić siniak. I nic więcej. Dość, by pokazać jej, że mógłby ją zabić, gdyby chciał. Ręce miał ciepłe, a na jej skórze noc kładła się czernią. Jego uścisk trzymał jak wyrzut sumienia. Gniew wypełniał mu oczy, ciemne łzy wzbierały na rzęsach, gdy wykrzywił usta i  powiedział z wściekłością: –  CHCĘ CIĘ ZABIĆ. NIECH MI BOGINI DOPOMOŻE, NAPRAWDĘ CHCĘ. CHCĘ ROZCIĄĆ CI TO PIEPRZONE SERCE NA PÓŁ I  CISNĄĆ CIĘ W  CZERŃ, TAK JAK TO ZROBIŁAŚ ZE MNĄ. BYLIŚMY PRZYJACIÓŁMI. UFAŁEM CI. A TY MNIE ZABIŁAŚ BEZ CIENIA WYRZUTÓW SUMIENIA I CHOĆBY JEDNEJ PIEPRZONEJ ŁZY. Ash serce waliło jak oszalałe. W ustach jej zaschło.

Tric zamrugał, dwie czarne łzy popłynęły po bladych policzkach. – A MIMO TO ONA KOCHA CIEBIE. Wypuścił ją. Odsunął się. Odwrócił się od poręczy i oparł się o nią łokciami, składając przed sobą dłonie. Solne dredy opadły mu wokół twarzy, gdy wpatrywał się w  ciemność. Piękny i złamany. Przez nią. Ash stała jak zamrożona z rękami na piersi. Gdy patrzyła na niego, czuła, jak to w  niej wzbiera. Przebija się przez mury, które wzniosła dla świata, za którymi się schowała. Coś, co próbowała zabić, zdeptać, aż nie pozostanie z  tego nic; życie, jakie starała się wieść, nauki ojca rozbrzmiewające głucho w jej głowie. Wyrzuty sumienia są dla mięczaków. Żale są dla tchórzy. To jednak były kłamstwa i dobrze to wiedziała. Prawdę mówiąc, zawsze zdawała sobie z tego sprawę. Wiedziała, co odebrała temu chłopcu. Wiedziała dlaczego. Zgasiła wszystko, czym był i czym mógł się stać. Wiedziała, jak musi mu być ciężko powrócić do świata po takiej zmianie. Widzieć dziewczynę, którą kochał, w  ramionach swojej morderczyni. I  chociaż miał wszelkie powody, żeby ich nienawidzić, wybuchnąć gniewem i  zniszczyć wszystko wokół, pozostał wierny. Lojalny wobec swojej miłości. Lojalny do końca. Takim właśnie był chłopcem. Takiego chłopca zabiła. – Przepraszam... – szepnęła. Tric zwiesił głowę. Zamknął oczy. Gorące łzy popłynęły po jej policzkach, dolna warga zadrżała. Żar cierpienia zalał jej pierś i  wyrwał się z  ust gorzkim szlochem. Płacz szarpał całym jej ciałem, gdy łzy się polały. Osunęła się na kolana pośród potłuczonego szkła i  kałuży złotniaka, objęła się rękami. Mury się waliły.

– T-Tric... przepraszam. W Kościele panowała cisza, jeśli nie liczyć jej płaczu. –  Ż-żałuję, że nie mogę tego cofnąć – powiedziała, krzywiąc twarz. – Żałuję, że nie było innego sposobu. Byliśmy zabójcami. Wszyscy, co do jednego. Zrobiłam, co musiałam. Zrobiłam to dla familii. Ale żałuję... że to byłeś ty. Wolałabym, żeby to był ktokolwiek inny, byle nie ty. I wiem, że to tylko słowa. Wiem, jak to niewiele teraz znaczy. Ale... przepraszam. – Pokręciła głową i zamknęła oczy. – O, Bogini, jak strasznie mi przykro. Objęła się mocno, próbując zapanować nad żalem. To, co zrobiła, osoba, którą była... trudno uwierzyć, że ktokolwiek mógłby ją teraz kochać. Że to mogło mieć jakikolwiek sens. Radość zwycięstwa, tak wyraźna chwilę temu, teraz była goryczą w jej ustach. Bo kiedy karmisz Paszczę, oddajesz jej też cząstkę siebie. I wkrótce nic ci nie zostaje. Mięczak, usłyszała szept ojca. Tchórz. Wiedziała, że to nie jest prawda. Znała kształt kłamstwa. Tyle że, kiedy tam klęczała, wydawało się to tak prawdziwe, tak ostre i  mimo wszystko ją zraniło. Krwawiła na kamień pod sobą. Jak łatwo rodzic może zatriumfować nad dzieckiem, zacni przyjaciele. Jak łatwo może zniszczyć. Usłyszała zgrzyt buta na potłuczonym szkle. Poczuła ciepłą dłoń na ramieniu. Otworzyła oczy i  zobaczyła, że Tric przyklęknął na jednym kolanie obok niej. Jego bladą i piękną twarz okalały solne dredy czarne jak niebo w górze. Jego oczy były głębokie jak sama noc, upstrzone drobnymi punkcikami światła. To jej przynosiło dziwną ulgę – że nawet w  tej całej ciemności i  chłodzie nadal płonie blade światło. – ALE Z CIEBIE PIEPRZONA SUKA – powiedział Tric. Ashlinn się zdziwiła. – A z ciebie ofiara losu – odgryzła się.

Zaśmiał się wtedy. Krótko i  głośno. Dołeczek pojawił się na jego policzku. Ash złapała się na tym, że mimo smaku łez na wargach wykrzywia usta w drobnym uśmieszku pomieszanym z goryczą i smutkiem. A potem też się roześmiała i ciepło, jakie pojawiło się wtedy w  jej piersi, osłabiło nieco otaczający ich chłód. Otarła łzy z oczu, jej smutek zaczął topnieć. Popatrzyli po sobie, oboje na kolanach, jedną stopę od siebie i tysiące mil od siebie. Oboje byli zabójcami. Oboje byli ofiarami. Oboje kochali i byli kochani. Może jednak nie dzieliło ich aż tak wiele. – Naprawdę ją kocham, wiesz? – mruknęła. – WIEM – szepnął. – I zrobiłabym wszystko, żeby ją uszczęśliwić. – JA TEŻ. – Wiem... Objęła go delikatnie. W pierwszej chwili zesztywniał, stał się twardy jak kamień. Opierał się z  tą odrobiną gniewu, jaka mu jeszcze została. Wreszcie jednak, bardzo powoli, zamknął oczy i  Ash poczuła, jak opiera delikatnie głowę na jej ramieniu i  obejmuje ją w  talii. Był ciepły pod jej dotykiem, w  żadnej mierze nie przypominał nieczułego posągu ani od środka, ani od zewnątrz. Klęczeli na podłodze w  objęciach, wokół nich walały się kawałki szkła, a nad nimi otwierała się Otchłań. Trwali tak całe wieki. Jego ciało przy jej ciele. Wokół nich panowała cisza. Bezruch. A  potem Ashlinn odsunęła się, żeby spojrzeć mu w  oczy. Musnęła palcami jego piękną twarz. Pomyślała o dziewczynie śpiącej na górze i o tym, że zrobiłaby wszystko, by ją uszczęśliwić. Pocałowała go. Delikatnie jak piórko. Przelotnie jak okamgnienie. W  usta. Czuła smak ich łez, złotniaka i  ich dziewczyny, ich przeszłości i gorzkich popiołów między nimi. Pocałunek.

Pytanie. Tric spojrzał jej w  oczy. Jego oczy były głębokie jak zagadka między nimi. – CO TY WYPRAWIASZ, ASHLINN? Opuściła podbródek i spojrzała na niego spod rzęs. – Uszczęśliwiam ją.

 

Rozdział 36     Trójka

Mię obudziło ciepło rozlewającego się ognia. Przeciągnęła się, westchnęła głęboko i  zagryzła usta. Żar narastał, rozprzestrzeniał się spomiędzy jej ud i  wywoływał przenikliwe gorące dreszcze. Otrząsając się z  otępienia po głębokim śnie, naga na futrach, wyciągnęła rękę w  dół i  pogładziła Ashlinn po twarzy, bawiąc się pasemkiem jej złotych włosów. Dziewczyna obdarzyła ją kolejnymi delikatnymi pocałunkami, palcami rozwarła płatki, żeby sięgnąć językiem głębiej, podsycając w niej zaczątki ognia. Mia wykrzywiła usta w  mrocznym uśmiechu, nadal nie otwierając oczu. – Nie masz dość? – mruknęła. Ashlinn westchnęła tylko w  odpowiedzi. Ciepły oddech musnął skórę Mii, gdy napisała odpowiedź czubkiem języka na wzbierającym pączku. N I G D Y

Mia ustąpiła i przyciągnęła kochankę mocniej. Rozkoszowała się delikatnym atakiem jej ust, języka, palców, które drażniły, przekonywały, krążyły. Czarne włosy rozsypały się wokół niej na futrach. Uniosła wyżej biodra, głowa jej opadła, oddech wymykał się przez rozchylone usta gardłowym, przeciągłym jękiem. Który zdusił inny pocałunek. Otworzyła gwałtownie oczy, serce zabiło jej żywiej. Dreszcz przemknął jej po plecach i  zawibrował w  brzuchu. Zobaczyła nad sobą Trica, bladego i  wspaniałego, z  wargami przyciśniętymi do jej ust. Jego skóra jak wyrzeźbiona z  alabastru, solne dredy czarne jak noc, związane z  tyłu, żeby odsłonić twarz, którą mogłaby wyrzeźbić sama Bogini. Pocałował ją delikatnie, głęboko, gładząc jej policzek. Odsunął się w  końcu, żeby spojrzeć na nią pytająco. Był nagi, jak zdała sobie sprawę, i  klęczał obok łóżka, podczas gdy Ashlinn zagłębiła się bardziej między jej uda, ponaglając płomienie, żeby płonęły coraz goręcej. Tysiące myśli zderzały się jak umierające gwiazdy w umyśle Mii. Tysiące pytań. Czy to jakiś chorobliwy sen? Czy też jej najmroczniejsza tęsknota wydobyta z jej głębin i pozbawiającą ją tchu w piersi? Ashlinn zasypywała ją dziesiątkiem namiętnych i  przyprawiających o  zawrót głowy pocałunków. Mia spojrzała ponad brzuchem w  oczy jak wyprażone słońcem niebo. Westchnęła, gdy Tric pochylił się i  pocałował ją w  szyję. Rzęsy jej zatrzepotały, gdy jego zarost połaskotał jej skórę. Ash pocałowała ją znowu, poruszając językiem. Usta miała błyszczące i mokre. Bogini, jakie to przyjemne... Nadal nie wiedziała, czy to nie majaki. Czy w  ogóle się obudziła. Czuła jednak dłonie Ashlinn przesuwające się po jej piersiach i  ręce, aż złapała ją za nadgarstek. Ash uniosła

delikatnie jej dłoń i  pchnęła w  stronę chłopca obok nich, na napięte mięśnie jego ud, przez chłodną połać wyrzeźbionej skóry aż do gładkiej, twardej rozciągłości jego członka. – O, kurwa – szepnęła Mia. Tric westchnął i pochylił się bardziej, wtulając się w jej szyję. Język Ashlinn tańczył w  płomieniach między jej udami, rozpalając je coraz bardziej. Palce Mii musnęły nabrzmiałą koronę Trica, który aż zadygotał i  jęknął, wydychając gorące powietrze na jej skórę. Mia wygięła kręgosłup w  łuk. Miała gęsią skórkę na całym ciele. Poczuła, że wszelkie jej zahamowania toną w powodzi. Dała się porwać chwili, słodkim torturom ust Ashlinn, chłodnemu dotykowi warg Trica, dała się pochwycić mocno, aż cała zadrżała, westchnęła i  poddała jedynej prawdzie, jaka w tym momencie się liczyła. Jedynej rzeczywistej prawdzie. Pragnę tego. Niech mi Bogini dopomoże, ale tego właśnie pragnę. Wsunęła palce we włosy Trica i przyciągnęła go do tęsknego, namiętnego pocałunku. Gdy ich usta miażdżyły się w  tej pieszczocie, rozkoszowała się smakiem palonych liści na jego języku, jego barytonowym jękiem, który wibrował jej w  brzuchu i  przyprawiał o  drżenie całe jej ciało. Jedną ręką wędrowała po znajomej, szerokiej przestrzeni jego ramion, napiętych liniach torsu. Drugą przesuwała po jego płonącej długości, czując, jak pulsuje w  jej palcach. Język Ashlinn wypisywał imię nieba między jej nogami i zmysłowy, wyuzdany dreszcz z tym związany doprowadził Mię do krawędzi szybciej, niż się zorientowała. Poddając się temu całkowicie, pchnęła Trica na wezgłowie łóżka. Tając w  ustach Ashlinn, Mia przesunęła wargami po gardle i piersi Trica, badała doliny i wzniesienia mięśni na jego brzuchu. Jęknął, gdy sięgnęła po jego członek, wzięła go w dłoń i obsypała pocałunkami od czubka po nasadę, krążyła językiem

po zwieńczeniu i zatracała się w jego smaku. Serce waliło jej jak oszalałe w piersi, pożądanie uwolniło motyle w brzuchu i ręce jej się trzęsły, gdy zerknęła na Ashlinn z  ostatnim pytaniem w spojrzeniu. Ta, zbyt zadyszana, żeby odpowiedzieć, jęknęła tylko w  odpowiedzi. Jej uwielbienie pogłębiło się, z  westchnieniem poddała się wrażeniu, że tonie. Spojrzała raz w  oczy Trica, zamknęła powieki i  wsunęła sobie całą jego płonącą długość w usta. Bogini, ależ był twardy. Ciężki i  gorący jak świeżo wykute żelazo, gładki jak jedwab. Poczuła, że jego silna ręka wplotła się w  jej włosy, i  usłyszała, że drugą złapał się wezgłowia tak mocno, że drewno aż jęknęło. Gorączkowo wzięła się do pracy, z  nieposkromionym, łapczywym uwielbieniem, brała go w siebie tak głęboko, jak to tylko możliwe. Jęczał, unosił lędźwie do góry i kierował nią delikatnymi ruchami ręki, a Mii zapadały się policzki, w głowie się kręciło, gdy czuła, jak Ashlinn wsuwa w  nią palec i  rozpala świat. Z  wypełnionym gardłem, zadyszana, mogła tylko jęczeć, czując, jak dochodzi, pulsuje, jak zagarnia ją powódź. Czarny ogień zapłonął w  niej, uniósł ją, sprawił, że zawirowała, i  wybuchł w  ciemności za jej oczami. Wysunęła sobie Trica z ust, przycisnęła do policzka i krzyknęła, gdy prawie straciła przytomność, jej ciało, jej umysł przestały do niej należeć. Opuściła głowę, dysząc i drżąc. Jedną rękę nadal trzymała na nim, nie mogąc złapać tchu. Ash pozostała między jej rozłożonymi nogami, jej język zadręczał ją, kreśląc spirale, przyjemność stała się teraz już nieznośna. Tric wciągał Mię na siebie, przycisnął wargi do jej ust, jego silne, zręczne dłonie pieściły i  ugniatały jej pośladki. Chciała dać to, co jej dano, chciała posiąść ich oboje całkowicie, brać i  dawać, aż pogrąży się w szaleństwie.

Odepchnęła się od Trica, odwróciła się i przyciągnęła Ashlinn do pocałunku, który sięgał duszy. Zadygotała, czując własny smak na jej ustach. Przesuwała dłońmi po poezji jej ciała. Gdy muskała szyję Ashlinn, gdy skubała ją zębami, poczuła, że Tric klęka za nią. Delikatnie ręce rozdzieliły jej włosy, gdy pocałował ją w  kark, aż nogi się pod nią ugięły. Topniała pod delikatnym dotykiem jego ust, twardość jego członka napierającego na jej pośladki sprawiła, że aż jęknęła i  zaczęła ocierać się o  niego, próbując odetchnąć, chociaż brakowało jej powietrza. Próbując odetchnąć i  błagać. Spojrzała Ashlinn w  oczy i  zobaczyła, że szklą się pożądaniem. Opadła na futra i  rozłożyła nogi, przesuwając palcami po udach. – Przysuń się, ślicznotko. Mia klęknęła nad Ash, całowała jej gardło, piersi i  czuła bijące pod ustami serce. Przesunęła językiem po twardych jak kamyki sutkach, czując sól. Obsypała ją kaskadą słodkich pocałunków, przesuwając się w  dół, ku swojej nagrodzie. Jęknęła głęboko, gdy poczuła mocne ręce pieszczące jej biodra, przesuwające się między pośladkami i  delikatnie rozsuwające jej obrzmiałe wargi. Poczuła wtedy stalową twardość Trica napierającą na jej wilgotne płatki, przesuwającą się w  tę i z powrotem po jej najmiększych zakamarkach. Osuwała się po spirali, powoli jak topniejący lód, nie odrywając oczu od swojej dziewczyny, powoli zanurzając się w raju. Polizała mały, ciemny pieprzyk w  zagłębieniu jej biodra, rozsunęła płatki palcami i zaciągnęła się przyprawiającym o zawrót głowy zapachem jej pożądania. – Tak... – westchnęła Ash. – O, tak... Jęknęła pod wpływem czułych pocałunków Mii, delikatnych jak piórko pieszczot języka u  jedwabnych drzwi jej świątyni, ciemnego ołtarza uwielbienia. Bogini, była tam taka gorąca, śliska i  gładka jak miód. Mia wsunęła język głębiej, czując słodki nektar na ustach. Zerknęła przez ramię i  zobaczyła za

sobą Trica, jego napięte mięśnie jak u  byka szarpiącego się na łańcuchach, które go powstrzymują. – Zerżnij mnie – szepnęła. On jednak tego nie zrobił. Zamiast tego przesunął wielkimi, silnymi dłońmi po jej kręgosłupie, po już poruszających się biodrach. Drażnił się z nią, dręczył ją. Wygiął usta w znaczącym uśmieszku, gdy pchnął ją nieco bliżej krawędzi, tak blisko, Bogini, tak blisko, że mogła zwariować. Nie mogła tego znieść ani chwili dłużej, drżała z  niecierpliwości, sięgnęła za siebie i przejechała paznokciami po jego skórze. – O, Bogini, błagam – poprosiła. – Zerżnij mnie. Zerżnij! Jęknęła przyciśnięta do warg Ashlinn, kiedy Tric ustąpił i  wszedł w  nią powoli. W  głowie jej się kręciło. Serce jej biło szaleńczo. Wyrwał jej się słaby okrzyk, gdy wchodził głębiej, jeden płonący cal po drugim. Bogini, tyle go było, a  cały był niemożliwie gładki, upajająco gorący. Zamknęła oczy i  znowu jęknęła, wypełniona po brzegi, prawie pokonana przez rozkoszny ból i  bolesną rozkosz. Trzymał ją za biodra, poruszając nimi w  powolnym, dręczącym rytmie. Otworzyła usta, dopasowując tempo ruchów swojego języka do jego rytmu, prosząc, błagając o  więcej, więcej, więcej! Poruszali się razem, cała trójka. Mii oczy uciekły w głąb czaszki, Ashlinn wiła się na łóżku, Tric pojękiwał basowo, aż Mia czuła dudnienie w piersi. Jego ręce przesuwały się po jej mokrych udach, gładziły i  drażniły, ciągnęły ją ku niebu, raz jeszcze ku płonącym niebiosom. – O, Bogini, nie przestawaj – szepnęła Ashlinn. – O, tak – pojękiwała Mia. – O, kurwa, tak... Poruszali się w  tańcu starym jak świat. Powoli, głęboko i mocno. Każde pchnięcie Trica sprawiało, że Mia napierała na Ashlinn, która jęczała, unosiła biodra i  prosiła o  więcej. Mia czuła, jak żądza narasta w Ashlinn, jak uda zaczynają jej drżeć i  uśmiechała się, widząc ją tak rozpaloną. Ash wsunęła jedną

rękę w  jej włosy, a  drugą położyła na własnych piersiach, gładząc je i  poszczypując. Odchyliła głowę, a  każdy płomienny pocałunek, każdy dotyk języka Mii, prowokował kolejne błagania, kolejny drżący jęk, kolejne rozdygotane westchnienie. Mia sięgnęła między nogi, splotła palce z  dłonią Trica, który ją pieścił, wbijając się w nią – rżnij mnie, rżnij. Chciała poczuć go bardziej, chciała go całego, dała się uwieść zakazanemu dreszczykowi i  kompletnie się w  tym zatraciła. Napierała na niego, gdy się w  nią wbijał, rozkoszowała się każdym cudownym calem, rozpalona do białości, i  pragnęła tego, tylko tego, zawsze tego. – Mocnej – prosiła, poruszając językiem. – Mocniej! Nieartykułowany krzyk wyrwał się z  ust Ashlinn, która złapała Mię mocniej za włosy i  wyprostowała nogi, podkulając palce stóp i  napinając całe ciało jak łuk. Wygięła się na łóżku, zmięła prześcieradło w  dłoniach i  krzyknęła. Mia trzymała ją mocno, zablokowała ręce na jej udach i  spijała powódź. Tric jęknął, patrząc na orgazm Ashlinn, i  Mia poczuła, że rośnie w  niej, jego ruchy przyśpieszają, że porusza się w  niej całą długością i drży. Sięgnęła jednak ręką do tyłu, położyła dłoń na jego napiętym brzuchu i  spojrzała mu w  oczy, prosząc, żeby poczekał. „Jeszcze nie, kochany” – powiedziała samym spojrzeniem. Jeszcze nie. Odepchnęła go, czując pustkę i  ból. Kreśliła językiem powolne spirale, wędrując w  górę ciała Ashlinn, odgarnęła jej włosy z  twarzy i  ocuciła ją długim, głębokim pocałunkiem. Rozsunęła jej uda własnym udem i  naparła biodrami. Ash jęknęła, objęła ją ramionami, wsunęła język w jej usta, gdy ich drugie wargi się zetknęły. Całując się, wzdychając, zaczęły ocierać się o siebie, zupełnie mokre. Mia obejrzała się przez ramię, przywołując Trica spojrzeniem. Chciała się nim podzielić, całym nim. Kiedy

ocierały się o  siebie z  Ashlinn, sięgnęła do tyłu i  pokierowała nim powoli, tam gdzie chciała, gdzie potrzebowała, żeby się znalazł. Ash wyrwał się okrzyk z  piersi, gdy poczuła, jak on wsuwa się w  śliski żar między nimi, jak jego nieznośna twardość pojawia się między ich niewiarygodną miękkością. Tric znowu zaczął się poruszać, śliski od ich żądzy, przesuwał się w górę i w dół między ich obolałymi z pożądania wargami. Ashlinn jęczała przy każdym pchnięciu, miażdżąc wargi Mii własnymi ustami, podczas gdy ich języki się splątały. Tric pochylił się, mięśnie rąk i  piersi napięły się, gdy całował Mię w  kark, między łopatkami, aż po jej kręgosłupie przebiegały dreszcze. Mia nie miała pojęcia, gdzie które z  nich się kończy, czuła dłonie na każdym calu ciała, wzrastający w  niej ogień, skóra przy skórze. Miękkie wargi i  narastające jęki, wszyscy drżeli coraz mocniej z  każdą chwilą. Czuła jego twardość między nimi i na myśl, że się nim dzielą, zapłonęła znowu, puls w  niej zajął się ogniem. Czuła, że nadchodzi słodkie unicestwienie, płomień tak jasny, że może ją zniszczyć, ale rzuciła się w to z zapamiętaniem. Sięgnęła między nimi, zamknęła dłoń na jego członku, poruszała nią, pieściła, prosiła. Poczuła, że dłoń Ashlinn dołączyła, a  Tric stwardniał pod ich palcami, drżenie wstrząsało nim aż do kości. – O, BOGINI – jęknął. – Tak – ponaglała Mia. – Tak! Ashlinn spojrzała jej w oczy, drugą rękę wsunęła jej we włosy i  zaczęła szarpać biodrami, nieartykułowane okrzyki wypływały jej na usta, gdy zaczęła znowu spadać. Odrzuciła głowę do tyłu, zatraciła się w sobie, cała dygotała. Westchnienie jej rozkoszy, pocałunki i  ruchy Trica sprawiły, że Mia znowu przekroczyła granicę i  wpadła w  ogień tak intensywny, że oślepiający. Każdy jej mięsień zacisnął się, pozbawione tchu zapomnienie pulsowało z jej środka na zewnątrz i buchało bielą

za oczami. Krzyknęła, czując, jak Tric wygina się mocniej między nimi, śliski, nabrzmiały, aż wreszcie wybuchł w  jej dłoniach. Kiedy wytrysnął między ich brzuchami i  piersiami, kolejna fala rozkoszy uderzyła w  nią i  pochłonęła pierwszą, likier z lodu i ognia mrowiący na opuszkach palców rąk i stóp, ciągnący ją ku płonącemu niebu. Nic. Wszystko. Cokolwiek. – Bogini – wydyszała. – O, słodka Bogini... Przesunęła językiem po ciele Ashlinn, rozkoszując się perliście białą solą i  żarem. W  głowie nadal jej się kręciło. Ashlinn westchnęła, wygięła plecy w  łuk i  zamruczała. Mia sięgnęła do jej ust, pocałowała ją głęboko, dzieląc się z  nią smakiem Trica. Trzęsła się tak mocno, że nie mogła mówić. Zlany potem Tric osunął się na futra obok nich. Grawitacja powróciła, a  razem z  nią rozkoszne, zwycięskie wyczerpanie. Biodra ją bolały. Całe ciało ją bolało w  cudowny, grzeszny sposób, jej skóra promieniała. Była zaspokojona jak pustynia zlana płonącym morzem, jak ziemia pod wiosennym deszczem. Wreszcie przeturlała się między Ashlinn i  Trica. Starała się złapać oddech. Chciała po prostu oddychać i być. Zastanawiała się, co właśnie zrobili. Czy to było szaleństwo. Czy cokolwiek może teraz zaistnieć między nimi poza tym. Ash patrzyła na nią. Usta miała czerwone jak rubin, blond włosy mokre od potu. – Kocham cię – szepnęła. Tric musnął wargami jej ucho i szepnął: – KOCHAM CIĘ. Mia przytuliła ich mocniej, wzdychając z  głębi serca. Nie miała pojęcia, jak to może się zakończyć. Jak to ma działać, o ile w ogóle może. Przysięgła jednak sobie, że nigdy nie będzie tego

żałować. Nigdy, przenigdy. Udeptane ścieżki nigdy nie były dla niej. Nigdy nie przejmowała się tym, co inni mogą powiedzieć albo pomyśleć. I  prawdę mówiąc, chociaż była tylko jedna, wystarczy jej dla nich wszystkich. Mia Corvere była osobą, która bierze sobie to, co chce. I czymkolwiek było to, co właśnie mieli, to tego właśnie chciała. Wcisnęła się więc głębiej między nich, swoich całkiem mokrych kochanków. Wzięła ich za ręce, przycisnęła je do ust jedną po drugiej. I westchnęła. – Ja was też.
Jay Kristoff - Nibynoc 3 - Bezświt.pdf

Related documents

760 Pages • 171,162 Words • PDF • 3.2 MB

760 Pages • 171,162 Words • PDF • 3.2 MB

760 Pages • 171,162 Words • PDF • 3.2 MB

175 Pages • 110,170 Words • PDF • 1.8 MB

268 Pages • 67,444 Words • PDF • 2.2 MB

405 Pages • 101,646 Words • PDF • 4.6 MB

200 Pages • 70,871 Words • PDF • 2.3 MB

183 Pages • 71,671 Words • PDF • 1.8 MB

500 Pages • 202,086 Words • PDF • 55.7 MB

9 Pages • 2,411 Words • PDF • 568.1 KB

14 Pages • 2,476 Words • PDF • 170.3 KB

14 Pages • 4,959 Words • PDF • 268.5 KB