Jane Feather - Występny kochanek

348 Pages • 104,751 Words • PDF • 1.8 MB
Uploaded at 2021-09-24 15:52

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Grzeszne namiętności i ryzykowna przygoda Juliana była żoną tylko przez jeden wieczór. W swoją noc poślubną została wdową i... domniemaną morderczynią. Nie miała do kogo zwrócić się o pomoc i opiekę, a krewni męża pałali żądzą zemsty Zrobiła więc to, czego nie powinna zrobić - uciekła. Teraz przerażona dziewczyna nie ma środków do życia, Czuje, że nie ma wyboru, kiedy cyniczny książę składa jej gorszącą propozycję... JANE

FEATHER

to

jedna

z

najbardziej

lubianych

amerykańskich gwiazd romansu historycznego. Jest autorką powieści z sensacyjną fabułą, wydanych w ponad 10 milionach egzemplarzy, m.in. Wenus, Nieproszona miłość, Cnota, Wyznanie, Kusicielka.

Prolog

Londyn, 1750

W tej chwili nie mam czegoś takiego, Wasza Wysokość. - Nie sądziłem, że mogłaby pani mieć. Mniemam jednak, że mogłaby pani się o to postarać. - Tarquin, trzeci książę Redmayne, pochylił się, aby poczuć różany zapach, rozchodzący się z głębokiej misy na stole. - Nie będzie łatwo sprostać tak szczególnym życzeniom - odezwała się w zamyśleniu pani Dennison zza malowanego wachlarza. Na szczupłej twarzy księcia pojawił się przelotny uśmiech. - Pani i pan Dennison przekonacie się, że wasz wysiłek się opłaci. Oczy gospodyni rozbłysły. - Ha, książę, wiesz, jak nienawidzę rozmawiać o warunkach... to takie prostackie. - Bardzo prostackie - przyznał. - Jednakże przedmiot musi być autentyczny. Nie interesuje mnie fałszywe dziewictwo, choćby dziewczyna wydawała się nietknięta. Elizabeth Dennison wyglądała na urażoną. - Jakże Wasza Wysokość może podejrzewać coś podobnego? Książę uśmiechnął się jeszcze szerzej, ale lekko pokręcił głową, wyjmując tabakierę z lapis-lazuli z kieszeni aksamitnego surduta. W słonecznej bawialni zapadła cisza, podczas gdy leniwie wciągnął szczyptę tabaki, schował puzderko, po czym wytarł nos koronkową chusteczką. - Pozwolę sobie zapytać, czy przedmiot ma być do osobistego użytku Waszej Wysokości? - zapytała dama z lekkim wahaniem. Z księciem Redmayne'em nigdy nie było wiadomo, gdzie, według niego, przebiega granica między zwykłym pytaniem a impertynencją. - Może pani przyjąć, czyniąc poszukiwania, że ma być do mojego wyłącznego użytku. - Książę wstał. - Dzięki temu będziemy pewni, ze sprosta najwyższym wymaganiom.

- Ufam, iż Wasza Wysokość nie wątpi, że wszystkie nasze damy mogą zaspokoić najwyższe wymagania. - W jej głosie brzmiała lekka przygana, kiedy z szelestem jedwabiu wstała z krzesła. - Mój mąż i ja oferujemy najwyższą jakość usług w naszym domu. - Pociągnęła za sznurek od dzwonka. - Gdybym myślał inaczej, Elizabeth, nie prosiłbym pani o pomoc odparł uprzejmie książę, zabierając rękawiczki i laskę ze stolika. Pani Dennison sprawiała wrażenie nieco ułagodzonej. - Bezzwłocznie rozpocznę poszukiwania, Wasza Wysokość. - Proszę informować mnie o postępach. Życzę dobrego dnia. - Gość ukłonił się dwornie, ale błysk w jego pochmurnych szarych oczach zaniepokoił gospodynię, która dygnęła uniżenie. To uczucie nieodmiennie towarzyszyło prowadzeniu interesów z księciem Redmayne'em i nie tylko ona go doznawała. Zwróciła się z nieco sztuczną pewnością siebie do lokaja, który zjawił się w odpowiedzi na dzwonek. - Jego Wysokość wychodzi. - Najpokorniejszy pani... - wyszeptał książę, kłaniając się ponownie. Wyszedł za lokajem na korytarz. W słoneczny ranek w domu panowała cisza; służące poruszały się bezszelestnie, jakby nie chcąc przeszkadzać śpiącym na górze tym, którzy trudzili się nocą i poświęcali dzień na dobrze zasłużony odpoczynek. Uśmiech zniknął z twarzy pani Dennison, kiedy drzwi zamknęły się za gościem. Zlecenie księcia nie było łatwe do wykonania. Znaleźć dziewczynę, która nie straciła jeszcze dziewictwa i którą można by zmusić do uległości wobec zachcianek księcia. Dziewicę dałoby się znaleźć bez większego trudu... wśród niewinnych wiejskich dziewcząt, które, pozbawione jakiegokolwiek wsparcia, przybywały tłumnie do miasta. Ale taką, która miałaby powód, żeby zgodzić się na warunki księcia... I to nie takie warunki, które zwykle stawiano przy tego rodzaju transakcjach, jak z naciskiem podkreślił książę. Nie chciał zwykłej ladacznicy; potrzebował kogoś do czegoś niezwyczajnego. Nie powiedział do czego.

Elizabeth Dennison wzruszyła pulchnymi białymi ramionami. Przedstawi sytuację Richardowi. Jej mąż i wspólnik z pewnością obmyli plan. Nie można zawieść klienta tak bogatego i potężnego, jak Tarquin, książę Redmayne.

1 Juliana się dusiła. Mąż w najmniejszym stopniu nie starał się nie przygniatać jej własnym ciężarem, sapał przy tym i prychał, czerwony na twarzy, tocząc wzrokiem mętnym od weselnego wina. Poddała się bezwolnie aktowi i w istocie była przychylnie usposobiona do sir Johna pomimo jego wieku i znaczącej tuszy. Przyszło jej jednak do głowy, że jeśli nie da mu w jakiś sposób znać o swojej męce, to wyzionie pod nim ducha. Jej nos rozpłaszczył się na jego potężnej piersi, gardło zacisnęło. Nie miała na tyle jasnego umysłu, żeby stwierdzić, co dzieje się z resztą jej ciała, ale sądząc po przekleństwach i wysiłkach Johna, sprawy nie postępowały tak, jak powinny. Ciemne płatki zaczęły tańczyć jej przed oczami, pierś beznadziejnie walczyła o haust powietrza. Ogarnięta paniką, przesunęła rękami po pościeli i wtedy jej lewa dłoń zacisnęła się na gładkiej mosiężnej rączce termofora. Z rozpaczliwą desperacją uniosła go i opuściła na ramiona męża. Nie było to silne uderzenie i miało jedynie przywołać go do porządku, wywarło jednak, jak się wydawało, skutek przeciwny. Zamglone oczy, utkwione w ścianie za głową Juliany, otworzyły się szerzej, usta łapiące z trudem powietrze rozwarły, a potem, z dziwnym westchnieniem, przypominającym syk uchodzącego z przekłutego balonu powietrza, sir John oklapł, przygważdżając ją do łóżka. Jeżeli przedtem sądziła, że jest ciężki, to teraz ów ciężar stał się nie do wytrzymania; Juliana usiłowała go zepchnąć, wołając po imieniu, aby oprzytomniał.

Wcześniej wpadła w panikę, teraz ogarnęło ją śmiertelne przerażenie. Próbowała krzyczeć, ale jego ciało i bogato wyszywane brokatowe zasłony przy łóżku tłumiły głos. Za mocno zamkniętymi dębowymi drzwiami nikt nie mógł jej usłyszeć. Domownicy spali, a George stracił przytomność po trzeciej butelce porto na kanapie w bibliotece. Nie to, żeby chciała, aby znienawidzony pasierb znalazł ją w tej upokarzającej sytuacji. Juliana wiła się jak piskorz; jej ciało stało się śliskie od potu, w końcu zdołała unieść kolana i uwolnić nogi. Wbijając pięty w materac, uniosła się tak że John zsunął się na bok, a jej udało się wyślizgnąć, zanim opadł z powrotem. Wstała powoli, patrząc na niego z góry, zakrywając usta dłonią, z oczami szeroko otwartymi pod wpływem szoku. Pochyliła się. - John? - Ostrożnie dotknęła jego ramienia, potrząsając nim lekko. -John? Żadnej reakcji; jego twarz zatopiła się w poduszkach. Odwróciła głowę męża, spojrzały na nią jego puste, pozbawione życia oczy. - Słodki Jezu, zmiłuj się! - szepnęła Juliana, odsuwając się od ciała. Zabiła męża! Oszołomiona i zdumiona stała obok łóżka, nasłuchując nocnych odgłosów w domu: tykania zegarów, skrzypienia podłogi, postukiwania okiennic. Żadnych ludzkich dźwięków. Dobry Boże, to znowu ta jej przeklęta niezdarność! Dlaczego, och, dlaczego wszystko, czego się tknęła, obracało się przeciwko niej? Musi kogoś obudzić. Ale co ludzie mogliby powiedzieć? Na plecach zmarłego widniał okrągły ślad po termoforze. Widocznie uderzyła go mocniej, niż zamierzała. Ale, rzecz jasna, tego właśnie należało się spodziewać, wziąwszy pod uwagę jej pechową niezdarność. Śmiertelnie przerażona, dotknęła termofora i stwierdziła, że nadal jest gorący. Uderzyła i zabiła własnego męża parzącym przedmiotem. George nie będzie tracić czasu. Nie przyjmie żadnego rozsądnego wyjaśnienia. Oskarży ją publicznie, tak jak rankiem uczynił to bez świadków. O to, że dla pieniędzy poślubiła człowieka mogącego być jej dziadkiem. O to, że manipulowała ogłupiałym lubieżnym starcem, a potem sprowadziła na niego śmierć, żeby spokojnie korzystać z majątku przyznanego jej w małżeńskim kontrakcie.

Z własności, którą George uważał za swoją i tylko swoją. To straszna zbrodnia dla kobiety, zabić własnego męża. Tak samo jak dla sługi zabić pana. Jeśli dowiodą jej winę, spłonie na stosie. Juliana odsunęła się od łoża i podbiegła do okna. Wciągała wielkimi haustami ciepłe nocne powietrze, w którym wyczuwało się lekką morską bryzę znad kanału Solent. Spłonie na stosie. Raz była świadkiem takiego wydarzenia, przed więzieniem w Winchesterze. Panią Goadsby skazano za zabicie męża, chociaż spadł ze schodów. Mówiła, że bił ją po pijanemu, potknął się i przewrócił. Na twarzy nadal miała sińce. Ale przywiązali ją do pala, powiesili i podpalili. Choć zdarzyło się to w jej dzieciństwie, obraz prześladował ją przez lata… wciąż czuła smród palonego ciała. Ogarnęły ją mdłości, podbiegła z powrotem do łóżka, wyciągnęła nocnik i zwymiotowała. Może sędziowie uwierzą, że John zmarł z przyczyn naturalnych... ale na jego plecach pozostał ślad. Nie mógł sam go sobie zrobić. George także go zobaczy. Macocha skazana za zabójstwo męża nie może dziedziczyć. Kontrakt małżeński zostanie unieważniony i George dostanie to, czego chce. Juliana nie wiedziała, jak długo siedziała na podłodze, zgarbiona nad nocnikiem. Powoli pot na jej czole wysechł i wróciła jasność umysłu. Musi odejść. Nie znała nikogo, kto przemówiłby w jej obronie... pomimo rzucających się w oczy faktów. Jej opiekun wynegocjował kontrakt ślubny, zapewniając sobie, rzecz jasna, znaczne korzyści z umowy. A potem z radością umył ręce, pozbywając się podopiecznej, która sprawiała jedynie kłopoty od momentu, gdy jako dziecko - osierocona bratanica - trafiła pod jego skrzydła. Oprócz niego nikt się nią choć trochę nie interesował. Wstała, wsunęła stopą nocnik pod łóżko i się zastanowiła. Dyliżans do Londynu zatrzymywał się przy Róży i Koronie w Winchesterze około czwartej rano. Mogłaby przejść osiemnaście kilometrów polami do Winchesteru i zdążyć na czas. Gdy domownicy się obudzą, a George oprzytomnieje, ona znajdzie się daleko stąd. Wyruszą w pościg, ale w Londynie łatwo się ukryć. Musi tylko uważać, żeby nie zwrócić na siebie uwagi pod Różą i Koroną.

Odwracając wzrok od łóżka, Juliana podeszła do szafy, pełnej rzeczy z jej wyprawy ślubnej, wyjęła z niej jednak tylko holenderskie bryczesy i płócienną koszulę. W takim przebraniu uciekała nieraz z Forsett Towers, kiedy życie stawało się bardziej niż zwykle nieznośne pod rządami małżonki opiekuna. Nikt nigdy nie odkrył jej kostiumu ani miejsc, w których bywała. Oczywiście musiała zapłacić za swoje wędrówki po powrocie, ale leszczynowa witka lady Forsett wydawała się skromną zapłatą za cenne godziny wolności. Szykowała się pośpiesznie, wkładając pończochy i trzewiki, zwijając płomiennie rude włosy w węzeł na czubku głowy i upychając zdradzieckie kosmyki pod wełnianą czapką, którą naciągnęła na uszy. Potrzebowała pieniędzy. Tyle żeby starczyło na dyliżans i parę noclegów, zanim znajdzie pracę. Nie mogła jednak wziąć niczego, czego by później szukano. Niczego, co uczyniłoby ją nie tylko morderczynią, ale i złodziejką. Nie umiała powiedzieć, dlaczego zawracała sobie głowę takimi kwestiami, ale jej umysł działał jakby niezależnie, podejmując decyzje, odrzucając różne możliwości, niczym część mechanizmu. Wzięła cztery suwereny z szufladki w toaletce. Widziała, jak John opróżniał kieszenie... przed godzinami, jak jej się wydawało - po tym jak weselnicy w końcu wyszli z sypialni i wynieśli się z domu, i ucichły rubaszne żarciki, zostawiając nowożeńców samych. John wypił za dużo; nie mógł utrzymać się prosto na nogach. Oczami duszy widziała raz jeszcze, jak chwieje się, wysypując do szuflady zawartość kieszeni z przekrwionymi, błyszczącymi z podniecenia niebieskimi oczami i twarzą, która, zwykle zaczerwieniona, przybrała wówczas kolor szkarłatny. Nagle, kiedy zdejmowała z palca ślubną obrączkę, do której nie zdążyła się jeszcze przyzwyczaić, poczuła duszące łzy w gardle. John zawsze miło się do niej odnosił, jak dobrotliwy wujaszek. Z największą chęcią przystała na małżeństwo z nim, chcąc uciec z domu opiekuna. Z największą chęcią, póki nie zdała sobie sprawy, że będzie mieć do czynienia z George'em - złośliwym, zazdrosnym, pożądliwym George'em. Wtedy jednak było już za późno, żeby się wycofać. Schowała obrączkę i resztę suwerenów do szuflady. Przez łzy zobaczyła błysk złotego krążka.

Zamknęła szufladę stanowczym ruchem i odwróciła się do stojącego na podłodze wysokiego lustra, żeby spojrzeć na swoje odbicie. Przebranie nigdy nie miało na celu oszukania ludzi znajdujących się w pobliżu, i kiedy teraz przyglądała się sobie, stwierdziła, że płócienna koszula nie ukrywa w najmniejszym stopniu jej obfitych piersi, natomiast bryczesy podkreślają tylko krągłość bioder. Wyjęła z szafy ciężki zimowy płaszcz, którym owinęła się szczelnie. Ukrył wypukłości i zaokrąglenia, ale w sposób daleki od doskonałości. Jednakże o tej porze dnia, przy słabym świetle i przy odrobinie szczęścia - jeśli będą inni pasażerowie - zdoła zgubić się w tłumie i przejść niezauważona. Podeszła na palcach do drzwi sypialni, zerkając za zaciągnięte zasłony przy łóżku. Miała wrażenie, że powinna jakoś uczcić zmarłego. Wydawało się niewłaściwe tak uciekać od jego śmiertelnego łoża. Jednak nic jej nie przychodziło do głowy. Przez minutę myślała o człowieku, którego znała ledwie trzy miesiące. Wspominała jego dobroć. A potem odsunęła te myśli od siebie. John Ridge miał sześćdziesiąt pięć lat. Był trzykrotnie żonaty. Umarł szybko, bezboleśnie... a ona przyczyniła się do jego śmierci. Wymknęła się z sypialni i ruszyła ostrożnie przez pogrążony w atramentowych ciemnościach korytarz, przesuwając dłońmi po ścianie, żeby nie zmylić drogi. Przystanęła na szczycie schodów. W holu na dole panował mrok ale nie tak nieprzenikniony jak na korytarzu za jej plecami. Słabe światło księżyca wdzierało się do środka przez witrażowe okna. Zerknęła niespokojnie na drzwi biblioteki. Były zamknięte. Szybko zbiegła po schodach i przytknęła ucho do dębowych drzwi. Serce w jej piersi waliło jak młotem, ale zwlekała z odejściem, słuchając pijackiego chrapania. Dzięki temu jednak poczuła się bezpieczniej. Odwróciła się i jej stopa zaplątała się we frędzle zniszczonego dywanu z czasów elżbietańskich. Potknęła się, chwyciła za nogę stołu i upadła na kolana. Miedziany dzban z malwami spadł i trzasnął o kamienną podłogę. Klęczała, słuchając, jak echo rozchodzi się pod belkowanym sufitem, a potem powoli zamiera. Ten dźwięk był tak głośny, że mógłby obudzić umarłego.

Nic się jednak nie stało. Żadnych krzyków, tupotu nóg... a jakimś cudownym zrządzeniem także chrapanie w bibliotece nie uległo zmianie. Juliana podniosła się, klnąc pod nosem. Znowu te stopy. Zmora jej życia wielkie i jakby obdarzone własnym życiem. Z przesadną ostrożnością przekradła się na tył budynku i wymknęła kuchennymi drzwiami. Na dworze nic nie mąciło ciszy. W domu wszyscy spali. Domu, który miał być jej własnym - schronieniem przed niespokojnym życiem, w którym nie zaznała, jak dotąd, wiele szczęścia. Wzruszyła ramionami. Jak zbłąkany kot, który dawno już nauczył się chadzać własnymi drogami, przyjmowała niepewną przyszłość z rezygnacją i bez skargi. Kiedy przechodziła przez podwórze przy kuchni, kierując się w stronę sadu i pól, kościelny zegar wybił północ. Jej siedemnaste urodziny właśnie minęły. Skończył się dzień, który rozpoczęła jako panna młoda, a skończyła jako wdowa i morderczyni. - Życzę dobrego dnia, kuzynie - odezwał się nieco bełkotliwie głos z głębi fotela, kiedy książę Redmayne wszedł do biblioteki swojego domu przy ulicy Albermarle. - Czemu zawdzięczam tę przyjemność, Lucienie? - zapytał książę bezbarwnym tonem, chociaż po jego twarzy przemknął wyraz niezadowolenia. Uciekasz przed wierzycielami? Czy też to zwykła, kurtuazyjna wizyta? - No, no, taka ironia, kuzynie. - Lucien Courtney podniósł się na nogi, przyglądając z kpiącą niefrasobliwością kuzynowi i mężczyźnie, który wszedł za nim. - Ha, ha, czyż to nie nasz czcigodny wielebny Courtney we własnej osobie. Jak się miewasz, drogi chłopcze? - Całkiem nieźle - odparł mężczyzna swobodnie. Miał na sobie skromny, szary strój z białą stójką pod szyją, stanowiący kontrast z błękitnym jak pawie pióra, satynowym surdutem księcia ze złotymi, zapinanymi na pętelki guzikami i szerokimi, haftowanymi mankietami. Ich fizyczne podobieństwo było jednak uderzające: taki sam orli nos, głęboko osadzone szare oczy, te same wąskie, ładnie wykrojone usta i mocno zarysowany podbródek. Ale na tym podobieństwo się kończyło. Podczas gdy Quentin Courtney patrzył na świat i jego dziwactwa

z łagodną wyrozumiałością oddanego Kościołowi kleryka, jego przyrodni brat Tarquin, książę Redmayne, przyglądał się bliźnim krytycznymi oczyma pozbawionego złudzeń cynika. - Co cię tu zatem sprowadza? - zapytał drwiąco Lucien. - Sądziłem, że stałeś się ważną figurą w diecezji jakiegoś biskupa na prowincji. - Jestem kanonikiem przy katedrze w Melchesterze - odparł chłodno Quentin. - W tej chwili wypełniam misję, jaką powierzył mi biskup, i prowadzę rozmowy z arcybiskupem Canterbury. - Och, więc wznosimy się coraz wyżej i szybciej ku świętości - zauważył Lucien, układając usta w kpiący grymas. Quentin puścił uwagę mimo uszu. - Czy mogę zaproponować ci coś do picia, Lucienie? – Tarquin podszedł do dzbanów na kredensie. - O, ale widzę, że już zadbałeś o siebie - dodał, zauważając kieliszek z brandy w dłoni młodszego mężczyzny. - Nie sądzisz, że jest trochę za wcześnie na koniak? - Drogi chłopcze, dzisiaj się jeszcze nie kładłem - oznajmił Lucien, ziewając. - W moim wypadku to jest napitek na dobranoc. - Odstawił kieliszek i powędrował, na niezbyt pewnych nogach, do drzwi. – Nie masz nic przeciwko temu, żeby mnie gościć przez parę dni? - Jakżebym mógł? - odparł Tarquin, unosząc ironicznie brew. - Rzecz w tym, że mój własny dom znajduje się w stanie oblężenia - wyjaśnił Lucien, opierając się o drzwi i grzebiąc w kieszeni w poszukiwaniu tabakierki. Przeklęci wierzyciele i komornicy łomoczą do drzwi dniem i nocą. Nie można się spokojnie wyspać. - A co zamierzasz sprzedać, żeby ich uspokoić tym razem? - zapytał książę, nalewając maderę dla siebie i brata. - To musi być Edgecombe - odparł Lucien, zażywając szczyptę tabaki. Westchnął przesadnie. - Okropność. Ale nie widzę innego wyjścia... chyba że, oczywiście, zechciałbyś poratować krewniaka. Jego jasnobrązowe oczy, płonące w głębokich oczodołach jak żar gasnącego ogniska, nagle spojrzały przenikliwie. Uśmiechnął się, widząc, jak Tarquinowi mięsień drży na twarzy od hamowanego gniewu. - Cóż - powiedział beztrosko. - Porozmawiamy później... jak się trochę wyśpię. Może przy kolacji?

- Wyjdź stąd - rzucił Tarquin, odwracając się do niego plecami. Chichot Luciena zawisł w powietrzu, kiedy zamknęły się za nim drzwi. - Niewiele zostanie z Edgecombe dla biednego Godfreya - zauważył Quentin, popijając wino. - Odkąd Lucien uzyskał majorat sześć miesięcy temu, przepuścił majątek, który większości ludzi zapewniłby dobrobyt do końca życia. - Nie będę stał z boku i patrzył, jak sprzedaje Edgecombe - oświadczył Tarquin, zachowując niemal obojętny wyraz twarzy. - Nie będę też stał i patrzył, jak resztki przechodzą w ręce żałosnego kuzyna Luciena. - Nie wiem, jak możesz temu zapobiec - rzekł zaskoczony Quentin. Wiadomo, że nieszczęsny Godfrey ma nie więcej rozumu niż małe dziecko, ale jest nadal prawowitym dziedzicem Luciena. - Byłby nim, gdyby Lucien nie zostawił własnego potomka - zauważył książę, niedbałym gestem przerzucając stronice „Gazette". - Cóż, wszyscy zdajemy sobie sprawę, że to niemożliwe - oznajmił Quentin, powtarzając to, co zawsze uważał za rzecz oczywistą. - Ponadto nie trzymasz już Luciena na smyczy; niewiele możesz zrobić, żeby nad nim zapanować. - Tak, a on nigdy nie omieszka wykorzystać tego, żeby mnie rozdrażnić. Ale prędzej w piekle zacznie padać deszcz, niż Lucien Courtney weźmie górę nade mną. - Uniósł głowę, napotykając wzrok brata. Quentinowi dreszcz przebiegł po plecach przy tym wypowiedzianym cichym głosem stwierdzeniu. Znał Tarquina jak nikt inny. Znał łagodniejszą stronę jego z pozoru nieugiętej natury, znał jego słabości, wiedział, że twardy cynizm prezentowany światu stanowił wyuczony w młodości sposób obrony przed tymi,

którzy

przyjaźń

przyszłego

księcia

chcieliby

wykorzystać

dla

zaspokojenia własnych ambicji. Quentin wiedział także, że nie należy nie doceniać bezwzględności księcia Redmayne'a w dążeniu do celu. Zapytał po prostu: - Co zamierzasz zrobić? Tarquin opróżnił kieliszek. Uśmiechnął się, ale nie był to wesoły uśmiech. - Pora, aby nasz mały kuzynek wziął sobie żonę i postarał się o dzieci odparł. - To by rozwiązało sprawę dziedzica Edgecombe.

Quentin spojrzał na niego zdumionymi oczami, jakby brat nagle i oszalał. - Żadna kobieta nie wyjdzie za Luciena, nawet gdyby ten gotów był się, ożenić. Jest zniszczony syfilisem i jedyne kobiety, z którymi może mieć do czynienia, to ladacznice, wiedzące, jak mu dogodzić. - Prawda. Ale ile, jak sądzisz, zostało mu jeszcze życia? - zapytał Tarquin niemal swobodnym tonem. - Wystarczy na niego spojrzeć. Jest wypalony rozpustą i chorobą. Dałbym mu może sześć miesięcy... rok co najwyżej. Quentin milczał, nie odwracając jednak wzroku od twarzy brata. - On też o tym wie - ciągnął Tarquin. - Żyje tak, jakby każdy dzień był dla niego ostatnim. Nie interesuje go wcale, co stanie się z Edgecombe czy majątkiem Courtneyów. Dlaczego miałoby go to obchodzić? Zamierzam jednak dopilnować, aby przynajmniej Edgecombe trafiło nienaruszone w odpowiednie ręce. Quentin wydawał się przerażony. - Na miłość boską, Tarquin! Nie możesz zmusić kobiety, aby dzieliła z nim łoże, nawet gdyby taka była jego wola. Skazałbyś ją na śmierć. - Słuchaj uważnie, drogi bracie. To bardzo proste.

2 Do czasu, kiedy dyliżans wtoczył się na podwórze gospody Pod Dzwonem przy ulicy Wood w Cheapside, Juliana niemal zapomniała, że poza ciasnym wnętrzem powozu z sześcioma pasażerami, oprócz niej, istnieje również świat na zewnątrz. Przy ośmiu kilometrach na godzinę i wymuszonym postoju po zachodzie słońca, jako że ani woźnica, ani pasażerowie nie mieli ochoty podróżować gościńcami po zmierzchu, cała wyprawa - pokonanie stu dziesięciu kilometrów pomiędzy Wnchesterem a Londynem - zajęła przeszło dwadzieścia cztery godziny. Juliana, podobnie jak reszta podróżnych, spędziła noc w szynku w przydrożnej karczmie. Pomimo niewygody twardych drewnianych ław była to miła odmiana po jeździe na żelaznych kołach po wyboistej drodze, podczas której wytrzęsły się jej wszystkie kości.

Wyruszyli ponownie tuż przed świtem i właśnie minęła siódma rano, kiedy wysiadła z dyliżansu na dobre. Stalą na dziedzińcu przed gospodą Pod Dzwonem, opierając ręce na krzyżu i wyginając się do tyłu, żeby pozbyć się nieprzyjemnego uczucia. Dyliżans z Yorku także akurat zajechał i wysypali się z niego umęczeni pasażerowie, mrugając oczami. Był czerwiec i robiło się ciepło, powietrze niosło zapachy miasta i Juliana zmarszczyła nos, broniąc się przed natrętnym odorem gnijących śmieci i końskiego nawozu zalegającego na wąskich, wyłożonych kocimi łbami uliczkach. - Masz jakiś bagaż, chłopcze? Minęła chwila, zanim Juliana zrozumiała, że pytanie woźnicy jest skierowane do niej. Wciąż otulona płaszczem, z czapką naciągniętą na uszy, odwróciła się do mężczyzny siedzącego na koźle i odwiązującego bagaże. - Nie, żadnego, dziękuję. - Długa droga i tak bez niczego? - spytał woźnica ze zdziwieniem. Juliana skinęła tylko głową i ruszyła ku drzwiom gospody. Miała wrażenie, że odbyła długą podróż - do innego świata... do innego życia. Co jej przyniesie i jak sobie poradzi - to były jedyne istotne pytania. Weszła do mrocznego szynku, gdzie służąca wylewała kubeł wody na brudną kamienną posadzkę. Juliana przeskoczyła mętny strumyczek, który o mało nie zmoczył jej stóp, zaczepiła nogą o wiadro i złapała za brzeg lady, żeby się nie przewrócić. Odzyskawszy równowagę, wesoło skinęła dziewczynie głową. - Dzień dobry. Dziewczyna parsknęła z miną zdradzającą, że nie uważa dnia za dobry. Była chuda i blada, z włosami związanymi w cienki, przetłuszczony koński ogon. - Chcesz coś do jedzenia? - Jeśli można - odparła Juliana z niezmąconą pogodą. Usadowiła się na wysokim stoiku przy szynkwasie i rozejrzała dokoła. Porównanie z wiejskimi karczmami, które znała, nie wypadło korzystnie. Przywykła do świeżych kwiatów i pęków suszonych ziół, lśniących mosiądzów i nawoskowanej podłogi, tutaj natomiast było ciemno, brudno i cuchnęło przetrawionym piwem i kloaką. Ludzie zaś wydawali się nieufni i wrodzy.

Z mroku za ladą wyłonił się karczmarz z przekrwionymi oczami. - Co chciałbyś dostać? - zapytał dość grzecznie, ale ton jego głosu był nadąsany. - Jajka i tost oraz herbatę, jeśli można. Właśnie przyjechałem z Yorku Juliana usiłowała się uśmiechnąć. Mężczyzna łypnął na nią podejrzliwie, a dziewczyna owinęła się ciaśniej płaszczem. - Najpierw pokaż pieniądze - powiedział. Sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła szylinga. Cisnęła monetę na kontuar i spojrzała na niego zielonymi jak nefryt oczami, płonącymi gniewem. Karczmarz cofnął się bezwiednie. Zakrył monetę dłonią, posłał jej jeszcze jedno badawcze spojrzenie i warknął na służącą, która nadal myła podłogę. - Ellie, idź do kuchni i przynieś panu jajka i tosty. Służąca, zniecierpliwiona, wrzuciła szmatę do wiadra, aż woda chlupnęła na wszystkie strony, i wzdychając ciężko, weszła za ladę, by udać się do kuchni. Blade, przekrwione oczy karczmarza zwęziły się chytrze. - Kufel piwa, młodzieńcze? - Nie, tylko herbatę, dziękuję. Jego przenikliwe spojrzenie przesunęło się po jej owiniętej w płaszcz figurze. - Herbata zamuli ci żołądek, chłopcze. To dobre dla kobiet. Czy nikt cię nie nauczył pić piwa do śniadania? Juliana wiedziała, że jej przebranie nie było przekonujące, ale jak dotąd spełniło zadanie. Pod Różą i Koroną w Winchesterze nie wzbudziło żadnych podejrzeń, a co do karczmarza - to właśnie wysiadła z dyliżansu z Yorku najbardziej odległego od Winchesteru po tej stronie szkockiej granicy. - Szukam kwatery i pracy - rzuciła obojętnie, wzmacniając jego podejrzenia brakiem odpowiedzi na pytanie. - Czy wiesz o czymś takim, tu, w okolicy? Mężczyzna pogładził w zamyśleniu podbródek. - No cóż, może coś by mi przyszło do głowy. Ale wpierw zobaczmy, co masz pod czapką. Juliana wzruszyła ramionami, ściągając czapkę. - Nie rozumiem, co znalezienie pracy ma wspólnego z moimi włosami.

W tej chwili wróciła Ellie ze śniadaniem i rozdziawiła buzię na widok ognistej masy uwolnionej spod czapki. - A co ty robisz, przebrana za chłopaka? - Postawiła z hukiem talerz przed Juliana. - Tak jest łatwiej w podróży - odparła Juliana, zanurzając tost w jajku. - Czy mogę dostać herbaty? - Och, co za wybrednisia - zadrwiła Ellie. - Założę się, że taka z ciebie wielka pani, na jaką wyglądasz. - Przestań mleć ozorem i przynieś herbatę, dziewczyno - rozkazał karczmarz, grożąc jej wierzchem dłoni. Ellie uchyliła się, pociągnęła nosem i pobiegła do kuchni. - Co zatem robisz, chodząc po ulicy w przebraniu chłopca? - zapytał obojętnie, wycierając rękawem zaśniedziały cynowy kufel. Juliana wytarła tostem resztkę żółtka i odłożyła widelec. - Szukam pracy, jak już mówiłam. - Wyrażasz się jak dama - naciskał. - Damy nie szukają pracy. - Niektóre mają szczęście. - Nalała sobie herbaty z czajniczka, który Ellie postawiła przy jej łokciu, odstawiła go, zaczepiając rękawem o dziobek. Czajniczek zakręcił się ze stukotem na kontuarze, udało jej się jednak opanować sytuację, nie rozlewając zbyt wiele płynu. - Tak. Przypuszczam, że masz rację - zgodził się karczmarz, obserwując jej zmagania z czajniczkiem. - A więc, miałbyś coś dla mnie? - Może i tak. Poczekaj tutaj, a ja zobaczę, co da się zrobić. - Dziękuję. - Uśmiechnęła się promiennie, a on zamrugał małymi oczkami i zniknął gdzieś na tyłach, zostawiając Julianę z herbatą. W kuchni przywołał chłopca - pomywacza, który szorował tłuste garnki w drewnianej balii na podłodze. - Ej, ty, idź na ulicę Russell w Covent Garden. Do domu pana Dennisona. Powiedz pani Dennison, że John Bute z gospody Pod Dzwonem ma coś ciekawego. Rozumiesz? - Tak jest, panie Bute - odparł chłopiec, szarpiąc kosmyk włosów na czole mokrą zatłuszczoną ręką. - Już idę. - Czmychnął z kuchni,

a pan Bute stał przez dłuższą chwilę, zacierając ręce. Dennisonowie płacili ładne pieniądze za odpowiednią dziewczynę, a w tej, która siedziała w szynku, było coś nieokreślonego, co wywoływało w karczmarzu przekonanie, że trafił na pierwszorzędny egzemplarz dla niezwykle wymagającej pary. Kiwając głową z zadowoleniem, wrócił do izby. - Myślę, że mogę coś dla ciebie zrobić, panienko - oznajmił z uśmiechem, który miał być dobroduszny, ale Julianie przywiódł na myśl bezzębnego, wściekłego psa. - Co to za praca? - zapytała. - Och, dobra, czysta praca, panienko - zapewnił. - Dopóki pani Dennison będzie zadowolona, niczego ci nie zabraknie. - Czy to praca w domu? - Och, tak właśnie tak - odparł, nalewając sobie kufel piwa. - Lekka praca, w domu. Akurat dla młodej, samotnej damy. Pani Dennison dba o swoje dziewczęta. - Otarł pianę wierzchem dłoni i uśmiechnął się. Juliana zmarszczyła brwi. Wszystko poszło tak szybko i łatwo. Aż za bardzo. Wzruszyła ramionami. Nic nie straci, jeśli poczeka na tę panią Dennison. Gdyby dała jej posadę pokojówki albo choćby zwykłej posługaczki, będzie to jakiś początek. - Czy mam do niej pójść? - Skądże, nie. Pani Dennison przyjdzie tutaj - odrzekł, nalewając kolejny kufel. - A więc posiedzę przy kominku. - Juliana ziewnęła szeroko. -Zdrzemnę się. - Niech tak będzie - przystał obojętnie pan Bute, ale nie spuszczał z niej wzroku, póki nie zwinęła się w kłębek na drewnianej ławie przy kominku, z policzkiem na dłoni. Niemal natychmiast zamknęła oczy. Pan Bute cmoknął z satysfakcją. Dziewczyna nie sprawi kłopotu do przyjazdu pani Dennison. Został jednak w szynku, spoglądając na śpiącą postać do momentu, gdy dwie godziny później na podwórzu przy stajni rozległ się turkot kół, a potem odgłos kroków w sieni. Pośpiesznie wyszedł zza lady i powitał gościa głębokim ukłonem. - A zatem, co masz dla mnie, Bute? - zapytała dama, postukując różowym, ozdobionym koronką, jedwabnym bucikiem na wysokim obcasie.

- Jest diabelnie wcześnie na wizyty, mam więc nadzieję, że nie przyjechałam na darmo. - Ufam, że nie, pani - powiedział karczmarz, kłaniając się ponownie, nosem niemal dotykając kolan. - Dziewczyna mówi, że wysiadła z dyliżansu z Yorku. - Cóż, gdzie ona jest? - Elizabeth rozłożyła wachlarz, marszcząc lekko nos. W karczmie panował nieświeży zaduch, wzmocniony obecnie zapachem gotującej się kapusty. - Przy szynkwasie. - Karczmarz przytrzymał drzwi, a dama wsunęła się do środka, zręcznie manewrując szerokimi, zielonymi spódnicami z satyny. - Koło kominka - dodał cicho, wskazując ręką. Pani Dennison przeszła przez pokój lekkim krokiem, z błyskiem zainteresowania w oczach. Popatrzyła na śpiącą, owiniętą w płaszcz. Objęła wzrokiem bogactwo rudych włosów, kremową bladość cery, kształt pełnych ust, piegi na silnie zarysowanym nosie. Żadna piękność, uznała z pewnością znawcy. Zbyt wyraziste rysy jak na prawdziwą ślicznotkę. Lecz włosy cudowne. A przecież nie brakowało dżentelmenów, którzy woleli także niespotykane typy urody. Co ona tu robiła, przebrana w ten sposób? Co ukrywała? Coś na pewno. A jeśli mogła udowodnić, że jest dziewicą... Piękne oczy Elizabeth zwęziły się nagle. Dziewica, która miała coś do ukrycia... Pochyliła się nad Juliana, potrząsając ją za ramię. - Moja droga, pora się obudzić. Juliana otrząsnęła się ze snu bez marzeń. Otworzyła oczy i zamrugała, patrząc na pochyloną nad nią twarz. Śliczną twarz o uśmiechniętych czerwonych wargach i łagodnych niebieskich oczach. Ta twarz nie była jej znana i przez chwilę poczuła się zupełnie zagubiona. Kobieta ponownie dotknęła jej ramienia. - Moja droga, jestem pani Dennison. Pamięć wróciła jej w jednej chwili. Dziewczyna usiadła na ławie, przerzucając nogi przez krawędź. Przy tej promiennej postaci odzianej w kosztowną satynę, z eleganckim koronkowym czepeczkiem na ciemnobrązowych lokach, czuła się straszliwie niezgrabna i niechlujna. Zaczęła

upinać włosy szpilkami. - Gospodarz sądził, że może szuka pani pokojówki - zaczęła. - Moja droga, wybacz, ale twoja mowa nie wskazuje na to, że zwykłaś służyć - odparła pani Dennison, nie owijając w bawełnę. Usiadła na krześle podsuniętym przez usłużnego pana Bute'a. - O ile mi wiadomo, podróżowałaś dyliżansem z Yorku. Juliana potwierdziła, ale czujność Elizabeth wzrosła. Za dobrze znała życie, aby dać się zwieść niedoświadczonemu kłamcy. Ponadto dziewczyna mówiła bez śladu akcentu z Yorkshire. - Gdzie jest twój dom. Juliana wsunęła we włosy ostatnią szpilkę. - Czy jest to pani do czegoś potrzebne? Elizabeth pochyliła się i nakryła dłonią w rękawiczce ręce Juliany. - Nie, jeśli nie chcesz mi tego powiedzieć, dziecko. Ale, może, twoje imię i wiek? - Juliana Ri… Beresford – poprawiła się szybko. Szukając Juliany Ridge. – Niedawno skończyłam siedemnaście lat. Dama skinęła głową. Przejęzyczenie nie uszło jej uwagi. - Cóż, a może byś poszła ze mną, moja droga? Potrzebne ci wypoczynek, ubranie. - Podniosła się z szelestem satyny i zachęcającym uśmiechem na ustach. - Ale... ale jaką pracę mogłabym dostać? - Juliana czuła się dziwnie. Wypadki toczyły się zbyt szybko. - Porozmawiamy, kiedy się odświeżysz. - Pani Dennison postawiła ją na nogi. - Powóz czeka na zewnątrz, mój dom jest niedaleko. Julianie został tylko jeden suweren. To mogłoby wystarczyć na dzień lub dwa. Czuła się jednak rozpaczliwie bezradna w niepokojącym miejskim świecie i odrzucenie opieki i gościnności tej czarującej kobiety o dobrych oczach równałoby się szaleństwu. Tak więc uśmiechnęła się na znak zgody i wyszła za nową

opiekunką

z

gospody.

Wsiadły

do

lekkiego

powozu

zaprzężonego w dwa pstrokate konie. - A teraz, moja droga - powiedziała pani Dennison łagodnym tonem – może opowiesz mi o wszystkim? Zapewniam cię, że słyszałam wszelkie możliwe

historie i mało jest rzeczy na świecie, które mogłyby mnie zadziwić lub zaszokować. Juliana wsparła głowę na bladoniebieskich aksamitnych poduszkach. Oczy kleiły jej się ze zmęczenia, kiedy patrzyła na miło uśmiechniętą twarz naprzeciwko. Pomyślała, że jedyną osobą, która kiedykolwiek uśmiechała się do niej z tak życzliwym zainteresowaniem, był John Ridge. Poczuła łzy pod powiekami. - Biedne dziecko, co ci się przytrafiło? - zapytała Elizabeth, pochylając się, żeby ująć ją za ręce. - Możesz mi zaufać. „Dlaczego?" Nie zastanawiała się jednak długo nad tym pytaniem. Pokusa, żeby się komuś zwierzyć, komuś bywałemu w świecie, zwyciężyła. Jeśli nie zdradzi, jak się nazywa i skąd pochodzi, zdoła zachować część tajemnicy. Nadal pozostanie poza zasięgiem prawa. - To niezwykła historia - zaczęła. „Jeśli Wasza Wysokość zechce uczynić mi niebywały zaszczyt, składając dzisiaj wieczorem wizytę na ulicy Russell, sądzę, że będę mogła panu pokazać coś, co pana zainteresuje. Uniżona sługa Elizabeth Dennison" Książę Redmayne przestudiował pismo z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Potem podniósł głowę, spoglądając na lokaja. - Czy posłaniec nadal tu jest? - Tak, Wasza Wysokość. Miał czekać na odpowiedź. Tarquin podszedł do sekretarzyka. Wziął kartkę welinowego papieru, zanurzył pióro w kałamarzu i napisał dwie linijki. Posypał list piaskiem i złożył kartkę. - Daj to posłańcowi, Roberts. - Położył pismo na srebrnej tacy w dłoni lokaja, który wyszedł z ukłonem. - A więc o co chodziło? - zapytał Quentin, podnosząc głowę znad książki. - Wątpię, żebyś naprawdę chciał wiedzieć - odparł książę z nieznacznym uśmiechem. - Dotyczyło sprawy, która nie zyskała twojej aprobaty, przyjacielu. - Och. - Łagodna zwykle twarz Quentina zachmurzyła się. - Nie myślisz chyba o Lucienie i żonie dla niego? - unosząc pytająco brew. - Tak, właśnie, drogi chłopcze. Tak właśnie . Tak właśnie. Sherry? – Tarquin

ujął karafkę, unosząc pytająco brew. - Dziękuję. - Quentin odsunął książkę i wstał. - Naprawdę zamierzasz wprowadzić w życie ten diabelski plan? - Jak najbardziej. - Książę wręczył bratu kieliszek. - A dlaczego nazywasz go, Quentinie, diabelskim? - Jego oczy błyszczały łagodną kpiną, usta wygięły się z rozbawienia. - Bo taki jest - odparł Quentin krótko. - Jak ochronisz dziewczynę przed Lucienem? Zakładając, że zechce wyegzekwować swoje prawa małżeńskie? - Och, możesz to spokojnie zostawić mnie - powiedział Tarquin. - Nie podoba mi się to. - Quentin skrzywił się, zaglądając do kieliszka. - Dałeś mi to jasno do zrozumienia. - Tarquin z uśmiechem poklepał brata po ramieniu. - Nie masz jednak dobrego zdania o większości moich planów. - Nie, i bardzo chciałbym wiedzieć, dlaczego mi jeszcze na tobie zależy stwierdził Quentin niemal z goryczą. - Jesteś bezbożnikiem, Tarquinie. Jak Mefistofeles. Książę usiadł, krzyżując stopy w eleganckich trzewikach. Zmarszczył brwi, zauważając błysk brylantów w sprzączkach. - Zastanawiam się, czy sprzączki ozdobione klejnotami nie wychodzą czasem z mody. U Stanhopa na przyjęciu widziałem ostatnio bardzo ładne sprzączki ze srebra... Ale cóż, nie sądzę, żeby ten temat cię interesował, Quentinie. - Nie, nie mogę powiedzieć, żeby mnie interesował. - Quentin rzucił przelotne spojrzenie na swoje toporne czarne skórzane buty ze zwykłymi metalowymi sprzączkami. - I nie zmieniaj tematu. - Wybacz, sądziłem, że doszliśmy do wspólnych wniosków. – Tarquin wypił odrobinę sherry. - Porzucisz ten plan? - Nie, drogi bracie. - A zatem nie ma o czym mówić. - Racja. Jak powiedziałem, osiągnęliśmy porozumienie. - Książę wstał płynnym, wdzięcznym ruchem, stawiając kieliszek na stole. - Nie złość się, Quentinie. Dostaniesz tylko od tego zmarszczek. - Nie graj przede mną fircyka - rzucił Quentin z pasją, jakiej zwykle nie okazywał. - Nie zwiodą mnie twoje gry.

Tarquin przystanął przy drzwiach z lekkim uśmiechem na ustach. - Nie, dzięki Bogu, nie. I niech tak zostanie, jeśli mnie kochasz bracie. Drzwi zamknęły się za nim, a Quentin dopił wina z kieliszka. Znał swojego przyrodniego brata od trzydziestu lat. Pamiętał jego wściekłość i rozczarowanie w wieku piętnastu lat, zdradzonego, ponieważ nie chciał kupić przyjaźni rówieśników. Pamiętał jego rozpacz, kiedy rok czy dwa później odkrył, że kobieta, którą namiętnie kochał, interesowała się jedynie korzyściami, jakie mogła osiągnąć, będąc kochanką księcia Redmayne'a. Quentin wiedział, jak ogromną wagę przywiązuje do swojego dziedzictwa trzeci książę Redmayne. Tarquin został wychowany jako najstarszy syn i dziedzic starego tytułu i rozległych włości. Będzie dbał o honor rodziny do śmierci. A Lucien wystawiał ów honor na szwank. Dopóki pozostawał pod opieką Tarquina, dopóty książę był w stanie utrzymać go w ryzach, teraz jednak nie miał żadnego wpływu na prywatne życie Luciena ani na sposób, w jaki zarządzał swoim majątkiem czy ziemiami. Quentin rozumiał to, ale nadal nie potrafił się pogodzić z demonicznym planem brata uratowania Edgecombe. Tarquin postawi, rzecz jasna, na swoim bez względu na cenę. Z pewnością jednak musi być inne wyjście. Quentin znowu sięgnął po książkę, szukając pociechy w Żywotach Plutarcha. Miał nadzieję, że rozważenie sprawy, która go przywiodła do Londynu, zajmie arcybiskupowi trochę czasu. Ktoś musiał z uwagą śledzić wypadki na ulicy Albermarle. Czasami Tarquin słuchał Quentina i dawał się nakłonić do nieznacznej zmiany postępowania. Quentin kochał przyrodniego brata z całego serca. Od dzieciństwa czcił go jak bohatera. Nie mógł jednak przymknąć oczu na ciemniejszą stronę jego natury. - Ach, Wasza Wysokość, zechciał pan przybyć. - Elizabeth podniosła się i skłoniła, gdy książę wkroczył do jej prywatnego salonu. - Ależ oczywiście, pani. Jakże mógłbym zlekceważyć podobną zachętę? Wyciągnął emaliowaną tabakierkę z kieszeni i zażył szczyptę tabaki. Pani Dennison nie mogła nie zauważyć, jak doskonale delikatne złoto i kość słoniowa tabakierki współgrały z jedwabnym żakietem, kamizelką i bryczesami Jego Wysokości.

- Czy Wasza Wysokość życzy sobie zobaczyć ją natychmiast? - Nie mogę się doczekać. - Tędy, proszę. - Elizabeth wyprowadziła gościa z salonu. Był wieczór i w domu panował ożywiony ruch. Dwie młode kobiety w koronkowym negliżu spacerowały korytarzem. Dygnęły przed panią domu, która powitała je uśmiechem. Lokaj z tacą z szampanem, dwoma kieliszkami i paterą ostryg zapukał do drzwi na końcu korytarza. - Wieczór wcześnie się zaczyna - zauważył książę. - Często tak jest - odparła beztrosko Elizabeth. - Jak widzę, jego Królewska Mość odwiedzi nas później. - Niestety, biedny Fred - szepnął książę. Niepohamowany Frederick Louis, książę Walii, którego namiętność do kobiet stanowiła przedmiot towarzyskich żartów, był stałym bywalcem w przybytku Dennisonów. Elizabeth poprowadziła Tarquina wąskimi schodami w końcu korytarza. Książę nie znał tej drogi; szedł za kołyszącą się, szkarłatną spódnicą na krynolinie, unosząc brew. - To prywatne przejście, Wasza Wysokość - wyjaśniła Elizabeth, gdy skręcili w wąski korytarzyk - Za chwilę zrozumie pan jego przeznaczenie. Zatrzymała się przed drzwiami i otworzyła je cicho, odsuwając się na bok, tak żeby książę mógł wejść. Wstąpił do wąskiej szafy oświetlonej jedynie świecą w lichtarzyku na ścianie za jego plecami. - W ścianie - szepnęła Elizabeth. Spojrzał i zobaczył od razu. Dwa okrągłe otwory, umieszczone na wysokości oczu. Ciekaw, czy wszystkie pokoje u pani Dennison przystosowano do wygody podglądaczy, książę podszedł do otworów. Zajrzał do oświetlonej świecami sypialni. Zobaczył łóżko z żakardowymi zasłonami, podobne zasłonki powiewające w otwartym oknie, umywalkę z porcelanową pomalowaną w kwiaty miską i dzbanem. Sypialnia jak inne w tym domu. Ale była w niej dziewczyna. Stała przy otwartym oknie, leniwie czesząc włosy. Światło świec wydobywało z nich ogniste błyski, kiedy przesuwała szczotkę silnymi, rytmicznymi ruchami. Miała na sobie luźną nocną koszulę, która rozchyliła się, kiedy dziewczyna odwróciła się tyłem do okna.

Zobaczył zarys dużych, pełnych piersi, biały brzuch, cień rudych, splątanych włosów poniżej. Potem stracił ją z oczu. Czekał, skupiając wzrok na tej części pokoju, którą miał w polu widzenia. Ujrzał ją znowu. Leniwym ruchem zrzuciła koszulę, ciskając ją na otomanę w nogach łóżka. Książę nie poruszył się ani nie wydał żadnego dźwięku. Z tyłu za nim Elizabeth czekała pełna niepokoju, mając nadzieję, że widok wart jest oglądania. Tarquin przyjrzał się wysokiej postaci, zauważając szerokie biodra, pełne piersi, które podkreślały szczupłość ciała i wąską talię. Zanotował w pamięci biel jej skóry, kontrastującą z niezwykłą, płomienną barwą włosów. Ruszyła w stronę łóżka i teraz mógł podziwiać elegancką linię bioder, krągłość pośladków, smukłe uda. Podniosła kolano, opierając je na łóżku, a potem nagle obejrzała się przez ramię. Przez moment wydawało się, że patrzy wprost na niego, że ich spojrzenia się spotykają. Jej oczy, szeroko rozstawione pod prostą linią ciemnych brwi, głębokie i lśniące, miały kolor nefrytu. Rzęsy, ciemne i proste jak brwi, zatrzepotały przez chwilę, kiedy zamrugała ze zmęczenia. Potem ziewnęła, zakrywając usta wierzchem dłoni, i wsunęła się do łóżka. Pochyliła się ku świecy i zdmuchnęła płomień. Książę Redmayne wyszedł z szafy na korytarz. Odwrócił się ku czekającej niecierpliwie pani Dennison. - Czy jest dziewicą? - Jestem tego pewna, Wasza Wysokość. - Czy można ją kupić? - Tak sądzę. - Porozmawiajmy zatem o warunkach, Elizabeth.

3 Juliana

obudziła się słonecznym świtem. Zawsze poranny ptaszek, usiadła

natychmiast całkowicie przytomna, rozglądając się po pokoju.

Był mały, ale wygodny, dobrze, choć nie świetnie umeblowany. Zasłony przy łóżku i na oknach starannie wykrochmalono; woskowaną dębową podłogę zaścielały zwykłe chodniczki, na kanapie piętrzyły się wesołe kretonowe poduszeczki. Pokój wydawał się przytulny i bezpieczny, przypominał jej sypialnię w Forsett Towers. Jednakże dochodzące z ulicy dźwięki nie miały nic wspólnego z piskliwym krzykiem pawi puszących się na trawniku ani też z kogucią pobudką w wiejskim gospodarstwie. Odrzuciła pościel i wstała, przeciągając się z westchnieniem zadowolenia, po czym poczłapała do okna. Rozsunąwszy zasłony, wyjrzała na wąską uliczkę, zapchaną wozami i bryczkami wyładowanymi towarami ze wsi. Zachrypnięci chłopcy z taczkami przepychali się przez tłum, kierując się ku Covent Garden przy końcu ulicy. Dwaj rozczochrani młodzieńcy w eleganckich strojach wyszli z karczmy po drugiej stronie ulicy i stanęli, mrugając w słońcu. Kobieta w ordynarnej czerwonej halce, zadartej do góry, żeby ukazać łydki, z podartą koronką przy głębokim dekolcie, podeszła do nich z zachęcającym uśmiechem i obciągnęła bluzkę, odsłaniając piersi. Jeden z mężczyzn chwycił ją, śmiejąc się głośno, i przycisnął usta do jej ust, trzymając ją brutalnie za głowę. Potem odepchnął ją, wciąż się śmiejąc, i obaj powędrowali na chwiejnych nogach w stronę Strandu. Dziewka podniosła się z rynsztoka, klnąc i wygrażając pięścią. Potem poprawiła koronki i spódnice i pomaszerowała ku rynkowi. Juliana z fascynacją obserwowała scenę. Nawet Winchester w dni targowe nie był taki ożywiony. Zaciekawiona i podniecona, podbiegła do szafy. Wyjęła zwykłą muślinową sukienkę i bawełnianą koszulę, które dała jej opiekunka, kiedy przybyły do domu poprzedniego dnia rano. Juliana przyjęła ubranie ze względu na jego prostotę. Sukienka należała do takich, które mogłaby nosić w niedzielę zadbana pokojówka. Nasunęła koszulę przez głowę i włożyła sukienkę, zapinając ją i wiążąc muślinową chusteczkę przy dekolcie. Bose stopy wetknęła w skórzane trepki, także dostarczone przez panią Dennison; ochlapała twarz wodą z dzbana; uczesała włosy, upinając je w niezbyt zgrabny węzeł na czubku głowy,

a potem, dziesięć minut po wstaniu z łóżka, pobiegła szeroką klatką schodową do holu. Drzwi frontowe były otwarte na ulicę, a służąca na czworakach szorowała podłogę. Poprzedniego dnia Juliana nie miała okazji obejrzeć domu. Przebrała się, a następnie posiedziała z panią Dennison w salonie. Zjadła kolację i poszła wcześnie spać, zbyt zmęczona niezwykłymi przeżyciami po całodziennej podróży, żeby zastanawiać się nad sytuacją czy rozglądać dokoła. Teraz jednak, wypoczęta, z jasnym umysłem, patrzyła na otoczenie z zainteresowaniem. Podwójne drzwi z prawej strony holu stały otworem, ukazując długi elegancki salon. Z tego, co widziała, meble, z wyjątkiem nęcących wygodą kanap i miękkich otoman, były zrobione z pozłacanego, rzeźbionego drewna, podłogę zdobił wzorzysty dywan, draperie i tapicerkę wykonano zaś ze szmaragdowozielonego aksamitu. W powietrzu unosił się zapach tabaki i wina, zmieszany z wonią świeżych róż i potpourri z mis rozmieszczonych na stołach i półkach. W salonie para służących polerowała meble, poza tym jednak w domu panował dziwny spokój. Juliana uznała, że dom jest jak scena. Oczekująca na aktorów. Atmosfera nie przypominała prywatnego domu, bardziej hotel. Lekko marszcząc brwi ze zdumienia, ruszyła w stronę służącej myjącej podłogę. Zanim jednak zdołała się do niej zbliżyć, jakiś głos odezwał się cicho, ale z niezwykłą pewnością siebie: - A dokąd to się panienka wybiera? Odwróciła się, przestraszona, nie usłyszawszy kroków za plecami. Tęgi mężczyzna w szkarłatnej liberii, z upudrowaną peruką, imponującym złotym szamerunkiem, a także ciężkim złotym zegarkiem zawieszonym na szerokiej piersi, stał za nią z rękami wspartymi na biodrach. - Mam zamiar pójść na spacer - odparła Juliana, nieświadomie unosząc brodę i przybierając wyzywający wyraz twarzy. - Jeśli to cię cokolwiek może obchodzić. Pokojówka, która nadal trudziła się na czworakach, szorując podłogę, wydała dziwny, stłumiony dźwięk. Juliana zerknęła na nią szybko, ale dziewczyna głowę miała pochyloną i wydawała się pracować z jeszcze większym zapałem.

- Juliana ponownie skierowała wzrok na, jak jej się wydawało, zarządzającego służbą. Patrzył na nią z niedowierzaniem. - Wygląda na to, że musisz się wiele nauczyć o tym domu, panienko oznajmił. - Lekcja numer jeden: nazywam się Garston. Dla ciebie pan Garston albo po prostu pan. I obchodzi mnie wszystko, co robisz. Jej oczy rzucały zielone płomienie. - Dobry człowieku, jedyną osobą, która ma prawo kwestionować moje poczynania w tym domu, jest pani Dennison. A teraz, wybacz, wychodzę na spacer. - Próbowała go minąć, ale zasłonił wyjście potężnym ciałem. - Drzwi zamknięte, panienko. - Wydawał się raczej rozbawiony niż rozgniewany jej oporem. - Wcale nie! - zawołała. - Drzwi są szeroko otwarte na ulicę. - Drzwi są zamknięte przed damami z tego domu, dopóki ja tak twierdzę oświadczył stanowczo, składając ramiona i przyglądając jej się z uśmiechem. Co tu się dzieje? Juliana patrzyła na niego zdumiona, przez chwilę nie wiedząc, jak się zachować. Próbowała zebrać myśli, kiedy od progu dobiegł wybuch śmiechu i dwie kobiety, w towarzystwie lokaja, weszły do holu. Na suknie wieczorowe z szerokimi spódnicami miały narzucone domina, na twarzach czarne maseczki. - Ha, co to była za noc - powiedziała jedna, poruszając energicznie wachlarzem. - Jacy z nich fechmistrze, mówię ci, Lilly! Druga kobieta roześmiała się głośno i zdjęła maskę. - Ten lord Bingley, wierz mi, był gotów walczyć przez kolejną godzinę, gdyby nie to, że niemal zemdlałam z wyczerpania... Och, panie Garston, czy zechce pan przygotować kąpiel solną w moim pokoju? Bardzo jej potrzebuję. - Natychmiast, panno Lilly. - Skłonił się. - Jak rozumiem, miałyście z panną Emmą dobrą noc. Pan i pani Dennisonowie bardzo się ucieszą. - Owszem, dosyć dobrą, panie Garston. - Panna Emma ziewnęła. -Ale kufel mlecznego ponczu bardzo by mi się przydał. - Zaraz go zamówię, panienko. Proszę iść na górę i zdać się na mnie. - Pan Garston zwracał się do ziewających kobiet tonem dobrego wujaszka, uśmiechając do nich promiennie.

Juliana przyglądała się przybyłym z nieukrywaną ciekawością - obie były bardzo ładne, bogato odziane, starannie uczesane, ale tak mocno umalowane i upudrowane, że nie dało się określić ich wieku. Były z pewnością młode, ale jak młode - nie potrafiła się domyślić. - Ojej, a kogóż my tu mamy? - zapytała panna Lilly, zauważywszy Julianę za potężną postacią pana Garstona. Przyjrzała jej się z zainteresowaniem, zwracając uwagę na skromną sukienkę i niezbyt starannie upięte włosy. - Nowa służąca? - Nie sądzę, panienko - odparł pan Garston, znacząco kręcąc głową. -Ale pani Dennison nie wyjaśniła mi całkiem jasno, jakie ma plany wobec młodej damy. - Och? - Emma przyjrzała się Julianie, unosząc brew. Potem wzruszyła ramionami. - Cóż, pewnie dowiemy się wkrótce. Chodź, Lilly, padam z nóg. Obie powędrowały schodami na górę, paplając jak dwie sroki, pozostawiając Julianę zmieszaną, rozgniewaną i niezmiernie zdumioną. - No, panienko, wracaj do swojego pokoju - polecił pan Garston. -Zadzwoń, a służąca przyjdzie do ciebie. Przyniesie wszystko, czego potrzebujesz. Sądzę, że pani Dennison zobaczy się z tobą, gdy wstanie. - A kiedy to nastąpi? - Juliana zastanawiała się, czy nie przemknąć koło niego i nie czmychnąć, zanim ją złapie. - W południe - odparł. - Przyjmuje gości w sypialni podczas toalety. Ale dla ciebie nie będzie gotowa wcześniej niż przed obiadem. - Jakby odgadując jej myśli, odwrócił się i zamknął drzwi z hukiem. Juliana stała, marszcząc czoło. Wyglądało na to, że jest więźniem. I jaka kobieta przyjmowała gości podczas porannej toalety? Uznała, że nie może wiele zrobić, więc w zamyśleniu wróciła na górę do zacisznej sypialni, żeby w spokoju rozważyć sytuację. Nie mogli jej tu przetrzymywać w nieskończoność wbrew jej woli, a pani Dennison, jak dotąd, nie zdradziła, że takie ma wobec niej zamiary. Służąca, która odpowiedziała na dzwonek wydawała się mieć zawiązany język. Na wszystko odpowiadała jedynie dygnięciem i wyszeptanym: „tak panienko". Ona także nie mogła czy też nie chciała odpowiedzieć na pytania dotyczące domu pani Dennison, a kiedy wyszła, Juliana stwierdziła, że jej apetyt na śniadanie znacznie się zmniejszył pod wpływem niepokoju.

Kiedy w parę minut później usłyszała, jak klucz obraca się w zamku, zerwała się z krzesła, rzuciła do drzwi i przekonała się, że są zamknięte. Przez dziesięć minut tłukła w nie pięściami, krzycząc na całe gardło. Jednak z korytarza na zewnątrz nie dobiegał żaden dźwięk. Podbiegła do okna i spojrzała na ulicę trzy piętra niżej. W ceglanej ścianie nie było żadnych występów, żadnego dzikiego wina czy innych pnączy. Przy oknach piętro niżej znajdowały się żeliwne balkoniki, ale Juliana nie sądziła, żeby mogła bezpiecznie doskoczyć do nich z wąskiego parapetu przy swoim pokoju. Zastanawiała się, czy nie zawołać do przechodnia na ulicy, ale co miałaby mu powiedzieć? Że jest więźniem? Kto by na to zwrócił uwagę? Uznaliby, że jest służącą, zamkniętą za wyrządzenie jakiejś szkody. Nikt nie będzie miał ochoty mieszać się w czyjeś sprawy domowe. Juliana opadła na kanapę, gryząc paznokcie i ściągając brwi w gniewną linię. Z głupoty zaufała przyjaznej, jak się wydawało, twarzy. Kolejny przejaw bezmyślności. Potykać się o własne nogi i pakować w paskudne historie. Nic jednak nie mogła zrobić, póki ktoś nie zechce jej wyjaśnić, w co się zaplątała. Ranek minął powoli i nastało wczesne popołudnie, kiedy wreszcie rozległ się zgrzyt klucza w zamku i do pokoju weszła mała służąca. - Pani czeka w saloniku, panienko - dygnęła. - Jeśli panienka zechce pójść ze mną. - Najwyższy czas - powiedziała Juliana, mijając dziewczynę, która pośpieszyła za nią i wybiegła naprzód, żeby prowadzić ją korytarzem i dalej w dół schodami do podwójnych drzwi przy głównej klatce schodowej. Dziewczyna otworzyła drzwi, anonsując piskliwym głosem: - Panienka już tu jest, proszę pani. Uśmiechnięta pani Dennison podniosła się z krzesła. - Moja droga, zechciej wybaczyć zamknięte drzwi - rzekła, podchodząc do niej z wyciągniętymi rękami. - Ale po twojej małej eskapadzie dzisiaj rano tak się bałam, że uciekniesz, zanim zdołam ci wszystko wyjaśnić. Powiedz, proszę, że mi wybaczasz. - Ujęła dziewczynę za ręce, uśmiechając się z zadowoleniem. Juliana nie dostrzegła zdrady w wielkich niebieskich oczach, nie usłyszała fałszu w łagodnym, miłym głosie. Jednak cofnęła ręce - nie w gwałtowny sposób - i oznajmiła:

- Trudno mi wybaczyć coś, czego nie rozumiem. Gdybyś poprosiła mnie, abym została w domu, posłuchałabym, oczywiście, po tym, co dla mnie wczoraj zrobiłaś. Elizabeth spojrzała na nią z powątpiewaniem. - Czy tak? - Potem skinęła głową. - Tak, być może zostałabyś. Życie w mieście czyni człowieka takim podejrzliwym. Zapomina się o uczciwości wiejskich dziewcząt. - Usiadła na aksamitnym szezlongu i poklepała miejsce obok siebie. Usiądź, moja droga. Mam dla ciebie propozycję. - Propozycję? - Juliana usiadła. - Chcę pracować, o czym rozmawiałyśmy wczoraj. Jeśli masz dla mnie pracę, przyjmę ją z wdzięcznością. - Cóż, nie wiem, czy uznałabyś moją propozycję za pracę - odparła dama, leciutko marszcząc brwi. - Sądzę jednak że jest to pewnego rodzaju praca. Juliana rozejrzała się po pokoju. Mniejszy i bardziej przytulny niż salon na dole, ze swoim eleganckim umeblowaniem wydawał się zachęcać do zaspokajania zmysłowych zachcianek ludzi, niemarnujących czasu na tak pospolite zajęcie, jak praca. - Czy to jest dom publiczny? - zadała pytanie, na które odpowiedź już dawno odgadła. - Ależ skąd. - Pani Dennison wyprostowała się, wyraźnie skonfundowana. W naszych salonach przyjmujemy tylko starannie dobrane towarzystwo, a nasze młode damy obracają się w najlepszych kręgach. - Rozumiem - rzuciła sucho Juliana. - Dom publiczny wysokiej klasy. Pani Dennison przestała się nagle uśmiechać. - Nie bądź głupia, dziecko. Nie masz grosza przy duszy. Poszukują cię za zabójstwo męża. Przybyłaś do miasta, nie mając żadnych przyjaciół ani pieniędzy. Ofiaruję ci przyjaźń i środki do zdobycia majątku. - Nie interesuje mnie nierząd. - Juliana się podniosła. -Jeśli oddasz mi moje ubranie, odejdę stąd. Jestem wdzięczna za gościnność i chętnie zapłacę za nią, pracując w kuchni, jeśli sobie życzysz. - Nie pleć głupstw! - Pani Dennison wzięła Julianę za ręce, przyglądając się długim palcom i miękkiej skórze. - Nigdy w życiu nie pracowałaś fizycznie, mogę się o to założyć.

- Jestem gotowa zacząć natychmiast. - Wyrwała ręce gniewnym gestem. - Nie jestem nieporadną trusią, pani Dennison. I zupełnie nie interesuje mnie zajęcie sprzedajnej dziewki. Zatem, jeśli wybaczysz... - Może ja okażę się bardziej przekonujący. Juliana odwróciła się na pięcie w kierunku, skąd dochodził cichy głos. Zza pąsowej aksamitnej zasłony wgłębi pokoju wyszedł mężczyzna; zauważyła mały pokoik za jego plecami. Miał na sobie bryczesy do konnej jazdy i czarny, obszyty srebrną koronką żakiet z szerokimi mankietami. W bieli jego koszuli połyskiwał brylant. Stał przy zasłonie, leniwym gestem zażywając tabaki. Jego szare oczy wpatrywały się w jej twarz i Juliana miała nieprzyjemne wrażenie, że mężczyzna zagląda w głąb jej duszy, dostrzegając dużo więcej, niż kiedykolwiek miała ochotę komuś wyjawić. - Kim jesteś? - zapytała chrapliwym głosem. Odchrząknęła i zrobiła krok w stronę drzwi. - Nie uciekaj - poprosił nowo przybyły. Wsunął srebrną tabakierkę do kieszeni. - Nie ma powodu do niepokoju, o czym może zapewnić cię pani Dennison. - Nie, w istocie, nie ma, moja droga. To Jego Wysokość, książę Redmayne dokonała prezentacji Elizabeth, kładąc rękę na ramieniu Juliany. - Ma dla ciebie propozycję. - Powiedziałam już, że w najmniejszym stopniu nie interesują mnie wasze propozycje - oświadczyła Juliana głosem drżącym z gniewu. Odrzuciła rękę pani Dennison. - Nie obchodzi mnie, czy pochodzą od księcia, czy od nocnego zamiatacza ulic. - Zakręciła się na pięcie i ruszyła ku drzwiom, nie mając okazji zauważyć wyrazu zdumienia w oczach Jego Wysokości. Obok zdziwienia pojawiła się złość, która zaraz ustąpiła zainteresowaniu i niechętnemu podziwowi. Książę, przyzwyczajony do służalczości, stwierdził z niedowierzaniem, że bawi go takie butne lekceważenie jego pozycji. Jednak te uczucia nie przejawiły się w jego głosie. - Karą za zamordowanie męża jest, jak sądzę, spalenie na stosie.

Juliana się zatrzymała. Jej ręka na gałce zwilgotniała nagle od potu, krew załomotała w skroniach. Powoli odwróciła się i jej wielkie zielone oczy podobne do żywych węgli w bladej twarzy, wbiły się oskarżycielsko w panią Dennison. - Zawiodłaś moje zaufanie. - Moja droga, to dla twojego dobra - wyjaśniła Elizabeth. - Zobaczysz, jaka to wspaniała okazja, jeśli tylko posłuchasz Jego Wysokości. Znam setkę dziewcząt, które dałyby sobie rękę uciąć za taką możliwość. Życie w luksusie... - Pozwól, że sam przedstawię korzyści i zyski. - Książę mówił teraz z wyraźnym rozbawieniem i wgłębienie w jego brodzie powiększyło się, kiedy jego wargi zadrżały w uśmiechu. - Wydaje się, że młoda dama wymaga perswazji. - Perswazji... to znaczy szantażu - parsknęła Juliana. - Chcesz mi grozić? - Jeśli będę musiał, moja droga, tak - przyznał książę spokojnie. -Wierzę jednak, że przyjmiesz propozycję po prostu dlatego, że stanowi sposób na rozwiązanie twoich kłopotów, nie będzie zbyt przykra i wybawi mnie samego z poważnych trudności. Juliana przekręciła porcelanową gałkę drzwi. Wystarczyło je pchnąć, przebiec przez hol i uciec na ulicę. Gdyby jednak opuściła dom w ubraniu podarowanym przez panią Dennison, jej dotychczasowa dobrodziejka podniosłaby krzyk i oskarżyła ją o kradzież. Nie dotarłaby daleko zatłoczonymi ulicami. Powieszono by ją za kradzież. Spalono za morderstwo. - Elizabeth, czy zechcesz nas zostawić? - Cichy, uprzejmy głos księcia przebił się przez burzę myśli w głowie Juliany. Jej dłoń zsunęła się z gałki. Wpadła w pułapkę, którą sama na siebie zastawiła w szaleńczym odruchu ufności. Nic by nie zyskała, miotając się w sieci. Jak schwytany we wnyki królik, odgryzłaby własną łapę. Odeszła od drzwi, kiedy Elizabeth przepłynęła przez pokój. - Słuchaj uważnie Jego Wysokości, moja droga - pouczyła ją pani Dennison, poklepując po policzku. - I nie rób takiej ponurej miny. Boże, dziecko, powinnaś tańczyć z radości. Kiedy pomyślę, co ci ofiarowano ...

- Dziękuję pani. - W głosie księcia zabrzmiała lodowata nutka i gładki, uróżowany policzek Elizabeth zabarwił się jeszcze mocniejszą czerwienią. Dygnęła przed księciem, rzuciła ostatnie, na pół ostrzegawcze, na pół zachęcające spojrzenie w stronę Juliany, po czym zgrabnie przesunęła spódnicę na bok, aby zmieścić się w drzwiach. - Zamknij drzwi. Juliana odruchowo posłuchała cichego rozkazu. Powoli odwróciła się przodem do pokoju. Książę Redmayne stał teraz przy jednym z okien z balkonikiem wychodzących na ulicę. Promień słońca wydobył kasztanowy błysk w jego włosach, związanych na karku srebrną wstążeczką. - Podejdź tu, dziecko. - Skinął na nią białą dłonią o szczupłych palcach. - Nie jestem dzieckiem. - Juliana nie ruszyła się z miejsca, przyciśnięta plecami do drzwi, wciąż trzymając gałkę niczym deskę ratunku. - Siedemnaście z perspektywy trzydziestu dwóch wydaje się nie tak wiele powiedział, uśmiechając się niespodziewanie. Uśmiech zmienił jego twarz, nadał lśnienie szarym oczom, złagodził rysy, ukazał białe, równe zęby. - Co jeszcze wiesz o mnie, panie? - zapytała, nie odpowiadając na uśmiech i nie zmieniając pozycji. - Nazywasz się Juliana Beresford... choć przypuszczam, że to fałszywe nazwisko - dodał w zamyśleniu. - Czy tak? - Jeśli tak, nie spodziewaj się, że to przyznam - warknęła. - Nie. Masz rację - zgodził się, sięgając po sznurek od dzwonka nad kominkiem. - Czy masz ochotę na ratafię? - Nie - odparła Juliana, uznając, że pora przejąć inicjatywę. - Nie znoszę jej. Książę zachichotał. - Może sherry? - Piję tylko szampana - oznajmiła, wzruszając nonszalancko ramionami i odchodząc od drzwi. Musnęła spódnicę wyniosłym gestem i czubkami palców zaczepiła o delikatną porcelanową figurynkę na bocznym stoliku, zrzucając ją na dywan. - A niech to diabli! - zaklęła, opadając na kolana, na chwilę zapominając o wszystkim innym. - Boże, żebym jej tylko nie stłukła... Ach, nie, wydaje się cała... bez żadnej rysy. Podniosła figurkę do światła, przesuwając po niej palcami.

- Jest z pewnością niezmiernie droga. Inaczej bym jej nie przewróciła. Postawiła ją z powrotem na stoliku i szybko odsunęła się od strefy zagrożenia. Książę śledził te manewry z pewnym zdumieniem. - Czy masz zwyczaj niszczenia drogich przedmiotów? - To moja przeklęta niezdarność - wyjaśniła Juliana z westchnieniem, spoglądając podejrzliwie na figurkę w obawie, że znowu spadnie. Książę nie zareagował, ponieważ w tej chwili, w odpowiedzi na dzwonek, zjawił się pan Garston. - Szampan dla pani, Garstonie - polecił książę. - Klaret dla mnie. Czterdzieści trzy, jeśli macie. - Sądzę, że tak Wasza Wysokość. - Garston wycofał się z ukłonem. Juliana, zła na własną niezręczność, która przeszkodziła jej w odzyskaniu pewnej dozy pewności siebie w tej okropnej sytuacji, milczała. Książę wydawał się całkowicie zadowolony z obrotu spraw. Podszedł do regału i zaczął uważnie oglądać pozłacane grzbiety książek dopóki Garston nie wrócił z winem. - Zostaw to mnie, Garstonie. - Odprawił lokaja gestem dłoni i zręcznie wyciągnął korek z butelki szampana. - Mam nadzieję, że nie zawiedzie twoich oczekiwań. - Nalał i podał kieliszek Julianie, która nadal stała nieruchomo przy stole. Juliana tylko raz próbowała szampana, w dniu swojego ślubu. Przywykła do małego piwa i kieliszka klaretu od czasu do czasu. Teraz jednak z uprzednią brawurą, podniosła kieliszek do ust, po czym skinęła z uznaniem głową. Książę nalał sobie kieliszek klaretu, a potem odezwał się łagodnym głosem: - Jeśli zechce pani usiąść, ja także będę mógł to uczynić. Juliana, zaskoczona tak niezwykłą w tych okolicznościach uprzejmością, usiadła, nie zastanawiając się dłużej. Książę skłonił się i zajął krzesło naprzeciwko kanapy. Tarquin powąchał wino, przyglądając się nieruchomej postaci. Przypominała mu jelenia w potrzasku; okazywała ten sam rodzaj rozpaczliwej odwagi, zdając sobie jednocześnie sprawę z beznadziejności sytuacji. Odpowiadała na jego spojrzenie, nie mrugając okiem, z uniesionym podbródkiem i zaciśniętymi

szerokimi pełnymi ustami. W Julianie Beresford wyczuwało się nieugięty charakter - od czubka głowy o płomienistych włosach po palce długich stóp. Przed oczami stanął mu nagle obraz jej nagiego ciała. Zmrużył oczy, przesuwając po niej tęsknym spojrzeniem, przypominając sobie jej zachwycającą nagość i gładką białą skórę, kontrastującą z barwą włosów. - Jeśli nalegasz, aby przedstawić mi swą propozycję, mości książę, zrób to, proszę - odezwała się nagle Juliana, przerywając ciszę, która stawała się dla niej męcząca. Czuła mrowienie na skórze, jej piersi nabrzmiały pod sznurowanym gorsetem, walczyła z chęcią odwrócenia wzroku pod dziwnym, badawczym spojrzeniem szarych oczu księcia. - Rzecz jasna - przystał, popijając wino. - Najpierw jednak muszę zadać ci pytanie. Czy jesteś nadal dziewicą? Juliana poczuła, że krew odpływa jej z twarzy. Patrzyła na niego, nie wierząc własnym uszom. - Cóż cię to może obchodzić? - Obchodzi mnie bardzo - odparł spokojnie książę. - To, czy złożę ową propozycję, zależy od odpowiedzi na to pytanie. - Nie odpowiem na nie - rzekła Juliana, nie posiadając się z gniewu. - Moja droga, musisz. O ile chcesz sobie oszczędzić nieprzyjemnego badania - zauważył tym samym obojętnym tonem. - Pani Dennison sama znajdzie odpowiedź, jeśli ty mi tego nie zdradzisz. Juliana pokręciła głową, nie mogąc wydobyć słowa. Podniósł się z krzesła i przebył niewielką odległość między nimi. Pochyliwszy się nad nią, ujął jej brodę między palec wskazujący a kciuk i zmusił, żeby spojrzała mu w oczy. - Juliano, powiedziałaś pani Dennison, że twój mąż umarł, zanim małżeństwo zostało skonsumowane. Czy to prawda? - Dlaczego miałabym tak powiedzieć, jeśli by tak nie było? - W jakiś sposób udało jej się powiedzieć to wyzywającym tonem, chociaż w gruncie rzeczy poddała się, wiedząc, że nie ma wyjścia.

Trzymał jej brodę przez długą chwilę, podczas gdy ona patrzyła na niego z wściekłością, żałując, że nie ma noża. Wyobrażała sobie, jak zanurza go w jego piersi, kiedy tak stał tuż przy niej, i czuła zapach jego skóry i delikatną woń suszonej lawendy, którą kładziono w jego świeżo upranej bieliźnie. Puścił ją z lekkim skinieniem głowy. - Wierzę ci. - Och, jaki to dla mnie zaszczyt, panie - powiedziała głosem drżącym z wściekłości. Zrywając się na równe nogi, wbiła mu ze wszystkich sił pięść w brzuch. Zgiął się z jękiem bólu, ale kiedy odwróciła się, żeby uciec, pochwycił ją i trzymał, jednocześnie usiłując złapać oddech. Juliana szarpnęła się, chcąc wyrwać nadgarstek ze stalowego uścisku. Podniosła nogę, żeby go kopnąć, ale przesunął się na bok, tak że dosięgła tylko jego uda. - Nie ruszaj się! - rzucił przez zaciśnięte zęby. - Piekło i szatany, dziewczyno! - Szarpnął mocno jej nadgarstek i w końcu przestała walczyć. Powoli, kiedy ból ustąpił i znowu mógł swobodnie oddychać, Tarquin się wyprostował. - Włosy o barwie płomieni piekielnych idą widać w parze z piekielnym charakterem - powiedział i ku zdumieniu Juliany uśmiechnął się nieznacznie, chociaż nadal nie puszczał jej ręki. - Muszę w przyszłości o tym pamiętać. - Czego chcesz ode mnie? - zapytała. Dojmujące poczucie bezradności zaczęło brać górę nad brawurą; próbowała z nim walczyć, ale walka okazała się daremna. - Mówiąc po prostu, dziecko, chcę, żebyś poślubiła mojego kuzyna, wicehrabiego Edgecombe'a. - Uwolnił jej nadgarstek i spokojnie poprawił surdut i zmierzwione koronki przy rękawach. - Chcesz, żebym co zrobiła? - Sądzę, że usłyszałaś. - Odszedł, żeby napełnić ponownie kieliszek winem. Może jeszcze szampana? Juliana zaprzeczyła głową. Ledwie tknęła tego, co miała w kieliszku.

- Nie rozumiem. Książę odwrócił się do niej. W zamyśleniu popijał wino. - Potrzebuję żony dla mego kuzyna, Luciena. Żony która urodzi dziecko, dziedzica Edgecombe i tytułu. Obecny dziedzic jest, mówiąc oględnie, niezbyt rozgarnięty. Och, to całkiem miły człowiek, ale nie bardziej jest w stanie wyciągnąć Edgecombe z bagna, w jakie wpakował je Lucien, niż przeczytać stronę z Liwiusza. Lucien wyprzedaje Edgecombe. Zamierzam położyć temu kres. I zamierzam także dopilnować, żeby jego dziedzic znalazł się pod moją opieką. - Uśmiechnął się, ale w tym uśmiechu nie było teraz nic przyjemnego. Dzięki temu zyskam dwadzieścia jeden lat, żeby złożyć Edgecombe z powrotem w całość... naprawić szkody, jakie wyrządził Lucien, w dużym stopniu dlatego, jak przypuszczam, żeby zrobić mi na złość. - Dlaczego twój kuzyn nie może sam sobie znaleźć żony? - zapytała, patrząc na niego z niedowierzaniem. - Cóż, sądzę, że to byłoby dla niego trudne - powiedział książę, obracając od niechcenia sygnet na palcu. - Lucien nie jest przyjemnym człowiekiem. Żadna zwykła kobieta o odpowiednim pochodzeniu nie wyszłaby za niego. Juliana zastanawiała się, czy nie postradała zmysłów. W najlepszym wypadku znalazła się wśród szaleńców. Złych, zdeprawowanych szaleńców. - Tobie... tobie potrzeba klaczy zarodowej! - wykrzyknęła. - Szantażujesz mnie, żebym poświęciła swoje ciało dla zapewnienia potomstwa kuzynowi, ponieważ żadna szanująca się kobieta nie przystałaby na coś podobnego! Jesteś... traktujesz mnie jak sukę, która ma być podstawiona samcowi. Tarquin zmarszczył czoło. - Dobrałaś słowa w sposób niezbyt elegancki. Ofiaruję ci małżeństwo, które łączy się z tytułem i sporym majątkiem. Mój kuzyn nie będzie żyć długo, co czyni owo przedsięwzięcie takim pilnym. Jednakże pewien jestem, że w ciągu dwunastu miesięcy uwolnisz się od jego niepożądanego towarzystwa. Zapewnię ci, rzecz jasna, należytą opiekę podczas wdowieństwa. No i, naturalnie, nikt się nie dowie o twojej nieszczęsnej przygodzie.

Upił trochę wina. Patrzyła na niego wstrząśnięta. - Twoja tajemnica zostanie przy mnie i Dennisonach - ciągnął książę. - Nikt nigdy nie skojarzy lady Edgecombe z Juliana... jakkolwiek się nazywała. Machnął ręką lekceważąco. - Będziesz bezpieczna, bogata i urządzona na całe życie. Juliana opróżniła kieliszek. A potem rzuciła go do kominka. Twarz miała bladą, oczy jak zielone kamienie, głos niski i gorzki jak piołun. - A żeby uzyskać to bezpieczeństwo... te korzyści... muszę tylko urodzić dziecko budzącemu niechęć kalece zjedna nogą w... - Ach nie, niezupełnie. - Książę podniósł rękę, przerywając jej w pół zdania. - Nie urodzisz dziecka Luciena, moja droga Juliano. Urodzisz moje.

4 Nie potrafię sobie wyobrazić, w jaki sposób możemy pomóc, sir George. - Sir Brian Forsett posłał gościowi lodowaty uśmiech. - Przestaliśmy być odpowiedzialni za Julianę z chwilą, gdy przeszła pod prawną opiekę męża. Nieszczęśliwy zgon twojego ojca, wobec braku innych rozporządzeń w testamencie sir Johna, czyni wdowę panią samej siebie. - A ciebie uczynił zarządcą majątku, jaki otrzymała od męża - warknął sir George Ridge. Był to młody człowiek pod trzydziestkę, korpulentny, o czerwonej twarzy, z rękami jak połcie szynki. Syn swojego ojca, przynajmniej pod względem budowy ciała, jeśli nie charakteru, stanowił utrapienie krawców, którzy przy wszystkich umiejętnościach i sowicie opłaceni, nie byli w stanie nadać jego figurze eleganckiego wyglądu. - Zgadza się - odparł sir Brian zwykłym dla siebie, suchym tonem. Ponieważ nie rozwinął tego tematu, jego choleryczny gość zaczął przemierzać bibliotekę od okna do biurka, mamrocząc coś do siebie i ocierając chusteczką zwały wylewającego się z kołnierza spoconego ciała. - Ale powiadam panu, ją tego tak nie zostawię - oświadczył w końcu. - Twoja podopieczna zamordowała mojego ojca. Uciekła, a ty wciąż sprawujesz pieczę nad majątkiem, znaczną częścią mojego spadku. Powtarzam raz jeszcze,

to morderczyni! - To, pozwolę sobie zauważyć, sprawa sądu - powiedział sir Brian, marszcząc lekko nos z niechęcią. Ciepło letniego popołudnia powodowało, że gość wydzielał niezbyt przyjemny zapach. - Oświadczam panu po raz kolejny, ona jest winna morderstwa! - wolał sir George. Nozdrza jego nosa rozszerzyły się gniewnie. - Widziałam ślad na plecach ojca. Gdyby nie odpowiadała za jego śmierć, dlaczego miałaby uciekać? Sir Brian wzruszył chudymi ramionami. - Drogi panie, Juliana zawsze stanowiła zagadkę. Dopóki jednak nie zostanie odnaleziona, nie możemy nic zrobić, żeby zmienić obecną sytuację. - Morderczyni nie może dziedziczyć majątku ofiary. - Sir George uderzył pięścią w stół, aż gospodarz cofnął się, marszcząc wyniośle czoło. - Jednakże jej dzieci mogą - przypomniał rozgniewanemu gościowi. - Ona mogła począć, panie. Jej mąż zmarł w okolicznościach, które wskazują, że... Przerwał, zażył szczyptę tabaki i dokończył taktownie: - Które wskazują, że małżeństwo mogło zostać skonsumowane. Gość popatrzył na niego niepomiernie zdumiony. Taka myśl najwyraźniej nie przyszła mu dotąd do głowy. - To nie może być. –Jednak jego głos nie brzmiał pewnie. - Czemu nie? - zapytał łagodnie gospodarz. - Ty, w każdym razie, stanowisz dowód, że twój ojciec nie był impotentem. Rzecz jasna, możemy nigdy się tego nie dowiedzieć, jeśli chodzi o Julianę. Najpierw należałoby ją odnaleźć. - A jeśli jej nie znajdziemy, to dopiero po siedmiu latach zostanie w oczach prawa uznana za zmarłą. Przez siedem lat będziesz zarządzał jej majątkiem, a ja nie będę mógł objąć w posiadanie połowy swoich ziem. Sir Brian ledwie uniósł brew. Wynegocjował warunki ślubnego kontraktu swojej podopiecznej z zimną, wykalkulowaną przyjemnością człowieka, którego nigdy nie przechytrzono w sprawach interesów. Rubaszny, poczciwy sir John, zadurzony w szesnastoletniej Julianie jak gołowąs, nie miał żadnych szans wobec sprytu i przebiegłości przeciwnika. Dobro Juliany było dla sir Briana zaledwie uboczną korzyścią wobec radości płynącej z omotania niezbyt rozgarniętego i obsesyjnie zakochanego Ridge'a.

- Ha, jak ją znaleźć? - Sir George rzucił się na kanapę, krzywiąc ze złością. - Sugeruję, abyśmy powierzyli to zadanie konstablom - odparł sir Brian. - A jak bardzo, pańskim zdaniem, będzie się chciało ruszyć tej leniwej bandzie plugawych syfilityków? Sir Brian ponownie wzruszył ramionami. - Jeśli ma pan lepszy pomysł... - Och, mam, doprawdy! - Sir George zaklął, zrywając się na równe nogi. Sam ruszę za przeklętą dziewczyną. I sprowadzę ją przed oblicze sędziego, choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką w życiu zrobię. - Pochwalam pański zapał. - Sir Brian powstał i skierował się ku drzwiom, delikatnie zachęcając gościa do wyjścia. - Proszę informować mnie o swoich postępach. Sir George spojrzał na niego wściekłym wzrokiem. Uprzejmość sir Briana Forsetta była tylko powierzchowna. Im dłużej Juliana pozostanie na wolności, w ukryciu, tym dłużej Forsett będzie mógł rozporządzać dobrami. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, żeby domyślić się, że dochody wpłyną do jego kieszeni. - Och, sir George... proszę przyjąć moje kondolencje... Co za straszna tragedia. - Chłodny głos lady Amelii Forsett poprzedził damę, która wkroczyła do biblioteki przez otwarte drzwi tarasu. Wysoka kobieta o wyniosłych manierach wykonała nieznaczny ukłon. George, przestraszony pomimo gniewu, skłonił się głęboko. Przejrzyste, jasnoniebieskie oczy lady Forsett przyjrzały mu się badawczo; ocena wydawała się wypaść niezadowalająco. Zimny uśmiech uniósł kąciki jej warg. - Mam nadzieję, że nie przeszkodziłam w omawianiu interesów. - Och nie, moja droga - zapewnił gładko sir Brian. - Sir George właśnie wychodził. - Pociągnął za sznurek od dzwonka.

Amelia dygnęła ponownie, a George, odprawiony w ten sposób, stwierdził, że wychodzi z biblioteki eskortowany przez lokaja, który zjawił się znikąd. - Czego chciał ten tępy wół? - zapytała wprost Amelia, kiedy drzwi zamknęły się za gościem. - Na tyle, na ile zrozumiałem, pragnie jak najszybciej oddać Julianę katu, tak aby móc odzyskać część dziedzictwa, którą jej zapisano. - Mój Boże - szepnęła lady Forsett. - Cóż za niestosowny pośpiech. Jego ojciec zaledwie od trzech dni spoczywa w grobie. - Cała sprawa jest odrażająca - oświadczył jej mąż. - Co za farsa... - Typowe dla Juliany - przerwała mu żona, odymając cienkie wargi - Takie niezręczne, bezmyślne stworzenie. - Tak, ale gdzie ona jest? - odezwał się sir Brian z nutką irytacji w głosie. Dlaczego uciekła? Nie może być chyba odpowiedzialna za śmierć człowieka. Posłał żonie pytające spojrzenie. - Czyż nie? - Któż to może wiedzieć? - Lady Forsett pokręciła głową. - Zawsze była dziką, nieposłuszną dziewczyną. - O gwałtownym charakterze - dodał mąż, marszcząc brwi. - Trudno mi jednak uwierzyć, żeby mogła celowo... - Och, celowo nie - przerwała lady Forsett. - Wiesz jednak, jakich zawsze dopuszczała się wybryków przez nieuwagę. A jeśli straciła panowanie nad sobą... - Tak jest. - Sir Brian przygryzł dolną wargę, wciąż z marsem na czole. Wszystko wskazuje, że całe to nieszczęsne zdarzenie stanie się skandalem dekady w naszym hrabstwie. Jeśli dojdzie do rozprawy, to będzie okropność. - Miejmy nadzieję, że jej nie znajdą - powiedziała jego żona. – Wtedy plotki uspokoją się dosyć szybko. Jeśli my nie będziemy jej szukać, kto to zrobi? - George Ridge. - Aaach... oczywiście. - Lady Forsett poprawiła stos oprawnych w skórę woluminów na stoliku. - Wątpię jednak, żeby miał dość rozumu, aby tego dokonać - stwierdził jej mąż. - Nie jest mądrzejszy od swego nierozgarniętego ojca. - Juliana, z drugiej strony...

- Ma bystry umysł - dokończył za nią sir Brian suchym tonem. - Jeśli nie zechce, aby ją odnaleziono, to twierdzę, że trzeba kogoś więcej niż George Ridge, żeby ją schwytać.

George Ridge nadal się krzywił, kiedy wyjeżdżał ze stajennego dziedzińca Forsett Towers. Kościsty, szary wierzchowiec miał równie gwałtowny charakter, jak jego właściciel; potrząsał wściekle łbem, marszcząc wargi nad wędzidłem. Gdy jeździec zdzielił go batem po boku, koń odrzucił głowę, rżąc jękliwie, stanął na tylnych kopytach i pognał galopem wyboistą żwirową drogą, jakby go goniły uzbrojone w widły diabły Lucyfera. George osiągnął u Forsettów jeszcze mniej, niż się spodziewał. Przeklinał nadętego, zarozumiałego sir Briana, któremu nie starczyło przyzwoitości, żeby zaproponować mu pomoc w poszukiwaniach krnąbrnej, niebezpiecznej, zbiegłej podopiecznej. Juliana. George ściągnął lejce, wyprowadzając konia z bramy na gościniec. Juliana. Jej obraz stanął mu przed oczami w przypływie palącej żądzy. Oblizał wargi. Pożądał jej od chwili, gdy ujrzał ją po raz pierwszy u boku swego ogłupiałego ojca. Jego potężne ciało sprawiało, że wydawała się jeszcze mniejsza, kiedy kroczyła obok niego, ale nic nie ukryło zmysłowego kształtu piersi pod skromnym stanikiem ani krągłości bujnych bioder pod prostą wiejską sukienką, którą lady Forsett poleciła jej włożyć. Jej włosy podniecały go tak samo, jak ciało. Płomienna, nie do ujarzmienia masa loków, które wydawały się obietnicą niepohamowanej, namiętnej natury. Początkowo zachowywała się przyjaźnie, uśmiechała się, patrząc na niego ciepłymi, zielonymi oczami, potem jednak pod wpływem zmysłowych snów, które nawiedzały go po nocach, popełnił błąd. Usiłował ją pocałować, a ona o mało nie wydrapała mu oczu. Od tamtego czasu jej spojrzenie stało się chłodne i podejrzliwe, z głosu znikła wesołość. Pożądanie nie zmniejszyło się, dołączyły do niego gniew i uraza. Teraz postrzegał żonę ojca jako uzurpatorkę. Przewrotną dziewkę, która wyłudziła od sir Johna Ridge'a majątek w zamian za swoje młode, ponętne ciało. Za owo ciało otrzymała dom na wieczne posiadanie i do tego dwa tysiące akrów pierwszorzędnych gruntów wraz ze wszystkimi dochodami z gęstych lasów

i gospodarstw dzierżawców. George wysłuchiwał wyjaśnień ojca, dlaczego oddaje jego dziedzictwo. Protestował, ale bezskutecznie. Sir Brian Forsett był nieugięty co do warunków, na jakich miał wyrazić zgodę, aby jego podopieczna została lady Ridge. A sir John był skłonny zgodzić się na wszystko, byle mieć to słodkie, młode ciało w łóżku. Jego życzeniu stało się zadość i to go zabiło. George wbił wściekle ostrogi w boki konia. Juliana zniknęła, zostawiając majątek w rękach opiekuna. A George'owi ostała się jedynie połowa prawowitego dziedzictwa. Jeśli jednak zdoła ją znaleźć, zbrodnia pozbawi ją prawa do ziemi. Chyba że jest przy nadziei. W takim wypadku nie skażą jej na śmierć. A dziecko odziedziczy majątek. Z drugiej strony, gdyby wyszła za sir George'a Ridge'a - cóż może być stosowniejszego niż to, że młoda, zrozpaczona wdowa wstępuje w związek małżeński z synem zmarłego męża - wtedy nie miałoby znaczenia, czy będzie miała dziecko, czy nie. Wszystko wróci do rodziny Ridge'ów, a on, George, będzie miał Julianę w łóżku. Czy ona się zgodzi? Spiął konia, kierując go ku ścianie jeżyn. Koń skoczył, odsłaniając zęby i tocząc oczami, po czym opadł ciężko daleko od żywopłotu. George przeklął niezdarność zwierzęcia i szarpnął wędzidło. Juliana przystanie na to, ponieważ nie będzie miała wyjścia. W zamian on przysięgnie, że śmierć jego ojca była naturalna. Nikt nie poda w wątpliwość słów George'a Ridge'a. W całym hrabstwie będą sobie stroić żarty z tego nieszczęsnego zdarzenia przez długie miesiące i każdy zrozumie, że gruby, stary człowiek, który upił się na własnym weselu, nie mógł w noc poślubną dotrzymać kroku świeżej, ledwie siedemnastoletniej dziewce. Juliana się zgodzi. Ale najpierw musi ją znaleźć. Skierował konia w prawo i ruszył w stronę Winchesteru. Musiała gdzieś wyjechać. A mogła to zrobić jedynie dyliżansem albo konno. Żaden koń nie zniknął ze stajni w Ridge Hall. Lecz dyliżanse z Winchesteru odjeżdżały bardzo wcześnie rano. Zapyta pod Różą i Koroną i rozwiesi zawiadomienia w mieście na wypadek, gdyby jakiś furman zabrał samotną kobietę w środku nocy.

Juliana spędziła kolejne trzy dni przy ulicy Russell w odosobnieniu, rozmawiając tylko z Bella, pokojówką, która jej usługiwała i przynosiła posiłki. Wspomnienie tego, co działo się w salonie po tym, jak książę złożył swoją niegodną propozycję, było niezbyt wyraźne. Przejęta gniewem, straciła zdolność mowy; bojąc się zostać w towarzystwie księcia, wybiegła z pokoju. Nikt za nią nie poszedł i nikt więcej nie wspomniał przy niej o sprawie. Drzwi jej pokoju nie były już zamknięte, ale jedyny raz, kiedy zapuściła się do holu, pan Garston pojawił się, jakby wyrósł spod ziemi, i tonem nieznoszącym sprzeciwu kazał jej wrócić do siebie. Dostarczono jej to, o co poprosiła: książki, przybory do pisania i rysowania. Niewątpliwie jednak pozostała więźniem w tym dziwacznym domu, gdzie wszystko toczyło się na opak, w którym spano w dzień, a wstawano w nocy. Leżała w ciemnościach, słuchając muzyki dobiegającej z salonu, wybuchów kobiecego śmiechu, dźwięcznych męskich głosów na schodach, szczęku porcelany i szkła. Przez szparę pod drzwiami napływały kuchenne wonie i Juliana zabawiała się, odgadując, jakie to specjały właśnie przygotowywano. Ona sama dostawała proste, pożywne jedzenie, które, jak sądziła, podawano w kuchni, ale z pewnością klienci i damy pracujące w domu jadali zupełnie inaczej. W nocy spała lekkim snem, zwykle zasypiając głęboko dopiero o świcie, gdy kołatka przy drzwiach przestawała wreszcie stukać i milkły odgłosy uciech. Kiedy niebo przybierało jaśniejszy kolor, pojawiały się głosy na korytarzu, ciche, przytłumione kobiece głosy, od czasu do czasu rozlegał się jakiś chichot, a raz rozdzierające serce łkanie. Płaczącą kobietę pocieszał chór szeptów, potem wdarł się weń głos pani Dennison. Łagodny, ale stanowczy. Juliana słyszała, jak odsyła kobiety do łóżek i zabiera ze sobą tę jedną, nieszczęśliwą. Poza strachem, nad którym usiłowała panować, Julianie głównie doskwierała nuda. Przywykła do czynnego życia i trzeciego dnia ledwie była w stanie wytrzymać zamknięcie w pokoju. Nie zadawała pytań, nie domagała się wolności, uparta duma nie pozwalała jej okazać słabości wobec prześladowców. Chciała im pokazać, że jest w stanie ich przetrzymać, a kiedy przekonają się, że jest nieugięta, uwolnią ją.

Jednak wczesnym popołudniem czwartego dnia sytuacja uległa zmianie. W pokoju Juliany pojawiła się mała pokojówka z naręczem jedwabiu i koronek. - Masz zjeść kolację na dole, panienko - powiedziała, uśmiechając się promiennie do barwnych szatek. - A potem zostaniesz przedstawiona w salonie. - Otworzyła ramiona i stos ubrań opadł na łóżko. - Spójrz, jaką piękną suknię przysłała ci pani Dennison. - Potrząsnęła jedwabiem, żeby rozprostować fałdy, i wyciągnęła strój ku Julianie. - Zabierz to, Bello - poleciła Juliana. Serce tłukło jej się w piersi, ale pocieszyła się, że głos zabrzmiał stanowczo i pewnie. - Och, panienko, nie mogę tego zrobić. - Bella przestała podziwiać suknię i zwróciła wielkie ze zdumienia oczy na Julianę. - Pani Dennison zamówiła to specjalnie dla ciebie. Nie była gotowa aż do dzisiaj rana i dlatego tutaj siedziałaś. Teraz jednak masz już w co się ubrać. – Spojrzała z zachwytem na zwoje materiału na łóżku. - Spójrz... świeża bielizna, dwie halki, jedwabne pończochy i jakie śliczne buciki. Z prawdziwymi srebrnymi sprzączkami, mogę się założyć! Pani Dennison wybiera wszystko, co najlepsze, dla swoich dziewcząt. - Podniosła zgrabne, zielone, jedwabne pantofelki na wysokich obcasach. Juliana, jak we śnie, wzięła je do ręki, mierząc palcami wysokość obcasa. Jej stopy żyły własnym życiem, nawet kiedy stały płasko na ziemi; bała się myśleć, jak by się zachowywały w tych pantofelkach. Upuściła je na podłogę. - Zechciej zawiadomić panią Dennison, że nie mam zamiaru ani włożyć tego ubrania, ani zostać przedstawioną... ani, w rzeczy samej, nic innego. Bella wydawała się wstrząśnięta. - Ale panienko... - Ale nic - przerwała jej ostrym tonem Juliana. - Przekaż, co ci powiedziałam... i zabierz ze sobą ten strój nierządnicy. - wskazała pogardliwym gestem łóżko. - Och, nie, panienko, nie śmiałabym. - Bella dygnęła i uciekła z pokoju. Juliana usiadła przy oknie, starając się nie przejmować gwałtownym biciem serca, złożyła ręce na kolanach i czekała, co się stanie.

W ciągu dziesięciu minut przybyli Dennisonowie. Elizabeth, wspaniała w mandarynkowej jedwabnej sukni z błękitną halką, wpłynęła do pokoju w towarzystwie wysokiego dżentelmena, odzianego w strój z kanarkowej tafty, z upudrowanymi, ufryzowanymi włosami. Juliana uznała, że nic nie straci, okazując uprzejmość, wstała i wykonała ukłon, nie spuszczając jednak badawczego wzroku z gości. Nic spotkała przedtem Richarda Dennisona, ale rozpoznała go z opisu Belli. - A cóż to za nonsens, dziecko? - Elizabeth z irytacją w głosie przeszła od razu do rzeczy. - O to samo mogę zapytać panią - odparła spokojnie Juliana. Myśli kłębiły jej się w głowie w zawrotnym tempie. Czy mogą zmusić ją do nierządu? Czy mogą kazać ją zgwałcić i zrujnować, tak żeby nie miała już nic do stracenia? Skóra lepiła jej się od potu, ale głos pozostał opanowany, a oczy utkwione w Dennisonach. - Nie ma potrzeby zachowywać się nieuprzejmie, moja droga - głos Richarda Dennisona miał głębokie, łagodne brzmienie, ale kłócił się z nim świdrujący, przenikliwy wzrok. Podszedł do łóżka. - Nie podoba ci się suknia... czy bielizna? - To strój nierządnicy, panie. Ja nią nie jestem. - Och, na Boga, dziewczyno! - wykrzyknęła Elizabeth. - Ta suknia to ostami krzyk mody na dworze. To wszystko jest najwyższej jakości i uszyte według najlepszych wzorów. - Dziękuję pani za dobroć, ale nie przyjmuję jałmużny. - To nie jest dar ode mnie, dziecko, ale... - Przerwała nagle, gdy jej mąż zakasłał, zasłaniając usta dłonią i posyłając jej ostrzegawcze spojrzenie. Juliana zagryzła wargę. Jeśli suknia nie była darem Dennisonów, pozostawało tylko jedno wyjaśnienie. - Błagam, abyście zawiadomili Jego Wysokość, księcia Redmayne'a, że jego jałmużny także nie potrzebuję. - Dlaczego wciąż mówisz o jałmużnie? - odezwał się Richard. - Prosimy cię tylko o pewną przysługę w zamian za naszą gościnność i hojność Jego Wysokości.

- Przysługi nie oddam - oświadczyła, zdumiona pewnym brzmieniem swego głosu, podczas gdy jej kolana trzęsły się, jakby były z budyniu, a dłonie lepiły od potu. - Nie jestem sprzedajną dziewką. - O ile wiem, Jego wysokość pragnie uczynić cię wicehrabiną... niewiele ma to wspólnego z nierządem - zauważył sucho pan Dennison. - Jedna strona kupuje, druga sprzedaje, panie. Nie widzę różnicy. - Uparta niewdzięcznica - rzuciła pani Dennison. - Jego wysokość nalegał, aby dać ci czas na rozważenie jego propozycji bez żadnych nacisków, ale... - Pani! - przerwała jej z pasją Juliana. - Proszę tylko, aby pozwolono mi bez przeszkód opuścić ten dom. Jeśli zwrócisz mi moje stare ubranie, odejdę tak, jak przyszłam, nie sprawiając nikomu kłopotu. Dlaczego mielibyście mnie tu trzymać wbrew mej woli? - Ponieważ uważamy, że nie wiesz, co jest dla ciebie dobre - powiedział Richard. - Jak długo, twoim zdaniem, przetrwałabyś na ulicach? Nie potrafisz poruszać się po Londynie. Nie masz pieniędzy, przyjaciół, ochrony. W tym domu możesz to otrzymać i znacznie więcej. W zamian prosimy tylko, żebyś włożyła to ubranie i zeszła na kolację. Juliana poczuła, jak ziemia ucieka spod jej stóp; pewność siebie zaczęła słabnąć. Mieli rację. Ze swojego okna zobaczyła dość, żeby zrozumieć, że bezpieczne życie wśród wiejskiej arystokracji marnie ją przygotowało do radzenia sobie w wielkim mieście na własną rękę. - Bella powiedziała, że mam zostać przedstawiona w salonie - odezwała się. Sądzę, że wiem, co to znaczy. - Sądzę, że nie wiesz - odparł cierpko Richard. - Nikt nie będzie żądał od ciebie niczego poza dotrzymaniem towarzystwa. Nie musisz nikogo zabawiać, jedynie coś zagrać i prowadzić rozmowę jak w każdym innym eleganckim salonie. - A książę Redmayne...? - zapytała z wahaniem. Pan Dennison wzruszył lekceważąco ramionami. - Moja droga, interesy księcia to jego sprawa. Dotyczą ciebie i będzie o nich mówił bezpośrednio z tobą. Pani Dennison i ja prosimy tylko, żebyś spożyła kolację z innymi mieszkańcami tego domu, a potem napiła się herbaty w salonie.

- A jeśli odmówię? Po twarzy pana Dennisona przemknął wyraz zniecierpliwienia, ale podniósł rękę, kiedy jego żona już otwierała usta, żeby udzielić Julianie reprymendy. - Myślę, że jesteś mądrzejsza - powiedział. - Potrzebujesz bezpiecznego schronienia i tutaj je masz. Powinnaś jednak stosować się do zasad przyjętych w tym domu. Juliana odwróciła się, pokonana. Groźba była dość wyraźna. Sędziowie w mgnieniu oka odkryją jej tożsamość, kiedy usłyszą całą historię. Właściciel Pod Dzwonem z ulicy Wood przypomni sobie, że dyliżanse z Winchesteru i Yorku przybyły w tym samym czasie. Łatwo będzie odgadnąć resztę. - Chodź, moja droga. - Głos pani Dennison brzmiał cicho i łagodnie. Dotknęła dłonią ramienia Juliany. - Zadzwonię po Bullę, żeby pomogła ci się ubrać. Suknia wspaniale podkreśli kolor twoich oczu i włosów, mogę ci to zagwarantować. - W tych okolicznościach to słaba zachęta - rzekła sucho Juliana, odwracając się jednak plecami do okna. - Jeśli uparliście się, żeby odebrać mi dziewictwo, niewiele, jak się wydaje, mogę zrobić, żeby wam przeszkodzić. - Nie bądź taka nieufna - zbeształa ją Elizabeth, poklepując przyjaźnie po ramieniu. - Mój mąż i ja nie zmusimy cię do niczego. To są twoje sprawy z księciem Redmayne'em i możesz z nim negocjować, jak ci się podoba. Juliana zmrużyła oczy. - Chcecie, abym uwierzyła, że nie macie żadnego, finansowego czy innego interesu w planach księcia? Wybaczcie, ale pozwolę sobie w to wątpić. Rajfurka spodziewa się zapłaty, tego jestem pewna. - Co za krnąbrna, uparta dziewka - zwróciła się Elizabeth do męża. - Życzę Jego Wysokości, by z nią sobie poradził. - Pokręciła z niesmakiem starannie ufryzowaną głową i wypłynęła z pokoju; za nią ruszył Richard. Może nie było rozsądnie zniechęcać do siebie tych dwoje, od których teraz zależały jej bezpieczeństwo i wygoda, pomyślała Juliana ze smutkiem. Podeszła do łóżka i zaczęła się przyglądać strojom. Była tam jablkowozielona halka i zielona jak nefryt suknia, haftowana, batystowa bielizna, jedwabne pończochy i podwiązki, para marszczonych mankietów na przedramiona oraz owe żałosne pantofelki.

Usiadła na łóżku i wsunęła w bucik jedną, ubraną w bawełnianą pończochę stopę. Pasował idealnie. Musieli wymierzyć jej stare buty. Miała tak wielkie stopy, że trudno byłoby odgadnąć rozmiar z taką dokładnością. Wyciągnęła nogę, przyglądając się bucikowi i przekrzywiane głowę. Jej stopa wyglądała zdumiewająco elegancko. Czy mogłaby jednak w nich chodzić? Włożyła drugi bucik i podniosła się, ożywiona. Równie beztrosko zrobiła krok do przodu i zakołysała się niebezpiecznie. Buty cisnęły boleśnie palce i spód stopy. - Och, panienko, czy nie są śliczne? - zawołała Bella od progu, wpadając do pokoju z dzbanem gorącej wody. - Czy chciałabyś się wykąpać przed obiadem? Powiem lokajowi, żeby przyniósł wannę. Juliana usiadła ponownie, zrzucając buty. Ostatnią kąpiel brała rano w dzień ślubu. Może to pomogłoby jej przygotować się do wydarzeń wieczoru. Jak dziewica na ofiarę, pomyślała z niespodziewanym rozbawieniem. Jej poczucie humoru wydawało się nie na miejscu i w przeszłości przyniosło jej tyle samo kłopotu, ile niezdarne stopy. Jednak w obecnych okolicznościach trudno, by jeszcze pogorszyło sytuację. - Tak, proszę, Bello. - Przygotuję płukankę z henny, jeśli sobie życzysz - ciągnęła Bella. - Dzięki temu twoje włosy będą pięknie błyszczeć. Panna Deborah używa jej, kiedy ma spędzić wieczór z lordem Bridgeworthem. Nie, żeby jej włosy były takie śliczne, jak twoje. Są dosyć matowe w porównaniu z twoimi. - Rozpromieniła się, jakby wyższość Juliany pod tym względem napełniała ją szczególną dumą. - W domu używam octu - wyjawiła Juliana. - Och, panienko, henna jest dużo lepsza dla twoich włosów. „Dać palec..." - Dobrze. Niech tak będzie, Bello. Zadowolona z siebie pokojówka wyszła z pokoju, a Juliana ponownie zajęła się oglądaniem stroju. To prawda, że odznaczał się wyszukaną elegancją. Lady Forsett zamawiała pisma i wzory obowiązujące w londyńskiej modzie i ubrania szyła sobie w Winchesterze, zgodnie z najnowszym stylem. Juliana podejrzewała, że skoro wszystkie te pisma i wzory docierały do nich z półrocznym opóźnieniem, to na dworze musiały już wyjść z mody. Nie dzieliła się swoją opinią z żoną opiekuna.

Lady Forsett nalegała, aby Juliana nosiła tylko najprostsze wiejskie stroje, odpowiednie dla młodej dziewczyny, która nie zagląda do salonu. Zmiękła nieco, kiedy doszło do wybierania sukni ślubnej i wyprawy, ale Juliana zdawała sobie sprawę, że wszystkie stroje celowo uszyto według przestarzałych wzorów. Lady Forsett dała dość wyraźnie do zrozumienia, że Juliana, po wyjściu za mąż za sir Johna Ridge'a, nie będzie potrzebowała modnej garderoby. Był to, oczywiście, człowiek bogaty, ale nie dość wyrafinowany, żeby podejmowała go miejscowa śmietanka towarzyska. Tamte stroje zostały jednak przy zmarłym mężu. Bryczesy i koszula zniknęły. Nie miała ubrania poza tym, w co była odziana, i nowymi ozdobnymi, lejącymi się, szeleszczącymi jedwabiami i batystami. Juliana, chcąc nie chcąc, poczuła się przyjemnie podniecona, wyobrażając sobie, jak będzie wyglądać w tych wszystkich wspaniałościach. Bella wróciła z lokajem i chłopcem, dźwigając miedziane dzbany z parującą wodą i drewnianą wanienkę. Lokaj i chłopiec skłonili się przed Juliana i wyszli z pokoju. Jej pozycja w domu wyraźnie uległa zmianie. - Wszyscy są podnieceni tym, że przyłączysz się dzisiaj do pań - powiedziała Bella, wlewając wodę do wanny. - Pan Garston mówił, że obiecano cię wielkiemu panu. Wszyscy bardzo chcą cię zobaczyć. Juliana, zdejmując ubranie, pomyślała, że podczas gdy ona siedziała tutaj, w pokoju, w całym domu krążyły plotki na jej temat. Sądziła, że jej obojętność wobec pozostałych wywoła u innych brak zainteresowania jej osobą. Było jednak, jak się wydawało, inaczej. Milczała jednak wchodząc do wanny i siadając w parującej wodzie z westchnieniem zachwytu. Nie przywykła do usług pokojówki, gdyż lady Forsett uważała je za zbędne, szybko jednak przekonała się, że Bella była równie zręczna, jak pełna dobrej woli. Po kwadransie siedziała na otomanie, podczas gdy Bella z zapałem suszyła jej wypłukane w hennie włosy.

- No i jak, panienko, nie mówiłam? - Bella podała Julianie lusterko, zdejmując jej ręcznik z głowy. - Lśnią jak słońce o poranku. Juliana przesunęła dłońmi przez wilgotne, poskręcane loki, aż utworzyły wokół jej głowy aureolę. - Ale co my z nimi teraz zrobimy, Bello? - zapytała z uśmiechem. -Nigdy nie mogłam sobie po myciu dać z nimi rady. - Pan Dennison powiedział, że mają być rozpuszczone, panienko. Wplotę w nie aksamitną wstążeczkę. Juliana zmarszczyła czoło. Głos pana Dennisona docierał, jak się wydawało, do najintymniejszych zakątków sypialni jego ladacznic. Poleceń pani Dennison dotyczących stroju nie uznałaby za obraźliwe, ale jej mąż to już zupełnie inna sprawa. To tak, jakby słuchała poleceń alfonsa. Być może pochodziły od księcia Redmayne'a i tylko zostały przekazane za pośrednictwem pana Dennisona. Jeśli tak, miała jeszcze mniejszą ochotę ich słuchać. - Sama je upnę - oznajmiła, wyrywając ręcznik z rąk Belli. Nie zwracając uwagi na protesty pokojówki, dokończyła szybko wycierania wilgotnych loków. - Pan Dennison nalegał na to wyraźnie, panienko - oznajmiła Bella, wycierając zniszczone pracą ręce w fartuchu. - Nic mu do tego, jak noszę włosy... ani, w rzeczy samej, nikomu innemu. Cisnęła ręcznik na podłogę i potrząsnęła głową jak pies po deszczu. - Cóż, jeśli rozczeszę je starannie i użyję mnóstwa szpilek, może je jakoś ułożę. Bella, wciąż bardzo nieszczęśliwa, wręczyła jej nową koszulę i starannie rozwinęła pończochy. Juliana włożyła je i wsunęła się w halkę. Spojrzała na siebie w dużym lustrze i uznała, że jej dziko splątane loki przypominają macki Meduzy. Może powinna je po prostu tak zostawić - nierozczesane i nieupięte. To mogłoby wystarczyć, żeby nawet książę Redmayne poczuł wątpliwości. Spojrzała z niesmakiem na brokatowy gorset, jaki trzymała Bella, ale odwróciła się plecami, żeby pokojówka mogła go zasznurować. Ta okropna część stroju kojarzyła jej się z długimi, nieszczęsnymi dniami, kiedy to lady Forsett kazała ją sznurować tak mocno, jak się tylko dało.

Chodziło o to, żeby poprawić zarówno jej postawę, jak i zachowanie, ale Juliana stała się w związku z tym jeszcze bardziej zbuntowana. Stała z dłońmi na wciętej talii, obserwując w lustrze, jak Bella wiąże taśmy szerokiej krynoliny. Juliana dotychczas nosiła skromniejsze konstrukcje. Teraz postąpiła o krok, patrząc, jak obręcz kołysze się wokół bioder. Czuła się bardzo niezręcznie i na myśl o konieczności manewrowania w tym stroju, na niezwykle wysokich obcasach, o mało nie parsknęła śmiechem. Wsunęła się w kolejną, pikowaną halkę, a Bella włożyła jej nefrytowozieloną suknię przez głowę i zapięła ją na plecach. Juliana naciągnęła falbaniaste mankiety na ręce, aż zetknęły się z falbanami rękawów sukni. Włożyła pantofle i zrobiła niepewny krok. A potem spojrzała na siebie jeszcze raz w lustrze. Jej oczy zaokrągliły się ze zdumienia. Jeśli nie brać pod uwagę rozczochranych włosów, zupełnie nie przypominała siebie. Gorset wypchnął do góry piersi, tak że wznosiły się zachęcająco nad dekoltem sukni, a szeroka, kołysząca się krynolina podkreślała szczupłość talii. Przebranie nadawało jej intrygująco dojrzałego wyglądu, co wydawało się niepokojące, a zarazem - przyjemnie podniecające. Czy wyglądała jak nierządnica? Przechyliła głowę na bok, rozważając to pytanie. Odpowiedź brzmiała: zdecydowanie nie. Sprawiała wrażenie kobiety modnej. Było coś w tej sukni, co odróżniało ją od londyńskich imitacji lady Forsett - rys elegancji, którego nie dałoby się skopiować. - Och, panienko, wyglądasz ślicznie - zawołała Bella, krzątając się wokół niej, wygładzając falbanki, poprawiając rozcięcie sukni na halce. -Teraz, jeśli pozwoliłabyś mi zająć się swoimi włosami - dodała ze smutkiem, biorąc zieloną wstążeczkę, która idealnie pasowała do sukni. - Nie, dziękuję, Bello, sama to zrobię. - Juliana wzięła szczotkę z toaletki. Przeciągała nią przez splątane loki, aż opadły na ramiona, nieco uładzone. Następnie zwinęła je w węzeł na czubku głowy i zaczęła zapamiętale wbijać szpilki w płomienną masę. Na koniec poczuła się jak jeż, a kosmyki włosów i tak wymykały się z węzła. Wiedziała, że w ciągu pięciu minut cała konstrukcja zacznie się sypać, a ona spędzi wieczór na rozpaczliwych i daremnych wysiłkach, żeby utrzymać włosy w jakim takim porządku; uznała jednak, że woli to, niż słuchać poleceń Richarda Dennisona czy księcia.

- Czy zawiążesz wstążkę na szyi, panienko? - Bella wciąż trzymała aksamitkę. - Uwydatni dekolt. Juliana zgodziła się, a służąca wydawała się dzięki temu nieco szczęśliwsza. Głęboka zieleń podkreślała biel skóry, smukłość szyi i skłaniała, żeby zwrócić wzrok na wypukłość piersi. - To twój wachlarz - oznajmiła Bella, podając go Julianie. Juliana otworzyła go, przyglądając się delikatnemu wzorowi z zielonych liści. Zadano sobie wiele trudu, żeby skompletować ten strój. - Zaprowadzę cię do jadalni, panienko. - Bella podbiegła do drzwi, otwierając je szeroko. - Obiad podają o czwartej, a już minęła piąta. Juliana ze szczękiem zamknęła wachlarz i spróbowała postawić krok. Od razu zdała sobie sprawę, że z obręczą i w tych butach nie może się poruszać w sposób, do jakiego przywykła. Musiała drobić, tak aby krynolina kołysała się wdzięcznie wokół niej. Zdoła chodzić w ten sposób, stwierdziła, dopóki nie straci równowagi i nie wyląduje na podłodze z suknią nad głową. Nie byłby to, tak czy inaczej, pierwszy raz. - Jestem gotowa - oznajmiła ponuro. - Prowadź, Bello.

5 Bella

ruszyła żwawym krokiem w dół zakrzywionej klatki schodowej do

głównego holu. Juliana postępowała za nią znacznie wolniej, jedną rękę, trzymając z udaną nonszalancją na poręczy, chociaż w gruncie rzeczy ściskała ją palcami, jakby od tego zależało jej życie. Pan Garston, uroczysty i poważny, zbliżył się do niej, kiedy znalazła się na dole. Ku jej zdumieniu pochylił się w ukłonie. - Jak miło widzieć cię tutaj, panienko. Zechciej pójść za mną. Jej sytuacja zdecydowanie uległa zmianie w ciągu ostatnich paru godzin. Juliana ledwie skinęła głową i podeszła wraz z nim do szerokich drzwi z tyłu holu. Otworzył je, anonsując dźwięcznym głosem: - Panna Juliana. - Ach, moja droga, witaj. - Elizabeth Dennison była słodka jak miód, tak

jakby wymiana zdań w sypialni Juliany nigdy nie miała miejsca. - Och, jakże pięknie ci w tej sukni. Kolor jest doskonały, nieprawdaż, moje panie? - Podeszła do niej, wyciągając ręce na powitanie. - Pozwól, że cię przedstawię naszej małej rodzinie. Ujmując Julianę za rękę serdecznym gestem, pociągnęła ją w stroni, owalnego stołu, gdzie dziesięć młodych kobiet stało przy swoich krzesłach. Rozpoznała Lilly i Emmę, które spotkała pierwszego dnia. Imiona i twarze pozostałych zlewały się, gdy przedstawiano jej jedną po drugiej, zdołała jednak zwrócić uwagę na Deborah i jej włosy. Bella miała rację, nie lśniły tak jak Juliany. Z jakiegoś powodu sprawiło jej to satysfakcję. Zaczęła się zastanawiać, co się z nią dzieje. Rzadko poświęcała przelotną myśl swojemu wyglądowi, a jednak tutaj przyglądała się innym dziewczętom, traktując je jak rywalki. Rywalki w czym? Piekło i szatani! Zaczynała myśleć jak nierządnica. To musiało mieć związek z atmosferą panującą w tym domu. Dygnęła uprzejmie przed każdą z kobiet, które odpowiadały jej tym samym pozdrowieniem, szacując ją jednocześnie wzrokiem. - Usiądźcie, moje drogie. - Elizabeth machnęła ręką w stronę stołu. - Teraz, kiedy już się zebrałyśmy, nie ma potrzeby stać. Juliano, zajmij miejsce obok pana Dennisona. Miejsce honorowe? Juliana zajęła krzesło po prawej stronie Richarda. Odsunął je dla niej i skłonił się, jakby w istocie była gościem honorowym. Lokaj poruszał się wzdłuż stołu, napełniając kieliszki. - Spróbujesz kuropatwy, Juliano? - zapytała Lilly, zręcznie krojąc pierś ptaka na talerzu. Juliana zauważyła, że większość dziewcząt zajmowała się potrawami na półmiskach, wyjmując ości z karpia pływającego w maśle z natką pietruszki, krojąc kaczki, gołębie i kuropatwy. - Czy potrafisz kroić mięso, Juliano? - zapytał Richard. - Uważamy to za niezbędną umiejętność u wykształconej i światowej młodej damy. U sprzedajnej dziewki? - miała ochotę zapytać Juliana, ale zdołała się powstrzymać. Nie byłoby właściwe obrażać kobiety przy stole, nawet jeśli pozostawała w konflikcie z ludźmi, którzy je utrzymywali.

- Żona mojego opiekuna również uważała to za konieczne - rzekła obojętnie. To, że nie potrafiła pokroić elegancko mięsa ani zrobić prostego ściegu, nie musiało nikogo obchodzić. Była świetnie obeznana z zasadami jednego i drugiego, tyle że miała dwie lewe ręce. Łyknęła trochę wina i zaczęła przysłuchiwać się rozmowom. Kobiety w strojnych sukniach paplały jak barwne papużki. Wszystkie wydawały się w znakomitych humorach, żartowały, plotkowały o swoich klientach i kobietach, które opuściły dom, żeby bezpiecznie zamieszkać u jakiegoś przedstawiciela arystokracji. Juliana nie odzywała się i nikt nie próbował wciągnąć jej do rozmowy, ale zdawała sobie sprawę z ukośnych spojrzeń, jakie rzucano, jakby chcąc sprawdzić jej reakcję. Ciekawiło ją, czy był to popis specjalnie na jej użytek... czy poinstruowano kobiety, że mają przekonać Julianę, jakie to czarujące, przyjemne życie wiodą pod dachem Dennisonów i jaka to czekała je wspaniała przyszłość. Jeśli tak, to nie udało im się zmniejszyć jej uprzedzeń ani pokonać strachu. Richard Dennison również niewiele się odzywał, pozostawiając żonie czuwanie nad przebiegiem rozmowy. Juliana czuła jednak że przed jego wzrokiem nic nie mogło się ukryć. Widziała, jak niektóre z dziewcząt wydawały się przestraszone, kiedy patrzył w ich stronę. „Opiekun" najwyraźniej wywierał na nie potężny wpływ. Posiłkowi nie mogła niczego zarzucić. Po pierwszym daniu podano jajka siewki, przepiórkę, pyszne ciasta, krem reński, koszyk słodyczy i bitą śmietanę z bakaliami. Juliana zapomniała na chwilę o strachu i jadła, wykazując zdrowy apetyt, przypominając sobie, jak siedziała w pokoju, próbując rozpoznać dolatujące z kuchni zapachy. Gotowana wołowina, mięso i cynaderki zapiekane w cieście, duszona ryba doskonale napełniały żołądek, ale nie sprawiały rozkoszy podniebieniu. W końcu pani Dennison wstała od stołu. - Chodźcie, moje panie. Nasi przyjaciele wkrótce się zjawią. Lilly, kochanie, musisz poprawić róż. Mary, na twoim rękawie jest maleńka plamka od sosu. Idź do pokojówki, niech to usunie. Nic nie zraża bardziej dżentelmena niż niechlujny wygląd.

Juliana bezwiednie podniosła ręce do włosów, które, jak słusznie przewidywała, zaczynały się rozsypywać - Czy Bella nie powiedziała ci, że chcemy, abyś rozpuściła włosy? -zapytał Richard, nadal siedzący przy stole. Nalał sobie porto i podniósł wzrok na Julianę. - Tak ale wolę je upięte w ten sposób - odparła spokojnie. W pokoju niemal dało się odczuć, jak kobiety wstrzymują oddech. - Musisz się nauczyć przedkładać upodobania dżentelmenów ponad swoje własne, moja droga - powiedziała łagodnie Elizabeth. - Bardzo wyraźnie życzono sobie, abyś miała dziś wieczorem rozpuszczone włosy. - Niczyje upodobania nie są dla mnie ważniejsze niż moje własne - rzekła Juliana ze ściśniętym gardłem, podczas gdy krew łomotała jej w skroniach. Nie podda się bez walki. Ku jej zaskoczeniu Elizabeth tylko się uśmiechnęła. - Ośmielam się twierdzić, że to się wkrótce zmieni. Chodźmy. Juliana przeszła wraz z innymi do długiego salonu, do którego zaglądała pierwszego dnia. Płonęły w nim woskowe świece, chociaż światło słońca wciąż wpadało przez okna. wszędzie stały kwiaty, w powietrzu unosił się zapach lawendy i pszczelego wosku. Na szerokim kredensie poustawiano karafki, butelki i kieliszki; na niskim stoliku przy kanapie, na której natychmiast rozsiadła się pani Dennison, stała zarówno herbata, jak i kawa. Dziewczęta ustawiły się wokół niej, wzięły filiżanki i usiadły. Zapanowała atmosfera oczekiwania. Juliana odmówiła herbaty i podeszła do okna wychodzącego na ulicę. Za jej plecami rozlegał się szept rozmów i śmiech. Usłyszała, jak wróciły Lilly i Mary. Ktoś zaczął grać na klawesynie. Ulicą spacerowało dwóch dżentelmenów, zbliżając się do domu. Wymachiwali laskami, spod szerokich, aksamitnych surdutów wystawały rękojeści szpad, weszli po schodkach do drzwi. Rozległ się odgłos kołatki. W pokoju czuło się napięcie. Dziewczyna przy klawesynie grała nadal, pozostałe poprawiały się na krzesłach, wygładzając suknie, otwierając wachlarze i zerkając ku drzwiom, ciekawe pierwszych gości.

- Lord Bridgeworth i sir Ambrose Belton - obwieścił pan Garston. Pani Dennison podniosła się i dygnęła, pozostałe kobiety poszły w jej ślady, z wyjątkiem Juliany, która cofnęła się w stronę haftowanej, adamaszkowej zasłony. Deborah i blada dziewczyna o jasnych włosach, którą Juliana zapamiętała pod imieniem Rosamund, ruszyły ku obu panom. Juliana przypomniała sobie, że, jak mówiła Bella, lord Bridgeworth był osobistym dżentelmenem Deborah. Sir Ambrose i Rosamund widocznie także tworzyli parę. Kołatka odezwała się znowu i oznajmiono grupę sześciu dżentelmenów. Juliana cofnęła się jeszcze bardziej w cień i obserwowała scenę przed sobą, upinając jednocześnie niesforne kosmyki. Jeden z nowo przybyłych zwrócił na nią uwagę i schylił się, mówiąc coś do pani Dennison. Juliana wyraźnie wyłowiła słowa „Jego Wysokość Redmayne" w odpowiedzi, jakiej udzieliła Elizabeth. Potem Elizabeth odwróciła się, wzywając Julianę gestem dłoni. - Juliano, wicehrabia Amberstock pragnie cię poznać. Juliana uznała, że nie ma wyboru. Wyszła niechętnie ze swojego kącika, gdzie usiłowała się ukryć, i przeszła przez pokój drobnymi kroczkami, czując się na wysokich obcasach równie niepewnie, jak dziecko, które uczy się chodzić. - Szczęśliwy Redmayne - zawołał donośnym głosem wicehrabia, unosząc jej dłoń do ust i skłaniając się dwornie. Juliana dygnęła w milczeniu, odwracając oczy. - Dobry Boże jest zbyt nieśmiała, by mówić?- zwrócił się wicehrabia do gospodyni. - Ależ skąd - odparła spokojnie Elizabeth. - Juliana świetnie posługuje się językiem, kiedy jej to odpowiada. - Ale on też należy do księcia? - Wicehrabia roześmiał się głośno ze swojego dwuznacznego dowcipu. - Ach, cóż, możemy tylko powzdychać. Puścił rękę Juliany. Dygnęła z powagą i wycofała się do swojego miejsca przy oknie. - Rozgniewasz panią Dennison, jeśli będziesz tak stać z boku - powiedziała cicho Emma, podchodząc do Juliany w obłoku różowej gazy. - To jest mi obojętne. - Nie będzie, jeśli naprawdę ich zezłościsz - dorzuciła Emma, marszcząc

brwi. - Dobrze się nami opiekują, ale oczekują współpracy. Trudno odmówić im racji. Juliana odwzajemniła spojrzenie i w ciemnobrązowych oczach Emmy wyczytała ciekawość i chęć bycia pomocną. - Ale ja jestem tutaj wbrew swojej woli - wyjaśniła. - Nie widzę powodu, dla którego miałabym współpracować. Chcę tylko, żeby dali mi odejść. - Ale, moja droga, nie wiesz, co mówisz! - oburzyła się Emma. - Są rajfurki i sutenerzy którzy wydrą ci każdy zarobiony grosz za prawo korzystania z budy przy Piazza. Każą sobie płacić pięć szylingów za używaną suknię i szal i wycisną ostatnią kroplę krwi z twoich żył za wino i napitki, które musisz mieć dla klientów. Jeśli odmówisz albo nie możesz zapłacić, wpakują cię do Fleet czy Marshalsea, skąd nigdy cię nie wypuszczą. Juliana patrzyła na nią przerażona i jednocześnie zafascynowana. - Ale ja nie zamierzam zostać nierządnicą - oznajmiła w końcu. -Ani tutaj, ani nigdzie indziej. Zmarszczka na czole Emmy tylko się pogłębiła. - Jakie możemy znaleźć inne miejsce niż to? - wskazała na pokój. - Żyjemy w luksusie. Nasi klienci to arystokraci, wybredni, delikatni... w większości dodała. – A jeśli dobrze rozegrasz sprawę, znajdziesz kochanka, który będzie cię dobrze traktować i zabezpieczy na przyszłość. - Nie jestem tutaj z własnej woli - próbowała znowu Juliana. Emma wzruszyła ramionami. - A która jest, kochana? Ale cieszymy się tym, co mamy. Powinnaś robić to samo albo będziesz co noc leżała pod krzakiem w parku St. James. Uwierz mi, wiem coś o tym. Och, oto i lord Farquar. - Z piskiem zachwytu - może udanego, może nie - Emma pospieszyła na spotkanie starszego mężczyzny w pobrudzonym tabaką szkarłatnym żakiecie. Pięć minut później Garston zaanonsował księcia Redmayne'a. Julianie żołądek podszedł do gardła. Odwróciła się do okna, wpatrując w gęstniejący mrok na ulicy Russell. Tarquin stał w progu przez minutę, leniwie zażywając tabaki. Obiegł wzrokiem pokój, zatrzymując się dłużej na odwróconej tyłem postaci w zielonej sukni. Jej włosy lśniły w promieniach zachodzącego słońca. Nie

widział jej twarzy, ale sztywność białych ramion zdradzała napięcie. Kiedy jej się przyglądał, kosmyk włosów uwolnił się z upięcia i spłynął po szczupłej kolumnie szyi. Nie poruszyła się. Przeszedł przez pokój, aby przywitać się z gospodynią. - Elizabeth, czarująca jak zawsze. - Schylił się nad jej ręką. - I panie… ogród rozkoszy. - Uniósł monokl, przyglądając się dziewczętom, które dygały kolejno. Elizabeth rzuciła przez ramię znaczące spojrzenie w stronę Juliany, unosząc następnie pytająco brew. Jego Wysokość pokręcił głową i usiadł obok niej na kanapie. - Zostaw ją na razie. - Jest uparta jak zwykle, Wasza Wysokość - wyjaśniła cicho Elizabeth, podając mu filiżankę herbaty. - Widzę jednak, że przekonałaś ją, aby włożyła suknię i zeszła na dół. - Z trudem. - Mm. - Książę napił się herbaty. - Zmusiłaś ją? - Raczej ukazałam sytuację we właściwym świetle. Książę skinął głową. - Dobrze, cieszę się, że nie jest na tyle głupia, żeby nie zdawać sobie prawy z sytuacji. - Och, nie podejrzewam, aby pannie Julianie brakowało rozumu oznajmiła pani Dennison. - Ma język jak brzytwa. Książę uśmiechnął się i postawił filiżankę na stole. - Jeśli pani pozwoli, pójdę się przywitać. - Podniósł się i ruszył w stronę okna. Juliana wiedziała, że się zbliża. Czuła mrowienie wzdłuż kręgosłupa. Gruby kosmyk włosów wyrwał się z węzła i spłynął po szyi. Odruchowo podniosła ręce do głowy. - Pozwól. - Jego głos za plecami zabrzmiał głęboko i wyraźnie, i chociaż oczekiwała księcia, zadrżała silnie. - Przestraszyłem cię? - zapytał łagodnie. Ciekawe... Mógłbym przysiąc, że wiedziałaś o mojej obecności. - Odsunął jej ręce i zatopił własne w jej włosach. Juliana zrozumiała po chwili, że usuwa szpilki.

- Nie! - krzyknęła, sięgając do jego rąk. - Nie będę ich nosiła rozpuszczonych. - Twoje włosy wydają się myśleć inaczej - zauważył, unieruchamiając jej oba nadgarstki w dłoni. - Naprawdę można by pomyśleć, że mają własny rozum, moja droga Juliano. - Wolną ręką nadal wyciągał szpilki, aż płomienna masa opadła na ramiona. - Tak, teraz jesteś dużo bardziej pociągająca. - Nie interesuje mnie ani trochę, co jest dla Waszej Wysokości pociągające. - Szarpnęła ręce, które zostały natychmiast uwolnione. - Och, mam nadzieję to zmienić - odparł, kładąc ręce na jej ramionach i odwracając twarzą do siebie. - Wyglądasz tak, jakbyś miała ochotę wbić mi sztylet w serce! - Chciałabym je wkręcić jak korkociąg w twoje jelita - oznajmiła dzikim tonem. - Wycięłabym swoje inicjały na twoim brzuchu i przyglądała się, jak cię wieszają, topią i ćwiartują! I śmiałabym się z twojej męki. - Zatarła ręce z wyrazem głębokiej satysfakcji, z oczami błyszczącymi triumfem, jakby rzeczywiście pozbyła się go w tak niezwykły sposób. Tarquin się roześmiał. - Jakie z ciebie dzikie dziecko, mignonne. - Żadne dziecko! - syknęła, wyrywając się z uścisku. — Jeśli sądzisz, że jestem niedoświadczoną prostaczką, którą nagniesz do swoich celów jak źdźbło trawy, to powiadam, że bardzo się mylisz! - Obawiam się, że zwracamy na siebie uwagę - zauważył. -Chodź, odejdźmy gdzieś, gdzie będziesz mogła wymyślać mi, ile dusza zapragnie. Juliana, świadoma, że zapadła dziwna cisza, rozejrzała się po pokoju. Wszystkie oczy natychmiast odwróciły się od nich i ponownie rozległ się gwar rozmów. - Chodź - powtórzył, podając jej ramię. - Nigdzie nie pójdę. - Chodź - polecił, a pod jego uśmiechem i w głębi szarych oczu pojawiło się coś, co nakazywało posłuch. Kiedy się zawahała, ujął jej rękę i wsunął sobie pod ramię, dodając cicho: - Niewiele stracisz, zachowując się grzecznie, moja droga, a wszystko możesz zyskać.

Juliana nie miała wyjścia. Wokół widziała mężczyzn, których twarze wyrażały lubieżny głód ciała. Mogła krzyczeć i zrobić scenę, ale ani kupujący, ani sprzedający w tym domu publicznym, udającym elegancki salon, zatopiony w miękkim świetle woskowych świec, nie udzieliliby jej pomocy czy wsparcia. Czy mogła wyrwać się i uciec? Przyjmując nawet, że zdoła wymknąć się panu Garstonowi i krzepkim lokajom w holu, dokąd by poszła? Ubrana w ten sposób, raczej nie zdołałaby zgubić się w wąskich, krętych uliczkach wokół Covent Garden. Pozostawało jej jedynie odwołać się do lepszej natury księcia Redmayne'a założywszy, że nie był jej pozbawiony. Zrażanie go do siebie nic nie dało. W milczeniu pozwoliła się wyprowadzić z salonu. Śledziły ich dyskretnie ciekawe spojrzenia. Richard Dennison właśnie przemierzał hol, kiedy stanęli w drzwiach. - Wasza Wysokość. - Skłonił się nisko. Zerknął na Julianę i skinął głową, zwróciwszy uwagę na jej rozpuszczone włosy. Uśmiechnął się do dziewczyny. Okaż Waszej Wysokości należytą gościnność w naszym domu, Juliano. - Gdybym należała do domowników, panie, czułabym się zobowiązana to uczynić - odparła Juliana. Richard zacisnął wargi ze złości. Tarquin zachichotał, myśląc, że rzadko się spotyka istotę obdarzoną tak buntowniczym duchem. - Życzę przyjemnego wieczoru, Dennison. - Poprowadził Julianę w górę po schodach, do małego salonu, gdzie zobaczyła go po raz pierwszy. Kiedy znaleźli się w środku, puścił ją, zamknął drzwi i pociągnął za sznurek od dzwonka. - O ile sobie przypominam, pijesz tylko szampana. Juliana zaprzeczyła. Udawanie nie miało sensu. - Tak naprawdę, to nie. - Aha. - Skinął głową. - Próbowałaś ustawić mnie na właściwym miejscu, jak sądzę. - Czy to możliwe? Znowu się roześmiał. - Nie, moja droga, nie sądzę. Co zatem lokaj ma ci przynieść? - Nic, dziękuję.

- Jak sobie życzysz. - Poprosił lokaja o klaret, a potem stanął za fotelem, kładąc długą białą dłoń na oparciu i patrząc na Julianę. Stała przy komiku, wpatrując się w puste wnętrze. Było w niej coś, co Tarquina wzruszało. Wrażliwość, która szła w parze z zaciętą determinacją, żeby nie dać się pokonać żadnym przeciwnościom. Nie jest piękna, pomyślał. Nie w konwencjonalny sposób. Ale kiedy przypomniał sobie jej nagie ciało, jego własne zareagowało natychmiast. Nie, nie była piękna, ale mężczyzna musiałby przestać być mężczyzną, żeby jej nie pożądać. To także zabezpieczy ją przed Lucienem. Miała zbyt zmysłowe kształty, żeby go pociągać. Nagle opadła na krzesło i zrzuciła buty z taką siłą, że jeden z nich znalazł się na bocznym stoliku. Świecznik zakołysał się gwałtownie i gorący wosk prysnął na polakierowaną powierzchnię. - Niech zaraza pochłonie to paskudztwo! - Juliana pochyliła się z jękiem, żeby wymasować stopy. - Jak ktokolwiek może nosić takie narzędzia tortur? - Większości kobiet udaje się to bez trudności - zauważył, rozbawiony tą zmianą zachowania. Włosy maskowały wyraz twarzy, ale mógł sobie wyobrazić pogardliwe wygięcie warg i błysk złości w oczach. Dziwne, pomyślał, że zaledwie po dwóch spotkaniach był w stanie tak dokładnie wyobrazić sobie jej reakcje. Podniosła głowę, strząsając włosy z twarzy, i przekonał się, że miał rację. - Nic mnie nie obchodzi, co udaje się innym kobietom! Dla mnie są nie do wytrzymania. - Wyciągnęła stopę, zginając ją i rozprostowując, żeby złagodzić ból. - Praktyka czyni mistrza - powiedział Tarquin, zdejmując pantofelek ze stołu. Podniósł też drugi, który trafił na łopatę do węgla. Zdmuchnął węglowy pył z bladego jedwabiu, mrucząc pod nosem: - Co za nonszalanckie traktowanie butów za pięćdziesiąt gwinei. A więc za nie zapłacił. Juliana oparła się wygodnie na krześle, mówiąc niedbałym tonem: - Jestem pewna, że się nie zmarnują, Wasza Wysokość. Na pewno nie brakuje nierządnic, które chętnie przyjmą taki dar.

- Bardzo być może - zgodził się rozsądnie. - Gdyby znaleźć kobietę o takim rozmiarze stopy. Powrót lokaja z klaretem pozwolił Julianie ugryźć się w język. Kiedy służący wyszedł, była gotowa zaapelować do szlachetnych uczuć mężczyzny. - Mój książę - zaczęła, podnosząc się i stając sztywno, bez ruchu. - Muszę cię prosić, abyś zaprzestał prześladowań. Nie mogę zrobić tęgo, o co prosisz. To niedorzeczne... to barbarzyństwo, żebyś domagał się czegoś takiego od kobiety, która, jak wiesz, pozbawiona jest ochrony i przyjaciół. Muszą być kobiety, które z chęcią... z zapałem nawet... przyjęłyby podobny kontrakt. Ale ja do nich nie należę. Proszę, błagam, pozwól mi w spokoju opuścić to miejsce. Niemal każda kobieta, o której Tarquin mógłby pomyśleć, w sytuacji Juliany przyjęłaby propozycję - bogactwo, wysoką pozycję, bezpieczeństwo - bez chwili wahania. Dziewczyna była albo prostaczką, albo kimś bardzo niezwykłym. Zachował jednak swoje myśli dla siebie, a zauważył tylko: - Mam wrażenie, że błaganie obce jest twojej naturze, mignonne. - Pociągnął łyk klaretu. - Ta mała przemowa nie wypadła zbyt przekonująco. - Och, bądź przeklęty, Judaszu! - krzyknęła Juliana. - Nędzny szubrawcze! Jeśli sądzisz, że zmusisz mnie, abym tańczyła, jak mi zagrasz, to nigdy nie pomyliłeś się bardziej w swoim wstrętnym życiu! Skoczyła, chcąc pokonać dzielącą ich przestrzeń, potknęła się o kraj sukni, złapała za krzesło, żeby nie upaść, i odwróciła do niego, potrząsając włosami, obnażając zęby, z palcami zakrzywionymi w szpony. Z jej oczu biła nienawiść. Tarquin cofnął się pośpiesznie. Nagle stracił ochotę do śmiechu. Panna Juliana nie przyjmowała kpin z humorem. - Świetnie. - Podniósł ręce uspokajającym gestem. - Proszę o wybaczenie, że zachowałem się tak bezceremonialnie. Usiądź i zaczniemy od nowa. Juliana się zatrzymała. Rumieniec zabarwił jej zazwyczaj mlecznobiałe policzki, a pierś podnosiła się i opadała gwałtownie, gdy usiłowała nad sobą zapanować. - Ty synu rynsztokowej suki - rzuciła niskim z wściekłości głosem. Tarquin uniósł brwi. Miał dość. Nie odzywał się, póki jej rumieniec nic zbladł, a oddech nie zwolnił. Potem zapytał chłodno: - Skończyłaś już mną poniewierać?

- Nie jestem w stanie, mój książę, sponiewierać cię bardziej, niż ty zrobiłeś to ze mną - powiedziała z goryczą. - Nie zamierzam cię krzywdzić. Usiądź, przestań się zachowywać jak trąba powietrzna i napij się klaretu. Celowo znudzony ton głosu odniósł właściwy skutek. Juliana usiadła, przyjmując z jego rąk kieliszek wina. Wybuch ją wyczerpał, pozostawiając poczucie beznadziei. - Dlaczego nie znajdziesz kogoś innego? - zapytała znużona. Tarquin usiadł naprzeciwko niej. - Ponieważ ty, moja droga, stanowisz doskonały wybór. - Zaczął odliczać na palcach. - Masz odpowiednią klasę, żeby pojawić się jako żona Luciena, nie budząc niczyich podejrzeń czy zdziwienia. Zarówno wychowanie, jak i pewne cechy uczynią cię dobrą matką mojego dziecka. A na koniec, potrzebujesz tego, co ja ci oferuję. Bezpieczeństwa, pozycji, wsparcia finansowego. A przede wszystkim, Juliano, niezależności. - Niezależności? - Uniosła niedowierzająco brwi. - Jak to się ma do funkcji klaczy rozrodowej? Tarquin wstał i poszedł napełnić kieliszki. Dziewczyna nie była prostaczką, ale zaczynał się zastanawiać, czy zasługuje na tyle czasu i wysiłku, jakie jej poświęcał. Nie brakowało, jak słusznie zauważyła, innych kobiet. Kobiet, które przyjęłyby bez mrugnięcia okiem to, co by im zaproponował. Odwrócił się i patrzył na nią w milczeniu, popijając w zamyśleniu klaret. Siedziała oparta na krześle, z zamkniętymi oczami, włosy płonęły żywym ogniem wokół jej bladej twarzy. Głęboki dekolt przyciągnął jego wzrok. Wyczuwał w niej coś intrygującego i niezwykłego. Jej opór stanowił wyzwanie, którego nie mógł nie podjąć. Ciekawiło go, co uczyniło ją tak odmienną, tak różną od innych, przeciętnych kobiet. Z jakiej gleby wyrosła? Może to głupie, ale nosił w sobie przekonanie, że panna Juliana warta była czasu i wszelkiego wysiłku, żeby dała się przekonać. Odstawił kieliszek i podszedł do dziewczyny. Schylił się i podniósł ją, ujmując za ręce. - Pozwól, że coś ci pokażę. Juliana otworzyła usta, chcąc wyrazić sprzeciw, a potem sapnęła, gdy jego

usta dotknęły jej ust. Wsunął ręce w jej włosy, przytrzymując głowę nieruchomo. Przesunął językiem po jej wargach w ciepłej, słodkiej pieszczocie, która na chwilę pozbawiła ją tchu. Tkwiła w czerwonym mroku, skupiając wszystkie zmysły na swoich ustach, na smaku i dotyku jego ust. Rozchyliła wargi pod delikatnym naciskiem i jego język wsunął się do środka, badając wnętrze jej ust, napełniając je słodyczą, wywołując w niej fale niejasnej tęsknoty od stóp do głów. Odsunął się powoli, uśmiechając do zdumionej twarzy, z palcami wciąż wplecionymi w jej włosy. - To właśnie chciałem ci pokazać. - Ty... ty mnie zgwałciłeś! Tarquin odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem. - Ależ nie, mignonne. Złożyłem ci obietnicę. - Objął dłonią jej policzek i przesunął kciukiem po poczerwieniałych wargach. Juliana spojrzała na niego wielkimi oczami, a on dostrzegł w nich mieszanie, strach i podniecenie. - Obiecałem ci, że to, co zdarzy się między nami, przyniesie ci tylko przyjemność. Nie spotka cię nic, Juliano, na co nie przystałabyś całym sercem. - Zatem pozwól mi odejść - poprosiła błagalnym tonem, uświadamiając sobie z cichą rozpaczą, że jeśli będzie zmuszona zostać, wówczas Tarquin, książę Redmayne, ją pokona. Poddała się jego pocałunkowi. Nie opierała się. Wielkie nieba, bez chwili wahania otworzyła usta przed jego pieszczotą. - Nie, musisz zostać w tym domu, na to nalegam. Juliana powoli przeszła przez pokój i podniosła rozrzucone pantofelki. Usiadła i wsunęła w nie stopy. Wiedziała, że uzna to za symboliczny znak zgody, ale w tej chwili brakło jej sił, żeby walczyć. Podniosła się równie wolno i ruszyła do drzwi. - Pozwól, że się oddalę, życząc ci dobrej nocy, mój książę. – Dygnęła sztywno; jej głos był cichy i bez wyrazu. - Pozwalam ci odejść - odparł z uśmiechem. - Jutro zaczniemy od nowa.

6 Chcesz,

żebym wziął sobie żonę! - Lucien odchylił głowę w wybuchu

szyderczego śmiechu, który przerodził się w gwałtowny atak kaszlu. Tarquin czekał z nieprzeniknioną twarzą, aż kuzyn zdoła zapanować nad oddechem. Z piersi Luciena dobywało się rzężenie, jego ziemistą, zapadłą twarz pokryła warstewka potu. - Na Boga, Tarquinie, naprawdę wierzę, żeś na koniec stracił rozum! - zdołał wreszcie wykrztusić z siebie Lucien, opadając z powrotem na krzesło. Wyraźnie wyczerpany, nadal się uśmiechał, a w jego ciemnych, płonących oczach widać było błysk złośliwego zainteresowania. - Wątpię - rzekł książę ze spokojem. Napełnił kieliszek koniakiem i podał kuzynowi. Lucien wypił go jednym haustem i westchnął. - Tak lepiej. Przynosi ulgę. - Poklepał się po piersi i wyciągnął dłoń z kieliszkiem. - Jeszcze jeden, mój drogi, jeśli wolno. Tarquin zerknął na zegar na kominku. Była dziesiąta rano. Wzruszył ramionami i ponownie napełnił kieliszek wicehrabiego. - Czy teraz jesteś w stanie mnie wysłuchać? - Och, oczywiście... jak najbardziej - zapewnił Lucien, wciąż wykrzywiając usta w uśmiechu. - Jakżebym inaczej tak szybko odpowiedział na twoje wezwanie? Rozbaw mnie, drogi chłopcze. Rozpaczliwie potrzebuję rozrywki. Tarquin usiadł i przez minutę przyglądał się kuzynowi w milczeniu. Jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć, nie zdradzała głębokiej niechęci, jaką odczuwał wobec tego ludzkiego wraka, który z własnej woli odrzucił wszelkie korzyści wynikające z urodzenia, wychowania, majątku, żeby kroczyć drogą samozagłady i wyuzdania, nie cofając się przed żadnym złem. Czasami Tarquin rozważał, dlaczego Lucien stał się tym, kim był. Niekiedy zastanawiał się, czy on, jako opiekun, ponosi jakąś odpowiedzialność. Starał się być dla Luciena starszym bratem, okazywać mu zrozumienie i wpływać stabilizująco na jego życie, ale Lucien zawsze mu się wymykał. We wszystkich budził niechęć; nawet Quentinowi trudno było zobaczyć w nim coś dobrego.

- Twoje upodobanie do małych chłopców wiecznie sprowadza kłopoty na całą rodzinę - zauważył, wyjmując z kieszeni tabakierkę z Sevres. – Ta paskudna sprawa z synem Daltonów dotarła, jak się wydaje, do wiadomości publicznej. Lucien przestał sprawiać wrażenie rozbawionego. Przybrał nadąsaną minę. - Całą sprawę skutecznie wyciszono. Tarquin pokręcił głową. - Chyba nie. - Zażył szczyptę tabaki i schował pudełko, zanim zaczął mówić dalej. - Jeśli tu, w Londynie, chcesz nadal prowadzić swój styl życia, musisz się zabezpieczyć przed plotkami. Wniesienie oskarżenia przeciwko tobie bez wątpienia oznaczałoby wygnanie... jeśli, oczywiście, nie wolałbyś zawisnąć na szubienicy. Lucien spojrzał na niego wściekłym wzrokiem. - Robisz z igły widły, kuzynie. - Czyżby? - Książę uniósł brew. - Przeczytaj to. - Wyciągnął gazetę z kieszeni kamizelki i rzucił Lucienowi. - Historyjka z pierwszej strony, doskonała do plotek we wszystkich kawiarniach w mieście. Niezwykłe podobieństwo, jak sądzę. Artysta jest utalentowanym karykaturzystą. Lucien czytał artykuł, krzywiąc się coraz bardziej. Karykatura jego własnej osoby jako odrażającego lubieżnika była równie sugestywna, jak opis incydentu w kaplicy Marii Panny - z udziałem arystokraty i ministranta z katedry St. Paul. - Kto to napisał? - Rzucił pismo na podłogę. - Każę mu przybić uszy do pręgierza. - Z pewnością. Jeśli chcesz, żeby wszyscy się dowiedzieli, kim jesteś zauważył książę, schylając się po gazetę. - Naprawdę zaskakujące podobieństwo. Ręka geniusza. Lucien ze wściekłością odgryzł paznokieć przy kciuku. - Do diabła z nim! Niech tylko się dowiem, kim jest, a przebiję go na wylot. - Nie od tyłu, mam nadzieję - powiedział Tarquin spokojnym głosem, ale z palącą pogardą w oczach. Na twarzy Luciena wykwitły szkarłatne plamy. - To się nigdy nie zdarzyło.

- Oczywiście, że nie - zgodził się Tarquin jedwabistym głosem. - Pod żadnym pozorem nie wolno wspomnieć, że Edgecombe wbił człowiekowi szpadę w plecy. Lucien zerwał się na równe nogi. - Oskarż mnie o to raz jeszcze, Redmayne, a spotkamy się w Barnes Common. - Nie sądzę - odparł Tarquin, wykrzywiając pogardliwie usta. - Nie mam zamiaru popełnić morderstwa. - Myślisz, że mógłbyś... - Tak! - przerwał książę ostrym twardym głosem. - Tak, zabiłbym cię, Lucienie, na szpady czy pistolety, i wiesz o tym. A teraz przestań się ze mną sprzeczać i siadaj. Lucien opadł na krzesło i wypluł kawałek paznokcia na dywan. - Dawno już uznałem za stratę czasu namawianie cię do wyboru innego trybu życia - powiedział Tarquin. - Jesteś zatwardziałym w grzechu pederastą, ale nie pozwolę ci splamić nazwiska rodziny. Do czego dojdzie, jeśli rodzic jakiegoś innego ministranta zdecyduje się cię zaskarżyć. Ożeń się i utnij domysły. Plotki i szepty natychmiast ustaną. - Postukał palcem w gazetę. Lucien zmrużył oczy. - Nie oszukasz mnie, Redmayne. Nie zmartwiłoby cię, gdyby mnie powieszono, pod warunkiem że na rodowym herbie nie zostałaby plama. Uśmiechnął się, bardzo z siebie zadowolony, jakby właśnie powiedział coś niezwykle mądrego. - Więc? - Tarquin uniósł brew. - Więc... dlaczego miałbym postąpić wedle twego życzenia, kuzynie? - Ponieważ na tym skorzystasz. Jasnobrązowe oczy Luciena zabłysły chytrością. - Och, doprawdy? Mów dalej, drogi chłopcze. - Spłacę twoich wierzycieli - powiedział książę. - I dam ci pieniądze. W zamian za to poślubisz kobietę, którą ja wybiorę, i oboje zamieszkacie pod moim dachem. To nie powinno sprawić ci przykrości, jako że rezydencja Edgecombe jest niemal zrujnowana, a z twoich barków spadnie ciężar utrzymywania służby.

- Kobieta, którą ty wybierzesz! - Lucien otworzył szeroko oczy. - Dlaczego sam nie mogę jej wybrać? - Dlatego że żadna cię nie zechce. Lucien się skrzywił. - A kogo masz na myśli? Jakąś wiekową damulkę, jak przypuszczam. Starą pannę, która przystanie na wszystko. - Pochlebiasz sobie - stwierdził sucho książę. - Żadna kobieta, choćby wyjątkowo zdesperowana, nie zgodzi się dobrowolnie związać z tobą, Edgecombe. Kobieta, którą mam na myśli, zrobi, co jej każę. To proste. Nie musisz zawracać sobie nią głowy. Zamieszkacie w osobnych apartamentach i prywatnie zostawisz ją w spokoju. Publicznie, rzecz jasna będziesz się pokazywał z młodą żoną z dobrego domu. To powinno zabezpieczyć cię przed plotkami. Lucien wytrzeszczył oczy. - Zrobi, co jej każesz! Na Boga, Tarquin, co z ciebie za diabeł? Co masz na tę kobietę, że jesteś w stanie wymusić na niej posłuch w takiej sprawie? - Nic ci do tego. Lucien podniósł się i podszedł do kredensu, żeby napełnić kieliszek. Wlał zawartość do gardła i napełnił go ponownie. - Wszystkie moje wydatki... wszystkie moje długi...? - zapytał. - Wszystkie, co do jednego. - I nie będziesz mi prawił kazań na okrągło? - Nie interesują mnie twoje sprawy. - No, no. - Łyknął brandy. - Nigdy nie przypuszczałem, że dożyję dnia, kiedy książę Redmayne będzie mnie błagał o przysługę. Wyraz twarzy Tarquina się nie zmienił. - Mam wyjątkowo drogie przyzwyczajenia - mówił w zamyśleniu Lucien. Spojrzał chytrze na księcia, który i teraz nie okazał żadnych uczuć. - Słynę z tego, że potrafię przepuścić w faraona dziesięć tysięcy gwinei w jeden wieczór. - Książę nie reagował. - Oczywiście, jesteś bogaty jak Krezus, wszyscy o tym wiemy. Sądzę, że stać cię na to, żeby mnie utrzymać. Nie chciałbym cię zrujnować, kuzynie. – Uśmiechnął się szeroko. - Nie zrobisz tego.

- A ta kobieta... ? Kiedy ją zobaczę? - Przy ołtarzu. - Och, tego już za wiele, Tarquinie! Spodziewasz się, że podrepczę do kościoła jak przysłowiowa owieczka na ofiarę, nie rzuciwszy nawet okiem na wybrankę? - Tak - A co ona na to? Czy nie zechce zobaczyć narzeczonego? - Nie ma znaczenia, czego ona chce. Lucien przespacerował się po pokoju. Nie znosił tych zdawkowych odpowiedzi. Czuł się jak uczniak. Ale z drugiej strony... myśl o tym, że Tarquin będzie opłacał jego rozrywki pomimo nieukrywanej pogardy i nienawiści, wywołała uśmiech na ustach wicehrabiego. Tarquin będzie się wił, podpisując każdy czek, ale dotrzyma słowa. I nie ustanowił żadnych ograniczeń na wydatki Luciena. I miał mieszkać tutaj, pławiąc się w luksusie. W jego własnym domu wszystko ledwie działało. Rzadko udawało mu się zatrzymać służących dłużej niż miesiąc. Zawsze zdarzało się coś, co powodowało, że umykali jak niepyszni. Tutaj jednak mógłby pozwolić sobie na wszelką ekstrawagancję, i to na koszt kuzyna. To była cudowna myśl. Musiałby tylko przejść przez ceremonię ślubną z nieznaną kobietą. Nigdy nie będzie miał z nią do czynienia. Nic by nie stracił, a wszystko zyskał. - Świetnie, drogi chłopcze, sadzę, że mógłbym pójść ci na rękę. - Wzruszasz mnie, Edgecombe. - Tarquin wstał. - A teraz, jeśli pozwolisz, mam inne spotkanie. - Idź zatem, mój drogi, idź już. Ja tylko napiję się jeszcze trochę tego doskonałego koniaku. - Zatarł dłonie. - Masz taką znakomitą piwnicę. Nie mogę się doczekać, kiedy się przede mną otworzy... Och, Quentinie, mój drogi... Odwrócił się na skrzypnięcie drzwi i powitał kuzyna wymyślnym ukłonem. Zgadnij, co ci powiem. Mam się ożenić... ustatkować i stać ogólnie szanowanym członkiem społeczeństwa. Co ty na to, hę? Quentin rzucił bratu przyrodniemu spojrzenie bardziej smutne niż zagniewane. - A więc obstajesz przy swoich planach, Tarquinie.

- Tak jest. - A ja z żoną zamieszkamy pod dachem kuzyna - ciągnął Lucien. Bardziej odpowiednie miejsce dla młodej damy... wygodniejsze. Tak więc będziemy się często widywać, Quentinie. Quentin westchnął ciężko. - Jakże się cieszę. - To nie po chrześcijańsku tak być pozbawionym wiary, na co wskazuje ton twego głosu - zbeształ go Lucien, przechylając karafkę nad kieliszkiem. - Chyba jest pusta. - Pociągnął za sznurek od dzwonka. - Dobrego dnia, Lucienie. - Tarquin ruszył nagle ku drzwiom. - Quentinie, czy chciałeś się ze mną widzieć? - Nie - odparł brat. - Szkoda śliny. - Mój biedny bracie! - Książę poklepał go z uśmiechem po ramieniu Nie rozpaczaj z mojego powodu. Wszystko ułoży się lepiej, niż myślisz. - Chciałbym w to wierzyć. - Quentin ruszył za Tarquinem, żeby wyjść z biblioteki. Ścigał go nieprzyjemny chichot Luciena.

- W zeszły piątek, powiadasz? - Joshua Bute szarpnął za lewe ucho, przyglądając się klientowi z niewinną miną. - Piątek albo może sobotę - odparł George Ridge, podnosząc kufel do ust i pociągając łapczywie potężny haust piwa. - Dyliżansem z Winchesteru. - Młoda dama... bez opieki? - Joshua pociągnął się mocniej za ucho. - Nie mogę powiedzieć, żebym taką widział. Oczywiście, dyliżans z Yorku przyjeżdża w tym samym czasie. Sporo zamieszania. George oparł się ciężko na poplamionym szynkwasie. Między jego grubymi palcami błysnęło złoto, kiedy zakręcił gwineą na kontuarze. - Może to ci odświeży pamięć. Joshua przyjrzał się gwinei w zamyśleniu. - Cóż, może mógłbyś opisać jeszcze raz młodą panią? - Rude włosy, zielone oczy - powtórzył niecierpliwie George. - Nie da się nie zauważyć jej włosów. Jak pożar w lesie, płoną wokół twarzy. Bladej twarzy... bardzo bladej... z ciemnozielonymi oczami... wysoka jak na kobietę.

- Ach. - Joshua skinął głową. - Zaraz pójdę i zapytam w kuchni. Może ktoś widział taką damę, jak wysiadła z dyliżansu. Poczłapał do kuchni, a George zaklął pod nosem. W karczmie pod Różą i Koroną w Winchesterze nie znalazł żadnej wskazówki. Nie pamiętano, jacy pasażerowie jechali dyliżansem w piątek czy w sobotę. Pomywaczka powiedziała, że pamięta chłopca, który wysiadł w piątek, ale tę informację wydobył od niej po wielu sześciopensówkach i nie był pewien, na ile dziewczyna mówiła prawdę. Tak czy inaczej, chłopak nic odpowiadał opisowi Juliany. Odpiął górny guzik kamizelki i zaczął wachlować się dłonią. Mucha zabrzęczała nad gomółką rozpuszczającego się sera stilton na blacie. Jedyną osobą w szynku poza George'em był starszy mężczyzna przy kominku, który palił glinianą fajkę, spluwając od czasu do czasu pod nogi i zdmuchując pianę z piwa. Odgłosy miasta wdzierały się przez otwarte drzwi wraz z zapachami. George mieszkał na wsi, ale zgniły odór rozkładających się w upale resztek żywności i odchodów wystarczył, żeby odebrać mu apetyt. Zagrzechotał wóz na żelaznych kołach, jakiś chłopiec zaczął zachwalać towary. Kobieta krzyknęła. Rozległ się brzydki odgłos uderzenia w miękkie ciało. Zaszczekał pies. Zapłakało dziecko. George oparł się odruchowi wieśniaka, żeby zatkać uszy. Hałas i zamieszanie wywoływały w nim strach i irytację, ale musiał do tego przywyknąć, jeśli chciał znaleźć Julianę. Wiedział, że jest gdzieś w mieście. To było jedyne możliwe miejsce. Nie mogłaby się nigdzie ukryć na wsi ani w Winchesterze, ani w innym małym miasteczku. Wszyscy teraz o niej mówili. - Cóż, chyba ma pan szczęście. - Joshua, rozpromieniony, wyłonił się z kuchni. - Tak? - George nie zdołał ukryć podniecenia. - Wygląda na to, że jeden z chłopaków widział dziewczynę, jaką opisywałeś. Joshua utkwił wzrok w gwinei, która nadal leżała na kontuarze. George pchnął ją w jego stronę. Karczmarz schował monetę do kieszeni. - Nie był pewien, z którego dyliżansu wysiadła. Ale to mógł być dyliżans z Winchesteru. - A dokąd poszła?

Joshua znowu pociągnął się za ucho. - Trudno powiedzieć, wasza łaskawość. Poszła za wszystkimi. Ślepy zaułek. Ale czy na pewno? George skrzywił się, rozglądając po mrocznym, zatęchłym szynku. Wiedział teraz przynajmniej, że trafiła do Londynu i że wysiadła w Cheapside. Ktoś będzie ją pamiętał. O ile wiedział, nie miała pieniędzy. Wydawało się, że nie wzięła niczego z domu co ogromnie zdumiało konstablów i urzędników sądowych. Dlaczego morderczyni nie dokonała dzieła, dopuszczając się kradzieży? To się nie trzymało kupy. - W co była ubrana? Oczy Joshui stały się czujne. - Nie wiem, panie. Chłopak nie umiał powiedzieć. Było wcześnie rano. Słabe światło. A dziedziniec o tej porze to dom wariatów. Zawsze tak jest. George mocniej ściągnął brwi. - Przynieś mi butelkę burgunda - zażądał nagle. - No i pewnie znajdziesz jakiś kotlet barani. - Tak, panie. Pyszny kotlet barani, gotowane ziemniaki i coś zielonego, jeśli pan sobie życzy. - Joshua uśmiechnął się radośnie. - A tu jest piękny kawałek stiltona. - Pacnął dłonią, rozgniatając muchę. - Przyniosę burgunda. Wyszedł, a George podszedł do otwartych drzwi. Było gorąco i duszno; wytarł czoło chusteczką. Musiał znaleźć kwaterę, a potem drukarza. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni, wyciągając kartkę papieru. Rozłożył ją i przyjrzał się krytycznie treści pisma. To powinno wystarczyć. Każe wydrukować dwadzieścia sztuk czy coś koło tego; potem najmie paru uliczników, którzy za pensa rozwieszą ogłoszenia na mieście. Nagroda w wysokości pięciu gwinei powinna pobudzić czyjąś pamięć. - Proszę. Najlepszy burgund, jaki mam - oznajmił Joshua. Wyciągnął korek i napełnił dwa kieliszki. - Nie będzie pan miał nic przeciwko temu, żebym się przyłączył? Twoje zdrowie, panie. - Podniósł kieliszek i wypił. Wszystko ułożyło się jak najlepiej. Miał w kieszeni gwineę, a co najmniej drugą dostanie od pani Dennison, kiedy przekaże jej wiadomość. Właściwie miał prawo spodziewać się dwóch gwinei. Musi ją zainteresować ten dżentelmen i jego pytania dotyczące jej najnowszego nabytku. Nie wspominając już o informacji, że dziewczyna nie

przyjechała z Yorku, jak twierdziła, ale z Winchesteru. To wszystko było niezmiernie intrygujące. I powinno przynieść korzyści. Joshua napełnił ponownie kieliszki i uśmiechnął się uszczęśliwiony do klienta.

7 Juliano, pójdziesz z nami na spacer? - Panna Deborah wsunęła głowę do pokoju Juliany. - Lucy i ja idziemy do modystki. Muszę dobrać wstążki do kapelusza. Chodź. - Mam wrażenie, że nie wolno mi opuszczać domu - wyznała Juliana. Było przedpołudnie następnego dnia po tym, jak przedstawiono ją w salonie, a ona nie ruszała się z sypialni od rozstania z księciem Redmayne'em. W domu rano panowała cisza jak zwykle, ale w ciągu ostatniej godziny nastąpiło ożywienie i Juliana siedziała u siebie, czekając, aż coś się wydarzy. - Och, pani Dennison kazała cię zapytać - powiedziała Deborah ze szczerym zdumieniem. - Uznała, że powietrze dobrze ci zrobi. - Rozumiem. - Juliana się podniosła. Wydarzenia przybrały nieoczekiwany obrót. Spodziewała się, że będzie raczej uważniej pilnowana po swoim występie poprzedniego wieczoru. - Jak miło z jej strony. Chodźmy zatem. Deborah zerknęła z ukosa na skromną, muślinową sukienkę Juliany. - Czy nie powinnaś się przebrać? Juliana wzruszyła ramionami. - To byłoby trudne, jako że nie mam niczego poza tą sukienką i tą, którą nosiłam wczoraj wieczorem. Deborah robiła wrażenie zaskoczonej, ale zanim zdążyła się odezwać, w progu stanęła Bella. - Pani przysłała mnie z tą sukienką, żeby panienka mogła wyjść na spacer. Czy nie jest śliczna? - Uniosła suknię z brązowego jedwabiu. – A do tego indyjski szal.

- Och, jakie cudne. - Deborah dotknęła stroju z miną znawcy. Najlepszy jedwab, Juliano. - Westchnęła zazdrośnie. - Jego Wysokość musiał na to wydać ładny grosz. Bridgeworth jest dosyć hojny, oczywiście, ale często muszę mu o czymś przypominać. A to takie niezręczne, zgodzisz się ze mną? - Spojrzała pytająco na Julianę, a dziewczyna usiłowała znaleźć odpowiedź, która nie byłaby obraźliwa dla Deborah i jednocześnie nie zdradzała, co myśli. - Nigdy nie byłam w takiej sytuacji - rzekła wymijająco, biorąc suknię od Belli. Jedwab przelał jej się przez ręce jak woda. Spojrzała w stronę otwartego okna. Wpadało przez nie słońce. Od jak dawna nie wychodziła? Wiele, wiele dni. Znajdowała się w Londynie, a nie widziała nic poza podwórzem przy gospodzie Pod Dzwonem w Cheapside i ulicą pod swoim oknem. Jeśli musiała przyjąć suknię od księcia, żeby opuścić więzienie, niech tak będzie. - Pomóż mi, Bello. Deborah przysiadła w nogach łóżka, podczas gdy pokojówka z zapałem wsuwała na Julianę halkę i krynolinę, jakie nosiła poprzedniego wieczoru, a następnie włożyła jej suknię przez głowę. - Czy mam cię uczesać, panienko? - Dzisiaj są bardziej podatne - przystała Juliana, nie mogąc ukryć radości na myśl o wyjściu na słońce. - Jeśli je dobrze upniesz, powinny się trzymać. Bella zrobiła, o co prosiła Juliana, a potem udrapowała jej na ramionach delikatny, kremowy szal z jedwabiu. Odsunęła się, kiwając głową z aprobatą. Juliana przyjrzała się sobie w lustrze. Brąz świetnie pasował do jej cery. Znowu przyszło jej do głowy, że ktoś doskonale wiedział, w czym będzie jej do twarzy. Czy to książę Redmayne decydował? Czy też tylko dawał pieniądze, zostawiając wybór pani Dennison? Ogarnęła ją nagle fala paniki, kiedy uświadomiła sobie własną bezradność. Każdego dnia pułapka zamykała się coraz szczelniej. Każdego dnia coraz bardziej traciła poczucie, że może sama kierować swoim losem. Każdego dnia pogłębiała się jej rezygnacja. Drozd śpiewający za otwartym oknem, ciepło słońca na karku odegnały czarne myśli. Szła na spacer w piękny, letni poranek i nic nie powinno popsuć jej przyjemności.

- Chodź, Deborah, ruszajmy. - Wybiegła tanecznym krokiem za próg, szczęśliwa, że nikt nie próbował jej odebrać wygodnych skórzanych klapek, które nadał miała na nogach. Lucy czekała na nie w holu. - Jaka śliczna sukienka - zawołała z lekką zawiścią, kiedy Juliana zbiegała ze schodów. - Te plisy na plecach to ostatni krzyk mody. - Tak, i popatrz, jak opada tren - odezwała się Deborah. - To szalenie eleganckie. Muszę poprosić Minnie, żeby tę suknię z fioletowej mory wykroiła w ten sam sposób. Julianie za bardzo śpieszyło się do wyjścia, żeby zwracać uwagę na ich komentarze. Pan Garston otworzył przed nią drzwi, kłaniając się i uśmiechając dobrodusznie. - Przyjemnego spaceru, panienko. - Och, dziękuję, na pewno taki będzie - zgodziła się, unosząc twarz do słońca i zamykając oczy z westchnieniem rozkoszy. - Ach, panna Juliana. Cóż za cudowny przypadek. Na dźwięk głosu księcia Redmayne'a natychmiast otworzyła oczy. Stał u podstawy schodów z jedną dłonią w rękawiczce na żeliwnej poręczy. - Jaki znowu przypadek? - Spodziewała się, że cała przyjemność uleci, ale tak się nie stało. Zamiast tego poczuła dziwnie podniecające uczucie w żołądku, na twarzy ciepło, a na wargach mrowienie, jakby oczekiwała dotyku jego ust na swoich. - Przyszedłem, żeby zabrać cię na przejażdżkę - oznajmił. - I oto zastaję cię gotową do wyjścia. - Mylisz się, panie. Jestem umówiona z tymi paniami. - Wskazała ręką Lucy i Deborah, które dygnęły wdzięcznie. - Z pewnością ci wybaczą - zauważył Tarquin. - Tak, oczywiście, Juliano - rzuciła pospiesznie Deborah. - Ale ja chcę pójść z wami. - Życzę wam miłego dnia, moje panie. Przyjemnego spaceru. -Tarquin skłonił się Deborah i Lucy, odsuwając się następnie na bok, aby mogły go minąć na schodkach. Kiedy Juliana ruszyła za nimi, położył rękę na jej ramieniu. - Radzę ci pojechać ze mną, Juliano.

Skóra paliła Julianę w miejscu, gdzie książę jej dotknął, po całym ciele rozlało się podniecenie, jakby w jej żyłach płynął szampan. Spojrzała na niego, poruszona i niespokojna. Tarquin uśmiechnął się, po czym musnął ustami jej wargi. - Ślicznie wyglądasz w tej sukni, mignonne. Niewiele kobiet mogłoby nosić strój w tym kolorze i nie wyglądać blado i bezbarwnie. - A więc to ty go wybrałeś? - Oczywiście. Bardzo mnie bawiło kompletowanie twojej garderoby. Ufam, że spotka się z twoją aprobatą, kiedy ją zobaczysz. Juliana powiodła dzikim wzrokiem po ulicy, jakby oczekiwała rycerza w lśniącej zbroi, galopującego jej na ratunek. Spotkała jednak tylko chętne spojrzenia stajennych i przekupniów. - Chodź, konie zaczynają się niecierpliwić. - Książę wsunął rękę Juliany pod swoje ramię i poprowadził dziewczynę zdecydowanie przez ulicę, gdzie stał lekki otwarty powóz, zaprzężony w parę kasztanowych koni. Woźnica zeskoczył z kozła i opuścił schodek. Juliana się zawahała. Dłonie księcia powędrowały do jej talii, oderwały ją od ziemi i wstawiły do powozu. - Wydajesz się dzisiaj nieco zmęczona - zauważył, wsiadając za nią. - Może źle spałaś. - Usiadł i chwycił lejce. - Grimes, możesz wrócić n na ulicę Albermarle. Woźnica dotknął grzywki i ruszył szybkim krokiem ulicą w stronę Itr indu. - A więc dokąd pojedziemy? - zapytał książę miłym głosem. – Czy jest coś szczególnego,

co

chciałabyś

zobaczyć?

Może

Westminster?

Gmach

Parlamentu? Hyde Park? Lwy na Giełdzie? Juliana zastanawiała się, czy nie uciec w milczenie z nadąsaną miną, ale porzuciła tę myśl. To byłaby skórka za wyprawkę. - Wszystko - odparła szybko. Tarquin skinął głową. - Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem, pani. Juliana zerknęła na niego z ukosa. - Nie sądziłam, że jesteś kłamcą, mój książę.

Ledwie się uśmiechnął. - Najpierw objedziemy Covent Garden. Na pewno to miejsce wyda ci się interesujące. Juliana zrozumiała, co miał na myśli, gdy tylko skręcili za róg ulicy Russell, i w końcu zobaczyła to, czego nie była w stanie dostrzec z okna. Na otoczonej kolumnami Piazzy tłoczyli się mężczyźni i kobiety wszelkich klas. Dandysi przechadzali się pod rękę z umalowanymi nierządnicami; modnie ubrane kobiety w towarzystwie lokajów paradowały po bruku, zachęcając klientów w sposób równie oczywisty, jak ich mniej szczęśliwe siostry, które opierały się o drzwi drewnianych szop i kawiarni, przyzywając mężczyzn palcem, unosząc wystrzępione halki, żeby pokazać kolano albo pulchne udo. Czeladnicy z koszami chleba i ciast na głowach przepychali się wśród przekupniów, zachwalając swój towar. Juliana patrzyła z fascynacją i obrzydzeniem na gazety, wystawione w kiosku na rogu Russell. Książę poszedł za jej spojrzeniem i zauważył obojętnym tonem: - Obscena świetnie się sprzedają w Garden. Obscena i ciało - dodał. - Te dwie rzeczy zwykły chodzić w parze. - Wskazał batem. - Łaźnie i domy publiczne handlują parą i potem... i ciałem, oczywiście. Juliana nie wiedziała, co odpowiedzieć. Rozglądała się wokół, równie zafascynowana, jak przerażona. - Młode damy od Dennisonów nie bywają na Piazza. Prędzej zobaczyłabyś je na dworze niż tutaj - ciągnął książę. Juliana wytrzeszczyła oczy na parę stojącą pod ścianą łaźni. Potem nagle odwróciła wzrok a jej policzki zabarwiły się ciemnym szkarłatem. - Tak, prywatność nie jest tu szczególnie ceniona stwierdził jej towarzysz. - To samo po zmroku można zobaczyć w parku St. James... pod każdym krzakiem, przy każdym drzewie. Juliana przypomniała sobie ostrzeżenia Emmy na temat parku St. James. Dostała gęsiej skórki. Chciała poprosić, żeby ją stąd zabrał; rozumiała jednak że miał w tym swój cel i nie chciała sprawiać mu satysfakcji, okazując strach. Skręcili w Long Acre, a kiedy zbliżali się do St. Martin-in-the-Fields, książę powściągnął konie. Przy schodach kościoła zgromadziła się grupa biednie ubranych dzieci. Trzy starsze kobiety spacerowały wśród nich, przyglądając się im i zwracając szczególną uwagę na dziewczynki. Niektóre odprawiały

machnięciem dłoni, innym kazały stanąć z boku. - Co one robią? - zapytała Juliana, nie mogąc powstrzymać ciekawości. - Dzieci są do wynajęcia... niektóre na sprzedaż - odparł książę swobodnym tonem. - Rajfurki wybierają te, które mogą zaspokoić szczególne zachcianki swoich klientów. Juliana splotła ręce na kolanach, patrząc przed siebie. - Jeśli zostaną wynajęte, dostaną przyzwoity posiłek i zarobią parę szylingów - ciągnął książę tym samym tonem. - Rzecz jasna, większość ich zarobków pójdzie do ręki tego, kto je wystawił do wynajęcia. - Jakie to interesujące, mój książę. - Juliana odzyskała głos, kiedy ostatecznie zrozumiała cel tej małej wycieczki po Londynie. O ile się nie pomyliła, książę Redmayne pokazywał jej, jak wyglądało życie ludzi pozbawionych opieki. Tarquin skręcił w Strand. Nie przestawał mówić, jadąc przez park St. James i Piccadilly, i Juliana wkrótce znalazła się pod urokiem innych widoków Londynu: wspaniałych witryn sklepowych, miejskich powozów, jeźdźców, lektyk. Damy, niosące maleńkie pieski, przechadzały się szeroką ulicą, witając znajomych piskliwymi okrzykami zachwytu, wymieniając ukłony i pocałunki. Za nimi postępowali upudrowani lokaje w wymyślnych liberiach oraz mali paziowie, także w liberii, obładowani pudłami i pakunkami. Juliana poczuła się swobodniej. Ulice w tej części Londynu odznaczały się większą czystością, kloaczne zapachy nie były tak natrętne, okna wysokich, pięknych budynków połyskiwały w słońcu, błyszczały mosiężne kołatki przy drzwiach, schodki lśniły bielą. Taki Londyn wyobrażała sobie na swojej wsi w Hampshire. Imponujący i bogaty, pełen elegancko odzianych ludzi. Książę zatrzymał się przed rozległą rezydencją przy ulicy Albermarle. Drzwi frontowe otworzyły się natychmiast i lokaj, którego odesłał do domu w Covent Garden, zbiegł po schodach. Książę wysiadł z powozu i wyciągnął rękę do Juliany. - Z pewnością zechcesz się czegoś napić - powiedział zachęcająco. Juliana się nie poruszyła.

- Co to za dom? - Mój. Wysiądź, proszę. - W jego głosie zabrzmiała twarda nuta, którą słyszała już wcześniej. Juliana rozejrzała się po ulicy, popatrzyła na lokaja, który z obojętną miną spoglądał przed siebie. Jaki miała wybór? Podała rękę księciu i wysiadła z powozu. - Grzeczna dziewczynka - powiedział z zadowoleniem. Miała ochotę go kopnąć. Zamiast tego wyrwała dłoń z jego ręki i powędrowała schodami w stronę otwartych drzwi. Lokaj skłonił się, kiedy mijając go, weszła do wyłożonego marmurowymi płytkami holu. Rozejrzała się i na chwilę zapomniała o gniewie i strachu. Zauważyła delikatne gipsowe sztukaterie wysoko na suficie, masywne świeczniki, gustowne pozłacane meble, elegancką podkowę klatki schodowej. Forsett Towers, gdzie dorastała, było zasobnym, szlacheckim domem, ale ta rezydencja należała do zupełnie innej klasy. - Przynieś napoje do porannego pokoju - polecił książę przez ramię, obejmując Julianę ramieniem w pasie i popychając ją w stronę schodów. Herbatę, lemoniadę i ciastka dla pani. - Służba, jak sądzę, jest przyzwyczajona do tego, że podejmujesz damy bez przyzwoitek - stwierdziła lodowatym tonem Juliana, podczas gdy książę prowadził ją po schodach tak zręcznie, że jej stopy ledwie dotykały ziemi. - Nie mam pojęcia, czy jest przyzwyczajona, czy nie - odparł książę. - Płacę służącym, aby wykonywali moje rozkazy i to wszystko, co mnie obchodzi. Otworzył drzwi małego, słonecznego i wesołego salonu o obitych żółtym jedwabiem ścianach i dywanem z Aubusson na podłodze. - Pomyślałem, że to mógłby być twój prywatny salon. Czy ci się podoba? - Ręka na jej plecach pchnęła ją do przodu, kiedy nie zdążyła się jeszcze zastanowić, czy on mówi poważnie. - Jest przyjemny i cichy, wychodzi na tylny ogród - kontynuował, wskazując ręką okno. -Jeśli chciałabyś zmienić wystrój, możesz, oczywiście, zrobić to, na co będziesz miała ochotę. Juliana powiedziała sobie, że to sen... dziwaczny koszmar, który za chwilę zniknie. Ale Tarquin odwrócił się do niej i uśmiechnął, biorąc ją za ręce i przyciągając do siebie. Utkwiła oczy w jego ustach - cienkich, ale tak pięknie wykrojonych. W głęboko osadzonych szarych oczach błyskało rozbawienie,

zrozumienie i coś jeszcze - pożądanie, które wzburzyło krew w jej żyłach. A potem zagubiła się w cieple i zapachu jego skóry, gdy jego usta bez wahania zamknęły się na jej wargach. Odpowiadała w ten sam sposób - bez udziału woli czy umysłu. Wciąż ją całując, przesunął palcem po wypukłościach ponad jej dekoltem. Jęknęła, a kiedy jego palec wsunął się w głęboką dolinę między jej piersiami, poczuła skurcz żołądka z dzikiego głodu, którego nie potrafiła nazwać. Przycisnęła się do niego w poczuciu nieznanego, prymitywnego triumfu. Czar prysł, kiedy rozległo się pukanie do drzwi i Juliana odskoczyła z cichym okrzykiem przestrachu. Odwróciła się, zaczerwieniona, zakrywając dłonią piekące usta, gdy lokaj postawił tacę na kredensie i zapytał księcia o dalsze rozkazy. Tarquin odpowiedział tak chłodno, jakby przed chwilą nie zdarzyło się nic niestosownego. Drgnęła, poczuwszy jego rękę na ramieniu. Znowu byli sami. Tarquin roześmiał się na widok jej przestraszonej miny. - Mignonne, jesteś cudowna. - Pogładził palcem jej wargi. - Czuję, że będzie nam dobrze ze sobą. - Nie! - krzyknęła, gdy w końcu odzyskała zdolność mowy. - Nie pozwolę ci tego uczynić. - Odsunęła się od niego w momencie, gdy drzwi się otworzyły. - Lokaj powiedział, że tu jesteś, Tarquinie, chciałem... Och, proszę wybaczyć. - Quentin objął Julianę szybkim badawczym spojrzeniem. - Nie zdawałem sobie sprawy, że masz towarzystwo - powiedział głosem pozbawionym emocji. - Catlett powinien był mnie uprzedzić. - Pozwól sobie przedstawić pannę Julianę Beresford, jak pragnie, aby ją nazywać. - Tarquin ujął ją za rękę, ciągnąc do przodu. - Juliano, to mój brat przyrodni, lord Quentin Courtney. Z pewnością będziesz miała okazję dobrze go poznać. Juliana była zbyt zmieszana, żeby zrobić cokolwiek poza wpatrywaniem się w przybysza. Potem zdała sobie sprawę, że kłania się jej i sama dygnęła pośpiesznie. - Dobrego dnia, panie. Quentin przyjrzał jej się z powagą, a ona poczuła, jak oblewa ją jeszcze gorętszy rumieniec. Zastanawiała się, czy na jej wargach został ślad

pocałunków księcia, czy przybyły mógł w niej zauważyć coś, co zdradziłoby bezwstydne podniecenie, jakie nadal pulsowało w jej ciele. Czy towarzyszyła temu jakaś aura? Może zapach? Nie mogąc znieść dłużej jego spojrzenia, odwróciła wzrok. - Czy to rozsądne, Tarquinie, przyprowadzać tutaj nieszczęsne dziecko bez żadnej opieki? - zapytał Quentin z naganą w głosie. - Jeśli widziano ją na ulicy, jej reputacja zostanie zrujnowana. Juliana poczuła przebłysk nadziei. Może w tym szalonym świecie spotkała wybawcę. - Panie, Jego Wysokość nie sądzi, abym miała reputację, którą można zrujnować - wyjaśniła niskim, żałosnym głosem. Powoli odwróciła się i podniosła oczy na człowieka w ciemnym stroju, zauważając duże fizyczne podobieństwo między obu mężczyznami. - Czy jesteś duchownym? - spytała. - Jestem, dziecko. Quentin zrobił krok w jej stronę, a ona nagle rzuciła się na podłogę do jego stóp, obejmując go z płaczem za kolana. - Och, panie, uratuj mnie. Proszę, błagam, nie pozwól, aby książę postąpił ze mną w tak niegodny sposób. - Nie zwracając uwagi na dziwny, zduszony dźwięk, jaki wydobył się z ust księcia, zaczęła rozpaczliwie łkać. - Och, uspokój się, dziecko. Uspokój się. Proszę, nie rozpaczaj. -Quentin schylił się, żeby ją podnieść. - Tarquinie, to się musi skończyć! Nie pozwolę, abyś posunął się o krok dalej. - Pogładził pochyloną głowę Juliany i podał jej chusteczkę. - Otrzyj oczy, dziecko. Nie musisz się niczego bać w tym domu. Juliana z jękiem wzięła chusteczkę i zanurzyła twarz w wykrochmalonych fałdach, wyostrzając wszystkie zmysły, żeby wyczuć reakcję księcia. - Tarquinie? - odezwał się Quentin. - Musisz pozwolić jej odejść. - Oczywiście. Juliana uniosła głowę. Pożałowała tego natychmiast, kiedy książę ujął ją za brodę i odwrócił jej twarz ku sobie. - Świetne przedstawienie, mignonne, gratuluję. Nawet prawdziwe łzy. Wytarł kciukiem łzę na jej policzku. - Nie za wiele, ale dostatecznie przekonujące.

- Och, jesteś odrażający! - szepnęła, uwalniając głowę. - Pozwól mi odejść. - Ależ oczywiście. - Podszedł do drzwi i je otworzył. - Możesz iść dokąd zechcesz... z wyjątkiem, rzecz jasna, ulicy Russell. Pani Dennison nie będzie miała powodu, aby dalej użyczać ci gościny. Juliana patrzyła na niego, nie rozumiejąc. Czy naprawdę pozwoli jej wyjść z domu po tym wszystkim, co zostało powiedziane? - Możesz zachować to, co masz na sobie, jako że ubranie, w którym przybyłaś, zaginęło - ciągnął z miłym uśmiechem, który nie zdradzał jego wewnętrznej niepewności. Czy ona domyśli się, że gra? Czy właściwie ją ocenił? Jako impulsywną, ale z dużą dozą rozsądku. Uparcie wyzywającą, ale o trzeźwym umyśle i żywej inteligencji. Juliana spojrzała na suknię z brązowego jedwabiu i frędzle jedwabnego szala. Dokąd mogłaby się udać w takim stroju? Na pewno nikt jej nie zatrudni jako służącej. - Wybacz - powiedział łagodnie - ale męczy mnie to trzymanie drzwi dla ciebie. Juliana minęła go, przesuwając na bok spódnice. Zeszła po schodach. Lokaj otworzył przed nią drzwi; wyszła na ulicę. W małym salonie Quentin zwrócił się do brata z oczami płonącymi gniewem: - Jak śmiesz ją tak traktować! - Niech idzie. Nie będę jej zatrzymywał, jeśli woli odejść. Może sherry? - Nie - odparł krótko Quentin. - Co ona ma teraz zrobić? - Doprawdy nie wiem. - Tarquin nalał sobie kieliszek sherry. -Musiała mieć jakiś plan, kiedy przyjechała do miasta. Przypuszczam, że wprowadzi go teraz w życie. Zaniepokojony Quentin podszedł do okna, ale wychodziło na tył domu i nie mógł zobaczyć, co się dzieje na ulicy. - Pójdę za nią - oświadczył. - Zaofiaruję jej przynajmniej pieniądze. Jest taka młoda, nie można pozwolić, żeby sama błądziła po mieście. - Tak samo uważałem, mój drogi. - Tarquin popijał sherry, przyglądając się bratu zmrużonymi oczami. - O wiele za młoda. I zbyt niewinna.

- Do diabła, Tarquinie, ale z ciebie zimny drań - warknął Quentin, jakby nie spędził trzech lat w seminarium. - Jeśli ty dla niej nic nie zrobisz, to zrobię ja. Podszedł do drzwi w momencie, gdy otworzyły się znowu. W progu stała Juliana. Wpatrywała się w Tarquina. - Dokąd mam pójść? - zapytała. - Co mam uczynić? - Dokądkolwiek zechcesz i cokolwiek pragniesz - odparł, ale w jego głosie nie było poprzedniej oschłości. - Wiesz, co się ze mną stanie. Dlatego dziś rano pokazałeś mi to wszystko, prawda? - Jej twarz była bledsza niż zwykle; drobne piegi na nosie odcinały się wyraźnie. Oczy płonęły jak zielony ogień. - Drogie dziecko, nie musisz się martwić. Dam ci trochę pieniędzy i będziesz mogła wrócić do domu, do rodziny. - Quentin zaczął grzebać w kieszeniach. Juliana pokręciła głową. - Dziękuję ci, panie. Jesteś bardzo dobry, ale widzisz, ja nie mogę wrócić do domu, o czym książę wie doskonale. Wie także, że nie mam wyboru, muszę zrobić, czego zażąda.

8 Pani Dennison prosi Waszą Wysokość, aby zechciał się z nią zobaczyć. - Pan Garston ukłonił się nisko, przekazując wiadomość, kiedy w pół godziny później książę Redmayne wprowadzał Julianę do holu domu przy ulicy Russell. - Jeśli Wasza Wysokość zechce poświęcić trochę swojego cennego czasu. - Oczywiście - odrzekł Tarquin. - I tak zamierzałem z nią pomówić. Zwrócił się do Juliany: - Zostań w domu. Wkrótce cię zawołamy. - Zaczął wchodzić po schodach, nie oglądając się za siebie. - Wygląda na to, że ty i Jego Wysokość doszliście do porozumienia zauważył pan Garston z błogim uśmiechem. - Masz szczęście, dziewczyno. Przyzwoity człowiek z Jego Wysokości. Krzywdy ci nie zrobi. - Uszczypnął ją w policzek. - Taka ponura mina, panienko. To nierozsądne. Inne młode damy

zzielenieją z zazdrości, wspomnisz moje słowa. - Chciałabym, aby któraś z nich zajęła moje miejsce – oświadczyła znużonym głosem. Odwróciła się niespokojnie ku drzwiom frontowym, które nadal były otwarte. - No, no, panienko. Słyszałaś, co powiedział Jego Wysokość. – Pan Garston ze zdumiewającą szybkością przesunął swoje potężne ciało, żeby zamknąć drzwi. Masz zostać w domu, póki cię nie wezwą. Niczym niewolnik posłuszny rozkazom pana, pomyślała Juliana, wciąż wstrząśnięta tym, na co w końcu przystała. Usłyszała głos Emmy w salonie, potem chichot i chór rozbawionych głosów. Wydawały się takie beztroskie. Jak mogły tak lekko przyjmować podobnie upokarzającą niewolę? Może potrafią nauczyć jej rezygnacji. Weszła do salonu. - Och, Juliano, chodź i siadaj. - Trójka kobiet, siedzących na kanapie głowa przy głowie i przeglądających magazyn mody, powitała ją ciepło i radośnie. Byłaś na przejażdżce z księciem. Czy już sformalizował swoją ofertę? - Co to znaczy... sformalizował? - Juliana przysiadła na oparciu fotela - Och, musi zawrzeć umowę z Dennisonami. Podpisać kontrakt, jeśli chce cię na wyłączność - wyjaśniła Rosamund. - Zostaniesz tutaj, czy książę umieści cię gdzie indziej, samą? Ja chybabym tak nie chciała, czułabym się bardzo samotna. - Jej pulchna, ładna buzia rozpromieniła się, kiedy ścisnęła serdecznie ramię siedzącej obok Emmy. - Mam poślubić kuzyna księcia, wicehrabiego Edgecombe'a - wyjaśniła bezbarwnym tonem Juliana. Nie mogła się zdobyć na to, żeby wyjawić im drugą część umowy. - Małżeństwo! - sapnęła Emma. - Och, droga Juliano. Jak cudownie. Będziesz urządzona na całe życie. - O ile to nie będzie ślub z ulicy Fleet - zauważyła ponuro Lilly. - Pamiętacie Molly Petrie? Odeszła od matki Needham, żeby wyjść za mąż za lorda Livertona, tylko że on zabrał ją na Fleet. A kiedy mu się znudziła, wyrzucił ją tylko w tym, co miała na grzbiecie. Skończyła w Covent Garden, śpiąc pod straganami i oddając się każdemu, kto gotów był dać jej pensa na dżin.

- Co to jest ślub na Fleet? - zapytała Juliana, gdyż ciekawość wzięła wreszcie górę nad apatią. - Och, to wtedy, kiedy biorą fałszywego duchownego, żeby odprawił ceremonię. Na Fleet jest mnóstwo miejsc, gdzie to robią - wyjaśniła Lilly. Zawierają fałszywe małżeństwo, chociaż czasami dziewczyna o tym nie wie... jak biedna Molly. - Ale to straszne! - wykrzyknęła Juliana. - Podłe. To okropne, żeby w ten sposób oszukiwać kobietę. Emma wzruszyła ramionami. - Jasne, że tak. Ale mężczyzn to nie obchodzi. Robią, co chcą. A my niewiele możemy, żeby ich powstrzymać. Juliana ściągnęła gwałtownie brwi, tak że ułożyły się niemal w jedna, linię. - Jakbyście wszystkie zebrały się razem i sprzeciwiły złemu traktowaniu, musieliby zmienić swoje postępowanie. Lilly roześmiała się pobłażliwie. - Droga Juliano, nie bądź głuptasem. Na miejsce każdej z nas, która odmówiłaby im tego, czego chcą, znalazłby się tuzin takich, które zgodziłyby się na wszystko. - Złe traktowanie nierządnic nie jest przestępstwem - zauważyła Rosamund. To znaczy, nie możesz pójść do sądu i złożyć skargi. - Nie, sędziowie są zbyt zajęci prześladowaniem takich jak my - dodała Emma z niesmakiem. - Trudno jest zarobić na godziwe utrzymanie, jeśli nie trafi się do przyzwoitego domu. Inne ciągle nachodzi policja i dziewczyny wędrują do Bridewell za wozem. Mężczyźni i kobiety przywiązani do wozu, obwożeni ulicami Winchesteru i biczowani za włóczęgostwo i zakłócanie porządku, stanowili dość pospolity widok, ale Juliana nigdy nie sądziła, że znajdzie się w świecie, w którym tego rodzaju kara stanowiła rodzaj ryzyka zawodowego. - I tak uważam, że gdyby wszyscy się sprzeciwili, coś by się zmieniło.

- Jesteś odważna w słowach, ale niewiele wiesz, Juliano - rzekła Lily. Poczekaj sześć miesięcy i przekonasz się, jaka wtedy będziesz odważna. - Jeśli rzeczywiście wyjdzie za wicehrabiego, nie będzie musiała się o niczym przekonywać - stwierdziła Rosamund. - Ale dlaczego książę chce cię przeznaczyć na żonę dla swego kuzyna? To wydaje się bardzo dziwne. - Powinnaś się dowiedzieć, czy ten kuzyn nie oczekuje czegoś szczególnego - ostrzegła Emma. - Czasami chcą mieć nierządnicę, bo żadna szanująca się kobieta nie zrobiłaby tego, czego sobie życzą. Ale to może być coś złego... bolesnego. Musisz wiedzieć, w co się pakujesz. Nie mogła im powiedzieć, że jest ofiarą szantażu i czegokolwiek by od niej zażądano, będzie musiała się podporządkować. Nie mogła im tego powiedzieć, że jej namowy do buntu wobec ich roli były zwykłą pozą. Schwytano ją w pułapkę jak je wszystkie i mogłaby zmienić swój los na tyle, na ile przebity szpilką motyl. - Jego Wysokość nakazuje, abyś przyłączyła się do niego i pani Dennison w małym salonie, panno Juliano - odezwał się pan Garston od progu. Nakazuje, nie prosi. Juliana się podniosła. Nie miała innego wyjścia, jak tylko posłuchać rozkazu Jego Wysokości. Przed drzwiami małego salonu zawahała się. Powinna zapukać. Unosząc lekko brodę, postanowiła zdobyć się na mały gest. Otworzyła drzwi i weszła do pokoju. - Och, jesteś, Juliano. - Elizabeth wydawała się przestraszona. - Nie jesteś z pewnością zaskoczona. Jak zrozumiałam, chciałaś mnie zobaczyć. Usta Tarquina zadrżały. Panna Juliana, jak się wydawało, odzyskała bojowego ducha. Wstał i podszedł do niej. - Chodź i usiądź, mignonne. - Ujął ją za rękę, musnął ustami, potem pocałował lekko w usta. To wyglądało na zwyczajne powitanie, ale Juliana zrozumiała prawdziwe znaczenie gestu. Publiczne stwierdzenie posiadania. Dreszcz przebiegi jej po plecach, odwróciła wzrok.

- Moja droga, ktoś pytał o ciebie w Pod Dzwonem - oznajmiła pani Dennison. - Czy wiesz, kto to mógł być? Juliana zesztywniała ze strachu. Wytropili ją w Londynie. Pokręcili głową. - Ów dżentelmen wydawał się przekonany, że przybyłaś z Winchesteru, nie z Yorku - odezwał się łagodnym głosem książę. Uniósł brew, napotykając jej spojrzenie. - Opisał cię raczej dokładnie. Ale może masz gdzieś siostrę bliźniaczkę. - Nie baw się ze mną w kotka i myszkę, mój książę - rzuciła z gniewem Juliana. - Nie zamierzam zaprzeczać, że wysiadłam z dyliżansu, który przyjechał z Winchesteru. Jakie to ma teraz znaczenie? - Żadnego - zgodził się, siadając naprzeciwko niej. - A zatem kto może cię szukać... poza konstablami? - Może mój opiekun, sir Brian Forsett. - O ile wiem, to był młody człowiek - ujawniła Elizabeth. - Dosyć korpulentny i nieco... cóż, prowincjonalny, według pana Bute'a. - George - powiedziała beznamiętnie Juliana. - Ale dlaczego miałoby mu zależeć, żeby mnie znaleźć? Sądziłabym raczej, że powinno być mu na rękę, że się mnie pozbył. Jak wszystkim - dodała ledwo słyszalnie. Tarquin spojrzał na nią uważniej. Dostrzegł błysk bólu w zielonych oczach, lekkie drżenie pełnych warg. Ku swojemu zdumieniu miał ochotę wziąć ją w ramiona i pocieszyć. Tylko jedna kobieta wzbudziła w nim, jak dotąd, podobne uczucia. Pamela Cartwright. Jakże mu pochlebiało, że piękna Pamela wybrała właśnie jego, naiwnego młodzieńca, przedkładając go nad wyrafinowanych światowców, bogatych hultai, potężnych polityków, którzy tłoczyli się u jej stóp. I jakże długo trwało, zanim zrozumiał, że interesuje ją jedynie jego majątek. Kupował każdy pocałunek, każdą pieszczotę i wmawiał sobie, że dostaje w zamian miłość. Zaufał jej, dzielił się swoimi najskrytszymi myślami, obnażył się przed nią, a ona zdeptała jego młodzieńcze uczucia, jego rodzącą się wrażliwość. Ale to należało do przeszłości, teraz nie był już bujającym w obłokach młodym głupcem.

- Cóż - rzucił z ożywieniem. - Chyba sobie nie wyobrażałaś, że znikniesz z powierzchni ziemi, a żaden członek twojej rodziny nie będzie cię szukać. - Nie rozumiem, dlaczego - odparła Juliana. - Mój opiekun i jego żona z radością umyli ręce, pozbywając się mnie z domu. Nie będą się .spieszyli, żeby mnie odnaleźć, zwłaszcza że ciąży na mnie podejrzenie o morderstwo. Raczej pozbawią mnie własności. Mówiła obojętnym tonem, ale Tarquin nadal widział ból w jej oczach i lekkie drżenie warg. Przez chwilę dostrzegł w niej samotne, niekochane dziecko, jakim była. - Ten George - dopytywała się Elizabeth, sprowadzając księcia powrotem na ziemię. - Czy należy do twojej rodziny? - To syn mojego męża - wyjaśniła Juliana. - Teraz, kiedy John nie żyje, jest, jak przypuszczam, sir George'em. Prawdopodobnie chce mnie znaleźć, żeby unieważnić kontrakt małżeński. Był wściekły z powodu tego, co mi przyznano. - Aaach - odezwał się Tarquin. - Pieniądze. To potężna sprężyna. Na ile, twoim zdaniem, jest sprytny? - To głupiec - odparła Juliana. - Ale równie zły i uparty jak terier, kiedy coś sobie wbije do głowy. Nie popuści. - Cóż, sądzę, że możemy sprawić, aby stracił trop - rzekł książę. - Jako żona wicehrabiego Edgecombe'a znajdziesz się poza zasięgiem wiejskiego prostaka. - Ale nie poza zasięgiem księcia Redmayne'a - dorzuciła. Tarquin przyglądał jej się w milczeniu przez minutę, podczas gdy ona odwzajemniała spojrzenie, nie odwracając wzroku. Potem zwrócił się ponownie do Elizabeth. - Gdyby pani zechciała posłać po pana Coppletwaite'a, moglibyśmy dopełnić formalności.

Im

szybciej

Juliana

zajmie

nową

pozycję,

tym

będzie

bezpieczniejsza. - Pozycję jako kto, jeśli można zapytać? - dociekała Juliana, niezadowolona, że jej głos drży lekko. - Czy mam zostać zaślubiona przy udziale fałszywego klechy w jakiejś budzie na Fleet? - Któż naopowiadał ci tak bezsensownych i obraźliwych rzeczy? - zapytał Tarquin, szczerze wzburzony.

- Jakież to niewdzięczne stworzenie - zauważyła Elizabeth, piorunując Julianę wzrokiem. - Okazywać tyle złości, kiedy otrzymało się taką szansę. - Och, proszę oszczędzić mi tej hipokryzji! - Juliana zerwała się na równe nogi. - Zostałam zmuszona do prostytucji, nazywajmy rzeczy po imieniu. Obróciła się na pięcie i ruszyła do drzwi. Na nieszczęście efekt dramatyczny ucierpiał nieco w związku z tym, że kraj jej sukni zatrzasnął się w drzwiach i musiała ponownie je otworzyć, aby się uwolnić. Książę Redmayne zażył leniwym ruchem tabaki. - Przewiduję parę nieco burzliwych miesięcy - stwierdził. - Spodziewam się jednak, że będzie to dla mnie co najmniej interesujące. - Podniósł się. - Wrócę wieczorem. Nie chciałbym, aby Juliana przebywała dzisiaj w towarzystwie innych dziewcząt, sądzę, że dość się nasłuchała ich opowieści i plotek. Przez resztę dnia powinna zostać w swoim pokoju. Chcę zastać ją samą, kiedy wrócę. - A prawnik? - Elizabeth odprowadziła go do drzwi. - Poucz Copplethwaite'a, żeby przyszedł do mnie na Albermarle, jak tylko spiszecie kontrakt, który uznasz za satysfakcjonujący - powiedział. - Wtedy sporządzę stosowne pismo. Małżeństwo powinno bezzwłocznie zostać zawarte... Och, uświadom ją co do ślubu, dobrze? Nie chciałbym, żeby sądziła, że ją oszukuję. - Nie mam pojęcia, jak mogła pomyśleć coś podobnego. - Elizabeth dygnęła przy drzwiach. - Ani ja - odparł oschle. - Do widzenia, pani. - Ukłonił się i ruszył po schodach, zostawiając zamyśloną, a zarazem poirytowaną Elizabeth, która po chwili odwróciła się i poszła na górę do pokoju Juliany. Kiedy weszła, Juliana zdążyła już zdjąć krynolinę i walczyła z wiązaniami przy gorsecie. - Trzeba było wezwać Bellę, by ci pomogła - powiedziała Elizabeth. - Przywykłam, żeby sobie radzić - rzekła Juliana, wiercąc się niecierpliwie i usiłując rozwiązać oporny supeł. Udało jej się; z westchnieniem ulgi ściągnęła gorset i rzuciła go na łóżko. - Chciała pani ze mną mówić?

- Jego Wysokość każe ci zostać w pokoju - oświadczyła Elizabeth. Juliana usiadła na łóżku w bieliźnie. - Dlaczego? - Jego Wysokość bardzo był niezadowolony, że poznałaś opowiastki o fałszywych ślubach - odparła pani Dennison. - Wolałby, abyś nie słuchała więcej takich nonsensów. - Och? - Juliana uniosła brew. - A zatem to nonsens, czy tak? Wymyśliły to? - Nie - przyznała Elizabeth. - To się zdarza, ale dziewczęta, które zawierają kontrakty w tym domu, nie są narażone na takie niebezpieczeństwo. A Jego Wysokość książę Redmayne jest człowiekiem honoru. - Phi! - parsknęła Juliana z pogardą. - To, co proponuje, trudno nazwać za rzecz honorową. - Och, żal mi cię, dziecko. - Elizabeth uniosła ręce. - Nie będę się z tobą kłócić. Czy mam twoje słowo, że nie wyjdziesz z pokoju, póki Jego Wysokość nie wróci? Czy też muszę przekręcić klucz? - Nie odejdę - przyrzekła Juliana, opadając na łóżko i zamykając oczy. Nie ma dla mnie różnicy, czy zamkniesz mnie, czy nie. Tak czy inaczej, jestem więźniem. Elizabeth fuknęła gniewnie i wymaszerowała z pokoju, zamykając z trzaskiem drzwi. Leżąc na łóżku, Juliana przywoływała obraz księcia Redmayne'a. Był potężnym człowiekiem, przywykłym do bezwzględnego posłuchu. I od samego początku dał jasno do zrozumienia, że i w tym wypadku będzie tak, jak on zechce. Zastanawiała się, jak by zareagowała, gdyby przedstawił jej swoją propozycję w inny sposób. Gdyby prosił ją o zgodę, zamiast szantażować. Gdyby zrobił to inaczej, mogłaby uznać tę propozycję za pociągającą. Gdyby zaproponował układ partnerski, na którym oboje by skorzystali, może zastanowiłaby się nad odpowiedzią. Nie byłby to gorszy los, niż leżeć noc w noc pod Johnem Ridge'em i potem rodzić mu dzieci... Nieświadomie przesunęła dłońmi po ciele okrytym cienką koszulą. Znowu ogarnęło ją dziwne podniecenie. Rodzaj radosnego oczekiwania.

Książę Redmayne był zarozumiałym satrapą, ale kiedy jej dotykał, umysł Juliany tracił kontrolę nad ciałem. Mogłaby mieć z tego przyjemność, gdyby chciała. Mogłaby cieszyć się księciem Redmayne'em, gdyby chciała. Nie musiała mu jednak tego okazywać. Rozchyliła wargi w lekkim uśmiechu.

Kiedy Juliana samotnie zjadła obiad, przyszła Bella rozpromieniona jak zwykle. - Pani przysyła ci śliczny szlafroczek. - Potrząsnęła delikatnym, batystowym, obszytym białą koronką strojem. - Włożysz go? Juliana wzięła od niej peniuar, masę koronek i fałd, haftowaną w drobniutkie, kremowe stokrotki. Czyżby kolejny pomysł księcia? - To na wieczór, kiedy przyjdzie książę - wyjaśniła Bella, potwierdzając milczące domysły Juliany. - Mam ci pomóc przygotować się na jego wizytę. - Teraz? - Pomimo wcześniejszych postanowień krew zaczęła szybciej krążyć w jej żyłach, a serce waliło jak młotem. Za szybko. Nie była gotowa. - Jego Wysokość przyjdzie po herbacie - powiedziała Bella. - Pani kazała, żebym przyniosła ci perfumy i nauczyła, co lubią dżentelmeni. - Położyła małą fiolkę na toaletce. - Trzeba trochę posmarować za uszami, pod kolanami i między piersiami. Inni dżentelmeni lubią ten zapach także w innych miejscach, ale myślę, że Jego Wysokość powie ci, czego sobie życzy. Zwykle to robią. Uśmiechnęła się i skinęła głową. - Pani Rosamund miała kiedyś dżentelmena, który chciał, żeby się perfumowała między palcami stóp. Lubił je ssać. - Bella zachichotała. - Mówiła, że to okropnie swędziało. Ale nie mogła się śmiać, żeby go nie zniechęcać. Bella wprawnymi ruchami zaczęła rozbierać Julianę z koszuli i halki. Juliana oniemiała na chwilę, słuchając paplania pokojówki. Słyszała podobne opowieści na temat przyozdabiania świń na letnią licytację. - Może powinnyśmy położyć nieco różu na twoje sutki - zastanawiała się Bella. - Nie wiem, czego Jego Wysokość by sobie życzył. Wielu to lubi. - Nalała gorącej wody do miski i zanurzyła w niej szmatkę. - Trochę cię umyję. Dla odświeżenia. Pani Dennison bardzo dba o czystość w tym domu. Nie potrzebujemy

tutaj

kuracji

rtęciowej

ani

pigułek

doktora

Leakeya.

- Na co one są? - Na kiłę, oczywiście - odparła zaskoczona Bella. - Nie słyszałaś o syfilisie? - Nic konkretnego - stwierdziła sucho Juliana. - Ale, jak sądzę, to ryzyko zawodowe. Tak samo jak wóz i Bridewell. Bella, przecierająca szmatką nagie ciało Juliany, zupełnie nie zrozumiała ironii. - Och, nasze panie tym się nie martwią, panienko. To przyzwoity dom. Tylko najlepsi klienci i najświeższe dziewczyny. Nie jesteśmy nowicjuszkami. Konstable nie mają tu czego szukać. - Co za ulga! - Juliana poddała się zabiegom Belli z rezygnacją. Dziewczyna wyraźnie miała wprawę w przygotowywaniu nierządnic dla klienta. Wytarła Julianę do sucha, uperfumowała za uszami, na szyi, nadgarstkach, pod kolanami. - A co z różem, panienko? - Bella otworzyła alabastrowy pojemniczek i zanurzyła w nim palec. - Tylko odrobinkę. - Zbliżyła palec do piersi Juliany. Juliana odskoczyła do tyłu. - Nie - zaprotestowała wzburzona. - Są rzeczy, które zniosę, ale ta do nich nie należy. Bella zrobiła zawiedzioną minę, ale wytarła palec w szmatkę. - A paznokcie u stóp? Pomalować? Wielu panom to się bardzo podoba. - Nie - sprzeciwiła się Juliana. - Żadnego malowania, pudru, różu. Daj mi tylko peniuar. Bella narzuciła go Julianie na ramiona. Opadł w miękkich fałdach do jej stóp, pieszcząc słodko pachnącą skórę. Bella przewiązała jej w talii haftowany pas z frędzlami i wygładziła zmarszczony dekolt. - Och, to takie skromne, panienko - cmoknęła z podziwem. - Nic a nic nie odsłania. Ciekawa jestem, co się podoba Jego Wysokości? Niektórzy mężczyźni lubią, jak kobieta wygląda na uczennicę... a lord Tartleton wymaga, żeby się przebierały za zakonnice. - Wzruszyła ramionami. - Dziwni są ci panowie. Juliana przyjrzała się sobie w lustrze. „Skromne" było z pewnością odpowiednim określeniem, ale niezupełnie ścisłym. Spod cienkiego materiału jej skóra przeświecała różem, a kiedy się poruszała, batyst falował wokół niej, ukazując kształty i krągłości ciała. Był to niezwykle uwodzicielski strój

. Piekło i szatany, zaczynała myśleć jak nierządnica! Przeszła się po pokoju, czując zmysłowy dotyk tkaniny, wdychając zapach perfum na ciepłej skórze. Ogarnęło ją podniecenie. - Włosy, panienko. - Bella pomachała szczotką. - Uczeszę je. Juliana usiadła na otomanie, poddając się silnym, rytmicznym ruchom szczotki Belli. Włosy trzeszczały, wymykały się, jakby były obdarzone własnym życiem. Cały pokój wydawał się od nich płonąć. Widziała w lustrze, jak każde pasmo lśniło w blasku świecy. - Czy mam w nie wpleść wstążkę? - Bella odłożyła szczotkę i wzięła jedwabną wstążkę w kolorze kości słoniowej. Juliana skinęła głową. Dzisiaj wieczorem nie miała ochoty na drobne, nic nieznaczące gesty. Mogli przygotować ją do pójścia z księciem do łóżka, jak im się podobało. Wystarczyło to, co działo się w jej głowie. Przyglądała się, jak Bella opasuje jej czoło wstążką, lekko unosząc włosy, tak aby mogły spłynąć rzeką ognia, okalając jej twarz i opadając na biały batyst stroju. - Wyglądam jak dziewicza pasterka - szepnęła. Z jakiegoś powodu na tę myśl jej oczy zapłonęły podnieceniem. - Zupełnie niewinnie - zgodziła się Bella. - Tego pewnie Jego Wysokość oczekuje dzisiejszego wieczoru. - Czy dżentelmeni zawsze uprzedzają o swoich upodobaniach? - Nie zawsze. - Bella zaczęła układać rzeczy na toaletce. - Czasami panie muszą się nagle przebierać, jeśli jakiś dżentelmen zechce czegoś innego. Wtedy im pomagam. Ja i Minnie. - Zabrała miskę, dzban i szmatkę. - Wezmę to, panienko. A potem przyniosę napoje. Po wyjściu służącej Juliana podeszła do okna. Zapadał zmierzch i hałas z Piazzy dobiegał wyraźnie w nieruchomym i dusznym powietrzu. Słychać było także muzykę, dźwięk piszczałek i bębnów, wznoszące się ponad zgiełkiem. Na ulicy, na pudle pod oknem siedział niewidomy harfiarz, który szarpał struny, wydobywając ponure tony i konkurując z czyścicielem obuwia, przywołującym

piskliwym głosem klientów. Wypatrywała księcia Redmayne'a. Ale jednocześnie zastanawiała się, czy przypadkiem nie ma go już w domu. Przez ostatnią godzinę wciąż odzywała się kołatka przy drzwiach i rozlegały znajome wieczorne odgłosy. Pośpieszne kroki, chichoty, gorączkowe szepty dobiegały zza drzwi, kiedy dziewczęta wracały do swoich sypialni, żeby coś poprawić. Nie słyszała jeszcze męskich głosów, ale panowie pewnie pili herbatę i rozmawiali w salonie, jakby dom przy ulicy Russell był zwykłym, gościnnym domem. - No, jestem. - Bella uginała się pod ciężarem wyładowanej tacy. Towarzyszył jej służący z drugą tacą, na której stały butelki i kieliszki. Postawił tacę na niskim stoliku przed wygasłym kominkiem, starannie omijając wzrokiem Julianę. Przypuszczalnie takie panowały tutaj zasady. Odwrócił się i wyszedł bez słowa, a Bella zaczęła ustawiać na stole przykryte naczynia. - Jego Wysokość lubi klaret - pouczyła Julianę. - To właściwy rocznik, jak mówi pan Garston, więc nie ma się o co martwić. Dla ciebie jest lemoniada. Dziewczęta zwykle nie piją, kiedy przyjmują dżentelmenów. Ale jest kieliszek, gdyby książę chciał, żebyś się z nim napiła. - Przyjrzała się stołowi, postukując palcem w zęby. - Mamy tu pasztet z homara i sałatkę ze szparagów. Jego Wysokość lubi szparagi z dodatkiem oliwy i octu. Juliana nie przepadała za szparagami, a od homara dostawała krost, ale jej gusta, rzecz jasna, nie miały żadnego znaczenia. Misa truskawek i koszyk słodyczy w innych okolicznościach mogłyby ją zainteresować, teraz jednak była tak przestraszona, że nie miała ochoty niczego próbować. - Ha, czy to wszystko? - Bella odliczała na palcach, poddając pokój starannej inspekcji. - Świeża, gorąca woda w dzbanie przy umywalce. Mam pościelić łóżko, czy sama to zrobisz? Trudno ocenić, jak jest lepiej. Niektórzy dżentelmeni lubią czuć się uwodzeni i nie chcą, żeby wszystko było przygotowane. A inni nie lubią tracić czasu. - Zostaw je, tak jak jest - powiedziała Juliana, wiedząc, że nie mogłaby siedzieć i czekać na księcia obok przygotowanego łóżka.

- Dobrze. - Bella rzuciła ostatnie spojrzenie na Julianę, poprawiła marszczenia przy rękawie białej szaty, po czym dygnęła. - Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, po prostu pociągnij za sznur od dzwonka. Zapukam, zanim wejdę. - Dziękuję, Bello. - Juliana zdołała się uśmiechnąć. - Oczywiście przyjdę, jak tylko Jego Wysokość odejdzie. - Dziewczyna stała z ręką na klamce. - Będziesz potrzebowała kąpieli z solami, bo jesteś dziewicą i w ogóle. I pewnie zechcesz kubek gorącego mleka z rumem. - Uśmiechając się, wyszła z pokoju i zamknęła drzwi. Juliana stała na środku pokoju, krzyżując nerwowo ręce na piersiach. Kąpiel z solami! Jakie praktyczne. Ile panien przygotowywała Bella do utraty dziewictwa? A potem przyszło jej do głowy, że utrata niewinności w tym kobiecym, pełnym zrozumienia kręgu była dużo przyjemniejsza niż pójście do łóżka z sir Johnem Ridge'em, który zaniósł ją do sypialni, podczas gdy weselni goście przerzucali się sprośnymi żartami, stojąc w drzwiach wyjściowych. Niewiele wiedziała o tym, co ją czeka. Lady Forsett nie pomyślała, żeby przygotować podopieczną męża do nocy poślubnej. Teraz Juliana wiedziała trochę więcej, ale nadal nie wszystko. Drzwi się otworzyły. Opuściła ręce, pot spływał jej po żebrach. Książę Redmayne zamknął cicho drzwi za sobą. Odwrócił się do Juliany. Jego szare oczy w pulsującej ciszy hipnotyzowały ją przez jakąś minutę, potem przesunęły się powoli po jej ciele. Uśmiechnął się i ruszył ku niej lekkim krokiem.

9 Dobrze

- rzekł Tarquin, ujmując ją za ręce. - Cieszę się, że nie użyłaś

barwników czy różu. Zapomniałem powiedzieć pani Dennison, że tego nie lubię... albo przynajmniej – dodał - nie na tobie. - Odsunął się u krok, nadal trzymając ją za ręce, i ponownie jej się przyjrzał. - Bardzo jesteś drobiazgowy, jeśli chodzi o twoje upodobania, książę. Juliana mówiła cichym, bezbarwnym głosem, usiłując ukryć falę gorąca, która ogarnęła ją pod spojrzeniem zmrużonych oczu księcia.

- Nie bardziej niż większość mężczyzn - odparł beztrosko. - Moje upodobania zmieniają się od czasu do czasu, o czym z pewnością wkrótce się przekonasz. - Ufam, że poznam swoje obowiązki na tyle szybko, aby cię zadowolić. Spuściła oczy, wiedząc, że zdradzają bezsilną wściekłość. Tarquin chwycił ją dwoma palcami za brodę i zmusił do podniesienia głowy. Zachichotał. - Wyglądasz, jakbyś chciała mnie wrzucić w ogień piekielny, mignonne. - Na nieszczęście nie mam wideł - warknęła, niezdolna do oporu. - Obraziłem cię? Wybacz - powiedział, zmieniając, ku zaskoczeniu Juliany, ton i zachowanie. Zanim zdołała dojść do siebie, pocałował ją. Delikatny jak muśnięcie piórka dotyk warg wywołał u niej gęsią skórkę. - Bywam niekiedy władczy - oznajmił Tarquin z powagą, pieszcząc opuszkiem palca jej policzek. To skutek wychowania. Pozwalam ci jednak przywołać mnie do porządku w odpowiednim momencie. - A kiedy ów moment nastąpi? - W takich sytuacjach jak ta. Kiedy jesteśmy sami i zajmujemy się... - Uniósł brew - Prywatną rozmową. - Nie przestawał gładzić jej policzka; zaczęła się odprężać, rysy jej złagodniały, usta rozchyliły, a z oczu zniknęła złość. Kiedy wyczuł zmianę, z uśmiechem puścił jej brodę. Zostawił ją na środku pokoju i poszedł nalać sobie wina. - Napijesz się klaretu, Juliano? - Tak, proszę. - Może mieszkanki seraju Dennisonów miały przykazane unikać alkoholu w godzinach pracy, ale Juliana chciała dodać sobie animuszu. Wzięła kieliszek i wychyliła jego zawartość jednym haustem. Marszcząc lekko brwi, Tarquin wziął od niej kieliszek i postawił go na stole. - Czy ty się boisz, mignonne? - Nie. - Jej dłonie jednak zaciskały się kurczowo na peniuarze. Oparł się o stół, popijając wino, odgadując jej uczucia mimo odważnego zapewnienia. - Powiedz mi, co się zdarzyło w twoją noc poślubną. Juliana zamrugała.

- To znaczy, poza tym, że o mało się nie udusiłam, a potem uderzyłam męża gorącym termoforem, zabijając go? - Tak, oprócz tego. - Po co ci ta wiedza? - Chciałbym zrozumieć pewne rzeczy - odparł. - Czy twój mąż cię dotykał? Czy pobudzał cię w jakiś sposób? Juliana pokręciła głową. Sir John jedynie przygniótł ją swoim ciałem na łóżku. - Czy byłaś naga? Potwierdziła. - A więc czułaś na sobie ciało mężczyzny? Wiesz, jak wygląda? Zadawał pytania obojętnym tonem. - Wiem, jak to jest, kiedy nie można oddychać - oznajmiła. W gruncie rzeczy niewiele więcej pamiętała z tej okropnej nocy. Ciało Johna, wielka, spocona góra mięśni i tłuszczu, wciskało ją w łóżko, usiłując dokonać czegoś, co się w żaden sposób nie powiodło. - Przyjmijmy zatem, że nie wiesz nic. - Odstawił kieliszek i przyciągnął stopą otomanę. Usiadłszy, przywołał ją skinieniem. Juliana zbliżyła się powoli. Książę postawił ją sobie między kolanami, po czym, nie śpiesząc się, rozwiązał pasek przy jej stroju. Rozsunął poły szlafroka, aby móc patrzeć na jej ciało. Juliana zadrżała. Położył na niej dłonie. Były ciepłe i twarde. Jego kolana naciskały na jej uda, skóra robiła się na przemian gorąca albo lodowato zimna, gdy dłońmi przesuwał po jej biodrach; kciukami obrysowywał linię bioder; jego oddech ogrzewał jej brzuch. Ręce księcia dotknęły jej kibici i żeber, delikatnie objęły piersi. Kiedy schylił głowę, zaciskając wargi na jej sutku, ciałem Juliany wstrząsnęły sprzeczne odczucia - pragnienie, aby ulec cudownemu ciepłu rozchodzącemu się w żyłach, oraz strach przed poddaniem się, które groziło utratą części siebie. Zauważyła swoje odbicie w lustrze. Spojrzała na białe ciało, wypukłość piersi i brzucha, obramowane delikatną pianą peniuaru. Światło świecy wydobywało kasztanowe błyski na pochylonej głowie, przytulonej do białej piersi.

A potem jego dłonie poruszyły się, ześlizgując po uchu. Zamarła jak w transie, jej oczy płonęły, skóra zaczerwieniła się; usta, wilgotne i różowe, rozchyliły się w płytkim oddechu, kiedy dotykał, otwierał jej ciało. Miała wrażenie, że patrzy na inną kobietę, na innego mężczyznę; kobietę, która rozpływała się z rozkoszy. Patrzyła i jednocześnie przeżywała. Z jej ust wydobyły się ciche okrzyki zdumienia. Jej oczy stały się ogromne, o czarnych źrenicach, płonących w nefrytowej głębinie; potem obraz w lustrze zamazał się; zamknęła oczy, kolana ugięły się pod nią. Tarquin posadził ją sobie na kolanach. Trzymał ją delikatnie, głaszcząc jej włosy i wdychając zapach perfum. - Chodź. - Podniósł ją w ramionach; przyszło mu do głowy, że nikt nie chciałby nosić tego bujnego ciała zbyt daleko. Położył ją na łóżku, patrząc na nią z góry. Oczy miała nadal zamglone, skórę zaczerwienioną. Juliana nagle zamknęła oczy. Jak to się stało? Jak mogła zagubić się tak całkowicie? - Otwórz oczy, Juliano. Posłuchała cichego polecenia niemal bezwiednie. Tarąuin zdjął surdut i zaczął rozpinać kamizelkę. Juliana usiadła. Przyglądała się ze szczerą ciekawością, jak pewnymi, spokojnymi ruchami pozbywa się ubrania. Każdą część bogatego stroju układał na krześle. Otworzyła szeroko oczy, kiedy zdjął cienką, batystową koszulę. Miała jednak mało czasu, żeby przywyknąć do jego nagiego torsu, zanim ściągnął bryczesy i kalesony. Julianie zaparło dech w piersi, kiedy patrzyła na niego, uświadamiając sobie bezradnie, że przygląda mu się równie uważnie, jak przedtem on jej. Nagi książę Redmayne był szczupły i żylasty; pod napiętą, gładką skórą, prężyły się mięśnie. Miał wąskie biodra i szerokie ramiona, pasmo ciemnych włosów na brzuchu łączyło się z kępą krętych włosów u szczytu ud. - Cóż, pani? - Uśmiechał się na widok szczerej ciekawości i podniecenia w jej oczach. - Podobam ci się? Chciała, żeby się odwrócił, tak aby mogła obejrzeć go i z drugiej strony, nie zdecydowała się jednak o to poprosić. Skinęła głową w milczeniu.

Jakby czytając w jej myślach, powoli odwrócił się plecami. Julianna nie myśląc, co robi, pochyliła się i dotknęła jego pośladków. Mięśnie stwardniały pod wpływem pieszczoty; podniosła się na kolana, przesuwając palcem po ciemnych, delikatnych włosach na jego plecach. - Jesteś zupełnie inny w dotyku niż ja. - Dzięki Bogu - odrzekł, odwracając się znowu twarzą do niej. Pochylił się i zsunął z niej ubranie. - Teraz spotykamy się na tych samych warunkach, mignonne. - Wyciągnął peniuar spod jej pleców i rzucił go na podłogę, po czym położył się na łóżku. Przesunął po niej dłonią w leniwej pieszczocie, nakazując jej zarazem, aby leżała. Juliana czuła ciekawość i podniecenie. Nie bała się i zupełnie zapomniała o tym, co sprowadziło ich w to miejsce. Włożył kolano między jej uda. Bezwiednie uniosła biodra, a on wsunął się w jej wilgotne ciało. Przez chwilę wrażenie było niemal nie do zniesienia. Patrzyła w spokojne szare oczy. - Spróbuj się odprężyć, Juliano. To zaraz przejdzie. - Wycofał się odrobinę, po czym wsunął głęboko. Wydawało jej się, że jej ciało pęka, usłyszała swój okrzyk bólu. Potem wszystko się uspokoiło, zaczęła odpowiadać na silne, rytmiczne ruchy jego ciała; narastające napięcie sprawiało jej teraz przyjemność, przeradzało się w rozkosz. Jego ciało spoczywało na niej ciężko; ich pot mieszał się ze sobą. Juliana gładziła go po plecach, podczas gdy wracała do rzeczywistości, odzyskując panowanie nad sobą. Nadal czuła go w sobie, ciesząc się, że jest jej częścią. Tarąuin pocałował ją w szyję. - Bądź cierpliwa - powiedział, śmiejąc się cicho. Odsunął się od niej powoli. Juliana mruknęła cicho w proteście, sunąc za nim i przytulając się do niego. Tarąuin podłożył ramię pod jej głowę. Pieścił jej pierś, czując, jak zapada w lekki sen. Leżał, słuchając jej oddechu; jemu także opadały powieki. Nie spodziewał się tak namiętnej i ufnej reakcji. Oczekiwał, że ją podnieci, zamierzał sprawić, aby utrata dziewictwa była możliwie najmniej bolesna. Ufał, że będzie miał z niej tyle przyjemności, ile z innych kobiet. Nie przypuszczał, że go wzruszy. Lecz jej niewinność w połączeniu z nieukrywaną namiętnością poruszyły go. Miała wszelkie powody, żeby się od niego odsunąć, a jednak

oddała mu się całkowicie, poddając rozkoszy. Trzymając ją w ramionach, zdał sobie sprawę, że znalazł coś cennego. To była dziwna, niezwykła myśl i nie wiedział, skąd się wzięła. Poza tym, że kiedyś oddał się komuś z podobną ufnością i został zdradzony. Juliana nie dozna podobnej zdrady z jego ręki. Po ruszyła się i obudziła. Wtuliła się w niego, pomrukując z przyjemności. - Jak długo spałam? - Jakieś pięć minut. - Pogłaskał jej plecy i poklepał po pupie, zanim odsunął się, by wstać z łóżka. - Wina, mignonne? - Tak, proszę. - Juliana przeciągnęła się i usiadła. Krew plamiła jej długie, kremowe udo. Zeskoczyła z łóżka z cichym okrzykiem. - Należało ściągnąć narzutę. Tarquin odwrócił się od stołu z kieliszkiem wina. Uśmiechnął się, widząc jej zmartwioną minę, kiedy szukała plam na ciężkim adamaszku. Odłożył kieliszek i napełnił misę ciepłą wodą. - Chodź, pozwól, że ci pomogę - zaproponował, wyżymając szmatkę. Nagle onieśmielona, Juliana zbliżyła się z wahaniem. Wyciągnęła rękę po ściereczkę, ale on powiedział: - Pozwól mi to zrobić. Delikatnie rozsunął jej uda i Juliana poddała się zabiegom; poczuła się mniej niezręcznie, gdy uświadomiła sobie, że sprawia mu to przyjemność. Zwykłe mycie zamienił w subtelny miłosny rytuał. Miała zamglone oczy, kiedy wyprostował się, wrzucając szmatkę z powrotem do miski. - Nie było tak źle, co? - zapytał kpiąco. Pocałował ją w usta. - Czuję się bardzo dziwnie - wyznała Juliana rzeczowym tonem. - Jakbym unosiła się nad ziemią. - Być może mała kolacja sprowadzi cię na nią ponownie. Tarąuin otworzył szafę i wyciągnął aksamitny męski szlafrok. Narzucił go i podniósł z podłogi peniuar Juliany.

- Włóż to na razie. Juliana wzięła ubranie. „Na razie" brzmiało obiecująco. Zastanowiła się przez chwilę, jak długo jego szlafrok wisiał u niej w szafie, a także, skąd wiedział, że go tu znajdzie. Przyjęła kieliszek wina, który jej podał. Odmówiła, kiedy podsunął homara i szparagi, ale spróbowała kandyzowanych owoców, popijając winem i przyglądając się, jak książę je. - Sądzę, że powinniśmy przyspieszyć ceremonię ślubną - powiedziała po dłuższej chwili. - Jeśli poczęłam, niezręcznie będzie wyjaśnić fakt, że dziecko urodzi się przedwcześnie. Tarquin spojrzał na nią znad talerza, marszcząc przelotnie czoło. - Nie musimy o tym mówić dzisiaj wieczorem, Juliano. - Ale skoro o to w tym wszystkim chodzi... - Nie wiedziała, dlaczego właśnie teraz podejmuje ten temat. Różowy blask jej policzków przygasł natychmiast. Jednak nie była w stanie się powstrzymać. - Proszę o wybaczenie, mój książę. Dygnęła pośpiesznie. - To takie niestosowne z mojej strony wspominać o tym teraz. Ośmielam się twierdzić, że to dlatego, że brak mi doświadczenia w sztuce podobania się mężczyznom. Kiedy przywyknę do życia w domu publicznym, z pewnością nigdy już nie dam ci powodu do irytacji. Książę patrzył na nią przez chwilę w milczeniu; potem się roześmiał. - Jakże lubisz prowokować, moje dziecko - zauważył. - Zjedz jeszcze coś słodkiego. - Podał jej koszyk. Juliana zawahała się, potem z leciutkim wzruszeniem ramion wzięła migdał w cukrze i usiadła na szezlongu. Tarquin skinął głową na znak aprobaty i wrócił do homara. - Tak się składa, że chciałbym przyśpieszyć ceremonię na tyle, na ile to możliwe - oznajmił, wycierając usta serwetką. - W kieszeni mojej kamizelki znajdziesz coś, co może cię zainteresować. Juliana podeszła do krzesła, na którym wisiały jego ubrania. Wsunęła dłoń do kieszeni kamizelki i wyciągnęła zwinięty kawałek pergaminu. - Co to jest? - Zobacz. - Odchylił się na krześle, popijając wino i przyglądając się jej uważnie, podczas gdy rozkładała kartkę. - Och? To ja!

- Do takiego wniosku doszedłem. Juliana wpatrywała się w pismo wielkimi oczami. Na papierze była także jej podobizna zrobiona ręką artysty... nieco surowa, ale dość wierna. Jej rysopis jednakże okazał się dokładny i nie pozostawiał wątpliwości; wspomniano nawet o piegach na nosie. Zerknęła do lustra, porównując się z rysunkiem i opisem. Zdradzały ją włosy i oczy. - Gdzie to znalazłeś? - Rozwieszono je w całym mieście. - Ujął w palce szparag i podniósł do ust. Juliana przeczytała tekst. „Poszukiwana za zabójstwo męża: Juliana Ridge ze wsi Ashford w Hampshire. Wysoka nagroda za wszelkie informacje. Porozumieć się z sir George'em Ridge'em pod Łopatą Ogrodnika w Cheapside”. - Ciekawa jestem, ile daje - spytała, początkowo bardziej zaciekawiona niż przestraszona. Książę pokręcił głową. - Ile by było, nie będziesz bezpieczna, dopóki nie znajdziesz się poza zasięgiem tego wiejskiego capa. Kiedy zatem podpisany zostanie kontrakt z Copplethwaite'em, wydam specjalną licencję. Do końca tygodnia powinno być po wszystkim. - Rozumiem. A co z twoim kuzynem? - Juliana wciąż stała przy krześle, trzymając ogłoszenie. - Z pewnością wzbudzi w tobie serdeczną niechęć. - Napełnił ponownie swój kieliszek. - Ale prywatnie nie będziesz musiała mieć z nim w ogóle do czynienia. Zamieszkacie w moim domu w osobnych apartamentach. Lucien zostawi cię w spokoju. - A kiedy pocznę, to także będzie po twojej myśli, mój książę? - To zależy od ciebie - parsknął. Rzucił serwetkę na stół, podnosząc się z krzesła. Nie był pewien, dlaczego jej pytania go niepokoiły; ostatecznie miała prawo pytać. - Nie wydaje się niemożliwe, abym po śmierci Luciena nadal zatrzymał cię jako swoją kochankę. Łatwo będzie zachować dyskrecję. Wdowa po kuzynie z dzieckiem pod moją opieką będą mieć naturalne prawo, abym zapewnił im uwagę i ochronę. - Rozumiem. Stała kochanka księcia. Każda kurtyzana w mieście będzie mi

zazdrościć. - Nie będę z tobą dłużej prowadzić tych słownych gierek. - Podszedł do ubrań na krześle. - Ale czy nie możesz zrozumieć! - krzyknęła z pasją. - Nie możesz spróbować zrozumieć, co czuję? Tarąuin przerwał na chwilę ubieranie i odwrócił się, aby spojrzeć na jej obramowaną masą płonących włosów, zarumienioną twarz o oczach wyrażających rozpacz. - Przypuszczam, że mogę - powiedział w końcu. - Jeśli spróbujesz mi zaufać. Nie chcę cię skrzywdzić. Wręcz przeciwnie. Ubrał się szybko w ciszy, jaka zapadła po tych słowach, potem podszedł do niej. Pocałował kąciki jej ust, czubek nosa i czoło. - Były takie chwile dzisiejszego wieczoru, kiedy nie chciałaś wrzucić mnie w ogień piekielny, nieprawdaż? Juliana skinęła głową. - Nie odchodź - poprosiła, nagle wiedząc, czego pragnie. - Lepiej, jeśli pójdę. Juliana nie odezwała się więcej; książę wyszedł natychmiast. Napiła się wina. Widocznie nie powinna prowadzić nieprzyjemnych dyskusji ani wyrażać niewygodnych opinii, ani też stawiać prowokujących pytań. Jego Wysokości księciu Redmayne'owi najwyraźniej to nie odpowiadało w kobietach. W takim razie trafił na niewłaściwą; nie zamierzała naginać własnej natury, żeby dopasować się do wyobrażeń księcia o uległej kochance. Wielki Boże! Była kochanką. Kochanką księcia! Uświadomiła to sobie po raz pierwszy z całą ostrością. Usiadła gwałtownie na łóżku, czując każdy centymetr swojej skóry, lekki ból między nogami, niezwykła przyjemność spełnienia. Czy nierządnice lubiły swoją pracę? Czy odpoczywały co rano przepełnione tęskną, cudowną, cielesną radością? Juliana sądziła, że jednak nie. Czy żony odczuwały coś podobnego? Doskonałe wiedziała, że żona Johna Ridge'a nie czułaby się w ten sposób. Gdyby John nie umarł w trakcie posapywania i prychania, byłaby jego prawowitą małżonką, skazaną na to, aby nigdy nie zaznać takiego szczęścia, jakie dzieliła z księciem Redmayne'em. A więc co to wszystko znaczyło? Że miała z wdzięcznością przyjąć to, co

zgotował jej los? Cieszyć się chwilą i krzyczeć z radości w ramionach księcia? O nie! Tak się nie stanie. Znajdzie sposób, żeby wynieść radość z tego związku, zapewniając jednocześnie księciu parę trudnych chwil. Sięgnęła po sznur od dzwonka, żeby wezwać Bellę. Jej umysł pracował gorączkowo, podczas gdy ciało odpoczywało przepełnione leniwą tęsknotą.

10 Adwokat

Copplethwaite był małym, tęgawym mężczyzną, z trudem dopinał

kamizelkę na wydatnym brzuszku. Miał zmartwioną minę, a na głowie przekrzywioną perukę, ukazującą fragment łysiny, którą drapał nerwowo. - Panna Ridge. - Skłonił się, gdy Juliana wkroczyła do salonu następnego dnia rano, wezwana przez panią Dennison. Przebiegał czujnie wzrokiem całe pomieszczenie, patrząc wszędzie, tylko nie na Julianę. W gruncie rzeczy wydawał się mocno zmieszany. Zupełnie nie robił wrażenia kogoś, kto bywał w domu publicznym, i Juliana uznała, że jego złe samopoczucie może wiązać się z miejscem, w którym się znalazł. Dygnęła z powagą przed prawnikiem, potem przed Elizabeth, która, z plikiem papierów na kolanach, zasiadła na sofie przy otwartym oknie. - Dzień dobry, mignonne. - Książę, odziany w ciemnoczerwony jedwab obszyty srebrną koronką, odsunął się od kominka i podszedł do dziewczyny. Juliana nie była pewna, jak ma go powitać po tym, co zaszło poprzedniego wieczoru. Nie rozstali się w gniewie, ale także nie jako czuli kochankowie. Teraz ukradkiem badała wyraz jego twarzy i zobaczyła zarazem błysk rozbawienia w oczach, jak i wyraźną radość, kiedy się uśmiechnął. Pod wpływem szelmowskiego impulsu skłoniła się przesadnie nisko. Tarquin ujął ją za rękę i pocałował, podciągając do góry. - Mogę być księciem, moja droga, ale nie musisz kłaniać mi się jak członkowi rodziny królewskiej - pouczył ją z powagą. – Jednakże zachwycony jestem tak słodko pokornym powitaniem. - Rozbawienie w jego oczach jeszcze się pogłębiło, a ona nie mogła powstrzymać uśmiechu.

Niełatwo będzie dotrzymać księciu Redmayne'owi kroku w tej grze. Spodziewam się, że dobrze spałaś - powiedział, wprowadzając ją dalej do pokoju. - Nigdy nie miałam z tym kłopotu - odparła nieśmiało. Uniósł brew i przysunął jej krzesło. - Zechciej usiąść. Pan Copplethwaite przeczyta tę część kontraktu, która ciebie dotyczy. Adwokat odchrząknął z zakłopotaniem. - Jeśli pani pozwoli. - Tak, oczywiście. - Elizabeth podała mu papiery. Nastąpiła cisza zakłócana jedynie szelestem papieru, kiedy prawnik szukał odpowiednich dokumentów. Potem znowu odchrząknął i zaczął czytać. Była to seria klauzul, bardzo prostych w treści, zgodnych z tym, co Julianie przedtem powiedziano. Słuchała uważnie, zwłaszcza klauzuli dotyczącej tego, co się stanie, jeśli nie pocznie za życia wicehrabiego Edgecombe'a. Prawnik zaczerwienił się nieco, czytając odpowiednie fragmenty, przy czym tak energicznie drapał się po łysinie, że peruka przekrzywiła się jeszcze bardziej, grożąc zsunięciem z lśniącej powierzchni. Juliana starała się zachować niewzruszony wyraz twarzy. Jeśli nic pocznie dziecka za życia wicehrabiego, otrzyma hojną pensję z chwilą jego śmierci. Jeśli da księciu dziecko, którego pragnął, otrzyma wysoką gratyfikację i pozostanie w domu księcia aż do pełnoletniości dziecka. Jego Wysokość książę Redmayne będzie jedynym opiekunem dziecka i on zadecyduje o jego losie. Matka zachowa wszystkie naturalne prawa macierzyństwa i jej opinia na temat losów dziecka będzie brana pod uwagę, ale ostateczne decyzje będzie podejmować książę. Nie było w tym, rzecz jasna, nic niezwykłego. Według prawa dzieci należały do ojców, nie do matek. Jednakże Julianie nie podobało się takie zimne udokumentowanie braku jej praw wobec własnego, przyszłego dziecka. - A jeśli dziecko będzie płci żeńskiej? - Nic się nie zmieni - oznajmił książę. - Nie ma zastrzeżenia, że dziedziczy męski potomek. Tytuł przejdzie na kuzyna Luciena, Godfreya, ale nic nie przeszkodzi córce w przejęciu majątku i własności.

- A, oczywiście, właśnie sprawa własności cię niepokoi? - Właśnie tak Juliana zagryzła dolną wargę, potem zwróciła się do prawnika. - Czy to wszystko, sir? - Wszystko, co dotyczy pani, panno Ridge. - Czy możesz mi powiedzieć, za ile sprzedała mnie pani Dennison? zapytała z niewinną miną. - Bardzo chciałabym wiedzieć, ile jestem warta. Prawnik zakrztusił się, rozluźnił kołnierzyk, zakrztusił się znowu. - Nie ma potrzeby wprawiać pana Copplethwaite'a w zakłopotanie, Juliano odezwała się z wyrzutem Elizabeth. - Sadzę, że do tej chwili powinien zdążyć się przyzwyczaić do podobnych pytań - odparła Juliana. - Musiał już sporządzić wiele podobnych kontraktów. - Trzy tysiące gwinei - powiedział książę swobodnym tonem. Niezła sumka, sądzę, że zgodzisz się ze mną. - Przesunął wzrokiem po jej twarzy, a potem, bardzo wyraźnie, po jej ciele. Juliana skłoniła się ponownie. - Niezwykle mi to pochlebia, książę. Ufam, że nie zawiedziesz się na tej inwestycji. - Nie sądzę, aby mogło być inaczej, mignonne. - Nie mogę sobie wyobrazić, żeby George ofiarował podobną sumę - rzekła Juliana. - Wygląda na to, że dla ciebie jestem cenniejsza, sir, niż dla mojego pasierba. A przypadnę, rzecz jasna, temu, kto daje więcej. Oczy księcia błysnęły ostrzegawczo. - Schowaj szpadę, Juliano. Jestem bardziej doświadczonym szermierzem od ciebie. - Jeśli zechciałaby pani podpisać dokumenty, panno Ridge...? Taktowne pytanie adwokata przerwało niezręczną ciszę. - Czy zechciałabym, czy nie, wydaje się zupełnie nieistotne -.stwierdziła kwaśno Juliana, podnosząc się na nogi. - Tutaj liczą się jedynie życzenia Jego Wysokości. - No, no, Juliano, po co ta impertynencja. - Elizabeth wstała z szelestem jedwabiu i popłynęła w stronę sekretarzyka. - Podejdź do biurka.

Panie Copplethwaite, przyniesie pan tutaj dokumenty? Dziękuję. Oto pióro, dobrze zaostrzone. - Wręczyła je Julianie. - W podwójnym kałamarzu jest niebieski i czarny atrament. Który wolisz. Pani Dennison chciała wyraźnie jak najszybciej doprowadzić sprawę do końca. Kręciła się wokół Juliany, która z rozmysłem czytała każda klauzulę, zanim złożyła podpis na dole strony. Co takiego podpisywała? Cyrograf na swoje życie? Przyszłość? Składała swój los w ręce obcych ludzi, którym spadła niespodziewanie jak manna z nieba. Świecę zapalono zapobiegliwie już wcześniej, żeby można było przyłożyć pieczęć. Adwokat Copplethwaite nakapał wosku na dół strony, po czym odcisnął w nim własny sygnet, żeby uwiarygodnić podpis Juliany. - Proszę. Sądzę, że wszystko jest tak, jak powinno. - Wygładził brzegi dokumentu, marszcząc z niepokojem brwi. - O ile Wasza Wysokość jest zadowolony. - Całkowicie, dziękuję. Mam dla pana jednakże jeszcze jedno zadanie. - Tak, Wasza Wysokość. - Ściągnął brwi jeszcze mocniej. - Jestem do usług. - Chcę, aby był pan świadkiem na ślubie - oznajmił książę tonem tak obojętnym, jakby proponował partyjkę wista. - Panny Ridge z wicehrabią Edgecombe'em. Odbędzie się w St. James, Marylebone, za dwie godziny. Mogę zabrać pana swoim powozem. - Ależ mówiłeś, że w końcu tygodnia! - wykrzyknęła zaskoczona Juliana. Powiedziałeś, że wystawisz licencję po podpisaniu kontraktów i że to nastąpi w końcu tygodnia. - Udało mi się nadać sprawom szybszy bieg - odparł. - Uznałem, że leży to w twoim najlepiej pojętym interesie... zważywszy okoliczności. Czy masz coś przeciwko temu? Juliana wciągnęła głęboko powietrze. - Nie, nie mam nic przeciwko temu. Nie ma większego znaczenia, kiedy to się stanie. - Wiedziałam, że rozsądna z ciebie dziewczyna - powiedziała Elizabeth z ożywieniem. - Chodźmy do twojego pokoju, abyś mogła się przygotować. Jego Wysokość wybrał prześliczną suknię ślubną.

Przyjęła jego propozycję zaledwie przed dwoma dniami! Jednakże zaczynała się przyzwyczajać do tego, że przy księciu wszystko toczy się szybciej, niż to się wydaje możliwe. Suknia była piękna. Kremowa, jedwabna, w jej rozcięciu ukazywała się biała haftowana halka. Bella tańczyła wokół niej przez pół godziny, poprawiając, dopasowując wedle wskazówek widzącej wszystko Elizabeth. Zaplotła włosy Juliany w koronę, narzucając na nie w końcu pajęczynę delikatnej koronki. Juliana przez cieniutki welon przyjrzała się sobie w lustrze i pomyślała o sukni, którą kazała dla niej uszyć lady Forsett. Uważała wtedy, że jest ładna, ale w porównaniu z tą była nijaka, niezgrabna, źle dopasowani i niemal bez krynoliny. Ciężki welon przypięto jej do włosów setką szpilek. Miała wyjść za mąż po raz drugi w ciągu dziesięciu dni. Pierwsza uroczystość jawiła się jak farsa, ale druga stanowiła kłócącą się z logiką zagadkę. Juliana poprawiła welon, potrząsnęła koronkami przy łokciach u odwróciła się do drzwi. - Czy będzie mi pani towarzyszyć? Czy też mam iść sama? Bella odprowadzi cię aż do kościoła, moja droga. Jego Wysokość już tam na ciebie czekać. Juliana z najwyższym trudem powstrzymała wybuch śmiechu, słysząc powagę w głosie pani Dennison. Ta kobieta z pewnością znała prawdę o planowanym oszukańczym małżeństwie i roli, jaką miał w nim odegrać książę. A jednak brzmiała niezwykle przekonująco. - To cudowne, panienko - szepnęła Bella. - Widzieć, jak wychodzisz za mąż, godnie i uroczyście, i w ogóle. - Godnie i uroczyście - mruknęła Juliana, otwierając drzwi. - Tak, oczywiście. Zupełnie nie była przygotowana na podniecony chórek dziewcząt, czekających na nią w holu. Biegały wokół niej, oglądając suknię, szczerze ciesząc się jej szczęściem. Juliana pomyślała, że takie wydarzenia dają im nadzieję i zachęcają do wytrwania. Jeśli jednej się powiodło, za nią pójdą następne. Odpowiadała tak serdecznie, jak potrafiła, jako że nie należało wyjawiać prawdy, ale ulżyło jej, kiedy pan Dennison z wielką pompą podał jej ramię i wyprowadził na zewnątrz, do powozu. Bella wdrapała się za nią i natychmiast zaczęła wygładzać fałdy sukni, pilnując, żeby nie przytrzasnęły jej drzwiczki.

Kościół stał przy małej, cichej uliczce. Marylebone to była niemal wieś, oddychało się tam czystszym powietrzem, śpiew ptaków dobiegał wyraźniej. Bella pierwsza wyskoczyła z powozu, a Juliana zebrała spódnice, modląc się, aby udało jej się dokonać tego manewru bez katastru Przy jej pechu, nikogo by nie zdziwiło, gdyby zaczepiła obcasem o schodek i poleciała głową w dół na ziemię. W otwartych drzwiach ukazał się książę. Miał poważną twarz; ciągnął rękę, żeby jej pomóc. Juliana przyjęła podaną dłoń i zdołała bez uszczerbku przebrnąć przez wąski otwór. - Gdzie jest twój kuzyn? - Czeka przy ołtarzu. - Zręcznie poprawił jej welon. - Zdałam egzamin, mój książę? - Nie zdołała powiedzieć tego bez ironii, ale on tylko skinął głową. - Wyglądasz tak, jak się spodziewałem. - Nie mogła zdecydować czy był to komplement, czy nie. Książę wsunął jej rękę pod swoje ramię. - Gotowa? Nie mniej niż zwykle. Juliana podniosła śmiało głowę, wpatrując się w otwarte drzwi kościoła. Bella z bardzo uroczystą miną schyliła się, żeby wyprostować spódnicę panny młodej, a potem odsunęła się, ocierając łzy, kiedy książę Redmayne i Juliana znikli w ciemnym wnętrzu, idąc na spotkanie pana młodego. Lucien, który stał obok ołtarza wraz z Quentinem, spoglądał niecierpliwie w stronę drzwi, szurając stopami na kamiennej posadzce. Adwokat Copplethwaite siedział w przedniej ławce, patrząc w napięciu przed siebie. Stary pastor przerzucał nerwowo kartki modlitewnika, jakby szukając odpowiedniego fragmentu. - Nie rozumiem, dlaczego sam tego nie zrobisz - mruknął Lucien. - Zostałoby w rodzinie. Twarz Quentina była jak wykuta z granitu. - Nie popełniłbym takiego świętokradztwa - odparł urywanym szeptem, zastanawiając się, po co w ogóle tu przyszedł. Tylko że nigdy nie potrafił niczego bratu odmówić. Czuł też, że musi stanąć przy dziewczynie.

Potrzebowała przyjaciela, choćby Tarquin zaklinał się, że nie stanie jej się żadna krzywda... a wręcz, że udział w tej intrydze przyniesie jej same korzyści. Odwrócił się do drzwi, kiedy para wkroczyła do mrocznej nawy – Juliana w lśniącej bieli obok księcia w ciemnej czerwieni. - Wysoka, co? Prawdziwa tyka - zauważył szeptem Lucien. – Miejmy nadzieję, że na dodatek nie ma gęby jak wiedźma. Nie chcę stać się pośmiewiskiem w mieście. Quentin milczał, zaciskając palce na złotym krążku w kieszeni. Panna młoda wraz z towarzyszem dotarli do ołtarza i Quentin popchnął Luciena,. żeby wystąpił naprzód. Juliana, nadal trzymając pod ramię księcia stanęła obok. Quentin nie zauważył wahania w jej zachowaniu, ale też nie widział ukrytej pod welonem twarzy. Juliana zerknęła przez welon na pana młodego. Zobaczyła dziwnie skurczoną, przygarbioną postać o zapadłej piersi. Czuła się obok niego bardzo wysoka i krzepka. To ją podniosło na duchu. Nie widziała zbyt wyraźnie twarzy, ale uderzyła ją jego bladość - śmiertelna biel rybiego podbrzusza. A głęboko osadzone oczy były płonącymi otchłaniami, patrzyły na nią bez zainteresowania, kiedy pastor rozpoczął ceremonię. Dreszcz przerażenia przebiegł jej po plecach; odruchowo zwróciła się do księcia, który wziął ją za rękę, uśmiechając się dla dodania odwagi. Juliana oblizała suche wargi. Jak czułaby się w tej chwili, gdyby poślubiała księcia Redmayne'a? Z pewnością by się nie bała. Wiedziała już o nim wszystko, co powinna wiedzieć. Nie wychodziła za niego, ale ich życie splotło się ze sobą nieodwracalnie. Zamierzał zostać ojcem jej dziecka. Czyż dwoje ludzi może się bardziej do siebie zbliżyć? Żadne fałszywe małżeństwo nie zapewniłoby im takiej bliskości. Ta myśl dodała jej odwagi i usłyszała, jak odpowiada księdzu czystym, silnym głosem. Lord Quentin wręczył kuzynowi obrączkę. Dopiero wówczas książę uwolnił rękę Juliany. Wyciągnęła dłoń. Drżała lekko. Za to ręce wicehrabiego trzęsły się tak, że nie mógł nad nimi zapanować, kiedy usiłował wsunąć obrączkę na jej palec. Zaklął straszliwie, burcząc, że jest diabelnie wcześnie i musi wypić, aby się uspokoić. Jego słowa dotarły do uszu pastora, który nerwowo kiwał głową

i się uśmiechał. Wysiłki Lucien wprawiły go w stan szoku; jęknął cicho w proteście. Książę podszedł szybko. W mgnieniu oka odebrał obrączkę Lucienowi i włożył go na palec panny młodej. Pastor drżącym głosem obwieścił, że małżeństwo zostało zawarte. - Dzięki Bogu, już po wszystkim - stwierdził Lucien, kiedy ucichł głos duchownego. - Czy wolno mi zerknąć na moją żonę? - Panie... błagam... czy musisz... Lucien jednak nie zwrócił uwagi na jękliwą prośbę i sięgnął trzęsącymi się rękami do welonu Juliany. Odrzucił go do tyłu, przyglądając jej się krytycznie w mroku. - Lepiej, niż się spodziewałem - oznajmił. - Muszę się napić. Zechciej przyłączyć się do mnie, żono, żeby wznieść toast za to pomyślne wydarzenie. Z kpiącym ukłonem podał jej ramię. Był nienagannie i wytwornie ubrany w szmaragdowo-złoty brokatowy strój, ale Juliana zadrżała na myśl, że miałaby go dotknąć. Zapadła klatka piersiowa, chude ramiona, płonące oczy i przerażająca, zielonkawa cera wskazywały na chorobę. Jak robak cmentarny, pomyślała, czując lekkie mdłości. Jak jakiś odrażający, pełzający mieszkaniec grobów, Musiał być chory. Co jednak mogło go tak wyniszczyć, jeśli nie gnił od środka? Juliana zwróciła przerażony wzrok na Quentina, potem na księcia. - Sądzę, że wszyscy chętnie się napijemy - powiedział Quentin, zanim Tarquin zdążył się poruszyć. - Chodź, moja droga. - Chwycił jej rękę i wsunął pod ramię. Tak oto wicehrabina Edgecombe po ceremonii ślubnej przeszła przez nawę, opierając się na ramieniu kuzyna swego męża. Małżonek posuwał się za nimi, wąchając tabakę, a Tarquin poszedł do zakrystii wraz z księdzem i adwokatem, aby zakończyć ceremonię od strony finansowej. Na zewnątrz Juliana odetchnęła głęboko parnym powietrzem i zmusiła się, żeby ponownie spojrzeć na męża. W jasnym świetle jego cera okazała się jeszcze gorsza. Zielonkawa skóra ciasno opinała czaszkę, ukazując każdą kość i zagłębienie. Wydawał się tak stary jak Matuzalem i tak młody jak Juliana. Nagle zgiął się w gwałtownym ataku kaszlu; jego pierś wznosiła się z trudem, na czole kroplił pot. Patrzyła ze współczuciem i przerażeniem, podczas gdy on

kasłał, jakby miał 'm płuca. - Czy nie można nic zrobić? - zwróciła się do Quentina, który stał obok z napiętą i gniewną twarzą. - Nie - odparł. - Potrzebny mu koniak. - Co mu jest? - szepnęła. - Książę powiedział, że jest chory... ale co to jest? - Nie mówił ci? - Jego oczy rozbłysły gniewem; był w tej chwili bardzo podobny do swojego brata. - Nie mówił o czym? - Głos Tarquina dobiegł ze schodów za ich plecami. Spojrzał na wstrząsanego konwulsjami Luciena, po czym zszedł z ostatniego stopnia. - Dziecko nie wie, na co cierpi jej mąż - odparł chrapliwie Quentin.- To hańba, Tarquinie! - Juliana nie będzie miała z Lucienem nic wspólnego, cóż więc ma dla niej za znaczenie, na co jest chory? - powiedział Tarquin, wyjmując tabakierkę. - Twój mąż cierpi na syfilis, mignonne. Przyrzekam jednak, że tknie cię nawet palcem. Juliana patrzyła na księcia, nie mogąc wydobyć słowa. Tymczasem on zażył leniwie tabaki i schował pudełeczko do kieszeni, w końcu klepnął Luciena mocno po plecach. - Chodź, Edgecombe. Wlejemy ci kieliszek koniaku do gardła i będziesz zdrów jak ryba. Lucien wyprostował się, zakrywając spoconą twarz chustką. - Do diabła! - zaklął, kiedy wreszcie odzyskał oddech. - Myślałem, że już nigdy nie będę w stanie wciągnąć powietrza w płuca. - Wytarł nos i usta i schował chustkę. Potem przyjrzał się żonie z chytrą miną. - Wybacz, moja droga. Niezbyt korzystne pierwsze wrażenie, co? - Nie - odparła Juliana słabym głosem. - Czy musimy tak stać na ulicy? Skubnęła białą suknię z wyrazem głębokiego niesmaku. Ten strój wydawał się jej diabolicznym szyderstwem. - Moja kareta jest tutaj. - Tarquin ujął ją pod ramię i poprowadził na drugą stronę ulicy, gdzie stała lekka miejska karoca z herbem Redmayne'ów Quentinie, czy będziesz nam towarzyszyć na Albermarle?

Brat, nadal rozgniewany, zawahał się. Kiedy jednak Juliana spojrzała na niego z niemym błaganiem, skinął krótko i przeszedł przez ulicę. - Czy nie obrazicie się, jeśli was opuszczę? - Lucien wsunął głowę przez otwarte okno powozu. - Sądzę, że powinienem bezzwłocznie ugasić pragnienie. Nie mogę ryzykować kolejnego ataku. Na rogu jest tawerna. - Wskazał kapeluszem. - Nie krępuj się - powiedział uprzejmie Tarąuin. - Przyjdę jednak na ucztę weselną... możecie na mnie liczyć. - Lucien odszedł, śmiejąc się, i ruszył wprost do karczmy Jagnię i Flaga na rogu. - Uczta weselna? - Juliana popatrzyła ze złością na dwóch siedzących naprzeciwko mężczyzn. - Kiedy skończy się ta farsa, książę? - Typowe dla poczucia humoru Luciena - odparł Tarąuin. - Nie planowałem nic podobnego. Zamierzałem udać się do teatru, a następnie spożyć kolację w rotundzie w Ranelagh. Jeśli to by ci odpowiadało, Juliano. Czy miałbyś ochotę pójść z nami, Quentinie? - Jeśli Juliana pozwoli mi się przyłączyć - zauważył zimno Quentin. - Może jednak woli pójść do swojego apartamentu i się wypłakać. - Och, nie sądzę, żeby Juliana miała skłonności do melodramatu oświadczył Tarquin. Miał nadzieję, że te słowa dodadzą jej odwagi. Wyczuwał instynktownie, że gdyby się teraz załamała, później byłoby jej dużo trudniej. - A skąd miałbyś to wiedzieć? - Juliana, skulona w kącie, nie spuszczała wzroku z twarzy księcia. - To tylko domysł - powiedział. - Nie dąsaj się, dziecko. Proponuję ci przyjemny wieczór. Nie zobaczysz Luciena, możliwe, w gruncie rzeczy, że nie zobaczysz go aż do swojego debiutu w towarzystwie. Och, wysłałem zawiadomienia o ślubie do „Morning Post" i „Timesa", w związku z czym możesz się spodziewać, jak przypuszczam, odwiedzin w ciągu tygodnia. - Bez udziału męża, jak sądzę? - Och, to nie w stylu Luciena. Ale ja i Quentin udzielimy ci wszelkiego wsparcia. Nieprawdaż, drogi bracie? - Oczywiście. - Quentin zdawał sobie sprawę, że chcąc nie chcąc, jest głęboko wplątany w plany brata. Juliana wciągnęła go w to skuteczniej niż

Tarquin. Juliana, która nie mogła stawić czoła Tarquinowi... ani Lucienowi... potrzebowała jego przyjaźni i wsparcia. Wyglądała przez okno pochmurnymi oczami, usta miała zaciśnięte, jej zwinięte w pięści ręce spoczywały na kolanach. I tyła taka młoda. Taka bezbronna. Niewinna. Biedne dziecko. Nigdy w życiu nie przyszłoby jej do głowy, że może zostać uwikłana w taką awanturę. Tarąuin zawsze zmierzał do celu pokrętnymi drogami, a teraz działał równie wymyślnie i podstępnie jak zwykle. Jakże jednak można mu wybaczyć, że wciągnął w to kogoś tak bezradnego i niedoświadczonego jak Juliana. Zerknął w bok na nieruchomą postać brata. Tarąuin ze skrzyżowanymi ramionami i przymkniętymi oczami opierał się o poduszki. Quentin widział jednak że wpatruje się w Julianę. Usta księcia wygięły się lekko, jakby coś go rozbawiło czy sprawiło przyjemność. Ku swojemu zdumieniu Quentin odczuł dziwne ciepło emanujące od księcia. Zawsze potrafił odczytywać nastroje Tarquina; nabył tę umiejętność w ciągu wielu lat bliskości, lat, kiedy uwielbiał swego brata i próbował go naśladować. Już nie starał się tego robić... już nie chciał. Quentin odnalazł własną drogę, inną od drogi brata. Ale więź między nimi nadal była niezwykle silna. A teraz zaskoczony Quentin zauważył w Tarquinie, kiedy ten patrzył na Julianę, czułość, ciepło, które kłóciły się z jego cynicznym zachowaniem. Ponownie skierował wzrok na Julianę, która siedziała sztywna i nieruchoma w ślubnej bieli, z welonem odrzuconym do tyłu, tak że jej włosy rozświetlały mroczny powóz. Jeśli wzruszała Tarquina, to może to wszystko nie było takie złe, jak się obawiał. Powóz zwolnił i stanął. Juliana otrząsnęła się z gorzkiego, gniewnego zamyślenia. Wyjrzała przez okno i poznała dom przy ulicy Albermarle. Dom, który miał stać się jej przystanią w najbliższej przyszłości. A jeśli zdoła dać księciu potomka, jakiego pragnął, zamieszka w nim na długie, długie lata. Lokaj otworzył drzwi. Tarquin wyskoczył lekko, omijając stopień, i wyciągnął rękę do Juliany. - Witaj w nowym domu, lady Edgecombe.

Odwróciła twarz, przyjmując podaną dłoń i zstępując na ziemię. Za nią wyszedł Quentin. Gniew płonął w niej głęboko jak rozpalona lawa, Jak mógł ją zmusić do poślubienia tego ludzkiego wraka, nie mówiąc prawdy? W jego oczach była jedynie cennym nabytkiem, pozbawionym prawa do wiedzy czy własnego zdania. Prosił, aby mu zaufała, ale jakże mogłaby mu wierzyć, skoro potrafił ukryć przed nią coś takiego? Ale zostanie pomszczona. Na Boga, zostanie pomszczona stukrotnie. To postanowienie sprawiło, że wkroczyła do domu z głową wysoko uniesioną, a poczucie godności nie opuściło jej nawet wtedy, gdy zaczepiła obcasem o próg i musiała przytrzymać się zgiętego w ukłonie lokaja, żeby nie upaść. Quentin skoczył naprzód, wsuwając dłoń pod jej łokieć. - Dziękuję - powiedziała sztywno. - Juliana ma skłonność do przewracania się i rozlewania różnych rzeczy zauważył Tarquin. - W pewnych okolicznościach jest w stanie wywołać efekt huraganu. - Co za galanteria, mój książę - warknęła, zrywając welon z głowy i ciskając go w stronę stoliczka z różanego drewna. Chybiła celu i welon spadł na marmurową podłogę niczym lśniący obłok. - Cóż, nie sprzeczajmy się przy służbie - spokojnie rzekł Tarquin. -Chodź ze mną, a pokażę ci twój apartament. - Ujął ją za łokieć i skierował ku schodom. Quentin podniósł porzucony welon, położył go pieczołowicie na stole, po czym ruszył do biblioteki i karafki z sherry. Juliana wraz z księciem wspięli się po schodach w kształcie podkowy. - Jak już wspominałem, myślę, że mogłabyś używać dziennego pokoju jako własnego salonu - przypomniał książę, nadając głosowi wesołe brzmienie i wskazując drzwi dalej w korytarzu. - Będziesz tam mogła przyjmować swoich przyjaciół na osobności. Jakich przyjaciół? Juliana zacisnęła usta. - Twoja sypialnia i buduar znajdują się w przedniej części domu, na drugim piętrze. - Ruszył w górę schodów, kierując się na prawo. - Będziesz potrzebowała pokojówki, więc sprowadziłem kobietę z mojego majątku. Wdowę, jej mąż był jednym z moich dzierżawców i zmarł parę miesięcy temu.

To zacna dusza. Solidna i uczciwa. Jestem przekonany, że będziecie się świetnie rozumieć. Nie powiedział, że jego zdaniem Juliana potrzebowała kogoś, kto otoczyłby ją matczynym ciepłem; nie chciał więc zatrudniać jednej z owych wyniosłych dam, które zwykle pełniły funkcje prywatnych pokojówek w modnym świecie. Juliana milczała. Otworzył przed nią podwójne drzwi. - Twoja sypialnia. Buduar jest za tymi drzwiami po lewej. - Wskazał gestem, aby weszła przed nim do obszernego, jasnego pokoju z biało-złotym umeblowaniem. Ogromne łoże, przykryte białym, haftowanym batystem, osłaniała kotara z ciężkiego złotego adamaszku. Delikatne meble miały rzeźbione kręte nóżki, wdzięczne, powyginane poręcze i oparcia; szezlong i krzesła obito złoto-białym brokatem. Powietrze pachniało żółtymi i białymi różami, które umieszczono w misach. Stopy Juliany zanurzyły się w puszystym, haftowanym w złote kwiaty kremowym dywanie. - Och, jaki elegancki pokój! - Jej gorycz zelżała, kiedy rozglądała się z zachwytem dookoła. Nie mogła się powstrzymać przed porównaniem tego bogatego i gustownego wnętrza z zastawionym brzydkimi, ciężkimi podrapanymi i wyblakłymi meblami domem sir Johna Ridge'a. Tarquin uśmiechnął się zadowolony, a potem dumał przez chwilę, dlaczego zachwyt

dziewczyny

ma

dla

niego

takie

znaczenie.

Juliana

pod-

biegła do drzwi buduaru, słyszał jej radosne okrzyki, kiedy zwiedzała mały, przytulny pokoik. - Jak tu ładnie. - Wróciła do sypialni z błyszczącymi oczami. - Nigdy bym się nie spodziewała, że zamieszkam w takim ładnym domu -wyznała. - Nadasz mu blask, moja droga - powiedział Tarquin, wciąż uśmiechając się mimowolnie na widok jej szczerej radości. - Och, założę się, że za dziesięć minut cały pokój będzie sprawiał wrażenie, jakby przeszedł przez niego huragan - odparła Juliana. Tarquin uniósł ręce. - No już dobrze, zawrzyjmy pokój. Nie chciałem cię urazić. Otóż, twój... zaskakujący sposób poruszania się wydaje mi się bardzo pociągający.

Juliana spojrzała na niego z niedowierzaniem. - Nie rozumiem, jak ktokolwiek może uważać niezręczność za pociągającą. - Jest w tobie coś niezwykle ujmującego, Juliano. Bez względu na to, czy stoisz na głowie, czy na nogach. - Jego głos zabrzmiał niespodziewanie jak pieszczota, zmysłowy uśmiech wyrażał zaproszenie. Juliana podeszła do niego, jakby przyciągnęły ją jasne szare oczy. Ujął ją za ramiona, spoglądając w uniesioną twarz. - Możemy robić razem tyle cudownych rzeczy, moja słodka, zamiast się kłócić. Chciała mu powiedzieć, że jest oszukańczym draniem. Chciała go przekląć, sprowadzić zarazę na jego dom. Jednak stała tylko, patrząc na niego, zatracając się w jego oczach i czekając, kiedy jego piękne usta dotkną jej warg. A kiedy to zrobiły, poddała się z cichym jękiem słodkiego zadowolenia, łapczywie wsuwając język w jego usta, wciągając zapach skóry, przesuwając dłońmi po włosach, przyciągając jego twarz do siebie, jakby nie mogła się nim nasycić. Położył ją na łóżku; opadła w chmurze dziewiczej bieli. Widziała nad sobą jego twarz, już bez uśmiechu, wyrażającą głębokie, prymitywne pragnienie. Podnosił jej spódnice i halki, nie zwracając uwagi na krynolinę. Wolną ręką rozpiął spodnie, po czym wsunął ją pod jej pośladki, uniósł ją i wszedł w nią bez wahania. Juliana sapnęła zaskoczona, ale jej ciało powitało go z radością. Krzyknęła, ogarnęła ją fala rozkoszy. Głowę miał odrzuconą do tyłu, szyję naprężoną z wysiłku, oczy zamknięte. Potem wymówił jej imię w zadziwieniu. Kiedy sądziła, że więcej już nie zdoła wytrzymać, uczucie cudownej przyjemności ogarnęło każdą komórkę i wszystkie pory jej ciała. - Jaki czar - szepnął Tarquin, pochylając się i całując wilgotną wypukłość jej piersi, wznoszącą się ponad dekoltem. Juliana leżała pod nim, niezdolna poruszyć się czy przemówić, dopóki jej serce nie uspokoiło się nieco. Podniosła z wysiłkiem rękę, dotykając jego twarzy, potem pozwoliła, aby opadła bezwładnie na okrycie łoża. - Gdzieś się zagubiłam - szepnęła. Tarquin zsunął się z niej ostrożnie.

- To piękne miejsce, żeby w nim błądzić. - Och, tak - zgodziła się Juliana, usiłując nieśmiało uporządkować ubranie. I nie potrzeba nawet rozbierać się do podróży - dodała nagli ożywiona, chichocząc łobuzersko. Usiadła. - Gdzie jest apartament mojego męża? - Z drugiej strony domu, z tyłu. - Książę wstał, zapinając spodnie i patrząc na nią pytająco. Zsunęła się z łoża, poprawiając spódnice. - A gdzie jest twój apartament, panie? - Obok twojego. - Jak wygodnie - zauważyła Juliana, rozpuszczając włosy. - Pozwól, że ci pokażę, jak bardzo wygodnie. - Odwrócił się w stronę szafy w odległym końcu pokoju. - Chodź, zobacz. Juliana, wciąż wyciągając spinki z włosów, podeszła zaciekawiona. Otworzył drzwi szary, a dziewczyna westchnęła na widok wiszącej wewnątrz masy jedwabiu, satyny i tafty. - Co to? - Mówiłem ci, że zająłem się twoją garderobą - oznajmił. - Ale nie to chciałem ci teraz pokazać. - Odsunął na bok ubrania i stanął z boku, tak żeby Juliana mogła zajrzeć do środka. Z tyłu szafy zobaczyła drzwi. - Otwórz je - polecił, rozbawiony jej zaskoczeniem. Juliana posłuchała. Wąskie drzwi otworzyły się, ukazując sypialnię niepodobną do jej własnej. Nie była to wykwintna kobieca sypialnia; królowało w niej ciemne drewno i tapiserie oraz solidne dębowe meble i lśniąca podłoga. - Och - szepnęła. - Wygodne, nieprawdaż? - Jego oczy błyszczały wesoło. - Bardzo. - Juliana odsunęła się do tyłu, kręcąc głową, aby ostatecznie uwolnić włosy z kunsztownego upięcia. - Czy kazałeś to zrobić celowo? Zaprzeczył. - Nie, to pomysł trzeciego księcia, który, jak powiadają, lubił płatać swojej księżnej drobne figle. Nie był miłym człowiekiem. Ale my, jak sądzę, możemy zrobić z tego lepszy użytek.

- Tak. - Juliana znowu poczuła się zagubiona. - Czy ktoś o tym wie... na przykład wicehrabia? - Nie. Bardzo niewielu ludzi o tym wie. A Lucien z pewnością do nich nie należy. Nie zna dobrze tego domu. - Lord Quentin? - Tak, on wie, oczywiście. - Zna wszystkie twoje zamiary? - Przeczesała palcami włosy, usiłując je rozplatać. - Tak. - I co o tym sądzi? - Jest całkowicie przeciwny - oznajmił Tarquin beznamiętnie. - Ale pogodzi się. Zawsze tak jest. - Odwrócił się ponownie do szafy. - Czy wybierzemy stosowną suknię dla lady Edgecombe, aby mogła udać się na przedstawienie i do Ranelagh? Czemu nie? Ten człowiek był jak lawina, zmiatał wszelkie przeszkody, nie sposób go powstrzymać. A ona, jak sobie z pewnym zdumieniem uświadomiła, przez chwilę wcale nie chciała, żeby przestawał.

11 George Ridge wynurzył się wczesnym popołudniem z Cross Keys Bagnio, mając poczucie, że stał się światowcem. Obrócił się na pięcie, napawając wyglądem szerokiego surduta z ciemnobrązowego brokatu. Z dłonią na rękojeści szpady rozglądał się po ulicy Russell i zastanawiał, czy iść na obiad do Czarnego Lwa, czy wrócić pod Ramiona Ogrodnika. Może jest jakiś odzew na jego ogłoszenie. Pod Ramionami Ogrodnika serwowali przyzwoite jedzenie, a biesiadnicy zazwyczaj tęgo popijali, wymieniając się sprośnymi żartami. To na ogół odpowiadało George'owi, ale poprzedniego wieczoru, kiedy uprzątnięto naczynia po obiedzie i rozpoczęto grę, Ridge odkrył, że bywalcy gospody są zapalonymi hazardzistami. Gdy butelki porto krążyły po sali, a atmosfera rozgrzewała się, George stawał się coraz głośniejszy i weselszy, rzucając zarówno kości, jak i

gwinee

na

stół

z

nonszalancją,

która

go

później

zaszokowała.

Nie zdobył się, jak dotąd, na odwagę, żeby policzyć straty. Sir John oszalałby z wściekłości. Był taki świętoszkowaty, jeśli nie liczyć upodobania do młodych kobiet, i postępował ostrożnie w sprawach majątkowych. George nigdy przedtem nie widział Londynu. Ojciec uważał, że to miejsce dla nicponi i leniów, zamieszkane przez kobiety o lekkich obyczajach i mężczyzn gotowych poderżnąć każdemu gardło za miskę kaszy. George miał tego popołudnia przyjemność z kobietami lekkich obyczajów. Z trzema. Trzema bardzo drogimi kobietami. Kieszenie były zdecydowanie mniej obciążone niż tego ranka, kiedy wychodził z Ramion Ogrodnika. Ale nie żałował żadnej gwinei. Przypuszczał, że w Londynie nierządnice zwykle piją szampana. Cydr nadawał się dla krasnolicych, szerokich w biodrach wiejskich dziewek gdzieś w stodole czy za snopkiem, ale umalowane kobiety w zwiewnej bieliźnie, ze świeżą pościelą ni łóżku, musiały mieć wyższe oczekiwania. Teraz jednak dopadło go poczucie winy w związku z tym, że w ciągu dwudziestu czterech godzin wydał prawdopodobnie więcej, niż zapłaciłby u kowala przez cały rok. Gdyby wrócił pod Ramiona Ogrodnika, na pewno wciągnięto by go później do gry w kości. Skromny obiad pod Czarnym Lwem i teatr wydawały się rozsądniejszym pomysłem na dzisiejszy wieczór. A ponieważ Teatr Królewski znajdował się zaledwie parę kroków od gospody, z pewnością zdążyłby przed otwarciem o piątej, tak żeby dostać wygodne miejsce blisko sceny. Przyjrzał się z dumą srebrnej koronce zdobiącej nowy kapelusz, po czym starannie nasunął go na głowę, uważając, aby nie potargać peruki z krótkim warkoczykiem z tyłu. Klepnął rękojeść szpady nasadą dłoni i rozejrzał się groźnie, jakby zamierzał kogoś wyzwać na pojedynek. Skromnie ubrany dżentelmen w przekrzywionej peruce na widok stojącego w wojowniczej pozie George'a pospiesznie przeszedł na drugą stronę ulicy. W Londynie roiło się od buńczucznych młodzieniaszków, którzy uważali prześladowanie niewinnych przechodniów za znakomitą rozrywkę. George spojrzał na niego wyniośle, strząsając pyłek z mankietu. Na wsi nie nosił szpady, ale uświadomił sobie od razu, że w mieście to oznaka dżentelmena.

Broń kupił u płatnerza przy ulicy Ebury, który zapewnił go, że nie jest to jedynie ozdoba - w rękach biegłego szermierza, do jakich szanowny pan z pewnością należy, staje się zabójczym narzędzi i doskonałą ochroną. Kiwnąwszy głową z zadowoleniem, George powędrował w stronę Czarnego Lwa. Zachwyciły go przyjemności Londynu i postanowił, co roku spędzi w mieście parę tygodni - zimą, rzecz jasna, kiedy mniej było pracy w gospodarstwie. Juliana wydawała się dla niego bardziej niż odpowiednią towarzyszką. Dorastała w szlacheckim otoczeniu, otrzymała wykształcenie stosowne dla damy. Potrafiła się zachować w najznakomitszym towarzystwie... lepiej od niego, jak musiał przyznać. George był nieodrodnym synem swojego ojca nieokrzesanego, niewykształconego właściciel ziemskiego, którego bardziej interesowały plony i lasy, rozrywki, jadło i napitki, aniżeli książki, muzyka czy uprzejma konwersacja. Juliana jednak była damą. Ale gdzie, na Lucyfera, ona się podziewa? Dobry humor George' ulotnił się nagle. Przyjemnie snuło się te wszystkie zachwycające plany, ale bez dziewczyny z krwi i kości to budowanie zamków na piaskuj Musiał ją poślubić. Chciał jej w łóżku. Chciał widzieć, jak poczuci wyższości i wzgarda znikają z jej oczu, kiedy uznaje go za swojego męża i pana. Juliana o oczach, które potrafiły być tak zimne i zielone jak głębia oceanu; Juliana o pełnych wargach, wyginających się w szyderczym uśmiechu, który mógł zetrzeć mężczyznę na proch; Juliana o włosach jak pożar w lesie, długich członkach i pełnych, dumnie sterczących piersiach. Będzie ją miał - posłuszną i podporządkowaną - w swoim domu i łożu. Albo zobaczy, jak palą ją na stosie. George wszedł do Czarnego Lwa i zamówił butelkę burgunda. Znajdzie ją, choćby miał zapłacić sto gwinei.

Juliana miała zupełnie inny nastrój, jak zauważył Quentin, kiedy we trójkę zasiedli do obiadu. Poprzednio, za każdym razem, kiedy ją widział, była w rozpaczy, zaś dzisiejszego ranka wydawała się ponadto rozgoryczona i gniewna. Teraz jednak jej oczy lśniły jak klejnoty, a jasną cerę rozświetlał płynący z wewnątrz blask.

Wesoła i ożywiona, śmiała się chętnie i dowcipkowała, zdradzając wykształcony umysł. Przekomarzała się z Tarquinem, rzucając mu ukośne spojrzenia, które nieodmiennie wywoływały jego uśmiech. Quentin nie należał do osób pruderyjnych, mimo powołania dobrze poznał kobiety. Nie trzeba było geniuszu, żeby domyślić się, że lady Edgecombe spędziła tego popołudnia przyjemnie czas w łóżku. Pobłażliwe rozbawienie brata i pieszczotliwe spojrzenia, którymi obdarzał Julianę, jasno wskazywały, że jakkolwiek w wielu sprawach mogą się nie zgadzać, to jednak w sypialni świetnie się dogadują. Quentin wiedział, że powinien ich potępić. Nie był jednak hipokrytą. Przystał na odrażający plan Tarquina - z wahaniem, co prawda, ale przystał. Jeśli książę dawał Julianie fizyczną rozkosz, to należało stwierdzić, że w tym aspekcie przynajmniej nie wywierano na nią przymusu. Juliana nie umiała rozstrzygnąć, czy radosny zawrót głowy wynikał z tego, co działo się wcześniej po południu w sypialni, czy też z jej nowej pozycji. Jako jedyna kobieta przy stole skupiała na sobie uwagę. W Forsett Towers zsyłano ją w zatłoczony koniec stołu i nie pozwalano odzywać się bez pytania; w ten sposób przeżyła wiele niekończących się, wyjątkowo nudnych i męczących posiłków. Przy tym stole, kiedy tylko utworzyła usta, książę i jego brat natychmiast zamieniali się w słuch. - Co to za sztuka, którą mamy obejrzeć? - Sięgnęła po kieliszek. Lokaj rzucił się w porę, żeby powstrzymać kaskadę sztućców, jaką spowodowała zaczepiwszy o coś rękawem. - Garricka w roli Makbeta - odparł rozbawiony Tarquin, podczas gdy Juliana z cierpiętniczą miną wpatrywała się w nieszczęsne, falbaniaste mankiety. - Będzie też farsa, bez wątpienia - powiedział Quentin. - A ponieważ Garrick zatrudnił Thomasa Arne'a jako dyrektora muzycznego, możemy spodziewać się dobrej rozrywki podczas przerw. - Nigdy nie byłam w teatrze. - Juliana podtrzymała rękaw, wyciągając rękę po koszyk ze słodyczami. - W domu mimowie zjawiali się czasem na święta albo podczas jarmarku, ale nigdy nie wystawiano prawdziwej sztuki.

- Ufam, że ci się spodoba. - Tarquina zaskoczyło, jak czarujący wydał mu się jej entuzjazm. Taką Julianę wcześniej widywał tylko przelotnie. Odznaczała się także zdrowym apetytem. Albo nikt jej nie powiedział, że damie nie przystoi publicznie okazywać zapału przy stole, albo też nie wzięła sobie tej wskazówki do serca. Zapewne to drugie, pomyślał, uśmiechając się do siebie. Rozmowę prowadziła w sposób zarówno dowcipny, jak inteligentny. Opiekunowie najwyraźniej nie zaniedbali jej edukacji, jakkolwiek starali się przy tym stłumić osobowość. - Czy mam brudny nos, mój książę? - zapytała Juliana, ocierając nos opuszkiem palca. - Nic takiego nie zauważyłem. - Przyglądałeś mi się tak bacznie - powiedziała. - Byłam pewna, że coś jest nie tak w moim wyglądzie. - Wszystko wydaje się w porządku. - Odsunął krzesło. - Jeśli skończyłaś, moja droga, proponuję, abyśmy przeszli do salonu na herbatę. - Och, tak. — Juliana zaczerwieniła się i skoczyła na równe nogi, przewracając krzesło. - Powinnam była o tym pomyśleć, wybacz. Zostawię was, abyście mogli napić się porto. - Nie potrzeba - uspokoił ją Tarquin, stawiając krzesło. - Ja i Quentin nie bardzo przepadamy za przesiadywaniem przy stole. Czyż nie tak, bracie? - Oczywiście - zgodził się Quentin. - Nie widzę powodu, dla którego Juliana miałaby siedzieć samotnie w salonie, podczas gdy my raczylibyśmy się porto. - Lucien, rzecz jasna, miałby inne zdanie na ten temat - zauważył Tarquin. Juliana zerknęła na niego szybko przez ramię, ale wyraz jego twarzy, podobnie jak ton głosu, niczego nie zdradzał. W jaki sposób obecność jej męża wpłynęłaby na atmosferę? Przypuszczalnie znaczący. Nie pozwoliła jednak aby takie myśli zepsuły jej przyjemności dzisiejszego wieczoru. Znalazła się w tej sytuacji wbrew własnej woli i chciała cieszyć się korzyściami, jakie z niej płynęły. Pojechali do Covent Garden powozem księcia. Juliana wyglądała przez okno, zafascynowana nocnym życiem miasta. Po raz pierwszy, odkąd wysiadła z dyliżansu przed gospodą Pod Dzwonem, znalazła się poza domem o tej porze,

a kiedy skręcili w Covent Garden, zauważyła, że to miejsce w nocy jest zupełnie inne niż za dnia. Przekupnie zniknęli. Teraz zamiast nich pojawiły się poszukujące klientów damy z lokajami, a chłopcy, biegając w tłumie, zachwalali rozkosze oferowane w wyspecjalizowanych domach publicznych, działających pod szyldem kawiarni pijalni czekolady. Pod kolumnami na Piazzy eleganckie towarzystwo zmierzało w stronę otwartych drzwi Królewskiego Teatru. Było tuż przed szóstą i gromada ludzi przy wejściu popychała się nawzajem, usiłując dostać się do środka i zdobyć jakieś miejsce do siedzenia. Juliana spojrzała krzywo na tłum, zastanawiając się, jak dobrnie do teatru w obszernej sukni. Z pewnością podrze ją po drodze. - Czy sztuka nie zaczyna się o szóstej? - Tak jest. - Tarquin postawił ją na bruku przed teatrem. - Ale jeśli nie mamy miejsc... - Mamy, moja droga - zapewnił Quentin z uśmiechem. – Lokaj Tarquina był tutaj o czwartej, żeby zająć dla nas lożę. A więc tak postępowali uprzywilejowani. Juliana uniosła brew, uznając, że odpowiada jej przynależność do tej kasty. Zbliżyła się do obleganych drzwi, mając księcia z jednej strony, a lorda Quentina z drugiej. Nie potrafiła powiedzieć, jak to się stało, ale w tłumie powstała szczelina i nagle znaleźli się wewnątrz teatru; jej suknia nie ucierpiała w najmniejszym stopniu, nie urwała się ani jedna falbanka, oba pantofelki wciąż tkwiły na nogach, a krynolina zachowywała się bez zarzutu. Miała niejasne wrażenie, że jej towarzysze dotknęli tu i tam czyjegoś ramienia, szepnęli komuś słówko do ucha, odsunęli czyjeś zawadzające ciało. Jakkolwiek było, bez przeszkód znaleźli się w środku. Orkiestra grała, ale gwar niemal ją zagłuszał; ludzie chodzili między fotelami, zatrzymując się, żeby pogawędzić z przyjaciółmi, czy też krzyczeli nad głowami, chcąc zwrócić czyjąś uwagę w głębi sali. Ponad szumem rozmów wznosiły się piskliwe i natarczywe pokrzykiwania sprzedawców pomarańczy. - Tędy. - Juliana została zręcznie doprowadzona do loży na wprost sceny, gdzie lokaj w liberii Redmayne'ów kłaniał się im, gdy wchodzili. Tarquin nie puścił łokcia Juliany, póki nie usiadła z przodu loży. - Teraz, jeśli będziesz siedziała spokojnie, nic nie zagrozi twojemu bezpieczeństwu.

- Nie grozi mi nuda. - Juliana przechyliła się ponad krawędzią loży. - Jeśli sztuka okaże się w połowie tak fascynująca jak publiczność, będę bardzo zadowolona. Po co są te żelazne pręty wokół sceny? - Żeby powstrzymać widzów przed wskakiwaniem na scenę. - Tarquin uśmiechnął się, spoglądając na jej zaskoczoną minę. - Widzisz tych krzepkich jegomościów tam z tyłu? To dodatkowa bariera. Juliana się roześmiała. - Tak się cieszę, że przyjechałam do Londynu. - Zaczerwieniła się, po jej twarzy przemknął cień. - Gdyby tylko okoliczności były inne. Quentin dotknął jej ramienia w odruchu współczucia. Tarquin wolał zachować milczenie. Nastąpiła chwila niezręcznej ciszy; potem rozległo się natarczywe dudnienie bębnów. Kurtyna poszła w górę i na scenę wkroczył David Garrick aby wygłosić prolog do dzisiejszego przedstawienia. Kiedy sztuka się zaczęła, Juliana słuchała oczarowana. Na widowni nie ustawały szum i gwar, nadal wymieniano się ploteczkami, ale nie zwracała uwagi na nic poza sceną. Nie wydawało jej się w najmniejszym stopniu dziwne, że Makbeta grano we współczesnych kostiumach z Garrickiem w stroju hanowerskiego oficera. Podczas pierwszej przerwy rozparła się wygodnie na krześle z cichym westchnieniem zadowolenia. - Jakie to niezwykłe. To zupełnie co innego, gdy słyszy się słowa ze sceny, aniżeli kiedy sieje czyta, nawet na głos. - Cieszę się, że ci się podoba, mignonne. - Tarquin się podniósł. - Pozwólcie, że opuszczę was na chwilę, jest tu ktoś, z kim muszę się przywitać. - Oddalił się, a Juliana ponownie skierowała spojrzenie na tłum w dole. W pierwszym rzędzie wybuchła jakaś sprzeczka i jeden z mężczyzn groził dobyciem szpady. Ktoś krzyknął coś rubasznym tonem i rzucił w przeciwników skórkami pomarańczy. Rozległy się śmiechy, napięcie opadło. Juliana zerknęła w stronę lóż naprzeciwko. Zobaczyła księcia stojącego za krzesłem ubranej w ciemnoszary, niemal czarny, strój kobiety z białą chusteczką na szyi i włosami ukrytymi pod białym czepkiem. Patrzyła na Tarquina, który mówił coś do niej.

- Z kim rozmawia książę? Quentin nie odwrócił wzroku od tłumu. - Z lady Lydią Melton, jak sądzę. Swoją narzeczoną. W jego obojętnym głosie zabrzmiała fałszywa nutka, ale Juliana była zbyt zdumiona, żeby zwrócić na to uwagę. - Narzeczoną? - Nie potrafiłaby ukryć konsternacji, nawet gdyby chciała. Książę ma się ożenić? - Nie mówił ci? - Quentin nadal nie patrzył ani na Julianę, ani na kobietę w loży naprzeciwko. - Nie... wydaje się, że książę nie powiedział mi wielu rzeczy. - Cała jej radość z wieczoru ulotniła się, wróciło rozgoryczenie. - Sądzę, że uznał tę sprawę za pozbawioną znaczenia dla ciebie... dla wszystkich - dodał cicho. - Tak, pozbawioną znaczenia - stwierdziła cierpko. - Dlaczego miałaby mieć dla mnie znaczenie? - Cóż, to nie nastąpi szybko - wyjaśnił Quentin bezbarwnym tonem. Małżeństwo miało zostać zawarte przed dwoma miesiącami, ale umarł dziadek Lydii i cala rodzina pogrążyła się w żałobie. Potrwa przez całe dwa lata. - To dlaczego przyszła na sztukę? - zapytała ze złością Juliana. - Jak to się ma do głębokiej żałoby? - To Makbet - zauważył Quentin. - Wyjdą, zanim zacznie się farsa. - Czysta hipokryzja, jak sądzę. - Juliana wysilała wzrok, chcąc lepiej się przyjrzeć lady Lydii Melton, ale nie było to łatwe w migotliwym świetle pochodni umieszczonych wokół sceny i na parterze. - Ile ma lat? - Dwadzieścia osiem. - Stara Panna - stwierdziła Juliana. - Powstrzymałbym się przed wydawaniem opinii, kiedy nie znamy faktów rzekł ostrym tonem Quentin. - Lydia i Tarquin zostali zaręczeni już w kołysce, ale śmierć matki Tarquina trzy lata temu odroczyła ślub. A teraz śmierć dziadka Lydii spowodowała kolejną zwłokę.

- Och, nie chciałam, żeby to zabrzmiało złośliwie. -Juliana uśmiechnęła się przepraszająco. - Jestem po prostu zdumiona. Twarz Quentina złagodniała. - Tak, rozumiem. Juliana zauważyła nagle, że kobieta patrzy wprost na nią. Stało się jasne, że rozmawiali o niej, kiedy Tarquin uniósł dłoń, a lady Lydia skłoniła się, siedząc na krześle. Juliana odpowiedziała takim samym pozdrowieniem. - Ciekawa jestem, co o mnie mówią. - Sądzę, że Tarquin wyjaśnia, że jesteś żoną Luciena - odparł Quentin. Meltonowie byli z pewnością ciekawi, co robimy w loży w teatrze z obcą damą. - Ale czy nie uznają za dziwne, że wicehrabiego nie ma z nami? - Nie - odparł Quentin, nie rozwijając tematu. Orkiestra ponownie zagrała sygnał rozpoczęcia i Tarquin znikł z loży Meltonów. Parę minut później pojawił się u boku Juliany. - Nie powiedziałeś mi, że jesteś zaręczony - szepnęła oskarżycielsko, kiedy zaczął się drugi akt. - To nieistotne - odparł. - Teraz zamilknij i słuchaj. Julianie trudno było się skupić przez resztę przedstawienia. Zastanawiała się, kiedy Tarquin zamierzał powiedzieć jej o narzeczonej. Ciekawe, jak zmieniłby się układ między nimi po wprowadzeniu się do rezydencji nowej księżnej. Kochanka z dzieckiem zajmowałaby zapewne jedno skrzydło domu, a księżna i jej dzieci drugie, książę zaś krążyłby pomiędzy dwiema rodzinami, jak i kiedy by mu się podobało. Może jej obecny śliczny apartament przewidziany był dla żony księcia. Wobec bliskości sypialni Tarquina, nie wspominając o ukrytym przejściu, tak zapewne planowano. Zatem po przybyciu księżnej musiałaby się wyprowadzić. Juliana otworzyła i zamknęła wachlarz z taką siłą, że jeden z delikatnych, malowanych pręcików pękł z trzaskiem. Jej towarzysze, przestraszeni, odwrócili ku niej głowy. Książę poklepał uspokajającym gestem jej dłoń. Spojrzała na niego z taką wściekłością, że poczuł niemal, jak palą go płomienie w jej oczach. Uświadomił sobie, że jednego może być pewnym, jeśli chodzi Julianę: nigdy nie kłamała w sprawach uczuć. Przepełniały ją tak silne emocje, że nie potrafiła nawet ich

ich maskować. - Jeśli chcesz się kłócić, odłóżmy to na później - szepnął. - Nie w środku zatłoczonego teatru. Proszę, Juliano. Zwróciła wzrok z powrotem na scenę; zacisnęła usta, wyprostowana, jakby w jej plecach tkwił stalowy pogrzebacz. Tarquin wymienił spojrzenia z bratem; wyraz oczu Quentina daleki był od współczucia. Meltonowie, jak przewidział Quentin, wyszli przed farsą. Uczynili to tak dyskretnie, że Juliana nie zauważyła tego momentu. Gdy ponownie zapalono pochodnie na dole, zerknęła na lożę po drugiej stronie - nikogo już tam nie było. Tarquin wychylił się z loży i zawołał sprzedawczynię pomarańczy. Podeszła z zalotnym uśmiechem i podrzuciła dwie pomarańcze. Złapał je zręcznie i odrzucił sześciopensówkę. Uśmiechnęła się i dygnęła, umieszczając monetę między wydatnymi piersiami wylewającymi się z dekoltu sukienki, spod której wystawały kostki nóg i łydki. - Chcesz dostać z powrotem swoją monetę, sir? - zawołała, mrugając znacząco okiem. - Rękami nie wolno. A jak dodasz jeszcze jedną, nie wiadomo, czym to się skończy. Tarquin odrzucił zaproszenie ze śmiechem. Wyjął nożyk z kieszeni kamizelki i zaczął obierać pomarańczę. Oderwał kawałek i podsunął Julianie do ust. - Otwórz usta, moja droga. - Nie jestem w nastroju do żartów. - Zacisnęła wargi. Wzięła jednak cząstkę w palce, dziękując uprzejmie i oficjalnie. Tarquin podał jej resztę pomarańczy, nic już nie mówiąc, obrał następną i podzielił się nią z Quentinem, który doszedł do wniosku, że Juliana nie do końca była ofiarą, jak przedtem podejrzewał. Jej zachwyt nad farsą udzielił się mężczyznom, tak że całe napięcie ustąpiło. Tarquin i Quentin normalnie nie zostaliby na komedii, która wywoływała histerię u publiczności z dołu, ale Juliana wydawała się tak przejęta, tak rozbawiona, że po prostu siedzieli, ciesząc się jej radością. Kiedy spuszczono kurtynę, otarła łzy opuszkami palców. - Nie śmiałam się tak od czasu Puncha i Judy na jarmarku w Winchesterze.

George Ridge również świetnie się bawił tego wieczoru; farsa podobała mu się znacznie bardziej niż długaśne, podniosłe monologi tragedii, chociaż pojedynki szermiercze zrobiły na nim duże wrażenie - wyglądały zupełnie jak prawdziwe. A do tego lady Makbet ociekała krwią z kurczaka, a duch Banco przerażał. Ruszył do wyjścia, pozwalając się nieść ludzkiej fali. Przy drzwiach kilku fircyków zebrało się wokół rajfurki i jej gromadki nierządnic. Targowali się o dziewczyny z damą o ostrym spojrzeniu, której uwagi nic nie uszło podczas licytacji. George wahał się, patrząc z upodobaniem na dziewczynę o bezczelnym spojrzeniu, w kanarkowej sukni. Potem rajfurka krzyknęła: „Dziesięć gwinei dla dżentelmena w pasiastej kamizelce" i popchnęła dziewczynę w ramiona owego dżentelmena, który wręczył jej żądaną sumę. George stwierdził, że na jeden dzień wydał dość pieniędzy na kobiety. Wróci do Ramion Ogrodnika i zje kolację, potem może parę razy zagra w kości. Narzuci sobie ścisły limit, żeby znów nie wydać ponad miarę. Wydostał się z dusznego wnętrza i wciągnął głęboko świeże powietrze. Zdawał się przyzwyczajać do wyziewów Londynu, teraz już przeszkadzały mu znacznie mniej. Zastanawiał się właśnie, czy wziąć powóz do Cheapside, czy też zaoszczędzić i przejść się w taką piękną noc, kiedy ją zobaczył. Patrzył, nie wierząc własnym oczom, z bijącym sercem. Juliana stała po drugiej stronie ulicy, twarzą do niego. Rozmawiała z ożywieniem z dwoma mężczyznami, których strój natychmiast wywołał w George'u poczucie niższości. Nieważne, że zamówił ubranie u krawca z Bondu. W porównaniu z towarzyszami Juliany mógł równie dobrze mieć na sobie fartuch robotnika i trzymać widły. I do tego Juliana. Nigdy jej takiej nie widział. W gruncie rzeczy, gdyby nie włosy, wyraz twarzy i zmysłowa figura, o której marzył od tygodni, uznałby, że obsesja zaczyna mu mącić rozum. Ubrana równie świetnie, jak damy, na które gapił się, idąc do pałacu St. James albo spacerując po Hyde Parku, miała w sobie coś nieokreślonego - modny krój stroju, sposób, w jaki go nosiła - co odsyłało George'a na wieś, do gnoju. Domyślał się, że lady Forsett umarłaby z zazdrości, gdyby mogła w tej chwili ujrzeć dawną podopieczną - z tak szeroką turniurą i szokująco niskim dekoltem w lawendowej jedwabnej sukni.

I cofnął się w cień, żeby go nie dostrzegła, gdyby spojrzała na drugą stronę ulicy. Stał, przyglądając się nadal trójce ludzi. Z kim była? Czy została nierządnicą? Tylko takie wyjaśnienie przyszło mu do głowy - że po swoim przybyciu do Londynu, samotna i pozbawiona przyjaciół, zdołała naleźć bogatego i ustosunkowanego protektora. Albo może dwóch. Śmiała się i gawędziła z nimi ze swobodą, która mogła wskazywać albo na długą znajomość, albo duży stopień zażyłości. Jedynie takie wyjaśnienie wydawało się George'owi sensowne. Bezwiednie oblizał wargi; czy nierząd mógł tak zmienić wyniosłą i niedouczoną dziewczynę z prowincji, jaką znał? Co powiedziałaby na pozycję powrotu do Hampshire jako żona sir George'a Ridge'a, gdy już zaznała rozkoszy modnego londyńskiego światka? Po drugiej stronie ulicy zatrzymał się powóz i zasłonił George'owi widok. Wyskoczył z cienia w porę, żeby zobaczyć, jak jeden z mężczyzn pomaga Julianie wejść do środka. Następnie obaj dżentelmeni wsiedli za nią i drzwi zamknięto. George patrzył wielkimi ze zdumienia oczami na i książęce insygnia zdobiące powóz. Nie był w stanie odczytać łacińskiego motta ani rozpoznać dokładnie herbu, wiedział jednak, że należy do księcia. Juliana, jak się wydawało, mierzyła wysoko. Pewnie za wysoko jak dla zwykłego, choć zamożnego właściciela ziemskiego z prowincji. Przecisnął się do powozu, który zatrzymał się przy grupce podchmielonych mężczyzn, spierających się, gdzie spędzą resztę wieczoru. George przepchnął się brutalnie między nimi i zajął powóz, zanim zauważyli, co się dzieje. - Jedź za karetą z przodu. Tą czarno-żółtą - krzyknął na woźnicę, stukając w dach rękojeścią szpady. Powóz ruszył gwałtownie, a niedoszli pasażerowie zaczęli wrzeszczeć z wściekłości. Usiłowali, bez przekonania, ścigać pojazd, jeden z nich uczepił się okna i przejechał tak parę metrów, wyzywając George'a od złodziei, zanim spadł do rynsztoka. George wychylił się niespokojnie z okna, starając się nie stracić z oczu czarno-żółtej karety. Woźnica wyraźnie bawił się pościgiem, W pędzie minął róg ulicy na dwóch kołach, aż George przewrócił się na popękane, brudne, skórzane poduszki.

Poprawił się, klnąc, na siedzeniu i ponownie wyjrzał przez okno. - Jesteśmy na miejscu. Ranelagh Gardens - krzyknął woźnica, zatrzymując się przed żelazną bramą. - Chcesz, panie, dalej jechać za nimi? - Nie, pójdę pieszo. - Zeskoczył na ziemię, zapłacił woźnicy i wszedł szybkim krokiem do ogrodu, płacąc przy wejściu pół korony i kierując się ku rotundzie, dokąd, jak się domyślał, mogli się udać. Śledził Julianę cały wieczór, uważając, aby nie zwrócić jej uwagi, Widział, jak przy dźwiękach muzyki jadła kolację w jednej z lóż rotundy Ożywiona, nie zdradzała jednak, by łączyła ją fizyczna zażyłość z dwoma towarzyszami. Gdyby była nierządnicą, to musiałby zobaczyć błądzące dłonie, jakiś pocałunek, flirt. Jednakże, pomimo eleganckiej sukni, Juliana sprawiała wrażenie młodej dziewczyny, którą zabrało na kolację dwóch dobrodusznych wujków. Głęboko zdumiony, obserwował, jak z nadejściem świtu opuszczali ogrody. Ruszył innym powozem w ślad za nimi, a kiedy książęca kareta zatrzymała się przed domem przy ulicy Albermarle i pasażerowie wysiedli, polecił woźnicy jechać dalej. Starał się zapamiętać dom, podczas gdy tamtych troje znikło w jasno oświetlonym holu. Rozsiadł się wygodnie, rozmyślając nad zagadkami wieczoru. Juliana weszła do domu z dwoma mężczyznami. To mogło oznaczać jedynie, że przyłączyła się do grupy kobiet uprawiających najstarszy zawód świata. I zrobiła to na szczycie drabiny. Ale wciąż pozostawała morderczynią jego ojca. Nierządnica nie wywinie się takiemu oskarżeniu, choćby miała potężnego protektora. Dowie się wszystkiego, co możliwe o obu mężczyznach, a potem poczeka na właściwy moment. Wtedy ją zaskoczy.

12 Dzień dobry, jaśnie pani. Juliana otrząsnęła się z resztek snu, podczas gdy jaskrawe światło słońca zalało łóżko. Zamrugała oczami i uniosła się na łokciu.

Mała kobieta, okrągła jak pączek z porzeczkami, o wyblakłych niebieskich oczach i siwych włosach pod schludnym białym czepkiem, stała przy łóżku, przy którym przed chwilą rozsunęła zasłony. Dygnęła w ukłonie. - Dzień dobry - powiedziała Juliana. - Musisz być... - Henley, jaśnie pani. Ale rodzina nazywa mnie Henny, więc jeśli zechce pani zwracać się do mnie tak samo, będzie mi bardzo przyjemnie. - Doskonale, Henny. - Juliana usiadła, rozglądając się po ślicznej sypialni; wróciły wspomnienia wieczoru. Zaczerwieniła się, kiedy jej wzrok padł na bezładnie rzucone ubrania przy oknie. Kiedy wrócili z Ranelagh, książę uparł się, żeby odgrywać rolę pokojówki i potraktował bez respektu delikatne jedwabie i koronki. - Wybacz, że zostawiłam taki bałagan, zdejmując ubranie usprawiedliwiła się. - Na Boga, jaśnie pani, a po co ja tutaj jestem? - odparła wesoło Henny. Pozbieram je w mgnieniu oka, podczas gdy będziesz pić poranną czekoladę. Odwróciła się, żeby wziąć tacę, i postawiła ją Julianie ni kolanach. Z dzióbka srebrnego dzbanuszka wydobywała się aromatyczna para. Juliana ze zdumieniem patrzyła na ten luksus. Zgodnie ze zwyczajami w Forsett Towers codziennie wstawała, ubierała się i spożywała śniadanie przed siódmą. Lady Forsett wierzyła mocno w zgubny wpływ wygodnego życia na młodych ludzi i w związku z tym zimą Juliana musiała CO rano łamać lód w dzbanie z wodą, żeby się umyć. Ostrożnie nalała czekolady do szerokiej płytkiej filiżanki. Porcelanowe naczynko o złotym brzegu było cienkie jak papier i przerażająco delikatne. Oparła się na poduszkach i łyknęła odrobinę ciepłego napoju, po czym, zachęcona, wzięła biszkopcik z talerzyka i zanurzyła w filiżance. Kiedy podnosiła go do ust, mokry kawałeczek oderwał się i plusnął do filiżanki, rozpryskując czekoladę po pościeli. - Czy coś się stało, jaśnie pani? - Henny, potrząsając jedwabną lawendową suknią, odwróciła się na pełen rozpaczy okrzyk Juliany. - Pochlapałam całe łóżko czekoladą - oznajmiła, zagryzając wargi i usiłując strzepnąć ciemne krople z okrycia. - Z pewnością zostaną plamy.

- Praczka nie przestraszy się odrobiny czekolady - Henny podeszła, żeby ocenić szkody. - Mój Boże, to nic takiego. - Mnie się wydaje okropne - powiedziała Juliana z niesmakiem. - Może lepiej napiję się, siedząc na krześle. - Podała tacę Henny i wyskoczyła z łóżka. - Dzień dobry, droga żono. Juliana odwróciła się do drzwi, które otworzyły się bez zapowiedzi. Do pokoju wszedł Lucien - ubrany niechlujnie i rozczochrany, jakby nie spał w łóżku. Trzymał kieliszek koniaku i przyglądał się żonie z błyskiem rozbawienia w przekrwionych oczach. - Jaśnie panie. - Cofnęła się pośpiesznie, przydeptując piętą rąbek koszuli. - Ha, wydajesz się zaskoczona moim widokiem. Sądziłem, że to rzecz zwyczajna, że mąż odwiedza żonę w poranek po nocy poślubnej. - Popijał brandy, patrząc na nią kpiąco ponad brzegiem kieliszka, Ale w jego spojrzeniu było coś więcej niż kpina. Jakiś ślad niechęci, kiedy przyglądał się kształtom jej ciała pod cienkim materiałem. Juliana postanowiła nagle wrócić do łóżka. - Przestraszyłeś mnie, panie - powiedziała z godnością, na jaką tylko zdołała się zdobyć. Wsunęła się do łóżka, naciągając okrycie pod szyję. - Henny, napiję się jeszcze czekolady. Kobieta podała jej tacę i dygnęła przed wicehrabią. - Czy mam wyjść, jaśnie panie? - Nie - rzuciła szybko Juliana. - Nie, nie musisz odchodzić. Lucien ledwie się uśmiechnął i wzruszył ramionami. Podszedł do łóżka i usadowił się na jego krawędzi. - A zatem spędziłaś miły wieczór, jak sądzę? - Napił się koniaku. Uznała, że najlepiej ciągnąć rozmowę w tym duchu... najzwyklejsza pogawędka z człowiekiem, który miał wszelkie prawa tu przebywać. - Tak, dziękuję. Poszliśmy na sztukę i do Ranelagh. - Zanurzyła kolejny biszkopt w czekoladzie z miną wyrażającą, jak miała nadzieję, całkowitą beztroskę, po czym podniosła go, w nienaruszonym stanie, do ust.

- Marna rozrywka! - Lucien pogardliwie wydął wargi. - Gdybyś naprawdę chciała zobaczyć miasto, powinnaś oddać się w moje ręce. - Wątpię, żeby Jego Wysokość na to przystał - odparła, opierając się na poduszkach i patrząc na niego zmrużonymi oczami. Lucien wybuchnął głośnym śmiechem, który przerodził się w atak kaszlu. Zgiął się wpół, jego wyniszczone ciało trzęsło się, gdy walczył o powietrze. - Tak, tak, jaśnie panie. Spokojnie, no, już dobrze. - Henny wyjęła mu kieliszek z rąk i stała, czekając, aż atak minie. -Wypij to, panie. – Podała mu kieliszek z miną kogoś, kto zna skuteczne lekarstwo. Jako że przebywała z rodziną od lat, znała jej członków na wylot. Lucien opróżnił kieliszek jednym haustem i westchnął z ulgą. - Wybacz, moja droga. Nieprzyjemny obyczaj u pana młodego. Uśmiechnął się, a Juliana zauważyła po raz pierwszy, że brakuje mu czterech przednich zębów. Nie umiała określić jego wieku, ale z pewnością nie mógł tracić zębów ze starości. - Zaraz, co takiego powiedziałaś, co mnie rozbawiło...? Och, już wiem... Tarquin z pewnością nie byłby zachwycony, widząc mnie w roli twojego przewodnika po Londynie. Zachichotał, ale tym razem bardzo ostrożnie. Juliana skinęła głową w zamyśleniu. Bez trudu mogła wyobrazić sobie księcia Redmayne'a zgrzytającego zębami w takiej sytuacji. Bez wysiłku... doprawdy, co za słodka myśl... wspaniały pomysł... - Dzień dobry, lady Edgecombe... Ach, Lucien, widzę, że złożyłeś żonie poranną wizytę. - Książę Redmayne pojawił się znienacka. Zaskoczona Juliana odwróciła się w stronę drzwi. Tarquin w brokatowym szlafroku oku opierał się o futrynę, ale tej swobodnej pozie przeczyły gniewne błyski w jego oczach. Z jakiegoś powodu nikt w tym domu nie uważał za stosowne pukać do jej drzwi, pomyślała Juliana. - Dzień dobry, Wasza Wysokość. - Łyknęła czekolady, starając się zachowywać, jakby podejmowanie dżentelmenów w łóżku, w nocnej koszuli, stanowiło stałą część jej dziennych zajęć. Och, oczywiście, powinno to być naturalne zarówno dla męża, jak i kochanka, a ona miała obu. Śmiech załaskotał ją w gardle. Pospiesznie odstawiła filiżankę i przesunęła tace na skraj łóżka.

- Wydajesz się czuć zupełnie swobodnie w sypialni mojej żony, Tarquinie stwierdził szyderczo Lucien. - Zastanawiam się, czy mam się zachować jak obrażony małżonek? - Nie bądź głupcem. - Tarquina najwyraźniej nudziły dowcipy kuzyna. Przypuszczam, że jeszcze się nie kładłeś? - Masz rację, drogi chłopcze. - Lucien podniósł pusty kieliszek ku światłu. Mój Boże, znowu pusty. Przysiągłbym, że ten kieliszek przecieką. Czy masz nadal karafkę w swoim pokoju, Redmayne? - Idź do swojego pokoju, Lucienie - powiedział Tarquin tym samym znudzonym tonem. - Twój służący czeka na ciebie i jestem pewien, że znajdziesz tam wszystko, czego ci potrzeba. Lucien ziewnął szeroko i się podniósł. - Cóż, może masz rację. Z przykrością kończę tę czarującą konwersację, droga żono. - Sądzę, że wrócimy do niej, panie. Wyraz znudzonego lenistwa znikł z twarzy Tarquina. - Słucham, Juliano? Uśmiech Juliany tchnął niewinnością. - Powiedziałam jedynie, że będę czekać na dalszy ciąg rozmowy z moim mężem. Czy to coś złego? Tarquin wydawał się tak zdumiony, że z trudem zachowywała powagę. - Wiesz, Tarquinie, nie możesz odsuwać żony od prawowitego męża oświadczył Lucien, bawiąc się tabakierką. Nie miał pojęcia, dlaczego Julianie zależało, żeby spłatać księciu złośliwego figla, ale przyłączył się do tego z ogromną ochotą. Tarquin cofnął się do drzwi i je otworzył. - Dobrego dnia, Lucienie. Lucien zrobił urażoną minę. - Wyrzucasz mnie z sypialni mojej żony, kuzynie? To ja mam prawo, jak sądzę, wyrzucić ciebie, nie na odwrót. - Wyjdź. - Głos księcia brzmiał cicho, ale żyłka na skroni pulsowała gwałtownie, a nozdrza zbielały.

Lucien zerknął na Julianę, która, postanowiwszy rozważnie nie brać udziału w sprzeczce, odwróciła wzrok. Nie chciała w tej chwili prowokować księcia Redmayne'a jeszcze bardziej, sprzymierzając się z wicehrabią. Przynajmniej dopóki nie ustali sensownego planu. Lucien wzruszył ramionami, ruszając do drzwi. Wiedział, że bez sojusznika nie wygra. Nie był pewien, o co toczy się gra, ale ku jego zaskoczeniu Juliana nie wydawała się całkowicie uległą marionetką w rękach księcia. Skłonił się kpiąco przed kuzynem, zanim wyszedł na korytarz. - Lady Edgecombe zadzwoni, kiedy będzie cię potrzebować, Henny oznajmił książę, wciąż trzymając drzwi otwarte. Pokojówka dygnęła, wzięła tacę z czekoladą i wyszła pospiesznie. - A więc, o co chodziło? - Książę podszedł do łóżka. - Co takiego? - Juliana uśmiechnęła się niewinnie. - Mój mąż przyszedł mnie odwiedzić. Rozmawialiśmy. - Rozumiem. - Tarquin patrzył na nią badawczo. - Czy rzucasz mi rękawicę, Juliano? - Dlaczego miałabym ją rzucać? - Nie wiem. Ale jeśli to zrobisz, ostrzegam, że ją podniosę. - Inaczej nie miałoby to sensu, mój książę... Nie - dodała słodkim głosikiem żebym chciała to zrobić, oczywiście. Tarquin stał nad nią ze zmarszczonymi brwiami. Pałała chęcią dokonania jakiejś psoty, tajemnicza energia sprawiała, że jej włosy wydawały się sypać iskry. Nie mógł jednak dojść, czy chciała mu dokuczyć i dlatego postanowiła zaprzyjaźnić się z Lucienem... Uznając, że nie warto jej prowokować, kontynuując ten temat, uśmiechnął się łagodnie i zaczął mówić o czymś innym. - Zapomniałem ci powiedzieć zeszłej nocy, że dzisiaj prawdopodobnie odwiedzi cię lady Lydia Melton wraz z matką, żeby ci złożyć gratulacje. - Och? Twoja narzeczona jest bardzo uprzejma - powiedziała obojętnie. - To zwykła rzecz, złożyć wizytę nowej osobie w rodzinie narzeczonego, która w dodatku mieszka pod jego dachem. - Tak, pewnie tak. Czy zdaje sobie sprawę, że ta nowa osoba zamieszkała w jej apartamencie? - Nie mów głupstw, Juliana nerwowo bawiła się kołdrą.

- Domyślam się, że zostanę przeniesiona do innych pokojów po twoim ślubie... czy też zostanę odprawiona, gdy pojawi się dziecko? - Koniecznie chcesz się ze mną pokłócić - zauważył Tarquin, Obudziłem się pół godziny temu, mając wrażenie, że dotknęła mnie czarodziejską różdżką dobra wróżka. - Oczy mu lśniły, uśmiechnął się. - Wspomnienie ciebie było na mojej skórze, w mojej krwi. Pochyliwszy się, położył dłonie po obu stronach jej głowy. Julia nie mogła oderwać wzroku od jego oczu, tak teraz bliskich, żądających odpowiedzi. Czuła jego ciepły oddech na policzku, widziała usta tuż nad sobą... trwało to wieczność, zanim, z cichym jękiem, przyciągnęła jego twarz do swojej. Całowała go łakomie, wsuwając mu język w usta, smakując go, wciągając w płuca jego zapach. Nie ruszał się, pozostawiając jej inicjatywę, aż zdyszana, puściła jego głowę i odsunęła usta. - Dużo milsze powitanie - oświadczył Tarquin z uśmiechem. Czy zawsze budzisz się w złym humorze? Czy też nie wyspałaś się zeszłej nocy? - Moje pytania były całkiem na miejscu - odparła Juliana, ale terał jej cichy głos brzmiał słodko, usta stały się miękkie, a oczy błyszczały. Usiadł obok niej na łóżku. - Może powinienem wspomnieć wcześniej o moich planach małżeńskich, ale naprawdę nie sądziłem, że to istotne. Niezależnie od ustaleń między nami, moja droga, w którymś momencie muszę się ożenić. I jest bez znaczenia, co bym wolał - dodał nieco smutnie - mam obowiązek wobec rodziny. - Czy wolałbyś się nie żenić z lady Lydią? - Juliana zapomniała na chwilę o własnych obawach. - To małżeństwo z rozsądku - wyjaśnił spokojnie. - Człowiek z moją pozycją nie żeni się z innego powodu. Dla zabawy, namiętności, nawet miłości, ma się kochankę. To cię z pewnością nie zaskakuje? - Nie, chyba nie. Czy masz inne kochanki? Kogoś... kogo kochasz? Przebierała nerwowo palcami po pościeli, nie mogąc się zdobyć, by na niego spojrzeć. Oczy Tarquina stały się martwe, z twarzy zniknęły wszelkie uczucia.

- Miłość, moja droga, to luksus, na który człowiek z moją pozycją nie może sobie pozwolić. Podniosła wzrok, zaskoczona goryczą, którą wyczuła pod beznamiętnym tonem. - Dlaczego musiałeś się nauczyć bez niej obywać? - Co za dociekliwe dziecko z ciebie. - Patrzył na nią przez chwilę w milczeniu, podczas gdy ona przyglądała mu się ze szczerą ciekawością. - Jeśli ktoś zdobył władzę i majątek, nigdy nie może tak naprawdę zaufać ludziom, którzy go otaczają. Być może trzeba umieć ufać, żeby być zdolnym do miłości - odparł po prostu. - Jakie to okropne! - Juliana dotknęła jego dłoni spoczywającej na łóżku. - Czy ktoś udawał, że cię kocha, po to tylko, żeby jak najwięcej od ciebie dostać? Popatrzył na jej rękę na swojej dłoni. Jaki spontaniczny, szlachetny odruch współczucia, pomyślał, delikatnie wysuwając dłoń. - Kiedy byłem młody i głupi - odparł lekkim tonem. - Ale wyciągnąłem wnioski z nauczki. Ktoś przynajmniej udawał, że cię lubi - zauważyła Juliana w zamyśleniu. - Co do mnie, to nikt tego nawet nie udawał. Nie wiem, co gorsze. - Och, na pewno cię lubiano - sprzeciwił się, zaszokowany, pomimo własnego cynizmu, tym stwierdzeniem w ustach młodej i pociągającej dziewczyny. Juliana pokręciła głową. - Nie - oznajmiła. - Nie spełniałam oczekiwań innych z wyjątkiem, rzecz jasna, sir Johna. Sądzę, że on szczerze mnie lubił... a może to była tylko żądza. George twierdził, że to zdeprawowany starzec, który pragnął młodych dziewcząt. Tarquin pochylił się i uniósł jej brodę koniuszkiem palca, zaglądając w oczy - Lubię cię, Juliano. Szukała oznak kłamstwa w jego twarzy. Nie znalazła; jego oczy stały się nagłe nieprzeniknione; lśniły intensywnie, pojawiło się w nich coś, co wprawiało ją w zakłopotanie. Skierowała myśl w inną stronę, wyzwalając się spod czaru jego spojrzenia. - A więc kiedy uczynisz lady Lydię swoją żoną, gdzie zamierzasz mnie umieścić?

Tarquin puścił jej brodę; niezwykły nastrój prysł. - Nie zamierzam umieszczać cię gdziekolwiek. Oczywiście, jeśli urodzisz potomka Edgecombe'owi, przeniesiesz się do własnych apartamentów, zarówno tutaj, jak i w Redmayne Abbey. Gdzie zechcesz rezydować, zależeć będzie wyłącznie od ciebie. Jeśli zapragniesz opuścić ten dom i zamieszkać we własnej rezydencji, będziesz mogła to zrobić; dziecko, jednakże, zostanie tutaj. - A jeśli nie będę miała dziecka? - Sądziłem, że omówiliśmy te kwestie z Copplethwaite'em - rzucił. - O twoim małżeństwie nie było mowy. Zrezygnowany, zaczął wyliczać na palcach. - Po moim ślubie... po śmierci twojego męża... bez względu na tu, czy będziesz miała dziecko, czy nie, będziesz mogła zamieszkać w Edgecombe Court jako wdowa po wicehrabim. Dziecko jednak jeśli się urodzi, zostanie pod moim dachem. Jeśli zamieszkasz gdzie indziej, będziesz mogła je widywać, kiedy zechcesz. Sadzę, że to wszystko zostało jasno ustalone. - Obawiam się, że trochę wolno myślę, Wasza Wysokość. - A księżyc zrobiony jest z sera. Juliana, milcząc, starała się ukryć gorycz i urazę. Wszystko w niej sprzeciwiało się tym zimnym, oficjalnym ustaleniom dotyczącym jej dziecka. A gdyby tak ona i książę rozstali się na dobre, gdyby powstał między nimi spór, którego nie dałoby się załagodzić? Jakże mogłaby nadal mieszkać pod jego dachem? I jak mogłaby się wyprowadzić, zostawiając dziecko? Dla księcia Redmayne'a ona i dziecko stanowili jedynie nabytek, Kobiety kupowano i sprzedawano na wszystkich szczeblach drabiny społecznej. Głodujący mężczyźni sprzedawali żony na targu w zamian za chleb. Księżniczki krwi królewskiej wysyłano na obce dwory niczym bydło, żeby tam rodziły dzieci, cementując przymierza, łącząc ziemie, wojska i skarbce. Wiedziała o tym wszystkim, odkąd wyrosła z pokoju dziecięcego. Jakże jednak ciężko widzieć samą siebie w takiej roli. Tarquin przyglądał się jej, unosząc pytająco brwi. Ponieważ się nie odzywała, powiedział, zmieniając temat: - Czy masz jakieś plany na dzisiaj?

Pytanie ją zaskoczyło. Całe życie rządzili nią inni - decydowali o jej losie i doprowadzili do domu przy ulicy Russell. Nie przyszło jej do głowy, że swoboda wyboru, co będzie robić i dokąd pójdzie, stanie się dobrą stroną jej zniewolenia. - Nie myślałam o tym. - Jeździsz konno? - Tak, dlaczego? Zimą w Hampshire, kiedy drogi zamieniają się bagna, to jedyny sposób, żeby podróżować. Chciałabyś konia dojazdy? - Ale gdzie tu można jeździć? - W Hyde Parku są tereny do spokojnej przejażdżki. Richmond jest bardziej podniecające. - Jej zachwyt sprawił mu przyjemność. Jak łatwo ją uradować. A także zranić, o czym już się przekonał, ale tę myśl szybko odepchnął - Jeśli chcesz, sprowadzę ci konia z Tattersalls. - Och, czy ja też mogę pójść? - Odrzuciła kołdrę, wyskakując z łóżka; nocna koszula zafalowała wokół niej. - Obawiam się, że nie. Damy nie bywają w Tattersalls. - Skupił wzrok na wypukłości jej piersi, których ciemne szczyty uwidaczniały się pod cienkim materiałem. - Możesz mi jednak zaufać - powiedział wolno. - Zdejmij koszulę. Juliana zwilżyła wargi językiem. - Ktoś może wejść. - Zdejmij. - Głos brzmiał niemal szorstko, ale usłyszała w nim namiętność. Rozwiązała sznurówki pod szyją i powoli ściągnęła koszulę przez głowę, wyczuwając, że spodoba mu się takie stopniowe odsłanianie. Kiedy ją zdjęła i stanęła naga, zaczął pożerać ją oczami, błądząc głodnym wzrokiem po ciele, nie próbując jednak jej dotknąć. Odwróć się. Zrobiła to z ociąganiem, zwracając się twarzą w stronę łóżka, czując, jak jej skóra czerwieni się i staje gorąca pod jego spojrzeniem, jakby to jego dłonie, a nie oczy ją pieściły. Tarquin rozwiązał szlafrok jednym ruchem i stanął za nią. Jego dłonie powędrowały wokół jej kibici, obejmując pełne piersi. Potem przesunął rękami po jej brzuchu, krągłościach bioder, pośladkach.

Juliana wstrzymała oddech, kiedy jego palce ześlizgnęły się po pośladkach między uda, otwierając jej wilgotne i gorące ciało. Pożądanie przyspieszyło bicie jej serca. - Połóż dłonie płasko na łóżku. Juliana posłuchała cichego, namiętnego rozkazu. Przesunął rękami po jej pochylonych plecach, wzdłuż kręgosłupa, po czym ujął za pośladki wchodząc w nią. Wypełniło ją - cudownie odmienne - inne uczucie ml tego, które poznała wcześniej. Słyszała swoje ciche okrzyki; głowa opadła jej na pogniecione prześcieradła, w ustach zaschło. Poczuła jego palce na swym ciele, wymawiał jej imię; każda sylaba była świadectwem rozkoszy, Juliana opadła powoli, tak powoli, jak piórko niesione wiosennym wiatrem. Ogarnęła ją pustka, zagubiła się w jej wirującym wnętrzu Przewróciła się, a Tarquin wraz z nią, obejmując ją teraz dłońmi w pasie, Zanurzył twarz w płomienistych włosach na jej karku, czuła jego gorący i wilgotny oddech na skórze. Pustka ustąpiła, napięcie odpływało. Minęła dłuższa chwila, zanim Tarquin stanął na nogach. Zawiązał ponownie szlafrok i schylił się, żeby pogładzić plecy Juliany. - Mignonne, wracaj. - Nie mogę. Zagubiłam się - szepnęła w pościel. - To było takie inne. Odwrócił ją na plecy. Pogładził jej twarz opuszkiem palca; oczy miał pociemniałe od namiętności i zdumienia. - Nie wiem, kim jesteś - powiedział. Pocałował ją, a potem wyszedł w milczeniu. Juliana usiadła na łóżku. W tej chwili też nie wiedziała, kim jest. Żoną, kochanką... nierządnicą? Kobietą, dziewczyną? Człowiekiem czy rzeczą, którą się posiada? Nie znała samej siebie, ale księcia znała jeszcze mniej.

13 Dochodziło

południe, kiedy Juliana, ubrana w szeroką suknię z żółtego

jedwabiu, spod której wystawała biała halka z zielonym haftem, opuściła swój apartament.

Czuła się modną damą, która wstaje o niezwykłej porze. Lady Forsett byłaby z pewnością oburzona. Kobiety w domu nie zdejmowały fartuchów i nie przebierały się w suknie aż do obiadu. Zachichotała na tę myśl i podskoczyła lekko, kiedy napotkała wzrok służącej, która wyraźnie usiłowała stłumić uśmiech. - Dzień dobry - rzuciła Juliana, kiwając wyniośle głową. - Jaśnie pani - odparła dziewczyna, zginając się w ukłonie, dopóki lady Edgecombe jej nie minęła. Juliana zatrzymała się na szczycie schodów, zastanawiając się, dokąd pójść. Oglądała rozmaite pomieszczenia w domu poprzedniego dnia i teraz nie miała ochoty pokonywać krętych schodów, aby udać się do biblioteki czy salonu. Ściśle mówiąc, była jedynie gościem w tym domu, chociaż zajmowała nieco dwuznaczną pozycję. Potem przypomniała sobie, że ma własny salon. Otworzyła drzwi do małego pomieszczenia, trochę niepewna, kogo lub co w nim zastanie, ale był pusty i dokładnie taki, jak zapamiętała. Zamknęła drzwi za sobą i przystanęła, zastanawiając się nad następnym krokiem. Marzyła o filiżance kawy. Wyglądało na to, że może zamawiać, co jej się podoba. Pociągnęła za sznur od dzwonka przy kominku i usadowiła się na szezlongu, poprawiając spódnice. Pukanie do drzwi rozległo się tak szybko, że nie mogła uwierzyć, iż lokaj zdołał dotrzeć tutaj z kuchennych rejonów w tak krótkim czasie. Nic sprawiał jednak wrażenia człowieka, który się spieszył, a jego upudrowana peruka i ciemna liberia pozostały nieskazitelne. Jaśnie pani dzwoniła? - Tak, chciałabym się napić kawy. - Uśmiechnęła się, ale twarz służącego pozostała nieruchoma. - Tak jest, pani. Czy coś jeszcze? - Och, może tylko chleb i masło - powiedziała. Obiad miał być dopiero o trzeciej, a po porannym wysiłku nabrała apetytu. Lokaj skłonił się i wyszedł, a ona, wciąż zasiadając dumnie na szezlongu, zastanawiała się, co ze sobą zrobić do obiadu. Na stoliku pod lustrem w pozłacanej ramie, po przeciwnej stronie pokoju, leżały pisma; podniosła się, żeby je przejrzeć, kiedy ponownie zapukano do drzwi. - Proszę wejść.

- Dzień dobry, Juliano. - Lord Quentin skłonił się w drzwiach, po czym wszedł z uśmiechem, aby ująć jej dłoń i unieść ją do ust. - Przyszedłem zapytać, jak się miewasz. Czy mogę w czymś ci pomóc... miałabyś na coś ochotę? - Jakieś zajęcie - odparła Juliana ze smutnym uśmiechem. - Jestem ubrana i gotowa, żeby się pokazać, ale nie mam dokąd pójść ani co robić. Quentin się roześmiał. - Jutro lub pojutrze będziesz musiała złożyć wizyty, a Tarquin, jak słyszałem, sprowadzi ci konia do jazdy po mieście. Tymczasem proponuję ci spacer po parku, jeśli przyjmiesz moje towarzystwo. Możesz te odwiedzić księgarnię i sklepy. Masz do dyspozycji lektykę i bryczkę. Jeśli jednak wolisz poruszać się pieszo, lokaj będzie ci towarzyszyć. - Och - szepnęła Juliana, zaskoczona wielością wyborów. - Przypuszczam, że mogę także korzystać z biblioteki księcia? - Oczywiście - zapewnił Quentin. - Wszystko w tym domu jest do twojej dyspozycji. - Czy jego Wysokość tak powiedział? Quentin się uśmiechnął. - Nie, ale mój brat jest niezwykle szczodry. Wszyscy, w jakimś stopniu, żyjemy na jego koszt i nie pamiętam, żeby komuś czegoś odmówił, nawet Lucienowi. Juliana bez trudu mogła uwierzyć w hojność księcia. Wiedziała też, że nie wynikała ona z wyrachowania. Ogarnęło ją współczucie na myśl, jakie to musiało być bolesne, gdy nadużywano jego szlachetności. - Czy mieszkasz tutaj, panie? - Tylko kiedy odwiedzam Londyn. Mój dom znajduje się przy katedrze w Melchester, w Hertfordshire, gdzie jestem kanonikiem. Juliana przyjęła tę wiadomość, kiwając w zamyśleniu głową. Kanonicy byli bardzo ważni w kościelnej hierarchii. Zmieniła temat. - Dlaczego mój mąż tutaj mieszka? Czy nie ma własnego domu? Pojawił się lokaj z kawą i Quentin wstrzymał się z odpowiedzią. Juliana zauważyła, że na tacy były dwie filiżanki. Najwyraźniej służba zadawała sobie trud, by wiedzieć, gdzie przebywają ich państwo. - To należało do umowy- odrzekł Quentin po wyjściu lokaja. Przyjął od niej filiżankę, pochylając głowę w podzięce. - Tarquin nalegał na to dla twojego

dobra. Z oczywistych względów powinnaś mieszkać pod jednym dachem z mężem. Dom Luciena, oględnie mówiąc, nie jest najwygodniejszy. Oblegają go wierzyciele. A poza tym tutaj Tarquin ma go na oku. - Żeby mnie nie napastował? - Juliana uniosła brwi. Quentin poczerwieniał. - Gdybym podejrzewał, że Tarquin nie zapewni ci bezpieczeństwa, nie wziąłbym udziału w tym przedsięwzięciu. - A miałbyś wybór? - zapytała cicho. - Twój brat jest bardzo... bardzo przekonujący. Rumieniec Quentina pociemniał. - Tak, to prawda. Wolę jednak myśleć, że nie zdołałby mnie nakłonić, abym postąpił wbrew sumieniu. - A ta niegodna manipulacja? - W glosie Juliany brzmiało nieudanie niedowierzanie, gdy wzięła z tacy kawałek chleba z masłem. Pożałowała pytania, kiedy zobaczyła zrozpaczoną minę Quentina. Nie miała do niego żalu w istocie czuła, że gdyby go tylko poprosiła, zostałby bez wahania jej przyjacielem i obrońcą. - Jakże mogę zaprzeczyć? - odparł zgnębiony. - To wstrętny plan... .a jednak wybawi rodzinę z tylu opresji. - A dobro rodziny jest, rzecz jasna, najważniejsze? - Na ogół tak - odparł po prostu. - Najpierw jestem Courtneyem, a potem wszystkim innym. Tak samo jest z Tarquinem. Wierzę jednak, ze nie dopuści, abyś ucierpiała na tym... i... - umilkł zakłopotany.-Wybacz, ale wydaje mi się, że mogłabyś skorzystać na tym układzie, jeśli Tarquin nie budzi w tobie odrazy. Juliana była zbyt uczciwa, żeby skłamać. Odstawiła filiżankę, zdając sobie sprawę, że oblewa się rumieńcem. - Nie - przyznała. - To takie dziwne. Czasami go nienawidzę, a czasami... Wzruszyła bezradnie ramionami. Quentin skinął poważnie głową, odstawiając filiżankę. Ściskając mocno jej dłonie, powiedział z przekonaniem: - Musisz zrozumieć, Juliano, że zawsze możesz na mnie liczyć. Mam pewien wpływ na brata, choć może się wydawać, że nikogo nie słucha.

Jego szare oczy wyrażały szczerość; uśmiechnęła się z wdzięcznością, czując ogromną ulgę. Po raz pierwszy zaofiarowano jej przyjaźń. Kolejne pukanie do drzwi przerwało chwilę napiętej ciszy; wszedł główny lokaj. - Przybyły lady Melton i lady Lydia, pani - oznajmił. - Pozwoliłem sobie zaprowadzić je do salonu na dole. - Dziękuję, Catlett - powiedział szybko Quentin. - Lady Edgecombe już schodzi... Nie martw się - zwrócił się z uśmiechem do Juliany, kiedy lokaj wyszedł. - Będę ci towarzyszył w tej próbie. - Czy będzie trudna? - Juliana przyjrzała się swojemu odbiciu w lustrze, przygładzając nerwowo włosy. - Wcale nie. Lydia to najsłodsza istota na świecie, a lady Melton też nie jest gorgoną. - Książę nie wydaje się podchodzić z chęcią do małżeństwa z lady Lydią oznajmiła Juliana, śliniąc palec i przygładzając brew. - Powiedział, że to małżeństwo z rozsądku. - Dostrzegła twarz Quentina w lustrze i serce jej zadrżało na widok rozpaczy w jego oczach. Odwrócił się zaraz, otwierając drzwi. Przypomniała sobie teraz jego wystudiowaną obojętność w teatrze, obojętność, która z pewnością musiała pokrywać silne napięcie. Chwila nie była jednak właściwa, by rozwiązywać tę zagadkę. Juliana odłożyła to na później, przygotowując się do pierwszego spotkania towarzyskiego w charakterze lady Edgecombe. Dopiero wtedy, gdy znalazła się w holu, uświadomiła sobie, że nie ma żadnej historyjki na wyjaśnienie małżeństwa z wicehrabią. Kim była? Skąd się wzięła? Czy książę powiedział coś Meltonom w teatrze? Jeśli tak, to co? Ogarnięta paniką, stanęła pośrodku holu, chwytając Quentina za czarny jedwabny rękaw. - Kim jestem? - szepnęła. Zdumiony zmarszczył brwi; po chwili jego czoło się wygładziło. - Daleką kuzynką Courtneyów z Yorku. Czy Tarquin ci nie mówił.. . ale nie, oczywiście, że nie. - Mogłabym uciąć mu język! - szepnęła z wściekłością Juliana. - To najbardziej bezmyślny, nieznośny, okropny...

- Droga Juliano. - Cichy głos księcia dobiegł ze schodów za ich plecami. Czyżbyś to mnie miała na myśli? - W jego oczach płonęły wesołe iskierki. Odwróciła się i zaczepiła obcasem o kraj sukni. Rozległ się nieprzyjemny trzask. - Och, do wszystkich diabłów! - wykrzyknęła. - Zobacz, co przez ciebie zrobiłam! - Idź do Henny i poproś, żeby ci ją spięła - odparł spokojnie Tarquin. - Ja i Quentin zabawimy gości, dopóki nie będziesz gotowa. Juliana zebrała spódnice, rzucając mu, jak miała nadzieję, spojrzenie pełne najwyższej pogardy. Ale uszczypnął ją lekko w nos, gdy mijała go na schodach, a ona pokazała mu język z żałosnym brakiem godności. Ich chichot ścigał ją na schodach. Kiedy wkroczyła do salonu dwadzieścia minut później, Tarquin natychmiast wyszedł jej na spotkanie. - Lady Edgecombe, pozwól, że cię przedstawię lady Melton i lady Lydii Melton. - Ujął ją za rękę i poprowadził w głąb pokoju. Obie damy, siedzące obok siebie na kanapie, skłoniły się, podczas gdy Juliana dygnęła. Obie były ubrane na czarno, lady Melton miała także na głowie czarny czepek który całkowicie zakrywał jej włosy. Córka nosiła skromniejsze, ciemnoszare nakrycie głowy. Sprawiały smutne wrażenie. - Jestem zaszczycona - szepnęła Juliana. - Proszę przyjąć moje kondolencje z powodu straty. Lady Melton uśmiechnęła się przelotnie. - Rozumiem, lady Edgecombe, że zupełnie niedawno przybyłaś Yorku. Juliana potwierdziła, siadając na delikatnym pozłacanym krześle, które podsunął jej Tarquin. Lady Lydia uśmiechała się, ale mówiła niewiele, zostawiając matce prowadzenie konwersacji. Julianę znacznie bardziej interesowała córka niż matka; zauważyła słodką, ale niespecjalnie wyrazistą twarz, jasnoniebieskie oczy, postawę pewnej rezerwy. Książę zachowywał się nienagannie wobec obu dam - i nieco chłodno, jak się Julianie wydawało, w przeciwieństwie do brata, serdecznego i pełnego uwagi. Zwróciła uwagę, że nieśmiałe uśmiechy lady Lydii kierowały się na ogół w jego stronę.

Wizyta trwała piętnaście minut, a Juliana z wdzięcznością przyjęła pomoc księcia Redmayne'a w prowadzeniu rozmowy. Odpowiadał za nią na większość pytań, ale w taki sposób, że mogło się wydawać, że to ona udzieliła odpowiedzi. Poruszał neutralne, bezpieczne tematy, omijając te, które, jak wiedział, mogły Julianę zaskoczyć. Kiedy damy pożegnały się, uznała, że następnym razem da sobie radę sama. Quentin wraz z księciem odprowadzili damy do powozu. Juliana przyglądała im się przez okno. To Quentin pomógł lady Lydii wsiąść do środka, natomiast Tarquin podał ramię matce, co Julianie wydało się dziwne. Lydia uśmiechnęła się do Quentina, siadając na ławce, a on starannie ułożył tren u jej stóp. Wtedy nagle przyszło Julianie do głowy, że gdyby zapytano ją, kto jest z kim zaręczony stwierdziłaby, że Quentin i lady Lydia. To by wyjaśniało zachowanie Quentina w teatrze, a także ten dziwny, ponury wyraz twarzy, kiedy wspomniała słowa Tarquina o zbliżającym się małżeństwie. Zdaje się, że wkroczyła w ich sprawy z właściwym sobie brakiem taktu. Quentin szedł chwilę za powozem, podczas gdy Tarquin zawrócił do domu. Słyszała jego głos w holu i czekała, aż do niej przyjdzie, ale na próżno. Spodziewała się słowa aprobaty... chwili rozmowy na temat wizyty… czegokolwiek. Zła, weszła do holu. - Gdzie jest Jego Wysokość, Catlett? - W bibliotece, jak sądzę, jaśnie pani. Ruszyła korytarzem ku bibliotece na tyłach domu. Zapukała i weszła do środka. Tarquin podniósł wzrok znad gazety z wyrazem zdziwienia na twarzy. - Czy zachowałam się właściwie? - zapytała, dygając ironicznie. Tarquin odłożył gazetę, opierając się na krześle. - Och, zdaje się, że znowu cię uraziłem. Powiedz mi, co takiego zrobiłem, abym mógł naprawić błędy. To wyznanie pokornej skruchy tak zdumiało Julianę, że wybuchła śmieć hem. - Stanowisz beznadziejny przypadek, mój książę. Zanim rozmowa mogła potoczyć się dalej, w otwartych drzwiach stanął zarządzający służbą.

- Goście do lady Edgecombe. Zaprowadziłem ich do twojego prywatnego salonu, pani. Juliana odwróciła się, zdziwiona. - Goście? Kto taki? - Trzy młode damy, pani. Panna Emma, panna Lilly i panna Rosamund. Sądziłem, że będzie im wygodniej w małym salonie. - Jego twarz nie zdradzała żadnych uczuć. Czy Catlett domyślił się, że damy z ulicy Russell należały do innej klasy niż lady Melton i jej córka? Czy też uznał, że Juliana woli przyjąć swych gości we własnym salonie? - Wybacz, Wasza wysokość. - Z uśmiechem na ustach dygnęła i pobiegła na górę. Tarquin uniósł brew, wzruszając ramionami. Jedyną kobietą, z którą, dotąd, mieszkał, była matka. Wyraźnie musiał się jeszcze dużo nażyć w stosunkach ze słabą płcią - i wyglądało na to, że Juliana Courtney, wicehrabina Edgecombe, zadba o jego edukację. Zastanowił się chwilę, dlaczego nie odczuwa z tego powodu irytacji. Juliana pobiegła do salonu, dziwiąc się, że spieszy z taką ochotą powitać znajome z ulicy Russell. Nie miała wiele okazji, żeby je dobrze znać, ale przebywanie pod jednym dachem, nawet krótko, wytworzyło między nimi rodzaj zażyłości, która brała się ze wspólnej radości wspólnie dzielonych smutków. - Juliano, cóż za elegancki salon - zawołała Rosamund, kiedy gospodyni weszła. - Ojej, cała rezydencja jest w pierwszorzędnym stylu. –Lilly przemknęła przez pokój, żeby uściskać Julianę. - Ależ masz szczęście. I ta suknia! Taka śliczna. I prawdziwe srebrne sprzączki przy bucikach, daję głowę. - Okiem eksperta objęła wszystkie szczegóły stroju Juliany. - Przysięgam, że umrę z zazdrości - jęknęła Emma. - Chyba że kryje się za tym coś nieprzyjemnego. - Jej wzrok spoważniał, kiedy spojrzała na Julianę ponad krawędzią wachlarza. - Musisz za to wszystko w jakiś sposób płacić. - Tak opowiedz nam wszystko. - Rosamund wzięła Julianę pod rękę i posadziła na kanapie obok siebie. - Koniecznie nam opowiedz.

Juliana miała wielką ochotę przedstawić im całą historię, kiedy tak siedziały skupione z twarzami wyrażającymi współczucie i ciekawość. Jednak chwila zastanowienia pozwoliła jej zapanować nad niebezpiecznym odruchem. Musi nauczyć się ukrywać swoje sekrety lepiej niż do tej pory. Gdyby nie uległa słabości i nie zwierzyła się pani Dennison, nie znalazłaby się w obecnej sytuacji. - Nie ma nic do opowiadania. Jest tak, jak widzicie. Wczoraj zostałam poślubiona wicehrabiemu Edgecombe'owi i razem z nim zamieszkaliśmy w domu księcia Redmayne'a. - A więc książę nie kupił cię dla siebie? - naciskała Emma, pochylając się, żeby lepiej widzieć twarz Juliany. - W pewnym sensie tak - odparła ostrożnie Juliana. - A zatem i on, i wicehrabia są twoimi kochankami. - Lilly wygładziła jedwabne rękawiczki, patrząc badawczo brązowymi oczami. - Niezupełnie. - Ojej, Juliano, nie bądź taka tajemnicza! - zawołała Emma. - Wszyscy chcą wiedzieć, jak to możliwe, że tak ci się powiodło. Nie ma nic dziwnego w tym, że się tobą dzielą... zwłaszcza jeśli jesteś zabezpieczona umową. A tak przecież jest? - Tak. - Juliana uznała, że prościej będzie pozwolić im wierzyć, że książę dzieli się nią z młodym kuzynem. Nie był to do końca wymysł. - Niczego mi nie brakuje i można powiedzieć, że należę zarówno do księcia, jak i wicehrabiego. Wstała i pociągnęła za sznur od dzwonka. - Napijecie się ratafii czy sherry... albo szampana? - dodała nagle. -Macie ochotę na szampana? - Ojej, jak cudownie - stwierdziła Lilly. - Możesz tutaj zamawiać takie rzeczy? - Wszystko, co zechcę - oświadczyła Juliana odrobinę buńczucznie, kiedy zjawił się lokaj. - Catlett, proszę przynieść szampana. - Jaśnie pani. - Catlett skłonił się i wyszedł, nie mrugnąwszy okiem. - Widzicie - rzuciła Juliana z uśmiechem. - Mogę zażądać, co mi się podoba. - Wspaniale. - Rosamund westchnęła. - Kiedy pomyślę o nieszczęsnej Lucy Tibbet... - Na twarzach trzech kobiet, przed chwilą wesołych i pogodnych, pojawił się wyraz gorzkiego smutku.

- Lucy Tibbet? - powtórzyła Juliana. - Pracowała w jednym ze sklepów kapeluszniczych u Haddocków powiedziała Emma; jej zwykle słodki głosik stał się kwaśny jak ocet. -Trzymaj się z daleka od matki Haddock, jeśli ci życie miłe, Juliano. - Jest tak samo zła jak Richard Haddock - dodała Rosamund. - Kiedy umarł, wszystkie pomyślałyśmy, że z jego żoną będzie łatwiej pracować. Ale Elizabeth jest tak samo zła i okrutna jak Richard. Po przybyciu Catletta z szampanem zapanowała pełna melancholii cisza, którą zakłócił jedynie odgłos korka strzelającego z butelki i szum napoju rozlewanego do kieliszków. Lokaj podał je wszystkim paniom i wyszedł z ukłonem. - Co jest złego w sklepie kapeluszniczym? - Juliana popijała szampana, marszcząc nos, gdy bąbelki gazu łaskotały ją w podniebienie. - To dom publiczny, kochanie - wyjaśniła Lilly z politowaniem. - Jak wszystkie sklepy w Covent Garden... pijalnie czekolady i kawiarnie. To tylko nazwa, żeby nie ściągać na głowę konstabli. Nie można ich nazywać domami publicznymi, chociaż wszyscy wiedzą, że nimi są. Pozostałe zachichotały. - Haddockowie wynajmują sklepy i szopy na Piazzy... zwykle po trzy gwinee za tydzień. Płacą podatki i spodziewają się udziału w zyskach. - Nie, żebyśmy miały jakieś duże zyski - powiedziała Lilly. - Lucy w zeszłym tygodniu wydała dziesięć funtów na czynsz, pościel i kieliszki, które musiała kupić od matki Haddock, i na koniec tygodnia zostało jej sześć pensów. - Dała Richardowi, zanim umarł, weksel na czterdzieści funtów - ciągnęła Rosamund. - Wykupił ją raz z więzienia za długi, a ona co tydzień miała go spłacać. Ale trudno to robić z sześcioma pensami i matka Haddock kazała ją wtrącić do Marshalsea. - Zbieramy dla niej pieniądze - odezwała się Lilly. - Wszystkie staramy się pomóc w miarę możliwości. - Nigdy nie wiadomo, kiedy człowieka spotka coś takiego - dodała ponuro Rosamund. - Niektóre właścicielki udzielają bezprocentowej pożyczki, jeśli lubią dziewczynę, która wpadła w tarapaty - rzekła Lilly. - Ale Lucy narobiła sobie

mnóstwo wrogów, kiedy jej się dobrze działo, i teraz, gdy szczęście się odwróciło, żadna z burdelmam nie kiwnie palcem. - A dozorcy w Marshalsea są naprawdę okrutni. - Emma zadrżała. - Znęcają się nad więźniami i nie dają im jedzenia, węgla czy świec, jeśli nie są w stanie za to płacić. A Lucy nie ma grosza przy duszy. - Ile jej potrzeba? - Juliana biła się z myślami. W ciągu tych paru dni w Londynie widziała dość, aby uwierzyć w nieszczęście Lucy. Ostatecznie książę zadał sobie wiele trudu, żeby jej pokazać, jak łatwo pozbawiona opieki dziewczyna może stoczyć się do rynsztoka. A jak już się tam znalazła, nie była w stanie się wydostać. - Potrzebuje czterdziestu funtów, żeby uwolnić się od matki Haddock odparła Rosamund. - Dziewczęta z ulicy Russell zebrały dziesięć funtów i mamy nadzieję, że inne domy też się dołożą. - Poczekajcie tutaj. - Juliana zerwała się na równe nogi, zalewając gors szampanem. Niecierpliwie strzepnęła krople. - Zaraz wrócę. - Odstawiła kieliszek i wybiegła z salonu. Tarquin przechodził przez hol w stronę drzwi, kiedy zaczęła zbiegać po schodach, wysoko unosząc spódnice. - Mój książę, muszę z tobą porozmawiać, to bardzo pilne. Patrzył na nią z lekkim uśmiechem. Jej oczy płonęły zapałem, w głosie brzmiała stanowcza nuta. - Do usług, moja droga - powiedział. - Jak długo to potrwa? Czy mam polecić służbie, aby odesłała konia do stajni? Juliana zatrzymała się u dołu schodów. - Nie sądzę, żeby to potrwało długo... ale możliwe, że potrwa - oznajmiła, marszcząc brwi. - To od ciebie zależy, panie. - Aach. - Skinął głową. - Cóż, przyjmijmy, że wysłucham cię życzliwie. Odwrócił się w stronę biblioteki. - Catlett, powiedz Tobiemu żeby przespacerował się z koniem. Przyjdę wkrótce. Juliana wsunęła się za nim do biblioteki, zamykając drzwi. Najprościej wydawało się przystąpić od razu do rzeczy. - Czy będę dostawać jakieś kieszonkowe, sir? Tarquin przysiadł na oparciu kanapy.

- Nie myślałem o tym, ale, oczywiście, musisz mieć jakieś pieniądze. - Ile? - zapytała wprost. - Cóż, zastanówmy się... - Pociągnął w zamyśleniu za prawe ucho. - Masz już chyba, jak sądzę, skompletowaną garderobę? - Uniósł pytająco brew. - Tak, naturalnie - przyznała Juliana, starając się opanować niecierpliwość. - Ale są... - Inne rzeczy - wpadł jej w słowo. - Rozumiem to, rzecz jasna. Gdybyś miała pojawić się na dworze, dwieście funtów rocznie ledwie by wystarczyło na osobiste potrzeby, lecz ponieważ tak się nie stanie, sadzę, że... - Kto powiedział, że tak się nie stanie? - zapytała Juliana, zapominając na chwilę o pierwotnym celu rozmowy. Tarquin się zmieszał. - Myślałem, że to jasne. Nie chcesz chyba wystąpić w towarzystwie? - Może zechcę - rzekła. - Nie rozumiem, dlaczego miałabym zostawać pozbawiona tej możliwości. Zmieszanie Tarquina wzrosło. Jego plany co do Juliany nie przewidywały wprowadzenia jej w ekskluzywne kręgi dworskie. Przypomniał sobie, jak wydawała się zachęcać Luciena, żeby rano dotrzymał jej towarzystwa - jeszcze jedna rzecz, której nie przewidział. Czy to była zwykła psota? Czy też miała sprawić mu więcej kłopotu, niż się spodziewał? - Zostawmy na razie tę kwestię - powiedział. - Proponuję, żebyśmy zgodzili się na pięćdziesiąt funtów na kwartał. Wydam odpowiednie dyspozycje w banku. - Podniósł się, ruszając ku drzwiom. - Czy mogłabym dostać czterdzieści funtów już teraz? - Juliana zagrodziła mu drogę, nieświadomie przyjmując wojowniczą postawę. Nigdy nie dawano jej pieniędzy i nigdy nie ośmieliła się o nie prosić. Uznała jednak, że jako wicehrabina ma prawo stawiać pewne żądania. - Na co ci taka suma? - Czy muszę ci mówić, na co wydaję kieszonkowe? Pokręcił głową. - Nie, sądzę, że nie. Czy masz jakieś kłopoty?

- Nie - zaprzeczyła gwałtownie. - Ale potrzebuję czterdziestu funtów... cóż, sądzę, że wystarczy trzydzieści... ale muszę je mieć natychmiast. - Dobrze. - Wciąż zdumiony Tarquin podszedł do biurka i otworzył górną szufladę. Wyjął z niej szkatułkę, przekręcił klucz i odliczył trzy banknoty dwudziestofuntowe. - Proszę, mignonne. - To sześćdziesiąt - powiedziała, biorąc banknoty. - Może będzie ci potrzeba trochę więcej. Czy dasz mi słowo, że nie jesteś w tarapatach? - Tak, oczywiście, jakże mogłoby być inaczej? - odparła, chowając pieniądze za gors. - Dziękuję bardzo. Jestem zobowiązana, mój książę. - Zakręciwszy się na pięcie, wybiegła z biblioteki, tym razem wysoko unosząc spódnice. Tarquin stał przez chwilę ze zmarszczonym czołem. Czy ta nagła prośba miała coś wspólnego z gośćmi z ulicy Russell? To się wydawało prawdopodobne. Wysoce prawdopodobne, a on wcale nie był pewien, czy pochwala, aby Juliana wspomagała finansowo damy od Elizabeth Dennison. Miała jednak prawo do własnych pieniędzy, a on nie powinien dyktować jej, co ma z nimi robić. Stwierdził, że przeszła mu juz ochota na przejażdżkę konną. - Oto czterdzieści funtów. - Juliana położyła na stole w salonie, przed zdumionymi oczami przyjaciółek dwa banknoty. - Nie musicie wydawać własnych pieniędzy, żeby wykupić Lucy. Czy pójdziemy tam od razu? - Ale... ale czy to twoje pieniądze, Juliano? - Nawet praktyczna Lilly nie posiadała się ze zdumienia. - W pewnym sensie, tak - odparła wesoło. - Książę dał mi to jako część mojej pensji. Nie byłam pewna, czy będę coś dostawać, czy nie, ale lord Quentin mówił, że Jego Wysokość jest niezwykle hojny, więc pomyślałam, że się o tym przekonam. I oto proszę. - Wskazała leżące na stole pieniądze majestatycznym gestem, po czym zepsuła efekt, dodając: - Ostatecznie może sobie na to pozwolić. - Cóż, nie będę się zastanawiała nad tym cudownym zrządzeniem losu powiedziała Lilly, wsuwając banknoty do wyszywanej koralikami jedwabnej mufki. - I wiem, że Lucy także nie będzie.

- Zatem chodźmy natychmiast. - Juliana podeszła do drzwi. - Czy wiecie, jak się tam dostać? Czy możemy pójść? Czy raczej powinnam wziąć powóz? - Nie możemy pójść same - sprzeciwiła się Rosamund. - Ależ macie lokaja na dole. - To i tak nie miejsce dla kobiet - wyjaśniła Emma. - Dozorcy są okropni i brutalni i mogą się domagać różnych rzeczy, zanim zwolnią Lucy. Pan Garston pójdzie za nas. Jego nie zastraszą. - Mnie też nie zastraszą - oświadczyła Juliana. - Chodźcie. Weźmiemy dorożkę, nie ma czasu do stracenia. Bóg jeden wie, na jakie cierpienia narażona jest Lucy. To rozwiało wszelkie wątpliwości, chociaż jej towarzyszki nie czuły się zbyt pewnie, schodząc po schodach, gdzie czekał lokaj Dennisonów, Juliana oznajmiła Catlettowi, że planuje wrócić na kolację, po czym wyszły na ogrzaną popołudniowym słońcem ulicę.

14 Dokąd

się wybierasz, lady Edgecombe? - Quentin właśnie wchodził po

schodkach frontowych, kiedy wyszły z domu. Skłonił się dwornie jej towarzyszkom. - Do Marshalsea - odparła wesoło Juliana. - Musimy kogoś wykupić. - Do Marshalsea? - Quentin patrzył na nią wielkimi ze zdumienia oczami. Nie bądź niemądra, dziecko. - Lokaj będzie nam towarzyszyć - oznajmiła, wskazując idącego z tyłu mężczyznę. - Lokaj może odprowadzać twoje przyjaciółki, ale lady Edgecombe nie chadza do więzienia dla dłużników - oświadczył Quentin. - Naprawdę byłoby najlepiej poprosić pana Garstona, żeby to załatwił, Juliano - odezwała się Emma, kładąc delikatnie rękę na ramieniu dziewczyny. - Tarquin obdarłby mnie żywcem ze skóry, gdybym na to pozwolił stwierdził Quentin. Juliana przyjrzała mu się badawczo.

- Sądziłam, że mogę chodzić, dokąd mi się podoba. - Nie do Marshalsea. - Nawet pod twoją opieką? Juliano, nie mam najmniejszej ochoty odwiedzać więzienia dla dłużników. - Ale jesteś duchownym. Z pewnością do twoich powinności należy wspieranie bliźnich w potrzebie? A to jest misja niesienia pomocy. - Uśmiechała się słodko, mówiąc ciepłym głosikiem, ale Quentin wyczuwał żelazną wolę za niewinną minką. - Dlaczego nie pójść za radą twojej przyjaciółki i nie wysłać tam owego pana Garstona? - To zajmie trochę czasu. A nieszczęsna dziewczyna nie powinna tam tkwić ani minuty dłużej. Słyszałam, że dozorcy torturują więźniów, żeby wydobyć od nich pieniądze, których ci, rzecz jasna, nie mają, bo inaczej nie znaleźliby się w takim położeniu. - Jej oczy lśniły oburzeniem, twarz pobladła z gniewu, cała słodycz zniknęła. - Masz obowiązek, lordzie Quentinie, pomagać cierpiącym. Czyż nie? - Owszem, tak sądzę - odparł sucho Quentin. Przypomniał sobie niechętnie, że jako kanonik w katedrze w Melchester nie poświęcał zbyt wiele czasu obowiązkom duchownego. Zaczynał się zastanawiać, dlaczego kiedykolwiek sądził, że Juliana potrzebuje ochrony i opieki. W tej chwili nie sprawiała wrażenia ofiary. - Mamy pieniądze - ciągnęła Juliana. - Całe czterdzieści funtów długu Lucy. A jeśli strażnicy zażądają więcej, powiem im, żeby się powiesili - dodała z błyskiem w oku. - Jeśli pozwolimy się okradać, będą tak postępowali z każdym. - Jestem pewien, że przywołasz ich do porządku - mruknął Quentin. - Żal mi każdego, kto stanie na twojej drodze. - Och, mówisz zupełnie jak książę - zawołała Juliana. - Tak wyniośle. Ale powiem ci wprost, mój panie, nie odwiedziesz mnie od tego. Masz rację, jestem zobowiązany pomagać potrzebującym. - Jego usta wygięły się ironicznie, dzięki czemu jeszcze bardziej przypominał brata. - Jestem również zobowiązany pilnować, aby ktoś nie napytał sobie niepotrzebnie biedy..

- A zapewniam cię, droga Juliano, że znajdziesz się w opałach, jeśli Tarquin odkryje, dokąd zawędrowałaś. Juliana stała na górnym stopniu, częściowo zwrócona do drzwi. Kątem oka zauważyła, że Lucien właśnie przechodzi przez hol, zmierzając do salonu. - Jeśli mój mąż wyrazi zgodę, nie widzę powodu, dlaczego książę miałby się sprzeciwiać - oznajmiła w przebłysku natchnienia. - Wybacz, że cię niepokoiłam, lordzie Quentinie. Oczywiście, nie musisz kłopotać się tym ani chwili dłużej. Posłała mu promienny uśmiech, zwracając się do trzech młodych kobiet. - Wrócę za chwilę. Poczekajcie na innie. - Pospiesznie weszła do domu, podczas gdy zmieszany Quentin odprowadzał ją wzrokiem, niepewny, czy dobrze usłyszał. - Mój Boże - odezwała się Emma. - Czy nie sądzicie, że Juliana jest nieco egzaltowana? - Obawiam się, że „nieco" to niedomówienie, pani – stwierdził Quentin. - Nie zamierza chyba szukać wsparcia u Edgecombe'a? - Sadzę, że tak, panie - przyznała Rosamund; jej brązowe oczy patrzyły z powagą w okrągłej twarzy. - Proszę wybaczyć. - Quentin skłonił się pospiesznie i wkroczył do domu, chcąc znaleźć Tarquina. Zostawił kobiety na schodach. Juliana poszła za Lucieniem do salonu i zamknęła za sobą drzwi. - Mój panie, potrzebuję twojego pozwolenia, aby udać się w pewne miejsce oznajmiła, nie owijając w bawełnę. - Dobry Boże! A to co znowu? - wykrzyknął Lucien. - Prosisz o moją zgodę? - W istocie. - Juliana dygnęła. - Jesteś moim mężem, czyż nie? Lucien parsknął śmiechem. - To zwykłe oszustwo, moja droga. Ale muszę przyznać, że bywa przydatne. - Właśnie. A ponieważ jesteś moim mężem, tylko twojej zgody potrzebuję, aby załatwić sprawę. Lucien zaśmiał się ponownie. - A niech mnie, moja droga. Montujesz opozycję przeciwko Tarquinowi? Dzielna dziewczyna! - Otworzył jednym potrząśnięciem emaliowaną tabakierkę i zażył szczodrze tabaki. Jego oczy błyszczały jak gasnące węgle w szarej twarzy. - Ściśle mówiąc, nie jestem w opozycji do Jego Wysokości - przyznał ostrożnie Juliana. - Nie omawiałam z nim tej sprawy, która go nie dotyczy. Zwracam się

jednakże do ciebie i ciebie proszę o pozwolenie. - W jakim celu? - zapytał ciekawie. Juliana westchnęła. - Żeby się udać do Marshalsea i wykupić przyjaciółkę moich przyjaciółek. - Jakich przyjaciółek? - Dziewcząt z domu, w którym mieszkałam, zanim przybyłam tutaj - odparła lekko zniecierpliwiona, mając nadzieję, że Quentin nie sprowadzi księcia. Lucien kichnął gwałtownie, chowając twarz w chusteczce. Upłynęło parę minut, zanim ją odsłonił. Policzki miał zaczerwienione, z jego oczu ciekły łzy. - Na Boga, dziewczyno! Nie chcesz chyba powiedzieć, że Tarquin wziął cię z domu publicznego! - Zachichotał, klepiąc się po piersi i oddychając chrapliwie. To niezwykłe. Mój świętoszkowaty kuzynek znajduje mi żonę w domu publicznym, żeby uniknąć skandalu. Jakże ceni sobie honor rodziny, ha! Juliana patrzyła na niego ze źle ukrywaną niechęcią. - Może pan wierzyć, w co mu się podoba. Ale nie jestem i nigdy nie byłam nierządnicą. Lucien podniósł rękę w geście kpiącej rezygnacji. - Nie złość się, moja droga. Nie ma dla mnie znaczenia, kim byłaś... ani też, w istocie, kim jesteś. Mogłabyś obsłużyć cały regiment przed kolacją, jeśli o mnie chodzi. Juliana czuła ogarniającą ją wściekłość. Wykrzywiła wargi, jej oczy ciskały błyskawice. Powiedziała sobie stanowczo, że wicehrabia Edgecombe nie jest wart jej gniewu. - Czy zatem udzielisz mi zgody, abym udała się do Marshalsea? - zapytała niecierpliwie. - Och, masz zgodę na wszystko, jeśli to zirytuje Tarquina. - Zachichotał, chrypiąc rozpaczliwie. - Koniecznie idź do więzienia. Koniecznie dobieraj sobie przyjaciół z domów publicznych w Covent Garden. Koniecznie prowadź na boku drobne interesy tego rodzaju, jeśli ci to odpowiada. Masz moje bezwarunkowe pozwolenie na wszelkie możliwe formy rozpusty. Tylko nie proś mnie o pieniądze. Nie mam grosza przy duszy. Juliana zbladła; piegi na jej nosie uwidoczniły się wyraźnie.

- Bądź spokojny, panie, o nic więcej cię nie poproszę. - Dygnęła z lodowatą uprzejmością. - Jeśli pozwolisz, moje przyjaciółki czekają na mnie. - Jedną chwilkę. - Podniósł rękę, nieświadom jej gniewu. - Może powinienem ci towarzyszyć w wyprawie. Wzbudzimy większy respekt... – Uśmiechnął się; skóra na jego czaszce napięła się mocno. - Jeśli mąż będzie przy tobie, Tarquinowi pozostanie tylko zgrzytać zębami w milczeniu. Juliana nie miała ochoty znosić dłużej obecności swego małżonka z drugiej strony, myśl o dokuczeniu księciu pociągała ją nieodparcie. Ostatecznie zasłużył na to. - Doskonale - szepnęła. - Cóż, chodźmy zatem. - Wydawał się ożywiony, mogąc spłatać figla kuzynowi i ruszył do drzwi z młodzieńczą energią. Juliana, z psotnym błyskiem w oczach, poszła za nim. Kiedy dotarli do drzwi frontowych, z biblioteki wyłonili się Quentin z księciem. - Juliana! - Głos Tarquina zabrzmiał ostro. - Dokąd się wybierasz? Odwróciła się, dygając. - Na przejażdżkę z mężem, książę. Spodziewam się, że nie masz nic przeciwko temu. Książę zacisnął usta, mięsień na jego policzku zaczął drgać. - Lucienie, nie zachęcałeś jej chyba do jakiejś bezsensownej eskapady? - Żona zamierza udzielić pomocy przyjaciółce, a ja zaofiarowałem jej swoje wsparcie, drogi chłopcze. - Lucien nie potrafił ukryć złośliwego zadowolenia. Nie wypada, aby lady Edgecombe udawała się sama do Marshalsea... ale w moim towarzystwie będzie bezpieczna. - Nie bądź głupi - parsknął książę. - Juliano, idź na górę do salonu, zaraz do ciebie przyjdę. Juliana zmarszczyła brwi na ten rozkaz. - Wybacz, książę, ale mąż oczekuje mego towarzystwa. Sądzę, że jego życzenia mają pierwszeństwo przed twoimi. - Dygnęła ponownie i wymknęła się za drzwi, zanim Tarquin zdołał dojść do siebie i zareagować. Lucien wyszczerzył zęby, skłonił się z szyderczą kurtuazją przed kuzynem i wyszedł za żoną.

- Co za bezczelność! - wykrzyknął Tarquin. - Za kogo, do diabła ona się uważa? - Za wicehrabinę Edgecombe, jak się wydaje - odparł brat, nie mogąc ukryć kpiącego uśmiechu. Rzadko się zdarzało, żeby Tarquin w ten sposób dostał po nosie. Książę popatrzył na niego w milczącym gniewie; potem zakręcił się na pięcie i pomaszerował z powrotem do biblioteki. Zostawił drzwi uchylone, więc po chwili wahania Quentin poszedł za nim. - Jeśli ona sądzi, że może wykorzystać Luciena, żeby mnie prowokować, powinna się lepiej zastanowić - powiedział książę. Jego usta tworzyły prostą cienką linię, oczy były twarde i zimne jak agaty. - Co takiego mogłaby dzięki temu zyskać? - Zemstę - podsunął Quentin, przysiadając na szerokim parapecie. - To dama obdarzona bojowym duchem. - To czarownica! - Książę przemierzał pokój długimi, nerwowymi krokami. - Nie stanie się nic złego - uspokajał Quentin. - Lucien będzie... - Pijany degenerat chce tylko zrobić mi na złość - przerwał Tarquin. - Juliana nie obchodzi go w najmniejszym stopniu. - Cóż, nikt nie musi o tym wiedzieć. - Nikt nie musi wiedzieć, że wicehrabina Edgecombe w towarzystwie trzech nierządnic udała się z pomocą zbiedniałej damie lekkie obyczajów do Marshalsea! - zawołał Tarquin. - Do diabła, Quentinie! Może nie rozpoznają Juliany, ale z pewnością rozpoznają Luciena. - Nie, jeśli pojadą zamkniętym powozem - podsunął niepewnie Quentin. Tarquin tylko machnął ręką. Ponownie zaczął przemierzać pokój gniewnie ściągając brwi. Lucien sprowadzi tyle zła, ile zdoła. Juliana była niewinną dziewczyną z prowincji i nie miała pojęcia, na co się naraża. W jakiś sposób będzie musiał położyć kres jej niemądremu aliansowi z Lucienem.

George Ridge wspiął się po schodkach z piwnicy domu naprzeciwko rezydencji księcia przy ulicy Albermarle i spoglądał, jak grupa czterech kobiet z mężczyzną i lokajem wędrowała ulicą. Stał na rozstawionych nogach,

poprawiając kamizelkę, z prawą ręką na rękojeści szpady, od rana obserwował dom przy Albermarle i nic z tego, co zobaczył, nie układało się w logiczną całość. Zeszłego wieczoru uznał, że Juliana ostała kupiona na noc przez dwóch mężczyzn, którzy zabrali ją do domu. Teraz jednak miał wrażenie, że dziewczyna tam mieszka. Najpierw pomyślał, że to dom publiczny i mężczyźni przyszli ją odwiedzić. Jednak dwie budzące respekt damy w ciemnych strojach przybyły do domu w karecie z hrabiowskim herbem. Potem dwaj mężczyźni, których widział poprzedniej nocy, odprowadzili je do powozu, okazując najwyższe względy. Następnie zjawiły się trzy młode kobiety w towarzystwie lokaja. Wydawało mu się, że między Juliana a jednym z mężczyzn mieszkających w domu doszło do jakiejś sprzeczki i oto teraz maszerowała ulicą wraz z pozostałymi kobietami i jeszcze innym mężczyzną. To wszystko nie miało sensu. Wspaniała suknia Juliany nie kojarzyła się w żaden sposób z domem publicznym, ale w wyglądzie jej towarzyszek coś kazało mu się domyślać, że są nierządnicami Nierządnicami wysokiej klasy, to jasne, ale z pewnością nie odpowiednimi towarzyszkami dla młodej kobiety pochodzenia Juliany. A mężczyzna, którego trzymała pod ramię? Na oko nieprzyjemny typ, pomyślał George, chociaż widok z jego kryjówki zasłaniały częściowo żelazne pręty ogrodzenia. Działo się tam coś dziwnego i musiał jak najszybciej dotrzeć do sedna sprawy, aby podjąć decyzję co do następnego kroku. Stał tak przez parę minut, dopóki cała grupka nie dotarła do końca ulicy; potem ruszył w stronę stajni na tyłach domu. Ktoś tam powie mu, do kogo należy dom. To będzie początek.

- Czy nie sądzisz, że powinniśmy wziąć dorożkę? - zapytała Juliana, kiedy wkroczyli na zatłoczone Piccadilly. - Och, wszystko we właściwym czasie... wszystko we właściwym czasie odparł spokojnie Lucien. - Mam ochotę pokazać się światu w tak czarującym towarzystwie. Rzadko zdarza mi się przebywać w otoczeniu synogarlic spod znaku Wenus. Z pewnością spotkamy paru moli przyjaciół... paru znajomych. Przedstawię cię, droga żono... i, rzecz jasna twoje przyjaciółki… z którymi kiedyś dzieliłaś trudy zawodu. - Zachichotał.

Juliana zacisnęła wargi. Nie chciała poświęcać swojej reputacji tylko po to, żeby dokuczyć księciu. Lucien posuwał się za daleko. Z naprzeciwka nadjeżdżał powóz; Juliana go przywołała. - Wybacz, panie, ale nie sądzę, abyśmy mieli czas na towarzyski, pogawędki. - Szarpnęła za klamkę drzwi pojazdu, który zatrzymał się przy nich. - Myślę, że zmieścimy się wszyscy, jeśli nie masz nic przeciwko temu, żeby usiąść na koźle. - Uśmiechnęła się pojednawczo i zdumiała błyskiem wściekłości w jego oczach. - Powiedziałem pani, że przespacerujemy się przez Piccadilly. Juliana nie przestała się uśmiechać, podczas gdy lokaj pomagał trzem przyjaciółkom wsiąść do powozu. - Doprawdy, nie traćmy czasu. Biedna Lucy może w tej chwili umierać z głodu. Nie mamy minuty do stracenia. - Wsiadła do powozu, po czym wychyliła się przez nadal otwarte drzwi. - Jeśli nie chcesz siedzieć na koźle, może pojechałbyś za nami drugim powozem. Lucien spojrzał na nią gniewnie. - Chodź, proszę, panie. Jeśli pojadę sama, Jego Wysokość uzna to za wystarczający powód, aby mieć do mnie pretensje. Ale, jak słusznie zauważyłeś, gdy dotrzymasz mi towarzystwa, będzie musiał raczej odgryźć sobie język. To podziałało. Wicehrabia, nadal rozwścieczony, wdrapał się na miejsce obok woźnicy. - Do Marshalsea - warknął. Woźnica strzelił z bata i powóz rusz z lokajem, który stał z tyłu na stopniu, trzymając się skórzanego pasa. - Dlaczego tak ci na tym zależy, Juliano? - Lilly ospale wachlowała się w ciepłym wnętrzu, ale jej oczy patrzyły ostro i przenikliwie. - Jestem pewna, że chodzi o coś więcej niż cierpienie Lucy. - Może i tak - odparła Juliana z pogodnym uśmiechem. - Ale sprawa Lucy jest na pierwszym miejscu. Rosamund w milczeniu siedziała w kącie. Podniosła muślinowy kołnierz krótkiej peleryny, jakby próbowała się przed czymś ukryć. Kiedy się odezwała, jej głos brzmiał chrapliwie i niepewnie. - Wybacz, Juliano, nie chcę być wścibska. Ale... czy to twój mąż nam

towarzyszy? - Tak, za moje grzechy - odparła Juliana. Kiedy wicehrabiego nie było w pobliżu, nie potrafiła ukryć obrzydzenia. - To chory człowiek - powiedziała z wahaniem Rosamund. – Nie wiem, czy... - To syfilityk - stwierdziła Lilly bezbarwnym głosem. - Nie ma co owijać w bawełnę, Rosamund, wszystkie wiemy, jakie są oznaki. Byłaś w jego łóżku, Juliano? Juliana zaprzeczyła. - Nie i nie będę. To nie należy do umowy. - Co za ulga! - westchnęła Emma. - Nie wiedziałam, co powiedzieć ..jak cię ostrzec. - Nie ma potrzeby. Zostałam uprzedzona - rzekła Juliana, wyglądając przez okno, aby ukryć wyraz twarzy przed przyjaciółkami. - I nie grozi mi niebezpieczeństwo... w każdym razie nie tego rodzaju - dodała cicho. - Miejmy nadzieję, że nie złapiemy czegoś w Marshalsea - szepnęła Rosamund. - Tam jest gorączka więzienna i inne paskudztwa. Można się zarazić, tylko oddychając tym powietrzem. - To może zostań w powozie - zaproponowała Juliana. - Ja i wicehrabia wejdziemy do środka i zabierzemy Lucy. - Ja pójdę z pewnością - oznajmiła Lilly. - Nie znasz Lucy. Nie będzie wiedziała, czy ci zaufać. - Nie, tyle złego ją spotkało - zgodziła się Emma, wzdychając. - Nie będzie wiedziała, komu ufać. Powóz zatrzymał się ze zgrzytem na nierównym bruku przed budzącym grozę wysokim budynkiem. Wielka żelazna brama otwierała się na ulicę; przekraczały ją żałosne postaci odziane w łachmany. - Kim oni są? - zapytała Juliana. - Dłużnicy - odparła Lilly, stając na ulicy. - Ale nie są więźniami. - Nie, zwalnia się ich od świtu do zmroku, żeby mogli żebrać, albo pracować, jeśli coś znajdą - wyjaśniła Emma, wysiadając za Juliana. - Jeśli mają szczęście, - bliscy przynoszą im jedzenie. Są tam całe rodziny. Niemowlęta, małe dzieci,

starcy i stare kobiety. Lucien z widocznym wysiłkiem zszedł z kozła. Stał przez minutę, sapiąc i opierając się o powóz, z czołem zroszonym potem. - Muszę być szalony, skoro przystałem na to nieszczęsne przedsięwzięcie mruknął, ocierając czoło chusteczką. - Załatw swoją sprawę, żono. Ja zamierzam posiedzieć sobie w tamtej karczmie. Wskazał nędzny budynek z krzywymi drzwiami i oberwanymi okiennicami. Szyld, którego nie dało się odczytać, wisiał nad drzwiami na jednym gwoździu. - Przyjdź po mnie do szynku, kiedy zakończysz swoją misję. Juliana postanowiła w milczeniu, że pośle po niego lokaja, ale dygnęła tylko przed mężem, spuszczając oczy na pokryty błotem bruk. Lucien nie zwrócił uwagi na ten gest i oddalił się pospiesznie. Zapach koniaku działał na niego jak kość na psa. - Och, mój Boże, myślałam, że wicehrabia porozmawia z nimi - zauważyła rozczarowana Rosamund. - Na razie obejdziemy się bez Edgecombe'a. - Juliana zebrała spódnice i ruszyła w stronę bramy, patrząc z niepokojem na brud pod nogami. Bała się, że zaczepi o coś wysokim obcasem na bruku. Strażnik popatrzył na nie ponuro małymi, przekrwionymi i niezbyt przytomnymi oczkami. Pachniał dżinem. Pociągnął łyk z dzbana, który trzymał na kolanach, zanim raczył odpowiedzieć na pytanie Juliany. - Lucy Tibbet? - Otarł usta wierzchem dłoni. - Tibbet, hę? Kto ją, tutaj wsadził? - Pani Haddock - odparła Lilly. - A, ta ladacznica! - Strażnik odchylił głowę i zachichotał złośliwie. - Na Lucyfera, to twarda baba. Gorsza niż jej mąż. Ten cały Richard. Panie błogosław, wart był sznura, czyż nie? - Jeśli chcesz przez to powiedzieć, że odzierał swoje dziewczęta z ostatniego grosza, zgodzę się z tobą - stwierdziła kwaśno Lilly. Wyraźnie była ulepiona z twardszej gliny niż Rosamund czy Emma, które trzymały się z tyłu, unosząc spódnice nad zgniłą słomą i rozkładającym się warzywami na ulicy. - Jesteś jedną z nich panienko? – Strażnik spojrzał na nią pożądliwie. – Może się dogadamy.

- A może powiesz nam, gdzie znajdziemy pannę Tibbet – odezwała się Juliana, występując naprzód. Strażnik cofnął się mimowolnie, widząc wysoką, prostą postać o gniewnej twarzy i płonących oczach. Ta dama sprawiała wrażenie nienawykłej do sprzeciwu i zachowywała się z pewnością, siebie, której nierządnicom zwykle brakowało. - Cóż, może i mógłbym, pani... jeśli trzeba - burknął, pociągając się za kłaki na brodzie. - Mam czterdzieści funtów, żeby spłacić dług - wyjaśniła szorstko Juliana. Dodam do tego gwineę dla ciebie, dobry człowieku, jeśli nam pomożesz. Inaczej poradzimy sobie same. - Och... zadzieramy nosa, co! - Strażnik stanął z trudem na nogi. - A teraz posłuchaj, moja damo. Nazywam się Cogg i spodziewam się, że okażesz mi nieco szacunku. - A ja oczekuję dobrych manier - odparła Juliana. - Chcesz zarobić czy gwineę, czy nie? - Jej zwolnienie będzie kosztowało dziesięć gwinei. - Zmrużył chytrze oczka. - Czterdzieści funtów w poczet długu i jedna gwinea dla ciebie - powiedziała Juliana. – Jak nie, to udam się do najbliższego urzędnika i uzgodnię z nim zwolnienie panny Tibbet. A ty, Cogg, nie dostaniesz nic. Strażnik czuł się oszołomiony. Nie przywykł, aby zjawiały się przed nim tak pewne siebie młode kobiety. Na ogół ludzie, którzy przychodzili, aby uwolnić swoich przyjaciół i bliskich, byli równie onieśmieleni i pokorni jak więźniowie. Zwracali się do pana Cogga „sir", odwracali wzrok, trzymali się w cieniu. Bali się urzędników i zwykle wystarczały jedno czy dwa groźne słowa, żeby wydobyć od nich sowitą gratyfikację. Lilly stanęła u boku Juliany, także wpatrując się w strażnika złym wzrokiem. Ośmielone ich zachowaniem Emma i Rosamund również patrzyły na niego, nie odwracając oczu. Po chwili strażnik parsknął i wyciągnął rękę. - Daj mi zatem pieniądze. Juliana pokręciła głową. - Dopiero, jak zaprowadzisz nas do panny Tibbet.

- Najpierw zobaczę pieniądze, moja pani. - Wyprostował się, ale nawet wtedy jego oczy znajdowały się zaledwie na poziomie piersi Juliany. Patrzyła na niego z taką pogardą, jak Amazonka na Pigmeja. - Pójdę po urzędnika. - Zakręciła się na pięcie, błagając w duchu, aby blef podziałał. Kilka godzin potrwałoby, zanim znalazłaby urzędnika, i następnych parę godzin, zanim zdołałaby doprowadzić tą drogą do uwolnienia Lucy. A Juliana nigdy nie lubiła zmieniać planów. Postanowiwszy opuścić to miejsce wraz z Lucy, nie miała najmniejszej ochoty od tego odstąpić. - Zaraz, zaraz - burknął strażnik. Wiedział, że jeśli Lucy zostanie zwolniona urzędowo, on nie dostanie złamanego szeląga. Złota gwinea to lepsze niż nic. Pociągnął kolejny łyk z dzbana i wyszedł ze swojej budki, wycierając nos w czerwoną, poplamioną chustę. - Tędy. Przeszli przez zatłoczony dziedziniec. Dwaj mali chłopcy, biegając między nogami ludzi, wpadli na strażnika, który nie zatrzymując się, chwycił ich za uszy. Chłopcy przewrócili się z płaczem na ziemię, pocierając uszy. Jakaś kobieta krzyknęła i podbiegła do dzieci, wymachując wałkiem do ciasta. Zerwały się na nogi i znikły tak szybko, jakby w ogóle ich tu przed chwilą nie było. Strażnik prowadził je przez kolejną bramę na wewnętrzny, równie zatłoczony dziedziniec. Gotowano tutaj na ogniu, kobiety prały ubrania w wodzie deszczowej. Chude ciała osłaniały łachmany, dzieci biegały półnagie. Ta scena przypomniała Julianie widziany w dzieciństwie obóz cygański w New Forest. Wewnątrz budynku panowała zupełnie inna atmosfera. Czuło się tam choroby i rozpacz. Chude jak tyki, zgarbione postaci o oczach bez wyrazu siedziały na brudnych kamiennych ławach. Juliana widziała pomieszczenia po obu stronach korytarza - pozbawione mebli, bez szyb w oknach, ze słomą na podłodze. Na słomie leżały skulone ciała, niczym zgnieciony, porzucony papier. W powietrzu unosił się odór śmieci. Ludzie umierali. Nie było dla nich ratunku. Nie mieli nikogo na świecie, kto zapłaciłby za ich uwolnienie albo przynajmniej zapewnił im chleb, aby przetrwali. Trzy towarzyszki Juliany milczały, nie rozglądając się na boki, unikając widoku potworności, które czaiły się w mroku, zagrażając ich życiu Potworności, które spotykały stare i chore kobiety z Covent Garden jeśli nie

były dość sprytne, czy też zabrakło im szczęścia, żeby zadba o niepewną przyszłość. - Jest tutaj. - Pan Cogg zatrzymał się przy otwartych drzwiach na szczycie ostatnich schodów. Oddychał ciężko, pot zalewał mu twarz. -Trzy towarzyszki Juliany milczały, nie rozglądając się na boki, unikając widoku potworności, które czaiły się w mroku, zagrażając ich życiu Potworności, które spotykały stare i chore kobiety z Covent Garden jeśli nie były dość sprytne, czy też zabrakło im szczęścia, żeby zadba o niepewną przyszłość. - Jest tutaj. - Pan Cogg zatrzymał się przy otwartych drzwiach na szczycie ostatnich schodów. Oddychał ciężko, pot zalewał mu twarz. - Lucy Tibbet! wrzasnął w głąb mrocznego pomieszczenia. - Lucy Tibbet... pokaż się. Spod ściany naprzeciwko dobiegł słaby jęk i Lilly przepchnęła się obok strażnika, wbiegając do celi, wdzięcznie powiewając różową spódnicą. Pozostałe ruszyły za nią, odziane w błękit i bladą zieleń, pochylając się razem nad leżącą na słomie postacią. Wyglądały jak letnie motyle, pomyślała Juliana, idąc za nimi i marszcząc nos od odoru bijącego z wiadra w kącie. - Lucy leżała z przymkniętymi oczami. Była brudna, ze zmierzwionymi włosami, bosa, ubrana jedynie w podartą koszulę. Jej chude policzki pokrywał chorobliwy rumieniec, dłoń o palcach jak szpony spoczęła w dłoni Lily. - Wielkie nieba, co oni ci zrobili? - zawołała Emma, padając na kolana w brudnej słomie. - Gdzie twoje ubranie? - Strażnik je zabrał - szepnęła chrapliwie Lucy. - Żeby zapłacić za wodę i chleb. W końcu nic nie zostało... - Odwróciła głowę, spod spuszczonych powiek pociekły łzy. - Zabrali mi dobrą koszulę i dali tę w zamian. Pewnie powinnam być wdzięczna, że nie obdarli mnie do naga. - Och, jakie to straszne! - Łzy Rosamund kapały na słomę. - Przyszłyśmy, żeby cię stąd zabrać - powiedziała Juliana, przystępując do działania, aby ukryć własne przerażenie. - Rosamund, jeśli pożyczysz Lucy pelerynę, to doprowadzimy ją jakoś do powozu. Rosamund pospiesznie rozpięła pelerynę. Lilly podniosła Lucy z podłogi, narzucając jej na ramiona jej na ramiona jedwabne okrycie. Lśniący materiał kontrastował szokująco z brudnymi, zmierzwionymi włosami dziewczyny, jej zapadłymi policzkami i podartą koszulą.

- Czy jesteś w stanie iść? - Juliana podtrzymała chwiejącą się na nogach Lucy. - W głowie mi się kręci - rzekła słabym, drżącym głosem. - Nie wstawałam od wielu dni. - Zaraz poczujesz się lepiej - pocieszała Emma, gładząc wychudłe ramię Lucy. - Mogłabym przebić matkę Haddock nożem! – dodała z wściekłością. Dowiedziałyśmy się, że tu jesteś, dopiero parę dni temu. Burdelmama powiedziała dziewczętom, żeby siedziały cicho albo same się tu znajdą. - Musi być jakiś sposób, żeby się zemścić - szepnęła Lilly, rozglądając się po celi, jakby dopiero teraz ją zobaczyła. - Ona chciała, żebyś umarła w tej norze. - O zemście pomyślimy później. - Juliana otoczyła Lucy ramieniem w pasie. - Lilly, weź ją z drugiej strony. Strażnik stał nadał w drzwiach, obojętnie śledząc rozgrywającą się przed jego oczyma scenę. Ożywił się, kiedy ujrzał Lucy na nogach. - Hej, nie wyjdziecie stąd, dopóki nie dostanę pieniędzy. Lilly na skinienie Juliany wyjęła dwa sztywne banknoty z mufki. - To tyle, ile wynosi dług. - Pan Cogg wyciągnął rękę, ale dziewczyna nie puściła pieniędzy. - W jaki sposób zdołałyście... - Cicho, kochana, nie mów, aż bezpiecznie stąd nie wyjdziemy ostrzegła Rosamund, poklepując Lucy po ręce. - Wszystko ci wyjaśnimy. - Daj mi je zatem. - Pan Cogg pstryknął palcami. - Muszą zostać zwrócone pani Haddock - oznajmiła Juliana. - Nie dam ci ich, póki nie dostanę pokwitowania. Pan Cogg rzucił jej spojrzenie pełne głębokiego niesmaku. - Młoda jesteś, ale kuta na cztery nogi - burknął, kierując się ku schodom. Gdzieś ty się chowała? U lichwiarza? To miała być obelga, ale Juliana roześmiała się tylko, myśląc o tym, że sir Brian Forsett w istocie radził sobie nie gorzej od lichwiarza. Sama wypisała kwit i dopilnowała, żeby pan Cogg postawił na nim swój znak. Potem położyła czterdzieści funtów na nędznym stoliku w jego budce. - Mam przy sobie tylko banknot dwudziestofuntowy. Czy któraś z was może dać gwineę temu miłemu dżentelmenowi?

Rosamund wyjęła pieniądz i wszystkie opuściły Marshalsea. Lucy kuśtykała na bosych stopach pomiędzy Juliana i Lilly. Lokaj i powóz czekali tam, gdzie ich zostawiły. Po Lucienie nie było ani śladu. - Sprowadź, proszę, wicehrabiego z karczmy - zwróciła się Juliana do lokaja, który z nieukrywaną ciekawością wpatrywał się w żałosnego stracha na wróble, którego właśnie wsadzano do powozu. Lucy z jękiem opadła na skórzane siedzenie. - Czy jesteś głodna, moja droga? - zapytała łagodnie Emma, siadając obok i ogrzewając jej dłonie. - Już nie czuję - przyznała Lucy wciąż słabym, cichym głosem. - To było bolesne przez pierwszy tydzień, ale teraz nie czuję nic. - Dokąd ją zabierzemy? - Lilly usiadła naprzeciwko, ściągając w zamyśleniu wyskubane brwi. - Nie możemy jej zawieźć do matki Haddock. - A co z panią Dennison? - Juliana wyglądała przez okno, czekająca na Luciena. - Nie - odparła Rosamund. - Uprzedziła, że nie pomoże Lucy. - Lucy odrzuciła bogatego pana, którego podsunęła jej pani Dennison wyjaśniła Emma. - To był wstrętny rozpustnik. - Głos Lucy niespodziewanie przybrał na sile. I nie potrzebowałam wtedy ani jego, ani jego pieniędzy. - Miała należeć do lorda Amhursta - powiedziała Lilly. - Pani Dennison zaaranżowała kontrakt i uważała, że Lucy jest jej dłużniczką. To było, zdaje się, na jedną noc. - Jedna noc z tym nędznym śmieciem! - Wyczerpana Lucy opadła na oparcie, zamykając oczy. - Tak czy inaczej, pani Dennison jej nie pomoże - stwierdziła Rosamund. - Może wrócić ze mną - oświadczyła Juliana z nieco sztuczną pewnością siebie. Książę i tak nie będzie najżyczliwiej usposobiony. A za odmowę przyjęcia pod swój dach zwolnionej z więzienia Lucy w jej obecnym stanie nikt nie mógłby mieć do niego pretensji. - Ach, zatem ustalone. - W głosie Lilly brzmiała wyraźna ulga. – A gdy Lucy będzie dochodzić do zdrowia, spróbujemy przekonać panią Dennison, żeby przyjęła ją z powrotem do pracy.

- Ona naprawdę jest poczciwa - dodała Emma. - W gruncie rzeczy, oboje nie są najgorsi pod warunkiem, że im się nie nadepnie na odcisk. Dziewczęta zaczęły dyskutować nad tym, czy Dennisonowie złagodnieją wobec Lucy, ale Juliana wciąż zerkała przez okno w stronę karczmy. W końcu wyłonił się z niej lokaj i ruszył szybkim krokiem ku powozowi. Był sam. - Proszę wybaczyć, jaśnie pani, ale jego lordowska mość powiada, że pozostanie jeszcze w karczmie i masz jechać dalej bez niego. - Do diabła - mruknęła Juliana. Wicehrabia nie spisał się jako godny zaufania wspólnik w zbrodni. Bez niego, po powrocie na Albermarle, może znaleźć się w trudnej sytuacji; nie będzie mogła gniewu Tarquina skierować na męża, jak zamierzała uczynić. Wahała się, czy nie pójść po Luciena, ale wolała nie ryzykować. Był już zapewne zbyt pijany. - Doskonale. Powiedz woźnicy, że wracamy na Albermarle - poleciła lokajowi, cofając się w głąb powozu. Lucy siedziała skulona pomiędzy Lilly i Rosamund drobna, krucha postać w cienkiej koszuli na tle barwnych jak motyle kobiet. Nie wyglądała na więcej niż dwadzieścia lat. Jakie życie prowadziła, że skazano ją w tak młodym wieku na tak straszną śmierć?

15 Powóz zatrzymał się na ulicy Albermarle i Juliana wysiadła, wyciągając ręce, aby pomóc podtrzymywanej przez przyjaciółki Lucy. - Czy mamy wejść z tobą? Juliana, po chwili zastanowienia, pokręciła głową. - Nie, sądzę, że lepiej będzie, jak pójdę sama, Emmo. Zdołam jakoś wprowadzić Lucy po schodach. - Skoro tak mówisz. - Rosamund bezskutecznie starała się ukryć ulgę. - Lepiej nie traćcie czasu i postarajcie się przekonać Dennisonów, żeby dali Lucy schronienie, kiedy odzyska siły - rzekła Juliana, otaczając silnym ramieniem kibić Lucy. - Przyjdę jutro na Russell i powiem wam jak się ma. A także - dodała, marszcząc brwi - wpadł mi pewien pomysły który chcę wam wyłuszczyć. Innym dziewczętom też, jeśli byłyby zainteresowane.

- Zainteresowane czym? - Lilly pochyliła się z czujnie błyszczącymi oczami. - Nie mogę tego tutaj wyjaśnić. I tak muszę to najpierw sama prze myśleć. Uśmiechnęła się, unosząc rękę na pożegnanie. - Do jutra. Dziewczęta pożegnały się chórem, podczas gdy Juliana zaczęła prowadzić Lucy po schodkach do drzwi. Catlett otworzył, zanim zdążyła zapukać i po raz pierwszy jego twarz straciła swój niewzruszony wyraz. Juliana nie miała do niego pretensji. Lucy przedstawiała okropny widok. Zwiewna, muślinowa peleryna Rosamund tylko podkreślała jej nędzny stan i brak przyzwoitego przyodziewku. Juliana ledwie skinęła Catlettowi głową, kiedy ten sadowił dziewczynę na krześle w holu. Lucy osunęła się na oparcie; jej twarz stała się bielsza od mleka, oczy miała zamknięte, serce biło jej gwałtownie na skutek wysiłku, jaki kosztowało ją dojście tutaj z powozu. Juliana stała, patrząc na nią i nie bardzo wiedząc, co dalej robić. Jakie polecenia powinna wydać? W domu musiały być dodatkowe sypialnie, ale czy miała prawo zająć którąś bez pozwolenia księcia? Pewnie nie, ale raczej nie miała wyboru. - Catlett, czy poprosisz zarządzającą służbą, żeby mnie zaprowadziła do... - Co, do wszystkich diabłów, się tutaj dzieje? Juliana obróciła się na głos księcia. A zatem humor mu się nie poprawił podczas jej nieobecności - zresztą raczej się tego nie spodziewała. Zauważyła Quentina, który przy bracie jakby ginął w cieniu nie tyle z powodu niższego wzrostu, ile samej jego obecności. Odchrząknęła. - Książę, to jest kobieta, którą przywieźliśmy z Marshalsea i... - Catlett, możesz odejść. - Książę przerwał jej, rzucając zwięzły rozkaz lokajowi, który wpatrywał się w bladą, skuloną Lucy, jakby to była dwugłowa kobieta z cyrku. Teraz możesz mówić - powiedział Tarquin, kiedy Catlett rozpłynął się w cieniu za schodami. Juliana wciągnęła głęboko powietrze. - Jeśli pozwolisz, sir... Lucy jęknęła i Quentin ze zduszonym okrzykiem minął brata i schylił się nad nią. Juliana spróbowała ponownie. - Głodowała - odezwała się silniejszym głosem; myśl o nieszczęśni Lucy pozwoliła jej zapanować nad strachem. - Torturowano ją głodem i zostawiono w brudnej norze, żeby umarła. Potrzebuje opieki i powiedziałam, że znajdzie ją tutaj.

- W istocie, Tarquinie, dziewczyna musiała znosić straszliwe cierpienia. - Quentin wyprostował się ze zbolałą twarzą. - Trzeba posłać po lekarza, jak tylko położymy ją do łóżka. Książę spojrzał na Lucy i jego twarz złagodniała na chwilę, ale gdy skierował wzrok na Julianę, jego oczy stały się zimne. - Na razie możesz zabrać ją na górę i przekazać Henny. Będzie wiedziała, jak się nią zająć. Potem jednak chciałbym z tobą pomówić w moim gabinecie. Juliana odsunęła się o krok, dygając głęboko. - Dziękuję, książę. Jestem na twoje rozkazy. - Spuściła wzrok z udaną uległością, nie mając okazji zauważyć błysku rozbawienia w jego oczach. Kiedy ponownie spojrzała na niego, niczego nie spostrzegła. Skinął jej głową i odszedł. - Chodź, Juliano. Pomogę ci zabrać tę biedną dziewczynę na górę. Jest ledwie żywa. Quentin wziął Lucy na ręce, nie zważając na brudną odzież i włosy przyciśnięte do jego nieskazitelnie białej koszuli i szarego jedwabnego surduta. Zaniósł ją do schodów; Juliana szła za nim. - Położę ją w żółtej sypialni - powiedział Quentin jakby do siebie, kierując się w prawo. - Potem zadzwonimy po Henny. Złożył Lucy na łóżku i naciągnął na nią okrycie z delikatnością pielęgniarki. Juliana zadzwoniła po Henny, a potem przysiadła na brzeg łóżka obok Lucy. - Jak mogli? - rzuciła zduszonym z gniewu głosem. - Popatrz na nią! I było tam mnóstwo szkieletów... małych dzieci. ... Och, to straszne! - Chciałbym to zmienić - powiedział zmieszany Quentin. - Przecież mógłbyś to zrobić! - Juliana zerwała się na nogi, w jego oczach płonął zapał. - Ty i ludzie tacy jak ty. Jesteście potężni i bogać. Moglibyście wiele zmienić. Wiesz, że tak jest. Zjawienie się Henny, która zajęła się chorą ze znajomością rzeczy, nie okazując zaskoczenia jej stanem, pozwoliło Quentinowi uniknąć odpowiedzi. - Chodź, zostawmy Henny z jej pacjentką. - Quentin pociągnął Julianę w stronę drzwi. - No i musisz iść do Tarquina. Juliana się skrzywiła. - Wydaje się bardzo zły.

- Na to wygląda. - Uśmiechnął się leciutko. - Ale jeśli dobrze to rozegrasz, przejdzie mu. Wierz mi albo nie, ale to niezwykle prawy człowiek. Był bardzo zgodnym chłopcem... chyba że zetknął się z niesprawiedliwością albo celową prowokacją. - Uśmiechnął się szerzej, wspominając wydarzenia ze wspólnego dzieciństwa. - Nauczyliśmy się schodzić mu wtedy z drogi. - Chyba nie jestem w stanie zejść mu z drogi - zauważyła, wzruszając bezradnie ramionami. - Inaczej nie mieszkałabym tutaj.

Tarquin usiłował odzyskać poczucie, że panuje nad wypadkami. Nie mógł zrozumieć,

w

jaki

sposób

ta

dzierlatka

potrafiła

tak

wstrząsnąć

jego

uporządkowanym życiem. Odkąd jednak zobaczył ją przez dziurę w ścianie, nagą w świetle świecy, miała nad nim władzę... władzę, która wzrosła jeszcze, kiedy połączyła ich namiętność. Wzruszała go. Nie wiedział już, czego się spodziewać - po niej, po sobie. Nie było to przyjemne uczucie; w gruncie rzeczy budziło w nim lęk. Kiedy Juliana zapukała, rzucił się na krzesło przy masywnym, mahoniowym biurku, podnosząc plik papierów. - Wejść. - Nie podniósł wzroku znad dokumentów, kiedy drzwi się otwarły. Juliana stała na progu, czekając, aż się do niej odezwie. Wciąż nie podnosząc głowy, rzucił tylko: - Zamknij drzwi. Posłuchała i weszła do pokoju. Podniosła brodę. Jeśli zamierzał ją upokorzyć obraźliwym traktowaniem, przekona się, że to na nic. Nieproszona, usiadła swobodnie na krześle i wzięła „Morning Post" z bocznego stolika. Tarquin zerknął na nią i w jego oczach pojawił się ten sam wyraz bezwiednego rozbawienia, kiedy przyglądał się pochylonej nad gazetą płomienistej głowie i wdzięcznie wygiętej szyi. Nieruchoma postać emanowała duchem oporu. Wicehrabina Edgecombe nie zamierzała ustąpić ani o krok. Odłożył papiery. - Nie owijajmy w bawełnę, mignonne. Jak rozumiem, zamierzasz sprzymierzyć się z Lucienem. Zgadza się? Juliana uniosła brwi. - Nie wiem, co masz na myśli, panie. Wicehrabia jest moim mężem. W oczach Kościoła i prawa jestem z nim związana na zawsze.

Tarquin zacisnął wargi. - Juliano, powiem ci otwarcie, że nie zamierzam tego tolerować. Jak również od tej pory nie będziesz miała do czynienia z dziewczętami pani Dennison. Nie wolno im przychodzić do ciebie z wizytą, a tobie nie pozwalam ich odwiedzać. Nie możesz plamić się związkami z domem publicznym. - Ale czyż już nie zostałam splamiona? Kim jestem, jeśli nie twoją dziewką, kupioną od rajfurki? - Jesteś moją kochanką, Juliano. To cię nie czyni nierządnicą. - Och, daj spokój, mój książę - powiedziała z goryczą. - Kupiłeś mnie za trzy tysiące funtów, o ile sobie dobrze przypominam. Czy też były to gwinee? Pochlebia mi, że tyle jestem dla ciebie warta, choć sądzę, że prawdziwy aspekt kontraktu podnosi moją wartość. Mogę być naiwna, ale wiem, że mężczyźni nie kupują kochanek. Kupują nierządnice. - Sądzę, że powiedziałaś już wszystko, co było do powiedzenia na ten temat odparł chłodno książę. - I to niejednokrotnie, pozwolę sobie dodać. Nie będziesz się więcej spotykać z dziewczętami z ulicy Russell, Henny zaopiekuje się tym nieszczęsnym stworzeniem na górze, dopóki nie nabierze na tyle sił, aby stąd odejść, a wówczas dam jej taką sum pieniędzy, że będzie w stanie radzić sobie bez protektora. Quentin mówił, że książę jest niezwykle hojny. Jak się wydaje, nie przesadzał, a taka wielkoduszność wobec zupełnie obcej dziewczyn osłabiła gniew Juliany. Jednak w jej planach nie leżało odcięcie się o ulicy Russell, musiała więc walczyć dalej. - Jesteś bardzo dobry, panie - powiedziała oficjalnym tonem. - Lucy z pewnością okaże wdzięczność. - Na Boga, dziewczyno, nie proszę o wdzięczność - parsknął. Tylko o twoje posłuszeństwo. - Posłuszeństwo winna jestem jedynie swojemu mężowi, panie. - Winnaś posłuszeństwo człowiekowi, który cię utrzymuje - oznajmił, podnosząc się na nogi. Juliana musiała walczyć o resztki pewność siebie, gdy książę patrzył na nią z góry. Pochylił się, kładąc dłonie płasko na biurku.

- Już dałaś się wykorzystać Lucienowi, dopuszczając, aby postawił mnie w kłopotliwej sytuacji. Bóg jeden wie, kto was dzisiaj rano widział. Kto się dowiedział, dokąd szliście. Z kim rozmawiał. Przeprowadził cię ulicami eleganckiego Londynu w towarzystwie trzech nierządnic, a ty dałaś sobą manipulować, niemądre dziecko. Te naiwne plany zemsty uderzą w ciebie dużo mocniej niż we mnie. Juliana zbladła. Zabolało ją jego stwierdzenie, że Lucien potraktował ją jak marionetkę. Z pewnością zasługiwała na nieco więcej zaufania. - Nie wydaje się, aby zachowanie twojego kuzyna, jak dotąd, wpłynęło niekorzystnie na twoją pozycję w towarzystwie - oznajmiła z lodowatym spokojem. - Nie rozumiem, dlaczego jego żona miałaby to zmienić. - Dygnęła. - Proszę, abyś pozwolił mi się oddalić, panie. Tarquin wyszedł zza biurka. Ujął ją za brodę i lekko uniósł jej głowę. - Nie rób tego, Juliano - powiedział cicho. - Proszę. Widziała szczerość w jego oczach. Zrozumiała, że daje jej możliwość wycofania się bez utraty twarzy, ale jej gniew i uraza były zbyt głębokie świeże. - Mój panie, zbierasz to, co zasiejesz. Przez długą chwilę patrzyli sobie w oczy. W księciu walczyły sprzeczne uczucia - gniew, zdumienie, rezygnacja, żal. Na dnie zaś tego wszystkiego płomień pożądania. - Niech tak będzie - wycedził. - Zważ jednak, że ty także zbierasz, to co zasiejesz. - Pochylił głowę, żeby wziąć jej usta w posiadanie. To był pocałunek wojenny i krew w niej zawrzała, odpowiadając sile jego namiętności; uświadomiła sobie, że może walczyć zębami i pazurami, a i tak zareaguje rozpaczliwym głodem na jego dotyk, zapach, smak, cudowny rytm ciała. Puścił ją, wciąż obejmując wzrokiem czerwień jej pełnych warg, delikatny rumieniec pożądania na kremowo bladych policzkach, zieloną głębię oczu, ognistą barwę włosów. Czuł jej podniecenie i wiedział, że wywołało je zarówno wypowiedzenie wojny, jak i namiętność. - Pozwalam ci się oddalić - oznajmił. Dygnęła i wyszła z pokoju, cicho zamykając drzwi. Na korytarzu spotkała lokaja, którego przedtem nie widziała. - Nie wiesz, czy wicehrabia Edgecombe wrócił do domu?

- Nie sądzę, jaśnie pani. Wpatrywał się w przestrzeń ponad jej głową i Juliana pomyślała, że cała służba w domu, z wyjątkiem Henny, została przeszkolona, żeby nie patrzeć państwu w oczy. - Czy możesz poinformować mnie, kiedy wróci? - spytała uprzejmie. - Będę w swoim saloniku. Lokaj skłonił się i Juliana poszła dalej, usiłując zapanować nad natłokiem myśli. Nie mogła oddzielić umysłu od kipiącego wulkanu ciała. Książę zapoczątkował swoim pocałunkiem coś, co nieprędko da się ugasić. Ciekawa była, czy o tym wiedział... czy czuł to samo. Domyślała się, że wiedział, jak na nią działa, i w przeciwieństwie do niej potrafił panować nad swoimi reakcjami. Na górze, w żółtej sypialni znalazła Lucy wspartą na poduszkach, podczas gdy Henny karmiła ją kaszką. - Och, wyglądasz dużo lepiej - zauważyła Juliana, podchodząc do łóżka. Włosy Lucy były czyste, choć matowe i splątane, wychudzona twarz wolna od brudu. Miała na sobie białą koszulę nocną, w której tonęła, ale jej oczy odzyskały nieco blasku. Odwróciła głowę do Juliany, uśmiechając się słabo. - Nie wiem, kim jesteś. Ani gdzie się znajduję. Ale zawdzięczani ci życie. Juliana pokręciła energicznie głową. Zrobiła to, co zrobiłaby każda inna współczująca istota ludzka i wdzięczność wydawała jej się zarówno niepotrzebna, jak i zawstydzająca. - Nazywam się Juliana - oznajmiła, siadając na brzegu łóżka. - Jesteś w domu księcia Redmayne'a. Jestem żoną jego kuzyna, wicehrabiego Edgecombe'a. Lucy zdziwiła się jeszcze bardziej. Zaprotestowała, gdy Henny podsunęła jej kolejną łyżkę kaszy. - Chyba nie zdołam zjeść więcej. - Tak, myślę, że twój żołądek nie przywykł do sytości - przyznała wesoło Henny, zabierając miseczkę. - Zostawię cię z jaśnie panią. Po prostu zadzwoń, jeśli będziesz mnie potrzebowała. - Wskazała wiszący obok łóżka sznur, po czym wyszła z pokoju. - Skąd znasz Lilly i pozostałe dziewczęta? - zapytała Lucy, kładąc się na poduszkach.

- Ach, to długa historia - rzuciła Juliana z uśmiechem. - Wyglądasz na śpiącą, więc opowiem ci ją później, kiedy się wzmocnisz. Lucy opadały powieki, więc się nie sprzeciwiła. Juliana zaciągnęła zasłony przy łóżku i wyszła na palcach. W salonie stanęła przy oknie, wyglądając na ogrody. Tarquin mógł nie dopuścić, aby przyjaciółki odwiedzały Lucy, ale nie wiedziała, jak miałby jej samej przeszkodzić w bywaniu na Russell, gdyby mąż wyraził na to zgodę. Być może mógł, ale jak miałby tego dokonać? Wymuszając na Lucienie, żeby wycofał swoją zgodę, rzecz jasna. A także nie dając jej pieniędzy. Tak więc musiała dotrzeć do Luciena przed księciem. Musiała go przekonać, żeby sprzeciwił się Tarquinowi bez względu na naciski. To powinno się udać. Lucien nie wydawał jej się specjalnie sprytny. Mściwy, złośliwy, zepsuty, ale niezbyt bystry. Powinna zdołać nim pokierować, o ile dostatecznie go zachęci. W dole pojawił się Quentin, idący wyłożoną kamiennymi płytkami dróżką. Niósł sekator, przystanął przy krzaku żółtych róż. Ściął pół tuzina i dodał do tego sześć białych z sąsiedniego krzaka. Juliana patrzyła, jak uśmiechając się, komponuje bukiet. Zdumiewające, jak bardzo różnił się od przyrodniego brata. W gruncie rzeczy cała trójka Courtneyów różniła się od siebie nawzajem. Lucien był zły do szpiku kości. Wierzyła, że Tarquin, pod wyniosłymi manierami, krył uczciwość i dobroć. Nie bała się, że dozna krzywdy pod jego opieką. Brakowało mu jednak wrażliwości i delikatności brata. Quentin wrócił do domu z kwiatami, a Juliana zastanawiała się, dla kogo były przeznaczone. Czyżby dla lady Lydii? Ta myśl przyszła jej nagle do głowy. Miała wrażenie, że tworzyliby doskonałą parę. A na podstawie tego, co widziała, mogła się domyślać, że oboje tego pragnęli. Albo przynajmniej ośmieliliby się pragnąć, gdyby sądzili, że jest to możliwe. Lecz między nimi stał książę Redmayne. A on wcale nie chciał lady Lydii za żonę - słuchał jedynie głosu obowiązku. Może zdołałaby to zmienić. Ludzie często nie wiedzieli, jak wydostać się z pułapek, które sami na siebie zastawiali. Jak na przykład ona, pomyślała ze smutkiem. Rozległo się pukanie do drzwi i Quentin wkroczył do pokoju. Niósł róże i przez chwilę sądziła, że są dla niej. Powiedział jednak, uśmiechali się:

- Pomyślałem, że kwiaty przyniosą pociechę twojej przyjaciółce. Tak pięknie pachną i są takie świeże i żywe. Nie mogę jednak wpadać do jej pokoju niezapowiedziany, więc pomyślałem, że może zechcesz mi towarzyszyć. - Tak, oczywiście. - Juliana zerwała się na równe nogi. Spódnica zakołysała się gwałtownie i mały okrągły stoliczek zachwiał się potrącony krynoliną. Juliana przystanęła na chwilę, żeby go przytrzymać, po czym ruszyła dalej do drzwi. - Zasypiała, kiedy ją zostawiłam, ale to cudownie otworzyć oczy i zobaczyć wazę pełną róż. Są takie śliczne! Quentin uśmiechnął się, kiedy zanurzyła w nich nos. - Wystarczy polecić służbie, żeby ścięła kilka dla ciebie i przyniosła do twojego apartamentu. Juliana spojrzała czujnie, przestraszona, że czytał przedtem w jej myślach. - Och, sama ich nazrywam - powiedziała. - Ktoś już jednak przyniósł róże do mojej sypialni i buduaru. Poszli razem korytarzem do pokoju Lucy; Juliana żałowała, że nie jest na tyle biegła w sztuce uprzejmej konwersacji, żeby ukryć zmieszanie. Otworzyła cicho drzwi i weszła na palcach, zerkając za zasłonę przy łóżku. Lucy otworzyła oczy, uśmiechając się blado. - Lord Quentin przyniósł ci róże. - Juliana stanęła z boku, tak że Quentin mógł podejść do łóżka chorej. - Zadzwonię po służącą, by wstawiła je do wody. - Sięgnęła po sznur od dzwonka, a potem odsunęła się na wypadek, gdyby Quentin pragnął porozmawiać z Lucy na osobność Mógł chcieć pomówić na tematy religijne. Jednak głos Quentina brzmi wesoło i przypominał raczej głos dobrotliwego wujaszka niż kleryka, kiedy pytał Lucy o samopoczucie, kładąc kwiaty na bocznym stoliku. - Służąca się tym zajmie. Nie chcę ci zakłócać odpoczynku. - Dziękuję, panie. - Lucy uśmiechała się teraz znacznie pogodniej. - Nie wiem, czym zasłużyłam na taką dobroć. - Nie musiałaś na nic zasłużyć - oświadczyła Juliana z nutką oburzenia w głosie. - Kiedy ktoś tyle wycierpiał, ma prawo do współczucia i opieki ze strony uczciwych ludzi. Czyż nie tak, lordzie Quentinie? - W rzeczy samej - przytaknął, choć zastanawiał się, dlaczego jej pełna pasji deklaracja tak go zaskoczyła. Jako człowiek Kościoła sam powinien

głosić podobne zasady, ale takie sformułowanie nie przyszło mu dotąd do głowy. Nędza stanowiła uznany fakt. Okrucieństwo i obojętność były w życiu nędzarzy wszechobecne. Jeśli w ogóle myślał o ich ciężkim losie, to przyjmował go za nieuniknione zło. Bogacz w swoim zamku, biedak u bramy. Juliana ukazywała jego oczom nowe horyzonty. Lucy nie wydawała się przekonana i Quentin cieszył się, że sam nie okazał zdziwienia wobec rewolucyjnej doktryny wygłoszonej przez Julianę. - Zostawię cię, abyś odpoczęła - powiedział. - Gdybyś jednak chciała ze mną porozmawiać, poślij po mnie, proszę. - Skłonił się i wyszedł z pokoju. - O czym miałabym z nim rozmawiać? - zapytała Lucy, podnosząc się z trudem na poduszkach. - Nie ośmieliłabym się po niego posłać. - To duchowny - wyjaśniła Juliana, siadając na łóżku. - Jeślibyś chciała porozmawiać na tematy religijne, możesz się do niego zwrócić. - Och, rozumiem. Opowiedz mi swoją historię, Juliano. Czuję się teraz dużo silniejsza. Juliana opowiedziała jej tyle, ile wiedziały inne dziewczęta, przerywając, kiedy do pokoju weszła pokojówka, żeby wstawić kwiaty do wody. Parę minut później przyszła Henny, niosąc gorące mleko z korzeniami i winem dla chorej. Juliana poszła przebrać się do obiadu. W sypialni przyjrzała się sobie w wielkim lustrze i skrzywiła na widok własnego

niechlujstwa.

Przedpołudnie

w

Marshalsea

zrujnowały

jej

wcześniejszą elegancję. Nieprzyjemnie było myśleć, że spierając się z księciem, wyglądała jak zaniedbana uczennica. To jednak nie powstrzymało go przed pocałunkiem. Z pewnością nie myliła się, dostrzegając pożądanie w jego oczach; nie mógł też udawać namiętności, kiedy ją całował. Może podniecały go niechlujne Cyganki. Bella z ulicy Russell w swój niezgrabny sposób opisała dziwactwa mężczyzn, którzy odwiedzali dom. Zakonnice i uczennice... dlaczego książę miałby się od tamtych różnić? W tej chwili wpadła Henny, więc zostawiła interesującą kwestię na późniejsze rozważania, poddając się zwinnym dłoniom pokojówki; ta zaplotła jej włosy i ułożyła niesforne kosmyki, które nie dały się upiąć w ozdobne loki, obramowujące twarz. Nie pytała Juliany o zdanie na temat stroju, ale wybrała fioletową suknie z mory, spod której wyglądała ciemnozielona halka.

Na szyi zawiązała jej muślinową chusteczkę, poprawiła koronkowe falbany przy łokciach, obciągnęła spódnicę, wręczyła wachlarz i długie, jedwabne rękawiczki i zagoniła na schody, jak wieśniaczka kurczaka. Ale Juliana czuła się przy niej podniesiona na duchu. Nie miała najmniejszej ochoty spierać się z nią czy odgrywać wielkiej pani. - Och, co za szczęśliwe spotkanie, moja pani. Czy zejdziemy razem na dół? Lucien wyłonił się z sypialni, kiedy przechodziła obok. Lekko seplenił, wzrok miał niezbyt przytomny, poruszał się niepewnie. Rozsiewał wokół siebie woń koniaku. - Zwykle nie jadam przy stole kuzyna. Nuda śmiertelna, za to wyśmienite wino, a jego kucharz to prawdziwy skarb. Pomyślałem jednak że zrobię to dla małżonki, co? - Zachichotał, uważając jednak, żeby się nie rozkaszleć. - Weź mnie pod ramię, moja droga. Juliana ujęła ramię okryte szkarłatną taftą. Nic nie mogło jej grozić za to, że zjawi się na obiedzie w towarzystwie męża. Księciu Redmayne'owi powinno to mocno dopiec! Uśmiechnęła się do Luciena. - Może zechciałby pan po obiedzie porozmawiać ze mną na osobności? - Tylko jeśli obiecasz, że mnie nie zanudzisz. - Och, zapewniam, że nie poczuje się pan znudzony. Spojrzał jej w oczy niespodziewanie bystrze. Potem wykrzywił twarz w złośliwym uśmiechu. - W takim razie będę zaszczycony, poświęcając ci chwilę rozmowy. Stanął z boku, skłoniwszy się, żeby mogła wejść przed nim do salonu.

16 George Ridge wpatrywał się w zupę żółwiową z miną człowieka, który doznał wstrząsu. Wokół niego hałas w karczmie Pod Głową Szekspira wzmógł się w dwójnasób; klienci zajadali się słynną zupą żółwiowa, wypijając litry klaretu. Na środku pokoju wyginały się gibkie panienki, ale George ledwie zwracał uwagę na ich wyuzdane pozy, kiedy pokazywały oczom publiczności

najintymniejsze części ciała. Panienki przyjęły zasadę: „patrz, ale nie dotykaj", podniecając widzów do szaleństwa, ale odmawiając zaspokojenia pobudzonych w ten sposób apetytów. To było całkiem lukratywne zajęcie i niosło mniejsze zagrożenie syfilisem niż zwykła prostytucja. George pozostawał jednak niewzruszony. Cenił swoje pieniądze i ten rodzaj rozrywki uważał za zwykłe oszustwo. Kiedy kobiety kręciły się, zbierając pieniądze, jakie rzucała im podniecona widownia, odwrócił się tyłem. Jedna z nich podeszła do niego z halką podciągniętą do pasa. Zakołysała prowokująco biodrami i sięgnęła ręką do jego włosów. Odsunął jej dłoń z przekleństwem, unosząc się z krzesła, groźnie nastroszony. - Śmierdzący drań - burknęła kobieta z pogardliwym grymasem. – Gapisz się, a nie płacisz. Niech cię zaraza. - Splunęła mu pod nogi i odeszła, wciąż trzymając podwiniętą halkę, szukając klienta, który doceni jej wdzięki. George wychylił kufel ponczu, po czym sięgnął do misy na środku stołu i nalał sobie wonnego płynu do cynowego kubka. Wypił połowę i wrócił do zupy żółwiowej. Juliana wyszła za wicehrabiego! Łyżka spadła z brzękiem na dno cynowego talerza; po raz pierwszy ten fakt naprawdę do niego dotarł. Początkowo nie chciał wierzyć, kiedy stajenny oznajmił mu nonszalancko, że pozostaje na służbie księcia Redmayne'a. George opisał dwóch mężczyzn, których widział z Julianą, a stajenny rozpoznał w nich księcia i jego brata, lorda Quentina. Opis wyraźnie chorego dżentelmena, który rano udał się dokądś z grupką kobiet, wywołał pogardliwe skrzywienie ust; mężczyzna oznajmił następnie, że musiał to być wicehrabia Edgecombe, kuzyn Jego Wysokości. Potem padły zdumiewające słowa: „Dopiero co się wczoraj ożenił. Sprowadził tu żonę... biedne stworzenie!" Żonę! To było niemożliwe, ale stajenny bez cienia wątpliwości rozpoznał lady Edgecombe w kobiecie o niezwykłych włosach i wzroście. Nie mógł się mylić. George ponownie podniósł łyżkę. Nie ma sensu marnować drogiego przysmaku. Wyskrobał miskę łyżką, a potem wytarł skibką chleba. Oparł się na krześle i zapatrzył w brudną ścianę. Za nim rozlegały się wybuchy śmiechu i oklaski. Zerknął ukradkiem przez ramię i natychmiast odwrócił oczy. Dwie kobiety

odbywały,

jak

się

wydawało,

stosunek

na

stole.

George uznał to za głęboko nieprzyzwoite. Z podobnym wyuzdaniem nie zetknął się w Winchesterze ani nawet w Portsmouth, gdzie widziało się marynarza z dziwką na każdej ławce w parku. Mógłby już teraz opuścić karczmę, ale zamówił gęś po zupie, sądząc, że dobry obiad zdoła zagłuszyć dręczący niepokój, od którego przewracało mu się w żołądku. Jeśli Juliana rzeczywiście wyszła za wicehrabiego, to nie mogła poślubić George'a Ridge'a. Chyba że to małżeństwo z ulicy Fleet. Ta myśl przyniosła mu pewną nadzieję, toteż był w stanic wykazać wobec pływającej we własnym tłuszczu pieczonej gęsi więcej zapału, niż się początkowo spodziewał. Przeżuwał uroczyście i z powagą, delektując się kawałkami mięsa, nadziewając ziemniaki na czubek noża, nie zwracając uwagi na cieknący po brodzie tłuszcz i popijając tęgo klaret z butelki, którą karczmarz postawił obok niego na stole. To, co się działo za jego plecami, przestało do niego docierać. Fałszywe małżeństwo wydawało mu się coraz bardziej prawdopodobne. Jakże Juliana mogłaby w tak krótkim czasie zdobyć serce książęcego kuzyna? George nie miał znajomości w najwyższych kręgach arystokracji, ale był przekonany, że w tej klasie nie żeniono się pod wpływem kaprysu. Ani też nie poślubiano kobiet bez nazwiska, nawet jeśli pochodziły ze szlachty. A zatem musiał to być jakiś zdradziecki układ. Pewnie ją oszukano. Nie mogło być inaczej, jako że George nie potrafił sobie wyobrazić, żeby Juliana dla chleba sprzedała własne ciało Znacznie weselszy otarł brodę rękawem, zażądał porto i dania z minogów. Juliana powinna przyjąć ratunek z wdzięcznością, kiedy zrozumie prawdę o swoim położeniu. On, rzecz jasna, okaże się niebywale wspaniałomyślny. Niewielu mężczyzn ożeniłoby się z nierządnicą. Naturalnie, uświadomi to Julianie. Jak również obieca oczyścić ją z zarzutu doprowadzenia do śmierci ojca. To powinno zapewnić mu jej uległość i gotowość do zaspokajania wszelkich jego zachcianek. Uśmiechnął się drapieżnie, wbijając widelec w przypominającą węgorza rybę i podnosząc ją do ust, jedną po drugiej, aż talerz opustoszał; potem przypuścił atak na parujący pudding z porzeczkami. Dwie godziny później, ogarnięty sennością, ale upewniony, że sakiewka leży bezpiecznie pod jego siedzeniem, złożył głowę na stole i wkrótce zaczął głośno chrapać pośród szczątków obiadu. Nikt nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi.

Wicehrabia Edgecombe pociągnął łyk koniaku i zachichotał z rozbawieniem, patrząc na żonę w salonie. - W każdym razie, pokażę ci miasto, moja droga. - Czknął i zaśmiał się ponownie. - Mogę ci pokazać różne miejsca. Tak, do licha. - Opróżnił kieliszek. - Jego Wysokość nie będzie zadowolony - powiedziała sztywno Juliana. - Och, nie, z pewnością. - Lucien usiłował skupić wzrok, ale spojrzał zezem. - Zabroni nam tego, oczywiście. - Zmarszczył brwi. – Potrafi dać się we znaki. - Ale nie jesteś od niego zależny, prawda? - Otworzyła szeroko oczy. - Nie mogę sobie wyobrazić, abyś musiał słuchać czyichś rozkazów. - Och, zwykle nie słuchałbym - zgodził się, napełniając kieliszek z karafki. Ale powiem otwarcie: Tarquin trzyma za sznur od sakiewki. Bardzo jest hojny, ale nie ryzykowałbym, że tę sakiewkę przede mną zamknie. Nie masz pojęcia, jakie drogie jest życie w dzisiejszych czasach. - Dlaczego cię finansuje? - Czekała, aż minie atak kaszlu po tym, jak zakrztusił się koniakiem. - Cóż, moja droga, w zamian za zgodę na to fałszywe małżeństwo -wysapał urywanym głosem. - Zatem na pewno możesz zagrozić, że jeśli przestanie, oddalisz mnie od siebie - rzekła Juliana, wygładzając odruchowo adamaszek na kanapie, na której siedziała. Lucien spojrzał na nią badawczo. - Do licha, ależ z ciebie podstępne stworzenie. Dlaczego tak ci zależy, żeby zaleźć Tarquinowi za skórę? Juliana wzruszyła ramionami. Lucien zapewne nie znał wszystkich szczegółów jej umowy z księciem. - Nie podoba mi się, że manipuluje mną w ten sposób. Oczy Luciena błysnęły chytrze. - Ach - rzucił. - Tarquin mówił, że zrobisz, co ci każe. Ma coś na ciebie, prawda?

- Tyle że jestem bez przyjaciół i opieki - odparła spokojnie. - A zatem zależna od niego. - To dlaczego chcesz mu zrobić na złość? - Chytry wyraz nie schodził z jego twarzy. - Nie wydaje się, aby to leżało w twoim interesie. - Zawarliśmy kontrakt prawny, z którego nie może się wycofać oznajmiła Juliana z chłodnym uśmiechem. - Został sporządzony przez prawnika i poświadczony przez panią Dennison. Jest zobowiązany mnie utrzymywać bez względu na to, co się stanie. Lucien wykrzywił wargi w uśmiechu. - Dobra rada z głębi serca, moja droga. Będziesz musiała naprawdę stawać na głowie, żeby przechytrzyć Tarquina. - Może i tak - powiedziała Juliana lekko zniecierpliwiona. - Ale chcę iść do Covent Garden. Zobaczyć, jak tam jest, jak żyją ludzie, zwłaszcza kobiety. Twój kuzyn nie zabrałby mnie do miejsc, które chcę odwiedzić, ale ty możesz to zrobić. Jako że i tak, jak rozumiem, spędzasz tam dużo czasu. - Cóż, tak jest w istocie. Ale Tarquin będzie zły. - Łyknął jeszcze koniaku, przyglądając się krytycznie jej strojowi. - Oczywiście kobiety z towarzystwa bywają w łaźniach. Biedny Fred zawsze spotykał się tam z jakąś damą z dworu. - Biedny Fred? - Książę Walii. Wszyscy nazywają go biednym Fredem, nieszczęśnikowi nigdy się nie wiodło, żyje jak pies. Ojciec go nienawidzi. Upokarza go publicznie przy lada okazji. Nie zamieniłbym się z nim miejscami za wszystkie korony Europy. - A więc nie ma nic niestosownego w tym, abym z tobą poszła? Zakrztusił się koniakiem. - Nic niestosownego! Ty prowincjuszko! - wykrzyknął. - To nie jest właściwe miejsce dla damy, moja droga. Ale nie każdy zajmuje tak wysoką pozycję w świecie, jak mój szanowny kuzyn. - Fuknął gniewnie. - To warte zachodu tylko po to, żeby zobaczyć jego minę. Jeśli zagrozi, że odetnie mi dopływ pieniędzy, odpowiem mu groźbą. - Wiedziałam, że potrafisz walczyć - zauważyła ciepło Juliana, ukrywając wstręt pod maską triumfu. - Czy pojedziemy natychmiast?

- Jeśli sobie życzysz. - Lucien przyjrzał jej się ponownie, marszcząc brwi. Pewnie nie masz bryczesów, co? - Bryczesów? - zdziwiła się Juliana. - Miałam jedne, ale... - Mniejsza o to - przerwał jej. - Masz zbyt wiele zaokrągleń, żeby być pociągającą. W żaden sposób nie możesz wyglądać na chłopca, choćbyś nie wiem, jak próbowała. Przez chwilę Juliana nie wiedziała, co powiedzieć. Przypomniała sobie wyraz niechęci na jego twarzy, kiedy zobaczył ją w koszuli nocnej. W końcu zapytała powoli: - Lubisz, żeby twoje kobiety przebierały się za chłopców? Skrzywił się. - Wolę chłopców, moja droga. Ale jeśli to już musi być kobieta, to lubię chude, które mogą włożyć spodnie i grać swoją rolę. Dobry Boże, czego jeszcze dowie się o swoim mężu? Słyszała o mężczyznach, którzy mieli upodobanie do innych mężczyzn, ale to była zbrodnia karana śmiercią iw sielankowo spokojnym Hampshire takie zachowanie pachniało piekłem. - Ależ z ciebie niewiniątko - zakpił Lucien, odgadując jej myśli. Z przyjemnością cię oświecę. Pokażę ci niezwykłe rozrywki, jakie zapewnia Covent Garden. A kto wie, może sama w nich zagustujesz. Przynieś pelerynę. Juliana się zawahała. Na co się narażała? Oddawała się w ręce niegodziwego, zżeranego syfilisem degenerata... ale nie, wcale nie. Miała pieniądze i w każdej chwili mogła wrócić do domu. I chciała zobaczyć na własne oczy, co działo się z kobietami, które zarabiały na życie na ulicach Covent Garden. - Zaraz wrócę. - Podeszła do drzwi. - Czy poczekasz tu na mnie? - Z przyjemnością - odparł z ukłonem. - Póki karafka się nie opróżni Podszedł do stolika, żeby napełnić kieliszek. Juliana wyjęła z szafy ciemną pelerynę z kapturem i zapięła ją pod szyją. Nie nosiła biżuterii, bo żadnej nie miała, z wyjątkiem złotej obrączki na palcu, a przepych sukni skrywała peleryna. Dzięki temu czuła się nieco pewniej, niemal tak, jakby udawała się na wyprawę incognito. Pospiesznie wróciła do salonu, gdzie Lucien siedział skulony na kanapie bawiąc się kieliszkiem z bursztynowym płynem. Podniósł głowę, kiedy weszła, ale minęła minuta, zanim jego mętne

oczy spojrzały przytomniej. - Och, jesteś. - Podniósł się nieco chwiejnie i Juliana zauważyła, że język plątał mu się bardziej niż parę minut wcześniej. - Czy jesteś pewien, że czujesz się na tyle dobrze, żeby wyjść na miasto? - Nie bądź głupia! - Odchylił głowę i jednym ruchem wlał resztę, koniaku do gardła. - Jestem zdrów jak ryba. I nie zamierzam spędzić wieczoru w tym mauzoleum. - Podszedł chwiejnym krokiem do drzwi i wyszedł, nie czekając na Julianę. Marszcząc czoło, ruszyła za nim na ulicę. Wsiedli do zatrzymanego powozu. Pięć minut później z salonu na dole wyłonił się Tarquin. Postanowił udać się do Domu Białej Czekolady przy ulicy St. James, żeby podyskutować o polityce i zabawić się grą w faro. Biorąc pelerynę i rękawiczki od lokaja, polecił mu ustawić przy drzwiach nocnego stróża, jako że spodziewał się wrócić późno. Nie przyszło mu do głowy, żeby zapytać o Julianę. Uznał, że musi być w swoim saloniku albo przy łóżku chorej w żółtej sypialni.

Juliana, owinięta peleryną, siedziała w kącie powozu, śledząc sceny za oknem, podczas gdy pojazd przemierzał ulice zatłoczone tak, jakby ta było wczesne przedpołudnie. Główne ulice oświetlono olejowymi latarniami, ale kiedy skręcili w boczną uliczkę, jedyne światło dawała lampa, którą niósł służący towarzyszący dwóm dżentelmenom. Obaj trzymali dłonie na rękojeści szpad. W Covent Garden panował taki sam ruch, jak poprzedniego wieczoru. Teatr był już zamknięty, ale powóz zatrzymał się przed kościołem ST. Paul. Juliana wysiadła, otulając się peleryną. Lucien poszedł za nią, rzucając monetę woźnicy, który, sądząc po grymasie na twarzy, nie uznał jej za wystarczającą zapłatę. Hałaśliwy tłum zebrał się pod schodami kościoła; ktoś grał na piszczałce, ale jej dźwięki ginęły w sprośnych okrzykach i pijackich przekleństwach. - Co tam się dzieje? Lucien wzruszył ramionami. - Skąd mam wiedzieć? Idź i zobacz.

Juliana podeszła do gromady ludzi, stając na palcach, żeby spojrzeć ponad głowami. - Przepchnij się do przodu - odezwał się Lucien. - Uprzejmość nic tutaj nie da. - Zaczął przedzierać się przez tłum, a Juliana szła za nim, starając się zdążyć, zanim ludzka fala zamknie się za jego plecami. Przypomniała sobie, jak Tarquin z Quentinem torowali sobie drogę w teatrze, ale oni działali jak za sprawą magii, nie podnosząc głosu i nie potrącając nikogo. Lucien klął brzydko i używał swojego chudego ciała jak taranu. Odpłacano mu takimi samymi przekleństwami. Jakoś udało im się dotrzeć na przód tłumu. Obok mężczyzny w roboczym stroju na stopniach stała kobieta w sukience z szorstkiego lnu i fartuchu, z włosami ukrytymi pod chustką. Ręce miała związane, na szyi pętlę. Oczy wbiła w ziemię, kuląc się, jakby chciała uczynić się niewidzialną. Tłum zawył z aprobatą, kiedy mężczyzna chwycił ją za brodę i zmusił, żeby podniosła głowę. - No, to kto ile daje? - zawołał głośno, przekrzykując hałas. - Dobrze zajmuje się obejściem. Zdrowa... mocne nogi, szerokie biodra dotykał wymienionych części ciała, podczas gdy kobieta drżała, usiłując się cofnąć. Mężczyzna jednak złapał za sznur i szarpnął nim w przód. Lucien zaśmiał się razem z gapiami. Juliana, zdjęta przerażeniem, spojrzała na niego i zobaczyła takie nieukrywane, złośliwe zadowolenie, że ogarnęły ją mdłości. - Co tu się dzieje? - Sprzedaż żony. Czy to nie oczywiste? - Lucien nie odrywał oczu od sceny na schodach, mąż wymieniał zalety nieszczęsnej kobiety. Nagle ponad tłumem rozległ się głos: - Zabawiłeś się już, Dicku Begg. Teraz z tym skończmy. - Potężnie zbudowany mężczyzna przebił się przez gromadę ludzi i wskoczył na schody. Twarz kobiety przybrała barwę szkarłatu; próbowała się odwrócić, ale mąż szarpnął za sznur i zdołała tylko odwrócić głowę. - Dziesięć funtów - oznajmił nowo przybyły. – I zostawisz ją od tej pory w spokoju. - Robi się - odparł małżonek. Obaj mężczyźni splunęli w dłonie i przybili interes. Drugi z mężczyzn odliczył dziesięć monet w dłoń pierwszego i tłum

ponownie zaryczał z aprobatą. Potem nabywca chwycił sznur i poprowadził zapłakaną kobietę ku tyłowi kościoła. Dick Begg schował monety do kieszeni. - Krzyżyk na drogę - rzucił, krzywiąc się w uśmiechu. - I tak nigdy mi się z suką nie układało. - Jakie to wstrętne! - szepnęła Juliana. Słyszała o takich licytacjach, ale nigdy żadnej nie widziała. Tłum zaczął się rozpraszać, skoro przedstawienie dobiegło końca, ale w tej chwili wybuchła bójka między dwoma straganiarzami. Rzucali się na siebie z gołymi pięściami i natychmiast otoczył ich krąg wrzeszczących, judzących widzów. To z kolei wywołało niesmak Luciena. - Zwierzęta - powiedział z grymasem oburzenia. Powędrował w stronę karczmy Pod Zielonym Krasnoludkiem, nie oglądając się na Julianę. Weszła za nim do nisko sklepionego szynku; jej oczy natychmiast zaczęły łzawić od wiszącego w powietrzu tytoniowego dymu. - Niebieska zaraza! - wrzasnął Lucien na usługującego chłopca. Wyciągnął ławę spod długiego stołu i ciężko na nią opadł. Ława była równie brudna jak poplamione deski stołu. Juliana usiłowała bezskutecznie strzepnąć brud, po czym usiadła niechętnie. Na szczęście miała ciemną pelerynę. - Niezbyt tu ładnie, jak na twój gust, co? – rzekł Lucien z szyderstwem w głosie. - Niezbyt - odparła spokojnie Juliana. - Jak w chlewie. - Żeby tylko właściciel tego nie usłyszał - zachichotał Lucien. Tom King bardzo jest dumny ze swojej gospody. - Rzucił sześciopęsówkę na stół, kiedy zjawił się chłopiec z dzbanem i dwoma kuflami.- Nalej. Chłopiec wypełnił polecenie, ścierając rozlany płyn palcami i następnie je oblizując. Ręce miał tak samo brudne jak fartuch, a włosy zwisały mu na ramiona w cienkich tłustych strąkach. Wziął monetę i zniknął w tłumie, kiedy ktoś inny go zawołał. Widocznie nie dość się pośpieszy bo powitano go ciosem pięści, który posłał go na ścianę. Juliana obserwowała tę scenę ze zgrozą, mrugając załzawionymi oczami. Kiedy Lucien popchnął kufel w jej stronę, mówiąc: „Pij", podniosła go do ust i nie zastanawiając się, pociągnęła długi łyk.

Jej gardło stanęło w ogniu, w żołądku poczuła rozżarzone węgla Zgięła się nad stołem bez tchu, z jej oczu ciekły łzy. - Boże, ale z ciebie wypieszczona panieneczka! - Lucien klepnął ją silnie po plecach płaską dłonią. - Nie jesteś w stanie przełknąć kropli dżinu! - Słyszała jednak w jego głosie złośliwe rozbawienie, podczas gdy nadal bił ją po plecach. Zapewne reagowała dokładnie tak, jak się podziewał. - Zostaw mnie w spokoju! - rzuciła z wściekłością, prostując się i odtrącając jego rękę. - Dlaczego mnie nie ostrzegłeś? - Zepsułbym sobie zabawę. - Mlasnął językiem z dezaprobatą. Juliana zacisnęła wargi, odsuwając kufel tak daleko, jak się dało. Miała ochotę na kubek mleka, żeby zabić smak alkoholu, ale myśl, by poprosić o mleko w tym miejscu, wydawała się absurdalna. - Do diaska, to Edgecombe! - rozległ się głos zza zasłony dymu. - Hej, drogi przyjacielu, co cię tu sprowadza? Słyszałem, że założono ci kajdanki! Przez izbę w ich kierunku przedzierało się trzech mężczyzn, każdy z kuflem w ręku. Peruki przekrzywiły im się na głowach, twarze poczerwieniały od napitków, poruszali się chwiejnie. Byli młodzi, w wieku dwudziestu paru lat, ale zniszczona hulaszczym trybem życia cera i przekrwione oczy odebrały im cały urok młodości. Lucien uniósł rękę na powitanie. - Chodźcie panowie i poznajcie moją małżonkę. - Podniósł się z ławy i ukłonił z kpiącą kurtuazją, wskazując Julianę. - Lady Edgecombe, drodzy przyjaciele. Pani żono, zechciej powitać kapitana Franka Garsona, czcigodnego Bertranda Petersa i najdroższego Freddiego Binktona. - Tego ostatniego objął ramionami, po czym głośno pocałował. Juliana wstała i dygnęła, czując śmieszność sytuacji, ale nie wiedząc, jak inaczej mogłaby się zachować. Trzej mężczyźni parsknęli śmiechem i ukłonili się, wyczuwała jednak podszytą wrogością ciekawość w ich spojrzeniach, kiedy przyglądali jej się w przyćmionym świetle. - A więc, po jakie licho wziąłeś żonę, Lucienie? - zapytał kapitan Frank, przypatrzywszy się Julianie do syta. - Sądziłem, że jesteś zatwardziałym starym kawalerem.

- Och, presja rodziny, mój drogi. - Lucien mrugnął i pociągnął łyk kufla. - Mój kuzyn sądził, że to pozwoli uniknąć rodzinnego skandalu. Ponownie wybuchnęli śmiechem, a Juliana usiadła. Budzili w niej niezrozumiałe przerażenie. Dostawała gęsiej skórki, czując ich ukradkowe spojrzenia, choć udawali, że nie zwracają na nią uwagi, lecz słuchają jakiejś sprośnej anegdotki kapitana. Zerknęła ku drzwiom, gdzie stała elegancka dama, z lokajem za plecami, pogrążona w rozmowie z otyłym dżentelmenem w staromodnej peruce o kręconych lokach. Starszy dżentelmen w pewnym momencie odliczył pięć monet i włożył je w dłonie damy. Przekazała je lokajowi, który wsunął pieniądze do kieszeni. Następnie wzięła dżentelmena pod ramię i razem weszli do tawerny, udając się na górę zniszczonymi schodami na tyłach szynku. Lokaj oparł się leniwie o futrynę drzwi, dłubiąc w zębach i gapiąc się na przechodniów. Kobieta sprawiała wrażenie zbyt zadbanej, żeby łowić klientów na ulicach, stwierdziła Juliana. I z pewnością za dobrze ubranej, żeby przyjmować ich w jakiejś nędznej norze w karczmie. Musi pamiętać, żeby poprosić Lilly o wyjaśnienie. - Na Boga, pani w ogóle nie pije! - zauważył czcigodny Bertrand z udaną zgrozą. - Lucienie, Lucienie, karygodnie zaniedbujesz szanowną panią. Lucien się uśmiechnął. - Próbowałem z niebieską zarazą, ale zdaje się, nie przypadła jej do gustu. Cóż innego mogę ci ofiarować, moja droga? Może piwo? Porto? - Poncz mleczny, jeśli można, panie - powiedziała Juliana, czując że chcą się w jakiś sposób zabawić jej kosztem. Rozejrzała się, ale znikąd nie mogła oczekiwać pomocy. Jakaś para tarzała się po podłodze; kobiet uniosła nogi, zadarta spódnica ukazywała jej ciało do pasa. Julianę ogarnęły mdłości. Odsunęła ławkę i wstała. - Wybacz, panie, boli mnie głowa. Zatrzymam powóz na ulicy. - Och, nie rób tego - wymamrotał Lucien, łapiąc ją za rękę i z powrotem sadzając obok siebie. - Winnaś posłuszeństwo mężowi, a twój mąż chce, żebyś dotrzymała mu towarzystwa i napiła się mlecznego ponczu.

Juliana pomyślała, że mogłaby z łatwością wyrwać się Lucienowi, ale oczy pozostałych wpatrywały się w nią ponuro, z wyraźnym oczekiwaniem na jej reakcję. Nie zdołałaby im uciec, gdyby postanowili ją zatrzymać. Nikt nie przyszedłby jej z pomocą. I doznałaby straszliwego upokorzenia. A Lucien napawałby się każdą chwilą. To właśnie zachwycało go podczas licytacji żony. Dogłębne upokorzenie kobiety powodowało, że oblizywał wargi jak hiena śliniąca się nad gnijącą padliną. Usiadła, uśmiechając się pogodnie. - Jak sobie życzysz, panie. Lucien wydawał się nieco rozczarowany; potem klasnął w dłonie i łyknął na chłopaka, żeby przyniósł poncz. Juliana siedziała bez ruchu, starając się zachować spokój na twarzy i udawać, że obserwuje otoczenie bez specjalnego zainteresowania. Kobieta na podłodze tkwiła teraz na czworakach, mężczyzna za nią, klepiąc ją po bokach otwartymi dłońmi w akcie udawanej kopulacji przy wtórze wrzasków widowni, spełniającej toast za toastem. Kobieta bawiła się równie dobrze, jak pozostali, poruszając się rytmicznie z głową odchyloną do tyłu. Juliana starała się nie okazać niesmaku. Zauważyła, że Luciena ta scena raczej nie zainteresowała, choć jego przyjaciele uczestniczyli w ogólnej wesołości, stukając kuflami w stół i wykrzykując zachęty. - Czy płacą jej za to? - zapytała od niechcenia. Lucien zdziwił się tym pytaniem. Łypnął na nią podejrzliwie mętnymi oczami. Uśmiechnęła się, dając do zrozumienia, że nic nie zdoła jej poruszyć. - Tak sądzę - odparł, wzruszając ramionami. - Mnie to nie bawi. - Odsunął ławę i wstał. - Chodź. - Dokąd? - Pokażę ci parę innych rozrywek dostępnych w tej błogosławionej okolicy. Chciałaś, żebym cię wprowadził w londyńską socjetę... a twoje życzenie jest dla mnie rozkazem, moja droga. - Skłonił się z ironią. Juliana dygnęła z równą ironią i ujęła go za ramię, postanowiwszy nie sprawić mu satysfakcji swoim strachem. - Och, czy musimy iść? - zapytał żałośnie kapitan, podnosząc się nu pewnie na nogi. - Och, tak. Dokądkolwiek idzie Lucien i jego żona, my też tam idziemy. -

- powiedział Bertrand, wychylając zawartość kufla. - Nie chcemy przecież, żeby zabrakło im towarzystwa w tak piękny wieczór. – Wziął Julianę pod drugie ramię i razem wyszli na Piazzę. - Dokąd teraz? - zapytał Freddie, rozglądając się dookoła. - Do łaźni parowej - oznajmił Lucien. - Pokazać mojej małżonce, co się tam dzieje. - Nie sądzę, aby łaźnia była dobrym pomysłem - zauważyła Juliana. - Czy moja suknia się nie zniszczy? - Na Boga, nie, pani! - roześmiał się kapitan. - Zabierają całe ubranie i dają ci ręcznik. Bardzo przyjazne miejsce, ta łaźnia. Juliana nie zamierzała iść do łaźni, choćby najbardziej przyjaznej. Czekała na okazję, żeby się wyrwać. Dotarli do rogu Małej Piazzy; Juliana przystanęła przy budce z obscenicznymi pismami, którą widziała przedtem z księciem. - Co o tym sądzicie, panowie? - zapytała z uśmiechem. Kiedy spojrzeli w tę stronę, wysunęła ręce i odwróciła się szybko. Za szybko. Poślizgnęła się na śliskim bruku i chwyciła tego, co było najbliżej, żeby się nie przewrócić. Kapitan Frank okazał się pewną podporą, chociaż śmiał się serdecznie z jej przygody. Kiedy odzyskała równowagę, serce biło jej gwałtownie, kapitan trzymał ją mocno i nadzieja na ucieczkę przepadła. - Mam ochotę na walkę kogutów - oświadczył Bertrand, biorąc Luciena za ramię. - Co o tym myślisz, Lucienie? Trochę czasu upłynęło, odkąd robiliśmy zakłady. - Do diabła, istotnie. - Lucien natychmiast zapomniał o łaźniach. Mojej pani małżonce to się z pewnością spodoba, mogę się założyć. Posłał Julianie swój trupi uśmiech, oczy lśniły mu złośliwą radością. Co ty na to? Królewska Arena Walki Kogutów czy łaźnia? Na walce kogutów nie będzie przynajmniej musiała się rozebrać. I z pewnością zdoła znieść okrucieństwo, jeśli zamknie oczy. - Koguty, panie. - Zdobyła się na kolejny beztroski uśmiech i z zadowoleniem stwierdziła, że jej spokojna odpowiedź nie przypadła do smaku mężowi. - Chodźmy zatem! - Bertrand zatrzymał powóz. - Ty pierwsza, lady Edgecombe.

Znalazła się w mrocznym wnętrzu; pozostali wdrapali się za nią, rechocząc. W ich śmiechu brzmiała jednak nutka, od której przechodziły jej ciarki po plecach. - Królewska Arena Walki Kogutów. - Lucien wychylił się z okna, żeby podać kierunek. Woźnica trzasnął z bata i konie ruszyły z kopyta stronę Parku St. James.

17 Była

trzecia rano, kiedy Tarquin wrócił do domu. Skinął głową nocnemu

stróżowi, który go wpuścił, i skierował się ku schodom. Mężczyzna ponownie zatrzasnął zasuwy i wrócił do swojej stróżówki pod schodami. Książę wszedł do swoich apartamentów, zrzucając złoty brokatowy płaszcz. Zaspany kamerdyner zeskoczył z krzesła przy wygasłym kominku, próbując stłumić ziewnięcie. - Dobry wieczór, Wasza Wysokość. - Pospiesznie wziął płaszcz. Potrząsnął nim, zanim odwiesił go do szafy. - Mam nadzieję, że wieczór był przyjemny. - Dość przyjemny, dziękuję. - Tarquin rzucił spojrzenie w stronę szafy z ukrytymi drzwiami, ciekaw, czy Juliana śpi. Położyła się pewnie parę godzin wcześniej. Lokaj pomógł mu zdjąć ubranie i podał szlafrok. Książę usiadł przy toaletce i piłował paznokcie, tymczasem służący odkładał ubranie na miejsce, rozsuwał zasłony przy łóżku i rozkładał pościel. - Czy to wszystko, Wasza Wysokość? Książę skinął głową i pozwolił mu odejść. Potem przeszedł przez drzwi w szafie i cicho wsunął się do sąsiedniego pokoju. Łóżko było nienaruszone. Henny chrapała głośno na szezlongu. - Gdzie, do diabła... - O wielkie nieba, panie! - Henny skoczyła na równe nogi na dźwięk głosu księcia. Jej wyblakłe, niebieskie oczy mgliły się od snu. - Przestraszyłam się. Poklepała się dłonią po piersi. - Gdzie jest Juliana? - zapytał szorstkim, ostrym głosem. - Cóż, nie wiem, Wasza Wysokość. Wyszła gdzieś z lordem Edgecombe'em. Jeszcze nie wrócili. Ale jego lordowska mość nigdy nie udaje się do łóżka przed świtem - dodała, wygładzając fartuch i chowając pod czepek kosmyk siwych

włosów. Tarquina ogarnęła wściekłość i zaraz potem - przerażenie. Juliana nie mogła mieć pojęcia o rozrywkach Luciena. Była zbyt niewinni, aby potrafiła sobie choćby wyobrazić, czym on się zajmuje. Właśnie jej niewinność, jak sądził, miała uczynić ją posłusznym narzędziem w jego rękach. A teraz ta sama niewinność w połączeniu z hardością ducha powiodła ją w przerażający świat Luciena. Może zbłądził w swoim wyborze. Może powinien był wziąć kobietę, która znała życie, która przyjęłaby warunki kontraktu z otwartymi oczami. Ale taka kobieta nie byłaby dziewicą. A dziewka nie mogła zostać matką dziedzica Edgecombe'ów. Dokonał wyboru i musiał teraz ponosić konsekwencje. Uznał, że jest w stanie odciągnąć ją od Luciena, ale nie spodziewał się, że kuzyn będzie działać tak szybko. Wyciągnie wnioski z tej nauczki. - Czy wszystko w porządku, Wasza Wysokość? - Henny zaniepokoiła się; ściągnęła rzadkie brwi, marszcząc czoło, przyglądając się pobladłej twarzy księcia. - Jeśli zrobiłam coś złego... - Dobra kobieto, oczywiście, że nic nie zrobiłaś - przerwał gwałtownie. Lady Edgecombe nie jest twoją podopieczną. Idź się położyć, Nie będzie cię już dzisiaj potrzebowała. Henny spojrzała z lekkim powątpiewaniem, ale dygnęła i opuściła pokój. Tarquin stał przez minutę, postukując palcami w stolik ze spochmurniałą twarzą. Odwrócił się na pięcie i wrócił do swojej sypialni; zrzucił szlafrok i włożył szybko zwykłe bryczesy z koźlej skóry, wysokie buty i ciemny surdut. Szpada u jego boku nie stanowiła ozdoby, a laska kryła drugie ostrze. Zbiegł na dół, a zdumiony portier otworzył mu drzwi. - Czy wiesz, o której wyszli lord i lady Edgecombe? - Nie, Wasza Wysokość. Ale wiem od Catletta, że wyszli dość wcześnie, przed Waszą Wysokością. Książę przeklął własną głupotę. Dlaczego nie wpadł na to, żeby do niej zajrzeć przed wyjściem? Nie docenił Juliany, przyjmując, że jej wyzywające zachowanie to tylko fochy skarconej uczennicy. Wyszedł z domu i zawołał chłopca stojącego w bramie po drugiej stronie

ulicy, ze zgaszoną lampą u stóp. Chłopak oprzytomniał natychmiast i przebiegł ulicę. - Dokąd się udajesz, panie? - Covent Garden. —To było zapewne pierwsze miejsce, a może także ostatnie, gdzie Lucien spędzał dzisiejszy wieczór. Chłopiec starannie przyciął knot lampy, po czym zapalił ją krzemieniem i suszem. Żółte światło kładło się ciepłą smugą na ziemi, gdy chłopiec maszerował, starając się dotrzymać kroku idącemu szybko i niecierpliwie księciu.

Juliana wciągnęła w płuca świeże powietrze Parku St. James, próbując pozbyć się zapachu krwi. Nie była jednak w stanie wymazać widoków z pamięci. Chociaż przez większość czasu nie otwierała oczu, pokaleczone, leżące nieruchomo na piasku areny ptasie ciała z nasiąkniętymi krwią piórami, przypominającymi krwawe szmaty, nie przestawały jej dręczyć. Słyszała wciąż dzikie wrzaski; zakłady rosły z każdą nową parą kogutów, które, uzbrojone w srebrne ostrogi, stawiano na placu. Otwarte usta, okrzyki zachęty i przekleństwa, przyćmione alkoholem oczy pełne chciwości i okrucieństwa, zdumiewająca zawziętość ptaków, walczących do upadłego, nawet kiedy zostały śmiertelnie ranne, utkwiły na zawsze w jej pamięci i po raz pierwszy w życiu bała się, że zemdleje. Jakoś udało jej się przetrwać; wiedziała, że Lucien zerka na nią, na jej bladą twarz, zamknięte oczy. Nie chciała dać mu satysfakcji, załamując się. Jego oczy, otoczone ciemnymi kręgami, nabierały wyrazu coraz większej złośliwości, w miarę jak trwały ponure zawody. Zdawała

sobie

niejasno

sprawę,

że

wicehrabia

traci

pieniądze

w zastraszającym tempie. Kiedy wywinął puste kieszenie, klnąc brzydko, Bertrand wręczył mu wesoło garść monet. Ale dopiero przy czwartej parze ptaków, które przez trzy kwadranse rozrywały się na strzępy, tak że krew i pióra padały na publiczność w najniższym rzędzie, Lucien podniósł się i oświadczył, ma dość tej nudy. Juliana, chwiejąc się, wyszła z amfiteatralnej sali w ciepłą noc. Miała ochotę schować się za krzakiem i zwymiotować. Ale nie zamierzała sprawić przyjemności znienawidzonemu małżonkowi.

- Cóż, moja droga, spodziewam się, że bawi cię poznawanie rozrywek Londynu. - Lucien zażył szczyptę tabaki, uśmiechając się z ironią. - Wiele się nauczyłam, panie - odparła zarazem zaskoczona i szczęśliwa, że jej głos brzmi jasno i pewnie. Lucien zmarszczył brwi, patrząc na nią gniewnie w migotliwym świetle pochodni, umocowanych po obu stronach ścieżki prowadzącej do bramy. Ta kobieta go rozczarowywała. Powinna się już dawno załamać. - Do diabła, człowieku, chce mi się pić jak wielbłądowi na pustyni oznajmił Frank Carson, rozluźniając pogniecioną krawatkę. - Chodźmy Pod Głowę Szekspira. Chętnie zagram w kości. - Aha, dobra myśl - przyznał Freddie, wycierając spocone czoło koronkową chusteczką. - Idziesz, Edgecombe? - Rzecz jasna - odparł wicehrabia. - Noc ledwie się zaczęła. Chodź, żono. Chwycił Julianę za łokieć i pociągnął ją na ulicę. - Powóz! Hej, ty tam. Do ciebie mówię, leniwy draniu! - Pomachał wojowniczo na woźnicę, który palił spokojnie na postoju, czekając na klientów wyłaniających się z Królewskiej Areny. Woźnica strzelił z bata i przeprowadził zmęczonego konia przez ulicę - Dokąd, człowieku? - Do Pod Głową Szekspira. - Lucien wdrapał się do powozu przed Juliana. Jej spódnice przesiąkły brudem zebranym z ław w Królewskiej Arenie, eleganckie pantofelki umazały się czymś bliżej nieokreślonym. Owinęła się ciaśniej peleryną, choć noc była ciepła, i skuliła się w ciemnym kącie. Czuła straszliwe zmęczenie i coraz większe przerażenie. W zachowaniu męża przejawiało się szaleństwo, jego oczy błyszczały chorobliwym blaskiem. Cerę miał gorszą niż zazwyczaj, oddech chrapliwy i urywany. Instynkt podpowiadał jej, że szykuje coś paskudnego. W swojej głupocie usiłowała zawiązać z nim koalicję przeciwko księciu. W swojej głupocie wyobraziła sobie, że znalazła doskonały powód, żeby skłonią Edgecombe'a do współpracy. W swojej głupocie sądziła, że zdoła go wykorzystać do własnych celów. Lucien jednak nie współpracował. Urządził sobie zabawę. I zabawa trwała. Nie mogła nic zrobić, jak tylko czekać i próbować ucieczki. Może uda jej się wymknąć, kiedy zaczną grac i pić. Może wyjście za potrzebą będzie tą okazją,

na którą czekała. W Covent Garden wciąż panował duży ruch, ale tłum wydawał się bardziej oszołomiony trunkami. Mówiono głośno, zniekształcając słowa; gniewne przekleństwa przeplatały się z wybuchami śmiechu. Mężczyźni i kobiety chwiali się na nogach, ściskając dzbany z dżinem. Juliana zobaczyła kobietę, która po pijanemu upadła na psią budę, oblewając się trunkiem. Mężczyzna, z którym była, rzucił się na nią z rykiem, podwijając jej spódnice do góry przy wtórze zachęcających okrzyków przechodniów. Juliana odwróciła wzrok. Nie miała pojęcia, czy kobieta uczestniczyła w tym z własnej woli, czy też po prostu straciła przytomność. Nie wydawała się walczyć. Z jednej z szop przy Piazzy dobiegł krzyk, przypominający kwik zarzynanej świni. Juliana zadrżała, włosy jej się zjeżyły. Z budynku wypadła kobieta, odziana tylko w cienką koszulę. Biegł za nią mężczyzna, wymachując kijem. Twarz miał wykrzywioną z wściekłości; kobieta była blada z przerażenia. Juliana spodziewała się, że ktoś zareaguje, ale nikt nie zwrócił najmniejszej uwagi na zajście. Tymczasem kobieta wpadła w tłum, usiłując uciec przed kijem. - Nędzna dziwka znowu próbuje swoich sztuczek - powiedział Bertrand, szczerząc zęby - Te wywłoki myślą, że wszystko im ujdzie na sucho. - Co ona zrobiła? - zapytała Juliana. Jej oczy lśniły gniewnie w pomarańczowym świetle pochodni i lamp olejowych. Bertrand wzruszył ramionami. - Skąd mam wiedzieć? - Pewnie oszukiwała - odezwał się Frank - Wszystkie to robią. Oszukują klientów, oszukują sutenerów, oszukują burdelmamy. Wszystkie trzeba zamykać od czasu do czasu w Bridewell. To je stawia na nogi. Juliana stłumiła wściekłość. Tylko by ich rozbawiła. Musi być jakiś sposób, żeby poprawić los kobiet, które muszą się sprzedawać. Rozumiała, że to jedyny dla nich sposób na życie... rozumiała na podstawie własnego, gorzkiego doświadczenia. Z pewnością jednak mogły się jakoś bronić przed bezlitosną chciwością tych, którzy je wyzyskiwali. Poprowadzono ją do karczmy o szeroko otwartych drzwiach. Ze środka dobiegały chrapliwe, pijackie głosy wraz z mętnym światłem lamp i gęstym fajczanym dymem.

- Kobieta z obnażonymi piersiami podeszła do nich, kołysząc się, z tacą pełną przelewających się kufli mocnego, gorzkiego piwa. - Czym mogę służyć, panowie? - Mrugnęła okiem, dotykając znacząco warg językiem. - Piwa, dziewko! - zawołał Bertrand, klepiąc ją zbyt mocno po siedzeniu, tak że taca zatrzęsła się, a piwo rozlało. - Niezdarna dziwka - mruknął, wzruszając ramionami i wyciągając ławę spod jednego z długich stołów. Juliana usiadła wraz z innymi. Miała wysuszone gardło, nie odmówiłaby piwa. Po drugiej stronie pokoju, poprzez zgiełk, dobiegały do jej uszu zakłady, przekleństwa i okrzyki podniecenia towarzyszące grze w kości. W tym hałasie rzekomej zabawy czaiło się coś niebezpiecznego, coś, co podnosiło jej włosy na karku w obawie przed brutalnością, która w każdej chwili groziła wybuchem. Postawiono przed nią kufel piwa. Trochę płynu chlapnęło jej na kolana, ale już dawno przestała się martwić o ubranie podczas tego okropnego wieczoru. Jeśli brudna spódnica i plama od piwa na ubraniu były najgorszymi rzeczami, które mogły ją spotkać, szczęście jej sprzyjało. Napiła się z wdzięcznością. Po paru minutach, kiedy jej towarzysze wydawali się zajęci piwem, wstała, chcąc się wymknąć bez zwracania uwagi. Lucien chwycił ją za nadgarstek. Spojrzała na białe, chude palce, zaskoczona ich siłą. - Dokąd się wybierasz, żono? - zapytał lodowatym tonem, przeciągając słowa. - Na stronę - odparła spokojnie. - Sprawiasz mi ból. Roześmiał się, puszczając jej rękę. - Z tyłu, za kuchnią. Wracaj szybko. Juliana przeszła przez izbę. Na każdym kroku zaczepiali ją pijani goście, ale nie patrząc nikomu w oczy, z pogardą strząsała z ramion obce ręce. Wygódka znajdowała się na zamkniętym podwórku i Juliana nie widziała żadnej drogi ucieczki. Mocowała się ze spódnicami w lepkiej ciemności; głowa bolała ją od hałasu, dymu, straszliwego zmęczenia. Jak stąd uciec? Lucien z zachwytem by ją powstrzymał, a jego przyjaciele ochoczo pośpieszyliby mu z pomocą. Nie warto było ryzykować upokorzenia i szyderczego zadowolenia wicehrabiego.

Przystanęła na chwilę w drzwiach gospody, zanim weszła do środka, Lucien patrzył w tę stronę, czekając na jej powrót. Kiwnął na nią rozkazująco ręką, podnosząc się na niepewnych nogach, gdy ją zobaczył. - Będziemy grać - oznajmił. - Powinnaś stać u mojego boku i uśmiechać się do kości. Juliana nie miała wyboru, zmusiła się więc do wesołego uśmiechu i podeszła z nimi do stołu gry. Przywitały ich raczej nieprzyjazne spojrzenia, niechętnie zrobiono im miejsce. Juliana ziewnęła, chwiejąc się z wyczerpania, podczas gdy podniecenie wokół narastało z każdym rzutem. Lucienowi język plątał się coraz bardziej. Jego zielonkawą cerę pokrył chorobliwy rumieniec, oczy nabierały gorączkowego blasku w miarę jak obniżał się poziom brandy w butelce, którą dzierżył w dłoni. Na początku wygrał i zachęcony zaczął grać o coraz większe stawki. Jego podniecenie rosło, podobnie jak straty. Przegrał wszystkie własne pieniądze na walkach kogutów i teraz przepuszczał pożyczkę od Bertranda, następnie dorzucił zegarek sygnet i tabakierkę, żeby przejść potem do weksli „Winien", które rzucał na stół bez opamiętania. Juliana, wciąż śpiąca, zdawała sobie sprawę, że inni gracze nie są zadowoleni z tych kawałków zapisanego papieru i w końcu jeden z nich oznajmił z niesmakiem: - Jeśli nie jesteś w stanie stawiać rzeczy czy pieniędzy, człowieku, to ja więcej nie gram. Na nic mi obietnice. - Tak co po takim kawałku papieru, jak człowiek chce się napić piwa? Tłumek przy stole zgęstniał, gniewne twarze zwróciły się do Luciena. - Niech was wszyscy diabli - zaklął. - Moje weksle są dobre jak złoto. Podpisane przez Jego Wysokość, księcia Redmayne'a. Przedstawcie je jutro rano w jego domu, a dostaniecie wasze pieniądze z naddatkiem. - Komu chce się czekać do rana? - Rozległ się hałas przy stole i jakiś człowiek podniósł się z ławy. Miał pięści potężne jak młoty i błędne, pijackie spojrzenie. Płać, chłopcze - powiedział z szyderczą emfazą - ściągnę ci surdut z pleców. Lucien sięgnął po szpadę, ale kapitan Frank Carson pierwszy odsunął krzesło i skoczył na nogi z bronią w dłoni. - Ośmielasz się obrażać honor dżentelmena! - ryknął, usiłując skupić wzrok. Masz za swoje, mój panie! - Sięgnął przez stół. Mężczyzna odskoczył na bok ze

ze zdumiewającą zręcznością i w świetle świecy błysnęło ostrze noża. Jakaś kobieta krzyknęła i tłum przybliżył się, niektórzy weszli nawet na ławy, żeby lepiej widzieć. Juliana była teraz całkowicie przytomna. Kusząco otwarte drzwi przyciągnęły jej spojrzenie. Nie mogła jednak się ruszyć od stołu, tłum napierał jej na plecy. W izbie atmosfera zgęstniała. Lucien i jego kompani mieli przeciwko sobie prawdziwą armię nożowników. Kości leżały ni środku stołu, zgiełk ucichł, ustępując pełnej oczekiwania ciszy. Freddie Binkton przerwał groźne napięcie. Przeciwnicy mieli miażdżącą przewagę liczebną, gapie odcinali im odwrót. - Nie śpieszmy się teraz - powiedział, zacinając się ze zdenerwowania. Lucien, drogi przyjacielu, musisz mieć coś jeszcze przy sobie. Wszyscy możemy się dołożyć. - Poklepał się po kieszeniach, jakby potrafił wyczarować w ich głębi monety. - Dołożyłbym zegarek - dorzucił Bertrand żałośnie - ale postawiłem go na tego przeklętego czerwonego koguta... nie miał więcej duciu niż jagnię. Poddał się bez walki... straciłem zegarek... wart pięćdziesiąt gwinei... w nędznym zakładzie wartym dziesięć funtów. - Głos mu zamarł, ręka ze szpadą opadła. Jakby zgadzając się na zawieszenie broni, pozostali opuścili noże, łypiąc ponuro na Luciena, ciekawi, co na to powie. Lucien rozejrzał się, zaciskając wargi, z żyłkami pulsującymi na skroni, z chorobliwym rumieńcem na twarzy, niczym na masce klowna. Juliana, stojąca blisko niego, czuła emanującą od niego głuchą wściekłość, mieszającą się z kwaśnym odorem strachu i potu. Jego spojrzenie padło na nią, a ona skuliła się, instynktownie usiłując wtopić się w tłum za plecami. W jego bladych brązowych oczach pojawił się nagle błysk; uśmiechnął się powoli z ponurą groźbą. - Och, sądzę, że mam coś do sprzedania - oznajmił, ledwie poruszając wargami. - Nie! - szepnęła Juliana, sięgając ręką do gardła, kiedy zrozumiała, co ma na myśli. - Nie, nie możesz! - Och, ależ sądzę, że mogę - zawołał wesoło. - Żony są własnością mężów. Należysz do mnie i mogę tobą dysponować, jak mi się podoba. Powinnaś się

- cieszyć, że możesz się przydać, moja droga. - Wyciągnął rękę, chwytając ją ponownie w bolesnym uścisku za nadgarstek. Niech ktoś mi przyniesie sznur. Powinniśmy to zrobić należycie. - Uspokój się, Lucien, to nie jest w porządku - mruknął Frank przepraszająco. Zerknął zmieszany na Julianę, która odwzajemniła mu się niewidzącym spojrzeniem. - Bałwan z ciebie - rzekł Lucien z grymasem rozdrażnienia. - Nie do ciebie należy mówić mi, co wolno, a czego nie wolno, jeśli chodzi o moją żonę. Ach, sznur. - Wziął sznur, który podał mu, szczerząc zęby, chłopak stajenny i zawiązał pętlę. - No dalej, pani. Schyl głowę. - Nie! - Juliana odskoczyła od niego, przerażona zarówno szatańskim uśmiechem trupiej czaszki, jak i tym, co zamierzał zrobić. Ktoś złapał ją za ramiona, wykręcając je do tyłu, tak że musiała stać nieruchomo. Lucien, wciąż z jadowitym uśmiechem, założył jej brutalnie pętlę na szyję. Jakieś ręce ciągnęły ją i popychały, zmuszając do wejścia na stół. Broniła się, teraz równie wściekła, jak przerażona. Kopała i drapała, obcierając sobie łydki, kiedy wciągano ją na stół. Udało im się jednak dopiąć swego i Juliana stanęła na stole, a Lucien chwycił koniec sznura. Juliana, oślepiona dziką wściekłością, kopnęła go, uderzając podeszwą buta w brodę. Zachwiał się i puścił sznur. Usiłowała zeskoczyć ze stołu, ale dwaj mężczyźni ujęli ją za kostki, nie pozwalając się ruszyć, podczas gdy Lucien odzyskał równowagę i zbliżył się do stołu, mrużąc oczy i podnosząc rękę do brody. - Suka - rzucił cicho. - Zapłacisz za to. Kopnęłaby go jeszcze raz, gdyby jej nie trzymano. Zakołysała się, jakby tracąc przytomność, ogarnęły ją mdłości, plecy spłynęły zimnym potem. Jak doszło do tego koszmaru? Wiedziała, że Luciena ogarnęła wściekłość, ale nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że jest zdolny do takiej podłości. Książę jednak wiedział. Nie miał co do niego żadnych złudzeń. Zdawał sobie z tego sprawę, ale to go nie powstrzymało przed wykorzystaniem jej... przed narażeniem na zło. Lucien wykrzykiwał pijackim głosem: - A więc ile stawiacie na tę piękną damę, panowie? Czy zaczniemy od dwudziestu gwinei?

Odpowiedział mu chór głosów. Juliana spojrzała w dół i zobaczyła małe czerwone oczka, wpatrujące się w nią pożądliwie, rozbierające ją do naga, gwałcące lubieżnymi uśmieszkami. Nie mogła się poruszyć, a Lucien tak mocno ciągnął za sznur, że wrzynał jej się w kark. Hałas obudził George'a Ridge'a z poobiedniej drzemki. Podniósł głowę, mrugając, nie pamiętając, gdzie się znalazł. Przypomniał sobie, że jest w karczmie, kiedy spojrzał na resztki obiadu. Czknął głośno i podniósł butelkę porto do ust. Został zaledwie łyk, więc cmoknął, odstawił butelkę i odwrócił się, żeby zawołać po następną. Ujrzał scenę w drugim końcu izby. Z początku nie mógł zrozumieć co się dzieje, panował zgiełk, ludzie tłoczyli się przy stole. Licytowano coś zapamiętale.

Pokręcił

głową,

żeby

oprzytomnieć.

Potem

zamrugał

i wyprostował się na ławie. Juliana stała na stole. To nie mógł być nikt inny. Nie z tymi płonącymi włosami, zielonymi, błyszczącymi bezsilną wściekłością oczami, zmysłowym ciałem. Ale co, u diabła, tam się działo? Podniósł się powoli, próbując wyłowić jakieś słowa z hałasu. Usłyszał, jak ktoś zawołał: - Sto gwinei. Dalej, panowie. Moja żona jest warta co najmniej tyle Żona! Podszedł do tłumu. Podniecenie licytujących rosło. Sto pięćdziesiąt, dwieście. Juliana stała jak kamień. Człowiek, który trzymał sznur, nazywając się jej mężem, doprowadzał gromadę mężczyzn do szaleństwa, wymieniając zalety Juliany. George'owi zaschło w ustach. Przełknął, chcąc wytworzyć więcej śliny. Nie mógł uwierzyć w to, co widział, a jednak wszystko działo się naprawdę. Przepchnął się do przodu, odchrząknął. - Pięćset gwinei! - Jego głos brzmiał ochryple i słabo; początkowo nikt go nie usłyszał. Spróbował jeszcze raz, wołając: - Stawiam na nią pięćset gwinei. Głos George'a przeniknął do uszu Juliany pogrążonej w dziwnym stanie odrętwienia, w który popadła, nie mogąc znieść straszliwego upokorzenia i niemożliwego do opanowania strachu. „Nie patrz na niego. Nie reaguj", powtarzał jej wewnętrzny głos. Nie wolno jej okazać, że go zapoznaje. Jeśli nie przyzna się do znajomości, George nie zdoła dowieść jej tożsamości. Wciąż

była wicehrabiną Edgecombe. Nadal korzystała z opieki księcia Redmayne'a. Dobry Boże, czy rzeczywiście? - Pięćset gwinei - powtórzył Lucien, zwracając się do George'a swoim krzywym uśmiechem. - Cóż, panie, oto co znaczy przebić stawkę. Ale ona jest doskonałym nabytkiem, a ty masz bystre oko. George nie wydawał się go słyszeć. Wpatrywał się w Julianę, chcąc, by zwróciła na niego uwagę. Ale ona, wykuta jak z kamienia, oczy miała utkwione przed siebie. Schylił się, żeby dotknąć jej kostki, nie poruszyła się. - Ktoś daje więcej niż pięćset funtów za moją drogą żonę, czy też mam przekazać ją temu dżentelmenowi? - zawołał wesoło Lucien. – Zrobił dobry interes, powiadam wam. - Bywa, Edgecombe, że zaskakujesz nawet mnie głębią swojego znieprawienia. - Chłodny głos przebił się przez hałaśliwą wesołość; książe Redmayne przeszedł przez izbę, odrywając się od drzwi, gdzie stał niezauważony przez ostatnich parę minut. Koszmar, jaki przeżywała, sprawił, że przez chwilę zachowywała się, jakby go nie usłyszała. Potem obróciła się powoli, zapominając o George'u pod wpływem niewiarygodnej ulgi. Przyszedł po nią. - Tarquin... - Brzmiało to bardziej jak błaganie niż stwierdzenie, jakby wciąż nie śmiała uwierzyć, że się zjawił. - Jestem - potwierdził. Jego głos był pieszczotą, balsamem na jej zranioną duszę. Szare spojrzenie objęło ją, zauważając wszystko; potem zwrócił się do Luciena. Lucien skulił się przy stole, kiedy dosięgło go pełne wściekłego gniewu spojrzenie kuzyna. W policzku księcia drgał mięsień, milczał, uderzywszy tylko pięścią w otwartą dłoń drugiej ręki. Potem, bardzo powoli, podniósł pięść i - niemal delikatnie - dotknął krawędzi podbródka Luciena. Wicehrabia przewrócił się w tłum, nie wydając żadnego dźwięku. Przez gromadę przeszedł szmer, gdy obiegły ją oczy księcia. Nagle groźne ostrze błysnęło w jego ręce na końcu laski. Nie odezwał się, ale tłum odstąpił, a dwaj mężczyźni trzymający Julianę za kostki odeszli od stołu. George Ridge odchrząknął. Nie wiedział, co się dzieje, czuł jednak, że zdobycz mu się wymyka. Przybysz obrócił się na ten dźwięk i George drgnął

pod wpływem przeszywającego spojrzenia, zimnego i groźnego jak ostrze strzały. Bezwiednie spuścił wzrok przed tą niezrozumiałą, ale o wiele potężniejszą siłą. Tarquin podszedł do Juliany. Zestawił ją na ziemię. Zdjął pętlę i cisnął w tłum. Jego oczy miały nadal ten sam wyraz, z jakim patrzył na Luciena, były zimne i mordercze, ale dotknął jej włosów, odsuwając kosmyk z czoła. Długie palce musnęły jej policzek. - Jesteś ranna? Pokręciła głową. Zdobyła się jedynie na szept, ale zdołała odpowiedzieć szczerze: - Tylko moja duma. W jego oczach błysnęło zaskoczenie, łagodząc nieco surowość spojrzenia. Każda inna kobieta załamałaby się, płacząc i histeryzując. Juliana była jednak wyjątkowa. - Możesz iść? Kolana drżały pod nią, ale coś w jego spojrzeniu dodało jej sił, i odpowiedziała: „oczywiście", choć trzymała się jego ramienia, żeby nie upaść W jakiś sposób udało jej się przestawiać stopy, posuwając się do przodu. Znaleźli się na zewnątrz. Wstawał świt i niezwykły spokój zapanował na Piazzy. Paru ludzi spało pod kolumnadą, dwie niechlujnie odziane kobiety stały w drzwiach, pijąc piwo między ziewnięciami. Z kawiarni Tonu Kinga doszedł wrzask; jakiś mężczyzna wyleciał przez drzwi, wpadając do rynsztoka, gdzie leżał bezwładnie, ściskając dzban dżinu. Książę podniósł palec i powóz zjawił się jak za sprawą czarów. Tarquin podsadził Julianę, wkładając jej bezceremonialnie dłoń pod siedzenie i wsuwając się tuż za nią. Po raz pierwszy od paru godzin Juliana przestała się bać. Mroczne, wilgotnawe wnętrze powozu wydawało jej się rajem. Przez szparę okienną wpadało szare światło, w którym widziała twarz siedzącego naprzeciwko, przyglądającego jej się w zamyśleniu księcia. - O czym myślisz? - zapytała bezbarwnym głosem, jakby wydarzenia tej nocy pozbawiły go zwykłego, silnego brzmienia.

- O wielu rzeczach - odparł, przesuwając opuszkami palców po wargach. Myślę, że jesteś najbardziej szaloną, upartą i krnąbrną dziewczyną, jaką miałem nieszczęście poznać. Nie, pozwól mi odpowiedzi na pytanie. - Podniósł rękę, gdy Juliana otwarła usta z grymasem oburzenia. - Myślę, że zło, jakiego dopuścił się Lucien, przekroczyło moje najgorsze obawy, a przede wszystkim nie powinienem był pozwoli abyś kiedykolwiek się z nim zetknęła. - A zatem jest ci przykro z powodu tego szatańskiego planu? - Nie, tego nie powiedziałem. Ale głęboko żałuję, że ciebie w to wciągnąłem. - Dlaczego? Tarquin nie odpowiedział natychmiast. Miał na końcu języka stwierdzenie, że ona po prostu nie nadawała się do tej roli, nie była dość potulna. Tak zapewne odparłby jeszcze przed paroma godzinami. Coś się jednak zmieniło w nim, kiedy zobaczył ją na tamtym stole, wystawioną na pożądliwe spojrzenia londyńskiego półświatka. Kiedy ujrzał jej świeżość, prostotę, jej słodycz, bezczeszczone przez tych nędzników, ogarnęła go wściekłość większa niż kiedykolwiek przedtem. A ku jego zmieszaniu ta wściekłość kierowała się w takim samym stopniu przeciwko niemu samemu, jak i Lucienowi. - Dlaczego? - powtórzyła Juliana. – Czy jestem nie dość posłuszna, mój książę? - W miarę jak mijało przerażenie, wzrastała gorycz. W pewnym sensie Tarquin był tak samo winny tego ohydnego postępku, jak Lucien. - Wybacz, że naraziłam cię dzisiejszego wieczoru na taką niewygodę. - Szarpnęła gniewnie zębami kawałek odstającej skórki przy paznokciu, zostawiając krwawy ślad. Tarquin pochylił się i ujął jej dłoń. Umieścił skaleczony kciuk w swojej ciepłej dłoni, patrząc na nią z powagą. - Jestem gotów przyjąć na siebie sporą część winy za to, co się stało Juliano, ale ty także jesteś za to w pewnym stopniu odpowiedzialna. Chciałaś wykorzystać Edgecombe'a, żeby się na mnie zemścić. Czy zaprzeczysz? Uczciwość kazała jej pokręcić głową. - Ale czego innego mógłbyś się po mnie spodziewać? Pytanie sprawiło, że zaśmiał się cicho. - Och, spodziewałem się, że będziesz grzeczna i posłuszna i dasz mi zdecydować, co jest dla ciebie najlepsze. To było głupie z mojej strony nieprawda?

- Bardzo. - Juliana próbowała oswobodzić rękę, ale jego palce zacisnęły się mocniej. - Dopilnuję, żeby Lucien nigdy już się do ciebie nie zbliżył. Czy mam twoje zapewnienie, że sama nie będziesz szukać jego kompanii? - Uczę się na błędach, panie - powiedziała cierpko. - Dołożę starań, aby też uczyć się na swoich - odparł, puszczając jej dłoń, gdy powóz zatrzymał się na ulicy Albermarle. - Może czeka nas świetlana przyszłość. Może, pomyślała Juliana, ale bez zbytniego optymizmu. Skończyła z Lucienem, ale po tym, co ją spotkało, była jeszcze bardziej zdecydowana, żeby pomóc kobietom z Covent Garden. Zakręciło jej się nagle w głowie, gdy stanęła na chodniku. Kolana ugięły się pod nią pod wpływem straszliwego zmęczenia; sięgnęła rękami na ślepo, szukając oparcia. Tarquin chwycił ją mocno. - Spokojnie, mignonne. - Jego głos przywrócił jej równowagę, wtuliła się w jego silne, ciepłe ciało. - Chwieję się na nogach - szepnęła przepraszająco w jego surdut. - Nie wiem, dlaczego. Roześmiał się cicho. - Cóż, ja wiem. No, chodź, zaniesiemy cię do łóżka. - Przesuną, ramię pod jej brzuchem i podniósł do góry. - Wybacz tę brutalność, kochana, ale w ten sposób będzie mi najłatwiej wypełnić to zadanie. Juliana ledwie go słyszała. Prawie już spała, kiedy wnosił ją, bezwładną, do domu.

18 Promienie

słońca przenikające przez zasłony przy łóżku obudził Tarquina.

Kołdra była odrzucona na bok, jego nagie ciało poruszało się rozkosznie w odpowiedzi na pieszczotę. Czuł ciepło skóry Juliany, jej włosy spływały mu po brzuchu, oddech łaskotał uda. Jej palce były równie zajęte jak usta; zamknął oczy, poddając się rozkoszy. Przesunął dłonią po jej karku, plecach, udach. Zadrżała pod dotykiem jego palców. Uśmiechnął się.

Wcześniej pomógł jej się rozebrać i złożył ją na łóżku w jasnym świetle różowiejącego poranka, a zanim sam zrzucił ubranie, zasnęła jak zmęczone dziecko, z policzkiem na dłoni. Wsunął się obok, zastanawiając, dlaczego chce dzielić z nią łóżko tylko po to, żeby spać, skoro jego własne czekało za drzwiami. Nigdy nie spędzał całej nocy ze swoimi kochankami, ale w Julianie było coś nieodparcie pociągającego. Głęboki, równy oddech, ciemne półksiężyce rzęs na bladych policzkach, piegowaty nos, krzywizna nagiego ramienia na poduszce, płomienna kaskada włosów wymykających się spod obszytego koronką nocnego czepka. Nie mogąc się oprzeć, położył się obok niej, a ona poruszyła się, wtulając w niego twarz jak spragnione ciepła małe zwierzątko. Zasnął z uśmiechem i obudził się z tym samym uśmiechem. Klepnął ją lekko po siedzeniu. - Mignonne, chodź tutaj. Juliana podniosła głowę. - Dlaczego? - Odsunęła włosy z twarzy, uśmiechając się pytająco. - Bo zaraz pozbawisz mnie męskości - odparł. Juliana rozciągnęła się nad nim, pieszcząc ustami zagłębienie w jego szyi, poruszając rytmicznie biodrami. - Lepiej? - szepnęła. Leniwym ruchem bioder wszedł w nią. Widział zaskoczenie w jej oczach, a potem rodzącą się przyjemność. - To jest inne. Skinął głową. - Jeśli uklękniesz, przekonasz się, jak bardzo inne. Juliana podniosła się na kolana. Westchnęła z wrażenia, poruszając kolistym ruchem biodrami. Musnął leciutko jej nabrzmiałe piersi i zachichotał, kiedy jęknęła z rozkoszy. - Czy tak dobrze? - Podniosła się na klęczkach, po czym opadła powoli, wyginając plecy i chwytając się za kostki u stóp. Fala cudownych doznań sprawiła, że przestała się troszczyć o reakcję Tarquina. Krzyknęła napinając ciało jak łuk. Tarquin leżał bez ruchu, wiedząc, że nie potrzebuje jego pomocy, żeby osiągnąć rozkosz. Przyglądał jej się spod przymkniętych powiek, ciesząc się jej

radością. - A co z tobą? - szepnęła, kiedy wreszcie odzyskała mowę, z oczami błyszczącymi od łez radości. - Czy zostawiłam cię za sobą? - Nie na długo - obiecał cicho. Juliana poruszała się teraz, z językiem między zębami, skupiona na przyjemności kochanka, swoją własną, wciąż odczuwalną, stawiając na drugim miejscu. Kiedy jednak wszedł w nią ponownie, zaskoczyła ją kolejna fala rozkoszy, w której topiła się jak masło w promieniach słońca. Trzymał ją za biodra, wbijając palce w miękkie ciało, jakby była jedynym łącznikiem z rzeczywistością na wzburzonym morzu doznań zmysłowych. A kiedy było po wszystkim i znowu zobaczył drobinki kurzu wirujące w świetle słońca przenikającego przez zasłony, położył ją obok siebie, gładząc wilgotne plecy. Co było w tej kobiecie, że tak się przy niej zatracał? Że zapomniał o wszystkim poza cudowną rozkoszą płynącą z połączenia ich ciał? Co takiego sprawiało, że chciał ją ochraniać i uczynić szczęśliwą? Miał trzydzieści dwa lata, od dzieciństwa był zaręczony z doskonałą partią - kobietą, która miała zostać jego żoną, nie sprzeciwiając się obecności kochanek. Kobietą, która znała reguły rządzące ich klasą. Kobietą, którą chciał poślubić. Dlaczego więc nagle myśl o tym zaczęła go przygnębiać? Kiedy myślał o czekającym go, uporządkowanym życiu, czuł ogarniającą go niechęć. Ale dlaczego? On i Lydia byli dwojgiem dorosłych ludzi, którzy wiedzieli, czego się po sobie spodziewać. Ich małżeństwo ułoży się według wszelkich zasad udanych związków. Dawał ludziom to, czego oczekiwali od jego pieniędzy, pozycji, wpływów, i pilnował żeby dostawać w zamian, co mu się należało. To się sprawdzało zawsze dotąd, ale nie z Juliana. Inna kobieta w jej sytuacji z pewnością przyjęłaby skwapliwie tytuł i zabezpieczenie na całe życie. Ale nie Juliana. Nie interesowało jej, co mógł jej dać; wydawała się chcieć czegoś więcej. Czegoś od niego samego. Czegoś głębszego niż dobra materialne. Ta myśl podniecała go, stanowiła źródło niepokoju wobec starannie zaplanowanej przyszłości. Dotykając jej cudownego ciała, czując na sobie spojrzenie zielonych oczu, a na nosie łaskotanie ognistych kosmyków, zrozumiał, że do szczęścia brakuje mu czegoś niezmiernie ważnego. Trzymał to w ramionach, ale nie potrafił

uchwycić i uczynić swoim. Nie wiedział, jak. To coś kryło się w niezwykłym, burzliwym, prostolinijnym charakterze Juliany, a on nie wiedział, jak się do tego dostać. Nie rozumiał reguł, według jakich Juliana postępowała. Podniósł się gwałtownie. Juliana stanowiła nowość, powiedział sobie, kiedy dziewczyna drzemała na jego piersi, syta wrażeń. Mylił fascynację nowością z czymś głębszym i trudnym do określenia. Była młoda i świeża. Jej temperament go bawił, namiętność poruszała. Odwaga i zdecydowanie wzruszały. Jeśli dopisze szczęście, zostanie matką jego dziecka. W najlepszym z możliwych światów pozostanie jego kochanką, piastując jego dziecko. W jego życiu nie było miejsca - ani potrzeby - na głębsze, nieuchwytne uczucia. Juliana poruszyła się i otworzyła oczy. Zaspana pocałowała go w szyję. - Zapomniałam powiedzieć, że George Ridge był w karczmie zeszłej nocy. Jego ręka znieruchomiała na jej plecach. - Dobry Boże! Jakże mogłaś zapomnieć o czymś takim? - Było tyle innych rzeczy, których się bałam - przyznała, siadając i odgarniając włosy z oczu. - A potem zrobiło mi się słabo i wszystko inne wyleciało z głowy. - Sądzę, że to zrozumiałe. - Sięgnął leniwie do pełnej piersi, obejmując ją i kreśląc opuszkiem palca koła wokół sutka. - Widział cię? - Trudno, żeby mnie nie zobaczył, kiedy stałam na stole ze sznurem na szyi. Odsunęła się od jego dłoni, mówiąc nagle: - Chyba nie mam ochoty, żeby mnie dotykano. Tarquin natychmiast opuścił rękę. - Lucien zapłaci za to, co ci zrobił - rzekł zduszonym z gniewu głosem. Kiedy wróci do domu, zapłaci. - Wstał i podszedł do okna. Juliana patrzyła na jego sztywne, odwrócone plecy i zadrżała lekko, czując jego wściekłość. Nie mogła wiedzieć, ile tego gniewu kierowało się, przeciwko niemu samemu. - Dojdę do siebie - zapewniła. - To była tylko chwila. - Siedziała na łóżku z ramionami skrzyżowanymi na piersi. - Wszystko wróciło... walki kogutów, sprzedaż żony przed kościołem, dżin... - Dżin? - wykrzyknął, odwracając się znowu do pokoju, budząc z gorzkiego zamyślenia. - Lucien pozwolił ci się napić dżinu?

- Zmusił mnie do tego. Nie wiedziałam, co to jest. - Jej oczy zabłysły gniewnie. Tarquin w milczeniu dodał to do rachunku, jaki chciał wystawić kuzynowi po jego powrocie. - Wróćmy do George'a Ridge'a - powiedział spokojnie. - Rozpoznał cię? Juliana skinęła głową, przyjmując zmianę tematu jako swego rodzaju przeprosiny. - Na tyle żeby postawić na mnie pięćset gwinei. Tarquin zmarszczył brwi. Stał obok łóżka z rękami na biodrach pewny siebie, tak jakby był całkowicie ubrany, a nie zupełnie - i cudownie - nagi. - Co zrobiłaś? - Nic - odparła półprzytomnie, pochłonięta widokiem jego szczupłego, pięknego ciała, grą mięśni, szczupłymi udami. Tarquin nie wydawał się tego świadomy. - Jak to, nic nie zrobiłaś? Musiałaś jakoś zareagować? Juliana wyciągnęła rękę, żeby go dotknąć, wysuwając lekko język i marszcząc czoło w skupieniu. Tarquin odsunął się i zauważył z uśmiechem: - Chyba lepiej, żebym coś włożył, jeśli mamy poważnie porozmawiać. Odwrócił się, żeby podnieść szlafrok z szezlonga. Juliana karmiła się widokiem jego szczupłych pleców, pasma ciemnych włosów na dole, które znikało między jędrnymi pośladkami. Miała ogromną ochotę go dotknąć, ale zarzucił sobie szlafrok na ramiona, wsuwając ręce w rękawy; dopiero wtedy odwrócił się do łóżka, mocno zawiązując pasek. Juliana nie potrafiła ukryć rozczarowania. Tarquin zachichotał. - Pochlebiasz mi, mignonne. Potrafisz skomplementować mężczyznę. - To nie było pochlebstwo - odparła z westchnieniem, wsuwaj się ponownie pod okrycie. - A teraz odpowiedz na moje pytanie. Co masz na myśli, mówią „nic"? - Wydawało się rozsądne zachowywać, jakbym nie wiedziała, kim jest wyjaśniła. - Nie mogłam skupić myśli, ale uznałam, że jeśli nie zdradzę, że go rozpoznaję, jemu będzie trudniej mnie zidentyfikować. Jeśli zaprzeczę, że jestem Juliana Ridge, to będzie tylko jego słowo przeciwko mojemu.

- Mm. - Tarquin pociągnął się za brodę. - To rzeczywiście rozsądne. Ale później twoi opiekunowie mogliby cię rozpoznać. - A ja zaprzeczałabym dalej. A ty byś zaświadczył, że jestem kimś zupełnie innym. Kto by śmiał sprzeciwić się księciu Redmayne'owi? Juliana wykazała wzruszającą wiarę w zdolność arystokracji do omijania prawa. Gdy jednak Tarquin mógłby użyć swojej pozycji i wpływów, żeby nastraszyć George'a Ridge'a i być może, Forsettów, pozycja i wpływy niewiele by zdziałały w sądzie. - Byłoby najlepiej, gdyby Ridge cię więcej nie zobaczył - oznajmił po chwili zastanowienia. - Pozostań na razie w domu, chyba że byłabyś ze mną... albo z Quentinem. Juliana się zmartwiła. Nie mogła posłuchać księcia i spotkać się jednocześnie z przyjaciółkami z ulicy Russell. - Nie boję się George'a - zaprotestowała. - Nie mogę się zgodzić na uwięzienie tylko dlatego, że ten kretyn George kręci się w pobliżu. Jest taki głupi, że ledwie potrafi zliczyć do trzech. Było inaczej, kiedy nie miałam przyjaciół ani ochrony. Co jednak może mi grozić, kiedy cieszę się opieką potężnego księcia Redmayne'a? - Posłała mu słodki uśmiech, podciągając okrycie pod brodę. Poradziłbyś sobie chyba z wiejskim głupkiem, mój książę. - Właśnie dlatego nie powinnaś wychodzić beze mnie czy Quentina w charakterze eskorty. - Schylił się i pocałował ją lekko. – Zachowaj się raz rozsądnie i spraw mi przyjemność. - Jego szare oczy patrzyły spokojnie, głos nie brzmiał surowo, Juliana zdawała sobie jednak sprawę, że otrzymała ostrzeżenie. Po wyjściu Tarquina wyskoczyła z łóżka, zadzwoniła na Henny i zaczęła planować dzień. Podejmie wszelkie środki ostrożności. Będzie jeździć wyłącznie w zamkniętym powozie i nie pokaże się na ulicy, jeśli nie zajdzie taka konieczność. Lucy spała, kiedy Juliana odwiedziła ją, schodząc na śniadanie. Dziewczyna nabierała powoli normalnego wyglądu. Miało się wrażenie, że jej dusza wróciła do ciała i Lucy znowu stawała się zdolna do życia. Juliana wyszła na palcach, nie budząc jej, i udała się na dół, gdzie zastała Quentina przy stole. Podniósł głowę i obrzucił ją, niemal wbrew woli szybkim spojrzeniem, które było hołdem dla jej jasnozielonej muślinowej sukni z różową

halką. Henny, jak zwykle, dokonała cudów z jej włosami, układając niesforne kosmyki w ozdobne loki przy uszach. Quentin podniósł się, kłaniając z uśmiechem. - Dom zmienił się, moja droga, odkąd tu zamieszkałaś. Czy ukroić ci nieco szynki? - Dziękuję. - Juliana usiadła na krześle odsuniętym przez czujnego lokaja. Zmarszczyła lekko brwi, zastanawiając się, co miał na myśli, mówiąc: „zmienił się". Kiedy słyszała coś podobnego, zazwyczaj oznaczało to łajanie. Ale Quentin nie wydawał się zły. - Czy zmienił się na lepsze, panie? - zapytała nieśmiało. Quentin wybuchnął śmiechem. - Och, oczywiście. Dom wydaje się teraz dużo weselszy i przyjemniejszy. Juliana uśmiechnęła się radośnie. - Mam nadzieję, że Jego Wysokość zgadza się z tobą. - Zgadza się z czym? - Tarquin wszedł do pokoju i zasiadł u szczytu stołu. Rzucił okiem na „Gazette", leżącą obok talerza. - Lord Quentin był tak miły, żeby powiedzieć, że uczyniłam ten dom weselszym. - Wzięła kromkę chleba i masło, wyznając wesoło: Nie przywykłam, żeby mi mówiono takie rzeczy. Ludzie na ogół twierdzą, że utrudniam im życie. Książę wydął usta w zamyśleniu. - Być może dla niektórych ludzi to jedno i to samo. - Jakie to niemiłe, mój książę! - Przypuszczam, że pewnym ludziom może sprawiać przyjemność, uganianie się za tobą po mieście o trzeciej nad ranem. - Och! Jak możesz teraz o tym mówić! - wykrzyknęła z oczami błyszczącymi z oburzenia. - To zupełnie nie po rycersku! Tarquin uśmiechnął się lekko. - Moja droga, jak sama kiedyś niezwykle trafnie zauważyłaś, zbierasz to, co posiejesz. - Juliana odetchnęła z ulgą, kiedy zwrócił się do Quentina, zmieniając temat. - Ani słowa, kiedy musisz nas opuścić? - Nie, arcybiskup wydaje się zadowolony, że wycieram londyńskie bruki, podczas gdy rozważa prośbę mojego biskupa.

- Cóż, przykro by mi było się z tobą żegnać - powiedział książę. Tak więc mam nadzieję, że to rozważanie potrwa jeszcze trochę. Juliana wkrótce podziękowała i zostawiła braci samych przy śniadaniu. Wydawało się rozsądne poczekać, aż książę wyjdzie z domu, toteż schroniła się w holu na piętrze, nasłuchując, co się dzieje na dole. Książę wyszedł tuż przed dwunastą, wezwawszy stajennego z koniem. Juliana pobiegła do swojego pokoju i patrzyła z okna, jak jedzie na potężnym, łaciatym ogierze. Został zatem tylko Quentin. Pobiegła na dół i poprosiła Catletta, żeby wezwał powóz. - Jaśnie pani z pewnością wolałaby wziąć książęcą lektykę? - zauważył z dezaprobatą Catlett. Juliana przypomniała sobie, że lektyka, jak zapewnił ją Quentin, jest do jej dyspozycji. Jeśli z niej skorzysta, będzie miała eskortę służby Tarquina. Zawsze mogła twierdzić, gdyby robił jej wymówki po powrocie, że to tak, jakby udała się na miasto w jego towarzystwie. - Tak, dziękuję, Catlett - rzekła, uśmiechając się słodko. - Nie byłam pewna, czyjego Wysokość sam z niej nie korzysta. Nieco udobruchany, Catlett skłonił się i posłał chłopca do stajni po lektykę. Tragarze wnieśli ją do holu, gdzie Catlett pomógł Julianie wsiąść do środka, po czym pouczył służących: - Ruszać się żywo. I uważać na panią. Żadnego potrząsania. - Schylając się, zapytał: - Dokąd mają cię zabrać, pani? - Na ulicę Bond - rzuciła Juliana bez namysłu. Zmieni polecenie, kiedy znajdą się na zewnątrz. Ruszyli ulicą Albermarle, nie zwracając uwagi na mężczyznę stojącego w drzwiach naprzeciwko. Nie zauważyli go, kiedy pobiegł za nimi, pocąc się obficie, z ciasno opiętą kamizelką na brzuchu, z twarzą, która z czerwonej stała się szkarłatna. Juliana odczekała, aż skręcili w Piccadilly. Wtedy zastukała wachlarzem w dach. - Zmieniłam zdanie. Zanieście mnie, proszę, na ulicę Russell - poleciła wyniośle.

Naczelny tragarz wydawał się zaskoczony. Adresy w Covent Garden nie należały do takich, które odwiedzały damy w rodzaju lady Edgecombe. Przekazał jednak polecenie służącym z tyłu i lektyka ruszyła w nowym kierunku. George zatrzymał lektykę na ulicy i usadowił w niej swoje nieforemne cielsko. - Idźcie za tą lektyką. Tą z herbem książęcym. Tragarze podnieśli drągi, kładąc je sobie na ramionach i krzywiąc się pod ciężarem pasażera. Potem potruchtali we wskazanym kierunku, posuwając się zdecydowanie wolniej niż lektyka zdobna w książęcą koronę. Juliana wysiadła przed drzwiami domu Dennisonów. Wygładziła spódnice, przyglądając się domowi, który kiedyś był jej więzieniem Najpierw schronieniem, potem więzieniem. Widziała na trzecim piętrze okno pokoju, gdzie w nocy leżała na łóżku, słuchając odgłosów ożywiającego się o tej porze domu. Co by się z nią stało, gdyby karczmarz nie posłał po Elizabeth Dennison? Nigdy nie poznałaby Tarquina, księcia Redmayne'a, tego była pewna. Położyła rękę na brzuchu. Czy nosiła w sobie jego nasienie? Tłumiąc tę myśl, zwróciła się do tragarzy: - Poczekajcie tu na mnie. Naczelny tragarz uchylił kapelusza i poprawił poduszki na ramionach, na których spoczywały drągi. Jego towarzysz wbiegł na górę, żeby zastukać kołatką do drzwi. Juliana poszła za nim z równie wyniosłą miną, jak poprzednio, pragnąc zniechęcić ich do pytania, co robiła w takim miejscu. Pan Garston otworzył drzwi i przez chwilę wyglądał na mocno przestraszonego. Potem skłonił się tak, jak nigdy się nie kłaniał przed Juliana Ridge. - Zechciej wejść do środka, pani. Juliana weszła. - Przyszłam zobaczyć się z panną Lilly i innymi. - Postukała w dłoń zamkniętym wachlarzem, rozglądając się po holu, jakby dając do zrozumienia, że umeblowanie nie spełnia jej oczekiwań. Ku jej ukrytemu z chwytowi pan Garston nie bardzo wiedział, jak się zachować. To by drobna zemsta za ich pierwsze spotkanie i inne okazje, kiedy zastawi jej drzwi własnym ciałem.

- Czy zechce pani poczekać w salonie? - Podszedł dostojnym krokiem do drzwi pokoju, który tak dobrze pamiętała, i otworzył je szeroko. Salon został wysprzątany i wypucowany, ale zapach wina, tytoniu i perfum wciąż unosił się w powietrzu od poprzedniego wieczoru, pomimo otwartych na oścież okien. Juliana wyjrzała na ulicę. Słońce wyszło i świat nieco poweselał. Dziecko bez jednej nogi, kuśtykające o kulach, podsuwało przechodniom odwróconą czapkę z jękliwą, śpiewną prośbą o parę groszy; w rynsztoku leżała śpiąca albo nieprzytomna kobieta, tuląc do piersi butelkę. Z księgarni Thomasa Daviesa pod numerem ósmym wyszło dwóch dżentelmenów. Ze swoimi rozczochranymi perukami i wyświechtanymi czarnymi żakietami wyglądali na uczonych mężów. Obaj nieśli oprawne w skórę woluminy, tocząc jakąś dysputę. Przeszli ponad leżącą kobietą, nie patrząc na nią, i minęli kalekie dziecko, nie zwracając uwagi na jego żałosne błagania, gdy szło za nimi ulicą, Prośby przeszły szybko w przekleństwa, gdy stało się jasne, że nie wrzucą do jego czapki ani grosza. Podczas gdy dziecko wracało, podskakując niezgrabnie, na swoje miejsce pod drzwiami księgarni, Juliana zmarszczyła brwi ze zdumienia. Było w tym dziecku coś dziwnego. Patrzyła uważnie, wychylając się z okna. Wtedy to zobaczyła. Nogę dziecka, zgiętą w kolanie, przywiązano powrozem do uda. Nie był jednonogi. Musiał jednak bardzo cierpieć w tej pozycji, pomyślała Juliana, pełna współczucia, pomimo pierwotnej niechęci wobec oszustwa. Ktoś zapewne go do tego zmusił. Być może miał szczęście, że nie został trwale okaleczony. Zadrżała, odwracając się od okna na dźwięk podnieconych głosów. - Jak się miewa Lucy, Juliano? - Rosamund o ślicznej, zatroskanej buzi pierwsza weszła do pokoju. Pozostałe wsunęły się za nią, powiewając wesoło cieniutkimi podomkami, w koronkowych czepeczkach. Były nadal w dezabilu, co nie dziwiło Juliany. Pamiętała ze swojego pobytu w domu, że przebiorą się dopiero tuż przed kolacją. - Spała, kiedy wyszłam. Sądzę jednak, że szybko dojdzie do siebie. Henny się nią opiekuje. - Juliana przysiadła na poręczy kanapy. - Jego Wysokość nie pozwala jej odwiedzać, chcąc zapewnić jej wypoczynek - wyjaśniła taktownie. Zatem muszę występować jako posłaniec.

Na szczęście nikt nie zakwestionował tego uprzejmego kłamstwa, a Lucy zaczęła

opisywać,

jak

Dennisonowie

zareagowali

na

nieszczęście

Lucy i prośbę, żeby ją przyjąć, kiedy będzie zdolna do pracy. - Pani Dennison powiedziała, że skoro Lucy, mniema, cieszy się łaską jego Wysokości, mogą to rozważyć - powiedziała Emma, siadając na kanapie i poklepując Julianę po ramieniu. - Jak dobrze mieć wpływowego opiekuna - westchnęła Rosamund, potrząsając energicznie lokami. - Otóż, nie sądzę, żeby to miało wiele wspólnego z księciem - oświadczyła kwaśno Lilly - Chodzi o to, że pani Dennison będzie uszczęśliwiona, mogąc zrobić na złość matce Haddock. Dziewczęta parsknęły śmiechem. Potem odezwała się Lilly: - A więc jaki był twój plan, Juliano? - Ach. - Otworzyła i zamknęła wachlarz nerwowym ruchem. Cóż, pomyślałam, że gdybyśmy się wszystkie zmówiły, mogłybyśmy się opiekować sobą nawzajem. Tak, żeby to, co spotkało Lucy, nie mogło się, powtórzyć. - W jaki sposób? - zapytała jedna z dziewcząt z szopą ciemnobrązowych loków i spiczastym podbródkiem. - Gdyby wszyscy z każdego domu zgodzili się co tydzień przekazywać jakąś drobną sumę ze swoich zarobków, miałybyśmy wspólne pieniądze na czarną godzinę. Mogłybyśmy spłacać takie długi, jak Lucy, wykupywać dziewczęta z więzienia. Twarze wokół zwróciły się na nią w milczącym powątpiewaniu. Potem któraś odezwała się: - To mogłoby być dobre dla nas... i dla dziewcząt z niektórych innych domów, ale większość nie zarabia dość, żeby związać koniec z końcem po tym, jak zapłacą nadzorcom za napitki i świece, węgiel, suknie, pościel Molly Higgins powiedziała mi, że wydała w zeszłym tygodniu pięć funtów na woskowe świece dla klientów i nowe wstążki do czepka, ponieważ nie może wyglądać byle jak, jeśli chce przyciągnąć właściwych klientów. A te pięć funtów nie objęło prezentu dla pani, żeby zachować jej przychylność.

- Ale gdyby nie musiały kupować tych wszystkich rzeczy od swoich panów, lepiej by im się wiodło - zauważyła Juliana. - Na takich właśnie warunkach wynajmują miejsca, gdzie uprawiają swoje rzemiosło - powiedziała Emma cierpliwie, jakby wyjaśniała oczywiste rzeczy dziecku. - Gdyby wszystkie sprzeciwiły się tym warunkom, a my zebrałybyśmy dość pieniędzy, żeby im pożyczyć na te niezbędne rzeczy, nie byłyby takie zależne od sutenerów i rajfurek. - Coś mi się widzi, że mówisz o dużych pieniądzach - wtrąciła ciemnowłosa dziewczyna, gryząc paznokieć. - Pieniądze są kluczem do wszystkiego - odparła ponuro Rosamund. - Nie wiem, jak miałybyśmy tego dokonać, Juliano. - Chodzi nie o pieniądze, ale o solidarność - upierała się Juliana. - Jeśli wszyscy zgodziliby się łożyć tyle, ile mogą, zdziwiłybyście się, jaką sumę byśmy zebrały. Lecz wszyscy muszą wziąć w tym udział. Wszyscy muszą się nawzajem wspierać. Wtedy będziemy mogły stawić czoło właścicielom domów publicznych. Nastąpiła kolejna chwila pełnej powątpiewania ciszy, a Juliana zrozumiała, że jej słowa trafiają w próżnię. Te kobiety tak przywykły do wyzysku i bezsilności, że nie były w stanie myśleć o tym, żeby zacząć panować nad swoim życiem. Otworzyła torebkę i wyjęła pozostałe dwadzieścia funtów. - Zapoczątkuję tym nasz fundusz. - Położyła banknot na stole. - Ale, Juliano, dlaczego miałabyś się do tego dokładać? - zapytała Lilly. - Nie jesteś jedną z nas. W gruncie rzeczy nigdy nie byłaś. - Och, jestem - odparła stanowczo. - Moja sytuacja jest trochę inna, nieco bardziej bezpieczna, ale nadal jest to sytuacja sprzeczna z moją wolą. Narzucono mi ją, bo byłam sama, pozbawiona przyjaciół, bezradna. Tak samo mnie wykorzystano, jak każdą z was. I tak samo zależę od dobrej woli człowieka, który nie nazwałby się moim panem, ale w gruncie rzeczy nim właśnie jest.

Juliana spojrzała bezwiednie ku oknu, nagle przestraszona, że mogłaby tam zobaczyć księcia Redmayne'a. Strach pomyśleć, jak by się zachował, gdyby usłyszał to, co o nim mówi. Mógłby nie przyjąć nagiej prawdy o własnych postępkach. - Powinnyśmy to omówić z dziewczętami z innych domów — zauważyła Lilly. - Jeśli pozostałe nie zechcą się przyłączyć, plan się nie powiedzie. Same nic nie zdziałamy. - Nie - przyznała Juliana. - To musi być prawdziwy związek siostrzany. - Związek siostrzany - powtórzyła w zamyśleniu Rosamund. - Podoba mi się to określenie. Podoba mi się to, co ono oznacza. Pójdziesz z nami, żeby porozmawiać z innymi, Juliano? Mówisz tak przekonująco … tak pewnie. I to twój pomysł. Juliana skinęła głową. - Ale nie dzisiaj. - Nie wyjaśniła, że zbyt długo była już poza domem. Książę z pewnością zauważyłby jej przeciągającą się nieobecność, natomiast krótka przejażdżka jego lektyką nie wywoła prawdopodobnie żadnej reakcji poza westchnieniem i uniesieniem brwi. - Byłoby najlepiej, gdybyśmy się wszystkie zebrały - powiedział Emma. Powinnyśmy rozesłać zawiadomienia o miejscu i czasie spotkania. - Gdzie miałybyśmy się spotkać? - wszystkie oczy zwróciły się na Lilly, która wydawała się pełnić rolę naturalnej przywódczyni. - W Bedford Head - odparła szybko. - Zapytamy panią Mitchell, czy nie użyczyłaby nam pokoju na tyłach domu na jedno przedpołudnie. Wtedy nie będzie ruchu. Juliana widziała Bedford Head podczas koszmarnej wycieczki z Lucienem. Była to tawerna w samym środku Covent Garden - miejsce, którego nie miała ochoty odwiedzać.

Gra jednak warta była świeczki, a Covent Garden musiało być dużo spokojniejsze w dzień. Wszedł lokaj z herbatą i ciastkami oraz wiadomością, że pani Dennison prosi, aby lady Edgecombe dotrzymała jej towarzystwa w salonie, kiedy pożegna się z młodymi damami. - Prosi, nie rozkazuje - rzuciła Juliana z kpiącym uśmiechem. - To coś nowego. Jej słowa spotkały się z ogólną wesołością, nastrój stał się swobodniejszy. Rozmowa toczyła się lekko i radośnie jak szampan, ze śmiechem i trzepotem wachlarzy. Juliana zastanawiała się kiedyś, czy ich wesołość jest szczera, czy nie stanowi maski do skrywania prawdziwych uczuć, wkrótce jednak uznała, że nie ma w tym nic udawanego. Niewiele mogło je wytrącić z równowagi. Być może dlatego, że gdyby zbyt często zastanawiały się nad swoim życiem, nigdy by się już nie śmiały. Nigdy przedtem nie cieszyła się towarzystwem kobiet. Kółko jej znajomych w Hampshire zostało ograniczone przez lady Forsett do ponurych córek proboszcza, które traktowały Julianę jak jakiś niebezpieczny okaz z królestwa zwierząt i uciekały od niej, kiedy tylko ich nie obserwowano. Oczywiście, zyskała reputację łobuzicy, kiedy spadła z wielkiego dębu u wejścia do Forsett Towers i złamała rękę. To była dziecinna przygoda, ale źle do niej usposobiła damy z całego hrabstwa. Radosne, niewymuszone koleżeństwo kobiet z ulicy Russell stanowiło zatem cudowne nowe doświadczenie. Na zewnątrz George Ridge wdał się w pogawędkę z książęcymi tragarzami. Początkowo patrzyli na potężnego, młodego człowieka, spływającego potem pod bogato zdobionym surdutem ze szkarłatnego aksamitu, podejrzliwie i z pogardą. Zorientowali się jednak szybko, że to prowincjusz, który chce uchodzić za wielkiego pana. Stali się bardziej otwarci, choć gotowi do szyderstwa.

- A zatem, co to za dom? - George wskazał laską ku drzwiom frontowym. - Dom publiczny, nic innego. - Tragarz splunął na bruk i podjął na nowo dłubanie w zębach. - Jeden z tych lepszych, oczywiście. - Dama nie wyglądała na nierządnicę - zauważył obojętnie George, sięgając po tabakierkę. - Co? Lady Edgecombe? - parsknął drugi tragarz. - Prawdziwa z niej dama... tak mówi, w każdym razie, jej pokojówka. Jego Wysokość bardzo o nią dba. Powiedział pani Henny, że trzeba jej trochę pomatować. Nie chciał, żeby miała jakąś pokojówkę, co by tylko zadzierała osa. - Ach tak? - zainteresował się pierwszy. - Jasne, pani Henny to chrzestna twojego brata, więc dużo ci pewnie mówi. - Tak - przyznał drugi, kiwając głową. - Mówi mi prawie wszystko. Z wyjątkiem - dodał, marszcząc brwi - tego, co się dzieje z tą dziewczyną, którą jaśnie pani przyprowadziła wczoraj do domu. Pan Catlett powiedział, że Jego Wysokość nie był z tego zadowolony. Ale lord Quentin odparł, że mają obowiązek... czy coś takiego. - Splunął ponownie, kuląc się w nagłym porywie chłodnego wiatru. - Z Henny nic nie mogę wydobyć. Usta ma jak zasznurowane. - A więc po co lady Edgecombe odwiedza dom publiczny? - zastanawiał się głośno George. Obaj tragarze spojrzeli na niego podejrzliwie. - A co ci do tego? - Pytanie zabrzmiało wojowniczo i George uznał, że pewnie dowiedział się od nich wszystkiego, czego mógł się dowiedzieć. Wzruszył ramionami. - Nic, doprawdy. Tylko że mi się wydawało, że widziałem ją Pod Głową Szekspira wczoraj wieczorem. Z kilkoma mężczyznami. Może Z mężem...? - Obaj mężczyźni splunęli zgodnie. - Wicehrabia to żaden mąż dla nikogo. Nie mam pojęcia, co skłoniło, żeby poślubić to biedactwo. Będzie miała pieskie życie. - Ale Jego Wysokość czuwa nad wszystkim - przypomniał mu towarzysz. Ech, człowieku, sprawy bogaczy to zupełnie nie dla nas.

Miliona lat byłoby za mało, żeby ich zrozumieć. - Tak, taka jest prawda. Obaj zamilkli w głębokim zamyśleniu, a George w końcu pożegnał się krótko i odszedł. Tajemnica gmatwała się coraz bardziej. Czy Juliana naprawdę wyszła za wicehrabiego, który usiłował ją sprzedać zeszłej nocy? Czy też była to jakaś łotrowska maskarada? To ostatnie wydawało się najbardziej prawdopodobne, ponieważ trudno sobie wyobrazić prawdziwą wicehrabinę Edgecombe zamieszaną w tego rodzaju zajście w karczmie. Mężczyzna o pochodzeniu wicehrabiego nigdy nie naraził by swojej żony na podobne upokorzenie. Dziewkom płacono za odgrywanie takich scenek. Jeśli jednak służba księcia uważała, że małżeństwu było prawdziwe, coś się nie zgadzało. Kobieta, pani Henny, od dawna zżyta z rodziną, stanowiła bardzo przekonujący fragment opowieści. Dlaczego jednak Juliana miałaby brać udział w takim oszustwie? Dla pieniędzy, rzecz jasna. Opuściła dom męża bez grosza przy duszy, nie zabrawszy nawet ubrań. W jakiś sposób dostała się pod wpływy księcia, a on żądał, żeby płaciła za utrzymanie, grając swoją rolę. Uratował ją zeszłej nocy, musi mu więc mocno na niej zależeć. Ale czy zdawał sobie sprawę, że dziewczyna, którą zatrudnił, była poszukiwana za morderstwo? Być może ktoś powinien mu o tym powiedzieć. George wszedł do tawerny przy Piazza i zażądał piwa. Może powinien porozmawiać z Julianą, zanim wyda ją przed opiekunem. Może tak się przestraszy jego widokiem i tym, jaką ma teraz nad nią władz że podda się bez mrugnięcia okiem. Jeżeli nie została legalnie poślubiona, nikt nie zakwestionuje jego własności. Wydawało się, że poprzedniej nocy go nie rozpoznała, ale była w szoku i prawdopodobnie nie wiedziała, co się wokół dzieje. Następnym razem dopilnuje, żeby spojrzał mu w twarz i zrozumiała jego przewagę. George opróżnił kufel i kazał sobie przynieść butelkę burgunda Miał wrażenie, że wkrótce sprawa się wyklaruje i on sam wyjdzie z tego zwycięsko. Musiał tylko dopaść Juliany, kiedy będzie sama i bez możliwości ucieczki. Z łatwością ją przekona, co jest dla niej naprawdę dobre. Burgunda podano, ale po paru łykach wstał i podszedł do drzwi. Myśl o Julianie działała na niego jak magnes. Nogi, niemal same, zaniosły go na ulicę

Russell, gdzie zajął stanowisko na schodkach przed księgarnią.

Pani Dennison okazała się bardzo życzliwie i przyjaźnie usposobiona. Wskazała Julianie fotel i podała kieliszek sherry, potem sama usiadła i zapytała wprost: - Czy już poczęłaś? Juliana o mało nie zakrztusiła się sherry, zanim przypomniała sobie, że w tym domu nie było spraw tabu, jeśli chodzi o intymne kwestie dotyczące kobiet. - Za wcześnie, pani, żeby powiedzieć - odparła z dużą dozą pewnością siebie. Pani Dennison skinęła głową. - Wiesz, oczywiście, jakie są objawy? - Tak sądzę. Jednak przyjmę z wdzięcznością wszystko, co może mi pani powiedzieć. Pani Forsett przełamała milczenie na te tematy tylko raz, mówiąc Julianie, że jeśli straci okres, będzie to oznaka, że poczęła. Juliana przypuszczała, że było coś jeszcze, co powinna wiedzieć, i z wdzięcznością przyjęła zainteresowanie Elizabeth. Elizabeth nalała sobie kolejną szklankę sherry i zaczęła opisywać objawy ciąży i metodę obliczenia daty spodziewanych urodzin. Juliana słuchała zafascynowana. Pani Dennison nie przebierała w słowach, nazywała rzeczy po imieniu, bez żadnych niedomówień. - Oto wszystko, dziecko. Sadzę, że teraz nie masz już wątpliwości. - Och, tak, żadnych, pani. - Juliana się podniosła. - Bardzo dziękuję za oświecenie mnie w tej kwestii. - Cóż, moja droga, musisz pamiętać, że nawet jeśli dziewczęta odchodzą stąd do tak wspaniałego życia, jak twoje, nadal pozostają moimi dziewczętami. Tutaj zawsze możesz liczyć na odpowiedź na swoje pytania. A kiedy nadejdzie czas, chętnie będę asystować przy narodzinach. Wiesz, jesteśmy jedną rodziną. - Uśmiechnęła się ciepło do Juliany. - Wierzę, że znajdzie pani sposób, żeby przyjąć do tej rodziny Lucy Tibbet. -

Juliana dygnęła z powagą. - Jego Wysokość był tak dobry, żeby obiecać, że da jej pewną sumę pieniędzy, aby mogła radzić sobie sama, ale będzie potrzebowała przyjaciół. Jak my wszystkie - dodała. Pani Dennison wydawała się lekko niezadowolona, odparła jednak nieco formalnie: - Jego Wysokość jest samą łaskawością, jak zwykle, Juliano. Lucy ma ogromne szczęście. Może większe, niż na to zasługuje. Żywię jednak nadzieję, że otrzymała dobrą nauczkę iw przyszłości będzie bardziej posłuszna. Juliana spuściła oczy, żeby ukryć zielone płomienie. - Z pewnością zrobisz to, co uważasz za najlepsze. - Tak w istocie, dziecko. Zawsze tak robię. - Elizabeth schyliła z wdziękiem głowę. - I mogę stwierdzić, że jeśli Lucy rzeczywiście okazuje skruchę, to pan Dennison i ja znajdziemy sposób, żeby jej pomóc. - Pani. - Juliana dygnęła ponownie i odwróciła się, żeby wyjść, zanim jej niewyparzony język ją zdradzi. W pośpiechu potknęła się o mały stoliczek na krętych nóżkach, posyłając kolekcję malutkich dzieł sztuki w cztery kąty pokoju. - Och, proszę o wybaczenie. - Schyliła się, żeby podnieść najbliższy przedmiot i obręcz jej spódnicy uniosła się gwałtownie, zrzucając alabastrowy świecznik z niskiego stołu. - Nic nie szkodzi, moja droga. - Elizabeth podniosła się raczej pośpiesznie na nogi, sięgając po sznur od dzwonka. - Służący się tym zajmie. Zostaw wszystko tak jak jest. Juliana wyszła ostrożnie z pokoju. Zaczerwienione policzki nie były świadectwem zakłopotania, ale ukrytego gniewu. Zeszła po schodach. Kobiety wróciły do swoich pokoi, żeby przebrać się do pracy. Pokojówka z wazonem świeżych kwiatów przeszła przez hol, kierując się do salonu. Juliana kątem oka zobaczyła, jak lokaj napełnia karafki na stole. Za parę godzin zaczną napływać klienci. Pan Garston skłonił się uroczyście, otwierając przed nią drzwi, po czym pstryknął rozkazująco palcami na stojących w leniwych pozach tragarzy. - Uważać tam. Jaśnie pani wraca. Tragarze odburknęli niechętnie panu Garstonowi, ale stanęli na baczność, kiedy Juliana zeszła po schodach. Już miała wejść do lektyki, gdy

zauważyła przyglądającego jej się spod numeru ósmego po przeciwnej stronie George'a. Skłonił się niezgrabnie, wykrzywiając usta w niewesołym uśmiechu. Juliana zmarszczyła czoło jakby w zdumieniu. Odezwała się donośnym głosem: - Ten człowiek tam patrzy na mnie w dziwny sposób. To mnie obraża. Tragarz dotknął kosmyka włosów na czole. - Czy chcesz pani, abym starł uśmiech z jego twarzy? - Nie - powiedziała pośpiesznie Juliana. - To nie będzie potrzebne. Zanieście mnie tylko z powrotem na ulicę Albermarle. George zaklął. Jak śmie patrzeć na niego, jakby był prochem u jej stóp? Co za grę prowadzi? Teraz jednak, kiedy ją odnalazł i dowiedział się, że wychodzi sama, mógł zaplanować swoją kampanię. Następnym razem, kiedy opuści ulicę Albermarle, będzie ją miał. Zmusi ją do okazania szacunku spadkobiercy zmarłego męża. Wrócił do burgunda, znów spragniony.

19 Księcia jeszcze nie było, kiedy Juliana wróciła do domu. Jedna kłótnia mniej, pomyślała wesoło. Im dłużej uda się przed nim ukrywać wyprawy na ulicę Russell, tym łatwiej będzie się żyło. Jednak niepokoił ją George. Jeśli zacznie za nią wszędzie łazić, będzie musiała przyznać się Tarquinowi, że bywa na mieście bez jego wiedzy. Wierzyła święcie, że książę zdoła pozbyć się George'a Ridge'a w jakiś sposób... czuła także, że mógłby przeszkodzić w jej planach, gdyby taka była jego wola. Ale o to będzie się martwić później. Usiadła przy sekretarzyku w swoim salonie i wyjęła kartkę papieru. Zanurzyła pióro w kałamarzu i zaczęła sporządzać listę rzeczy, które powinien pokryć fundusz Związku Siostrzanego, jeśli miałby spełnić pożyteczną rolę. Byłby w stanie wspierać tylko członkinie płacące składki, chociaż w ten sposób wiele bezbronnych kobiet na ulicach pozostałoby bez opieki. Tych, które sprzedawały się za kwartę dżinu pod ścianą tawerny albo tarzały się w rynsztoku z każdym,

kto zapewnił im łyżkę strawy. Jednak wielkie dzieło należało zacząć małymi kroczkami. Jej rozmyślania przerwał lokaj, oznajmiając, że Jego Wysokość czeka na nią przed frontowymi drzwiami. Zaciekawiona, zeszła na dół. Zza otwartych drzwi dobiegały głosy Tarquina i Quentina. - Ach, jesteś, mignonne- zawołał Tarquin, kiedy pojawiła się na schodkach. Chodź i powiedz mi, czy ci się podoba. Juliana uniosła spódnice i w pośpiechu niemal zleciała ze schodów. Tarquin stał obok klaczy deresza o eleganckiej głowie i arystokratycznych liniach ciała. - Och, jaka śliczna. - Pogładziła aksamitny nos. - Czy mogę się przejechać? - Jest twoja. - Moja? - Juliana szeroko otworzyła oczy, patrząc niedowierzająco. Nigdy nie miała własnego wierzchowca, zadowalając się każdym koniem ze stajni sir Briana Forsetta, którego nikt inny nie chciał dosiadać, na ogół starymi, wysłużonymi szkapami, dobiegającymi kresu żywota. Ale czemu dajesz mi tak wspaniały prezent? - Jej oczy błysnęły podejrzliwie, niemal mimowolnie odsunęła się od konia. - Obiecałem ci wierzchowca - odparł spokojnie. - Nie pamiętasz? - Prawie był w stanie zobaczyć, jak w jej głowie kłębią się podejrzenia, odbijając się na jej wyrazistej twarzy. Zastanawiała się, czego chciał w zamian. - Nie, nie zapomniałam - przyznała ostrożnie. - Ale dlaczego tak wspaniałe zwierzę? Nie zrobiłam nic, żeby na nie zasłużyć, czyż nie? - Och, nie wiem - rzekł z powagą. - Przychodzą mi do głowy pewne rzeczy, mignonne, które sprawiły mi ogromną przyjemność. - Jego oczy śmiały się uwodzicielsko, nadając niepozostawiający wątpliwości sens jego słowom, i Juliana poczuła gorąco na policzkach. Zerknęła z ukosa na Quentina, ale jego uwagę z jakiegoś powodu wydawał się pochłaniać żywopłot. Juliana zagryzła dolną wargę; potem wzruszyła ramionami i znowu podeszła do konia. Postanowiła nie psuć sobie przyjemności, martwi się, czy coś się za tym nie kryje. Jeśli nawet tak było, zdecydowała się tym nie przejmować. Ujęła delikatnie głowę klaczy w dłonie i leciut dmuchnęła jej w nos.

- Witaj. Raz jeszcze Tarquina poruszył jej szczery zachwyt. Radość, jaką okazywała, dawała mu głęboką satysfakcję, która nie miała nic wspólnego z zamiarem uczynienia jej tak szczęśliwą i zajętą, żeby nie starczyło jej czasu ani ochoty na przysparzanie mu kłopotów. Quentin się uśmiechnął. Nie dałoby się znaleźć dwóch równie odmiennych kobiet jak Lydia Melton i Juliana Courtney. Pierwsza, spokojna i opanowana, o powadze kamei. Druga szalona, kierowana namiętnościami. Poczuł znajome ukłucie bólu, jak zwykle na myśl o Lydii. Jakże to niesprawiedliwe, że Tarquin dostanie ją, wcale jej nie pragnąc, a on zostanie sam, z pustką w sercu. Musi jednak uszanować wolę Bożą. Duchowny nie powinien buntować się przeciwko planom Wszechmogącego. - Jak ją nazwiesz? - zapytał nagle. Juliana poklepała jedwabisty kark zwierzęcia. - Boadicea. - A to czemu, na Boga? - Tarquin uniósł wysoko brwi. - Ponieważ była silną, wielką kobietą, która postępowała zgodnie z tym, w co wierzyła. - Juliana uśmiechała się psotnie, ale jej oczy pozostawały smutne. To wzór dla nas wszystkich, panie. Tarquin uśmiechnął z rozbawieniem i rezygnacją, wskazując człowieka trzymającego konie. - To jest Ted, Juliano. Twój stajenny, będzie ci towarzyszyć wszędzie, dokąd się udasz. Juliana się zdziwiła. Mężczyzna zamiast liberii miał na sobie skórzaną kurtkę i bryczesy. Jego złamany nos i zniekształcona twarz wskazywała na wielokrotny kontakt z twardymi przedmiotami. Był wysoki i bardzo potężny, a Juliana odniosła wrażenie, że składa się z samych mięśni. Skinął jej ponuro głową, w jego oczach nie pojawił się cień uśmiechu. - Wszędzie? - zapytała. - Wszędzie - powtórzył Tarquin, już poważny. - Ależ ja nie potrzebuję takiej ochrony - zaprotestowała Juliana, przerażona podobnymi restrykcjami.

- Och, ależ z pewnością - oświadczył Tarquin. - Ponieważ nie mogę polegać na twoim rozsądku, ktoś musi podejmować środki ostrożności za ciebie. Wyciągnął rękę, ujmując delikatnie brodę Juliany. - Bez Teda nie ma konia, Juliano. Wydawało się, że wiedział o jej wyprawie. Juliana westchnęła. - Jak się dowiedziałeś? Nie sądziłam, że wrócisz wcześniej. - Niewiele dzieje się pod mym dachem bez mojej wiedzy. - Nie puszczał jej brody, twarz miał bez wyrazu. - Przyjmujesz ten warunek, Juliano? Juliana zerknęła ponownie na ponurego Teda. Czy miał być zarówno szpiegiem, jak i opiekunem? Pewnie tak. Jak zdoła odbyć planowaną wizytę w Bedford Head w takim towarzystwie? Cóż, jakoś go przechytrzy. Spojrzała ponownie na Boadiceę. - Chciałabym od razu się na niej przejechać - powiedziała. - Za dziesięć minut będzie obiad - rzekł rozbawiony Quentin. - Po obiedzie możesz pojeździć w parku, pod opieką Teda - zezwolił Tarquin, ukrywając ulgę wobec jej kapitulacji. - Wszyscy będą się zastanawiać, kim jesteś. Wzbudzisz sensację. Juliana roześmiała się, zadowolona. - Doprowadzę się do porządku przed obiadem. - Dygnęła kpiąco przed braćmi i wbiegła do domu. Quentin zachichotał, ujmując księcia pod ramię. - Jeśli potrzeba jej ochrony, Ted sprawi się świetnie w tej roli. Tarquin skinął głową. - Najlepiej. - Obaj uśmiechnęli się, przywołując dziecięce wspomnienia milczącego, nieustępliwego łowczego, który nauczył ich jeździć konno, łowić pstrągi, zastawiać sidła na króliki i tropić jelenie. Ted Rougley był niezwykle oddany rodzinie Courtneyów, z wyjątkiem Luciena, i nic nie mogło zachwiać jego lojalnością. Tarquin nigdy nie wydawał mu rozkazów, ale Ted każdą prośbę spełniał bez wahania. Julianie trudno będzie zrobić krok bez asysty. - Rozumiem, że Julianę trzeba chronić przed tym jej pasierbem, ale co z Lucienem? - zapytał Quentin, kiedy weszli do jadalni. Nozdrza Tarquina rozszerzyły się, jego usta niemal znikły. - Jeszcze nie wrócił do domu. Zajmę się nim, kiedy się pojawi.

Quentin skinął głową, porzucając temat, kiedy nadeszła Juliana. - A więc - odezwała się swobodnym tonem, biorąc łyżkę ragout z grzybów. Mam zatem nie przyjmować żadnych gości i udawać się , wszędzie w towarzystwie tego ponurego opiekuna. Czy tak? - Moja droga, możesz przyjmować tylu gości, ilu ci się podoba... - Z wyjątkiem moich przyjaciół - przerwała mu. - Z wyjątkiem dziewcząt pani Dennison - dokończył bez gniewu. Podejrzewam, że zanudzę się na śmierć - stwierdziła wesołym tonem. - Boże broń! - zawołał książę, wznosząc ręce do nieba w udanym przerażeniu. - Ty i nuda, droga Juliano, to zupełnie nie do pomyślenia. Poznasz mnóstwo ludzi. Przyjdą z życzeniami z okazji ślubu. Możesz jechać do Vauxhall i Ranelagh, do teatru, do opery. Zostaniesz przedstawiona wielu osobom i z pewnością otrzymasz zaproszenia na wieczorki, spotkania karciane, przyjęcia. - Och, co za ulga - powiedziała Juliana równie wesoło, wkładając sobie do ust pieczonego ziemniaka. Tarquin się uśmiechnął. Quentin popijał wino, myśląc, że w oczach Tarquina, kiedy patrzył na dziewczynę, nawet gdy się spierali, pojawiała się dziwna miękkość, zdumiewająca łagodność. Juliana zostawiła ich, gdy przyniesiono karafkę porto, mówiąc, że chce się przebrać do jazdy konnej. Bracia milczeli, każdy pogrążony w swoich myślach. Dwadzieścia minut później Juliana wsunęła głowę przez drzwi. - Czy mogę wejść, czy też będę przeszkadzać? - zapytała ostrożnie. W komodzie trzymano nocniki dla wygody dżentelmenów, którzy siedzieli długo przy piwie, toteż nie chciała wpadać znienacka. - Wejdź, oczywiście - odezwał się Tarquin, rozsiadając się na krześle i wyciągając przed siebie nogi ze skrzyżowanymi kostkami. Quentin znowu zauważył ciepły błysk rozbawienia w jego oczach. Pomyślałam, że skoro wybrałeś mi suknię do konnej jazdy, może chciałbyś zobaczyć, jak w niej wyglądam. - Juliana weszła do pokoju. – Jest bardzo piękna. - Nie mogła ukryć zadowolenia, czekając na ich pochwały. - Nie sądzicie, że aksamit na kołnierzu i przy mankietach to bardzo ciekawy akcent? - Wygięła szyję, żeby przyjrzeć się swemu odbiciu w lustrze nad kominkiem.

- To tak ładnie wygląda przy moim kolorze oczu i cerze. - Marszcząc krytycznie brwi, poprawiła czarny, obramowany złotem kapelusz. - Takiego eleganckiego kapelusza też nigdy nie miałam. Tarquin uśmiechnął się mimo woli. Bawił się, wydając polecenia dotyczące jej garderoby, ale jego zadowolenie rosło w trójnasób, gdy widział, jaką sprawia przyjemność Julianie i jak trafnie komponował jej stroje. Zielony żakiet i spódnica z kremową, jedwabną kamizelką oraz ciemnozielone, aksamitne wykończenie podkreślały świetlistą zieleń jaj oczu i płomienną barwę włosów, uwydatniały kształty jej ciała. Dygnęła przed nimi, po czym podniosła się, okręcając zamaszyście Tren pełnej spódnicy owinął się wokół nogi od stołu. Uwolniła się ze stłumionym przekleństwem, zanim doszło do katastrofy. - Wyglądasz czarująco - oświadczył Quentin. - Tarquin zawsze miał dobre oko, jeśli chodzi o damskie stroje. - Czy poświęcasz tyle czasu i zadajesz sobie tyle trudu, nie wspominając już o pieniądzach, na kompletowanie garderoby wszystkich swoich kochanek? Juliana wygładziła zmarszczkę na śnieżnobiałej, płóciennej krawatce. Quentin odwrócił głowę, żeby ukryć uśmiech, podczas gdy Tarquin patrzył na beztroską Julianę zdumionymi oczami. - Czy co robię? - Och, czy to było niedyskretne z mojej strony? - Posłała mu promienny uśmiech. - Nie chciałam. To tylko ciekawość. To rzadkie, jak sądzę, żeby mężczyzna przywiązywał taką wagę do kobiecej garderoby. - Zmieńmy temat, dobrze? - Książę wyprostował się na krześle ściągając gniewnie brwi. - Och, doskonale. - Wzruszyła ramionami. - A ile ich masz? - Ile czego? - zapytał, zanim zdołał się zreflektować. - Kochanek. Twarz Tarquina pociemniała, łagodny nastrój uleciał. Quentin wtrącił się pośpiesznie, odsuwając krzesło i podnosząc się na nogi. - Juliano, moja droga, sądzę, że lepiej, byś już udała się na przejażdżkę. Odprowadzę cię do stajni i poczekam, aż odjedziesz. - Zabrał ją z pokoju, zanim

zdążyła dogryźć Tarquinowi jeszcze jakimś kąśliwym słowem i zanim Tarquin dał upust złości. Wyjątkowo taktowne to nie było - zauważył Quentin, gdy znaleźli się na dziedzińcu przed stajniami. - Czy uważasz, że to było niedelikatne pytanie? - zapytała wesoło Juliana, podchodząc do stopnia, z którego miała wsiąść na konia. - Sądziłam, że to zupełnie naturalne. - Usadowiła się w siodle, układając zgrabnie spódnice i uśmiechając się szelmowsko do Quentina, który nie mógł nie odpowiedzieć tym samym. - Jesteś niepoprawna, Juliano. Ted wsiadł na mocnego kucyka, przyglądając się krytycznie Julianie. - Klacz jest świeża, pani. Czy myślisz, że dasz radę bez wędzidła? - Oczywiście. - Juliana ścisnęła boki konia i Boadicea pognała w stronę ulicy. Juliana, niewzruszona, ściągnęła lejce i zmusiła zwierzę, żeby stanęło. Ted mruknął z aprobatą. - Siedzi dobrze - stwierdził, zwracając się do Quentina. - Powinna dać radę. Quentin podniósł rękę na pożegnanie, a konie wyszły wolnym krokiem z podwórza. Potem wrócił do domu po kapelusz i laskę. Było piękne popołudnie i spacer w Hyde Parku stanowił przyjemną perspektywę. Juliana próbowała parę razy nawiązać towarzyską rozmowę z Tedem, ale ten odpowiadał jedynie monosylabami. Zrezygnowała więc, ciesząc się przejażdżką w samotności. Tak pochłonęło ją prowadzenie Boadicei i wykazywanie się jeździeckimi umiejętnościami, że nie zauważyła, jak George wysunął się z sieni jednego z domów, gdy jechali ulicą Albermarle. Nie zwróciła uwagi, jak szedł za nimi, nie zwalniając kroku, w bezpiecznej odległości. Zajęta rozglądaniem się i sprawdzaniem reakcji mijanych ludzi, radowała się pełnymi podziwu spojrzeniami przechodniów, zwłaszcza że w domu, w Hampshire, ledwie raczono ją zauważać. Ted jednak zorientował się, że są śledzeni. Kierował Julianę okrężną drogą parku, bocznymi uliczkami i zaułkami, zawsze w tempie, które nie uniemożliwiało nadążania za nimi komuś wytrwałemu. Mężczyzna nie odstępował ich na krok.

George gotował się z bezsilnej złości. Wiele godzin czekał, aż się pojawi, wyobrażając sobie, jak do niej podbiegnie, jak ją porwie z ulicy. Wciąż była jednak poza jego zasięgiem, chroniona przez tego brzydala, który sprawiał wrażenie kogoś, kto wiedział, jak używać pięści. George'a opanowała obsesja. Stracił zainteresowanie cielesnymi uciechami, jakie ofiarowywał Londyn; jego senne marzenia wypełniała Juliana i strach, że choć jest tak blisko niej, może nadal być za daleko. Szedł za nią z ulicy Russell na ulicę Albermarle, zajmując swoje stanowisko na schodkach do piwnicy naprzeciwko. Patrzył pożądliwymi oczami drapieżnika, kiedy zjawiła się na schodach z dwoma mężczyznami i klaczą. Nie słyszał, o czym mówią, ale było jasne, że rozmawiali o czymś przyjemnym. Patrzył, jak wchodziła do domu i żołądek skręcał mu się na myśl, że mężczyźni traktują ją z szacunkiem należnym raczej ogólnie szanowanej małżonce niż nierządnicy. A teraz jechała przez Londyn, ubrana według wskazań najnowszej mody, na świetnym i bardzo drogim wierzchowcu, w towarzystwie stajennego. Musiał ją dostać w swoje ręce. Zmusić, żeby go rozpoznała. Zacisnął dłonie w pięści, przypominając sobie, jak patrzyła na niego, zupełnie go nie widząc. Robiła to z takim przekonaniem, że prawie dał się nabrać - niemal uwierzył, że ta modna dama nie jest Juliana Ridge, zaniedbaną wiejską dziewczyną, morderczynią jego ojca i prawną właścicielką sporej części dziedzictwa George'a Ridge'a. Jednak czuł ogień w lędźwiach, a krew szybciej krążyła mu w żyłach, kiedy znajdował się w jej pobliżu i stąd wiedział, że się nie mylił. To była Juliana. Jego Juliana. Zwierzyna, na którą polował, skręciła do Hyde Parku; ukrył się za drzewem, gdy tymczasem oni wstrzymali konie, zastanawiając się, jak się wydawało, nad kierunkiem jazdy. Śledząc ich dalej, nic by nie osiągnął. Nie mógł ściągnąć jej z konia... nie tutaj... nie teraz. W końcu wrócą na ulicę Albermarle i lepiej, żeby tam się kręcił, ale nie mógł oderwać się od Juliany. Puścili teraz konie kłusem, potem cwałem - wstęgą ciemnego piachu obok drogi dla pieszych i teraz nie był już w stanie za nimi nadążyć. Mógł czekać, aż zatoczą pełne koło, albo wrócić na swoje stanowisko. W brzuchu mu burczało, przypominając, że w zapale szpiegowania nie zjadł obiadu. Postanowił udać się do W Ramiona Ogrodnika i zatopić smutki w

piwie. Rano znowu będzie czyhał na okazję. To była rozsądna decyzja, ale i tak wiele go kosztowało, żeby odejść. Juliana kołysała się wygodnie w siodle. Klacz wydawała się cieszyć przejażdżką tak samo jak właścicielka. Mrukliwy Ted trzymał się z tyłu na swoim kucyku. Robili drugie okrążenie, kiedy zobaczyła przed sobą na ścieżce Quentina zmierzającego w ich stronę z damą w sukni z czarnej tafty. Juliana poznała lady Lydię pomimo gęstego czarnego welonu skrywającego jej twarz. Ściągnęła wodze, zrównując się z nimi. - Dzień dobry, lady Lydio. Lordzie Quentinie. W oczach Quentina wyczytała konsternację i pomyślała, że jej pojawienie się nie jest mile widziane; potem uśmiechnął się w znajomy, spokojny sposób. - Zejdź z konia i pospaceruj z nami przez chwilę. - Podniósł rękę, żeby jej pomóc. - Ted weźmie Boadiceę. - Boadicea? Co za niezwykłe imię dla tak pięknej pani – powiedziała Lidia cichym głosem, odpowiadając dygnięciem na pozdrowienie Juliany nie podnosząc welonu. - Jest śliczna - przyznała Juliana - sądzę jednak, że to stworzenie, które ma własny rozum. - Wręczyła wodze Tedowi i ujęła Quentina pod drugie ramię. Jak miło, że spotkaliśmy się we trójkę. Nie wiedziałam, że także udajesz się do parku, lordzie Quentinie. - To był nagły impuls - odparł. - Takie piękne popołudnie. - Tak, bardzo ładne - odezwała się Lydia. - Nie mogłabym wysiedzieć w domu ani minuty dłużej. Nadal przestrzegamy ścisłej żałoby, oczywiście, ale chyba nic w tym złego, jeśli spaceruję w welonie. - Nie, naturalnie, że nie - oznajmił ciepłym tonem Quentin. - Czy podoba ci się w Londynie, lady Edgecombe? - Och, niezwykle, lady Lydio. Wszystko jest tu dla mnie takie nowe. Hampshire to prowincja. Quentin kopnął ją w kostkę w tej samej chwili, kiedy uświadomiła sobie swój błąd. - Hampshire? - Lydia uniosła welon, patrząc na nią ze zdziwieniem Sądziłam, że twoja rodzina pochodzi z Yorku, z północy.

- Och, tak- odparła pogodnie Juliana. - Oczywiście. Zwykłam odwiedzać krewnych w Hampshire i bardziej mi się tam podobało niż w Yorku. Tak więc zawsze myślę o tym miejscu jak o własnym domu. - Rozumiem. - Lydia spuściła ponownie welon. - Nie wiedziałam, że w Hampshire są jacyś Courtneyowie. - Rodzina kuzyna - oznajmiła Juliana. - Bardzo odległego kuzyna - Jakie to dziwne, że bliżsi są ci krewni dalekiego kuzyna, aniżeli twoi właśni - powiedziała zamyślona Lydia. - Lady Edgecombe ma dość niezwykłe poglądy na świat - odezwał się Quentin obojętnym tonem. - Z pewnością masz ochotę kontynuować przejażdżkę, Juliano. Spacer musi być dla ciebie nudny, kiedy czeka nowy wierzchowiec. Juliana nie potrafiła ocenić, czy pozbywa się jej ze względu na siebie, czy na nią, ale dała znak Tedowi, który jechał w niewielkiej odległości za nimi, prowadząc Boadiceę. Lydia odsłoniła twarz, żeby się pożegnać. - Mam nadzieję, że będziemy jak siostry - powiedziała, całując Julianę w policzek. - Przyjemnie, że w domu będzie jeszcze jedna kobieta. Juliana szepnęła coś, odwzajemniając pocałunek. Zerknęła na Quentina. Jego twarz stała się niemal brzydka; wiedziała, że podobnie jak ona sama, myśli o tym, iż Tarquin umieści dwie rodziny pod swoim dachem. W tym, jako matkę jednej z nich, kobietę, którą Quentin kochał. Juliana nie wątpiła dłużej, że Quentin kocha Lydię Melton, i podejrzewała, że z wzajemnością. Tarquin przyznał, że nie kocha Lydii, a jednak był z nią zaręczony. Trzeba rozplatać ten węzeł. Quentin nu stanowił tak doskonałej partii jak brat, ale tak czy inaczej dysponował majątkiem i niewątpliwie miał dokonać wielkich rzeczy w Kościele. Byłby znakomitym partnerem dla Lydii - gdyby dało się zerwać zaręczyny z Tarquinem. Ale w ten sposób książę zostałby bez żony. Bez matki prawowitych następców. Musiała się zająć tą sprawą któregoś dnia. Wsiadła, z pomocą Teda na konia, pomachała wesoło na pożegnanie Quentinowi i jego damie, po czym odjechała kłusem.

- Czy od dawna znasz rodzinę Courtneyów, Ted? - Tak. - Od zawsze? - Tak. - Odkąd Jego Wysokość był chłopcem? - Odkąd był ledwie niemowlęciem. To długie zdanie, pomyślała Juliana. Obiecujący znak. - Czy od dawna znasz lady Lydię i jej rodzinę? - Tak. - Od zawsze? - Ta - A zatem oni od dawna znają Courtneyów? - Tak. Ziemie Meltonów graniczą z ziemiami Courtneyów. - Ach - rzekła Juliana. To wiele wyjaśniało, również korzyści tego małżeństwa. Ted mógłby okazać się dobrym źródłem informacji, gdyby potrafiła zadawać właściwe pytania. Jednakże jego mocno zaciśnięte usta dawały do zrozumienia, że jak na razie, powiedział dość. Zsiadła przed frontowymi drzwiami, a Ted zabrał konie do stajni. Ruszyła po schodkach. Skręcając ku swoim pokojom, stanęła twarzą twarz z Lucienem. Serce przestało jej bić na chwilę. Tarquin obiecał, że nigdy już nie będzie miała do czynienia ze swoim niegodnym mężem. Powiedział, że się z nim rozprawi. A zatem gdzie był teraz? - Och, och, któż to jest, jak nie moja mała żoneczka. - Lucien zastąpił jej drogę. Język plątał mu się od alkoholu, ale w głosie brzmiała złośliwość, a oczy w ciemnych oczodołach płonęły nienawiścią. Brodę miał posiniaczoną. - Wczoraj wieczorem odeszłaś w takim pośpiechu, moja droga. Rozrywka widać ci nie odpowiadała. - Pozwól mi przejść, proszę. - Mówiła spokojnym tonem, chociaż skóra ją piekła, mięśnie napinały się z obrzydzenia, w żołądku płonęła złość jak rozpalone węgle. - Wczoraj nie było ci tak pilno, żeby się mnie pozbyć - stwierdził, chwytając ją za nadgarstek i skręcając go, aż krzyknęła z bólu, o mało nie wypuszczając z dłoni

bata do konnej jazdy. Wyrwał go jej. - Jaką nieposłuszną żoną stałaś się, moja droga. - Złapał pukiel włosów wymykających się spod kapelusza i szarpnął brutalnie, przyciągając ją bliżej do siebie. - Obiecałem, że zapłacisz za to kopnięcie wczoraj. Sądzę, że nadto się wywyższasz jak na dziwkę z ulicy Russell. Muszę cię, nauczyć okazywać szacunek. Kątem oka Juliana zauważyła ruch, kiedy podniósł bat. Potem krzyknęła z zaskoczenia i bólu, kiedy rzemień spadł na jej ramiona. Oczy Luciena zalśniły dziką radością, kiedy krzyknęła. Znowu podniósł rękę, tym razem ciągnąc ją brutalnie za włosy, jakby chciał je wyrwać. Nie docenił jednak ofiary. Co innego było zaskoczyć Julianę, a co innego zmierzyć się z nią, kiedy zdążyła zebrać siły. Przez lata nauczyła się panować nad swoim gniewem, ale teraz przestała się hamować. Lucien stanął wobec Furii. Ciągnął ją za włosy, ale ona wydawała się nie zwracać uwagi na ból. Bat upadł na podłogę, gdy uniosła kolanu z zabójczą precyzją. Oczy zaczęły mu łzawić, jęknął z bólu. Zanim zdążył się zasłonić, kopnęła go w golenie i zgiętymi jak szpony palcami zamierzyła się na jego oczy. Instynktownie zakrył twarz dłońmi. - Ty wredny draniu... bękarcie dziwki z rynsztoka! - syknęła, wbijając mu kolano w żołądek. Zgiął się wpół, wstrząsany gwałtownym atakiem kaszlu, w którym wydawał się wypluwać własne wnętrzności. Juliana chwyciła bat, unosząc go nad głowę. - Jezus, Maria, Józefie święty! - Głos Tarquina przebił się do niej, mimo zaślepiającej wściekłości. Chwycił uniesioną dłoń, zmuszając, żeby ją opuściła. - Na miłość boską, co się tutaj dzieje? Juliana usiłowała odzyskać panowanie nad sobą. Jej pierś wznosiła się gwałtownie, policzki pokryła śmiertelna bladość, oczy płonęły, nie dostrzegając niczego poza nienawistną postacią człowieka, który ośmielił się podnieść na nią rękę. - Rynsztokowy śmieciu - rzuciła głosem drżącym z wściekłości. - Przeklęty bękarcie. Obyś zgnił w mogile, wstrętny, oślizgły robaku! Tarquin odebrał jej bat. - Wciągnij głęboko powietrze, mignonne.

- Gdzie byłeś? - zapytała drżącym głosem. - Powiedziałeś, że nigdy już nie będę musiała na niego patrzeć. Obiecałeś, że utrzymasz go z daleka ode mnie. Dotknęła obolałej głowy i skrzywiła się, gdy ruch ramienia wywołał ból pleców. - Nie wiedziałem, aż do tej chwili, że wrócił - odparł Tarquin. - Inaczej nie dopuściłbym go do ciebie. Uwierz mi, Juliano. – Trzęsła się gwałtownie, położył jej dłoń na ramieniu, twarz miał rozgniewaną i zmartwioną. - Idź teraz do siebie i zostaw to mnie. Henny opatrzy twoje rany. Wkrótce do ciebie przyjdę. - Uderzył mnie tym przeklętym batem - wyjaśniła Juliana, szlochając. - Zapłaci za to - odparł ponuro Tarquin. Musnął jej policzek – A teraz zrób, o co cię proszę. Juliana rzuciła ostatnie spojrzenie na wciąż wijącego się w konwulsjach Luciena i odeszła; cała jej radosna lekkość gdzieś znikła. Tarquin odezwał się stłumionym z gniewu głosem: - Chcę, żebyś w ciągu godziny wyniósł się z mojego domu, Edgecombe. Lucien podniósł głowę, usiłując złapać oddech. Miał przekrwione, pełne bólu oczy, ale z jego ust wciąż płynęła trucizna. - No, no - mruknął przeciągle. - Zrywa umowę, mój drogi kuzynek! Wstyd. Uosobienie honoru i obowiązku stoi na glinianych nogach. Na skroni Tarquina pulsowała gwałtownie żyła, ale odezwał się, nie zdradzając żadnych uczuć: - Byłem głupcem, sądząc, że można zawrzeć z tobą honorowe porozumienie. Uznaję kontrakt za nieważny. A teraz wynoś się z mojego domu. - A więc w końcu zostawiasz mnie, Tarquinie? - Lucien podniósł się, opierając o ścianę. Jego głęboko osadzone oczy zabłysły. – Przyrzekłeś mi kiedyś, że nigdy mnie nie zostawisz. Powiedziałeś, że zawsze pozostaniesz przy mnie, nawet kiedy już nie będzie nikogo innego. Powiedziałeś, że krew jest gęstsza od wody. Pamiętasz? - Jego głos brzmiał jękliwie, ale oczy lśniły dziwnym triumfem. Tarquin patrzył na niego z litością i pogardą. - Tak, pamiętam - odparł. - Byłeś dwunastoletnim kłamcą i złodziejem, a ja w swojej naiwności sądziłem, że to może nie twoja wina. Że musisz zostać zaakceptowany przez rodzinę, żeby stać się jednym z nas... - Nigdy nie przyjęliście mnie do rodziny - przerwał Lucien, ocierając usta wierzchem dłoni. - Ty i Quentin gardziliście mną, odkąd mnie zobaczyliście.

- To nieprawda - odparł stanowczo Tarquin. - Traktowaliśmy cię lepiej, niż na to zasługiwałeś, wiedząc, w jak trudnych warunkach dorastałeś. - Trudne warunki! - parsknął Lucien; niebieskie sińce uwidoczniły się na tle jego zielonkawej cery. - Oszalały ojciec i matka, która nigdy nie opuszczała łóżka. - Zrobiliśmy tyle, ile mogliśmy - powiedział Tarquin, nie tracąc spokoju. Jak zwykle jednak zaczął się natychmiast zastanawiać, czy to prawda. Z pewnością on i Quentin pogardzali chuderlawym, zakłamanym, fałszywym kuzynem, ale obaj usiłowali to ukryć, kiedy Lucien z nimi zamieszkał, a potem, kiedy Tarquin został jego opiekunem, obaj próbowali wywrzeć na niego dobry wpływ. Próbowali i, jak widać, ponieśli klęskę. Przez chwilę parzyli sobie w oczy. Potem Tarquin oświadczył zimno! - Odejdź z mojego domu, Edgecombe, i trzymaj się z daleka ode mnie. Od tej chwili umywam ręce, jeśli o ciebie chodzi. Lucien wygiął usta w szyderczym uśmiechu. - Ale jak to będzie wyglądało? Mąż i żona zamieszkują osobno zaledwie po paru dniach małżeńskiego szczęścia? - To mnie nie obchodzi. Nie chcę, żebyś oddychał tym samym powietrzem, co Juliana. - Tarquin odwrócił się z pogardą. - Wyprę się jej - warknął Lucien. - Rozwiodę się z nią za nierząd Tarquin zwrócił się ku niemu bardzo powoli. - Nie jesteś godny, żeby czyścić jej buty- powiedział cicho. - I ostrzegam cię, Edgecombe, powiesz jedno słowo przeciwko Julian publicznie czy prywatnie, a wyślę cię przedwcześnie na tamten świat, nawet szybciej, niż ty sam to zrobisz. - Posłał kuzynowi groźne spojrzenie, po czym okręcił się na pięcie i odszedł. - Pożałujesz tego, Redmayne. Wierz mi, pożałujesz. – Lucien groźbę ledwie wyszeptał i książę jej nie usłyszał. Patrzył na niego ze strachem i nienawiścią. Potem powlókł się do swoich pokoi, pocieszając okaleczoną duszę obietnicą zemsty.

20 O zmierzchu Lucien wynurzył się z Elysium pani Jenkins w Covent Garden. Na jego twarzy widniał wyraz zadowolenia człowieka, który oczyścił umysł i ciało. Biczowanie u pani Jenkins zapewniało doskonałe ujście dla gniewu i frustracji. Gibkie panienki wiedziały doskonale, jak zadowolić mężczyznę, a on pozwolił sobie na całkowite zaspokojenie potrzeby ukarania kogoś za upokorzenia doznane od żony i Tarquina. Oczy błyszczały mu okrucieństwem, usta wygięły się w nieprzyjemnym grymasie, kiedy wędrował ulicą Russell w stronę placu. Wkrótce jednak rzeczywistość z powrotem go osaczyła. Wyrzucono go z domu kuzyna, odcięto od zawsze otwartej sakiewki bez dna. A winę za to ponosiła przeklęta kobieta. Wstąpił Pod Głowę Szekspira, nie zwracając uwagi na pozdrowienia bywalców, siadając w ponurym milczeniu przy stole w kącie, z dala od towarzystwa. Był przy drugim kuflu niebieskiej zarazy, kiedy zdał sobie sprawę, że śledzi go para oczu znad stolika przy oknie. Lucien spojrzał gniewnie poprzez zadymione wnętrze szynku. Rozpoznał otyłego dżentelmena, który usiłował najwyraźniej naśladować lepszych od siebie, wciśnięty w strój miejskiego modnisia, o twarzy poczerwieniałej od napitku. Kiedy ich spojrzenia spotkały się, mężczyzna wytarł rękawem tłuszcz z podbródka i odsunął krzesło. Przeszedł chwiejnym krokiem pomiędzy zatłoczonymi stołami i dotarł do Luciena. - Zechciej wybaczyć, panie, ale byłem tu zeszłej nocy, kiedy sprzedawałeś swoją żonę - zaczął George, równie przestraszony przypominając trupią czaszkę twarzą Luciena o zielonkawej cerze, jak i złośliwym wyrazem jego zapadłych oczu. - Pamiętam - burknął Lucien. - Dawałeś za nią pięćset gwinei. Podobała ci się, co? - Czy to naprawdę twoja żona, panie? - George nie mógł ukryć podniecenia i oczy Luciena stały się czujne. Schował nos w kuflu, zanim powiedział: - A co ci do tego, jeśli wolno spytać?

George zaczął odsuwać krzesło, ale mina wicehrabiego zniechęciła go do siadania. Stał więc nadal niezręcznie. - Sądzę, że ją znam - odparł. - Och, przypuszczam, że zna ją połowa Londynu - stwierdził Lucien, wzruszając ramionami. - Ostatecznie przyszła z burdelu. - Tak myślałem. - Rumieniec George'a pogłębił się z podniecenia. - Zatem nie jest naprawdę twoją żoną. Małżeństwo z ulicy Fleet, czy tak? - Nie jest tak dobrze. - Lucien zaśmiał się nieprzyjemnie. - Zapewniam cię, że to prawdziwa lady Edgecombe. Mój przeklęty kuzyn tego dopilnował. Żeby zdechł! - Podniósł kufel. George był wstrząśnięty. Rozczarowanie na wieść, że Juliana została prawnie zaślubiona, tak go poraziło, że przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć. Zdołał sobie wmówić, że Juliana nie jest tą, za którą chce uchodzić, a teraz jego plany waliły się jak domek z kart. - A więc czemu interesuje cię ta dziewka? - zapytał Lucien. George oblizał suche wargi. - Zamordowała mojego ojca. - Och, czy tak? - Lucien usiadł wyprostowany, jego oczy się ożyły. - Cóż, to mnie nie dziwi. O mało mnie nie zabiła dziś po południ Gdybym mógł, włożyłbym jej wędzidło do pyska, przywiązał do krzesła i utopił! George skinął głową, oczy mu błyszczały. - To morderczyni. Nie spocznę, dopóki nie zobaczę, jak płonie na stosie. - Siadaj, mój drogi. - Lucien wskazał krzesło i zawołał na obsługującego chłopca: - Butelka burgunda, ty leniwy kundlu! - Odchylił na krześle, przyglądając się uważnie George'owi. - Wydaje się, że mamy wspólne pragnienia. Opowiedz mi ponurą historię mojej drogiej żony. George pochylił się, zniżając konfidencjonalnie głos. Lucien słuchał z niewzruszoną twarzą, popijając systematycznie i zapominając napełniać kieliszek kompana. Nietrudno mu było u tamtego dostrzec żądzę za chęcią zemsty i wiedział, że może to wykorzystać. Ten człowiek był zwykłym wiejskim wołem, bez żadnego wyrafinowania. Kiedy jednak w kimś zalęgły się szatany pożądania i zemsty, stawał się wrogiem nie do pokonania, bezcennym narzędziem, jeśli udało się właściwie nim pokierować.

Gdyby Juliana otrzymała wyrok śmierci, Tarquin byłby równie nieszczęśliwy jak dziewczyna. Jego przeklęta duma doznałaby uszczerbku nie do naprawienia. Stałby się pośmiewiskiem całego Londynu. George skończył swoją historię i opróżnił kieliszek. - Myślałem, że najpierw powiem księciu - przyznał, wpatrując się ponuro w pustą butelkę. - Opowiem o Julianie i zobaczę, co zrobi. Lucien pokręcił głową. - Z pewnością wie o wszystkim, wierz mi. George podniósł pustą butelkę i przechylił ją nad kieliszkiem. - Skąd możesz mieć pewność? - Ponieważ prawie mi o tym powiedział. - Lucien w końcu wezwał chłopaka, żeby przyniósł następną butelkę. - Zapewnił, że dziewczyna robi, co jej każe. Pomyślałem wtedy, że musi coś na nią mieć. Coś, czym mógłby jej zagrozić. Język mu się plątał coraz bardziej, ale złość ich jeszcze się nasiliła. - Gdybym ją oskarżył - mówił z zapałem George - gdybym to zrobił, musiałaby odpowiedzieć, nawet jeśliby zaprzeczyła, że jest tym, kim jest. Ale gdyby udało mi się także skłonić jej opiekunów, żeby ją rozpoznali, to cóż, to by z pewnością przekonało urzędników. Lucien nie wydawał się zachwycony. - Kłopot w tym, że Tarquin jest zdolny do każdej sztuczki. Trzeba mieć spryt ostry jak brzytwa i zwinność węgorza, żeby go przechytrzyć. - Ale nawet książę nie mógłby cofnąć zeznania opiekunów Juliany. Mieszkała u nich od czwartego roku życia. Moja przysięga i ich przysięga powinny wystarczyć, żeby ją zidentyfikować. - Może. Jeżeli Tarquin nie dowie się wcześniej, co się święci. – Lucien zagapił się w kieliszek, obracając purpurowy płyn. - Łatwiej byłoby dobrać się do samej dziewki. - To znaczy, porwać ją. - Oczy George'a rozbłysły - Sam o tym myślałem. Wydobyłbym z niej szybko zeznanie. Zapatrzył się przed siebie. Tylko gdyby dostał Julianę w swoje ręce, zdołałby zaspokoić dręczący głód. Potem odzyska spokój i prawowite dziedzictwo. Nie chciał już jej za żonę. Wiedział jednak, że nie uspokoi się, dopóki nie da ujścia nieznośnej żądzy.

Lucien uśmiechnął się szyderczo. Czytał w myślach tego człowieka jak w książce. Śliniący się, pożądliwy prostak... nie mógł się doczekać, żeby posiąść to odpychająco zmysłowe ciało. - Myślę, że powinniśmy najpierw spróbować legalnej drogi - rzekł z powagą, bawiąc się rozczarowaniem na twarzy kompana. - Trzeba złożyć skargę, korzystając z pomocy jej opiekunów. Jeśli to się nie uda, wtedy... - Wzruszył ramionami. - Zobaczymy. George wytarł palcem ciemną, rudą plamę na stole. Czerwone wino czy krew, nie powinny być w tym miejscu. W jego przyćmionym umyśle zaświtała myśl, że jeśli Juliana znajdzie się w więzieniu, zdoła przekupić strażników. Będzie miał ją dla siebie tak długo, jak zechce. Oba plany stwarzały taką możliwość. Podniósł głowę, kiwając na zgodę. - Rano pojadę do Hampshire. Przedstawię sprawę Forsettom. Gdzie mam pana szukać? Lucien skrzywił się, przypomniawszy sobie, że musiał teraz wrócić do własnego niewygodnego domu. - Mój dom jest przy ulicy Mount, ale tutaj jest równie dobre miejsce, jak każde inne. Zostaw wiadomość u Gideona. - Kiwnął głową w stronę mężczyzny napełniającego dzbany z piwem za szynkwasem, po czym podniósł kieliszek częściowo obracając się bokiem do George'a w geście, który ten słusznie odczytał jako pożegnanie. George wstał od stołu. Zastanawiał się, co powiedzieć na do widzenia. Wydawało mu się niestosowne odejść tak po prostu, ale też wicehrabia zdawał się zupełnie nim nie interesować. - Życzę ci dobrej nocy - powiedział w końcu; wicehrabia nawet nie mruknął. Odszedł, kierując się do swojej ławy, ale przepełniały go energia, radość na myśl, że znalazł sojusznika. Wyszedł na zewnątrz. Wynędzniała młoda kobieta podeszła do niego, uśmiechając się niemal bezzębnymi ustami. - Pół gwinei, czcigodny panie? - Uniosła biust, błyskając czarnymi oczami. - Pięć szylingów - odparł. Wzruszyła ramionami, wzięła go za rękę i poprowadziła w stronę straganów. Za pięć szylingów nie opłacało się zabierać go do pokoju przy ulicy King, gdzie musiałaby

zapłacić

za

świece

i

prawdopodobnie

zmienić

pościel.

„Bedford Head w środę przed południem". Wiadomość obiegła domy w Covent Garden, trafiając do rozleniwionych kobiet zebranych w salonach w porannym dezabilu, porównujących zarobki z poprzedniej nocy, popijających kawę, dyskutujących o modzie z najnowszych magazynów.

Wiadomość

przyniosły

dziewczęta

od

pani

Dennison.

Przekazywano ją szeptem, w kręgu schylonych głów, przyjmowano w milczeniu, lecz z ciekawością. Słowa „związek siostrzany" i „solidarność" wymawiano niepewnie, były to zupełnie nowe koncepty. A kobiety z ulicy Russell szły dalej, zostawiając zasiane ziarno w postaci opowieści o tragedii Lucy. Pani Mitchell z Bedford Head wysłuchała wyjaśnień Lilly, że grupa dam z domów publicznych Covent Garden zamierzała urządzić małe przyjęcie urodzinowe. Lilly prosiła o zaopatrzenie i nie mrugnęła okiem na wygórowaną cenę kawy, czekolady i herbatników. Pożegnała panią Mitchell z wesołym uśmiechem, zostawiając ją zamyśloną ze zmarszczonym czołem. Dlaczego kobiety chciały wynająć salę, skoro każda z nich mogła przyjmować gości pod dachem własnej burdelmamy? Żadna z nich nie spotkałaby się z odmową. Pani Mitchell udała się do innych właścicielek domów. Nie potrafiły tego wyjaśnić. Postanowiono, że pani Mitchell ustawi się rzeczonego dnia przy dziurce do podglądania. Przystawiając szklankę do ściany, będzie mogła także słuchać rozmów.

Juliana dostała wiadomość od Lilly, że spotkanie ma się odbyć w środę przed południem, kiedy siedziała z Lucy. Dziewczyna była teraz na tyle silna, żeby wyjść z łóżka i usadowiono ją na szezlongu pod oknem. Juliana przeczytała liścik, który zawierał wiadomości dla Lucy od dziewcząt z ulicy Russell, a potem wręczyła go towarzyszce. Lucy podniosła głowę znad listu. - Co to za spotkanie, Juliano? Juliana wyjaśniła, kończąc z właściwą dla siebie zapalczywością:

- Czas, żebyśmy coś zrobiły. Ci ludzie żyją naszym kosztem, dlaczego mamy pozwolić, żeby traktowali nas tak źle, jak im się podoba? Lucy się zdziwiła. - Przecież ciebie to nie dotyczy, Juliano. Nie masz w tym udziału. Kto żyje twoim kosztem? - Książę zapłacił za mnie pani Dennison trzy tysiące gwinei - odparła zwięźle Juliana. - Zostałam kupiona i sprzedana jak niewolnica tylko dlatego, że nie miałam żadnej ochrony, własnych pieniędzy, przyjaciół, dachu nad głową. Gdyby związek siostrzany wtedy istniał, miałabym do kogo się zwrócić. Parę gwinei zmieniłoby moje życie. A pomyśl, jakie znaczenie miałyby dla ciebie. Lucy oparła się na poduszkach z otwartym listem na kolanach. - Nie sądzę, Juliano, żebyś zdawała sobie sprawę z potęgi właścicieli domów publicznych. - Zdaję sobie sprawę na tyle, na ile jest mi to potrzebne - odparła Juliana. I wiem, Lucy, że nasza bezradność daje im władzę. - Odwróciła się na pukanie do drzwi, wołając „proszę wejść", zanim przypomniała sobie, że to pokój Lucy, nie jej. Do pokoju wszedł Tarquin. Lucy, która widziała swego dobroczyńcę tylko raz, kiedy ją przyniesiono do domu, usiłowała się podnieść. - Nie fatyguj się - powiedział Tarquin, podchodząc do szezlongu. - Pragnąłem się dowiedzieć, jak się czujesz. - Och, dużo lepiej, Wasza Wysokość - wyjąkała Lucy, poprawiając okrycie. Na... na pewno będę w stanie odejść rano, jeśli... - Nie ma potrzeby. - Schylił się, żeby podnieść list, który sfrunął na podłogę z kolan Lucy. - Chętnie zatrzymam cię pod swoim dachem, póki Henny nie uzna, że jesteś zdrowa. - Wręczył jej list, a Juliana nic mogła stwierdzić, czy widział jego zawartość, czy nie. Nie wydawał się czytać, ale z Tarquinem nigdy nic nie było wiadomo. Zauważał wszystko, nawet jeśli sprawiał wrażenie roztargnionego. Zażył szczyptę tabaki i rozejrzał się po pokoju. - Mam nadzieję, że jest ci tu wygodnie, pani. Rumieniec Lucy pociemniał, zarówno od pytania, jak i kurtuazyjnego tytułu.

- Och, tak, naturalnie, Wasza Wysokość. Nie jestem w stanie wyrazić wdzięczności za twoją łaskawość. Z pewnością nie zasługuję... - Oczywiście, że tak! - przerwała gwałtownie Juliana. - Tak samo zasługujesz na dobroć i troskę, jak każda inna istota ludzka. Czyż nie tak, mój książę? Spojrzała na niego wyzywająco. - Och, Juliano, nie powinnaś mówić takich rzeczy - sprzeciwiła się słabo Lucy. - W rzeczy samej, nie chcę sprawiać kłopotu. - Nie sprawiasz. Zgodzisz się ze mną, książę? Książę skinął głową z rozbawieniem, ale nie dał się wciągnąć w dyskusję. Odsunął się od parapetu i uniósł jej brodę, lekko całując w usta. - Kiedy posiedzisz z Lucy, przyjdź do mnie, do gabinetu. Juliana, zbita z tropu pocałunkiem, zerknęła na Lucy, która z najgłębszą uwagą studiowała treść listu. - Życzę pani szybkiego powrotu do zdrowia. - Tarquin skłonił się zmieszanej Lucy i wyszedł. - Och, jest taki dobry - szepnęła dziewczyna. - Tak się wydaje - powiedziała Juliana, nieco nastroszona. - A jednak nie sądzę, żeby kiedykolwiek robił coś, co mu nie odpowiada. Nie wierzę, żeby naprawdę chciał narazić się dla kogoś. Jest dobry tylko wtedy, kiedy to mu nie sprawia kłopotu. Ale z pewnością zostawiłby rannego na drodze, żeby wykrwawił się na śmierć, jeśli akurat jechałby w inną stronę i nie miał czasu, żeby udzielić pomocy. Nawet mówiąc te słowa, przypomniała sobie, jak pospieszył jej z pomocą, kiedy znęcał się nad nią Lucien, i jak ogromnie była mu za to wdzięczna. Lucien został wygnany z domu, ponieważ źle ją potraktował. Kłótnie w rodzinie sprawiały niewypowiedzianie wiele kłopotu, a jednak książę poświęcił swój spokój, żeby stanąć w obronie Juliany. Oczywiście, to on naraził ją na niebezpieczeństwo ze strony Luciena, więc bez wątpienia powinien wynagrodzić jej krzywdy. Lucy patrzyła na nią z wyrzutem, choć starała się okazać zrozumienie, a Juliana przypomniała sobie, że musi jej powiedzieć o hojnej ofercie Tarquina, jakże szlachetnej, ale na pewno niewymagającej zachodu. Przy takich bogactwach książę zupełnie nie odczuje straty. Quentin twierdził, że brat jest hojny do

przesady, ale czy był to prawdziwy odruch serca, jeśli nie wymagał najmniejszego poświęcenia? Musiała jednak wysłuchać jak zdumiona i wdzięczna Lucy wychwala księcia pod niebiosa na wieść o jego postanowieniu.

Tarquin siedział przy biurku, przepisując przygotowaną przez sekretarza mowę, jaką miał wygłosić tego wieczoru w Izbie Lordów. Sekretarz zasługiwał na swoją pensję, ale mowa okazała się dość nudna i książę podejrzewał, że w połowie jej wygłaszania sam zaśnie, nie wspominając już o słuchaczach. To nie znaczy, że parowie poświęcali wiele uwagi nawet bardziej ekscytującym debatom. W większości odsypiali obfity, suto zakrapiany posiłek. Podniósł głowę, gdy weszła Juliana. Dygnęła z powagą. - Życzyłeś sobie mnie widzieć, książę? Odsunął krzesło i przywołał ją gestem. Ujął jej ręce i odwrócił dłońmi do góry. Ku jej zdumieniu podniósł je do ust i ucałował. - Jak twoje rany, mignonne'? - Ramiona wciąż mnie bolą, pomimo arniki, jaką zaaplikowała Henny odparła dziwnie niepewnym głosem. Jego oddech ogrzewał jej dłonie. Całował każdą kostkę po kolei, pieszcząc językiem palce. - Wybaczyłaś mi, że nie ustrzegłem cię przed Lucienem? - Pieszczoty nie ustawały, ustami muskał teraz wierzchy jej dłoni, delikatnie przesuwając po nich zębami. Juliana traciła poczucie rzeczywistości. Ledwie go słyszała. Przestawiała stopy na perskim dywanie, patrząc na jego pochyloną głowę, zauważając, jak włosy układają mu się gęstymi falami odchodzącymi od szerokiego czoła. Jak mogłaby nie wybaczyć mu czegokolwiek gdy jeden miłosny dotyk zamieniał jej ciało w roztopioną lawę? Spojrzał na nią, nie wypuszczając dłoni. Oczy mu się śmiały, ale ton był poważny. - Tyle możemy mieć przyjemności, mignonne. Czy możemy odtąd dążyć tą ścieżką? Juliana nie wiedziała, co powiedzieć. Jej ciało chciało czegoś innego niż umysł. Jakże mogłaby zapomnieć, że wciąż była ofiarą jego planów? Miała.

urodzić mu dziecko, oddać je całkowicie w jego władzę, żyć w kłamstwie, zależeć od łaski księcia. Patrzyła mu w oczy, milcząc. Po długiej chwili Tarquin puścił jej dłonie. W oczach miał żal. - Sądzę, że pora udać się z wizytą do lady Melton - oznajmił spokojnym, obojętnym tonem. - Należy przestrzegać etykiety. - Tak - zgodziła się Juliana, skwapliwie podchwytując temat, niczym linę ratunkową. - Czy mam jechać sama? - Nie, zabiorę cię moim powozem. - Przyjrzał jej się krytycznie. - Niezbyt mi się podoba ten węzeł przy piersi. Psuje linię gorsetu. Juliana spojrzała na mały pęk jedwabnych orchidei przy dekolcie. - Myślałam, że są ładne. - Są, ale nie na tobie. Są zbyt wymyślne... ciężkie. - Machnął dłonią niecierpliwie. - Twój dekolt nie wymaga ozdób. - Och - powiedziała Juliana. - Przebierz się i powiedz Henny, żeby usunęła kwiaty. - Jak rozkażesz, mój książę. - Juliana dygnęła nisko. - Czy masz jeszcze jakieś polecenia dotyczące mego stroju? - Na razie nie - odparł, nie zwracając uwagi na ironię. - Poza tym, chciałbym cię zobaczyć w błękitnej muślinowej sukni, tej z haftem w kształcie gałązek. Jest do niej ciemnoniebieska halka, o ile pamiętam. Wraz z koronkową chusteczką będzie to odpowiednio skromny strój jak na odwiedziny w domu pogrążonym w żałobie. Juliana ograniczyła się do kolejnego przesadnego dygnięcia. Oczy Tarquina lśniły rozbawieniem. - Daję ci pół godziny. - Ponownie zasiadł za biurkiem, ujmując pióro. Juliana weszła na górę, żeby się przebrać. Jakaż cudowna ulga, że można się na niego znowu zwyczajnie pozłościć. Czuła się zdecydowanie pewniej, gdy mogła szczerze zareagować na jego władcze zachowanie, niż wtedy, gdy wprawiał ją w zmieszanie czułością i pieszczotami. Czekał na nią w holu, kiedy zeszła po półgodzinie, niosąc wachlarz i rękawiczki. Zatrzymała się na dolnym stopniu, przechylając głowę na bok, poddając się jego ocenie.

Tarquin obrzucił ją poważnym spojrzeniem od stóp do głów, po czym zakreślił kolo palcem wskazującym. Juliana zeszła na dół i obróciła się powoli. - Tak, dużo lepiej - oznajmił. - Chodźmy. Powóz czeka. Pomógł jej wsiąść i usiadł obok. - Nie musisz spędzić więcej niż kwadrans w towarzystwie lady Melton. Jeśli jej nie będzie, możesz zostawić wizytówkę. - Ale ja nie mam wizytówek. - Owszem, masz. - Sięgnął do kieszeni na piersi i podał jej biały bilecik, na którym eleganckim pismem widniało: „Wicehrabina, lady Edgecombe". - Mój sekretarz wziął to zadanie na siebie. Ma dobrą rękę, z pewnością się ze mną zgodzisz. - Lepszą niż moja - odparła Juliana, obracając kartkę między palcami. Wydawała się podnosić jej pewność siebie, jakby rzeczywiście zaczynała postrzegać siebie jako lady Edgecombe. Jakby nic nie mogło jej teraz pozbawić tego niezwykłego tytułu. Przed rezydencją Meltonów Tarquin przekazał lejce stajennemu, który zeskoczył z tylnego podestu. Juliana zebrała spódnice, wysiadając ostrożnie i trzymając się na wszelki wypadek boku pojazdu, podczas gdy stawiała stopę na schodkach. - Sądzę, że byłoby bezpieczniej, gdybym cię wysadził - powiedział Tarquin, obserwując jej wysiłki. Objął ją w pasie i postawił na ziemi; trzymał ją, póki nie zyskał pewności, że się nie przewróci. Ciepłe i twarde dłonie pozostały na jej kibici odrobinę dłużej, niż było to potrzebne. Juliana poczuła zmieszanie, ale on już ją prowadził po schodach i do holu przez otwarte drzwi, przytrzymywane przez zgiętego w ukłonie lokaja. Wręczył służącemu swoją wizytówkę, dając znak Julianie, że powinna zrobić to samo. Przeszli do salonu. Odzyskawszy panowanie nad sobą, Juliana rozejrzała się z ciekawością. Umeblowanie, staroświeckie i ciężkie, przykryto ciemną materią, Spuszczone do połowy zasłony pogrążały pokój w mroku. - Lady Melton przestrzega ścisłej żałoby - odparł Tarquin na jej niewypowiedziane głośno pytanie. Wziął szczyptę tabaki i oparł się o półeczkę nad

kominkiem, patrząc na Julianę oczami o nieodgadnionym wyrazie. - Lucy dostała rano list od przyjaciółek? Juliana podskoczyła, poczucie winy zabarwiło jej policzki krwawą purpurą. Czy przeczytał list w całości? Z pewnością nie miał na to czasu. Jeśli jednak zdążył to zrobić, wie o spotkaniu w środę. I wie, że ona zamierza tam być. - Czy masz coś przeciwko temu? - Przyjmując wyzywającą postawę miała nadzieję, że złość usprawiedliwi jej nagły rumieniec. - Ależ skąd. Dlaczego? - Wciąż patrzył na nią tajemniczo. - Nie mam pojęcia. Skoro jednak nie pozwalasz, by przyjaciółki ją odwiedzały, nie byłam pewna, czy zbrukany kawałek papieru może przekraczać twój próg. Powrót lokaja uniemożliwił Tarquinowi odpowiedź. Jaśnie pani i lady Lydia czekały w mniejszym salonie. Pokój był równie mroczny, zasłony i pokrycia mebli ciężkie i ciemne; na obrazach umieszczono krepę, z wazonów wyjęto kwiaty. Lady Melton podała rękę Julianie, skinąwszy jej wdzięcznie głową, księcia przywitała miłym uśmiechem. Lydia wstała, witając się z Julianą dygając przed księciem ze spuszczonymi oczami. Ucałował jej dłoń. Siedzący na sofie obok Lydii Quentin podniósł się i przywitał Julianę pocałunkiem w policzek. - Quentinie, nie wiedziałem, że zamierzałeś odwiedzić dzisiaj lady Melton powiedział Tarquin. Julia wyczuła, jak lady Lydia lekko sztywnieje, ale Quentin odparł swobodnie, że akurat przechodził i pomyślał, iż przedyskutuje kazanie z lady Melton, ale właśnie wychodzi. Skłonił się lady Melton, po czym ucałował dłoń Lydii. - Muszę pamiętać, Lydio, żeby przynieść ci książkę o ogrodach następnym razem, kiedy będę w okolicy. Ogród ziołowy z XIV wieku jest niezwykle interesujący. - Dziękuję, lordzie Quentinie. Chętnie ją obejrzę. - Zostawiła dłoń przez chwilę w jego dłoni, po czym cofnęła ją bardzo powoli, leciutko muskając jego palce.

Juliana zerknęła na Tarquina. Wydawał się niczego nie zauważyć, całą uwagę poświęcając gospodyni. Juliana uniosła brew, przypominając sobie porzekadło starej niańki, że nikt nie jest tak ślepy, jak ci, co nie chcą widzieć. Ale, rzecz jasna, księciu Redmayne'owi nie przyszłoby do głowy żeby coś tak niepoważnego i niewygodnego, jak cudza miłość, mogło pokrzyżować mu plany. - Usiądź koło mnie, Juliano - poprosiła Lydia z uśmiechem, poklepując kanapę obok siebie, a potem biorąc tamborek. Juliana zajęła miejsce i zajęła się obserwowaniem pozostałych, prowadząc jednocześnie lekką konwersację z Lydią. Książę, zatopiony w dyskusji, pozostał przy lady Melton. Z narzeczoną, poza grzecznościowym powitaniem, zamienił ze dwa słowa, a Lydia nie sprawiała wrażenia zawiedzionej. Widocznie tego typu małżeństwo nie wymagało od partnerów bliższego zainteresowania sobą nawzajem. Przybycie dwóch imponujących dam przerwało Julianie obserwacje. Została przedstawiona; zapytano ją o małżonka. - Zamieszkujesz pod dachem Jego Wysokości, jak rozumiem - po wiedziała księżna wdowa Mowbray. - Dom mego męża wymaga napraw - odparła Juliana. - Jego Wysokość był łaskaw ofiarować nam gościnę, póki dom nie zostanie ukończony. - Rozumiem. A zatem Edgecombe także przebywa na ulicy Albermarle, Redmayne? - Kuzyn zajęty jest renowacją domu - odparł Tarquin bez zająknięcia. - Jest mu wygodniej mieszkać u siebie, podczas gdy nadzoruje prace. Juliana stłumiła śmiech. Z pewnością nikt, kto znał Luciena, nie mógłby uwierzyć w tę zdumiewającą historyjkę. Rozejrzała się dyskretnie, ciekawa, jak inni przyjmą to wyjaśnienie.

- Co mówisz? - zapytała towarzyszka wdowy, lady Briscow, pochylając się do przodu i przykładając zwiniętą w trąbkę dłoń do ucha. Wdowa wzięła od niej specjalną tubę i zawołała: - Redmayne powiada, że Edgecombe mieszka we własnym domu. Dziewczyna została u Redmayne'a. Lady Briscow zastanawiała się przez minutę. - Ach - odezwała się w końcu. - Cóż, tak jest chyba lepiej. - Odwróciła się, żeby popatrzeć na Julianę. - Bardzo młoda, czyż nie? - Skończyłam siedemnaście lat. - Juliana uznała, że może mówić sama za siebie. - Za młoda dla Edgecombe'a - oznajmiła głośno dama. - Poza tym sądziłam, że on nie lubi kobiet. - Hę, Kornelio, to nie jest odpowiedni temat dla młodych dam zaprotestowała głośno księżna. - Co mówisz? Myślałam, że on lubi tylko młodych chłopców. - Kornelio! - zawołała błagalnie księżna przez tubę. - To się nie nadaje dla uszu młodych dam. - Phi! - prychnęła lady Briscow. - Niewinność nie przyniesie dziewczynie nic dobrego przy takim mężu. Musimy się pożegnać, lady Melton. - Tarquin podniósł się z tak niewzruszonym wyrazem twarzy, jakby nie słyszał poprzedniej wymiany zdań. Juliana wstała pośpiesznie, zrzucając filiżankę z herbatą na podłogę. Resztki herbaty prysnęły na dywan, a delikatna filiżanka potoczyła się i uderzyła w nogę krzesła. Rozsypała się na tysiąc kawałków. Juliana, jęknąwszy, schyliła się, żeby je pozbierać. Lydia opadła na Juliana obok niej.

- Och, proszę, nie przejmuj się tym, lady Edgecombe. - Pozbierała szybko odłamki; jej policzki płonęły. Rozmowa rozbawiła Julianę, ale Lydia była głęboko

wstrząśnięta.

Jej

niewinność mogłaby

się

zapewne

równać

z niewinnością Juliany w noc zaślubin z Johnem Ridge'em. Juliana nie potrafiła już sobie wyobrazić podobnej naiwności, choć upłynęło zaledwie kilka krótkich tygodni od czasu, gdy jako wiejska dziewica nigdy nie miała wyprawić się dalej niż do Winchesteru albo Portsmouth. Podniosła się, przepraszając żarliwie za niezręczność, chociaż ten wypadek pozwolił wszystkim opanować zmieszanie, z wyjątkiem lady Briscow, która zmieszana wcale nie była. - Każdemu mogło się przytrafić, lady Edgecombe - odezwała się lady Melton. - Co za pomysł, żeby stawiać filiżankę na poręczy fotela. Nie rozumiem, dlaczego lokaj ją tam umieścił. Juliana próbowała usprawiedliwić lokaja i wziąć winę na siebie, ale Tarquin rzekł chłodno: - Chodź, droga lady Edgecombe. Nic się nie stało, to zwykły drobiazg, nie ma sensu robić zamieszania. - Wyprowadził ją z pokoju. - Żałuję, że jestem tak okropnie niezdarna - poskarżyła się Juliana, gdy wsiedli ponownie do powozu. - To takie kłopotliwe. - Cóż, tym razem twoja niezdarność wszystkim się przysłużyła - stwierdził książę kpiąco. - Kornelia Briscow ma najbardziej niewyparzony język w mieście. - Ale czy... hm... upodobania... mojego męża są powszechnie znane? - Oczywiście. Wywołał dość skandali w swoim czasie, żeby zniszczyć reputację wielu rodzin. Na ogół jednak nie porusza się tego tematu podczas towarzyskiej rozmowy.

- Nie porusza się go również z panną młodą, nim stanie przed ołtarzem rzuciła cierpko. Tarquin spojrzał na nią z ukosa. - Nie mam pojęcia, do czego ta wiadomość mogłaby ci się przydać. Wydawał się tak denerwująco pewny siebie. Czy nigdy nie podawał w wątpliwość swoich czynów i ich następstw? Czuł jednak wyrzuty sumienia z powodu postępków Luciena, uznała, nie było więc potrzeby ciągnąć tej dyskusji. - Lord Quentin wydaje się lubić towarzystwo lady Lydii - zauważyła obojętnie po jakiejś minucie. - Jak większość ludzi - odparł, lekko zaskoczony, książę. - Tak, oczywiście - przyznała Juliana. - To niezwykle czarująca dama. O dobrym sercu, jak sądzę. - Z pewnością. - Jest też bardzo ładna. Myślę, że mężczyźni uważają blondynki o bladej cerze za bardzo pociągające. - Ha, a skąd ty to możesz wiedzieć? - Tarquin uśmiechnął się z rozbawieniem. - Cóż, chyba nie może być inaczej. Lord Quentin z pewnością zgodziłby się ze mną. - To nasza stara przyjaciółka - powiedział, marszcząc lekko brwi. Quentin zna Lydię od dziecka. - Ciekawa jestem, kiedy się ożeni. Kanonicy żenią się, prawda? - Oczywiście. Biskupi także. - Skierował konie do stajni za domem. Quentin znajdzie sobie doskonałą żonę, która będzie ozdobą pałacu biskupa i wspaniałym wzorem dla żon jego podwładnych duchownych i urodzi mu mnóstwo dzieci. - Rzucił lejce stajennemu i skoczył na bruk. - Chodź. Juliana przyjęła wyciągniętą rękę i zeskoczyła obok niego. Stała, patrząc ze zmarszczonymi brwiami na beczkę z wodą, po której mętnej powierzchni przesuwał się żuk wodny. - Hej, grosik za twoje myśli? - Tarquin ujął ją za brodę.

Pokręciła głową. Nie zamierzała mu powiedzieć, że zastanawiała się, jak zasiać ziarno wątpliwości w jego upartym umyśle. - Myślałam, że Lucy mogłaby się przewietrzyć w powozie. - Naturalnie - powiedział. - Ale weźmiecie Teda jako eskortę. Juliana skrzywiła się, ale nie zaprotestowała. Dygnęła lekko i weszła do domu tylnymi drzwiami. Tarquin patrzył w ślad za nią. Nie myślała o Lucy. W tych wielkich zielonych oczach kryło się coś znacznie głębszego. Stwierdził, że chciałby czytać w jej myślach, wniknąć do prywatnego świata Juliany. Tyle z siebie dawała, ale zawsze coś zatrzymywała tylko dla siebie. Chciałby znać ją tak dobrze, jak ona sama... może nawet lepiej. Temu pragnieniu towarzyszyło jeszcze inne: żeby ona znała i rozumiała go lepiej, niż ktokolwiek przedtem. Pokręcił głową, jakby chciał odpędzić dziwne myśli. Romantyczne bzdury, na które w jego życiu brakowało miejsca. Nigdy dotąd nie ulegał takim sentymentom. Może miał gorączkę. Przesunął dłonią po czole, było chłodne. Pokręciwszy jeszcze raz gniewnie głową, wszedł za Julianą do domu.

21 Znowu przyszedł ten okropny człowiek. - Lady Forsett odwróciła się od okna w salonie, marszcząc z niesmakiem orli nos. - Jaki okropny człowiek, moja droga? - Sir Brian podniósł głowę znad gazety. - Syn Johna Ridge'a. Co za nieokrzesany prostak. Czego on może od nas chcieć? - Przypuszczam, że ma to coś wspólnego z Juliana - powiedział spokojnie jej mąż. Amelia wyrzuciła z pamięci wszystko, co dotyczyło dawnej podopiecznej. Nie słyszał, żeby o niej wspominała, odkąd dziewczyna znikła. Nos lady Amelii zmarszczył się ponownie, jakby doleciał do niego wyjątkowo nieprzyjemny zapach.

- Ta dziewczyna sprawiała tylko kłopoty - oświadczyła. - To bardzo do niej podobne, żeby prześladować nas przy pomocy tego wulgarne człowieka. - Wątpię, żeby Juliana zachęcała Johna Ridge'a do tego, żeby nas prześladował - zauważył łagodnie sir Brian. - Znając Julianę, podejrzewam, że posłałaby raczej swojego pasierba do wszystkich diabłów. - Doprawdy, sir Brianie, czy musisz używać podobnego języka w moim towarzystwie? - Lady Forsett otworzyła i zamknęła wachlarz z wyraźną dezaprobatą. - Błagam o wybaczenie, moja droga... Ach, Dawkins, wprowadził dżentelmena. - Lokaj, który przyszedł, żeby zapowiedzieć gościa, zdziwił się, że został uprzedzony. - Nie tutaj - sprzeciwiła się Amelia. - Z pewnością ma gnój na butach. Wprowadź go do porannego pokoju. Lokaj wyszedł z ukłonem. - Widzę, że nie masz ochoty spotykać się z Ridge'em - rzekł sir Brian, podnosząc się niechętnie z krzesła. - Sam z nim porozmawiam. - Istotnie, panie, chcę jednak usłyszeć, co go sprowadza - oznajmiła stanowczo małżonka. - Jeśli przynosi jakieś wieści o Julianie, muszę o tym wiedzieć. - Popłynęła ku drzwiom, szeleszcząc suknią z tafty. - Nie sądzisz chyba, że ją znalazł, hę? – W jej bladych oczach pojawił się strach, - Przypuszczam, że nie, moja droga. Ten człowiek nie zauważyłby dębu, nawet gdyby rósł na jego drodze. Pewnie przyszedł się domagać majątku Juliany, czy czegoś takiego. - Sir Brian ruszył za swoją panią do pokoju porannego. George, zmieszany, stał na środku małego pomieszczenia. Był świadom swojej londyńskiej elegancji i poprawiał właśnie kamizelkę w szkarłatne i zielone pasy, kiedy otworzyły się drzwi. Skłonił się zamaszyście, z londyńską, jak miał nadzieję, nonszalancją, zdecydowany pokazać tym zarozumialcom miejską ogładę, jakiej nabył w ciągu ostatniego tygodnia. - Sir George. - Sir Brian skłonił się lekko w odpowiedzi. Lady Forsett ograniczyła się do nieznacznego skinienia głową. George poczuł się urażony. Patrzyła na niego, jakby śmierdział oborą i miał słomę we włosach.

- Sir Brianie... pani - zaczął pompatycznie - przybyłem z wieściami, które w innych okolicznościach sprawiłyby wam radość, ale niestety, w obecnej sytuacji, obawiam się, mogą tylko przynieść głęboki żal. - Czekał na reakcję, jednak na próżno. Gospodarze przyglądali mu się bez szczególnego zainteresowania. Oblizał suche wargi i mimowolnie rozluźnił sztywno nakrochmaloną krawatkę. W gardle mu zaschło, a o poczęstunku nie wspomniano... nie zaproponowano nawet kieliszka wina. - Juliana - spróbował ponownie. - To dotyczy Juliany. - Tak też sądziłem - odparł uprzejmie sir Brian. - Wydajesz się nieco rozgrzany, sir George. Przypuszczam, że spociłeś się, jadąc konno. - Diabelnie dzisiaj gorąco... och, proszę mi wybaczyć. - Zaczerwienił się i zaczął grzebać w kieszeni, szukając chusteczki, żeby obetrzeć pot z czoła. - Może napiłbyś się szklanki lemoniady - zaproponowała Amelia obojętnym tonem, sięgając po sznur od dzwonka. George rzucił sir Brianowi spojrzenie pełne udręki, aż ten się zlitował. - Pozwolę sobie zauważyć, że w takie gorące popołudnie kufel piwa byłby lepszy. - Wydał polecenie lokajowi, po czym odwrócił się z powrotem do George'a. - Czy mam rozumieć, że znalazłeś Julianę, sir George'u? - Och, tak, tak, w istocie. - George z zapałem postąpił naprzód. Sir Brian cofnął się o krok. - Znalazłem ją jednak w wyjątkowo nieprzyjemnych okolicznościach. - Czy cierpi nędzę? - zapytała chłodno lady Forsett. - Nie... nie, nie sądzę. Ale prawda jest taka... cóż, prawda wygląda tak, że... to nie nadaje się dla uszu damy. - Skinąwszy znacząco głową, zwrócił się do sir Briana. - Zapewniam, że moje uszy nie są takie delikatne - oznajmiła Amelia. Zechce pan przejść do rzeczy. George wciągnął głęboko powietrze i podjął opowieść. Forsettowie słuchali go z najwyższą uwagą, przerywając jedynie, żeby podać mu kufel pienistego piwa. Lady Forsett zasiadła na delikatnym pozłacanym krześle i pozostała bez ruchu, zaciskając dłonie na leżącym na kolanach wachlarzu. Sir Brian postukiwał palcem wskazującym w usta, poza tym jednak nie zdradzał żadnych uczuć. Kiedy George dotarł do końca historii i dobrał się do piwa, sir Brian

powiedział: - Pozwól mi się upewnić, sir George'u. Powiadasz, że Juliana jest teraz wicehrabiną Edgecombe, zamieszkującą w domu księcia Redmayne'a? - Tak. - George skinął energicznie głową, wycierając wierzchem dłoni pianę znad górnej wargi. - Została prawnie zaślubiona? - Tak się wydaje. - A zatem można jej tylko pogratulować. George się zmieszał. - Stała się nierządnicą, panie. Sądziłem, że wyjaśniłem to dostatecznie. - Ale jest legalną małżonką jednego z parów - odparł sir Brian, unosząc lekko brwi. - Nie rozumiem, jak te dwa stany mogą ze sobą, współistnieć. George poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg. - Zaprzecza, że jest, kim jest - powiedział. - Ignoruje mnie... udaje, że mnie nie widzi. - Nigdy bym nie pomyślała, że ma tyle zdrowego rozsądku - mruknęła Amelia. - Ona zamordowała swojego męża... mego ojca. - George stuknął pustym kuflem o stół. - Nie tak gwałtownie, sir... nie tak gwałtownie - mitygował sir Brian. - Nie ma potrzeby okazywać złości. - Ale ja muszę doprowadzić ją przed oblicze sprawiedliwości, jak już mówiłem. - Naturalnie powinieneś zrobić, co uważasz za stosowne - stwierdził spokojnie sir Brian. - Nie stawiam przeszkód, drogi panie. George zdumiał się wyraźnie. - Skoro jednak ona nie chce przyznać, kim jest, i cieszy się protekcją księcia, trudno mi będzie ją zdemaskować, a muszę to zrobić, jeśli mam ją oskarżyć. Potrzebuję was, abyście potwierdzili jej tożsamość -wyjaśnił z zapałem. Brwi sir Briana uniosły się wysoko. - Drogi panie, nie próbujesz chyba sugerować, że mam się udać w podróż do Londynu. Nienawidzę tego miasta.

- Ale jakże inaczej mógłbyś ją zobaczyć? - wyjąkał George. - Nie mam zamiaru jej widzieć. Jeśli istotnie zdołała się ustatkować, oddałbym jej bardzo złą przysługę. - Nie chcesz, aby stanęła przed sądem? - Oczy George'a o mało nie wyszły z orbit. - Trudno mi uwierzyć, żeby Juliana odpowiadała za śmierć twego ojca oświadczył sir Brian w zamyśleniu. - To było, rzecz jasna, wyjątkowo nieszczęśliwe wydarzenie, nie sądzę jednak, aby należało za nie winić Julianę. - Dopilnuję, aby spłonęła na stosie. - George pomaszerował do drzwi. Z twoją pomocą albo bez niej. - To, naturalnie, możesz zrobić - powiedział sir Brian. George odwrócił się przy drzwiach z twarzą szkarłatną z gniewu. - I dostanę z powrotem swoje dziedzictwo, sir Brianie. Nie myśl, że nie wiem, dlaczego jest ci wygodniej, żebym jej nie oskarżył. Sir Brian uniósł brew. - Drogi panie, muszę zaprotestować. Za chwilę oskarżysz mnie o jej zniknięcie. George wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi. - Mój Boże, cóż za okropny człowiek - odezwał się sir Brian znudzonym tonem. Wachlarz skrzypnął w palcach lady Forsett. - Jeśli znalazł Julianę i wszystko przedstawia się tak, jak on mówi, to nie możemy przyznać, że ją znamy. Niezależnie od skandalu po śmierci .sir Johna, jej obecna sytuacja jest nie do przyjęcia. Może i została poślubiona, ale z pewnością do łóżka wicehrabiego trafiła jako dziewka i musi się za tym kryć coś głęboko niewłaściwego. - Wątpię, żeby Juliana życzyła sobie, abyśmy oznajmili publicznie, że ją znamy - stwierdził małżonek z oschłym uśmiechem. - Proponuję, abyśmy życzyli jej szczęścia i umyli ręce od całej sprawy. - A co, jeśli ten prostak postawi ją przed sądem? - Cóż, wówczas, moja droga, po prostu się jej wyrzekniemy. Przestała być naszą podopieczną w dniu ślubu. Nie mamy wobec niej żadnych zobowiązań. - Jeśli jednak zostanie osądzona, stracisz kontrolę nad jej majątkiem.

Sir Brian wzruszył ramionami. - Możliwe. Możesz jednak być pewna, że póki mam go w ręku, wyciągam z niego maksimum korzyści, moja droga. Przynosi całkiem ładny dochód. Poza tym - dodał, uśmiechając się znowu bez śladu wesołości - ona może nosić w tej chwili dziecko pod sercem. A w takim razie jej majątek pozostanie w moich rękach, nawet jeśli uznano by ją za winą śmierci męża. Śmierci pierwszego męża - poprawił się. - Swoją drogi, co za przedsiębiorcza dama. Zawsze jednak wykazywała nadmiar energii. Amelia zbyła żart machnięciem dłoni. - Ziemia pozostanie pod twoją kontrolą tylko wtedy, jeśli da się udowodnić, że to dziecko sir Johna. - Jakże można by udowodnić coś innego? - To kwestia dat - zauważyła Amelia. - Dziecko musi się urodzić w dziewięć miesięcy po śmierci sir Johna. - Tak jest - zgodził się jej mąż. - Zastanówmy się, co się stanie, dobrze? Jeśli zostanie schwytana i postawiona przed sądem, po prostu wyrzekniemy się jej publicznie. Ufam jednak, że tak się nie stanie. Naprawdę nie życzę Julianie niczego złego, ty także, prawda, moja droga? Amelia zamyśliła się ze zmarszczonymi brwiami. - Nie - oświadczyła w końcu. - Sądzę, że nie. Zawsze przysparzała nam kłopotów, ale jeśli nie będzie nas niepokoić w przyszłości, może sobie wychodzić za księcia, skoro to jej odpowiada, albo iść do diabła z moim błogosławieństwem. Małżonek skinął głową. - Pozostawienie spraw własnemu biegowi leży w interesie nas wszystkich. Z wyjątkiem, rzecz jasna, sir George'a. - Juliana da sobie radę z tym głupcem - oświadczyła lady Forsett. - Jeśli nie, to zastanowimy się nad tym w swoim czasie. - Sir Braian ruszył ku drzwiom. - Będę do obiadu w gabinecie. Jego żona dygnęła i pociągnęła za sznur od dzwonka, żeby kazać służbie przewietrzyć pomieszczenie. Zapach pomady George'a był nie do zniesienia, zagłuszał nawet zapach zastarzałego potu, który miał tłumić.

Pani Mitchell przycisnęła się do ściany przytykając odwróconą szklankę do ucha. Ledwie mogła uwierzyć w to, co słyszała. Niewdzięczne dziewki narzekały, że są wykorzystywane, że nie odpowiadają im warunki zatrudnienia; wymieniały się historyjkami o tym, jak źle je traktowano, a teraz zmawiały się do buntu przeciwko swoim protektorom. Mówiły o kupowaniu własnych zapasów świec, wina, węgla. O stworzeniu wspólnego funduszu, żeby pomagać sobie w potrzebie, tak by nie musiały się zadłużać u swoich chlebodawców. To było niesłychane. Prawdziwa rebelia. A za wszystko odpowiadała ta żmija o słodkim języku, którą Elizabeth Dennison umieściła przy księciu Redmaynie. Wyraźnie przewróciło jej się w głowie, odkąd wprowadziła się do książęcej rezydencji. Czyż nie rozumiała, że powinna pani Dennison dziękować na kolanach? Jeśli jednak sądziła, że może sprowadzić inne dziewczyny na manowce, to pannę Julianę, czy jak tam się nazywała, czekała niemiła niespodzianka. W rzeczy samej, jak i pozostałe. Pani Mitchell zmusiła się, żeby dalej podsłuchiwać, choć było jej pilno, żeby pobiec do innych właścicielek domów i podzielić się z nimi wiadomością o tym zdradzieckim zebraniu. Cierpliwość opłaciła się, gdyż dzięki temu dowiedziała się o kolejnym zebraniu, jakie miało odbyć. Dyskutowano chwilę o miejscu i czasie, uzgodniwszy, że nie mogą się spotykać dwa razy w tym samym domu, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Pani Mitchell parsknęła szyderczo. Bez względu na środki ostrożności, nie mogły oczekiwać, że wprowadzą swoje ohydne zamierzenia w życie tuż pod nosem pracodawców. Szepty stały się mniej wyraźne, ale usłyszała, jak wymieniono matkę Cocksedge. Uśmiechnęła się ponuro. Jeśli spotkają się u matki Cocksedge, czeka je wyjątkowo nieprzyjemna niespodzianka. Po szuraniu krzeseł, szeleście spódnic i podniesionych głosach zorientowała się, że zebranie dobiegało końca, więc pomimo znaczącej tuszy, zbiegła szybko tylnymi schodami i zaczęła kręcić się po szynku, kiedy dziewczęta schodziły grupkami, głośno gawędząc. - Przyjęcie się udało, moje drogie? - Tak, dziękujemy, pani Mitchell. - Deborah dygnęła uprzejmie. A czyje to były urodziny? Nastąpiła chwila ciszy, po czym stanowczym tonem odezwała się Lilly: - Moje. Muszę pani podziękować gorąco za gościnność.

- Ależ nie ma za co, moja droga, nie ma za co. - Kobieta skinęła głową z uśmiechem, z zapałem czyszcząc mosiężny świecznik fartuchem. Polecam się, moje drogie. Juliana zeszła ostatnia. Stała chwilę, słuchając rozmowy, zastanawiając się, co w tej kobiecie tak ją niepokoi. Jej dobroduszność wydawała się fałszywa, uśmiech nieszczery. Potem zdała sobie sprawę, że czarne oczy pozostawały czujne - obiegały cały pokój, nawet przez moment nie spoczywały na grupie kobiet. - Chodź, Juliano. Pójdziesz z nami na ulicę Russell? - zwróciła się do niej Lilly i Juliana otrząsnęła się z niepokoju. Zebranie okazało sic bardzo owocne. Jej propozycje wzbudziły więcej entuzjazmu niż wątpliwości, chociaż znalazły się sceptyczki - kobiety, które nie wierzyły, aby nierządnica mogła dawać sobie radę bez protekcji i wyzysku ze strony właściciela domu. Wyszła z innymi, kiwając na pożegnanie głową pani Mitchell, której uśmiech ukazał poczerniałe pieńki zębów za sflaczałymi wargami, To innego rodzaju rajfurka niż pani Dennison, stwierdziła Juliana. Hierarchia społeczna półświatka była równie wyraźna, jak w jej własnym świecie. Poszła z Lilly ramię w ramię w stronę ulicy Russell, oglądając się od czasu do czasu, niemal oczekując widoku niewzruszonego Teda. Zdołała mu się wymknąć, po prostu nie mówiąc nikomu, że wychodzi i wyślizgnęła się tylnymi schodami. Po powrocie nie uniknie bury. Nie zamierzała wyjawiać, gdzie była. Książę nie wspominał więcej o liście Lucy, uznała więc, że nie czytał fragmentu o zebraniu. Zajęła się rozmową z Lilly, która z podnieceniem opisywała, jak bardzo zaskoczył ją entuzjazm dziewcząt. Nagle Juliana zerknęła w bok. Na rogu Russell, patrząc w ich kierunku, stał George. Widział, jak się odwróciła. Musiał zauważyć błysk lęku w jej oczach, mimo że usiłowała go natychmiast stłumić. Nie mogła teraz ryzykować wzięcia lektyki. George'owi nietrudno byłoby ją zatrzymać, użyć wobec niej przemocy. Zaczynała żałować, że nie zabrała Teda. Wiedziała, że George idzie za nimi. Nie starał się tego ukryć; w gruncie rzeczy szedł niemal radośnie. Miało się wrażenie, że się bawi, prowokuje ją do ucieczki.

Weszła z innymi do domu, nie oglądając się za siebie, chociaż swędziła ją skóra na karku. - Czy jest stąd tylne wyjście? - Dlaczego? - Lilly spojrzała na nią zaskoczona. Juliana ściągnęła brwi, zastanawiając się, czy może im się zwierzyć. Zdecydowała się na część prawdy. - Śledzi mnie pewien mężczyzna. Nie chcę z nim rozmawiać. - Juliano, kim on jest? - Otoczyły ją z oczami błyszczącymi z ciekawości. - Ktoś z przeszłości - odparła tajemniczo Juliana. - Wstrętna kreatura, która prześladuje mnie od wielu dni. - Jak ten okropny kapitan Waters - powiedziała Rosamund. – Chodził za Lilly całymi miesiącami. Nawet po tym, jak pan Garston go wyrzucił. - Ależ był męczący. - Lilly pomachała energicznie wachlarzem, jakby chciała odpędzić wspomnienie. - Nigdy nie płacił rachunków ani nie przynosił prezentów, ani nawet nie zostawiał mi paru groszy, żebym miała dla siebie. Nic dziwnego, że pani Dennison zabroniła mu tu bywać. - Ale ciągle się włóczył w okolicy, robiąc do ciebie słodkie oczy zachichotała Emma. - Chciał się z tobą ożenić, prawda? - Aha, akurat bym się wydała za takiego gołodupca - stwierdziła Lilly z niesmakiem. - Znam swoją wartość, możecie mi wierzyć. O prześladowcy Juliany zapomniano i kiedy ponownie zapytała o tylne wyjście, Rosamund, nie zadając już żadnych pytań, wskazała jej drogę przez kuchnię, do wąskiej ścieżki, gdzie leżały stosy kuchennych odpadków.

George nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Juliana znowu była w domu publicznym. Tym razem nie przyniesiono jej w książęcej lektyce i nie chronili jej krzepcy słudzy księcia. Nie było też brzydala, który ostatnio jej towarzyszył. Żadnego niebezpieczeństwa. Próbował legalnych środków, udając się do Forsettów. Teraz zrobi to, na co naprawdę ma ochotę. Porwie ją z ulicy. I będzie trzymał tak długo, aż mu się znudzi. Wtedy wyda ją urzędnikom. Nie potrzebował pomocy tego pijaka, Edgecombe'a. Może działać sam.

Ale ona go widziała. Rozpoznała go. Nie rzuci się z własnej woli w jego ramiona. Zachwycony własnym sprytem, cofnął się za budynek Juliana to chytra sztuka. Będzie próbowała się wymknąć, a mogła to zrobić tylko jedną drogą.

Juliana wyszła na wąską uliczkę i rozejrzała się, pamiętając o drzwiach za plecami. Wychudły pies wąchał odpadki, poza tym nie zauważyła żadnego ruchu. Ruszyła pośpiesznie ku ulicy Charles, w stronę jasnego placu na końcu ponurego, brukowanego zaułka. Rozejrzała się za lektyka, czy powozem. Wtedy to nastąpiło. Stała w słońcu, a w następnej chwili otoczyła ją gęsta, dusząca czerń. Nic nie słyszała, nic nie widziała. Nogi i ręce skrępowano jej ciężkimi płachtami materiału. Czyjaś ręką zaciskała się na jej twarzy, tłumiąc krzyk. Uniesiono ją, przepchnięto przez jakiś wąski otwór; uderzyła głową o krawędź czegoś twardego. Ramiona jak stalowe pasy trzymały ją, nie pozwalając się ruszyć. Trzasnął bat i zrozumiała, że znajduje się w powozie. Pojazd szarpnął w przód i ramiona ścisnęły ją mocniej. Walczyła i kopała, lecz w nos i usta wetknięto jej szmatę, aż przed jej oczami zatańczyły czarne płatki, a w płucach zabrakło tchu. Znieruchomiała i natychmiast przestano ją dusić. Uważała się za silną kobietę, zdolną niemal każdemu, ale nie była w stanie walczyć z brakiem powietrza. Zmusiła się do bezruchu. Koc, którym ją owinięto, pachniał silnie koniem. Kiedy odzyskała częściowo jasność umysłu, zrozumiała że wpadła w łapy George'a. Prześladowca był dużym mężczyzną, jak George, a jego otłuszczone ciało przelewało się na boki. Przeszedł ją dreszcz obrzydzenia. Co zamierzał z nią zrobić? Doskonale znała odpowiedź. Oczyma wyobraźni widziała pijanego, śliniącego się George'a o pożądliwych oczkach. Niemal czuła jego toporne łapska na swoim ciele, ciężar jego cielska, smród oddechu... Ogarnęła ją panika i zaczęła się znowu szarpać, machając rozpaczliwie nogami okutanymi spódnicą i końską derką. Znowu przytknięto jej coś do nosa. Walczyła o powietrze... a potem nagle pojazd stanął. Rozległy się krzyki, coś stuknęło. Powóz zakołysał się, jakby ktoś do niego wskoczył. Nacisk ustąpił. Jej płuca wypełniły się gorącym, zatęchłym powietrzem uwięzionym w fałdach koca.

George wrzeszczał; wciąż ją trzymał, ale nie tak pewnie, jak przedtem. Znowu podjęła walkę, żeby uwolnić się z koca. Nie miała pojęcia, co się dzieje wokół niej, ale cokolwiek to było, dawało jej szansę ucieczki. Ramiona George'a niespodziewanie opadły i sturlała się z jego kolan na podłogę. Stanęła na czworakach i podniosła się z trudem, odrzucając koc, zaróżowiona, na wpół uduszona, spocona... George leżał nieprzytomny na ławce, a Ted, nadal z dłońmi zaciśniętymi w pięści, łypał na nią z nieukrywanym gniewem. - Mam coś lepszego do roboty, niż uganiać się za tobą po całym mieście oznajmił, po czym otworzył drzwi i zawołał: - Hej... woźnico. Pomóż mi się pozbyć tego tutaj. W otwartych drzwiach ukazał się woźnica. Popatrzył beznamiętnie na nieprzytomnego George'a. - Kto zapłaci za jazdę? Ted nie odpowiedział. Złapał George'a za ramiona i ściągnął go z ławki. - No, bierz go za nogi. Woźnica zrobił, co mu kazano. W pobliżu zebrał się tłumek gapiów, ale nikt nie wydawał się przejmować, że dwóch mężczyzn wyciągnęło trzeciego z powozu i posadziło go pod ścianą tawerny. - Dobrze - powiedział Ted, otrzepując ręce. - Teraz na ulicę Albermarle. - A więc zapłacisz za niego i za siebie? - zapytał podejrzliwie woźnica. - Dostaniesz zapłatę - odparł niecierpliwie Ted, wskakując do powozu ze zręcznością zaskakującą u takiego olbrzyma. - Tak to co innego. - Woźnica, pogwizdując wesoło, usadowił się na koźle. Pojadę, dokąd chcesz, zrobię, co chcesz, ale tylko wtedy, jak dostanę zapłatę. Mogę jeździć cały dzień. Juliana wepchnęła nogą śmierdzącą końską derkę pod ławkę. Usłużny woźnica zapewne pożyczył ją George'owi. Po tym, co widziała na ulicach Londynu, odkąd przyjechała do tego miasta, nie dziwiła się, że George mógł ją porwać bez żadnych przeszkód. Ted usiadł w kącie, przyglądając się jej w ponurym milczeniu. - Skąd wiedziałeś, gdzie mnie szukać? - zapytała nieśmiało Juliana.

- Jego Wysokość miał przeczucie. A więc przeczytał list. Dlaczego jednak nic nie powiedział... nie przeszkodził jej w ucieczce przed Tedem. Ale może wcale przed nim nie uciekła. - Czy śledziłeś mnie całe przedpołudnie? Ted mruknął potakująco. - A więc nie groziło mi żadne niebezpieczeństwo ze stron George'awysyczała Juliana, czując, jak ogarniają gniew. Ted celowi pozwolił jej wpaść w pułapkę. Ted milczał. Powóz zatrzymał się na ulicy Albermarle i Juliana ze skoczyła na ziemię za Tedem. - Gdzie Jego Wysokość, Catlett? - zapytała, wchodząc do domu. - Tutaj. - Książę odezwał się spod drzwi biblioteki, zanim Catlett zdążył odpowiedzieć. Oczy miał zimne jak niebo w lutym, usta zaciśnięte. - Pozwól, że udamy się do twojej sypialni, lady Edgecombe. - Wskazał gestem, żeby poszła przed nim po schodach. Juliana zawahała się, po czym ruszyła na górę, uznawszy, że nie może okazać złości wobec lokaja. Książę uważał zapewne, że zawiniła, ale ona także miała do niego pretensje. Weszli do pokoju, Juliana odwróciła się twarzą do niego. Zamkną drzwi i zanim otworzyła usta, chwycił ją za ramiona i potrząsnął. - Tylko spójrz na siebie, Juliano. Wyglądasz, jakby cię przeciągnięto przez żywopłot. Przedstawiasz żałosny widok. - Popchnął ją w stronę lustra. - Popatrz tylko! Można by pomyśleć, że tarzałaś się w rowie z parobkiem! Julianę tak zdumiał ten, jak się wydawało, bezsensowny atak, że przez minutę nie była w stanie wydobyć słowa. Patrzyła na swoje odbicie w lustrze. Włosy, przetykane kłakami sierści i czymś, co przypominało słomę, opadały jej bezładnie na ramiona. Suknię pokrywał kurz, włókna wełny i końska sierść. Twarz miała umorusaną. Odzyskała głos. - A jak powinnam wyglądać po tym, jak zostałam porwana prze tego drania, zawinięta w śmierdzącą końską derkę i niemal uduszona? Czyja to wina, chciałabym wiedzieć? To ty pozwoliłeś mi wpaść w pułapkę - mówiła drżącym

z gniewu głosem. - Ty wstrętny łajdaku! - Otarła usta dłonią, usiłując pozbyć się kłaków z koca. - Więc to George doprowadził cię do tego stanu! Dobry Boże, jesteś niepoprawna! - wykrzyknął Tarquin. - Zrobił to, czym groził od tygodni, bo niemal go o to prosiłaś, a potem ośmielasz się oskarżać mnie o swoją głupotę. - Owszem, tak! - krzyknęła. - Ted śledził mnie całe przedpołudnie. Przeczytałeś list Lucy, wiedziałeś, dokąd idę, i nie pozwoliłeś, by przeszkodził George'owi mnie porwać. - Och, zaraz, zaraz! - Znowu chwycił ją mocno za ramiona. - Powstrzymaj swój język i posłuchaj. Świadomie wystawiłaś się na niebezpieczeństwo. Tak samo postąpiłaś, jeśli chodzi o Luciena, a chociaż w tym wypadku gotów jestem część winy wziąć na siebie, za to, co się stało dziś rano, nie ponoszę żadnej odpowiedzialności! Słyszysz? - Potrząsnął nią gwałtownie. - Może i nie doceniłam George'a, ale ty mu pomogłeś – oświadczyła Juliana, wściekła, że w jej oczach zaczęły się zbierać łzy. - Jesteś zdradzieckim kłamcą! - Pociągnęła nosem, przesuwając dłonią po oczach. — Cóż za bezduszne łajdactwo. Pozwoliłeś mi wpaść w zasadzkę George'a. Pozwoliłeś, aby mnie maltretowano.

Pozwoliłeś,

żebym

myślała,

że

grozi

mi

śmiertelne

niebezpieczeństwo, podczas gdy wcale tak nie było. - Nie wiem, o czym mówisz - odparł niecierpliwie. - Nie miałem pojęcia, że George się pojawił na scenie dziś rano. Wiedziałem tylko, że planujesz jakąś wyprawę w towarzystwie dziewcząt od Dennisonów. Nie mówiłem ci, że wiem, mając nadzieję, że twój zdrowy rozsądek przeważy. Kiedy tak się nie stało, posłałem za tobą Teda. Nie powiedziałem Tedowi, w jaki sposób ma się wywiązać z zadania. Otrzymał polecenie, żeby dopilnować, aby nic ci się nie stało, i sprowadzić cię z powrotem. Nic ponadto. Juliana przełknęła ślinę, jej gniew zgasł równie szybko, jak ogień pod wpływem wiadra wody. - Nie nakazałeś mu, żeby pozwolił mnie porwać? - Nie, oczywiście, że nie. Ale on najwyraźniej uznał, że potrzebujesz nauczki. Ted zapomina o życzliwości, kiedy ktoś próbuje wystrychnąć go na dudka. - Och. – Juliana, wstrząśnięta, otarła nos wierzchem dłoni. Tarquin puścił jej

ramiona, wyjął chusteczkę z kieszeni i szybko wytarł jej nos i oczy. - Płacz nie poprawi twojego wyglądu. - Płaczę tylko dlatego, że jestem zła - wyjaśniła. - Albo byłam. Nadal jednak nie rozumiem, jak możesz mówić, że to, co się stało, nie ma nic wspólnego z tobą. Gdybyś nie zabronił mi widywać się z przyjaciółkami, wówczas nie próbowałabym pójść tam sama. Możesz zakazać im bywać pod twoim dachem, ale nie masz prawa zabraniać mi bywać u nich. - Zawarliśmy układ - rzekł głosem bez wyrazu. - I zgodnie z umową powinnaś zachowywać się tak, jak przystoi wicehrabinie Edgecombe Przestawanie z nierządnicami nie jest stosownym zachowaniem. Bieganie po ulicach, podczas gdy wyglądasz jak snop siana, nie przystoi damie A zatem nie możesz tak postępować. Juliana odwróciła się od lustra. Jej odbicie zanadto świadczyło o prawdzie słów księcia. Nie wyrzeknie się prawa wyboru przyjaciół Nic jednak nie osiągnie, upierając się przy tym w tej chwili. - Mówisz o układzie, mój książę. Czy można o nim mówić, jeśli jedna strona została zmuszona do podpisu szantażem? - Podpisałaś go w zamian za opiekę, bezpieczeństwo i wygodę w moim domu, pewność, że nigdy niczego ci nie zabraknie. Dziwny to szantaż, moim zdaniem. Jego głos brzmiał lodowato. - Ale gdybym go nie podpisała, zostałabym wydana - rzuciła z goryczą. - Czy powiedziałem kiedyś coś takiego? Otworzyła usta ze zdumienia. - Nie, ale... ale to wydawało się oczywiste. Wzruszył ramionami. - Nie ponoszę odpowiedzialności za to, w jaki sposób interpretujesz moje słowa. - Jak możesz mówić coś takiego? - Popatrzyła na niego z niedowierzaniem. Zdradziecki, fałszywy wężu! Och, odejdź i zostaw mnie w spokoju! - Odwróciła się ze złością, usiłując zapanować nad łzami. Tarquin patrzył na jej plecy w milczeniu, przesuwając w zamyśleniu palcami po wargach. Nigdy nie wydałby jej w ręce sprawiedliwości, ale Juliana w żaden

sposób nie mogła tego wiedzieć. Jednakże uratował ją przed nędznym życiem na ulicy i zapewne przedwczesną śmiercią. To, że zrobił to dla własnych celów, niczego nie zmieniało. Dlaczego nie mogła po prostu pogodzić się z sytuacją? Nie potrafił zrozumieć, co jej nie odpowiadało w obecnym życiu. Dzieliła jego namiętność. Uwolniła się od Luciena. Miała zapewniony byt do końca życia. Dlaczego więc z takim zapałem robiła mu na złość? Była najbardziej przewrotną istotą, z jaką miał kiedykolwiek do czynienia. Gdyby patrząc na nią przez dziurkę w ścianie u pani Dennison, zdawał sobie sprawę, że przysporzy mu tyle kłopotów, poszukałby raczej innego narzędzia, żeby trzymać Luciena w szachu. - Odejdź! - powtórzyła Juliana z gniewem. - Powiedziałeś, co miałeś do powiedzenia. Nie musisz już dłużej triumfować. „Triumfować"! Omal się nie roześmiał. Jeśli ktoś miałby triumfować, to tylko Juliana. Odwrócił się na pięcie, zostawiając ją roniącą łzy gniewu.

22 A

zatem znasz lady Lydię całe życie - zauważyła Juliana, zwracając się do

Quentina parę dni później, kiedy przyszedł do jej saloniku po odprowadzeniu gości do powozu. - Dlaczego to mówisz? - Podszedł do okna wychodzącego na ogród i stanął tyłem, tak że nie widziała jego twarzy. - Och, po prostu ma się wrażenie, że czujecie się bardzo swobodnie w swoim towarzystwie. Jak starzy przyjaciele - powiedziała beztrosko, napełniając filiżanki kawą. W ciągu ostatnich paru dni lady Lydia bywała częstym gościem u lady Edgecombe. Jej wizyty zwykle zbiegały się z pojawieniem Quentina w salonie Juliany. Lady Lydia nigdy nie przybywała sama; zawsze towarzyszyła jej jakaś przyjaciółka czy znajoma matki, chcąca złożyć kurtuazyjną wizytę świeżo upieczonej małżonce wicehrabiego. Było jednak jasne, przynajmniej dla Juliany, że te przyzwoitki stanowiły rodzaj zasłony dymnej. Przy nich lady Lydia i Quentin mogli rozmawiać i uśmiechać się do siebie, dotykać przelotnie swoich dłoni, siedzieć obok siebie na kanapie z głowami pochylonymi nad książką.

- Jesteśmy starymi przyjaciółmi. - Quentin odwrócił się od okna, żeby wziąć filiżankę. - Ale łączy was coś więcej niż przyjaźń. - Juliana bez zastanowienia chwytała byka za rogi. Zawsze ulegała takim odruchom, ale w tym wypadku mogło to wyjść na dobre. Quentin nie odzywał się przez chwilę. Napił się kawy, po czym powiedział: - Czy to takie oczywiste? - Dla mnie tak. - Bardzo staram się nad tym zapanować, Juliano. - Głos Quentina brzmiał smutno. - Ale nie mogę znieść myśli o tym, że ona ma poślubić Tarquina. Że poślubi kogokolwiek innego. - Zaczął przemierzać pokój od okna do drzwi; słowa płynęły, jakby Juliana zdjęła mu pieczęć z ust. - Powinienem natychmiast wracać do Melchesteru. Uciec przed pokusą, Ale nie potrafię tego zrobić. - Czy załatwiłeś już sprawę z arcybiskupem? Quentin zaprzeczył. - Gdybym to zrobił, nie miałbym wymówki, żeby zostać... żeby zdradzać Tarquina w każdej chwili, kiedy przebywam w towarzystwie Lydii. - Jesteś dla siebie zbyt surowy - stwierdziła praktyczna Juliana. Nie zdradzasz księcia, siedząc z Lydią... - Pożądam jej! - zawołał głosem pełnym udręki. - Boże dopomóż Juliano, pożądam cudzej żony. - Jeszcze nie jest jego żoną - zauważyła Juliana. - Nie dziel włosa na czworo. - Usiadł, zakrywając twarz dłońmi. - To grzech śmiertelny. Wiem o tym, a jednak nie potrafię nad tym zapanować, - Ale ona czuje to samo do ciebie. Quentin uniósł głowę. Twarz miał ponurą. - Tak powiedziała. Boże wybacz, zapytałem ją o to. Zmusiłem, że przyznała się do własnego grzechu. - Znowu, z cichym jękiem, zakrył twarz dłońmi. Juliana wsunęła zbłąkany kosmyk włosów za ucho. Całe to gadanie o grzechu było czymś oczywistym dla duchownego, ale wydawało się absolutnie niemożliwe, aby Quentin i Lidia posunęli się za daleko, więc musiał przesadzać z tym samobiczowaniem.

- Dlaczego nie poprosisz księcia, żeby zwrócił jej słowo? - To wydawało się dość prostym rozwiązaniem. Quentin zaśmiał się z goryczą. - Czasami zapominam, jak niewielkie masz doświadczenie w sprawach tego świata. Rodzina Lydii nigdy nie przystałaby na nasz związek. Nie w sytuacji, gdy ich córce przeznaczone jest zostać księżną. Nasza sfera nie postępuje w ten sposób. Julianie to nie wystarczyło. - Ale Lydia z pewnością tak nie myśli? - Lydia! Słodkie nieba, nie! Lydia jest aniołem! - Tak, oczywiście, że jest. Ale jeśli nie zależy jej na tytule książęcym, to z pewnością może przekonać rodziców, że kocha innego. Quentin pokręcił głową, niemal rozbawiony jej naiwnym pragmatyzmem. - Lord i lady Melton nigdy nie zrezygnują z tak korzystnego mariażu dla córki. - A gdyby książę uwolnił Lydię? Może mógłby to zrobić dla ciebie. Gdyby zrozumiał, co czujesz... i co on czuje. - Drogie dziecko, to by się równało porzuceniu. Tarquin nigdy by tego nie zrobił ani Lydii, ani jej rodzinie... Poza tym - dodał ze smutnym westchnieniem nie zdobyłbym się na to, żeby prosić Tarquina u takie poświęcenie. On chce tego związku. Tyle dla mnie zrobił, że nie mógłbym zrujnować mu życia. - Och, fe! - parsknęła Juliana z niesmakiem. - Nie zrujnowałbyś mu życia. Wkrótce by się z tym pogodził. Przecież jej nie kocha. A co do porzucenia Lydii, to prywatne ustalenia nie powinny nikogo obchodzić. W najgorszym razie plotki ucichną po tygodniu. Quentin zamyślił się, przez chwilę poczuł przypływ nadziei. Szybko jednak zgasła. - Lydię przygotowywano do związku z Tarquinem. Wniesie w posagu ziemie Meltonów. Zna swoją powinność i wie, czego się spodziewać. Zrobi wszystko, by być dobrą żoną i matką jego dzieci, nie oczekując w zamian niczego poza uprzejmością i szacunkiem. Nie będzie się zastanawiać nad innymi znajomościami w jego życiu, ponieważ wie, że kobiety z jej klasy nie wychodzą za mąż z miłości. Godzi się, że mąż będzie szukał przyjemności poza małżeńskim łożem. - Znowu

mówił z goryczą. - Tarquin nie ulega sentymentom, Juliano. A miłość należy do tej kategorii. - Tak sądzę. - Skubała niespokojnie przekwitłą różę w wazonie przy krześle. Płatki posypały się na podłogę. Nie rozmawiała z Tarquinem na osobności od czasu ostatniej kłótni. Był uprzejmy i chłodny i nie przychodził do niej w nocy. Zastanawiała się, czy czeka na zaproszenie. W końcu powiedziała mu, żeby zostawił ją w spokoju. - Nie sądzisz, że mógłby się zmienić, Quentinie? Ścisnęła płatek róży między palcami, nie podnosząc oczu. - Już się trochę zmienił - odparł Quentin w zamyśleniu. - Sądzę, że wywierasz na niego pozytywny wpływ. Juliana podniosła głowę; zaczerwieniła się. - Tak myślisz? - Mm. Ty, moja droga, jesteś niezwykłą młodą kobietą. - Podniósł się i ujął ją za rękę, całując dłoń. - Niezwykłą i wyjątkowo spostrzegawczą. Nie chciałem obciążać cię swoimi zmartwieniami. Rumieniec Juliany pogłębił się jeszcze. - Niczym mnie nie obciążyłeś. Zaszczycasz mnie swoimi zwierzeniami. Uśmiechnął się i schylił, żeby pocałować ją w policzek. - Dzięki tobie odzyskałem jasność spojrzenia. Skoro nasze uczucia z Lydią tak bardzo rzucają się w oczy, Tarquin także może je dostrzec, Nie chcę, żeby tak się stało. - Więc co zrobisz? - Napiszę do biskupa, żeby pozwolił mi wrócić przed dopełnieniem misji. Było to smutne - w gruncie rzeczy żałosne - rozwiązanie, jak pomyślała Juliana, skinęła jednak głową, jakby się z nim zgadzała. Po wyjściu Quentina rozsiadła się na krześle, zamykając oczy. Położyła rękę na brzuchu. Czy już poczęła? Od ostatniej miesiączki upłynęło pięć tygodni. Nie czuła się inaczej, nie zauważyła żadnej z oznak opisanych przez panią Dennison. A jednak wiedziała z zaskakującą pewnością, że w jej ciele coś się dzieje. Nie potrafiła tego nazwać, ale nie miała wątpliwości.

Poczeka, oczywiście, aż nabierze całkowitej pewności, zanim powie księciu. W obecnej sytuacji pewnie byłby zadowolony, że nie muszą już się kochać. Sama także powinna się cieszyć, ale jej uczciwość nie pozwalała udawać, że ta myśl nie wywołuje w niej głębokiego bólu. Nienawidziła obecnego chłodu, ale duma powstrzymywała ją przed zrobieniem pierwszego kroku. Czekała na ruch księcia, jeśli zamierzał go wykonać.

- Mieszka pod Ramionami Ogrodnika w Cheapside, Wasza Wysokość. - Ted pociągnął spory haust piwa. Tropienie George'a Ridge'a po Londynie wzmogło jego pragnienie. Książę, z kieliszkiem klaretu w dłoni, siedział na krawędzi biurka w swoim gabinecie; jego jasnożółty jedwabny surdut i bryczesy kontrastowały z prostymi skórzanymi bryczesami i kamizelką rozmówcy. Każdy jednak, kto wszedłby teraz do pokoju, zorientowałby się natychmiast, że między księciem Redmayne'em a gruboskórnym Tedem Rougleyem panują stosunki oparte na zasadzie absolutnej równości. - Czy doszedł do siebie po twojej drobnej interwencji? Ted się uśmiechnął. - Tak, jest równie gruby, ale dwa razy brzydszy. - Opróżnił kufel i cmoknął ze smakiem. Tarquin skinął głową, wskazując stojący na biurku dzban na srebrnej tacy. Ted nalał sobie, mrucząc podziękowania. - Jest jeszcze coś, co powinieneś wiedzieć, Wasza Wysokość. - Ted mówił z namysłem, dając do zrozumienia, że może chodzić o coś ważnego. Stwierdziwszy, że książę słucha go z całą uwagą, mówił dalej: - Dziewczyna z Ogrodnika powiada, że ktoś go odwiedza. To znaczy, regularnie. - Och? - Tarquin uniósł brwi. - Dżentelmen, który wygląda na chorego, według tej dziewczyny. Dostaje gęsiej skórki, jak go widzi. Ma bladozieloną twarz i oczy jak trupa. - Co za barwny opis - zauważył Tarąuin, popijając klaret. - Czy możemy zatem przyjąć, że Lucien i George zawarli przymierze? Wyjął tabakierkę i przez chwilę stukał lekko palcem w wieczko. Pamiętał, że George

był

Pod

Głową

Szekspira

w

noc,

kiedy

Lucien

wystawił Julianę na sprzedaż. Dziewczyna mówiła, że pasierb na nią postawił. Możliwe, że ci dwaj, źli na Julianę, a Lucien także na kuzyna, zawarli diabelski pakt. Ted nie zadał retorycznego, jak doskonale zdawał sobie sprawę, pytania, zerkał jedynie na chlebodawcę znad kufla. - Rozprawmy się najpierw z George'em - zaproponował Tarąuin. - Dziś wieczorem złożymy wizytę w Ogrodniku, kiedy ten prostak powróci z Garden. Weź bat. Musimy dać mu jasno do zrozumienia, o co nam chodzi. - Tak jest, Wasza Wysokość. - Ted odstawił kufel na tacę, skinął głową i wyszedł. Książę zmarszczył brwi, obracając delikatną nóżkę kieliszka między kciukiem a palcem wskazującym. Zamierzał ukrócić zapędy George'a, jak tylko Ted wpadnie na jego trop, ale jeśli Ridge połączył siły z Lucienem, sytuacja mogła okazać się skomplikowana. Kuzyn był nieprzewidywalny i potrafił czynić zło w wyrafinowany sposób. Ridge, jak już tego niejednokrotnie dowiódł, polegał na brutalnej sile. Tworzyli przerażającą parę. Wstał gwałtownie, poddając się impulsowi, z którym walczył przez ostatnich parę dni. Pragnął Juliany. Oddalenie go zabijało. Nie potrafił panować nad sobą, udawać chłodu. Codziennie patrzył na nią poprzez stół w jadalni, na jej lśniące włosy, oczy, wypukłości ciała. I zachowywał dystans. Istna tortura. A Juliana przyjęła jego grę. Jej spojrzenie był równie zimne, głos równie obojętny, to, co mówiła, nigdy nie wykraczało poza ramy uprzejmej konwersacji. Chciał ją udusić, tak jak chciał zaspokoić bolesną tęsknotę w jej namiętnych objęciach. Nigdy przedtem nie odczuwał czegoś podobnego. Jego życie stało się nagle niemożliwą do złożenia układanką. A wszystko z powodu siedemnastoletniego podlotka, który nie wiedział, co dla niego dobre. Czego jeszcze od niego, na Boga, chciała? Mrucząc przekleństwo, wypadł z gabinetu i zaczął wbiegać po schodach po dwa stopnie naraz. Wtargnął do saloniku Juliany bez pukania, zamknął za sobą drzwi i oparł się o nie, patrząc na dziewczynę w milczeniu Pisała liścik do Lilly. O północy miały się spotkać u pani Cocksedge. Juliana zaplanowała ten wieczór bardzo starannie. Miała się udać do opery w towarzystwie znajomych jednej z przyjaciółek lady Melton. Łatwo będzie

wymknąć się przed kolacją. Mogła oznajmić, że boli ją głowa, postarać się wrócić samej powozem i zamiast do domu pojechać do Covent Garden. Gdyby książę z jakiegoś powodu przybył do domu przed nią, uznałby, że zasiedziała się w towarzystwie przy kolacji. Wyjaśniała w liście do Lilly, że zjawi się u pani Cocksedge tuż po północy kiedy wpadł Tarquin. Poczuła, jak się czerwieni. Odruchowo odsunęła kartkę welinowego papieru na skraj biureczka. - Mój... mój książę. Co za niespodzianka - zdołała wykrztusić, starając się mówić chłodnym tonem, jaki wyćwiczyła ostatnio do perfekcji. - Brakuje mi ciebie! - zawołał, odsuwając się od drzwi. - Niech to wszyscy diabli, Juliano. Nie mogę tak dłużej. Nie wiem, co mi zrobiłaś. - Uniósł ją z krzesła. Trzymał jej twarz w dłoniach i całował namiętnie. Przesunął potem ręce w górę, uwalniając włosy ze szpilek, jednocześnie badał językiem wnętrze jej ust. Juliana ze zdumienia przez chwilę nie reagowała; potem ogarnął ją dziki, prymitywny szał. Miała nad nim władzę. Kobiecą władzę. Moc, której z pewnością nigdy dotąd nie uznał. Teraz przywarła do niego, mogąc nareszcie dać ujście dręczącej namiętności, którą tak długo tłumiła. Tarquin zaniósł ją na kanapę, na którą upadła w obłoku połyskującej tafty. Nie oderwał się od jej ust, podciągnął tylko spódnice i wszedł głęboko w jej ciało. Otoczyła nogami jego plecy, poruszając się z niecierpliwością namiętności, która miała wiele źródeł, ale tylko jedno ujście. Gniew, uraza, nieufność, żądza - wszystko paliło się jednym płomieniem. Położył jej nogi na swoich ramionach, przesuwając dłońmi po mocnych łydkach i gładkiej skórze ud, obejmując pośladki. Jej oczy były szeroko otwarte, radosne. Oddawała mu się, jakby nigdy nie powstały między nimi nieporozumienia i w tej chwili wiedział, że dostaje dar z głębi serca, prawdziwy klejnot jej duszy. W tej samej chwili zrozumiał, czego od niego chciała. Bezwarunkowego oddania. Ofiary z siebie samego. Miał pod sobą jej ciało, połączone ze swoim, możliwość bezgranicznej miłości na zawsze. Partnerkę serca i duszy. Juliana, z wyrazem oczekiwania w oczach, dotknęła jego twarzy. Wydawał się zmieniony. Wstrzymała oddech, odczytując treść jego spojrzenia. To już nie

był człowiek, który nie wierzył w miłość.

23 George Ridge rzucił kości. Potoczyły się po stole i zatrzymały w kałuży piwa. Szóstka i jedynka. Splunął z niesmakiem na pokrytą wiórami podłogę i pociągnął długi łyk z butelki porto. Jego rywal z uśmiechem zadowolenia zebrał gwinee George'a, splunął dwukrotnie w dłoń, przerzucił kości z ręki do ręki, wyszeptał bluźnierczą modlitwę i cisnął je na stół. Na widok liczby punktów tłumek przy stole wydał głośny jęk. Jednooki kapitan miał tego wieczoru diabelskie szczęście. George odsunął krzesło. Grał zbyt długo i dręczyło go poczucie, że stracił więcej, niż mógł sobie pozwolić. Za dużo wypił piwa, żeby dokonać dokładnych obliczeń, ale za dnia będzie musiał zmierzyć się z rzeczywistością. Kiedy podnosił się z wysiłkiem na nogi, ktoś położył mu rękę na ramieniu, a tuż przy uchu rozległ się cichy głos. Głos był tak lodowaty jak morze zimą; George'owi przeszedł dreszcz po plecach, jakby właśnie miał wskoczyć do takiej wody. - Wybierasz się dokądś, Ridge? George odwrócił się i spojrzał w obojętnie szare oczy w szczupłej, przystojnej twarzy. Cienkie usta wygięły się nieznacznie w uśmiechu, ale uśmiech był równie zimny i bezlitosny jak głos. Natychmiast go poznał. Obiegł wzrokiem izbę, szukając pomocy, ale nikt nie zwracał na nich uwagi. Przyćmione alkoholem spojrzenia skupiały się na grze. - Sądzę, że wygodniej będzie nam porozmawiać na podwórzu przy stajniach powiedział książę Redmayne. Zdjął rękę z ramienia George’a. Nagle na łokciach Ridge'a zacisnęły się czyjeś pięści z siłą macek ośmiornicy. - Tędy, chłopcze - odezwał się drugi głos. George ledwie dotykał podłogi stopami, gdy prowadzono go przez zatłoczony szynk na tyły gospody. Noc była gorąca. Dwaj stajenni, którzy siedzieli na przewróconych beczkach, paląc fajki i gawędząc, spojrzeli bez specjalnego zainteresowania na grupkę wkraczającą na podwórze. Po chwili otworzyli szeroko oczy ze zdumienia na widok trzech mężczyzn: jeden, w czarnym jedwabnym haftowanym złotem stroju, wyglądał, jakby właśnie wyszedł z pałacu St. James, drugi,

tęgi, o czerwonej twarzy, miał na sobie ubranie ze szkarłatnej tafty z kamizelką w żółte pasy; trzeci występował w zwykłych skórzanych bryczesach i kamizelce robotnika. Jeden z dżentelmenów usiłował się wyrwać z uścisku tego, który wyglądał na podwładnego. Elegancki dżentelmen oparł się niedbale o niski mur. Trzymał bat, który owijał się jak wąż wokół jego butów z czerwonej skóry ze srebrnymi sprzączkami. - Zabieraj łapy ode mnie! - wrzasnął George, któremu wreszcie udało się spojrzeć na trzymającego go mężczyznę. Niewiele pamiętał z tego, co działo się w powozie, zanim stracił przytomność, ale w napastniku było coś przerażająco znajomego. Szarpnął się rozpaczliwie. - Chcę tylko zamienić parę słów - oznajmił książę obojętnym tonem, uderzając batem o ziemię. George spojrzał dzikim wzrokiem pod nogi. W cienkim, tańczącym po kamieniach rzemieniu było coś niepomiernie groźnego. Ted nieznacznie poprawił uchwyt, ale ofiara poczuła natychmiast, że jest trzymana mocniej. - Słuchaj Jego Wysokości - poradził Ted. - Słuchaj uważnie, chłopcze. Tarquin przyjrzał się George'owi, nie zdradzając żadnych uczuć, po czym powiedział: - Może mógłbyś wpierw wyjaśnić, dlaczego tak nalegałeś, aby lady Edgecombe udała się z tobą powozem w nieznanym kierunku. Ona sama twierdzi, że nie miała na to najmniejszej ochoty. Ted przestąpił z nogi na nogę, rozglądając się bez ciekawości, ale jeszcze większą siłą ściągnął ramiona George'a do tyłu. George oblizał wysuszone wargi. - Trzymasz

morderczynię

pod

swoim

dachem,

Wasza

Wysokość.

Morderczynię mojego ojca, męża Juliany Ridge. - Starał się, aby jego głos brzmiał pewnie i wyrażał słuszny gniew, ale bezskutecznie. - A któż to taki, ta Juliana Ridge? - zapytał książę znudzonym tonem, wyjmując z kieszeni tabakierkę. Podniósł wieczko i zażył tabaki, podczas gdy George usiłował doszukać się w tych działaniach jakiegoś sensu. Wicehrabia Edgecombe był przekonany, że książę zna tajemnicę Juliany. Wciągnął głęboko powietrze.

- Kobieta, która mieszka w twoim domu. Kobieta, która mieni się wicehrabiną Edgecombe. Była żoną mojego ojca, sir Johna Ridge'a ze wsi Ashford, w hrabstwie Hampshire. - Przerwał, patrząc na księcia z niepokojem. Wyraz twarzy Jego Wysokości nie zmienił się, wydawał się ledwie uprzejmie znudzony. George ciągnął rozpaczliwie. - Śmiem twierdzić, Wasza Wysokość, że kiedy znalazłeś ją w domu publicznym, nic o niej nie wiedziałeś... ale... - Jego głos zamarł pod wściekłym spojrzeniem księcia. - Chyba postradałeś zmysły - rzucił książę cicho, zwijając bat w dłoni. - Inaczej nie kalałbyś imienia kobiety poślubionej mojemu kuzynowi, mieszkającej pod moim dachem i będącej pod moją opieką. Czyż nie? Ostatnie pytanie padło jak wystrzał z pistoletu, a książę zrobił krok w stronę George'a, który trzymany z tylu za ręce, nie mógł się cofnąć. - Mój książę - powiedział z rozpaczą. - Zapewniam cię, że wiem, kim ona jest. Oszukała cię i musi stanąć przed sądem. Jej mąż wyrzeknie jej się, jak tylko to się stanie i... - Sądzę, że dosyć już usłyszałem - przerwał książę. Nie wydawało się, żeby podniósł głos, ale dwaj stajenni nadstawili uszu. Książę podsunął George'owi pod brodę lśniącą drewnianą rączkę bata, zrobił to niemal delikatnie, ale nacisk sprawiał ból. - Dama, która zamieszkuje w moim domu, jest moją daleką kuzynką z Yorku. Lepiej sprawdzaj swoje informacje, zanim zdecydujesz się oczerniać lepszych od siebie. Szare oczy przypominały okruchy lodu. George wiedział, że książę świadomie kłamie. Znał prawdę o Julianie. Jednak pod szyderczym spojrzeniem księcia nie był w stanie odpowiedzieć. Książę czekał długą chwilę, patrząc w ogłupiałe oczy Ridge'a, potem powiedział niemal obojętnie: - Żebym cię już więcej nie widział w odległości mniejszej niż kilometr od lady Edgecombe. - Cofnął bat, rzucił go Tedowi, który złapał go zręcznie jedną ręką. Książę wpatrywał się w George'a zimnym wzrokiem, któremu się wydawało, że trwało to wieczność, po czym skinął krótko Tedowi, odwrócił się na pięcie i wyszedł z podwórza.

- Cóż, chłopcze - odezwał się dobrodusznie Ted. - Musimy się dobrze zrozumieć? - Podniósł bat. Przerażony George patrzył, jak rzemień zatacza krąg w powietrzu. Potem ryknął, jak zarzynany wół, kiedy w końcu pojął, co go czeka.

Juliana nie mogła skupić się na operze nie tylko dlatego, że myślała o spotkaniu w Covent Garden, ale również dlatego, że wszyscy dookoła rozmawiali głośno, jakby śpiewacy na scenie nie wkładali całej duszy i serca w pierwsze wykonanie nowego dzieła Pergolesiego. Włoska opera w Haymarket była jasno oświetlona blaskiem kandelabrów i pochodni umieszczonych wzdłuż sceny. Król Jerzy II zasiadał w loży z królową Karoliną; Julianie wydali się dużo bardziej interesujący niż niezrozumiałe włoskie słowa płynące ze sceny. Pewnie nigdy w życiu nie znajdzie się bliżej królewskiej pary. Jerzy II był niepozornym mężczyzną o czerwonawej twarzy, w rozczochranej białej peruce na okrągłej jak piłka głowie. Krzywił się nieprzyjemnie, patrzył złym wzrokiem na towarzyszące mu osoby, wykrzykiwał obco brzmiącym, łamanym angielskim krytyczne uwagi w trakcie przedstawienia. Po pierwszej przerwie Juliana uznała, że pora na własny spektakl. Zaczęła wachlować się nerwowo, wzdychając od czasu do czasu i przekuwając dłonią po czole. - Czy coś się stało, Juliano? - Najstarsza córka Bowenów, lady Sarah Fordham, pochyliła się do przodu z niepokojem. - Źle się czujesz? - Boli mnie głowa - odparła Juliana ze słabym uśmiechem. - Cierpię czasami z tego powodu. Ból nachodzi mnie niespodziewanie. - Biedactwo - powiedziała Sarah ze współczuciem. Zwróciła się do matki obok: - Lady Edgecombe źle się czuje, mamo. Bardzo boli ją głowa. - Spróbuj tego, moja droga. - Lady Bowen podała jej sole trzeźwiące, które Juliana przyjęła z kolejnym słabym uśmiechem. Wciągnęła delikatnie zapach; oczy zaszły jej łzami, gwałtownie zaczerpnęła powietrza, czując palenie w nozdrzach. Odchyliwszy się do tyłu, zamknęła oczy z cichym jękiem, poruszając wachlarzem jak ktoś na krawędzi zemdlenia. Musiała skorygować pierwotny plan udania się do Covent Garden wynajętym powozem. Tarquin nalegał, aby wzięła jego woźnicę, tak żeby nie była zależna od powozu lady Bowen. Troszczył się o nią, ale sprawił jej

kłopot. Teraz będzie musiała pozbyć się Johna. - Obawiam się, że stracę przytomność - szepnęła. - Gdybym tak mogła wyjść na świeże powietrze... - Cedric cię odprowadzi. - Lady Bowen pstryknęła palcami na wątłego, zniewieściałego dżentelmena, któremu opera się podobała, choć nie było mu łatwo jej słuchać w hałaśliwej loży matki. - Zabierz lady Edgecombe na powietrze, Cedric. Młody człowiek z ociąganiem oderwał się od duetu złożonego z sopranu i tenoru, którego pragnął wysłuchać. Skłoniwszy się, ofiarował ramię Julianie, która wstała z jękiem, przyciskając dłoń do czoła. Na zewnątrz, na stopniach opery, wciągnęła duszne powietrze, wzdychając rozpaczliwie. - Obawiam się, że muszę jechać do domu - powiedziała słabym głosem. - Jeśli zechcesz przekazać przeprosiny matce i wezwać mój powóz, nie będę musiała pozbawiać cię ani minuty dłużej przyjemności słuchania muzyki. - To żaden kłopot, pani... żaden kłopot - wyjąkał bez przekonania. Zostawiając Julianę na schodach, zbiegł na ulicę i posłał chłopaka po powóz księcia Redmayne'a. Zjawił się po pięciu minutach. Juliana weszła do środka, woźnicy polecono udać się jak najszybciej na ulicę Albermarle, a Cedric Bowen wrócił do muzyki. Juliana zastukała w dach powozu, kiedy miał skręcić w Pall Mail. Woźnica ściągnął lejce i wychylił się z kozła. - Zawieź mnie do Covent Garden - poleciła lady Edgecombe rozkazującym tonem. - Dziś rano zostawiłam wachlarz w kawiarni. Sprawdzę, czy jest tam jeszcze. Woźnica nie miał powodu, żeby nie posłuchać rozkazu. Zawrócił konie i ruszył do Covent Garden. Juliana starała się opanować strach, który mieszał się z ciekawością i podnieceniem, jakby właśnie rozpoczynała się jakaś niezwykła przygoda. Miała nadzieję, że na spotkanie przyjdzie trochę kobiet z ulicy, nie tylko kurtyzany z „lepszych" domów. Mogłyby zrobić sobie godzinę wolnego od pracy i wymknąć się do gospody pani Cocksedge, gdzie Juliana spodziewała się je przekonać, że wspólne pieniądze i poczucie solidarności ogromnie zmieniłyby warunki ich pracy. Niektóre z dobrze sytuowanych nierządnic nie będą w stanie

opuścić swojego domu, ale wiele mogło przyjść na spotkanie pod pretekstem schadzki na mieście, a Lilly postanowiła udawać chorą. Juliana wiedziała jednak, że niezależnie od pomocy przyjaciółek, na powodzenie planu największy wpływ miały jej siła przekonywania, energia i poświęcenie. Chciała przedstawić im swoją wizję i pokazać, jak można ją urzeczywistnić. Zastukała w dach jeszcze raz, kiedy dojechali do kościoła St. James. - Poczekaj tu na mnie - rzuciła, schodząc na bruk i omijając szczęśliwie stertę gnijącej, oślizłej kapusty, która tylko czekała, żeby ktoś nieuważny się na niej przewrócił. Zbierając spódnice jedną ręką, przeszła między odpadkami z targu w stronę gospody matki Cocksedge. Dzwon kościelny wybił północ. Przez otwarte drzwi tawerny dobiegały hałasy. Pijackie głosy, skrzekliwy śmiech, zawodzenie piszczałki. Juliana przestąpiła próg i zamrugała oczami, powoli przyzwyczajając się do półmroku. Widok wydawał się znajomy. Nierządnice, mniej czy bardziej skąpo ubrane, na pół pijane, kiwały się, kusząc klientów albo zaspokajając ich życzenia. Dwa psy walczyły o jakieś odpadki na środku pokoju, w kręgu młodych dżentelmenów, odzianych według wskazań mody dworskiej, głośno obstawiających zakłady; ich krawatki zwisały niedbale, peruki były rozczochrane, pończochy poskręcane. Kobiety tłoczyły się wokół nich, ośmielając dotykami, pieszczotami, otrzymując od czasu do czasu pocałunki i klepnięcia. Młodzieńcy raczyli się niebieską zarazą i wykrzykiwali sprośności. Juliana straciła poczucie bezpieczeństwa. To było co innego, niż wślizgnąć się po schodach na zaplecze domu pani Mitchell. Zdawała sobie jednak sprawę, że kobiety, które spodziewała się dzisiaj tu spotkać, będą się w tym miejscu czuły lepiej niż w bardziej eleganckim otoczeniu. Ruszyła na tyły szynku; jej wysoka postać i płomieniste włosy natychmiast zwróciły uwagę. - Hej, dokąd się wybierasz, ślicznotko?- Młody mężczyzna chwycił ją za ramię, uśmiechając się lubieżnie. - Przedtem cię tu nie widziałem. - Puść mnie - powiedziała zimno Juliana, wyrywając ramię. - Oho! Wyniosła damulka - wrzasnął inny mężczyzna z czerwonymi oczkami w okrągłej, niemal dziecięcej twarzy. - Daj nam całuska, a pozwolimy ci przejść. Pochylił się ku niej.

Juliana pchnęła go, a on przewrócił się na stół wśród wybuchów śmiechu. Zanim zdołał dojść do siebie, Juliana dotarła na koniec izby. - Juliana! - Przenikliwy szept Lilly dotarł do niej, kiedy przystanęła, rozważając, dokąd się zwrócić. Młoda kobieta przyzywała ją od drzwi. - Szybko. Nie wiedzą, że tu jesteśmy, ale jeśli się zorientują, zacznie się raban, - wciągnęła Julianę do pokoju, zatrzaskując drzwi. - To niedobrze, ale klucza nie ma. A ci młodzi są zawsze najgorsi. Zaczynają bójki z byle powodu i zanim się spostrzeżemy, znajdziemy się w środku jakiejś awantury. - Domyślam się - odparła ponurym głosem Juliana, rozprostowując suknię, która pogniotła się w trakcie przedzierania przez szynk. - Paskudne łotry. - Nasz chleb powszedni - odezwała się kobieta siedząca przy stole, podnosząc do ust kufel piwa. - Ale nie dla takich jak ty, moja pani. Uśmiechnęła się z ironią. Dobrze jest robić wielkie plany, kiedy nie musisz się martwić, jak przeżyć do jutra. - No, no, Tina, nie bądź taka cięta. Daj dziewczynie powiedzieć, co jej chodzi po głowie. - Starsza kobieta w brązowo-żółtej sukni posłała Julianie życzliwy uśmiech. - Nie przejmuj się, kochanie. Nie zwracaj uwagi na Tinę, jest zła, bo dżentelmen zemdlał na niej i nie mogła od niego wydobyć ani pensa. Juliana rozejrzała się po pokoju, rozpoznając kilka twarzy z poprzedniego zebrania. Kobiety siedziały przy stole, na szerokim parapecie, na siedziskach przy kominku. Wszystkie piły, nawet te z ulicy Russell, a pozostałe, których nie znała, w większości patrzyły na nią z powątpiewaniem, kiedy się przedstawiła. - Cóż, posłuchajmy, co masz do powiedzenia - odezwała się wojowniczo Tina. Nie mamy całej nocy. Niektóre z nas muszą zarabiać na życie. Juliana uznała, że wyjaśnianie własnej sytuacji mija się z celem. Niech myślą, co chcą. Musiała się skupić na ważniejszych sprawach. Kobiety z ulicy robiły wrażenie wynędzniałych, w podniszczonych sukniach, które z pewnością zdobiły przedtem kogoś innego. Przy nich dziewczęta z ulicy Russell i podobnych domów wydawały się wymuskane i zamożne, ale wszystkie łączyło jedno: nieufność, strach czający lic w oczach, poddanie się losowi, jakby bezpieczeństwo, którym ciężyły

się

dzisiaj,

jutro

miało

się

rozwiać,

a

one

nie

będą

mogły nic na to poradzić. W porównaniu z nimi jej sytuacja mogła wydawać się rajem. Nie było wśród nich tych najbiedniejszych - kobiet i dziewczyn, ledwie wyrosłych z dzieciństwa, które oddawały się każdemu, zimą i latem, na dworze, byle dostać skórkę chleba czy łyk dżinu. Zaczęła rozwijać swoją myśl, powoli i prostymi słowami, wkrótce jednak obrazy, które widziała, świadomość życia owych kobiet oraz tego, że ona sama uniknęła go o włos, przeważyła i jej głos stał się pełen pasji, oczy rozbłysły pewnością. - Nie musimy żyć tak, jak nam dyktują rajfurki i rajfurzy. Nie musimy patrzyć, jak nasze zarobki znikają w kieszeniach chytrych panów. Możemy uniknąć życia w strachu przed więzieniem za najdrobniejsze wykroczenie, za byle słowo. Musimy się tylko wspierać. - Instynktownie używała formy „my". Gdyby nie utożsamiała się z tymi kobietami, byłaby jak kaznodzieja za pulpitem. Poza tym rzeczywiście jednoczyła się z nimi, nawet jeśli jej sytuacja była zupełnie inna. Przerwała dla zaczerpnięcia tchu i wtedy wtrąciła się Lilly o oczach zamglonych od łez. - Musimy stworzyć fundusz, jak powiada Juliana. Każda dołoży do niego tyle, na ile ją stać... - Stać! - wykrzyknęła Tina, kaszląc w chusteczkę. - To dla bogatych, ot co. Dobre dla tych, co mają przyzwoity dom i wszystko podane. Ale dla nas... nie mamy nic, czasem sześciopensówkę, jak się powiedzie. - Ale o to właśnie chodzi - przerwała Juliana z zapałem. - Posłuchaj, gdybyś nie musiała kupować tych wszystkich rzeczy, mogłabyś się dokładać do funduszu Związku Siostrzanego. Te, które mają najwięcej, dadzą najwięcej, tak jest sprawiedliwie. A reszta da tyle, ile może. Ale same postaramy się o węgiel, świece, żywność i wino. Jeśli będziemy mogły zagwarantować jakieś zyski, z pewnością znajdzie się kupiec, który zechce prowadzić z nami interesy. Na początek dadzą nam kredyt. - Boże miej nas w swojej opiece, kochana, kto da nam kredyt? - parsknęła kobieta przy kominku, śmiejąc się z absurdalnego pomysłu

- Dadzą kredyt mnie, wicehrabinie Edgecombe - oznajmiła Juliana. Zapadła cisza. Juliana czekała, gotując się w środku z niecierpliwości, żeby przekonać je, że mogą rządzić własnym życiem. To musiało się udać. - A zatem ujawniłabyś swoje imię? - Tina spojrzała na nią z pewnym szacunkiem. - Tak. - Skinęła energicznie głową. - Będę łożyła co tydzień z własnych pieniędzy, jak wszyscy inni i podejmę się znalezienia kupców, którzy zawrą z nami umowę. - Ale, Juliano, oni nie będą zawierać umowy z tobą - zauważyła Deborah. Nie musisz niczego kupować, żeby potem zarabiać. Juliana wzruszyła ramionami. - Nie widzę różnicy. - Cóż, jeśli tak, to my możemy tylko ci podziękować pięknie za pomoc stwierdziła Tina. - Czy tak, moje panie? - Tak - odezwał się chór niepewnych głosów i Juliana już miała dalej przedstawiać swoje pomysły, gdy nagły świst zagłuszył jej słowa. W izbie obok rozległy się łomot, wrzaski, gwizdy. - Och, mój Boże - powiedziała Emma z twarzą białą jak płótno. To policjanci. Kobiety rzuciły się na tył pokoju, szukając innego wyjścia. Ktoś podniósł zasłonę i kilka kobiet salwowało się ucieczką przez okno. Juliana stała zdumiona, nie rozumiejąc, skąd ta panika. Bójka wybuchła w izbie obok. Jeśli zachowają spokój, nikt tu nie zajrzy. Nic nie zrobiły. W najmniejszym stopniu nie zakłóciły spokoju. Nagle za oknem odezwał się głos: - Nie, kobieto. Nie uciekniesz mi. Tylko spokojnie, ślicznotki. Dostojny sędzia, sir Fielding, czeka na was. Deborah jęknęła z rozpaczą. Juliana spojrzała na gniewną twarz policjanta w oknie, z pałką wzniesioną groźnie w górę. Za jego plecami dwaj inni szarpali się z kobietą, która wyskoczyła przez okno. Otworzyły się drzwi. W izbie obok ujrzała scenę chaosu, twarze wykrzywiały się w drwiących uśmiechach lub złośliwych grymasach. Potem zobaczyła panią Mitchell z inną kobietą. Obie rozmawiały z konstablem, podczas gdy jego podwładni, wymachując pałkami,

wpadli do pokoju i zaczęli kobiety zbite w gromadę pędzić w stronę drzwi. Julianę schwytano wraz z innymi. Walczyła pięściami i nogami, odnosząc pewne sukcesy, ale nie na wiele się to zdało. Konstable wypchnęli ją brutalnie na zewnątrz. Obejrzawszy się przez ramię, zobaczyła, jak pani Mitchell uśmiecha się z zimnym triumfem. Zostały zdradzone i wiadomo było, przez kogo. Właściciele domów publicznych z Covent Garden nie mieli zamiaru pozwolić swoim podopiecznym wyzwolić się z jarzma bez walki.

24 Książęcy woźnica siedział na ławce przed tawerną na Piazzy, popijając piwo i czekając w pogodnym nastroju na powrót pasażerki. Miał na oku powóz i chłopaka, który pilnował koni, ale poza tym w tłumie przelewającym się po placu widział bardzo niewiele. Słyszał hałasy dobiegające z gospody Cocksedge, które utonęły w ogólnej wrzawie, i zamówił kolejny kufel piwa. - Policja zrobiła gdzieś najście - odezwała się jakaś nędznie ubrana kobieta z ławki obok. - Panowie z miasta się zabawiają. Rozbijają sobie głowy, pijani jak jaśnie państwo... oczywiście, większość z nich to jaśnie państwo. Zachichotała i opróżniła kufel. - Sir John i tak przymknie na to oko. Odpowiedzą za to kobiety, jak zwykle. - Wpatrywała się przez chwilę w pusty kufel, po czym podniosła się na nogi z westchnieniem. - To piwsko przecieka przez człowieka jak przez sito. - Zatoczyła się na drogę, podnosząc rozkazująco rękę w stronę stojącego dalej człowieka z wiadrem i obszerną peleryną. Podbiegł do niej, a kobieta dała mu pensa. Mężczyzna postawił wiadro na bruku i rozłożył pelerynę, za którą kobieta ukryła się, żeby załatwić potrzebę we względnym odosobnieniu. John woźnica nie zwracał uwagi na ten pospolity w Londynie widok. Zerkał w stronę powozu na wypadek, gdyby bójka przeniosła się w jego okolice. Słychać było tupot nóg, krzyki, przekleństwa, głównie kobiece głosy.

Mrucząc niechętnie, wstał i wlazł na kozła, żeby zobaczyć, co się dzieje ponad głowami tłumu. Niewiele dostrzegł poza grupą konstabli pędzących gromadę kobiet w stronę ulicy Bow, po to zapewne, żeby postawić je przed obliczeni sędziego, sir Johna Fieldinga. Wokół policjantów i więźniów kołysał się tłum rozzłoszczonych kobiet, które rzucały w stróżów prawa zgniłymi owocami, przeklinając ich, ile wlezie. Konstable nie przejmowali się złorzeczeniami, uchylali się przed pociskami, gnając aresztantki, grożąc pałkami. Niespodziewanie młode kobiety z gospody Cocksedge, wiedzione wspólnym impulsem, zawróciły niczym lemingi, i ruszyły z powrotem do gospody. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła i łomot przewracanych mebli, nad którymi wznosiły się przekleństwa i zawodzenie matki Cocksedge. Woźnica John zaniepokoił się lekko. Gdzie w tym chaosie zniknęła lady Edgecombe? Powinien chyba jej towarzyszyć, ale nie dała mu szansy. Po plecach przebiegł mu dreszcz strachu na myśl o reakcji księcia na to uchybienie wobec służbowych obowiązków. Stanął na koźle, wysilając wzrok. Gromada kobiet z policjantami dochodziła do rogu ulicy Russell. W tłumie mignęła mu głowa o płomiennych włosach i serce mu zamarło. Usiadł ciężko. Niemożliwe, aby lady Edgecombe znalazła się w towarzystwie aresztowanych prostytutek. Czekała zapewne, aż zamieszanie ucichnie i wtedy wróci do powozu. Nie mógł zostawić koni, żeby ruszyć na poszukiwania, nawet gdyby wiedział, gdzie się zagubiła w tym piekle. Gdyby wróciła i go nie zastała, byłoby jeszcze gorzej niż teraz. Ziewnął, senny po piwie, i usiadł z powrotem, składając ramiona w oczekiwaniu na lady Edgecombe. Juliana nie przestawała walczyć. Z dziewcząt z ulicy Russell widziała tylko Lilly i Rosamund i miała nadzieję, że reszta uciekła. Konstable nie mogli aresztować całej gromady kobiet i Julianie wydawało się, że wybrali tylko niektóre. Zauważyła, że wielu pozwolono bez przeszkód się odłączyć i zniknąć w ciemnych zaułkach. Ona sama nie mogła pójść w ich ślady. Konstabl trzymał ją za łokieć, popychając brutalnie. Rosamund szlochała, natomiast Lilly klęła prześladowców niczym przekupka z targu rybnego Billingsgate. Twarz miała napiętą i ponurą, ale Juliana nie podejrzewała, żeby miała się załamać.

- Dokąd nas prowadzą? - zapytała. - Do Fieldinga - odparła Lilly przez zaciśnięte zęby. - A potem do Bridewell, jak sądzę. Juliana przełknęła ślinę. - Bridewell? Ale za co? - To dom poprawczy dla zdeprawowanych kobiet - odparła Lilly równie szorstko. - Chyba nie jesteś tak naiwna, żeby tego nie wiedzieć. - Tak, oczywiście, wiem. Ale nic nie zrobiłyśmy. - Juliana nie pozwalała sobie na wybuch, wiedząc, że Lilly zachowuje się tak pod wpływem strachu. - Byłyśmy w środku zamieszania. To wystarczy. Juliana zagryzła wargi. - Dostrzegłam panią Mitchell, razem z jakąś nędzną kreaturą, pewnie matką Cocksedge. - Widziałam ją. - Myślisz, że nasłała na nas konstabli? - Oczywiście. - Lilly spojrzała na Julianę i teraz strach wyzierał wyraźnie z jej oczu. - Próbowałyśmy ci powiedzieć, że nie można uciec przed władzą rajfurek ciągnęła ponuro. - Byłam głupia, że dałam się porwać twoim słowom, Juliano. Przez moment dziś wieczorem uwierzyłam, że to się uda. Będziemy kupować, co nam potrzeba, pomagać sobie w chorobie i w nieszczęściu, grać na nosie draniom. Pokręciła gniewnie głową. - Głupie... wszystkie byłyśmy głupie. Juliana nie odezwała się więcej. Nie mogła nic zrobić i musiała się teraz skupić na sobie. Nie wolno jej było zdradzić swojej tożsamości sędziom - żadnej ze swoich tożsamości. Nie mogła zbrukać nazwiska Courtneyów. Książę, pomimo wszystkich swoich wad, nie zasługiwał, żeby żonę jego kuzyna publicznie wleczono do Bridewell. Wleczono? Gnano za wozem? Krew jej się ścięła w żyłach, dłonie i czoło pokryły lepkim potem. Czy będą je pędzić do Bridewell za wozem? Czy zostaną wychłostane na oczach gapiów na londyńskich ulicach? Zrobiło jej się niedobrze. Wiedziała, że zwyczajowo taka kara spotykała rajfurki. Ale one nie były rajfurkami. Były niewolnicami rajfurek. To z pewnością lżejsze wykroczenie w surowych oczach sir Johna Fieldinga.

Dotarli do wysokiego budynku przy ulicy Bond i jeden z konstabli zastukał pałką w drzwi. Otworzył zaspany lokaj. - Mamy nierządnice, które muszą stanąć przed sir Johnem - oznajmił konstabl uroczyście. - Wywołały zamieszanie... oddawały się rozpuście... podjudzały do bójki. Lokaj spojrzał na kobiety ponad głową konstabla. Uśmiechnął się lubieżnie na widok podartych strojów. Ucierpiały nawet te dobrze ubrane i teraz usiłowały przytrzymać rozdarte bluzki i rozprute rękawy. - Obudzę sir Johna - powiedział, cofając się i otwierając drzwi na całą szerokość. - Zaprowadźcie je do izby, sir John zaraz przybędzie. Konstable zagnali grupę do obszernej izby z lewej strony holu, skromnie umeblowanej, z wielkim stołem i potężnym, niczym tron, krzesłem. Kobiety ustawiono półkolem przy stole, inny zaspany lokaj zapalał świece i lampy oliwne. Zapadła cisza, głęboka jak w grobowej krypcie - może czasem zaszeleściła spódnica, skrzypnęła podłoga pod czyjąś stopą. Kobiety bały się mówić czy poruszać, sądząc, że to pogorszy ich sytuację. Konstable milczeli, onieśmieleni otoczeniem. Tylko Juliana rozglądała się, zwracając uwagę na sztukaterię na suficie, wypukły wzór na ścianach, woskowane, dębowe klepki podłogi. Była równie przerażona jak pozostałe ale strach nie odbijał się na jej twarzy; usiłowała wymyślić sposób, żeby wyrwać się z matni. Po ciągnących się w nieskończoność piętnastu minutach podwójne drzwi otworzyły się i jakiś głos zaintonował: - Powstać, nadchodzi czcigodny sir John Fielding. Jakby to było w ogóle możliwe, pomyślała Juliana w przypływie wisielczego humoru. Sir John Fielding, w luźnym brokatowym szlafroki na bryczesach i koszuli, z lekko przekrzywioną z pośpiechu peruką, zajął miejsce za stołem. Zmierzył kobiety nieżyczliwym spojrzeniem. - Zarzuty? - Naganne zachowanie, sir John - odezwał się pewnie szef konstabli. Podżeganie do niepokojów... rozwiązłość... niszczenie własności. - Kto wnosi oskarżenie? - Matka Cocksedge i pani Mitchell, Wasza Dostojność. - Czy są tutaj?

- Czekają na wezwanie, sir. - Konstabl postukał laską w podłogę, marszcząc nos z miną człowieka przekonanego o własnej ważności. - Wezwijcie je zatem. Juliana odwróciła głowę do drzwi. Zjawiły się obie. Pani Mitchell, w skromnej sukni i czepku, robiła wrażenie szanującej się gospodyni domowej; matka Cocksedge narzuciła fartuch na głowę, wydawała się czymś przybita; opuściła ramiona, spod fartucha dobiegało rozpaczliwe łkanie. - Przestań się mazać, kobieto, i przedstaw jaśnie panu swoją skarcę - pouczył ją jeden z konstabli. - Och, jestem zrujnowana, Wasza Dostojność - dobiegło spod fartucha. - To przez te przeklęte dziewczyny... które zachęciły młodych dżentelmenów, żeby zniszczyli mój dom. Mizdrzyły się do nich, podnieciły, a potem tylko się śmiały. A te trzy... - Dramatycznym gestem matka Cocksedge odrzuciła fartuch i wskazała na Julianę, Lilly i Rosamund. - Te trzy, które powinny być mądrzejsze, podżegały inne, biedne stworzenia, co nie mają połowy tego, co one, żeby używały mojego domu do niecnych celów. Juliana wciągnęła powietrze. - Co? Ty stara... - Cisza! - Sędzia łypnął wściekle na Julianę. - Otwórz usta jeszcze raz, kobieto, a pobiegniesz za wozem od kościoła St. Paul do Drury Lane i z powrotem. Juliana zacisnęła usta, zmuszona wysłuchać opowieści obu kobiet. Pani Mitchell dobrodusznie zgodziła się użyczyć izby na przyjęcie urodzinowe, a tymczasem dziewczęta przygotowywały awanturę w ogólnie szanowanej pijalni czekolady matki Cocksedge. Miały do niej jakieś pretensje i chciały się zemścić, rujnując jej dom. To były złe, upadłe kobiety, pozbawione moralności, zepsute do szpiku kości, jak stwierdziła matka Cocksedge, ponownie wynurzając się spod fartucha. - Ale ja i pani Mitchell, tutaj obecna, Wasza Dostojność, nie myślimy, żeby je wszystkie ukarać tak samo jak te, co je namówiły do złego. Te trzy z ulicy Russell. Pani Mitchell z godnością skłoniła głowę na znak zgody.

Sir John Fielding spoglądał na dwie powódki z wyrazem niesmaku na twarzy. Podobnie jak wszyscy zdawał sobie sprawę z prawdziwej natury ich zajęcia. Skarga była jednak w świetle prawa zasadna. Powiódł wzrokiem po ustawionych półkolem kobietach, zatrzymując go na trzech głównych winowajczyniach. Lilly i Rosamund natychmiast spuściły wzrok, ale rudowłosa dziewczyna odwzajemniła spojrzenie; jej zielone oczy rzucały wyzwanie. - Nazwisko? - zapytał. - Juliana Beresford. - Mówiła głośno i wyraźnie, nie tytułując go i nie dygając. Lilly i Rosamund natomiast skłoniły się nisko, szepcząc swoje nazwiska i dodając przy tym „Wasza Dostojność". - Czy masz coś do powiedzenia, jeśli chodzi o oskarżenie? - Gestem wskazał Julianę. - Tyle tylko że to wyssane z palca łgarstwa - odparła spokojnie. - Nie zebrałyście się w domu tej kobiety? - Brwi sędziego uniosły się krzaczastym, siwym łukiem. - Tak, ale... - Czy nie zebrałyście się za zamkniętymi drzwiami? - przerwał. - Tak, ale... Uderzył pięścią w stół, uciszając ją ponownie. - To wszystko, co powinienem wiedzieć. Prawo zakazuje, aby gromadzono się w celu podżegania do niepokojów. Skazuję cię i twoje towarzyszki na trzy miesiące w Tothill Bridewell. Te, które pociągnęłyście za sobą, są wolne po zapłaceniu pięciu szylingów grzywny. - Odsunął fotel i podniósł się, ziewając bezgłośnie. - Wczoraj też siedziałem do późna, a tu o świcie zrywają człowieka z łóżka dla trzech awanturnic i nierządnic, to naprawdę więcej, niż można wytrzymać - zwrócił się do ubranego w ciemny strój mężczyzny, który stał za nim podczas rozprawy, a teraz towarzyszył mu do drzwi. - Nabierzecie więcej szacunku dla lepszych od siebie po trzech miesiącach tłuczenia konopi - stwierdziła matka Cocksedge, podchodząc do trzech młodych kobiet z szyderstwem w małych różowych oczkach. - Wątpię, żeby pani

Dennison i twój pan chcieli wam pomóc. W Garden nie lubimy takich, co sprawiają kłopoty, zapamiętaj to sobie, panienko. - Dźgnęła Julianę palcem w pierś. Juliana odpłaciłaby jej pięknym za nadobne, ale konstabl trzymał ją mocno. Chęć naplucia kobiecie w twarz była niemal nie do opanowania, ale w jakiś sposób zdołała się powstrzymać i odwróciła wzrok od wstrętnej, uśmiechniętej triumfalnie twarzy. - Rosamund nie przeżyje Bridewell - szepnęła Lilly do Juliany. - Ja przeżyję i ty też. Ale Rosamund jest delikatna. Nie wytrzyma dłużej niż tydzień. - Nie będzie musiała - oświadczyła Juliana z pewnością siebie, której wcale nie czuła. Wiązano jej z przodu ręce szorstkim sznurem i z każdym supłem jej poczucie bezsilności rosło. Lilly posłała jej pełne urazy spojrzenie, jakby mówiąc: „Stań wreszcie na ziemi", i zacisnęła usta, kiedy ją wiązano. Rosamund szlochała cicho. Pozostałe kobiety wyprowadzono z pokoju. Słychać było, jak kajają się i wyrażają wdzięczność wobec dwóch rajfurek, które zapłaciły za nie grzywnę. Dostały właśnie nauczkę, dowiadując się, czyją rękę mają całować, i dużo wody musiałoby upłynąć, zanim zdobyłyby się na jakąś skargę czy walkę o swoje prawa. - Idziemy, ślicznotki. - Konstabl uśmiechnął się, zmuszając Rosamund, żeby uniosła głowę. - Zniszczysz te śliczne oczka łzami, panienko. Zachowaj je na Bridewell. - Konstable parsknęli śmiechem; Julianę, Lilly i Rosamund na pół wypchnięto, na pół wyciągnięto z budynku na ulicę, gdzie stał odkryty wóz. Juliana czekała śmiertelnie przerażona, aż przywiążą jej ręce do sznura z tyłu wozu i ściągną bluzkę. Wepchnięto je na wóz; odczuła tak wielką ulgę, że po raz pierwszy zaczęła się bać, że zemdleje. Chwyciła mocno dłonie obu dziewcząt, gdy kołysały się na bruku na wozie, na którym nie było ławki. Wstawał świt i na ulice miasta wylęgali przekupnie, śmieciarze, chłopcy z taczkami, służący śpieszący na targ. Nocny zgiełk zamarł już w Covent Garden, ustępując chrapliwemu pokrzykiwaniu straganiarzy, turkotowi kół i stukotowi końskich kopyt. Na widok wozu z trzema związanymi kobietami przechodnie szydzili i rzucali w nie grudkami błota oraz zgniłymi owocami; mali chłopcy biegli przy wozie, wyśpiewując sprośne wierszyki.

Juliana wyobrażała sobie scenę palenia na stosie. W myślach widziała jak przywiązują ją do pala na oczach szydzącego tłumu. Myślała o pętli na szyi, która litościwie pozbawiała ją przytomności, zanim zapalono chrust Przeżywała ów koszmar i dzięki temu zniosła upokarzającą podróż.

Woźnica John zasnął na koźle. Zamierzał zdrzemnąć się na minutę czy dwie, ale kiedy się obudził, prawie nastał dzień. Klnąc pod nosem, zeskoczył z powozu, nadal zaspany, ale z sercem bijącym mocno ze strachu. Zostawił konie i ruszył przez Garden, wymijając przekupniów rozkładających stragany. Widział, jak lady Edgecombe znikała gdzieś w tych rejonach, ale dokąd mogła się potem udać? Rozglądał się wokół błędnym wzrokiem. Wiedział, że stało się coś złego. A on wtedy spał. Książę obedrze go ze skóry i wyrzuci na ulicę, żeby umarł z głodu. - Coś zgubiłeś, przyjacielu? - zapytał życzliwie mężczyzna z koszem kapusty na głowie. - Moją panią - wyjąkał woźnica John. - Zgubiłem moją panią. Mężczyzna zachichotał. - Covent Garden to takie miejsce, gdzie łatwo zgubić przyjaciółkę, człowieku. Ale tam, gdzie tamta zniknęła, można znaleźć następne. Woźnica nie usiłował wyjaśnić czegoś, czego sam nie rozumiał. Przerażała go myśl, że lady Edgecombe porwano, że wspaniała dama trafiła do jaskini rozpusty. To nie byłoby po raz pierwszy. I musiało się stać co najmniej przed godziną. Mogła być gdziekolwiek w labiryncie brudnych, wąskich uliczek i mrocznych, zatęchłych podwórek. - Słyszałeś, co się w nocy działo u Cocksedge? - zapytał mężczyzna, sięgając do kieszeni po glinianą fajkę. Kosz tkwił pewnie na jego głowie. Skrzesał iskrę krzemieniem i podpalił tytoń o intensywnym zapachu. Woźnica ledwie go słyszał. Nadal rozglądał się rozpaczliwie, nie wiedząc, co robić dalej. - Konstable zgarnęli gromadkę drogich dziwek - mówił mężczyzna, zaciągając się z lubością od czasu do czasu. - Podburzały do bójek, tak gadała stara rajfurka. Żywiły jakąś urazę, mogę się założyć. Baba miała złe oczy, to na pewno. Powoli jego słowa dotarły do Johna. Przypomniał sobie widzianą wcześniej scenę. Rudowłosa zapadła mu w pamięć.

- Co powiadasz? Mężczyzna powtórzył wesoło: - Zabrali je do Fieldinga, tak słyszałem, ale... - Spojrzał na woźnicę, który teraz pędził w stronę powozu i zniecierpliwionych, niespokojnych koni. John strzelił z bata i konie niemal z miejsca ruszyły galopem. Powóz zahaczył o stragan i przekupień pobiegł za nimi, wykrzykując przekleństwa. Jakaś kobieta w ostatniej chwili porwała dziecko z drogi przed rozszalałymi kopytami. Wynędzniały pies zanurkował pomiędzy kołami i jakimś cudem wyłonił się cały i zdrowy z drugiej strony. Przed domem przy ulicy Bow woźnica zatrzymał spocone konie, z drżącymi rękami zeskoczył na ulicę i popędził po schodkach, żeby zakołatać do drzwi. Lokaj, który otworzył, okazał się wyniosły i niechętny, póki nie zobaczył książęcej korony na powozie. Wtedy zamienił się w uosobienie życzliwości. Tak, przyprowadzono przed jakąś godziną grupę nierządnic przed oblicze sir Johna. Trzy skazano na Tothill Bridewell, za pozostałe rajfurki zapłaciły grzywnę. I, owszem, jedna z kobiet, wysłanych do Bridewell, była wysoka, zielonooka i rudowłosa. Przypominał sobie mętnie, że nosiła ciemnozieloną suknię. Woźnica podziękował i wrócił do powozu. Świat wydawał się zwariować. Lady Edgecombe wzięta za ladacznicę; zabrana do Tothill Bridewell. To nie miało sensu. A jednak nie dawało się inaczej wyjaśnić tajemniczego zniknięcia jaśnie pani. Zawrócił konie w stronę ulicy Albermarle. W głowie mu szumiało. W kuchni gadano nie od dzisiaj, że lady Edgecombe trafiła do domu księcia w tajemniczy, dziwny sposób. Małżeństwo z wicehrabią na kilometr pachniało oszustwem. Jej sypialnia przytykała do sypialni księcia, a jej mąż wyniósł się do swojego domu. Zdawał sobie jednak sprawę, że bez względu na to, do jakich dojdzie wniosków, nic mu to nie pomoże wobec gniewu księcia. Ze ściśniętym gardłem wjechał na dziedziniec, przekazał konie stajennemu i wszedł do domu tylnymi drzwiami. W domu panował spokój i trwały zwykłe, poranne zajęcia - woskowanie, polerowanie, zamiatanie, odkurzanie. Z kuchni dobiegały cudowne zapachy bekonu i czarnego puddingu, posługacze nieśli parujące półmiski do pomieszczenia dla służby. Woźnica najpierw musiał zwrócić się do Catletta,

jeśli chciał porozmawiać z księciem. A wiedział, musi to zrobić możliwie jak najszybciej. Zbliżył się do dostojnego pana Catletta, który siedział u szczytu długiego stołu, próbując piwa i patrząc krytycznym okiem na dania, jakie postawił przed nim posługacz. Chłopcu ślina napływała do ust, gdy obserwował, jak dania wędrują wzdłuż stołu. On i pomywaczka musieli czekać, aż wszyscy się najedzą, zanim będą mogli sami zaspokoić głód, - Hej, Johnie, jak się miewasz w dzisiejszy, piękny dzień? - odezwał się dobrodusznie Catlett, oddzielając nożem kawałek czarnego puddingu. - Chciałbym zamienić słówko na osobności, jeśli można, panie Catlett. Woźnica obracał czapkę w dłoniach, patrząc niespokojnymi oczami. - Co? W środku śniadania? - To bardzo pilne, panie Catlett. Chodzi o jaśnie panią i Jego Wysokość. Zirytowany Catlett odsunął krzesło. - No to lepiej chodźmy do biura. A ty, chłopcze, dopilnuj, żeby śniadanie mi nie wystygło. Wytrzepię ci kubrak z kurzu, jeśli będzie choć odrobinę chłodniejsze niż teraz. Ocierając usta serwetką, ruszył w stronę biura. - A więc o co chodzi? Wysłuchał historii woźnicy, otwierając szeroko oczy ze zdumienia, - Wzięli ją za ladacznicę? - Catlett pokręcił głową z niedowierzaniem. - Jak to możliwe? - Nie wiem. Przypadek, jak sądzę. Poszła po wachlarz i trafiła na zamieszanie. - John pstryknął palcami. - Sir John nie wysłałby lady Edgecombe do Tothill Bridewell stwierdził Catlett. - Więc nie mogła mu powiedzieć, kim jest. - Tak. Ale dlaczego? - Nie nam zadawać pytania - oznajmił Catlett. - Ale Jego Wysokość musi się dowiedzieć od razu. Chodź ze mną do jego sypialni. Wrócił parę godzin temu. Woźnica poszedł za Catlettem. Pokojówka wycierająca balaski przy poręczy rzuciła mu ciekawe spojrzenie, po czym natychmiast spuściła oczy, kiedy Catlett złapał ją za ucho.

- Nie masz nic lepszego do roboty, dziewczyno, niż gapić się na lepszych od siebie? - Tak, panie... panie Catlett... nie, panie - wymamrotała. Przed sypialnią księcia Catlett powiedział: - Poczekaj tutaj. - Otworzył drzwi i wszedł do ciemnego pokoju. Zasłony były zaciągnięte wokół łóżka. Rozsunął je i zakasłał znacząco. Książę wydawał się głęboko uśpiony; jedną rękę przerzucił nad głowa, jego twarz podczas odpoczynku wyglądała młodo, usta miał rozluźnione, można by pomyśleć, że się uśmiecha. Catlett ponownie zakasłał, a kiedy to nie odniosło skutku, podszedł do okna i rozsunął zasłony, wpuszczając światło do pokoju. - Co u diabła... ? - Tarquin otworzył oczy. - Proszę o wybaczenie, Wasza Wysokość, ale to pilna sprawa - oznajmił Catlett. Tarquin uniósł się na łokciu, mrugając oczami. - Dlaczego budzisz mnie, Catlett, a nie mojego kamerdynera? Catlett zakasłał. - Pomyślałem, że Wasza Wysokość wolałby, żeby jak najmniej osób dowiedziało się o tym, co się stało. Tarquin usiadł; oprzytomniał natychmiast. Spojrzał na szafę z ukrytymi drzwiami. Juliana. Nie było jej jeszcze, kiedy wrócił, ale nie bardzo się tym przejął. Przebywała z woźnicą w towarzystwie groźnej i arcyszanownej lady Bowen. - Mów. - Woźnica John czeka za drzwiami, Wasza wysokość. Chyba będzie najlepiej, jak sam powie. - Catlett się skłonił. - Niech wejdzie. Woźnica zbliżył się do łóżka, trzęsąc się wyraźnie. Wciąż międlił czapkę w dłoniach, czerwieniąc się i jąkając, kiedy opowiadał swoją historię. Książę słuchał z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Kiedy woźnica skończył i stał ze spuszczonymi oczami, książę odrzucił nakrycie i wstał z łóżka. - Później się tobą zajmę – powiedział ponuro. – Zejdź mi z oczu.

Woźnica uciekł z pokoju. Catlett ruszył, żeby pociągnąć za sznurek od dzwonka. - Będziesz potrzebować kamerdynera, Wasza Wysokość. - Nie. - Tarquin machnął ręką. - Doskonale dam sobie radę sam. Każ natychmiast przygotować moją dwukółkę. - Ściągnął nocną koszulę i wyjął z szafy skórzane bryczesy. Catlett wyszedł, skłoniwszy się, a Tarquin narzucił ubranie. Był wzburzony, nie znajdował żadnego rozsądnego wyjaśnienia postępowania Juliany. Jednakże Juliana nie kierowała się rozsądkiem, ściągając na siebie kłopoty, pomyślał zgnębiony. Wiedział, że George Ridge nie mógł brać w tym udziału, jako że był zajęty gdzie indziej. Taki rodzaj zemsty pasował raczej do Luciena, ale tamten z kolei nie miał cierpliwości, żeby przeprowadzić tak wymyślny plan. Działał zwykle pod wpływem złych odruchów. Co takiego mogło, wbrew jego wyraźnym rozkazom, skłonić ją do tego, żeby udać się do Covent Garden, kiedy nocne bezeceństwa trwały tam w najlepsze? Psota?

Przewrotność?

Kolejna

demonstracja

nieposłuszeństwa?

Nie

podejrzewał, żeby to mogło być aż takie proste. Juliana, mimo młodego wieku dziecinna... w gorącej wodzie kąpana, z pewnością; ale także zdumiewająco dojrzała jak na swoje lata - zapewne w wyniku pozbawionego miłości dzieciństwa, wplątała się prawdopodobnie w kolejną nieprzemyślaną akcję jak ta, która zawiodła ją do Marshalsea. Z jakiegoś powodu kobiety z ulicy Russell budziły w niej niebezpieczną fascynację. Należałoby ją zostawić w Bridewell przez parę dni, pomyślał ze złością, wsuwając do kieszeni spodni gruby plik banknotów. Dziewczyna wkrótce przekona się na własnej skórze, czym grozi taka fascynacja, Wiedział jednak, że przemawia przez niego bardziej strach niż złość. Nie mógł znieść myśli, że Juliana może zostać skrzywdzona. Tak jakby cierpiała jakaś część jego własnej osoby. To było niezrozumiałe i niezwykle męczące. Zatrzasnął za sobą drzwi sypialni i wbiegł na schody. - Dzień dobry, Tarquinie. Dokąd się wybierasz tak wczesnym świtem? Dobiegł z biblioteki głos brata. Quentin, ranny ptaszek, wydawał się świeży i pogodny.

- Juliana dała się zamknąć w Bridewell - odparł zwięźle. - Wbrew rozsądkowi zamierzam ją stamtąd wyciągnąć, zanim zostanie ukarana w tym piekle bardziej, niż na to zasługuje. Quentin nie wierzył własnym uszom. - Ale jak, na Boga żywego... - Nie mam pojęcia - przerwał mu Tarquin. - Ta dziewczyna to beczka z prochem. Na Boga, w przyszłości będę ja trzymał na smyczy! - Pójdę z tobą. - Quentin odłożył modlitewnik na stolik. - Nie potrzeba. Sam dam sobie radę z Juliana. - W to nie wątpię. - Quentin wyszedł wraz z nim na słońce poranka. - Jednak wsparcie może ci się przydać. Nie wiadomo, co tam zastaniesz. Tarquin spojrzał na niego ponuro, przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Obaj wiedzieli, że Quentin nie uczynił tej uwagi z lekkim sercem. Potem książę wskoczył na dwukółkę, brat w ślad za nim. Quentin czuł, że Tarquinowi zrobiło się lżej, kiedy chwycił za lejce. Z jego twarzy znikły wszelkie uczucia. Quentin nie dał się zwieść temu zewnętrznemu spokojowi. Od pewnego czasu żywił przekonanie, że beztroski afekt, jaki Tarquin okazywał swojej mignonne, maskował znacznie głębsze uczucie. Tarquin smagnął konie batem. Była to jedyna oznaka niepokoju, starał się nie myśleć o tym, jakie cierpienia musi znosić w tej chwili Juliana. Tak niepokorna, śmiała i wyzywająca, lada moment sprowokuje dozorców, żeby złamali jej ducha. Mieli na to prymitywne, ale skuteczne metody.

25 Juliana,

pchnięta przez strażnika, znalazła się w długim, wąskim, brudnym

pomieszczeniu. Żelazna krata zatrzasnęła się za nią. Przed paroma minutami wóz zatrzymał się na otoczonym wysokim murem śmierdzącym dziedzińcu. Dwaj strażnicy z pałkami zepchnęli kobiety na ziemię i zagnali jak bydło do niskiego budynku. Rosamund potknęła się na nierównych kamieniach i nie mogąc pomóc sobie związanymi rękami, upadła na kolana. Jeden ze strażników, przeklinając, opuścił pałkę na jej ramiona. Łkając rozpaczliwie, zdołała podnieść się na nogi.

Teraz wszystkie trzy, skrępowane sznurem, stały wobec morza wrogich oczu o drapieżnym spojrzeniu; kobiety w słabo oświetlonej celi wpatrywały się w nowo przybyłe, oceniając łakomie jakość ich strojów. Po gołych ścianach z cegły spływała wilgoć, w powietrzu czuło się stęchliznę, jedyne światło płynęło z maleńkiego okienka wysoko pod sufitem. Kobiety, w większości ubrane w podarte halki, grube pończochy i drewniaki, stały przed rzędem masywnych drewnianych pni, bijąc wiązki konopi ciężkimi drewnianymi młotami. Juliana zauważyła ze zgrozą, że wiele z nich miało kajdany na nogach, które przymocowano do pni. Głuche, rytmiczne uderzenia odbijały się echem od ścian. Kobieta z rozciętym nosem zachichotała, kiedy Rosamund jęknęła cicho i zachwiała się na nogach. - Pierwszy raz tutaj, co, aniołeczki? - Upuściła młot, podchodząc do nich. Jej dłonie były poobdzierane ze skóry i zakrwawione. Juliana zastanawiała się, jaką zbrodnię popełniła, choć aż cofnęła się, widząc złość w jej oczach. Więźniarka wyciągnęła rękę w stronę muślinowej chusteczki Rosamund. - Ładne macie ozdóbki. Sporo za nie dostaniemy. - Zostaw ją w spokoju - warknęła Juliana. Oczy kobiety zwęziły się niebezpiecznie; zdarła chusteczkę z szyi drżącej Rosamund. - Dostanę jej szatki i twoje też, panieneczko. Kiedy tylko skończymy pracę na dzisiaj. A jak nie będziesz gryzła się w język to cię obedrzemy do naga. Wiemy, jak poskramiać wyniosłe duszyczki. Co, dziewczęta? Rozległy się zgodne potakiwania, spojrzenia kobiet skupiły się na Julianie, która mimowolnie odwróciła się do strażnika, jakby szukając ochrony. Mężczyzna tylko się roześmiał. - Nie drażnij Maggie. Wydrapie ci oczy, zanim się spostrzeżesz. A jej słowo się tutaj liczy. Co wyprawiacie, kiedy zamykamy was na noc, to nie moja sprawa. - Przeciął więzy krępujące ich ręce. - Zabierajcie się teraz do roboty. Macie tam trzy pieńki. - Wskazał masywne pnie i spoczywające na nich młoty. Maggie poszła za nimi i patrzyła, z rękoma na biodrach, jak strażnik wyciągnął z kosza na ścianie trzy grube wiązki konopi i rzucił je na pniaki. Złapała rękę Rosamund i pociągnęła ją do góry.

- Ta długo nie wytrzyma - stwierdziła, obracając małą białą dłoń w swojej brudnej, pokrwawionej dłoni. - Jedna godzina, a jej ręce będą tak krwawić, że nie utrzyma młota. - Zarżała ze śmiechu, fala wesołości obiegła pomieszczenie. Strażnik skrzywił się złośliwie. - Te, które nie pracują, wędrują pod pręgierz. Do zapłakanej, przerażonej Rosamund nic nie docierało, ale Juliana i Lilly spojrzały tam, gdzie wskazywał palec strażnika - na pręgierz w ścianie umieszczony na tyle wysoko, że ofiara musiała stać na palcach i znosić niewysłowiony ból w ramionach. Powyżej widniał napis: „Lepiej pracować, niż tu stać". Juliana podniosła młot i opuściła go z całą mocą na konopie. Ciężar młota oszołomił ją, natomiast skutek uderzenia, jeśli chodzi o konopie, wydawał się żaden. Należało je tłuc, dopóki nie rozpadły się na tyle, żeby oddzielić włókna środkowe od zewnętrznej, włóknistej powłoki. Po trzech uderzeniach rozbolały ją nadgarstki, skóra na dłoniach zaczęła pękać, a konopie tylko leciutko się spłaszczyły. Zerknęła na Rosamund, która wciąż zalana łzami, nie radziła sobie zupełnie ze swoją wiązką. Lilly z zaciśniętymi wargami i pobladłą twarzą wznosiła młot ponad ramiona i opuszczała zapamiętale. Szybko opadnie z sił, uświadomiła sobie z przerażeniem Juliana. Zerknęła ponownie na Rosamund i szybkim ruchem podmieniła jej prawie nietkniętą wiązkę na swoją, częściowo rozbitą. Lilly posłała jej aprobujące spojrzenie, szepcząc: - We dwie nie damy jej zginąć. - Ej, tam, przestać gadać. - Strażnik podszedł bliżej, machając pałką. - Nie ma czasu na pogaduszki. Macie zrobić sześć do południa albo staniecie pod słupem do chłosty. Julianę ogarnęła zimna rozpacz. Nie potrafiła znaleźć wyjścia. Nie miała do kogo się odwołać. Uwięziono je w tej cuchnącej dziurze z dala od cywilizacji; gdyby zniknęły z powierzchni ziemi, nikt by się tym nie przejął. Ale ktoś z pewnością zastanowi się, gdzie przepadła. Woźnica będzie jej szukał. Odkryją w końcu, co się stało. Dlaczego jednak ktoś miałby jej pomagać? Czy mogła liczyć na ratunek? Książę uzna, że sama sobie na to zasłużyła. Żeby uzyskać jej zwolnienie,

musiałby przyznać się do znajomości ze skazaną ladacznicą w domu poprawczym. Nie potrafiła sobie wyobrazić, by ktoś, nie wspominając już o księciu Redmaynie, miał zrobić coś takiego. Chyba że chciałby chronić swoją inwestycję. Machnęła z wściekłością młotem, nie zwracając uwagi na ból ani na krople krwi, które kapały na pień i sprawiały, że rączka młota ślizgała jej się w dłoniach. Poddała się gniewowi, ponieważ zagłuszał straszliwą, otępiającą rozpacz, która, jak instynktownie zdawała sobie sprawę, była jej największym wrogiem. Razem z Lilly musiały rozgnieść sześć wiązek i podzielić między siebie porcję Rosamund, jeśli chciały uchronić ją przed pręgierzem - albo, co gorsza, chłostą. W tym piekle, zaludnionym przez wyrzutki społeczeństwa, słabi kończyli pod ścianą. Juliana wiedziała, że zdoła stawić czoło strażnikom i złej Maggie, jeśli zachowa siły i stłumi ogłupiające poczucie bezradności. Lilly także nie pozwoli się złamać. Jednak Rosamund nie miała szans. Jej duch już podupadł,

a

oglądanie

męki

dziewczyny

dostarczy

tylko

rozrywki

zdeprawowanym wiedźmom, z którymi je zamknięto.

Sir John Fielding spoglądał na gości z uprzejmym zdumieniem. - Lady Edgecombe wśród nierządnic, które posłałem do Tothill Bridewell? Drogi panie, z pewnością jest pan w błędzie. - Nie sądzę - odparł Tarquin. - Rude włosy, zielone oczy. Wysoka, - Tak, dobrzeją pamiętam. Dziewczyna o śmiałych oczach - stwierdził sędzia, gładząc się po brodzie. - Teraz, gdy o tym mówimy, myślę, że robiła dziwne wrażenie wśród tych kobiet. Ale dlaczego nie powiedziała, kim jest? Jak to możliwe, że ją ujęto... - Proszę wybaczyć, że przerywam. - Quentin wysunął się naprzód. Przypuszczam, że to ma związek z zainteresowaniem Juliany życiem kobiet z ulicy. - Zakasłał dyskretnie. - Tak bardzo przejęła się dolą młodej Lucy, jeśli sobie przypominasz, Tarquinie. Nalegała, żeby uwolnić ją z Marshalsea. Myślę, że postanowiła rozszerzyć pole działania, jeśli mogę się tak wyrazić. Tarquin skinął głową. - Z pewnością to by do niej pasowało.

- Co masz na myśli, wasza lordowska mość? - zdziwił się sir John. - Nie bardzo rozumiem. Jakie zainteresowanie może w damie budzić życie ladacznic? - Niesprawiedliwość ich losu, jak sądzę, to najbardziej leży lady Edgecombe na sercu - wyjaśnił z powagą Quentin. - Cóż, niech mnie kule. Pragnie je nawracać, czy tak? - Sir John podniósł do ust filiżankę z kawą i napił się z lubością. - Zapewne nie nawracać, sir Johnie - powiedział Quentin, również popijając kawę. –Juliana jest osobą praktyczną. - Nie, kiedy chodzi o własne bezpieczeństwo - stwierdził ponuro Tarquin. - Cóż, jeśli zrobiła coś, co zagroziło dochodom Mitchell czy Cocksedge, nic dziwnego, że rozpętało się piekło - zauważył sir John. - Niech to diabli, panie, ale jego lordowska mość powinien krócej trzymać swoją żonę. - Och, proszę mi wierzyć, sir Johnie, od tej pory najkrótsze lejce i najtwardsze wędzidło - oświadczył Tarquin, odstawiając filiżankę i podnosząc się gwałtownym ruchem. - Jeśli wyda mi pan nakaz jej uwolnienia, zajmiemy się swoimi sprawami. - Tak, Wasza Wysokość. Tak, w istocie. - Sędzia przywołał smutnie ubranego sekretarza, który pilnie nadstawiał uszu, słuchając rozmowy. -Napisz to, Hanson. Natychmiastowe zwolnienie lady Edgecombe. - Sądzę, że jaśnie pani przedstawiła się jako Juliana Beresford -przypomniał sekretarz. - Tak zapisano w rejestrze. - Pewnie myślała, że podając prawdziwe nazwisko, postawiłaby cię kłopotliwej sytuacji - szepnął Quentin do brata. - Juliana jest niewątpliwie uosobieniem delikatności - stwierdził cierpko Tarquin. Czekali, książę z widocznym zniecierpliwieniem, aż sekretarz pracowicie wypisze rozkaz. Tarquin niemal wyrwał mu go z ręki, wsuwając do kieszeni surduta i rzucając przez ramię krótkie podziękowanie sir Johnowi podczas gdy wychodził z pokoju. Quentin postępował tuż za nim. - Jak długo tam przebywa, jak sądzisz, Quentinie? - W głosie Tarquina brzmiało napięcie, twarz miał jak maskę. Smagał konie biczem, pędząc je zaludniającymi się szybko ulicami.

Quentin spojrzał na swój zegarek kieszonkowy. Dochodziła dziewiąta. - Były u Fieldinga tuż przed świtem. Dotarły do Bridewell jakieś dwie godziny później. - Zatem o siódmej. Dwie godziny - rzekł z pewną ulgą. Potrzeba dużo więcej czasu, żeby złamać Julianę. - Czy rozmawiała z tobą o swojej obsesji na punkcie ladacznic? - Starał się ukryć irytację, że nie zwierzyła się jemu irytację w dużym stopniu skierowaną przeciwko sobie samemu. Nie dociekał, co robiła w Covent Garden podczas ostatniej eskapady, zakończonej próbą porwania przez George'a. Uznał, że po prostu spotkała się z przyjaciółkami dla rozrywki. Teraz wiedział, że kryje się za tym znacznie więcej. - Trochę. Zwykle, kiedy siedzieliśmy z Lucy. Własne przeżycia Juliany, jak sądzę, sprawiły, że stała się szczególnie wrażliwa na cierpienia tych kobiet. Wyzysk jak to nazywa. - Do wszystkich diabłów! - Tarquin wyminął brykę na wąskiej uliczce tak blisko, że uszkodził lakier z boku powozu. - Wyzysk! Kto, do diabła, ją wyzyskiwał? - Ty. Twarz Tarquina spochmurniała, oczy błysnęły gniewnie. Nie odezwał się jednak, a Quentin także rozsądnie milczał. Wyłoniło się przed nimi ponure gmaszysko Tothill Bridewell. Tarquin zatrzymał konie przed masywną żelazną bramą. Wynurzył się z niej rozczochrany strażnik. Przyjrzał się powozowi i siedzącemu na nim księciu. - Czy nie trafiliście pod zły adres, czcigodni panowie? Tarquin zeskoczył z powozu. - Weź lejce - rozkazał zdumionemu strażnikowi. - Gdzie znajdę zarządcę więzienia? - Ech, pewnie jest na śniadaniu, dostojny panie. - Strażnik spojrzał z niepokojem na dwa przebierające kopytami konie, które mu powierzono. W swoim domu - dodał tonem wyjaśnienia. - A gdzie to jest? - zapytał szybko Quentin, wyczuwając, że Tarquin jest o krok od uduszenia strażnika. - Na lewo przez podwórze. Dom, który stoi osobno.

- Dziękuję. - Quentin wyciągnął suwerena. - Za fatygę. Dostaniesz drugiego, kiedy wrócimy. - Ruszył za Tarquinem, który zdążył już zniknąć za bramą. Podwórze otaczały wysokie mury. Na środku wznosił się pal do chłosty, obok dyby i pręgierz. Z jednej strony obracał się ogromny, skrzypiący przy każdym obrocie, kierat. Gromada kobiet w podwiniętych spódnicach, boso, obracała go mozolnie. Strażnik z długim batem krążył wokół nich, zmuszając je do większego wysiłku. Jedno szybkie spojrzenie przekonało obu mężczyzn, że Juliany nie przywiązano do tego barbarzyńskiego urządzenia. Tarquin zapukał do drzwi przysadzistej chaty. - Dobrze... dobrze... idę. - Drzwi otworzyły się i kobieca głowa wysunęła się na zewnątrz. Kiedyś mogła być ładna, o gładkich policzkach, z wesołymi niebieskimi oczami i złotymi włosami. Teraz jednak jej twarz szpeciły ślady po ospie, oczy zdradzały złość i rezygnację wobec życia, przetykane siwizną włosy spadały cienkimi kosmykami na chude ramiona. Otworzyła szeroko oczy, patrząc na przybyłych. - Chcę rozmawiać z naczelnikiem - oznajmił zwięźle Tarquin. - Zawołaj go, dobra kobieto. - Je śniadanie, sir. - Dygnęła nisko. - Jakbyście zechcieli pójść za mną... Wskazała ręką obskurny, zatęchły korytarz. Tarquin przyjął zaproszenie, Quentin ruszył za nim. Korytarz prowadził do kwadratowego

pomieszczenia,

śmierdzącego

starą,

smażoną

cebulą

i gotowanymi głowami dorsza. Mężczyzna w brudnej kamizelce, z rozpiętym kołnierzykiem i podwiniętymi rękawami, nabierał gorące flaki do miski ostrzem noża. Podniósł głowę, kiedy drzwi się otworzyły. - Agnes, mówiłem, że nie chcę, żeby mi przeszkadzano... - Na widok gości głos mu zamarł. W jego oczach pojawił się chytry błysk. Otarł zatłuszczoną brodę wierzchem dłoni i odezwał się przymilnie: - Cóż, czym też Jeremiah Bloggs może panom służyć? Tarquin widział, że mężczyzna już zastanawia się, jaką łapówkę będzie mógł od nich wyciągnąć. Naczelnicy więzień nie otrzymywali pensji, ale mieli prawo domagać się „opłat” zarówno od więźniów, jak i odwiedzających, za wszystko

co tylko im przyszło do głowy. - Mam rozkaz zwolnienia kobiety, którą przyprowadzono tutaj dzisiaj rano przez pomyłkę - oświadczył, kładąc dokument na brzegu pokrytego skorupą brudu stołu. - Bądź tak dobry i poślij po nią. Chytry błysk pojawił się ponownie. Bloggs pogładził obwisłą dolną wargę opuszkiem kciuka. - Cóż, to nie jest takie proste, dostojny panie. - Oczywiście, że jest - warknął książę. - Ten dokument stanowi, że więźniarka Juliana Beresford ma być natychmiast zwolniona. Bez chwili zwłoki. Jeśli trudno ci wykonywać swoje obowiązki, dobry człowieku, dopilnuję, aby zastąpił cię ktoś bardziej kompetentny. Chytrość ustąpiła miejsca złości. - Nie wiem, gdzie ją trzymają, dostojny panie - jęknął. - Jest tu z tuzin cel, w tym cele dla obłąkanych. Może chcielibyście sami jej poszukać. Pewnie poszłoby szybciej. - Z pewnością. Ale ty będziesz nam towarzyszyć. Mamrocząc pod nosem, naczelnik zostawił flaki, opróżnił kubek niebieskiej zarazy, złapał masywną obręcz z kluczami i wyszedł przed nimi na podwórze. Odór nieczystości uderzył ich w nozdrza, jak tylko otwarły się drzwi budynku. Quentin zakaszlał. Tarquin wyjął chusteczkę i przytknął ją do nosa. Twarz spochmurniała mu jeszcze bardziej. Naczelnik najwyraźniej uodpornił się na smród. Prowadził ich korytarzem, zatrzymuj się przy każdych zakratowanych drzwiach, otwierając je i wskazując gestem, żeby zajrzeli. Chude kobiety o otępiałym wzroku patrzyły na nich, nie przestając uderzać rytmicznie młotami. W brudnej słomie u ich stóp biegały szczury; strażnicy siedzieli na stołkach pod ścianami, od czasu do czasu machając pałką, kiedy uznali, że któraś ustaje w wysiłku. Quentina ogarnęło przerażenie. Zawsze wiedział o istnieniu takich miejsc i w gruncie rzeczy uznawał, że domy poprawcze są niezbędne dla zapewnienia spokoju społecznego. Jednakże w obliczu tak straszliwej nędzy jego przekonania zdecydowanie się zachwiały. Zerknął na brata. Jego twarz nie zdradzała żadnych uczuć - pewny znak wewnętrznego wrzenia. Przy szóstej celi pan Bloggs stwierdził:

- Jeśli tu jej nie ma, panowie, nie wiem, gdzie może przebywać. Chyba że już postradała zmysły albo trafiła do kieratu. Miejmy nadzielę, że nie. Skoro to pomyłka. - Wydał dźwięk, który mógł być niemal chichotem na myśl o tym, że ktoś niewinny może cierpieć na skutek pomyłki. - Nie mam pojęcia, jak sir John mógł zrobić coś takiego. - Otworzył drzwi i stanął z boku. Juliana zatraciła się w szaleńczej pracy. Dostrzegała tylko konopie. Kiedy włókna zaczęły się rozszczepiać, odczuła ponurą satysfakcję. Nie myślała o niczym poza rozbijaniem konopnych włókien. Stuk młota wypełniał jej uszy, przenikał do krwi; dłonie sprawiały jej straszliwy ból, ale wiedziała, że nie wolno jej się na tym skupić. Obok niej pracowała Lilly. Nie patrząc na siebie, przerzucały wiązki Rosamund z jednego pniaka na drugi. Ale pomimo ich wysiłków dłonie przyjaciółki już w ciągu pierwszej godziny, jak wesoło przepowiedziała Maggie, były obdarte ze skóry i zakrwawione. Łzy kapały na pień wraz z krwią. Musiał być jakiś sposób ucieczki z tego koszmaru. Jednak umysł Juliany nie funkcjonował na skutek męczącego, monotonnego hałasu i narastającego zmęczenia. Od dwudziestu czterech godzin nie spała, i praca z pewnością nie skończy się przed zapadnięciem nocy. Nie była w stanie myśleć, robić czegokolwiek poza zmuszaniem się do wysiłku i patrzeniem na konopie. W chwili, gdy otworzyły się drzwi, Rosamund krzyknęła. Młot upadł, odbijając się od pnia. Spojrzała z natężoną uwagą na własne dłonie, otwierając szeroko oczy ze zgrozy. Podniosła oczy i rozejrzała się dzikim wzrokiem po celi, jakby po raz pierwszy zdała sobie sprawę, gdzie się znajduje; potem, wydając okrzyk rozpaczy, padła na brudną słomę. Juliana uklękła przy dziewczynie, Lilly tuż obok. Nie zwróciły uwagi ni ruch przy drzwiach. Lilly uniosła głowę Rosamund, kładąc ją sobie na kolanach. Juliana chciała obetrzeć jej dłonie, ale nie śmiała ich dotknąć. Jej własne piekły niemiłosiernie, teraz kiedy wybiła się z rytmu, ale pogładziła śmiertelnie blade policzki Rosamund. - Przynieś amoniak i wodę, człowieku! - rzuciła przez ramię w stronę strażnika. Maggie zachichotała złośliwie.

- Amoniak i wodę. A może jaśnie pani życzy sobie jeszcze sole trzeźwiące? A może palone pióra? Juliana jednym skokiem zerwała się na nogi. Odwróciła się do rozbawionej kobiety, wznosząc zakrwawione ręce, tocząc rozwścieczonym wzrokiem. Maggie cofnęła się o krok na widok płomiennowłosej Furii. - Juliano, nie pogarszaj sytuacji. Cichy głos przebił się do uszu Juliany. Głos był spokojny, ale oczy wyglądały jak płonąca lawa, usta miał napięte, na policzku księcia drgał mięsień. Juliana widziała tylko gniew - ani śladu straszliwego niepokoju, jaki przeżywał w ciągu ostatniej godziny, ani nieopisanej ulgi, kiedy przekonał się, że nie załamała się i nie jest poważnie ranna. - Co ty tu robisz? - Sama zdziwiła się własnemu rozdrażnieniu i niechętnym słowom. Chciała rzucić się w jego ramiona, odczuć siłę jego ciała, bezpieczeństwo bliskości. Pragnęła, aby ją przytulono, ukojono, szeptano czułe słowa miłości. Musiała się przekonywać, że jeśli po nią przyjdzie, to dlatego że to odpowiadało jego celom, nie dlatego że tego pragnął. Ale kiedy tam stał, pełen gniewu, odczuła głębsze rozczarowanie niż kiedykolwiek w życiu. Skierowała wzrok na stojącego za księciem Quentina, którego twarz zamarła w wyrazie najgłębszego przerażenia. Quentin rozumie, co ją tutaj sprowadziło. Widzi, w przeciwieństwie do brata, jej słabość i niewyobrażalną ulgę na myśl, że jej męka się skończyła. - O to samo mógłbym ciebie zapytać - odparł książę, podchodząc bliżej. Ujął jej ręce i odwrócił do góry dłońmi. Jego wściekłość nie miała granic, z najwyższym trudem powstrzymał się, żeby nie utulić poranionego ciała, nie złagodzić bólu pocałunkami. Ale pora nie była odpowiednia. Najpierw musiał ją wydobyć z tego straszliwego miejsca. - Chodź - powiedział głosem szorstkim z niepokoju. Juliana wyrwała dłonie z uścisku; ból był niczym wobec gniewnego niedowierzania. Czy naprawdę spodziewał się, że tak po prostu wyjdzie, porzucając przyjaciółki? - Nie wyjdę bez Lilly i Rosamund. - Podniosła młot. - Są tutaj przeze mnie. Nie ma żadnego powodu, żeby zostały tu dłużej. Ta suka z rynsztoka zdradziła nas, a ja nie zostawię przyjaciół w tym piekle. Ani nie potrzebuję, ani nie chcę

twojej interwencji. - Podniosła młot krwawiącymi rękami i opuściła go, walcząc z nieznośnym bólem. - Co? - Z ust Tarquina wyrwał się zdumiony okrzyk. Quentin stłumił uśmiech na widok zmieszania tak zwykle pewnego siebie brata. Juliana zignorowała osłupienie księcia, a on, marszcząc brwi, spojrzał na żałosne, skulone ciało dziewczyny na podłodze, na zrozpaczoną, bladą twarz drugiej i nagle ogarnął go wstyd. Nieczęsto nawiedzało go podobne uczucie. Wyrwał niecierpliwie młot z ręki Juliany, ciskając go na podłogę. - Quentinie, zabierz ją stąd, a ja zajmę się pozostałymi. - Chwycił ją w ramiona i pchnął do brata. - Nie wyjdę bez nich! - Protest Juliany utonął w czarnej kamizelce Quentina. - Juliano, raz w swoim krótkim życiu zrób, co ci się mówi - polecił Tarquin groźnym tonem. - Chodź - szepnął Quentin. - Tarquin załatwi ich zwolnienie. Juliana powiodła wzrokiem od jednego brata do drugiego i zobaczyła tylko prawdę i pewność w ich oczach. - Rosamund trzeba będzie nieść - stwierdziła praktycznie. - Musimy znaleźć dla niej nosze. - Zostaw to mnie. A teraz uciekaj z tej zatęchłej dziury. Nie wiadomo, jakie choroby tu się kryją... Bloggs, pozwól na słówko. - Skinął głową na naczelnika, którego oczy czujnie zalśniły O ile dobrze zrozumiał, miał dostać solidną łapówkę. Ruszył w stronę księcia, który wycofał się w kąt celi. Juliana pozwoliła, żeby Quentin ją wyprowadził. Kiedy znaleźli się na zalanym słońcem podwórzu, wciągnęła głęboko powietrze. - Czy wiedziałeś, Quentinie, że takie miejsca istnieją? - Tak - odparł. - Ale nigdy przedtem nie poznałem ich od środka. – W jego oczach wciąż czaiła się groza. Pociągnął ją w stronę bramy, chcąc jak najszybciej opuścić to piekło. - Nie dam się pokonać - oświadczyła zdecydowanie, wychodząc na ulicę. Nie pozwolę tym złym kobietom triumfować.

- Na Boga, Juliano! Nie możesz sama walczyć z całym złem tego świata! Przejął konie od strażnika, który odetchnął z ulgą; Quentin wręczył mu kolejną monetę. - Nie będę sama - oznajmiła z mocą. - Pomogą mi tacy ludzie, jak ty. Ludzie, którzy mają siłę, żeby sprzeciwić się wyzyskowi i nędzy. Wtedy wszystko się zmieni. Wzruszony jej żarliwością, Quentin nie chciał zatruwać jej marzeń swoim cynizmem. - Oto Tarquin - rzucił z ulgą. Książę, z Rosamund w ramionach i Lilly o dwa kroki z tyłu, ukazał się w bramie. Jeremiah Bloggs szedł u jego boku z błogim uśmiechem na ustach, przeliczając po raz kolejnym gruby plik banknotów, za które wykupiono kobiety. Książę nie targował się ani chwili, tylko wyjął banknoty z wyrazem niesmaku i pogardy, które spłynęły po naczelniku jak woda po kaczce. Juliana podbiegła do nich. - Musimy zabrać Rosamund do lekarza... albo nie, Henny zaopiekuje się nią równie dobrze. Nie mogą wrócić do Dennisonów, dopóki nie sprawdzimy, czy pani Dennison nie brała udziału w spisku. Raz jeszcze Juliana zamieniała jego dom w schronisko i szpital dla maltretowanych prostytutek. Tarquin zaskoczył sam siebie, uśmiechając się do tej myśli. Włożył Rosamund do powozu, powstrzymując się od komentarza. Interesowało go wyłącznie jedno. Chciał mieć Julianę rozebraną, umytą i w łóżku bez chwili zwłoki. Quentin wziął Rosamund na kolana, trzymając ją mocno. Milcząca, blada jak płótno i drżąca z napięcia Lilly zajęła miejsce obok niego. - Nie zmieszczę się - powiedziała Juliana. - Wezmę powóz z ulicy. .. Och, ale nie mam pieniędzy. Książę, czy mógłbyś...? - Nie, nie mógłbym! - warknął. - Jeśli myślisz, że znowu spuszczę cię z oczu, to bardzo się mylisz, moje dziecko. - Wciągnął ją na stopień, bezceremonialnie podłożył rękę pod siedzenie i pchnął. - Będziecie musieli się ścisnąć. - Dobrze, ale krynolina mi przeszkadza. - Juliana usiłowała bezskutecznie zmieścić się między Lilly a siedzeniem woźnicy.

- Więc ją zdejmij. - Tutaj? - Zerknęła z ukosa na ulicę. - Tak, tutaj - powtórzył spokojnie. - Wysiądź. - Pomógł jej zejść. Obróć się i unieś spódnice. Po chwili wahania Juliana posłuchała, wzruszając ramionami. Po tym wszystkim, co się zdarzyło, zdejmowanie krynoliny na oczach ciekawskich przechodniów było zaledwie drobną niedogodnością. Zauważyła jednak, że Quentin dyskretnie odwrócił wzrok, kiedy podniosła spódnice, ukazując koronkowe, choć teraz brudne, halki. Tarquin zręcznie rozwiązał taśmy w pasie i zdjął konstrukcję z kości wieloryba. Rzucił ją na ulicę, ponownie wsadzając Julianę do powozu i siadając obok niej. Zebrała wokół siebie fałdy sukni, starając się zajmować możliwie mało miejsca. Tarquin zaciął konie. Juliana dotknęła dłoni Lilly, szukając pociechy i równocześnie chcąc ją podnieść na duchu. Lilly uśmiechnęła się nieśmiało i obie spojrzały na leżącą w objęciach lorda Quentina Rosamund. Pustymi oczami w śmiertelnie bladej twarzy wpatrywała się w niebo. Wydawała się w głębokim szoku, nieświadoma, co się wokół niej dzieje. Rosamund nie nadaje się do życia, jakie zgotował jej los, pomyślała Juliana. Lilly dawała sobie z nim radę, nie odnosząc większej szkody. W gruncie rzeczy, często czerpała z niego przyjemność. Większość dziewcząt z ulicy Russell znajdowała coś pozytywnego w swoim życiu. Śmiały się często; przyjaźniły ze sobą. Nie cierpiały biedy i zawsze istniała szansa na wspaniałą, bezpieczną przyszłość, jeśli szczęście się do nich uśmiechnie. Ale istniało także Bridewell. I Marshalsea. Groźba, że będą się oddawać pod straganami w Covent Garden za pół bochenka chleba. Nie chciały jednak zastanawiać się nad tym, co straszne. Czy można je było za to winić? Juliana stwierdziła ze smutkiem, że sama nie zdziała cudów. Spojrzała na nieprzeniknioną twarz księcia. Zrobiłaby wiele dobrego, gdyby dał się namówić do użycia swoich wpływów. Ale to była próżna nadzieja. Chyba że... Położyła poranioną dłoń na brzuchu. Wkrótce będzie musiała powiedzieć Tarquinowi o dziecku. Zapewne będzie zachwycony. Może w przypływie dobrego humoru pozwoli się przekonać, żeby pomóc. Może zechce

uczynić coś w interesie innych. A może będzie jej pilnować jeszcze bardziej, nie dopuszczając, żeby brukała się kontaktami z Covent Garden. Zamknie ją, żeby chronić nienarodzone dziecko. Ona i dziecko stanowili, ostatecznie, jego inwestycje. A książę cenił sobie zainwestowane pieniądze.

26 George Ridge wysiadł z lektyki, krzywiąc się, kiedy skóra na plecach naciągnęła się pod wpływem ruchu. Spojrzał złym wzrokiem na zniszczoną kamienną fasadę rezydencji wicehrabiego Edgecombe'a przy ulicy Mount. Budynek wydawał się chylić ku upadkowi, mosiądze zmatowiały, okna pokryły się brudem, farba łuszczyła. Pomimo wczesnej godziny niewielka grupka mężczyzn, których George po stroju i zachowaniu rozpoznał jako komorników, zebrała się przy żelaznej poręczy u dołu schodów prowadzących do drzwi frontowych. Kiedy George zbliżył się, ożywili się natychmiast. - Ma pan interes do Jego Lordowskiej Mości? – zapytał jeden z nich, dłubiąc w zębach brudnym paznokciem. - A co ci do tego? - George minął go, krzywiąc się. - A to, że jeśli jaśnie pan zdoła wejść do środka, to znaczy, że ma więcej sprytu niż my wszyscy razem - odparł mężczyzna zgryźliwie. -Trudniej tam wleźć niż kurze w tyłek. George nie zwrócił na niego uwagi i zakołatał do drzwi. Nie było odpowiedzi. Odsunął się i podniósłszy głowę, zauważył czyjąś twarz w oknie na piętrze. Zastukał ponownie i tym razem, po paru minutach, usłyszał skrzypienie zasuwy. Pozostali też je usłyszeli i wbiegli po schodach. W drzwiach ukazała się maleńka szparka. Czyjaś ręka wciągnęła George'a za rękaw do środka. Drzwi zatrzasnęły się na stopie komornika. Rozległ się wściekły wrzask i gwałtowne łomotanie kołatki, aż zadrżała porcelanowa figurynka na stoliku. - Wicehrabia jest na górze. - Właściciel ręki okazał się chudzielcem o twarzy łasiczki, z wyjątkowo długimi, wystającymi poza cienkie wargi, siekaczami. Mężczyzna wskazał głową w stronę schodów. - Pierwsze drzwi na lewo. - Po czym rozpłynął się w cieniu za schodami. George, krzywiąc się jeszcze bardziej, wstąpił na brudne schody. W jego zaczerwienionych od napitku oczach płonęła wściekłość. Był w tej chwili

rozjuszonym bykiem, opanowanym jednym pragnieniem. Pragnieniem zemsty na człowieku, który kazał go wychłostać jak niewolnika. Dokona jej za pośrednictwem Juliany. Książę Redmayne dał mu boleśnie do zrozumienia, że zdrowie, reputacja i dobro Juliany miały dla niego ogromne znaczenie. Juliana spłonie na rynku w Winchesterze. A zanim to się stanie, posiądzie ją... zetrze w proch jej przeklętą dumę. Będzie się napawał jej upokorzeniem, a książę nie zdoła temu przeszkodzić. A po jej skazaniu odzyska swoje dziedzictwo. Pchnął drzwi po lewej stronie klatki schodowej. Zaskrzypiały na nienaoliwionych zawiasach, ukazując skąpo umeblowany pokój, mocno zaniedbany, ale o eleganckich proporcjach i z pięknymi sztukateriami pod sufitem. Lucien siedział skulony na krześle przy pełnym popiołu kominku. U jego stóp stała butelka koniaku, inna, pusta, leżała na wytartym dywanie. Między jego palcami dyndał kieliszek Wyprostował się, kiedy George wszedł. - Dick, ty draniu, kazałem ci... och. - Obrzucił gościa ironicznym spojrzeniem. - Czemu zawdzięczam tę przyjemność? - Pomożesz mi - oznajmił George. Podniósł butelkę z koniakiem i pociągnął długi łyk. Oczy Luciena nabrały czujności. Zaszło coś interesującego. Sir George stracił wiejską nieporadność. - Nie krępuj się, drogi chłopcze - zachęcił Lucien. - Mam tego więcej. Tak mi się przynajmniej wydaje. - Dziękuję. - George napił się ponownie; palący płyn spłynął przez przełyk, podsycając ogień, jaki szalał w jego żołądku. - A zatem co mogę dla ciebie zrobić? - Lucien wziął butelkę i przechylił do ust. - Do diabła! Jest pusta! Zadzwoń na Dicka, przyjacielu. -Wskazał postrzępiony sznur od dzwonka przy drzwiach. George pociągnął, spodziewając się, że zostanie mu w dłoni, ale gdzieś w cichym domu odezwał się dźwięk dzwonka. - Zamierzam porwać Julianę - oznajmił, chodząc po pokoju, przy każdym kroku odczuwając ból, który z nienawistną jasnością przypominał mu

upokorzenie doznane z rąk książęcego stajennego. - I tym razem nie mi nie przeszkodzi. - Och? - Lucien usiadł, zaciekawiony. - Porwę ją jutro - ciągnął George niemal monotonnie, jakby recytując wyuczoną lekcję. - Będę miał zamknięty powóz w pogotowiu i natychmiast zabierzemy ją do Winchesteru. Forsettowie będą zmuszę ni potwierdzić jej tożsamość, jeśli sędzia tego zażąda. I jest mnóstwo ludzi w sąsiedztwie, którzy ją znają. Nie będzie mogła się odwołać do tego diabła, a kiedy ją zamkną w wiezieniu w Winchesterze, on nie będzie w stanie nic zrobić, żeby ją uratować. Lucien pociągnął się za ucho. - Coś cię zdenerwowało, drogi chłopcze... Ach, Dick. Przynieś następną butelkę tej diabelskiej brandy. - Nie jestem pewien, czy coś jeszcze jest - mruknął nadąsany lokaj. - To idź i kup! - Za co, jaśnie panie? - zapytał z kpiącym uśmiechem. - Proszę. - George wygrzebał banknot z kieszeni i wręczył służącemu. - Ach, dobry człowieku! - odezwał się Lucien z zadowoleniem. - No to rusz się, leniu. Jestem wysuszony jak cycek czarownicy. Dick pociągnął nosem, wsadził banknot do kieszeni i znikł. - Bezczelny nicpoń - zauważył Lucien. - Kręci się tutaj tylko dlatego, że od pół roku nie dostał pensji i wie, że jak mnie zostawi, zanim umrę, to nie zobaczy grosza. Więc - ciągnął, rzucając kolejne czujne spojrzenie - dlaczego tak ci się pali z tym porwaniem? George nie miał zamiaru wyjawiać złośliwemu wspólnikowi, jak z nim postąpił książę. Wzruszył ramionami, zapanował nad grymasem na twarzy i oznajmił: - Mam posiadłość, którą muszę się zająć. Nie mogę już dłużej tutaj tkwić. Ale potrzebuję twojej pomocy. Lucien skinął głową. - A jakąż to zachętę oferujesz, drogi chłopcze? George się zdziwił. Sądził, że pragnienie zemsty będzie dla Luciena dostatecznym bodźcem.

- Dostaniesz ją w swoje ręce - rzekł. - Możesz mieć ją pierwszy... tak długo, jak zechcesz. Zaskoczył go wyraz obrzydzenia, jaki przemknął przez twarz wicehrabiego. - Chcę się jej pozbyć, człowieku. A nie ją mieć - stwierdził z naciskiem Lucien. - Myślałem, że tyle zrozumiałeś. Ty ją oskarżasz. Ja się wyrzekam. Tarquin jest bezradny i zgnębiony. Dziewczyna przepada. Ale pytam raz jeszcze, co dajesz za moją pomoc? - Zmrużył oczy. - Czy to nie dość? - zapytał jeszcze bardziej zdumiony George. Lucien zachichotał radośnie. - Dobry Boże, nie, człowieku. Dasz mi tysiąc gwinei. Sądzę, że to będzie dostateczne wynagrodzenie. W zależności od tego, rzecz jasna, co tam wymyśliłeś. - Odchylił się do tyłu, krzyżując nogi i uśmiechając uprzejmie. George bił się z myślami tylko przez chwilę. Był w stanie zebrać tysiąc gwinei, choć rzucanie ich temu ohydnemu gadowi kłóciło się ze zdrowym rozsądkiem. Potrzebował jednak współpracy wicehrabiego. - Sam nie wydostanę jej z domu - powiedział. - Musimy tam wejść i ją wykraść. - Dobry Boże! - Lucien otworzył oczy, po raz pierwszy zapominając ze zdumienia o swoim cynicznym rozbawieniu. - A jak chcesz to zrobić? - W środku nocy. Przekradniemy się do jej pokoju. Obezwładnimy ją we śnie i wyniesiemy. - George mówił z niezachwianą pewnością siebie. -Ty wiesz, gdzie jest jej pokój. I wiesz, jak wejść do domu niezauważenie. - Co skłania cię do takiej wiary w moją moc sprawiania cudów? -zapytał Lucien, unosząc brwi. - Wiem, że możesz to zrobić - upierał się George. - Mieszkałeś tam. Zapewne masz klucz. Lucien ponownie pociągnął się delikatnie za ucho. Rzeczywiście miał klucz do bocznych drzwi. Kazał go dorobić wiele lat temu, kiedy jeszcze był chłopcem. Chcąc obejść nakazy księcia i wyrwać się spod jego czynnej opieki, często musiał uciekać się do podstępów. - Może i mam - ustąpił po minucie. - Wejść do środka nie będzie trudno, ale wyjść z rudą, szarpiącą się i wrzeszczącą czarownicą to już zupełnie co innego. - Nie będzie hałasować - oświadczył George.

- Och? - Lucien przekrzywił głowę pytająco. - Dopilnuję tego. Wicehrabia przyglądał się przez chwilę jego twarzy, po czym skinął głową. - Wierzę ci. Niemal mi żal mojej małżonki. Ciekaw jestem, co skłania cię do podjęcia tak szybkich i stanowczych kroków, drogi przyjacielu. - Zamilkł, ale nie otrzymał wyjaśnienia. Wstrzemięźliwość Ridge'a wzmogła stukrotnie jego ciekawość, ale gotów był poczekać. - Jest jeszcze jednak drobna przeszkoda podjął zamyślonym tonem. - Sypialnia mojego kuzyna przylega do sypialni naszej pani. Śmiem twierdzić, że ta bliskość mu odpowiada. - Czy wiesz z całą pewnością, że Juliana jest jego kochanką? - zapytał George głucho. Tak podejrzewał, ale chciał potwierdzenia. - A z jakiego innego powodu mój kuzyn tak by się zainteresował dziewczyną? - Lucien wzruszył ramionami. - Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek przedtem przyjął kobietę pod swój dach. Podejrzewam, że utrata jej sprawi mu wielką przykrość. - Uśmiechnął się. - Myślę, że zdołam wywabić kuzynka jutro z domu. Lepiej, żeby był gdzie indziej, gdy porwiemy jego panienkę... Ach, nareszcie... przybywa Dick. Wypijemy za udane przedsięwzięcie. Postaw to tutaj, człowieku. Nie musisz nalewać. Sam jestem w stanie to zrobić. George przyjął brudny kieliszek, jaki podał mu gospodarz. Pił, myśląc tylko o zemście. Opanowało go szaleństwo. Książę Redmayne uwolnił demony, kiedy postanowił okiełznać George'a Ridge'a.

Książę wstrzymał konie przed domem przy ulicy Albermarle. Ted pojawił się jak za sprawą czarodziejskiej różdżki, zbiegając po schodkach z lekkością zaskakującą u tak potężnie zbudowanego człowieka. Słyszał opowieść woźnicy, podobnie jak reszta domowników, i teraz patrzył złym wzrokiem na Julianę, jakby uraziła go osobiście swym złym postępkiem. - Zabierz konie, Ted. - Tarquin zeskoczył na ziemię, pomagając wysiąść Julianie i Lilly. Przejął Rosamund od brata, żeby ten mógł wysiąść, po czym oddał mu wciąż nieprzytomną dziewczynę i ruszył pierwszy do domu. - Catlett, wezwij zarządcę i każ odprowadzić te dwie młode damy do sypialni. Poślij im służącą do pomocy. I poproś Henny, żeby natychmiast przyszła do apartamentów lady Edgecombe.

- Och, nie! – wykrzyknęła Juliana. - Nie... Nie potrzebuję Henny. Musi się zająć Rosamund. Ja naprawdę sobie poradzę, ale Rosamund potrzebuje fachowej opieki. Wziął ją za ręce, obracając dłońmi do góry. - Nic nie zdziałasz rękoma w takim stanie. Jeśli nie chcesz Henny, to ja cię opatrzę. - Nie ma powodu, abyś się kłopotał, panie. - Jej głos brzmiał chłodno. Obejdę się bez pielęgniarki. Spojrzał

na

nią

zniecierpliwiony.

Wciągnął

gwałtownie

powietrze

i powiedział: - Albo Henny, albo ja. Wybieraj. - Zatem ty - odparła beznamiętnym tonem, nie znajdując wymówki. Rosamund wymagała natychmiastowej, fachowej pomocy. - A więc doskonale. - Skinął krótko głową, potem zwrócił się ponownie do Catletta: - Chcę, aby jak najszybciej zaniesiono wannę, gorącą wodę, maść, bandaże, mydło ługowe do apartamentów lady Edgecombe. Quentinie, zajmiesz się pozostałymi dwiema? - Oczywiście. - Chodź, Juliano. - Książę ujął ją mocno za nadgarstek, stawiając stopę na schodach. Juliana ruszyła za nim z ociąganiem. Jej sypialnię przepełniało światło słońca; róże w wazonach wymieniano codziennie i powietrze przesiąknięte było ich aromatem. Widok łóżka z czystą, pachnącą lawendą pościelą, puchowym materacem i miękkimi poduszkami sprawił, że koszmar Bridewell zaczął blednąc. Dom. Czy to jej dom? Czuła się jak w domu. U siebie. Głos księcia przerwał tok jej myśli. - Łóżko musi poczekać, Juliano. Nie wiadomo, czego się nabawiłaś w tej brudnej dziurze. Robactwo, infekcja... - Robactwo? - Podniosła dłonie do splątanych włosów, krzywiąc się z obrzydzenia. Dlatego kazał przynieść ługowe mydło. - Nie ruszaj się. Nie chcę dotykać twojego ubrania więcej, niż koniecznie muszę, więc je poprzecieram. – wziął z toaletki nożyczki, których Henny

używała do drobnych przeróbek krawieckich. Juliana stała sztywno, drżąc ze wstrętu. Pamiętała, jak Maggie dotykała jej sukni, jak zrywała gruzłowatymi, brudnymi, krwawiącymi palcami chusteczkę z szyi Rosamund. Ogarnięta mdłościami, odepchnęła na bok Tarquina i rzuciła się do komody. Książę odłożył nożyczki i podszedł do niej. Ciepłą dłonią gładził jej szyję i plecy. Przyszło mu do głowy, że gdyby przed paroma tygodniami ktoś mu powiedział, że będzie uspokajał wymiotującą kobietę, parsknąłby śmiechem. Ale wtedy Juliana jeszcze nie wkroczyła w jego życie. - Wybacz - wysapała, kiedy wymioty ustały. - Nie wiem, co mi się stało. Zazdrościła Rosamund spokojnej, uważnej opieki Henny. Wymiotowanie w obecności mężczyzny, nawet kochanka, zwłaszcza kochanka, było nieznośną torturą; skrzywiła się na myśl, jak musiał to przyjąć. Ale jego dłoń na plecach przyniosła jej niewymowną pociechę. - Nie ma potrzeby wybaczania - odparł łagodnie Tarąuin, zanurzając szmatkę w dzbanku z wodą. Wytarł jej usta i czoło, a w jego oczach nie znalazła wcześniejszego gniewu. Dostrzegała w nich raczej wyraz zdziwienia, ale usta miał spokojne. Odłożył szmatkę, podniósł nożyczki i zręcznie poprzecinał tasiemki jej bluzki. W ciągu paru minut rozebrał ją do naga. Sama zsunęła pończochy, rzucając je na stos ubrań. Potem stanęła niepewnie, żałując, że nie ma przy niej Henny. Nie wiedziała, co zrobić z rękami, pragnęła się nimi zasłonić, tak jakby nigdy nie dzieliła z tym człowiekiem cudownych, intymnych chwil. W jego spojrzeniu nie było pożądania; to jednak tylko powiększało jej zakłopotanie. Jakże tęskniła za Henny. Za kobietą, pielęgniarką. Kimś, kto by się nią zajmował w sposób naturalny, zwyczajny... Pukanie do drzwi wyrwało ją z zamyślenia. Spojrzała w panice na Tarquina, który wręczył jej muślinową szatę i wskazał zasłony łóżka. Juliana wycofała się, patrząc, jak dwaj lokaje wnieśli porcelanową wanienkę, miedziane dzbany parującej wody; za nimi weszła służąca z bandażami, maścią, ługowym, silnie pachnącym mydłem i stosem ręczników. Nikt się nie odezwał. Nikt nie zerknął nawet w stronę Juliany. Książę, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, przycupnął na parapecie, czekając, aż

skończą przygotowania. Kiedy służba wyszła, Juliana wysunęła się z kryjówki. - Najpierw zabandażuję ci ręce. - Nalał gorącej wody do miski na toaletce. - Jak będę mogła się umyć zabandażowanymi rękami? - Nie umyjesz się, mignonne. Ja to zrobię. - Uśmiech przemknął po jego twarzy, przypominając jej ostatni raz, kiedy się kochali, gdy patrzył na nią z takim zdumieniem i serdecznością. Gdzie się podział jego gniew? Juliana znowu nie wiedziała, co myśleć. Co on czuł? Wskazał na stołeczek przy toaletce. - Usiądź i podaj mi ręce. - Zręczny i delikatny jak doświadczona pielęgniarka obmył pokaleczone ciało, posmarował je leczniczą maścią owinął bandażem, rozdzierając go na końcach, żeby zrobić supeł. Tak samo jak Julianę jego również

zaskoczyła

nowo

odkryta

umiejętność;

uśmiechnął

się

z zadowoleniem. Juliana zagryzła dolną wargę. - Czy martwiłeś się o mnie, kiedy usłyszałeś, gdzie jestem? - zapytała nieśmiało, dopiero wówczas zdając sobie sprawę, że wcale nie chciała tego pytania zadawać. - Wejdź do wanny - odparł. - Trzymaj ręce z dala od wody. - Ale martwiłeś się? - nalegała, podnosząc nogę, żeby wejść do wanny. Nagle to pytanie stało się najważniejszym, jakie mu dotąd zadała. - Nie zostawiłbym w tym miejscu najgorszego wroga - powiedział żartobliwie. - Czy usiądziesz z własnej woli? Juliana pośpiesznie wsunęła się do wanny. Nie takiej odpowiedzi oczekiwała. Zapatrzyła się w wodę. Tarquin ujął jej brodę, unosząc głowę. - Nigdy w życiu nie martwiłem się bardziej - oznajmił bezbarwnym głosem, pozbawionym śladu wesołości. - Przeraziłaś mnie śmiertelnie, Juliano. I jeśli jeszcze raz tak mnie przerazisz, to obiecuję, że przeklniesz dzień, w którym się urodziłaś. Puszczając brodę, polał jej włosy gorącą wodą. Juliana parsknęła, niecierpliwie odrzucając zmoczoną masę loków na bok, żeby znowu móc zobaczyć jego twarz. W oczach księcia płonął ten sam blask, pomimo groźby.

Z jakiegoś powodu groźba sprawiła jej równą przyjemność, jak wyraz oczu. Zadowolona, pochyliła głowę, poddając się jego silnym palcom. Skrzywiła się, czując zapach ługu, który wcierał energicznie w jej poplątane włosy. Było jeszcze gorzej, kiedy zaczął szorować szmatką jej ciało, nie omijając ani milimetra. Nie robił tego brutalnie, tylko starannie, a kiedy doszedł do piersi, powstrzymała grymas bólu. Jej piersi stały się ostatnio bardziej wrażliwe. Tarquin zauważył nieznaczne skrzywienie. Ciekawiło go, ile jeszcze czasu upłynie, zanim powie mu o ciąży. Prawdopodobnie nie przyszło jej do głowy, że on się domyśla. Było w tym coś wzruszająco naiwnego, że nie zdawała sobie sprawy z tego, że cykle jej ciała nie stanowiły dla niego żadnej tajemnicy. Uśmiechnął się, ale nie zdradził swoich myśli; powie mu we właściwym dla siebie czasie. - Sądzę, że jesteś czysta - oznajmił w końcu. - Nie znalazłem robactwa. Miejmy nadzieję, że nie zdążyłaś także złapać żadnej infekcji. Wyjdź. - Chwycił wielki ręcznik. Juliana stała nieruchomo, podczas gdy wycierał ją ostrożnie jak porcelanową lalkę. W końcu narzucił jej koszulę nocną przez głowę. - Teraz możesz wejść do łóżka i powiedzieć mi, jaka dokładnie fantazja wpędziła cię w tę ostatnią awanturę. - Fantazja! Tak to nazywasz? - Juliana natychmiast, zapominając o zmęczeniu i zmieszaniu, spojrzała na niego gniewnie. - Próbuję pomóc tym kobietom odzyskać panowanie nad własnym życiem, a ty to nazywasz fantazją! - Pogarda w jej oczach paliła go żywym ogniem. -Istnieje świat niewolnic... niewolnic, których ciała wykorzystujecie dla własnej przyjemności, jest zatem w twoim interesie, by nic się nie zmieniło. - Odwróciła się, machnąwszy ręką z rezygnacją i weszła do łóżka. - Nie ma w tobie współczucia, książę. Tak jak w innych ludziach twojej klasy. Gdybyś przemówił... ty i lord Quentin, i inni wam podobni... ludzie by posłuchali. Gdybyście domagali się uczciwego traktowania kobiet, których ciał używacie, wszystko by się zmieniło. - Naciągnęła na siebie kołdrę, kładąc się na boku, tyłem do niego. Tarąuin patrzył na jej ciało pod okryciem. Przeczesał palcami włosy w rzadkim u niego geście zdumienia. Nikt dotąd nie patrzył na niego, nie przemawiał do niego z takim wściekłym szyderstwem. A zamiast gniewu czuł tylko konsternację.

Siedemnastoletni podlotek oskarżył go o nieczułość w życiu, w sposobie widzenia świata, a on stał, zastanawiając się, czy dziewczyna nie ma racji. Doprowadzała go do szaleństwa. Kiedy nie przerażała go swoimi wypadami, targała każde włókno w starannie utkanym kilimie jego życia, każąc mu zauważać rzeczy, którymi nigdy się przedtem nie kłopotał. Nie były to przyjemne odkrycia. Zrobił krok w jej stronę, a potem wyszedł z pokoju, cicho zamykając drzwi za sobą. Juliana przewróciła się na plecy. Niewidzącymi oczami wpatrywała się w sufit. Spod zamkniętych powiek ciekły łzy; powiedziała sobie, że płacze ze zmęczenia. Że to reakcja na to, co ją spotkało.

27 Boże, nie wiem, dokąd zmierza świat, skoro młode dziewczyny doprowadzają się do takiego stanu. - Henny pokręciła głową, zdejmując następnego ranka bandaże z rąk Juliany. - Jak się ma Rosamund? - Juliana czuła się słaba, całe jej ciało ogarnęło głębokie i nieznane znużenie. Spała dzień i noc i teraz wydawało się, że nadal nie może całkiem się obudzić. Deszcz bębnił o szyby okienne, w pokoju płonęły świece, co tylko działało usypiająco. - Wyjdzie z tego. Przeżyła straszny szok, ale szybko wraca do siebie. Przyszła pani Dennison i zabrała je do domu. - Już? - Juliana skrzywiła się, kiedy kawałek bandaża przykleił się do otwartej rany. - Dlaczego nikt mi nie powiedział? - Spałaś, a Jego Wysokość rozkazał, żeby ci nie przeszkadzano, póki nie zadzwonisz. - Henny zanurzyła szmatkę w ciepłej wodzie.- Kiedy się ubierzesz, chciałby cię zobaczyć w bibliotece. To jest, jeśli czujesz się na siłach. - Opłukała dłonie Juliany, po czym osuszyła je delikatnie i nałożyła świeżą maść. Juliana opuściła ciężkie powieki, zastanawiając się, czy przypadkiem nie połknęła jakiejś pigułki nasennej. Nie pamiętała nic z tego, co się działo potem, jak Tarquin ją zostawił ubiegłego, słonecznego ranka. Skąd pani Dennison wiedziała, że Lilly i Rosamund były tutaj? Czy miała do nich pretensję? Chyba nie, skoro tak szybko zabrała je pod swoje skrzydła. Tarquin znał odpowiedzi. Ogarnęło ją przygnębienie, kiedy przypomniała sobie, jak wyszedł w gniewie, nie odpowiadając ani słowem na jej gorzkie oskarżenia. Jeśli żywił wobec niej

jakieś ciepłe uczucia, skutecznie je zniszczyła. Nie żałowała tego, co powiedziała, nie cofnęłaby ani słowa, ale teraz wydawało jej się niewłaściwe atakować go po tym, jak troskliwie się nią zaopiekował. - Myślę, że najlepiej będzie, jak pójdziesz do łóżka, kochaneczko powiedziała Henny, zręcznie zawiązując bandaże. - Zawiadomię Jej Wysokość, że nie jesteś jeszcze gotowa, żeby do niego zejść. - Nie... nie, oczywiście, że jestem. - Juliana zmusiła się, żeby otworzyć oczy. Nie mogła go unikać, poza tym chciała poznać odpowiedź na swoje pytania. Obmyję twarz i napiję się kawy, to mnie orzeźwi. T przez ten deszcz. Henny zamruczała gniewnie, ale nie sprzeciwiała się i pół godzin później Juliana przeglądała się, pełna obaw, w wysokim lustrze. Jej włos były dzisiaj szczególnie krnąbrne, a twarz wydawała się bledsza niż zwykle. Oczy sprawiały wrażenie ogromnych, a cienie pod nimi nadawały jej, jak uznała, interesującego wyglądu. Tajemniczego i intrygującego. To jej poprawiło humor. Trudno byłoby znaleźć kogoś mniej tajemniczego i intrygującego niż ona, niezdara o wielkich stopach. Jednakże muślin w kolorze bladej lawendy i owinięte białym bandażem dłonie sprawiały, że wydawała się bardziej krucha niż zwykle. - Idź zatem. Tylko nie siedź za długo. Musisz odpocząć przed obiadem. - Taka jesteś dla mnie dobra - powiedziała Juliana. - Nikt się mną nigdy tak nie zajmował ani o mnie nie martwił. - Pod wpływem impulsu pocałowała Henny, sprawiając, że kobieta uśmiechnęła się radośnie, przeganiając ją słowami: - No, idź już, moja pani. Juliana początkowo, kiedy weszła do biblioteki, nie zauważyła gościa; obsypała Tarquina pytaniami, zanim jeszcze przestąpiła próg. - Czy pani Dennison była zła na Lilly i Rosamund, sir? Skąd wiedziała, że tu są? Jesteś pewien, że nie będzie dla nich niedobra? - Nie. Ja ją zawiadomiłem. Tak - odparł Tarąuin, podnosząc się z krzesła. Wciągnij głęboko powietrze, mignonne i przywitaj pana Bonnella Thorntona. Juliana odetchnęła głęboko. Ku swojemu zdumieniu stwierdziła, ze książę się uśmiecha, a w oczach wciąż ma to ciepłe światło. Ani śladu chłodu, jakiego się spodziewała. - Juliano? – powiedział, wskazując gościa i przywołując ją do rzeczywistości.

- Proszę wybaczyć, sir. Nie zauważyłam cię od razu. - Juliana opanowała się i dygnęła przed wysokim, szczupłym dżentelmenem w zaskakującym różowym stroju z satyny. - Jestem zachwycony, mogąc panią poznać. - Dżentelmen się skłonił. - Jego Wysokość opowiedział mi wszystko o twoich przeżyciach oraz ich przyczynie. Juliana spojrzała pytająco na Tarquina, niepewna, jak ma to rozumieć. Wręczył jej gazetę. - Przeczytaj to, a może zrozumiesz, że nie ty jedna walczysz o słuszna sprawę, Juliano. Nigdy przedtem nie miała w ręku „Drury Lane Journal", plotkarskiego pisma, pełnego niewybrednych aluzji i rzekomo prawdziwych opowiastek o skandalach z udziałem londyńskiego eleganckiego świata. Było też złośliwie zabawne. Jednak Juliana nie rozumiała, co Tarquin miał na myśli. Spojrzała na recenzje i omówienia sztuk i oper, po czym podniosła głowę. - To bardzo zabawne, panie, ale nie rozumiem... - Pośrodku znajdziesz artykuł pióra pewnej Roxanny Termagant -powiedział pan Thornton. Juliana wróciła do gazety i otworzyła usta w bezgłośnym „o". Panna Termagant opisała dokładnie awanturę u Cocksedge, wprost oskarżając ją i Mitchell o prowokację i sprowadzenie policji, żeby dokonać aresztowania czterech kobiet - z których jedna nie była nierządnicą, ale żoną wicehrabiego. Opisowi towarzyszyła bezlitosna krytyka władz, pozwalających wykorzystać się do podłych celów rajfurkom. Aresztowano niewinne kobiety, które spotkały się, żeby spokojnie podyskutować o tym, jak poprawić swoje warunki pracy i życia. - Kim jest ta dama? Pan Thornton skłonił się dwornie. - Stoi przed panią. - Uśmiechnął się psotnie. Może to wyjaśniało różową satynę. Wciąż jednak czuła się oszołomiona. - Książę opowiedział ci o tym wszystkim? - To nie jest niezwykła historia, pani. Każda próba ze strony kobiet uzyskania podstawowych praw od tak zwanych pracodawców nieodmiennie kończy się klęską. Jednakże – wziął od niej gazetę, uderzając się nią po dłoni -

możemy obrzydzić im życie, ośmieszając i oskarżając publicznie. Niestety, trudno mi dowiadywać się o tych wszystkich strasznych rzeczach. Na przykład nie miałem pojęcia o sprawie Lucy Tibbet. Tak więc mam dla ciebie propozycję, lady Edgecombe. Juliana przysiadła na oparciu kanapy. Zerknęła na Tarquina, który opierał się na krześle, z palcami złożonymi w piramidkę przy ustach, ze wzrokiem utkwionym w jej twarzy. - Nie wszyscy członkowie społeczeństwa zamykają oczy na niesprawiedliwość, mignonne. Głos pana Thorntona ogromnie się liczy w Covent Garden. Sądzę, że jego metody są znacznie skuteczniejsze niż skłanianie prostytutek do rebelii i pakowanie się do Bridewell. - Więc ty... ty też chcesz pomóc? - zapytała powątpiewająco. - Powiedzmy, że otworzyłaś mi oczy - odparł, krzywiąc się lekko. Juliana zdumiała się, przez chwilę nie zdawała sobie sprawy, że pan Thornton znowu zaczął mówić. Zakasłał znacząco, żeby zwrócić jej uwagę i ciągnął. - Jak już mówiłem, lady Edgecombe, rozumiem, że masz przyjaciół w Garden. Kobiety, które wiedzą, co się tam dzieje. Jeśli zdołasz je zachęcić, żeby się tobie zwierzały, zdobędę materiał do prowadzenia wojny. - To znaczy, mam być szpiegiem? - Informatorką - powiedział Tarąuin. - Przejmę także pieczę nad funduszami, jakie zbierzecie - mówił dalej Thornton - oraz odpowiedzialność za rozdzielanie ich pomiędzy potrzebujące kobiety. Ich pracodawcom może nie odpowiadać rzekoma filantropia, ale nie będą mieli powodu, żeby mścić się na kobietach, więc nikogo nie dotkną represje. - Pan Thornton zdecydowanie skinął głową. - Wolałabym coś robić - oznajmiła Juliana. - Samo opowiadanie historii wydaje się błahe. - Ale kiedy robisz coś, Juliano, pakujesz się w same kłopoty - zauważył książę. Bonnell Thornton zachichotał, a Juliana zaczerwieniła się, ale nie usiłowała zaprzeczyć. - Twój błąd polega na tym, mignonne, że przeceniasz swoje możliwości zmienienia świata - wyjaśnił Tarąuin. -Nie zrobisz tego bez pomocy.

- To właśnie mówiłam wczoraj. - I jak widzisz, wziąłem sobie do serca. - Tak - przyznała z wahaniem. Nadal nie mogła uwierzyć, że jej słowa odniosły taki skutek. Zwróciła się ponownie do Bonnella Thorntona: - Cóż, jeśli sądzi pan, że to podziała, panie Thornton, oczywiście z chęcią pomogę. - Dobrze. Przekonasz się, że jesteśmy w stanie zmienić coś krok po kroku... Pójdę już, Wasza Wysokość... - Skłonił się przed księciem, który wstał uprzejmie i odprowadził go do drzwi. Juliana dygnęła, kiedy gość podniósł jej zabandażowaną dłoń do ust i leciutko ucałował koniuszki palców. - Dobrego dnia, lady Edgecombe. Nie mogę się doczekać naszej współpracy. Tarquin zamknął za nim drzwi, po czym odwrócił się do Juliany. - Wiem, że twoim zdaniem to niewiele, moja droga, ale wierz mi, że najlepsze, co możesz zrobić. Juliana nie miała takiej pewności. Przychodziło jej do głowy wiele pomysłów. Ale nie byłoby rozsądnie teraz o tym mówić. - Nie mogę pracować dla pana Thorntona, nie odwiedzając przyjaciółek zauważyła. - Nie - przyznał, podchodząc do komódki, żeby nalać sobie kieliszek sherry. - Nie zapomnisz jednak zabrać ze sobą Teda, dobrze? Juliana pokręciła głową. - Dlaczego zmieniłeś zdanie? Odstawił karafkę i podszedł do niej. Ujmując twarz Juliany w dłonie, musnął wargami jej powieki. - Sprawiasz niezwykłe czary, mignonne. Wierzę, że jeśli się postarasz, roztopisz serce z marmuru. - Przesunął kciukiem po jej ustach. - Nie mogę powiedzieć, żebym był zachwycony, stanowiąc cel twoich reformatorskich zapałów. - Pocałował ją, podczas gdy ona wciąż szukała odpowiedzi. - Wracaj teraz na górę. Wyglądasz na wyczerpaną. Poczuła nagle zarazem mdłości i przemożną senność. Nie była w stanie pojąć do końca jego słów. Czy była to jakaś deklaracja? Obietnica? Chciała odpowiedzieć, ale w jego oczach wyczytała, że wolałby, aby nic nie mówiła. Kładąc ręce na jej ramionach, skierował ją ku drzwiom. - Idź do Henny, Juliano. - I Juliana wyszła bez słowa.

Położyła się na szezlongu pod oknem, podczas gdy Henny zdjęła jej buty i rozsznurowała gorset. Jej dłoń zsunęła się na brzuch. To dziecko będzie miało jedynie opiekuna i wuja. Nigdy nie pozna ojca. Cała miłosna czułość świata nie złagodzi tego faktu. A jak tylko Tarquin się dowie, że nosi jego dziecko, nie będzie już tak całkiem do niej należało, nawet w łonie. Jak długo zdoła zachować tę tajemnicę dla siebie? - Henny mówi, że Juliana nie może się dzisiaj obudzić. - Quentin wydawał się zmartwiony, stojąc przed kominkiem w bibliotece. Dzień był chłodny, deszczowy. - Czyżby ucierpiała bardziej, niż sądziliśmy? - Nie. - Tarquin popijał porto. - Przypuszczam, że kryje się za tym co innego. - Co? - Quentin sięgnął po swój kieliszek stojący nad kominkiem. Tarąuin ziewnął. - Juliana mi powie. Sądzę, że powie mi, kiedy nadejdzie jej zdaniem właściwy czas. - Wyciągnął nogi w stronę kominka. - Bywa, że wieczór w domu jest czymś cudownym. - Zwłaszcza, kiedy się słucha tego. - Quentin wskazał okno, o które deszcz bębnił monotonnie. - W taką noc lepiej nie wychodzić. - Tak, a myśl, że moja mignonne o niespokojnym duchu leży bezpiecznie otulona w łóżku, bardzo mi dodaje otuchy. - Tarquin ponownie ziewnął. Quentin zajrzał do kieliszka. - Czy ukryjesz ten związek przed Lydią, kiedy zostanie twoją żoną? - Głos brzmiał szorstko, w oczach czaiło się napięcie. Tarąuin podniósł głowę, senne rozleniwienie opuściło go w jednej chwili. - Co masz na myśli, Quentinie? - A jak sądzisz, co mam na myśli? - Quentin skoczył na równe nogi. Jego męka stała się nagle nie do zniesienia. - Lydia i Juliana znajdą się pod jednym dachem. Czy ukryjesz przed Lydią prawdziwą naturę swojego związku z Juliana? Tarąuin patrzył na niego zdumiony. Krew odpłynęła z twarzy Quentina. - Nie mogę tego znieść, Tarquinie! Nie mogę znieść, że potraktujesz Lydię w ten sposób. Kocham ją, Boże dopomóż. I nie będę stał z boku, spokojnie patrząc, jak rujnujesz nasze życie. – Zwinął dłonie w pięści, szare oczy płonęły w bladej twarzy.

- Ty... ty i Lydia! - wyjąkał Tarąuin. - Ty i Lydia? - Tak. - Lydia... Lydia wie, co czujesz? - Wciąż nie mógł tego pojąć. - Tak. - A... czy odwzajemnia twoje uczucia? Quentin przytaknął. Quentin przytaknął. - Dobry Boże! - Tarąuin przeczesał włosy palcami. - Ty i Lydia się kochacie? Wiem, że zawsze miałeś dla niej szczególne względy, ale... - Czasami, Tarquinie, jesteś taki ślepy, że nie widzisz nosa na własnej twarzy! - stwierdził Quentin, czując się nagle oczyszczony, jakby zdjęto przytłaczający ciężar z jego ramion. - Julianie zajęło pięć minut, żeby zauważyć... - Juliana! - Teraz przypomniał sobie jej aluzje. - Jezus, Maryja, Józefie szepnął. - Nie będę przyglądał się z boku, pozwalając, żebyś obrażał Lydię, trzymając kochankę pod tym samym dachem - powtórzył Quentin stanowczym głosem. Tarquin milczał, patrząc w ogień. Uświadomił sobie, że trudno mu sobie wyobrazić, że mógłby w podobny sposób obrazić Julianę. Co się z nim, do diabła, działo? - Słyszysz mnie, Tarquinie? Podniósł głowę, kręcąc nią z pełną niedowierzania rezygnacją. - Och, tak, słyszę cię, bracie. Tak wyraźnie jak samego siebie. Quentin czekał chwilę, ale brat odwrócił się do ognia, przesuwając kieliszek między palcami. Miało się wrażenie, że wokół niego wyrosła ściana. Milczenie przedłużało się i w końcu Quentin wyszedł z pokoju, zamykając cicho drzwi. Nic nie postanowiono,

ale

wyznał

prawdę.

Zamiast

wyrzutów

sumienia

czuł

wszechogarniającą ulgę. Tarąuin nie ruszał się przez długą chwilę. Potem wstał i napełnił kieliszek. Jego wzrok padł na stojącą na kominku miniaturkę Lydii Melton. Poważna, opanowana, pełna godności. Wymarzona żona dla biskupa. Nagle roześmiał się głośno. Jakże wszystko stawało się proste, kiedy patrzyło się na świat oczyma Juliany.

Wciąż śmiał się do siebie, kiedy rozległo się pukanie do drzwi i wszedł Catlett, niosąc list na srebrnej tacy. - Proszę wybaczyć, Wasza Wysokość, ale posłaniec właśnie to przy niósł. Powiada, że to niezwykle pilne. Tarquin zmarszczył brwi, biorąc zapieczętowaną kartkę. Przeczytał napisaną brzydkim charakterem, pełną błędów treść listu i twarz mu po ciemniała. - Do diabła z tym zdegenerowanym, rozrzutnym głupcem! – Zmiął papier i rzucił go w ogień. - Sprowadź karetę. - Wasza Wysokość wychodzi? - Catlett spojrzał na pociemniałe od deszczu okno. - Tak możesz rozumieć mój rozkaz - odparł kwaśno książę. - Każ lokajowi przynieść moją pelerynę i laskę. Przeklęty Lucien! Śmiertelnie chory w domu dla dłużników. List przysłał właściciel domu, zapewne na żądanie Luciena. Żeby go zwolnić, trzeba zapłacić dług w wysokości pięciuset funtów Do tego czasu będzie leżał w chłodzie i wilgoci, wykasłując wnętrzności, bez lekarstw, jedzenia, koców. Tarquin nie zastanawiał się nad sytuacją. Nie po raz pierwszy w ciągu ostatnich pięciu lat zdarzyło się coś podobnego. Nie przyszło mu też do głowy, żeby zostawić Luciena własnemu losowi, pomimo że wyrzucił go z taką stanowczością z domu. Wiedział tak samo jak Lucien, że w trudnych chwilach zawsze pośpieszy mu z pomocą. Bez względu na to, jak zły i godny pogardy stał się Lucien, nic nie zwalniało Tarquina z odpowiedzialności. Otworzył sejf i wyjął pięćset funtów. Była to maleńka cząstka długów Luciena, więc pewnie dał się złapać któremuś z pomniejszych dłużników. Jakiemuś krawcowi czy kapelusznikowi. Lokaj przyniósł mu ciężką pelerynę z kapturem i laskę z ukrytą szpadą. Tarquin podniósł wysoki kołnierz, włożył rękawiczki i wyszedł na deszcz. Woźnica trząsł się na koźle. - Ludgate Hill. - Tarquin, nie patrząc na niego, wydał polecenie i wszedł do powozu. Woźnica trzasnął z bicza. Został niedawno zatrudniony i za bardzo pragnął sprawić dobre wrażenie, żeby skarżyć się, że go wypędzają w taką paskudną noc.

Kiedy powóz znikł za szybą deszczu, George i Lucien wyłonili się z wejścia do piwnicy naprzeciwko. - Do wszystkich diabłów - burknął Lucien, któremu woda spływała ciurkiem z ronda kapelusza. - Dlaczego akurat ta noc? Nie padało od miesiąca. George ruszył przez ulicę, chowając głowę przed ścianą wody. Nie zwracał uwagi na deszcz, paliło go pragnienie zemsty. Był tak blisko. Wbiegł w uliczkę prowadzącą do stajni i przystanął, opierając się o ścianę i dysząc ciężko. Lucien stanął obok. - Będziesz mi za to winien kolejne pięćset funtów - oznajmił, kaszląc w rękaw. George tylko machnął niecierpliwie w stronę bocznych drzwi domu. - Czy służba jeszcze nie śpi o tej porze? - Powinni spać... chyba że Catlett jeszcze gdzieś łazi. - Lucien zerknął na ulicę. - Nocny stróż będzie siedział w swojej budce pod schodami, ale my nie podejdziemy na przód domu. - A co z tym Catlettem? - Jest w biurze, jeśli nie w łóżku. Znam ich obyczaje. - wsunął klucz w zamek i drzwi otworzyły się bez skrzypnięcia. - Jaki zadbany dom - stwierdził z ironią, wchodząc do wąskiego holu. - A teraz trzymaj buzię na kłódkę i nie tup. Otworzył kolejne drzwi, ukazując schody. Panowały kompletne ciemności, nie paliła się ani jedna świeczka, ale Lucien szedł pewnie. George gramolił się za nim, starając się nie oddychać, coraz bardziej podniecony. Lucien otworzył kolejne drzwi u szczytu schodów i rozejrzał się wokół. Korytarz słabo oświetlały świece w lichtarzykach rozmieszczonych w dużych odstępach wzdłuż ścian. Panowała cisza. Wślizgnął się na korytarz, George za nim. Dom był spokojny jak grób, kiedy dotarli do drzwi Juliany. Lucien odsunął się, przyciskając do ściany. - Jest tam. Znasz drogę do wyjścia. Ja sprowadzę powóz i będę czekał na rogu ulicy. George skinął głową, oczy błyszczały mu w spoconej twarzy, usta miał wilgotne. Położył rękę na klamce, podczas gdy Lucien wymknął się do wyjścia.

Wicehrabia nie miał ochoty jeszcze bardziej wplątywać się w porwanie. George pchnął drzwi, które otworzyły się bezszelestnie. W pokoju było ciemno, nie licząc słabego blasku żaru w kominku. Nie zaciągnięto zasłon wokół łóżka i dostrzegł śpiącą postać. Przyglądał jej się przez minutę. Patrzył, jak okrycie podnosi się na jej piersi z każdym równym oddechem. Jej włosy układały się gęstymi falami na białej poduszce Zmarszczył brwi na widok zabandażowanych dłoni, po czym wzruszył ramionami. Nie będzie musiała ich używać. Pochylił się nad dziewczyną. Ręce miał wielkie, ciężkie, o palcach silnych jak u parobka. Te palce objęły szyję Juliany i zacisnęły się. Jej oczy otworzyły się gwałtownie, senne i pełne zgrozy; zabandażowane dłonie usiłowały odepchnąć palce od szyi. Otworzyła usta do krzyku, ale nie wydała żadnego dźwięku. Dusiła się, a jej otępiały umysł nie wiedział, czy to sen, czy jawa. Twarz ponad nią, taka zacięta, wydawała się znajoma i obca zarazem. Jak maska... przerażająca maska... maska z sennego koszmaru. Proszę, dobry Boże, to tylko koszmar. Ale nie mogła oddychać. Usiłowała się obudzić. Oczy wychodziły jej z orbit. Pierś się zapadała. Porwała ją fala czerni. George zwolnił uścisk, kiedy opadła bezwładnie na poduszki, zakrywając powiekami przerażone oczy. Jego palce zostawiły cienie na białej szyi. Przyłożył dłoń do jej warg. Oddychała, ale lekko i płytko. Wyjął grubą chustę z kieszeni i obwiązał jej usta. Potem zrzucił okrycie i popatrzył na nieprzytomną postać, której ciało rysowało się wyraźnie pod cienką koszulą. Oderwał od niej oczy, świadom upływu czasu, i otworzył szafę. Wyjął pelerynę i znalazł także parę jedwabnych pończoch. Związał jej kostki jedną pończochą, potem nadgarstki drugą. Owinął nieruchome ciało peleryną, zarzucając kaptur na głowę. Oddychała wciąż płytko, ale regularnie. Przewiesił ją przez ramię, rozejrzał się jeszcze raz dookoła i ruszył do drzwi. Z podniecenia trudno mu było posuwać się powoli i ostrożnie opustoszałym korytarzem. Spodziewał się, ze lada moment otworzą się drzwi, rozlegnie krzyk. Udało mu się jednak dotrzeć bez przeszkód do drzwi na wewnętrzną klatkę schodową. Wślizgnął się w ciemność, zamykając za sobą drzwi. Nie było Luciena, który by go poprowadził. Czekał z bijącym sercem i wilgotnymi dłońmi, aż opanował

się na tyle, żeby ruszyć w dół wąskimi, stromymi schodami, opasując ramieniem swój ciężar. Czuł jej kształt, zapach włosów i skóry, ciepło oddechu na szyi. Na dole schodów wszedł do wąskiego holu. Drzwi były lekko uchylne; serce mu zamarło; jeszcze chwila, a jego plan zakończy się powodzeniem. Wyszedł na uliczkę. Podskoczył na dźwięk przenikliwego gwizdu. Ale to Lucien przywoływał go z końca bocznej uliczki. George ruszył biegiem; głowa Juliany uderzała o jego plecy. Na ulicy stał powóz, Lucien, drżąc z zimna, zajął już miejsce wewnątrz. - Do diabła, nabawię się febry po dzisiejszej nocy - poskarżył się, kiedy George zsunął Julianę z ramienia i rzucił na ławkę. - A więc ją masz. - Spojrzał na ciało nieprzytomnej żony z umiarkowanym zainteresowaniem. - Co jej zrobiłeś? Nie jest chyba martwa, co? George rozchylił pelerynę i odsunął kaptur. Głowa Juliany opadła na brudne skórzane obicie ławki. Lucien uniósł brwi na widok knebla, potem pochylił się, dotykając lekko siniaków na szyi. - Mój Boże, byłeś dosyć brutalny, drogi chłopcze? - Nie mogłem ryzykować - odparł George, siadając obok Luciena, skąd mógł obserwować, jak ofiara turla się po ławce, gdy powóz o żelaznych kołach telepał się po bruku. Uśmiechnął się i pogładził po brodzie. Lucien sięgnął do kieszeni po flaszkę koniaku. Trzęsąc się, podniósł ją do ust i wypił. - Dobry Boże, ależ zmarzłem. - Napił się znowu, chcąc ogrzać lodowatą pustkę w żołądku. Dłonie i stopy mu zdrętwiały, palce stały się sine, jakby krew przestała krążyć w żyłach. Zaklął znowu, gdy chwycił go potężny atak kaszlu. George nigdy nie słyszał, żeby ktoś kaszlał tak gwałtownie. Lucien przyłożył chusteczkę do ust. George widział, jak białe płótno czerwieni się od krwi. Instynktownie odsunął się trochę dalej. Sięgnął do kieszeni po małą fiolkę soli trzeźwiących. Lucien wciąż kaszlał, ale przekrwionymi oczami patrzył, jak jego towarzysz odkorkowuje fiolkę i podstawiają pod nos Juliany. - Po co ją cucisz? - zachrypiał Lucien. - Poczekaj, aż będziemy na miejscu, głupcze. Nie chcesz chyba, żeby narobiła kłopotu.

- Nie narobi - odparł nadąsany George, ale usiadł z powrotem, chowając fiolkę do kieszeni. Chciał być przy tym, jak odzyska przytomność. Chciał zobaczyć, jak otwiera oczy. Jak uświadamia sobie, co się z nią stało. Chciał napotkać jej wzrok i wyczytać w nim bezradność, kiedy poczuje więzy na kostkach i rękach oraz knebel. Ale mógł poczekać, Odwrócił głowę, wyglądając w ciemną noc, i nie zauważył, kiedy oczy Juliany otworzyły się na chwilę i znowu zamknęły. Bolało ją gardło. Bolało straszliwie, kiedy przełykała ślinę. Nie mogła się poruszyć. Nie mogła otworzyć ust. W nosie czuła słabą woń soli trzeźwiących. Nie otwierała oczu. Co się stało? Wróciło wspomnienie okropnego koszmaru. Ręce na jej gardle. Twarz George'a - spuchnięta, pokryta potem, triumfująca. To nie był sen. Usiłowała dojść, co nie pozwala jej się poruszyć; w oszołomieniu trwało wieczność, zanim zrozumiała, że jest związana i zakneblowana. - Zbliżamy się do Pod Dzwonem. Głos Luciena. Dobry Boże, a więc miała ich obu na karku. Oblał ją zimny pot. Jak zdołali porwać ją z domu niezauważeni? Gdzie był Tarquin? Dlaczego go zabrakło? Łzy zakłuły ją pod powiekami, próbowała je przełknąć. Gardło sprawiało jej nieznośne cierpienie, ale nie mogła znieść myśli, że łzy popłyną jej po twarzy, a nie była w stanie ich obetrzeć. Powóz zaturkotał po raz ostatni i stanął. Usłyszała głosy. Tupot biegnących stóp, nawoływania. Światło padło na jej zamknięte powieki, wyciągnięto ją z powozu, wciąż owiniętą peleryną. George zarzucił ją na ramię. Zaryzykowała i otworzyła oczy. Byli na dziedzińcu Pod Dzwonem w Cheapside. Dyliżans pocztowy stał przed drzwiami, gotowy do drogi, stajenni chronili się przed deszczem pod okapem dachu gospody. George wrzucił Julianę do dyliżansu i zatrzasnął drzwi. - Pani jest chora - oznajmił stajennym. - Śpi, więc jej nie przeszkadzajcie. Wrócimy za minutę. - Po czym zwrócił się do Luciena: - Zjedzmy coś. Jestem mokry jak zmokła kura i suchy jak pustynia. Lucien zerknął na zamknięte drzwi dyliżansu, potem wzruszył ramionami i wszedł za George'em do szynku. - A jak ktoś zajrzy do środka?

- Nikomu nic do tego. Poza tym ona nie może krzyczeć. Kto miałby tam zaglądać? To nie jego sprawa, uznał Lucien, drżąc z przejmującego zimna. Nie odpowiadał za to porwanie. Napił się łapczywie brandy, ale machnął ręką na pasztet, chleb i ser, które pożerał George. Czuł się chory i wiedział z doświadczenia, że lodowaty chłód w kościach zapowiadał napad wysokiej gorączki. Może powinien wynająć tu pokój i dobrze się wypocić. Ale chciał dostać swoje tysiąc gwinei i nie zamierzał opuścić George'a, dopóki nie będzie czuć ich w garści. Rozumiał, że nie może ich otrzymać przed powrotem George'a do domu; tak więc musiał mu towarzyszyć. Poza tym zabawne będzie zobaczyć, jak zachowa się jego żona, kiedy odzyska przytomność. Juliana leżała pół na ławce, pół na podłodze. Nie chciała dać po sobie poznać, że jest przytomna, póki nie przybędą na miejsce przeznaczenia. W którymś momencie będą musieli ją rozwiązać. Było jej niewygodnie, bolały ją wszystkie mięśnie. Żeby o tym nie myśleć, zastanawiała się, która może być godzina. Ile czasu upłynie do świtu. O której ją porwano? I dokąd, na litość boską, chcieli ją zawieźć? George'owi potrzebna była martwa albo skazana za morderstwo, żeby mógł odzyskać część spadku. Co zatem zamierzał? Żadna z tych możliwości nie nastrajała optymistycznie. Wrócili. Czuła koniak, kiedy usadowili się ciężko na ławce naprzeciwko. Lucien kaszlał silnie. Jakieś ręce podniosły ją na ławkę. Trzasnął bat, powóz zaturkotał na bruku. Dokąd ją zabierali?

Tarąuin stał w deszczu, patrząc z niedowierzaniem na ruinę domu przy Ludgate Hill. Dom strawił pożar... przed miesiącami. Została poczerniała skorupa bez dachu. Wiedział, że nie pomylił adresu. Nie było tam żadnego domu dla dłużników. Lucien go oszukał. Chciał wywabić z domu. Obrócił się na pięcie. - Do domu! - rzucił przemoczonemu woźnicy. - I to szybko. -Wskoczył do powozu, zatrzaskując drzwi, a konie ruszyły z kopyta pod batem gorliwego

woźnicy. Myśli kłębiły mu się w głowie. To musiało mieć coś wspólnego z Juliana. Ale co? Obmyślenie takiego planu nie pasowało do impulsywnego Luciena. Wyskoczył z powozu, niemal zanim ten się zatrzymał. - Zostań tu. Mogę cię jeszcze potrzebować. Woźnica skinął żałośnie głową i mocniej naciągnął kapelusz. Nocny portier otworzył drzwi na energiczne pukanie księcia. - Kto tu był pod moją nieobecność? - warknął książę. Mężczyzna spojrzał przestraszony, jakby go o coś oskarżono. - Nikt, Wasza Wysokość. Siedziałem tu sam. Ani żywego duch, przysięgam. Tarquin pobiegł na górę, przeskakując po dwa stopnie. Otworzył drzwi sypialni Juliany, wiedząc, co zastanie, ale modląc się, żeby nie miał racji. Stanął, wpatrując się w puste łóżko. Żadnych śladów walki. Drzwi szafy były uchylone, szuflady bieliźniarki powyciągane, ich zawartość skotłowana. Pociągnął parę razy za sznurek od dzwonka, aż rozległ się odgłos biegnących stóp na korytarzu. Zjawili się naciągający pośpieszne liberię Catlett, nieprzytomna Henny i Quentin w koszuli nocnej, wszyscy mocno zaniepokojeni. - Lady Edgecombe nie ma w domu - rzucił książę nieswoim głosem. - Henny, sprawdź, czego brakuje z jej ubrań. Catlett, zapytaj służbę czy słyszeli... widzieli coś niezwykłego w ciągu ostatnich dwóch godzin Quentin zapatrzył się z niemądrą minę w puste łóżko. - Dokąd by się wybrała w taką noc? - Nigdzie z własnej woli - odparł ponuro Tarquin. - Lucien maczał w tym palce, ale jak, na Boga, zdołał ją stąd zabrać? Jest silniejsza od niego. A nawet, jeśli zdołał ją obezwładnić, nie byłby w stanie znieść jej po schodach. - Dlaczego miałby to zrobić? - Dlaczego Lucien knuje?... Cóż? - zwrócił się do Henny, która skończyła przeglądać szafę i bieliźniarkę. - Tylko gruba peleryna, Wasza Wysokość, i para pończoch. Nie wydaje mi się, żeby poza tym czegoś brakowało. - Buty? Henny potrząsnęła głową. - Wygląda na to, że wyszła tylko w nocnej koszuli, panie.

- George – powiedział Tarquin cicho, jakby do siebie. – George Ridge. – Źle ocenił, grubo pomylił się co do charakteru tego człowieka. Zamiast przestraszyć, obudził demona. Lucien dostarczył sposobu, George brutalnej siły. - Co mówisz? - zapytał Quentin, wciąż zbyt oszołomiony, żeby w pełni pojąć sytuację. - George i Lucien, diabelska spółka - rzekł z goryczą Tarquin. – Boże, ależ byłem głupcem. - Odwrócił się, gdy wpadł Catlett w przekrzywionej peruce i niedopiętej liberii. - I cóż? Masz coś? - Nie, Wasza Wysokość. Służba była już w łóżkach, zanim książę wyszedł. Ja jeszcze trochę chodziłem, ale wkrótce po wyjściu Waszej Wysokości także się położyłem. Tarquin skinął głową. Wszyscy wpatrywali się w niego, śledząc każdy grymas. - Musimy zgadnąć - odezwał się w końcu. - Boże dopomóż, jeśli się pomylę. Henny, spakuj torbę dla lady Edgecombe. Podstawowe rzeczy... strój do konnej jazdy, buty. Wiesz, czego będzie potrzebować. Catlett, powiedz woźnicy, żeby sprowadził dwukółkę z parą siwków. Quentinie, będziesz mi towarzyszyć? - Oczywiście. Ubiorę się. - Quentin nie pytał, dokąd się udają, wkrótce się dowie. Nocna eskapada w odkrytej dwukółce w ulewnym i deszczu nie stanowiła szczególnie pociągającej perspektywy, ale najbardziej liczył się czas, a lekki powozik miał pod tym względem przewagę nad ciężką karocą.

28 Zmieniali konie trzykrotnie przed świtem. Juliana nie ruszała się, nawet kiedy kosmyk włosów zaczął łaskotać ją w nos. Lucien kasłał, trząsł się i na ogół milczał, pociągając tylko często łyk koniaku. George nie spuszczał wzroku z nieruchomej postaci na ławce. Nastał szary świt; ulewa ustąpiła drobnej mżawce. Wjechali na dziedziniec Pod Czerwonym Lwem w Winchesterze; konie ledwie żyły. Woźnica nie dawał im chwili wytchnienia, kiedy obiecano mu pokaźną nagrodę za pokonanie stu

dwudziestu kilometrów w siedem godzin, była to podwójna szybkość dyliżansu. George wystawił głowę za okno. - Zmień konie. Zaraz jedziemy. - Butelka jest pusta - wymamrotał Lucien przez zaciśnięte zęby. Napełnij ją. - Pochylił się, żeby otworzyć drzwi, ale chwycił go kolejny paroksyzm kaszlu. - Daj ją mnie. - George wyrwał mu niecierpliwie butelkę z ręki Pośpieszył do szynku. - Napełnij to i daj mi jeszcze trzy butelki. - Przy tempie, w jakim Lucien pił, tyle powinno mu starczyć do końca dnia. Wrócił do powozu i znowu zajął się obserwowaniem Juliany. Nie rozumiał, dlaczego wciąż nie odzyskała przytomności. Oddychała. Twarz wydawała się trupio blada, to prawda, ale zawsze miała mlecznobiałą cerę, przy płomiennych włosach. Dotknął jej policzka. Jej skóra była ciepła. Juliana zdawała sobie sprawę, że nie będzie w stanie długo udawać. W bezruchu dokuczały jej wszystkie mięśnie, co gorsza, pilnie potrzebowała nocnika. Jak wyrazić tę potrzebę z kneblem w ustach, nie miała pojęcia, ale jeśli wkrótce się nie zatrzymają, będzie musiała jakoś dać to do zrozumienia. Przypuszczała, że George wiezie ją do swojego domu. Na miejsce zbrodni. Czy zawlecze ją natychmiast przed oblicze sędziego? Czy też miał jakiś inny, bardziej przewrotny plan? Powóz podskoczył gwałtownie na wyboju, pogłębiając jeszcze niewygodę. Nie chciała o tym myśleć, skupiła się na odtwarzaniu w pamięci rozkładu pokoi w domu George'a. Przypominała sobie okna, drzwi, zabudowania gospodarcze, dróżkę za stajniami. Powóz wjechał na podwórzec przed zbudowanym z czerwonej cegły domem Ridge'ów i zatrzymał się przed drzwiami. George wyskoczył, sięgając po Julianę i ciągnąc ją za nogi. Uderzyła głową o podłogę i otworzyła oczy. - Ach, moja śpiąca królewno, to cię obudziło - stwierdził z zadowoleniem, kładąc ją sobie na ramieniu. - Sądzę, że będziemy się świetnie razem bawić. Zaniósł ją do drzwi. Otworzyły się, zanim sięgnął do klamki. Stara gospodyni dygnęła, patrząc przestraszonymi oczami. - Och, pan George, nie spodziewaliśmy się pana. Mruknął coś pod nosem, wymijając kobietę. Lucien wszedł za nim, szczękając zębami i trzęsąc się na całym ciele.

- Zajmij się gościem, Dolly - rozkazał George, zmierzając ku schodom. Potrzebuje ciepłego kominka, gorącej wody, łóżka. - Koniaku - oznajmił Lucien słabym głosem, podnosząc flaszkę do ust. Kobieta patrzyła na niego z przerażeniem. Potrafiła rozpoznać człowieka na progu śmierci. - Tędy, panie. - Wzięła go za ramię, ale odtrącił ją z przekleństwem. - Przynieś mi tylko koniaku i gorącej wody, kobieto. - Wszedł chwiejnym krokiem do pokoju przy holu, przyciskając zakrwawioną chusteczkę do ust. Juliana odczuła przypływ nadziei. Ze strony chorego Luciena z pewnością nie musiała obawiać się przemocy. Tak więc zostawał tylko George. Jednak w jej obecnym stanie i to było aż nadto. George kopnął drzwi na górze schodów i rzucił Julianę na łóżko. - Pamiętasz ten pokój, moja droga? Twoja komnata ślubna. - Ściągnął z niej pelerynę, przewracając dziewczynę na brzuch. Juliana czuła, że koszula podjechała jej do góry, powietrze chłodziło jej nogi. Skręciła się, usiłując ją opuścić zabandażowanymi, związanymi rękami. George zachichotał i podciągnął ją znowu. - Tak mi się bardziej podoba. Podniosła ręce do ust, próbując wyciągnąć knebel, dając mu rozpaczliwe znaki oczami. W tej chwili chodziło jej tylko o jedno. - Chcesz coś powiedzieć? - Uśmiechnął się. - Wkrótce będziesz dużo mówić, droga macocho. Opowiesz mi dokładnie o morderstwie. Napiszesz to dla mnie, a potem złożymy wizytę sędziemu i tam też będziesz mogła o tym opowiedzieć. Juliana przerzuciła nogi na ziemię i zaczęła kopać nogami pod łóżko, chcąc znaleźć nocnik George zdziwił się, a potem znowu uśmiechnął. - Ach, rozumiem. Pozwól, że ci pomogę. - Schyliwszy się, wyciągnął nocnik i kopnął go na środek pokoju. - Proszę. Mam nadzieję, że sobie poradzisz. Wrócę po śniadaniu. Z oczu Juliany biły zielone płomienie. W końcu jednak zostawił ją samą. Ręce miała związane z przodu, nie z tyłu. Zawsze znajdzie się coś, za co można być wdzięcznym losowi, pomyślała z ironią, skacząc w stronę nocnika.

Jakoś sobie poradziła, udało jej się także wepchnąć nocnik z powrotem pod łóżko; potem rozejrzała się uważnie. Obok misy do mycia wisiał pasek do ostrzenia brzytwy. Skoro jest rzemień, powinna być i brzytwa. Podskakując, dotarła do umywalki. Ostrze leżało przy misie i dzbanie, czekając na sir Johna, tak jak każdego dnia w jego dorosłym życiu. Nikt niczego nie ruszał w jego pokoju od dnia śmierci. Chwyciła pośpiesznie brzytwę czubkami palców, usiłując ustawić ją ostrzem do góry. Przyłożyła jedwabne więzy na nadgarstkach do ostrza i zaczęła trzeć. Brzytwa była tępa, należałoby ją naostrzyć, ale Juliana nie miała czasu. Ostrożnie poprawiła ją i spróbowała jeszcze raz. Powoli cienki mocny jedwab zaczął się poddawać. Brzytwa przewracała się dwa razy, kiedy zelżał nacisk jedwabiu. Podnosiła ją z bijącym sercem, w napięciu nasłuchując kroków na korytarzu, skrzypnięcia drzwi. Gardło bolało ją tak bardzo, że nie była pewna, czy zdoła się odezwać, nawet jeśli pozbędzie się knebla. Potem materiał pękł, a brzytwa wpadła w brzękiem do umywalki. Juliana potrząsnęła dłońmi, po czym wyjęła knebel z ust. Wełna przywarła do języka i warg, przypominając żywo okrutną lekcję Teda na temat zagrożeń czyhających na londyńskich ulicach. Spanie we własnym łóżku, jak się okazało, wcale nie zapewniało bezpieczeństwa, pomyślała Juliana, przecinając więzy na kostkach. Była wolna. Z radości zapomniała o bólu. Słyszała, jak George, wychodząc, zamknął drzwi na klucz. Podbiegła do okna. Nisko w dole rosły kwiaty. Ale dzikie wino wydawało się mocne. Nie wiedziała, czy utrzyma jej ciężar. Ale nie miała wyboru. Odsunęła okiennice. Zimny, wilgotny wiatr przycisnął jej cienką koszulę do ciała, ale nie zwróciła na to uwagi. Zsunęła się z parapetu, chwytając za jego brzeg. Stopami szukała oparcia w dzikim winie. Natrafiła na cegłę. Z sercem podchodzącym do gardła puściła parapet jedna ręką i przesunęła ją, żeby złapać za pnącze. Przesunęła drugą rękę i teraz ciężar jej ciała utrzymywało dzikie wino i cegła dająca podparcie dla jednego palca. Zsuwała się w dół centymetr po centymetrze, czując, jak pnącze odrywa się od ściany. Jednak za każdym razem udawało jej się znaleźć nowe oparcie.

Z przejęcia nie usłyszała tupotu nóg na górze. Ale dotarł do niej wściekły wrzask George'a. Puściła wino i spadła z wysokości ostatnich trzech metrów. Upadła niezręcznie, skręcając kostkę. Przez minutę siedziała na ziemi, jęcząc z bólu. Potem znowu usłyszała ryk George'a; biegł po schodach do drzwi kuchennych. Rzuciła się pędem, zapominając o bolącej kostce, w stronę podjazdu. Instynktownie chciała znaleźć się na otwartej przestrzeni, gdzie mogłaby napotkać jakichś świadków. Słyszała dyszenie George'a za plecami, niemal czuła jego oddech na karku. W innych okolicznościach uciekłaby mu bez trudu. Ale była boso i żwir ranił jej stopy. Ból w kostce wywoływał łzy przy każdym stąpnięciu. Biegła ku drodze, gdzie mogła wpaść na kogoś... wóz, parobka... kogokolwiek. George, dysząc z wysiłku, potrząsając zwałami tłuszczu, zbliżał się do niej. Chwycił ją za koszulę, szarpnął; Juliana z rozwianymi włosami kopała, drapała. Jakimś sposobem udało jej się wyrwać, słysząc, jak cienki materiał koszuli pęka z trzaskiem. Była blisko furtki... jeszcze tylko parę kroków... Na drodze rozległ się turkot żelaznych kół. Zbierając resztkę sił, Juliana wyskoczyła na drogę przed wóz drabiniasty. Woźnica ściągnął lejce, patrząc w osłupieniu na dziwaczną postać, która wyłoniła się jak spod ziemi. - Proszę... - Juliana z trudem łapała powietrze. - Proszę... pomóż... ja... George złapał ją z tyłu, zatykając usta ręką i owijając sobie jej włosy wokół drugiej dłoni. Odezwał się spokojnym, opanowanym głosem, wyjaśniając zdumionemu parobkowi, że ma przed sobą oszalałą kobietę, którą trzyma się w zamknięciu dla jej własnego bezpieczeństwa. Uciekła, atakując służącą, która przyniosła jej jedzenie. Jest gwałtowna i niebezpieczna. Parobek popatrzył na niemal nagą, rozczochraną postać, która szarpała się z mężczyzną, będącym ponad wszelką wątpliwość przy zdrowych zmysłach. Przemawiał rozsądnie, z wielką pewnością siebie. Dziewczyna patrzyła na niego pełnymi rozpaczy, niemal dzikimi oczami. Parobek zadrżał, mrucząc modlitwę i odwracając wzrok od niebezpiecznego spojrzenia obłąkanej. Odjechał, kiedy George zabrał chorą z drogi, zmuszając konie do szybszego biegu.

Juliana wbiła zęby w dłoń George'a. Wrzasnął i uderzył ją w bok głowy, pozbawiając przytomności. Potem zarzucił ją sobie na ramię i ruszył w stronę domu. Lucien, z kieliszkiem w ręku, wyszedł chwiejnym krokiem z salonu, kiedy George kopniakiem otworzył frontowe drzwi. - Dobry Boże - wymamrotał. - Co znowu? - Myślała, że ucieknie... podstępna suka - odparł George. Minął Luciena i cisnął Julianę na krzesło. Leżała bez ruchu, otępiała od uderzenia, pokonana. George nalał sobie koniaku, wypił, nalał znowu. - Im szybciej znajdzie się za kratkami w więzieniu w Winchesterze, tym lepiej. - Opróżnił drugi kieliszek. - Jedziemy. - Dokąd? - Lucien oparł się o framugę drzwi. Oczy płonęły mu z gorączki, ciałem wstrząsały dreszcze; ściskał kieliszek koniaku, jakby to była jego jedyna więź z życiem. - Do Forsettów - powiedział George. - Zidentyfikują tę dziewkę wobec sędziego, a ty oznajmisz, że to twoja żona, i powiesz, jak i kiedy doszło do małżeństwa. Postawią ją w stan oskarżenia i zamkną. A wtedy... - Otarł powoli usta wierzchem dłoni - .. .złożę ci kilka wizyt w celi. Juliana wciąż milczała. Brakło jej sił i wiedziała, że nie zdoła ponownie uciec. Nie stąd... nie teraz. Może Forsettowie ofiarują jej pomoc. Zdawała sobie jednak sprawę, że to płonna nadzieja. Nie będą chcieli mieszać się w skandal wywołany przez podopieczną, której serdecznie nie znosili. Wyrzekną się jej, ledwie na nią spojrzą. - Chodź, Edgecombe - rzucił szorstko George. - Pojedziemy konno. Wezmę dziwkę ze sobą. Lucien pokręcił głową, otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale zatrząsł się od najgorszego ataku kaszlu, jaki Juliana widziała. - Nie mogę, drogi chłopcze - wykrztusił wreszcie. - Nie jestem w stanie siąść na konia. Zostanę... trochę odpocznę... ty załatwisz swoje sprawy. - Łyknął trochę koniaku. - Och, nie - odparł George z cichą zaciętością. - Jedziesz, Edgecombe, potrzebuję cię. Nie zobaczysz grosza, póki nie zrobisz tego, co masz zrobić.

Lucien patrzył na niego, uświadamiając sobie, że nie potrafi stawić czoła temu człowiekowi... głupkowi, którym pogardzał i którego chciał wykorzystać do własnej zemsty. Mylił się, to Ridge nim się posłużył, a teraz zachowywał się z zimną pewnością siebie opętańca. George zrobił krok w jego stronę, zwijając ręce w pięści. Lucien skurczył się, cała potęga jego złości ustąpiła w obliczu zagrożenia; stał się słaby i przerażony jak każdy tchórz wobec bezwzględnego prześladowcy. - Dobrze - wyrzęził, przyciskając zakrwawioną chusteczkę do ust. - Dobrze, jadę. George odwrócił się do nieruchomej Juliany. Miała zamknięte oczy. Postawił ją na nogach i złapał za brodę, drugą ponownie wczepiając we włosy. - Nie chcesz, żeby coś ci się stało, moja droga? Zaprzeczyła, nie otwierając oczu. - A więc zrobisz, co ci każę, czyż nie? Skinęła głową; potem poczuła jego wargi na swoich; sprawiał jej ból, rozgniatał usta o zęby. Wcisnął język w jej usta, poczuła smród przepitego oddechu. Zakrztusiła się i zwisła bezwładnie. George odsunął się, spoglądając na białą, nieprzytomną twarz. Trzymał ją teraz za włosy. Uśmiechnął się. - Już nie taka dumna, co, lady Edgecombe? A jak posiedzisz w celi tydzień czy dwa... - Zachichotał i obrócił ją twarzą do drzwi. - Idziemy. W holu ściągnął z haka ciężką pelerynę do konnej jazdy i owinął nią Julianę. Szła przed nim jak w transie, Lucien podążał za nimi. Nadal wiał zimny, wilgotny wiatr znad morza i Juliana czuła żałosną wdzięczność z powodu peleryny, choć wiedziała, że nie miała służyć jej wygodzie, ale temu, aby nie przyciągać uwagi. Lucien trząsł się; wydawało się, że nawet kaszel jest ponad jego siły. Stajenny przyprowadził dwa konie i osiodłał je, patrząc ciekawie na dziwną trójkę. Pomógł Lucienowi wsiąść, a ten klapnął w siodle jak worek ziemniaków, z trudem chwytając wodze, nie mogąc utrzymać prosto głowy. George wsadził Julianę na konia i sam usiadł za nią. Wyjechali kłusem z dziedzińca, kierując się do Forsett Towers.

Tarquin zatrzymał się na podwórzu Pod Różą i Koroną w Winchesterze. Quentin wysiadł z dwukółki, rozprostowując zdrętwiałe nogi. - Dokąd teraz? Tarquin wydał rozkazy stajennemu i się odwrócił. - Nie jestem pewien. Zjedzmy coś i zasięgnijmy języka. Quentin wszedł za nim do gospody. Po chwili siedzieli w odosobnieniu, a służąca rozpalała ogień na kominku. - Kropelka porto na to zimnisko, jaśnie panie? - zapytał karczmarz, wodząc krytycznym okiem po wyłożonych dębową boazerią ścianach, zauważając pociemniałą miedź, brudne okna, kurz. - Poprosimy. - Tarquin ściągnął rękawiczki. - Do tego kawę, polędwicę i jajka. - Podszedł do okna, wyglądając na ulicę. - Gdzie jest najbliższy sędzia? - Na ulicy Zamkowej, jaśnie panie. - Przyślij mi chłopaka. Potrzebuję kogoś, kto zaniesie wiadomość. Karczmarz skłonił się i wyszedł. - A więc? - Quentin pochylił się nad ogniem, pocierając dłonie. Woda kapała z jego przemoczonej peleryny. - A więc, przekonamy się, czy Ridge zabrał ją prosto do sędziego - odparł zwięźle Tarquin, zrzucając ociekającą wodą pelerynę. - Ach, dziękuję. Skinął dziewczynie, która postawiła na stole dwa cynowe dzbany z porto. - Mam dokądś pójść, panie? - Wesoły głos odezwał się spod drzwi, gdzie stał chłopiec o różowych policzkach, w skórzanym fartuchu, o sterczących na wszystkie strony włosach, które najwyraźniej opierały się dyscyplinie wody i szczotki. Tarąuin wydał mu zwięzłe polecenia. Miał się udać do sędziego i dowiedzieć, czy w ciągu ostatnich paru godzin przyprowadzono do niego kobietę. - A jeśli nie? - Quentin z wdzięcznością łyknął nieco porto. - Przyjmiemy, że zabrał ją do swojego domu. - A jeśli nie? - Quentin rzucił pelerynę na ławę, gdzie zaczęła powoli parować przy ogniu.

- Forsett Towers. - Tarquin wypił. Mówił beznamiętnym głosem. - Jeśli się mylę, to... nie wiem. - Wzruszył ramionami, ale nie zdołał ukryć głębokiego niepokoju. Przyniesiono śniadanie; jedli w milczeniu, każdy zatopiony we własnych myślach. Chłopiec wrócił. Sędzia nie opuścił łóżka i spędził spokojną noc. Tarquin dał chłopcu monetę i wezwał właściciela. Czy znasz posiadłość Ridge'ów? - Tak, panie. Osiemnaście kilometrów na południe, jak rzucić kamieniem. Opisał dokładnie drogę. - Wielkie kamienne słupy przy wjeździe... rozwalają się, panie. Z pewnością je zauważysz. - Jesteś gotowy, Quentinie? - Na twoje rozkazy, bracie. - Quentin odstawił kufel i ruszył za Tarquinem na podwórze. Męcząca mżawka ustała, niebo przejaśniło się odrobinę. Dwukółkę zaprzężono w nową parę koni. Minęli rozwalające się kamienne słupy, kiedy słońce zaczęło nieśmiało przebijać się przez chmury. Konie biegły podjazdem, rozchlapując kałuże. Przestraszona gospodyni z siwymi włosami, wymykającymi się spod czepka, otworzyła drzwi. Dygnęła, patrząc na przybyszów oczami zagnanego w pułapkę królika. Ten ranek zanadto już odbiegał od spokojnej rutyny zwykłego dnia. - Sir George... czy jest w domu? Dolly podniosła wzrok na świetną postać w pelerynie z kapturem. Głos miał chłodny i wyniosły, a oczy jeszcze zimniejsze i kryjące groźbę. - Nie, panie... nie... Wyjechał... niedawno. Razem z gośćmi. - Gośćmi? - Tarquin uniósł pytająco brew. - Tak... tak, panie. Dżentelmen... z pewnością śmiertelnie chory. Kasłał, że umarłego by obudził... i dziewczyna... młoda kobieta... także chora. Sir George zaniósł ją na górę. Potem wszyscy wyjechali. - Jej spłoszone spojrzenie umknęło w bok napotykając ciepłe oczy Quentina. To jej dodało otuchy; przestała gnieść nerwowo fartuch. - Czy wiesz, dokąd się udali? - zapytał łagodnie Quentin. - Nie, panie. Ale pojechali konno. We trójkę na dwóch koniach. Nie mogli więc daleko odjechać.

- Którędy do Forsett Towers? - Głos Tarquina wciąż nie zdradzał podniecenia. Wiedział, że Juliana jest w zasięgu ręki, i opanowała go zimna, mordercza wściekłość. George i Lucien musieli ją bardzo skrzywdzić, skoro zdołali zaciągnąć aż tutaj. Zapłacą za to. Pewność zemsty pozwoliła mu uciec od domysłów, jak mogli postąpić z Juliana.

Lucien spadł, kiedy skręcili w żwirowy podjazd prowadzący do szarej kamiennej rezydencji Forsett Towers. Był półprzytomny przez całą drogę; leżał na końskim karku, skręcając się co parę minut w gwałtownych konwulsjach. Kiedy koń trafił na wybój na drodze, Lucien zsunął się na bok. Przestraszony koń pokłusował, a jeździec zleciał z siodła. Juliana patrzyła ze zgrozą, jak spłoszony rumak przyspieszył jeszcze biegu, a Lucien, z jedna nogą w strzemieniu, obijał się o ziemię. Nie próbował uwolnić nogi, wisiał tylko bezwładnie, dopóki George nie zdołał chwycić za uzdę i zatrzymać zwierzęcia. George zsiadł, pociągając za sobą Julianę. Nadal trzymając ją mocno za nadgarstek, oswobodził Luciena, po czym przyjrzał się nieruchomej postaci. Lucien uderzył głową o coś ostrego i krew płynęła mu z rany na czole. Oczy miał zamknięte i ledwie oddychał. - Do diabła z nim! - rzucił George; maska spokoju i opanowania opadła po raz pierwszy od chwili, gdy schwytał Julianę na drodze. Zaciągnął ją z powrotem do konia i wsadził na siodło, po czym sam usadowił się z tyłu. - Nie możemy go tak zostawić. - Juliana odzyskała wreszcie głos. Życzyła Lucienowi jak najgorzej, ale myśl o porzuceniu nieprzytomnego i krwawiącego człowieka na ziemi wydawała się przerażająca. - W tym stanie do niczego mi nie jest potrzebny. - George chwycił lejce drugiego konia, kopnął brutalnie swojego i ruszył w stronę domu, prowadząc zwierzę bez jeźdźca. Juliana obróciła się, patrząc na ciało leżące na podjeździe. - Powinniśmy wnieść go do domu. - Ktoś inny to zrobi. A teraz trzymaj język za zębami! - Pociągnął ją boleśnie za włosy. Wiedziała, że George jest brutalem i prostakiem, ale nie zdawała sobie sprawy do jakiego stopnia.

Przed domem George zeskoczył na ziemię. Trzymał Julianę za włosy i kark, popychając po schodkach do drzwi, w które gwałtownie zastukał kołatką. Lokaj otworzył drzwi, wydawał się zarówno oburzony, jak i zaniepokojony tak niecywilizowanym zachowaniem. Spojrzał na Julianę, nie wierząc własnym oczom. - Panna Juliana... George minął go, pchając Julianę przed sobą. - Gdzie twój pan? - W bibliotece... ale... Ridge nie zwracał na niego uwagi. Drzwi do biblioteki otworzyły się, zanim zdążył do nich sięgnąć. Sir Brian przyjrzał im się z wyrazem skrajnego niesmaku. - Widzę, że ją znalazłeś. – W jego głosie brzmiała tylko irytacja. - Tak... i dopilnuję, żeby spłonęła przed więzieniem w Winchesterze oświadczył przybyły, wpychając Julianę do biblioteki. Trzymał ją za szyję, łypiąc triumfalnie na sir Briana. - A ty, panie, i twoja dostojna małżonka jeszcze dzisiaj zidentyfikujecie ją wobec sędziego. - Na Boga, co się dzieje? - dobiegł z korytarza zdenerwowany głos Amelii. Juliano, co ty tutaj robisz? - Nie z mojej własnej woli, pani - odparła Juliana, dochodząc nieco do siebie w znajomym otoczeniu. - Na podjeździe jest ciężko ranny człowiek. Czy poślesz kogoś, żeby go wnieść do domu? Amelia powiodła wzrokiem od spoconego, rozzłoszczonego, triumfującego George'a do jego bladego jeńca. - Zawsze sprawiałaś tylko kłopoty - oznajmiła. - Najpierw sprowadzasz tu tego prostaka... a teraz chcesz, żebym przyjęła pod swój dach jakąś ofiarę wypadku. Kto to jest? - Mój mąż, pani. Wicehrabia Edgecombe. - Juliana czuła, że za chwilę parsknie histerycznym śmiechem. Przedziwne, że wciąż traktowali ją jak kłopotliwego dzieciaka. Miano ją oskarżyć o morderstwo. Stała przed nimi półnaga, pobita, posiniaczona, w łapach brutalnego, złego człowieka, jej mąż umierał w kałuży na podjeździe ich domu, a oni oskarżali ją, że zakłóca im spokój, jakby naniosła błota albo stłukła cenne naczynie. Amelia westchnęła i zwróciła się do lokaja.

- Dawkins, weź paru ludzi i zajmij się tym, dobrze? - Tak, jaśnie pani. - I poślij kogoś po najbliższego sędziego - zażądał wojowniczo George. - Niech mu powiedzą, że chodzi o morderstwo i powinien natychmiast przyjechać. Dawkins spojrzał z ukosa na swego chlebodawcę. - Możesz zapomnieć o tym rozkazie, Dawkins - powiedział sir Brian stanowczym tonem. - Jeśli sir George pragnie widzieć sędziego, sam go może poszukać... i zabrać ze sobą więźnia - dodał chłodno. - Staje pan na drodze sprawiedliwości? - Spocona twarz George'a oblała się purpurą. - Powiem wprost. Oskarżę pana o utrudnianie... - Och, zamilcz, człowieku - przerwała cierpkim głosem Amelia. Myślisz, że mamy ochotę słuchać twojego bełkotu? Jeśli masz pretensje do Juliany, rób, co chcesz, ale nie spodziewaj się, że ci pomożemy. Juliana była lekko zaskoczona. Co prawda, nie stanęli po jej stronie, ale też nie poparli George'a. - Pretensje! - wykrzyknął George. - Czy tak to nazywacie po tym, jak zamordowała mojego ojca... swojego męża. To mord i zdrada, i powiadam wam... - Nic nam nie powiesz - warknął sir Brian. Obracając się ku swojej dawnej podopiecznej, zapytał spokojnie: - Juliano, czy zamordowałaś swojego męża? - Nie. - Tak właśnie sądziliśmy. To po prostu twoja zwykła niezdarność. - Z pewnością głupio uczyniłaś, uciekając - powiedziała karcąco Amelia. - Nie mogę zrozumieć, co cię opętało... - Połóżcie go na kanapie... ostrożnie. Poślijcie po lekarza. Głos księcia Redmayne'a dobiegał z holu. Amelia urwała w pół zdania. George wciągnął gwałtownie powietrze. Juliana szarpnęła uwięzioną głowę, nie zwracając uwagi na ból. Serce biło jej tak głośno, że inni musieli je słyszeć. Utkwiła wzrok w drzwiach.

29 Witam panią. Sir Brianie. - Książę wszedł do biblioteki. - Proszę przyjąć moje przeprosiny za zamieszanie. Nie dopuściłbym do niego, gdyby to było w mojej mocy. - A kim pan jest? - Redmayne - odrzekł Tarquin, kłaniając się z kurtuazją. - Lady Edgecombe jest pod moją opieką podczas niedyspozycji męża. Czy mogę przedstawić mego brata, lorda Quentina Courtneya? - Wskazał stojącego za nim mężczyznę. Ten skłonił się, szepcząc uprzejme powitanie. Juliana zastanawiała się, czy zwrócą na nią uwagę. George nie puszczał jej włosów. Chłodna wymiana uprzejmości w tych okolicznościach przypominała teatralną farsę. Tarquin do niej podszedł. - Zabierz od niej ręce - powiedział spokojnie. George się opanował. - Nie rozkazuj mi, Redmayne. Jest moim więźniem i oskarżę ją przed sędzią o zdradę i morderstwo. - Nie - oznajmił Tarquin w zamyśleniu. - Nie, nie zrobisz nic takiego. Zabierz od niej ręce! Ręce George'a opadły. Nie mógł dłużej opierać się wydanemu cichym, groźnym głosem rozkazowi, podobnie jak nie byłby w stanie zmienić kierunku wiatru. - To nie moja wina, tym razem - wydusiła Juliana przez obolałe gardło. - Nie wpakowałam się w tarapaty, same przyszły. Spałam spokojnie w łóżku... - Wiem - przerwał książę, ujmując ją za ręce. - Jesteś ranna? - Tylko gardło i skręciłam kostkę - wyszeptała chrapliwie, pragnąc, żeby wziął ją w ramiona i patrzył na nią tymi dziwnie beznamiętnymi oczami. Tarąuin zauważył sińce na jej szyi i jego oczy rozpaliły się żywym ogniem. - On ci to zrobił?

Juliana skinęła głową, poddając się delikatnemu dotykowi jego palców. Teraz z pewnością weźmie ją w ramiona. Jednak tego nie zrobił. Odwrócił się do George'a z nieodgadnionym wyrazem twarzy. - Wyjdź na dwór. Nie chcę zbrukać dywanu lady Forsett twoją krwią - odezwał się tym samym zimnym tonem, któremu nie sposób było się oprzeć. W szarych oczach nie było śladu litości. Nie zwracał teraz uwagi na Julianę, skupiając się jedynie na zniszczeniu George'a Ridge'a. Na końcu jego laski błysnęło nagle ostrze. - Wyjdź na dwór, panie. - Ostrze dotknęło tłustych ud George'a. Nogi ugięły się pod Ridge'em. Powlókł się w stronę drzwi. Quentin odsunął się na bok. - Lucien? - Juliana pokręciła głową, usiłując wyzwolić się z dziwnego transu. Czy z nim wszystko dobrze? Quentin nie odpowiedział. Podszedł do niej i ujął ją mocno za ręce. - Biedne dziecko - powiedział. - Ależ musiałaś cierpieć. - Nie tak bardzo. - Uśmiechnęła się słabo. - Tak się cieszę, że cię widzę. - Czy wyobrażałaś sobie, że Tarquin nie będzie cię szukać? - W głosie Quentina brzmiał niemal wyrzut. - Twój mąż umiera w holu - oznajmiła Amelia, zanim Juliana zdążyła odpowiedzieć. - Doprawdy uważam, że to w najwyższym stopniu niestosowne, sprowadzać nam tych ludzi na głowę. - Nie sądzę, aby można za to winić Julianę - odparł Quentin. - Jeśli pozwolicie, wrócę do kuzyna i poczekam na lekarza. Juliana poszła za nim. Lucien z woskowo bladą twarzą leżał na kanapie. Krew zakrzepła wokół rany na głowie, jej grudki przykleiły się także do sinych warg. Wydawał się nie oddychać. Juliana przyłożyła delikatnie dłoń do jego ust i poczuła nieznaczne drżenie powietrza. - Żyje. - Przepełniała ją dziwaczna litość wobec człowieka, który wyrządził jej tyle zła. Podniosła głowę i wyczytała te same uczucia w oczach Quentina. Na zewnątrz George został przyszpilony do ściany stajni kawałkiem drewna przyłożonym do gardła. Nie wiedział, jak to się stało, ale w pewnej chwili

otrzymał cios w kark i upadł, po czym został podciągnięty do góry i rzucony na ścianę. Książę przycisnął mocniej drewnianą szczapę. - Niezbyt przyjemne uczucie, jak sądzę - rzekł chłodno. Puścił drewno i wsunął raz jeszcze ostrze szpady między pulchne uda George'a. - Słuchaj mnie bardzo uważnie, przyjacielu. Wybierzesz się do najbliższego sędziego i oznajmisz, że Juliana nie może być odpowiedzialna za śmierć twojego ojca. Powiesz, że twój ojciec był stary, miał słabe serce i dużo pił tego wieczoru. Powiesz, że nie masz wątpliwości, że umarł na skutek zbytniej ekscytacji i przemęczenia, pozostawiając młodziutką żonę niewinną i przerażoną. George przewrócił oczami. Usiłował zaprotestować, powiedzieć coś, ale zdołał wydobyć tylko pomruk, który przeszedł w pisk, kiedy ostrze szpady powędrowało do góry, aż poczuł jego chłód na swojej skurczonej męskości. - A teraz wyjaśnię ci, dlaczego to zrobisz, głupcze. - Tarquin przerwał, zerkając przez ramię na chłopca stajennego, który wszedł na podwórze i stanął, przyglądając się niezwykłej scenie. Książę odwrócił się z powrotem do George'a. Jeśli powiesz cokolwiek innego, oskarżę cię o napad i zamiar zamordowania lady Edgecombe. Oskarżę cię o porwanie, włamanie do mojego domu i kradzież. Przedstawię świadków. Powiem, że masz obsesję na punkcie lady Edgecombe, że wierzysz, że to wdowa po twoim ojcu. Udowodnię ponad wszelką wątpliwość, że lady Edgecombe nie jest wdową po sir Johnie Ridge'u. Powiem, że żywisz do mnie urazę, ponieważ kazałem cię wychłostać za próbę wtargnięcia do mojego domu. Zapewniam cię, że mogę to zrobić. Komu, jak sądzisz, sędzia uwierzy? Księciu Redmayne'owi czy wiejskiemu głupkowi? George patrzył w zimne szare oczy. Wiedział, że przegrał. Nie mógł się obronić przed zarzutami. Wiedział, że książę przedstawi świadków, którzy przysięgną na wszystkie świętości, że George jest winien. Wiedział, że będzie się plątał i mamrotał, a książę i jego prawnicy przyprą go do muru. Powieszą go... w najlepszym wypadku skażą na zesłanie. - Oczywiście, jeśli moje słowa nie są wystarczająco przekonujące, wykorzystam inne sposoby - mówił książę. Szpada podsunęła się w górę. George otworzył usta, ale nie wydobył żadnego dźwięku. - To naprawdę kuszące - szepnął

Tarquin. - Pozbawienie męskości wydaje się taką stosowną karą, nie sądzisz? George czuł, jak ostrze kaleczy mu udo. Nie mógł uwierzyć, że to może się stać, a jednocześnie wiedział, że ten mściwy diabeł o oczach zimnych jak lód zdolny jest do wszystkiego. Ostrze skaleczyło jego drugie udo i George jęknął z przerażenia. Usta wypełniła mu gorzka żółć. Wydał dźwięk, jakby wymiotował. Tarquin odstąpił, wyginając wargi z obrzydzeniem. - Jesteś głupcem - rzucił pogardliwie. - Och, może udałoby ci się zastraszyć Julianę, gdyby nie była pod moją opieką. Wciąż jest niewinna... dziecinna pod wieloma względami. Kiedy jednak skrzyżowałeś szpady ze mną, popełniłeś największy błąd w swoim głupim, prostackim życiu. Jeśli zbliżysz się kiedykolwiek do Juliany na odległość mniejszą niż dwadzieścia kilometrów, pozbawię cię męskości, możesz mi wierzyć. - Odwrócił się na pięcie i zostawił George'a wymiotującego pod ścianą. W holu Juliana i Quentin wciąż stali przy Lucienie. Sir Brian i jego żona nie pokazywali się. Tarąuin podszedł do kanapy. - On umiera - rzekła Juliana. - Umiera od dawna - odparł Tarąuin. - Co mu się stało? Juliana zaczęła opowiadać, ale przerwała, kiedy oczy Luciena się otworzyły. Patrzył na nich z niewymowną nienawiścią w szybko szklących się oczach. - Obyście zgnili wszyscy! - powiedział Lucien. Głowa opadła mu na bok, niewidzące oczy skierowały się na ścianę. Juliana się odsunęła. Tarquin zamknął Lucienowi powieki, a Quentin położył ręce na piersi. Stali w milczeniu, patrząc na zmarłego. - Nie żyje - powiedziała bezbarwnym tonem Juliana, wchodząc do biblioteki. - Kto? Twój mąż czy ten prostak, Ridge? - zapytał sir Brian z umiarkowanym zainteresowaniem. - Edgecombe. - Cóż, nie znałam go, ale jeśli był podobny do tego wulgarnego woła, to lepiej, że zniknął z tego świata - stwierdziła lady Forsett. - Uważani jednak że to rzecz w najgorszym guście, umierać w cudzym holu.

- Nikt nie mógł nigdy zarzucić Edgecombe'owi dobrego gustu, pani - odezwał się z ironią Tarquin od progu. - Przepraszam jednak raz jeszcze za niedogodności. To było bezmyślne z jego strony brukać wasz dom w ten sposób. - Cóż, trudno cię o to winić, panie - przyznał sir Brian. - To ten głupek Ridge go tutaj sprowadził, o ile dobrze zrozumiałem. Czy też Juliana? - Nikogo tutaj nie przyprowadziłam - odparła zmęczonym głosem Juliana. Przywleczono mnie wbrew mej woli. Zapewniam, że nigdy świadomie nie naraziłabym was na nieprzyjemności. - Hm, skoro jesteś znowu wdową, co się z tobą stanie? - Po okresie żałoby Juliana zostanie moją żoną. Chłodne słowa księcia wywołały pełną zdumienia ciszę. Sir Brian zamrugał oczami; Amelia wpatrywała się w Julianę, jakby nie mogła uwierzyć w szczęście brzydkiego kaczątka. Juliana i Quentin w milczeniu spojrzeli na księcia. - Ale... ale Lydia... - wyjąkał w końcu Quentin. - Ucieknie z tobą, mój drogi. - Tarquin oparł się o kominek z tajemniczym uśmieszkiem na ustach. Wyraźnie bawił się reakcją, jaką wywołał. - To wydaje się jedynym możliwym rozwiązaniem. Ty i Lydia uciekniecie. Ja, oczywiście, okażę się dżentelmenem. Stosownie przejętym, ale szlachetnie odstępującym narzeczoną wybrańcowi jej serca. Lord i lady Melton nie będą mieli wyjścia, jak tylko zrobić dobrą minę do złej gry. Trudno cię nazwać złą partią, drogi chłopcze. - Ale... ale ucieczka! Kościół się mnie wyprze. - Quentin wciąż nie mógł dojść do siebie. - Nonsens - rzekł stanowczo Tarąuin. - Otoczenie dowie się tylko, że odbył się skromny ślub z błogosławieństwem rodziców Lydii. Ja będę musiał milczeć z powodu żałoby. Chętnie udzielę ci swojego błogosławieństwa. Biskup powita z radością twoją wspaniałą żonę i wszystko pójdzie gładko jak po maśle. Zdumiewające słowa dotarły do Quentina z całą wyrazistością. To brzmiało tak prosto. Spojrzał na Julianę i zobaczył blask na jej bladych policzkach, światło w oczach. Spojrzał na Tarquina, który uśmiechał się do siebie, nie spuszczając

wzroku z Juliany. I stało się dla niego jasne, że żadne inne wyjście nie było w tej sytuacji możliwe. - Pragniesz mnie poślubić? - Juliana zdołała wreszcie przemówić. Wciąż ściskała starą pelerynę, którą była owinięta. - Tak. - Zawsze zdumiewała mnie twoja żywiołowość, Juliano, ale trzech mężów w ciągu roku to wyczyn ponad wszelkie spodziewanie - zauważył sucho sir Brian. - Wydaje się jednak, że poradziłaś sobie nad wyraz dobrze - przyznała Amelia. - Nigdy bym nie uwierzyła, że zostaniesz księżną. - Będzie wyjątkową księżną - zauważył Quentin w rzadkim u niego odruchu irytacji. -Juliana jest niezwykłą osobą. Amelia wydawała się zaskoczona. - Tak sądzisz? My zawsze uważaliśmy ją za ogromnie kłopotliwą. - Jakże źle się złożyło i jakże byliście ślepi, lady Forsett. - Tarquin podszedł do Juliany i wziął ją za ręce. - Dla tych, którzy ją znają, stanowi jedynie źródło radości i zachwytu. Juliana się zaczerwieniła. - Naprawdę? - Naprawdę. - Pochylił się i pocałował ją lekko. - Jest coś, co muszę ci powiedzieć. - Nie musisz. - Położył dłoń na jej brzuchu. - Domyśliłeś się? - Tak moja droga. To nie było trudne. - Roześmiał się na widok jej zaskoczonej miny. - Od wielu tygodni wiem, że jesteś moją duszą i moim sercem, mignonne. Nie ma tajemnic, które zdołałabyś przede mną ukryć. - Nie ma tajemnic, które chciałabym ukrywać - zapewniła, zatracając się w jego spojrzeniu, niezdolna pojąć tej niezwykłej odmiany losu. Nawet nie zauważyli, jak Quentin dyskretnie wyprowadza gospodarzy z pokoju. W tej chwili nie docierało do niej nic poza słodyczą jego ust i ciepłem jego ciała. Poza absolutną pewnością miłości.
Jane Feather - Występny kochanek

Related documents

348 Pages • 104,751 Words • PDF • 1.8 MB

292 Pages • 95,143 Words • PDF • 2.7 MB

284 Pages • 112,084 Words • PDF • 2 MB

529 Pages • 111,025 Words • PDF • 2.6 MB

332 Pages • 95,183 Words • PDF • 2.3 MB

114 Pages • 56,357 Words • PDF • 698.4 KB

120 Pages • 116,083 Words • PDF • 1.5 MB

166 Pages • 61,491 Words • PDF • 818.3 KB

458 Pages • 98,962 Words • PDF • 2.4 MB

325 Pages • 161,087 Words • PDF • 3.2 MB

332 Pages • 95,183 Words • PDF • 2.3 MB

178 Pages • 50,840 Words • PDF • 1.3 MB