Hand Cynthia, B.Ashton, J.Meadows - Moja Jane Eyre.pdf

332 Pages • 95,183 Words • PDF • 2.3 MB
Uploaded at 2021-09-24 17:24

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Dedykujemy tę książkę każdemu, kto zakochał się kiedyś po uszy w nieodpowiedniej osobie. Nie przeczymy przy tym, że pan Darcy świetnie wygląda na papierze… i w mokrej koszuli też. Kochana Anglio, bardzo przepraszamy za to, co zaraz zrobimy z twoją literaturą.

„Sprawił, że go pokochałam, nawet na mnie nie patrząc”. Charlotte Brontë, Dziwne losy Jane Eyre, tłum. Teresa Świderska „Piszę, bo po prostu nie mogę nie pisać”. Charlotte Brontë

PROLOG Wydaje ci się, że wiesz, jak było. Słyszysz to nie po raz pierwszy, co? No to usłyszysz znowu: tylko ci się wydaje, że znasz tę opowieść. Żeby nie było, jest całkiem ciekawa, oto bowiem osierocona młoda kobieta bez grosza przy duszy podejmuje pracę guwernantki w bogatym domostwie, gdzie wpada w oko obrzydliwie bogatemu i surowemu jak plaster boczku możnowładcy, po czym (och i ach!) zakochuje się w nim do szaleństwa. Sporo w tym wszystkim pasji, aż człowieka bierze zachwyt, lecz zanim owa niecodzienna para staje na ślubnym kobiercu – trzymajcie się, bo będzie się działo! – wychodzi na jaw ohydna, okropna, zatrważająca zdrada! No a potem wybucha pożar i głównej bohaterce jest bardzo przykro, włóczy się bez celu, cierpiąc głód i niewygody, gdy tymczasem jej facet przygasza ją jak lampę, każąc jej wątpić we własne zdrowie psychiczne, ale koniec końców wszystko kończy się szczęśliwie, a miłość i sprawiedliwość triumfują. Dziewczyna (panna Eyre) oraz jej umiłowany (pan Rochester) żyją długo i szczęśliwie, no a potem to już chyba (westchnienie i tęskne spojrzenie za okno) wszyscy są szczęśliwi, no nie? Otóż bynajmniej. My mamy inną historię do opowiedzenia (nie przyzwyczailiście się jeszcze?), a historia, którą zaraz zaprezentujemy, to coś więcej niż tylko inne ujęcie znanej i kochanej przez wszystkich powieści. Ta wersja, drodzy czytelnicy, jest tą prawdziwą. Kobieta, o której wam opowiemy (a właściwie dwie kobiety), istniała naprawdę. Mrożąca krew w żyłach zdrada i pożar również miały miejsce. Ale całą resztę znanej wam opowieści możecie wyrzucić do kosza. Wkrótce się przekonacie, że książka, którą właśnie trzymacie w rękach, bardzo się różni od wszystkich klasycznych romansów, które kiedykolwiek czytaliście. Wszystko zaczęło się bardzo dawno temu. Tak dawno, że aż musimy się cofnąć do roku 1788, gdy Anglią władał król Jerzy III Hanowerski, który widział martwych ludzi. A konkretnie duchy. Czasem nawet ucinał sobie pogawędki z nieżyjącymi od dawna dworzanami oraz niesprawiedliwie dekapitowanymi królowymi, które fruwały po pałacu. A potem wydarzyła się tragedia. Pewnego szczególnie pechowego dnia król zapomniał z komnaty okularów. Gdy szedł ogrodem, pewien psotny

ogrodowy duch zatrząsł gałęzią nad jego głową, wołając donośnym głosem: – Ty, patrz na mnie! Jestem królem Prus! Jerzy, który akurat spodziewał się wizyty pruskiego władcy, natychmiast ukłonił się i wykrzyknął: – Miło mi poznać Waszą Wysokość! Po czym uścisnął drzewu gałąź. Od tej chwili nazywano Jerzego „Szalonym Królem”, czego szczerze nie znosił. Z tego powodu przywołał do siebie ludzi, którzy, jak sądził, najlepiej się nadadzą do tego, by przepędzić panoszące się po włościach duchy: kapłanów specjalizujących się w egzorcyzmach, lekarzy oblatanych w wiedzy tajemnej, filozofów, naukowców, jasnowidzów i wszystkich, którzy mieli jakieś pojęcie o zjawiskach paranormalnych. Tak oto powstało Królewskie Towarzystwo do spraw Relokacji Dusz Zbłąkanych. W kolejnych latach Towarzystwo, jak skracano dla wygody przydługą nazwę szacownego komitetu, funkcjonowało prężnie i sprawnie jako prominentna i otoczona szacunkiem komórka angielskiej administracji. Jeśli w twoim sąsiedztwie działo się coś dziwnego, to do kogo… pisałeś list? Otóż właśnie do Towarzystwa, a Towarzystwo rychło wysyłało agenta, by uporał się z dręczącym cię upiorem. Teraz przewiniemy taśmę, pominiemy rządy Jerzego IV i przeskoczymy prosto do chwili, w której na tron Anglii wstępuje król Wilhelm IV. Z Wilhelma był praktyczny facet. Nie wierzył w duchy, a Towarzystwo uważał za zbieraninę szarlatanów, którzy latami nawijali jego łatwowiernym poprzednikom makaron na uszy i nabijali ich w butelkę. Nie wspominając już o tym, że kasowali za to ładny grosz (znaczy się: szyling). Tak więc niemal w tym samym momencie, gdy królewskie siedzenie po raz pierwszy zetknęło się z tronem, Wilhelm wstrzymał finansowanie Towarzystwa z budżetu państwa. To doprowadziło do niesławnego sporu monarchy z sir Arthurem Wellesleyem (znanym też jako książę Wellington i Lord Przewodniczący KTRDZ), który z czasem zaognił się do żywiołowego i zupełnie niedżentelmeńskiego konfliktu. Wskutek tegoż konfliktu Towarzystwo popadło w niełaskę, a wkrótce później w nędzę. Ten krótki wstęp przywiódł nas do początku naszej opowieści. Północna Anglia, rok 1834, wspomniane wcześniej osierocone dziewczę bez grosza przy duszy. Oraz pewien pałający chęcią zemsty młody mężczyzna. Ale zacznijmy od dziewczyny.

Otóż miała na imię Jane.

1 CHARLOTTE Nie sposób było zjawić się tego dnia na terenie szkoły w Lowood i nie usłyszeć okropnych, ale niesamowicie ekscytujących wieści: dyrektor Brocklehurst został – och i ach! – zamordowany! Fakty przedstawiały się następująco: zamieszkały dwie mile od Lowood pan Brocklehurst przybył do szkoły z zamiarem przeprowadzenia kolejnej comiesięcznej „inspekcji”. Od razu wziął się do pracy, narzekając, jak ciężko jest prowadzić szkołę dla biednych dziewcząt, i zżymając się, że owe biedne dziewczęta z jakiegoś powodu zawsze są głodne i proszą o dokładki. „Proszę pana, czy mogłabym dostać jeszcze?” Potem usadowił się w fotelu przy kominku w salonie, pochłonął górę ciastek z tacy, którą uprzejmie podsunęła mu panna Temple, a następnie odwalił kitę między dwoma łykami popołudniowej herbatki. Trucizna. Nie w ciastkach, ale w herbacie ewidentnie była trucizna. Lecz nawet jeśli pan Brocklehurst dokonałby żywota, zjadłszy zatrute ciastko upieczone przez uczennicę z Lowood, dziewczyny były zgodne co do tego, że mu się należało. Żadna nie uroniłaby łzy nad jego losem, bo za jego kadencji wiecznie było im chłodno i głodno, a wiele ich koleżanek zmarło na przestrzeni lat na chorobę cmentarną. (Historia zna tę chorobę pod wieloma nazwami: krztusica, suchoty, gruźlica i tak dalej, ale w tym okresie historycznym zwykle nazywano to schorzenie chorobą cmentarną, bo jeśli miałeś nieszczęście na nie zapaść, to właśnie tam lądowałeś – na cmentarzu. Ale zostawmy tę dygresję, wróćmy do pana Brocklehursta. Otóż pan Brocklehurst głęboko wierzył, że jedzenie przez całe życie wyłącznie przypalonej owsianki jest zbawienne dla duszy ludzkiej. (Miał oczywiście na myśli dusze ludzi biednych, bo jego własna, jak odkrył, czuła się świetnie, gdy ciało, które zamieszkiwała, spożywało pieczoną wołowinę i śliwkowy pudding. I ciastka). Od przedwczesnej śmierci pana Brocklehursta warunki w szkole już zdążyły się poprawić. Dziewczęta były zgodne: ktokolwiek zabił dyrektora, wyświadczył im wielką przysługę. Tylko kto właściwie go zabił? Na ten temat uczennice Lowood mogły jedynie spekulować. Bo jak dotąd ani lokalne władze ani Scotland Yard nie ujęły zbrodniarza. – To na pewno panna Temple – usłyszała Charlotte, przechadzając się

ścieżką wiodącą przez szkolny ogród. Głos należał do Katelyn. – Przecież to ona podała mu herbatę, nie? – Głupiaś! To na pewno panna Scatcherd – zaoponowała jej koleżanka Victoria. – Słyszałam, że miała kiedyś męża, który też zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach. – To tylko plotka – skwitowała Katelyn. – Kto by chciał żonę z taką twarzą? Mogę się założyć, że to panna Temple. Victoria pokręciła głową. – Ale panna Temple muchy by nie skrzywdziła. Jest taka kochana i spokojna. – O, naiwności! – prychnęła Katelyn. – Każdy przecież wie, że to na te ciche trzeba uważać. Charlotte uśmiechnęła się pod nosem. Zbierała plotki, tak jak niektóre dziewczynki lubiły zbierać lalki, i te co bardziej soczyste zapisywała w małym notesie, z którym nigdy się nie rozstawała. (Lowood było podupadłą prowincjonalną szkółką, ale akurat plotek tu nie brakowało). Jeśli jakaś pogłoska okazywała się szczególnie ciekawa, Charlotte wymyślała na jej podstawie jakąś historię, którą opowiadała siostrze na dobranoc. Ale śmierć pana Brocklehursta to było coś więcej niż tylko plotka rozdmuchana przez gromadkę nastoletnich dziewcząt. To była prawdziwa, najprawdziwsza tajemnica. Zagadka, która domagała się rozwiązania. A nie ma na świecie ciekawszych historii niż te tajemnicze i zagadkowe. Gdy opuściła otoczone murami ogrody Lowood, wyłowiła notes z kieszeni i ruszyła żwawo w kierunku lasu okalającego gmach szkoły. Jednoczesne chodzenie i pisanie nastręczało pewnych trudności, ale opanowała tę trudną sztukę już dawno temu. Tak trywialna rzecz jak przemieszczenie się z punktu A do punktu B nie mogło przeszkodzić jej w pisaniu, a poza tym znała drogę na pamięć. „To na te ciche trzeba uważać”. Dobry tekst. Potem wykuje z niego jakąś historyjkę. Podejrzenie w oczywisty sposób padało na pannę Temple i pannę Scatcherd, ale Charlotte była przekonana, że mordercą jest ktoś inny. Konkretnie: inna nauczycielka. Ta, która jeszcze niedawno sama była uczennicą w Lowood. Najlepsza przyjaciółka Charlotte. Jane Eyre. Dziewczynka zeszła skarpą do niewielkiej kotliny i odnalazła wzrokiem Jane stojącą przy strumieniu. Malowała, jak zwykle.

I gadała do siebie, też jak zwykle. – To nie tak, że ja nie lubię Lowood. Po prostu spędziwszy tu większość życia, chciałabym zobaczyć trochę świata – zwierzała się powietrzu, nanosząc farbę na płótno szybkimi, krótkimi pociągnięciami pędzla. – To szkoła. To nie jest prawdziwe życie, prawda? Nie wspominając już o tym, że nie ma tu… chłopców. Jane była bardzo osobliwą dziewczyną. To dlatego Charlotte tak dobrze się z nią dogadywała. – To prawda – westchnęła malarka, nabierając farby z palety – że od śmierci pana Brocklehursta jest tu o wiele lepiej… Dreszcz przebiegł Charlotte po kręgosłupie. Choć (jak już wspomniałyśmy) każda dziewczyna z Lowood wypowiadała się o nagłym zgonie dyrektora w podobnym tonie, to w głosie Jane dało się wyłapać nutę szczególnej satysfakcji, która czyniła z jej słów niemalże wyznanie. Jakby zrzucała z barków wielki ciężar. Nie było tajemnicą, że nie cierpiała Brocklehursta. Zaledwie parę dni po pojawieniu się Jane w szkole dyrektor kazał jej stanąć na taborecie przed całą klasą i publicznie nazwał ją kłamczuchą. „A trzeba wam wiedzieć, że już lepiej być poganką niż kłamczuchą!”, powiedział, po czym rozkazał pozostałym uczennicom wystrzegać się jej towarzystwa. (Z pana Brocklehursta naprawdę był kawał drania). Charlotte pamiętała jeszcze jeden podobny incydent. Gdy dyrektor odmówił wydania dziewczętom dodatkowych koców po tym, jak wszystkie obudziły się z odmrozinami (sprawdziłyśmy w słowniku i wychodzi na to, że odmroziny to czerwona, swędząca, bolesna opuchlizna palców rąk i nóg, której przyczyną jest nadmierne zimno… Rzeczywiście kawał drania, co?), słyszała wyraźnie, jak Jane wybąkała pod nosem: „Z nim trzeba coś zrobić”. I ktoś coś zrobił. Przypadek? Nie sądzę. Jane oderwała wzrok od płótna i uśmiechnęła się do przyjaciółki. – Cześć, Charlotte! Piękny dzień, co? – Piękny. – Charlotte odwzajemniła uśmiech. Tak, to prawda, podejrzewała, że to Jane ukróciła ziemską egzystencję pana Brocklehursta, ale wciąż była jej najlepszą przyjaciółką. Więcej, były przyjaciółkami od serca, towarzyszkami na dobre i na złe, bratnimi duszami. Obydwie biedne jak myszy kościelne: Jane jako sierota bez grosza przy duszy, a Charlotte – córka pastora; obydwie niezbyt ładne, chude jak szczapy (i to w czasach, gdy obowiązujące standardy piękna zmuszały kobiety do

pielęgnowania krągłości), chorobliwie blade, brązowowłose i brązowookie jak większość dziewczyn. Obydwie do bólu zwyczajne. Wręcz nijakie. Prawie przezroczyste. Wzrok prześlizgiwał się po nich, a mózg w ogóle nie zapamiętywał. W dużej mierze przez to, że były również niskie – to znaczy, jak wolała mówić o nich Charlotte, filigranowe. A jednak było w nich piękno, które z łatwością dostrzegłby ten, komu chciałoby się szukać. Jane dała się poznać Charlotte jako troskliwa, życzliwa i na wskroś dobra osoba. Nawet jak mordowała, to dla dobra ogółu. – Co mordu… malujesz dzisiaj? – Charlotte stanęła za sztalugą i podniosła do oczu lornion, czyli okulary na długim uchwycie, by lepiej przyjrzeć się niedokończonemu obrazowi. Było to doskonałe odzwierciedlenie rozciągającego się przed nimi widoku: doliny skąpanej w słońcu, szumiących koron zielonych drzew i traw przyginanych do ziemi podmuchami wiatru – tylko że na pierwszym planie, zaraz za błękitną nitką strumienia, stała złotowłosa dziewczyna w białej sukience. Postać, która pojawiała się na wielu obrazach Jane. – Całkiem niezły – oceniła Charlotte. – Udało ci się nadać jej twarzy inteligentny wyraz. – Cóż, ona tak właśnie myśli. Że jest inteligentna. – Jane skrzywiła usta w uśmieszku. Charlotte łypnęła na nią znad okularów. – Nie powiedziałaś mi czasem niedawno, że to wymyślona postać? – Bo jest wymyślona, oczywiście – zapewniła ją pospiesznie Jane. – Wiesz, jak to jest. Malarz z czasem zaczyna myśleć o wymyślonych przez siebie postaciach jak o żywych ludziach. Charlotte pokiwała głową i zrobiła mądrą minę. – Człowiek obdarzony darem kreatywności nie zawsze nad nim panuje. Z czasem okazuje się, że niektóre z jego pomysłów żyją własnym życiem i podejmują niezależne decyzje. Jane nie odpowiedziała. Charlotte przeniosła wzrok z obrazu na nią. Przyjaciółka zawiesiła wzrok w przestrzeni. Często jej się to zdarzało. – Ptaszki ćwierkają, że chcesz zostać guwernantką – podjęła dyskretnie Charlotte. – Ale chyba nie nosisz się z zamiarem opuszczenia Lowood? (To była właściwie jedyna ścieżka kariery dostępna dla dziewcząt ze szkół takich jak Lowood. Absolwentka mogła zostać nauczycielką w prowincjonalnej szkółce – tak jak Jane – lub guwernantką u jakiejś mniej lub bardziej bogatej rodziny – był to podówczas najwyższy szczebel kariery,

który mogła zdobyć wykształcona kobieta). – Nie, nie, nic podobnego. – Jane spuściła wzrok. – Po prostu… wyobrażałam sobie, jak by to było wieść inne życie. – Ja cały czas wyobrażam sobie, że wyjeżdżam z Lowood – zwierzyła się Charlotte. – Gdyby nadarzyła się okazja, wyjechałabym choćby jutro. Jane potrząsnęła głową. – Ale ja wcale nie chcę opuszczać Lowood. To dlatego podjęłam tu pracę zaraz po ukończeniu szkoły. Nie mogę stąd wyjechać. – A to niby czemu? – To miejsce jest moim domem, no i… mam tu przyjaciółki. Na te słowa ciepło rozlało się Charlotte po sercu. Nie przypuszczała, że Jane tkwi w Lowood dlatego, że nie zniosłaby rozłąki z serdeczną przyjaciółką. Z tego co wiedziała, Jane nie miała przyjaciółek poza nią, bowiem dyrektor skutecznie odgrodził ją murem od pozostałych kobiet. (Opinia Brocklehursta o Jane interesowała Charlotte tyle co zeszłoroczny śnieg). Przyjaźń rzeczywiście była najcenniejszą rzeczą na świecie, zwłaszcza dla dziewczyny takiej jak Jane, która nie miała żadnej rodziny i była na tym świecie sama jak palec. (Z kolei Charlotte była środkowym dzieckiem i miała piątkę rodzeństwa – co było zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem). – A ja uważam, że jeśli będziesz miała taką możliwość, powinnaś stąd wyjechać – powiedziała wspaniałomyślnie Charlotte. – Tęskniłabym za tobą, ma się rozumieć, ale jesteś w końcu malarką. Kto wie, jakie piękno czeka na ciebie poza szarymi murami tej szkoły. Pomyśl o tych wszystkich zapierających dech w piersi krajobrazach, które tylko czekają, byś przelała je na płótno. O ciekawych i życzliwych ludziach, których mogłabyś poznać. – Jej wargi skrzywił cwany uśmieszek. – O chłopcach nie wspominając… Jane oblała się rumieńcem. – Chłopcach? – mruknęła po nosem. – No tak… Obie dziewczyny zamilkły, wyobrażając sobie wszystkich chłopców tego świata, a potem wydały z siebie przeciągłe westchnienie zaprawione tęsknotą. To zaaferowanie chłopcami może wam się wydać nieco dziecinne, ale pamiętajcie, że mówimy o Anglii w roku 1834 (to jest przed Charlesem Dickensem i po Jane Austen), kiedy to od dziecka wtłaczano kobietom do głowy, że najlepsze, co może je spotkać, to małżeństwo. Najlepiej z jakimś bajecznie bogatym mężczyzną. Ówczesne dziewczęta mogły mówić

o wielkim szczęściu, jeśli udało im się poderwać kogoś przystojnego, obdarzonego jakimś ciekawym talentem lub przynajmniej będącego właścicielem fajnego psa. Ale wszystkim, co tak naprawdę miało znaczenie, było skłonienie jakiegoś przedstawiciela płci brzydszej, by wsunął ci pierścionek na palec. Nieważne kogo, byle był mężczyzną. Charlotte i Jane miały niewielkie pole manewru w tym względzie (jak już wspomniałyśmy, były biedne, nijakie i na domiar złego chude i niskie), ale chyba wciąż wolno im było marzyć o przystojnym nieznajomym, który zwali je z nóg, nie przejmując się biedą i niezapadającą w pamięć urodą i dostrzeże w nich coś, za co pokocha je całym sercem? Pierwsza przerwała ciszę Jane. Wróciła wzrokiem do swojego obrazu. – No to… jakąż ciekawą historię piszesz? Charlotte otrząsnęła się i swoim zwyczajem przycupnęła na zwalonym pniu drzewa. – Teraz piszę… kryminał. Jane zmarszczyła brwi. – A nie miałaś pisać czegoś o szkole? Prawda, miała. Przed całym tym zamieszaniem z panem Brocklehurstem Charlotte zaczęła pisać (werbel tremolo, poproszę!) Coś-Co-Będzie-JejPierwszą-Wielką-Powieścią. Charlotte mówiono, że najlepiej pisać o czymś, co człowiek zna… a w tym momencie Lowood było wszystkim, o czym miała jakieś pojęcie, tak więc siłą rzeczy jej pierwsza powieść musiała opowiadać o szkolnym życiu ubogich dziewcząt. Gdybyście przewertowali jej notes, znaleźlibyście mnóstwo informacji o szkolnych budynkach, o dziedzińcach i ich historii, moglibyście przeczytać szczegółowe charakterystyki nauczycieli, dowiedzieć się o ich manieryzmach i powiedzonkach, jak również zmaganiach dziewcząt z chłodem, chorobą cmentarną, a przede wszystkim z tą obrzydliwą owsianką. Spójrzmy chociażby na poniższy ustęp ze strony dwudziestej siódmej: „Zgłodniała już i w tej chwili bardzo osłabiona, pochłonęłam łyżkę czy dwie swej porcji, nie zastanawiając się nad smakiem; po zaspokojeniu jednak pierwszego głodu spostrzegłam, że dostałam jakąś wstrętną potrawę; przypalona kasza owsiana nie lepsza jest prawie od zgniłych kartofli, nawet głód się przed nią cofa. Łyżki poruszały się powoli: widziałam, że każda dziewczynka próbuje pożywienia i stara się je przełknąć, ale większość dawała za wygraną. Skończyło się śniadanie, a nikt nic nie jadł”*. Wszystko to całkiem nieźle się czytało, myślała Charlotte, zwłaszcza ten

kawałek o owsiance. Ale to przecież miała być POWIEŚĆ. A powieść musi zawierać coś więcej niż tylko obserwacje. Potrzebna jej jakaś historia. Intryga. Fabuła. Mimo to była całkiem pewna, że obrała właściwy kurs. Najważniejsza w jej powieści była bohaterka, osobliwa dziewczyna imieniem Jane… Frere. Nieładna, uboga sierota, która walczy o przetrwanie w nieprzyjaznej, surowej szkole. Jej bohaterka była mądra i zaradna. I szczerze mówiąc, nieco dziwna, ale za to budziła sympatię. Dawała się lubić. Charlotte zawsze czuła, że Jane świetnie nada się na główną bohaterkę powieści (choć zataiła przed nią fakt, że czyni jej zaszczyt, uwieczniając ją na kartach swojej własnej. Chyba czekała z tą rewelacją na właściwy moment). Tak więc miała ciekawą bohaterkę i interesujące miejsce akcji, ale sama historia jakoś… nie budziła emocji. To znaczy, nie budziła do śmierci pana Brocklehursta, która tchnęła w dzieło nowe życie. Jego przedwczesny zgon był najlepszym, co się Charlotte przytrafiło. – Dziewczyny podejrzewają pannę Scatcherd. Co o tym myślisz? – Znowu podniosła okulary do oczu, by dojrzeć reakcję Jane, ale twarz przyjaciółki ani drgnęła. – To nie panna Scatcherd – odparła beznamiętnym tonem. – Doprawdy? – indagowała Charlotte. – A można wiedzieć, skąd ta pewność? – A może porozmawiamy o czymś innym? – Jane odchrząknęła. – Męczy mnie gadanie o Brocklehurście. Czy to nie podejrzane, że Jane tak nagle chce zmienić temat? – rzuciło się Charlotte na myśl, ale postanowiła nie drążyć tematu. – Jak chcesz… Ach, zapomniałabym! Przynoszę dobre wieści. Podobno jedzie do nas ktoś z Towarzystwa. – Z Towarzystwa? – spytała Jane, marszcząc brwi. – Tak, no wiesz, z Towarzystwa do spraw Relokacji Dusz Zbłąkanych. Kiedyś było tam gdzieś „Królewskie” w nazwie, ale ktoś pokłócił się z królem i już nie ma. Nawiasem mówiąc, to pewnie strasznie ciekawa historia… Jane wciąż wpatrywała się pytająco w przyjaciółkę. – No tak, słyszałam o nich, ale nigdy… – Wierzysz w duchy? – trajkotała niezrażona Charlotte. – Bo ja wierzę. Kiedyś nawet jednego widziałam. Na cmentarzu w Haworth kilka lat temu.

A przynajmniej tak mi się wydaje. – Chciałabym wiedzieć jedno: co oni z nimi robią? – powiedziała Jane grobowym tonem. – Co masz na myśli? – Towarzystwo. Co robią ze złapanymi duchami? Charlotte przekrzywiła głowę i zamyśliła się. – A wiesz, że nie wiem? Słyszałam tylko, że jeśli ktoś ma problem z duchami, powinien zawołać Towarzystwo. I że jego członkowie noszą niesamowite czarne maski. I że jak zwietrzą gdzieś ducha, to pojawiają się znikąd i… – Machnęła ręką. – Puf! Ducha nie ma. I problemu też nie ma. – Puf, powiadasz? – powtórzyła cicho Jane. – Puf! – Charlotte klasnęła w ręce. – Czy to nie ekscytujące, że ktoś taki do nas jedzie? – Jadą tu do nas. – Jane przyłożyła dłoń do czoła, jakby nagle zrobiło jej się słabo. Co nie zdziwiło Charlotte, bo w tamtych czasach kobiety mdlały cały czas. Przez gorsety. – No, właściwie to nie do samego Lowood – skorygowała Charlotte. – Podobno zostali wynajęci, by odprawić jakiś egzorcyzm w nocy z wtorku na środę w Tully Pub w Oxenhope… No wiesz, tam, gdzie pojawia się czasem Wrzeszcząca Dama. Tak mi powiedziała rano panna Smith. Ale kto wie, może zahaczą też o Lowood. Pomyśl tylko, ile dziewczyn zmarło na chorobę cmentarną. – Do pechowych nieboszczek należały również jej starsze siostry: Maria i Elizabeth. Charlotte odkaszlnęła w pięść. – W szkole pewnie roi się od duchów. Jane zaczęła przechadzać się niespokojnie. – Powinnyśmy poprosić, by odwiedzili Lowood – zdecydowała Charlotte. A potem wpadła na naprawdę świetny pomysł. – Mam! Poprośmy ich, by rozwikłali zagadkę morderstwa pana Brocklehursta! – Zrobiła pauzę i spojrzała na towarzyszkę przez lornion. – Chyba że jest jakiś powód, dla którego nie życzysz sobie, by ktoś węszył przy tej sprawie? Jane przyłożyła dłoń do piersi, jakby miała trudności z oddychaniem. – A niby jak mieliby rozwikłać tę zagadkę? – Wieść niesie, że umieją rozmawiać ze zmarłymi. Mogliby po prostu spytać ducha Brocklehursta. – Ja… muszę lecieć. – Jane zebrała przybory w takim pośpiechu, że upaprała sukienkę farbą. Niemal sfrunęła ze wzgórza, po czym pomknęła w kierunku szkoły. Charlotte odprowadziła ją wzrokiem. Wyjęła notes.

„To na te ciche należy uważać” – przeczytała. Jane Eyre miała zarówno motyw, jak i wyśmienitą okazję, by zabić dyrektora, ale czy naprawdę by się na to poważyła? Czy była zdolna do morderstwa z zimną krwią? Nawet dla dobra szkoły? A jeśli nie, to dlaczego tak ją poruszyły wieści o Towarzystwie? Jaką tajemnicę skrywa Jane, jeśli nie morderstwo? Zagadka. Zagadka, którą Charlotte Brontë ma zamiar rozwiązać.

2 JANE Jane stała po drugiej stronie ulicy, wwiercając się wzrokiem we frontowe drzwi Tully Pub. Dochodzący z lokalu zapach pieczonej wieprzowiny i jaj sadzonych sprawił, że ślina napłynęła jej do ust. Śniadanie złożone z łyżki owsianki i pół szklanki wody to zdecydowanie zbyt mało dla osiemnastoletniej dziewczyny. (Nawet jeśli ta jedna łyżka smakuje o niebo lepiej teraz, gdy Brocklehurst wącha kwiatki od spodu – pomyślała. Marne to pocieszenie, ale zawsze). Drogą nadszedł mężczyzna. Jane sprawdziła, czy czasem nie ma maski na twarzy, ale nie – był to zwykły człek o zwykłej twarzy i w zwykłym ubraniu. Łypnął na nią, lecz jej nie zauważył, a potem pchnął drzwi do pubu – Jane dostrzegła wewnątrz rozpalony kominek i tłum roześmianych, rumianych bywalców, usłyszała muzykę i śpiew – wszedł do środka i zatrzasnął je za sobą. Westchnęła. Zanim tu przyszła, spodziewała się, że na drzwiach zobaczy wielki napis: „Nie wchodzić! Trwa egzorcyzm Wrzeszczącej Damy oraz okresowe prace konserwujące”. Ta cała „relokacja”, czy jak się to nazywało, to przecież musiała być skomplikowana operacja, z pewnością zbyt niebezpieczna, by egzorcystom pałętali się pod nogami ubzdryngoleni faceci z pijacką pieśnią na ustach. Jednak stała tu już prawie pół godziny, a mężczyźni wchodzili i wychodzili z pubu, jakby to była pierwsza lepsza noc. Oberża to nie miejsce dla dziewczyny takiej jak Jane, lecz przecież musiała się dowiedzieć, czy ten przybytek nawiedza prawdziwy duch. A także co Towarzystwo zrobi z rzeczonym duchem. Bo widzicie, Jane od dziecka wierzyła w duchy. Gdy była małą dziewczynką i jeszcze mieszkała ze swoją okropną ciotką Reed oraz nie mniej okropnymi kuzynami, jednej nocy ciotka zmusiła ją, by spała w „czerwonym pokoju”. (Wyłożonym czerwoną tapetą, z zawieszonymi w oknach czerwonymi zasłonami i wyścielonym czerwonym dywanem). Jane przez całą noc nie zmrużyła oka i była przekonana, że to miejsce nawiedza jakiś zły duch. Błagała ciotkę, zanosząc się płaczem, by ją wypuściła, aż zdarła sobie gardło i wreszcie zemdlała. Wtedy, choć nie miała o tym pojęcia, jej serce przestało bić.

Dosłownie umarła ze strachu, nawet jeśli tylko na chwilę. Gdy otworzyła oczy, jej zmarły wuj klęczał nad nią, uśmiechając się do niej życzliwie. – O, obudziłaś się – powiedział. – Ale się martwiłem. – Wujku? Jak… jak się miewasz? – Nie miała pojęcia, co innego miałaby powiedzieć. Wiedziała, że popełnia gafę, pytając o stan jego zdrowia, skoro wuj nie żył od ładnych kilku lat. – Bywało lepiej – odparł duch. – Mam prośbę: czy wyświadczysz mi szybką przysługę? Gdy rano pozwolono jej w końcu opuścić czerwony pokój, pomaszerowała prosto do ciotki i poinformowała ją, że wuj jest z niej, delikatnie mówiąc, niezadowolony. Oto bowiem, gdy leżał na łożu śmierci, ciotka przyrzekła mu, że otoczy Jane opieką, „jakby była jej rodzoną córką”. Wychodzi na to, perorowała Jane, że ciotka rodzoną córkę traktowałaby jak nędznego sługę i głodziłaby ją dla przyjemności, ponieważ, tak właśnie, Jane przymierała głodem i ogólnie spotykały ją w domu ciotki same nieprzyjemności. To z kolei rozwścieczyło martwego wuja, który domagał się teraz, by żona zadośćuczyniła ciemiężonej Jane. – Chce, byś pamiętała o swoim przyrzeczeniu – oświadczyła zdumionej ciotce. – Chce, byś po prostu spróbowała być nieco milsza. W odpowiedzi ciotka nazwała Jane „kłamczuchą” i „diabelskim nasieniem”, po czym raz-dwa odesłała ją do Lowood, gdzie pan Brocklehurst dorzucił do listy obelg „nieposłuszną pogankę, która spłonie w piekle”. Ale Jane wiedziała, co widziała, i nic nie zdołałoby sprawić, by w to zwątpiła. Serce podpowiadało jej, że naprawdę rozmawiała ze swoim martwym wujem, ponieważ był to jedyny moment w jej dość smutnym życiu, gdy czuła, że ma prawdziwą rodzinę. Później nie mówiła o swoim wujku już nikomu. Nie pisnęła o nim ani słóweczka. Bo z jej doświadczenia wynikało, że kto miele ozorem, tego spotyka kara. Stała i gapiła się na karczmę, a jej kiszki grały marsza. – Ty też jesteś głodna? Cichy głos sprawił, że nieomal podskoczyła. Obróciła się i zobaczyła stojącą obok obszarpaną dziewczynkę. Małą uliczną łobuziarę. – Bo ja jestem – poinformowała dziewczynka. – Ja ciągle jestem głodna. Jane rozejrzała się dookoła. Nie licząc jej i tej małej, ulica była pusta. – Wybacz, nie mam przy sobie nic do zjedzenia – odszepnęła Jane. Ku jej zdziwieniu dziewczynka uśmiechnęła się do niej.

– Jak urosnę, chcę być taka ładna jak ty. Jane pokręciła głową w reakcji na ten niestosowny i całkiem chybiony komplement, po czym na powrót wbiła wzrok w drzwi. – Pójdziesz tam? – spytało umorusane dziecko. – Tam straszy. Tak. Tam mieszkał duch, a ponieważ na zewnątrz nic się nie działo, Jane musiała wejść do środka. – Zostań tutaj – poleciła dziewczynce, a potem przeszła na drugą stronę ulicy. Wzięła głęboki wdech, pchnęła drzwi i niesiona nagłym przypływem śmiałości przekroczyła próg. Zrobiła to. Weszła do środka. Pub był nabity ludźmi. Woń alkoholu mieszała się z fetorem spoconych ciał i ta mieszanka zapachowa poraziła jej zmysły. Przez chwilę Jane stała jak sparaliżowana, niepewna, co ma właściwie robić. Nie widziała w izbie żadnego ducha. Czyżby Charlotte się myliła? Mogłaby po prostu zapytać bywalców. Oczywiście to by znaczyło, że musi porozmawiać z jakimś mężczyzną. Jane miała głowę wypchaną tęsknymi myślami o chłopcach, ale bywalcami pubu byli dorośli mężczyźni. Kudłaci, śmierdzący i zwaliści. Myśl o nawiązaniu rozmowy z którymś z pijanych drabów w cuchnącej piwem karczmie wydawała jej się kompletnie nie z tej ziemi. To nie było miejsce dla niej. Spuściła głowę, ścisnęła lekko nos, by zatamować dopływ karczemnego smrodu, po czym zaczęła się przeciskać przez tłum w drodze do kontuaru. (A przynajmniej ona myślała, że się przeciska – ktoś inny mógłby powiedzieć, że przemknęła zwinnie, lawirując między krążącymi po izbie opojami). Karczmarz złowił ją wzrokiem i podniósł głowę znad polerowanego kufla. – W czym pomóc, panienko? – spytał. – Zabłądziłaś? – Nie – zaprzeczyła chrapliwie. – Nie, nie wydaje mi się. Czy to jest ów… przybytek… gdzie… – Gdzie co? – ponaglił karczmarz. – Głośniej, panienko, nie słyszę cię. Nagle gorset zaczął ją strasznie gnieść. (Bo i gniótł. Po to jest gorset). – Paniusia se golnie. Na koszt firmy. – Karczmarz nalał jej brandy i podsunął szklaneczkę. Przez moment na twarzy Jane malował się wyraz skrajnego oburzenia, ale po chwili podniosła naczynie i upiła łyczek. Płynny ogień spalił jej przełyk. Zachłysnęła się powietrzem i odstawiła szklankę. – Czy to tutaj…? – Jej usta już złożyły się do słowa „duch”, gdy nagle

pomieszczenie wypełnił nieludzki wrzask. Jane podniosła wzrok i zobaczyła wiszącą nad barem kobietę w białej koszuli nocnej. Jej głowę otaczała aureola kruczoczarnych włosów, jakby unosiły się na niespiesznie płynącej wodzie. Jej skóra była niemal całkowicie przezroczysta, ale oczy żarzyły się jak węgle. Była chyba najpiękniejszym duchem, jakiego Jane kiedykolwiek widziała. – No, wykrztuś to z siebie, dziewczyno – popędził ją karczmarz, wwiercając się wzrokiem w Jane. – Robotę mam. On najwyraźniej nie widział ducha. – Nieważne. – Jane dopiła brandy i cofnęła się od kontuaru, by lepiej się przyjrzeć zrozpaczonej zjawie. – Dokąd go zabrali? – zawodziła jęczydusza. – Dokąd zabrali mojego męża? – W Jane wezbrało współczucie. – Gdzież, ach, gdzież on jest? Jakie to straszne – przyszło Jane na myśl. – Jakie to straszne, cierpieć katusze samotności, bo jakiś okrutnik brutalnie wyrwał cię z ramion ukochanego. To jakby stracić część własnej duszy. To straszne… ale i strasznie romantyczne. – Wiem, że gdzieś tu jest! – krzyczał duch. – Wiem, że gdzieś tu się ukrywa! Już ja mu wygarnę, jak go znajdę. Ten nieużyty ochlejmorda chyba urodził się na bani! Aha. Ojej. Duch uniósł blade ramiona i machnął prawą ręką w kierunku szklaneczki Jane. Naczynie uniosło się w powietrze, przemknęło obok jej lewego ucha i roztrzaskało się o ceglaną ścianę. – Niech mnie kule…! – wykrzyknął oberżysta, który fruwającą szklankę już najwidoczniej zobaczył. – Wróciła Wrzeszcząca Dama! – Spojrzał na wiszący na ścianie zegar. – Punktualnie jak zawsze. – Szkoda strzępić ryja na tego obszczymura! – ryknęła zjawa. – Pijaczyna! – Zakręciła się wkoło, wzbudzając powiew lodowatego wiatru i zrzucając zegar ze ściany. – Menel i degenerat! – No i gdzie to Towarzystwo? – jęknął karczmarz, wyglądając trwożliwie zza lady. – Powinni już tu być. – Wiem, że kryjesz tego zatraconego birbanta, tego rynsztokowego utracjusza, taka jego mać! – Wrzeszcząca Dama porwała z kontuaru butelczynę brandy i cisnęła ją łukiem prosto w jego nalaną twarz. Pocisk trafił prościutko między oczy i mężczyzna złożył się bez słowa jak dobrze naoliwiony scyzoryk.

Coś podobnego! – pomyślała Jane, padając na ziemię w obawie, że teraz upiór weźmie na cel ją. Poczołgała się i przeturlała, aż skryła się bezpiecznie za barem, gdzie mogła wykorzystać oberżystę w charakterze ludzkiej tarczy. (Ach, ta Jane. Zawsze myśli o innych). Sukienka kleiła jej się do przesiąkniętej alkoholem podłogi, co było w równej mierze obrzydliwe co nieuniknione. Jane wychynęła nieśmiało zza obezwładnionego karczmarza, by podziwiać rozgrywającą się w pubie scenę. Wrzeszcząca kobieta nieustannie domagała się spotkania ze swoim zdegenerowanym mężem, miotając, czym popadło w kogo popadło. Bywalcy klęli w żywy kamień i wpadali na siebie w pośpiechu, byle dalej od rozsierdzonego ducha, choć żaden nie kwapił się do opuszczenia lokalu. Pewnie byli przyzwyczajeni do scysji z udziałem umarłej kobiety. Ale bałagan – pomyślała Jane ponuro, gdy Wrzeszcząca Dama rzuciła o podłogę wielkim słojem z jajkami w occie. Z każdą chwilą coraz mniej współczuła kobiecie. Skonkludowała, że takie zachowanie nie przystoi damie, nawet jeśli leży sześć stóp pod ziemią i zaniedbuje ją mąż. – No więc gdzie się podziewa to – wybaczcie, że tak przeklinam – cholerne Towarzystwo? Dokładnie w tym momencie, zupełnie jakby przywołała go myślami, na stół pośrodku izby wskoczył mężczyzna w czarnej masce. A następnie wyjął z kieszeni jakiś mały przedmiot i trzasnął nim o ścianę. Ów przedmiot wybuchł z hukiem, na moment zalewając pomieszczenie rażącym blaskiem. Tłum umilkł. A potem wszystkie twarze zwróciły się w stronę zamaskowanego przybysza. Jane zorientowała się, że sama też się na niego gapi. Oddech uwiązł jej w gardle – choć to też mogła być wina gorsetu. Wyjrzała śmielej zza karczmarza, by lepiej przyjrzeć się agentowi. Był to młody mężczyzna – maska nie zdołała tego ukryć – ale nie na tyle młody, by Jane nazwała go chłopcem. Większość mężczyzn w tamtej epoce nosiła wąsy lub przynajmniej bokobrody, ale nie on. Nie nazwałaby go też przystojnym. (W epoce georgiańskiej za przystojnych uważano mężczyzn o bladej karnacji – bo na słońcu przebywali tylko wieśniacy – podłużnej twarzy, wąskiej żuchwie, małych ustach i ostrym podbródku. Tak, wiemy. Też nie mogłyśmy w to uwierzyć). Ten konkretny młodzieniec miał kwadratową szczękę i zdecydowanie zbyt długie włosy. A mimo to widać

było, że należy do klasy wyższej – świadczył o tym piękny wełniany płaszcz i drogie skórzane rękawice. – Wszyscy wyjść – rozkazał, a Jane schowała się za kontuar. Tłum natychmiast opuścił pub, ale bez przepychanek. Izba była teraz pusta, jeśli nie liczyć zamaskowanego przybysza na stole oraz jego młodszego – o wiele bardziej chłopięcego – kompana w gorszej jakości płaszczu. Agenci Towarzystwa najwyraźniej działali w zespołach dwuosobowych. Ten pierwszy zeskoczył z blatu. – Niech pan się skupi – polecił drugiemu. – Najpierw oczyszczamy pokój. Później potwierdzamy tożsamość zjawy. Zjawa. Jane prawie o niej zapomniała. Spojrzała na ducha. Wrzeszcząca Dama przestała wrzeszczeć. Była zbyt zaaferowana agentami. Ten starszy wyłowił z wewnętrznej kieszeni płaszcza mały oprawny w czarną skórę notes i ołówek. Otworzył go z pewną delikatnością, która przywiodła Jane na myśl Charlotte, i znalazł szukaną stronę zaznaczoną zakładką. – Wyjaw mi swoje imię, duchu – rzucił do Damy znudzonym tonem. Wrzeszcząca Dama przywarła plecami do sufitu, zwlekając z odpowiedzią. Drugi agent – Jane dostrzegła teraz, że był niższy, miał na nosie okulary, a na głowie strzechę rudych włosów – zrobił krok naprzód. – Lepiej mu odpowiedz – powiedział, wpatrując się w ducha. – Proszę. Pierwszy zgromił rudzielca spojrzeniem i ponownie zwrócił się do ducha: – Jesteś Claire Doolittle, mam rację? – Zgubiłam go – wyszeptała zjawa. Nagle do jej tonu wkradł się smutek i żal porzuconej kobiety. – Zabrali mi go. – Kogo zabrali? – Agent zerknął do notesu. – Twojego męża? Jeśli się nie mylę, trafił do więzienia za niespłacone długi. Miał, zdaje się, skłonności do hazardu. Duch kiwał się w prawo i lewo, milcząc. Agent znowu zajrzał do książeczki. – Nazywał się Frances Doolittle. – Franuś… – Zjawa skrzywiła przezroczyste usta w szyderczym uśmieszku. – Kanciarz pierwszej wody. – Franuś – powtórzył agent, notując. – Kanciarz. – Z innej kieszeni wydobył srebrny zegarek. – No dobra – rzucił do towarzysza – niech pan patrzy uważnie. Chcąc złapać ducha, należy w pierwszej kolejności…

Zjawą wstrząsnął jęk tak głośny i żałosny, że żołądek podszedł Jane do gardła. Omyła ją nowa fala współczucia dla udręczonej zjawy… która nagle wyrwała zegarek z ręki agenta. A przynajmniej taki miała zamiar, bo przedmiot przeniknął przez jej eteryczną dłoń i upadł z klekotem na podłogę. Następnie wydarzyło się kilka rzeczy naraz: starszy agent sięgnął po leżący na podłodze przedmiot, duch postanowił wykorzystać nadarzającą się okazję do ucieczki i odkleił się od sufitu, a młodszy agent zawołał: – Chce wiać! Mężczyzna wybił się w powietrze i z gracją wylądował obok zjawy. – Podnieś zegarek! To… Ale nie skończył zdania, bo w tym samym momencie rudzielec ruszył niezgrabnie naprzód, chcąc uderzyć ducha z byka. Niestety zamiast trafić zjawę, przeleciał przez nią i zwalił się na ziemię obok skrytej za barem Jane. Dziewczyna natychmiast zerwała się na nogi, ściągając na siebie spojrzenia agentów oraz zjawy. – Eee, dobry wieczór. – Pomachała na przywitanie. – Ja… znaczy… zasnęłam… Zamiatałam, a potem zasnęłam. Zaległa cisza jak makiem zasiał. Wszyscy stali jak wryci, jeśli nie liczyć jęczącego rudzielca na podłodze, który rozmasowywał skronie. Duch podpłynął w powietrzu do oniemiałej Jane. – Zasnęłaś, powiadasz? – wyrzekł z powątpiewaniem pierwszy agent. – Ja… w sensie… – wyjąkała Jane. – Upiłam się. Upiłam się… brandy. – No jasne. Tymczasem Wrzeszcząca Dama naruszyła prywatną przestrzeń wystraszonej dziewczyny, która ze wszystkich sił próbowała udawać, że wcale nie widzi świdrującej ją spojrzeniem zbłąkanej duszy. – Czołem – przywitał się duch. Jane czuła na sobie spojrzenie zamaskowanego agenta. Pospiesznie utkwiła wzrok w suficie. W stole. W obrazie na ścianie. Byle nie w duchu. – Aleś ty śliczna – wydyszała Dama. Jane oblała się rumieńcem. Nigdy nie miała pojęcia, co odpowiedzieć na takie słowa, głównie dlatego, że żywi ludzie zwykle utrzymywali ją w przekonaniu, że bynajmniej śliczna nie jest. „Fe, co za brzydactwo”. Albo… „Ojej… ale może ma ciekawą osobowość?” Lub też…

„Nie jest jakaś szkaradna, ale po prostu… nijaka”. (Zawsze ją zastanawiało, czemu, skoro jest „nijaka”, ludzie nie mogą się powstrzymać od komentowania jej wyglądu). Mimo to z jakiegoś powodu dla duchów była ucieleśnieniem piękna. To zrodziło w niej przekonanie, że jest coś bardzo nie tak ze standardami piękna w zaświatach. – Taka jesteś podobna do mojego Jamiego… – zagruchała Dama. – Gdy za jego plecami zachodziło słońce, a wiatr mierzwił mu włosy… Jane nie wiedziała, kim jest ten Jamie, ale najwyraźniej był bliższy sercu zjawy niż mąż. Bezwiednie uniosła rękę i odgarnęła z nijakich oczu kosmyk nijakich włosów. Rozpaczliwie i uparcie próbowała ignorować ducha. Agent wodził wzrokiem od żywej kobiety do martwej i z powrotem. Przekrzywił głowę w zamyśleniu. – O rety, która to godzina?! – Jane wskazała miejsce na ścianie, gdzie jeszcze przed chwilą wisiał zegar. – Miło się rozmawia, ale muszę już iść… Ale ten przeklęty duch ani myślał jej puścić. Przysunął się jeszcze bliżej, falując czarnymi jak noc włosami. Jane znała już ten typ. Nie mogła dopuścić, by zjawa przyszpiliła ją w miejscu jak martwego owada do kartonu. Zrobiła dwa kroki w tył. A Dama podfrunęła dwa do przodu. – Nigdy nie widziałam kogoś tak urodziwego – westchnęła. – Płoniesz pięknem, dziewczyno. Z tymi słowami otoczyła Jane prześwitującymi ramionami. Dziewczyna posłała mężczyznom nerwowy uśmieszek. – Aj, strasznie zdrętwiała mi noga, więc postoję tu sobie chwilę nieruchomo, dobrze? Zwierzchnik rudzielca obrzucił ją zdziwionym spojrzeniem i schylił się po zegarek. Podszedł ostrożnie do Jane i zauroczonej zjawy, a gdy stanął obok, wyszeptał: – Duchu, niniejszym relokuję cię. – Co ty robisz? – spytała Jane. Nie odpowiedział. Zamiast tego uniósł zegarek i stuknął nim ducha w skroń. (Zdajemy sobie sprawę, szanowni czytelnicy, że to „stuknięcie” to dość prostackie określenie mrożącego krew w żyłach egzorcyzmu rodem z horroru, ale po wielu sczytaniach i przeciągających się konsultacjach z tezaurusem stwierdziłyśmy, że to najtrafniejsze określenie. Stuknął ją

w skroń i tyle). Nagły poryw wiatru rozwiał włosy Jane. Srebrny zegarek zalśnił jasnym światłem, a potem, ku jej przerażeniu, duch został wessany między tarczę a klapkę. Puf! Claire Doolittle zniknęła. Przepadła w okamgnieniu. Jane wpiła się wzrokiem w mały, okrągły przedmiot, żywiąc nadzieję, że duchowi nic się nie stało, ale zegarek wibrował i szarpał się w dłoni agenta, jakby uwięziony upiór próbował wyrwać się na wolność. Mężczyzna wypuścił zegarek z palców, a ten zawisł na cienkim łańcuszku. Kołysał nim, aż wibrowanie ustało. Potem złożył się, by rzucić czasomierz rudzielcowi, ale w ostatniej chwili się rozmyślił i owinął go materiałem, a następnie schował z powrotem do kieszeni. Wszystko to strasznie złowieszcze – rzuciło się Jane na myśl. – Ona jest w środku? – spytała na głos. Zapomniała się na moment. Nie uszło to uwadze agenta, który spiorunował ją wzrokiem. – A więc ją widziałaś. A niech to! Po nocy spędzonej w czerwonym pokoju Jane postanowiła przestrzegać następujących reguł: 1. Nigdy nie zdradzić nikomu, że widzę duchy. Nigdy, przenigdy. 2. Nigdy nie wchodzić w interakcję z żadnym duchem w obecności żywych. 3. Choćby nie wiem jak ciekawy był to duch, choćby nie wiem jak paląca była potrzeba – zawsze, ale to zawsze przestrzegać reguł numer 1 i 2. – Nie, wcale nie… – wybąkała. – Znaczy, nic nie widziałam. Że niby kogo widziałam? Agent zmrużył oczy. – Kim pani w ogóle jest? – Nikim, proszę pana. – Kimś jest pani na pewno – zaoponował. – Wygląda na to, że widzącą. A skoro już ustaliliśmy, że jest pani kimś, zapewne skądś również pani pochodzi. Skąd? – Notes zmaterializował się w jego palcach. Jane ogarnęła panika. Pomimo ścisłego przestrzegania reguł (które bardziej przypominały wskazówki niż twardy kodeks), kłamać nie umiała za grosz. – Zapewniam pana, że nie jestem nikim szczególnym – wyrzekła, patrząc z rosnącym zdenerwowaniem, jak agent skrzętnie coś notuje. – A teraz przepraszam, ale już jestem spóźniona, a z moją nogą o wiele lepiej. – Dygnęła krótko i ruszyła do drzwi, ale agent odciął jej drogę. – Spóźniona? A któż spodziewa się pani o tak późnej porze?

– Moje uczennice – wypaliła. – Jestem nauczycielką. Uczę matematyki. – W środku nocy? – Tak, właśnie – przytaknęła Jane. – Wyobraźcie sobie, panowie, jak muszą martwić się o mnie moje uczennice. Agent zmarszczył brwi i ewidentnie chciał jeszcze o coś spytać, ale w tym momencie zza kontuaru dźwignął się karczmarz, który dopiero co odzyskał przytomność. – Co tu się od… – spytał, ochrypnięty. Agent zgromił go wzrokiem. – A pan to kto? – Jestem Pete, kim innym miałbym być? – Mężczyzna wymacał na potylicy guza wielkiego jak gęsie jajo. – To mój pub. Zaraz, wy nosicie maski. Jesteście z Towarzystwa! Czy przepędziliście ducha? – Tak – potwierdził agent. – Szkoda, żem tego nie widział. – Pete potoczył wzrokiem po zdemolowanej karczmie. – Krzyżyk na drogę tej przeklętej zmorze! Agent na powrót skupił uwagę na Jane, która okrążała go właśnie na paluszkach w drodze do drzwi. – W której szkole pani uczy, jeśli wolno spytać? – zwrócił się do niej, a ona stanęła jak wryta. – Och, na pewno pan nie słyszał. – Tu niedaleko jest jedna szkoła – pisnął zza jej pleców rudy chłopak. – Uczy pani w Lowood? Więc może zna pani… – Pewnie chcecie zapłaty, hę? – przerwał gospodarz. Wyraźnie zależało mu, by mieć to wszystko za sobą i sprzedać tej nocy jeszcze trochę brandy. Podrapał się w podbródek. – Dziesięć funtów, dobrze pamiętam? – Piętnaście – wyklarował agent, niechętnie odrywając wzrok od dziewczyny. Karczmarz Pete poszedł po sakiewkę i zaczął skrupulatnie odliczać należność, gderając pod nosem. Powoli wypełniał podstawioną dłoń agenta nie funtami, ale szylingami, więc trochę to trwało. Na taką okazję czekała Jane. Rzuciła się biegiem do drzwi i – ponieważ była rozgarniętą dziewczyną, która nigdy nie opuszczała z pustymi rękami pomieszczenia wypełnionego darmowym jedzeniem – zatrzymała się tylko na chwilę, by podnieść z podłogi dwa jajka w occie. – Chwileczkę, chcę z panią porozmawiać – zawołał za nią agent, podczas gdy Pete niechętnie odliczał ostatnie szylingi. – Słyszy mnie pani?!

Ale Jane już była na zewnątrz. Mała dziewczynka stała dokładnie tam, gdzie kazała jej czekać. – I co? – spytała. – Widziałaś ducha? – Biegnij, mała! Uciekaj! – krzyknęła Jane. Dziecko natychmiast puściło się biegiem. Teraz obie gnały przed siebie na złamanie karku. * Gdy tylko Jane przestąpiła próg szkoły, wyrósł przed nią pan Brocklehurst. – Panno Eyre! Co to ma znaczyć? Co to za przemykanie chyłkiem o tej porze? Teraz mi się pani nie wywinie! – Wskazał palcem podłogę. – Będzie pani klęczeć na grochu do południa! Blizny na kolanach zaświerzbiły ją na samo wspomnienie. Całe szczęście, że Brocklehurst nie żył. Choć niestety nie ujęło mu to ani krztyny zwyczajowej upierdliwości. – Miałem żonę, wiesz? – powiedział, ocierając nieistniejącą łzę z niematerialnej twarzy. – I dziatki. Co z nimi będzie? Jane zaczęła rozważać, czy takiej gnidzie należy się współczucie, ale wtedy przefrunęło obok kilka ofiar choroby cmentarnej, więc uznała, że nie. – Muszę przyznać, że wygląda pani nadzwyczaj dobrze, panno Eyre – zauważył Brocklehurst, mrużąc swe eteryczne oczy. – Niech mi pani nie mówi, że zwiększyli racje żywnościowe w szkole! Złoję za to skórę pannie Temple! Jane zaburczało w brzuchu. Jajka w occie nie stłumiły głodu. Przeszła przez ducha i skierowała się ku schodom na drugie piętro. – Proszę natychmiast tu wrócić! – zawołał Brocklehurst. – Panno Eyre, ostrzegam panią! – Czep się dorożki – mruknęła Jane. – I daruj sobie, bo nie możesz już nikogo skrzywdzić. Pan Brocklehurst zapowietrzył się na te słowa, ale na szczęście nie pofrunął za nią. Na klatce schodowej natknęła się na Charlotte. Przyjaciółka siedziała skulona przy świecy i pisała w notesie. Ta dziewczyna wiecznie coś pisała. Zapominała o bożym świecie, pokrywając równymi ciągami liter drobnych jak mak stronice małej książeczki, z którą nigdy się nie rozstawała. Jane darzyła Charlotte szczególną sympatią. Była odrobinę dziwna, ale Jane

uważała to za zaletę. Charlotte była jej ulubioną nie-zmarłą osobą w Lowood, ale nauczycielka nie miała teraz nastroju do rozmowy. Niemal udało jej się minąć ją niepostrzeżenie, gdy raptem przyjaciółka podniosła wzrok. – Zdawało mi się, czy powiedziałaś coś przed chwilą o krzywdzeniu innych? – spytała. – Chcesz się może z czegoś zwierzyć, kochana? – O, dobry wieczór, Charlotte. Nie zauważyłam cię. – Musiała jakoś zbyć jej pytanie. – Widziałaś, jaki piękny dzisiaj księżyc? – Tak. Okrąglutki. Jak to księżyc. To jak było z tym krzywdzeniem? – Charlotte złapała za ołówek, czekając na odpowiedź. – Czy twoim bohaterom dzieje się jakaś krzywda? – odparowała Jane. Znalazły się w impasie i żadna nie miała pomysłu, jak z niego wybrnąć. – Wybacz mi, Charlotte, ale padam z nóg. Pójdę już spać. – Czy to panna Charlotte Brontë? – dobiegł z dołu przytłumiony głos pana Brocklehursta. – Już dawno powinnaś być w łóżku, młoda damo! Co za haniebne zachowanie. Kara cię nie minie! Jane była rada, że Charlotte nie może go usłyszeć. – Poszłaś do tego pubu? – indagowała przyjaciółka. – Tak myślałam, że pójdziesz. Gdybym mogła wychodzić za mury, zrobiłabym to samo. Najwidoczniej nic jej nie umykało. Jane postanowiła udać oburzenie. – Ja? Do pubu? Ależ Charlotte, po co miałabym chodzić do takiego miejsca? Młoda kobieta o mojej pozycji nie włóczy się nocą po karczmach. Tak więc… nie, nie byłam w żadnym pubie. Po prostu poszłam na spacer w świetle księżyca. Bo piękny mamy dzisiaj. Charlotte pokiwała głową, ale nie dała się zbyć. – Czy spotkałaś ducha? Albo kogoś z Towarzystwa? Kogoś, kto złapał ducha? Och, musisz mi wszystko opowiedzieć! Przez chwilę Jane kusiło, by podzielić się z przyjaciółką sekretem, ale to przecież równałoby się złamaniu reguły numer 1, więc odpowiedziała po prostu: – Zapewniam cię, że to była tylko zwykła przechadzka. Wiesz, że lubię się czasem przespacerować. No, to dobranoc! Ruszyła po schodach do swojego małego pokoiku. Tam czekała na nią Helena Burns. Jej najukochańsza przyjaciółka i najulubieńszy duch na świecie. – Jesteś już! O, jak dobrze! Co się stało? – spytała podniecona Helena. Jej przezroczyste policzki wciąż nosiły ślady choroby, która zabiła ją tak wiele

lat temu. Jane zatopiła twarz w dłoniach. – To po prostu okropne. On… stuknął tę biedną zjawę w głowę zegarkiem… – A potem cała historia wypłynęła jej z ust, jakby pękła wstrzymująca ją tama. – Czyli agenci Towarzystwa rzeczywiście potrafią te wszystkie rzeczy, o których piszą w gazetach – powiedziała Helena, gdy opowieść Jane dobiegła końca. – Najwyraźniej. – Jane kopnięciem zdjęła but, potem drugi, i zaczęła się rozdziewać, warstwa po warstwie, z krępujących jej ruchy i oddech ubrań. – To okrutni ludzie. Zamienili z nią ledwie dwa zdania. Przyszli tam tylko po to, żeby ją złapać. A przecież nie była taka znowu uciążliwa… – Jane przypomniała sobie szklaneczkę brandy rozpryskującą się w kontakcie ze ścianą. I zegar. I słój jajek w occie. – Ona po prostu potrzebowała pomocy. Z pewnością nie zasłużyła na to, by ją więzić w zegarku kieszonkowym! – W zegarku kie… Okropieństwo. – Helena zadrżała, na moment rozmywając się w powietrzu. – Jak tam musi być ciasno. I to tykanie… Jane przebrała się i zdmuchnęła świecę. Dwie dziewczyny skuliły się na małym, dziurawym łóżku, jak robiły to zawsze, nawet jeśli jedna z nich nigdy nie potrzebowała snu. Jane długo wpatrywała się w ciemny sufit nad głową. Powiedziała znienacka: – Oni mogą się tu jutro pojawić. Helena zerwała się z łóżka. – Tutaj? Jane również wstała. – Tak. Ci agenci chyba czegoś ode mnie chcą. Domyślili się, że uczę w Lowood. Heleno, jeśli tu przyjdą, musisz pozostać w ukryciu. – Tak zrobię – przyrzekła przyjaciółka. Jane zrobiła pauzę. – Czas stąd odejść. Tym razem mówię poważnie. Dolna warga Heleny zadrżała delikatnie. – Zostawisz mnie tu? – W życiu bym cię nie zostawiła! Miałam na myśli to, że obie musimy stąd odejść. Razem. Jak zawsze. Helena była pierwszą prawdziwą przyjaciółką Jane, jedyną przyjazną duszą w Lowood w czasach, zanim pojawiła się w jej życiu Charlotte. Stała u boku Jane, gdy cały świat próbował ją upokorzyć i ukarać Bóg wie za co.

I pomimo swej nijakości oraz licznych niedostatków Jane czuła, że Helena kocha ją jak rodzoną siostrę. Ale Helena zmarła, gdy miała czternaście lat. Tej wiosny przez Lowood przetoczyła się szczególnie wredna odmiana choroby cmentarnej. Do końca maja czterdzieści pięć z osiemdziesięciu uczennic trafiło do izolatki, a wśród nich Helena. Pewnej nocy panna Temple pomogła Jane przemknąć za plecami pielęgniarek do pokoju, gdzie przyjaciółka dokonywała żywota. Mała Jane wspięła się na łóżko i wyszeptała jej do ucha: – Helenko, nie zostawiaj mnie. – Nigdy tego nie zrobię – przyrzekła. – Złap mnie za rękę. Jane ścisnęła jej palce, starając się nie zwracać uwagi na to, jakie są zimne. Dziewczynki zasnęły, a gdy wstało słońce, ciało Heleny było blade i nieruchome. A nad Jane stał jej duch. – Cześć – powiedziała zjawa, uśmiechając się szelmowsko. – Mówiłam, że nigdy cię nie zostawię. Nie sposób było przewidzieć, który oddzielony od ziemskiej powłoki duch zostanie na tym świecie, a który uda się w podróż w zaświaty. Ale Helena na szczęście została. W końcu złożyła przysięgę. W zamian Jane obiecała jej, że i ona nigdy jej nie porzuci. Była dla niej całym światem, rodziną, której nigdy nie miała, i sama myśl o rozstaniu przejmowała ją drżeniem. A teraz umierała z niepokoju na myśl, że jutro zjawią się w Lowood ludzie z Towarzystwa. A jeśli nie jutro, to na pewno w najbliższej przyszłości – wiedziała, że to tylko kwestia czasu. Szkołę nawiedzało tyle duchów, że któryś prędzej czy później da się żywym we znaki. Założę się – pomyślała – że to będzie Brocklehurst. – Tylko dokąd pójdziemy? – zatroskała się Helena. – Nie mamy gdzie się udać. – Znajdę pracę. – Jaką pracę? – Mogę szyć. – Bez urazy, słonko, ale nie jesteś zbyt dobrą krawcową – przypomniała Helena. – Kocham cię, ale sama wiesz, że to prawda. – No to będę prać i maglować. – Pomyśl tylko, jak ci to zniszczy dłonie! Są takie drobne i delikatne… – Zawsze mogę zostać guwernantką. Helena pokiwała z namysłem swą przezroczystą głową.

– To ma sens. Jesteś świetną nauczycielką. No i lubisz dzieci. Ale jesteś za ładna, żeby być guwernantką. Helena nie różniła się w tym względzie od pozostałych duchów: uważała Jane za wcielenie piękna, nawet jeśli sama, ze swą porcelanową cerą, błękitnymi oczami i długimi złotymi włosami, wciąż obracałaby głowy na ulicy, gdyby tylko żyła. – A co ma do tego mój wygląd? – zdziwiła się Jane. – No jak to? Jesteś tak piękna, że gospodarz nie będzie miał innego wyjścia, jak tylko się w tobie zakochać – wyjaśniła rzeczowo Helena. – I wybuchnie skandal! Zdaniem Jane nie była to aż taka straszna perspektywa. – Jakoś to zniosę. – Wierz mi, że to się źle skończy – upierała się zjawa. – Heleno, proszę cię, przecież wiesz, że nie mamy wyjścia. Powiedz, że ze mną pójdziesz. Że przynajmniej spróbujesz. – No dobra. Pójdę z tobą – przystała. – Spróbuję. Milczały jakiś czas. Z dworu dobiegło Jane hukanie synogarlicy. Niebo na wschodzie zaczynało powoli sinieć. Za kilka godzin miała lekcję francuskiego. Była nawet niezła z franca. Z włoskim też sobie radziła. Potrafiła odmieniać łacińskie czasowniki. Matmę miała w małym palcu. Choć dzieciństwo w Lowood nie należało do lekkich, odebrała tu dobre wykształcenie. Studiowała literaturę klasyczną, historię i religię. Miała nienaganne maniery i znała etykietę. Potrafiła wyszywać poszwy na poduszki i dziergać skarpetki (no, właściwie to wydziergała w życiu tylko jedną – na drugą nie miała siły). Nieźle grała na fortepianie, a malowała i rysowała jak zawodowa artystka. Twierdziła bez fałszywej skromności, że jest dobrą nauczycielką. Wymarzony materiał na guwernantkę. – Mówiłaś kiedyś, że marzysz o karierze malarki – powiedziała Helena, jakby czytała jej w myślach. – Temu właśnie powinnaś się poświęcić. Powinnaś być sławną malarką. Jane żachnęła się na myśl, że mogłaby zyskać sławę za sprawą którejś ze swoich nielicznych umiejętności. – No cóż, jak tylko ktoś da ogłoszenie do gazety, że poszukuje sławnej malarki na pół etatu, zgłoszę się na pewno. – Guwernantki też raczej nikt nie szuka. To była prawda. Jane tydzień w tydzień przeglądała oferty pracy we wszystkich dostępnych gazetach, wypatrując czegoś, co pozwoliłoby jej

wyjechać z Lowood, i rzeczywiście – ofert dla guwernantek było jak na lekarstwo. Zupełnie jakby wszystkie bogate dzieci w całym Londynie uczyły się same. – Czyli na razie nigdzie się stąd nie ruszamy – stwierdziła fakt Helena. – Na to wygląda – przyznała ponuro Jane.

3 ALEXANDER Gdy tylko Alexander Blackwood przekroczył próg szkoły, zorientował się, że jest otoczony przez duchy. Dokładnie dwadzieścia siedem duchów. Takie zagęszczenie aktywności paranormalnej budziłoby zastanowienie nawet na cmentarzu. Ma się rozumieć, Alexander miał już do czynienia z duchami. To była jego praca. (To znaczy, jego główna praca. Ta, która pozwalała opłacić rachunki. A to jego drugie zajęcie… Nie, o nim później). Ale nie przyszedł tutaj, by relokować zjawy. Przyszedł po tę dziewczynę. Tę, na którą natknął się zeszłej nocy w Tully Pub, a która mogła być widzącą, lecz zamiast niej znalazł dwadzieścia siedem duchów, z których dwadzieścia sześć było młodymi dziewczętami, a jeden – starszy mężczyzna – domagał się rozwikłania zagadki swojej śmierci. – Słuchasz mnie pan w ogóle? – ględził mu do ucha. – Zostałem zamordowany w biały dzień! Alexander zapisał w notesie: dwadzieścia siedem zjaw. Jedna utrzymuje, że została zamordowana. Dziewczęta były w różnym wieku, miały włosy i oczy wszystkich możliwych kolorów, skórę wszystkich możliwych odcieni i zapewne różne, hmm, imiona. (Tak przypuszczał, choć nie miał zamiaru przedstawiać się każdej z osobna). Lecz pomimo tej różnorodności wszystkie łączyło jedno: to samo smutne spojrzenie, które zdradzało, że mają za sobą krótkie i trudne życie pozbawione miłości. Nie wspominając o tym, że wszystkie były martwe. – Pan Brocklehurst mnie zabił – powiedziała przezroczysta dziewczyna w sukience z bezbarwnej juty. Miała błękitnosine usta, jakby umarła z zimna. – Zamknął mnie w komórce na pięć godzin. Gdy ktoś wreszcie mnie znalazł, już dawno nie żyłam. Brwi Alexandra powędrowały w górę. – Musiałaś przemyśleć swoje zachowanie – zaripostował duch pana Brocklehursta. – Mnie też zabił – odezwała się kolejna zjawa. Jej ramiona i szyja były pokryte czerwonym obrzękiem i długimi krechami zadrapań, jakby

próbowała je zetrzeć paznokciami. – Jestem uczulona na jutę. (Czołem, czytelnicy – to znowu my! Otóż zbadałyśmy sprawę i okazuje się, że juty nie produkowano przed rokiem 1855. A przynajmniej tak twierdzi historia. Dalsze badania pozwoliły nam odkryć, że nie kto inny, a właśnie pan Brocklehurst wymyślił jutę, by uprzykrzyć życie swoim uczennicom, ale na szerszą skalę zaczęto ją produkować dopiero o wiele później. No, to teraz wiecie). Alexander spojrzał na ducha pana Brocklehursta, który tylko wzruszył ramionami. – Cierpienie uszlachetnia duszę grzesznika – wyjaśnił. – Inspiruje do modlitwy. Gdy Alexander wspinał się po schodach na piętro rozklekotanego budynku, kolejne duchy zasypywały go skargami na świętej pamięci dyrektora, który odpierał każdy zarzut jakąś idiotyczną wymówką. Kiedy przybysz stanął przed drzwiami, te otworzyły się, nim zdążył zapukać, a przez szczelinę spojrzała na niego jeszcze jedna dziewczyna. Tym razem, co istotne, żywa. Uniosła okulary na rączce i przyjrzała mu się uważnie. – Ach, pan zapewne z Towarzystwa! Poznałam po masce. Ludzie mówią, że agenci noszą maski, żeby duchy ich nie rozpoznały. To prawda? – Nazywam się Alexander Blackwood. Chcę zamienić dwa słowa z jedną z tutejszych nauczycielek. – Pan w sprawie morderstwa? – zapytała, zdradzając się z ekscytacją. – Ja mogę opowiedzieć o morderstwie – zaoferował się duch pana Brocklehursta. – Byłem tam. – Chcę tylko porozmawiać z jedną z nauczycielek – powtórzył cierpliwie Alexander. – Z którą? No właśnie, z którą? Nie dosłyszał wczoraj jej imienia. – Najlepiej będzie, jak spotkam się ze wszystkimi. Był całkiem pewien, że rozpozna dziewczynę z pubu, choć gdyby ktoś poprosił, by ją opisał, miałby nie lada problem. Nie pamiętał, jaki miała kolor włosów ani oczu. Przypomniał sobie, że była dość drobna. I że miała szary płaszcz. – Sam pan jest? A gdzie ten drugi agent? – spytała dziewczyna i wyjrzała zza drzwi, jakby spodziewała się, że ktoś chowa się w korytarzu. – Słyszałam, że pracujecie w parach.

– Dziś niepotrzebny mi asystent. – Skrzywił się na wspomnienie minionej nocy. Kto próbuje uderzyć ducha z byka? Przez tego osła prawie skrewili robotę. – Ciekawe. – Dziewczyna schowała gdzieś okulary i otworzyła mały notes, w którym coś pospiesznie zapisała. – To jest Charlotte – powiadomił agenta niestrudzony Brocklehurst. – Bóg mi świadkiem, gdybym nie był trupem, tobym… – Dość – przerwał Alexander. Nie miał zamiaru słuchać, jaką tym razem karę wymierzyłby ten niewydarzony pedagog niewinnej dziewczynie. Właściwie to zaczynał rozumieć, dlaczego Brocklehurst nie umarł śmiercią naturalną. Dziewczyna imieniem Charlotte podniosła wzrok znad notesu. – Że co, proszę? – Dość tego wypytywania. Mam napięty harmonogram. – Alexander rozejrzał się znacząco i rzucił okiem do foyer. – Jak się nazywasz, panienko? – Znał już jej imię, ale to nie przystoi, zwracać się do młodej damy po imieniu. – Och, gdzież moje maniery. – Schowała notes i ołówek, po czym stanęła z boku, by wpuścić Alexandra do środka. – Widzi pan, jestem pisarką, a nazywam się Charlotte Brontë, do usług. – Miło panią poznać, panno Brontë. – Alexander wszedł do środka otoczony wianuszkiem zjaw dryfujących w powietrzu. – O czym pani pisze? – O wszystkim. Ostatnio o pewnym morderstwie. – To dość popularny motyw literacki. – Przyjrzał się jej uważniej. Morderstwo, a dokładnie zemsta za czyjąś śmierć, to coś, o czym sam chętnie czytał. – Pisze pani o tym konkretnym morderstwie? – Chyba można tak to ująć – powiedziała, jakby uszło z niej powietrze. Zauważył, że pobladła. – Doszła pani w tej sprawie do jakiegoś ciekawego wniosku? – Owszem. Okazuje się, że jest nam bez Brocklehursta o wiele lepiej, więc w sumie co za różnica, kto go zabił? – Hej, słyszałem to! – wrzasnął dyrektor. – Ktokolwiek go zabił, wyświadczył nam wielką przysługę – kontynuowała panna Brontë, która oczywiście nie słyszała ducha. – Rozumiem. Czyli nie powie mi pani, kto pani zdaniem wyświadczył wam tę przysługę? Zaprzeczyła ruchem głowy.

Wcale nie miał ochoty zajmować się morderstwem Brocklehursta. Nie po to tu przyszedł, a poza tym wszystko wskazywało na to, że dyrektor zasłużył sobie na ten los, jednak zebranie całego ciała pedagogicznego pod pretekstem przesłuchania to przecież znakomity pomysł. Poza tym nie chciał, by ktoś pomyślał, że przyszedł w odwiedziny do młodej damy, którą poznał w karczmie. – Będę więc musiał dojść do tego sam. Znajdę tego pani zabójcę. – Nie mojego – poprawiła panna Brontë – tylko naszego, gdyż jego czyn poprawił jakość życia wszystkich uczennic Lowood. – Czy w takim razie mogę się spotkać z nauczycielkami? – Oczywiście, że chciałabym dowiedzieć się, kto to zrobił! – wykrzyknęła panna Brontë, spodziewając się najwyraźniej innego pytania, ale szybko odzyskała nad sobą kontrolę. – Znaczy, proszę za mną. – Panna Brontë uważa, że otruła mnie panna Eyre. Wyczytałem to przez ramię w tym jej notesie. – Dyrektor westchnął. – To przyjaciółki. I nie dziwota: obydwie są niewdzięcznicami i kłamią jak najęte. – Pani zdaniem morderczynią jest panna Eyre, nieprawdaż? – zagadnął Alexander. Zrobił to, by potwierdzić słowa ducha. Z całą pewnością nie dlatego, że lubił szokować ludzi. Panna Brontë pobladła jeszcze bardziej. – Oczywiście, że nie. Skąd ten pomysł? Alexander wyjął swój własny notes. Jedna z uczennic podejrzewa – zanotował – że trucicielką dyrektora Brocklehursta jest niejaka „panna Eyre”. – No dobrze – powiedział do panny Brontë – poproszę o zebranie wszystkich nauczycielek w jednym pomieszczeniu. Dziewczyna zadarła głowę. – Najpierw wolałabym się dowiedzieć, czy nie ma pan czasem zamiaru aresztować mojej przyjaciółki. Alexander zmarszczył brwi. – Wcale się pana nie boję – rzuciła hardo. Alexander nie przestawał mierzyć jej groźnym spojrzeniem. – Ani w masce, ani bez maski. Wwiercał się w nią wzrokiem. – No dobrze, już dobrze! Ale niech pan pamięta – to moja przyjaciółka i nawet jeśli go zabiła, to pomogła w ten sposób całej szkole. Pan nie ma pojęcia, co się tu wyrabiało. To była obrona konieczna. – Wiem o jucie.

– Daisy była uczulona na jutę! – Panna Brontë wyłowiła z kieszeni swój notes i zapisała coś w stylu: „On wie o jucie”. – Niech będzie, proszę rozwikłać tę sprawę, ale nie aresztować nikogo, kogo lubię. – Nie mogę nic obiecać, panno Brontë. – Robił, co mógł, by się nie uśmiechnąć. Kilka minut później Alexander wszedł do salonu, w którym stały w półkolu wszystkie nauczycielki i uczennice Lowood (zarówno żywe, jak i martwe). Skierował się na środek pomieszczenia. Otaczał go niemały tłumek. Wszystkie kobiety i dziewczęta trajkotały jak najęte o zagadkowym sprawcy mordu oraz o tym, jak dobrze im tutaj bez Brocklehursta. I jeszcze o czymś… Na tyłach pomieszczenia ktoś poruszył zgoła inny temat, który wywołał w ostatnim szeregu niemałe, choć skrzętnie skrywane poruszenie. Był to temat o wiele bardziej kłopotliwy niż zabójstwo oraz fakt, że zabójca może się znajdować gdzieś obok, w tym samym pomieszczeniu. A tym tematem był… – To chłopak – powiedziała któraś z dziewcząt, nie dość cicho, by umknęło to Alexandrowi. – Chłopak. W Lowood. O mamo. – Nie wiedziałam, że są tacy wysocy – powiedział inny głos. – I że mają takie czarne włosy. – Ty nigdy nie widziałaś żadnego na oczy, więc skąd miałabyś wiedzieć, jacy są wysocy i jakie mają włosy? – Wygląda jak żywcem wyjęty z jakiejś powieści. – Myślisz, że przybył tutaj, bo szuka żony? – Jeśli tak, to pewnie oświadczy się którejś z nauczycielek. – Tylko której? Pannie Scatcherd czy pannie Smith? – Zgłupiałaś? Na pewno pannie Smith. Jest taka śliczna. Wyobraź sobie, jakie będą mieli ładne dzieciaczki… Alexander poczuł, że oblewa się rumieńcem. Zauważył, że coraz więcej żywych uczennic przygładza włosy i szczypie się w policzki. Niektóre z martwych poszły w ich ślady. Szybko odnalazł wzrokiem stojące w szeregu przy drzwiach nauczycielki. Skwaszona mina pozwoliła mu zidentyfikować jedną z nich jako pannę Scatcherd. Obok niej stała wysoka, piękna kobieta, zapewne panna Temple. Trzecia musiała być panną Smith. A czwartą była dziewczyna z pubu. Gdy skrzyżowały się ich spojrzenia, odwróciła głowę i zarumieniła się. – Dzień dobry – powiedział, podchodząc do niej. – Jak ma pani na imię?

Jej usta poruszyły się i wydostał się z nich jakiś dźwięk, ale zbyt cichy, by przebił się przez gwar panujący w pomieszczeniu. – O. Mój. Boże! – krzyknęła szeptem jedna z dziewcząt. – On chce poślubić pannę Eyre! Alexander westchnął. No cóż, przynajmniej ją znalazł. Panna Eyre. Ta sama, którą podejrzewała panna Brontë. – Szanowna pani – zwrócił się do kobiety – czy mogę porozmawiać z panią w cztery oczy? Panna Eyre nic nie odpowiedziała, ale gdy ruszył w stronę drzwi, udała się za nim… lecz dopiero, gdy lekko pchnęła ją panna Temple. Zanim zamknął drzwi, złapał jeszcze wzrokiem świdrującą go spojrzeniem pannę Brontë, która wyrzekła wyraźnie samymi ustami: „Ani się waż ją aresztować!”. – Panno Eyre – zwrócił się do kobiety, gdy zostawili za sobą zgiełk salonu i znaleźli się sami na korytarzu. – Przyszedłem tutaj, by z panią porozmawiać. – Porozmawiać ze mną? Wszyscy mówią, że przybył pan rozwiązać sprawę morderstwa dyrektora Brocklehursta. – Tę sprawę przyjąłem później – wyznał. – Początkowo chodziło mi tylko o to, by spotkać się z panią. – Ale dlaczego? Przecież nic nie zrobiłam. Nic poza zamordowaniem pana Brocklehursta? – rzuciło mu się na myśl. Zamiast tego powiedział: – Oczywiście, że nic pani nie zrobiła – zapewnił ją prędko. – Reprezentuję Towarzystwo do spraw Relokacji Dusz Zbłąkanych. Może pani o nas słyszała. Panna Eyre milczała. – Założę, że tak. Czy to dlatego przyszła pani zeszłej nocy do pubu? Bo dowiedziała się pani, że tam będziemy? Panna Eyre nie odezwała się ani słowem. Alexander odkaszlnął w pięść. – Panno Eyre, wiem, że widziała pani tamtą zjawę. To czyni z pani widzącą. Panna Eyre, jak już się pewnie domyślacie, milczała jak grób. Alexander postanowił zmienić taktykę. – Nie powinna się pani wstydzić swoich zdolności. Widzenie to rzadki i cenny dar. Czyni z pani kogoś jedynego w swoim rodzaju. Kogoś wyjątkowego.

Zmarszczyła brwi, ale nic nie odpowiedziała. – Trzeba nam w Towarzystwie właśnie takich uzdolnionych osób. Oczywiście zwykle nie zatrudniamy kobiet, ale myślę, że w tym wypadku zrobimy wyjątek. Wciąż nic. – Próbuję zaproponować pani pracę – powiedział. – Pracę dla Towarzystwa. Jej powieki rozwarły się nieco szerzej. Tego się nie spodziewała. – Co pani na to, panno Eyre? – ponaglił uprzejmie. – Chyba… – urwała i skrzywiła się. Była zaskoczona, wręcz zaszokowana nadarzającą się tak nagle możliwością znacznego awansu społecznego i finansowego. – Obawiam się, że muszę odmówić – wydusiła. – Staram się już o posadę. Planuję podjąć pracę guwernantki. Alexander rozdziawił usta. – Guwernantki! Ale jak to? – To moje marzenie. Od zawsze chciałam zostać guwernantką. Dzieci są takie kochane. – Ale… – Alexander nie posiadał się ze zdumienia. – Jakie ma pani kwalifikacje? – spytał. Bo z pewnością potrafiła dosyć, by zostać agentem Towarzystwa: widziała duchy! – Kwalifikacje? Ależ ja szkolę się na guwernantkę od lat… – oznajmiła, po czym wyrecytowała listę swoich umiejętności: coś o łacińskich czasownikach, fortepianie i wyjątkowo dobrych stopniach z literatury klasycznej. Alexander wysłuchał całej tej litanii z twarzą zastygłą w grymasie niedowierzania. – Obawiam się, że wciąż nie rozumiem. – Po prostu zdecydowałam się na karierę guwernantki – ucięła. – Ale dziękuję za propozycję, to bardzo miło z pana strony. Na skrytą za maską twarz Alexandra wypłynął grymas irytacji. – Czy jest pani pewna, że nie przekonam pani do przyłączenia się do Towarzystwa? Gdyby tylko zechciała pani pojechać ze mną do Londynu, z pewnością… – Będę guwernantką! – przerwała mu. A potem zakryła usta dłońmi. – Przepraszam najmocniej. Czy teraz może pan już zająć się morderstwem? – Okręciła się na pięcie i otworzyła drzwi do salonu.

Na jej widok kilka dziewczyn aż podskoczyło (a wśród nich panna Brontë), po czym pobiegło z powrotem pod ścianę, jakby wcale nie podsłuchiwały pod drzwiami. Całe szczęście, że Alexander mówił o jasnowidzeniu i ofercie pracy przyciszonym głosem. Uczennice zapewne nadały już imiona każdemu dziecku z całej gromadki, której w ich mniemaniu rychło dochowa się z panną Eyre. Co za niezręczna sytuacja. Wciąż nie mogąc się otrząsnąć z zaskoczenia spowodowanego tak zdecydowaną odmową, Alexander ruszył w kierunku drzwi wyjściowych. – Ale… zaraz! – pisnęła jedna z dziewcząt. – Czy już znalazł pan mordercę? Alexander łypnął na pannę Eyre, potem na ducha Brocklehursta, na drzwi, a potem znów na pannę Eyre. – A powinienem? – Tak! – wyrwało się z ust wielu dziewcząt. – Nie! – powiedziała panna Brontë, dokumentnie przegłosowana. Alexander wrócił na środek salonu. Jego wzrok spoczął na pannie Temple. – Niech mi pani powie wszystko, co wiadomo o otruciu dyrektora. Teraz, gdy widząca odmówiła, nie miał tu już nic do roboty i najchętniej wróciłby do oberży, no ale niech będzie. – No dalej. – Panna Scatcherd delikatnie wypchnęła z szeregu pannę Temple. – Pan agent mówi do ciebie. Kilka uczennic z tyłu zaczęło szeptać, że Alexander rzucił pannę Eyre dla panny Temple i że to po prostu skandal. – Słowo daję, zupełnie jak w romansach, które czytałam! – emocjonowała się jedna z nich. – Nie wytrzymam tego napięcia. Którą wybierze, no którą? Tymczasem Alexander nie mógł się doczekać, aż jego życie znowu zacznie się kręcić wokół duchów i zjaw. – Panno Temple – rzekł uprzejmie – byłbym wdzięczny, gdyby zechciała mi pani opowiedzieć o tym dniu, kiedy zszedł świętej pamięci pan Brocklehurst. – On byłby wdzięęęczny… – westchnęła omdlewająco któraś z dziewcząt. Panna Temple drżała, postępując nieśmiało w jego stronę. – No cóż… Pan Brocklehurst zaczął tego dnia comiesięczną inspekcję… – Przepraszam najmocniej – wszedł jej w zdanie Alexander. – Pomińmy tę część. Wiem już dość o tym, jakim dyrektorem był pan Brocklehurst. Panna Brontë, która stała przy pannie Temple, pochyliła się naprzód tylko

na tyle, by mruknąć jej do ucha: – Wie o jucie. – Ach. Doskonale. – Panna Temple klasnęła w dłonie. – Pan Brocklehurst zażądał herbaty i ciasteczek, a więc wraz z dziewczętami zaparzyłam wody i zabrałam się do pieczenia, podczas gdy pan dyrektor uciął sobie drzemkę przy kominku. Gdy zbudził się ze snu, podałam podwieczorek. A wkrótce potem był już martwy, choć początkowo myślałam, że tylko znowu zasnął. – Bardzo ciekawe – rzekł z namysłem Alexander. Zwrócił się do panny Scatcherd: – Czy mógłbym obejrzeć filiżankę, z której pił? Kobieta zacisnęła wąskie wargi i zmarszczyła brwi, a potem rzuciła do najbliżej stojącej uczennicy: – Anne, filiżankę poproszę. – Ale którą, proszę pani? – Tę, z której pił pan Brocklehurst! – obsztorcowała ją nauczycielka. – A myślisz, że którą? – Kiedy wszystkie są takie same! – Anne przycisnęła piąstki do policzków. Alexander nie znosił trudnych klientów i nie lubił wprawiać ich w zakłopotanie, ale musiał się przyjrzeć naczyniu, z którego popijał denat. – Panno Scatcherd, raczy pani przyspieszyć kompletowanie dowodów rzeczowych? Kobieta poczerwieniała, a po krótkiej, acz pełnej napięcia chwili okręciła się i zniknęła w korytarzu. – A po co ci filiżanka?! – zapytał obcesowo lewitujący nad podłogą Brocklehurst. Alexander go zignorował. Wpatrywał się w pannę Eyre. Widząca, bez dwóch zdań. I co dziwne, otoczona wianuszkiem adorujących ją duchów. Jedna z martwych dziewcząt szepnęła, że ma piękne włosy, inna spytała o metodę pielęgnacji cery. Dlaczego nie chce dołączyć do Towarzystwa? – Patrz – wyszeptała jedna z żywych uczennic. – Dosłownie rozbiera ją wzrokiem. – Och, mam nadzieję, że im wyjdzie – powiedziała jej koleżanka. Panna Eyre nagle przeprosiła pozostałe nauczycielki i ruszyła do drzwi, lawirując między uczennicami (i nie przechodząc przez żadnego ducha – zauważył Alexander). – Nic ci nie jest? – Panna Brontë złapała ją za ramię. – Kiepsko się czuję – odparła Jane, kręcąc głową.

W tym samym momencie, gdy opuściła salon, wróciła panna Scatcherd z tacą porcelanowych filiżanek. – Czyżbym wyraził się niejasno? – zagadnął agent. – Potrzebna mi tylko jedna. Panna Scatcherd przecisnęła się przez ciżbę i obrała kurs na stół pod ścianą. Z impetem położyła tacę na blacie, aż zadzwoniły naczynia. Chyba z trzydzieści filiżanek. Popękanych i wyszczerbionych, ze startą farbą. – Tak, no cóż… – Nauczycielka stanęła przy agencie, wnikając do połowy w eteryczną postać byłego dyrektora. Brocklehurst zadrżał i odskoczył, a zgromadzone w pokoju młode kobiety wzdrygnęły się i potarły ramiona dłońmi, jakby nagle zrobiło im się zimno. – Filiżanka została umyta i odstawiona do kredensu. – Starsza nauczycielka potrząsnęła głową. – Nie przewidziałam, że będzie pan chciał ją obejrzeć. Skąd mam wiedzieć, która to? – Filiżanka, w której była trucizna, została odstawiona do pozostałych, jakby nigdy nic? – Przecież umyłyśmy ją przedtem. – Panna Scatcherd wzruszyła kościstymi ramionami. – Dobrze. – Alexander podszedł do tacy i z uwagą przyjrzał się naczyniom. – Podałam mu herbatę w jednej z tych najmniej wyszczerbionych – podsunęła panna Temple. To zawęziło obszar poszukiwań. Alexander obejrzał pod światło pięć naczyń będących w stanie lepszym od pozostałych i pokazał je Brocklehurstowi. – Czy któraś z tych wygląda znajomo? – Wszystkie wyglądają znajomo! Są identyczne! – Duch dyrektora grzmotnął pięścią w tacę, aż kilka filiżanek podskoczyło, a jedna spadła i się roztrzaskała. Dziewczęta pisnęły jak na komendę. Niedobrze. Alexander wiedział, że musi jakoś okiełznać krnąbrną zjawę, zanim stanie się coś gorszego. Żywi zwykle nie wiedzieli, co robią znajdujący się w okolicy umarli – to zmieniało się dopiero wtedy, gdy sami do nich dołączali – ale jeśli duchem targały silne emocje, można się było spodziewać niemal wszystkiego. – Dlaczego tak pana interesuje, która to była filiżanka? – spytała któraś martwa uczennica. – Bo tak i już. – Alexander wybrał kolejne naczynie i stuknął nią

Brocklehursta w czoło. Porcelana wniknęła w jego przezroczystą postać. Wszyscy gapili się na wymachującego w powietrzu filiżankami agenta. Żywe kobiety zaczęły chyba powątpiewać w jego spirytystyczne umiejętności. Duchy niegdysiejszych uczennic krzywiły się i mamrotały pod nosem, że trzeba nie mieć za grosz manier, żeby tak dźgać porcelaną Bogu ducha winne duchy. Sam pan Brocklehurst wydawał się cokolwiek skonfundowany. – Nie rób pan tego więcej. Alexander zrobił, ale tym razem inną filiżanką. Efekt był taki jak poprzednio – czyli żaden. – Poproszę wszystkich o opuszczenie pokoju – polecił agent żywym uczennicom i nauczycielkom. No to teraz się pewnie zacznie. – Co się dzieje? Ja nie rozumiem – marudziła jedna z uczennic. – Ja też nie, dziecinko – odpowiedziała panna Temple, okręcając ją zręcznie w kierunku drzwi. – Ale chyba lepiej będzie, jak sobie pójdziemy. – Z jakiej racji pan wtykasz we mnie zastawę stołową? – Twarz i szyja Brocklehursta przybrały barwę głębokiej czerwieni, pomimo że był martwy i nie miał naczyń krwionośnych. – Niech pan natychmiast przestanie! Alexander ani myślał. Stuknął ducha trzecią filiżanką, która weszła w niego jak rozgrzany nóż w masło. Nic. A może to nie chodzi o filiżankę? Choć przecież był taki pewny… Oczywiście, że chodzi o filiżankę, prawda? Nieprawda – bo co, jeśli trucizna była w ciastkach? Jeśli tak, to koniec, bo nie ma do dyspozycji żadnego talizmanu. A co, jeśli zatruta była chochla, miska lub nawet piec? Gdy Alexander sięgnął po czwartą filiżankę, Brocklehurst machnął ręką i zwalił obraz ze ściany. Salon natychmiast wypełnił się krzykiem. Martwi stali, jak stali, ale żywi rzucili się do wyjścia. A rozwścieczony Brocklehurst roztrzaskiwał o podłogę filiżanki, ciskał przez cały pokój kałamarzami i książkami. Alexander wiedział, że musi działać szybko. Wyciągnął przed siebie rękę z czwartym naczyniem i rzucił się w pogoń za wściekłą zjawą. – Przestań walić mnie po głowie porcelaną!!! – darł się Brocklehurst. – Nie przestanę, dopóki nie trafię na właściwe naczynie! – Alexander zamachnął się czwartą filiżanką.

A ona zatrzymała się na jego czole. I momentalnie wessała ducha do środka. Naczynie drżało w urękawiczonej dłoni Alexandra, gdy duch walczył o wolność. – Błagam, niech to zadziała – szepnął agent. Wtedy błysnęło światło i drżenie ustało. Brocklehurst był uziemiony. Alexander ostrożnie owinął naczynie w skrawek juty. Z talizmanami należało się obchodzić z należytą uwagą. Agenci zawsze nosili rękawice, bo gdyby dotknęli talizmanu gołą ręką, uwięziony w nim duch mógłby ich opętać. – Czy ma pan zamiar kogoś aresztować? – spytała panna Brontë, wracając do opustoszałego salonu. Alexander wzruszył ramionami. – Do moich obowiązków nie należy łapanie sprawców morderstw, tylko duchów. Czasem nie da się pochwycić ducha bez pochwycenia mordercy, ale tym razem, jak widać, się dało. – Panie Blackwood. – Charlotte zacisnęła usta. – Czy dokona pan relokacji innych duchów w Lowood? Chyba namnożyło ich się przez lata. Dostrzegł coś w jej oczach. Smutek. Jakby straciła kogoś bliskiego. – Mogę relokować te, które sprawiają kłopoty – Alexander pokręcił głową – ale relokowanie wszystkich zajęłoby zbyt dużo czasu i nie jest tak naprawdę konieczne, chyba że któryś umarły zacząłby się naprzykrzać żywym. Dziewczyna odetchnęła z ulgą. – Nie, nie. Znaczy, jeśli któryś chciałby z panem pójść, droga wolna. Ale chyba są tu szczęśliwe. Nawet jeśli martwe. – Może i są. – Spotkania Alexandra ze zjawami rzadko należały do przyjemnych. Ludzie nie wzywali go do przyjaznych duchów. – No, to do widzenia. – Panna Brontë wyjęła notes i oddaliła się, znowu skwapliwie coś zapisując. Alexander miał nadzieję, że to nie zalążek jakiejś historii miłosnej. * Wróciwszy do karczmy, wyjął pióro i świstek papieru z zamiarem napisania listu do księcia Wellingtona. Sir, spotkałem w Lowood jasnowidzącą. Nazywa się Jane Eyre. Odmówiła,

gdy zaproponowałem jej dołączenie do Towarzystwa. Spróbuję ją przekonać. A. Black Gdy atrament wysechł, agent zapieczętował list kilkoma kroplami wosku i przyczepił rulonik do nogi gołębia pocztowego, którego następnie wypuścił przez okno. Wkrótce list znajdzie się w siedzibie Towarzystwa w Londynie. Alexander całe swoje życie poświęcił TRDZ. W szeregi organizacji trafił w wieku czterech lat, gdy wydarzyły się trzy ważne rzeczy: 1) zginął jego ojciec, 2) posiadł zdolność widzenia duchów, 3) książę Wellington roztoczył nad nim opiekę i zaczął szkolić go na najlepszego agenta w historii organizacji. Wtedy też zaczął się parać tą drugą robotą. Owszem, Alexander był młodym zdolnym agentem Towarzystwa, wschodzącą gwiazdą na niwie relokacji zbłąkanych duchów, i to by mu wystarczyło, gdyby jego ojciec umarł w normalnych okolicznościach. Ale nie umarł, tylko został zamordowany. To oznaczało, że treścią tej drugiej roboty była realizacja planu zemsty, a dokładniej praca dla tylko jednego klienta: siebie. Przez czternaście lat Alexander harował dla Towarzystwa z zamiarem pomszczenia śmierci ojca, choć nie wiedział nawet, od czego zacząć, bo jego jedynym tropem były zamazane wspomnienia przerażonego chłopca. To bardzo utrudniało realizację planu. Rzucił się więc w wir codziennej pracy dla TRDZ, polował na rozbisurmanione zjawy, przeglądał gazety w poszukiwaniu nowych rekrutów i zasadniczo starał się utrzymać w pionie chylącą się ku upadkowi agencję. Czeladnika znalazł właśnie dzięki ogłoszeniu w prasie. Chłopak był w idealnym wieku i w dogodnym miejscu w życiu, by rozpocząć termin. Nie łączyły go z nikim żadne więzy, które stałyby na drodze jego karierze agenta. (Bo niektórych łączyły). No i miał dar. (A nie każdy go miał. Szczególnie trudno było znaleźć czeladnika, który spełniałby wszystkie powyższe warunki). Na przestrzeni lat Alexander proponował pracę kilku osobom, z których większość podejmowała ją z radością. Problemy z rekrutacją zaczęły się w momencie, gdy król zakręcił kurek z forsą. Gdy zapadła noc, a Alexander skończył pisać oficjalny raport, który miał zostać dołączony do filiżanki Brocklehursta, wrócił gołąb pocztowy z wiadomością od Wellingtona. (Tak, to prawda, zgadzamy się, że gołąb

obrócił wyjątkowo szybko, ale Arthur Wellesley, książę Wellington, był szczęśliwym posiadaczem najszybszych gołębi wyścigowych w Anglii. Nie pomyliłby się ten, kto by stwierdził, że są wręcz nienaturalnie szybkie). Agent przełamał pieczęć i rozwinął rulon. Ufam ci. A. Well. Na kilka kolejnych minut Alexander wrócił myślami do chwili, gdy zaproponował pannie Eyre pracę. Wszystko działo się tak szybko. Musiała być zdenerwowana – wytłumaczył sobie. Może spontaniczna relokacja nie nastroiła jej pozytywnie, może nie był to najlepszy czas i miejsce na taką propozycję (nawet jeśli pofatygował się do Lowood specjalnie w tym celu). A więc postanowione – jutro wróci do szkoły i złoży ofertę ponownie. I tym razem zrobi to jak należy.

4 CHARLOTTE Jak już pewnie się czytelnik domyślił, uczennice Lowood szybko zapomniały o morderstwie pana Brocklehursta. Teraz gorącym tematem był tajemniczy pan Blackwood – ach, pan Blackwood – ubrany w wytworny płaszcz i łyskający bystrymi oczyma spod grzywy kruczoczarnych włosów. A już to, że taka osoba – chłopiec! Prawdziwy chłopiec! – spośród wszystkich dziewcząt w Lowood upatrzył sobie akurat Jane Eyre – dziewczynę zupełnie przecież nijaką – było tak wielką sensacją, że gmach Lowood w dzień i w nocy grzmiał od plotek. Nawet jeśli pan Blackwood nie był przystojniakiem w klasycznej definicji tego słowa (zdecydowanie zbyt kwadratowa ta żuchwa), to z całą pewnością był bogaty – spójrzcie tylko na ten płaszcz – a to najważniejsze. No miał w sobie coś takiego – no nie? Pewnie, że tak! – co czyniło z niego najbardziej intrygującą osobę, jaka kiedykolwiek pojawiła się w Lowood. Ten płaszcz, te włosy. Przenikliwe oczy obramowane tajemniczą maską agenta… (Ktoś stwierdził, że mają kolor głębokiej leśnej zieleni, ktoś inny, że burzowego nieba). No i nie zapominajmy, jak te bystre oczy wpatrywały się w Jane Eyre – tak intensywnie i tak bardzo, bardzo… bystro. Ach, czyż nie każda z nas marzy o tym, by właśnie tak wpatrywały się w nią jakieś oczy? Ale szczerze mówiąc, Charlotte zaczynało już nużyć całe to plotkowanie. Oczywiście nie oznaczało to, że przestał ją intrygować pan Blackwood. Odnotowała, że miał ujmującą osobowość i bardzo zgrabne dłonie, ale przede wszystkim interesowała ją jego pozycja w TRDZ. W przekonaniu Charlotte miał najlepszą pracę w Anglii. Podróżował po kraju, zbierał informacje, robił notatki, wykrywał duchy i je łapał – czy można mieć ciekawsze życie? Mogła tylko sobie wyobrażać, jakimi opowieściami, historyjkami i anegdotami mógłby się podzielić… Pan Blackwood odwiedził Lowood jeszcze dwa razy. Następnego dnia rano po pierwszej wizycie zjawił się u bram i poprosił o prywatną audiencję z panią Eyre. Wyjaśnił, że chce z nią porozmawiać o swojej wcześniejszej propozycji. (Już na tym etapie kilka dziewcząt zemdlało z rozkoszy – a jednak oświadczyny!). Jane odmówiła. Niezrażony pan Blackwood (ależ on ją musi kochać! – trajkotały

dziewczęta) przyszedł również nazajutrz. O tej samej porze. Z tego samego powodu. – Nie mam mu nic do powiedzenia – wyrzekła sztywno Jane. – Powiedz mu, proszę, żeby sobie poszedł. Ale nie bądź nieuprzejma. Charlotte nie potrafiła zrozumieć, dlaczego pan Blackwood miałby się oświadczyć Jane. Przecież dopiero co się poznali. Wierzyła oczywiście w miłość od pierwszego wejrzenia – sama śniła o tej magicznej chwili – ale nie wierzyła w małżeństwa od pierwszego wejrzenia. Domyśliła się, że całe to zamieszanie z Blackwoodem i Jane musi mieć coś wspólnego z jej wizytą w Tully Pub. Tam się musiało coś wydarzyć. I była w tym ukryta jakaś pasjonująca historia. Czuła to w kościach. Może zdoła oszlifować ten diament w piękny brylant – jej pierwszą powieść o losach panny Jane Frere. – Gdyby zechciał pan wtajemniczyć mnie w naturę tej pańskiej propozycji dla Jane – powiedziała Charlotte panu Blackwoodowi, gdy wrócili do salonu – może zdołałabym jakoś ją przekonać. Blackwood poruszył się niespokojnie na sofie. – Nie wolno mi omawiać szczegółów z nikim poza panną Eyre. Chcę się tylko dowiedzieć, czy przemyślała… O kurczę blade, a co, jeśli rzeczywiście poprosił ją o rękę? Charlotte przysunęła lornion do nosa i dostrzegła na policzkach mężczyzny ślad rumieńca. Zauważyła, że jego oczy nie są zielone ani niebieskie, tylko głęboko brązowe, koloru soboli. – Tak? – zachęciła go, pochylając się naprzód. – …czy przemyślała moją ofertę podjęcia pracy dla Towarzystwa. Charlotte zamrugała. – Pan chce zatrudnić Jane? Dać jej posadę w TRDZ? – Tak. – Czy mam rozumieć, że Towarzystwo poszukuje nowych agentów? – Pochyliła się jeszcze bardziej, siedziała już na krawędzi fotela. – A dokładniej: agentek? – Owszem. Niezbyt rozmowny typ. Ale to nieważne. To wspaniałe wieści! – No cóż, drogi panie – z trudem zaczerpnęła tchu – Jane najwyraźniej podjęła już decyzję – powiedziała, choć tak naprawdę chciała powiedzieć: „Jane najwyraźniej brakuje piątej klepki!”. – A jeśli Jane podejmuje decyzję, to nigdy nie zmienia zdania. Znam ją na wskroś. – Na myśl przyszła jej

reakcja Jane na pomysł pana Brocklehursta, by wszystkim uczennicom w szkole ściąć włosy, żeby uchronić je w ten sposób przed popadnięciem w próżność. Ale nie, nie chciała w ogóle już myśleć o Brocklehurście. Odniosła wrażenie, że ten cały Blackwood nie rozumie, co to znaczy „nie”. Wypuścił powietrze z płuc – było to krótkie westchnienie frustracji – i podrapał się w policzek. – Nie sądziłem, że nie zechce się nawet ze mną zobaczyć. Gdyby tylko pozwoliła mi wytłumaczyć, z pewnością… – Nie, proszę pana – przerwała mu delikatnie Charlotte. – Jeśli powiedziała nie, to nie i koniec. Wyglądał na zdruzgotanego. I jakby chciał to ukryć. Wyprostował się. – Wielka szkoda. Niewiele osób odrzuciłoby taką ofertę. Charlotte zgadzała się z nim w całej rozciągłości. Roześmiała się nerwowo. – Tak się zastanawiam… – Nabrała tchu, chcąc dodać sobie odwagi, po czym zebrała się w sobie i dokończyła: – Czy nie zechciałby pan zatrudnić na jej miejsce kogoś innego? Zmarszczył brwi. – A kogóż to? – Inną uczennicę Lowood. – Nachyliła się jeszcze głębiej, nieomal spadając z fotela. – A mianowicie mnie. – Zanim zdołał odpowiedzieć, z jej ust popłynęła cała lista argumentów. – Jestem najlepsza w klasie, szybko się uczę, z łatwością opanuję każdą wymaganą umiejętność. Żadnej pracy się nie boję. Jestem zaradna. I spostrzegawcza. – Schowała te swoje przeklęte okulary do kieszeni i zmrużyła oczy. – Mogłabym się panu przydać. Blackwood odkaszlnął w pięść. – Nie wątpię, że jest pani bardzo bystrą i przedsiębiorczą młodą damą. – Jeszcze jak! I wcale nie mówię tego dlatego, że tu jest strasznie i zrobiłabym wszystko, by się stąd wyrwać. – Niech mi pani coś powie. – Teraz on również się pochylił. – Czy jesteśmy tu sami? Wyjęła okulary i rozejrzała się po pokoju. – Relatywnie – odparła. – Panna Scatcherd stoi za drzwiami i nadstawia uszu, ale nie licząc jej, tak, jesteśmy sami. – Serce kołatało jej w piersi. Z całą pewnością zaraz zdradzi jej jakąś pilnie strzeżoną tajemnicę! Kiwnął głową, jakby potwierdziło się jakieś jego podejrzenie, a potem westchnął. Na jego twarzy malowała się zawiedziona nadzieja.

– Obawiam się, że moja oferta jest przeznaczona wyłącznie dla panny Eyre. Zastępstwo nie wchodzi w grę. – Wstał i skłonił się sztywno. – Żegnam, panno Brontë. Ogarnęło ją dojmujące rozczarowanie. Również wstała i dygnęła uprzejmie. – Do widzenia, panie Blackwood. – Żywię płomienną nadzieję, że przekona pani pannę Eyre. Gdyby to nastąpiło, wie, gdzie mnie znaleźć. – Tak – wykrztusiła. – Dobrze, postaram się ją przekonać. Blackwood już nie wrócił. Dziewczęta uznały wobec tego, że musiała się rozegrać jakaś wielka miłosna tragedia oraz że Jane została oficjalnie porzucona, a co za tym idzie – skazana na śmierć z tęsknoty i rozpaczy. Co, jak doskonale wiedziała Charlotte, było wierutną bzdurą. Jeśli już ktoś tu kogoś porzucił, to właśnie Jane Blackwooda i wcale nie chodziło o żadną wielką miłość, tylko – Charlotte była tego pewna – o duchy. Przygoda pukała do drzwi Jane, a ona udała, że nie ma jej w domu! Nie dość, że pozwoliła, by szansa życia przefrunęła jej koło nosa, to na dodatek nie kwapiła się zaspokoić ciekawości Charlotte. – To zwykłe nieporozumienie – powtórzyła po raz enty, gdy kilka dni później siedziały przy śniadaniu. – Ale nieporozumienie w kwestii czego? – A, nieważne. – Właśnie że bardzo ważne! – wykrzyknęła Charlotte. – Czemu musisz być taka uparta? W jadalni zapadła cisza jak makiem zasiał. Wszystkie pary oczu zwróciły się ku przyjaciółkom. (Wtedy powstała plotka, że Charlotte Brontë również jest szaleńczo zakochana w panu Blackwoodzie i została zmuszona, by konkurować z Jane Eyre o jego serce. Zaczęto nawet przyjmować zakłady. Większość była zdania, że Blackwood wybierze Jane. Obie dziewczyny były nijakie, ale przynajmniej Eyre nie była ślepa jak nietoperz. Te okulary to jakiś dramat!) – A czemu ty musisz tak dramatyzować? – odszepnęła Jane. – Co się wydarzyło tamtej nocy w Oxenhope? – błagała Charlotte. – Dlaczego szukał cię agent Towarzystwa? Ja po prostu muszę się dowiedzieć, bo oszaleję. – W takim razie zacznij się oswajać ze swoim szaleństwem. – Jane zacisnęła wargi, a Charlotte wiedziała już, że została pokonana.

Od tego wieczoru Jane i Charlotte prawie ze sobą nie rozmawiały, ale panna Brontë miała przyjaciółkę na oku. Jane natomiast zaczęła jeszcze częściej gadać do siebie, gdy myślała, że nikt nie słyszy. W trakcie lekcji bywała rozkojarzona, czasem milkła w połowie wykładu, gubiąc się we własnych myślach. Gdy zupełnie przestała malować, Charlotte zyskała pewność, że coś jest na rzeczy. – Dość tego! – krzyknęła Jane w łazience, myśląc, że przyjaciółka jej nie słyszy. – Jesteś jeszcze gorsza od Charlotte. Jeśli nie przestaniesz cięgiem gadać o tym okropnym Towarzystwie, to przysięgam, że zamknę cię w zegarku! Charlotte pośliniła ołówek i zanotowała: „Jane poznała jakąś tajemnicę TRDZ. Ma też zegarek”. Łypnęła na Jane, która z zaciętą miną zasiadła w wielkim fotelu stojącym przy oknie, z dala od ćwiczących szycie dziewcząt, które bez skrępowania plotkowały o jej życiu miłosnym. Dziergała skarpetkę. W drzwiach pojawiła się panna Temple. – Dziewczynki, przyszła gazeta. Uczennice jak na komendę wyprostowały się niczym stado surykatek i zaczęły rozpaczliwie łowić spojrzenie nauczycielki. Co tydzień dostarczano do Lowood tylko jedną gazetę, którą musiało się podzielić blisko pięćdziesiąt złaknionych wieści z szerokiego świata dziewcząt. Panna Temple zawsze wybierała spośród nich jedną uczennicę, która miała pierwszeństwo względem pozostałych – była to nagroda za dobre sprawowanie. Później gazeta przechodziła z rąk do rąk, począwszy od najstarszych uczennic, a na najmłodszych skończywszy. Czasem, gdy trafiała w ręce Charlotte, była już tak pognieciona, że ledwo dało się przeczytać treść, ale Charlotte i tak czytała ją od deski do deski. Panna Temple omiotła pomieszczenie wzrokiem. Charlotte promiennie się uśmiechnęła. – Panno Eyre – zwróciła się nauczycielka do Jane – czy zechce pani przeczytać? Zwykle wybieramy uczennicę, ale pomyślałam, że tym razem… Panna Temple była taka miła. Wiedziała, że to był dla Jane ciężki tydzień. Ale Jane pokręciła głową. – Nie, dziękuję. Muszę skończyć tę skarpetę. To również świadczyło o tym, że coś jest nie tak. Zwykle Jane pochłaniała całą gazetę w parę minut. – No dobrze – odrzekła panna Temple nieco urażonym głosem. – A więc

może panna Brontë? Ostatnio byłaś bardzo pomocna, młoda damo. Wręczyła drogocenną gazetę Charlotte, która z nabożną czcią rozłożyła ją na biurku obok notesu (z planem spisania wszystkich najciekawszych historii), po czym przewróciła pierwszą stronę, napawając się zapachem papieru i świeżej farby drukarskiej. Zaczęła czytać. Znalazła coś o kolejnym politycznym spięciu pomiędzy królem Wilhelmem i księciem Wellingtonem. Przeczytała żarliwy esej jakiegoś młodzieńca nazwiskiem Charles Dickens o dramatycznej sytuacji londyńskiej biedoty. Przesunęła wzrokiem po zbiorczym nekrologu dla ostatnich ofiar choroby cmentarnej. Zapoznała się z przepisem na pudding śliwkowy, przez co aż zaburczało jej w brzuchu. Ale nie znalazła na tej stronie nic pasjonującego. Jako ostatnie przeczytała anonse, wśród których znalazła następujące ogłoszenie: Zatrudnię guwernantkę dla ułożonego i grzecznego dziecka. Kandydatka na to stanowisko powinna mieć ukończone osiemnaście lat i być należycie wykształcona: umieć grać na fortepianie i znać odmianę łacińskich czasowników, a także literaturę klasyczną. Młoda dama powinna również mieć ujmujące usposobienie i różane policzki. Młoda dama nie powinna mieć żadnych brodawek ani kurzajek. Ponadto musi znać różne gry i lubić zabawę z dzieckiem. Warunkiem koniecznym jest płynne władanie językiem francuskim. Proszę się zgłaszać do pani Fairfax w Thornfield Hall. Charlotte przeczytała ogłoszenie raz, potem raz jeszcze, nie mogąc uwierzyć, jak jest szczegółowe i jak dokładnie opisuje pewną znaną jej osobę (wyjąwszy może te różane policzki). Nie ją samą, ma się rozumieć, bo miała tylko szesnaście lat i niezbyt wielką ochotę na podjęcie pracy guwernantki. Przygryzła wargę. Czy to znak od opatrzności, że akurat teraz natknęła się na to ogłoszenie? Ktoś mógłby nawet nazwać to przeznaczeniem. Choć przecież oferta pracy pana Blackwooda była o wiele bardziej lukratywna. Jane z pewnością z czasem to zrozumie. I porzuci swoje nudne przeznaczenie dla o wiele ciekawszego… Nie. Jane nie zmieni zdania. Nie zmieni, choćby chciała, bo jest uparta jak osioł. Charlotte wstała i podeszła do Jane, która wciąż wściekle dziergała

skarpetkę przy oknie. – Dziergam sobie – mamrotała po nosem. – Dziergam i dziergam. – Jane – odezwała się Charlotte. Podniosła głowę z cichym westchnieniem. – Tak, Charlotte? Przyjaciółka podała jej gazetę. – Powinnaś rozważyć tę ofertę pracy. W klasie podniosły się szepty. Dziewczęta były pewne, że zaraz rozpocznie się kolejna batalia o pana Blackwooda. Jane pokręciła głową. – Wiem, że masz dobre intencje, ale powiedziałam już, że… – Nie, na tę tutaj. – Panna Brontë wskazała dział z anonsami. Jej palec wylądował na „różanych policzkach”. Jane wzięła gazetę. – Zaraz. Co to jest? Charlotte instynktownie czuła, że zaraz straci najbliższą przyjaciółkę. A wraz z nią historię, która mogłaby z czasem przerodzić się w opowieść. Przełknęła gulę narosłą w gardle. – Jakby ktoś dał je tutaj z myślą o tobie. * Tydzień później Charlotte odprowadziła Jane do głównej bramy Lowood. Nauczycielka wlokła za sobą mały kufer wypchany całym swym dobytkiem i przyborami do malowania. Była w kiepskim stanie; ciągle oglądała się za siebie i szeptała: – Wszystko będzie dobrze. Sama się przekonasz. – Pewnie, że będzie. A jak ma być? – zapewniła ją Charlotte. Od momentu, gdy pokazała Jane ogłoszenie, stosunki między nimi się poprawiły, choć wkradła się między nie nuda i stagnacja. Ale na początek dobre i to. – Będę za tobą tęsknić, Jane. – Ja za tobą też. – Jane wzięła głęboki wdech. Przeszła przez bramę, oficjalnie opuszczając teren Lowood. – No chodź – powiedziała. Charlotte skinęła głową i ruszyła z nią do czekającego na końcu drogi powozu. Jane otworzyła drzwiczki i przystanęła, jakby w tej ostatniej chwili naszły ją wątpliwości.

– Damy radę – wyrzuciła jednym tchem. – Tak – potwierdziła Charlotte. – Damy. A potem w jednej chwili opuściło Jane całe napięcie. Wspięła się po schodkach i wsiadła do powozu. – Do zobaczenia, Jane. – Charlotte wyprostowała się i powiedziała zdecydowanym tonem: – Pewnego dnia, w lepszych okolicznościach, znowu się spotkamy. – Później zapisała to w notesie. To dobra kwestia, pełna nadziei, nawet jeśli Charlotte zmagała się z wątpliwościami. Tak naprawdę nie wiedziała, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczy Jane Eyre. Przyjaciółka wychyliła się z okienka i przelotnie uścisnęła jej rękę. – Do zobaczenia, Charlotte. – Szerokiej drogi. Furman, kudłaty człek w znoszonym cylindrze, przyczłapał do pojazdu i zamknął drzwi, oddzielając od siebie przyjaciółki. Wziął kufer Jane i zabezpieczył go na dachu pojazdu. Charlotte cofnęła się za bramę, przyciskając notes do serca i nie spuszczając wzroku z Jane. – No dobra, paniusiu – wycharczał mężczyzna. – Możemy ruszać? Jane posłała Lowood ostatnie spojrzenie. Otarła oczy. – Możemy.

5 JANE Gdy tylko przybyła do Thornfield Hall, zauważyła, że coś jest nie tak. Po pierwsze, nikt nie przyszedł odebrać jej z dworca. Musiała pojechać powozem, który był tak zatłoczony, że Helena siłą rzeczy usiadła na dachu. (Duchy nie lubiły przenikać się z ludźmi. Uważały taką poufałość za nieobyczajną). Po drugie, gdy Jane i Helena wysiadły, furman wyrwał z kopyta, nie pobierając opłaty. – Dziwne… – powiedziała Jane, zmieszana, ale i szczęśliwa, że udało się zaoszczędzić garść szylingów. Po trzecie, mimo wieczorowej pory w domu nie było żywej duszy. Ogromny gmach Thornfield Hall wieńczyły wieżyczki obronne, czarne okna nad główną bramą ziały ciemnością, iglice zdobiące wschodnie i zachodnie skrzydło wznosiły się w sunące po niebie ciemne chmurzyska. Helena stanęła obok Jane. Zadrżała. – Może powinnyśmy wracać do Charlotte? Pewnie się za nami stęskniła. – My? Charlotte nie wie, że w ogóle istniejesz. – Ale gdyby wiedziała, pewnie by tęskniła. – Idziemy – zakomenderowała Jane, ciągnąc swój kufer do wejścia. Gruba, dębowa brama kończyła się zaokrąglonym wierzchołkiem, a w jej środku znajdowała się masywna, bogato zdobiona kołatka, wyglądająca na tak ciężką, że Jane obawiała się, że jej nie uniesie. Zresztą i tak nie wyglądało na to, by ktoś miał jej otworzyć. – Ten dom jest nawiedzony. Na pewno jest nawiedzony – stwierdziła Helena, chodząc w kółko. – Jest tak nawiedzony, że w tamtej książce obok hasła… Jak się nazywała ta książka z hasłami? – Słownik? – odgadła Jane. – Właśnie. W słowniku obok hasła „nawiedzony dom” mogłaby być przedstawiająca go rycina. Jane westchnęła. – Przecież spędziłaś wśród duchów całe życie… znaczy, życie po życiu. Czego ty się boisz? – Mam na myśli, że jest nawiedzony przez żywych – wyklarowała Helena,

kręcąc głową. – Jeśli tak do tego podejść, to każdy dom jest nawiedzony. – Każdy dom jest nawiedzony. Jane zamknęła oczy i z mozołem wypuściła powietrze. Nigdy nie rozumiała, dlaczego jej przyjaciółka tak się obawia żywych ludzi. – Żywi ludzie nie nawiedzają domów – powiedziała, otwierając oczy i łowiąc ruch w oknie na piętrze. Jakiś podświetlony od tyłu cień mignął w oknie wschodniej wieży. Ciemność na powrót wypełniła szyby, zanim przyszła guwernantka zdążyła zrozumieć, co właściwie zobaczyła, ale widok tego przelotnego cienia sprawił, że dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie. Próbowała zachować neutralny wyraz twarzy, by nie przestraszyć Heleny, lecz zanotowała w pamięci, by spytać panią Fairfax o paranormalną aktywność w murach domostwa. Miała głęboką nadzieję, że nie napotka tu żadnych duchów. Nie chciała, by domem jej nowego chlebodawcy zainteresowało się Towarzystwo i wysłało tu agentów uzbrojonych w zegarki i filiżanki. Uniosła wielką kołatkę i pozwoliła jej upaść. – Nikt nie przyjdzie – lamentowała Helena. – Pewnie wszyscy nie żyją. – Daj im szansę – rzekła Jane uspokajającym tonem. – Ten dom jest wprost kolosalny. Kto wie, ile korytarzy trzeba pokonać, by dojść do tego bramiska. Helena wzruszyła ramionami i odwróciła się, mamrocząc pod nosem. – Właściwie to wolałabym, żeby nikt nie przyszedł. – A co, wolisz rozbić namiot na werandzie? – zażartowała Jane, nie chcąc, by przyjaciółka całkiem upadła na duchu. Raptem za bramą rozległ się odgłos kroków. W szczelinie pod drzwiami rozbłysło światło. – Ktoś idzie… – wyjęczała Helena. Drzwi się otworzyły, skrzypiąc złowieszczo, i pojawił się w nich kandelabr oraz przyjazna twarz dzierżącej go pulchnej kobiety w czarnym stroju i białym czepku. – Dobry wieczór, w czym mogę pomóc? – Dobry wieczór – odpowiedziała Jane. Serce waliło jej w piersi. – Nazywam się Jane Eyre. Ja w sprawie ogłoszenia. Wysłałam do państwa list. – Ach, panna Eyre! Rety, ależ nijaka dziewucha. – Kobieta przysunęła kandelabr do jej twarzy, by lepiej się jej przyjrzeć. – W dodatku bez różanych policzków – zaobserwowała.

– Bywają różane, gdy robi się zimno. – Dłoń Jane powędrowała do twarzy. – Ale za to nie mam żadnych kurzajek. No i płynnie mówię po francusku… – Nieważne. Dobrze, że pani przyjechała. Zapraszam do środka. W liście napisała pani, że przyjedzie dopiero jutro. Gdyby Jane należała do młodych dam, którym zdarza się przeklinać, zaklęłaby właśnie teraz. Tak jej zależało na jak najszybszym opuszczeniu Lowood (i odgrodzeniu się od agentów Towarzystwa jak największą połacią lądu), że w pośpiechu musiała podać w liście złą datę. – Bardzo przepraszam, pani Fairfax. Mam nadzieję, że nie przysporzymy pani zbyt wiele kłopotu. – My? – Eee… – Zwykle umiała trzymać język za zębami. To wszystko przez nerwy. – Oj, przepraszam, nie spałam i nie jadłam ostatnio zbyt wiele. – Ostatnio? Przez całe życie. – Oczywiście, rozumiem. Kucharz zaraz coś pani przyrządzi. – Pani Fairfax zadzwoniła dzwonkiem. – Zapraszam, tędy. Niecałe pół godziny później Jane siedziała wygodnie przy kominku w przestronnej, ale przytulnej kuchni i popijała herbatę. Wokół niej krzątało się sześcioro służących, poczynając od samej pani Fairfax, a kończąc na młodym, umorusanym sadzą chłopcu, do którego obowiązków należało rozpalanie ognia w kominkach. Kucharz postawił przed Jane wielką miskę z potrawką. – Smacznego – powiedziała pani Fairfax. Jane próbowała zachowywać się jak dama, ale to była najpyszniejsza – i jedyna – potrawka, jaką kiedykolwiek jadła. – Panno Eyre, to wszyscy służący pracujący w tym domu. Adelka już śpi, więc przedstawię ją pani innym razem. Głowę dam, że pada pani z nóg, ale niechże powie nam pani coś o sobie. Gdzie się pani urodziła? Jane już miała odpowiedzieć, lecz nagle powietrze rozdarł upiorny wrzask. Jane i Helena aż podskoczyły, ale nikt inny się nie poruszył. – Co to było? – spytała Jane. – Co takiego? – zdziwiła się pani Fairfax. – Ten krzyk! – Jaki znowu krzyk? – No, ten przed chwilą! – Ten, który rozdarł powietrze! – przyszła jej w sukurs Helena.

– A, to pewnie wilki – rzekła wesoło pani Fairfax, zupełnie jak gdyby bliska obecność wilka wrzeszczącego ludzkim głosem nie była powodem do obaw. – Ale to nie brzmiało jak wilk – odparła Jane. – Och, w takim razie to wiatr. Chodź, moja droga, położymy cię do łóżka. – Ale… – Jane rozejrzała się po kuchni, nie rozumiejąc, dlaczego nikt się nie przejął tym mrożącym krew w żyłach krzykiem. – Nie powinniśmy sprawdzić, czy nic się nikomu nie stało? – Kiedy cała służba jest tutaj z nami. Widzisz więc, że to nie mógł być człowiek. A gdyby nawet, pewnie zaraz krzyknąłby znowu. A ponieważ krzyknął tylko raz, pewnie wszystko jest w porządku. – A co, jeśli nie może krzyknąć po raz wtóry? – upierała się coraz bardziej wystraszona Jane. – Wtedy i tak już mu nie pomożemy, prawda? – Kobieta ruszyła do drzwi. – No, zrobiło się późno, wszyscy powinniśmy już być w łóżkach. Dziękuję, panno Eyre, że dotrzymała nam pani dzisiaj towarzystwa. Czy to nie zdumiewające, że ktoś tak nijaki jest tak mądry? – Przytrzymała jej drzwi. – A teraz do spania! Pani Fairfax poinstruowała umorusanego chłopca, by rozpalił ogień w pokoju panny Eyre, a potem pokojówka zaprowadziła ją i Helenę do sypialni na trzecim piętrze. Pomieszczenie było wielkie i ciepłe, łóżko wyglądało na wygodne. Po wydarzeniach minionego dnia Jane mogła myśleć tylko o tym, by wsunąć się pod pierzynę i go zakończyć. – Lepiej niech pani zamknie drzwi – poradziła pokojówka. – A to czemu? – Niech się pani nie obawia, po prostu Gracja Poole przechadza się czasem po korytarzach. – To powiedziawszy, zniknęła za zamkniętymi drzwiami. – Nie przypominam sobie, by wśród służących była jakaś Gracja Poole, a ty? – rzuciła Jane do Heleny. – Może to duch? – Jestem pewna, że pokojówka nie pominęłaby tego drobnego szczegółu. Helena skrzywiła się. – Mówiłam, że to miejsce jest nawiedzone. – Gracja Poole to pewnie nocny stróż albo ktoś w tym guście – stwierdziła, masując sobie czoło. – A ten krzyk rzeczywiście mógł się dobyć z gardła jakiegoś wilka – dodała, na wpół ziewając. – Pewnie. A ja jestem królową angielską – prychnęła Helena.

– Oj, cicho tam – szepnęła Jane, dając nura w poduszki, którymi zasłane było przepastne łoże. Źle spała tej nocy. Podskakiwała, gdy dobiegł ją choć najcichszy dźwięk. Dobrze, że obok leżała Helena. * Następnego dnia Jane próbowała podpytać panią Fairfax o ten tajemniczy krzyk, ale gospodyni nie dała się wciągnąć w dyskusję. – Panno Eyre, muszę pani jeszcze sporo dzisiaj pokazać – ucięła. – Nie traćmy czasu na bzdury. Ale Jane te „bzdury” ciążyły na duszy przez cały dzień, spędzony na poznawaniu olbrzymiej posiadłości. W jej murach zmieściłoby się dziesięć prowincjonalnych szkółek w rodzaju Lowood. Jedyną częścią domu, którą gospodyni pominęła, było wschodnie skrzydło. Pani Fairfax poinformowała nową guwernantkę, że jest oddzielone od reszty domu w związku z mającym się wkrótce rozpocząć remontem. W południe, zakończywszy obchód, zeszły do kuchni na herbatę. – Kiedy poznam Adelkę? – spytała Jane. – Dziś w nocy – odparła pani Fairfax. – A pana Rochestera? – Kto wie? Często nie wraca całymi miesiącami. Wtem od drzwi dało się słyszeć nieartykułowane prychnięcie. Zaskoczona Jane odwróciła się i zobaczyła kobietę w stroju służącej. Szarfa fartucha zwisała niedbale z jej bioder, a stan fryzury wskazywał na to, że nieznajoma ledwie przeżyła starcie z tornadem. Mocno zarysowana żuchwa głęboko osadzone oczy i gęste brwi nadawały jej groźny wygląd. Kobieta podeszła do czajnika, nalała sobie herbaty i ruszyła z powrotem do drzwi, nie odzywając się ani słowem. Kot zeskoczył z taboretu i stanął jej na drodze. Syknął, a wtedy kobieta pochyliła się i również syknęła, odsłaniając sczerniałe zęby. Kot zwiał. Jane uznała to za bardzo dziwne zachowanie, ale pani Fairfax nawet nie podniosła wzroku znad herbaty. – Kto to był? – Gracja Poole. Pracuje we wschodnim skrzydle. – Ale czy nie odbywa się tam remont? – Niech pani nie zwraca na nią uwagi. Czy ma pani jeszcze do mnie jakieś

pytania? Helena uniosła rękę. – Ja! Chciałabym spytać, co niby robi kobieta przy remoncie? Jane puściła jej słowa mimo uszu. – Co może mi pani powiedzieć o panu Rochesterze? – Och, no cóż. – Pani Fairfax zrobiła pauzę. – To bardzo dobry człowiek, nawet jeśli nie sposób przewidzieć, jaki będzie miał nastrój danego dnia. Dobrze nas traktuje, płaci w terminie, co sprawia, że łatwiej nam znosić okazjonalny brak manier, a czasem nawet wybuchy złości. Jane nie umiała powiedzieć, czy pani Fairfax lubi swojego chlebodawcę, czy się go boi. – Bardzo proszę, by wysłała pani te listy – powiedziała gospodyni, przesuwając po blacie plik związanych kopert. – Pocztę znajdzie pani, idąc prosto drogą w kierunku miasteczka. Jane nie miała wątpliwości, że pani Fairfax dyskusję uważa za zakończoną. Kobieta wyprowadziła ją z kuchni i skierowała do wyjścia dla służby. – Ależ ja zupełnie nie znam okolicy… – Zatem to okazja, by pani poznała. Jane i Helena minęły drzwi, które natychmiast zatrzasnęły się za nimi, i znalazły się same na wiejskiej drodze spowitej w mlecznych oparach mgły. – Świetnie nam idzie, nie ma co – bąknęła Jane. – Umrzemy – wyjęczała Helena. * Długo szły w ciszy. Jane milczała. Odnosiła dziwne wrażenie, że ktoś – albo coś – ją obserwuje, ale nie miała zamiaru dzielić się tym z Heleną, żeby jej nie wystraszyć. Zjawa i tak już trzęsła się jak osika na wietrze. – Te lasy są nawiedzone… – wyrzekła. Jane zmusiła się do uśmiechu. – Postanowiłam zawierzyć pani Fairfax. To musiał być lis. – Powiedziała, że wilk. – Tak, właśnie o to mi szło. Helena nie wydawała się przekonana. Jane wiedziała, że to nie jej wina, że nie może wyzbyć się strachu – zbłąkane dusze zawsze długo trawiły emocje. To właśnie przez to stawały się zbłąkanymi duszami. Może trzeba jakoś odwrócić jej uwagę?

– Heleno, opowiedz mi o naszym pierwszym spotkaniu – poprosiła Jane. – A co, nie pamiętasz? – Jasne, że pamiętam, ale chciałabym, żebyś mi opowiedziała. Na usta Heleny wystąpił nieśmiały uśmiech. – No dobrze… To było tak: rano nie mogłam umyć rąk, bo woda zamarzła. Ale panny Scatcherd to nie obchodziło. Ukarała mnie. Uderzyła mnie w kark kijem. – Nie tę część! – Jane nienawidziła tego kawałka. – Ale przecież to z tego powodu podeszłaś i zaczęłaś ze mną rozmawiać. – To prawda – niechętnie przyznała Jane. – Nie wiem jak dla ciebie, ale dla mnie mimo wszystko to miłe wspomnienie. Za życia Helena była bardzo dobrą osobą. O wiele lepszą od Jane. I choć jako duch miała skłonności do przesady i paranoi, wciąż była o wiele lepsza od swojej przyjaciółki. – Tamtego dnia powiedziałaś mi, że nienawiści nie zwalczy się przemocą, a ran nie uleczy zemstą – przypomniała świeżo upieczona guwernantka. – I dobrze, że to powiedziałaś, bo wtedy zaczęłam obmyślać plan ucieczki. Chciałam zbiec z Lowood i zatłuc moją ciotkę na śmierć bardzo grubym kijem. – Nie! – wykrzyknęła Helena. – Jasne, że nie – uspokoiła ją przyjaciółka. Nigdy bym tego nie zrobiła. A na pewno nie kijem. Raptem w panującej wokoło ciszy rozbrzmiał tętent kopyt. – Co to? – zaniepokoiła się Helena. – Pewnie tylko koń – rzekła uspokajająco Jane, choć głos jej się trząsł. – A jeśli to gytrash? Jane westchnęła. Nie powinna była mówić Helena o gytrashu, duchu z północy, który objawiał się pod postacią konia lub olbrzymiego psa. Usłyszawszy tę opowieść Helena chodziła w kółko przez kilka dni bez przerwy. – Nie ma czegoś takiego jak gytrash. – Chciała zabrzmieć pewnie, i zabrzmiałaby, gdyby głos jej się nie załamał. – To bajeczka, którą straszy się niegrzeczne dzieci. – Mówiłaś, że opowiedziała ci o nim Bessie, a ty jej uwierzyłaś! – Ale to było wieki temu. – Zeszły tydzień był wieki temu?

Tętent robił się coraz głośniejszy. Serce Jane załomotało. Może Helena miała rację. – Legenda mówi także, że nikomu nie udało się dosiąść gytrasha, więc jeśli zobaczymy jeźdźca, to stanie się oczywiste, że nie mamy do czynienia z gytrashem. – To powinno ją uspokoić. W tej części Anglii rzadko spotykało się konie biegające samopas. By pokazać towarzyszce, że nie ma się czego bać, wzięła się pod boki i wyprostowała hardo, kierując nieulękły wzrok w stronę, z której dochodziło dudnienie kopyt. Nagle z kurzawy wyłonił się wielki pies i rzucił się w jej kierunku. – Gytrash! – zawołała Jane. Za psem wychynął z mgły potężny czarny ogier z jeźdźcem na grzbiecie. – Zupełnie obcy człowiek! – wykrzyknęła Helena. Targnął nią strach tak wielki, że na krótką chwilę zmaterializowała się na środku drogi. Wyglądała prawie jak człowiek z krwi i kości. Wystraszony jej nagłym pojawieniem się koń zarżał i zarył kopytami w ziemię, ale nie zdołał wyhamować. Przebiegł przez Helenę, a potem okręcił się i wierzgnął, zrzucając z grzbietu tajemniczego jeźdźca. Helena znowu zrobiła się przezroczysta. – Cholera jasna! – Mężczyzna dźwignął się do siadu. Wylądował kilka metrów dalej plecami do dziewcząt. Jane przypadła do niego. – Proszę pana, czy nic panu nie jest? Mężczyzna jęknął boleśnie i chwycił się za kostkę. – Mogę panu jakoś pomóc? – Pomóc w czymś innym niż zrzucenie mnie z konia w pełnym pędzie? Co wy jesteście, czarownice, czy co? O nie. Czarownice, liczba mnoga. Czyli widział Helenę. Jane obrzuciła ją spojrzeniem. Przyjaciółka zrobiła minę pełną skruchy. Jane zwróciła się z powrotem do jeźdźca, zobaczyła, że wlepia w nią wzrok, i kompletnie zapomniała, co chciała powiedzieć, bo ujrzała jego twarz. Była to bez wątpienia najprzystojniejsza twarz, jaką kiedykolwiek widziała. Blada, o owalnym kształcie, lecz zakończona ostrym podbródkiem, obramowana bokobrodami (co technicznie czyniło je brodą), które okalały usta tak idealnie drobne, że to aż niemożliwe. – Wiedźmy! – warknął ponownie. Był nieludzko przystojny, nawet jeśli obrzucał ją wyzwiskami.

– Szanowny panie, chyba jednak chodzi panu o liczbę pojedynczą. Jestem tu sama. – Czyli przyznaje się pani do bycia wiedźmą? – skrzywił się. – Bynajmniej. Chodzi mi raczej o to, że gdybym nią była, wciąż byłabym tylko jedna. Lepiej niech się pan nie rusza, pobiegnę po kogoś do Thornfield Hall. Mieszkam tam. Usłyszawszy to, uniósł brwi. – To prawda. Nazywam się Jane Eyre. Pan się nie martwi, zaraz sprowadzę pomoc. – Mieszkasz w Thornfield Hall, czarownico? – Mówiłam już, nie jestem czarownicą. Jestem guwernantką. Zatrudnił mnie pan Rochester. – Rozumiem… Niech mi pani pomoże wstać. Pomóc wstać? Musiałaby być dwa razy większa. Rozejrzała się, żywiąc chyba nadzieję, że nagle spod ziemi wyskoczy ktoś bardziej muskularny. Ale nie wyskoczył. Helena wzruszyła ramionami. – Nie wydaje się ciężko ranny. Jane posłała jej mordercze spojrzenie. – Musisz tylko stanąć obok i pomóc mi dojść do konia – wyjaśnił jeździec. Helena oparła dłoń na biodrze. – I jak miałabyś to niby zrobić? Jest od ciebie dwa razy cięższy. – Hmm… – Albo mogłaby pani przyprowadzić konia do mnie – mężczyzna nachmurzył się. – Tak chyba byłoby prościej. Jane omiotła wzrokiem bestię czerniejącą w mglistej kurzawie. – Nie, zrobimy, jak pan mówi. Zwaliste psisko przyskoczyło do jeźdźca i polizało go po twarzy. – Leżeć, Pilot. – Ooo, ale słodziak – wyrwało się Helenie. Zwierz nie wydawał się już taki straszny jak przed chwilą, ale zdaniem Jane, daleko mu było do „słodziaka”. Mężczyzna dźwignął się na nogi i wsparł ramię na barku Jane. Pachniał trawą i tytoniem. Całkiem ładnie, w odróżnieniu od pijaków z Tully Pub, którzy roztaczali kwaśny odór ale. Rumieniec wystąpił jej na policzki. W życiu nie była tak blisko mężczyzny, nie licząc może nieprzytomnego karczmarza, ale słowo dajemy,

skorzystała z niego tylko w charakterze tarczy. Gdyby ten nieludzko przystojny obcy nie był ranny, taka poufałość mogłaby zostać uznana za wysoce niestosowną. Jane pomogła mu podejść do skubiącego trawę wierzchowca. – Zna pani pana Rochestera? – zainteresował się. – Nie, proszę pana. Nigdy go nie spotkałam. – A co pani o nim wie? – Że regularnie płaci, że dobrze traktuje służbę i że czasem, choć rzadko, wpada w gniew. Na te słowa przekrzywił głowę i odrzucił z czoła włosy. Nie widziała jeszcze, by jakiś mężczyzna zrobił to z takim wdziękiem. Właściwie to w ogóle nie widziała, by jakiś mężczyzna odrzucił z czoła włosy. Rumieniec na jej policzkach nabrał intensywności. – Jeśli już panu lepiej, powinnam wracać do Thornfield. – Jak pani sobie życzy – odrzekł jeździec, wskakując na koński grzbiet. – Do zobaczenia, panno Eyre, jeśli to rzeczywiście pani imię. – Co? – obruszyła się Helena. – Niby czemu miałabyś kłamać? Dziwny nieznajomy dźgnął konia piętami i bestia zerwała się do biegu. Za nią podążył pies. – Dobry Boże – mruknęła Helena. – Ten człowiek był… – Wysoki? Ciemnowłosy? Zamyślony? – podsunęła Jane. Był zupełnie taki jak bohaterowie wielkich powieści miłosnych. Zupełnie jak pan Darcy. – Zgadzam się. – Miałam zamiar powiedzieć: zły. – No cóż, miał wszelkie prawo. Wystraszyła go para wiedźm! Rzuciła jej krzywe spojrzenie. – Ty też uderzyłaś się w głowę? * Wróciwszy do Thornfield, Jane zzuła ubłocone buty i przemknęła obok gabinetu pana Rochestera. Minionej nocy drzwi zostały zamknięte… lecz teraz były otwarte na oścież. W kominku płonął ogień. I wygrzewał się przy nim wielki pies. – Pilot! – wykrzyknęła Helena, a psisko zwróciło wielką głowę w jej stronę. – Usłyszał mnie! – Klasnęła. Jane zatkała jej usta dłonią – a przynajmniej podjęła próbę – zastanawiając

się, co tu robi pies tamtego jeźdźca. Czy to znaczy… W tym momencie w drzwiach gabinetu stanął ów tajemniczy mężczyzna – który musiał być nikim innym jak właśnie panem Rochesterem! – Panna Eyre – powiedział, skupiając na niej wzrok. Jane zamarła z ręką wykrzywioną pod dziwnym kątem. – Pan… pan Rochester? – wydukała z niedowierzaniem, powoli opuszczając rękę, jakby wcale nie zamierzała właśnie zamknąć ust niewidzialnemu duchowi. – Nie uważasz, że to dziwne, że tam na drodze nie wspomniał ani słowem, że jest twoim chlebodawcą? – rzuciła Helena. – Po co ta tajemnica? Jane zgromiła ją spojrzeniem. Ale Helena ani myślała się zamknąć: – Cztery słowa: pan Rochester? To ja! Potem byś się ładnie przedstawiła i wszystko skończyłoby się śmiechem. Ale nie…! – Milcz! – wycedziła Jane przez zaciśnięte zęby. – Pilot może poświadczyć, że mam rację. Prawda, piesku? Pilot zaskomlał, podbiegł do Heleny i padł na ziemię u jej stóp, obracając się brzuchem do góry. – Dziwne – skomentował pan domu. – Najpierw rzuca pani urok na mojego konia, a teraz na psa? Helena uśmiechnęła się szeroko. – Kto wie, może jednak jesteśmy czarownicami? – Pilot, noga! – zawołał Rochester, a pies niechętnie poczłapał do swojego pana. Jane stała jak słup soli, wciąż porażona niespodziewanym ujawnieniem się pana Rochestera. A paplaninę Heleny słyszała jak zza ściany. – Pozwolę sobie zauważyć, że jest pani o wiele bardziej małomówna niż poprzednio – zauważył gospodarz. – Może dlatego, że pan jest o wiele bardziej panem Rochesterem – wydusiła Jane. – Z mojego punktu widzenia jestem panem Rochesterem dokładnie w tym samym stopniu. Jane roześmiała się gorączkowo. Nie dość, że przystojny, to jeszcze dowcipny. Spuściła wzrok na swoje przebierające nerwowo palce i kazała im przestać. – No cóż, panno Eyre. Życzę miłego dnia. – Miłego dnia, proszę pana. Zamknął drzwi, a Jane wolno ruszyła przed siebie, jakby brodziła w morzu

melasy. – Czy wszystko w porządku? – zatroszczyła się Helena. – O tak. Bardzo w porządku. Mam wrażenie, że to najbardziej ekscytujący dzień mojego życia. – Chyba nie uważasz, że on jest… – Helena uniosła brew. – Najbardziej intrygującą osobą, jaką spotkałam? – weszła jej w zdanie Jane. – Tak, najdroższa przyjaciółko, tak właśnie uważam.

6 ALEXANDER – Jesteś najbardziej irytującą osobą, jaką spotkałem! – Krzyk Alexandra wzbił się ponad tętent kopyt. Powóz pędził naprzód wąską drogą i chyba tylko cudem nie wypadł na żadnym z ostrych wiraży. Agent oraz jego asystent nie jechali w środku, jak Bóg przykazał, tylko wisieli uczepieni dachu, podczas gdy siedzący na koźle duch w cylindrze śmiał się jak wariat, płosząc i tak już przerażone konie. To był kiepski dzień. I jeśli się zastanowić, kiepski tydzień. – Przepraszam pana! – wrzasnął Branwell. – Proszę, niech pan nie mówi panu Wellesleyowi. Ja nie wiedziałem, że to duch. Alexander zaklął, gdy jakiś kamień wystrzelił spod koła powozu i przefrunął ze świstem obok jego głowy. – Jak to: nie wiedział pan? Przecież jest przezroczysty. Przejrzysty jak szyba. – Ja słabo widzę, proszę pana. – Okulary Branwella spadły mu z nosa, zaczepiły się o maskę i tak dyndały, wisząc bezwładnie. – Dobra. Pomogę panu. – Alexander dźwignął się na rękach, chcąc wleźć na dach, ale zaraz opadł z powrotem. Jechali zbyt szybko. Wiał wiatr. Księżyc świecił mu w oczy. Gdyby nie to, wspiąłby się raz-dwa. Na domiar złego zaczęło lać. Od momentu, gdy z jakiegoś tajemniczego powodu panna Eyre odmówiła podjęcia pracy dla Towarzystwa, wszystko szło nie tak. Najpierw jego niewydarzony pomocnik zapadł na przeziębienie męskie (które w epoce georgiańskiej uważano za chorobę o wiele cięższą od przeziębienia żeńskiego), a potem Alexander zaraził się od pana Branwella. Wciąż miał zaczerwieniony i obolały nos. Niech to diabli porwą. Jakby tego było mało, Branwell nieomal puścił z dymem gospodę, gdzie się zatrzymali, nieudolnie próbując ugotować dla Alexandra rosół. Karczmarz zażądał, by natychmiast wynieśli się z tego, co zostało z jego przybytku. Trudno było mieć do niego pretensje. Alexander postanowił wobec tego, że czas wrócić do Londynu i złożyć raport Wellingtonowi. O tak, miał zamiar donieść Wellingtonowi o wszystkim. Z początku droga przebiegała bez zakłóceń, ale gdy woźnica zatrzymał

powóz, by dać odsapnąć koniom i podlać żywopłot, Branwell zauważył stojącą na poboczu postać: smętnego starszego pana z cylindrem na głowie i laską w ręce. Rzecz jasna Alexander z miejsca zorientował się, że to duch, ale krótkowzroczny Branwell zawołał w kurzawę mgły: – Dzień dobry panu. Chłodna dzisiaj noc, nieprawdaż? Nie ogrzałby się pan w powozie? Duch przepłynął w powietrzu, pokonując dzielący ich dystans, i spoczął na ławeczce naprzeciwko Branwella. (Czyli, niestety, obok Alexandra. Agent chciał coś powiedzieć. Powinien był. Lecz wtedy Branwell był już pogrążony w jednostronnej dyskusji z zaproszoną do kabiny zjawą). – Pracuję dla Towarzystwa. Zwykle nasze działania objęte są tajemnicą, ale pan wygląda mi na takiego, co umie trzymać język za zębami. Alexander przesunął dłonią po twarzy. – Nie wiem, czy zdaje pan sobie sprawę – podjął asystent – ale siedzi pan obok wschodzącej gwiazdy naszej organizacji: samego pana Alexandra Blackwooda. Może ten Branwell nie jest taki zły… – To dopiero duchołap, wysokiej klasy specjalista, niezrównany w swoim fachu. – Branwell wskazał Alexandra i wyszczerzył się w uśmiechu. – Nie wymknie mu się żadna zjawa! I wtedy, jak to mówią, łajno wpadło w wiatrak. Duch zerwał się na nogi, a jego przezroczyste ciało rozdęło się, wypełniając całą kabinę. – Proszę pana? Dobrze się pan czuje? – zmartwił się Branwell. Upiór otworzył szeroko usta, z których wyleciała chmara much. Alexander musiał przyznać, że w całej swojej karierze nie widział jeszcze czegoś podobnego. Zjawa wskoczyła na siedzenie woźnicy, przeniknąwszy przez dach, i wydała z siebie jeżący włosy na głowie rechot. Konie zarżały i pognały przed siebie, ciągnąc rozchybotany powóz. Alexander i Branwell próbowali wspiąć się na kozła, ale wtedy powóz podskoczył na georgiańskiej studzience kanalizacyjnej. Tak oto skończyli uczepieni tylnej ścianki powozu. No, to teraz już wszystko wiecie. – Mogę panu pomóc – zaoferował się Branwell, jakby nie czuł, że palce jeden po drugim zsuwają mu się z dachu. – Podsadzę pana. – Ani mi się waż! – Alexander odnalazł w sobie nowe pokłady determinacji i raz jeszcze spróbował o własnych siłach wleźć na dach. Tym

razem mu się udało, ale zaraz przedarł się materiał, którym obciągnięty był pojazd, i Alexander wpadł do środka. No, ale już lepsze to, niż wisieć jak bombka na choince. Pytanie za sto punktów brzmiało: jak poskromić ducha? W tym momencie powóz podskoczył na georgiańskim wyboju, a jakiś leżący na ziemi przedmiot uderzył agenta w głowę. Laska – zorientował się, gdy ocknął się chwilę później. Ale wstyd. Nigdy nie powie o tym Branwellowi. Zaraz… laska? Ani on, ani Branwell nie chodzili o lasce. Co ona tu robi? Musiała się tu pojawić w tym samym momencie co starzec. Ale przecież była prawdziwa. Alexander mógł tylko mieć nadzieję, że sprawdzi się jako talizman. Złapał ją mocno w rękę i wylazł na dach przez dziurę. Obejrzał się. Branwell wciąż dyndał uczepiony krawędzi dachu jak mały miś koala na gałęzi eukaliptusa. – Niech się pan o mnie nie martwi! – Branwell prawie mu pomachał, ale wtedy przypomniał sobie, że jak się puści, to umrze. – Poczekam tu na pana! Alexander kiwnął głową i zwrócił się do ducha, który wciąż zanosił się wariackim śmiechem i popędzał konie do galopu. Alexander zamachnął się laską. – Niniejszym relokuję pana! Puf! * Jakimś sposobem dojechali do Londynu w jednym kawałku. Na kimś innym Pałac Westminsterski, w którego murach mieściła się siedziba Towarzystwa, zrobiłby pewnie większe wrażenie – w końcu to stąd parlament zarządzał całym królestwem. Widok musiał zapierać dech w piersiach. Alexander podejrzewał, że ktoś inny poczytałby sobie za zaszczyt możliwość wkroczenia do tego zacnego gmachu, jednej z wizytówek Londynu i całego imperium, ale jemu budynek zdążył się już opatrzeć, znał go jak własną kieszeń. W końcu od lat był to jego drugi dom. Ale wam, kochani czytelnicy, chcielibyśmy odmalować Pałac Westminsterski w pełnej krasie. Wyobraźcie sobie olbrzymi kamienny budynek o kwadratowych i okrągłych wieżyczkach o eleganckich wierzchołkach. Dodajcie kilkadziesiąt

łuków na parterze i jeszcze więcej okien na pierwszym piętrze, a całość zwieńczcie kilkoma kominami, z których w błękitne niebo unoszą się smużki dymu. Teraz otoczcie cały ten splendor morzem bruku, na którym terkoczą powozy, i voilà – w sumie wcale niebrzydki budyneczek, wymarzony obrazek na pocztówkę, którą można wysłać z Londynu rodzinie. Mamy nadzieję, że jesteście pod wrażeniem. A teraz wróćmy do Alexandra. Przeszedł sobie obok wszystkich tych wspaniałości, jakby to był pierwszy lepszy gmach, niczym nie wyróżniający się na tle reszty. Podał hasło strażnikowi pełniącemu wartę przy wejściu, po czym ruszył do wielkiej biblioteki, gdzie znajdowało się biuro księcia Wellingtona, sir Arthura Wellesleya. Zwykle szedł tam z uśmiechem na twarzy, lecz dzisiaj pękała mu głowa i bolał wciąż cieknący nos. Cóż, zwykle udawało mu się wykonać zadanie, które stawiał przed nim Wellesley, a tym razem poniósł niestety porażkę. No, prawda, miał przy sobie gotowe do złożenia w Talizmanarium zegarek kieszonkowy, filiżankę i laskę, w których uwięzione były poszczególne duchy, ale nie udało mu się nająć do pracy panny Eyre. Zapukał do drzwi i wszedł do biblioteki, gdzie znalazł księcia Wellingtona i pana Mittena – niegdysiejszego urzędnika odpowiadającego za kontakt Towarzystwa z królem – pogrążonych w rozmowie przy kominku. – Mój chłopcze. – Wellington wstał, nie zawracając sobie głowy oficjalnym powitaniem. – Wchodź, zapraszam. – Łypnął znacząco na pana Mittena, który wstał i zaczął się zbierać do wyjścia. Alexander skinął mu głową. – Dzień dobry, panie Mitten. – Dobrze cię widzieć, młodzieńcze. Słowo daję, skóra zdarta z ojca. Ludzie regularnie raczyli Alexandra tymi słowami. Za każdym razem miał wrażenie, że serce wyskoczy mu z piersi. – Dziękuję panu. Mitten uśmiechnął się i zamknął za sobą drzwi. – Cieszę się, że wróciłeś. Siadaj, proszę. – Wellington przysunął fotele do ognia. – Zaraz każę podać herbatę. Alexander uśmiechnął się z wdzięcznością i udał, że studiuje grzbiety książek uszeregowanych na regałach. Jego mentor wydał polecenie służącej i skupił na nim uwagę, zajmując miejsce. – No – powiedział, pochylając się w fotelu. – Opowiedz mi o naszym

nowym narybku. – Branwell tryska entuzjazmem i rwie się do nauki – wyrzekł Alexander z pewną dozą ostrożności. – Bardzo chce zostać dobrym agentem. Wellington powoli pokiwał głową. – To świetnie. Entuzjazm i chęć do nauki są w tej profesji nieodzowne. A teraz powiedz mi, czy się nadaje. No właśnie… To przez to pytanie Alexander, gdy tylko znaleźli się w Londynie, odesłał Branwella z powrotem do swojego mieszkania, zamiast przyjść z nim do sztabu Towarzystwa. – No cóż, sir… – Alexander nie znosił dostarczać Wellingtonowi złych wieści, ale fakt był faktem: dwa razy nieomal zginął przez Branwella. Wciąż miał przed oczami chłopca powiewającego za rozpędzonym powozem niczym flaga. – Bardzo się stara, ale obawiam się… Twarz Wellingtona zasnuł głęboki mars. – Czy mam rozumieć, że nie uważasz Branwella za kompetentnego agenta? Alexander poprawił się na krześle. – Może gdyby się jeszcze trochę podszkolił… – Trochę. Albo bardziej niż trochę. Właściwie to potrzebował wieloletniego treningu. Pech chciał, że w szeregach Towarzystwa było bardzo niewielu nauczycieli zdolnych szkolić młodych widzących, a Alexander był jednym z nich. – Trochę podszkolił… – Wellington zwęził powieki. – Bądź ze mną szczery, Alexandrze. To frustrujące, że Wellington czytał w nim jak w otwartej księdze. – Właściwie to obawiam się, że Branwell nie ma predyspozycji do tej pracy. Choć to porządny młody człowiek, robi marne postępy. – Wielka szkoda. – Książę wydawał się szczerze zasmucony. – Żywiłem nadzieję, że Branwell wkrótce zostanie pełnoprawnym agentem. Tymczasem okazuje się, że moje obawy były uzasadnione. – Obawy, sir? – Jest coś, co musisz wiedzieć o Branwellu, mój Alexandrze. Coś, o czym nie wspomniałem wcześniej, bo chciałem, byś był ze mną szczery w kwestii poczynionych przez niego postępów. – Tak? – Branwell jest… jak by to ująć… – Książę wbił wzrok w podłogę. – No cóż, chłopak też nie ma o tym pojęcia, więc proszę, nie zdradź się przed nim, ale prawda jest taka, że to mój siostrzeniec. Moja biedna siostra źle

ulokowała uczucia, rozumiesz, a Branwell jest efektem tychże właśnie źle ulokowanych uczuć. No tak, to wiele tłumaczy. Alexander codziennie miał do czynienia z duchami, ale prawdziwą zmorą był jego płomiennowłosy asystent. Skoro, jak się okazało, był siostrzeńcem Wellingtona, mogło to oznaczać dwie rzeczy: 1) Alexander był odrobinkę, odrobinieńkę, odrobiniunię zazdrosny oraz 2) musiał szybko powiedzieć o Branwellu coś miłego. Jak najszybciej. – On się bardzo stara – wypalił i oblał się rumieńcem zażenowania. Wellington skwitował tę uwagę westchnieniem. – A jak się zachowywał, gdy zjawiłeś się w szkole, by nająć do pracy pannę Eyre? – Zostawiłem go w gospodzie, a do Lowood ruszyłem sam. Nie sposób było przewidzieć, co powie pannie Eyre, a ja nie chciałem, by jego entuzjazm… – Alexander wzdrygnął się wewnętrznie – sprawił, że panna Eyre mi odmówi. – Mądrze. Rzeczą najwyższej wagi jest teraz nasza nowa widząca. Zwłaszcza jeśli pan Branwell zawiedzie wszystkie pokładane w nim nadzieje. Alexander znów się wzdrygnął. – A właśnie, jeśli o to chodzi… Lecz zanim zdołał się wysłowić, służąca przyniosła herbatę. Agent otoczył gorącą filiżankę zziębniętymi dłońmi. Z naczynia uniosła się herbaciana woń. – A więc kiedy możemy się spodziewać panny Eyre? – spytał Wellington. – Obawiam się, że nigdy. – Alexander zgarbił się pod ciężarem swych słów. – Odmówiła. – Jak mogła odmówić? – Wellington pokręcił głową. – Co dokładnie jej powiedziałeś? Powtórzenie przebiegu rozmowy nie nastręczyło agentowi problemów. Jej treść wyryła mu się w głowie. Chyba nigdy nie zapomni, z jakim niezachwianym zdecydowaniem odrzuciła tak szczodrą ofertę. – Powiedziała, że jej największym marzeniem jest zostać guwernantką. Potem nie chciała mnie już widzieć, choć wracałem do Lowood kilkakrotnie. Wellington zmarszczył się. – No cóż, zrobiłeś, co w twojej mocy. Przynajmniej załatwiłeś sprawę w Tully Pub. Zakładam, że poszło jak po maśle? Tak, choć Branwell robił, co mógł, by nie poszło. Chociaż…

– W Tully Pub wydarzyło się coś dziwnego… – Co takiego? Alexander sięgnął pamięcią do tamtego dnia. Jak to dokładnie było? – Gdy panna Eyre pojawiła się w pubie, Wrzeszcząca Dama zareagowała jakoś tak… – No? – popędził go Wellington. – Dziwnie… – To mało powiedziane: dziwnie. To było tak niecodzienne, że Alexander ledwie zdołał ubrać to w słowa. – Na jej widok zjawa natychmiast przestała krzyczeć i zaczęła – wzruszył ramionami – garnąć się do panny Eyre. – Garnąć się, powiadasz? – Tak. Tak właśnie było. Wellington rozparł się na fotelu i skrzyżował ramiona. – To zastanawiające. A czy w obecności ducha wydarzyło się coś jeszcze z udziałem panny Eyre? – Właściwie tak. Duchy w Lowood prosiły o… wskazówki z zakresu pielęgnacji cery. – Ach! – Książę pogładził przyciętą schludnie brodę. – Powiedz, Alexandrze, słyszałeś kiedyś o Latarniach? Oczywiście, że słyszał o latarniach – wysokich cylindrycznych budowlach z reflektorami – ale wyczuł, że Wellington ma na myśli Latarnię przez wielkie L. – Nie, sir. – Kiedy ostatnio mieliśmy w Towarzystwie Latarnię, byłeś jeszcze bardzo mały. Chyba nie możesz jej pamiętać. – Czym jest Latarnia? – Latarnia, mój chłopcze, to widzący o bardzo wyjątkowych zdolnościach. Nasza poprzednia Latarnia potrafiła rozkazywać duchom. Z tego co wiem, jeśli duchy komplementują widzącego, zupełnie jakby roztaczał swoisty nadnaturalny czar, który działa tylko na zjawy, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że ten widzący to właśnie Latarnia. Nasza ostatnia Latarnia była bardzo użyteczna, wręcz niezbędna do tego, byśmy porządnie wywiązywali się z naszych obowiązków. – Ale nie mamy już żadnej od lat, prawda? – Alexander ściągnął brwi. Pracując dla Towarzystwa, zawsze dawał z siebie wszystko, a teraz okazało się, że choćby wypruwał sobie żyły, nigdy nie będzie tak dobry jak ta cała Latarnia…

– Och, nie obawiaj się. Znakomicie radzimy sobie i bez niej, wiesz o tym doskonale. Ale teraz, gdy obcięto nam fundusze i nie mamy już tylu widzących… – Wellington upił herbaty i potoczył wzrokiem po pomieszczeniu. – Nasze Towarzystwo znalazło się w tarapatach, mój chłopcze. Większych, niż chciałem, byś wiedział. Przetrwanie naszej organizacji zależy od widzących, takich jak ty. Jeśli ta panna Eyre rzeczywiście jest Latarnią, za wszelką cenę musimy wcielić ją do Towarzystwa. – Sir? – Alexandra przeszedł dreszcz. – Obiecaj jej, czego tylko zapragnie: pieniądze, wygody, zaszczyty. Na gwałt potrzebna nam Latarnia. – Sir, zdaję sobie sprawę, że nie dysponujemy teraz zbyt licznym zastępem widzących, ale wciąż mamy pana Sussmana i pana Steina. Obydwaj są nadzwyczaj uzdolnionymi agentami i… – Nie żyją. – Wellington wyprostował się i odstawił filiżankę na tacę. – Zginęli w akcji. Zostaliście tylko ty i Branwell. Ta wiadomość wstrząsnęła Alexandrem do głębi. – Musisz jakoś przekonać pannę Eyre – podjął książę. – Może z jej pomocą przywrócimy Towarzystwo do dawnej świetności. Alexander opróżnił filiżankę i wstał. – A więc czym prędzej wrócę do Lowood. Książę skinął głową i uścisnął mu dłoń. – Wiem, że tym razem mnie nie zawiedziesz. – Nie zawiodę, sir. Przysięgam. Z tymi słowy opuścił komnatę, zupełnie zapominając o tym, by zostawić przedmioty z duchami w Talizmanarium. Ojej.

7 CHARLOTTE Charlotte obudziła się w środku nocy i odkryła, że na krawędzi jej łóżka siedzi jakiś chłopiec. (Nie emocjonujcie się tak, szanowni czytelnicy – to tylko jej brat). – Bran! – wydyszała, wstając tak raptownie, że prawie zderzyli się głowami. – Na miły Bóg, co ty tu robisz? – A co? – wyszeptał. – To nie wolno już bratu odwiedzić swojej ulubionej siostry? Zmusiła się do zachowania poważnego wyrazu twarzy. – Nie w szkole dla dziewcząt – napomniała go. – Jeśli panna Scatcherd cię tu znajdzie, to po tobie. – Powiodła wzrokiem wzdłuż rzędu łóżek, do miejsca, gdzie spały dwie jej siostry. – Naprawdę jestem twoją ulubioną? Uśmiechnął się i odgarnął z oczu rozkudłane czerwone włosy. – Właściwie to moją ulubioną jest Anne. Ale zaraz po niej ty. Przemknęli się korytarzem do biblioteki i przycupnęli w ciemnym kącie, by nikt im nie przeszkadzał. Wtedy Charlotte podniosła lornion do twarzy, żeby móc zlokalizować w półmroku ramię brata i go w nie trzepnąć. – A tak naprawdę co tu robisz? – Akurat byłem w okolicy i pomyślałem, że wpadnę – powiedział. – Au! Och, chyba jednak ja też za tobą tęskniłem, Szarlotko. – Nie nazywaj mnie Szarlotką, Branwellu. Powinieneś być teraz w domu i pomagać ojcu w parafii. Jak ty w ogóle… – Właściwie to przyszedłem, bo mam wspaniałe wieści – przerwał jej. – Najwspanialsze, jakie można sobie wyobrazić. Czy umiesz dochować tajemnicy? – No jasne. – To Bran miał długi ozór, którego nie umiał trzymać za zębami, choćby zależało od tego jego życie. Czego właśnie dowodził. Chłopiec wyprostował się i wypiął pierś. – Zostałem przyjęty do Towarzystwa. Nie to spodziewała się usłyszeć. – Do Towarzystwa Relokacji Dusz Zbłąkanych – rozwinął, gdy nie doczekał się natychmiastowej odpowiedzi. – To elitarny oddział agentów o zdolnościach paranormalnych, którzy lokalizują i relokują naprzykrzające

się duchy… – Wiem, kim oni są – weszła mu w zdanie. – Ale… dlaczego? Dlaczego cię przyjęli? (W tym miejscu powinnyśmy nadmienić, że Charlotte kochała swojego brata. Był tylko rok młodszy od niej i był kochany. Ale był także… Jakby to ująć? Nie zakałą rodziny, nie czarną owcą – raczej kimś na kształt etatowego rodzinnego nieudacznika). – Bo dowiedzieli się o moim wypadku – wyjaśnił Bran, z trudem kryjąc zdenerwowanie. – Wypadku? – zdziwiła się Charlotte. Jej brat zarumienił się i poprawił okulary. (W odróżnieniu od Charlotte nosił swoje na nosie). – Tylko mi nie mów, że się zgodziłeś na kolejne wyzwanie – warknęła ostrzegawczo. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy o mało nie zginął, bo podpuszczony przez kogoś wlazł wysoko na drzewo, później prawie udławił się jeżynami w czasie spontanicznego konkursu jedzenia ciast, by następnie stracić brwi w wypadku z udziałem zapalonej świecy i garści prochu strzelniczego. – Bo widzisz, był taki stary most, a jeden chłopak ze wsi stwierdził, że nie mam dość ikry, by po nim przejść. Radziłem sobie nieźle, póki nie dotarłem do połowy. Szło mi jak z płatka. No ale potem nadjechał pociąg i musiałem skoczyć. Charlotte zamknęła oczy. – Skoczyłeś z mostu. A czy przynajmniej do wody? Potwierdził skinieniem. – Wysoko nie jest, a rzeka była dość głęboka, bym nie skręcił sobie karku. – Po prostu świetnie… – Ale za to utonąłem – dodał radośnie. – Tylko na moment, ale jednak. Moje serce tymczasowo przestało bić. Czyli spełniłem kryteria Towarzystwa. – Że co? – Charlotte wlepiła w niego pełne niedowierzania spojrzenie. – Że co, proszę? Roześmiał się, uradowany jej zmieszaniem. – Przyjmują od ręki wszystkich młodych ludzi, którzy teoretycznie byli martwi przez pełną minutę, a potem wrócili do świata żywych. Dowiedzieli się o moim wypadku na moście; chyba nawet pisano o tym w gazecie… – Odkaszlnął. – Tak oto stałem się najnowszym rekrutem Towarzystwa Relokacji Dusz Zbłąkanych. Właściwie to w tym miesiącu uczestniczyłem

niedaleko stąd w swojej pierwszej relokacji. – Z panem Blackwoodem? – Charlotte nie wierzyła własnym uszom. – Byłeś tamtej nocy w Tully Pub? – Nie masz pojęcia, jakie to było przerażająco ekscytujące, Szarlotko! – Wyszczerzył się. – Co prawda nieco namieszałem, ale ostatecznie wszystko dobrze się skończyło. Zadośćuczyniła nieodpartej chęci ponownego trzepnięcia go w ramię. – Dlaczego to tobie przytrafiają się same ciekawe rzeczy? – westchnęła. Naraz naszła ją genialna myśl. – Słuchaj, spytałam wcześniej pana Blackwooda, czy by mnie nie zatrudnił. Odmówił, ale może gdybyś się za mną wstawił… – Urwała, bo Bran zaczął kręcić głową. – Przyjmujemy wyłącznie mężczyzn – powiedział, dumny jak paw. – Żadnych bab. Skrzywiła się. – Ale to nie ma sensu. Dobrze wiem, że… – A w ogóle to nawet gdybyś nie była dziewczyną, nie spełniasz kryteriów. Bo jak już mówiłem, szukają ludzi – ludzi płci męskiej, zaznaczam – którzy doświadczyli śmierci. – Ale czemu to niby takie ważne, otrzeć się o śmierć? Bran zacisnął usta. – Nie powinienem o tym mówić. Odczekała chwilę, wiedząc, że nie wytrzyma. – No, niech ci będzie, skoro tak ładnie prosisz. Widzisz, chodzi o to, że jak człowiek umrze, a potem ożyje, zmienia mu się perspektywa i inaczej postrzega pewne rzeczy – wyrzekł z powagą. – Naturalnie – potwierdziła. I odczekała. – Ja widzę martwych ludzi – wypalił wreszcie. Zamrugała. – Że jak? – Kiedy umrzesz, a przynajmniej umrzesz na chwilę, zyskujesz zdolność widzenia zmarłych i komunikowania się z nimi – wyjawił. – No, czasami. Widzący to rzadkość. Nie każdy, kto powstanie z martwych, zyskuje tę szczególną umiejętność. To dlatego Towarzystwu tak na nas zależy. Mówią, że to wielka moc i wielka odpowiedzialność. – Aha. – Charlotte jakoś poskromiła rozczarowanie. Że też jestem dziewczyną, pomyślała. I że też nigdy nie otarłam się o śmierć. To takie niesprawiedliwe.

– Przydzielono mnie panu Blackwoodowi – ciągnął Bran. – To wschodząca gwiazda… – Tak, wiem, poznałam go. Muszę przyznać, że robi wrażenie. Ten płaszcz… Te oczy… Z korytarza dobiegł ich jakiś odgłos. Charlotte i Bran znieruchomieli. Zza rogu wyszły dwie małe, ciemne postacie. Charlotte uniosła okulary do oczu. Cholerka! To jej siostry. (Zwykle lubiła ich towarzystwo, ale teraz chciała obsztorcować Brana, a nie zrobi tego na oczach swoich młodszych siostrzyczek. A niech to!) – Bran – zakwiliła ta najmłodsza. – Wiedziałam, że to ty, poznałam po głosie! – Annie, myszko mała! – Bran opadł na kolano i rozchylił ramiona, a dziewczynka podbiegła i rzuciła mu się na szyję. Wyciągnął rękę do Emily. – Cześć, Em. – Co ty tu robisz? – spytała ta starsza, marszcząc brwi. – Jak cię dorwie panna Scatcherd… – Bran dostał… pracę – wyjaśniła szeptem Charlotte. – Akurat wykonywał zlecenie nieopodal i postanowił do nas zajrzeć. Czy to nie miło z jego strony? Ale teraz musi już lecieć, zanim wszystkie wylecimy przez niego ze szkoły. – Pracę? A jaką? – Emily zawsze musiała wściubić nos w nie swoje sprawy. (Była pod tym względem dokładnie taka jak Charlotte). Anne podniosła wzrok na brata. – A nie miałeś być pastorem, jak tata? – Nie, malutka. Będę… – Nie może nam tego wyjawić, bo to tajemnica – przerwała Charlotte. – Złożył przysięgę, że… – Zostałem agentem Towarzystwa! – ogłosił. Charlotte westchnęła. Usta Anny uformowały literę O. – Towarzystwa? Jak ci się to udało, Bran? – Anna była dojrzała jak na swoje dwanaście lat. Charlotte mogłaby przysiąc, że bywa mądrzejsza od ich wszystkich razem wziętych. – To… dość zabawna historia – odrzekł brat. – Nie wiąże się z tym żadne zagrożenie – uspokoiła ją Charlotte. – Duchy nie mogą skrzywdzić żyjących. Chyba że ktoś umrze ze strachu na ich widok. – Ale chyba nie relokujesz Marii i Lizzie, prawda? – spytała z nadzieją Anne.

Cała czwórka umilkła jak na komendę. Nigdy nie rozmawiali o starszych siostrach. Ojciec nie potrafił nawet wymówić ich imion. Gdy choroba cmentarna zabrała dwie najstarsze córki, nosił się z myślą o zabraniu z Lowood pozostałych dzieci. W końcu tego nie zrobił. Bo nie było go stać. – Czasem mnie odwiedzają – kontynuowała Anne. – Bran, proszę, nie przepędzaj ich stąd. – Nie przepędzę… – zająknął się i rozejrzał szybko. – Annie, siostrzyczko, czy widziałaś je na terenie szkoły? Dziewczynka uśmiechnęła się promiennie, ale nic nie odpowiedziała. – Jak to: czy widziała? – Emily skrzyżowała ramiona. – Nie mogła ich widzieć. Przecież już ich nie ma. (Emily zajmowała w rodzinie pozycję tej konkretnej, która twardo stąpa po ziemi. Nie wierzyła w duchy. A przynajmniej jeszcze nie). – A co ojciec myśli o tym całym zamieszaniu z Towarzystwem? – Charlotte nagle zapragnęła zmienić temat. – O niczym nie wie. Myśli, że uczę się handlu w Londynie. – Bram zmierzwił Anne włosy. – Nie naskarżysz mu na mnie, co? Dziewczynka pokręciła głową. (W odróżnieniu od Brana ona umiała dochować tajemnicy). W międzyczasie zegar na ścianie wybił czwartą. – Muszę już iść – powiedział Bran, wyłuskawszy się z chudych ramion Anne. – Wrócę jutro, moje kochane. Znaczy, jeśli pan Blackwood pozwoli mi sobie towarzyszyć. Ale myślę, że pozwoli. Po tym wszystkim, co razem przeszliśmy, stajemy się sobie coraz bliżsi. Więc zobaczycie mnie na służbie, gdy będę pełnić obowiązki agenta Towarzystwa. Nie będę mógł z wami rozmawiać, ale przynajmniej się zobaczymy. No, to do jutra. Podszedł do okna i już zdążył przerzucić jedną nogę przez parapet, zanim do Charlotte dotarło, co powiedział. – Czekaj! – Złapała go za ramię i wciągnęła z powrotem do pokoju. – Po co pan Blackwood tu przyjeżdża? – Mamy pozyskać nowego rekruta. To ściśle tajne, nie wolno mi o tym mówić, więc obiecajcie, że nikomu nie wygadacie. Pan Blackwood wrócił do Londynu, ale teraz przysłano nas tu z powrotem. Więc muszę dopilnować, by jego ubranie było wyprasowane i przygotowane na jutrzejsze spotkanie z panną… – Nie mów nic o żadnym „spotkaniu z panną Eyre” – przestrzegła go Charlotte – bo jak któraś usłyszy, piskom i plotkom nie będzie końca.

Bran wybałuszył oczy. – Skąd wiedziałaś, że szukamy panny Eyre? – Bo jestem geniuszem – odrzekła zniecierpliwiona. – A poza tym pan Blackwood już trzy razy był tutaj w tej sprawie. Wystarczy dodać dwa do dwóch. – Będziesz prasował ubranie pana Blackwooda? – Uwagę Emily jak zwykle przykuł jakiś nieistotny szczegół. Jej usta wykrzywił szyderczy uśmieszek. – To ty umiesz prasować? – Robię, co każe pan Blackwood. – Bran pojaśniał od dumy. – A jak nie umiem czegoś zrobić, to się uczę. Alexander… pan Blackwood to świetny facet. Chciałbym mu jakoś zaimponować. – Ale pan Blackwood nie zobaczy się tutaj z Jane Eyre – powiedziała Charlotte. – To niemożliwe. Teraz Bran się zmarszczył. Ta mina zupełnie nie pasowała do jego pogodnej twarzy. – A to czemu? – Bo Jane podjęła pracę guwernantki. Wyjechała z Lowood. – Opuściła nas w zeszłym tygodniu – zawtórowała jej smutnym głosikiem Anne. – A była moją ulubioną nauczycielką. – Charlotte od kilku dni chodzi jak struta – dodała subtelna jak parowóz Emily. Charlotte przełknęła ślinę. Przecież to takie oczywiste. Dlaczego dopiero teraz zrozumiała, że Jane Eyre widzi duchy. A zatem musiała kiedyś umrzeć. Była widzącą, podobnie jak Bran. To dlatego pan Blackwood próbował ją zrekrutować. I to dlatego tyle gadała do siebie. Po prostu rozmawiała z ludźmi, których nie widział nikt poza nią. Dlaczego Jane jej o tym nie powiedziała? Były przecież przyjaciółkami, prawda? I to najlepszymi. Więc czemu Jane ukrywała przed nią coś tak istotnego? Może ja jej zupełnie nie znam? – rzuciło się Charlotte na myśl. – Natychmiast muszę poinformować o tym pana Blackwooda. – Bran znowu wyszczerzył się od ucha do ucha. Alexander będzie mu wdzięczny za tę informację. Charlotte okazała się wcale użyteczna. Dziewczęta wycałowały i wyściskały brata, który następnie wymknął się przez okno, zsunął się po stykającym się ze ścianą szkoły drzewie, o mało nie skręcając sobie karku, a potem zniknął we mgle. Charlotte odprowadziła siostry do łóżek.

– Bran dobrze wygląda, no nie? – Anne ziewnęła z lubością, gdy Charlotte nakryła ją kołdrą. – Tak, kochanie. To prawda. – Bo to jest prawda, dodała w myślach. Błyskał wesoło oczami, policzki miał rumiane z ekscytacji. Dobrze było zobaczyć go niesionego takim zapałem i entuzjazmem. Posmutniała, gdy pomyślała o własnej nijakiej przyszłości. Próbowała zasnąć, ale po jakimś czasie się poddała, wstała i poszła do swojej kryjówki pod schodami, zabrawszy ze sobą świecę i notes. Różne myśli snuły jej się po głowie, a ona musiała je zanotować. Wszystkie skupiały się wokół rażącej niesprawiedliwości tego świata, który mocno ograniczał jej możliwości zrobienia kariery tylko dlatego, że była dziewczyną. „Kobiety uważa się na ogół za bardzo spokojne istoty, ale kobiety czują tak samo jak mężczyźni – pisała drobnym maczkiem. – Potrzebują ćwiczeń dla swoich zdolności, pola dla swych wysiłków nie mniej niż ich bracia; cierpią, gdy są zbyt skrępowane, cierpią w bezwzględnym zastoju zupełnie tak samo, jak cierpieliby mężczyźni; i ciasnotą umysłu grzeszą ich bardziej uprzywilejowani bracia, którzy twierdzą, że kobiety powinny ograniczyć się do gotowania puddingów, robienia pończoch, grania na fortepianie i haftowania. Bezmyślnością jest potępiać je albo śmiać się z nich, jeżeli starają się robić więcej albo nauczyć więcej, niż zwyczaj wymaga dla ich płci”. Wzięła głęboki wdech i poczuła, że zdenerwowanie mija. Pisanie ją uzdrawiało, pozwalało jej uwolnić emocje, tak jak lekarz leczył pacjenta, upuszczając mu krwi. Lecz równocześnie sprawiało, że czuła się pusta, jakby to pisanie było wszystkim, co wolno jej mieć. Czy mogła się zadowolić tylko marzeniami, tymi w pośpiechu nanoszonymi na papier zapisami wędrówek umysłu? Dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie. Nie. Po stokroć nie. Nie będzie tolerować takiego stanu rzeczy. Zamiast tego – jak to ujęła Jane? – „wyobrazi sobie, jak by to było wieść inne życie”. Poszuka go dla siebie, a jeśli nie znajdzie, to stworzy je od podstaw. Wróciła prędko do sypialni, ubrała się i wyjęła spod łóżka torbę, do której zamierzała zapakować swój mikry dobytek. – Co ty robisz? – szepnęła Emily.

Charlotte nie umiała zapanować nad drżeniem głosu. – Będę pracować dla pana Blackwooda. Chciał Jane, ale zamiast niej dostanie mnie. – Myślisz, że cię przyjmie? – W głosie Emily pobrzmiewała obawa i zazdrość. – Czy nie odmówił ci poprzednim razem? – Przekonam go. – Ale co ze szkołą? – Już dość się tu nauczyłam. – Na stosiku ubrań w torbie Charlotte ułożyła notes, mocno zakręcony kałamarz i garść piór, po czym ją zamknęła. Z jednej strony urwało się ucho, ale nie zamierzała się tym przejmować. Uśmiechała się. Emily usiadła na łóżku. – To nie przystoi, Charlotte. Jesteś dziewczyną. To się nie godzi, byś latała po ludziach i błagała o pracę. Charlotte zadarła nos. – Wolę mieć pogodę w sercu, niż nosić się godnie – odparła radośnie i wybiegła z pokoju.

8 JANE – Musisz włożyć swój najlepszy strój – powiedziała pani Fairfax, przeglądając garderobę Jane, choć w szafie znajdowały się tylko dwie identycznie szare sukienki, więc wybór ograniczał się do tej, która wyglądała na mniej znoszoną. – Ta chyba się nada. Jane została zaproszona do salonu, gdzie pani Fairfax miała oficjalnie przedstawić ją gospodarzowi, a także zaznajomić ją z poziomem wiedzy Adelki. Pani Fairfax położyła sukienkę na łóżku Jane. Następnie spulchniła poduszki i poprawiła narzutę. Pan Rochester wyjechał na kilka dni, a jego niespodziewany powrót zaowocował tym, że gospodyni kompulsywnie poprawiała wszystko naokoło, jakby sama królowa zapowiedziała się z wizytą. Rumieniec wystąpił na policzki Jane – częściowo w wyniku zawstydzenia, że nie ma żadnych ładnych rzeczy, a częściowo w związku z dziką ekscytacją: nareszcie zobaczy się znowu z panem Rochesterem! Zajrzy w jego ciemne oczy… zadzierając głowę, bo taki jest wysoki. – Mam nadzieję, że będzie z nim Pilot – powiedziała Helena, udając, że podziwia się w lustrze, choć przecież się w nim nie odbijała. – Chyba mnie lubi. – Tylko się proszę nie spóźnić – przestrzegła Fairfax. – Pan Rochester nade wszystko ceni punktualność, porządek i dyscyplinę. – Niech pani będzie spokojna, nie spóźnię się. Kobieta wyfrunęła z pokoju, po drodze ścierając kurz z wszystkich powierzchni. Jane zasiadła w salonie dobre piętnaście minut przed czasem. Dwa kroki dalej dryfowała w powietrzu Helena. Chwilę później do pomieszczenia wszedł pan Rochester, niosąc… nie, niemożliwe – walizkę Jane z przyborami do malowania. Jane dała ją Adelce do obejrzenia, ale teraz z jakiegoś powodu miał ją pan Rochester. Jane zerwała się na nogi. – Dzień dobry panu. – Dzień dobry. Proszę usiąść.

Usłuchała, a gospodarz spoczął po przeciwnej stronie sofy. Helena zeszła mu z drogi. – Co za nieuprzejmość – westchnęła. Jane nie wiedziała, co ma zrobić z rękami, postanowiła więc nic z nimi nie robić. Nie wiedziała, gdzie ma patrzeć, więc utkwiła wzrok w podłodze. Nie wiedziała, co ma mówić, więc milczała, bo choć siedzieli na przeciwległych skrajach sofy, to i tak o wiele za blisko, by nie złamać przynajmniej kilku norm obyczajowych. Dzięki Bogu, że chociaż Helena zajęła miejsce między nimi. Pan Rochester postawił walizkę przy swoich nogach. – Skąd pani do nas przyjechała, panno Eyre? – Ze szkoły w Lowood, sir. – A kim są pani rodzice? – Nie żyją, sir. – Bracia? Siostry? – Nie mam, sir. Pan Rochester przyglądał jej się bacznie. – Przyjaciółki? – Jedna, może dwie. – Czy on pyta o takie rzeczy wszystkich swoich podwładnych? – prychnęła Helena. – Jedna, może dwie – powtórzył. – Ma pani na myśli tę drugą wiedźmę? – Kącik jego ust drgnął. Jane, jak się pewnie domyślacie, nie wiedziała, co odpowiedzieć, ale nie miało to znaczenia, gdyż pan Rochester indagował dalej. – Czego nauczyła panią praktyka w Lowood? – Głodu – odparła Jane bez zastanowienia. I zaraz dodała: – Oraz matematyki i historii w standardowym zakresie. Pan Rochester przechylił głowę z namysłem wypisanym na twarzy. – O ile wiem, dyrektorem szkoły był pan Brocklehurst. Czy nie zapewniał wyżywienia? – Nie. Zapewniał pomyje i resztki z własnego stołu. Ale był za to bardzo oszczędny. Na przykład oszczędzał węgiel, gdy uczennicom z zimna pękało szkliwo na zębach. Jego zwyczaje nie mają już jednak większego znaczenia. Nie żyje. – Bogu dzięki! – westchnęła Helena. Zwracała głowę to w prawo, to w lewo, śledząc przebieg rozmowy, jakby oglądała mecz tenisowy.

– Jak na kogoś, kto spędził całe życie w jednym miejscu, jest pani bardzo zawzięta. – Możliwe. Pan Rochester westchnął i sięgnął po walizkę. Gdy się schylił, zza kołnierza koszuli wyślizgnął mu się łańcuszek z zawieszonym kluczem, lecz szybko wsunął go z powrotem. Uniósł wieko i wyjął plik ukochanych obrazów i szkiców Jane. Dziewczyna wstrzymała oddech, co nie uszło uwadze Rochestera. Delikatnie obchodził się z płótnem i papierem, rozwijając je na stole. – Czy to pani dzieła? – spytał. – Oczywiście – odrzekła Jane, jakby nieco urażonym tonem. – Nie chciałem pani obrazić – zapewnił gospodarz. – A ja nie chciałam się obrazić – zrewanżowała się. Wrócił wzrokiem do obrazów. Większość stanowiły pejzaże. Na niektórych odnalazł wzrokiem jasnowłosą dziewczynę. Helena pochyliła się nad blatem usłanym arkuszami. – Ale pięknie wyszłam, co? – powiedziała, wskazując ten, na którym stała na tle wzgórza. – Czy czuje się pani szczęśliwa, malując, panno Eyre? – Nie czuję się nieszczęśliwa. – A więc szczęśliwa? – Miałam wtedy wolne. Były wakacje, ale zostałam w szkole, bo nie miałam dokąd pójść. Byłam zadowolona. – Dlaczego nie chce pani przyznać, że była szczęśliwa? Jane potrząsnęła głową. Bo byłam głodna. Bo moja najlepsza przyjaciółka zmarła w moich ramionach. Bo jestem na świecie sama jak palec. Nagle do pokoju wparowały pani Fairfax i Adelka. Dziewczynka miała na sobie zieloną sukienkę i falbaniaste pantalony. Na widok Rochestera gospodyni znieruchomiała. – Och, najmocniej przepraszam pana za spóźnienie. Dziewczynka zrobiła krok naprzód. – Przygotowałam piosenkę w moim rodzimym języku. Czy mam zaśpiewać? – Oczywiście – powiedziała Jane. – Moja maman nauczyła mnie występować. Sama śpiewała w… – urwała i przyłożyła palec do policzka, szukając właściwych słów. Pan Rochester oczyścił gardło. Pani Fairfax poruszyła się niespokojnie.

– W operze – podpowiedziała. Pan Rochester chrząknął znacząco. Dziewczynka pokręciła głową. – Och, nie, nie wydaje mi się… – W operze, w operze… – nalegała pani Fairfax. – Opeeera? – powtórzyła dziewczynka, marszcząc brwi. Pani Fairfax usiadła w fotelu obok sofy, a Adelka stanęła na środku pokoju i zaczęła śpiewać. – Panno Eyre, pani rozumie słowa? – spytała gospodyni. – Pan Rochester już nie chce tłumaczyć. Jane łypnęła na swojego chlebodawcę, ale on patrzył tylko na Adelkę. Wsłuchała się w słowa piosenki. – Pierwsze wersy mówią o słynnej tancerce… w jakimś lokalu… Miała kwiaty wplecione we włosy i sukienkę, która… och. – Tekst traktował o tym, ile ciała zakrywała sukienka. I ile odkrywała. Jane zarumieniła się i rzuciła okiem na pana Rochestera, doszukując się na jego twarzy wyrazu konsternacji lub oburzenia. Ale on po prostu słuchał. Zupełnie niezbulwersowany. – No więc… tak. Tancerka miała na sobie sukienkę – podjęła Jane, darując sobie detale. – I była zakochana w… szulerze? Nie, w krupierze. A w nocy oni… ojej. Adelka śpiewała o czymś, co można by nazwać bardzo specjalnym przytulaniem. Policzki Jane zapłonęły czerwienią. – Może jednak pan Rochester przełoży… – zwróciła się w jego stronę. Gospodarz odkaszlnął w pięść i pokręcił głową. – Niech pani kontynuuje, panno Eyre. Dobrze pani idzie. Dalsza część piosenki opowiadała o zamiłowaniu tancerki do uwodzenia młodych mężczyzn, którzy odwiedzali ją, gdy nie było w domu jej partnera. – A potem się bardzo, ale to bardzo… kochali – wykrztusiła Jane. W ostatnim wersie chłopak dowiedział się o niewierności swej lubej i zadźgał nożem ją oraz jednego z jej adoratorów. – Nerwowy jakiś – skomentowała Helena, która również mówiła po francusku, choć nikt nie prosił jej o tłumaczenie. – A potem żyli długo i szczęśliwie – jęknęła Jane. Będzie musiała nauczyć Adelkę jakichś innych piosenek. – Jakie to słodkie! – emocjonowała się pani Fairfax. – Nie mogę się doczekać efektów pani nauczania.

Jane zdobyła się na krzywy uśmiech. Adelka zaśpiewała jeszcze dwie piosenki: jedną o francuskim tańcu, w którym zadzierało się spódnice i wysoko kopało nogami, a drugą o kobiecie pracującej nocą. Jane zachodziła w głowę, kto do tej pory odpowiadał za edukację młodziutkiej uczennicy. Może ktoś z… opery? W każdym razie przestała tłumaczyć. Skończywszy śpiewać, Adelka spojrzała wyczekująco na pana Rochestera. – A gdzie mój prezent? – spytała. – Ach, wróciłem z podróży, więc mała spodziewa się prezentu – wyjaśnił gospodarz. – Kocha prezenty ponad wszystko. A czy pani lubi je dostawać, panno Eyre? – Trudno powiedzieć, nigdy żadnego nie otrzymałam. Ale zakładam, że to pewnie dość miłe, dostać podarek. – Nigdy nie dostała pani prezentu? – Jeśli nie uważa pan za prezent umiejętności przeżycia na przypalonej owsiance, to nie. Pan Rochester westchnął głęboko. A potem podszedł do ściany i pociągnął za dzwonek podpisany „Kuchnia”. Chwilę później do pokoju wpadła Gracja Poole. Miała twarz umorusaną sadzą lub popiołem i minę mrożącą krew w żyłach. – Pani Poole – zwrócił się do kobiety pan Rochester – co pani robi w kuchni? Dlaczego nie jest pani… – uciął gwałtownie. – We wschodnim skrzydle, gdzie trwa remont? – podsunęła pani Fairfax. – Tak – podchwycił gospodarz. – O to właśnie chciałem spytać. – Byłam w kuchni, bo przygotowywałam jedzenie dla… robotników. – Gracja Poole nie używała w stosunku do pana Rochestera zwrotów grzecznościowych ani nie odnosiła się do niego z nabożnym szacunkiem, czego w tamtych czasach wymagano od służby. Jane spodziewała się, że gospodarz ofuknie ją za arogancję, ale nic podobnego nie nastąpiło. – Proszę przynieść pannie Eyre coś do zjedzenia – nakazał pan domu. Gracja Poole przeniosła wzrok na guwernantkę i zlustrowała ją od stóp do głów. Jane wyprostowała się nieznacznie, starając się wyglądać tak, jakby zasługiwała na posiłek. – Nieważne – powiedział pan Rochester. – Robi się późno. Panno Eyre, proszę położyć podopieczną do łóżka. Gracja Poole wzruszyła ramionami.

– Skoro pan tak mówi. Mogę wstawić kocioł na ogień. – Nie jedz niczego, co ugotuje dla ciebie ta kobieta – szepnęła Helena. – Bardzo dziękuję, ale muszę położyć Adelkę do łóżka. – Jane nie zdołała zdusić drżenia głosu. – Dobranoc państwu. Chodźmy, kochanie. Pani Fairfax wyszła razem z nimi, a gdy znalazły się poza zasięgiem słuchu chlebodawcy, Jane zwróciła się do niej: – Nastrój pana Rochestera zmienia się z sekundy na sekundę. – Ja już się przyzwyczaiłam. – Pani Fairfax machnęła ręką. – Prawie nie zauważam. Ale ma skłonności do snucia mrocznych rozmyślań. I nie bez powodu. Wiele w życiu przeżył. Jego starszego brata zabrała choroba cmentarna, a w rodzinie doszło do jakiejś zdrady czy czegoś w tym rodzaju. – Zdrady? – zaciekawiła się Jane. – Nieważne – ucięła gospodyni. – Dobranoc, panno Eyre. Z tymi słowami zniknęła za rogiem. Tej nocy Jane nie mogła zasnąć. Leżąca obok Helena trzęsła się tak bardzo, że wibrowało całe łóżko. – Gracja Poole to zło wcielone – ogłosiła. – Nie bądź niemądra – odpowiedziała Jane. Sama bardzo chciała w to uwierzyć. – Kto nazywa garnek kotłem? Chyba tylko czarownica… – Na pewno się przejęzyczyła. – Coś tu nie gra, już ja ci mówię. – Śpij, moja droga – ucięła Jane. W jednej chwili przestała myśleć o Gracji Poole. Zamiast tego jej głowę wypełniło wspomnienie wieczoru z panem Rochesterem, delikatności, z jaką trzymał jej prace, i pomysłu, by zamówić dla niej coś do jedzenia.

9 ALEXANDER – Nie ma jej. – Alexander wpatrywał się w Branwella, który wpadł do jego pokoju w środku nocy. – To właśnie próbuję panu powiedzieć, sir. Panna Eyre opuściła budynek. – Przekrzywił głowę. – Śpi pan w masce? – A pan nie? – Alexander osunął się na łóżko, starając się dobudzić. Nie mógł zrozumieć tych trzech wygłoszonych przez asystenta słów: „Nie ma jej”. – Nie rozumiem – mruknął. – Dokąd miałaby pójść? – Gdzieś, gdzie otrzyma zatrudnienie jako guwernantka i spełni marzenie swego życia? – Branwell spojrzał w sufit, jakby chciał sobie przypomnieć, czy czasem już tego nie powiedział. (Oczywiście powiedział, ale ponieważ nie był przyzwyczajony do tego, że Alexander za nim nie nadąża, był teraz skłonny kwestionować wszystko, co dotyczyło jego osoby). Agent pokiwał głową, nienaturalnie powoli. – Czy wiesz, dokąd udała się panna Eyre? – Przepraszam, panie Blackwood. – Branwell zmarkotniał. – Zapomniałem spytać. – Przecież musimy ją znaleźć. – Alexander pomasował skronie. – Chyba mógłbym wrócić do Lowood i… – Czekaj pan. – Agent otrząsnął się z resztek senności. – Po co poszedł pan nocą do szkoły dla dziewcząt? – Znaczy… ja… – zająknął się Branwell. Jakie to nieprzyzwoite. Gdyby ktoś się dowiedział, że członek Towarzystwa wkradł się w środku nocy do wiejskiej szkoły dla dziewcząt, król nie dałby już na TRDZ złamanego szylinga. Branwell byłby skończony, a w dodatku pociągnąłby za sobą na dno również Alexandra. Nawet sam Wellington mógłby mieć z tego powodu nieprzyjemności, gdyby tylko wyszło na jaw, że Branwell to jego siostrzeniec. (Choć po prawdzie Alexander wciąż nie mógł w to uwierzyć). Branwell oblał się jaskrawym rumieńcem. – Sir, ja… – Ani słowa więcej! – Alexander wyciągnął walizę spod łóżka i otworzył wieko. – Niech pan wraca do pokoju. Gdy tylko wstanie słońce… – czyli lada

moment – pójdę do szkoły i poproszę o aktualny adres panny Eyre. Pan ma zostać tutaj i zebrać swoje rzeczy. Gdy tylko przepytam wszystkie uczennice i duchy w Lowood i dowiem się, gdzie jest panna Eyre, ruszymy za nią. – Strasznie mi przykro, panie Blackwood. Myślałem… – Nie teraz, panie Branwell. Niech pan idzie do pokoju i trochę odpocznie. Potem przyjdę po pana. – Jak on wytłumaczy zachowanie Branwella Wellingtonowi? Nie dość, że musiał donieść pryncypałowi, że jego protegowany to partacz i ciamajda, który nadaje się na agenta jak kamień na poduszkę, to jeszcze teraz zmuszony będzie powiedzieć księciu, że jego siostrzeniec wywołał skandal. Och, już widział te rozognione oblicza uczennic Lowood, które znowu zaczną plotkować o romansie łączącym Alexandra z panną Eyre, gdy tylko znowu pokaże się w szkole. Aż zadrżał na wspomnienie poprzedniej wizyty. Czy warto się tak narażać, by się dowiedzieć, gdzie przebywa Jane Eyre? Możliwe, że tak. Chyba tak. Branwell powlókł się do drzwi, otworzył je i stanął w progu. – O, cześć, Szarlotko! Co? Czyżby Branwell zamówił ciasto z dostawą do domu? Właśnie dlatego Alexander wolał pracować sam. Rzucił ubranie z powrotem do walizki i podniósł wzrok, by zobaczyć, jak Branwell obściskuje się w korytarzu z jakąś dziewczyną. I jak ona – o nie! – odwzajemnia uścisk. Skryta pod maską twarz Alexandra poczerwieniała. Cóż za bezwstydne okazywanie uczuć! O tej porze! W korytarzu!!! (W czasach georgiańskich, ale i wiktoriańskich, o późniejszych nie wspominając, nawet niewinny uścisk był uważany za Przekroczenie Pryncypiów Przyzwoitości. I tak, obściskiwanie w korytarzu z całą pewnością zasługiwało na aż trzy wykrzykniki). Nawet gdy już skończyli się tulić i odstąpili od siebie o krok, wciąż trzymali się za ręce. Dopiero wtedy Alexander zauważył, że młodą kobietą jest Charlotte Brontë z Lowood. – A co ty tu robisz? – spytał Branwell, szczerząc się do niej. – I jak długo podsłuchuje pani pod drzwiami? – Alexander skrzyżował ramiona, żałując, że minionego wieczoru nie położył się do łóżka ubrany bardziej kompletnie. Jego długa koszula nocna była zdecydowanie zbyt frywolna, by przyjmować w niej młode damy.

– Krótką chwilę. – Odkleiła się od Branwella i podniosła okulary do oczu, by rzucić okiem do notesu. – Ale dość długo, by się dowiedzieć, że ma pan zamiar przesłuchać wszystkie uczennice i duchy w Lowood w celu odnalezienia Jane Eyre. I oto jestem, gotowa do przesłuchania. Alexander ściągnął brwi, obrzucił spojrzeniem najpierw pannę Brontë, a potem Branwella. – To wy się znacie? – Oczywiście! – uśmiechnął się Branwell. – Znam Szarlo… – Nie nazywaj mnie tak. – …tkę całe życie! Wellington mnie zabije – pomyślał Alexander. – Charlotte jest moją siostrą, panie Blackwood. Alexander nie powstrzymał opadu szczęki. – Ale jak to? – No cóż, sir, kiedy dwoje ludzi bardzo się kocha, to wtedy starają się o dziecko i czasem jest tych dzieci więcej niż jedno, wtedy zaś… – Dość! – Alexander dostrzegał teraz rodzinne podobieństwo. Oboje byli niewysocy i porywczy. Mieli podobne nosy i cerę, a także bystre oczy, które chłonęły łapczywie wszystko naokoło. – Chodziło mi o to, że pan Branwell… Przeszkodził mu perlisty śmiech panny Brontë. – Pan Branwell? Poważnie? – Czy nie tak się pan nazywa? – Alexander zgromił asystenta wzrokiem. – Wszyscy zwracają się tak do pana, a Branwell to przecież nazwisko. – Nazywam się Branwell Brontë, sir. Ale wstyd. I to podwójny. Po pierwsze, imieniem Branwella Brontë jest nazwisko – równie dobrze mógłby nazywać się Smith Smith – a po drugie, Alexander nie miał o tym pojęcia. Dlaczego nikt mu nie powiedział? – O Boże – wymamrotał. – Więcej was matka nie miała? – Właściwie to miała – odparł Branwell. – Jest nas czworo. Nasze dwie siostry, Emily i Annie, widział pan w szkole. – Jakże się cieszę. Dobrze, spróbujmy teraz uniknąć rozkojarzenia. – Alexander utkwił spojrzenie w pannie Brontë. – Co pani tu robi? – Przyszłam pomóc, ma się rozumieć! – Uśmiechnęła się promiennie. – Nie musi pan już iść do szkoły. Wiem, że się pan krępuje. O nie. – A poza tym uświadomiłam sobie, że skoro mam być pańską, asystentką, powinnam wykazać inicjatywę.

Alexander skrzywił się. – Ale ja już mam asystenta. – Niestety, dodał w myślach. – Właśnie! – Panna Brontë wskazała go palcem, a potem zwróciła się do Branwella: – Będę więc asystentką pańskiego asystenta. – Może innym razem. – Mars na twarzy agenta pogłębił się, ale panna Brontë najwyraźniej tego nie zauważyła. – A kiedy zrekrutujemy Jane, która też z czasem stanie się pełnoprawną agentką, ona również będzie potrzebowała asystentki. Coś mi się widzi, że stworzymy razem świetny zespół. – Przecież nie wiemy nawet, dokąd się udała – wyrzekł Alexander. Ostatkiem sił próbował nie oszaleć. – Ależ wiemy, wiemy – zaoponowała asystentka asystenta. – Doprawdy? No to słucham. – Niech pan mi pozwoli iść z wami. – Wcisnęła notes i pióro z powrotem do kieszeni. – Jestem użyteczna, przekona się pan. Wtedy Alexander zauważył torbę u jej stóp. Spakowana na przygodę, mogę się założyć – pomyślał. – Nie ma mowy, żeby pani z nami poszła – zaperzył się Alexander. – Nie zgadzam się i koniec. Spieszymy powiadomić naszych czytelników, że panna Brontë nic sobie nie robiła z zakazów Alexandra. Nie żeby była to dla niej bułka z masłem. W drodze do wyjścia, a potem do powozu, pan Alexander powtarzał jak katarynka: – Niech pani idzie do domu, panno Brontë. – Czas nas goni, panno Brontë. – Niech pani przestanie mówić, panno Brontë. Ale panna Brontë była uparta jak osioł. Deptała im po piętach, nieustannie trajkocząc, a gdy już miała wejść z nimi do powozu, Alexander powstrzymał ją wyciągniętą dłonią. – Niech pani idzie do domu, powiedziałem. – Nie mam domu – argumentowała. – Znaczy, oficjalnie mieszkam w Lowood, ale nigdy nie uważałam tego miejsca za dom. Jakże bym mogła? To miejsce tłamsi wyobraźnię do tego stopnia, że aż… nie sposób sobie tego wyobrazić. Już prędzej uznałabym za dom posiadłość mojej rodziny w Haworth… Tam się urodziłam i tam chyba wciąż mieszka mój ojciec… Ach tak. Teraz już widział rodzinne pokrewieństwo z Branwellem. – Tak czy inaczej – podjęła z werwą – pomogę panu, czy pan tego chce

czy nie. – Nie może mi pani pomóc – westchnął Alexander. – Jest pani tylko dziewczyną. Ale Charlotte ani myślała odstąpić od powozu. – W tym, co pan powiedział, nie ma krztyny sensu. Moja płeć nie ma żadnego znaczenia. Inteligencja, bystrość i hart ducha nie są cechami zarezerwowanymi wyłącznie dla mężczyzn. – Nie o to mi chodziło. Ma pani tylko szesnaście lat. – A pan osiemnaście – odparowała. – A Bran piętnaście. To o co chodzi? Alexander zwrócił się ostro do Branwella: – Pan ma piętnaście lat? Twierdził pan, że siedemnaście. Policzki Branwella były tak czerwone jak jego włosy. – Może przesadziłem ociupinkę. – Panno Brontë… – Alexander przesunął dłonią po twarzy. – Panie Blackwood – zaripostowała – jadę z wami i koniec. – Ale dlaczego? – Z tego prostego powodu, że mnie panowie potrzebujecie. – A do czego, jeśli wolno spytać? – westchnął, nie kryjąc się ze znużeniem. – Niech mi pan powie: jaki ma pan plan? – Plan? – Tak właśnie. Nie wie pan, gdzie jest Jane. Ja wiem. Skrzywił się. – Mógłbym po prostu zapytać w Lowood. – Jeśli pan to zrobi – powiedziała – rozpuszczę plotkę, że wrócił pan, żeby aresztować pannę Eyre za morderstwo, i wtedy nikt panu nic nie powie. Przesunął po twarzy drugą dłonią. – Panno Brontë… – A w ogóle – Charlotte zadarła głowę – jakie działa wytoczy pan przeciw Jane tym razem? Bo o ile dobrze pamiętam, próbował ją pan przekonać do pracy dla Towarzystwa już trzy razy i za każdym poniósł pan sromotną klęskę. – Otrzymałem polecenie zaoferowania jej lepszych warunków. Dodatków żywieniowych. – Zaraz, możemy mieć dodatki żywieniowe? – dobiegł z powozu zdumiony głos Branwella. Ale panna Brontë już kręciła głową.

– Nie chcę być nieuprzejma, panie Blackwood, ale co pan w ogóle może wiedzieć o dziewczynie takiej jak Jane Eyre? Może lepiej, żeby do pracy dla Towarzystwa zachęciła ją serdeczna przyjaciółka? Alexander nie miał na to odpowiedzi. – Bo Jane jest moją przyjaciółką – nie ustępowała panna Brontë. – Jeśli istnieje ktoś, kto zdoła ją namówić do przyjęcia pańskiej oferty, to tą osobą jestem ja, nikt inny. – Więc chce pani jechać z nami – powiedział – żeby ją przekonać do pracy dla nas? Potwierdziła skinieniem. – I chyba nie muszę dodawać, że nie pisnę ani słowa o tym, gdzie się znajduje, dopóki nie wpuści mnie pan do tego powozu. Alexander rozważał to przez dłuższą chwilę. A potem westchnął zrezygnowany i cofnął się, odsłaniając wejście. Panna Brontë opadła z gracją na miejsce obok brata, a Alexander umościł się naprzeciwko i zawołał przez okno na woźnicę. – Dokąd? – dobiegło ich od strony kozła. Alexander posłał Charlotte znaczące spojrzenie. Może gdy już powie, dokąd jechać, wyrzucą ją w Lowood i pomkną w siną dal? – Na południe – rozkazała, a potem wbiła wzrok w agenta, który nie był tak cwany, jak mu się wydawało. – Zostawiłby mnie pan, gdybym zbyt wcześnie zdradziła, dokąd jedziemy. – Ależ skąd – odrzekł Alexander bez przekonania. – Ależ stąd – odparowała panna Brontë. – Totalnie by zostawił – wymamrotał Branwell. Alexander nigdy nie przyznałby, że czuje się obrażony, ale chyba to słowo najtrafniej oddawało jego nastrój w pierwszej godzinie podróży. Branwell zasnął (bo mało spał minionej nocy), a panna Brontë z wielkim entuzjazmem pisała coś w notesie. – To bardzo emocjonujące, pracować dla tak szacownej organizacji – odezwała się, nie kryjąc podniecenia. – Słyszałam, że wieki temu banda duchów terroryzowała londyńskich sklepikarzy. Upiory łupiły sklepy i śpiewały hymn Anglii tak głośno, że słyszeli je nawet zwykli ludzie. A potem jeden agent Towarzystwa zagonił całą bandę do Tower i podstępem relokował wszystkich członków po kolei. Czy to prawda? – Jej pióro już dotykało kartki, czekając na potwierdzenie Alexandra, który nie rozumiał, jakim cudem udaje jej się cokolwiek zapisać w podskakującej na wybojach

dorożce. – To prawda – odpowiedział. – Ale wątpliwe, byśmy mieli jeszcze kiedyś dokonać czegoś podobnego. Niby jak, skoro król obciął nam fundusze? Nie wiem, jak długo jeszcze będziemy istnieć. Musielibyśmy jakoś przekonać króla, że jesteśmy przydatni. Że nasza praca jest ważna. Branwell otworzył jedno oko – bo wcale nie spał – i rzekł: – Nie jest dobrze. – Czytałam gdzieś, że król zakręcił kurek z forsą. – Pióro zaczęło szurać po papierze. – I pomyśleć, że akurat w tych ciężkich czasach przyszło mi wziąć na siebie obowiązki asystentki. Straszne, po prostu straszne. Proszę o szczegóły. Alexander absolutnie nie musiał jej niczego tłumaczyć. Agenci Towarzystwa nie tłumaczyli się przed nikim. Ale determinacja malująca się na jej twarzy była najzupełniej szczera, autentyczna jak jej zapał do pracy dla TRDZ. Westchnął. – No dobrze. Powiem pani, o co chodzi, ale musi pani przyrzec, że zachowa to dla siebie. – Mój notes umie dochować tajemnicy – uniosła pióro. – Proszę kontynuować, panie Blackwood. Jeśli to pańskie prawdziwe nazwisko… – Oczywiście, że jest prawdziwe! Dlaczego miałoby być nieprawdziwe? Mrugnęła do niego. – Żartowałam tylko. – A więc… – Alexander rozparł się na ławeczce. – Kilka miesięcy temu Jego Wysokość postanowił załatać królewski budżet. – Ale zostawił w spokoju Jedzenie na Życzenie i Narodowy Program Wspierania Sztuk Wszelakich, bo, na litość boską, nie jesteśmy przecież zwierzętami. Za to Towarzystwo… – Towarzystwo zostało na lodzie – dokończył Alexander. – Arthur Wellesley walczył jak lew, byle tylko utrzymać finansowanie, ale król Wilhelm nie wierzy w duchy, a więc uznaje nas za szarlatanów żerujących na ludzkiej naiwności. Obciął nam fundusze, każąc Wellingtonowi znaleźć alternatywne źródło pieniędzy. Zasugerował, by zwrócił się w tej sprawie do Francji. – A co na to Francja? – Pióro śmigało w palcach Charlotte, jakby żyło własnym życiem. – Francja odmówiła – rzekł Alexander. – Wtedy zaczęliśmy pobierać opłaty za nasze usługi, choć osobiście dalej uważam, że relokacja powinna

być dostępna dla wszystkich, nie tylko dla bogatych. – A więc mówi pan, że choć Towarzystwo płaci asystentkom mało, to jednak płaci, prawda? To pierwsza rzecz, o której pomyślała, gdy dowiedziała się o problemach finansowych Towarzystwa. – Wellington poprzysiągł zrobić, co w jego mocy, by utrzymać Towarzystwo – ciągnął Alexander. – Za wszelką cenę. Ale cały jego trud zda się na nic, jeśli nie wcielimy w nasze szeregi więcej widzących. Panna Brontë przyjrzała się uważnie agentowi, zbliżając okulary do oczu. Zapisała jeszcze dwa zdania i odłożyła notes. – Nad czym pani teraz pracuje? – zaciekawił się Blackwood. – Wciąż powieść kryminalna? – To już przeszłość. – Poklepała skórzaną okładkę. – Ta będzie o duchach i ludziach, którzy z nimi walczą. – Nie chcę być bohaterem powieści. – I nie będzie pan. – Uśmiechnęła się przebiegle. – Mój protagonista jest znacznie wyższy.

10 CHARLOTTE Przyjechali do miasteczka o nazwie Bakewell. Pan Blackwood zapłacił w gospodzie za trzy pokoje. Charlotte wiedziała, że odeśle ją do Lowood z samego rana. Ona, ma się rozumieć, nie wróci tam za żadne skarby. Teraz jednak nie miała innego wyjścia, jak tylko wyjawić agentowi, że Jane przebywa w pobliskiej posiadłości Thornfield Hall. Popołudnie spędzili, węsząc w miasteczku i rozmawiając z mieszkańcami. Charlotte odkryła, że panem domu jest niejaki Rochester. Uzbrojony w tę informację pan Blackwood kazał wysłać do posiadłości list. Treść wiadomości Blackwooda do Rochestera przedstawiała się następująco: Szanowny Panie, piszę w sprawie zatrudnionej niedawno przez pana guwernantki, panny Jane Eyre, z którą koniecznie muszę się jak najszybciej skontaktować w imieniu TRDZ. Z poważaniem A. Black Odpowiedź przyszła dość szybko: Szanowny Panie Black, odmawiam. Edward Rochester Pan Blackwood, który nie zrażał się byle czym, odpisał prędko: Szanowny Panie, zmuszony jestem poprosić znowu. To sprawa najwyższej wagi.

Odpowiedzią było tylko jedno słowo, na które aż szkoda było całej kartki papieru: Nie. Nie ulegało wątpliwości, że potrzebny im był jakiś plan. I to nie byle jaki, ale dobry. Zmyślny i przebiegły. Plan, który zagwarantuje im sukces i nie wybuchnie w twarz. Pan Blackwood najwyraźniej potrzebował planu autorstwa niezrównanej Charlotte Brontë. – Musimy się dostać do Thornfield Hall – zamyśliła się, obracając w głowie tę ostatnią lakoniczną odpowiedź. – Sęk w tym, że gospodarz odmówił współpracy. – I to dwa razy – dodał Bran. – Bystre z ciebie chłopię – westchnął pan Blackwood. Siedzieli w odgrodzonej części głównej izby oberży, gdzie mogli rozmawiać nieniepokojeni, ale wciąż pozostawali na widoku – dzięki temu nie sposób było uznać, że dwaj zamaskowani mężczyźni dopuszczają się nieobyczajnych czynów z samotną młodą damą. Pan Blackwood – jak wynikało z obserwacji Charlotte – był wyczulony na tę kwestię. – A może Charlotte napisze list do Jane? – podsunął Bran, a jego siostra postukała piórem w kant stołu. – Trudno orzec, czy go dostanie, zwłaszcza że pisał już do niej pan Blackwood. Nie, zbyt podejrzane. No i nie możemy po prostu zapukać do wrót i spytać, czy wyjdzie na dwór. Musimy być mądrzejsi. Cwańsi. Obaj mężczyźni skupili na niej wzrok, aż wreszcie ciszę przerwał Bran: – Masz plan, prawda, Szarlotko? – Branwell. Kochany. Tyle razy cię prosiłam, byś nie mówił do mnie Szarlotka. Postaraj się zapamiętać, pięknie proszę. – Przeniosła spojrzenie na agenta i zebrała się w sobie. W końcu ten cały Blackwood zobaczy, ile jest warta. Przekona się! Przyłożyła okulary do oczu i odnalazła tę część notatek, której szukała. – A tak, tutaj. W Leas rezyduje pewna dama, panna Blanka Ingram, która, jeśli wierzyć plotkom, jest potencjalną kandydatką na żonę dla pana Rochestera. – Potencjalną? – Wszyscy w mieście gadają, że ta dwójka, pan Rochester i panna Ingram, mogą niebawem stanąć na ślubnym kobiercu. Mówi się, że istnieje

prawdopodobieństwo, iż w ciągu dwóch tygodni Ingramówna przybędzie do Thornfield Hall, by spędzić nieco czasu z przyszłym narzeczonym, on zaś poprosi ją o rękę. Mieszkańcy miasteczka wydają się co do tego przekonani. – Ale co mnie obchodzi, z kim się ożeni pan Rochester? – spytał Blackwood. – Co ma piernik do wiatraka? – Mąkę, panie Blackwood. Panna Ingram jest naszym biletem wstępu do Thornfield Hall. Poprosimy Ingramów o pomoc. Przedstawimy się jako agenci Towarzystwa wykonujący tajną misję i spytamy, czy pozwolą trzem osobom dołączyć na krótki czas do świty narzeczonej pana Rochestera, która przebywa obecnie w Millcote. – Trzem osobom? – Panu, Branowi i mnie, oczywiście. Ale będzie mi potrzebna maska. – Zaraz, zaraz… – Pan Blackwood zmrużył oczy. – Czy mogę zapytać, po co pani maska? – Ponieważ dopóki oficjalnie nie stanę się agentką Towarzystwa, będę ją udawać. – O nie. Żadnej maski. – Blackwood skrzyżował ramiona. Panna Brontë spiorunowała go wzrokiem. Odwzajemnił spojrzenie. Nie mrugała. Zrobiła zbolałą minę. – Właściwie to brzmi jak dobry plan – pisnął nieśmiało Branwell. Charlotte obdarzyła brata radosnym uśmiechem. Blackwood wydał z siebie kolejne zrezygnowane westchnienie. (Ostatnio często wzdychał. Zrobi to jeszcze kilka razy, a w gospodzie zabraknie powietrza). – Dobra – skapitulował. – Mam zapasową maskę. Wszystko ułożyło się dokładnie tak, jak umyśliła sobie Charlotte. (Żartowałyśmy. Choć Charlotte była nadzwyczaj wprawna w układaniu szalonych, genialnych planów, prawie zawsze spalały one na panewce. Zapamiętajcie to na przyszłość, drodzy czytelnicy). Pierwszą kłodą, jaką los rzucił im pod nogi, była nieobecność pani Ingram w domu. Gdy przybyli, wpuszczono ich do salonu, gdzie zostali poinformowani, że gospodyni nie będzie całe popołudnie. Powiedziano im, że mogą poczekać, ale trudno określić, kiedy pani zjawi się z powrotem. – Dziękujemy, chętnie poczekamy – odpowiedziała Charlotte w tym samym momencie, gdy pan Blackwood spytał: – A czy jest ktoś inny, z kim moglibyśmy zamienić dwa słowa?

Przedstawiono ich więc zasiadającej w bawialni córce pani Ingram, pannie Ingram, tej, która miała niebawem wyjść za pana Rochestera. – No proszę, ależ pocieszni przebierańcy. Cyrk przyjechał czy co? Słowa te padły z ust rozpartej na obitym satyną szezlongu młodej damy. Otaksowała Charlotte wielkimi czarnymi oczami, nie kryjąc pogardy. Panna Ingram była bezsprzecznie piękna, Charlotte chyba nigdy nie widziała nikogo piękniejszego. Podziwiała jej smukłą sylwetkę, łabędzią szyję i nieskazitelną cerę, a także koronę misternie zaplecionych czarnych włosów lśniącą w świetle świec – każdy detal wyglądu Blanki Ingram mógłby być inspiracją dla poety. Natychmiast zanotowała w myślach dwa zdania o wymyślonej właśnie bohaterce swojej powieści. Aurę naturalnego uroku rozwiewało jedynie szydercze spojrzenie, którym obrzuciła Brana, zauważywszy okulary nałożone na maskę, oraz kpiący uśmieszek, którym skwitowała jego ewidentne zdenerwowanie. Gdy jej wzrok spoczął na panu Blackwoodzie, uśmiech stał się promienny i znowu była ideałem piękna. – Kim wy w ogóle jesteście? – spytała. Charlotte zaczęła udzielać odpowiedzi, lecz wtedy Bran odchrząknął, co sugerowało, że może powinna pozwolić mówić panu Blackwoodowi. Ugryzła się w język i słuchała uważnie, gdy ten wyjaśniał pannie Ingram, że są członkami Towarzystwa, którym powierzono sekretną misję najwyższej wagi. – O jaką dokładnie misję chodzi? – zainteresowała się dziedziczka. – O sekretną – powtórzył Bran. Charlotte rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie. Panna Ingram roześmiała się dźwięcznie. – Ach, doprawdy, sekretną. I niezbędnym warunkiem jej wykonania jest, jak mniemam, wproszenie się do obcych ludzi na darmowy obiad? – Znowu wlepiła wzrok w Blackwooda. – Choć akurat pana nakarmiłabym do syta jak francuskiego pudelka. – Towarzystwo zwróci wszelkie poniesione koszty. – Charlotte zauważyła, że mięśnie szczękowe Blackwooda są napięte jak postronki. On też nie przepadał za panną Ingram. To tylko świadczyło o tym, że ma charakter. – Czy cały czas będziecie mieć maski na twarzach? – spytała Ingramówna. – Nie – wyjaśnił cierpliwie Alexander. – Zależy nam, byśmy zostali przedstawieni jako przyjaciele rodziny Ingramów. Podamy fałszywe nazwiska. I jak już mówiłem, cała operacja zajmie tylko chwilę. – To brzmi dosyć… skandalicznie.

– Będziemy się zachowywać z poszanowaniem wszelkich reguł przyzwoitości – obiecał. – Zjawimy się tam, jak już mówiłem, na krótką chwilę, tylko po to, by słuchać i brać udział w pewnych grupowych wypadach. Nie zauważy pani, że w ogóle tam jesteśmy. Panna Ingram nie była przekonana. – Ale to taka dziwna prośba. – Towarzystwo będzie niewymownie wdzięczne za pani pomoc. Nie wysłałoby nas tutaj, gdyby sprawa nie była pilna. – Może bym się zgodziła, gdyby chodziło tylko o pana – powiedziała panna Ingram, znowu rozbierając go wzrokiem. – To mogłoby się udać. Jest pan taki uroczy. – Niestety – pokręcił głową. – Musimy być tam wszyscy. – A więc obawiam się, że muszę odmówić – westchnęła. – Nie pozwalamy obcym wałęsać się po domu. Zajmujemy wysoką pozycję w tutejszej hierarchii, nie możemy pozwolić, by bratanie się z pospólstwem nadszarpnęło naszą z trudem budowaną reputację. Spławiłaby ich, gdyby nagle pani Ingram, majętna wdowa z tytułem po zmarłym mężu, nie wpadła do komnaty w wirze czarnej satyny i pereł. – O mój Bożusiu! – wykrzyknęła, gdy zobaczyła trzy zamaskowane postacie w swoim salonie. – Czy państwo jesteście członkami Towarzystwa? – Zgadza się, proszę pani. – Pan Blackwood skłonił się z gracją, ale bez przesadnej dworności. Bran również się ukłonił, choć już zupełnie bez gracji, a Charlotte dygnęła pokracznie. – W tej chwili nie mamy tu żadnych duchów – powiedziała pani Ingram, stając u boku wyniosłej córki. – Parę lat temu mieliśmy problem z duchem dziadka pana Ingrama. Za nic nie chciał opuścić domu. Cośmy się wstydu najedli… Ale na szczęście w końcu agencja wkroczyła do akcji i doszło do relokowania uciążliwej zjawy, za co jestem państwu dozgonnie wdzięczna. Co mogę dla państwa zrobić? – Szanowna pani – uśmiechnął się Alexander – jakże się cieszę, że pani spytała. * W ciągu godziny ustalono, że cała trójka będzie towarzyszyć Ingramom podczas wizyty w Thornfield Hall. Postanowiono też, że zostaną przedstawieni jako „Eshtonowie”, rodzina, która właśnie przeprowadziła się

do Leas. Charlotte miała na sobie nową sukienkę, białą i zwiewną jak mgiełka, z obszernymi bufiastymi rękawami i przepasaną błękitną szarfą. Nigdy w życiu nie nosiła niczego tak pięknego. Nie mogła się powstrzymać, by nie patrzeć na siebie w lustrze, stale przykładając do nosa okulary. Gdyby nie one, może nawet uznałaby się za ładną. – Wyglądasz ślicznie – skomplementował Bran, gdy wyszła się pokazać. – Jak ty się miałaś nazywać? Wyciągnęła do niego rękę. – Amy. Amy Eshton. Miło mi pana poznać. – A ja jestem twoim kochanym bratem, Louisą. – Chyba Louisem? – Tak, właśnie. – Ależ to ekscytujące! – zachwycała się pani Ingram, siedząca w wielkim fotelu w rogu. – Mój mąż nieboszczyk byłby przeszczęśliwy. Żywo interesował się sprawami TRDZ. Panna Ingram znacząco pociągnęła nosem ze swojego miejsca przy fortepianie. – A mnie się wydaje, że to całe Towarzystwo to jakiś humbug. Skąd ta dziwna, pozbawiona dobrego smaku fiksacja na punkcie zjawisk nadprzyrodzonych? Jakichś duchów i zjaw? Wszystko to bardzo podejrzane, jeśli chcecie znać moje zdanie. – Ale nikt nie chce, słonko – uciszyła ją pani Ingram. Charlotte usiadła ostrożnie na szezlongu, uważając, by nie pognieść sukienki. Nie zmieściłaby się w nią, gdyby służąca nie ścisnęła gorsetu do granic możliwości. Dziewczyna ledwie mogła oddychać i przyszło jej na myśl, że już woli jutę. Pan Blackwood wszedł energicznie do komnaty. Czuł się nieswojo bez maski. Charlotte po raz pierwszy zobaczyła jego twarz. Spojrzawszy przez okulary, uznała, że jest wcale przystojnym młodzieńcem. Regularne, symetryczne kości policzkowe i kształtny nos przywodziły na myśl grecki posąg. Spod ładnie zarysowanych brwi spoglądały wielkie ciemne oczy. Kruczoczarne włosy były gładko uczesane i wciąż jeszcze lśniły wilgocią. Podszedł do niej. – Amy, dobrze pamiętam? – Wydawał się zmieszany, zwracając się do niej po imieniu, nawet jeśli to imię było fałszywe. Kiwnęła na tak.

– A pan jest moim drogim kuzynem, panem Eshtonem, nowym sędzią pokoju. – Ja zaś zwę się Louis – wygłosił dziwnie podekscytowany Bran. Panna Ingram znowu odchrząknęła, marszcząc uroczo malutki nosek. – Kiedy wyruszamy do Thornfield Hall? – zwrócił się Alexander do wdowy Ingram. – Czas nas goni. Pan Blackwood… to znaczy pan Eshton – zmitygowała się Charlotte – był dziwnie pobladły. Najwidoczniej podstęp nie leżał w jego naturze. Miał wielkie skrupuły jak na kogoś, kto wiedzie życie spowite tajemnicą. Panna Ingram wstała od fortepianu. – Powiedzcie, jaki dokładnie interes macie do załatwienia w Thornfield Hall. Czy to ma coś wspólnego z panem Rochesterem? Bran spojrzał życzliwie na pannę Ingram. – Pani go bardzo lubi, prawda? Alexander i Charlotte wymienili zaalarmowane spojrzenia. Co on knuje? – Tak – odrzekła dziewczyna sztywno. – Można tak to ująć. – Czy umie pani dochować tajemnicy? – spytał Bran. Charlotte sięgnęła do ramienia brata. – Bran… znaczy, Louis! – syknęła mu do ucha. Delikatnie wyzwolił się z jej uścisku. – Tak czy nie? – ponaglił pannę Ingram. – Oczywiście. – Jej ciemne oczy zapłonęły ciekawością. Przychylił się do młodej szlachcianki. – Nie wolno pani nikomu o tym powiedzieć – mruknął jej konspiracyjnie na ucho. – Obiecuję… – odparła niepewnie. Wydawała się prawie wystraszona. – Czy coś nie tak z panem Rochesterem? – Louis, pozwolisz na słówko? – warknął na niego pan Blackwood. Ale Bran – cóż za impertynencja! – miał czelność go zignorować. – Nie, nic podobnego – powiedział do panny Ingram. – Z panem Rochesterem wszystko w porządku. Po prostu w jego posiadłości zagnieździł się duch. – Duch? – Skrzywiła się. – Chce mi pan powiedzieć, że w Thornfield Hall jest duch? – Właśnie to chcę powiedzieć. A pan Rochester wcale nie chce się go pozbywać, choć, jak się okazuje, jest to duch złośliwy. A wręcz, rzec by można, wrogi.

– To by wiele tłumaczyło – odparła młoda dama. – A kim jest ten duch? – Eee… Bran nie wiedział, kim mógłby być. Charlotte posłała Blackwoodowi spanikowane spojrzenie. On również nie wiedział. Uniosła głowę. – To duch jego brata – powiedziała. Gdy krążyła po wiosce, doszły ją plotki, że pan Rochester poróżnił się z bratem przed jego śmiercią. Chodziło o jakiś incydent w Indiach Zachodnich lata temu. – No tak! – Oczy panny Ingram zrobiły się wielkie jak spodki. – Jego brata… – Wysłano nas, byśmy pozbyli się zjawy z Thornfield Hall. – Podchwycił gładko pan Blackwood. – Ale pan Rochester nie może się zorientować, jakie są nasze prawdziwe zamiary. Nie wolno nam też wzbudzić podejrzeń ducha, bo im bardziej się rozzłości, tym trudniej go będzie pochwycić. – Rozumiem. – Panna Ingram pokiwała kształtną główką. – Powinniście byli powiedzieć mi od razu. Nie opierałabym się tak. Wyślę mu wiadomość, że chciałabym się z nim zobaczyć jak najszybciej. – Doskonale – powiedział Blackwood. – Dziękuję pani. Gdy panna Ingram się oddaliła, Bran westchnął, rozmarzony. – Tak muszą pachnieć anioły… Charlotte kopnęła go w piszczel. – Au! No co, to prawda. – Możesz przestać wąchać pannę Ingram? – Odwróciła się do Blackwooda. – Dobrze nam idzie, nie? – Tak – przyznał nadąsany. – Na to wygląda. Charlotte pomyślała o Jane. Była tak blisko i nie miała pojęcia o czekającej ją wielkiej niespodziance. Zastanawiała się, co Jane teraz porabia i czy jest szczęśliwa jako guwernantka. Miała nadzieję, że dla własnego dobra nie jest. Długo obracała w głowie wyobrażenie siebie wchodzącej tanecznym krokiem do Thornfield, wywlekającej stamtąd Jane i przekonującej ją dwoma zdaniami do pracy dla Towarzystwa. Na wszelki wypadek ułożyła całą przemowę, mimo to teraz zastanawiała się, czy to wystarczy. Jeśli Jane znowu odprawi ich z kwitkiem, zaprzepaści tym samym szanse Charlotte na posadę w agencji. Tego wieczoru panna Brontë uklękła przy łóżku i gorąco się pomodliła. – Dobry Boże – wyszeptała. – Sporo ostatnio myślałam. Proszę, jeśli akurat masz wolną chwilę, to czy mógłbyś sprawić, by Jane, która, jak zapewne wiesz, mieszka obecnie w Thornfield Hall, coś się przydarzyło? Nic

szczególnie złego, oczywiście, ale coś takiego, co skłoniłoby ją do ponownego rozważenia przyjęcia pracy dla TRDZ? – Urwała. Nigdy jeszcze nie modliła się o to, by komuś przydarzyło się coś nieprzyjemnego. Ale to przecież takie ważne! Od jutrzejszego dnia zależy całe przyszłe życie Jane i Charlotte! – Proszę – powtórzyła. – Mógłbyś zafundować Jane jakieś małe kłopoty?

11 JANE Łóżko Rochestera płonęło. Dosłownie płonęło żywym ogniem, a on spał w nim spokojnie jak dziecko. Ale cofnijmy się parę minut. Jane pracowała w Thornfield Hall od kilku dni i w tym czasie prawie nie widywała gospodarza. Akurat tej nocy poszła spać z pełnym brzuchem i ciepłymi stopami, sen przyszedł więc prędko. Był to bowiem ten rodzaj snu, w który zapadają osoby syte i wygrzane. Ale w środku nocy Jane się obudziła, ponieważ usłyszała jakiś dźwięk. Helena usiadła na łóżku. – Słyszałaś to? – spytała Jane. – Tak. A ty? – Chyba tak, skoro zerwałam się na równe nogi. Cicho, nasłuchujmy. Siedziały chwilę zupełnie nieruchomo, nadstawiając uszu. Na korytarzu skrzypiała podłoga. Skądś dobiegał przytłumiony śmiech. A może to zupełnie naturalne dźwięki, które rozchodzą się nocą w starych posiadłościach? Naraz rozbrzmiał inny dźwięk, jakby coś ocierało się o drzwi sypialni. – Ciekawe, co to – wyszeptała Helena. – Jesteś duchem, na litość – odszepnęła Jane. – Przejdź przez ścianę i zobacz. I nie musisz szeptać, przecież nikt cię nie słyszy. Helena zadrżała, aż zatrzęsło się łóżko. Musiała być bardzo wystraszona. – Myślisz, że to coś żywego, nie… nieżywego? – spytała Jane. Helena nie lubiła słowa „martwy”. Przyjaciółka kiwnęła głową. – To na pewno Pilot – orzekła Jane. – Wczoraj też drapał w nasze drzwi, na pewno szukał ciebie. Tak, to na pewno on – powtórzyła, jakby powtarzanie miało sprawić, że przypuszczenie stanie się prawdą. Znowu dało się słyszeć ni to szuranie, ni to skrobanie. – To ty zobacz – powiedziała Helena. – Ja? Nie chcesz chyba rozczarować Pilota? Żadna się nie ruszyła. Po kilku chwilach tajemniczy dźwięk rozległ się znowu. Raptem ciszę rozdarł szaleńczy śmiech. Zdawało się, że dochodzi z drugiej strony drzwi. Obie dziewczyny wyskoczyły z łóżka.

– Kto tam? – spytała guwernantka. Jakieś inne drzwi na korytarzu otworzyły się, a potem zatrzasnęły. Jane odetchnęła, zebrała się na odwagę i otworzyła własne. – Nie idź tam! – krzyknęła Helena. W holu panował półmrok rozświetlony tylko dwoma świecami. Wszystko tonęło w obłokach dymu. Jane pobiegła korytarzem do miejsca, gdzie znajdowało się jego źródło. Skręciła ostro i stanęła przed drzwiami, spod których dobywała się czarna smuga. To była sypialnia pana Rochestera. Otworzyła, nie dbając o obyczaje. Ale zanim to zrobiła, upewniła się, że jej koszula nocna jest zapięta po samą szyję, bo jednak trochę trzeba o obyczaje dbać. Łóżko Rochestera płonęło. Ogień wspinał się po kotarach baldachimu pod sufit, wypełniając pomieszczenie migotliwym światłem i opromieniając oblicze śpiącego mężczyzny. Do twarzy mu było w tym świetle, poblask wygładzał ostre rysy jego brwi i ust. – Błagam, zakochaj się we mnie – szepnęła Jane. Przecież to nie jest niemożliwe. W końcu pan Darcy zakochał się w niemalże pozbawionej środków do życia Elizabeth Bennet. Mogłoby być jak w jednej z tych opowieści, które snuły Charlotte i inne dziewczyny z Lowood. Znaczy, w tych o przystojnych i bogatych szlachcicach, a nie tych o morderstwach. Zaraz. Morderstwo. Jego łóżko wciąż płonie! Rozmarzyła się, a tymczasem płomienie objęły już kotarę, a z baldachimu sfrunął płonący strzęp materiału, od którego zajęła się kołdra. – Proszę pana! – wrzasnęła. – Niech się pan zbudzi! Chciała nim potrząsnąć, albo chociaż dźgnąć palcem, ale nie mogła sięgnąć ponad szalejącymi płomieniami. – Heleno! – zawołała. – Pomóż mi! Nie spodziewała się, że Helena przybiegnie na jej wezwanie, bo przyjaciółka bała się własnego cienia, lecz ona wpadła do sypialni, przesadziła płomienie i wylądowała na łóżku. Wlepiła w Jane rozgorączkowane spojrzenie. – Co ja właściwie mam zrobić? – Skacz! – Może zdoła poruszyć łóżkiem, tak jak zrobiła to przed chwilą w ich sypialni. Przyjaciółka skwapliwie pokiwała głową i zaczęła podskakiwać na

sprężystym materacu, ale zdołała tylko skotłować płonącą pościel. – Sir! – krzyczała Jane, ale pan Rochester ani drgnął. Jak może spać, gdy jego łóżko płonie? Czyżby wypił do kolacji o jedną lampkę wina za dużo? Ogień rozpełzł się po łożu, zbliżając się coraz bardziej do pana Rochestera. Jane przyskoczyła do miednicy na stoliku. Bogu dzięki, była pełna. Jednym susem znalazła się z powrotem przy łóżku i szczodrze chlusnęła. Woda zbryzgała twarz pana Rochestera, ale ten wciąż spał jak zabity. Jane wiedziała, że jeśli zaraz czegoś nie zrobi, jej chlebodawca naprawdę będzie zabity. Pewnie dlatego rzuciła miednicą. Trafiła go w czoło. – Aj! – krzyknął. – Co, u diabła? Potrzebował chwili, by się zorientować w sytuacji. Wreszcie zrzucił z siebie płonącą kołdrę, wyskoczył z łóżka i zerwał kotarę, by zdusić nią płomienie. W pokoju zapadła cuchnąca spalenizną ciemność. – Jane Eyre, czy to pani? – wycharczał i rozkaszlał się. – Tak, sir. – Czy pani mi czymś przyłożyła? – O to się teraz martwi? – prychnęła Helena. – Śmiechu warte. – Prawie spłonął pan żywcem! – usprawiedliwiła się Jane. – Usłyszałam jakiś hałas, a potem śmiech. Podążyłam za dymem do pańskiej sypialni. – Zmrużyła oczy, próbując dostrzec go w ciemności. Naraz przypomniała sobie o świecach w holu. – Momencik, zaraz wracam. – Zostawi mnie tu pani, bym potknął się o coś i roztrzaskał sobie głowę? – zawołał. Jane mimo to pobiegła do drzwi, a Helena zaraz za nią. – Potknął? – żachnęła się Helena. – Nigdy nie chodził po ciemku czy jak? Jane uciszyła ją i przyniosła z korytarza dwie świece. Wróciła do sypialni i wręczyła mu jedną. Ich opromienione ciepłym światłem twarze tkwiły przez chwilę jedna naprzeciw drugiej. Poblask nadawał jego rysom specyficzny wyraz, a Jane przyszło do głowy, że już zawsze powinno na nie padać światło. Ale nie płonącego łóżka, tylko na przykład świecy. Helena wodziła wzrokiem od jednego do drugiego. – Na co się gapimy? Jane puściła jej słowa mimo uszu. – Sir, ktoś próbował pana zabić. Należy się dowiedzieć kto i go złapać. Mam zawołać panią Fairfax?

– A co tu poradzi pani Fairfax? Nie, niech śpi. – Mężczyzna złapał szlafrok i się nim owinął. – A pani niech tu zostanie, panno Eyre. Już ja się dowiem, co w trawie piszczy. – Ale… – Jane zadrżała. – Zimno pani? – spytał cicho pan Rochester. Zrzucił szlafrok z ramion i otoczył nim Jane, a potem poprowadził ją do krzesła w rogu pomieszczenia i posadził, a jej stopy oparł na taborecie. – Wrócę, ani się pani obejrzy. Proszę tu na mnie poczekać. A potem wyszedł. Rozszalałe serce Jane zaczęło się uspokajać. Helena przycupnęła na stoliku obok jej stóp. – Dziwne – skomentowała. – Co jest dziwne? – „Co jest dziwne?” – przedrzeźniała ją Helena. – No nie wiem, może szaleńczy śmiech? Szuranie-drapanie u drzwi? Płonące łóżko? A teraz ty masz tu siedzieć i czekać? – A co w tym dziwnego? – Jane przyłożyła do twarzy materiał szlafroka i rozkoszując się jego zapachem, utkwiła tęskne spojrzenie w drzwiach. Pachniał dzikim płomieniem. – A co nie jest? – odparowała przyjaciółka, wymachując rękami nad głową. – Jakiś niedoszły morderca lata po domu, a on zostawia cię tutaj, na miejscu zbrodni, samą, niestrzeżoną? – Każdy wie, że sprawca nie wraca tak szybko. – Jane dotknęła miejsca na policzku, gdzie czuła jeszcze dłoń pana Rochestera. Skóra pod opuszkami była gorąca. Czy to nerwy czy jego dotyk? – Nie sądzę, żeby to była prawda – zdradziła się z wątpliwościami Helena. Machnęła dłońmi w kierunku drzwi. – Żeby co było prawdą? Duch jęknął. Jane gapiła się w drzwi, czując, że sekundy dłużą się niemiłosiernie. Korytarz tonął w mroku. Gdzie on się podziewał? Czy sprawca dopadł go w innej części domu? A jeśli leży teraz gdzieś nieprzytomny i wykrwawia się na śmierć? Wówczas drgnęła klamka i po chwili w drzwiach stanął pan Rochester. Jane westchnęła z ulgą. Wstała i podeszła do niego. Gdy był blisko, czuła się dziwnie lekka, jakby miała zaraz unieść się w powietrze. – Już wiem, co się wydarzyło – wyrzucił jednym tchem. – Miałem rację. – Co takiego? Skrzyżował ramiona i utkwił wzrok w podłodze, a potem wyrzekł dziwnie

zmienionym tonem: – Ja… zapomniałem. Co pani widziała w korytarzu? – Nic nie widziałam. Tylko słyszałam śmiech. – A słyszała go pani już wcześniej? – Tak. Myślę, że to Gracja Poole. Kiwnął głową. – Tak, panno Eyre. Rozwikłała pani zagadkę bez żadnej pomocy z mojej strony. To w rzeczy samej była Gracja Poole. No cóż, dochodzi czwarta. Służba wstanie niebawem. Ja prześpię się w bibliotece. Jane, nie chcę, by rozmawiała pani o tym z kimkolwiek. Ja wszystko wyjaśnię. A teraz proszę, by wróciła pani do swojego pokoju. – Ależ sir… – Proszę, zrób, jak mówię. Jane odkryła, że ten władczy ton przejmuje ją drżeniem. – Dobrze, sir – powiedziała i cofnęła się do drzwi. – Dobranoc. – Zaraz, zostawi mnie tak pani? – powiedział, przecząc samemu sobie. Jane natychmiast postąpiła krok naprzód. – Przecież kazał mi pan wyjść. – Ale nie tak. Ocaliła mi pani życie, a próbowała pani wyjść, jakbym był jakimś obcym, napotkanym na drodze człowiekiem. – Bo jesteś. – Helena odkaszlnęła w pięść. Jane wymierzyła jej sójkę w bok, ale jej ręka przeszła na wylot. – Przynajmniej niech pani poda mi rękę – poprosił Rochester i wyciągnął własną. Jane przyjęła ją, a on nakrył jej dłoń obiema swoimi. Jego dotyk zelektryzował ją i przeszył dreszczem. Zastanawiała się… miała nadzieję, że przyciągnie ją do siebie. – Gdy tylko panią zobaczyłem, wiedziałem, że kiedyś, w jakiś sposób, spłynie na mnie dobro dzięki pani – wyznał, a jego przenikliwy wzrok wpijał się w sam rdzeń jej jestestwa. – Wtedy, gdy nazwał cię wiedźmą? – skomentowała Helena. Nie teraz – pomyślała Jane. Po raz pierwszy w życiu przeżywała Moment! I po raz pierwszy odkąd los złączył ją z Heleną, zapragnęła być sama. Nie samotna, rzecz jasna, tylko sama z panem Rochesterem. To chyba oczywiste? Może ten Moment różni się od tego, który sobie wymarzyła. Może psuły go ten wariacki rechot, pożar w sypialni, przerażające odgłosy, odór spalenizny, obawa o własne życie i ta dziwna potrzeba pana Rochestera, by ułożyć jej stopy na taborecie, choć przecież mogła zrobić to sama. Ale jak by nie było –

to właśnie był jej Moment i chciała się nim nacieszyć. – Powie ktoś coś czy tak będziemy patrzeć sobie w oczęta? – wcięła się Helena. Pan Rochester westchnął. – Skoro musi pani iść… Dobranoc, panno Eyre. Mam wobec pani dług. – Nie ma mowy o żadnym długu. – Zrobiła krok w stronę drzwi, ale Rochester nie puścił jej ręki. – To masz iść czy zostać? Bo już nie wiem… – wymamrotała Helena. – Dlaczego wcale nie chcę pani puścić? – powiedział sennym głosem. Jane usiłowała zapanować nad rwanym oddechem. Nie mogła znaleźć słów. – Jane, obiecaj mi, że nie uciekniesz stąd przez ten incydent. – A to niby czemu? Ani myślę stąd uciekać. – Jesteś młoda. Młodzi ludzie zwykle nie potrafią usiedzieć w miejscu. Kochają podróże i przygody. – Może ci spośród nas, którzy mogą sobie na to pozwolić – odparła Jane. – Ręczę, że donikąd się nie wybieram. Wypuścił jej dłoń. – Dobranoc, panno Eyre. * Ale sen okazał się tej nocy niemożliwością. Nie mogła przestać rozpamiętywać niedawnych wydarzeń minuta po minucie. Przywołała w myślach strach, który towarzyszył jej, gdy wchodziła do jego sypialni, obawę, że może już nie żyje, panikę, gdy nie mogła go dobudzić, odgłosu miednicy stykającej się z jego czołem. Dotyk jego palców na jej policzku, gdy otulił ją szlafrokiem. Ciepło jego dłoni, gdy nakrył nimi jej dłoń. – Kto mógłby chcieć jego śmierci? – dumała Helena. – Cicho – szepnęła, niechętnie wracając do rzeczywistości. – Śpię. – Aha. Dobrze. Jane na powrót zatopiła się w myślach. Pan Rochester miał wszystko, czego kobieta może zapragnąć. Był przystojny, uprzejmy, interesujący, życzliwy… – Ma fajnego psa – dodała Helena. I właśnie dlatego nigdy nie zainteresuje się kimś tak biednym i nijakim jak

Jane. Mógł mieć na pęczki dam, przedstawicielek elity towarzyskiej i bogatych arystokratek, a każda z nich w o wiele lepszej sytuacji finansowej od Jane. Nawet Elizabeth Bennet nie była tak biedna, żeby nie mieć służby. No i nie musiała pracować. Odwróciła się od Heleny i nakryła głowę kołdrą. Ale przecież mieli swój Moment, no nie? Trzymał ją tak, jakby nigdy nie chciał jej puścić. A potem, choć poprosił, by wróciła do pokoju, wciąż trzymał jej dłoń. To wszystko było takie dziwne. Ale czy romantyczne? Ocaliła mu życie. To musiało coś znaczyć. (Drodzy czytelnicy, wasze narratorki też uważają, że Jane strasznie szybko zadurzyła się w panu Rochesterze. Powodów takiego stanu rzeczy może być kilka: akcja toczy się w georgiańskiej Anglii, gdzie konkury trwały tyle co ugotowanie jajka na twardo. Po drugie, Jane nie miała żadnego doświadczenia z mężczyznami. I po trzecie, jej pojęcie o płci przeciwnej ukształtowały książki i generalnie sztuka, która gloryfikowała mężczyzn wysokich, ciemnowłosych i zamyślonych. Im bardziej zamyślonych, tym lepiej. A pan Rochester był najzamyśleńszy z nich wszystkich). Ale wróćmy do Jane Eyre. Tak, zabujała się na amen, i tak, chciała dać nura na główkę w ten romans. Po raz pierwszy w życiu dopuściła do siebie myśl, że może jednak zasługuje na szczęście. * Jane obudziła się grubo po obiedzie. Zdumiała się, odkrywszy, że nikt nie przyszedł jej obudzić, ale domyśliła się, że pan Rochester dał znać, by pani Fairfax zostawiła ją dzisiaj w spokoju. To takie miłe z jego strony. – Długo spałaś – powiedziała Helena. Jane przeciągnęła się jak kot. – Oj, długo. Zeszła na dół żywszym krokiem niż zwykle. Miała nadzieję minąć się jeszcze z panem Rochesterem, ale nigdzie go nie było. Może sam odsypiał noc obfitującą w wydarzenia. Ruszyła do kuchni w nadziei, że może tam go spotka, ale znowu się rozczarowała. Pani Fairfax rozmawiała z jedną z pokojówek. Na stole stał talerz przykryty ściereczką. Jane założyła, że to dla niej. Do pomieszczenia wpłynęła Helena.

– O, patrz! Śniadanie. Dla ciebie. Znowu. Oni cię regularnie karmią! Jane uśmiechnęła się i usiadła przy stole, gdy nagle kątem oka złapała jakiś ruch. Przy kominku siedziała na bujanym fotelu Gracja Poole i łatała kotary okalające dotąd łoże pana Rochestera. (Jesteśmy tak samo zdumione jak wy, że po takim pożarze było jeszcze co naprawiać, ale zasięgnęłyśmy języka i to potwierdzona informacja – Gracja Poole łatała zasłony). – Dzień dobry pani – przywitała się Gracja, nie odrywając oczu od ściegu. Nie zdradzała oznak zdenerwowania ani poczucia winy, wyglądała więc zupełnie nie tak, jak powinna wyglądać osoba, która minionej nocy próbowała podpalić człowieka. – Co się stało? – spytała Jane jak gdyby nigdy nic, mistrzowsko panując nad głosem. – Pan Rochester zasnął, nie zgasiwszy świecy, a ta przewróciła się i zajęły się od niej kotary. Na szczęście obudził się i ugasił pożar, nim ten się rozprzestrzenił. Gracja Poole powiedziała to całkowicie beznamiętnym tonem. – To przecież nieprawda – zauważyła Helena. – To Jane ugasiła ogień. – Czy nic mu nie jest? – spytała Jane, a potem dodała w myślach: mówił coś o mnie? – Niech się pani pospieszy, panno Eyre – przeszkodziła jej pani Fairfax. – Podobno pan Rochester zaprosił na wieczór do Thornfield Hall całą rzeszę gości. – Co? Gdzie on jest? – Jane próbowała zamaskować zniecierpliwienie, ale wtedy przewróciła kielich z wodą. Pani Fairfax uniosła brwi. – Znaczy, nie ma go w Thornfield? – Nie, pojechał do miasta, by rozmówić się z prawnikiem. Ale wysłał do nas posłańca i musimy się przygotować. – Kim są ci ludzie? Pani Fairfax spojrzała na nią z ukosa, jakby to było dziwne pytanie. – Prominentni obywatele miasteczka. Mają towarzyszyć w wizycie Ingramom. – Nachyliła się do Jane. – Chodzą słuchy, że pan Rochester wkrótce oświadczy się córce lady Ingram. – Komu? – Blance Ingram. Pochodzi z bardzo zamożnej rodziny. Jest znana z urody i licznych osiągnięć – powiedziała pani Fairfax, ale Jane usłyszała tylko: „Ma wszystko to, czego ty nie masz i nigdy nie będziesz miała”.

– I on ma ją poślubić? – wypaliła. Ale przecież minionej nocy trzymał jej rękę. Opowiadał o dobrej rzeczy, którą miała dla niego zrobić. Mieli swój Moment. – Pan Rochester jest wolny, a przy tym, pozwolę sobie dodać, całkiem majętny, co czyni z niego idealną partię. Jane tupnęła wściekle pod stołem. – Wspaniale, to może wszystkie za niego wyjdźmy! Pani Fairfax uniosła brwi, ale Jane już wyfrunęła z pomieszczenia niczym gnana wichrem chmura burzowa. Gdy wróciła do pokoju, przetrząsnęła swoje rzeczy (które mieściły się w jednej szufladzie, więc przetrząsanie trwało krótko), wyjęła pędzle i farby i zaczęła przenosić swoje uczucia na płótno. Wyobraziła sobie młodą kobietę odzianą w zwiewną jedwabną suknię z bufiastymi rękawkami oraz błyszczące białe trzewiki, dzierżącą w zgrabnej rączce koronkowy parasol. Miała idealnie porcelanową cerę i różane policzki. Jej włosy były czarne i zaplecione w misterny warkocz, więc nie ulegało wątpliwości, że zajmowały się nią przynajmniej dwie służki. Wyszła spod pędzla Jane z twarzą przyozdobioną znaczącym uśmieszkiem. A potem Jane przystawiła sztalugę do lustra i namalowała siebie. Z brązowymi włosami, które każda nisko urodzona dziewczyna może upiąć bez pomocy. Z oczami barwy mętnego bajora, pozbawionymi blasku nawet w najjaśniejszym świetle. Ze skórą opaloną w miejscach, których nie mogła zasłonić, gdy pracowała na dworze. Z zarysowanymi wyraźnie żebrami – oznaką ciągłego niedożywienia. Z cieniami ścielącymi się pod linią dolnych powiek. Gdy skończyła, cofnęła się o krok, by przyjrzeć się dziełu. Helena rzuciła okiem znad jej ramienia. – Po co to, kochanieńka? – Żeby nie zapomnieć.

12 ALEXANDER Przybyli do Thornfield z o wiele większą pompą, niż to było konieczne. Karety jedna po drugiej parkowały wzdłuż długiej alei. Nad głowami przybyłych wznosił się wielki i mroczny dom Rochesterów. Na sam widok człowiekowi robiło się zimno. Domy takie jak ten zawsze są nawiedzone. (Alexander był w końcu ekspertem w tych sprawach). Alexander czuł narastający ścisk w żołądku, gdy powozy się zatrzymały, jeźdźcy zeszli z koni, a gospodyni otworzyła drzwi frontowe, by wpuścić do domu cały korowód. A cóż to był za korowód! Na czele kroczyły dumnie lady Ingram i jej dwie córki, Blanka i Mary. Za nimi podążali sir i lady Lynn z synami Henrykiem i Fryderykiem. Następnie pułkownik Dent z małżonką oraz, ma się rozumieć, „rodzina Eshtonów” – pan Eshton (Alexander) oraz jego kuzynostwo, Amy (panna Brontë) i Louis (Branwell). Zbyt wielki tłum jak na gust Alexandra, który nie pojmował, dlaczego w ogóle zabrali ze sobą Lynnów i Dentów. A oni pewnie nie pojmowali, skąd w tym zacnym gronie jacyś Eshtonowie. – Wydajesz się rozkojarzony – zauważyła panna Brontë, gdy zaczęli wchodzić po schodach. Nie mógł nie zauważyć, że wyglądała dzisiaj wyjątkowo ładnie. Do twarzy jej było w sukience, którą dla siebie wybrała – zielonej jak wiosenny las z wykończeniem w kolorze kości słoniowej. Odrobina snu i suty posiłek przydał jej bladej cerze zdrowej, rumianej barwy. Zorientował się, że to chyba nieobyczajne tak się jej przyglądać. Podniosła na niego wzrok i uniosła brew. – Po prostu chciałbym się szybko z tym uporać. – Odwrócił głowę, by nie zauważyła, że się zaczerwienił. Bez maski czuł się nagi, miał wrażenie, jakby każdy czytał w jego myślach. A zwłaszcza panna Brontë. Wiedział, że nic jej nie umyka, nawet gdy nie ma okularów. Pozostałe rodziny weszły już do środka, gdzie witał się z nimi wysoki, ciemnowłosy mężczyzna. Rochester. Człowiek, który bronił swojej guwernantki własną piersią. Dłoń panny Brontë spoczęła na ramieniu Alexandra. – Przekonamy ją – zapewniła go. Po tygodniu spędzonym wspólnie

w Millcote stwierdził, że jej towarzystwo jest mu miłe. I Branwella też, rzecz jasna do pewnego stopnia. Raptem poczuł, że ktoś go obserwuje. Uniósł wzrok. W oknie na pierwszym piętrze dostrzegł dwie twarze. Jedna należała do dziewczynki o blond loczkach i anielskiej buzi. Druga do Jane Eyre. – Nie patrz w górę – mruknął do panny Brontë. – W oknie stoi pani przyjaciółka. – Ale się zdziwi na mój widok. Wiedział, że powstrzymanie się od spojrzenia mnóstwo ją kosztowało. Miał pewność, że panna Eyre go nie rozpozna – nie wskazywały na to okoliczności, poza tym paradował bez maski – ale i tak obiecał sobie, że zachowa ostrożność. Musiał zapewnić pannie Brontë sporo czasu, by zdążyła porozmawiać z przyjaciółką i przekonać ją do pracy dla Towarzystwa, a następnie wyjść po angielsku, nie zwracając niczyjej uwagi. Nagle Alexander dostrzegł w oknie trzecią twarz. Należała do dziewczyny może pięć lat młodszej od niego. Było w niej coś dziwnego. Jakby nie była całkiem… materialna. Duch. Panna Brontë i Branwell przeszli przez próg i Alexander nie miał innego wyjścia, jak tylko podążyć za nimi. Pan Rochester nie ruszył się z miejsca, wciąż przyjmował gości. Było w nim coś znajomego, choć Alexander nie potrafił stwierdzić co. Z całą pewnością spotkał już gdzieś tego człowieka, ale… W jego głowie rozbłysło przymglone wspomnienie. Ten człowiek siedzący naprzeciwko ojca, śmiejący się z jakiegoś żartu. Ojciec sypał żartami jak z rękawa… Czy się znali? Może byli przyjaciółmi? Rochester ujął obiema rękami urękawiczoną dłoń lady Lynn, ucałowali sobie policzki. Potem uścisnął prawicę pułkownika Denta i wymienił uprzejme ukłony z Blanką Ingram, która uroczo zatrzepotała rzęsami, wyraźnie go kokietując, choć przecież był od niej starszy o dwadzieścia lat. Gospodarz był wysoki. Niektórzy stwierdziliby może, że za wysoki. (Choć tak naprawdę nikt by tak nie powiedział. Jako się rzekło, w tamtych czasach wysoki wzrost znamionował atrakcyjność, a Alexander miał świadomość, że sam jest tylko średniego wzrostu). Poza tym miał ciemne, prawie czarne oczy, których spojrzenie spoczęło teraz na Alexandrze. Ten szukał w nich jakiegoś znaku, że gospodarz go rozpoznał, że go sobie przypomniał, skoro

całe życie mówiono agentowi, że jest tak podobny do ojca. Ale się nie doszukał. Wtedy lady Ingram przedstawiła go, pannę Brontë i Branwella jako rodzinę Eshtonów, a Alexander zdobył się na uśmiech. – Dobry wieczór – powiedział, podając Rochesterowi rękę. – Miło pana poznać, sir. Gospodarz potrząsnął nią i tyle. Udało im się przeniknąć do Thornfield Hall. Plan panny Brontë wypalił. Teraz musiała tylko porozmawiać z panną Eyre. * Tego popołudnia cała grupa udała się na konną przejażdżkę, co uniemożliwiło pannie Brontë realizację planu. Wrócili dopiero w porze obiadowej, ale guwernantki oczywiście nie było przy stole. Po obiedzie przenieśli się do bawialni. – Och, cóż za piękna dziewczynka! – wykrzyknęła jedna z dam, gdy zobaczyła małą uczennicę panny Eyre. Alexander usiadł mniej więcej w środku pokoju, gdzie mógł brać zdawkowy udział we wszystkich toczonych równocześnie rozmowach, nie angażując się zanadto w żadną z nich, a także dyskretnie przyglądać się zebranym. Lecz zanim wszyscy zasiedli w salonie, jego myśli kręciły się wokół trzech dziewcząt, które dostrzegł w oknie, a które teraz siedziały dwa kroki od niego. Panna Eyre zajęła fotel przy oknie, skąd mogła obserwować całe pomieszczenie, jednocześnie nie rzucając się w oczy. Była dzisiaj jakaś przygnębiona. Nie żeby znał ją na tyle, by móc to ocenić, ale wspomnienie Jane Eyre wyskakującej zza lady pubu w Oxenhope wciąż było bardzo żywe w jego pamięci. Może czuła się stłamszona przepychem i towarzystwem wystrojonej arystokracji? Zaplotła włosy i nosiła o wiele ładniejszą sukienkę od tej, którą miała na sobie w Tully Pub i w Lowood. Obserwował ją bacznie, gdy w bawialni pojawiła się panna Brontë. – To Charlotte! Patrz, Charlotte! – Duch klasnął w ręce i podskoczył. – Chodźmy się przywitać! Panna Eyre zdradziła się z zaskoczeniem na jej widok, ale natychmiast uciszyła ducha i wymamrotała półgębkiem:

– Tak, to Charlotte, ale skoro jest w przebraniu, może nie powinnyśmy jej dekonspirować. Na pewno ma jakiś powód. Siedź spokojnie. Duch opadł na ziemię. Alexander zmusił się do zachowania neutralnego wyrazu twarzy. Panna Eyre i duch były przyjaciółkami? To komplikowało sprawy. Obawiał się, że Branwell wda się w rozmowę z duchem, a to, jak wszyscy wiemy, doprowadziłoby do katastrofy. Ale, jak się okazało, Alexander nie musiał martwić się o Branwella. Rudzielec całą uwagę skupił na pannie Mary Ingram i pannie Dent. Rozmowa dotyczyła kwiatów. – Faktura – wygłosił z namaszczeniem. – Aby bukiet przykuł uwagę, należy skomponować go z kwiatów, których płatki mają różną fakturę. – Och, ma pan absolutną rację – podchwyciła panna Dent, biorąc do ręki wazę z kwiatami polnymi. Cała trójka poddała je bezwzględnej krytyce. Tymczasem młodą uczennicę panny Eyre otoczył tłumek mężczyzn i kobiet. Błędnie odebrała ich komplementy (Jaka ładna sukienka! Jakież śliczne loki!) jako wyraz autentycznego uwielbienia i uśmiechała się szeroko, karmiąc się atencją. – Sądziłam, że nie przepada pan za dziećmi, panie Rochester. – Blanka Ingram patrzyła na dziewczynkę, jakby była wiewiórką z wścieklizną. – Bo nie przepadam. – Rochester prawie nie odrywał wzroku od młodej damy, z którą go wszyscy swatali. – Więc dlaczego wziął pan pod swoje skrzydła tę laleczkę? – Wskazała Adelkę. – I skąd ją pan w ogóle wytrzasnął. – Nie wziąłem. Zostawiono ją na moim progu. Siedząca po drugiej stronie komnaty panna Eyre nachyliła się do ducha i szepnęła: – Czy to nie świadczy o nim jak najlepiej? Taki wielkoduszny mężczyzna… Helena skrzywiła się. – Przecież mówi o niej, jakby była bezpańskim psem. Panna Eyre potrząsnęła głową i na powrót wlepiła wzrok w Rochestera. – Powinien był pan wysłać ją do szkoły. – Na pannie Ingram dobre serce gospodarza nie zrobiło najmniejszego wrażenia. – Nie było mnie stać – odparł mężczyzna. – Szkoła kosztuje majątek. Alexander rozejrzał się po bogato urządzonym domu. Mieściło się tu co najmniej dwadzieścia sypialni i dwie kuchnie, zaś na zewnątrz znajdowały

się stajnia i wozownia wypełniona wszelkiego rodzaju pojazdami z herbem Rochesterów. Jakby tego było mało posiadłość otaczały liczne sady, ogrody i pola. No tak. Te szkoły takie drogie. – A jednak zatrudnił pan guwernantkę. To chyba jeszcze większy koszt, czyż nie? Teraz musi pan trzymać w domu obie. Wie pan, że taka guwernantka szybko zaczyna się szarogęsić, prawda? Z kolei dziecko wymaga olbrzymiej ilości jedzenia, którego nie chce jeść. – Panna Ingram zganiła spojrzeniem Jane, która wydawała się kurczyć w swoim fotelu przy oknie. – Och, patrzcie państwo, jest tutaj. A my niańczymy jej uczennicę, wykonując za nią jej obowiązki. – Przecież on ją zaprosił! – powiedziała zjawa. Panna Eyre pochyliła się w fotelu, jakby spodziewała się, że Rochester stanie w jej obronie, ale na twarzy chlebodawcy malowała się obojętność. – Ale jest tutaj – powiedział. – Osaczył ją w korytarzu! – wściekał się duch. – Próbowała się wykręcić, ale nie dał jej wyboru! Alexander nachylił się do panny Brontë, chcąc zasugerować, że teraz jest dobry moment na prywatną rozmowę z panną Eyre, nawet jeśli damy o pozycji „Amy Eshton” zwykle nie zniżały się do pogaduszek z guwernantkami. Lecz wtedy osoby wokół Alexandra włączyły się do rozmowy, musiał więc udać zainteresowanie konwersacją, by nie odstawać. Blanka Ingram zwróciła się do siostry. – Pamiętasz, jak nasze guwernantki nazywały nas łobuziarami? Och, jak one nas nie znosiły. – Wszystkie pięćdziesiąt! – Mary Ingram roześmiała się, patrząc na pannę Brontë. – A jak było z wami, droga Amy? Mieliście dużo guwernantek? Panna Brontë roześmiała się nerwowo i odpowiedziała piskliwym głosem: – Och, przez te wszystkie lata Louis i ja mieliśmy tylko jedną i nie traktowała nas źle. Właściwie to wręcz nam pobłażała. Regularnie niszczyliśmy jej biurko i książki, a ona dawała nam cukierki. Obydwie panny Ingram zachichotały. – Ojej! – powiedziała Mary do siostry. – Wyobrażasz sobie? Alexander zaryzykował spojrzenie na pannę Eyre, by zbadać jej reakcję na słowa Charlotte, ale ona wpatrywała się twardo w Rochestera, jakby czekała, aż położy kres tej rozmowie o guwernantkach. Lecz co dziwne Rochester nie zrobił nic. Nie bronił nauczycielskiego

fachu, nie zwrócił gościom uwagi, nawet nie patrzył na pannę Eyre. Zastanawiające – pomyślał Alexander. – Przecież korespondencja wskazywała na to, że jest wobec podwładnej bardzo opiekuńczy. Wcześniej wydał mu się serdeczny i życzliwy, teraz był zimny, wręcz okrutny. Co za chaotyczna osobowość. Lubił swoją guwernantkę czy jej nie znosił? Alexander nie umiał ocenić. – I one zawsze są takie nijakie z wyglądu, nie sądzisz? – Panna Ingram wbijała się wzrokiem w pannę Brontë, która otworzyła usta, choć nie wydostał się z nich żaden dźwięk. – Ta tutaj jest szczególnie nijaka. Właściwie to w życiu nie widziałam kogoś tak przezroczystego. Jane zrobiła się czerwona jak burak. Strzelała oczami od pana Rochestera do panny Ingram. – Czy ja dobrze słyszę? – Duch zacisnął swoje eteryczne pięści. Reszta gości rozpaczliwie próbowała zmienić temat. – Wiem! Zróbmy coś zabawnego! – powiedziała lady Lynn. – Zagrajmy w grę. – Może w szarady? – zaproponował Branwell. – Uwielbiam szarady! Alexander robił, co mógł, by nie patrzeć na ducha, który chodził w kółko przed siedzącą nieruchomo panną Eyre. – Przepraszam bardzo – złościła się zjawa. – Przecież Rochester kazał ci tu przyjść, a teraz ignoruje to, co się dzieje! To o tyle bardziej nieuprzejme, że wyglądasz dziś świetnie, choć najwyraźniej wszyscy mają to gdzieś. – Heleno. Wyglądam jak zawsze. Przecież wiem. – Choć panna Eyre mówiła cicho i miała zwieszoną głowę, Helena poznała po głosie, że zbiera jej się na płacz. – Ja też uwielbiam szarady – podniecił się pułkownik Dent. – Zagrajmy, nic nie stoi na przeszkodzie. – A właśnie, że stoi! – Helena tupnęła nogą. Aż zatrzęsła się podłoga. – Jane jest najlepsza na świecie! Nikt z was nie jest godzien czyścić jej butów! Raptem atmosfera rozbawienia rozwiała się jak mgła. – Co to było? – spytał ktoś. – To byłam ja! – wrzasnęła Helena. – Heleno… – syknęła Jane. Ale tym razem wrzask ducha był dostatecznie głośny i przesycony złością, że wszyscy w komnacie usłyszeli… coś. – Co za dziwny dźwięk. – Lady Ingram wwierciła się wzrokiem w Alexandra, a potem wróciła do Rochestera. – Mój Boże, coś tu jest nie tak…

– Co takiego? – Rochester rozejrzał się, jakby nie miał pojęcia, dlaczego temat rozmowy nagle się zmienił. – Nic nie słyszałem. – Ja słyszałam – potwierdziła Adelka. – Jakiś niepokojący odgłos. – Przyjacielu – zwrócił się do gospodarza pułkownik Dent. – Przed chwilą z tamtej dobiegło strony jakieś nieludzkie wycie. – Wskazał okno, przy którym siedziała panna Eyre. Wzrok wszystkich skupił się na niej. – Ale… – zacięła się – to nie byłam ja. – Przestańcie być wstrętni dla Jane! Widzicie? To dlatego nikt nie lubi żyjących! Ludzie, a fe! Alexander wciąż próbował nie patrzeć prosto na ducha. Nie widział go nikt poza nim i oczywiście Branwellem, który nawet nie próbował się z tym kryć. Nie żeby zjawa zauważyła. Helena wrzeszczała, miotała wyzwiskami i ogólnie zachowywała się jak jeden z tych duchów, za których relokowanie Alexandrowi płacono. – Słyszał pan kiedyś coś podobnego? – spytał agent gospodarza, a ten zaprzeczył ruchem głowy. Strach zaczynał odmalowywać się na jego twarzy. Ingramowie wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Pewnie sądzili, że to właśnie ten duch, po którego przyszło Towarzystwo. Alexander zorientował się, że są względnie spokojni, bo spodziewają się, że agenci rychło poskromią rozzłoszczoną zmorę. Mary Ingram nachyliła się do Charlotte i szepnęła jej coś co ucha. Alexander nie słyszał dokładnie, bo zjawa nie przestawała się wydzierać. – Jesteście po prostu wstrętni! Jak możecie tak o niej mówić?! Nagle polne kwiaty będące przedmiotem dyskusji Branwella i panny Dent, podobnie zresztą jak wszystkie inne kwiaty w pomieszczeniu, ni mniej, ni więcej, tylko wybuchły, wypełniając komnatę chmurą pomarańczowych i różowych płatków. Wazony poszły w drobny mak i po podłodze rozprysnęły się niezliczone odłamki szkła i porcelany. Panna Eyre odskoczyła od okna. – Matko jedyna, ale burza się rozpętała – wymamrotała, choć niebo za oknem było czyste. – Żadna tam burza! – ryknęła Helena. Waza przeleciała przez pokój i śmignęła Rochesterowi koło ucha, nim roztrzaskała się o ścianę. – Tylko ja! – Helena – syknęła panna Eyre. – Uspokoisz się czy nie! Helena natychmiast opadła na podłogę i zacisnęła przezroczyste usta. – Panie Rochester – ogłosił któryś z Lynnów. – Chyba najwyższy czas

zgłosić tę sprawę Towarzystwu do spraw Relokacji Dusz Zbłąkanych. Helena wybałuszyła oczy. Panna Eyre wyraźnie pobladła. – Przepraszam, komu? – W głosie Rochestera dało się słyszeć drżenie. – Towarzystwu do spraw Relokacji Dusz Zbłąkanych – odpowiedział pan Dent. – Na pewno pan o nim słyszał. – Wiem, że TRDZ wypadło z łask króla. – Rochester wodził wzrokiem po pomieszczeniu, jakby sam chciał znaleźć ducha… albo schowanego za kotarą agenta. – Może z łask, ale nie z interesu – poprawiła lady Ingram. – Wciąż funkcjonują. – Pana dom jest nawiedzony – dodała lady Lynn. – Nie widział pan, co się stało z kwiatami? – Nie wydaje mi się, by był nawiedzony – zaprzeczył Rochester nieco zbyt prędko. – Chyba nie ma sensu zawracać głowy Towarzystwu… – Agent mógłby relokować ducha – nie ustępował pułkownik. – Tu nie ma żadnego ducha! – krzyknął Rochester. – I nie będzie żadnego agenta. Ten dźwięk to odgłos burzy, a wazę przewrócił wiatr. I tyle! Unosząca się po przeciwnej stronie pokoju Helena mordowała Rochestera wzrokiem, ale Jane znała ją dobrze i dostrzegła też w jej oczach obawę. Guwernantka wodziła wzrokiem od przyjaciółki do chlebodawcy. Pobladła tak, jakby cierpiała na chorobę cmentarną. – Burza – zgodziła się. – Nie ma tu żadnych duchów. Pani Fairfax powiadomiła mnie o tym, gdy tylko przyjechałam. – Widzicie państwo? – Rochester porwał się na nogi. – Zatem wszystko jasne. Burza i już. Przez dłuższą chwilę w pomieszczeniu panowała cisza. Wszyscy nasłuchiwali trwożliwie. Alexander słyszał, jak za oknem śpiewają wieczorne ptaki. – Bardzo dobrze – powiedziała panna Ingram. – I tak nic już nie słychać, burza najwyraźniej minęła. – Ledwie przelotny deszczyk – wybełkotała lady Ingram, patrząc na usłaną płatkami podłogę. – Choć trochę niecodzienny – przystał Branwell. – Może rzeczywiście nie ma tu ducha. – Pułkownik odchrząknął. – Ale powinniśmy jakiegoś przywołać i zadać mu kilka pytań. Adelka natychmiast znalazła „gadającą tabliczkę” (którą nazywamy dzisiaj tabliczką Ouija) i cała grupa zebrała się wokół stołu, przygotowując się do

seansu spirytystycznego. Tylko Alexander wciąż bacznie obserwował pannę Eyre, a w głowie wciąż słyszał echo niedawnej rozmowy z Wellingtonem. Jane Eyre była Latarnią, bez dwóch zdań.

13 CHARLOTTE Gdy goście gromadzili się wokół tabliczki, Charlotte wykorzystała nadarzającą się okazję i dała nura za kotarę, przy której siedziała Jane. Teraz albo nigdy. – Pssst! – wyszeptała nagląco. – Pssst! Jane! Jane nie obróciła się. – Jane, jestem za kotarą – szepnęła nieco głośniej. Przyjaciółka nie zareagowała, jedynie podrapała się w nos. – Jane! No, Jane! – nie ustępowała Charlotte. Nic. Nagle guwernantka wyprostowała się, jakby ktoś dźgnął ją palcem w żebra. Rozejrzała się i zauważyła Charlotte wyglądającą zza ciężkich aksamitnych zasłon. Przyjaciółka machnęła na nią, a potem schowała się za kotarą. Jane podeszła do niej. – To ja! – ogłosiła Charlotte, a potem przypomniała sobie, że powinna mówić szeptem. Nie doszukała się na twarzy Jane radości, jedynie dezorientację. – Przecież wiem, że ty. Ale co ty tu robisz? – Przebrałam się za arystokratkę, żeby się dostać do Thornfield. – Prędko uściskała przyjaciółkę. – I zadziałało! Jane nie odwzajemniła uścisku. – Ale dlaczego chciałaś się tu znaleźć? – Bo muszę z tobą porozmawiać, Jane. Jane odsunęła się nieznacznie. – Czemu miałabyś chcieć ze mną rozmawiać? Słyszałaś, co mówili o guwernantkach. Charlotte przyjrzała jej się uważnie. Oczy Jane były zimne jak lód – nie bez powodu. Tamte wredne babska były wobec niej okrutne. A Charlotte nie dość, że się im nie postawiła, to na dodatek miała w tym swój udział. Ta myśl przepełniła ją wstydem. – To było okropne – powiedziała. – Nigdy nie powinny były tak się o tobie wyrażać, a ja powinnam… Jane kiwnęła głową. – Więc czego ode mnie chcesz, Charlotte?

– Ja… – Do tej chwili doskonale wiedziała, co chce powiedzieć. – Chciałam porozmawiać z tobą o pracy. No wiesz, dla agencji. Jane wyrzuciła ręce w powietrze. – Och, na litość boską! Ty wciąż o tym? Przyszłaś tutaj, żeby namawiać mnie do przyjęcia tej absurdalnej oferty… – Sprawa jest ważniejsza, niż ci się wydaje! – nalegała Charlotte. – Przyszłam tu z panem Eshtonem… To znaczy Blackwoodem. To ten wysłannik Towarzystwa, który… – Pan Blackwood tu jest? – zdumiała się Jane i przyłożyła rękę do czoła, jakby sama myśl o Blackwoodzie przyprawiła ją o ból głowy. – Ten z magicznym zegarkiem! Wiedziałam, że wygląda znajomo. Charlotte nie miała pojęcia o żadnych zegarkach, pomijając dziwną obsesję Jane na ich punkcie. – Pan Blackwood, znaczy, teraz działa pod pseudonimem Eshton, rozpaczliwie chce cię skłonić do ponownego rozważenia pracy dla Agencji. Okazało się, że na gwałt potrzeba im nowych agentów. Agencja jest w tarapatach i musi zrobić wszystko, by… Jane energicznie pokręciła głową. – Charlotte, daruj sobie. Ja nawet nie wiem, czemu oni mnie chcą. To jakaś pomyłka, ot co. Charlotte ucapiła ją za rękę. – Czy ty widzisz martwych ludzi? Jane zamknęła usta tak szybko, że szczęknęły zęby. Wlepiła wzrok w przyjaciółkę. – Powiedz mi prawdę – nalegała Charlotte. – Jesteśmy przyjaciółkami czy nie? – Tak – mruknęła guwernantka. – Tak, widzę. A niech to! – pomyślała Charlotte. – Jaka szkoda, że nie mam przy sobie notesu. Tyle do zapisania! – Ale nie mów nikomu – poprosiła Jane. – Przecież właśnie dlatego cię chcą, głuptasie. Otrzymałaś od losu bezcenny dar. Pan Blackwood poinstruował mnie, bym przedstawiła ci następującą ofertę: jeśli wrócisz z nami do Londynu, zostaniesz agentką Towarzystwa i otrzymasz przyzwoitą pensję. Możesz oczywiście negocjować kwotę wynagrodzenia, ale wierz mi, że nigdzie tyle nie zarobisz. Kiedy odbędziesz szkolenie, otrzymasz maskę (są strasznie wygodne, wiem z doświadczenia), więc będziesz mogła pełnić obowiązki incognito. No

i przydzielą ci kwaterę. Jane wwiercała się w nią wzrokiem, nie mogąc dobyć słowa. Przez chwilę wydawało się, że Charlotte ją przekonała. Bo któż odrzuciłby taką szczodrą ofertę? Kto w Londynie opłacał pracownikom mieszkanie? Nie wspominając już o tym, że ubierał ich w takie stylowe uniformy? Lecz wtedy na twarzy Jane zajaśniała obawa. – No, to fakt, że ta praca wymaga interakcji z duchami – ciągnęła Charlotte, która rozumiała, że nie każdy musi mieć ochotę na codzienny kontakt ze zbłąkanymi duszami – ale będziesz musiała nie tyle rozmawiać z nimi, co po prostu łapać je i dostarczać do sztabu Towarzystwa. To właśnie robi pan Blackwood. Wszystko to takie ekscytujące! Zjeździmy cały kraj… Jane rozdziawiła usta, a potem je zamknęła. Wreszcie wydusiła: – Ale ja chcę być guwernantką. – Nie chcesz. Nikt nie chce być guwernantką. – Ja chcę. – Nie wierzę ci. Pomyśl, jakim prestiżem będziesz się cieszyć, pracując dla tak szanowanej instytucji. Byłoby cię stać na fajne kiecki i dobre buty. Mieszkałabyś w Londynie. I pomyśl o jedzeniu, Jane. Będziesz szamać najlepsze frykasy… Jane pokręciła głową. – Tu też dobrze mnie karmią. – Ale miałabyś pensję! I to dobrą! – Już mam całkiem niezłą. – Ale… – Nie, Charlotte. Przykro mi, że jechałaś tu taki szmat drogi, ale moja odpowiedź pozostaje niezmienna: nie. Nie chcę mieć nic wspólnego z Towarzystwem. – Ale dlaczego? – Bo to ludzie bogacący się na ciemiężeniu bezbronnych duchów, które zawiniły tylko tym, że wyrażają siebie z przesadnym entuzjazmem. Widziałam to przecież na własne oczy. – W Tully Pub? – odgadła Charlotte. – Co dokładnie tam widziałaś? – Widziałam dosyć, by wiedzieć, że Towarzystwo jest złe. – Ależ skąd! Mój rodzony brat jest agentem TRDZ! – Jest złe i kropka. – Wcale nie. – Wcale tak.

– A właśnie, że nie. – Właśnie, że tak. – A może przekonasz się sama? – Charlotte zmieniła taktykę. – Chodź z nami, przyjrzyj się Towarzystwu z bliska, obejrzyj ich sztab, poznaj księcia Wellingtona. Poznaj ich, zanim ocenisz, i nie wyciągaj pochopnych wniosków z jednego niefortunnego incydentu, który pewnie źle zrozumiałaś. – Czy ty jesteś teraz agentką Towarzystwa? – Jane zmarszczyła brwi z dezaprobatą. A Charlotte zadarła dumnie głowę. – Będę niedługo. Lada dzień. – To zależy od ciebie – dodała w myślach. – Ale myślałam, że chcesz zostać pisarką. – Mogę być jednym i drugim – kontynuowała niezrażona Charlotte. – Mówię ci, mylisz się w swojej ocenie Towarzystwa. Potrzebują cię, Jane. Bez ciebie Towarzystwo upadnie. Pomyśl, jak często ktoś nas tak desperacko potrzebuje? Błagam cię, daj im szansę. Usta Jane uformowały cienką kreskę, ale przynajmniej przestała odmawiać. To już jakiś postęp. – Zrób to dla mnie – dodała Charlotte. – Przynajmniej rozważ ofertę. Przemyśl to. Będziemy tu jeszcze przez trzy dni. Daj mi swoją ostateczną odpowiedź za trzy dni. – Dobrze, niech ci będzie – skapitulowała w końcu Jane. – Ale nie obiecuj sobie za wiele. – Przekrzywiła głowę, jakby słyszała coś, czego nie słyszała Charlotte. – Szukają cię. Lepiej tam wracaj. – Czyli umowa stoi? – Stoi. – Jane uścisnęła jej wyciągniętą dłoń. – Za trzy dni znowu powiem „nie”. – Albo „tak”. – Z tymi słowami wyskoczyła zza kotary. A potem przypomniała sobie, że chciała powiedzieć przyjaciółce coś jeszcze. Wsunęła głowę z powrotem. – Przepraszam cię za tamto. Tęskniłam za tobą. A potem uciekła, nie dając Jane szansy na wszczęcie nowego sporu. * – Ach, tutaj jesteś – powiedział pan Blackwood, gdy Charlotte dołączyła do grupy. – Już zaczynaliśmy się o ciebie martwić. – A na ucho szepnął: – No i? Co odpowiedziała?

– Wyszłam zaczerpnąć świeżego powietrza w pięknym ogrodzie pana Rochestera, drogi kuzynie – odparła głośno, a potem odszepnęła: – Powiedziała, że się zastanowi. Da nam odpowiedź za trzy dni. – Charlotte nie miała pojęcia, co mieliby zrobić przez te trzy dni, żeby jakoś wpłynąć na jej decyzję. A coś zrobić musieli, bo nie zanosiło się na zmianę decyzji. Należało usiąść i przemyśleć dalszą strategię. – Jak przebiegła rozmowa z martwymi? – spytała Blackwooda, tak by reszta słyszała. Zamrugał, nie rozumiejąc, a potem pojął, że Charlotte ma na myśli seans spirytystyczny z tabliczką Ouija. – Nadzwyczaj interesująco, choć jako człowiek nauki uważam, że pomysł, iż moglibyśmy porozumieć się ze zmarłymi, jest absurdalny. Choć, muszę przyznać, nadzwyczaj zabawny. – Dobry z pana aktor – szepnęła. Uśmiech prześlizgnął się po jego ustach. – Dziękuję – odpowiedział. – Sama też nieźle sobie radzisz. Poczuła, że się czerwieni, i na chwilę zapomniała języka w gębie. Co było dla niej dość nietypowe. Raptem uprzytomniła sobie, że powinna złożyć dokładniejszy raport o Jane. – Mówiła coś o jakimś magicznym zegarku. Blackwood wydawał się zmieszany. – O zega… Ach, zapewne chodzi o talizman, którego użyłem w Tully Pub. Później pani o nim opowiem. – Och, z miłą chęcią posłucham o nim teraz. Z przeciwnej strony komnaty dobiegł ich szczebiotliwy, sztuczny śmiech. Charlotte i pan Blackwood spojrzeli w tamtą stronę i zobaczyli pannę Ingram uwieszoną na ramieniu pana Rochestera. A potem Brana, który potknął się o dywan i oblał ponczem. Goście zarechotali jak na komendę, podczas gdy jej biedny młodszy brat ocierał twarz rękawem. Blackwood się nie śmiał, za co była mu wdzięczna. Wciąż z uwagą wpatrywał się w pana Rochestera. – Coś jest nie tak z tym człowiekiem – mruknął jakby do siebie. – Co ma pan na myśli? – Nic konkretnego. – Przeniósł na nią wzrok. – Tylko złe przeczucie. Niech mi pani opowie jeszcze o tym, jak przebiegła rozmowa z panną Eyre. Czy wyczuła pani, że może się zgodzić do nas przyłączyć? Powiedział: „Do nas”! Westchnęła w duchu. Do nas, jakbyśmy byli drużyną, jednostką, ekipą. Jakby Charlotte już była członkinią Towarzystwa. – No… właściwie to nie – przyznała, spuszczając wzrok. – Powiedziałam

jej, że dostanie pensję, maskę i kwaterę, ale nie wyglądała na podekscytowaną. Raczej… – Charlotte urwała w pół zdania. Jak właściwie wyglądała Jane w czasie ich rozmowy? Jakoś inaczej. Zaszły w niej jakieś zmiany na przestrzeni tych kilku tygodni od opuszczenia Lowood. Jakby w miesiąc zmieniła się z wychudzonej i zaszczutej dziewczynki w pewną siebie kobietę. I było w niej coś jeszcze. Emanowała jakimś blaskiem. Blade policzki Jane zdobił rumieniec – zorientowała się Charlotte. – Jane była szczęśliwa tu, w Thornfield Hall. Ale jak to? Charlotte zgadzała się z Blackwoodem – z panem Rochesterem było coś nie tak. Siedział i milczał, choć był jedyną osobą, która mogłaby obronić Jane przed atakiem tamtych dwóch wstrętnic. Pasują do siebie z panną Ingram, nie ma co! Ta kobieta może i była piękna, ale tylko z wierzchu. Całe towarzystwo odnosiło się do Jane z chłodną rezerwą, z jaką zwykle traktowało się służbę, a momentami wręcz z otwartą pogardą. Charlotte poczuła się okropnie, gdy przypomniała sobie, że sama brała udział w tym linczu. Pozostawało pytanie: jakim cudem Jane jest tu szczęśliwa? Oto kolejna tajemnica spowijająca jej przyjaciółkę, a Charlotte nie była pewna, czy udźwignie jeszcze jeden sekret. Kiełkująca w jej głowie powieść już i tak była bardzo tajemnicza – w końcu opowiadała o duchach. – Czy była z nią Helena? – spytał Blackwood. Charlotte zmarszczyła brwi. – Jaka Helena? – Duch, z którym Jane się przyjaźni. – Co takiego? – Ach, czyli nie widziała pani. – Blackwood skinął głową. – Oczywiście, że nie. Ty ich nie dostrzegasz. W obydwu przypadkach, gdy widziałem tu pannę Eyre, stał u jej boku duch młodej dziewczyny, trzynasto-, może czternastoletniej. Złote włosy, biała sukienka. Charlotte od razu wiedziała, o kim on mówi. To ta dziewczyna z obrazów Jane. A więc to nie wytwór jej wyobraźni. Istniała, była tylko duchem. Charlotte poczuła dwa ukłucia bólu. Pierwszy, gdy pan Blackwood powiedział: „Ty ich nie widzisz”, a drugi, gdy dotarło do niej, że Jane ma przyjaciółkę ducha. Prawdziwego, żywego ducha! No, może nie żywego, ale za to jak najbardziej prawdziwego. Była z nią blisko również w Lowood i nigdy nie powiedziała o tym Charlotte. – Źle się pani poczuła? – Blackwood spojrzał z niepokojem na jej blednącą

twarz. – Helena? – zaskrzeczała Charlotte. – Powiedział pan, że duch ma na imię Helena? – Tak… – Pan Blackwood odkaszlnął, jakby z najwyższą niechęcią mówił o młodej damie, używając jej imienia. – Tak nazwała ją panna Eyre. Nie znam jej nazwiska. – Burns – mruknęła Charlotte. Ona sama nigdy nie poznała Heleny Burns. Dziewczyna padła ofiarą choroby cmentarnej, zanim ktokolwiek z rodziny Brontë trafił do Lowood, ale inne uczennice wspominały ją jako najinteligentniejszą, najładniejszą, najżyczliwszą i najpobożniejszą dziewczynę, jaka kiedykolwiek uczyła się w murach tej szkoły. Wszystkie mówiły o niej z nabożną czcią i tęsknotą w głosie. Utarło się nawet pewne szkolne powiedzenie. Gdy którejś uczennicy coś nie wyszło, druga mogła powiedzieć… Jak to było? Aha, „nie wszystkie możemy być Heleną Burns”. Umysł Charlotte działał na najwyższych obrotach. Prędko dodała dwa do dwóch. To Helena Burns, a nie Charlotte, była przyjaciółką, której Jane nie chciała zostawiać w Lowood. To do niej mówiła Jane, gdy Charlotte ostatniego dnia odprowadzała ją do bramy – a także za każdym razem, gdy Charlotte wydawało się, że mówi do siebie. Jane była najlepszą przyjaciółką Charlotte, ale najlepszą przyjaciółką Jane była piękna, zdolna i dobra Helena. – Panna Burns pojawiła się w salonie – powiedział pan Blackwood, nie mając pojęcia, że serce Charlotte właśnie pękło na pół. – To ona roztrzaskała wazę i doprowadziła do kwiatowej eksplozji. Bacznie obserwowałem interakcję panny Eyre z panną Burns i wiem już na pewno, że pani przyjaciółka jest Latarnią. Charlotte przelotnie otarła oczy rękawem i podniosła wzrok. – Latarnią? Myślałam, że widzącą. Pan Blackwood w kilku zwięzłych zdaniach wyjaśnił Charlotte, czym charakteryzuje się ta wyjątkowa grupa widzących. W innych okolicznościach Charlotte uznałaby ten temat za fascynujący – istnieją ludzie, którzy przyciągają duchy i im rozkazują! – ale teraz stać ją było tylko na blady uśmiech i nieznaczne skinienie głową. Charlotte chciała cieszyć się szczęściem przyjaciółki. Naprawdę chciała. Powinna uznać to za coś wspaniałego, że Jane jest kimś więcej niż tylko widzącą. Bo to oznaczało, że jest wyjątkowa. Oto okazało się, że dysponuje potężnymi, unikalnymi zdolnościami, które w szczególny sposób łączą ją ze światem duchów. Umiejętnościami, dzięki którym będzie jeszcze bardziej

przydatna Towarzystwu. Stanowiła niezawodne remedium na wszystkie problemy agencji i nadzieję na to, że pan Blackwood, Bran i Charlotte zachowają pracę. Gdyby zgodziła się zostać agentką (a jak mogłaby odmówić, skoro Charlotte wyjaśniła jej, jakie to ważne?), zostałaby drugim obok pana Blackwooda najważniejszym agentem Towarzystwa. Alexander i Jane, Jane i Alexander – bohaterowie naprawiający świat krok po kroku. Charlotte nigdy nie czuła się tak niepotrzebna.

14 JANE Jane (która nie miała pojęcia, jak wiele zmartwień przysparza Charlotte) malowała w ogrodzie. Helena stała pokracznie przy strumieniu, pozując ze splecionymi rękami i dłońmi wnętrzem do góry, jakby zaraz miały wylądować na nich motyle. – Nigdy wcześniej nie prosiłaś, bym ci pozowała – powiedziała Helena, próbując nie ruszać ustami. Miała rację. Tak naprawdę Jane poprosiła ją o to, by przestała gadać jak najęta o – cytat – „dziwnym zachowaniu pana Rochestera” – koniec cytatu – i rewelacjach Charlotte o Alexandrze Black… Esht… (no, wiadomo, o kogo chodzi), który przywlókł się za nią do Thornfield, by po raz kolejny prosić ją o wstąpienie do Towarzystwa. Jane wiodła dotąd nudne życie, w którym najbardziej ekscytującą przygodą było unikanie śmierci w wyniku choroby cmentarnej. Wówczas pragnęła, by jej egzystencja nabrała rumieńców. Teraz jednak miała wrażenie, że trawi ją śmiertelna gorączka. – Stój nieruchomo, kochana – upomniała przyjaciółkę. Nie zdołała przy tym ukryć zdenerwowania. – Gdy mówisz, zacierają ci się linie… wdzięku. – Linie wdzięku? Co to w ogóle znaczyło? – Ćwiczę pewną nową technikę malarską. Jane wstała skoro świt, by przelać swoje uczucia na płótno. Adelka wciąż była w łóżku, bo siedziała z dorosłymi do późna, a Jane nie miała teraz ochoty na spotkanie z Charlotte, więc spakowała przybory i wyszła z domu, nim słońce wyjrzało ponad horyzont. – Nie cieszysz się z przyjazdu Charlotte? – spytała Helena. Pędzel drgnął, domalowując jaskółce sumiastego wąsa. – Proszę o ciszę, bo wszystko mi zepsujesz. Helena nie zauważyła irytacji przyjaciółki, bo jej uwagę przykuło coś innego. Jane obróciła się i zobaczyła zbliżającego się galopem jeźdźca. Pan Rochester. Był coraz bliżej, jego włosy powiewały coraz bardziej powiewająco, ogon wierzchowca rozdymał się na wietrze, jakby mężczyzna był szarżującym na Saracenów Wejlantyfem. Jane spodziewała się, że jej chlebodawca skręci w dróżkę wiodącą do miasta, ale tego nie zrobił. Jechał prosto na nią. Bezwiednie poprawiła fryzurę.

– Jane Eyre – przywitał się, ściągnąwszy cugle. – Co pani robi? – Maluję, sir. – Wskazała sztalugi i strumień. Spojrzała na obraz i skrzywiła się. Chyba była rozkojarzona, bo skonstatowała, że to najbrzydsza rzecz, jaka kiedykolwiek wyszła spod jej pędzla. Jeszcze zanim dorobiła jaskółce wąsy, namalowała resztę raptownymi, nieładnymi pociągnięciami. Motyl na dłoni Heleny budził skojarzenie z fruwającą stonogą, a promienie słońca groziły spaleniem każdemu, kto je przetnie. Pan Rochester omiótł dzieło wzrokiem i uniósł brew. – Bardzo… nonszalanckie malarstwo. Jane zmarszczyła nos. – To tylko rozgrzewka. – Aha. Owiał ich podmuch wiatru. Milczeli. – Thornfield jest piękne latem, nieprawdaż? – Tak, sir. – Ludzie szukają swojego miejsca na świecie, wiją tam gniazdo, ale jeszcze zanim je ukończą, już chcą je opuścić. Czy doznaje pani czasem podobnego uczucia? Jane zastanawiała się, czy to nie aluzja do pojawienia się w Thornfield Hall pana Blackwooda, który chciał skłonić ją do pracy dla Towarzystwa. – Nie. – Chciała dodać, że szczególnie nie chciałaby opuszczać jego, ale przecież byłoby to nie tyle nagięcie, ile złamanie reguł przyzwoitości. Pan Rochester przekrzywił kapelusz. – Do zobaczenia, panno Eyre. Wrócę niebawem. Proszę obiecać, że pojawi się pani dzisiejszego wieczoru w salonie z resztą gości. Jane przytaknęła skinieniem. Dotknął ręką serca, tak delikatnie, że Jane nie wiedziała, czy to tylko niewinny gest czy może jakiś tajemny znak przeznaczony specjalnie dla niej. Pozwoliła sobie myśleć, że to drugie. Dzielny rumak pana Rochestera potrząsnął długą grzywą i poniósł jeźdźca polną drogą. – Dokąd on się wybiera? – zaciekawiła się Helena. – Dziwne, żeby właściciel tak mało czasu spędzał w swoim domu. Zwłaszcza, że ma gości. Kto tak postępuje? Jane puściła jej słowa mimo uszu. Gdy wpatrywała się w niknącego na drodze Rochestera, sama przyłożyła dłoń do serca.

* Jane dotrzymała słowa i tego wieczoru dołączyła do gości w salonie na popołudniową herbatę. Blanka Ingram siedziała przy kominku i co chwila łypała na Jane, wymieniając szeptem komentarze z matką. Jane wywnioskowała z zawstydzonej miny Charlotte, że obie kobiety żywią pogardę wobec służby, a już zwłaszcza takiej, która ośmiela się spoufalać z lepszymi od siebie. Jane natomiast nie mogła się nadziwić, jak ktoś tak wredny może tak ładnie wyglądać. Jakże miałby nie chcieć poślubić kogoś tak eleganckiego… Później zastanawiała się nad tym, czy pan Rochester pożegnał się z panna Ingram tak samo jak z nią. Czy przyłożył rękę do serca? A może zrobił coś więcej? Pan Blackwood intensywnie wpatrywał się w Jane, zdradzając oznaki niepokoju. Dziewczyna wiedziała, że nie może się doczekać jej odpowiedzi. Najchętniej podszedłby do niej teraz, ale jako wysoko urodzonemu dżentelmenowi nie pozwalał mu na to surowy obyczaj. Gdy podano herbatę, od wejścia dobiegło głośne pukanie i nagle drzwi do salonu otworzyły się z hukiem. Jane poderwała się na nogi, spodziewając się pana Rochestera. Zamiast niego do pomieszczenia wpadł przysadzisty mężczyzna i z trudem nadążający za nim zdyszany służący. Jane opadła z powrotem na krzesło. – Pan Mason! – zaanonsował młodzieniec resztką tchu. Nowy gość – pan Mason – stanął jak wryty i rozejrzał się po pokoju, jakby kogoś szukał. Następnie opamiętał się i ukłonił. – Dzień dobry państwu – przywitał się. – Ja do pana Rochestera. Goście wstali, każdy skłonił się lub dygnął. – Pan Rochester wyjechał w interesach, ale wróci wieczorem – rzekła pana Ingram, występując naprzód. – Proszę, niech pan siada. Jane była zdania, że to szczyt zarozumialstwa, witać gościa, jakby już było się panią domu. Gdy dokonano oficjalnego przedstawienia i wszyscy zajęli miejsca, odezwała się lady Ingram. – Jest pan znajomym pana Rochestera, panie Mason? Mężczyzna poruszył się w fotelu. – Myśmy… sporo razem podróżowali. – Och, jakie to ciekawe – stwierdziła Blanka Ingram. Helena zerknęła na Jane.

– Oooch, jaaakie to ciekaaawe – przedrzeźniała pannę Ingram. – W rzeczy samej, panie Mason, wzbudza pan naszą ciekawość – zaszczebiotała Ingramówna. – Niech pan zdradzi coś więcej. – A cóż chciałaby pani wiedzieć? Dziewczyna klasnęła w ręce. – Na przykład to, w jakiej sprawie odwiedza pan pana Rochestera. Mason ściągnął brwi. – W sprawie… pogody. – W tym właśnie momencie za oknem huknął grom. – Wybieramy się na polowanie i zastanawiamy się, czy aura będzie nam sprzyjać. – Aha – powiedziała lady Ingram. Chyba nikt nie wiedział, jak rozumieć lakoniczne objaśnienie Masona, który wydawał się coraz bardziej zdenerwowany i co chwila łypał na drzwi salonu, nie mogąc się doczekać powrotu gospodarza. Podobnie jak Blanka Ingram. I Jane. Z kolei Charlotte i pan Blackwood co rusz wędrowali wzrokiem do guwernantki. Ewidentnie chcieli z nią porozmawiać, ale nie w obecności osób postronnych. Tak więc wszyscy łypali nerwowo na siebie nawzajem i na drzwi, a atmosfera panująca w salonie nie miała nic wspólnego z tą właściwą spotkaniu towarzyskiemu.

15 ALEXANDER Za oknem szalała burza. Wraz z nadejściem nocy wszyscy udali się do łóżek, poza Alexandrem, który postanowił skreślić list do Wellingtona. Pisał przy świetle pojedynczej świecy, starając się jak najciszej chrobotać stalówką o papier, bo w łóżku przy drzwiach spał już Branwell. Alexander nie chciał go obudzić, bo Branwell był o wiele mniej niebezpieczny dla otoczenia, gdy spał. Treść listu przedstawiała się następująco: Wasza Książęca Mość, pojechałem w ślad za panną Eyre do posiadłości Thornfield Hall, gdzie kilka razy było mi dane zaobserwować, jaką władzę roztacza nad zmarłymi. Nie ma cienia wątpliwości, że jest Latarnią. Choć jestem pewien, że uda się ją przekonać, by podjęła dla nas pracę, chciałbym zaoferować jej pensję w wysokości 5000 funtów rocznie. Zdaję sobie sprawę, że to bajońska suma, ale skoro jest autentyczną Latarnią, to jest to wydatek, który z całą pewnością się opłaci. Łączę wyrazy szacunku A. Black Gdy atrament wysechł, Alexander przymocował zwinięty list do nogi gołębia pocztowego i otworzył okno. Ptak wyfrunął w noc, a Alexander umościł się w pościeli. Może udałoby mu się zasnąć, gdyby nie nosowe chrapanie Branwella. Leżał więc w łóżku, rozmyślając o wydarzeniach minionego dnia. Rochester wciąż jeszcze nie wrócił do Thornfield. Trudno się zresztą dziwić, miałby jechać w ten deszcz? Tylko dlaczego w ogóle porzucił swoich gości? Coś w Rochesterze nie dawało Alexandrowi spokoju. Poszukał w głowie swoich najwcześniejszych wspomnień, fragmentów dzieciństwa sprzed śmierci ojca w wybuchu. Pamiętał, jak tata zabierał go na długie spacery wzdłuż Tamizy i pokazywał rozmaite sklepy i kawiarnie, do których zabierał matkę, zanim zmarła na chorobę cmentarną. Potem zaglądali do Pałacu Westminsterskiego,

którego dzwonnice i smukłe łuki górowały ponad taflą rzeki. Zdawało się, że ojciec znał każdego londyńczyka z osobna, od rzemieślników, którzy cumowali w dokach swoje łodzie, po gazeciarzy na rogach ulic. Kiedy tłum gęstniał i zasłaniał małemu Alexandrowi widok, ojciec brał go na barana. Siedząc na jego barkach, chłopiec czuł się duży i bezpieczny. Gdy wiatr mierzwił mu włosy i kręcił w nosie zapachem dymu, ludzi, śmieci i rzeki, Alexander wyobrażał sobie, że fruwa w powietrzu i patrzy na miasto z lotu ptaka. Pamiętał swoją pierwszą wizytę w pałacu, gdzie ojciec przedstawił go Wellingtonowi, który na powitanie pogłaskał go po głowie. Następnie zajrzeli do gabinetu, gdzie pracował jeden z przyjaciół taty, a Alexander był gotów się założyć, że tym przyjacielem był właśnie pan Rochester. Mężczyzna nie miał wtedy tylu zmarszczek w kącikach oczu i wokół ust, wobec Alexandra był życzliwy i serdeczny, częstował go cukierkami, a potem rozśmieszył go, mówiąc coś po francusku. A teraz jego ojciec nie żył. Mało tego – przepadł. Oczywiście nie każdy zmarły stawał się duchem. To chyba lepiej, czyż nie? Lepiej, by duch, opuściwszy ciało, odnalazł spokój, miast nawiedzać ziemski padół. A jednak jakaś część Alexandra żałowała, że ojca już nie ma, że nie może porozmawiać z nim choćby w tej formie. Początkowo szukał jego ducha, przekonany, że musi gdzieś tam być, że czeka, aż syn go odnajdzie. Lecz wraz z upływem lat prawda jawiła mu się coraz wyraźniej i w końcu musiał przyznać sam przed sobą, że taty po prostu już nie ma. Z czasem zaczął odnosić wrażenie, że nie było go nigdy. Pozostał tylko w zacierających się z każdym rokiem wspomnieniach i w jego rozpaczliwym pragnieniu zemsty. – Pewnego dnia… – szepnął w mroki nocy. – Obiecuję, że pewnego dnia… Chrapanie Branwella przybrało na sile. Mogło iść w szranki z łomocącymi za oknem grzmotami. W takich warunkach nie dało się spać. Alexander włożył szlafrok i wyszedł na oświetlony świecami hol. Przez jakiś czas błądził labiryntem korytarzy, nie dbając o to, gdzie poniosą go nogi. Wciąż pogrążony był we wspomnieniach, wyobrażał sobie, że siedzi ojcu na ramionach, że unosi się wysoko ponad ulicami i przemierzającymi je ludźmi. Od przybycia do Thornfield często myślał o ojcu. A dokładniej od momentu, gdy uprzytomnił sobie, że Rochester go znał.

– Co pan tu robi? Głos, który wyrwał go z zamyślenia, należał do przezroczystej panny Burns, która właśnie płynęła w jego stronę korytarzem. Alexander upewnił się, że są sami, po czym odparł: – Nie mogłem zasnąć. – Ja w ogóle nie śpię. Patrzyli na siebie, nie wiedząc, co powiedzieć. – No cóż – Blackwood odchrząknął – nie chcę pani przeszkadzać w nawiedzaniu domostwa, więc… – Czy mnie też uwięzi pan w zegarku kieszonkowym? – Nie. – Skrzywił się. – Skąd ten pomysł, jeśli wolno spytać? – Jane obawia się, że to właśnie chce pan zrobić. Nie ufa ani panu, ani pańskiemu zegarkowi. Skłamałabym, mówiąc, że nie podzielam jej obaw. – Zapewniam, że są one bezpodstawne. Nie przybyłem tu, by panią relokować, tylko by zaoferować pannie Eyre pracę. – Może to zapewnienie wystarczy, by panna Eyre spojrzała na niego łaskawszym okiem? W końcu incydent z wybuchającymi kwiatami dowodził, że Alexander umiał zachować dyskrecję. – Dobrze wiedzieć. – Niech jej to pani powtórzy… – Nic jej nie muszę powtarzać. Nie jest pan moim szefem. – To prośba, panno Burns. Dotknęła palcem policzka. – Może i powtórzę. Jeśli rozmowa zejdzie na ten temat – dodała i odfrunęła. Pech chciał, że w kierunku, w którym i on podążał. Szanowny czytelnik z pewnością zna to krępujące uczucie, gdy pożegnawszy się z kimś, ruszamy w tym samym kierunku i nie wiemy, czy mamy dalej z nim rozmawiać, skoro już się pożegnaliśmy. Alexander za wszelką cenę chciał tego uniknąć, skręcił więc w boczny korytarz. Gdzie natknął się na kogoś innego. Kawałek dalej w kierunku wschodniego skrzydła mężczyzna w ciemnoszarym płaszczu szarpał za klamkę zamkniętych na głucho drzwi. Mężczyzna obejrzał się przez ramię, a potem wyciągnął coś z kieszeni. W płomieniu świecy błysnął wytrych. Który następnie wyślizgnął się mężczyźnie z palców i zadzwonił o kamienną podłogę. Gdy postać schyliła się po narzędzie, Alexander ruszył naprzód.

– Dobry wieczór, panie Mason. Mężczyzna natychmiast się wyprostował. – O, pan Eshton. Nie zauważyłem pana. – Bezsenność? – spytał, wskazując ruchem głowy dzienne ubranie mężczyzny. – Co? Ach, tak. Widzi pan, mam naturę sowy. – Zrobił krok w bok, jakby chciał zasłonić drzwi, których nie udało mu się sforsować. – A pan? Pozwolę sobie zauważyć, że wydaje się pan zatroskany. Podejrzany typ, pomyślał Alexander. Sam jednak nie wypadł sroce ogona i nie bez przyczyny nazywano go wschodzącą gwiazdą Towarzystwa do spraw Relokacji Dusz Zbłąkanych. Pozwoli Masonowi wierzyć, że nie zauważył, iż ten właśnie próbował się włamać do wschodniego skrzydła posiadłości. – Bo i jestem zatroskany – podjął jak gdyby nigdy nic. – Martwi mnie, że pan Rochester wyjechał w podróż, opuszczając dom pełen gości. – To rzeczywiście bardzo dziwne – przyznał Mason. – Panowie znacie się chyba od dawna, nie mylę się? – Alexander wsunął ręce w kieszenie. – Czy zawsze był takim ekscentrykiem? Mason się zawahał. – Muszę przyznać, że minęło sporo czasu od naszego ostatniego spotkania, ale pamiętam, że kiedyś… jak by to ująć… bardziej troszczył się o ludzi. – Sporo czasu? Czyżbyście się panowie poróżnili w jakiejś sprawie? Mason przeniósł ciężar ciała na drugą nogę. – N-nie, o nic konkretnego – zająknął się. – Po prostu lata temu poprosił mnie o przysługę, a potem jakoś tak się przeciągnęło… – Alexander czekał spokojnie, aż mężczyzna skończy. – Właściwie to sprawa rodzinna. Może nie powinienem był nic mówić. Intrygujące – pomyślał Blackwood, ledwie powstrzymując się od sięgnięcia po notes. – Niech się pan nie martwi. – Uśmiechnął się sztucznie. – No, robi się późno. Chyba już pójdę i spróbuję się przespać. Dobranoc, panie Mason. Gdy znalazł się w pokoju, zauważył mokrego gołębia, który przycupnął na parapecie. Jego skrzydła były nadpalone po spotkaniu z błyskawicą, a do nogi miał przymocowany list. Blackwood ostrożnie odczepił wiadomość i rozdrobnił dla gołębia nieco chleba, a potem powiódł za nim wzrokiem, gdy ten, wzgardziwszy posiłkiem, odleciał w mrok. (Gołębie Towarzystwa to prawdziwi twardziele).

Chrapanie Branwella odbijało się echem od ścian. Chłopak spał tak głęboko, że nawet nie drgnęła mu powieka, gdy Alexander zapalił świecę i zaszeleścił rozwijanym listem. Wiadomość była zwięzła: Natychmiast wracaj do Londynu. Dziwne, nawet bardzo. Wellington zdawał sobie sprawę, jak ważne było pozyskanie Latarni dla Towarzystwa, a mimo to kazał mu wracać? Przecież na wykonanie zadania zostały jeszcze dwa dni. Nie, Wellington musiał źle odczytać wiadomość i pominąć tę część, gdzie Alexander pisał, że Jane Eyre jest tym, za kogo ją mieli. (Nieważne, że to nigdy wcześniej się nie zdarzyło. Kiedyś musi być ten pierwszy raz, nie?) Alexander po raz pierwszy zignorował polecenie Wellingtona, ale Wellington nigdy jeszcze tak bardzo się nie mylił. Nie ma mowy, by opuścił Thornfield bez Jane.

16 CHARLOTTE – Pięć tysięcy funtów? – Charlotte z otwartymi ustami wpatrywała się w pana Blackwooda. – Zaraz, a ile dostanie jej asystentka? Pięć tysięcy to była kwota z kosmosu! Charlotte nie wiedziałaby, co zrobić z takimi pieniędzmi. Jane chyba też nie. Nie kupiła w życiu nic poza przyborami do malowania. A za pięć tysięcy mogłaby kupić cały Luwr! Raptem naszła ją pewna myśl i przekrzywiła głowę, łypiąc z ukosa na Blackwooda. – Nie powiedział pan czasem, że Towarzystwo ma problemy finansowe? – Bo ma. – Blackwood skinął sztywno głową. – Ale mimo to książę Wellington oferuje Jane pięć tysięcy funtów rocznie? Blackwood podrapał się w głowę i odwrócił wzrok. Wymknęli się z ogrodu przed śniadaniem, by omówić plan przeciągnięcia Jane na swoją stronę. Od złożenia przez Charlotte oferty minął okrągły dzień, co oznaczało, że Jane ma jeszcze tylko dwa dni na podjęcie decyzji. Ale Charlotte była pewna, że wystarczy jeden. Kto normalny nie przyjąłby roboty za pięć kafli? – Znaczy… – Pan Blackwood wyjątkowo nie mógł się dziś wysłowić. – No… Przekroczymy ten most, gdy do niego dojdziemy. – Ależ panie Blackw… – Dżentelmeni nie rozmawiają o pieniądzach. Damy, jak mniemam, również. Charlotte zmarszczyła nosek. Maniery są ważne, owszem, ale jak niby mają ułożyć plan, nie rozmawiając o… – Więc jaką taktykę obierze pani dzisiaj? – spytał. – Słyszałem, że wybieramy się później na piknik. Może uda się wyciągnąć Adelkę. A wraz z nią pannę Eyre. – Myślałam raczej, że moglibyśmy złapać ją tutaj – powiedziała Charlotte. – Mogłabym powiedzieć, że boli mnie głowa, albo że w ogóle mi słabo. – Tak, czemu nie – odrzekł Blackwood niewyraźnym tonem. – Dobry pomysł. Uniosła okulary i przyjrzała się jego twarzy. Wypatrzyła małą bliznę na

jego podbródku. Musiał się zaciąć przy goleniu. Miał też podkrążone oczy i skupione, pełne namysłu spojrzenie. – Wszystko w porządku, panie Blackwood? Nie odpowiedział. – Panie Blackwood? Skrzywił się nieznacznie i posłał jej pozbawiony wesołości uśmiech. – Nic mi nie jest. Po prostu źle spałem. – Burza? – Tak – potwierdził, ale Charlotte wiedziała, że chodzi o coś więcej niż tylko o niedospanie. – Pan Rochester jeszcze nie wrócił? – zmieniła temat. – Nie. – Uśmiech spełzł z jego warg. – Dziwne, nie sądzi pan? – W rzeczy samej. Na moment zapadła cisza. Mars nie opuszczał twarzy Blackwooda. Agent pogrążył się we własnych myślach, a Charlotte przyglądała mu się w milczeniu. Dopóki nie straciła cierpliwości. – Pan coś przede mną ukrywa. Coś o panu Rochesterze. Posłał jej przeszywające spojrzenie. – Słucham? – Odkąd tu przybyliśmy, coś pana gryzie. Moja kobieca intuicja podpowiada mi, że ma to związek właśnie z panem Rochesterem. Gdy tylko pojawia się w pomieszczeniu, wpatruje się pan w niego, jakby nikogo innego w pobliżu nie było, a wyraz pańskiej twarzy… – Uciekła wzrokiem, zawstydzona, że zdradziła się z tym, jak bacznie go obserwuje. – W każdym razie ewidentnie coś w panu Rochesterze nie daje panu spokoju. Czy powie mi pan, o co chodzi? – To znaczy… – Pan Blackwood wydawał się zaskoczony tak bezpośrednim pytaniem. Zmierzył Charlotte zdumionym wzrokiem. Westchnął. – Uważam, że pan Rochester znał mojego ojca. – Znał? – Mój ojciec nie żyje. – Pochylił głowę, jakby nagle zafascynował go deseń kafli na podłodze. – Bardzo mi przykro – powiedziała po prostu. – Dawno? – Czternaście lat temu. Byłem jeszcze mały, gdy to się stało, ale… Zapragnęła położyć mu rękę na ramieniu, ale w ogrodzie kręcili się inni

goście, którzy z pewnością uznaliby podobny gest za niemoralny, nawet między kuzynami. Obdarzyła go więc tylko współczującym uśmiechem. – Sama wiem, jak to jest stracić rodzica. Moja matka zmarła, gdy byłam w tym samym wieku. Ledwo ją pamiętam. Mam tylko przebłyski, urywki wspomnień, echo jej głosu. Najwyraźniejszym wspomnieniem, jakie zachowało się w jej głowie, był dotyk chłodnej matczynej dłoni na czole, gdy chorowała i zmagała się z gorączką. Pamiętała dokładnie, jak podnosił ją na duchu. Znowu podniosła wzrok na pana Blackwooda. Patrzył na nią. Wpatrywał się w nią tymi swoimi ciemnobrązowymi oczami. Poczuła gorąco na policzkach. – O czym to ja… – podjęła po chwili. – A tak. Czyli pan Rochester znał pańskiego ojca? – Myślę, że wręcz byli przyjaciółmi. Im dłużej o tym myślę, tym więcej sobie przypominam. – Nagle Blackwood zachłysnął się powietrzem i szeroko otworzył oczy. – Ja nawet pamiętam wizyty w tym domu. Obiady i kolacje, na które nas zapraszali. Pan Rochester i jego… – Pauza. – Jego żona. On miał żonę. Uważałem ją wówczas za absolutną piękność. – Pewnie… – Pewnie zmarła – dokończył Blackwood. – Jaka szkoda. – A teraz poślubi pannę Ingram – dorzuciła Charlotte. – Jeszcze większa szkoda. Bo nie znam drugiej tak nieznośnej osoby. Blackwood roześmiał się, zaskoczony. Charlotte odpowiedziała śmiechem. Śmiali się razem, a smutek, który zawisł między nimi podczas rozmowy o zmarłych bliskich, rozwiał się. – Czy ma pan zamiar powiedzieć panu Rochesterowi, że jest synem jego przyjaciela? Blackwood kiwnął głową z nieobecnym wyrazem twarzy. – Szczerze mówiąc, spodziewałem się, że sam mnie rozpozna. Wiem, że to zabrzmi absurdalnie, ale podobno wyglądam zupełnie jak ojciec. – Ale jeśli mu pan powie, zdemaskuje nas pan – zauważyła Charlotte. – Więc właściwie to dobrze, że pana nie rozpoznał. – Tak. To dobrze. Chciała powiedzieć coś jeszcze, gdy nagle podbiegł do nich Bran, wesoły jak szczeniaczek hasający po łące. – Jedziemy na piknik! – krzyknął. – Jak ja kocham pikniki! Blackwood i Charlotte wymienili rozbawione spojrzenia.

– Chyba boli mnie głowa – uśmiechnęła się dziewczyna z udawanym smutkiem. * Gdy dom opustoszał, Charlotte odnalazła Jane w bibliotece, gdzie Adelka ślęczała nad odmianą czasowników nieregularnych. – O, cześć, Charlotte – westchnęła guwernantka, gdy zorientowała się, kto nad nią stoi. – Masz chwilkę? Chcę pogadać. – Chyba mam – odrzekła zrezygnowana. Schowały się w kącie, z daleka od ciekawskich uszu uczennicy. Charlotte wyprostowała się i wzięła głęboki wdech. – Bardzo bym chciała, żebyś dała sobie spokój – powiedziała Jane, nim Charlotte zdążyła otworzyć usta. – Nic się nie zmieniło od naszej ostatniej rozmowy. – Zmieniło, zmieniło! – zaprzeczyła Charlotte. – Jane, nie uwierzysz w to, co teraz powiem. Towarzystwo oferuje ci roczną pensję w wysokości pięciu tysięcy funtów! Jane wytrzeszczyła oczy i rozdziawiła buzię. – Słyszałaś mnie? – ponagliła Charlotte. – Słyszałaś, co mówiłam o pięciu tysiącach funtów? – Tak – wydusiła Jane na granicy słyszalności. – Ale czemu… – Pamiętasz Sarę Curshaw z Lowood? – Tę z zielonymi oczami? – Tak. Pamiętasz, jak pewnego dnia poszła do kościoła i spotkała pana Bourreta, który tak się zapatrzył w te jej zielone oczęta, że po prostu musiał ją poślubić? Zrobił się z tego wielki skandal, bo Sarah była z biednej rodziny, a pan Bourret zarabiał tysiące funtów rocznie. Jane opanowało jakieś nagłe zmęczenie. – Do czego zmierzasz, Charlotte? – Gdybyś się zgodziła przyjąć posadę agentki, byłabyś bogatsza od Sary Curshaw, najbogatszej znanej nam osoby. Byłabyś ustawiona do końca życia! – Ale ja nie rozumiem. Dlaczego chcą mi aż tyle płacić? – Bo jesteś kimś wyjątkowym – odparła Charlotte, tłamsząc uczucie zazdrości. – Jesteś kimś, kogo nazywają Latarnią. Potrafisz… Przerwała jej uniesiona dłoń Jane.

– Dość. Wystarczy. Nie chcę tego słuchać. – Ale… – Nie jestem nikim wyjątkowym. Jestem zwykłą dziewczyną. Widzę duchy, prawda, ale dotąd miałam przez to same nieprzyjemności! – Ależ Jane, gdybyś tylko… – Nie. Przyszłaś po moją odpowiedź, niniejszym jej udzielam: NIE. Idź sobie, Charlotte, i przestań ze mną pogrywać. Charlotte poczuła, że krew napływa jej do głowy. – Jesteś samolubna, Jane Eyre. Otrzymałaś dar, za który większość z nas… no, może nie dałaby się pokroić, ale który bardzo by chciała posiąść, nawet kosztem wielu wyrzeczeń. Ta niezwykła zdolność dostała się tobie, ale ty zadzierasz nosa i nie chcesz z niej skorzystać. Odrzucasz wszystkie wspaniałe możliwości, które masz na wyciągnięcie ręki. Ty idiotko! Przez dłuższą chwilę cisza aż dzwoniła w uszach. A potem Jane wymamrotała pod nosem: – Przepraszam. Nie to chciałam powiedzieć. I wiem, że ty też nie. To nie o ciebie tu chodzi. Charlotte pomyślała, że Jane chce się pogodzić, ale wtedy zorientowała się, że przyjaciółka wcale nie mówi do niej, tylko do Heleny. – Jest tutaj, prawda? – spytała. – Helena Burns? Jane obrzuciła ją zdumionym spojrzeniem. – Skąd wiesz? – Pan Blackwood ją widzi. Nie, nie ma zamiaru jej relokować – dodała pospiesznie, gdy dostrzegła niepokój na twarzy Jane. – Szkoda, że sama mi o niej nie powiedziałaś. Myślałam… myślałam, że jesteśmy przyjaciółkami. – Przecież jesteśmy. – Skoro tak, to zdradź mi prawdziwy powód, dla którego nie chcesz pracować dla Towarzystwa. Jane przygryzła wargę. – Nie ma żadnego „prawdziwego powodu”. Ja po prostu jestem szczęśliwa w Thornfield Hall. – Ale co cię tak uszczęśliwia? – Jest tu ciepło. Tak ciepło, że aż przebieram palcami, gdy kładę się wieczorem do łóżka. Nie szczękam zębami z zimna, jak w Lowood. Jedzenie jest pyszne i zaczynam bardzo lubić moją podopieczną. No i jest jeszcze… – Jane westchnęła – pan Rochester. – Rochester?

– Rochester to szlachetny i przyzwoity człowiek. Jest dla mnie bardzo dobry. Może nie jest przystojny w klasycznym rozumieniu tego słowa, ale w końcu to wysoki brunet. No i jest coś niesłychanie pociągającego w tej jego zamyślonej minie. Ten chmurny mars na jego czole jest taki… pociągający. I czasem, gdy rozmawiamy, mam wrażenie, że on jeden na całym świecie mnie rozumie. To coś jak jedność jaźni, całkowite porozumienie. Zupełnie jakby… – A niech mnie kule, ty się zabujałaś w Rochesterze – skonkludowała Charlotte. Nagle wszystko nabrało sensu. Jane oblała się rumieńcem. – Nie. Oczywiście, że nie jestem zakochana w Rochesterze. To by było bardzo niestosowne. To mój chlebodawca. On jest… – Charlotte wpatrywała się w nią intensywnie. – Czy to nie oczywiste? – Jane – zaczęła Charlotte. – Wiem, że jest ode mnie nieco starszy. Ale to przecież dobrze, kiedy mężczyzna jest doświadczony, prawda? – Och, Jane. – Ten obrót wypadków był Charlotte wybitnie nie na rękę. Mogła walczyć z kompleksem niższości przyjaciółki, jej niesprawiedliwym uprzedzeniem względem Towarzystwa i jej niechęcią wobec bogactwa i zaszczytów, ale nie mogła walczyć z miłością. Jeśli Jane faktycznie się zakochała, to kaplica. Nie pojedzie z nią do Londynu, nie wstąpi do Towarzystwa. Miłość wywracała życie kobiety na drugą stronę. Bardziej niż ambicja, szacunek, rozsądek. Jak je nauczono, amor vincit omnia. – Więc zakochałaś się w Rochesterze – powtórzyła Charlotte z nieznacznym westchnieniem. – Kiedy to się stało? I jak do tego doszło? Jane bezradnie pokręciła głową. – Nie wiem. Sprawił, że go pokochałam, nawet na mnie nie patrząc. Charlotte nie była pewna, czy tak to działa, mimo to odrzekła: – I sądzisz, że on odwzajemnia twoje uczucia? Pokiwała głową. – Niedawno otulił mnie szlafrokiem, bo myślał, że mi zimno. – Ależ to romantyczne! – Charlotte zdusiła okrzyk oburzenia. – I skandaliczne! Jane! – Uratowałam go, bo jego łóżko płonęło – wyznała, a potem zrelacjonowała całą historię swojej znajomości z Rochesterem, od niecodziennego spotkania na drodze przez tajemniczą i przerażającą Grację

Poole po pożar w sypialni i wczorajsze spotkanie w ogrodzie przed jego wyjazdem. Pod koniec opowieści nawet Charlotte musiała przyznać, że Jane i Rochester rzeczywiście są dla siebie stworzeni. – A potem stwierdził, że wiedział od początku, że kiedyś, w jakiś sposób, spłynie na niego dobro dzięki mnie – zakończyła opowieść Jane. Charlotte oparła głowę na przedramieniu i westchnęła rozmarzona. – Tak powiedział? Ojej, zupełnie jak pan Darcy. – No nie? Dokładnie to powiedziałam Helenie! I wyznał to więcej niż tylko raz. Więc widzisz, że jestem tu potrzebna. Robię dla niego coś dobrego. Charlotte skrzywiła się. – Ale w takim razie dlaczego nie rozwiewa plotek o poślubieniu panny Ingram? Jane spuściła wzrok. Charlotte zauważyła, że drży jej ręka. – A więc to prawda? Pan Rochester naprawdę poślubi pannę Ingram? – wyszeptała. – Tak, pobierają się. A przynajmniej tak twierdzi każdy, z kim rozmawiałam. Łącznie z panią Ingram. – Ona nawet nie jest taka znowu ładna – wymamrotała Jane. – Po co komu takie lśniące włosy? A jej szyja… – Jak u łabądka – westchnęła Charlotte. – Ludzie nie powinni mieć szyj jak łabędzie. Ani to ładne, ani praktyczne. Aż dziwne, że jej nie wisi ta piękna i kształtna główka. – I ten jej charakterek – dodała Charlotte. – Nigdy nie spotkałam tak okropnej osoby. Najgorszemu wrogowi nie życzę takiej żony! Jane uśmiechnęła się promiennie. Ten uśmiech przeobrażał nijaką Jane w najpiękniejszą kobietę na świecie. – Och, Charlotte, dziękuję, że to powiedziałaś. Czuję się teraz o niebo lepiej. – Polecam się. – Charlotte naprawdę wierzyła, że Jane pod każdym względem jest lepsza od panny Ingram. – Rzecz w tym, że ona sama jest święcie przekonana, że jedną nogą stoi już na ślubnym kobiercu razem z Rochesterem… Jane ucapiła ją za rękę. – Ale dlaczego? Czy się jej oświadczył? Na pewno nie, bo wtedy nie byłby taki przyjacielski dla… – Nie oświadczył się – przerwała jej Charlotte. Kolejny uśmiech, który zmienił nieładną Jane w okaz piękna.

– Nie zrobił tego? – Ona myśli, że poprosi ją o rękę podczas wizyty. Czarne chmury zasnuły twarz Jane. – Tak myśli? – Nie kłopocz się panną Ingram – powiedziała z gorliwością Charlotte. – Jestem pewna, że wszystko się ułoży. Z tego, co mówisz, wynika, że i on kocha ciebie. – To prawda. Prawda? – Jak najbardziej. Teraz rozumiem, czemu nie chcesz stąd wyjechać. – Ale nie powiesz o tym nikomu? Jesteśmy przyjaciółkami, prawda? – Oczywiście, że tak. Przekażę panu Blackwoodowi, że odmówiłaś ostatecznie. Mogła sobie tylko wyobrażać, jak zareaguje.

17 JANE Goście wrócili z pikniku, a Rochestera wciąż nie było. Jane co rusz przywoływała w myślach rozmowę z Charlotte. Nie mogła uwierzyć, że przyjaciółka tak łatwo ją rozszyfrowała. Czy jej uczucia dla pana Rochestera rzeczywiście były tak widoczne? Najbardziej jednak ubodło ją to, że wszyscy goście są przekonani, że lada moment obiekt jej westchnień oświadczy się okropnej Blance Ingram. Do listy zmartwień dołączyło kolejne: raptem odczuła wielką presję, by dołączyć do znęcającego się nad duchami Towarzystwa. – Pięć tysięcy funtów! – rozmarzyła się Helena. Jane próbowała się skupić na lekcji, ale przyjaciółka uniemożliwiała jej to ciągłym chodzeniem w kółko i regularnymi okrzykami zachwytu takimi jak powyższy. Mimo to wolała siedzieć tu z Adelką niż z gośćmi w salonie. A poza tym skoro pan Rochester jeszcze nie wrócił, nie dowie się, że jej tam nie ma. – Wiesz, co mogłabyś zrobić z pięcioma tysiącami funtów? – spytała po raz nie wiedzieć który Helena. – Nie mam pojęcia – odszepnęła guwernantka, tak by nie usłyszała Adelka, która wciąż nie mogła sobie przypomnieć odmiany czasowników. – Powiedz mi, proszę. – Mogłabyś… mogłabyś… kupić całą jutę tego świata i spalić ją w wielkim ognisku, dzięki któremu byłoby ci też o wiele cieplej. – Jane nie mogła się nie uśmiechnąć. – Pan Rochester to nic pewnego, za to pięć tysięcy funtów… Teraz nie mogła się nie skrzywić. Na szczęście rozmowę przerwało nagłe pojawienie się pani Fairfax. – Panno Eyre, mam do pani pewną szczególną prośbę. Do Thornfield przybyła stara wróżka. Prosi, ażeby wszystkie kobiety w domu zjawiły się w gabinecie pana Rochestera, by mogła wywróżyć im przyszłość. Jane rzuciła jej niedowierzające spojrzenie. – Ja nie mam przyszłości, pani Fairfax, a już zwłaszcza takiej, którą warto by było wywróżyć. – Jeszcze nie – zaznaczyła Helena. – Ale może gdybyś poszła z panem

Blackwoodem… – Proszę, panno Eyre. Jest dosyć nieustępliwa, a w gabinecie brakuje już tylko pani. – Dlaczego tylko kobiety? – zaciekawiła się Jane. Ale pani Fairfax zignorowała pytanie i gestem wypędziła ją za drzwi, jak wypędza się niesforne dziecko. Jane łypnęła na Helenę, która bezradnie wzruszyła ramionami. Może to i dobrze, że pójdzie do wróżki. Może dzięki temu przestanie myśleć o Rochesterze, Charlotte i Towarzystwie. I o tej przeklętej Ingramównie. – Dobrze, już idę. Pani Fairfax zaprowadziła ją na dół. Helena pofrunęła za nimi. – Strasznie to ekscytujące! – zaszczebiotała. – Może przepowie ci świetlaną przyszłość? Na przykład taką, w której jesteś szczęśliwą posiadaczką pięciu tysięcy kafli? Jane zmilczała. Gdy dotarły do gabinetu okazało się, że drzwi są zamknięte na klucz. – Panna Ingram chyba zaraz wyjdzie – poinformowała ją pani Fairfax. Rzeczywiście, chwilę później zgrzytnął zamek i z pokoju wyszła Blanka Ingram. Skrzywiona, jakby właśnie wypiła cała butelkę syropu na kaszel. – Źle się pani czuje? – zatroskała się pani Fairfax. – Ależ skąd, wszystko w porządku – odparła grzecznie. – Zmarnowałam tylko cały kwadrans na słuchanie bzdur. Skierowała się do biblioteki, gdzie zebrała się już reszta gości. Pani Fairfax zwróciła się do Jane: – Przyszłość panny Ingram najwyraźniej ma się nijak do jej teraźniejszych aspiracji. Droga Jane, nie bierz sobie do serca słów wróżki. Starowinka pewnie po prostu mydli oczy naiwniakom. – Niech się pani o mnie nie martwi, pani Fairfax. W gabinecie wisiał arras, oddzielający połowę pomieszczenia z drzwiami od tej z oknem. Przy tkaninie stało krzesło. – Ach, oto i ostatnia z niezamężnych dam – dobiegł zza zasłony zgrzytliwy głos przywodzący na myśl skrzeczenie wielkiej żaby. – Proszę, niech pani spocznie. Jane usiadła, a Helena kucnęła obok. – Trzęsiesz się, dziewczyno? – spytała staruszka. – Nie. – Czemu nie?

– Bo się nie boję. – Nie lękasz się moich magicznych mocy? – Nie wierzę w magiczne moce. – Harda jesteś jak na kogoś, kto skrywa tak wielki sekret. Jane zaparło dech. – Tylko spokojnie, malutka – zaskrzeczała wróżka. – Nie denerwuj się tak. – Ja nie mam żadnych sekretów – wyrzekła drżącym głosem. – Wiem, że jesteś sierotą. Jane znowu o mało co się nie udusiła. – Nie zechciałabyś, turkaweczko, usiąść bliżej kominka? Przecież w Lowood tak brakowało ci ciepła. No dobra, robi się dziwnie. I trochę strasznie. Helena wstała i przeszła przez materiał. A co, jeśli wróżka ma zdolności okultystyczne i ją zobaczy? – przeraziła się Jane. Ale Helena wróciła prawie natychmiast. – To pan Rochester! Jane uniosła brwi. – To on! – zarzekała się Helena. – Przysięgam! – Nie słyszałaś mnie, dziewczyno? – zaskrzeczała wróżka (czy też pan Rochester). Gdy Jane wsłuchała się w jej głos, rzeczywiście doszukała się szorstkich nut tonu chlebodawcy. – Słyszałam. Tak, lubię, kiedy jest mi ciepło, ale któż nie lubi. Chyba tylko pan Rochester, który kilka dni temu o mało co nie spłonął we własnym łóżku. Osoba po drugiej stronie arrasu oczyściła gardło. – A co z twoim sekretem? – spytał Rochester, brzmiąc coraz bardziej jak Rochester. – Czy nie ma nikogo, komu mogłabyś się zwierzyć? – Nie, niezbyt – odparła Jane, zastanawiając się, do czego pije chlebodawca. Przecież nie mógł wiedzieć, że Jane widzi duchy. – A co myślisz o gościach? Wydaje mi się, że jest wśród nich jedna osoba, która często nawiedza twoje myśli. Ktoś, kogo darzysz uczuciem? Jest ktoś taki – odpowiedziała w myślach Jane. – Ale nie jest gościem. Cieszyła się, że Rochester nie może jej teraz zobaczyć ani usłyszeć kołatania jej serca. – Nie sądzę. Może pani Fairfax? Jest bardzo miła. – A pan tego domostwa? Co o nim myślisz? Jane wiedziała, że nie może się zdradzić z uczuciami. Uzbroiła się w pancerz spokoju i przypomniała sobie słowa pani Fairfax z pierwszego

dnia w Thornfield Hall. – To ludzki pan. Lojalny wobec pracowników. Płaci regularnie, choć akurat teraz wisi mi piętnaście funtów, ale to między nami. Pan Rochester odkaszlnął kilka razy. – A jaki jest z charakteru? – Jego charakter zostawmy kobiecie, która skradła mu serce. – Zrobiła pauzę dla efektu. – Mam oczywiście na myśli pannę Ingram. Z tego co wiem, praktycznie są już narzeczeństwem. Mam więc zamiar postarać się o pracę gdzie indziej. Kurtyna pofrunęła w bok i wypadł zza niej pan Rochester. – Mowy nie ma! Jane zmarszczyła brwi. – Wiedziałam, że to pan. Nie mam zamiaru stąd odchodzić, chyba że uznam to za konieczne. Czy naprawdę udawał pan starą wróżkę, żeby zmusić mnie do wyznań? Rochester otworzył usta z zamiarem podjęcia sporu, ale zrezygnował, potrząsnął głową i uśmiechnął się szeroko. – Masz rację, Jane. Nie byłem wobec ciebie w porządku. Ale jak inaczej mógłbym się dowiedzieć, co myślisz? Helena nie wytrzymała i tupnęła z werwą. Stojący obok stół zadygotał. – A spytać nie łaska? Porozmawiać jak człowiek z człowiekiem? Na milion sposobów mógł się dowiedzieć! – Byłem gotów zrobić wszystko, byle poznać twoje myśli. Jane się zarumieniła. Dlaczego ktoś o pozycji pana Rochestera miałby przejmować się tym, co myśli prosta guwernantka? Była tak zdumiona, że zapomniała języka w gębie. Milczenie przeciągało się w nieskończoność. Jane nie miała pojęcia, co powiedzieć. Ale Helena wiedziała. – Nigdy, przenigdy w żadnej powieści Jane Austen nie było ani jednego dżentelmena, który udawałby starą babę! – krzyknęła. – Po co ktoś miałby to robić, na litość? Jane, naprostuj go zaraz albo ja to zrobię. Jane nie mogła nie słuchać głosu oburzonej Heleny. To naiwny optymizm, spodziewać się, że jakiś mężczyzna z krwi i kości mógłby dorównać panu Darcy’emu. – Czy wie pan, że do Thornfield przybył jeszcze jeden gość? – wypaliła. – Nie – odparł. – Kto taki? – Twierdzi, że jest pańskim starym przyjacielem. Przedstawił się jako pan

Mason. Mina Rochestera pozostała niewzruszona. – Rozumiem. Jest pani wolna. Jane nachmurzyła się. – Muszę zająć się gościem. Wstała i podeszła sztywno do drzwi. – I spodziewam się pani w salonie. – Tak, proszę pana – odparła. – No, to było dziwne – wtrąciła Helena. – Nawet ty musisz to przyznać. – Przyznaję. – Kiwnęła głową. Poszły do bawialni, gdzie Jane zajęła miejsce obok Adelki, skrywając się częściowo za panelem. (Tak, to prawda, po raz enty ktoś w tej książce chowa się za panelem. Najwidoczniej w georgiańskiej Anglii wszędzie stały panele, za którymi można się było schować w razie potrzeby. W czasie naszych gruntownych studiów odkryłyśmy, że nawet reklamowano panele w oparciu o to, jak dobrze można się za nimi schować). A więc Jane po raz kolejny skryła się za panelem. I prawie przegapiła wejście pana Blackwooda. – O, pan Blackwood! – wykrzyknęła Helena, machając ręką. – Cześć! Nie zatrudniłby pan ducha? Mogłabym się przydać. Jane obrzuciła ją zawstydzonym spojrzeniem. – Siadaj, kochana. Helena posłusznie opadła na podłogę. Zanim Jane zdołała spytać o przyczynę tej nagłej radości na widok Blackwooda, za nim do pomieszczenia wkroczył pan Rochester. – Przepraszam szanownych gości za swoją nieobecność. Zatrzymała mnie nawałnica. Pan Mason wystrzelił z miejsca i ruszył ku gospodarzowi z wyciągniętą ku niemu prawicą. – Rochester, mój stary! Pan Rochester zmrużył oczy i cofnął się o pół kroku. – Pan Mason. Gość zawahał się, dostrzegłszy chłód w jego oczach. Uścisnęli sobie dłonie, ale bez serdeczności. – Doskonale – rzekł Rochester. – Słyszałem, że wróżka przepowiedziała państwu przyszłość. Porozmawiamy o tym później, a tymczasem zapraszam do jadalni, gdzie już podano obiad. Za mną, drodzy państwo.

Podsunął łokieć pannie Ingram, a ona go przyjęła, choć – co nie uszło uwadze Jane – z widocznie mniejszym entuzjazmem niż poprzednio. Wraz z Adelką obserwowały parami wychodzących z salonu ludzi. Pan Blackwood i Charlotte zamykali pochód. Oboje obejrzeli się na Jane. Helena odprowadziła ich wzrokiem i potrząsnęła głową. – Pięć tysięcy… Ja cię kręcę.

18 ALEXANDER Alexander był podejrzliwy z natury. Jego podejrzenia budziło wiele rzeczy, na przykład: dlaczego kobiece ubrania nie mają kieszeni? Dlaczego większość ssaków chodzi na czterech łapach lub nogach, a tylko człowiek na dwóch? Dlaczego cały czas widzimy tylko jedną stronę księżyca. Czy księżyc ma coś do ukrycia? A Rochester nieustannie robił coś podejrzanego. Był też pan Mason, którego Alexander przyłapał, jak by nie było, na próbie włamania w środku nocy. Co ich ze sobą łączyło? Ich powitanie było takie sztywne i niezręczne, jakby mieli skrajnie różne spojrzenie na łączącą ich historię. Po obiedzie Mason próbował odciągnąć Rochestera na bok, ale ten syknął tylko: – Nie ma jej tu. Wracaj do domu. To nie było serdeczne powitanie, którego widocznie spodziewał się Mason. Później, gdy pan domu gdzieś poszedł, Mason zorientował się, że Alexander przysłuchiwał się rozmowie, i bąknął pod nosem: – Sprawy rodzinne. Alexander mógłby przysiąc, że Mason był zdezorientowany i urażony. Nic mi do tego – pomyślał, wolał bowiem nie wtykać nosa w nie swoje sprawy, a jednak nurtowała go ta osobliwa relacja Rochestera z Masonem. Może przesadzał. Jako się rzekło, był podejrzliwy z natury i zwracał baczną uwagę na rzeczy niezaprzątające niczyjej uwagi, a jednak ta kwestia sprawiała, że nie spał już drugą noc. (Nie wspominając o tym, że od ponad tygodnia nie miał maski na twarzy i czuł się przez to nagi). Chrapiący smacznie Branwell prychnął przez sen, zamlaskał i obrócił się na drugi bok. Alexander nie potrzebował snu, tylko odpowiedzi. Wstał, ubrał się, a gdy ruszył do wyjścia, napotkał przy drzwiach ubranego, zwartego i gotowego Branwella. – Dokąd idziemy? – Powęszyć. – Jak ja kocham węszyć. – Wolałbym… – Idę z panem. – Nie czekając na zaproszenie, Branwell wyskoczył na

korytarz i przytrzymał drzwi Alexandrowi. Szczerze mówiąc, agent wolałby, żeby pomogła mu panna Brontë. Młoda dama dała popis inteligencji, wprowadzając ich do Thornfield Hall, i Alexander przekonywał się do niej coraz bardziej. Tylko dlaczego unikała go dzisiaj przed obiadem i w porze obiadu, a gdy podszedł do niej po posiłku, nie zdołał zmienić tematu i rozmawiali o zupie pomidorowej? (I było coś jeszcze. Zauważył mianowicie, jak łatwo mu się z nią rozmawia. Nie tyle odnajdowała luki w jego gardzie, ile zachęcała go, by coraz bardziej ją opuszczał. Dzisiaj był gotów powiedzieć jej o swoim życiu rzeczy, których nie wyznał jeszcze nikomu. Musiał walczyć ze sobą, by wszystkiego jej nie wypaplać. A co najdziwniejsze, panna Brontë sprawiała, że się uśmiechał). Ale nie, to przecież się nie godzi, by młody mężczyzna spacerował nocą z młodą damą. Zadrżał na samą myśl o tak nieobyczajnym zachowaniu. – A gdzie będziemy węszyć? – indagował Branwell, gdy przemierzali spowity ciszą korytarz. – Powinieneś był spytać, nim się przyłączyłeś. – Nie powiedziałem przecież, że mam ochotę zrejterować. Pytam tylko o szczegóły. – U Rochestera. – Och, nie mogę się doczekać! – Branwell aż podskoczył z ekscytacji. Wkrótce stanęli pod drzwiami gabinetu. Branwell przyglądał się z zaciekawieniem, jak Alexander forsuje zamek małym nożem ukrytym w piórze. Na pierwszy rzut oka wnętrze biura wyglądało… normalnie. Nie znaleźli żadnych zmieniających wspomnienia artefaktów ani aparatów, które niwelowały zdolność mówienia po francusku. – Czego szukamy? Przynajmniej spytał szeptem. – Informacji o związku Rochestera z moim ojcem albo o tym, dlaczego Mason myszkuje pod drzwiami we wschodnim skrzydle. – Myszkuje, sir? – To takie słowo, Branwell. – W życiu bym nie pomyślał, że przejdzie panu przez usta, sir. – W Londynie jest od groma myszy. Obserwowałem ich zachowanie. I Mason zachowuje się dokładnie jak mysz. Branwell przyjął to wyjaśnienie bez słowa sprzeciwu. – A Rochester? Jego też zmienił pan w jakieś zwierzę? Alexander zacisnął zęby. Jeśli Branwell zaraz się nie uciszy, jak mi Bóg

miły, odeślę go z powrotem do łóżka. – Może nie jest wcale złym gościem – kontynuował asystent, wodząc palcem po grzbietach książek na regale. – Może po prostu nie lubi go pan, bo ogólnie nie przepada pan za ludźmi? – To nieprawda. Przepadam za wieloma ludźmi – odrzekł Alexander, przetrząsając wielkie mahoniowe biurko. – Tak? Za kim? Niech pan poda choć jedną osobę. Alexander musiał się nad tym zastanowić. Był Wellington, którego darzył głębokim szacunkiem, choć szacunek to nie to samo co sympatia. Nie znał Wellingtona zbyt dobrze na gruncie prywatnym, by móc z czystym sercem powiedzieć, że go lubi albo nie lubi. No i była jeszcze… – Aha! – Przeszukując szufladę, Alexander natrafił na drugie dno. Wyjął pęk piór i słoiki atramentu, a potem za pomocą pióronoża uzyskał dostęp do skrytki wypełnionej pożółkłymi ze starości listami. – Co pan tam ma? – Branwell odkleił palec od regału i przysunął lampę. – Znalazł pan jakieś obciążające podejrzanego dowody rzeczowe? Agent przewertował korespondencję, wodząc wzrokiem po nazwiskach i datach. Kilka listów wyjął, by szybko je przeczytać. – Większość dotyczy nieboszczki żony pana Rochestera – powiedział. – Jej choroby, przebiegu leczenia, jest też mowa o jakiejś kobiecie nazwiskiem Gracja Poole. Nic szczególnie przydatnego… Urwał, gdy na kolejnym liście znalazł znajome nazwisko. Swoje własne. List od ojca. – Kto to? – zaciekawił się Branwell. – Znał go pan? – To bez znaczenia – wymamrotał Alexander. – Nic tu nie ma. Nie znajdziemy niczego przydatnego. Branwell zmarszczył brwi. – A jednak wydaje się pan poruszony. – Wybacz, Branwellu, ale myślę, że powinieneś pójść spać. – Więc pomogłem panu włamać się do gabinetu Rochestera na darmo? – Obawiam się, że tak. – Alexander drżącymi rękami wepchnął list do kieszeni. Branwell z pewnością to zauważył, ale powstrzymał się od komentarza. Z wyrazem zatroskania na twarzy opuścił gabinet. Alexander nareszcie został sam. Przełknął ślinę, przebiegł palcem po podpisie u dołu listu: „N. Bell”. Bez dwóch zdań był to podpis ojca. Wybuch zniszczył prawie cały jego dobytek, a teraz Alexander miał w ręku list

skreślony jego ręką. Zakręciło mu się w głowie. Zatoczył się, złapał blatu biurka. List prosił się, by go przeczytać, ale jeśli to zrobi, nie będzie miał nic więcej. Podniecenie związane z rychłym rozwiązaniem zagadki przepadnie. Przymknął powieki i odetchnął, próbując się uspokoić. Podejrzewał, że Rochester jest zamieszany w jakieś tajemnicze sprawki. Właśnie dlatego zakradł się do jego gabinetu i szperał w jego rzeczach. Ale wspomnienia nie dają się łatwo odpędzić. Odżywają w najmniej spodziewanym momencie. Ojciec Alexandra lata temu, jeszcze za panowania króla Jerzego III, był członkiem Towarzystwa do spraw Relokacji Dusz Zbłąkanych. Pracował w Talizmanarium, nie jako agent. O ile było Alexandrowi wiadomo, ojciec nie widział duchów. Wierzył w nie jednak i robił, co w jego mocy, by polepszyć warunki życia angielskich obywateli. Dzień, w którym umarł ojciec, wrył mu się w pamięć. Pielęgnował to wspomnienie latami, aż poczuł, że pamięta każdy szczegół. Wellington ostrzegł go, że niektóre detale mogą być wytworem jego fantazji, próbą zespojenia ubytków pamięci. Był w końcu jeszcze dzieckiem, jak mógłby wszystko dokładnie pamiętać? Ale Alexander czuł, że zna prawdę. Słyszał rozmowę, którą stoczył ojciec ze swoim mordercą. Wiedział, że przebiegła w gniewie. Pamiętał odgłos jego kroków na schodach i to, że wybiegł za mordercą, gdy ten opuścił ich dom. A potem – wybuch. Mężczyzna obrócił się, a na jego twarzy malował się grymas triumfu. Niegodziwiec przyglądał się płonącemu domowi, gdy Alexander puścił się biegiem do umierającego ojca, jakby mógł go jeszcze uratować. Wpadł w dymiące zgliszcza, kaszląc i dysząc, oczy łzawiły mu od gorąca i popiołu. To tam Alexander umarł. Na krótką chwilę. Wtedy znalazł go Wellington i pobiegł z nim do lekarza. Alexander nawdychał się dymu, ale poza tym był zdrów, przynajmniej na ciele. Umarł na moment, ale potem serce zabiło znowu. Wtedy zaczął widzieć duchy. Szukał pośród nich ducha ojca, lecz nigdy go nie znalazł. A teraz trzymał w ręce list od taty do pana Rochestera. Data w rogu dowodziła, że napisano go na kilka tygodni przed wybuchem. Wziął głęboki wdech, niemal czując zapach dymu, i przeczytał pierwsze

słowa: Drogi przyjacielu. Alexander miał rację. Jego ojciec znał się z Rochesterem. Byli przyjaciółmi. Nie tylko znajomymi czy kolegami, ale właśnie przyjaciółmi. Kolejny akapit składał się z uprzejmości i formalności; informował Rochestera o tym, co się działo w Londynie, i co słychać u wspólnych znajomych. Była nawet wzmianka o Alexandrze. Mój syn jest pełen energii i niesłychanie ciekawski. Boję się, że szybko przestanę za nim nadążać. Alexander czytał te dwa zdania w kółko, wypalał te słowa w swoim sercu, by zostały z nim na zawsze. Chciał dobrze zapamiętać ostatnie myśli, które ojciec poświęcił jemu. Kolejny fragment go zaintrygował. Wiem, że w przeszłości nie zgadzaliśmy się co do tego, jak postąpić z A.W. Jeśli o mnie chodzi, wciąż uważam, że nie powinniśmy się posuwać do przemocy. Spotkajmy się twarzą w twarz, by omówić tę sprawę, uratować Towarzystwo i położyć kres tej abominacji. Alexander przeczytał list od deski do deski jeszcze pięć razy. Chciał go odłożyć, ale nie potrafił, więc czytał go w kółko. Rozproszone po jego umyśle elementy układanki powoli zaczęły tworzyć całość. Rochester wrócił do Londynu, by zobaczyć się z ojcem Alexandra i porozmawiać o jakiejś sprawie ściśle związanej z Towarzystwem. Ojciec chciał uniknąć przemocy. Ale przecież doszło do aktu przemocy. Do eksplozji. Może różnica zdań była o wiele poważniejsza, niż ojciec sądził. A co, jeśli ojciec zginął z ręki Edwarda Rochestera?

19 CHARLOTTE Świeca prawie już się dopaliła, ale Charlotte nie przestawała pisać. Od porannej rozmowy z Jane czuła tak wielki przypływ inspiracji, że nie mogła się oderwać od notesu. Pracowała nad zupełnie nową powieścią, najlepszą ze wszystkich, która zepchnęła w cień tajemnicę morderstwa pana Brocklehursta. Teraz konstruowała historię, na którą czekała całe życie. Skończyła z kryminałami. Kryminały to w końcu chałtura, no nie? Nie była to też opowieść o duchach, choć Charlotte nie wykluczała, że znajdą się w niej wątki nadprzyrodzone. Nie, ta nowa powieść to będzie romans inspirowany w dużej mierze życiem przyjaciółki. Pomysł rozbłysnął jej w głowie, gdy słuchała opowieści Jane o panu Rochesterze. Dostrzegła wówczas miłosny błysk w jej oku. Jane Eyre, drobna, nieładna i nijaka, była zakochana. Oczywiście każdy powie, że osoba urodzona tak nisko nie ma prawa się zakochać w bogatym starszym mężczyźnie z wyższych sfer. A jednak na przekór konwenansom Jane była w nim głęboko zakochana, a na dodatek wszystko wskazywało na to, że obiekt jej westchnień odwzajemnia jej uczucia! Charlotte odmalowała w myślach piękny obraz tej miłości. Los złączył Jane z panem Rochesterem, nie przejmując się tym, czy to wypada czy nie wypada. Westchnęła. Może kiedyś, pewnego dnia, ona również przeżyje coś tak pięknego… Może miłość odnajdzie i ją, tak jak miało to miejsce w przypadku przyjaciółki… Zaraz, jak to ona opisała? „Sprawił, że go pokochałam, nawet na mnie nie patrząc”. Na razie Charlotte musiała się zadowolić pisaniem własnej wersji tej historii. Zapełniła swoim drobnym pismem już blisko ćwierć notesu. Świecy było coraz mniej, płomyk sięgał już prawie do samego kaganka, a ona trudziła się nad doskonałym opisem postaci pana Rochestera. „Pełne światło ognia padało mu na twarz” – napisała, przygryzając wargę, a krążące jej po głowie słowa układały się w zdania. „Poznałam…” – pisała w pierwszej osobie, bo było to dla niej bardziej naturalne, a poza tym tą drogą łatwiej jej było wczuć się w postać Jane i obdarzyć ją własnym głosem, nie zaś powierzyć jej myśli i uczucia przemądrzałemu narratorowi, prawdopodobnie płci męskiej, który by ją osądzał, kompletnie nie rozumiejąc. (Gdyby miała

być szczera, pewnie przyznałaby się, że w ten sposób chciała chociaż po części doświadczyć tego, co Jane). A więc: „Poznałam podróżnego o szerokich”… Zastanowiła się. „Poznałam podróżnego o szerokich, kruczych (Tak, to najlepsze określenie!) brwiach; kwadratowe jego czoło wydało się jeszcze bardziej kwadratowe przy gładkim uczesaniu czarnych włosów. Poznałam jego wydatny nos, raczej charakterystyczny niż piękny”. Uśmiechnęła się do tej linijki, zamoczyła pióro w kałamarzu, a potem przeszła do opisu twarzy. „Jego surowe usta, brodę, szczękę – tak, wszystko to było strasznie surowe i groźne”. Przerwała na moment. Rzeczywiście była w panu Rochesterze jakaś nieopisana surowość. Siedziało w nim coś groźnego. Czuła to za każdym razem, gdy znajdowała się w jego towarzystwie. Ale takim właśnie pokochała go Jane. A Charlotte, jako jej przyjaciółka, powinna wspierać ją we wszystkim. W końcu miłość jest ślepa, prawda? Pan Rochester miał wszystkie cechy, które mogą się podobać młodej damie. Był co prawda nieco starszy niż przeciętny absztyfikant, ale absolutnie nie wątły czy zniedołężniały. Był także zamożny, a podczas gry w szarady zaszokował wszystkich swoim talentem aktorskim. No i miał strasznie fajnego psa. Pan Rochester to dobra partia. Jane go kochała. Nie liczyło się nic innego. Charlotte wróciła do pracy. „Postać jego teraz, gdy nie miał na sobie płaszcza, wydała mi się zupełnie odpowiednia do charakteru twarzy: barczysta i krępa budowa jego była doskonała w atletycznym rozumieniu słowa – szeroki w piersiach, wąski w biodrach, jednakże nie był ani zbyt wysoki, ani zgrabny”. Zrobiła pauzę. Z jakiegoś powodu przyszedł jej na myśl pan Blackwood. Pan Blackwood poruszał się z gracją. Przywołała w myślach obraz jego sylwetki w ruchu, gdy kroczył zdecydowanie i lekko jak kot. Pomyślała o tym, jak składał dłonie, gdy siadał. Jak przybierał poważny wyraz twarzy i walczył z uśmiechem cisnącym się na usta, gdy coś go rozbawiło. Jak zdradzała go wówczas iskra wesołości w oczach i ledwie dostrzegalne drżenie kącików ust. Lubiła ten uśmiech, nawet jeśli oznaczał, że pan Blackwood być może nie traktuje jej poważnie. Uśmiechał się tak nawet wtedy, gdy kazał jej wracać do domu, jakby powiedział to tylko z przyzwyczajenia, ale tak naprawdę wcale nie chciał, by go zostawiała. Jakby miłe mu było jej towarzystwo. Charlotte odgarnęła z czoła niepokorny kosmyk. Skup się – nakazała sobie

i wróciła myślami do twarzy pana Rochestera. Skoncentrowała się na odtworzeniu w głowie jego surowych rysów, wyraźnie zarysowanych brwi i oczu… „ciemnych, gniewnych i przenikliwych”. Tak. Ale pan Blackwood… on również bywał gniewny i przenikliwy. Do tego na przykład dzisiaj, krążąc po domu, emanował niezłomną determinacją. Chciał się dowiedzieć, o czym Charlotte rozmawiała z Jane. Spodziewał się, że guwernantka przyjęła hojną ofertę. A Charlotte, no cóż, unikała go. Nie była jeszcze gotowa mu powiedzieć, że jego starania są daremne. Przecież Jane powierzyła jej najgłębszy sekret swego serca. Blackwood nie tylko nie mógł go poznać, ale też nie zrozumiałby, gdyby poznał. On sam również bił się z myślami na temat pana Rochestera. Westchnęła. A może to przed samą sobą nie była gotowa przyznać, że wszystko na nic. Że Jane nie zostanie agentką Towarzystwa, a więc jej własne życie musi wrócić na dawne tory i płynąć pod znakiem nudy, głodu i beznadziei. Co z kolei oznaczało, że urwie się jej kontakt z panem Blackwoodem. Nigdy go nie pozna, tak jak czuła, że zaczęła go poznawać. Hm, no tak, to może wróćmy do pana Rochestera. Charlotte przyłożyła pióro do papieru. Gdyby Rochester był zbyt przystojny, Jane czułaby się przytłoczona i onieśmielona. Charlotte napisała: „Nie wiem, czy kiedyś w życiu widziałam przystojnego młodzieńca, a nigdy w życiu z żadnym nie rozmawiałam. Miałam teoretyczne uznanie i respekt dla piękności, elegancji, rycerskości, wdzięku; gdybym jednak natknęła się na te zalety wcielone w postać męską, odczułabym instynktownie, że taki mężczyzna nie może sympatyzować z niczym, co było we mnie, i unikałabym go tak, jak unika się ognia, pioruna i wszystkiego, co świeci jasno, ale jest antypatyczne”. Charlotte rozparła się na krześle, pławiąc się w satysfakcji. (Ale ponieważ była pisarką, podziw dla własnych zdolności okazał się ulotny, a w jego miejscu pojawiła się wyniszczająca wątpliwość dotycząca własnych umiejętności. Wszyscy pisarze tak mają. Możecie nam wierzyć). Podobało jej się to, co napisała, bo czuła, że to prawda. Lepiej, żeby chłopiec nie był przesadnie przystojny – pomyślała. Lepiej, żeby jego czar był subtelniejszy. Wyrażał się w poszczególnych częściach jego osoby, nie w onieśmielającej całości. Na przykład w kształcie dłoni. Albo w uśmiechu. Albo… Rozmyślania przerwało pukanie do drzwi. Charlotte aż podskoczyła, o mało nie przewracając kałamarza. Był środek nocy, dom był pogrążony we

śnie. Czyżby wyobraziła sobie to pukanie? Nasłuchiwała. Rozległo się znowu. Delikatne, „jakby ktoś nieśmiałym palcem skrobał znak na drzwiach”**. Podniosła okulary do oczu, by zobaczyć, kogo niesie o tej porze. W drzwiach stał pan Blackwood. Nie w koszuli nocnej, tylko w dziennym ubraniu, choć osobliwie pogniecionym, i z twarzą przyozdobioną charakterystycznym grymasem. – Co się stało? – spytała natychmiast. – Wygląda pan, jakby pan zobaczył… No cóż, duch by go chyba nie przeraził. Widywał je niemal co dzień. – Przepraszam najmocniej, nie powinienem nachodzić pani o tej porze – powiedział, ledwie poruszając ustami. – Po prostu… Charlotte nie wiedziała, co zrobić. Wiedziała za to, czego nie powinna zrobić – zaprosić go do środka. Zrobiła krok w tył i przytrzymała mu drzwi. – Niech pan wejdzie. Minął ją i pomknął na drugą stronę pokoju, jakby utrzymanie stosownej odległości mogło zamaskować niestosowność tej nocnej wizyty. Odsunął zasłony i wyjrzał przez okno w rozświetloną księżycem noc. Charlotte cicho zamknęła za nim drzwi. – Niech pan siada. – Wskazała fotel. – Dziękuję. – Podszedł, usiadł, lecz zaraz wstał. – Nie, lepiej nie. – Czy wszystko w porządku? – Rochester zamordował mojego ojca. – Przetarł twarz dłonią. – A przynajmniej tak mi się wydaje. Raptem żołądek Charlotte wypełnił się lodem. – Pan Rochester…? – Był w naszym domu tej nocy, gdy doszło do eksplozji. Kłócił się z ojcem. Pamiętam, że słyszałem krzyki. – O jakiej eksplozji pan mówi? Pan Blackwood łamiącym się głosem opowiedział o okolicznościach śmierci ojca. Charlotte krajało się serce, gdy pomyślała o małym Alexandrze i o tym, przez co przeszedł. Agent wyjął list z kieszeni i podał go Charlotte. Przebiegła treść wzrokiem. – Czyli pokłócili się o jakąś sprawę związaną z Towarzystwem. Ale… – Rochester to zdrajca – wypluł Blackwood. – To najnędzniejszy ze wszystkich łajdaków… Ja chyba… – Ręce mu się trzęsły. – To musiał być

on. Kto inny miałby motyw? Nie ma innego wytłumaczenia. – Och, tak mi przykro, Alexandrze… – powiedziała z czułością. Jego rysy stwardniały. – To jemu będzie przykro. Zabiję go. Poczuła, że krew odpływa jej z twarzy. – To bardzo zły pomysł. – Chyba wolałaby pani, bym doprowadził do konfrontacji z panem Rochesterem, a potem oddał go w ręce policji? – rzekł, krzywiąc się. – No, właściwie to tak – potwierdziła. – Tak chyba będzie lepiej. – Spodziewa się pani, że Rochester tak po prostu się przyzna? Że gdy oskarżę go o morderstwo z premedytacją, za które grozi kara śmierci, on odpowie: tak, jestem winny, poproszę do więzienia? – Potrzebny panu dowód – powiedziała. – Trzeba zgromadzić materiał dowodowy. – Słyszałem, jak spierał się z ojcem. Widziałem, jak opuścił budynek na minutę przez wybuchem. Widziałem to na własne oczy. – To jeszcze nie dowodzi, że zamordował pańskiego ojca – wskazała Charlotte. – To nie dowód. To mógł być przypadek. – A zatem postanowione: muszę go zabić i już. Zasłużył sobie. Całe moje życie wiedzie mnie do chwili, gdy stanę nad jego zimnym trupem. Charlotte energicznie pokręciła głową. – Wtedy i pan zostanie aresztowany za morderstwo, a to raczej nie pomoże Towarzystwu stanąć na nogi. A poza tym to nie sprawiedliwość, lecz zemsta. Powtarzam: to nie jest dobry plan. – A ma pani lepszy? – Jasne, że mam. – Błysnęła uśmiechem, rozważając w myślach kilka alternatyw. Wybrała jedną. – Przede wszystkim nie wolno panu wyjść z roli. Wciąż będzie pan odgrywał pana Eshtona. – To niemożliwe – wycedził. – Nie dam rady udawać ani chwili dłużej. – Panie Blackwood, to nie jest dobry moment, by odkryć wszystkie karty i rzucić się na zbrodniarza z żądzą mordu w oczach. Musi pan poczekać na odpowiednią chwilę. Obserwować go. Uśpić jego czujność. A potem zbierze pan obciążające go dowody i oskarży o morderstwo. – Nie jestem zbyt dobrym aktorem – wyznał. – Dotąd radził pan sobie świetnie – zapewniła go Charlotte. – Może i tak, ale teraz sytuacja się zmieniła. – To prawda. Stała się o wiele poważniejsza.

Chyba się nieco uspokoił. Milczał przez jakiś czas, wpatrzony w ścianę. – Dobrze więc. Pozostanę panem Eshtonem. Na razie. W toku rozmowy zbliżyła się nieco i stała teraz dwa kroki od niego. Położyła mu rękę na ramieniu. – Pomogę panu. – Dziękuję. – Wydawał się zupełnie nie zdawać sobie sprawy, że sytuacja robi się coraz mniej przyzwoita. Pomasował palcami skronie, a potem cofnął się o krok. – Przepraszam raz jeszcze za to najście. Po prostu… – Musiał pan z kimś porozmawiać. Potwierdził skinieniem. – Pójdę już. Zrobiło się późno. – Ściągnął brwi. – Dlaczego pani jeszcze nie śpi? – Pisałam. – Wskazała gestem małe biurko i notes. Świeca już dawno się dopaliła. – Poczułam wenę. – Skąd ten nagły przypływ inspiracji? – zainteresował się. Uciekła wzrokiem. – Tak jakoś… Nie mogła mu przecież powiedzieć, że pisze romans. W którym występuje nie kto inny, jak domniemany zabójca jego ojca. Ojej. Pan Rochester rzeczywiście mógł się okazać zbrodniarzem. A to dyskwalifikowało go jako księcia z bajki Jane. Jeśli Rochester okaże się winny, jej opus magnum nigdy nie powstanie. A może wręcz przeciwnie? Charlotte nie miała pewności. W każdym razie należało poinformować Jane, że Rochester jest podejrzany. Ojejku, jejku. I jak ona ma powiedzieć coś takiego najbliższej przyjaciółce? Jak powiedzieć komuś, że jest zakochany w bezwzględnym mordercy? Raptem noc rozdarł przeraźliwy wrzask. (Charlotte później opisze ten dźwięk jako „dziki, ostry, przeraźliwy głos, wstrząsający domem od końca do końca”). Oboje zamarli w bezruchu. Krzyk dobiegł od strony wschodniego skrzydła. – Co to za wrzask? – zdumiał się Alexander. – Brzmi jak wołanie o pomoc – odparła Charlotte drżącym głosem. – Ratunku! Ratunku! Ratunku! – wołał głos. – A nie mówiłam? – CZY NIKT MI NIE POMOŻE?!

Wypadli na korytarz, gdzie zebrali się już wszyscy goście. Charlotte wypatrzyła w tłumie oszołomionego Brana, Ingramów i pułkownika Denta – wszyscy kręcili się w kółko i wołali: – Czy ktoś jest ranny? – Co się dzieje? – Czy to włamywacze? Wtedy galerią nadszedł pan Rochester ze świecą w dłoni. Panna Ingram przyskoczyła do niego i uwiesiła się na jego ramieniu. – Tak się boję! – pisnęła. Twarz Rochestera była zmrożoną maską spokoju. – Wszystko dobrze – uspokoił gości. – To tylko aktorzy mają próbę Wiele hałasu o nic. Co? O czym on… Co za próba? Jacy aktorzy? – Służący miał zły sen, nie ma powodu do obaw – dodał po chwili. – Wracajcie państwo do łóżek. Wszystko jest pod kontrolą. Nie ma się czego obawiać. To próba czy koszmar? Te wyjaśnienia nie trzymają się kupy. Goście zaczęli się rozchodzić. Charlotte rzuciła okiem na pana Blackwooda. Wpatrywał się uporczywie w Rochestera, zęby zacisnął tak mocno, że aż się bała, że się połamią, pięści zaciśnięte, aż zbielały knykcie. Dotknęła jego ramienia. – Nie teraz – szepnęła. – Niech pan pamięta o planie. Zamrugał, a potem rozejrzał się wokoło, jakby zapomniał, gdzie się znajduje. Obrócił się do Charlotte. – A gdzie panna Eyre? Dziewczyna złapała oddech. Zaczęła się rozglądać. Rzeczywiście, byli tu wszyscy… poza panem Masonem i Jane. Gdzie, u diaska, jest Jane?

20 JANE Ktoś zapukał nagląco do drzwi. Aż podskoczyła. – Jane… – Dobiegł ją głos pana Rochestera. – Panno Eyre, potrzebna mi pani pomoc. Dziewczyna wciąż jeszcze nie otrząsnęła się z przerażenia. Ten wrzask zmroził jej krew w żyłach. Gdy poszła zobaczyć, co się stało, przechwyciła ją pani Fairfax i poinformowała, że pan domu potrzebuje jej pomocy i że powinna czekać w sypialni, dopóki jej nie zawoła. Czas wlókł się niemiłosiernie, a gdy wreszcie usłyszała pukanie, otuliła się szlafrokiem i otworzyła drzwi. W progu stał Rochester ze świecą w dłoni. – Proszę za mną. Helena zmaterializowała się u jej boku. – Nie podoba mi się to. Czemu akurat ty musisz mu pomóc? – Tylko cicho sza! – wyszeptał i ruszył przodem. Przemknęli korytarzem i skręcili w prawo. Jane z trudem dotrzymywała mu kroku. Helena dała sobie spokój z chodzeniem i zaczęła płynąć w powietrzu. – Mam złe przeczucia. Jane nie chciała przyznać, że podziela obawy przyjaciółki, ale trudno mieć dobre przeczucia, gdy w środku nocy wyrywa człowieka ze snu potępieńczy skowyt. Rochester otworzył drzwi prowadzące do wschodniego skrzydła i zaczął się wspinać spiralną klatką schodową. – Jane, czy mdlejesz na widok krwi? – To zabrzmiało złowieszczo – skomentowała Helena. – Przekonamy się – odpowiedziała. U szczytu schodów Rochester pchnął kolejne drzwi prowadzące do małego przedpokoju. Mason leżał na sofie, blady i spocony. Obok niego leżała zakrwawiona szmata, połyskująca w świetle świec świeżą, soczystą czerwienią. – Co się z nią stało? – jęczał. – Ona… mnie… zabiła. Postradała zmysły. Helenie opadła szczęka. – CO JEST NIE TAK Z TYMI ŻYWYMI?!

– Jane, usiądź z Masonem – nakazał Rochester. – Tamuj krwawienie tą szmatą. Ja pojadę do miasta po lekarza. – Posadził Jane na krześle i wcisnął jej w rękę strzęp materiału. – Nic nie mów do niego i nie pozwól mu mówić do ciebie. Jest na to zbyt słaby. Słyszysz mnie, Mason? Jesteś za słaby, by mówić. Z tymi słowami wybiegł z pokoju. Jane, tak jak jej kazano, przycisnęła materiał do rany. Mason jęknął. – Helenko, jesteś tu? Boję się – szepnęła Jane. Ale Helena nie patrzyła już na Masona. Zamiast tego chodziła w kółko po pokoju i rwała eteryczne włosy z głowy. – Coś tu jest nie tak – gadała. – Coś jest nie tak, jak być powinno. – Nie licząc Masona, który wykrwawia się właśnie na naszych oczach? – Ja się… wykrwawiam? – wystękał ranny. Był chyba bardziej przytomny, niż Jane sądziła. – Nie, sir, nic panu nie będzie. Po prostu… – Przyłożyła palec do ust. – Niech pan nic nie mówi… Mason zacisnął pięść. – Powinienem był się domyślić, że nie będzie mnie tu chciała. Nie przychodziłbym, ale… Helena jęknęła. – Dlaczego Rochester musiał poprosić akurat ciebie? Co ty jesteś, sanitariuszka, morowa panna? – Uspokój się, Heleno. Musimy zachować spokój. Drgnęły drzwi po przeciwnej stronie pokoju. Raz, potem znowu. Jakby ktoś z drugiej strony w nie kopnął. – A to co? – przeraziła się Helena. – Nie wiem. Przejdź na drugą stronę i zobacz. Tym razem Mason uniósł głowę. Z rany trysnęła świeża krew. – Na drugą stronę? Czy ty każesz mi opuścić ten ziemski padół? – Nie, nie! – zaprzeczyła Jane. – Ma pan halucynacje. Wszystko będzie dobrze. Niech pan śpi. Tylko spokojnie! Helena podfrunęła do drzwi, drżąc jak osika w czasie trzęsienia ziemi. Gdy ich dotknęła, zatrzymała się raptownie. – Nie chcą mnie przepuścić – zdziwiła się. Spróbowała ponownie. Nagle zza drzwi dał się słyszeć dziki wrzask. Helena krzyknęła, przerażona. Jane znieruchomiała. – Nie mogę przejść ani przez ścianę, ani przez drzwi! – Helena zaczęła

latać w kółko, znowu szarpała się za włosy. – Nie rozumiem, nie rozumiem, co się dzieje! Drzwi zadygotały znowu. Trzasnęło okno, podmuch wiatru zdmuchnął wszystkie świece. Zapadła ciemność, zaległa martwa cisza. – Helena? – wyszeptała Jane. Cisza. – Panie Mason? – Sięgnęła do jego czoła. Było zimne i lepkie od potu. – Panie Mason? Brak odpowiedzi. A potem czas się zatrzymał. * Kiedy odmierzasz czas wdechami i wydechami, wlecze się niemiłosiernie, ale to właśnie robiła Jane. Nie mogła zrobić nic więcej. Wsłuchała się w dyszący rytm, skupiła uwagę na dociskaniu materiału do rany Masona. Co tu się dzieje, na Boga? O kim mówił pan Mason? Kto go „zabił”? Gracja Poole podpaliła łóżko pana Rochestera. Czy to ona raniła Masona? Czy Mason mówi o Gracji Poole? Helena znowu pojawiła się w pomieszczeniu. Z jakiegoś powodu mogła w nim wytrzymać tylko kilka minut, później znikała. Jane nigdy nie widziała jej tak zdenerwowanej. – Coś jest bardzo nie taaak… Dziewczyna musiała przyznać jej rację. Od klatki schodowej dobiegły ją kroki. Rochester wszedł do pokoju, lekarz deptał mu po piętach. Przynieśli ze sobą świece. Jane odetchnęła z ulgą, gdy ich płomyki rozświetliły mrok. Wycofała się, by nie plątać się doktorowi pod nogami. Coś w pokoju obok znowu wprawiło w drżenie drzwi w końcu pomieszczenia. – Co tam jest? – spytała Jane, przerażona nie na żarty. – Nic nie słyszałem – warknął Rochester ze złym grymasem na twarzy. Jane stała z otwartymi ustami, gdy obaj mężczyźni, dźwignąwszy majaczącego Masona z sofy, wynosili go z pomieszczenia. Gdy wyszli, osunęła się na krzesło. Wiedziała, że to nie omdlenie, bo zdołała tak pokierować własnym ciałem, by nie wylądować w krwawej plamie zostawionej przez rannego. – Prawie umarł – rzuciła do Heleny. – Wiem. – Dlaczego pan Rochester zachowuje się tak, jakby rzeczy istotne były

nieistotne, a rzeczy nieistotne… – Nie miała siły dokończyć zdania. – Rozumiem – powiedziała Helena. Jane zapiekły oczy. – A ja nic nie rozumiem – wyrzekła płaczliwie. – I boję się. Helena wyciągnęła do niej rękę. – Chodź, przyjaciółko. Chodźmy do łóżka. I zamknijmy drzwi sypialni na klucz. Może by to zrobiły, gdyby do pomieszczenia nie wrócił Rochester. – Jane. Czy przejdziesz się ze mną? – Mowy nie ma – zaprzeczyła Helena. – Tak, sir – przytaknęła Jane. Duch westchnął ciężko. – Ja idę do łóżka. Jane podążyła za Rochesterem. Zeszli klatką schodową na parter i udali się do ogrodu. Pierwsze promienie słońca już złociły płatki róż. – Wiedziałem, że kiedyś, w jakiś sposób, spłynie na mnie dobro dzięki pani. Wypowiedział te słowa już po raz trzeci. – Wiedział pan to w momencie, gdy skręcił pan przeze mnie kostkę? – Rzuciła pani urok na mojego konia. I nie tylko na niego. Jane wbiła wzrok w ziemię. – Ta noc musi być dla pani dość niecodzienna. Czy bała się pani, gdy wyszedłem? – Tak, sir. Co się właściwie wydarzyło? – Usiądźmy – powiedział, idąc w stronę ławki. Usłuchała. – Niestety nie mogę wyjawić pani wszystkiego na temat tego zajścia. To sprawa rodzinna, i to dość delikatna. Powiem tylko tyle, że wiele lat temu popełniłem brzemienny w skutki błąd, za który płacę do dzisiaj. Przez długie lata nurzałem się w beznadziei i rozpaczy. Aż ktoś pojawił się w moim życiu. Ktoś, kto wniósł do niego świeżość i radość, która nie była podszyta żalem i poczuciem winy. Czy powinienem się narażać na osąd innych, biorąc ją dla siebie? Czy on mówi o mnie? – pomyślała gorączkowo. – Czy mówiąc o osądzie, ma na myśli reakcję ludzi wokoło na ten zakazany związek? Już miała powiedzieć, że jak najbardziej powinien, ale wtedy zza węgła wychylił się pułkownik Dent. Rochester zerwał się na nogi.

– A więc, jak już mówiłem, jestem bardzo zadowolony z postępów Adelki. To wszystko, panno Eyre. Ach, dzień dobry, pułkowniku. Pan Mason, niestety, musiał już wyjechać, ale wciąż jest nas tu dosyć, by się pan nie nudził. Chodźmy do stajni, co pan na to? I zostawili ją samą na ławce, z sercem w gardle. Ale niedługo doskwierała jej samotność. – Jane! – Do ogrodu wbiegła Charlotte. Usiadła obok i chwyciła Jane za rękę. – Och, tak się martwiliśmy. Za przyjaciółką dostrzegła pana Blackwooda, który skłonił jej się na powitanie. – Nic mi nie jest – uspokoiła ją guwernantka. – Dlaczego mnie szukaliście? – Jak to dlaczego? Nie słyszałaś tego mrożącego krew w żyłach wrzasku? – Słyszałam, ale niepotrzebnie się martwiliście. To tylko pan Mason miał wypadek, a ja go pielęgnowałam, podczas gdy Rochester… Znaczy się pan Rochester sprowadził lekarza. – Wypadek? – zaciekawił się Blackwood. – Jaki wypadek? Jane zacisnęła usta w wąską kreskę. Rochester powiedział, że to sprawa rodzinna. Powinna bronić jego prywatności. Pan Blackwood odchrząknął dyskretnie. – Pani chyba nie rozumie, co tu się dzieje. – Rozumiem dosyć – ucięła Jane. – A jeśli nawet nie rozumiem, wierzę w dobre intencje pana Rochestera. – Ale właściwie dlaczego? – nie ustępował Blackwood. – Przecież prawie go pani nie zna. – Znam go lepiej niż pan – powiedziała Jane nieco głośniej, niż zamierzała. Charlotte uspokoiła ją dotykiem dłoni. – Jane, kochanie, nie denerwuj się, proszę. Po prostu się o ciebie martwimy. Dzieje się tutaj coś dziwnego, a my chcemy pomóc, jeśli tylko będziemy w stanie. Czy możesz nam zdradzić, co tu właściwie zaszło? Charlotte emanowała szczerością i życzliwością. Znała najgłębsze zakamarki serca Jane i nie osądzała jej. Jane westchnęła. – Ktoś ranił pana Masona – wyrzekła, z uwagą dobierając słowa. – Bardzo krwawił. Pan Blackwood zacisnął pięści. – To ten Rochester… – warknął jak wilk. – On nie miał z tym nic wspólnego – wyprowadziła go z błędu Jane. –

Kazał mi się zająć panem Masonem, a sam sprowadził pomoc. Pan Mason opuścił dom pod opieką lekarza. – Pan Rochester nie jest tym, za kogo się podaje – powiedział Blackwood. – W jego intencjach nie ma nic szlachetnego. – Pan go nie zna – powtórzyła, wpatrując się w niego oczami zimnymi jak lód. – Pani też nie. Charlotte uniosła dłoń. – Panie Blackwood, ja pana proszę. – Zwróciła się do Jane i zrobiła pauzę, jakby szukała właściwych słów. Wreszcie wypaliła: – Jane, przyjaciółko moja, grozi ci niebezpieczeństwo. – Jakie niebezpieczeństwo? – Jane zmarszczyła brwi. – Pan Rochester może być krwiożerczym zbrodniarzem! – wyszeptała z przejęciem Charlotte. – To prawda – poparł ją Blackwood. – Nie mamy jeszcze dowodów, ale nie ulega wątpliwości, że im dalej znajdzie się pani od Thornfield Hall, tym będzie pani bezpieczniejsza. – Ale skąd te podejrzenia? – Tego jeszcze nie mogę wyjawić. Jane zacisnęła powieki i pokręciła głową. – Dlaczego raptem wszyscy mężczyźni wokoło mają tyle tajemnic? Jestem tutaj u siebie, panie Blackwood. Znalazłam swoje miejsce na ziemi i za żadne skarby stąd nie wyjadę. – Państwo chcecie skłonić pannę Eyre do opuszczenia Thornfield? – dobiegło ich od strony sklepionej łukiem bramy. Niespodziewanie powrócił pan Rochester. – Tak – powiedział Alexander i wyprostował się na pełną wysokość. – Sytuacja w domu jej nie służy. – Rozumiem. W takim razie wynoście się. – Co takiego? – obruszył się Blackwood. – Ma pan moje pozwolenie na natychmiastowe opuszczenie Thornfield. Najwyraźniej nie ma pan pojęcia o naszym życiu tutaj, stąd brak zrozumienia. Jako gospodarz uprzejmie pana proszę o jego opuszczenie. Proszę nie zapomnieć zabrać ze sobą swojej kuzynki. Jane przez moment nie mogła dobyć głosu. Nie do końca wiedziała, po czyjej stronie stanąć w tym konflikcie. – Jane? – zwróciła się do niej Charlotte.

To rzeczywiście była szalona noc. Ale pan Rochester był życzliwym i dobrym człowiekiem, który doceniał ją i darzył uczuciem. Pan Blackwood nie miał żadnych dowodów na poparcie swoich podejrzeń, nie wspominając już o tym, że nie chciał wyjawić jej tego, co rzekomo wiedział. Miała mętlik w głowie, ale z tego chaosu wyłoniła się zimna logika, którą zawsze kierowała się w chwilach zamętu. Odwróciła się od przyjaciółki. Pan Blackwood skłonił się sztywno. – Nie będziemy dłużej nadużywać gościnności. Odszedł, a Charlotte niechętnie podążyła za nim. I choć Jane czuła, że postąpiła słusznie, nie mogła otrząsnąć się z wrażenia, że zrobiła coś strasznego.

21 ALEXANDER Został wyrzucony z Thornfield Hall, ale mogło być znacznie gorzej. Teraz wolno mu było wreszcie założyć maskę, a poza tym… nie, to chyba jedyny plus. Minusów było znacznie więcej. Po pierwsze, dobitnie odczuł ciężar porażki, jakim była ostateczna odmowa panny Eyre. Po drugie (jak się zapewne czytelnicy domyślili, uwielbiamy wyliczenia), oddalenie utrudni mu wyrównanie rachunków z Rochesterem. To on był odpowiedzialny za śmierć jego ojca, Alexander był tego (prawie) pewny, mimo to potrzebował dowodów bardziej obciążających niż list i własne przekonanie. A skoro nie miał już wstępu do Thornfield Hall, utracił także dostęp do dowodów. Ale był jeszcze pan Mason. Na sto procent wiedział to i owo na temat Rochestera. Gdyby się udało wziąć go na spytki, mógłby potwierdzić wszystkie podejrzenia. Ale gdy poszli do doktora, nie znaleźli u niego Masona, a zebrane przez Charlotte w pięć minut plotki wskazywały na to, że mężczyzna wrócił do domu, do Indii Zachodnich. To oznaczało, że Alexander i panna Brontë muszą złapać Masona na drodze, czym prędzej go przepytać, a potem wrócić do Thornfield Hall i aresztować Rochestera. A gdy już wyjdzie na jaw, że Rochester jest skończonym draniem i zbrodniarzem, panna Eyre z całą pewnością da się przekonać do przyjęcia oferty Alexandra. Powóz turkotał na nierównej drodze, Branwell komentował wszystko, co widział za oknem, panna Brontë skrzętnie notowała coś w notesie, a Alexander przymknął oczy i oddawał się rozmyślaniom. List, który znalazł w szufladzie Rochestera, wypalał mu dziurę w kieszeni płaszcza. Jak rozwikłać zawartą w nim zagadkę? O co chodziło z ratowaniem Towarzystwa i położeniem kresu abominacji? I kim był ten tajemniczy A.W., z którym chcieli coś zrobić? Inicjały pasowały do Arthura Wellesleya… Ale przecież Wellington nigdy nie zrobiłby niczego, co godziłoby w Towarzystwo. Był bohaterem wojennym, arystokratą i zasłużonym poddanym Jego Królewskiej Mości. Przecież sam Beethoven skomponował piętnastominutowy utwór na jego cześć. (Nosi tytuł Wellingtons Sieg oder die

Schlacht bei Vittoria. Posłuchajcie sobie!). Co mógł oznaczać ten fragment o ukróceniu działań Lorda Przewodniczącego? Przecież… ojciec nie zdradziłby Towarzystwa. – Znowu się pan zamyślił – sprowadziła go na ziemię panna Brontë. Obserwowała go zza uniesionych okularów i pukała ołówkiem w notes. – Nie rozmyślam, tylko dałem odpocząć oczom. Zeszłej nocy nie spałem ani chwili. – Potrafię rozpoznać pańskie zamyślenie, panie Blackwood. Niech pan nie zaprzecza. – Niech pani wraca do domu, panno Brontë – uśmiechnął się kącikiem ust. Prychnęła śmiechem. Alexander wcale nie chciał, by wróciła do domu. Była mądrą i życzliwą osobą, miała wszelkie zadatki na znakomitą agentkę. (A Alexander rzadko obdarzał kogoś podobną pochwałą). Cieszył się, że tu z nim jest i że ma w niej oparcie. – Przykro mi, że nie zdołałam przekonać Jane do naszej sprawy – powiedziała po dłuższej chwili. – To nie pani wina. Winę ponosi Rochester. To prawda – największym problemem w tym wszystkim był Rochester. Niezależnie od treści listu z pewnością to Rochester ponosił winę za wszystko. – Wiem – powiedziała panna Brontë – ale obiecałam, że ją przekonam, a nie przekonałam. Zamierzam wynagrodzić panu tę porażkę. Choć to tak naprawdę nie porażka, jedynie drobna komplikacja, którą pokonamy, ani się obejrzymy. – Zapisała to w notesie i podniosła wzrok. – Nastawienie jest połową sukcesu. Nie nazywajmy tego porażką, bo to nieprawda. Alexander nie był taki pewien, ale nie miał siły się spierać. Po prostu chciał jak najszybciej dopaść Masona i wydusić z niego wszystko, co wie o sprawkach Edwarda Rochestera. Ścigany miał nad nimi tylko kilka godzin przewagi, ale pierwszego dnia pościgu burza zmusiła ich do ostrożnej jazdy, więc nie udało się im złapać go w Nottingham. Drugiego dnia stracili dużo czasu przez pęknięte koło, więc gdy dotarli do Leicester, Masona dawno już tam nie było. Trzeciego dnia jeden z koni zgubił podkowę, więc się spóźnili, by złapać go w Northampton. Alexander obawiał się, że któreś z nich zachoruje na dyzenterię, więc resztę drogi do Londynu pokonali pociągiem. Z peronu poszli prosto do zachodnioindyjskiej części doków, gdzie

Alexander zostawił rodzeństwo Brontë z bagażem nieopodal pubu, a sam poszedł sprawdzić rozkład statków. Co okazało się trudniejsze, niż przypuszczał, bo chociaż dorastał w Londynie, niewiele wiedział o statkach i dokach, nie miał też pojęcia, z kim w tej kwestii rozmawiać. Rozpoczął więc realizację zadania od wypytywania pracowników portu o ich przełożonych. – Pan spyta Freda. O, tam stoi. On rządzi na rejonie – powiedział jeden z robotników, wskazując kciukiem małą kanciapę. Alexander nie widział rzeczonego Freda z miejsca, w którym stał. – Ma pan na myśli tamtego gołębia? – Nie, chodzi mi o… – Mężczyzna rozejrzał się i wzruszył ramionami. – Chyba gdzieś poszedł. Albo do dokmajstra pan pójdzie. – A gdzie go znajdę? – Może być wszędzie. Ma całe mnóstwo doków do omajstrowania. – Dziękuję za pomoc. Mężczyzna poradził mu, gdzie najlepiej szukać, ale doki okazały się prawdziwym labiryntem. Alexander szybko się zgubił i musiał pytać o drogę jeszcze kilka razy. Popołudniowe słońce dawało mu się we znaki, w uszach dźwięczały głosy robotników rozładowujących i załadowujących statki. Powietrze było przesycone wonią ryb i wody morskiej. Smród wdzierał się do gardła, dusił i momentami wyciskał łzy z oczu. Strażnicy pilnujący magazynów obrzucali Alexandra podejrzliwymi spojrzeniami. Pewnie ze względu na maskę. Ostatecznie udało mu się znaleźć biuro (które mieściło się dość blisko wejścia do doków, co wzbudziło w nim podejrzenie, że robotnicy, których pytał o kierunek, nieźle się bawili, każąc mu chodzić w kółko). Wszedł do środka, gdzie znalazł wymizerowanego człowieka za wielkim biurkiem zasłanym stosami papieru. Dokumenty wysypywały się też z szafy. Pomimo że okna były otwarte na pełną szerokość, w pokoju panował zaduch. Alexander czuł, że się poci pod maską. Podszedł do biurka. – Dzień dobry. Jestem Alexander Blackwood z Towarzystwa Relokacji Dusz Zbłąkanych. – Nie wątpię. Ja zaś jestem król Wilhelm IV. – Mężczyzna podniósł na niego wzrok. – O, pan rzeczywiście z Towarzystwa. Poznaję po masce. – Często to słyszę. – Jestem Gościu. – Gościu?

– Tak. W czym mogę pomóc? – Szukam pana Masona. Gościu wskazał okno za plecami, z którego rozciągał się widok na zatłoczone doki. – Widzisz pan to? Alexander potwierdził skinieniem. – Tam jest przynajmniej sześćset statków. Tysiące załogantów i robotników. Setki strażników. Nie znam ich wszystkich z nazwiska i tego pańskiego Masona też nie znam. – Żadnego mojego… – Zaraz, co za różnica, czyj on jest? Alexander przywołał w pamięci to, czego dowiedział się o Masonie w czasie pobytu w Thornfield. – Pan Mason jest kupcem i ma co najmniej dwadzieścia statków. Może się znajdować na pokładzie jednego z tych, które szykują się do rejsu. – Aha! – wykrzyknął Gościu. – Ten pan Mason! Trzeba było tak od razu. – Więc zna go pan? – Nie. – Gościu wrócił do wertowanego pliku dokumentów. – Nie znam go, ale chyba wiem, o którego może chodzić. Jego statki dostarczają tutaj cukier, melasę i inne podobne towary. To dość popularny koleżka. Podobno przemiły. I ma pracowitego bratanka, który ręce sobie urabia w dokach. Facet pewnego razu… Alexander chrząknął znacząco. Nie przyszedł tutaj na plotki. Musi znaleźć Masona. Mężczyzna przekładał papiery, aż w końcu dźgnął jeden palcem. – Aha! Zgadza się, jest na pokładzie PurlAnn. Dzisiaj dodano go do listy pasażerów. Statek odpływa za – zmrużył oczy – trzydzieści minut. Alexander odetchnął z ulgą. Mason już mu się nie wymknie. – Czy może pan pokierować mnie do PurlAnn? Gościu dźwignął się zza biurka i pokuśtykał do drzwi. Drewniana proteza zastukała o podłogę. – Tam jest. – Wskazał czteromasztowy galeon. Niebiesko-zielone żagle łopotały na wietrze. – Masz pan fart. – Dzięki! Alexander ruszył w kierunku statku, ale instynkt, który nigdy go jeszcze nie zawiódł, kazał mu sprawdzić, co z rodzeństwem Brontë. Agent rzucił okiem w kierunku wyjścia z doków i poczekał, aż przerzedzi się tłum na chodniku. W końcu dostrzegł pannę Charlottę zapamiętale skrobiącą w notesie, jak zwykle. Od czasu do czasu podnosiła okulary do oczu

i rozglądała się po ulicy, czekając, aż przyjdą jej do głowy właściwe słowa. Gdy zauważyła Alexandra, uśmiechnęła się i pomachała. A stojący obok Branwell schylił się i podał coś bezdomnemu dziecku. Czy to jest… filiżanka? Tak, i to nie pierwsza lepsza! A Branwell nie miał na sobie rękawic. – Nie! – zakrzyknął Alexander i pognał przed siebie na złamanie karku. Gdy przepychał się przez tłum, pojął, że jest za późno. Branwell wyprostował się raptownie i odgiął ramiona w tył. Opętał go duch Brocklehursta. Dlaczego ten głupiec nie założył rękawic? Czy Alexander mu nie tłumaczył, że filiżanka (oraz zegarek kieszonkowy i laska) są niebezpieczne? Alexander wreszcie zostawił za sobą tłuszczę skłębioną przed bramą portu. – Panno Brontë, niech pani uważa! – zakrzyknął. Ale to nie Charlotte potrzebowała pomocy, lecz on sam. Brocklehurst w ciele Branwella rzucił się na Alexandra. Tłum rozstąpił się i cofnął o dwa kroki, prawdopodobnie wyczuwając, że zaraz wydarzy się coś złego. Opętany asystent podniósł filiżankę. – Która to filiżankaaa??! – ryknął i rzucił się na Alexandra. Tłum zafalował i ludzie rozbiegli się na wszystkie strony, chcąc czym prędzej zejść z drogi szaleńcowi wymachującemu porcelaną. Panna Brontë rzuciła się na brata, chcąc powalić go na ziemię. Filiżanka trafiła Alexandra w głowę. – Któraaa??! – wrzeszczał Brocklehurst w ciele Branwella. – Która to filiżanka?! Czy ta może być?! Z tłumu przechodniów podniosły się krzyki. Ludzie próbowali uciekać, ale wpadali na wpatrzonych w przedstawienie gapiów, którzy chcieli zobaczyć agenta Towarzystwa zaatakowanego naczyniem. Alexander ucapił Brocklehursta za ubranie i sięgnął do filiżanki, ale duch cofnął rękę i zaczął wydzierać się na przechodniów: – Nie pozwólcie, by on kręcił się przy waszej herbacieee! Mężczyźni i kobiety zachłysnęli się powietrzem, ktoś krzyknął, ktoś coś zawołał, ktoś skrył się za trzymaną w rękach papierową torbą z zakupami, na której widniał znak towarowy lokalnej herbaciarni. – Nie pozwólcie mu dotykać porcelanyyy! – darł się Brocklehurst. Tym razem niektórzy spośród gapiów, w tym służący dźwigający jakieś pudła, odskoczyli na bok, coraz bardziej przerażeni.

– Bo was też zamknie w filiżance! Alexander skulił się, naparł na rozszalałą zjawę całym ciężarem ciała i wyciągnął ramię w kierunku naczynia, ale porcelana boleśnie uderzyła go w skroń, aż syknął przez zęby. Całkiem wytrzymała ta filiżanka. – Oddaj ją! – Alexander musnął palcami zimną powierzchnię. Nie zdołał pochwycić naczynia, ale uderzył na tyle mocno, że uszko wyślizgnęło się z dłoni opętanego Branwella i naczynie spadło na chodnik. I roztrzaskało się w drobny mak. A więc jednak nie tak wytrzymałe. Brocklehurst wydał triumfalny okrzyk, gdy tysiące białych drobinek rozsypały się po bruku. – Zdychaj, ty przeklęta filiżano! Panna Brontë pojawiła się w polu widzenia Alexandra. Zamachnęła się drewnianą deską, gotowa do zadania ciosu. Brocklehurst opuścił ciało Branwella. Ale zanim Alexander zdołał ją powstrzymać, ciężka decha zetknęła się z potylicą asystenta, który ciężko zwalił się na bruk. – Wolny! Nareszcie! – krzyknął duch Brocklehursta i pomknął ulicą, teraz niewidzialny dla większości ludzi. – A masz! – zawołała triumfalnie asystentka. – Panno Brontë – wydyszał Alexander. – Pana Brocklehursta już nie ma. Alexander wstał i otrzepał spodnie z resztek ceramiki. – Więc dorwałam go? – Nie, dorwała pani brata. Podniosła okulary. – A nie Brocklehursta? – Jak już mówiłem, pan Brocklehurst uciekł. – Jest pan aresztowany! – Ciężka ręka spadła na ramię Alexandra. Blackwood jęknął. Gorzej być nie może. Odwrócił się i poprawił maskę. – Dzień dobry, panie władzo. Nazywam się Alexander Blackwood i jestem agentem Towarzystwa do spraw Relokacji Dusz Zbłąkanych. Policjant zmarszczył brwi. – Towarzystwa… – Podlegam bezpośrednio księciu Wellingtonowi. Jeśli ma pan jakieś pytania, z miłą chęcią zaaranżuję audiencję. Oficer zrobił zamyśloną minę, jakby chciał przywołać argument przemawiający za słabą kondycją Towarzystwa, ale obydwaj wiedzieli, że niewiele wskóra. Duchy i zjawiska nadprzyrodzone wciąż podlegały

jurysdykcji TRDZ. – A ten koleżka? – Policjant wskazał dochodzącego do siebie Branwella. Na jego czole rósł guz wielki jak gęsie jajo. – To mój asystent, pan Brontë. – A dama? – Oficer przeskoczył wzrokiem do Charlotte. – To… asystentka mojego asystenta. – Alexander spojrzał ponad ramieniem oficera w kierunku doków, gdzie dostrzegł wymalowaną na burcie nazwę PurlAnn. Czy stała w tym samym miejscu co poprzednio? Nie umiał stwierdzić. – A teraz, jeśli pan pozwoli, służba wzywa. – Oczywiście. – Policjant ruszył w swoją stronę. – Miłego wieczoru. Wtedy Alexander zauważył, że niebiesko-zielone żagle PurlAnn rozdymają się na wietrze, a statek sunie w kierunku Tamizy. Mason był poza ich zasięgiem.

22 CHARLOTTE – No to jesteśmy – wymamrotał Blackwood, gdy zmordowana grupa wgramoliła się po schodach na trzecie piętro domu przy Baker Street. – Nie ma jak w domu, prawda? Czujcie się jak u siebie. Charlotte przyłożyła okulary do oczu. Mieszkanie pana Blackwooda było schludne i zadbane, tak jak jego lokator. Ale umeblowano je skromnie. Dziewczyna zauważyła parę niewielkich krzeseł w rogu salonu i zajęła jedno, po czym złożyła dłonie na kolanach. Bran wciąż stał przy drzwiach, jakby się spodziewał, że lada moment zostanie odesłany. Jego postawa wyrażała poczucie winy i skruchę. Wciąż gryzło go to, że przez niego duch Brocklehursta wyrwał się na wolność. Prawdopodobnie czuł się nie mniej skrępowany od Charlotte, która pierwszy raz znalazła się w mieszkaniu mężczyzny. – Herbaty? – zaproponował Blackwood. Bran stęknął przeraźliwie i zatopił twarz w dłoniach. – Ja już chyba nigdy nie wezmę herbaty do ust. Nie zniósłbym widoku porcelany. – Bran, kochany, uszy do góry! – Charlotte siliła się na współczujący uśmiech. – Popełniłeś błąd, zdarza się. Wszyscy je popełniamy. – Wszyscy, ale ja najczęściej. No cóż, to prawda. – Coś w tym jest – powiedział beznamiętnie pan Blackwood, choć bez śladu złośliwości. – Ale jest pan jeszcze nieopierzonym rekrutem. Uczymy się na błędach. Bran posłał mu spojrzenie pełne nadziei. – Ach, czyli pan też kiedyś został opętany w wyniku karygodnego błędu w obchodzeniu się z talizmanem? Blackwood odkaszlnął w pięść. – No, to ja zaparzę tej herbaty. Udał się do kuchni, a Charlotte podeszła do brata i zamknęła go w serdecznym uścisku. – No, rozchmurz się, braciszku – pocieszyła. – Nie wszystko stracone. Ale gdy to powiedziała, dotarło do niej, że to nieprawda. Mason przepadł.

Nie mieli jak dowieść win Rochestera. Nie mieli dostępu do dowodów w sprawie zamordowania ojca pana Blackwooda. No i nie zapominajmy, że wrócili do Londynu bez Jane Eyre. Która, nawiasem mówiąc, smaliła cholewki do mordercy. Właściwie wyglądało na to, że jednak wszystko, wszyściutko, stracone. – Spaprałem – zaszlochał Bran. – Oj tam, jakoś to naprawimy. – Niby jak? Charlotte nie miała na to odpowiedzi. Pan Blackwood wrócił ze srebrną tacą z filiżankami, cukierniczką i parującym imbrykiem. Charlotte nalała herbaty i rozdysponowała filiżanki. Bran przyjął swoją bez komentarza. Przez dłuższą chwilę popijali małymi łyczkami. Wreszcie Charlotte odważyła się spytać: – No to co teraz zrobimy? – W pierwszej kolejności musimy się udać do pałacu i złożyć raport w Towarzystwie. – Oczywiście – rzekła Charlotte, czując, jak w jej żołądku wzbija się do lotu chmara motyli. Towarzystwo! Wreszcie. A jednak czuła się, jakby okazja na wstąpienie w szeregi elitarnej organizacji topniała w oczach. – Kiedy idziemy? * Charlotte nigdy wcześniej nie była w Londynie. Ma się rozumieć, czytała o stolicy w książkach, ale nic nie przygotowało jej na gwar i tumult wielkiego miasta, a zwłaszcza dzielnicy Westminster. Nieustannie wychylała się przez okno dorożki i nie odrywała okularów od nosa, chłonąc widoki jak gąbka wodę. Wodziła wzrokiem za chmarami gołębi, które fruwały nad ich głowami i gromadziły się na gzymsach i balkonach. Patrzyła na kamienne i marmurowe gmachy domów i urzędów. Omiatała spojrzeniem kaskady okien. Wodziła wzrokiem od twarzy do twarzy stłoczonych na ulicy mężczyzn i kobiet, chyba że akurat jej uwagę przykuła przejeżdżająca dorożka lub kareta turkocząca na bruku. Do nozdrzy Charlotte napłynął stęchły zapach rzeki i woń dymu. Palce ją świerzbiły, by wziąć się do pisania. Chciała udokumentować wszystkie dotychczasowe doświadczenia, wrażenia i uczucia, ale dorożka zanadto podskakiwała na kocich łbach. Jej towarzysze (Blackwood wciąż wyglądał na naburmuszonego, a Bran na

przybitego) milczeli od dłuższego czasu. Alexander wydawał się niecierpliwie wyglądać siedziby Towarzystwa. Nagle dorożka zatrzymała się, jakby napotkała na swojej drodze jakąś przeszkodę. Nad nimi wznosił się gmach Pałacu Westminsterskiego. Pan Blackwood zeskoczył na bruk i podał Charlotte rękę, by pomóc jej wyjść. – Tędy – powiedział, po czym ruszył żwawo w kierunku schodów. Bran trzymał się blisko niego, podczas gdy Charlotte została w tyle, by nasycić oczy majestatycznym frontonem. W takich chwilach żałowała, że nie jest malarką jak Jane i nie może uchwycić na płótnie gry światła w zakamarkach kamiennych ozdób. Słowa niejednokrotnie pozwalały jej odmalować równie piękny obraz, ale czasem po prostu zawodziły. – Chodźmy – pospieszył ją od drzwi pan Blackwood. Charlotte ruszyła truchtem, by wraz z Branem i Alexandrem wkroczyć do głównego korytarza Izby Lordów, a później skręcić w wiodący hen naprzód mniejszy korytarz kończący się ukrytą klatką schodową. Zeszli nią do podziemi, które niegdyś pełniły funkcję kaplicy. W powietrzu czuło się wilgoć, ale wystrój holu w niczym nie ustępował przepychowi właściwemu oficjalnym częściom budynku. Mijali sklepione łuki, stukając obcasami na wyglancowanych drewnianych podłogach. – Dlaczego kwatera Towarzystwa mieści się w budynku Parlamentu? – spytała Charlotte. – Dlatego że kiedyś, przed scysją z królem, wielu członków organizacji pozbawionych daru widzenia zasiadało w jego izbach. – Blackwood wzruszył ramionami. – Tak było wygodniej. Dotarłszy do przeciwległej ściany pomieszczenia, skierowali się do wielkich dębowych drzwi. Pan Blackwood zastukał dwa razy. – Jakież na tej ziemi pełnisz powinności? – dobiegł ich stłumiony głos. Charlotte uznała to za najdziwniejsze z pytań. Po ustach pana Blackwooda przemknął sztywny, zawstydzony uśmiech. – Wielkie tajemnice tego świata zgłębiam, by ludziom, żywym i martwym jednako, prostować ścieżki i od zła zachować – odparł prędko. Drzwi zaskrzypiały w zawiasach i uchyliły się, a w szczelinie ukazał się olbrzymi rudowłosy mężczyzna. – Dzień dobry panom, panie Blackwood, panie Branwellu. – Przeniósł wzrok na Charlotte. – Panienko, moje uszanowanie. – Stephen. – Pan Blackwood skinął mu głową. – Przyszliśmy do księcia. – Czeka na was. – Mężczyzna wpuścił ich do środka.

Przebyli kolejny rozległy korytarz, zeszli po kolejnych schodach i zatrzymali się przed kolejnymi drzwiami. Tym razem pan Blackwood nie zapukał. Otworzył i wszedł do środka, a Bran i Charlotte ruszyli za nim. Pokój okazał się biblioteką, od ściany do ściany zastawioną regałami uginającymi się pod ciężkimi, poważnie wyglądającymi księgami. Książki! Charlotte najchętniej dałaby nura między regały, ale powstrzymał ją przed tym widok szczupłego, nieskazitelnie ubranego mężczyzny o szpakowatych włosach. Poznała go od razu. To był Arthur Wellesley, który, jak twierdził ojciec Charlotte, niemal własnoręcznie pokonał Napoleona pod Waterloo. Niektórzy mówili o nim, że to najgenialniejszy militarny umysł swojej epoki, ale inni twierdzili, że jest najbardziej skorumpowanym ze wszystkich angielskich polityków, choć tę opinię głosili głównie Wigowie, a im nie można było wierzyć. Wszyscy jednak zgodnie nazywali go Żelaznym Księciem. Oto miała przed sobą księcia Wellington. (Charlotte zbaraniała na jego widok. Pierwszy raz znalazła się w jednym pomieszczeniu ze sławną osobą). Gdy wpatrywała się w księcia wielkimi oczami, ten wstał i uściskał gorąco Blackwooda, niczym rodzonego syna. – Alex, mój chłopcze – powiedział. – Jak miło cię widzieć. Choć jesteś nieco później, niż się spodziewałem. – Napotkałem pewne trudności. Mam panu sporo do opowiedzenia. Książę rzucił okiem na Charlotte. – Oczywiście, ale najpierw… Jest dosyć drobna, tak jak mówiłeś. Choć wcale niebrzydka. Te okulary to… ciekawy dodatek. Charlotte poczuła, że się uśmiecha i rumieni. Czyli Blackwood pisał o niej Wellingtonowi. I to, jak się okazuje, w superlatywach. – Wasza Książęca Mość. – Zdobyła się na niewprawne dygnięcie. – To dla mnie zaszczyt. – Moja droga. – Książę podszedł do niej i ujął jej drobną dłoń. On też się uśmiechał. – Cała przyjemność po mojej stronie. To zaszczyt dla mnie, móc w końcu panią poznać. Alexander opowiadał mi o pani imponujących zdolnościach. O zdolnościach? No tak, z pewnością potrafiła to i owo. Wiedziała, że ma jakieś zdolności, ale akurat teraz nie mogła sobie przypomnieć. – Dziękuję panu. Bardzo miło mi pana poznać. – Cieszę się, że zechciała pani dołączyć do naszej podupadłej organizacji.

Spojrzała na pana Blackwooda, a potem na Brana. Szalona radość rozsadzała jej pierś. – Czyli chce mnie pan przyjąć do Towarzystwa? – powiedziała skwapliwie. – Wiedziałam! – Ależ jak najbardziej! Nawet jeśli nieczęsto przyjmujemy w nasze szeregi kobiety. Kilka lat temu zrekrutowaliśmy młodą agentkę i nie wchodząc w szczegóły, nie skończyło się to zbyt dobrze, choć winą za to należy raczej obarczyć tę konkretną damę, nie zaś jej płeć. Ten książę to całkiem łebski facet – przemknęło Charlotte przez myśl. – Tak więc niech będzie mi wolno powitać panią w Towarzystwie do spraw Relokacji Dusz Zbłąkanych – zakończył z emfazą książę. – Witamy, panno Eyre. Aha. O nie. – Wasza Książęca Mość – zaczęła, czując, że żołądek podchodzi jej do gardła. – Zaszła pomyłka, książę – włączył się pan Blackwood. – To nie jest panna Eyre. Książę ściągnął brwi i cofnął się jak poparzony. – Co takiego? To nie panna Eyre? Kim więc, u diabła, jest ta dziewczyna? – To Charlotte Brontë – przedstawił ją sztywno Blackwood, akcentując jej imię, jakby miało jakieś specjalne znaczenie. – Panna Brontë była mi nieocenioną pomocą w trakcie misji w Thornfield Hall. – To moja siostra, wasza książęca mość – dodał Branwell. Charlotte podniosła okulary do oczu. Książę wpatrywał się w nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Mieszanką irytacji i ciekawości? – Ale co z panną Eyre? – zniecierpliwił się. – Czy wciąż wątpisz w jej unikalne zdolności? – Panna Eyre jest Latarnią, nie ma co do tego cienia wątpliwości. – Więc dlaczego przyprowadzasz zamiast niej panią Brontë? Czy ona też nią jest? Albo chociaż widzącą? – Nie, sir. – Alexander odchrząknął dystyngowanie. – Ale ponieważ jest krewną pana Bran… Branwella Brontë, uznałem, że z czasem talent może ujawnić się również u niej. Nie doświadczyła dotąd śmierci ani zmartwychwstania, więc nie sposób orzec na pewno. Książę wrócił wzrokiem do Charlotte, jakby się zastanawiał, czy warto zabić ją na parę chwil, by się przekonać. Dziewczyna przełknęła ślinę.

– Panna Brontë ma bystry umysł – pociągnął szybko Blackwood – oraz naturalny talent do pracy, którą wykonujemy w Towarzystwie. Ma moją pełną rekomendację i niniejszym zwracam się z prośbą o przyjęcie jej w szeregi naszej organizacji. – Och, doprawdy? – Książę przeskoczył wzrokiem do Blackwooda. I westchnął. – Co pani potrafi, panno Brontë? – No cóż, sir… – Chciała powiedzieć, że umie pisać, ale ugryzła się w język. – Jestem znakomitą obserwatorką. Wykorzystuję swój wyczulony zmysł obserwacji do rozwiązywania zagadek. – Jakich zagadek? No, tak naprawdę nie rozwiązała jeszcze żadnej zagadki. Spuściła wzrok. – Jestem też bardzo dobra w planowaniu. Obmyślaniu strategii. Na przykład gdy zaszła potrzeba, by pan Blackwood przedostał się do Thornfield Hall, to ja… – Rozumiem – odparł książę głosem wypranym z emocji. Wpatrywał się w jej okulary, które przez całą rozmowę musiała trzymać przy nosie, żeby widzieć, co się dzieje. Chyba wyglądała przez to śmiesznie. Zadarła głowę. – Wasza Książęca Mość, byłabym zaszczycona, mogąc pracować dla Towarzystwa. – Oczywiście, że by pani była – odpowiedział. – To wielki zaszczyt, którym nie szafujemy lekkomyślnie – dodał i zwrócił się do Blackwooda: – Ale co z panną Eyre? Skoro wierzysz, że jest Latarnią, czemu jej tu nie sprowadziłeś? – Panna Eyre jest jedną z najzdolniejszych widzących, jakie napotkałem na swojej drodze – powiedział pan Blackwood. – Na własne oczy widziałem, jak wydaje polecenia duchowi, co stanowi niepodważalny dowód na to, że jest Latarnią. – Co to jest Latarnia? – pisnął Bran. Biedny Bran – pomyślała Charlotte. Nikt mu nic nie mówi. – To widzący, który przyciąga do siebie duchy i może im rozkazywać. – Rozkazywać? – Bran wydawał się załamany, że on tego nie wie, a ona owszem. – Duchy nie są w stanie zignorować bezpośredniego polecenia Latarni – wyjaśnił Alexander. – Jej życzenie jest dla nich rozkazem. – Ach, już rozumiem – powiedział Bran. – To bardzo przydatna umiejętność. Więc zamiast ścigania duchów i stukania ich przedmiotami

panna Eyre mogłaby po prostu rozkazać duchowi, by sam wszedł do talizmanu. A on musiałby wykonać rozkaz. Na pewno żałuje pan, że nie ma pan takiej mocy, panie Blackwood. – W rzeczy samej. – W oczach Blackwooda próżno było szukać wesołości. Do Charlotte dotarło, że gdyby Jane zdecydowała się dołączyć do agencji, z miejsca stałaby się o wiele sprawniejszym duchołapem od niego. A wiedziała przecież, że Alexander jest dumny ze swojej pozycji w Towarzystwie. Mimo to złożył Jane ofertę pracy. Próbował ją tu ściągnąć. To takie szlachetne z jego strony – rozmarzyła się. Ten mężczyzna przedkładał dobro organizacji nad swoje własne. – Zrobiłem, co w mojej mocy – powiedział ochryple – by przekonać pannę Eyre, ale jej to kompletnie nie interesuje. Moja propozycja spotkała się ze zdecydowaną odmową. Na twarzy księcia odmalowało się zaskoczenie. – Ależ każdego można przekonać, jeśli tylko użyje się dobrych argumentów. – Nie Jane. – Charlotte pokręciła głową. – Podjęła decyzję. Zostaje w Thornfield. Książę żachnął się niecierpliwie. – Ale co jest w Thornfield Hall, czego nie możemy jej dać tutaj? – Na pewno nie ma tam pięciu tysięcy funtów – wypalił Bran. – Ilu funtów? – Książę wbił wzrok w Blackwooda. Agent poczerwieniał. – Uznałem, że to niewielka cena za przywrócenie Towarzystwa do dawnej świetności – wymamrotał. – Rozumiem. I mimo to odmówiła? Mężczyźni skupili wzrok na Charlotte, jakby nagle stała się reprezentantką wszystkich kobiet na świecie i potrafiła wyjaśnić niespotykany upór Jane. Bo potrafiła – tylko jak miałaby przed nimi ujawnić najpilniej skrywany sekret serca przyjaciółki? To przecież nie ich sprawa. – No… – zaczęła wolno. – Dobrze ją tam karmią. Jane nie jest przyzwyczajona do zbytków w tym względzie. W szkole jadłyśmy tylko owsiankę, i to przypaloną. – Za pięć tysięcy funtów można mieć bardzo dużo owsianki – zauważył książę – i to nie przypalonej. Można raczyć się specjałami od najlepszych kucharzy. Jadać w najlepszych restauracjach. – Z pewnością, ale Jane… no… bardzo polubiła swoją podopieczną.

– Dziecko, które poznała ledwie parę tygodni temu? Niedorzeczność! U nas panna Eyre żyłaby jak królowa. Miałaby na wyłączny użytek najlepszą kwaterę. Piękne suknie. Nie wspominając już o tym, jak wzrosłaby jej reputacja. Charlotte wspomniała Jane o tym wszystkim. Bez rezultatu. – Jane nie pragnie wystawnego życia, sir – tłumaczyła Charlotte. – I obawiam się, że jej zdaniem to reputacja Towarzystwa pozostawia wiele do życzenia. – Jak to? – skrzywił się książę. Blackwood zrobił krok naprzód. – To chyba przeze mnie. Pierwszy raz spotkałem pannę Eyre podczas relokacji ducha Claire Doolittle. Charlotte sapnęła głośno, zapominając się na chwilę. – Poważnie? Niech pan powie, co dokładnie wydarzyło się tamtej nocy. Umierałam z niecierpliwości, by się tego dowiedzieć. Jak pochwycił pan ducha? Claire Doolittle, tak? I gdzie ona teraz jest? – Tutaj. – Blackwood wyjął z kieszeni jakiś przedmiot zawinięty w chustkę. Był to mały, niczym niewyróżniający się zegarek kieszonkowy. – Zegarek! – wykrzyknęła Charlotte. – No, przynajmniej jedna zagadka rozwiązana! Nie zdołała się powstrzymać. Wyciągnęła notes i natychmiast zaczęła notować. Gdy oderwała wzrok od kartki, odkryła, że mężczyźni intensywnie się w nią wpatrują. – Chodzi mi o to… – podjęła – że Jane nie podobają się metody Towarzystwa. Sposób, w jaki przebiega „relokacja”, uznaje za etycznie wątpliwy. – Uniosła okulary i spojrzała księciu w oczy. – Co panowie z nimi w ogóle robicie? Co się stanie z duchem w zegarku? Blackwood i Wellesley wymienili spojrzenia. – No cóż, chyba nic się nie stanie, jeśli pani pokażemy – powiedział książę. Zaprowadził ich tonącym w mroku korytarzem do pnącej się w górę klatki schodowej. Pokonawszy ją, znaleźli się w innej części podziemi, której Charlotte uprzednio nie zauważyła. Była to mała enklawa zastawiona bogato rzeźbionymi regałami. Na poduszeczkach lub w długich szufladach złożono najprzeróżniejsze przedmioty: widelec, grzebień, harmoszkę, przyłbicę, jedwabną szarfę. Przedmioty wyglądały jak na ekspozycji w muzeum. – Proszę niczego nie dotykać – rzucił półgębkiem Blackwood do Brana.

– Oczywiście, sir, gdzieżbym… – Bran tak się zawstydził, że nie zdołał dokończyć zdania. – Tak jest. Książę i pan Blackwood doszli do niezapełnionej części regału. Alexander umieścił zegarek na czarnej aksamitnej poduszce. Charlotte zaczęła boleć ręka i musiała przełożyć okulary do drugiej, ale nie była w stanie ich opuścić. Z zapartym tchem chłonęła wzrokiem ułożone równiutko talizmany, bojąc się mrugać, by czegoś nie przegapić. Nie chciała, by ominęło ją to, co się za chwilę wydarzy. Tyle że nic się nie wydarzyło. Czekała. Wciąż nic. Żadnego błysku, magicznego skrzenia, potępieńczego wrzasku uwięzionej zmory. – I co, już? – wyrwało jej się. – Po prostu je tutaj składujecie? – Nazywamy tę komnatę Talizmanarium – objaśnił książę. – Trzymamy tu wszystkie pozyskane artefakty. Charlotte oblał zimny pot. – Czy ja dobrze rozumiem, że więzicie państwo duchy w przedmiotach, a potem po prostu je tu trzymacie? Pan Blackwood poruszył się, nagle spięty. – To nie takie proste. – Więc to wasze Talizmanarium to tak naprawdę więzienie. – Służymy obywatelom nękanym przez duchy. – Ale duchy to też ludzie – powiedziała Charlotte z morderczym spokojem. – Może Jane ma rację. Nie wolno nikogo więzić, żywego czy martwego. – Nie ma innego sposobu – powiedział pan Blackwood, ale w tym samym momencie książę odparł: – Jest inny sposób. – Słucham? – Blackwood nie posiadał się ze zdumienia. – Jest jeszcze jedna komnata, której ci dotąd nie pokazałem. Tędy, proszę. Zaprowadził ich do miejsca, gdzie niknęły w mroku kolejne zamknięte drzwi. Wydobył z kieszeni pęk kluczy i wybrał właściwy. Zachrzęścił zamek i drzwi się uchyliły, ukazując wielkie pomieszczenie oświetlone świecami w rzędach kandelabrów z zawieszonymi w oknach czerwonymi aksamitnymi kotarami. W środku komnaty stało coś na kształt ołtarza. Dreszcz przebiegł Charlotte po plecach. – To pomieszczenie nazwaliśmy Komnatą Wyzwolenia – powiedział książę. – Lata temu, gdy Towarzystwo przeżywało rozkwit, przynosiliśmy tutaj uwięzione duchy, recytowaliśmy ustęp z Księgi zmarłych i odsyłaliśmy

zjawy do innego świata. Dzięki temu mogły wreszcie zaznać spokoju. A my wiedzieliśmy, że wykonaliśmy nasze zadanie. – Więc dlaczego nie robicie tego teraz? – indagowała Charlotte. Na twarzy księcia znowu zagościł uśmiech, który wydał się Charlotte niecodzienny. – Nie możemy odprawić ceremonii bez Latarni. Tylko ona może czytać Księgę. Tylko ona może wyprawić duchy w dalszą drogę. Blackwood westchnął. – Dlaczego dowiaduję się o tym dopiero teraz? – Nie było w Towarzystwie Latarni odkąd wziąłem cię pod swoje skrzydła – wyjaśnił Wellesley – więc nie było potrzeby ci o tym mówić. Ale teraz, skoro istnieje możliwość pozyskania jej dla Towarzystwa… – Co to za księga, o której pan wspomniał? – zainteresowała się Charlotte. – Ta Księga zmarłych? W jakim języku jest napisana i czy aby nie po egipsku? Czy mogę ją zobaczyć? – Teraz rozumiesz, jak ważne jest, byś jakoś przekonał pannę Eyre – mówił dalej książę do Blackwooda, puszczając słowa Charlotte mimo uszu. – Tylko ona może uwolnić te znękane dusze. Alexander pokiwał głową, przybierając maskę zimnej determinacji. – Gdy jej to wytłumaczę, z pewnością zrozumie. Ona żywi sympatię dla duchów. Chce nieść im pomoc. Przekonam ją. – Nie, ona w żadnym razie nie opuści Thornfield – rzuciła beznamiętnie Charlotte. – Ale… Nie ma innego wyjścia. Musi im powiedzieć. – Jane nie opuści Thornfield, ponieważ… – przełknęła ślinę. – Ponieważ jest zakochana. – Zakochana?! – wykrzyknęli unisono Wellesley, Bran i Blackwood. – W kim? – spytał Blackwood. Charlotte przygryzła wargę. – W panu Rochesterze. – W Rochesterze…? – Blackwood nie wierzył własnym uszom. – Ale przecież on jest… – Starszy. O wiele starszy. Wiem o tym. Lecz serce nie sługa. – Nie powinna rozmawiać z nimi o uczuciach Jane. To było niewłaściwe, wręcz skandaliczne. Jednak to właśnie był powód, dla którego Jane nie chciała opuścić Thornfield, i oni musieli to wiedzieć.

– I sądzi pani, że pan Rochester odwzajemnia jej uczucia? – zapytał książę. – Powiedział jej kilka rzeczy, bardzo miłych, które na to właśnie wskazują. – Ciekawe. – Książę znowu rozciągnął usta w uśmiechu, tak zimnym i drapieżnym, że aż podniósł Charlotte włoski na karku. Zrozumiała wówczas, że książę może nie być taki, jaki się wydaje. – Może uda nam się to wykorzystać… – mruknął pod nosem, jakby do siebie. – Jak to wykorzystać? – zdziwił się Blackwood. – Tak się składa, że znam pana Rochestera. Lata temu wyświadczyłem mu wielką przysługę i ma wobec mnie dług. Może zdołam go skłonić, by wpłynął na pannę Eyre. Tak. To uśmiech losu, drodzy państwo. Natychmiast napiszę do niego w tej sprawie. Charlotte przyłożyła okulary do oczu i bacznie przyjrzała się twarzy pana Blackwooda. Był blady. Usta zacisnął w wąską kreskę. Czekała, aż powie Wellesleyowi o liście i o podejrzeniu, że to Rochester stoi za śmiercią jego ojca. Ale nie puścił pary z ust. – A teraz wybaczcie, jeśli nie macie dla mnie nic więcej. Mam sporo do zrobienia. – Chciałbym z panem pomówić – powiedział nagląco Blackwood. – W cztery oczy. – Dobrze. W moim gabinecie. I tak mam dla ciebie zadanie. – Książę skłonił się Branowi i Charlotte. – Z państwem, niestety, muszę się pożegnać. – Ale… – Bran przełknął ślinę. – Co z… Co z moją siostrą i jej przyjęciem do agencji? Książę machnął ręką. – Och, całe mnóstwo ludzi chciałoby zostać przyjętych do Towarzystwa, czyż nie? Niech panna Brontë udowodni, że potrafi coś, czego nie potrafi nikt inny, a rozważę jej kandydaturę. Tymczasem, do widzenia. – Książę zrobił krok w kierunku głównego korytarza, ale o czymś sobie przypomniał. – Ach, nie otrzymałem jeszcze artefaktu, w którym uwięziony jest, o ile dobrze pamiętam nazwisko, dyrektor Brocklehurst. Powinniśmy niezwłocznie złożyć ten przedmiot w Talizmanarium. Alexander poczerwieniał. – Wciąż mam laskę z duchem z dorożki, sir, ale nie posiadam już filiżanki. Stłukła się. Na twarz księcia wystąpił grymas zaskoczenia. – Nieczęsto popełniasz błędy, chłopcze. Co się stało? – Po prostu się stłukła.

Charlotte zapragnęła rzucić mu się na szyję. Za to, że bronił jej brata. Ale Bran nie chciał, by Alexander musiał świecić za niego oczami. Odkaszlnął w pięść. – Sir, to przeze mnie. Niewłaściwie obchodziłem się z talizmanem i duch pana Brocklehursta mnie opętał… Wtedy stłukłem filiżankę. Książę zdjął okulary z nosa. – A duch uciekł. Bran przełknął ślinę, aż podskoczyło mu jabłko Adama. – Tak, sir. – Rozumiem. – Oczekuję kary, sir – zadeklarował Bran. – Oczekuję jej z niecierpliwością. Wiem, że na nią zasłużyłem i gotów jestem odpokutować swoje winy. Charlotte zrobiła krok naprzód. – On chciał dobrze, sir. Próbował pomóc bezdomnemu dziecku. Książę obrócił się i ruszył bezceremonialnie z powrotem do biblioteki. Zasiadł za biurkiem, zapalił fajkę i wpił się wzrokiem w Brana. – Chciałbym porozmawiać z panem Brontë na osobności. – Sir – zaprotestował Blackwood. – Ja też nie jestem tu bez winy. Nie powinienem był zostawiać go samego. Książę jakby go nie słyszał. Po prostu czekał, aż łaskawie wypełnią polecenie. Pan Blackwood westchnął i wyszedł. Charlotte nie ruszyła się z miejsca. Czuła, że wzbierają w niej słowa, że jeszcze chwila, a wykrzyczy je Wellingtonowi w twarz. Bran chciał dobrze! Wszyscy popełniają błędy! No, może nie wszyscy tak brzemienne w skutki. Ale Bran ma dobre serce i robił, co w jego mocy, najlepiej, jak potrafił. On zawsze chce dobrze. – W porządku, Charlotte – szepnął do niej brat. Charlotte bezradnie zacisnęła pięści. – Szarlotko – powtórzył. – Idź. Charlotte i pan Blackwood czekali w holu kilka minut, które ciągnęły się jak godzina. Kiedy Bran wyszedł z biblioteki, jego pobladłą twarz zdobił dzielny uśmiech. – I jak? – W porządku – odparł. – Dostało mi się, ale nic mi nie będzie. – Co za ulga – powiedział pan Blackwood. – Masz szczęście. Książę jest surowy i zwykle nie daje drugiej szansy. Odprowadzę was do wyjścia. Ja sam mam jeszcze sprawę do księcia. – Skrzyżował spojrzenie z Charlotte, która

obdarzyła go uśmiechem. – Przykro mi, panno Brontë – powiedział, gdy szli korytarzem. – Wiem, jak bardzo pragnęła pani zostać agentką. – Chciałam. – Kiwnęła głową. – I dalej chcę, ale… – Przygryzła wargę. – Panie Blackwood, czy nie ma pan czasem wrażenia, że książę nie mówi panu wszystkiego? – Książę Wellington jest dla mnie jak drugi ojciec. Praktycznie mnie wychował. Mówi mi o wszystkim. – Nie powiedział o Komnacie Wyzwolenia. – Bo nie było okazji – odparł sztywno, uciekając wzrokiem. – Jest jak powiedział, nie mieliśmy Latarni, odkąd przystąpiłem do Towarzystwa. – To dość istotny szczegół, by ot tak go pominąć. – Ale wciąż tylko szczegół. – I czy nie wydaje się panu dziwne, że książę zna pana Rochestera? Nie wydaje się panu, że… – Panno Brontë, doceniam pani troskę – wyrzekł głosem sugerującym, że bynajmniej – lecz Wellington jest dobrym człowiekiem o nieposzlakowanej reputacji. Znam go na wskroś. Porozmawiam z nim i wszystko się ułoży. – Oczywiście. Ale jest coś, czego jeszcze nie wiemy. Coś arcyważnego. Czuję to w kościach. – Pani zawsze coś czuje. – Skrzyżował ramiona. – Może powinna pani przestać wścibiać swój uroczy nosek w nie swoje sprawy? – Mój… co? – Pokręciła głową. – Ależ, panie Blackwood, naprawdę nie wydaje się to panu ani trochę podejrzane? Nie sądzi pan, że… – Nie, nie sądzę. Wyszli już na ulicę. Tumult sprawiał, że ledwie go słyszała. Bran szedł w ślad za nimi. Od rozmowy z Wellesleyem zachowywał grobowe milczenie. – Panie Blackwood – spróbowała raz jeszcze Charlotte. – Niech pani przestanie – uciął. – Proszę nie doszukiwać się drugiego dna w prostych sprawach. Proszę się tak rozpaczliwie nie starać. Niech pani zaakceptuje, że pewne rzeczy są, jakie są na pierwszy rzut oka. Nie ma tu żadnej tajemnicy, panno Brontë. Nie stoi za tym żadna ciekawa historia, którą mogłaby pani zapisać w notatniku. – Ale… – Niech pani wraca do domu, panno Brontë – powiedział. A ona tym razem poczuła, że to nie żart. Wyprostowała się na pełną wysokość swojej nikczemnej postury.

– Wie pan co? To właśnie zrobię. Praca z panem była dla mnie zaszczytem, panie Blackwood. Jaka szkoda, że nie będzie nam dane pracować razem w przyszłości. Ja… sama się odprowadzę. Westchnął. Wiedział, że zranił ją do żywego. – Panno Brontë, ja… – Żegnam, panie Blackwood. – Dygnęła niedbale, umyślnie nie podnosząc już na niego wzroku. – Panno Brontë. – Blackwood uchylił kapelusza, okręcił się na pięcie i wrócił do budynku, zostawiwszy Charlotte i Brana samych na ulicy. – Wszystko dobrze, Szarlotko? – spytał po chwili Bran. – Nie mów do mnie „Szarlotko” – rzekła zduszonym głosem. – Matko, co za dzień. – Zorientowała się, że się trzęsie. I że szklą jej się oczy. – Chodźmy. Nie mogę się doczekać, aż zobaczę twoje mieszkanie. – To tylko pokój, a nie całe mieszkanie. I właścicielka jest wredna. Czekała, aż zawoła dorożkę, ale powiedział, że woli się przejść. Szli więc i szli przez blisko milę, aż dotarli do rozklekotanego budynku w ciemnej alei – jednej z tych, w których po zmroku dochodzi do bardzo nieprzyjemnych rzeczy. Bran otworzył drzwi i prędko wpuścił siostrę do środka, po czym z nie mniejszym pośpiechem poprowadził ją korytarzem do schodów na tyłach budynku. Pokój miał metraż schowka na szczotki. Charlotte usiadła na łóżku. Bo nie było niczego innego, na czym mogłaby usiąść. W nosie zakręciła jej intensywna woń pleśni. I mysich odchodów. – Ładnie się tu urządziłeś – pochwaliła. – Przytulnie, nie ma co. Bran zdjął kapelusz i cisnął go w kąt. Przeczesał dłonią jaskrawo rude włosy, mierzwiąc je, zamiast przygładzić. Potem rozejrzał się i zaśmiał ponuro. – No, tyle dobrego, że nie będę musiał dłużej tu mieszkać. – Jak to? Dali ci lepszą kwaterę? – Zadrżała. – I cieplejszą? – To zadziwiające, jak bardzo przyzwyczaiła się do ciepła po raptem kilku tygodniach u Ingramów i w Thornfield. – Nie. Ale do końca miesiąca mam opuścić tę. – Ale dlaczego? – Bo nie jestem już asystentem pana Blackwooda – powiedział. – Zostałem wyrzucony z Towarzystwa. Aż zakłuło ją serce. – Och, Bran, tak mi przykro… Przełknął ślinę.

– Książę powiedział, że źle rokuję. Złapała go za rękę i mocno ścisnęła. – Był zły przez ten incydent z filiżanką. To przecież zrozumiałe. Ale może zmieni zdanie. W końcu potrzebują na gwałt młodych agentów. Może… – Nie – wychrypiał Bran. – Słyszałaś, co powiedział pan Blackwood. Książę nie daje drugiej szansy. – Co teraz zrobisz? – Chyba wrócę do domu. Pomogę ojcu w parafii. – Nie, nie wolno ci! – krzyknęła Charlotte. – To tylko jeden błąd. Książę nie może wyrzucić cię na bruk przez jeden błąd. – Ależ może – powiedział spokojnie Bran. – Nie był zły. Nie chciał wyrządzić mi krzywdy, Szarlotko. On po prostu nie może mianować agentami ludzi niekompetentnych. Towarzystwo działa jak zegarek, a ja byłem wadliwym trybem w tej maszynie. Więc trzeba mnie było wymienić. – Ależ Branwellu – powiedziała. – Jestem pewna… – Książę nie chce mieć ze mną do czynienia. Od początku się dziwiłem, że w ogóle przyjęto mnie do Towarzystwa. A poza tym nie chcę pracować dla instytucji, która nie chce cię przyjąć. Są głupcami, jeśli nie widzą, jak cennym byłabyś nabytkiem. Masz zadatki na znakomitą agentkę, Szarlotko. – Westchnął i przysunął się do niej, po czym otoczył ją ramieniem, jakby to ona wymagała pocieszenia. – No, i to tyle. Wrócę do domu. A ty do szkoły. I wszystko wróci do normy. – Kiedy ja nie chcę, żeby wróciło. – Ani ja. – Niedobrze mi się robi od tej normalności. – Ja się nią brzydzę. – Wprost jej nienawidzę – powiedziała, a Bran roześmiał się cicho. A potem wstali i zaparzyli herbatę.

23 JANE – Przyszedł do pani list – ogłosiła pani Fairfax przy śniadaniu. – Do mnie? – zdziwiła się Jane. Charlotte i pan Blackwood dopiero co opuścili Thornfield i Jane nie miała pojęcia, kto inny mógłby do niej pisać. Pani Fairfax podsunęła jej kopertę. Zaintrygowana Jane otworzyła ją pospiesznie. List był od Bessie, niani Jane z czasów, gdy mieszkała z ciotką Reed.

Droga Jane, twoja ciotka Reed zachorowała i jest przykuta do łóżka. Bardzo chciałaby się z tobą spotkać. Proszę, przybądź czym prędzej, gdyż Bóg jeden wie, ile czasu jej zostało.

Jane skrzywiła się. – Wszystko w porządku, panno Eyre? – zatroskała się pani Fairfax. – Sęk w tym, że nie. Moja ciotka umiera i chce się ze mną zobaczyć przed śmiercią. – Och, dziecko, tak mi przykro. Natychmiast cię spakujemy. Elizo! – Posługaczka zjawiła się na wołanie. – Proszę, pomóż pannie Eyre się spakować. – Ale czy wolno mi jechać? – zmartwiła się Jane. – Moja droga, jeszcze pytasz? – obruszyła się pani Fairfax. – To w końcu rodzina. Twoje miejsce jest u boku umierającej ciotki. – Dziękuję, pani Fairfax, ale nie musimy fatygować Elizy. Mam tylko kilka rzeczy. – Jak pani woli – przystała gospodyni. Jane spuściła wzrok. – Ale będę potrzebowała trochę pieniędzy. Jeszcze nie dostałam pensji. – W tej sprawie musi się pani udać do pana domu – poradziła kobieta, całą uwagę poświęcając porannej poczcie.

– Oczywiście – wymamrotała Jane, wcale nie mając ochoty na rozmowę na tak krępujący temat. Wróciła do sypialni i zaczęła się pakować. Helena nie wiedziała, co ma myśleć o wizycie u ciotki. – Ciotka Reed nie zasługuje nawet na to, by splunąć w tym samym pokoju co ty! – Jest pewnie trochę odwodniona, więc raczej nie będzie pluć. – Tak czy owak, cieszę się, że wyjeżdżasz z Thornfield i opuszczasz pana Rochestera. To nie jest dobry człowiek. – Skąd możesz to wiedzieć? – Brwi Jane drgnęły groźnie. – To oszust. – Nie masz pewności. – We wróżkę się bawi. Unurzany po kolana w jakichś krwawych sprawkach. Krzyczy zza drzwi. – Helena wyliczała, odginając palce. – Dobrze, może od czasu do czasu nie grzeszy przesadnie nabożnym stosunkiem do prawdy, ale… – Jane musiała przyznać, że Helena miała nieco racji. Gdy poszła do pana Rochestera poprosić o zadatek, znalazła go w bawialni. Rozmawiał przyciszonym głosem z Blanką Ingram. Serce Jane targnęło się w piersi. – Chyba służba ma do pana jakiś interes – ogłosiła panna Ingram. Pan Rochester spojrzał na Jane i przeprosił skrzywioną pannę Ingram, po czym podszedł do drzwi. – Co się stało, Jane? – Muszę wyjechać. – Co? – Nie próbował ukryć rozczarowania. – Nie mów mi, że to zamieszanie z Eshtonami sprawiło, że zmieniłaś zdanie… – Nie. Chodzi o moją ciotkę. Ciężko zachorowała i prosi, bym ją odwiedziła. – Jane wyjęła list z kieszeni i mu pokazała. Przemknął wzrokiem po zapisanej kartce papieru i zwrócił ją dziewczynie. – Czy to ta sama ciotka, która wyrzuciła cię z domu i wysłała do Lowood? – Tak. Ale nie odmówię umierającej kobiecie. Nie będzie mnie tylko tydzień. – Calutki tydzień? – westchnął. – No trudno, jak trzeba, to trzeba. – Dziękuję. Jeszcze jedna rzecz. – Jane poczuła falę skrępowania. O mało nie zaczęła wykręcać palców jak podlotek. – Nie mam ani grosza. Jeszcze mi pan nie zapłacił…

– Nie zapłaciłem? A zatem rozsiewane przez moją służbę plotki, jakobym płacił w terminie, to duby smalone? – Uśmiechnął się do niej, aż mocniej zabiło jej serce. – Ile jestem pani dłużny? – Piętnaście funtów – powiedziała cichutko. Wyjął portfel i wydobył z niego banknot. – Proszę, pięćdziesiąt. – Nie mogę przyjąć takiej kwoty! Wywrócił oczami i zajrzał do portfela. – W takim razie dysponuję tylko dziesięcioma. – Na podróż wystarczy mi dziesięć. Ale po powrocie upomnę się o tę piątkę. – Uśmiechnęła się. – Niech mi pani obieca, panno Jane, że nie spędzi pani u tej okropnej kobiety ani minuty dłużej, niż będzie to konieczne. – Ujął jej dłoń, a Jane zauważyła kątem oka, że panna Ingram odbiegła wzrokiem na bok. – Niech mi pani obieca, że wróci pani po te pięć funtów. – Obiecuję – wyszeptała bez tchu. * – Naprawdę nie miał tego piątaka? – Helena nie mogła w to uwierzyć. Jane wyglądała przez okno jadącego powozu, a ona unosiła się w powietrzu, targana świętym oburzeniem. – Akurat nie miał drobnych. – Wiesz, co jest lepsze od pięciu funtów? Pięć tysięcy funtów. Powóz podskoczył na wyboju i potoczył się raźno wiejską drogą. Helena poruszyła ten temat już chyba po raz siódmy. Na szczęście w oddali majaczył już dach posiadłości ciotki Reed. * Spotkała Bessie na schodach. – Tak się cieszę, że przyjechałaś! Dobry Boże, ależ wyrosłaś! Przemieniłaś się w elegancką damę! Może niezbyt piękną, ale co tam. Przybyłaś w porę. Już raz prawie umarła, nim po ciebie posłałam. Boję się, że gdy to się powtórzy, już do nas nie wróci. Natychmiast zaprowadziła Jane do sypialni, gdzie na łóżku spoczywała wątła postać jej ciotki, ledwie widoczny spod pierzyny zarys człowieka. Przy niej stał wysoki, przezroczysty mężczyzna. Wpatrywał się w ciotkę,

obserwował ją. Jane natychmiast rozpoznała wuja Reeda. Helena wślizgnęła się do środka za plecami Jane. – A to kto? – dobiegł z łóżka chrapliwy głos. – To ja, Jane Eyre. Posłałaś po mnie, ciociu. – Jane Eyre. Jak ja nie znosiłam tej upartej niewdzięcznicy. Helena prychnęła pogardliwie i zrobiła krok naprzód… Ale duch wuja Reeda pokręcił głową i zwrócił się do żony. – Moja droga, rozmawialiśmy o tym. Ciotka Reed odwróciła głowę, nieskruszona. Ach! Ona go przecież teraz widzi! Krótkotrwałe spotkanie ze śmiercią zmieniło ją w widzącą. To będzie ciekawe. – Ciociu, to ja, Jane. Posłałaś po mnie. Stara kobieta zmierzyła ją wzrokiem. – Tak, jesteś Jane Eyre. I widzę, że przywlokłaś tu ze sobą jednego z tych pogan, których zwiesz przyjaciółmi. Helena spojrzała w lewo, potem w prawo. – Ona o mnie mówi? – Zakasała rękaw przezroczystej sukienki. – Pani do mnie mówi? – Cisza, kochana – ucięła Jane. – W czym mogę pomóc, ciociu? Kobieta się rozkaszlała. Chwilę dochodziła do siebie, rzężąc i świszcząc. – Mam wyznać winy i pogodzić się z tobą przed śmiercią. – Doprawdy? A co masz do wyznania? Ciotka Reed uparcie zacisnęła pomarszczone usta. Wuj Reed dźgnął ją w żebra. Wzdrygnęła się. – Obiecałam twojemu wujowi – skrzeknęła – że będę się tobą opiekować. I cię kochać. Nie dotrzymałam obietnicy. – Wiem. To akurat wiem doskonale, ciociu. – I? – popędził ją mąż. – I… – Dalszą część zdania wypowiedziała tak szybko, że brzmiała jak jedno słowo, w dodatku jednosylabowe: – Wierzężewidziszduchy. Skrzywiła się, jakby przyznanie tego sprawiło jej fizyczny ból. – Dziękuję, ciociu. – Jane skierowała się w kierunku drzwi, ale wtedy wuj odchrząknął, zwracając na siebie jej uwagę. – Jeszcze jedno – wyrzekła posłusznie ciotka. Wskazała na biurko. Na blacie leżała koperta. – Lata temu otrzymałam wiadomość od twojego wuja, o którego istnieniu nie wiedziałaś. Pytał o ciebie, chciał wiedzieć, gdzie mógłby cię znaleźć. Chciał, żebyś z nim zamieszkała i odziedziczyła jego

fortunę. Odpisałam mu, że nie żyjesz. – Co? – spytała Jane. – To przeze mnie nie odziedziczyłaś dwudziestu tysięcy funtów. – Co??? – Helena aż się zapowietrzyła. Ale Jane nie obchodziły pieniądze. – Mam rodzinę, a ty to przede mną ukryłaś? – Tak. Nie zdzierżyłabym twojego szczęścia. Wuj Reed pochylił głowę. – Tak mi przykro, Jane. Przez moment czuła złość. I powinna czuć ją nadal. Rodzina – tylko tego w życiu pragnęła, a teraz dowiadywała się, że miała ją przez cały ten czas. Powinna kipieć ze złości. – Dwadzieścia tysięcy funtów? – powtórzyła z niedowierzaniem Helena. – Mogłaś wejść w posiadanie dwudziestu tysię… Nie. Nie, nigdy ci nie wybaczymy! – wrzasnęła, podchodząc do łóżka. – Heleno – powstrzymała ją przyjaciółka. Było jej żal tej nienawistnej, zakłamanej, smutnej kobiety, przeżartej przez złość i zazdrość. To nie choroba ją zabijała. To jej własna nienawiść. – Wybaczam ci – powiedziała Jane. – Że jak?! – wrzasnęła Helena. – Gdybym tego nie zrobiła, skończyłabym tak samo jak ona – wyjaśniła Jane. Wuj Reed wypuścił powietrze z eterycznych płuc. A potem spojrzał na Jane, jakby zobaczył jej twarz po raz pierwszy. – Jane Eyre, twój widok raduje moje oczy i serce. Z nijakiego dziecka wyrosłaś na… – Kocham cię, wuju – powiedziała Jane. – Mam nadzieję, że teraz zaznasz spokoju. Wuj Reed potwierdził skinieniem. – Uważaj na siebie, moja mała. Zmoczyła szmatkę w miednicy stojącej przy łóżku i położyła kompres na pooranym bruzdami czole starej kobiety. – Śpij dobrze, ciociu. Wiedz, że nie żywię do ciebie nienawiści. Jane i Helena wyszły, zostawiając umierającą sam na sam z mężem, do którego niebawem miała dołączyć. *

Gdy wróciły do Thornfield, gości już nie było. Jane pomyślała, że może pan Rochester też się gdzieś wyprawił, ale pani Fairfax potwierdziła, że jest w domu. – Jest, choć pewnie zaraz go nie będzie – powiedziała, upijając łyk herbaty. – Lada dzień spodziewamy się oświadczyn. Od Ingram Park dzieli nas dzień drogi i jestem pewna, że pan zechce się tam wyprawić jak najszybciej. Jane zmarszczyła brwi. – Co się stało, kochanie? Ledwie skubnęłaś ciastko. * Tego wieczoru Rochester znalazł Jane w bibliotece. – Panno Eyre. Długo kazała pani na siebie czekać. Co panią zatrzymało? – Nie było mnie tylko trzy dni – powiedziała Jane. Szybciej nie dało się wrócić. Dosłownie. – I tak o wiele za długo. Czy przejdzie się pani ze mną? Taki piękny wieczór. Udali się do ogrodu. Nagle Jane poczuła, że ma serdecznie dosyć niewiedzy. Mogła znieść wszystko – ciotkę Reed, zaginionego wuja, nawet pana Rochestera wychodzącego za pannę Ingram – ale nie wytrzyma już tego, że nikt jej o niczym nie mówi. Helena wycelowała w Rochestera palcem. – Te! Ożenisz się z panią Ingram? Tak czy nie? Mów, bo jak… Jane uciszyła ją westchnieniem, ale przyjaciółka właściwie miała rację. – Proszę pana – zaczęła Jane – zastanawiam się nad swoją przyszłością w pańskim domu. Nie chcę być niedelikatna, ale zapytam wprost. Czy mam szukać innej pracy? Pan Rochester przystanął pod drzewem. Długie konary kreśliły trawę smugami cienia. – Jane, wiesz doskonale, że wkrótce się ożenię. – Sięgnął do kieszeni i wyciągnął aksamitną sakwę. Rozsupłał sznurki i wyjął perłowy naszyjnik. – To prezent dla przyszłej pani Rochester. Co o nim myślisz? Jane zacisnęła usta, wyobrażając sobie Blankę Ingram z klejnotem na szyi. – Na pewno będzie pasował do jej łabędziej szyi… Znaczy, na pewno będzie jej do twarzy. – Bo ładnemu we wszystkim ładnie, pomyślała ze smutkiem. – A więc chyba rozejrzę się za inną posadą…

Pan Rochester warknął pod nosem. – Panno Eyre, niech mnie pani posłucha. Spod żebra po pani lewej stronie wychodzi nić, która sięga przez klasy społeczne i wiek do takiego samego miejsca w mojej piersi. Jeśli znajdzie pani inną posadę i mnie porzuci, wyrwę ten sznurek i będę krwawił. – Co próbuje pan powiedzieć? – A jak myślisz, geniuszu? – wcięła się Helena. – To raczej oczywiste. I trochę obrzydliwe. Wyrwie sznurek i będzie krwawił. Pan Rochester położył dłonie na jej ramionach. – Jane, ja nie chcę się żenić z panną Ingram. Dziewczyna spojrzała mu w oczy. – Słucham? – Chcę poślubić ciebie. – Cooo? – sapnęła Helena. Pan Rochester ujął dłoń Jane. – Powiedz: tak. Powiedz, że się zgadzasz. – Nie – zaprotestowała Helena. Sięgnęła po drugą rękę przyjaciółki, ale oczywiście jej dłoń przez nią przeniknęła. – Proszę, Jane, moja najstarsza i najdroższa przyjaciółko. Nie udzielaj odpowiedzi od razu. Jane w popłochu wodziła wzrokiem od Rochestera do Heleny i od Heleny do Rochestera. Był wszystkim, o czym marzyła. Wysoki. Brunet. Zamyślony i tajemniczy. Ale miał też skłonność do mijania się z prawdą, zdarzało mu się sprawiać, że Jane czuła się jak wariatka, coś przed nią ukrywał. – Błagam, Jane – powiedziała Helena. – Zrób to dla mnie. Powiedz, że potrzebujesz czasu do namysłu. Był przystojny i ujmujący. A pani Fairfax powiedziała, że rzadko wpada w złość. Lecz pan Blackwood i Charlotte powątpiewali w jego dobre intencje i poddali jego charakter surowej ocenie. I choć Jane wierzyła głosowi swojego serca, odrobina czasu do namysłu z pewnością nie zaszkodzi. – Sir, rozważę pańską propozycję. Na twarz Rochestera wystąpił wyraz dzikiego niedowierzania. – Co? – ścisnął jej dłoń. – Jane, nigdy nie byłem niczego tak pewny. Powiedz, że mi wierzysz. Jane próbowała wyciągnąć rękę z jego uścisku, ale on ścisnął mocniej. (Tak, wiemy. *dreszcz*).

– Bardzo pana proszę o chwilę cierpliwości. Muszę zebrać myśli. Niech da mi pan czas do rana. Rochester gwałtownie wypuścił powietrze. Jego nozdrza rozdęły się jak u byka. A głos brzmiał jak wściekły warkot. – Do diabła, Jane. Byłoby o wiele prościej, gdybyś się po prostu zgodziła. Złapał sznur pereł obiema rękami i zanim zdołała odskoczyć, zarzucił go jej na szyję. Tutaj, drodzy czytelnicy, wasze kochane narratorki muszą wyskoczyć na moment z głowy Jane, ponieważ perły były talizmanem, w którym uwięziony był duch. I ten duch wziął właśnie we władanie ciało Jane. Co oznaczało, że jej własny duch został stłamszony na dnie jej ciała, by pomieścić intruza. Nie musimy chyba dodawać, że było to dla Jane wybitnie frustrujące. – Najdroższa – powiedział Rochester. – Pobierzemy się za dwa tygodnie. Postać o twarzy Jane spojrzała na niego i uśmiechnęła się szeroko. – Już się nie mogę doczekać.

24 ALEXANDER Alexander zawsze czuł, że gabinet Wellesleya jest jego miejscem na ziemi, po części dlatego, że wszyscy wokoło mówili, iż kiedyś przejmie schedę po opiekunie (co oznaczało, że powinien się tu powoli zadomawiać), oraz dlatego że miejsce to kojarzyło mu się raczej z pochwałą niż naganą. Był w końcu wschodzącą gwiazdą TRDZ. No właśnie. Był. Alexander zorientował się, że idzie w stronę wielkiego biurka przygarbiony. Wyprostował się natychmiast. Szef stał z rękami za plecami, a na jego twarzy malowała się troska. – Co cię gryzie, Alexandrze? No właśnie, co go gryzło? Wciąż bolało go serce po tym, jak okrutnie rozprawił się z panną Brontë. Powinien być bardziej uprzejmy. Miała przecież rację, wątpiąc w czyste intencje Wellesleya. Dlaczego nie powiedział mu o Latarniach i o znajomości z Rochesterem? Mógł to zrobić wielokrotnie – dlaczego przemilczał tak istotne kwestie? Mógł wspomnieć o tym choćby w liście, który wysłał Alexandrowi do Thornfield. Powinien być bardziej uprzejmy względem panny Brontë. A teraz, ponieważ pisanie listów do niezamężnych dam (o wizytach nie wspominając!) było nieobyczajne, tak właśnie zapamięta go na resztę życia. Alexander dyskretnie dotknął schowanego w kieszeni listu ojca. – Chodzi o pana Rochestera, sir. Książę kiwnął głową. – Co z nim? – Sądzę, że to Edward Rochester zamordował mojego ojca. – Wyjął ostrożnie list, by go bardziej nie pognieść. Wellesley przeczytał go dwukrotnie, po czym złożył kartkę i oddał ją Alexandrowi. – To twój dowód? Alexander potwierdził i schował list do kieszeni. – To niczego nie dowodzi. – Pamiętam, że widziałem go tamtej nocy. – Miałeś cztery lata. – Książę położył mu dłoń na ramieniu. – Ja ci wierzę.

Naprawdę. Ale nie mamy jak tego udowodnić. Alexander zamknął oczy i wypuścił powietrze. Wiedział, że książę ma rację. Tak długo czekał na moment, w którym odkryje tożsamość zabójcy. A teraz może się okazać, że czekał zbyt długo i łotr wymknie mu się z rąk. – List potwierdza, że byli przyjaciółmi – mruknął. – Gdy zostałem przedstawiony panu Rochesterowi w Thornfield Hall, wydał mi się znajomy i byłem pewien, że gdzieś już go widziałem. Ale on mnie nie rozpoznał. Książę skinął głową. – Byli przyjaciółmi. Usiądź na moment. – Pokierował Alexandra do najbliższego krzesła. – Choć dokumenty są ogólnodostępne, możesz nie wiedzieć, że Rochester był kiedyś członkiem towarzystwa. I jego żona także. – To stąd zna pan Rochestera – zgadł Alexander. – Tak. Pani Rochester była w tamtych czasach Latarnią, najlepszą agentką, jaka kiedykolwiek trafiła w nasze szeregi. Pan Rochester dołączył do nas za sprawą swojej żony. Choć było to zaaranżowane małżeństwo, darzyli się szczerym afektem. – Co się z nią stało? – Przytłoczyła ją praca. Kobiety to takie delikatne stworzenia. To nie miało za grosz sensu. Oczywiście, Alexander miał niewielkie doświadczenie z płcią przeciwną, ale panna Brontë i panna Eyre były piekielnie silnymi osobami. – To się kłóci z moim doświadczeniem, sir. Wellesley skrzywił się przelotnie. – No cóż, tak właśnie było w przypadku Berty Rochester. Radziła sobie świetnie, ale pewnego dnia puściły jej nerwy. Krótko mówiąc, postradała zmysły, a wkrótce potem życie. – To bardzo smutne. – Utrata Berty Rochester odbiła się na całym Towarzystwie. Jak już mówiłem, była Latarnią, a jej śmierć mocno nadwątliła siły agencji. Do dziś odczuwamy skutki jej przedwczesnego zgonu. – Wellesley odchylił się na krześle i westchnął. – Obawiam się, że to jej śmierć popchnęła pana Rochestera do opuszczenia Towarzystwa. – Ale co to ma wspólnego z moim ojcem? – Został zamordowany… – Księciu załamał się głos. Odkaszlnął i spróbował raz jeszcze. – Zawsze sądziłem, że jego śmierć zepchnęła Rochestera w otchłań szaleństwa. Jak już wiesz, byli ze sobą bardzo blisko. Twój ojciec umarł. Jego żona zwariowała i zmarła. A Rochester odszedł.

– Tylko dlaczego Rochester miałby zamordować ojca? – dociekał Alexander. – Nie mogę tego pojąć. – Ani ja. – Wellesley pokręcił głową. – Może… – Tak? – W tym liście, który mi pokazałeś, Nicholas pisał, że niejaki A.W. musi zostać powstrzymany. Z pewnością chodzi o mnie. Alexander znieruchomiał. Zżerała go ciekawość i miał wrażenie, że powoli otwierają się zapieczętowane dotąd drzwi na tyłach jego umysłu. – Rochester miał mi za złe, że odesłałem jego żonę do domu, by odpoczęła. Wypruwała sobie żyły dla Towarzystwa i nieustanne napięcie zaczynało się odbijać na jej zdrowiu. Chciałem, by wzięła urlop, zebrała siły, a potem wróciła do pracy. Chyba źle odczytali moje intencje. Cała trójka, to znaczy Rochester, Berta i twój ojciec Nicholas, uznali, że wyrzuciłem ją z pracy, bo była kobietą. Nicholas chciał o tym ze mną porozmawiać, a Rochester zamierzał odejść z Towarzystwa. Jednak nie mam pojęcia, jak to nieporozumienie doprowadziło do śmierci twojego ojca. Wierz mi, że nikt nie jest tym bardziej zaszokowany ode mnie. A teraz nasza Latarnia jest z nim w jego domu… Alexander z mozołem przetwarzał w głowie te rewelacje. Przemknęło mu przez myśl, że panna Brontë się myliła. Wellesley był z nim teraz całkowicie szczery. – Napiszę do Rochestera – podjął Wellesley. – Dostaniemy naszą Latarnię. A teraz, Alexandrze, ochłoń, bo czeka na ciebie specjalne zadanie. Takie, które nie cierpi zwłoki. – Czy to na pewno nie może zaczekać? Chciałbym teraz poszukać dowodów przeciw Rochesterowi. – Alexander zwykle nie śmiał sprzeciwiać się poleceniom opiekuna (zignorowanie rozkazu zawartego w liście, który dostarczył mu gołąb, było jedynie wyjątkiem potwierdzającym regułę), ale szef z pewnością zrozumie, że ta sprawa ma priorytet nad wszystkimi innymi. Przecież pamięta o tym, że Alexander pracuje nad nią od czwartego roku życia, a teraz wreszcie ma sprawcę w zasięgu ręki. To nie pora na uganianie się za duchami. Książę Wellington skrzyżował ramiona. – Szybko się z tym uwiniesz. I jak by nie patrzeć, to twój obowiązek. Przypominam, że jesteś na służbie. Alexander westchnął. Wellesley miał rację. Jak zwykle. Po prostu tak długo marzył o zemście, że gdy ta wreszcie znalazła się w jego zasięgu, nie

mógł myśleć o niczym innym, jak tylko o jej dopełnieniu. – Jestem na rozkaz, sir – Alexander stanął na baczność. – No myślę. Spocznij. – Wellesley otworzył szufladę i wyjął z niej pokaźną kopertę. – Jak już mówiłem, zadanie nie zajmie ci wiele czasu. Cała robota została już wykonana, trzeba tylko złapać ducha. Mamy adres. Mamy klucz. Mamy nawet talizman. Potrzebny nam tylko widzący, który zlokalizuje zjawę i ją pochwyci. Kaszka z mleczkiem – pomyślał Alexander. Zwykle przy zleceniu trzeba się było bardziej natrudzić: przeprowadzić śledztwo, znaleźć talizman, zasadzić się na zjawę. W tym przypadku wyglądało na to, że Alexander prawie nie kiwnie palcem, a mimo to spije całą śmietankę. – Dam znać Branwellowi, by czekał na mnie pod wskazanym adresem. – To nie będzie konieczne – powiedział szybko książę. Może nieco zbyt szybko. – Nie kłopocz go tym zleceniem. Branwell na pewno ma co robić. Alexandrem owładnęło poczucie winy. Powinien był wstawić się za asystentem. No cóż, przynajmniej chłopak nie wyleciał z agencji. Książę odchrząknął. – Natychmiast złapię tego ducha, sir. – Doskonale. Spodziewam się, że jeszcze dzisiaj dostarczysz amulet do Talizmanarium. – Wellington przesunął kopertę po blacie, a agent podniósł ją i otworzył. – Alexandrze – odezwał się książę, gdy ten ruszył do wyjścia. – Tak? – Dopadniemy Rochestera. Nie dziś i nie jutro, ale dopadniemy go. Alexander skinął głową. – Dziękuję, sir. – A teraz złap tego ducha. * Co to za talizman? Alexander znalazł w kopercie wszystko, o czym wspomniał Wellesley, łącznie z listą zażaleń na psotną zjawę, która złośliwie obluzowywała kamienie brukowe, by ludzie potykali się na ulicy, stukała gałęziami w okna, których same by nie dosięgnęły, oraz zakłócała ciszę nocą. Ale talizmanem był przedmiot dość niecodzienny, a mianowicie ciężki złoty pierścień z królewskim herbem. To był sygnet króla.

Milion pytań cisnął się Alexandrowi na usta. Zwykle talizmanami były narzędzia zbrodni (jak filiżanka Brocklehursta) lub przedmioty ważne dla ducha (zegarek kieszonkowy Wrzeszczącej Damy), więc pierścień mógł wywołać uniesienie brwi. Może to jakaś pomyłka. Albo falsyfikat. Ale nie, Alexander widział już wcześniej takie pierścienie. Ten, sądząc po wadze, odlany był ze szczerego złota, a detale grawerunku nie budziły podejrzeń o fałszerstwo. Choć Alexander nie był ekspertem, miał przypuszczenie graniczące z pewnością, że pierścień jest autentyczny. Jeszcze raz zajrzał do koperty, szukając jakichś informacji o tajemniczym przedmiocie, ale nic nie znalazł. Może duch będzie coś wiedział na ten temat. Alexander zetknął się już z kilkoma zjawami, które w kółko trajkotały o swoim życiu. Panna Brontë powiedziałaby pewnie, że po prostu chciały, by ktoś ich wysłuchał, i gdyby Alexander to zrobił, może dałyby się łapać z własnej woli. Z akt sprawy wynikało, że duch narodził się całkiem niedawno, a rodzina nie mogła wystawić domu na sprzedaż, dopóki ktoś nie przepędzi naprzykrzającej się zjawy. Towarzystwo wykonywało podobnych zleceń na pęczki. Alexander zgadywał, że duch będzie zły na członków rodziny za to, że bardziej niż nim przejmują się kwestią sprzedaży domu. A skoro tak, Alexander wejdzie w rolę współczującego słuchacza i pozwoli duchowi się wygadać, uzyskując przy okazji kilka odpowiedzi na nurtujące go pytania. W dzielnicy leżącej w niedużej odległości od centrum Londynu, do której się skierował, bez trudu odnalazł skromny domek przy zacienionej drzewami ulicy, na której bawiły się dzieci. Gdyby nie to, że pobliską rezydencję nawiedzał duch, można by rzec, że okolica jest wręcz idylliczna. Alexander ostrożnie zbliżył się do budynku, omiatając wzrokiem front, okna, drzwi wejściowe i kręcących się nieopodal ludzi, nawet kąt padania promieni słonecznych. Zrobił to na wypadek, gdyby musiał podjąć walkę z duchem. Lepiej nie stać wtedy pod światło. Przeciągnął się i wziął głęboki wdech, po czym ruszył do drzwi. Duch siedział na sofie okrytej narzutą i na niego czekał. – Czołem. Mężczyzna miał szczurzą twarz i przerzedzone brązowe włosy. Patrzył na Alexandra, mrużąc oczy jak krótkowidz. Nosił spodnie o przykrótkich nogawkach i kurtkę o przykrótkich rękawach… I nie dlatego, że był wysoki

czy potężny – po prostu nie umiał się ubrać. Pech chciał, że akurat to miał na sobie w chwili zgonu. Teraz wraz z nim Bogu ducha winnych obywateli nawiedzał jego zły gust. Najniezwyklejsze było w nim nie to, że tak niepozorny duch wywołał takie zamieszanie, ale to, że Alexander go znał. – Pan David Mitten? Duch potwierdził skinieniem. – Jak się masz, drogi chłopcze? Wyglądasz świetnie. Kubek w kubek jak nieboszczyk ojciec. – Pan jest duchem. Mitten skinął głową. – Domyślasz się chyba, że trochę się denerwuję. – Na oko znosi pan to całkiem nieźle. Alexander wziął pierścień w okryte rękawiczką palce. – Pewnie ktoś się poskarżył na hałas. Dlatego tu jesteś, prawda? Alexander wzruszył ramionami. – Panie Mitten, dlaczego stał się pan duchem? – Bo umarłem. – Kiedy? – Dwa dni temu. – Jak? – Poślizgnąłem się i uderzyłem w głowę. – Typowe dla pana. – Alexander skrzywił się współczująco. Upiór wzruszył ramionami, a za jego plecami po ścianie spłynęła na podłogę jakaś zielona maź. – Co to? – spytał Alexander. – Co takiego? – Ta maź za panem. – Maź? Jaka maź? – Mitten nawet się nie obrócił. – Ta za tobą? Alexander obejrzał się przez ramię. Rzeczywiście, zielona breja spływała po drzwiach, barwiła ściany dookoła na kolor gnijącej trawy. Fuj, ależ to pogwałcenie podstawowych zasad higieny – przeszło mu przez myśl. No dobrze. A więc tym duchem, którego ma relokować, jest stary znajomy pan Mitten. Który najwidoczniej jest w nastroju do rozmowy. Ale sprawa była zagadkowa, ponieważ pan Mitten pracował dla Towarzystwa… i dla króla. Mało tego, był łącznikiem i sekretarzem królewskim, co (być może) wyjaśniało jego związek z pierścieniem. Pewnie miał go w rękach częściej

niż sam król. To oznaczało z kolei, że król przekazał pierścień Wellesleyowi. Ale czy spodziewa się go otrzymać z powrotem? Z uwięzionym w środku duchem? Dlaczego Wellesley nie powiedział Alexandrowi, że daje mu zlecenie na ducha pana Mittena? Dlaczego pan Mitten źle się zachowywał po śmierci? I czy to w ogóle prawda, skoro wydaje się zupełnie spokojny? I skąd ta zielona maź? – No cóż, chłopcze – odezwała się źle ubrana zjawa. – Rób, co masz do zrobienia. Jestem gotowy. – Gotowy, żeby się tu znaleźć? – Alexander pokazał mu pierścień trzymany między kciukiem i palcem wskazującym. Pan Mitten pokiwał przezroczystą głową. – Dobrze. – Mimo to Alexander się wahał. To wszystko było takie dziwne. Spodziewał się uzyskać odpowiedzi, a sytuacja rodziła tylko kolejne pytania. Tymczasem zegar wybił już szóstą, a Alexander wiedział, że Wellesley na niego czeka. No i ta maź była naprawdę obrzydliwa. – Niech się pan nie rusza. Podszedł spokojnie do ducha, spodziewając się podskórnie nagłej ucieczki lub oporu. Ale pan Mitten siedział nieruchomo, a Alexander bez przeszkód stuknął go w czoło talizmanem. Przedmiot natychmiast wessał ducha do środka. Złoto zadrżało i zalśniło – i już. David Mitten tkwił uwięziony w pierścieniu, gotowy do dostarczenia księciu Wellingtonowi. * – Dobra robota, jak zawsze. – Książę położył pierścień na biurku, po czym schował z powrotem do kieszeni marynarki chusteczkę, którą owinął palce. – Wyświadczyłeś Anglii wielką przysługę. Alexander nie czuł się jak bohater ani obrońca uciśnionych. Właściwie to czuł się tak, jakby zupełnie nic nie zrobił, bo złapanie Mittena okazało się proste jak konstrukcja cepa. – Nie powiedział mi pan, że ten duch to pan Mitten, sir. Wellington sapnął, widocznie zdumiony. – Pan Mitten. Nie żyje. – Potrząsnął głową, kąciki jego ust drgnęły. – Nie wiedziałem, kim jest ten duch. Gdybym wiedział, powiadomiłbym cię. Tak

mi przykro, że pan Mitten zmarł. To straszne, co mu się przytrafiło. – Powiedział, że poślizgnął się i upadł. – I to właśnie jest okropne, czyż nie? Życie ludzkie jest takie kruche. Człowiek nie zna dnia ani godziny. – To prawda. – Alexandra zastanawiało to, że członkowie Towarzystwa ostatnimi czasy padali jak muchy. – A co z królem? – Co masz na myśli? – Nie możemy mu oddać pierścienia, skoro jest w nim zamknięty pan Mitten. – Oczywiście, masz słuszność. To byłoby niebezpieczne. Na szczęście król wie o wszystkim, zlecił już wykonanie nowego pierścienia. Będzie gotowy w czwartek. – To wspaniałomyślne z jego strony, że odsunął na bok swoją niechęć do Towarzystwa, by pomóc nam z panem Mittenem. – Czyżby władca jednak wierzył w duchy? Czy może wykorzystał tę sprawę jako pretekst, by załatwić sobie zupełnie nowy pierścień? Alexander najchętniej by o to spytał, ale nie był typem, który podaje w wątpliwość działania przełożonych. Wścibstwo to domena panny Brontë. Ona nie wahałaby się spytać o tę nagłą skłonność króla do współpracy. O to, że jego królewski pierścień został wykorzystany w charakterze talizmanu. Albo o… – Coś nie tak? – Wellington wziął się pod boki. – Po prostu… w takim pośpiechu wysłał mnie pan po tego ducha… Wellington złączył dłonie. – Rodzina zmarłego… Pana Mittena – powiedział w myślach Alexander. – …chciała jak najszybciej uporać się ze sprzedażą nieruchomości. Nie było ich stać na czekanie. – Ale pan Mitten pracował zarówno dla Towarzystwa, jak i dla króla. Na pewno zostawił rodzinie pokaźną sumę. Dlaczego nie poczekać do czwartku, gdy przyjdzie nowy pierścień króla? – Alexander skrył dłonie za plecami i wbił paznokcie w skórę. – Coś ty dzisiaj taki ciekawski, Alexandrze? – Bo to pan Mitten. To jest sprawa osobista. Był jednym z nas. – Oczywiście, że tak. (Nie miało znaczenia, że Alexander – tak jak większość ludzi – regularnie zapominał, że w ogóle istniał ktoś taki jak David Mitten. Już za życia,

podobnie jak po śmierci, był zupełnie przezroczysty. Dopiero gdy umarł, ludzie nagle sobie o nim przypomnieli. To zasmucające). – Więc skąd ten pośpiech? – Niech diabli porwą pannę Brontë i jej zaraźliwe wścibstwo. – Zawsze byłeś dobrym agentem – wyrzekł Wellesley. – Kto wie, czy nie najlepszym. Alexander wyczuł jakieś „ale” i nie pomylił się. – Ale swoją pozycję w agencji osiągnąłeś dzięki profesjonalizmowi i zapałowi do pracy, a nie skłonności do zadawania zbyt wielu pytań. Ci z nas, którzy nie widzą duchów, mogą pracować, tylko wytężając umysł. Polegamy na widzących, których zadaniem jest tropienie i łapanie duchów, bo my sami tego nie potrafimy. Ciężko pracujesz, wykonując powierzane ci zlecenia. Chciałbym, żebyś miał do nas więcej zaufania. Wierz mi, że podejmujemy decyzje po gruntownym przemyśleniu wszystkich za i przeciw. Możesz być pewien, że również robimy, co w naszej mocy. My jesteśmy umysłem, Alexandrze. Ty jesteś mieczem. – Rozumiem. Przepraszam, sir. Książę wykonał niedbały gest w kierunku drzwi. – Odpocznij. Miałeś intensywny miesiąc. Jestem pewien, że spędziwszy tak długi czas w towarzystwie, docenisz odrobinę samotności. – Dziękuję, sir. * Alexander opuścił sztab i ruszył w kierunku mieszkania. Czy tak czuje się człowiek, otrzymawszy reprymendę? Wrażenie było mu zupełnie obce i nie wiedział, czy sam jest sobą rozczarowany, czy zdezorientowały go słowa Wellesleya, czy może stało się coś jeszcze innego. Ale książę miał rację. Może dobrze mu zrobi odrobina samotności. Może powinien w końcu zająć się sobą. Wyciągnąć nogi, rozpuścić włosy, poluzować krawat. Więc wrócił do domu. Sam. I zaparzył herbatę. Sam. Ledwie kilka dni temu panna Brontë siedziała na tym niewygodnym krześle, a Branwell stał przy drzwiach. Nie wadziło mu ich towarzystwo. Ale teraz był sam. I dobrze, bo lubił być sam.

Nalał herbaty do filiżanki. W mieszkaniu było tak cicho. Nie kręciły się w okolicy żadne duchy. Ciszy nie zakłócało skrobanie ołówka na papierze notesu panny Brontë, która skrzętnie zapisywała wszystko, co się działo. Nie miałaby co notować, bo teraz nie działo się zupełnie nic. – Jest tu kto? – Powiedział na głos tylko po to, by sprawdzić, czy czasem nie oniemiał. Ale nie odpowiedziało mu nawet echo. Tak, był zupełnie sam. I może po raz pierwszy odczuł, że jest też samotny. Nikt nigdy nie był tak samotny jak on w tej chwili.

25 CHARLOTTE Charlotte przełożyła torbę z urwanym uchwytem do drugiej ręki i westchnęła. Na stację wtoczył się pociąg – nie jej, ten przyjedzie dopiero za kwadrans. Charlotte zasadniczo lubiła przychodzić nieco przed czasem. Tych kilka zapasowych minut jak zwykle pozwoli jej znaleźć swoje miejsce, co byłoby trudne w pośpiechu, zważywszy na jej kiepski wzrok i brak orientacji w terenie. Miała też nieco czasu, by pomyśleć. Zwykle robiła to chętnie – w końcu szczyciła się tym, że jest dobra w te klocki – lecz tego popołudnia wszystkie myśli krążące jej po głowie były okropnie ponure. Skończyły jej się możliwości. Nie miała dokąd pójść, musiała wrócić do Lowood. Gdzie najprawdopodobniej umrze z głodu albo zachoruje na chorobę cmentarną. A nawet jeśli nie, to będzie jej głodno, chłodno i nudno. Przypomniała sobie, że warunki w Lowood poprawiły się po śmierci pana Brocklehursta, ale ta myśl nie poprawiła jej nastroju. Nazwisko nieboszczyka dyrektora przywołało tylko słodko-gorzkie wspomnienie ganiającego za duchem pana Blackwooda, wymachującego porcelanową filiżanką tego dnia, gdy się poznali. A filiżanka przywiodła jej na myśl Branwella. Westchnienie. Ech, Bran. Od wczoraj patrzyła, jak jej brat krąży po pokoju, pakując swój mikry dobytek, by móc wrócić do ojca do parafii. Próbował zachować wesołość, żeby jej nie martwić. – A wiesz, odkryłem, że stęskniłem się za domem – ogłosił, składając koszulę nocną. – Z radością wyśpię się we własnym łóżku. W tym nigdy nie czułem się jak w swoim. – No to co, że mnie zwolnił? Mogło być gorzej – wymamrotał, gdy siedzieli na podłodze, popijając letnią, gorzką herbatę. Nie zdradził, co jego zdaniem musiałoby się wydarzyć, żeby było gorzej. – Wiem, że nie będę dobrym pastorem – westchnął, wchodząc do pociągu. – Ale przecież wcale nie muszę być pastorem, prawda? To działka ojca, a ojciec jest w sile wieku i czuje się świetnie. Miną lata, nim zajmę jego miejsce. Więc będę się uczył i rysował. – Bran lubił rysować, tak jak Charlotte lubiła pisać. W tym bardzo przypominał jej Jane. Jane. Rozstały się w złej atmosferze. Charlotte nie wiedziała nawet, co ma myśleć o aktualnym położeniu przyjaciółki. Obawiała się o jej

bezpieczeństwo, zazdrościła jej, że zakochała się ze wzajemnością, a jednocześnie radowała się jej szczęściem. Zakochać się, nawet w tak kłopotliwych okolicznościach, to jednak coś pięknego. Z drugiej strony pan Rochester był, delikatnie mówiąc, daleki od ideału. To jasne jak słońce. No i niewykluczone, że był mordercą. Co teraz będzie z Jane? Charlotte wydała z siebie ciężkie westchnienie. Nieurwana rączka torby wpijała się jej w palce. Pociąg miał ruszyć lada chwila. Konduktor wychylił się przez drzwi i zawołał: – Pospieszny do Canterbury! Proszę wsiadać, drzwi zamykać! Pospieszny do Canterbury odjeżdża z peronu… Po chwili żelazna machina drgnęła i powoli potoczyła się naprzód wśród obłoków pary i buchania pracujących rytmicznie tłoków. Wtedy przez tumult ruszającego pociągu przedarł się głos: – Czekajcie! Jeszcze ja! Zatrzymać pociąg! Ktoś wpadł na Charlotte, nieomal obalając ją na ziemię. Tego było za wiele dla jej sfatygowanej torby podróżnej. Druga rączka się urwała, a ubrania, książki, kałamarze, pióra i ołówki wysypały się na bruk. Charlotte wymamrotała pod nosem słowo, którego nie godzi się mamrotać damie, i rzuciła się, by pozbierać rzeczy. Mężczyzna, który na nią wpadł, patrzył bezradnie na nabierający tempa pociąg. A potem odwrócił się i schylił, chcąc jej pomóc. – Nie ma potrzeby – warknęła na niego. – Poradzę sobie. – Strasznie mi przykro. – Podniósł jej pantalony, a potem upuścił, jakby płonęły żywym ogniem. – Przepraszam panią, tak mi przykro. W jego głosie zabrzmiała znajoma nuta. Spojrzała na niego przez okulary. – Pan Mason! – sapnęła. Przekrzywił głowę i zmarszczył brwi. – Czy my się znamy, panno…? – Brontë – dokończyła, a potem energicznie pokręciła głową. – Zostałam panu przedstawiona jak Eshton, choć to nie jest moje prawdziwe nazwisko. Ale to teraz nieważne, ponieważ pan jest panem Masonem! Skąd pan się tu wziął? Przecież odpłynął pan statkiem do Indii Zachodnich! To znaczy, że nie było pana na pokładzie? – Nie było – potwierdził. – Ja… – To wspaniale! – Przycisnęła dłonie do twarzy, żeby pohamować narastające podniecenie. – Musimy natychmiast powiedzieć o tym panu

Blackwoodowi! – Panu Blackwoodowi? – Pan Mason wyglądał na skonfundowanego. – To znaczy panu Eshtonowi. Nie pamięta pan? Och, pan Blackwood będzie taki szczęśliwy, że jednak pana nie zgubiliśmy. – Złapała go mocno za rękę. – No, chodź pan! Muszę mu pana pokazać! Mężczyzna otworzył usta, jakby chciał zaprotestować, ale ona znowu pokręciła głową. – Ma pan mnóstwo czasu, dopiero co uciekł panu pociąg, a następny do Canterbury odjeżdża o szóstej. Wobec tego idziemy do pana Blackwooda. – Ale czego… chce ode mnie… pan Eshton? – wydyszał Mason, ledwo nadążając za Charlotte. Dziewczyna zatrzymała dorożkę, wepchnęła go do środka i kazała się wieźć na Baker Street. – Porozmawiać o panu Rochesterze, ma się rozumieć! Mason raptownie zzieleniał. Ale może to tylko choroba lokomocyjna? Z kolei Charlotte uśmiechała się od ucha do ucha. Jednak się na coś przyda! Gnali na złamanie karku prosto pod dom pana Blackwooda. Gdy znaleźli się na Baker Street, Charlotte wbiegła po schodach na samą górę, skacząc po dwa stopnie, co było nadzwyczajnym wyczynem, zważywszy na objętość jej spódnic. Wprost nie mogła się doczekać wyrazu twarzy Blackwooda, gdy zaprezentuje mu cudownie odnalezionego pana Masona. Ten człowiek był kluczem do tajemnicy Rochestera – czuła to w kościach. Robiło się późno, powoli dochodziła pora kolacji. Pan Blackwood z pewnością będzie o tej porze w domu – myślała gorączkowo, stając przed drzwiami. Weszła do środka, nie zawracając sobie głowy pukaniem. – Panie Blackwood! – zawołała. – Alexandrze! Słysząc krzyk, wyskoczył z pomieszczenia na tyłach. – Charlotte! Znaczy, panna Brontë! Nic pani nie jest? – Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów, szukając ran postrzałowych czy może otwartych złamań. – Co się stało? – Znalazłam… – Nie powinna była tak pędzić w gorsecie. Wsparła ręce na biodrach i na chwilę całą uwagę poświęciła oddychaniu. A potem wyprężyła się jak struna. – Znalazłam pana… – Uniosła okulary do oczu, by móc się nacieszyć wyrazem jego twarzy, gdy mu powie o… o… – Ojej, pan jest nieubrany. Bogu dzięki, miał na sobie przynajmniej spodnie. Ale wszystko wskazywało na to, że przerwała mu golenie. Na jego twarzy wciąż widniały ślady mydła, jego włosy były mokre i lśniące, opadały na nagie ramiona.

Nagie. Bo nie miał na sobie koszuli. Co wedle ówczesnego obyczaju było równie szokujące i niestosowne jak kompletna nagość. Rumieniec rozpalił mu policzki. – Panno Brontë… Czuła, że i ona oblewa się rumieńcem. – Ojejku. – Opuściła okulary. – Było zapukać. W tym momencie rzeczywiście ktoś zapukał. Pan Blackwood podszedł do drzwi, a Charlotte podziękowała losowi za to, że coś przełamało pełen zażenowania impas. – To pewnie pan Mason – uprzedziła go. – Pan Mason? – Blackwood nie mógł uwierzyć. – Wpadłam na niego na dworcu – wyjaśniła. – Ale on przecież płynie do Indii Zachodnich – nie dowierzał Blackwood, marszcząc brwi, jakby bardziej od niespodziewanej obecności Masona zaszokowało go to, że został wprowadzony w błąd. – Wiem. – Ale dlaczego go tam nie było? – Bo… – urwała. – Właściwie to nie wiem. Ale pewnie zaraz nam powie. Podeszła do drzwi. Po drugiej stronie faktycznie stał pan Mason. Natychmiast obrzucił spojrzeniem Charlotte i rozebranego do pasa Blackwooda, po czym wydał z siebie pełen oburzenia krzyk. Ponieważ obyczaj. – Nie, niech się pan nie przejmuje, ja i tak bez okularów jestem ślepa jak nietoperz z jaskrą – wyjaśniła skrzętnie Charlotte. Pan Blackwood odchrząknął. – Dzień dobry, panie Mason. Cóż za niespodziewane spotkanie. – To prawda, niespodziewane – odrzekł gość. – Pan Blackwood? Myślałem, że nazywa się pan Eshton. Sędzia pokoju, dobrze pamiętam? No proszę, a Alexandra to zapamiętał – zauważyła. Ona sama najwyraźniej nie znaczyła więcej od mebla. – Jestem agentem Towarzystwa do spraw Relokacji Dusz Zbłąkanych – wyklarował wciąż rozebrany Blackwood. – Wykonywałem misję w Thornfield. – Ach, rozumiem – powiedział Mason, choć wyraz jego twarzy przeczył tym słowom. – Co za misję? – Tajną, panie Mason. Ale w czasie pobytu w Thornfield odkryłem, że pan Rochester jest… – Pomyślał o swoim biednym ojcu i zmarszczył brwi.

Charlotte przyglądała mu się przez okulary, a jej wzrok powędrował z twarzy na pierś i znowu musiała je opuścić. – Jest winien przestępstwa. Pan Mason, ku jej zdumieniu, pokiwał głową. – Jestem skłonny uwierzyć we wszystko, co powiedziano by mi o Rochesterze. Po naszym ostatnim spotkaniu mam go za ni mniej, ni więcej jak wyrachowanego zbrodniarza. – My też! My też! – emocjonowała się Charlotte. – Najwyrachowańszego i najzbrodniarzowszego! – Jaka krzywdę panu wyrządził? – spytał rzeczowo Blackwood. – Mnie żadną – odparł Mason – tylko uniemożliwił mi spotkanie z kimś, kogo kocham całym sercem. Charlotte nie zdołała powstrzymać okularów, które same przyskoczyły jej do twarzy. – Kogo pan kocha? – Chodzi o moją siostrę – wyklarował mężczyzna. – A kim jest pańska siostra? – indagował niestrudzenie Blackwood. Drżał z podniecenia, mięśnie pleców miał napięte, jakby lada moment zamierzał rzucić się na Rochestera. – Panie Blackwood! – wypaliła Charlotte. – Czy byłby pan łaskaw się okryć? Alexander znowu spalił raka. – Panie Mason, panno Brontë, wybaczcie te braki w odzieniu. Rozgośćcie się, proszę, a ja tymczasem się przyodzieję. – Oczywiście. – Bogu dzięki. Blackwood sztywno skinął głową i zniknął w sąsiednim pokoju. Charlotte poprowadziła pana Masona do dwóch niezbyt wygodnych krzeseł w rogu. Usiedli. Mason skrzyżował nogi i zaraz rozkrzyżował. Potoczył wzrokiem po ścianach, ale nie było na czym go zawiesić, gdyż gospodarz najwyraźniej nie gustował w dekoracjach. Następnie łypnął na Charlotte, a potem odbiegł spojrzeniem. Wtedy spostrzegł gazetę leżącą na małym stoliku. Z ulgą wziął ją do ręki i zaczął czytać. Czekali, ale Blackwood nie wracał. Napastliwe tykanie zegara w grobowej ciszy doprowadzało Charlotte do szaleństwa. Poruszyła się niespokojnie. (To były najbardziej niewygodne krzesła w całej Anglii. Wiemy, bo sprawdziłyśmy). Gdyby Mason był dżentelmenem – pomyślała – zaoferowałby jej choć arkusz gazety. Ale dopraszanie się byłoby

nieuprzejmością. Mogłaby wstać i zaparzyć herbaty. Herbata pomogłaby jej się uspokoić. Ale tak swobodne zachowanie mogłoby sugerować podejrzaną familiarność z kuchnią obcego mężczyzny, a to się przecież nie godzi. Charlotte jak zwykle szarpała się z etykietą. – Chce pani poczytać? – Mason podsunął jej upragniony arkusz, a ona prawie westchnęła z ulgi. A jednak był dżentelmenem. Albo i nie, bo okazało się, że wręczył jej nekrologi i informacje o ślubach. Pasjonująca lektura, nie ma co. Westchnęła pod nosem i zaczęła czytać. Wielmożni pan i pani Charles Durst ogłaszają zaręczyny córki, panny Cecilii Cecily Durst, z hrabią Lancasterem, Jonathanem Fraserem Northropem. Ceremonia zaślubin odbędzie się w ich wiejskiej posiadłości dnia piętnastego września 1834. Charlotte zmarszczyła nos. Przez następne kilka minut w przeinaczanie treści ogłoszeń w celu dodania im pikanterii.

bawiła

Pan Henry Woodhouse nie posiada się z radości, iż może w końcu wydać swoją najdroższą i najmniej urodziwą córkę, pannę Emmę Woodhouse, za pana George’a Knightleya, który nie jest może zbyt łebski, ale za to brzydki jak noc październikowa. Ceremonia zaślubin odbędzie się w najbliższym wolnym terminie w najbliższym kościele. Panna młoda jest bogata jak sprzedawca śniegu na Antarktydzie, toteż nie dziwota, że miała przelotny romans z niejakim panem Churchillem, przysparzając wszystkim nie lada zmartwień, ale w końcu pojęła wagę popełnionego błędu i obiecała odtąd być grzeczna i w ogóle. Charlotte zdusiła chichot. Wreszcie udało się jej rozśmieszyć samą siebie. Pomyśleć, że musiała tylko porządnie się wynudzić. Zabierała się za kolejne ogłoszenie, gdy do pokoju wrócił pan Blackwood, tym razem w odzieniu. Skinął jej nerwowo, a ona opromieniła go uśmiechem. – Herbaty? – zaproponował głosem, który sugerował, że proponuje tylko dlatego, że to jest Anglia i tak trzeba, choć najchętniej od razu przeszedłby do

sedna. – Chętnie napiję się herbaty – odparł ze speszonym uśmiechem pan Mason. Charlotte westchnęła i wróciła wzrokiem do gazety. Gdzie znalazła kolejne ogłoszenie. – Panno Brontë? – zwrócił się do niej Blackwood. – Nie! – syknęła. – Nie chce pani herbaty? – To niemożliwe! – Ależ możliwe, mam jej pełno w kredensie. – Nie! – Zerwała się na nogi i wcisnęła mu gazetę w ręce. – Czytaj pan! Przeleciał arkusz wzrokiem. – Co mam niby… I wtedy znalazł ogłoszenie. – „Pan Edward Fairfax Rochester z Thornfield Hall ogłasza niniejszym swoje zaręczyny z panną Jane Eyre, również z Thornfield Hall. Ceremonia zaślubin odbędzie się dziesiątego września…”. – Jego słowa rozpłynęły się w powietrzu. – To niemożliwe. – Pan Rochester? – Mason też wstał. Był blady jak prześcieradło. – Pan Rochester się żeni? – Och, Jane – westchnęła Charlotte. – Pan Rochester nie może się ożenić – warknął z furią Mason. – Po prostu nie może. – Dlaczego? – spytał Blackwood. A Mason powiedział dlaczego. I cała trójka natychmiast wyruszyła do Thornfield Hall. * Mało brakowało, a przybyliby za późno. Jane i Rochester przystępowali już do przysięgi małżeńskiej. W tym właśnie momencie do małego kamiennego kościółka wpadli głównym wejściem pan Blackwood i Charlotte (oraz, tuż za nimi, zdyszany pan Mason). – Stop! – zawołał Blackwood, krocząc środkiem nawy. Jane i Rochester obrócili się powoli. Charlotte spojrzała na nich przez okulary. Jane wyglądała olśniewająco w eleganckiej, jedwabnej sukni ślubnej. Na głowie miała prosty, lecz ładny

welon, a na szyi sznur pereł. Wygląda na to, że nawet nijakie dziewczęta potrafią się zrobić na bóstwo, gdy zajdzie potrzeba. Charlotte uśmiechnęła się i jej pomachała. Ładna suknia! – wymówiła samymi ustami. Jane gapiła się na nią obojętnym wzrokiem, zupełnie jakby jej nie rozpoznawała. – Co to ma znaczyć? – obruszył się pastor. – Znam powód, dla którego małżeństwo nie może zostać zawarte – oznajmił pan Blackwood. – Mam zamiar przemówić teraz i ani myślę zamilknąć na wieki. Ale Rochester odwrócił się do nich plecami. – Proszę kontynuować – nakazał kapłanowi. – Tak – wymamrotała Jane. – Nie znamy tych ludzi. Au, to zabolało. – Ale… – Pastor bardzo chciał się dowiedzieć, co, u diabła, wyczynia się w jego kościele. – Ogłoś nas mężem i żoną – wysyczał Rochester. – Mężem i żoną, klecho! – Ogłaszam was… – zaczął kapłan, ale zaraz skrzywił się z niesmakiem. – Nie! Co to za przyczyna? – rzucił do pana Blackwooda. – Pan Rochester nie może wstąpić w związek małżeński. On już ma żonę. – To bez znaczenia! – ryknęła Jane z pasją. – Kocham go, a on kocha mnie i będziemy razem na zawsze! – Zaraz – zachłysnęła się powietrzem Charlotte. – To ty wiedziałaś, że on jest żonaty? Rochester kręcił głową. – Nie mam żony. Kto twierdzi, że mam? Każdy tutaj wie, że jestem sam. Prawda, kochanie? – Co… – zająknęła się. – A, tak. Pierwsze słyszę o jakiejś żonie. Poza mną, ma się rozumieć. – Niczego nie możesz udowodnić – powiedział triumfalnie Rochester. Ale pan Blackwood wyjął z kieszeni świstek papieru. – Mam tutaj oświadczenie, które dowodzi, że dnia dwudziestego października anno domini… – (Tutaj padła data jakieś dwadzieścia lat wcześniej. Czy wspomniałyśmy już, że Rochester był stary?) Blackwood chrząknął i zaczął czytać: – „Edward Fairfax Rochester z Thornfield Hall pojął za żonę siostrę moją, Bertę Antoninę Mason, córkę Jonasza Masona, kupca, i Antoniny, jego żony, w kościele pod wezwaniem Marii Panny w Spanish Town na Maderze. Akt ślubny wniesiony został do ksiąg

kościelnych tegoż kościoła, kopia jego jest obecnie w moim posiadaniu”. Podpisano: Ryszard Mason. – No dobra, byłem żonaty… kiedyś – przyznał Rochester. – Ale ten dokument nie potwierdza, że moja żona żyje, prawda? – Znowu odwrócił się do pastora. – No, proszę ogłosić nas mężem i żoną. – Żyła jeszcze trzy tygodnie temu – powiedział pan Blackwood. – Skąd pan to wie? – spytał pastor. – Mamy świadka, który to potwierdzi – włączyła się Charlotte. – I nawet pan nie ośmieli się podważyć jego zeznań. – Obróciła się i wskazała pana Masona, który przez cały ten czas stał w drzwiach do kościoła. – Panie Mason, proszę do nas. Niech pan powie, jak było. Pan Mason był blady jak ściana i dygotał. Wyraźnie bał się Rochestera. I widać było, że ma ku temu powody, bo niedoszły pan młody sprawiał wrażenie, jakby miał zaraz zaszarżować na niego jak wściekły byk. – Odwagi, panie Mason – szepnęła do niego Charlotte. – Niech pan mówi prawdę, całą prawdę i tylko prawdę. – Berta to moja siostra – wymamrotał pan Mason. – Odwiedziłem Thornfield Hall nie dalej jak miesiąc temu i widziałem siostrę na własne oczy. Moja siostra, to jest żona pana Rochestera, żyje. Możliwe, że cierpi na chorobę psychiczną, ale kto by nie zwariował po tym, co zrobił jej ten okrutnik. Od piętnastu lat więzi ją na strychu. Po kościele poniosły się szepty i zduszone okrzyki. – Zapewniam, że mam na to dobre wytłumaczenie! – zawołał Rochester, a potem ryknął niczym dzikie zwierzę i rzucił się na pana Masona, jakby najlepszym sposobem na podważenie zeznań świadka było jego zmasakrowanie. Pan Mason zrobił się jeszcze bledszy. Zemdlał i osunął się na podłogę. Pan Blackwood i stojący obok wikary rzucili się, by powstrzymać rozszalałego Rochestera. Charlotte pobiegła do przyjaciółki. – Och, Jane, błagam, nie zabijaj posłańca przynoszącego złe wieści. Całe szczęście, że przybyliśmy na czas, by cię powstrzymać przed… – Powstrzymać mnie? A kim ty jesteś? – przerwała jej Jane lodowatym głosem, łapiąc ją za ramiona. – To ty za to odpowiadasz, nie? Jeszcze chwila, a byłabym wolna. Wreszcie wolna. Wróciłabym do świata żywych. Żyłabym z moim ukochanym, którego prawie utraciłam. Ale ty musiałaś wszystko zepsuć. – No, nie tylko ja za to odpowiadam – sprzeciwiła się Charlotte. – Choć to

ja znalazłam pana Masona. Właściwie to całkiem zabawna historia, uśmiejesz się… Ale Jane wcale nie było do śmiechu. Jej drobne dłonie zacisnęły się na gardle Charlotte, której w tym momencie również przeszła ochota do żartów. – Jane… – wycharczała. – Wybacz, jeśli czymś cię uraziłam. Ale z pewnością rozumiesz, że lepiej, byś nie wychodziła za pana Ro… che… ste… Nie mogła wydusić ostatniej sylaby. Brakowało jej powietrza. Jane była niesłychanie silna, zważywszy na jej mikrą posturę. A wszyscy goście patrzyli na Rochestera zmagającego się z panem Blackwoodem i nieprzytomnego Masona na podłodze. – Jane… – wykrztusiła Charlotte. Ucisk stał się silniejszy, aż mroczki zatańczyły jej przed oczami. Świat na obrzeżach jej pola widzenia zaczynał gasnąć. Ostatnim desperackim zrywem odepchnęła napastniczkę… a jej palce zaplątały się w naszyjnik. Sznur zerwał się, a perły posypały się po schodach. Ramiona Jane zwiotczały i opadły wzdłuż ciała, a Charlotte łapczywie zaczerpnęła upragnionego powietrza. Wtedy Jane wywróciła oczami i runęła jak długa na ziemię.

26 JANE Wzrok Jane zasnuły opary gęstej mgły. Nic nie widziała ani nie słyszała. Niby docierały do niej jakieś głosy, ale słowa tonęły w bawełnianym obłoku, nim zdążyły nabrać znaczenia. Chmura długo spowijała jej głowę, aż pewnego dnia rozwiała się, a do Jane dotarło, że leży na plecach na twardej i zimnej powierzchni, a nad nią unoszą się twarze. Pan Blackwood, Charlotte, Rochester. Pan Mason? I jakiś człowiek w bieli z Biblią w ręce… – Charlotte? – szepnęła Jane. – Gdzie ja jestem? – Ojej – wycharczała Charlotte i rozkaszlała się. – Nic nie pamiętasz? – Nic. Musiałam uderzyć się w głowę. O nie. Uderzyłam się w głowę? Pan Blackwood kucnął przy niej. – Pomóżmy pannie Eyre wstać. – Może powinniśmy jej powiedzieć, co się stało, zanim… wstanie – zasugerowała Charlotte. W toku dyskusji podjęto decyzję, że pomogą Jane usiąść na krześle, bo skoro mają jej powiedzieć, co zaszło, to lepiej, żeby siedziała. Nagłe przebudzenie wprawiło Jane w zdenerwowanie, ale dopiero gdy zobaczyła, co ma na sobie, zaczęła gryźć paznokcie. – Dlaczego weszłam tu cała na biało? – spytała drżącym głosem, sunąc dłonią po najgładszym jedwabiu, jakiego kiedykolwiek miała okazję dotykać. – Nie ukradłam tego. – Z jakiegoś powodu uznała, że powinna to od razu wyklarować. Zauważyła Rochestera chodzącego w kółko po drugiej stronie pomieszczenia. – Czy ktoś mi w końcu powie, co się stało? – No cóż – zaczęła Charlotte. – Krótko mówiąc… Zostałaś opętana przez ducha, który następnie, korzystając z twojego ciała, zgodził się poślubić pana Rochestera, który jak się okazuje, w tajemnicy więzi swoją żonę na strychu, a gdy już miałaś wygłosić przysięgę, do kościoła wpadliśmy my, przerwaliśmy ślub i zniszczyliśmy sznur pereł, który musiał być talizmanem ducha. Wówczas zemdlałaś i… i teraz jesteśmy tu. – Ano, jesteśmy… – zrzędził Rochester.

Pan Blackwood zacisnął pięści. – Pan niech już lepiej nic nie mówi. Charlotte stanęła u boku agenta. – Powinniśmy sprowadzić policję. – I co im powiecie? – spytał, uśmiechając się kpiąco. – Chwila – powiedziała Jane, pocierając czoło. – Moment. – Tak, wiem – stwierdziła Charlotte, wracając do przyjaciółki. – Opętanie to pewnie nic przyjemnego… Jane zsunęła jej dłoń ze swego ramienia i wstała. – Rochester ma żonę? Pan ma żonę? Rochester strzelał wzrokiem od twarzy do twarzy. – To nie tak, jak myślisz – zaskrzeczał. – Och, doprawdy? Powiem panu, co myślę. Otóż myślę, że jest pan żonaty i że próbował pan zbliżyć się do innej kobiety, która tą żoną nie jest. Zależało panu, żeby opętał ją duch! – W takim razie to dokładnie tak, jak myślisz. Ale mogę to wytłumaczyć. Jane skrzyżowała ramiona, zaraz potem to samo zrobiła stojąca obok Charlotte. Raptem Jane zauważyła, że kogoś brakuje. – A gdzie Helena? – Kto to jest Helena? – Nie zrozumiał Rochester. – Tu jestem – powiedział duch, wlatując do pomieszczenia. – Gdy zostałaś opętana, nawet ja nie mogłam do ciebie dotrzeć, więc postanowiłam sprowadzić pomoc. Niestety nie wiedziałam, do kogo się zwrócić ani co właściwie mam robić bez mojej Jane. Doszłam do wniosku, że to zadanie trzeba gruntownie przemyśleć, więc fruwałam po Thornfield, główkując. A potem zobaczyłam na drodze jadących na ślub gości. – Jak widzisz, wróciłam. – Jane zwróciła się do swojego niedoszłego męża. – Niech pan się wytłumaczy. Słucham. – Chodź ze mną, proszę. – Rochester wyciągnął dłoń. Jane tym razem jej nie przyjęła. Opuścił ją więc. – Wszystko ci pokażę. – Nie powinnaś z nim iść – poradziła Helena. – Chcę się dowiedzieć. Jane i reszta wyszli za Rochesterem z kościoła i podążyli zboczem wzgórza do Thornfield Hall. Wkroczyli do posiadłości obwieszonej ozdobami, a służba obrzuciła „państwa młodych” ryżem i płatkami kwiatów. – Przestańcie, jak pragnę zdrowia! – warknął Rochester. – Nie było

żadnego ślubu, wesela też nie będzie. Służba zniknęła z pola widzenia jak karaluchy przestraszone nagłym blyskiem światła. Wspięli się spiralną klatką schodową na najwyższe piętro wschodniego skrzydła, gdzie Rochester zaprowadził Jane tamtej feralnej nocy, gdy Mason został ranny. Gdy Helena uprzytomniła sobie, dokąd idą, stanęła jak wryta. – To ja tu poczekam – powiedziała. – Nie zniosę widoku tamtego pomieszczenia. Rochester rzeczywiście wprowadził ich do tego samego pokoju, gdzie leżał wówczas Mason. Teraz siedziała tam Gracja Poole. Coś wyszywała. Na widok przybyłych odłożyła robótkę. – Jak nasza pacjentka? – rzucił Rochester. – Nieco drażliwa – odparła Gracja Poole. – Pokaż nam, proszę. Gracja skrzywiła twarz. – Nie wiem, czy to dobry pomysł. Ostatnimi czasy warczy na wszystkich. Jane natychmiast przypomniała sobie przerażające dźwięki dochodzące zza drzwi tamtej okropnej nocy, gdy Mason o mało nie przeniósł się na tamten świat. Stanęła jej przed oczami dygocząca klamka i znowu usłyszała jęki wplecione w dobiegający zza okna szum wiatru. Dreszcz przeszedł jej po plecach, gdy Gracja Poole przekręciła klucz w zamku. Rochester przestąpił próg, a za nim Jane i reszta. Wewnątrz znajdowało się wielkie łoże z baldachimem w kolorze głębokiej czerwieni. Czerwone kotary zwieszały się także z sufitu, a jedna tkwiła przytrzaśnięta między skrzydłem okiennym a parapetem, jakby ktoś próbował uciec mimo wysokości. W kącie stał mały stolik, a na nim dwie szklanki. Jedna leżała przewrócona w kałuży jakiegoś płynu. Jane nie spostrzegła nikogo, dopóki silny podmuch wiatru nie rozwiał zasłon, ukazując siedzącą na krześle po drugiej stronie łóżka kobietę o włosach czarnych jak heban. Była chuda, wręcz niedożywiona. Jej ramiona pokrywały zadrapania i ranki, głowę miała pochyloną, jakby spała. Jane nie mogła oderwać od niej wzroku. Emanowała jakimś nieopisanym blaskiem. – Proszę, oto moja żona – powiedział Rochester. – Ożeniłem się z nią, zanim się dowiedziałem, że jej przodkowie chorowali na histerię. Usłyszawszy jego głos, kobieta uniosła głowę. – Nie jesteś moim mężem – wyrzekła monotonnie. A potem zauważyła pana Masona.

– Ty! – Rzuciła się na niego, ale zaraz opadła z powrotem na krzesło. Była przywiązana za nadgarstki. – Obiecałeś, że nie będziesz się w to mieszał! Tu as promis! Jane zwróciła uwagę na to, że powtórzyła się po francusku. – Już dobrze, Berto. To twój brat. – Rochester zwrócił się do Masona. – Niech pan już idzie. Wyprowadza ją pan z równowagi. Właściwie wszyscy powinniśmy się wynosić. – Nie! – Pani Rochester opadła na kolana. – Nie. To nie jest mój mąż. Proszę. – Widzicie? – Rochester wskazał ją gestem. – Na to szaleństwo nie ma lekarstwa. Wpadła w histerię. A teraz proszę wszystkich o opuszczenie pokoju, żebym mógł się zająć żoną. Pani Rochester oklapła na krzesło i zatopiła twarz w dłoniach. Wyglądała na wykończoną, sfrustrowaną i zrezygnowaną. Ale nie na szaloną. Czytelnicy zorientowali się już zapewne, że w tych czasach mężczyźni mieli wyraźną skłonność do nazywania kobiet histeryczkami. Korzystano z tego słowa chętnie i często, a w mniemaniu waszych drogich autorek – zdecydowanie zbyt swobodnie. A to, co działo się później, można już tylko opisać jako błędne koło. Im zacieklej kobiety protestowały, tym rozrzutniej szafowano określeniami „histeryczki” i „wariatki”. Niech będzie wiadome wszem wobec, że uważamy to za głęboką niesprawiedliwość. Pan Blackwood wwiercił się spojrzeniem w Rochestera. – Będziemy na pana czekać. Mason, Blackwood, Charlotte i Jane opuścili pokój. – Zaatakowała mnie tamtej nocy – zwierzył się Mason. – Nie miałem pojęcia, że szaleństwo owładnęło nią do tego stopnia. – Słabo mi. – Jane złapała Charlotte za rękę. – Biedna Jane. To był dzień pełen wrażeń. Pan Blackwood i pan Mason skłonili się wychodzącym kobietom, jakby georgiański obyczaj miał w tej sytuacji jakiekolwiek znaczenie. * Charlotte odprowadziła Jane do jej pokoju. Pomogła jej rozpiąć suknię i złożyła ją ostrożnie, a potem wyplątała welon z włosów. Nie zamieniły ze sobą ani słowa.

Jane włożyła swoją codzienną szarą sukienkę. Obie klapnęły na skraju łóżka. – Więc mówisz, że zostałam opętana? Charlotte skinęła głową. – Nie wierzę, że ci to zrobił. Powinien gnić w więzieniu. – I tak nikt w to nie uwierzy. – Jane usłyszała zmęczenie we własnym głosie. – Pamiętasz, co się z tobą działo, gdy byłaś pod wpływem ducha? – Nie – zaprzeczyła. – W jednej chwili rozmawiałam z panem Rochesterem, a w następnej… obudziłam się i zobaczyłam was. – A potem dowiedziałaś się, że Rochester ma żonę. – Charlotte sięgnęła do kieszeni po notes. – Poważnie? Zapiszesz to? Przyjaciółka zarumieniła się i odłożyła go na bok. – Musimy jak najszybciej stąd wyjechać. – Jane wyjęła ubrania z szafy i zaczęła je składać. – A jeśli chodzi o żonę… Rochester w kółko powtarzał, że jest szalona, ale nie wyglądała mi na wariatkę. – Rzuciła walizkę na łóżko. – Sfrustrowana, tak. Wykończona, tak. Ale szalona? Charlotte złożyła w równą kostkę wyjęte z szuflady pończochy. – Jestem tego samego zdania, kochana. Ale z drugiej strony nigdy nie widziałam żadnego wariata. Nie mam porównania. – Sprawiała wrażenie, jakby… – Jane umilkła na chwilę. – Jakbyśmy mogli z nią spokojnie porozmawiać przy herbacie, gdybyśmy ją tylko rozwiązały… Przerwało im pukanie do drzwi. – Jane? – dobiegł je głos Rochestera. Jane przyłożyła palec do ust, wpatrując się intensywnie w Charlotte. – Po prostu chcę stąd wyjechać – szepnęła. Przyjaciółka pokiwała głową i włożyła pończochy do kufra. Nagle ze ściany wyłoniła się Helena i prędko ogarnęła wzrokiem pakujące się kobiety. – O, super, dokąd jedziemy? Rochester zapukał jeszcze dwa razy. A potem trzeci. – Jane, proszę, porozmawiajmy. Jest mi przykro, że tak się wszystko potoczyło, ale byłem zrozpaczony. Czy ty byłaś kiedyś zrozpaczona, Jane? Czy byłaś kiedyś tak głodna, że oddałabyś wszystko za kęs chleba? Czy było ci kiedyś tak zimno, że zrobiłabyś wszystko dla odrobiny ciepła? I tak

zmęczona, że byłabyś gotowa zabić za pięć minut snu? Jane zamknęła oczy. Dobrze znała to uczucie. I wiedziała, że Charlotte też je zna. Wokół głowy Heleny buchnęła ognista aureola gniewu. Widmowa przyjaciółka miała nieco racji. Jane nigdy nie zwiodłaby nikogo tak, jak sama została zwiedziona przez dwulicowego Rochestera. Nie wspominając już o tym, że nigdy nie doprowadziłaby do opętania drugiego człowieka, byle osiągnąć swój cel. Ta myśl wywróciła jej żołądek na drugą stronę. Znowu pukanie. – Jane. Nie spotkałem w życiu nikogo takiego jak ty. Pamiętasz, jak rzuciłaś urok na mojego konia wtedy, na drodze? Charlotte uniosła brew, patrząc z ukosa na przyjaciółkę, która pokręciła głową i wskazała na Helenę, która z kolei wskazała z powrotem na Jane. – Wiedziałem wówczas – ciągnął Rochester – że przybyłaś tutaj, by zmienić moje życie. Wiedziałem, że szczęście, które tak długo wymykało mi się z rąk, w końcu zagości w moim sercu. Jane nie mogła już tego słuchać. – Jak śmiesz mówić podobne rzeczy? Jestem przecież kwintesencją nijakości. – Czy widzisz, za kogo ja wyszedłem? – wołał Rochester przez drzwi. – Jaja sobie robi…? – oburzyła się Helena. Jane zwinęła szkice i obrazy, a Charlotte upchnęła do walizki pędzle. – Jane – podjął niezrażony Rochester – to nie ma znaczenia, że jestem żonaty, bo byłbym szczęśliwy nawet wtedy, gdybym miał cię tylko za towarzyszkę. Za siostrę. Moglibyśmy żyć razem w willi na południu Francji. – Zapukał znowu, tym razem mocniej, bardziej nagląco. – Jane, mielibyśmy oddzielne pomieszczenia mieszkalne i wymieniali tylko niewinny pocałunek w policzek na urodziny. – Przestań do mnie mówić – rzuciła Jane. – Nie interesuje mnie to. – Jesteś miłością mojego życia. – Którego? Bo najwidoczniej masz kilka. – Przecież ty też poczułaś to co ja. Jane tupnęła energicznie. – Kłamiesz, manipulujesz i obracasz kota ogonem, byle tylko wyszło na twoje. Oświadczyłeś mi się, choć miałeś wówczas żonę, którą zamknąłeś na strychu jak zwierzę, a gdy poprosiłam o czas do namysłu, doprowadziłeś do

mojego opętania! A więc nie, nie sądzę, byśmy mieli mieszkać sobie razem w willi na południu Francji jak jakieś cholerne rodzeństwo! Helena stanęła jak wryta. Płomień zgasł, a jej włosy stanęły dęba. Charlotte wpatrywała się w Jane z otwartymi ustami. Jane wybałuszyła oczy i zakryła buzię dłonią, jakby nie wierzyła, że wyszło z nich brzydkie słowo. Ale gdy Rochester załomotał w grube dębowe drzwi raz jeszcze, a potem znowu, wargi same złożyły jej się do uśmiechu. – Jane, natychmiast otwórz! – Grzmiał rozsierdzony Rochester. – Natychmiast! Huknęło głośniej, jakby tym razem naparł na drzwi całym ciałem. Jane rozejrzała się za jakąś prowizoryczną bronią, ale wypatrzyła tylko szczotkę do włosów i masywne meble. – Może oknem? – podsunęła Charlotte. – Mam mu przyłożyć oknem? – Nie, ucieknijmy oknem. Przecięły pomieszczenie i wyjrzały na zewnątrz. Sypialnia Jane znajdowała się na drugim piętrze, a w dole była tylko ubita ziemia i trawa. – Ja pierwsza – powiedziała Helena. Przeniknęła przez ścianę i powoli opadła na ziemię. – Teraz wy! Jane machnęła na nią ręką. – Charlotte, komoda! Szybko! – Jane, może teraz jeszcze nie rozumiesz, ale wkrótce zrozumiesz wszystko! Huk. Rochester musiał przywalić w drzwi z rozpędu. Obie dziewczyny naparły na komodę, która zaczęła cal po calu przesuwać się w stronę drzwi. Pchały i pchały, aż nagle mebel przewrócił się na bok. – O nie! – wykrzyknęła Jane. Huk! Kawałek oderwanej framugi przeleciał przez pokój i uderzył o przeciwną ścianę. Jane i Charlotte złapały się za ręce. Przy kolejnym uderzeniu górna krawędź drzwi wypadła z zawiasów i potężna dębowa decha grzmotnęła o kamienną podłogę. Rochester stanął w wejściu, podświetlony od tyłu blaskiem świec z korytarza, dyszący i olbrzymi. – Prosiłem grzecznie – wycharczał. – Ty po prostu nie rozumiesz, co to znaczy „nie”, prawda? – rzuciła Jane. Rochester ruszył w ich stronę, lecz wtedy wpadł na niego jakiś rozmazany

kształt, i obalił go na ziemię. – Alexander! – wykrzyknęła Charlotte. – W nogi, drogie panie! – wydyszał zmachany agent. Rochestera oszołomił ten niespodziewany atak. Jane i Charlotte zdołały przecisnąć się obok niego, a potem pomknęły korytarzem, słysząc za sobą kroki pana Blackwooda. Chwilę później cała trójka usłyszała za sobą kroki Rochestera. – Szybciej! – wołał Blackwood. – Szybciej już nie możemy – odkrzyknęła Charlotte. – Widział pan buty, które musimy nosić? Dotarli do głównej sali i gdy już prawie ją przecięli, dopędził ich Rochester. Wpadł z mocą na pana Blackwooda i obaj mężczyźni wyrżnęli o ziemię. Jane i Charlotte zatrzymały się. – Panie Blackwood, żyje pan? – zmartwiła się Charlotte. – Tak – odpowiedział, przyduszony do ziemi przez zwalistego Rochestera. Mężczyźni oderwali się od siebie, wstali i mierząc się groźnym wzrokiem, unieśli ręce i rozstawili szeroko nogi, jakby mieli zaraz przystąpić do zapasów. – Uciekajcie! – polecił Blackwood, zasłaniając dziewczęta ciałem. – Znajdź nas w Haworth! – powiedziała Charlotte. – Uciekniemy do Haworth! – Znajdę was! A teraz w nogi! – Blackwood rzucił się ku mieczowi wiszącemu nieopodal na ścianie. Jane i Charlotte wypadły na zewnątrz i pobiegły w ciemną, zimną noc.

27 ALEXANDER Alexander wyrwał miecz z uchwytu na ścianie. Gdyby miał wybór, wolałby dobyć innej broni, ale i mieczem umiał się posługiwać. Zresztą wątpił, by Rochester wieszał pistolety na ścianach. (A tymczasem w Ameryce…) Pistolet uczyniłby go o wiele groźniejszym przeciwnikiem – rzuciło mu się na myśl. Rochester objął wzrokiem miecz i pozycję bojową przeciwnika. Ściągnął groźnie brwi. – Wszystko zepsułeś – wycedził. – Ona powinna być moja! – Tyle że ona nie chce. – Akurat będę się pytał! – Opamiętaj się, człowieku. Rochester poszukał wzrokiem innej broni. Tam! Drugi miecz! – Mieliśmy być razem! – wrzasnął i wyszarpnął miecz z pochwy. A więc pojedynek. Alexander nie miał nic przeciwko. – A co? Bez opętania się nie dało? – rzucił wyzywająco, ale gdy tylko przyszedł mu na myśl duch, który wyłonił się z Jane, gdy Charlotte zerwała sznur pereł, naszło go dziwne wrażenie. Kobieta, młoda i piękna, ubrana była… interesująco. Na tyle interesująco, że musiał odwrócić wzrok. Ale wydała mu się znajoma. Gdzieś już widział ten strój… – Ona jest jak słońce, a ja jestem ziemią, na którą padają jej promienie! – Słońce i ziemia nigdy nie będą razem – zauważył Alexander. Panna Eyre była wcale ładna, to prawda, ale żeby zaraz przyrównywać ją do słońca? To chyba lekka przesada. – Co to za kobieta? Ten duch, którego chciałeś poślubić? – Kimś, kto był kiedyś mój. – Rochester zaatakował serią popisowych manewrów, które oszołomiłyby Alexandra, gdyby sam znakomicie nie władał bronią białą. Zablokował uderzenie, szczęknęła stal. Mężczyźni zwarli się w misternym tańcu śmierci. Serce agenta waliło jak szalone, w żyłach płonął ogień. Konfrontacja z Rochesterem – tego właśnie pragnął Alexander. – Wiedziałem, że to byłeś ty – powiedział. – A teraz mi za to zapłacisz. Rochester wykonał upadek marionetki – skomplikowany manewr

składający się z kilku pomniejszych ruchów i całego mnóstwa zmyłek. – Niby za co? Alexander sparował atak Rochestera przekleństwem artysty. – Jestem Alexander Blackwood, a ty zabiłeś mojego ojca. Przygotuj się na… – Twojego ojca? A jak się nazywał? – Nicholas… – Nie znam ani nie znałem żadnego Nicholasa. Kłamstwo. Alexander wiedział, że Rochester łże. Mnóstwo ludzi nosiło to imię, więc statystycznie musiał jakiegoś znać. I wiedział, że Rochester znał przynajmniej jednego! Wyprowadził cios manewrem o nazwie szczęście trzech dam, mając nadzieję, że rywal nie zdoła go skontrować, ale Rochester okazał się godnym przeciwnikiem, który wiedział, że nauka fechtunku nigdy się nie kończy. Dwa raptowne smagnięcia klingą i ostrze Alexandra odbiło się od niej z mocą, aż zadrżało mu ramię. – Nie pokonasz mnie, chłopcze. Jestem wytrawnym szermierzem, nie to co mój… Znaczy, ty. Nie to co ty – warczał Rochester. Walka toczyła się w całym pomieszczeniu. Spleceni w boju mężczyźni krążyli wokół kanap i szezlongów, zasłaniali się sofami i fotelami, tłukli wazony i zrzucali ze ścian obrazy w ciężkich złoconych ramach. – Przygotuj się na śmierć. – Alexander zrobił wypad, próbując zaskoczyć Rochestera ciosem w samo serce, ale nikczemnik odskoczył na bok i potężnym cięciem o mało nie wybił młodzieńcowi miecza z ręki. – Mój ojciec był twoim przyjacielem! – Naprawdę nie wiem, o czym mówisz – powiedział Rochester, gdy walka przeniosła się do bawialni. – W życiu nikogo nie zabiłem. Dlaczego on idzie w zaparte? Przecież wszystko wyszło na jaw! Alexander raz jeszcze wykonał szczęście trzech dam, żywiąc nadzieję, że przeciwnik nie spodziewa się drugi raz tego samego manewru. Ale się spodziewał. Alexander musiał przyznać, że mężczyzna jest lepszym szermierzem od niego. Lecz widząc, że Rochester poślizgnął się na parze okularów, które walały się po podłodze, zwietrzył szansę na zwycięstwo i pchnął potężnie, gdy mężczyzna stracił równowagę. Przeciwknik upadł na ziemię. Zdyszany Alexander przyłożył mu ostrze do gardła. – Czternaście lat czekałem na tę chwilę – wyrzęził. – Pomszczę śmierć

ojca. – Ale ja go nawet nie znałem – bronił się Rochester. – Jak mi Bóg miły. Alexander gromił go wzrokiem. Zapiekła nienawiść wprawiła jego dłoń w niekontrolowane drżenie. Krew zbierała się w miejscu, gdzie klinga przebiła cienką skórę na gardle leżącego mężczyzny. Alexander nigdy jeszcze nie zabił człowieka, ale wiedział, że gdy już się to zrobi, to nie ma odwrotu. – Nie zabiłem twojego ojca – powtórzył Rochester. Jego uwagę zwrócił błysk nieopodal miejsca, gdzie klinga stykała się z grdyką przeciwnika. Nie dostrzegł wcześniej, że na szyi mężczyzny wisi mały żelazny kluczyk. Nagle w głowie rozbłysło mu kilka myśli: pani Rochester zarzekała się, że pan Rochester nie jest jej mężem. Pan Rochester utrzymywał, że nie znał ojca Alexandra. Równocześnie zachwycał się urodą panny Eyre. Alexander ciął ostro w prawo, zrywając łańcuszek z jego szyi. Kluczyk zadzwonił o podłogę. A z ciała pana Rochestera wyskoczył duch młodszego mężczyzny. Rochester – prawdziwy Rochester – zwalił się na podłogę. A Alexander rzucił się po klucz. Duch zmroził go spojrzeniem. – Ty wścibski głupcze. Ten dom był mój. Miałem wszystko, czego pragnąłem. I uszłoby mi to na sucho, gdyby nie… Agent stuknął ducha w czoło, wsysając z powrotem do talizmanu. * Kilka minut później, gdy Alexander zawlókł Rochestera do jego pokoju i ułożył na łóżku, odszukał panią Fairfax i resztę służby. Nie tłumaczył im sytuacji, ale teraz, gdy miał na sobie swoją maskę, pojął, że zaszło tu dzisiaj coś na kształt pozazmysłowej perswazji. – Gdzie są panny Brontë i Eyre? – zapytał, czekając, aż pani Fairfax zaparzy herbatę. – Przebiegły przez dom, jakby goniły je wszystkie piekielne ogary. Dobroci łaskawa, nigdy nie widziałam, by kobieta tak szybko biegała. Pytania kłębiły się w głowie Alexandra i kusiło go, by się dowiedzieć, ile pani Fairfax wie o tym, co się dzieje w Thornfield. Ale herbata była już gotowa, zaniósł więc tacę na górę. Wraz z małą szkatułką zawierającą

żelazny kluczyk. Rochester siedział na łóżku, wodząc po pomieszczeniu skonfundowanym wzrokiem. Uniósł ręce, pozwalając, by materiał pościeli prześlizgnął się między jego palcami. Alexander nalał mu herbaty i podsunął filiżankę. – Może pan mówić? Rochester pokiwał głową. – Myślę… że tak… – Miał normalny głos, w końcu używał go cały czas, ale po latach w stanie opętania zapomniał chyba, jak samodzielnie formować słowa. Herbata mu pomoże – pomyślał agent. – Herbata jest dobra na wszystko. – Niech pan wypije. – Usiadł i wskazał filiżankę, w którą wpatrywał się tępo Rochester. – Mam do pana kilka pytań. Zanim Alexander zdołał ubrać w delikatne słowa wiadomość o tym, że jego żona przez półtorej dekady tkwiła zamknięta na strychu, na obliczu Rochestera odmalowało się zrozumienie. – O nie… – Schował twarz w dłoniach i jęknął. – On ją zamknął. Ten drań. On… – On? – podchwycił Alexander. – Jaki on? – Mój brat Rowland. Wierny sługus Wellingtona. – Może pan dokładniej? Wreszcie Alexander uzyska odpowiedzi. A przynajmniej tak mu się wydawało, bo Rochester poderwał się na nogi i wyminął chwiejnym krokiem Alexandra i herbatę. – Muszę iść do żony. – Chwila! Powiedziałem przecież, że mam do pana kilka pytań! Rochester był o wiele szybszy, niż Alexander gotów był przypuścić. Ruszył za nim i akurat zdążył usłyszeć: – Jak śmiesz tu przychodzić?! Wynoś się! – Wybacz. Wróciłem, bo… Alexander wyłonił się z pokoju za Rochesterem i zobaczył go na schodach wiodących na trzecie piętro. Na półpiętrze poniżej stał pan Mason. Obydwaj mężczyźni umilkli na widok Alexandra. – Później pogadamy – wysyczał pan domu, a potem puścił się biegiem na górę, pokonując po dwa stopnie naraz. – O co tu chodzi? – zdziwił się Alexander. Mason pokręcił głową.

– O nic. Alexander miał pewność, że nie takie znowu nic. Ale nie miał teraz czasu na rozwiązywanie kolejnych tajemnic. – O cokolwiek chodzi, powodzenia, sir – powiedział, po czym zbiegł po schodach, chcąc złapać panny Brontë i Eyre, zanim uciekną zbyt daleko. Nie spotkał ich na drodze. Charlotte powiedziała, że wrócą do Haworth. Będzie musiał spotkać się tam z nimi później, kiedy już wypyta Rochestera o wszystkie nurtujące go kwestie. Ale gdy wrócił do domu, odkrył, że Rochester gdzieś przepadł, nikt nie wie gdzie. Zniknęła też Gracja Poole. Jak Alexander ma się czegokolwiek dowiedzieć, jeśli wszyscy mu znikają? Wtedy na parapecie wylądował gołąb i zagruchał do niego. Do nogi przymocowaną miał wiadomość. Zawierała jedno zdanie zapisane charakterem pisma Wellingtona: Natychmiast wracaj. Zanim Alexander wyruszył, wrócił na moment do sypialni, gdzie duch Rowlanda zaatakował dwie młode damy. Znalazł notes panny Brontë i wsunął go do kieszeni na piersi. Nakrył go dłonią. A potem zabrał szkatułkę i resztę swoich rzeczy i opuścił Thornfield. * Dotarłszy do Westminsteru, pomknął do pałacu i jego sekretnych pomieszczeń. Ruszył prosto do wielkiej biblioteki, niosąc szkatułkę pod ręką. Zapukał do drzwi Wellingtona i czekał na odpowiedź. Czuł, jak serce łomocze mu w piersi. Gdy usłyszał głos przełożonego, wszedł do środka. – Dobry wieczór, panie Blackwood – powiedział książę. – Co pan dla mnie ma? Alexander podszedł do biurka i postawił szkatułkę na blacie. – Ducha. – Jak zwykle. – Wellington uśmiechnął się ciepło. – Zastanawiałem się, dokąd tak szybko pobiegłeś. Wysłałem posłańca do twojego mieszkania, ale właścicielka powiedziała tylko, że zniknąłeś gdzieś z panną Brontë i jakimś osobliwym mężczyzną.

– To prawda, sir. Musiałem niezwłocznie stawić się w Thornfield. Otrzymałem wieści, że panna Eyre jest w niebezpieczeństwie. Ruszyliśmy jej na ratunek. – Czy nic jej nie jest? – zatroskał się Wellington. Alexander uspokoił go skinieniem. – Musiała uciec od Rochestera. Nie uwierzy pan, co próbował zrobić. Przez twarz księcia przemknął wyraz trwogi. – No? – ponaglił. – Nie trzymaj mnie w niepewności. Co ten łachmyta chciał zrobić pannie Eyre? – Chciał ją poślubić. Sprawił, że opętał ją duch. – Nie może być! – Talizmanem był… – Urwał, bo nagle, zupełnie nieoczekiwanie, przypomniał sobie rozmowę o perłowym naszyjniku. Bo rozmawiali już o nim. W tym samym miejscu. Lata temu. To był ten sam naszyjnik, w którym uwięził ducha tamtej śpiewaczki operowej Selene i który osobiście dostarczył księciu. Jakim cudem te perły znalazły się w posiadaniu Rochestera? Chyba że… Chyba że to Wellington dał perły Rowlandowi. Rochester nazwał przecież swojego brata sługusem Wellingtona. – Ach. – Oblicze księcia uległo powolnej przemianie. – Widzę, że już rozumiesz. Przypomniałeś sobie o perłach, prawda? – Jakich perłach? – powiedział Alexander, szukając wzrokiem jakiejś broni, ale nic nie znajdując. – Okłamywałeś mnie cały ten czas. Jesteś kłamliwym kłamcą, który kłamie jak najęty. – Oczywiście, że kłamałem – westchnął książę. – Jestem politykiem. – Ale dlaczego? – Serce zamarło Alexandrowi w piersi. Cały jego świat walił się w gruzy. – Dla pieniędzy. Dla władzy. By uciszyć tych, którzy stają mi na drodze. – Na przykład mojego ojca. – Twój ojciec nie umiał patrzeć szerzej. Próbował mnie powstrzymać wraz z tymi głupimi Rochesterami. Więc musiałem się nimi zająć. Alexander poczuł, jakby ktoś wraził mu w pierś sztylet aż po rękojeść. – Z twoim ojcem poszło łatwo – ciągnął Wellesley ze zmienionym wyrazem twarzy. – To z Rochesterami nie mogłem się uporać przez lata, nawet gdy sprawiłem, że jego opętał duch, a ona została uwięziona. Ale teraz, skoro mam pannę Eyre, są mi już zupełnie niepotrzebni.

– A masz pannę Eyre? Pewnie dotarły już do Haworth – pomyślał. – Chyba że złapał je Rochester. – Prawda, jeszcze nie. Ale to się wkrótce zmieni. Wellington nieoczekiwanie przyłożył Alexandrowi w głowę szkatułką. Gwiazdy zatańczyły mu przed oczami, z rozcięcia na skroni trysnęła krew. I choć Alexander próbował walczyć, nogi ugięły się pod nim i zwalił się na ziemię. Przez następne kilka chwil odzyskiwał i tracił przytomność, świadom tylko na tyle, by zrozumieć, że ktoś wlecze go korytarzem tonącym w czerwieni. Uprzytomnił sobie, że to przez krew, która zalewa mu oko. A potem do jego nozdrzy wdarł się okrutny smród. – Miałem nadzieję, że do tego nie dojdzie – dobiegł go głos Wellingtona. – Nie byłeś mi obojętny, Alexandrze. Chciałem, byś spojrzał na świat moimi oczami. W końcu to ja cię wychowałem. Ale niestety, zanadto jesteś podobny do ojca. Zdrajca przetoczył Alexandra na brzuch i wrzucił do Tamizy. Przynajmniej panna Brontë i panna Eyre są bezpieczne – rozbłysła mu w głowie ostatnia myśl.

28 CHARLOTTE – Chodzimy w kółko – zaobserwowała Jane. – Niemożliwe. – Charlotte otwartą dłonią osłoniła oczy przed słońcem. Powiodła wzrokiem po szumiących wrzosowiskach, które ciągnęły się wokół jak okiem sięgnąć. W okolicy nie było żadnego miasteczka ani nawet pojedynczego domu, na próżno szukały najmniejszych oznak bytności ludzi. Nie żeby Charlotte mogła je zobaczyć, nawet gdyby tu były. W zamieszaniu w Thornfield Hall zgubiła gdzieś okulary. (Szanowni czytelnicy, proszę wstać. Uczcijmy minutą ciszy grube jak denka od butelek okulary panny Brontë, które przedwcześnie rozstały się z tym światem, gdy ich właścicielka upuściła je na podłogę, gdzie zmiażdżył je obcas pana Rochestera, co uratowało życie panu Blackwoodowi). Zamiast wrzosowisk widziała więc rozmazaną, czerwono-złotą plamę… oraz olbrzymią skałę, która wystawała z obłości wzgórza po prawej stronie. – Wiem, że ten porośnięty mchem głaz może wydawać ci się znajomy – powiedziała, chcąc pocieszyć zmartwioną Jane – ale to nie jest ten sam porośnięty mchem głaz, który mijałyśmy godzinę temu. To zupełnie inny porośnięty mchem głaz. Na pewno. Jane posłała jej zmęczone spojrzenie. – Helena mówi, że musi odpocząć – wychrypiała. – Jest zmordowana. Chyba zamordowana – pomyślała Charlotte, ale nie miała siły się spierać. Poza tym ją także bolały nogi, a oczy same się zamykały. Kiwnęła więc głową i zatrzymały się przy znajomo wyglądającym głazie (tak, to definitywnie był ten sam kamień, teraz wiedziała to na pewno). Siedziały chwilę na rozmokłej ziemi porośniętej trawą, łapiąc oddech. Jakim cudem trafiły na to pustkowie? Pierwszego dnia dopisało im szczęście. Po ucieczce z Thornfield szły przed siebie, aż dotarły do drogi, którą akurat przejeżdżał wóz. Pomachały na woźnicę, a on się, dzięki Bogu, zatrzymał. Spytały, dokąd jedzie, a on wymienił nazwę miasteczka rzut cylindrem od Haworth, gdzie umówiły się na spotkanie z Alexandrem. Haworth było tak jakby domem Charlotte, choć nie spędzała tam za wiele czasu, a poza tym uznała, będą bezpieczne u boku taty i Brana. Woźnica powiedział, że weźmie je ze sobą za symboliczną opłatą w wysokości

trzydziestu szylingów. Zdołały uciułać dwadzieścia. Woźnica uznał, że za tę kwotę zabierze je najdalej do Whitcross, które nie było miasteczkiem w ścisłym tego słowa znaczeniu, a raczej miejscem, gdzie przecinały się dwie wiejskie drogi. Ale ponieważ znajdowało się dość blisko Haworth, Charlotte uznała, że resztę odległości pokonają pieszo. I że szybciej będzie pójść na skróty przez wrzosowisko. – Helena mówi też, że jest głodna – oznajmiła zziębnięta Jane. Charlotte również kiszki marsza grały. Głód nie był jej obcy – i wiedziała, że Jane też nie – ale w całym swoim życiu nigdy nie była jeszcze tak głodna jak teraz. W ciągu ostatnich dwóch dni nie zjadły nic poza garścią podejrzanie wyglądających jagodopodobnych owoców. Pierwszego dnia głód był jak ciężki kamień zalegający w żołądku. Teraz Charlotte była tak głodna, że kręciło jej się w głowie. Nie pomagał też fakt, że w zasięgu wzroku nie było żadnego miasta. – Przepraszam, to przeze mnie się zgubiłyśmy – powiedziała Charlotte. – Mam kiepską orientację w terenie. – Nie przejmuj się – wybełkotała Jane. – Przynajmniej mam władzę nad własnym ciałem. Zawsze to coś. Są gorsze rzeczy od zgubienia się na wrzosowisku. Jak na przykład śmierć głodowa. Obydwie wydawały się wisieć nad nimi jak miecz Damoklesa. A niech to – rzuciło się na myśl Charlotte. – Właśnie dlatego nie lubię wychodzić z domu. Nagle usłyszały jakiś dźwięk. Po wrzosowiskach niosło się echo bijącego dzwonu. Obie usiadły raptownie. – Helena pyta, co to – powiedziała Jane. – To dzwon kościelny! – sapnęła Charlotte. – Jak sądzisz, z której strony dochodzi? – Stamtąd. Tym razem prowadziła Jane. Z wysiłkiem parły naprzód, ale po chwili bicie ustało i nie słyszały już nic poza przenikliwym świstem wiatru. Miasta w dalszym ciągu nie było widać. – A niech to! – krzyknęła Charlotte. – Przecież nie możemy być daleko od Haworth. – Helena mówi, że nogi ją bolą. Charlotte zrobił się odcisk na dużym palcu. Była całkiem pewna, że Helenie się nie zrobił. Westchnęła. Powoli zapadał zmrok. Wkrótce zrobi się

zupełnie ciemno i jeszcze zimniej. A sądząc po zbierających się na niebie ciężkich chmurach, lunie deszcz. Poczuła na policzku pierwszą kroplę. Potem drugą na czubku głowy. Wyszły z Thornfield bez czepków, nie miała nawet swojej torby z ułamaną rączką. Gdy się rozpadało, tylko zamknęła oczy i przekrzywiła głowę, zmuszając się do skupienia całej uwagi na oddychaniu, nie na realnym niebezpieczeństwie, w którym się znalazły. Wyobraziła sobie, że szuka ich pan Blackwood. Że przemierza wrzosowiska konno, odchodząc od zmysłów. Że woła ją po imieniu. Kto wie, może już dotarł do Haworth? A jeśli tak, to się zapewne domyślił, że one tam nie dotarły, i zaczął ich szukać. Może znajdzie je lada moment? Ale pan Blackwood nie nadjeżdżał. Przełknęła rosnącą w gardle gulę. To było jedno z tych transformujących doświadczeń, o których pisali wielcy pisarze. To muszą być te głębiny rozpaczy, o których gdzieś czytała. Tak doniosła chwila domagała się udokumentowania. Wtedy zorientowała się, że zapodziała gdzieś notes. Tę stratę odczuła najdotkliwiej. Ale nawet gdyby miała notes przy sobie, to bez okularów i tak nie mogłaby niczego zapisać, poza tym palce miała tak zgrabiałe z zimna, że nie utrzymałaby ołówka. – Ja też cię przepraszam, Charlotte – powiedziała Jane drżącym głosem. Otworzyła oczy. Jane stała przed nią. Jej włosy i cała górna część sukienki były przemoczone, a jej twarz wyrażała to samo przygnębienie, które czuła Charlotte. Trudno było stwierdzić w siąpiącym deszczu, ale Jane mogła nawet płakać. – Ale za co? – zdziwiła się Charlotte. – To przeze mnie się zgubiłyśmy. – Nie, to wszystko moja wina. Nawet by cię tu nie było, gdyby nie ja. A teraz tu umrzemy. – Nie umrzemy – zapewniła ją Charlotte, choć z zimna już zaczynała szczękać zębami. – Widziałam tu już trzy duchy – wyznała Jane. – Wszystkie umarły w tej okolicy. Charlotte przyskoczyła do Jane i złapała ją za ręce. – Możesz je zapytać, którędy do Haworth? – Helena mówi, że bycie martwym nie jest takie złe. – Helena nie jest zbyt pomocna – odpowiedziała taktownie Charlotte. Jane skrzywiła się. – Helena mówi też, że za twoimi plecami jest jakieś światło.

Charlotte okręciła się na pięcie. Niebo szybko ciemniało i zapadała noc, ale Jane miała rację – na tle dalekiego wzgórza widziała wyraźnie przyćmione światło. A przynajmniej tak jej się wydawało. Nie umiała stwierdzić bez okularów. – Helena mówi, że powinnyśmy iść w stronę światła. Powlokły się we wskazanym kierunku i wkrótce odkryły, że na ich drodze znajduje się bagno. Charlotte co rusz potykała się i wpadała w błoto, ale Jane zawsze pomagała jej wstać. Razem przedzierały się przez rozmiękłą ziemię, aż w końcu wygrzebały się na coś, co w półmroku przypominało drogę. Droga! A droga prowadziła do bramy, brama z kolei do domu. Na progu nogi odmówiły Charlotte posłuszeństwa i padła na ziemię jak marionetka, której ktoś przeciął sznurki. Poczuła, jak obok niej upada Jane. Z wnętrza budynku dobiegały głosy. – Muszę przyznać, że miło wrócić do domu – powiedział pierwszy z nich, należący chyba do dziewczynki. – Nawet jeśli tylko na chwilę. – Jak myślisz, jak długo pozwolą nam zostać? – rozległ się drugi, również dziewczęcy, ale brzmiący bardzo dziecięco. – Chyba dopóki dom nie zostanie sprzedany – odpowiedział ten pierwszy. Znała skądś te głosy. Charlotte naszła szalona myśl, że to głosy jej sióstr Emily i Anne, co było, rzecz jasna, niemożliwe, bo przecież były teraz w Lowood. To muszą być głosy aniołów – wydedukowała. – Może zapukamy? – wycharczała Jane. Ale dokumentnie opadły z sił. – Heleno, ty zapukaj – powiedziała Charlotte. Przez jakiś czas leżały obok siebie na progu, moknąc i dygocząc z zimna, aż wreszcie usłyszały na drodze kroki, a potem stłumiony okrzyk zaskoczenia. Gdy Charlotte otworzyła oczy, ujrzała przed sobą oblicze Brana. Nie spodziewała się, że anioły wyglądają jak jej brat. – Szarlotka! – krzyknął chłopiec. – I… Jane? Znaczy, panna Eyre! Co wy robicie w domu? Z gardła Charlotte dobył się chrapliwy śmiech. Najwyraźniej wciąż żyły. I były w domu. Przez dwa bite dni błądziły po wrzosowiskach, by ostatecznie wylądować na progu domu rodzinnego w Haworth. Roześmiała się głośniej. A potem stęknęła z bólu. – Em! Annie! – zawołał Bran. – Chodźcie tu szybko! Emily i Anne – tak, jej siostry też tu były – przybiegły i pomogły Branowi na poły zanieść, na poły zawlec Jane i Charlotte do środka i ułożyć przy

kominku w salonie. Następnie Bran udał się do kuchni, podczas gdy dziewczynki udały się na poszukiwania świeżych i suchych ubrań. Nakarmiono je obie cienką zupą, opatulono kocami. Podano nawet kilka kropel brandy. Po dłuższej chwili Charlotte wróciła do świata żywych i poczuła się na tyle silna, by móc coś powiedzieć. – Co wy tu robicie? – spytała Emily. Miała złe przeczucie. Żołądek zacisnął jej się w supeł i wiedziała, że nie ma to nic wspólnego z głodem. Emily i Anne powinny być w Lowood. Nie istniał żaden powód, dla którego miałyby wrócić do Haworth. Chyba że… – Tata zmarł – powiedziała Annie. – To stało się nagle – dodała dyskretnie Emily. – Serce. – Pochowaliśmy go wczoraj. Oczywiście posłalibyśmy po ciebie – powiedział Bran – ale nie było cię w Lowood, a ja nie wiedziałem, gdzie mam cię szukać. Po naszym rozstaniu na dworcu miałaś wrócić do szkoły. Gdzieś ty była? – Zacisnął usta w charakterystycznym grymasie, który na kilka sekund boleśnie upodobnił go do ojca. Nigdy nie łączyła ją z nim szczególna więź, przez większość jej życia był tylko odległą, chłodną i milczącą postacią, ale wciąż pozostawał jej ojcem. A teraz nie żył. – Coś mi wypadło – powiedziała, z trudem hamując łzy. – Nieważne – stwierdził Bran, poklepując ją po dłoni. – Ważne, że jesteś tu teraz, prawda? – Tak. Teraz już jestem. I wy też. I wygląda na to, że nieźle sobie radzicie. Bran pokiwał głową, wyraźnie z siebie zadowolony. Chyba z łatwością przyszło mu zaakceptowanie wolty, którą w ostatnich dniach wykonało jego życie. Pastor. Proboszcz, duchowy przewodnik całej parafii. Charlotte tak naprawdę nie sądziła, że Bran udźwignie taką odpowiedzialność, ale najwyraźniej zmienił się od chwili, gdy pożegnała się z nim na dworcu. Miał już szesnaście lat. Niedawno obchodził urodziny, które też przegapiła. Ale teraz nosił się i zachowywał, jakby miał co najmniej dwadzieścia. Kiedy on zdążył tak dorosnąć? – Czy kontaktował się z tobą pan Blackwood? – spytała. – Pan Blackwood? – Twarz mu się zmieniła na wspomnienie Blackwooda. – Nie. A powinien? – Odwrócił uwagę pana Rochestera, żebyśmy zdołały uciec wraz z Jane – wyjaśniła. – Obiecał, że tu się spotkamy. – Nie, nie widziałem się z nim – powiedział Bran. Dreszcz przebiegł Charlotte po kręgosłupie, jakby resztki zimna, które

wniknęło w jej ciało na wrzosowisku, w końcu je opuszczały. – No cóż… Powinien tu być lada moment. Poczekajmy na niego. Czekała tydzień, ale Blackwood się nie pojawił. Przez pierwszych kilka dni aż podskakiwała, gdy dobiegał ją z zewnątrz choćby najmniejszy dźwięk, ale za każdym razem spotykał ją zawód – odgłos nie zwiastował przyjazdu Alexandra. Zaczynała powoli rozumieć, że wydarzyło się coś złego. – Nie bój nic, pan Blackwood umie o siebie zadbać – przekonywał Bran, ale Charlotte nie mogła przestać się martwić. – Pewnie wrócił do Londynu, żeby złożyć raport – powiedziała Jane, gdy wychodziły razem do ogrodu. – Ale obiecał, że nas znajdzie – opierała się Charlotte. – Powiedział, cytuję, „znajdę was”. Jane bezradnie wzruszyła ramionami. Przez ostatnich kilka dni Charlotte była kłębkiem nerwów. Jak oni wszyscy. Cała grupa – Bran i Charlotte, Emily i Annie, Jane, nawet Helena, jak twierdziła Jane – czuła zbliżającą się zagładę. A jeśli nie zagładę, to przynajmniej jakąś radykalną zmianę. Dom w Haworth musiał zostać sprzedany, o tym właśnie rozmawiały panienki Brontë, gdy na progu legły Jane z Charlotte. Ojciec nie zostawił dzieciom spadku, jedynie parafię, którą miał przejąć Bran. A więc Emily i Anne będą musiały wrócić do Lowood. Charlotte nie chciała nawet myśleć o powrocie, więc znalazła sobie pracę w mieście na stanowisku nauczycielki i kwaterę w małym pokoiku przylegającym do gmachu szkoły. Nie była to najlepsza posada na świecie, ale lepsze to niż nic. – Chyba znów powinnam spróbować szczęścia jako guwernantka – powiedziała Jane, gdy pokonywały ścieżkę na przełaj przez ogród. – U kogoś, kto nie wymaga referencji. – Uważam, że byłaś świetną guwernantką – powiedziała Charlotte. Jane milczała. Zapatrzyła się na uschnięty krzew róży, ale oczami wyobraźni patrzyła na coś innego. Może na Thornfield Hall. Charlotte wiedziała, że Helena nie odstępuje Jane na krok, ale przypuszczała, że prawdziwym nawiedzającym ją duchem jest wspomnienie pana Rochestera. Złamanego serca nie zaklei się plastrem. Charlotte kopnęła kamyk leżący na Drodze. Nie mogła pogodzić się z myślą, że Jane pójdzie do jakiejś innej pracy, a ona nigdy jej już nie zobaczy. Byłoby wspaniale, gdyby mogli wszyscy zostać w Haworth – Emily, Annie, Bran i Jane – jak jedna, wielka, szczęśliwa rodzina.

Ale wiedziała, że to niemożliwe. – Zostanę jeszcze tydzień, góra dwa – podjęła Jane. – A potem rzucę się w wir nowej przygody, którą będzie uczenie dzieci francuskiej koniugacji. Hura. – Hura – zgodziła się niemrawo Charlotte. Za ich plecami ktoś chrząknął. Obróciły się i zobaczyły Brana. Charlotte uniosła okulary. (Tak, wiemy, okulary jak denka poległy w bitwie o Thornfield, ale Charlotte odkryła zapasową, nieco bardziej znoszoną parę w szufladzie w swoim starym pokoju, więc widziała brata doskonale). Miał na sobie urzędowe ubranie ojca, choć może nie powinien, bo spodnie wisiały na nim jak na wieszaku. Zauważyła, że próbował okiełznać swoją dziką, czerwoną czuprynę za pomocą grzebienia i odrobiny wody. W okularach prezentował się jak intelektualista. – Dzień dobry, Szarlotko, dzień dobry, panno Eyre – powiedział, nisko się kłaniając. – Cześć, Bran – odpowiedziała Charlotte. – Co robisz? Przestąpił z nogi na nogę. – Tak się zastanawiam… czy nie byłaby pani skłonna… udzielić mi prywatnej audiencji? – Że co? – nie zrozumiała Charlotte. – Mówię do panny Eyre. – Bran bladł coraz bardziej i jego piegi były teraz szczególnie widoczne. – Muszę z nią o czymś pomówić. W cztery oczy. Charlotte milczała przez kilka uderzeń serca. Zarówno ona, jak i Jane nie miały pojęcia, o co może mu chodzić. – Nie ma sprawy, oczywiście – powiedziała w końcu i ruszyła w stronę domu, zostawiając Brana sam na sam z Jane. No, nie do końca sam na sam, bo po pokonaniu paru kroków przystanęła i zaczęła strzyc uszami. Niestety wiał wiatr, jak zawsze w tej części Anglii, więc usłyszała tylko kilka słów: plebania – tak, na pewno powiedział coś o plebanii, o skromnym proboszczu – pewnie chodziło o Brana; o powinności; o rodzinie i… o miłości? Wtedy Jane ruszyła w kierunku domu, energicznie kręcąc głową. Bran pobiegł za nią. – Przynajmniej niech pani obieca, że to rozważy! – wołał błagalnie. – Mowy nie ma! – wybuchnęła Jane. – Nie wyjdę za pana, panie Brontë! W głowie mi się nie mieści, że ośmielił się pan mi oświadczyć! Po tym wszystkim, co ostatnio przeszłam!

– Ale czy pani nie widzi, ile rozwiązałoby to problemów ? – dyszał. – Jane! Gdybyśmy się pobrali, mogłabyś zostać w Haworth! To byłby twój dom. Miałabyś rodzinę. Jeśli mnie nie poślubisz, dokąd pójdziesz? Stanęła tak nagle, że prawie na nią wpadł. Okręciła się i wycelowała w niego palcem. – Czy mnie kochasz, Branwellu Brontë?! – wrzasnęła. – No… nie, niezbyt. – Po niedawnej bladości nie było śladu, bowiem gwałtownie poczerwieniał. – Ale co ma do tego miłość w dzisiejszych czasach? Nasze małżeństwo byłoby raczej układem między przyjaciółmi. Jeśli pani chce, moglibyśmy być jak brat i siostra… Ogniki furii zapłonęły w jej oczach. – Och, gdzież ja znajdę drugiego takiego romantyka! Zaraz, już wiem, chyba tylko w Thornfield Hall, gdzie inny idiota, który chciał być moim braciszkiem, o mało mnie później nie zabił! – Odepchnęła go od siebie oburącz, po czym odwróciła się i pognała ścieżką prosto do domu. Charlotte usłyszała trzaśnięcie drzwiami i stłumiony krzyk wściekłości. Zorientowała się, że ma szeroko otwarte usta. Zamknęła je i podeszła do tego oszołomionego, nieogarniętego poczciwiny, który był jej bratem. Bran gapił się pustym wzrokiem w drzwi, którymi oddzieliła się od niego niedoszła narzeczona. – I jak? Zgodziła się? – Zdobyła się na współczujący uśmiech. – Nie – odparł. – Nie zgodziła. – Najwidoczniej. I trudno jej się dziwić, zważywszy na to, co niedawno przeżyła. Rumieniec na jego policzkach się pogłębił, aż zgubiły się w nim wszystkie piegi. – Wiem, wiem – rzucił ostro. – Dziwnie wyglądam, jestem ciamajdą, wszystko psuję. Ale ja tylko chciałem wyświadczyć jej przysługę. Nie ma się do kogo zwrócić. Pomyślałem… – Wiem, słyszałam, co pomyślałeś. – Charlotte wzięła go pod rękę. – To bardzo wielkoduszne z twojej strony. Bezmyślne, ale wielkoduszne. – Ech, przepraszam – wybeczał jak owca. – Mnie nie przepraszaj, ją przeproś. Ale najpierw daj jej ochłonąć – dodała prędko, gdy z piętra dał się słyszeć jeszcze jeden wściekły krzyk, a potem głośny trzask. Szli chwilę w ciszy. Twarz Brana powoli wracała do normalnego koloru. Poprawił okulary na nosie.

– Ależ ja jestem piramidalnie głupi – powiedział, śmiejąc się gorzko. – To prawda. Ale będziesz wspaniałym pastorem. – Naprawdę tak myślisz? – Oczy z miejsca mu pojaśniały. – A pewnie, że tak! – Roześmiała się. – Wierzę w to całym sercem.

9 JANE Jane widziała już, czemu ten stan ducha nazywa się „złamanym sercem”. Czuła w piersi fizyczny ból. Była to niedogodność porównywalna z atakiem grypy i Jane przez pierwszych kilka dni zastanawiała się, czy czasem nie zachorowała. – Zmierz mi temperaturę – prosiła Charlotte kilkanaście razy dziennie. Przyjaciółka posłusznie to robiła, choć Jane, co dało się dostrzec gołym okiem, była zdrowa jak ryba… przynajmniej na ciele. – Jest złym człowiekiem, który źle cię traktował – przekonywała Charlotte. – Wiem… – zgadzała się Jane. – Po prostu do mojego serca jeszcze to nie dotarło. Helena westchnęła. – Gdyby tylko twoje serce miało mózg. – A co, jeśli nikomu się już nie spodobam? Jestem biedna i nijaka, co ja mogę dać mężczyźnie? On miał być moim bohaterem rodem z powieści Jane Austen. – Już dobrze, już dobrze. – Charlotte poklepała ją po dłoni. – Zawsze twierdziłam, że coś jest z tym typem nie tak – powiedziała Helena. – Znaczy, nie chcę mówić: „a nie mówiłam”, ale… – To nie mów! – wykrzyknęła Jane. Charlotte uniosła brwi. – Przepraszam… To Helena mówi, że nie mówiła. – Nie pomagasz, Heleno – ofuknęła zjawę Charlotte. – Och, chciałabym, żeby już był tu pan Blackwood. – Ja też – przytaknęła przyjaciółka. – Oczywiście tylko dlatego, że chciałabym wiedzieć, na czym stoimy. Tylko dlatego… – Odchrząknęła. Jane podniosła na nią wzrok i odkryła, że Charlotte się rumieni. – Charlotte, kochana, czy ty coś czujesz do pana Blackwooda? Przyjaciółka skryła twarz za okularami i z pilnością bibliotekarki zaczęła liczyć książki na regałach. – Charlotte? – ponagliła Jane. – Ty nigdy nie przepadałaś za Blackwoodem. – To było, zanim uratował mi życie! Przyjaciółko, wiesz przecież, że ze

wszystkiego możesz mi się zwierzyć. Charlotte nie zdołała odpowiedzieć, bo właśnie w tym momencie usłyszały na drodze odgłos kopyt. Ktoś do nich jechał. Charlotte podniosła się z krzesła, skrzyżowała spojrzenie z Jane. – Myślisz, że to…? – Pan Blackwood… Rozległo się pukanie do drzwi. Charlotte założyła kosmyk za ucho. Otworzyła drzwi, już uśmiechnięta, lecz zaraz uśmiech spełzł z jej warg. Bo to nie był pan Blackwood. Tylko książę Wellington. Spojrzała przez okulary i kiwnęła głową, jakby chciała potwierdzić, że ten człowiek rzeczywiście nie jest panem Blackwoodem. Jej serce pogrążyło się w czarnej odchłani. – Co sprowadza pana do Haworth o tej godzinie? Wellington zdjął kapelusz i zacisnął dłonie na rondzie. – Panno Brontë, panie Brontë. A pani jest zapewne panną Eyre, jeśli się nie mylę. Dobry wieczór. Żałuję, że nie spotykamy się w weselszych okolicznościach. Obawiam się, że przynoszę złe wieści. Jane poczuła, że żołądek skręca jej się w supeł. Charlotte odjęła od twarzy okulary. Jej cera miała barwę popiołu. – Co się stało? – wyrzuciła jednym tchem. – Pan Blackwood nie żyje. – Nie! – wykrzyknęła. Zachwiała się i upadłaby, gdyby nie przyskoczył do niej Bran. Posadził ją na sofie. – Nie, niemożliwe… – Więc zginął z ręki pana Rochestera? – spytała Jane. – Tak. Tak właśnie było. Jane zorientowała się, że nogi ma jak z waty. Opadła na sofę obok przyjaciółki, a chwilę później dołączył do nich Bran. – Nie, nie pan Blackwood – wyszeptała Charlotte. Oczy zaszły jej łzami. – Nigdy w to nie uwierzę. Wellington pokręcił głową. – Sam nie mogę w to uwierzyć. Jak zapewne się państwo domyśliliście, Alexander był dla mnie jak rodzony syn. Wychowałem go. Jane usłyszała pociąganie nosem. Spojrzała na Brana, który ocierał oczy. Charlotte robiła, co mogła, by powstrzymać spływające jej po twarzy łzy. – No cóż… – odchrząknęła. Wstała. Usiadła. Potem znowu wstała i zaczęła krążyć po salonie. – Ojej… – Spojrzała przez okulary, lecz zaraz opuściła rękę. Spojrzała w prawo i w lewo. – Może herbaty? – Ruszyła do

pieca, ale wpadła na stół. – Pan Blackwood tak lubił herbatę. – Pociągnęła nosem. Usiadła ciężko na podłodze, nie próbując już powstrzymywać łez. – Ależ napalone w tym piecu… – Wstała niezgrabnie i sięgnęła po pogrzebacz. Jane podeszła do niej i delikatnie wyjęła jej narzędzie z palców, nie chcąc, by Charlotte doprowadziła do pożaru. – Charlotte, kochana, usiądź obok brata. Bran złapał ją za rękę i przyciągnął do siebie. – Wasza Książęca Mość, potrzebna nam chwila, żeby się pozbierać – zwróciła się do gościa Jane. – Naturalnie. – Książę usiadł na krześle w przeciwnym kącie pokoju. Cała trójka usiadła razem, by wspierać się nawzajem w tych ciężkich chwilach. Na zmianę ocierali sobie łzy i otaczali się ramionami. Pan Blackwood był taki dzielny, tak odważnie stanął do walki z Rochesterem. Jane nie mogła uwierzyć, że tak to się skończyło. Zwłaszcza że Blackwooda zabił człowiek, w którym była zakochana. Bran wydawał się oszołomiony: utkwił martwy wzrok w jakimś punkcie w przestrzeni i po prostu siedział, prawie nie oddychając. Z kolei Charlotte była kłębkiem nerwów. Jej chaotyczne myśli przywodziły na myśl pociąg, który wypadł z torów. – Pomyślmy, przede wszystkim musimy się napić herbaty – mówiła. – Mamy herbatę, kochanie – uspokajała ją Jane. – Trzeba pościelić panu Blackwoodowi. Pewnie zaraz przyjedzie. Jane głaskała ją czule po głowie. – Nie, skarbeńku. Nie przyjedzie. – Rozumiem. Tak, wiem. Ja wiem, Jane. Wiatr poruszył gałęzią pobliskiego drzewa, która drapnęła w okienną szybę. Charlotte zerwała się na nogi. – O, to pewnie on! – wykrzyknęła i z okularami na nosie rozejrzała się wokoło, tęsknie go wypatrując. Wkrótce dotarło do niej, że nie zobaczy go już nigdy. * Gdy szok i pierwsza fala smutku minęły, książę powoli podszedł do całej trójki. – Sir – powiedziała w imieniu wszystkich Jane. – To straszne wieści. Ale

dlaczego dostarczył je pan osobiście? Czy pan Rochester trafił do aresztu? Głowę daję, że Towarzystwo ma teraz pełne ręce roboty. – Nie myli się pani – rzekł Wellington. – Rzekłbym nawet, że mamy tyle roboty, że nie wiemy, w co te ręce włożyć. Niestety, brakuje nam agentów. Spojrzał znacząco na Jane. Czekała cierpliwie, aż wyklaruje, o co mu chodzi. – Panno Eyre, potrzebne nam pani usługi. – Słucham? – Anglia wzywa, panno Eyre. Królowi i państwu potrzebne są pani unikalne zdolności. Widzi pani duchy, mało tego, jest pani Latarnią, czyli może pani im rozkazywać. – Czym jestem? – Latarnią. To specyficzny rodzaj widzących. Czy pan Blackwood nie wtajemniczył pani? Charlotte podniosła rękę. – Ja zaczęłam, ale Jane była uparta jak osioł i… – Zakryła usta dłonią. – Znaczy się, nie była w nastroju. Książę westchnął. – Sprawa przedstawia się następująco: duchy lgną do Latarni jak ćmy do światła. Latarnia ma również władzę nad duchami, może im rozkazywać. Helena prychnęła lekceważąco, lecz zaraz się nad czymś zadumała, przyłożywszy palec do policzka. – Zaraz… – Latarnie zdarzają się bardzo rzadko. Od dziesięcioleci jakiejś szukamy. A teraz znaleźliśmy panią i kto wie, kiedy znajdziemy kolejną. Bardzo panią proszę, by zechciała pani udać się ze mną do Londynu. Jane stała nieruchomo przez kilka sekund. Helena podpłynęła do niej w powietrzu i zaczęła studiować jej twarz. – Chyba zaraz coś powie… – wyrzekła, jakby była lekarzem diagnozującym pacjentkę. Jane energicznie pokręciła głową. – Wasza Książęca Mość, chyba pan wie, że zostałam niedawno opętana i że prawie wyszłam za mąż. – Tak, wiem. – I że spędziłam dwa dni na wrzosowisku, zziębnięta i głodna. – Owszem. – I że niedawno ktoś inny również zaproponował mi małżeństwo.

Bran zrobił się czerwony jak rak. – Nie, o tym akurat nie wiedziałem. Jane wzięła głęboki wdech. – Chyba próbuję powiedzieć, że ostatnimi czasy moje życie obfituje w wydarzenia i doprawdy nie czuję się na siłach, by jeszcze uganiać się za duchami. Wellington zmarszczył brwi. – Niech pani to przynajmniej rozważy. Zaklinam panią. Bran utkwił spojrzenie w Jane. – Pan Blackwood by sobie tego życzył. Jane westchnęła. Dopiero zaczęła darzyć Blackwooda sympatią, nie była jeszcze gotowa wywracać dla niego do góry nogami całego swojego życia. Zauważyła, że Charlotte znów ociera łzy przemoczoną chusteczką. Przeszło jej przez myśl: a czy ośmielę się zrobić to dla niej? – Dopiero się dowiedzieliśmy o śmierci pana Blackwooda, sir – wyrzekła wreszcie. – Potrzebuję trochę czasu. – Doskonale. Panno Brontë, czy mogę liczyć na nocleg? Charlotte potwierdziła skinieniem. – Oczywiście. Anne, Emily? – Siostry weszły do pokoju. – Zanieście bagaż księcia do pokoju gościnnego. – Słowa „pokój gościnny” powiedziała z naciskiem, na znak, że siostry mają natychmiast uprzątnąć swój pokój i ulokować tam gościa. Jane nalała Wellingtonowi herbaty, a Charlotte i Bran zaczęli krzątać się po domu. – Co pani myśli o mojej ofercie? – spytał książę. – Jeszcze nie upłynęło dość czasu, sir. – Dobrze, dobrze. Popijali herbatę w ciszy. – Tak mi przykro z powodu pana Blackwooda – powiedziała Jane. – Nie znałam go zbyt dobrze, ale wiem na pewno, że wielu będzie go brakować. – Tak – odparł książę. – Będzie nam go brakować. I Towarzystwo również odczuje jego nieobecność. Opłakując go, odkrywam, że moje myśli zbiegają się w jednym pytaniu. – Co to za pytanie? – zainteresowała się Jane. – Jak najlepiej pomścić jego śmierć? I myślę, że odpowiedź na to pytanie brzmi: z pomocą utalentowanej panny Jane Eyre. – Szanowny panie! – zawołała Jane. – Proszę na mnie nie naciskać. Takiej

decyzji nie podejmuje się w kwadrans. W rzeczy samej uważam, że czas najwyższy, bym życzyła panu dobrej nocy. Podniosła się z krzesła i ruszyła do wyjścia, mijając się w drzwiach z Branem. – Czy ktoś wspomniał o zemście? – spytał chłopak. – Jeszcze słówko, zanim prześpi się pani z tym dylematem, panno Eyre – powiedział książę, nie ruszając się z miejsca. Jane przystanęła z ręką wspartą o framugę. – Istnieje tylko jeden sposób na to, by ofiara Alexandra nie poszła na marne. Zamknęła oczy i wydała z siebie ciężkie westchnienie. Jak to się stało, że zemsta za śmierć pana Blackwooda ląduje na barkach biednej, nijakiej sieroty? Jeszcze kilka miesięcy temu jedyną troską Jane było przeżycie w Lowood. Znalezienie dostatecznej ilości jedzenia, by nie paść z głodu, i ciepła, by nie zamarznąć. A teraz ma pomścić czyjąś śmierć? – Dobranoc panu – powiedziała, wychodząc. Poszła do pokoju, który dzieliła z Charlotte, ale zanim się oddaliła, usłyszała jeszcze z salonu słowa Brana. – Jeśli sytuacja Towarzystwa faktycznie jest tak trudna, to potrzeba panu więcej widzących. * Jane, Charlotte (i Helena) leżały w łóżku, ale sen nie nadchodził. Jane słyszała i czuła, jak Charlotte przewraca się z boku na bok. – Musisz tak bardzo cierpieć, Charlotte… – W rzeczy samej, cierpię tak, jak cierpi osoba, której znajomy rozstał się z tym światem. Tak, dokładnie tyle bólu teraz odczuwam. Tyle, ile można się spodziewać po dobrej znajomej. Ni mniej, ni więcej, a właśnie tyle. – Wydmuchała nos. – Co on miał na myśli, mówiąc o tych Latarniach? – zmieniła temat Helena. – Naprawdę umiesz rozkazywać duchom? – Helena, proszę cię… – zniecierpliwiła się Jane. – Cicho bądź. – Dobrze – odparła Helena. Ale nie wytrzymała zbyt długo. – Ale czekaj, zgodziłam się, bo mi rozkazałaś? Czy dlatego, że sama podjęłam decyzję? – Wcale ci nie rozkazałam – powiedziała Jane. – Czy ja kiedyś podjęłam jakąś decyzję samodzielnie? Charlotte smarknęła donośnie i wydmuchała nos. Powoli kończyła jej się

chustka. – Helena, ja cię proszę. Charlotte potrzebuje teraz naszego wsparcia. – A właśnie, że nie – odparła Charlotte. – Przecież ledwie go znałam. – Będę cicho, ale tylko dlatego, że sama podjęłam taką decyzję. – Dziękuję – ucięła Jane. – Znałaś go dość dobrze – zwróciła się do Charlotte. – Spędziłaś z nim sporo czasu. – Tylko tyle, ile wymagało dobre wychowanie. Ni mniej, ni więcej. – Otarła oczy. – Rety, ktoś powinien odkurzyć w tym pokoju. Chyba nabawiłam się alergii. – Doskwiera wam kurz? – powiedziała Helena. – Może ktoś powinien mi rozkazać posprzątać, co? Jane głośno westchnęła. Postanowiła nie marnować ani chwili dłużej na przekonywanie Heleny, że nikt jej nie rozkazuje, ani na przekonywanie Charlotte, że była zakochana w Blackwoodzie. * Jane pół nocy głowiła się nad odpowiedzią. Nie była żądna zemsty. Nie interesował jej prestiż. Nie chciała nawet tych pięciu tysięcy funtów. Ale troszczyła się o przyjaciółkę i jej złamane serce. Następnego dnia rano książę siedział jak na szpilkach. Poruszył się niespokojnie, potem znowu. Upił łyk herbaty, która okazała się zbyt gorąca, więc zaraz wypluł ją z powrotem do filiżanki. Wstał, podszedł do okna i zapatrzył się w krajobraz za szybą. Robił, co mógł, by nie dać po sobie poznać, że się niecierpliwi. Charlotte i Bran krzątali się po domu, chcąc wyglądać na bardzo zajętych. – Pojadę z panem – ulitowała się nad nim Jane. Książę odwrócił się gwałtownie. – Naprawdę? Panno Eyre, nie pożałuje pani tego. Z pani zdolnościami… wkrótce stanie się pani prawdziwą gwiazdą. – Gwiazdą? – nie zrozumiała Jane. – Gwiazdą naszej agencji! Znaną, cenioną agentką! Jane dopiła herbatę i odstawiła filiżankę na spodek. – Nie pragnę gwiazdorstwa, Wasza Książęca Mość. Chcę tylko… nie, pozwoli pan, że zachowam to dla siebie. Książę skłonił się uprzejmie. – Spakuję się od razu. – Jane przeniosła wzrok na Charlotte i Brana. Nie

chciała rozstawać się z ludźmi, którzy byli całą rodziną, jaką miała na tym świecie. Potem popatrzyła na Helenę, która siedziała obrażona w kącie z założonymi rękami i zadartym nosem. – Czy pojedziesz ze mną? Duch wzruszył ramionami. – Ty mi powiedz. – Proszę cię, byś ze mną pojechała, moja najstarsza, najdroższa przyjaciółko. Helena westchnęła i wywróciła oczami. – No dobra. Niech ci będzie. Jane wróciła wzrokiem do księcia. – Dokąd jedziemy? Książę wyszczerzył się w uśmiechu. – Do Londynu.

30 ALEXANDER Alexander cierpiał. Miał wrażenie, że gehenna trwa całe tygodnie albo nawet miesiące. Z rany na głowie pulsującej bólem sączyła się krew. Jej krople kapały w brudną, mętną toń. Były agent miał niejasne przeświadczenie, że powinien czym prędzej wydostać się z rzeki. Że utonie, jeśli zsunie się z dryfujących z nurtem drzwi dorożki, których się uczepił. Z trudem wdrapał się na nie górną połową ciała, przypłacając to rozdarciem rękawów. Drzazgi wbijały mu się w policzki i szyję. Czuł, że się zsuwa, że grawitacja bierze górę, wciągając go cal po calu w odmęty rzeki. Unoszące się na wodzie śmieci czepiały się jego nóg i gdy próbował wyzwolić się od ciężaru, kopiąc niemrawo i wierzgając, jego ciało odmawiało posłuszeństwa. Nie umiał ocenić, czy to przez zimno czy przez skrajne wycieńczenie. Czuł, że ledwie ma dość sił, by oddychać. Muszę się wydostać na brzeg – pomyślał, o ile te majaki można było nazwać myślami. – Muszę dopaść Wellingtona. Muszę znaleźć pannę Brontë i pannę Eyre. Ale jego chciało nie reagowało na polecenia. Po jakimś czasie zsunął się ze swej prowizorycznej tratwy i zanurzył w brudną głębinę. * – Witaj – wyszeptały duchy, które tu utonęły. Alexander nie widział – bo nie mógł widzieć – ich pozbawionych oczu postaci, pomarszczonej, objedzonej przez ryby skóry. Wyciągały po niego przezroczyste palce, które przenikały przez jego twarz i pierś. Nie widział ich, bo znowu stracił przytomność, ale jego ciało dalej walczyło o przetrwanie. Płuca opierały się potrzebie zaczerpnięcia tchu, usta nie chciały się otworzyć. Wciąż kurczowo trzymał się życia. Aż nie mógł już trzymać się dłużej. – Witaj – szeptały duchy wokoło. – Witaj. *

Raptem coś gwałtownie nim szarpnęło, a jego płuca znowu wypełniły się powietrzem. Rzucono go na twardy grunt. Wsparł się na ramionach i wykaszlał chyba połowę Tamizy. Podłoże było nieprzyjemnie zimne i twarde, do tego coś wbijało mu się w ramię i biodro, ale żył, z całą pewnością żył. Gdy zdołał uspokoić oddech, odniósł wrażenie, że ktoś go podnosi i niesie na ramieniu. Drogi czytelniku, wiedz, że choć Alexander spędził sporo czasu w zawieszeniu między jawą a snem, skupiony tylko na biciu własnego serca i pulsującym bólu głowy, nie mając za bardzo pojęcia, gdzie się znajduje, twoje wierne autorki zaraz odmalują dla ciebie całą sytuację, a obraz ten będzie wypadkową relacji co najmniej stu różnych duchów: Do wody weszła wysoka, piękna kobieta o lśniących włosach i gładkiej skórze. Od razu przyciągnęła uwagę każdego ducha w Tamizie. Gdy spytała o pewnego młodzieńca, natychmiast pokierowały ją do Alexandra. Dała nura w głębinę, złapała go i wyciągnęła na brzeg, gdzie wraz z pewnym mężczyzną zadbała o to, by Alexander przeżył. Gdy zagrożenie życia minęło, wzięła bezwładnego młodzieńca na ręce i ułożyła go w budynku nieopodal rzeki. – Czy będziecie go pilnować? – spytała, a duchy zebrały się wokół, gotowe wypełnić jej rozkazy. Otoczyły budynek i obiecały ją powiadomić, gdyby działo się coś podejrzanego. Drodzy czytelnicy, na pewno odgadliście już nazwisko tej kobiety. Tak, była to Berta Rochester. Ona i pan Rochester opuścili Thornfield, gdy los na nowo złączył ich ścieżki, i czym prędzej pojechali do Londynu, by spotkać się z Wellingtonem. Ale zanim to nastąpiło, Wellington wrzucił Alexandra do rzeki. Dzielny Alexander przeżył. Nawet jeśli cały następny dzień był półżywy. Gdy wreszcie doszedł so siebie, słońce chyliło się ku zachodowi, a w przybrzeżnym magazynie, do którego zabrali go państwo Rochesterowie, paliła się tylko jedna świeca. Alexander dygotał, choć rozebrano go z mokrych ubrań i owinięto kocami. Miał wrażenie, że to przez utratę krwi. Nie mógł zebrać myśli, miał wrażenie, że unosi się w powietrzu. Ale żył, a to już coś. I wiedział, że w pobliżu nie kręci się Wellington. To jeszcze więcej. Państwo Rochesterowie siedzieli obok, nachylając się do siebie i coś szepcząc. Gdy Alexander jęknął, poderwali głowy.

– Jesteś bezpieczny – powiedział pan Rochester. – I pozostaniesz bezpieczny. Alexander nie był pewien, czy wierzyć tym zapewnieniom. Państwo Rochesterowie opiekowali się nim i próbowali go podnieść na duchu, ale pamiętał, że jedno spędziło ostatnie piętnaście lat zamknięte na strychu, a drugie było w tym czasie opętane przez ducha. Ale pan Rochester nie przypominał tego człowieka, którego Alexander poznał w Thornfield, a pani Rochester wydawała się zrównoważona i spokojna. – Czemu… – zaczął Alexander i urwał, gdy głos go zawiódł. Gdyby miał trochę więcej siły, może poczułby wstyd, że nie potrafi nawet mówić, ale teraz tylko zamknął oczy i oddychał. – Zapomniałem ci powiedzieć – podjął Rochester – że Wellington to diabeł wcielony. Alexander stęknął, podnosząc się do siadu i próbując ukryć fakt, że boli go całe ciało. – Dzięki. – Miał wrażenie, że gardło płonie mu żywym ogniem, ale odkrył, że powoli wracają mu siły. – Dziękuję za pomoc. Czy dobrze się państwo czujecie? Pani Rochester rzuciła spojrzenie mężowi. Jej oblicze na krótką chwilę zasnuły chmury. Wyglądała o wiele lepiej, niż miał prawo wyglądać ktoś, kto spędził ostatnie lata w niewoli, ale Alexander poznał po oczach, że wspomnienie przebytej gehenny jest wciąż świeże. Twarz jej męża przez długie lata była twarzą porywacza i pani Rochester jeszcze się z nią nie oswoiła. – Bywało lepiej – powiedziała. – Ale w końcu wrócimy do siebie. – To może dziwne pytanie – odezwał się pan Rochester – ale czy ty nie jesteś czasem synem Nicho… – Tak! Tak, to mój ojciec. Pan go znał, prawda? – Wyglądasz zupełnie jak on. – Był dobrym człowiekiem – dodała pani Rochester. – Znalazłem list. – Alexander sięgnął do kieszeni na piersi, ale zaraz przypomniał sobie, że nie ma na sobie ubrania. Jak również. że powodowany jakimś niezrozumiałym impulsem umieścił zarówno list, jak i notes panny Brontë w sekretnej skrytce nieopodal pałacu. Teraz cieszył się, że to zrobił, bo inaczej obydwie rzeczy przepadłyby w odmętach Tamizy. – Nie mam go teraz przy sobie, ale wynika z niego, że nie byliście państwo w dobrych stosunkach z Wellingtonem.

Pan Rochester potwierdził skinieniem. – Zdradził wszystkie wartości, które przyświecają Towarzystwu. – Ja byłam jedyną agentką, która widziała duchy – podjęła pani Rochester. – A ponieważ jestem też Latarnią, Wellington uznał mnie za cenną. Byłam jego powierniczką. Wschodzącą gwiazdą agencji. Alexander znał to uczucie. – W tamtych czasach korzystałam z Księgi umarłych, by pomóc duchom przenieść się na tamten świat. Mieliśmy Talizmanarium, ale korzystali z niego tylko agenci, którzy musieli złożyć gdzieś talizmany przed wyruszeniem na kolejną misję. Gdy wracałam do Londynu wraz z Wellingtonem, przez dzień, czasem dwa, odsyłaliśmy zbłąkane dusze w zaświaty, ale z czasem zauważyłam, że Wellington zatrzymuje niektóre talizmany dla siebie. Kiedyś go o to spytałam. – Co odpowiedział? – Że chce je zachować na wypadek nagłej potrzeby. – Pani Rochester pomasowała skronie, jakby wspomnienie przyprawiło ją o ból głowy. – Więcej o to nie pytałam. Pozwoliłam mu myśleć, że uwierzyłam w jego wyjaśnienia. Ale powiedziałam o wszystkim mojemu mężowi i twojemu ojcu. Pan Rochester dotknął ramienia żony. – Przeprowadziliśmy śledztwo, w trakcie którego odkryliśmy, że niektóre duchy pojmane przez Bertę należały do pracowników Towarzystwa. To właśnie tej abominacji chcieliśmy położyć kres. Alexandrem wstrząsnął dreszcz. Jakby ktoś właśnie przestąpił nad jego grobem. – David Mitten nie żyje. Złapałem go dla Wellingtona. – Twój ojciec zmarł wkrótce po tym, jak zaczęliśmy badać przypadki śmierci członków Towarzystwa. Wtedy Rowland mnie opętał i zamknął Bertę na strychu w nadziei, że kiedyś jeszcze okażemy się przydatni – wyrzekł Rochester drżącym głosem. Jego żona zamknęła oczy i nakryła dłoń męża ręką. – Panie Blackwood, czy pan wie, co robi Wellington z nieuwolnionymi duchami? Alexander zaprzeczył ruchem głowy, ale naszło go podejrzenie, które przejęło go chłodem. – Księcia zżera ambicja – powiedział pan Rochester. – Zawsze był żądny władzy.

Alexander miał wrażenie, że jego umysł wciąż pływa w Tamizie. Odpowiedź nasunęła mu się więc dopiero po dłuższej chwili. – Doprowadził do opętania króla Jerzego IV – wyjawił pan Rochester. – Król był marionetką na sznurkach Wellingtona, przynajmniej za życia. Potem na tron wstąpił Wilhelm. – O nie… – Alexander znowu przypomniał sobie zlecenie na ducha Davida Mittena. Ducha, który chciał zostać złapany. Pierścień. Ten naglący ton w głosie Wellingtona. – Dobry Boże! – wycedził Alexander. – On chce, żeby pan Mitten opętał króla Anglii.

31 CHARLOTTE Charlotte gapiła się w sufit. Sen nie przychodził. W Lowood spała w rzędzie z przynajmniej trzydziestoma innymi dziewczynami i co noc kołysały ją do snu ich westchnienia, chrapanie i odgłosy przewracania się na drugi bok. W Haworth spędzała noce w o wiele wygodniejszym łóżku, w pościeli, którą uszyła dla niej mama, wśród rodzonych sióstr. Kiedy nie mogły zasnąć, opowiadały sobie różne historie, szeptały opowieści o smokach i przystojnych rycerzach w lśniących zbrojach, którzy dzielnie stawiali im czoła. A gdy siostry wróciły do szkoły, łóżko Emily zajęła Jane, która trochę chrapała (Tylko jej nie mówcie. Właściwie to prawie nie chrapała. Tylko bardzo cichutko), lecz dla Charlotte ten dźwięk był jak balsam. Szkoda, że teraz była sama. Bran zamieszkał na plebanii, Emily i Anne wróciły do Lowood, Jane udała się do Londynu, by wziąć udział w jakiejś niesłychanie ważnej misji dla Towarzystwa. Charlotte znalazła się sama w skrzypiącym łóżku w kwaterze wiejskiego nauczyciela. Nikt nigdy nie był tak samotny – pomyślała. Do tego pan Blackwood nie żył. Obróciła się na drugi bok. Łza spłynęła z jej nosa i spadła bezgłośnie na wilgotną poduszkę. Pan Blackwood nie żył. Jakaś część niej wciąż w to nie wierzyła. Jak Rochester miałby go pokonać? Jak to się mogło stać? Jak to możliwe, że nigdy go już nie ujrzy? Zdusiła szloch. Już nigdy nie będzie maszerował tym swoim zdecydowanym krokiem, kiedy miał coś do zrobienia i miał zamiar czym prędzej się tym zająć. Sunął wówczas naprzód, wyciągając długie nogi, wyprostowany i dumny, a poły jego płaszcza łopotały na wietrze. Nigdy już nie spojrzy na nią tymi lśniącymi oczami, w których malowały się szlachetność i niezłomność. Nigdy nie podsunie jej ramienia, pomagając jej wysiąść z dorożki. Nigdy nie zaparzy wody na herbatę. Nie złapie ducha. Nie zagra w szarady. Nie pokłóci się z nią. Nigdy nie powie: „Niech pani wraca do domu, panno Brontë”. Łzy lały się strumieniami, a Charlotte pomyślała, że to irytujące, że nie

potrafi przestać płakać po Alexandrze Blackwoodzie. Przecież był tylko zwykłym chłopcem, prawda? Nie byli sobie bliscy ani nic z tych rzeczy. To, co czuła do Blackwooda, to przecież nie miłość. Charlotte zdefiniowała miłość na swój prywatny użytek i była pewna, że to nie to. Nie wpatrywali się w siebie, odwracając wstydliwie wzrok, gdy druga osoba zauważyła (zresztą Charlotte i tak by tego nie zobaczyła bez okularów). Nie flirtowali. Nie przeżywali mąk tęsknoty, tak jak Jane. Nie, Charlotte i Alexandra łączyły jedynie szacunek, przyjaźń, wzajemne umiłowanie swojego towarzystwa. A jednak gdy pan Wellesley powiedział jej, że Alexander nie żyje, coś w niej pękło i nie zrastało się w miarę upływu dni. Płakała więc, a w jej piersi narastał ból, który był jeszcze gorszy od łez. Czytelnicy już się pewnie zorientowali, że Charlotte nurzała się w głębinach rozpaczy, nawet jeśli nie chciała tego przyznać ani nie czuła potrzeby, by pisać o tym w notesie. Miała wrażenie, że całe jej życie rozpościera się u jej stóp, a ona, choćby nie wiedzieć ile szukała w nim jakiejś iskierki nadziei, dostrzega tylko samotność i zgryzotę. Wszyscy ludzie, których kochała, umierali przedwcześnie – najpierw matka, potem dwie starsze siostry, później ojciec, a teraz Blackwood. Z pewnością wkrótce choroba cmentarna zabierze jej dwie pozostałe siostry (Anne nie mogła doleczyć kaszlu, a Emily była ostatnio jakaś blada) i Brana (który był fajtłapą i z pewnością prędzej czy później zrobi sobie jakąś krzywdę), a wtedy zostanie na tym świecie sama jak palec. Choć znając jej szczęście, niedługo będzie cierpieć samotność, bo rychło sama wyzionie ducha. Otarła łzy. To absurdalna zachcianka, ale niczego nie pragnęła teraz bardziej niż rozmowy z panem Blackwoodem. Jakiś głos w jej głowie mówił, że powinna opowiedzieć o wszystkim panu Blackwoodowi. Chciała go zapytać o tyle rzeczy. Na przykład co myślał o tych wszystkich łzach, które za nim wylewa… Wzięła głęboki, rwany wdech. Płacz – przekonywała samą siebie – nie jest oznaką słabości. Płacz to dowód na to, że żyjesz. Załomotały okiennice. Na zewnątrz wzmógł się lodowaty październikowy wiatr, który wył jak ranne zwierzę, przejmując Charlotte dreszczem. Gdy była małą dziewczynką, tutejsze wichury budziły w niej przerażenie. Wiedziała oczywiście, że nie ma się czego obawiać, ale jej bujna wyobraźnia podpowiadała, że to zawodzą duchy Anglii, wszyscy jej zmarli krajanie, którzy od zarania dziejów własną krwią roszą angielską ziemię. I wszyscy pukali teraz w jej okna gałęziami strupieszałych drzew. Nie wiedziała jeszcze

wtedy, że duchy istnieją naprawdę, poza tym nigdy nie widziała żadnego na oczy, ale doświadczenie z Towarzystwem nauczyło ją, że duchy są bardzo podobne do ludzi, mają podobne myśli i uczucia. Różnią się tylko tym, że są martwe. No i kontakt z nimi jest utrudniony, jeśli się ich nie widzi. Zaraz. Chwila. Charlotte usiadła na łóżku. Myślała, że może to nadchodzi kolejna fala płaczu, ale zamiast tego z jej gardła dobył się śmiech. Wygrzebała się z łóżka i zaczęła się pospiesznie ubierać. Wpadła na pomysł, a był to pomysł, który absolutnie nie mógł zaczekać do rana. * – Bran! – Charlotte załomotała do drzwi plebanii. Porywisty wiatr burzył jej włosy. – Bran, wstawaj! Usłyszała kroki na schodach, a potem otworzyły się drzwi i wyjrzała zza nich twarz. Dziewczyna założyła, że jest to twarz jej brata. Nie widziała zbyt dobrze, bo okulary były mokre od deszczu. – Szarlotka! – wykrzyknął, jak się okazało, Branwell. – Tyle razy cię prosiłam, żebyś mnie tak nie nazywał – złajała go, wchodząc do środka. – Co ty tu robisz o tej porze? I czemu wyglądasz jak wariatka? – powiedział z nutą troski w głosie, jakby się zastanawiał, czy rzeczywiście nie postradała zmysłów. – Wiem, która jest godzina, braciszku. – Wytarła okulary o jego koszulę nocną i zbliżyła je do twarzy. Bran był rozczochrany, a na jego policzku widniał ślad od poduszki. Oczy miał zmrużone, wzrok nieprzytomny. Jego okulary też były zamazane, zdjęła mu je więc z nosa i wytarła. A potem pobiegła do jego pokoju, wyjęła spod łóżka poobijaną walizkę i zaczęła go pakować. – Wybieram się dokądś? – zapytał sennie, stając w drzwiach. – My. My się wybieramy. – Zatrzasnęła walizkę i wyprostowała się. – Masz jeszcze konia, prawda? Tego ojcowskiego? Bran zaprzeczył ruchem głowy. – Mam konia, ale nie mogę nigdzie wyjechać. Jestem teraz proboszczem. Ludzie mnie potrzebują. – Bran, ja cię potrzebuję. Oni poradzą sobie bez ciebie. – A jak ktoś umrze i nie będzie komu urządzić pogrzebu? Albo ktoś będzie

chciał się pobrać? Albo trzeba będzie się pomodlić o chore dziecko? Poza tym mam jutro kazanie do wygłoszenia. Charlotte obrzuciła brata Spojrzeniem przez duże S. Oboje wiedzieli, że świat się nie zawali, jeśli nie wygłosi jutro tego kazania. – Oj, już dobrze – westchnął. Lata doświadczeń nauczyły go, że kiedy Charlotte obrzuci go Spojrzeniem przez duże S, to nie ma zmiłuj. – A powiesz mi chociaż, dokąd jedziemy? – Do Thornfield Hall, oczywiście – powiedziała, jakby to fakycznie było oczywiste. – Do Thornfield? – Bran skrzywił się. – A po co? – Żeby się dowiedzieć z pierwszej ręki, co się stało. A dokładniej żebyś ty się dowiedział. – Ja…? Ale… – Musisz porozmawiać z duchem pana Blackwooda. – Na jej twarzy zagościł pełen nadziei uśmiech. – Ja go nie zobaczę, ale ty tak. Bran zachłysnął się powietrzem. – Oczywiście! Alexander może wciąż tam być pod postacią ducha! Charlotte pokiwała głową, szczęśliwa, że brat wreszcie załapał. Uśmiech wciąż nie schodził jej z warg. – Dowiemy się, co się dokładnie stało. Będziemy musieli zachować ostrożność, bo Rochester chyba wciąż tam przebywa, ale jestem pewna, że szybko znajdziemy pana Blackwooda, byś mógł z nim porozmawiać. A on… – Głos załamał jej się od wzbierającego w gardle szlochu. – A on powie nam, co dalej robić. Poznała po wyrazie twarzy brata, że nie przemawia do niego ten pomysł. Mimo to nie zaoponował. Zamiast tego podszedł do biurka w rogu pokoju i napisał wiadomość, którą następnie przytwierdził do drzwi plebanii. Wyjaśnił w niej swoim wiernym, że niebawem wróci. – Bo niebawem wrócimy, prawda? – spytał. Charlotte nie miała pojęcia, kiedy wrócą. Wszystko zależało od tego, czego dowiedzą się w Thornfield. – Jasne, jasne – odparła. – Wrócimy, ani się obejrzysz. * Dotarli do Thornfield Hall następnego dnia, ale w miejscu, gdzie wznosił się niegdyś dumny gmach domostwa Rochesterów, zastali ruiny. Dom strawił

pożar – kamienie były osmalone, a w powietrzu unosił się zapach dymu. Front domu wciąż stał, ale wyglądał, jakby miał go obalić najlżejszy podmuch wiatru. Wszystkie okna były wybite, a dach zapadł się do środka. Bran i Charlotte stali oniemiali na ścieżce. – Znajdź go, Bran – wyszeptała po dłuższej chwili Charlotte. Zaczęli ostrożnie stąpać po zgliszczach, przeciskając się między zwałami gruzu i drewna. – Panie Blackwood! – wołał Bran. – Jest pan tutaj? Mamy sprawę do pana. Serce Charlotte cały czas waliło jak szalone. Po drodze ułożyła małą przemowę, którą chciała uraczyć Blackwooda. Szła jakoś tak: „Panie Blackwood. Alexandrze. Chciałabym poinformować pana, że jest pan (a właściwie był, nad czym szczerze ubolewam) najsympatyczniejszym, najprzystojniejszym, najinteligentniejszym i najatrakcyjniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek poznałam, a pański niespodziewany zgon przepełnił me serce smutkiem”. W następnej kolejności chciała spytać Blackwooda o sposób, w jaki rozstał się z tym światem, i o to, jak wywrzeć krwawą pomstę na tym łachudrze, Edwardzie Rochesterze. Ale pan Blackwood się nie pojawił. Bran wołał i wołał przez blisko godzinę, dzielnie wspierany przez Charlotte, lecz nie natknął się w ruinach Thornfield ani na Blackwooda, ani na żadnego innego ducha. Był to potężny cios dla niesionej nadzieją Charlotte. – Tak mi przykro, Szarlotko – powiedział Bran, gry wracali do skubiącego trawę konia. – Nie przejmuj się. – Tym razem się nie rozpłakała. – Pan Blackwood najwyraźniej udał się w zaświaty. Jest teraz w lepszym miejscu. Nie chciałabym, żeby męczył się jako duch tylko po to… – Przełknęła ślinę. – Cieszę się, że odnalazł spokój. – I tak mi przykro – powtórzył Bran, otaczając ją ramieniem. – Dziękuję, braciszku. Wracajmy do domu. Na nocleg zatrzymali się w najbliższej gospodzie. W porze kolacji udali się do pubu, gdzie zasięgnęli języka w sprawie pożaru w Thornfield Hall. Plotka goniła plotkę i każda różniła się od pozostałych. Po godzinie udało im się ustalić, co następuje. Pan Rochester więził żonę na strychu. (O tym Charlotte oczywiście wiedziała). Pan Rochester próbował poślubić wynajętą przez siebie guwernantkę, ale

plan spalił na panewce, gdy wyszło na jaw, że więzi żonę na strychu. (O tym też dowiedziała się z pierwszej ręki). Ludzie współczuli panu Rochesterowi i mieli bardzo złe zdanie o całej tej Jane Eyre – która wyszła przed szereg, oszukała biednego pana Rochestera, zwiodła go jak Ewa Adama, jak syrena, co sprowadza na mieliznę marynarzy, nawet jeśli jest cokolwiek nijakiej urody i ogólnie niczym szczególnym się nie wyróżnia. (Charlotte powstrzymała się od komentarza, ale ledwo, ledwo). Co nastąpiło potem, spytacie? Otóż nieudana próba powtórnego ożenku doprowadziła go do szaleństwa i podpalił swój własny dom, zabijając wszystkich, którzy akurat w nim przebywali. Zginęli Rochester, jego żona i mała Adelka. ALBO pan Rochester podpalił swój dom w desperackiej próbie pozbycia się swojej więzionej żony, a potem wyjechał z dziewczynką na południe Francji, gdzie, jak wieść niesie, zamieszkali w jakiejś willi. ALBO to pani Rochester podpaliła Thornfield Hall, zabijając męża oraz samą siebie. Co się stało z dziewczynką – nie wiadomo. Ale pan Rochester jest martwy, jak bum-cyk-cyk. ALBO pan Rochester przeżył. Próbował uratować swoją żonę ze szponów rozszalałych płomieni, ale ona rzuciła się z dachu i zginęła, zaś Rochestera wyciągnięto ze zgliszczy ledwie żywego, ale żywego. ALE stracił jedno oko, a na drugie oślepł, więc jak by nie patrzeć – jest ślepy. Bezbronny jak jagnię. Podobno jest teraz żebrakiem w Londynie. Życie nie rozpieszcza. ALBO kawał gruzu zmiażdżył mu rękę, którą musiano amputować. Teraz w jej miejscu widnieje hak, a pan Rochester zaciągnął się na piracki okręt i teraz łupi statki handlowe na Atlantyku. ALBO wszystko na raz (jakimś cudem). Charlotte najbardziej spodobał się ten kawałek o bohaterskim ratowaniu żony z płomieni. Czuła, że to dobry sposób na odkupienie win. Przybiło ją to, że nikt z mieszkańców nie wiedział nic o panu

Blackwoodzie. Zresztą nawet gdyby wiedzieli, zapewne z natłoku plotek nie dałoby się wywnioskować niczego pewnego, skoro przepytywani ludzie nie byli nawet zgodni, czy pan Rochester żyje czy jednak nie. Całe to przesłuchanie okazało się stratą czasu. – On żyje – rzekł z przekonaniem Bran. – Tak sądzisz? A kim jest: piratem czy żebrakiem? Ten pirat to chyba przesada. Nie każdy kaleka z miejsca kwalifikuje się do objęcia tak odpowiedzialnej funkcji. – Nie Rochester, tylko pan Blackwood. – Bran wlepił wzrok w jakiś punkt w przestrzeni cal nad prawym ramieniem siostry. – Pan Blackwood żyje? – powiedziała bez tchu. Bran uciszył ją gestem. – Próbuję słuchać. Duch mówi. – Duch? – Ten za tobą. Duch pana Rochestera. Charlotte obejrzała się odruchowo, ale oczywiście niczego nie zobaczyła. – Rozmawiasz teraz z panem Rochesterem? Czyli jednak zginął w pożarze? – Okazuje się, że pan Rochester przez lata pozostawał opętany przez ducha i że wcale nie jest taki zły, po prostu był więźniem we własnym ciele. – Ale kto go więził? – Pan Rochester. Charlotte nic z tego nie rozumiała. – Inny pan Rochester – wyklarował Bran – a mianowicie jego starszy brat Rowland. Podczas pojedynku z panem Rochesterem pan Blackwood odkrył, że przeciwnik nie jest tym, za kogo się podaje, i odebrał mu talizman, wyzwalając prawdziwego pana Rochestera z duchowych oków. – Ach, to brzmi totalnie jak coś, co mógłby zrobić pan Blackwood – rozmarzyła się Charlotte. – Następnie pan Blackwood udał się do Londynu. Charlotte znowu zebrało się na płacz. Wyciągnęła chusteczkę i otarła pierwszą z wielu łez. – Bogu dzięki… Ale w takim razie co się stało z domem? – Pani Gracja Poole, która została zatrudniona przez tego złego pana Rochestera, spaliła Thornfield, chcąc zabić oboje Rochesterów (tych dobrych), jednak udało im się uciec. – Ale przecież powiedziałeś, że pan Rochester jest duchem. Ten, z którym

teraz rozmawiasz. – Nie, nie… – Bran uśmiechnął się przepraszająco. – Ten duch, z którym teraz rozmawiam, również jest panem Rochesterem, ale nie tym panem Rochesterem, który został opętany, ani nie tym, który go opętał, tylko ojcem ich obu: panem Rochesterem seniorem. Mówi, że nawiedza ten pub od lat, a dokładnie od chwili, gdy brat pana Rochestera zmarł i opętał pana Rochestera. Zdaniem Charlotte po świecie chodziło zdecydowanie zbyt wielu panów Rochesterów. Ale teraz nie miało to wielkiego znaczenia, bo… bo pan Blackwood żyje! Jest w Londynie. Wytarła nos, schowała chusteczkę i wstała z ławy. – Sprawiłeś się, Bran! – pochwaliła brata. – Jesteś po prostu nieoceniony. A teraz w drogę. – Do Londynu, jak mniemam? – spytał słabym głosem. – Na poszukiwania pana Blackwooda? – Tak jest! – potwierdziła, promieniejąc. – I żeby porozmawiać z Jane. Bo historia, którą opowiedział ci duch pana Rochestera seniora, ma się nijak do tej opowiedzianej przez księcia Wellingtona. Obawiam się, że Jane została oszukana. Może jej grozić niebezpieczeństwo. Musimy natychmiast rozwikłać tę zagadkę. – Dobra – westchnął Bran i poklepał się po udach. – To ja pójdę po konia. * Dotarłszy do Londynu, poszli prosto do mieszkania pana Blackwooda, gdzie odkryli, że pan Blackwood już tam nie mieszka. Sąsiedzi zdradzili im, że wprowadziła się tam pewna młoda dama. Niewysoka – mówili. – Jakaś taka nijaka z wyglądu. Czekali na Jane przez kilka godzin, stojąc na ulicy. Przyjechała dorożką ze znakiem Towarzystwa na drzwiach. Dźwigała wielką torbę, sądząc po wyrazie jej twarzy, bardzo ciężką. Charlotte już miała ją zawołać, kiedy nagle z zaułka wyskoczyła jakaś zamaskowana postać i wciągnęła ją i Brana w ciemność. Już miała wrzasnąć, ale postać zatkała jej usta urękawiczoną dłonią. – Cicho, to ja – szepnęła nagląco, gdy Bran zamachnął się na nią pięścią. – Branwellu, to ja! Musimy pilnie porozmawiać! Mężczyzna odrzucił kaptur i pokazał twarz.

To był pan Blackwood. Charlotte drżącą ręką podniosła okulary, syciła oczy jego widokiem. Był nieco sfatygowany, miał pogniecione odzienie, splątane włosy i nieogoloną twarz, poza tym pachniał dokami. Mimo to Charlotte zarzuciła mu ramiona na szyję i mocno się w niego wtuliła, jakby się bała, że zaraz straci go znowu. – Och, panie Blackwood – krzyknęła. – Tak się… cieszę, że pana widzę. Myślałam, że pan nie żyje! – Wellington próbował mnie zabić – wyjaśnił i pewnie powiedziałby coś jeszcze, gdyby nagle nie dotarło do niego, że wciąż się ściskają. Wpatrywał się z góry w twarzyczkę Charlotte, na której malowało się zdumienie. Kąciki jego ust nieznacznie zadrgały. – Ale nie udało mu się, jak pani widzi. Ja… też się cieszę, że panią widzę, pani Brontë. Charlotte skinęła głową, nie mogąc dobyć słowa. Milczeli przez chwilę. – Widziałem ducha pana Rochestera – pochwalił się Bran. – Powiedział mi, że udał się pan do Londynu. No i przyjechaliśmy. Charlotte i pan Blackwood nareszcie przestali się ściskać. Czoło Blackwooda pokreśliły bruzdy. – Duch pana Rochestera? Jak to możliwe? Rozstałem się z nim ledwie godzinę temu i trzymał się całkiem nieźle. Wraz z żoną uratował mi życie. – Jemu chodzi o ducha ojca braci Rochester – wyjaśniła Charlotte. – Wiem, kręćka można dostać. – Ach, teraz rozumiem. Tak, to prawda. No, jak widzicie, jestem w Londynie – powiedział pan Blackwood, choć nie wydawał się tym uradowany. – Niestety, nie mogę powiedzieć, bym poczynił znaczne postępy, jeśli chodzi o moją nową misję, której celem jest pokrzyżowanie planów księcia i pomszczenie śmierci ojca. Ponadto wszystko wskazuje na to, że Wellington zastąpił mnie panną Eyre i ma zamiar wykorzystać ją do własnych celów. – A więc za wszystko odpowiada Wellington? – Jakiż wspaniały zwrot akcji! Choć zarazem straszne wieści. – Tak, to on jest zdrajcą i zbrodniarzem – wycedził Blackwood. – Sądzimy, że chce doprowadzić do opętania króla. Próbowałem się skontaktować z panią Eyre, ostrzec ją, ale agenci nie odstępują jej na krok. – Wskazał ruchem głowy dwóch ponurych dryblasów na rogu ulicy. – Ja mogłabym ją ostrzec – zaoferowała się Charlotte. – Wellington nie wie, że wiem o jego zdradzie. Mogłabym po prostu złożyć wizytę Jane. Odwiedzić przyjaciółkę, ot co. Przecież przyjaciółki czasem się odwiedzają.

– Byłbym pani niewymownie wdzięczny – rzekł Blackwood i nisko się skłonił. – Pójdę od razu. – Charlotte oblała się rumieńcem. Ale zanim zdążyła wyjść z zaułka, drzwi do byłego mieszkania pana Blackwooda się otworzyły i wyszła stamtąd Jane ubrana w najbardziej ekstrawagancką suknię, jaką Charlotte kiedykolwiek widziała. Była wręcz monstrualna. Dziewczyna się zatoczyła i w ostatniej chwili złapała się poręczy. Gdy już pokonała schody, poprawiła kapelusz (różany, jak i reszta kreacji, ozdobiony kilkoma kokardami i wielkim białym piórem), po czym podciągnęła długie do łokci rękawiczki i niezgrabnie weszła do czekającej na nią dorożki. Dwaj ponurzy panowie zajęli miejsce za kabiną. – Do Saint James’s Palace? – spytał woźnica. Jeden z drabów skinął głową. – Jedzie do króla – szepnął zaaferowany pan Blackwood. – Musimy zatrzymać dorożkę. Woźnica strzelił z bicza i powóz ruszył naprzód. Patrzyli bezradnie na oddalający się pojazd, który zaraz zniknął za rogiem. – Czyż to nie piękna noc na wizytę w pałacu? – podsunęła Charlotte. – Tak. – Blackwood nieznacznie poruszył żuchwą. – Zaiste piękna.

32 JANE Wellington oznajmił, że od jej pierwszej misji zależy przyszłość Towarzystwa. Jakby tego było mało, dusiła się w tej przeklętej sukni. Możemy chwilę pogadać o sukni? Po pierwsze, była ciężka jak wszystkie grzechy tego świata. Nawet wysoka i przysadzista kobieta miałaby problem z jej udźwignięciem, a co dopiero taka chudzina jak Jane. Po drugie – gorset. Jane przeczytała kiedyś książkę o tym, jak poprawnie go wiązać, i zasada była prosta: chodziło mianowicie o to, by ścisnąć, aż kobieta nie będzie w stanie oddychać. A potem jeszcze troszkę. Ubierała się sama, nie mając nikogo do pomocy, więc przywiązała sznurki gorsetu do słupków łóżka i ruszyła naprzód, by go zacieśnić. Niestety wtedy słupek się złamał, a gdy do mieszkania wpadła sąsiadka, by sprawdzić, co się tam wyrabia, Jane ubłagała ją, by pomogła jej się ubrać. Na szczęście okazało się, że z sąsiadki była równa babka. Wychodząc, powiedziała: – Żadna z nas nie powinna musieć robić tego sama. Po trzecie, rękawy zaczynały się dobre kilka cali poniżej wąskich ramion Jane, były więc one zupełnie nagie. Nagusieńkie. Jane czuła palącą potrzebę, by czymś je zasłonić. Żywopłotem, dajmy na to. Krynolina ograniczała mobilność niczym Żelazna Dziewica. Stalowy, kopulasty stelaż zastępował ułożone warstwowo spódnice, nadając sukni kształt wielkiego abażuru. W założeniu miał ułatwiać korzystanie z nocnika, ale Jane nie miała pojęcia, jak wejść w tej monstrualnej kreacji do łazienki, o kucaniu nie wspominając. U jej nadgarstka wisiała troczkowa torebka, w której znajdowała się tajemnicza księga, nazywana przez Wellesleya Księgą zmarłych. Miała jej pomóc w dzisiejszej misji. Torebka była nieporęczna i przeszkadzała dosłownie we wszystkim, ale chyba już lepiej było mieć ją na nadgarstku niż pod tą piekielną krynoliną. Z kroju i konstrukcji sukni Jane zdołała wywnioskować tylko jedno: musiał ją wymyślić jakiś mężczyzna. Żeby kobieta nie mogła mu uciec, żeby niedobór tlenu i klatka piersiowa ściśnięta do rozmiaru pięści uniemożliwiały jej myślenie, a jaskrawe kolory nie pozwalały się ukryć. Żadnego biegania, myślenia ani chowania się.

Ale dała słowo Wellingtonowi i przyrzekła w duchu Charlotte, że weźmie tę pracę. A skoro ją wzięła, musiała się podporządkować przełożonemu, który uznał, że ta suknia to idealny strój na wizytę w pałacu. Bo właśnie tam – choć wciąż to do niej nie docierało – wiozła ją teraz dorożka. Nawet widok Saint James’s Palace nie był w stanie sprawić, by otrząsnęła się z otępienia, choć pamiętała, że Wellington powiedział jej, że jest tam jakiś zbłąkany duch, z którym król nie może sobie poradzić, oraz że musi dostarczyć władcy schowany w torebce pierścień. Król niechętnie korzystał z usług Towarzystwa, ale podobno zjawa dawała mu się we znaki tak bardzo, że zniżył się do poproszenia Wellingtona o pomoc. Ogrodowy duch trząsł królewskimi żywopłotami i zrzucał gościom na głowy owoce z drzew. Co zabawne, był to ten sam duch, który odpowiadał za „szaleństwo” króla Jerzego. Rozwiązanie dręczącego króla problemu było pierwszym krokiem do uratowania Towarzystwa. Tylko czy koniecznie musiała je ratować w tej absurdalnej sukni? Jane nie czuła się komfortowo, dźwigając na barkach przyszłość całej agencji, zwłaszcza że nie miała doświadczenia ani nawet nie wzięła udziału w żadnym szkoleniu, ale książę był przekonany, że jako Latarnia poradzi sobie i rozwiąże wszystkie problemy. Chyba ze sto razy przypomniał jej, że sytuacja finansowa Towarzystwa spoczywa teraz w jej rękach. Nie chciała tu być. Wcale nie chciała tu być. Ale była, i robiła to wszystko dla Charlotte. Dorożka podskoczyła na kocich łbach i z turkotem potoczyła się po bruku, a zmagająca się z bezlitosną krynoliną Jane po raz pierwszy zatęskniła do wkładanych jedna na drugą spódnic. Wtedy byłoby jej wygodniej na ławce, na której teraz za nic nie mogła się usadowić. Jeden z agentów siedział naprzeciwko niej, tyłem do kierunku jazdy. Tak stanowił protokół. Chyba nie był w nastroju do rozmowy, a Jane nie miała o to pretensji. Helena siedziała obok niego i gapiła się bezceremonialnie na jej kokardy, rękawy i spódnicę sukni. – Wyglądasz, jakbyś wytarzała się w kleju i wpadła do pasmanterii – skomentowała. – Dziękuję. – Ależ proszę. – Helena wciąż nie umiała pogodzić się z faktem, że Jane jest Latarnią, i kwestionowała każde jej posunięcie. – Chodzę teraz po pokoju, bo mi każesz? – pytała.

– Nie bądź niemądra, kochana – odpowiadała Jane. – Dobra, nie będę… ale dlatego, że ty tego nie chcesz czy że ja nie chcę? Jane podobne wymiany zdań doprowadziły na skraj wyczerpania. Na szczęście już dojeżdżali. Dorożka wreszcie się zatrzymała, a Jane – jako że w sukni nie dało się zrobić tego szybko i sprawnie – powolutku zeszła po schodkach. Król wyprawił bal, tylko śmietanka towarzyska miała tej nocy wstęp do pałacu. Tej części planu bała się najbardziej, bo nie wiedziała, jak się zachować wśród arystokracji. Żałowała, że nie ma na sobie maski agentki, ale nie mogła jej włożyć, bo król zalecił dyskrecję. Nie chciał wystraszyć gości. – Panna Jane Eyre – przedstawiła się strażnikowi przy wejściu. – Skąd? – odparł. – Zniką… Znaczy, z Lowood. – Panna Jane Eyre z Lowood. Wszedłszy do środka, dygnęła przed królem, tak jak ćwiczyła w domu. Monarcha ogarnął wzrokiem jej suknię. Jane mogłaby się założyć, że liczył kokardy. Książę go powiadomił, że rozpozna agentkę Towarzystwa po liczbie kokard na sukni. Król skinął jej głową i przez kilka sekund patrzył jej w oczy, a potem ruchem ręki pozwolił jej się oddalić. Jane założyła, że pośle po nią w dogodnej chwili. Miała nadzieję, że dogodna chwila nadarzy się szybko. Bal ciągnął się w nieskończoność. Jane nikogo tu nie znała, więc nie miała jak włączyć się do konwersacji. Przecięła parkiet, udając, że zauważyła kogoś znajomego, ale ponieważ oczywiście nikogo takiego nie było, krążyła w kółko z wyczekującym uśmiechem na ustach. Czy wiesz, czytelniku, jak trudno jest się nie uśmiechać w pokoju pełnym ludzi? Przynajmniej towarzyszyła jej Helena, choć była to marna pociecha, skoro nawet nie mogły rozmawiać. Wymęczona Jane wyszła z wielkiej sali balowej i przycupnęła w zacienionej alkowie, by złapać oddech. Z pewnością nie po to, by się w niej schować, bo co to za agentka, która się chowa? – Panno Eyre – zwrócił się do niej pałacowy strażnik. Helena wykonała ruch, jakby chciała zasunąć przyjaciółce sójkę w bok. – Tak, dzień dobry. Właśnie podziwiałam… ciemność. Strażnik milczał. – Całkiem ładny ten pałac, mnóstwo urokliwych cieni. O wiele elegantszych niż… takie zwykłe cienie.

– Zgrabnie z tego wybrnęłaś, winszuję – pochwaliła Helena. – Za mną, proszę. – Strażnik odwrócił się i ruszył przed siebie. Jane podbiegła do niego (o ile dało się podbiec w tej diabelnej krynolinie). Podążyła za nim serią korytarzy i doszła do względnie niedużej komnaty, która i tak była kilkukrotnie większa od całego jej mieszkania. Za rzeźbionym w wymyślne wzory biurkiem stał odwrócony tyłem król odziany w wytworne szaty. Zaczął obracać się w jej stronę, a Jane, nie tracąc czasu, ruszyła naprzód, by złożyć na blacie królewski pierścień. Dygnęła, milcząc. – Pani jest agentką Towarzystwa? – spytał król. – Tak, Wasza Wysokość. – Jane uniosła wzrok, by spojrzeć na władcę. I wtedy go zobaczyła: obok stał duch z jedną ręką wspartą na biodrze, jakby małpował pozę króla. – Nie darzę Towarzystwa miłością – rzekł monarcha. – NA KOLANA PRZED KRÓLEM PRUS! – powiedział duch. Jane powstrzymała cisnący się na usta uśmiech. – Nie wierzę w duchy – ciągnął król, machnąwszy ręką, jakby odganiał muchę. – To przecież bzdury. – Duchy, kompletny nonsens – powiedział duch, również machając ręką. Helena parsknęła śmiechem. – Zabawny koleżka. Duch jakby dopiero teraz zauważył Jane. Rozciągnął wargi w uśmiechu. – A niech mnie, ale z ciebie dziunia. Hej, maleńka, pokazać ci berło? Jane zrobiła się czerwona jak rak. – Ojej… – Helena zakryła usta dłonią. – Wasza Wysokość – zwróciła się Jane do króla. – Tak? – odpowiedzieli jednocześnie król i duch. – Mogę pomóc Waszej Wysokości. – Wydobyła talizman z torebki. Była to broszka, która, jeśli wierzyć Wellingtonowi, należała do ukochanej babci ducha. – Lecz zanim to uczynię, muszę prosić, by Wasza Wysokość zrobił coś dla mnie. Zebrani w komnacie wymienili spojrzenia. – Co tylko zechcesz – zadeklarował duch, ale Jane go zignorowała. – Wasza Wysokość niesprawiedliwie ocenia Towarzystwo. Udowodnimy, że nawet władca nie może się obejść bez jego pomocy. – Jak na kogoś tak nijakiego i biednego jest pani całkiem pewna siebie – powiedział król.

– Kogo nazywasz biedną? – zaperzyła się Helena, wskazując gestem milion frymuśnych kokard. – Ona zarabia pięć kafli rocznie! – Bywam, jeśli sytuacja tego wymaga – przyznała. – Niech Wasza Wysokość pozwoli mi udowodnić istnienie duchów. Król zmrużył oczy. – Rozumiem, że chce mnie pani przekonać. Źle się wyraziłem. Nie chodzi o to, że ja nie wierzę w duchy. Po prostu nie wiedziałem, jak potrafią być uciążliwe, dopóki ten jeden nie zwalił mi się na głowę. Ogrodowy duch skłonił się dwornie. – Czy nie zechciałby Wasza Wysokość porozmawiać z nim osobiście? Mogę go Waszej Wysokości pokazać. – Wyjęła z torebki Księgę zmarłych i położyła na biurku. Otworzyła zaznaczoną stronę i odczytała słowa. Helena skryła się za jej plecami. Gdy Jane skończyła, król rozejrzał się po pokoju, wyraźnie zawiedziony tym, że nic się nie zmieniło. A potem obejrzał się za siebie. Duch również rozglądał się po komnacie. – Dziwne, nikogo nie widzę – powiedział. Król podskoczył na widok zjawy i cofnął się o krok. – To jakiś obłęd – powiedział duch, po czym podpłynął w powietrzu do Jane. – Wtrąciłbym cię do lochu, gdybyś nie była tak zabójczo piękna. Na twarzy króla zdziwienie przeszło w zmieszanie. Potrząsnął głową i podszedł do przezroczystej postaci. – Szanowny panie, niech pan natychmiast opuści mój pałac. – Miałbym porzucić swój dom? – zdziwił się duch. Król zamknął oczy i wziął głęboki wdech. Gdy uniósł powieki, całkowicie nad sobą panował. – Jest dla ciebie lepsze miejsce. – Lepsze niż pałac? – prychnęła zjawa. Król pokiwał głową. – O wiele lepsze. – Śmiem wątpić. ŚCIĄĆ MU GŁOWĘ! – Duch wycelował w króla oskarżycielski palec. Ale król nie zląkł się, tylko zrobił jeszcze jeden krok naprzód. – Rozumiem, że przywiązałeś się do tego miejsca. Ale ono już nie należy do ciebie. Nie możesz go dłużej nawiedzać. Nagle Helena dała susa naprzód. Król zauważył ją dopiero teraz. – Przepraszam Waszą Wysokość – powiedziała Jane. – To moja…

towarzyszka. Jak widać, ona także jest duchem. Helena wbiła spojrzenie w króla. – Co to ma znaczyć, że to już nie jest jego miejsce? – Wasza Wysokość – szepnęła do niej Jane. – Zwracaj się do króla: Wasza Wysokość. – Wasza Wysokość – dokończyła przyjaciółka. Król zbył jej słowa niedbałym gestem. Najwyraźniej teraz, gdy już zobaczył duchy na własne oczy, nie przykładał wielkiej wagi do protokołu. – To duch – rzekł. – A miejsce duchów jest w zaświatach. – Akurat moje mogłoby być u jej boku. – Uciążliwa zjawa znacząco uniosła brew, mierząc Jane wzrokiem. – Jestem Latarnią – wyjaśniła Jane. – Duchy czują do mnie pociąg. Trzeba przyznać, że król dobrze ukrył zdziwienie. – Chodź ze mną – powiedziała do ducha. – Pomogę ci się przedostać na tamten świat. – A skąd pewność, że „tamten świat” jest taki wspaniały? – obruszyła się Helena. – Czy ktoś stamtąd wrócił? – Heleno – szepnęła Jane. Król znowu machnął ręką. – Tak już jest i koniec. Ludzie żyją tu, a duchy tam. Musimy pokładać wiarę w Panu, który uczynił ten świat naszym domem, gdyż zaiste hojnie nas obdarzył… W swojej wielkiej łaskawości zadbał też o miejsce dla każdego z nas po drugiej stronie. Musimy wierzyć, że po śmierci zjednoczymy się z bliskimi, którzy przekroczyli próg śmierci przed nami. Ale ten, kto odwleka jego przestąpienie, nie odkryje wszystkich cudów, które czekają na niego w zaświatach. Jane odetchnęła w duchu. Szczerze mówiąc, nie miała pomysłu na to, jak przekonać duchy do wyruszenia w zaświaty i była wdzięczna królowi, że zrobił to za nią. Dotąd wolała po prostu o tym nie myśleć. Zerknęła na Helenę, która gapiła się na nią zbolałym wzrokiem. Może rozważała słowa króla. – Duchu – podjął monarcha. – Czy pożegnamy się teraz? Czy pójdziesz z panną Eyre? Ona zabierze cię tam, gdzie musisz się udać. Duch skrzywił się nieznacznie, ale ostatecznie przychylił się do prośby króla. – Posłucham rady najmądrzejszego z moich doradców. Dziękuję, mój poczciwcze. – Poklepał króla po plecach, a targały nim emocje tak silne, że

jego ręka nie wniknęła w królewskie ciało. – Wyśmienicie – rzekł król, po czym kaszlnął w pięść. – Panno Eyre, powierzam go pani. – Tak jest, Wasza Wysokość. Jane po raz ostatni łypnęła na pierścień na biurku i uznawszy misję za zakończoną, wyszła. Za nią podążyły Helena i okiełznana zjawa. Gdy znaleźli się w korytarzu, Helena zagrodziła Jane drogę; gdyby była człowiekiem z krwi i kości, przyjaciółka by na nią wpadła. – Czemu tu jestem? – spytała, biorąc się pod boki. – Ponieważ chciałaś udać się do pałacu ze mną – przypomniała Jane. – Nie o to pytam. Żołądek Jane wywrócił się na drugą stronę. Wiedziała, czego dotyczy pytanie. – Dlaczego pomagasz duchom udać się w zaświaty, gdzie rzekomo jest im pisane podążyć, a ja wciąż za tobą latam? – Nie wiem, kochana. Ale może dlatego, że raźniej się żyje z najlepszą przyjaciółką u boku? Czy nie jesteś szczęśliwa? Helena zmarszczyła brwi, jej dolna warga drgnęła. – Nie wiem. Nie wiem, czy duch może być tutaj szczęśliwy. – Myślę, że może – przekonywała Jane. – Widziałam cię szczęśliwą wiele razy. Helena pociągnęła nosem. – Ale co, jeśli to było tylko odbicie twoich emocji? Jesteś Latarnią. A ja duchem. Czy dlatego tu zostałam? – podniosła głos. – Dlatego nawiedzam ten świat? Jane rozejrzała się ukradkiem, by sprawdzić, czy czasem nie ściągnęły na siebie czyjejś uwagi, ale w korytarzu poza nią stali tylko znudzeni strażnicy. Poza tym Helena była przecież duchem. – Helenko, słonko, proszę cię. Uratowałaś mnie w Lowood. Nie jesteś tylko zbłąkaną duszą, jesteś moją bratnią duszą. Nie wyobrażam sobie życia bez ciebie. – Ale może… – zacięła się Helena. – Ale może powinnaś. Obróciła się i pomknęła korytarzem, a Jane pobiegłaby za nią, ale bieganie po pałacu było wbrew protokołowi, nie wspominając już, że miała na sobie Żelazną Dziewicę. Obcasy również nie pomagały. – Za mną – rzuciła do ducha za plecami. Miała wrażenie, że powrót do sali balowej trwał godzinę, ale w końcu ją

minęła i zeszła po schodach do wyjścia. Przez cały czas myślała o Helenie. Nie porzuci jej za żadne skarby świata. Helena potrzebowała Jane, tak jak Jane potrzebowała Heleny. Przyjaciółka była jej kotwicą w tym targanym sztormami świecie. Kompasem wskazującym drogę pośród bezgwiezdnej nocy. Oczywiście, była nieco naiwna i od czasów dzieciństwa nie dojrzała ani emocjonalnie, ani intelektualnie, ale duchy już tak miały. Jane to nie przeszkadzało. Ale co zrobi, jeśli Helena odejdzie? Duch króla trzymał się blisko, gdy zbliżali się do olbrzymiej bramy. Jane miała talizman w pogotowiu, na wypadek gdyby nagle spróbował ucieczki, ale nic podobnego nie nastąpiło. – Dokąd poszła twoja koleżanka? – zaciekawił się widmowy monarcha. – Nie mam pojęcia – odszepnęła Jane, prawie nie poruszając ustami, bo wokoło kręcili się ludzie. – Ale wróci? Jane nie odpowiedziała. Nie chciała nawet myśleć o tym, że mogłaby nie wrócić. Strażnicy otworzyli drzwi. Wtedy przybiegła Helena. – Jane! – zawołała. – Helena! – odkrzyknęła agentka, ściągając na siebie zmieszane spojrzenia strażników. Obróciła się szybko i ruchem dłoni kazała przyjaciółce iść za sobą. – Wiedziałam, że mnie nie opuścisz. – Nie o to chodzi – powiedziała Helena. – Widziałam pana Blackwooda! – Jego ducha? – Nie! Jego samego! On żyje! Powiedział, że książę wszystkich nas oszukał. Ma dla ciebie wiadomość. – Złączyła dłonie w skupieniu, chcąc przekazać ją dokładnie co do słowa. – Powiedział, żebyś nie zostawiała pierścienia w królewskim gabinecie, bo książę chce doprowadzić do opętania monarchy. Uff. – Otarła pot z czoła i wzięła kilka głębokich oddechów. – Tak, dokładnie to kazał ci przekazać. – Zaraz… – powiedziała Jane, już nawet nie starając się ściszać głosu. – To pan Blackwood żyje? – Ogarnęła ją niewysłowiona ulga. A więc jednak Rochester go nie zabił! Helena potwierdziła skinieniem, wciąż walcząc o oddech. – Tak, ale skup się na wiadomości… – Książę to oszust, który chce doprowadzić do opętania króla, i dlatego nie wolno mi zostawić pierścienia w gabinecie władcy?

– O, dobrze wiedzieć, że masz taką dobrą pamięć. – Uśmiechnęła się z aprobatą. – Udało nam się! – Ale Heleno, ja już zostawiłam pierścień w gabinecie! – wykrzyknęła Jane. – Aha, no tak. Wartownicy opuścili swoje posterunki przy drzwiach i zaczęli iść w jej stronę. Wobec tego pospiecznie ruszyła przed siebie. – Ale jak książę chce sprawić, by jakiś duch opętał miłościwie nam panującego? – zaciekawiła się Jane. – Bo pierścień jest talizmanem – wyjaśniła Helena. – Jest w nim uwięziony duch, który wniknie we władcę, gdy tylko ten go dotknie. Serce podeszło Jane do gardła. – Musimy natychmiast wrócić do gabinetu. W tej właśnie chwili rozległ się jazgot trąbek, oznajmiając, że król ponownie wkroczył do komnaty balowej. Gdy cała trójka wbiegła do sali, rozsiadł się już na tronie. – Duchu, czy możesz jakoś odwrócić jego uwagę? – poprosiła Jane. Ale duch cofnął się o krok. – To nie jest król. – Co? Oczywiście, że… – Jane urwała w pół słowa, gdy dostrzegła pierścień na królewskim palcu. – Nie. Musimy się stąd wydostać i znaleźć pana Blackwooda. On będzie wiedział, co robić. Heleno, nie opuścisz mnie już? – Nigdy.

33 ALEXANDER W ciągu dziesięciu pierwszych dni od objęcia władzy przez pana Mittena (a raczej jego ducha, który opętał króla Anglii), wydanych zostało kilka królewskich edyktów. Pierwszy obwieszczał, że koronacja króla Wilhelma była oglądana przez rekordową liczbę poddanych i żaden inny monarcha w historii nie wstępował na tron na oczach tak licznej widowni. I kropka. (Chociaż koronacja odbyła się cztery lata temu, a poza tym kogo to w ogóle obchodzi?) Na mocy drugiego edyktu rozwiązano parlament i uczyniono Wellingtona premierem. W tym czasie Alexander – oraz wszyscy, którzy znali prawdę o opętaniu króla – zamieszkali w opuszczonym magazynie przy rzece. Jakby nie było to dostatecznie poniżające i kłopotliwe, na domiar złego skończyła im się herbata. Ale przynajmniej byli razem, co dodawało im otuchy. Odkąd panna Eyre opuściła pałac i ponownie zjednoczyła się z panną Brontë, jedna drugiej nie odstępowała nawet na krok, były niczym papużki nierozłączki. Panna Eyre opowiedziała pannie Brontë, jak bardzo panna Burns cieszy się na jej widok, a potem Alexander oraz trzy młode damy wrócili do magazynu. Gdzie panna Eyre po raz pierwszy od ostatniego spotkania w Thornfield zobaczyła pana Rochestera. Było tak niezręcznie, że ja nie mogę. – Ja… hm, dobry wieczór pani. – Pan Rochester przestępował z nogi na nogę. – Jestem Edward Rochester. Miło mi panią poznać. Panna Eyre wpatrywała się w niego bez słowa. A potem pojawiła się między nimi pani Rochester i ujęła dziewczynę za rękę. – Witaj, ma chérie. Jak to miło znów cię widzieć. Miała tak promienny i serdeczny uśmiech, że Jane ku własnemu zaskoczeniu poczuła, że sama odpowiada uśmiechem. – Dobry wieczór – wydukała. – Wiem, co pani przeszła, ale my, Latarnie, jesteśmy silne i odporne. Zdaję sobie sprawę, że jeszcze się pani z tego nie otrząsnęła, ale proszę mi wierzyć, czas leczy rany.

– Dziękuję – odparła Jane. – A jak pani się trzyma? – No cóż, trzymam się tego, że czas leczy rany. Radość ukróciły niepokojące wieści o królewskich dekretach. Alexandrowi zbierało się na mdłości, ilekroć przypominał sobie o Wellingtonie. Prawie nie spał, leżał tylko z otwartymi oczami, analizując w myślach wszystkie rozmowy, jakie odbył z nim na przestrzeni lat. Szukał jakiejś zwiastującej taki obrót wypadków wskazówki, bodaj tylko zająknięcia lub jednego nieopatrznego słowa, które mógł przeoczyć. Co umknęło jego uwadze? Nigdy nie odniósł w życiu tak druzgoczącej porażki: nie dość, że nie powstrzymał Wellingtona, to na dodatek dał mu się wykorzystać. Podniósł się z posłania i zaczął czytać notes panny Brontë, który odzyskał ze skrytki, gdy tylko Rochesterowie pozwolili mu opuścić magazyn. Wiedział, że powinien był go zwrócić właścicielce, ale pewnej nocy ciekawość wzięła górę i zajrzał do środka. Po świetnym fragmencie o przypalonej owsiance na stronie dwudziestej siódmej nie mógł się już oderwać od lektury. Przeczytał kilka stron o fikcyjnej pannie Eyre i jej relacji z fikcyjnym panem Rochesterem, później zagłębił się w piękne opisy ludzi i miejsc. Nie był literaturoznawcą, ale od razu poznał się na prozie panny Brontë. Dotarł do ostatniego wpisu: Że ponieważ jestem biedna, nieznana, nijaka i niska, myśli pan, że i duszy we mnie nie ma ani serca? O, jak się pan myli! Mam duszę jak i pan i takież serce! A gdyby Bóg dał nieco urody i wielkie bogactwa, postarałabym się, aby panu było tak samo ciężko odejść ode mnie, jak mnie jest ciężko odejść od pana. Nie zwracam się teraz do pana tak, jak nakazuje zwyczaj czy konwenans światowy, nawet nie jak człowiek do człowieka, ale jak wolny duch do wolnego ducha, jak gdybyśmy, przeszedłszy przez śmierć i przez grób, stali przed Bogiem równi, bo i równi przecież jesteśmy! Alexander zamyślił się nad tym akapitem, pod którym widniała data niedoszłego ślubu, obracając w głowie każdą kolejną frazę. Słyszał w tych słowach Charlotte, czuł jej pasję i zapał. Jakimś sposobem zdołała zawrzeć cząstkę siebie w słowach swojej bohaterki. Miał wrażenie, że doświadcza czegoś bardzo intymnego. Jakby odkrył właśnie jakiś sekretny fragment jej serca.

Naprawdę powinien był zwrócić ten notes. Czytał ten kawałek raz po raz, aż w końcu zmógł go sen. * Następnego dnia rano wszyscy zebrali się w kole wytyczonym skrzynkami ułożonymi w drewniane imitacje sof i foteli. Ktoś okrył je kocami, tak że z grubsza przypominały mieszkanie z jedną częścią wydzieloną dla kobiet, drugą dla mężczyzn, a trzecią dla państwa Rochesterów, którzy byli teraz nierozłączni i za nic mieli fakt, że dzielenie jednego pomieszczenia przez osoby różnych płci, choćby nawet przez małżonków, zakrawało na skandal. (Pamiętajcie, że to była zupełnie inna epoka. Nawet stare małżeństwa nie zawsze dzieliły pokój). A skoro o skandalach mowa, panna Eyre co rusz podpatrywała Rochesterów kątem oka, nieświadoma miny, która pojawiała się wówczas na jej twarzy. Na domiar złego pannie Burns wyrywał się czasem jakiś zupełnie niepotrzebny komentarz. Na przykład teraz. – Ależ dobrana para, co? – Siedziała na skrzynce obok panny Eyre, w zamyśleniu dotykając palcami policzka. – Dobrana również pod kątem wieku. Strasznie mi się to podoba. Grymas na twarzy panny Eyre stał się jeszcze wyraźniejszy i trafiła przyjaciółkę łokciem w żebra. A raczej trafiłaby, gdyby Helena miała ciało. – Jesteś nieuprzejma – skomentowała po raz kolejny panna Burns. – Tyle razy ci mówiłam, że to nieładnie wnikać w duchy. – Jakże mi przykro – skłamała panna Eyre. Po drugiej stronie wydzielonego skrzynkami salonu panna Brontë przypatrywała się mówiącej gdzieś w przestrzeń Jane. – Marnujemy czas – odezwał się Alexander. – A powinniśmy coś zrobić. – Na przykład co? – Branwell podszedł do niego, krzyżując ramiona na piersi. Alexander pamiętał, że jego były asystent pełnił teraz funkcję proboszcza w Haworth, co sprawiło, że wydoroślał bardziej niż w czasie swojej nieudolnej asystentury. Dobrze. Tym lepiej dla niego. – Musimy jakoś zdjąć królowi pierścień z palca – powiedziała panna Brontë. – To znaczy panu Mittenowi. Technicznie to wciąż królewski palec, ale chyba włada nim teraz pan Mitten. – Czy to czyni go palcem pana Mittena? – zwrócił się Branwell do panny Eyre. – Pani była opętana, wie pani, jak to jest. Zatem jak to jest? Palec

należy do króla czy do pana Mittena? Ale zanim pana Eyre zdołała otworzyć usta, uprzedziła ją panna Burns. – Może powinniśmy o to zapytać pana Rochestera, skoro tkwił w stanie opętania najdłużej i najdłużej zmuszano go do robienia rzeczy, których normalnie nigdy by nie zrobił. Panna Eyre, relacjonująca wypowiedzi ducha dla dwóch osób w pomieszczeniu, które go nie widziały, nagle zamilkła. Niestety, wtedy przyszedł jej z pomocą Branwell. – Pamiętacie, jak Rowland go opętał i chciał zmusić do poślubienia panny Jane? – powtórzył za Heleną, która spiorunowała nienawistnym spojrzeniem Rochestera, prawdziwego Rochestera, choć ten nie zrobił przecież nic z tych rzeczy, bo był tylko bezwolnym narzędziem w rękach brata. Gdy Branwell zorientował się, co właśnie powiedział, zakrył usta dłońmi. – Ojej, przepraszam… Na ustach panny Burns wykwitł tryumfalny uśmiech, a pani Rochester oblała się rumieńcem. Utkwiła wzrok w podłodze, jakby chciała siłą woli odczynić wszystkie okropne rzeczy, które się wydarzyły, łącznie z opętaniem jej męża. – Odbiegliśmy od tematu – uratowała dyskusję panna Brontë. – Może wrócimy do tego, jak wyrwać Anglię z rąk uzurpatorów? – Jestem za. – Alexander poprawił rękawice; robił to odruchowo, ilekroć rozmowa schodziła na talizmany i opętania. – Króla nieustannie pilnują strażnicy. Na pewno należy wykluczyć to, że uda nam się wparować do pałacu w biały dzień i ot tak zdjąć mu pierścień z palca. – Oczywiście – powiedziała panna Brontë znad kubka gorącej wody. Każdy miał swój, ale nikt nie pił. Moment, w którym skończyła się herbata, przelał czarę goryczy. – Co oznacza, że potrzebny nam plan. Tak się składa, że już jeden obmyśliłam. Alexander nie był zdziwiony. Panna Brontë powiodła wzrokiem po zgromadzonych. – Zawsze sądziłam, że dobry plan powinien uwzlędniać jasno określony cel. A więc skupmy się na pierścieniu. – Gdy już odbierzemy królowi talizman i król dojdzie do siebie, wszystko powinno się ułożyć – powiedział Alexander. – Tylko jak go odebrać? – Właśnie o to chodzi! – Panna Brontë zerwała się z miejsca. – Mój pomysł przedstawia się następująco… Cała grupa z niecierpliwością czekała na szczegóły. Nawet Rochesterowie

pochylili się naprzód, wyraźnie zaciekawieni. – Wdzieramy się do Saint James’s Palace – ogłosiła panna Brontë. – Jane i pani Rochester, korzystając z mocy Latarni, zyskują władzę nad duchem pana Mittena i proszą go uprzejmie, by zdjął pierścień. – To byłby całkiem niezły plan – powiedziała pani Rochester – gdyby tylko nasze moce działały na duchy bytujące w ciałach żywych ludzi. Dysponując taką umiejętnością, nie dopuściłabym do opętania męża przez Rowlanda. Oszczędziłabym tym samym pannie Eyre wielu kłopotów. Panna Brontë skrzywiła się. – Ale duch, który kogoś opętał, wciąż nie może się oprzeć czarowi Latarni, prawda? – To prawda – potwierdził Rochester. – To chyba wyjaśnia, dlaczego Rowland był tak… oczarowany… – Odkaszlnął. – Jednak ciało osoby opętanej znacznie osłabia wpływ Latarni na ducha. – No dobrze – odezwała się panna Eyre. – Czyli nie możemy skłonić pana Mittena, by opuścił ciało króla. Charlotte, masz jakiś plan B? – Hmm… – Panna Brontë usiadła, wydymając wargi w zamyśleniu. – Może wpadniemy na jakiś pomysł, kiedy już dostaniemy się do pałacu? – powiedziała panna Eyre. – Może odpowiedź nasunie nam się sama. Może zdarzy się cud. – Cudów nie ma – westchnęła panna Burns. – Znaczy są, ale nie warto na nie liczyć. – Tak czy inaczej – podjęła panna Eyre – coś wymyślimy. Sądzę, że powinniśmy teraz omówić kwestię dostania się do zamku… – To właściwie pałac – poprawiła panna Brontë. Bo któżby inny? – Ale wygląda całkiem jak zamek. – Panna Eyre skrzyżowała ramiona. – Pałac, który wygląda jak zamek, to wciąż pałac. – Panna Brontë powiodła wzrokiem do Alexandra, jakby prosiła go o wsparcie. – Znowu odbiegamy od tematu – zauważył były agent. – Chciałbym zaproponować, żebyśmy mimo wszystko nie wdzierali się do, hmm… zamku, pałacu, zwał, jak zwał, skoro panna Eyre, która wciąż chyba jest agentką Towarzystwa, może po prostu poprosić króla o audiencję. – Tak – powiedziała panna Eyre z namysłem. – Tak, chyba mogę. – Ależ, panie Blackwood, to mój plan i życzę sobie… – Niech pani wraca do domu, panno Brontë. Wywróciła oczami. – Jak już mówiłam, bez sensu wdzierać się do pałacu, skoro Jane może

poprosić króla o audiencję i wprowadzić nas wszystkich do środka bez wzbudzania sensacji. Ale nazwiemy ten etap planu „wdzieraniem się do pałacu”, ponieważ tak będzie ciekawiej. Więc gdy już wedrzemy się do pałacu, zdejmiemy pierścień z palca pana Mittena. Jakoś. Może za sprawą cudu. – I już? – Pan Rochester nie wydawał się przekonany. – Po prostu wejdziemy do środka i odbierzemy mu pierścień? Na oczach uzbrojonych po zęby strażników i wszystkich jego dworzan? Szczerze mówiąc, jakoś tego nie widzę. Pani Rochester wyprostowała się gwałtownie. – Cud! Le Livre de l’esprit errance! Ktoś mógłby odwrócić ich uwagę. Na przykład duchy. Panna Eyre pokręciła głową. – Najpierw musieliby je zobaczyć – zauważył Branwell. – A żeby zobaczyli, musielibyśmy wszystkich na chwilę zabić. A jeśli przesadzimy i zabijemy kogoś permanentnie? – Jest inny sposób na to, by je ujrzeli. – Pani Rochester zaklaskała w dłonie. – Panna Eyre i ja poprosimy wszystkie duchy w Londynie, by spotkały się z nami w pałacu, a kiedy nadejdzie odpowiednia pora, sprawimy, że wszyscy żyjący je zobaczą. Wtedy właśnie zdejmiemy królowi pierścień z palca. Voilà! – Ale jak? – Panna Brontë rozejrzała się po magazynie, celując wzrokiem w miejsce, gdzie musiała unosić się w powietrzu niewidoczna dla niej panna Burns. Poczuła ukłucie smutku, jakby wykluczono ją z jakiejś tajemnicy. – Jak sprawić, by niewidzący zobaczyli duchy? – Dokonamy tego z pomocą Le Livre de l’esprit errance – powiedział pan Rochester. – Ale to może być niebezpieczne, bo ludzie różnie reagują na widok zmarłych. W pałacu rozpęta się chaos. Panna Eyre uniosła dłoń. – Ja… – Chaos jest nam na rękę! – zapalił się Branwell. – To wymarzony sposób na to, by odciągnąć uwagę wszystkich od tego padalca, z którego pierścień zdejmiemy palca! – Przerwał na moment. – Ale się rymło, co nie, Szarlotko? – Nie nazywaj mnie tak. – Ja chciałam… – Muszę przyznać, że podoba mi się ten plan – przerwał Jane Alexander. – Wszystkie duchy Londynu… Głowę dam, że nikt nie spodziewa się takiego

widoku na królewskim dworze. – Chyba że są tam również widzący! – pojaśniała pani Burns. – Wtedy pracowaliby dla Towarzystwa – stwierdził Alexander. – Wellington nigdy nie spotkał widzącego, którego nie chciałby kontrolować. – Nie licząc mnie. – Branwell wzruszył ramionami. – Ale to nic. Naprawdę. Podoba mi się życie pastora. Chrzczenie kazań, pisanie dzieci i takie tam… – Ja chciałam powiedzieć… – Czyli sprawa jest prosta: potrzebna nam Księga zmarłych. – Rochester zwrócił się do żony. – Czy wiesz, ukochana, gdzie Wellington może ją przechowywać? Panna Eyre nie zdążyła nic powiedzieć, bo ubiegła ją pani Rochester. – Obawiam się, że niezwykle trudno będzie nam zdobyć Le Livre de l’esprit errance, mon chérie. – Pani Rochester spuściła wzrok. – Trzyma ją pod kluczem w komnacie strzeżonej przez trójgłowego psa. Aby się do niej dostać, trzeba pokonać dół wypełniony trującym bluszczem, rozegrać wielkimi figurami partię magicznych szachów, znaleźć właściwy klucz w komnacie, w której roi się od latających kluczy, i otworzyć nim drzwi, a potem jest jeszcze lustro, które… Branwell zachłysnął się powietrzem. – To okropne! Biedne trójgłowe psisko! – Pewnie po prostu trzyma ją w szufladzie – skorygował Alexander. – Czy ta ścieżka zdrowia, którą pani opisała, nie strzeże czegoś innego? Pani Rochester przekrzywiła głowę. – Chyba ma pan rację. Panna Eyre wstała z miejsca. – Ja bym chciała… – Ale nawet jeśli trzyma księgę w szufladzie, to równie dobrze mogłoby jej strzec stado lwów. Jak mielibyśmy się dostać do sztabu Towarzystwa? – Może zdobędzie ją panna Eyre? – powiedział Alexander. – Panna Eyre już ją ma! – wykrzyknęła Jane, biorąc się pod boki. – W torebce, mianowicie! – Co? – Alexander skoczył na równe nogi. – Nie mogła pani powiedzieć od razu? Księga zmarłych to nasz as atutowy! To wszystko zmienia! Z płuc panny Eyre dobyło się głębokie westchnienie. Poszła do swojego pokoju ze skrzyń i wróciła, niosąc w rękach księgę. – Zabrałam ją do zamku…

– Pałacu. – Tak, dziękuję, Charlotte. Zabrałam ją do pałacu, żeby pokazać królowi ogrodowego ducha. Zwróciłabym ją Wellingtonowi, gdyby nagle nie pojawiła się Helena i nie powiedziała mi, że wszyscy czekacie na zewnątrz i że Wellington jest zły. – Panna Eyre uśmiechnęła się i otworzyła księgę. – Możemy trochę poćwiczyć. Przeczytam ustęp, a jeśli Charlotte zobaczy Helenę, to znaczy, że to działa! – Dobrze. – Panna Brontë zeskoczyła ze skrzyni i wygładziła sukienkę. – Dawaj! Panna Burns wylądowała na ziemi tuż przed Charlotte, a panna Eyre rozpoczęła inkantację: – „Ostende nobis quod est post mortem! Nos videre praestrigiae!” Panna Brontë aż podskoczyła. Ponieważ Helena stała krok przed nią, uśmiechając się upiornie od ucha do ucha. – Helena…? – szepnęła podekscytowana. – Wyglądasz dokładnie jak na obrazach Jane… Panna Burns pisnęła i klasnęła w dłonie. – Wreszcie! Charlotte uśmiechnęła się. Ma taki ładny uśmiech – pomyślał Alexander. Lekko krzywy, uroczy, rozświetlający całą twarz szczerą, autentyczną radością. – No to na pałac! – zaordynowała. – Myślałam, że na zamek – wyszczerzyła się panna Burns. – Cokolwiek to jest – panna Brontë podniosła okulary do oczu – na to!

34 CHARLOTTE – Gotowi? – dobiegł ją głos pana Blackwooda. – Już czas. Charlotte pokręciła głową. – Panie Blackwood, czuję się w obowiązku zaprotestować. To się w głowie nie mieści, żebym… – Pozwoli pani, że obejrzę? – Czułabym się o wiele lepiej w moim zwykłym ubraniu. – Niech się pani pokaże – nalegał. Wyszła zza ściany skrzynek, którą wznieśli, tworząc w ten sposób garderobę dla dam. Twarz Charlotte płonęła czerwienią. Miała na sobie spodnie. Spodnie! Nigdy nie myślała, że kiedyś przyjdzie jej włożyć portki! Włożyła też zapinaną na guziki koszulę pana Rochestera oraz skórzane buty do kolan, wypchane w palcach materiałem. Utkwiła w nich spojrzenie, poprawiając przerzucony przez ramię koński ogon. Nie miała przy nosie okularów, ale czuła, że pan Blackwood mierzy ją spojrzeniem. Była pewna, że zaraz ją wyśmieje. – Myślałem, że rozmawialiśmy o tym rano – powiedział w końcu. – Towarzystwo zatrudnia kobiety tylko w drodze wyjątku. – Co kompletnie nie ma sensu. – Nie ma za grosz – potwierdził z delikatnością – ale tak się właśnie sprawy mają. Wellington sądzi, że panna Eyre wciąż jest wierna Towarzystwu, a więc tylko ona może iść bez przebrania. – No dobrze, już dobrze. Ale nie uśmiecha mi się odgrywać chłopca – marudziła. – Jako kobieta czuję się zupełnie dobrze. – Z pewnością – zgodził się. – Choć jeśli chce pani znać moje zdanie, wygląda pani świetnie. – Aha. – Nie wiedziała, czy to kpina czy komplement. – Znaczy się, w życiu nie wziąłbym pani za mężczyznę, ale musi pani przyznać, że spodnie są o wiele praktyczniejsze od tej klatki dla ptaków, którą zwykle musicie panie nosić. – Mimo wszystko czuję się jakoś dziwnie – odrzekła. Jednocześnie musiała przyznać, że bez gorsetu mogła odetchnąć pełną piersią: czuła się wolna, nieskrępowana ograniczeniami płci. Czuła się tak, jakby w tym stroju

mogła zrobić wszystko, co tylko sobie zamyśli. Uśmiechnęła się wbrew swojemu umartwieniu. Pan Blackwood wyciągnął do niej rękę. Trzymał w palcach okulary. On też się uśmiechał. Cały dzień był w dobrym humorze, uwijał się przy przygotowaniach jak w ukropie. Jakby wcale nie bał się konfrontacji z królem, a wręcz jej wyglądał, wiedząc, że dzięki niej zbliży się o krok do upragnionej zemsty. Jego marzenie znów znalazło się w zasięgu ręki. – Wiem, że nie czas teraz na to – podjął – ale powinniśmy skombinować pani jakieś porządne okulary. Takie, które nosi się na nosie. Pokręciła głową. – Miałam kiedyś takie. Raniły mnie w nos i wyglądałam… – Strasznie, pomyślała. Chciała mu to powiedzieć, ale wolała, by nie wyobrażał jej sobie w tym ustrojstwie. – Najważniejsze, by widziała pani, dokąd idzie. – Puścił jej rękę i podsunął prostą czarną marynarkę. Charlotte wsunęła ramiona w rękawy. Płaszcz i buty okazały się o wiele za duże, lecz nie było na to rady. Jane pojawiła się w garderobie w tej samej obszernej sukni, którą włożyła na spotkanie z królem. Spojrzała na Charlotte i wypuściła powietrze z płuc. – I jak się czujesz w męskim przebraniu? – spytała. Przyjaciółka wzruszyła ramionami. – Dość wygodnie. Mogłabym w tym spać. Jakim cudem mężczyźni nie śpią całą dobę? – Wygląda pani jak, wypisz wymaluj, nieopierzony agent Towarzystwa. – Blackwood odruchowo sięgnął do kieszeni i wyciągnął czarną maskę, ale potem przypomniał sobie, że do tej misji przystępuje incognito. Westchnął i schował ją z powrotem. Jane zarumieniła się i włożyła własną. – Ruszajmy. Dobija mnie to czekanie. – Masz księgę? Jane wyciągnęła Księgę zmarłych z torebki. – Owszem, i przeczytałam ją od deski do deski. Niektóre fragmenty znam na pamięć. – Doskonale – pochwalił ją Alexander. – Branwellu! W wejściu do magazynu pojawili się Rochesterowie, również ubrani po męsku (pani Rochester wyglądała bardzo osobliwie, bo choć miała na sobie spodnie i marynarkę, wciąż emanowała delikatnym światłem, jak gwiazda na nocnym niebie). Bran wyskoczył zza ich pleców i podbiegł do Alexandra.

Miał rozkudłane włosy i nie wiedzieć jakim sposobem zamazane okulary, a zza paska wystawała mu koszula. Jego oczy lśniły podnieceniem. – Idziemy? Robi się ciemno. – Idziemy. – Alexander jednym płynnym ruchem narzucił sobie płaszcz na ramiona. Charlotte podniosła okulary, by go podziwiać, gdy pewnym, sprężystym krokiem zmierzał do wyjścia, a poły jego płaszcza rozdęły się niczym skrzydła drapieżnego ptaka. Westchnęła. – Panie Blackwood… – zaczęła i zaraz urwała. Skoro szli prosto w paszczę lwa, może powinna powiedzieć mu wszystkie te rzeczy, które nasunęły jej się w czasie, gdy myślała, że nie żyje. Powiedzieć je na głos, tak by usłyszał. Zatrzymał się i odwrócił. – Słucham? Ale to nie był dobry czas na takie wyznania. – Ach, zapomniałbym – rzekł i raz jeszcze sięgnął do kieszeni. Wyjął z niej… Jej notes! Ten, w którym zapisała historię o Jane Frere. Ten, który zostawiła w Thornfield, gdy uciekały przed panem Rochesterem. Ten, który, jak sądziła, utraciła na zawsze. – Skąd pan go ma? – zdumiała się. – Był w pokoju panny Eyre. Zabrałem go po pojedynku z panem Rochesterem. Pomyślałem, że zechce go pani z powrotem. Jestem pewien, że kiedyś zapisana w nim historia rozrośnie się do wspaniałej powieści. – Nie przeczytał pan go chyba! – Przeczytałem… fragment. (Tak, drodzy czytelnicy. Wiemy, że to małe niedopowiedzenie. Alexander przeczytał go od deski do deski, a niektóre fragmenty nawet po trzy i cztery razy). – Aha. – Nie wiedziała, co innego powiedzieć. Spuścił wzrok. – Przepraszam panią… Nie mogłem się powstrzymać. Zaczytałem się na amen. Powinna pani skończyć tę powieść. Umieścił notes w jej rękach. Przyłożyła go na chwilę do piersi, a potem wsunęła do kieszeni. Jak to fajnie mieć kieszeń – pomyślała. – Mam nadzieję, że znajdzie pani czas na pisanie. – Uniósł znacząco brwi.

– Ja też mam taką nadzieję – szeroko się uśmiechnęła. * Słońce chowało się za horyzont, gdy stanęli u pałacowej bramy. Charlotte była kłębkiem nerwów. – Kto idzie? – spytał zza kraty dowódca straży. – Jane…! – szepnęła pani Rochester. Panna Eyre wyszła naprzód. – Jestem agentką TRDZ – wygłosiła. – Przybywam w pilnej sprawie. Muszę natychmiast rozmówić się z królem. – A to co za jedni? – Strażnik zmrużył i powiódł wzrokiem po grupie. – To moja świta. – Głos Jane zadrżał. – Jestem gwiazdą Towarzystwa i potrzebni mi ludzie do roboty. Pan Blackwood odchrząknął. – Dobrze. – Wartownik wpuścił ich do środka. Oto znajdowali się w pałacu. To było najszybsze „wdarcie się” w historii. Odnaleźli króla w wielkiej sali tronowej w otoczeniu strojnie ubranych dworzan, zajadających się smakołykami. Charlotte pierwszy raz znalazła się w tak ekstrawagancko i wytwornie urządzonym pomieszczeniu. Wysokie sufity były ozdobione roślinnym motywem ze szczerego złota. Dywan miał wygląd i fakturę czerwonego aksamitu. Ściany pokrywała tapeta koloru czerwonego wina, a na jej tle odznaczały się portrety zmarłych królów i prominentnych dworzan. Idąca obok Jane wciągnęła głęboko w płuca powietrze. – Wszystko w porządku? – zatroskała się Charlotte. – Bardzo nie lubię czerwonych pomieszczeń – powiedziała ponuro. Charlotte zapisała sobie w głowie, by kiedyś ją o to spytać. To może być ciekawy motyw do wykorzystania w powieści. Była przeszczęśliwa, bo skoro odnalazła swój notes, będzie mogła ją wreszcie napisać. Już czuła, jak stawia kropkę na końcu ostatniego zdania zakończenia. (Wspaniałe uczucie, możecie nam wierzyć). – Wasza Wysokość, o audiencję prosi agentka Towarzystwa – oznajmił wartownik. – Twierdzi, że sprawa jest pilna. Charlotte trąciła ją lekko w ramię. Jane ruszyła naprzód. – Wasza Wysokość – dygnęła Jane. – Jestem Jane Eyre. W zeszłym tygodniu Wasza Wysokość zaszczycił mnie spotkaniem.

Król podniósł wzrok na Jane. – Nie, nie przypominam sobie. – Przeniósł spojrzenie na Blackwooda. – Ale ty wyglądasz znajomo. Jak… jak czyjś ojciec. – Taką już mam twarz, królu – powiedział Blackwood. – Często słyszę, że wyglądam jak czyjś ojciec. Teraz najtrudniejsza część. Ta, która musi się zakończyć zdjęciem pierścienia z królewskiego palca. Jane podeszła do tronu i wyciągnęła rękę, jakby chciała się przywitać. Monarcha ujął ją niechętnie. A potem odskoczył jak oparzony. – Czy ty próbujesz ukraść mój pierścień, młoda damo?! – Aż się zapowietrzył. No cóż, należało liczyć się z tym, że tak łatwo nie pójdzie. – Potrzebuję go tylko na chwilę – zapewniła. – Zaraz oddam. – Bezczelność! Straż! Natychmiast otoczył ich tuzin strażników uzbrojonych w broń białą i palną. – Szybko poszło – podsumował Bran. – Czas na plan B – szepnęła pani Rochester. – Zabrać ich stąd – rozkazał król. – Natychmiast. Kilka dni w lochu oduczy ich głupich żartów. Charlotte miała wielką nadzieję, że plan B wypali. W przeciwnym razie czekał ich bardzo nieciekawy weekend. – Potrzebny nam pierścień – powiedział pan Blackwood. – Ale on należy do mnie – odparł król. – To mój skarb. Zaraz… czy ty czasem nie nazywasz się Blackwood? – A ty jesteś Mitten. A ten pierścień zaraz będzie nasz – podjął gładko Alexander. Król skrzywił się w szyderczym uśmieszku. – Czyżbyś przyprowadził jakąś armię, której nie widać? – prychnął, prześmiewczo, rozglądając się po swoich rozbawionych dworzanach. – W rzeczy samej – westchnął pan Blackwood – Panno Eyre, czas na duchy. Jane odchrząknęła. – Dobry wieczór – powiedziała, nieco spięta, spoglądając wokoło. – Miło mi was widzieć. Jeśli nie jesteście zbyt zajęci, czy mogłabym was o coś prosić? – Powinna pani wydać im rozkaz – powiedział Blackwood kątem ust. –

Przywołać je. Postawić na baczność. – Ale to trochę nieuprzejme – zauważyła, a potem westchnęła zrezygnowana. – Och, no dobrze. – Podniosła głos: – Halo? Czy mnie słychać? Jeśli mnie słychać, proszę wszystkich o podejście. Pani Rochester stanęła u boku Jane. – Allez, l’esprits – zaśpiewała po francusku. – Naprzód! Charlotte czekała na coś spektakularnego, ale nic się nie wydarzyło. A potem Bran się uśmiechnął. – Wspaniałe, no nie? – wymruczał, potrząsając głową. – Ile ich jest! – Duchów? – Charlotte nie była typem, który bał się duchów, jednak myśl o nieprzeliczonych zastępach zjaw napływających zewsząd do pomieszczenia sprawiła, że przeszedł ją dreszcz. Co to za miejsce, ten cały Londyn, że wystarczy zawołać, a duchy zlatują się jak muchy do miodu? To miasto zamieszkiwały tabuny zmarłych! Nawet w pałacu było ich najwyraźniej na kopy. – Już chyba wystarczy, drogie panie – powiedział pan Blackwood. – Panno Eyre, księga. – Ach! Oczywiście! – Jane uniosła ją, otworzyła i przeczytała głośno i wyraźnie: – „Ostende nobis quod est post mortem! Nos videre praestrigiae!” To była łacina, i to dość prosta. Gdy wcześniej Charlotte przetłumaczyła ten fragment dla pozostałych – dziękując w duchu za pozornie nieprzydatne lekcje łaciny, które odebrała w Lowood – wyszło jej: „Pokażcie, co jest po śmierci! Pozwólcie nam zobaczyć duchy!”. Trochę to czerstwe, jak wszystkie magiczne inkantacje. Wręcz rozczarowujące. Doszła jednak do wniosku, że słowa to tylko kurek, który należy odkręcić, by moc wydobyła się z samej Jane. I może z księgi. Sama Księga zmarłych była niezwykle ciekawa. Gdy Wellington wspomniał o niej po raz pierwszy, Charlotte wyobraziła sobie potężne, przedwieczne tomiszcze zapisane hieroglifami lub sanskrytem, zawierające magiczne zaklęcia, alchemiczne formuły lub może tajemnice życia i śmierci. Tymczasem cienka książeczka była jedynie instrukcją objaśniającą, jak obchodzić się z duchami, jak uniknąć opętania i jak pomóc duchom przejść na drugą stronę. Ponadto stanowiła zbiór ogólnych obserwacji przewodniczących Towarzystwa zgromadzonych na przestrzeni lat. Nie była to więc żadna magiczna księga (choć wasze autorki są zdania, że każda książka jest trochę magiczna), za to wydawała się ze wszech miar użyteczna.

W każdym razie łacińskie zaklęcie podziałało. Zrobiło się jakby chłodniej. Płomyki świec zatańczyły na knotach i zgasły. Wśród strażników i dworzan podniosły się krzyki przerażenia. Charlotte uniosła okulary i znowu rozejrzała się po pokoju. Tym razem je zobaczyła: dziesiątki, jeśli nie setki duchów kłębiły się wokoło jak ryby w stawie. Niegdysiejsi mieszkańcy Londynu, którzy dawno rozstali się z życiem, ale nie chcieli rozstać się z miastem. Bran miał świętą rację – widok zapierał dech w piersi. Wyglądało to tak, jakby w sali tronowej znalazł się reprezentant każdej epoki historii Anglii. Byli tu mężczyźni w sięgających kolan tunikach obszytych futrem i pokaźnych kapeluszach, odziane w powłóczyste suknie kobiety o twarzach zakrytych woalem lub też w stożkowatych nakryciach głowy, mężczyźni w szpiczastych trójrożnych kapeluszach, rycerze w kolczugach i zbrojach płytowych, angielscy żołnierze w czerwonych płaszczach, nawet banda nieokrzesanych Szkotów o pomalowanych na niebiesko obliczach i odzianych w kilty. Uwagę Charlotte zwróciła śliczna czerwonowłosa dziewczyna. Była ubrana w przepyszną haftowaną suknię ozdobioną drogimi kamieniami oraz w elżbietańskie nakrycie głowy. Trzymała w dłoni książkę. Uśmiechnęła się promiennie do Jane, a potem wyciągnęła rękę do mężczyzny u swojego boku, który, ku zaskoczeniu Charlotte, nagle zmienił się w konia. Ta nagła przemiana wzbudziła popłoch wśród strażników. – To gytrash! – wrzasnął ktoś. – Co to za czary?! – zawołał ktoś inny. – Ależ skąd, w żadnym razie nie rzuciliśmy na was czaru – wyjaśnił Blackwood. – Po prostu nieco ulepszyliśmy wasz aparat poznawczy. Orszak dusz ruszył naprzód. Widok przejął Charlotte drżeniem. Z bliska widziała dowody przemawiające za tym, że nie są to żywe stworzenia. Niektóre były przezroczyste lub emanowały niesamowitym, zielonym blaskiem. Inne miały rany, które musiały spowodować śmierć ich fizycznej powłoki. Kilka wciąż miało na wykrzywionej pod nienaturalnym kątem szyi pętlę z węzłem wisielczym. Skórę innych pokrywały czarne plamy – a więc tych nieszczęśników zmogła zaraza. Jeszcze inni broczyli półprzejrzystą krwią z otwartych ran, najpewniej odniesionych w jakiejś bitwie. Kolejne wyglądały tak, jakby dopiero co wstały z grobu – przegniłe ciało odpadało płatami z ich ramion i nóg, porwana odzież zwisała z wychudłych członków. Były po prostu przerażające – skonkludowała Charlotte. – Zwłaszcza ten koń.

Tłum najwyraźniej podzielał jej zdanie. W komnacie rozpętało się piekło. Arystokraci pomknęli do wyjścia, tratując się nawzajem, częstokroć przechodząc przez duchy, które podobny brak manier rozjuszał do granic możliwości. Pan Blackwood przyskoczył do ściany, starając się jeszcze podburzyć hordę zjaw. Bran i Jane oraz Rochesterowie rozbiegli się w różnych kierunkach. Wszystko szło zgodnie z planem. Do momentu, aż ktoś wytrącił jej okulary z rąk. To nie była część planu. Zgodnie z ustaleniami miała teraz podkraść się do króla i korzystając z zamieszania, zabrać mu talizman. Grupa orzekła, że właśnie Charlotte powinna to zrobić, bo najmniej z nich wszystkich rzuca się w oczy. Choć raz jej niski wzrost miał się do czegoś przydać. Szkoda tylko, że nic nie widziała bez tych przeklętych okularów. – A niech to! – wrzasnęła. – Poważnie? Akurat teraz? Padła na kolana i zaczęła szukać ich po omacku. – Panno Brontë! – zawołał do niej Blackwood. – Gdy tylko będzie pani gotowa… – Powinnam była zdecydować się na te noszone na nosie – gderała, sunąc dłońmi po posadzce. – Przez moją próżność wszyscy zginiemy. Musnęła palcami lufę pistoletu. Odrzuciła go od siebie. Od zawsze była przeciwniczką broni palnej. Później wymacała wachlarz z kości słoniowej, na pewno piekielnie drogi. Następnie złapała jakąś kobietę za kostkę. Zaatakowana wrzasnęła i o mało jej nie stratowała. – A niech to dunder świśnie! – syknęła Charlotte. A potem wyczuła pod palcami szkło. Złapała za uchwyt i natychmiast podniosła okulary do oczu. Szczęka opadła jej do ziemi, gdy okazało się, że podczas gdy ona szukała tych diabelnych patrzałek, komnata tronowa opustoszała, jeśli nie liczyć pana Blackwooda, Rochesterów, Jane i Brana. Oraz króla. Monarcha wciąż siedział na tronie, z osobliwym spokojem obserwując rozwój wypadków. U jego boku stał książę Wellington. Przez krótką chwilę wszyscy po prostu się na siebie gapili. – No cóż, to było nawet zabawne – przerwał ciszę książę. – Ale jedno pytanie ciśnie mi się na usta: czy wy macie mnie za głupca? – Nigdy nie miałem cię za głupca – warknął pan Rochester. – Za zdrajcę, owszem. Za dwulicowego obłudnika o gadzim języku, tak. Ale nie za głupca. – Ależ, Edwardzie, po cóż te wyzwiska? Porozmawiajmy na spokojnie. Charlotte poczuła, że stojący obok niej pan Blackwood tężeje niczym wąż

gotujący się do ataku. – Dość już rozmawialiśmy. Oddawaj pierścień. Wellington cmoknął. – Chciałbym móc powiedzieć, że miło mi cię widzieć, drogi chłopcze. Ale to, że przeżyłeś, jest mi teraz wybitnie nie na rękę. – Ufałem ci. – Głos Blackwooda dawał pojęcie o głębi jego rozpaczy. – Byłeś dla mnie jak… ojciec, gdy mojego rodzonego ojca zabrakło. Wychował mnie morderca i zdrajca. – Nigdy nie przepadałem za twoim ojczulkiem – wyznał książę swobodnym tonem. – Był z gatunku tych świętoszkowatych głupców, którzy tak działają mi na nerwy. Wygląda na to, że prawdę mówi stare porzekadło o jabłku, które nie pada daleko od jabłoni. A teraz siadaj. – Wydobył pistolet z kieszeni płaszcza i wycelował w Blackwooda. Miał taką minę, że serce w piersi Charlotte zamarło. – Proszę – dodał. Ale pan Blackwood niespodziewanie wyciągnął swoją broń. Skąd on miał pistolet? Przez chwilę dwaj mężczyźni mierzyli się wzrokiem. Po paru sekundach na zaciętej twarzy księcia wykwitł niefrasobliwy uśmiech. Zatoczył ręką półokrąg i wycelował w króla. – Opuść broń albo zabiję króla. Robiłem to już wcześniej. Jerzy III był jak rzep czepiający się psiego ogona. David nie przejmie się zgonem swojego nosiciela, po prostu opęta kolejnego głupca w kolejce do tronu. O to też już zadbałem. Pan Blackwood zrobił krok naprzód. Wellington odciągnął kurek pistoletu. – Myślisz, że się nie odważę? Zrobię to, jeśli będę musiał. Zmarnuję przez to nieco czasu i sporo wysiłku, ale zrobię to, możesz mi wierzyć. A ty będziesz wówczas odpowiedzialny za śmierć króla. Gdy przybiegną strażnicy, powiem im, że to ty go zabiłeś. Jak myślisz, komu uwierzą? Mnie czy tobie? Ręka Blackwooda opadła. – Wyzywam cię na pojedynek – powiedział cicho. – Ty i ja, tu i teraz. Niezależnie od wyniku, wszystko zakończy się teraz. Książę zaprzeczył ruchem głowy. – Wiem, że radzisz sobie z mieczem. Osobiście cię szkoliłem. Nie, chłopcze, odrzucam twoje wyzwanie. Bo gdybyśmy skrzyżowali miecze, jeden z nas nie wyszedłby stąd żywy. Prawdopodobnie ty, ale po co ryzykować? Wiesz, może się pospieszyłem, próbując się ciebie pozbyć. Bardziej mi się przydasz żywy u mego boku niż martwy na dnie Tamizy.

Zawsze miałem do ciebie słabość, drogi Aleksandrze. Gdybyś tylko zrozumiał, jak ważne jest dzieło, które próbuję doprowadzić do końca, z pewnością moglibyśmy jeszcze zostać sprzymierzeńcami. Pomóż mi. Stań po mojej stronie. Z pewnością widzisz, ile już osiągnąłem. Pomyśl, ile osiągnę jako premier i jako… królewski doradca. – A więc to prawda – odezwał się Rochester. – Chcesz rządzić Anglią. – Oczywiście, że tak. Król jest kretynem, choć nawet nie w połowie tak skretyniałym jak członkowie parlamentu. Potrzebują twardej ręki. Takiej, która złapie ich za twarz. – Nigdy się do ciebie nie przyłączymy – powiedział pan Blackwood. – Mów za siebie – odrzekł książę. – Nigdy – powtórzył za Alexandrem pan Rochester. – Nigdy więcej – mruknęła pani Rochester. Złapali się z mężem za ręce. – Jamais. – Tym razem cię powstrzymamy – warknął groźnie Rochester. – Pokrzyżujemy ci plany, choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobimy. – Prawie zapomniałem, jakie to nużące was słuchać – westchnął książę. – Powinienem był wykończyć was wtedy, gdy zabiłem Nicholasa. Z gardła pana Blackwooda wyrwał się zduszony okrzyk furii i boleści, ale, ku zdumieniu Charlotte, były agent nie rzucił się na mordercę swego ojca. – Zapłacisz za to – wycedził. – Zapłacisz za wszystko. Książę puścił jego słowa mimo uszu. – Panno Eyre – zwrócił się do Jane. – Wcale nie przesadziłem, mówiąc o tym, jak bardzo potrzebuje pani Towarzystwo. Zachęcam do pozostania w naszej agencji. Stanie się pani moją najcenniejszą agentką, Latarnią, która rozświetli mrok i pomoże mi wprowadzić Anglię w nową erę pokoju i prosperity, jakiej jeszcze nie zaznała. – Idź do diabła – wycedziła Jane. (Co było szokujące, bo kobietom w tamtych czasach nie wolno było używać takich słów, ale jak już się pewnie zdążyliście zorientować, Jane zaczynała mieć serdecznie dość ludzi, którzy mówili jej, co wolno, a czego nie). – Trudno. A może… pan Brontë? – Książę przeniósł na niego wzrok. – Mógłbym przywrócić pana na stanowisko. Może wówczas rodzina wreszcie byłaby z pana dumna, zamiast się wstydzić? – Jesteśmy z niego dumni – syknęła Charlotte, zanim Bran zdążył odpowiedzieć. – Panna Brontë, urocza, choć pechowo krótkowidząca siostrzyczka. Panią

również mógłbym zatrudnić. Jestem pewien, że bardzo by nam się pani przydała… choć jeszcze nie wiem do czego. Czy wie pani, że jestem pani wujem? – książę zachichotał bez wesołości. – Miałem niegdyś dwie siostry, biedne duszyczki. – Co? – zachłysnęła się powietrzem Charlotte. – Nasza matka…? – Nic nie stoi na przeszkodzie, bym uczynił was swoimi spadkobiercami. Pomyślcie o tym. Po mojej śmierci otrzymalibyście dwadzieścia tysięcy funtów. To, śmiem twierdzić, niemała sumka. – Dwadzieścia tysięcy funtów! – dobiegł zza ich pleców głos Heleny. – Heleno – powiedziała Jane – właściwie na co ci pieniądze? – Idź. Do. Diabła – wyrzekła Charlotte dobitnie. Odpowiedzią był kolejny uśmiech księcia. – Ojej, ależ wszyscy nieuprzejmi. Czy przynajmniej macie przy sobie moją księgę? Wyniosła ją pani ze sztabu, panno Eyre, i dziwnym trafem dotąd nie wróciła na miejsce. Proszę ją natychmiast oddać albo wyciągnę konsekwencje. Dreszcz przebiegł Charlotte po kręgosłupie. Nie znosiła się spóźniać ze zwrotem książek do biblioteki. Można było przez to zapłacić karę. Jane uniosła Księgę zmarłych. – Myślę raczej, że ją zachowamy. Najwyraźniej jej pan nadużywał. Książę wydał z siebie dramatyczne westchnienie. – No cóż, drodzy państwo, stawia mnie to w dość niezręcznym położeniu. Pragnę bowiem zachować swoją obecną pozycję jako premier i… opiekun Jego Wysokości króla. Wy, oczywiście, zamierzacie mnie powstrzymać, a na dodatek za nic nie chcecie posłuchać głosu rozsądku. W związku z powyższym nie pozostaje mi nic innego, jak tylko się was pozbyć. Najprościej będzie po prostu was zabić. Jestem uzbrojony, ale tak się pechowo składa, że wy także, a w dodatku macie przewagę liczebną. Cóż mi więc pozostaje? – Westchnął. – Chyba nic innego, jak tylko zabić starego, biednego Wilhelma IV. Przez całą przemowę nie odjął pistoletu od głowy króla. – No dobrze, skoro trzeba – odezwał się monarcha. – Zaraz, czy to będzie bolało? – Tylko przez chwilę. – Ale później umieścisz mnie w kolejnym królu? – spytał cicho siwowłosy mężczyzna na tronie. – Ma się rozumieć, gdy tylko doprowadzę do skazania pana Blackwooda

na śmierć za królobójstwo. – Chwileczkę – zawahał się Mitten. – Czy kolejną osobą w sukcesji nie jest czasem kobieta? – Dziewczynka imieniem Wiktoria, o ile się nie mylę. – Książę się roześmiał. – Zupełnie jakby kobieta potrafiła rządzić państwem bez mężczyzny, który pociąga za wszystkie sznurki. Charlotte otworzyła usta na pełną szerokość, oburzona do żywego. – To przecież nie ma sensu! Elżbieta była wspaniałą królową! – Ale… dziewczyna? – Mitten bił się z myślami. – Pomyśl tylko, znów będziesz młody, piękny i bogaty – przekonywał książę. Lecz duch w ciele króla skrzywił się na tę myśl. – Chyba nie czułbym się dobrze… no wiesz, w ciele kobiety. – Na pewno szybko się przyzwyczaisz – upierał się książę. – Wątpię. Do tego dziadka też nie mogę się przyzwyczaić. Od całego tego siedzenia boli go kręgosłup, ma o wiele za dużo włosów w nosie, ale przynajmniej cały sprzęt jest taki sam jak w moim własnym ciele. Nie, zdecydowanie nie chcę być dziewczyną. – Opętasz, kogo każę ci opętać. – Wellington powoli tracił cierpliwość. – A teraz nie ruszaj się. – Nie! – Król (a raczej ten, kto w nim siedział) zerwał się na nogi. – Nie chcę być babą! Nie ma mowy! Nie zmusisz mnie. Książę już miał wystrzelić, gdy nagle pan Blackwood zerwał się do biegu, momentalnie znalazł się przy nim i złapał go za ramię. W tej samej chwili Bran rzucił się na króla i powalił go na ziemię. Serce Charlotte zamarło, gdy dotarło do niej, że jej brat lada chwila może zginąć od zbłąkanej kuli, ale na szczęście pocisk roztrzaskał tylko stojącą w kącie bezcenną wazę. Książę odepchnął Blackwooda i wymierzył pistolet w Jane. – Nie ruszać się, albo ją zabiję! – ryknął. Wszyscy – nawet król, który w kółko powtarzał, jak bardzo nie chce być dziewczyną – zamarli w bezruchu. Książę poprawił zmierzwione włosy. – Wiem, że ją kochasz – wycedził do Blackwooda. – Pomimo że jest tak nadzwyczajnie nijaka, kochasz ją nad życie, a jeśli zrobisz choć krok w moją stronę, zabiję ją na twoich oczach. – Co takiego? – pisnęła Charlotte. – Co on powiedział? – Że jak? – zdumiała się Jane, a w tym samym momencie pan Blackwood

spytał z niedowierzaniem: – Ją? – To oczywiste, że jesteś zakochany – ciągnął książę. – W kółko o niej ględziłeś: jaka jest zaradna, jaka bystra i jak bardzo pragniesz, by została agentką. A ty… – zwrócił się do Jane – byłaś zdruzgotana, gdy powiedziałem, że nie żyje. Bo ty… – To raczej tylko znajoma – skorygował Blackwood. – Nie jesteśmy… – Oczywiście, że oni się nie kochają! – dokończyła Charlotte. – Wszystko się panu poplątało. – Ja darzę uczuciem pana Rochestera – wyznała Jane. – Choć zgadzam się, że to trochę chore… Pan Rochester odkaszlnął w pięść. – Panno Eyre, jest mi niezmiernie przykro, że mój brat naraził panią na te wszystkie nieprzyjemności, gdy władał moim ciałem. Nie mogłem zrobić nic, by go powstrzymać. Żałuję, że nie mogłem, bobym zrobił, a… – Ależ, proszę pana – przerwała mu Jane – wiem przecież, że to nie pańska wina. Absolutnie nie obwiniam pana za to, co się stało. Pan Rochester zaśmiał się krótko. – Mógłbym przecież być pani ojcem, czyż nie? W rzeczy samej, mamy… – Nie wspominając o tym – włączyła się głośno pani Rochester – że kochasz swoją żonę. Spojrzał na nią. – Tak, ma się rozumieć. Kocham, kocham nad życie. – To wspaniale – uśmiechnęła się Jane. – Tak się cieszę waszym szczęściem, że… – Mam wrażenie, że zbaczamy z tematu – przerwał książę. A potem zamilkł. Porwał ze ściany wielki obraz przedstawiający Wilhelma IV i rzucił w nich z całej siły. Rochesterowie i Jane Eyre odskoczyli na bok, a tymczasem Wellington puścił się biegiem do drzwi, wołając do strażników, że ktoś próbuje zabić króla. – Pewnie zaszyje się w swojej norze… znaczy, w bibliotece – powiedział Blackwood. – Jest zaraz po drugiej stronie parku. Powinniśmy go złapać, nim tam dotrze. – Alexander najwyraźniej chciał gonić księcia, ale najpierw… – Król – powiedziała pani Rochester. – Czy z królem wszystko w porządku? – Ja nie chcę być dziewczynąąą! – zawodził pan Mitten w ciele monarchy. – Nie tak się umawialiśmy!

– Nie będzie pan – uspokoił go Bran. – Choć może i szkoda, bo sukienki są takie ładne. – On ucieka – syknął pan Rochester. – Jane, biegnij z państwem Rochester za Wellesleyem – zakomenderowała Charlotte. Bran i ja zajmiemy się królem, a potem was dogonimy. Pan Blackwood obdarzył ją pełnym wdzięczności uśmiechem. – Chodźmy – rzucił do Jane i do Rochesterów. – Złapmy tego szczura. Wybiegli z komnaty i nagle zapanowała grobowa cisza. – Czas zdjąć ci ten przeklęty pierścień – postanowiła Charlotte, łapiąc króla za rękę. Ale on przyciągnął ją z powrotem do siebie. – Jeśli go zdejmiesz, znowu będę martwy. Nie chcę być dziewczyną, ale tego też wolałbym uniknąć. Nie było wyjścia. Charlotte i Bran przycisnęli króla do ziemi i zaczęli zrywać mu pierścień z palca. Okazało się to dość trudne, bo król miał palce jak serdelki, a pierścień był nieco za ciasny i za nic nie chciał zejść. Ciągnęli i ciągnęli, wszystko na próżno. Król wił się i krzyczał. Nie dość, że nie udało im się odebrać mu pierścienia, to na dodatek przez całe te zapasy królewski palec spuchł jak po użądleniu osy. Charlotte kończyła się cierpliwość. Każda zmarnowana w ten sposób minuta opóźniała jej przyjście z pomocą panu Blackwoodowi. – Może powinniśmy wymazać palec mydłem? – podsunął Bran, ale mydła nigdzie nie było. – Może zanurzymy go w ciepłej wodzie? Nie podziałało. – A może masło? Przytrzymał króla podczas gdy Charlotte udała się na poszukiwanie masła, ale niestety, nie znalazła ani pół kostki. – Ale mam coś innego. – Dokonany przez nią podział drużyny podyktowany był logiką. Ona i Bran zostali z królem, bo Jane mogła rozkazywać duchom, a pan Blackwood umiał walczyć. Charlotte z kolei umiała dyrygować Branem. Teraz jednak dobijało ją to (tylko metaforycznie, ma się rozumieć), że podczas gdy ona trawi czas na szukanie masła, panu Blackwoodowi może grozić ze strony Wellesleya prawdziwe niebezpieczeństwo. Wyjęła z kieszeni sekator ogrodowy.

– To chyba podziała. Brat zrobił się blady jak mleko. Król zaszamotał się w jego uścisku, ale Branwell trzymał go mocno. – Szarlotko, ty chyba żartujesz… – A wyglądam, jakbym żartowała? Nie żartowała. Bez wahania uklękła przy królu, wsunęła sekator między jego palce i odcięła ten z pierścieniem. Pierścień (wraz z palcem) potoczył się po dywanie. Król wywrócił oczami i zemdlał. Charlotte obwiązała ranę jego płaszczem i nicią wyprutą z aksamitnej zasłony. Czytała kiedyś w jakiejś książce, jak opatrywać rany po amputacji. Przez całą tę krew kręciło jej się w głowie, ale nie było czasu na półśrodki. – Trzymaj mu tę rękę w górze – poinstruowała Brana. – Gdy się obudzi, zwróć mu palec. – Palec. – Bran był blady, a teraz zzieleniał. Podała mu go, a potem pobiegła do wyjścia. – Szarlotko! Dokąd idziesz? – Do pana Blackwooda, oczywiście! Muszę mu pomóc. Już raz go straciłam, nie mogę stracić go znowu.

35 JANE Nocne powietrze dusiło wilgocią, a ziąb przenikał do szpiku kości, ale Jane nie czuła nic poza szalonym łomotaniem serca. Pan Blackwood biegł dwa kroki przed nią, a dwa kroki za nią pędziła Berta Rochester. Pochód zamykał pan Rochester, a między nimi dryfowała w powietrzu Helena, zagrzewając ich do walki. Sunęli w kierunku Pałacu Westminsterskiego. – A co, jeśli się gdzieś ukryje? – spytała Jane pana Blackwooda. – Znam go. Ma tak rozbuchane ego, nie dopuści do siebie myśli o przegranej. Jane potknęła się o korzeń drzewa i zatoczyła do przodu, ale odzyskała równowagę. Pan Blackwood obejrzał się, by sprawdzić, czy nic jej nie jest, ale wtedy sam się o coś potknął i wyrżnął o ziemię. Jane przypadła do niego i wyciągnęła rękę. Złapał ją i podniósł się sprężyście na nogi, po czym znowu ruszyli biegiem, choć pan Blackwood znacznie utykał. Najstarszy w grupie pan Rochester zaczynał zwalniać. – Biegnijcie, biegnijcie! – zawołał. – Panie Blackwood – wydyszała Jane. – Jeśli książę wie, że pan wie, że on zamierza się ukryć w Pałacu Westminsterskim, to czy nie zastawi na nas pułapki? – Możliwe, ale ja wiem coś, o czym on nie wie. – Co takiego? – Dorastałem tam. Znam sekretny tunel, o którym nawet on nigdy nie słyszał! Pokonali Saint James’s Park, przez który wiódł skrót do pałacu. Wkrótce na tle ciemniejącego nieba zarysowały się wieże i poszarpany kontur dachu. Pan Blackwood skręcił w kierunku rzeki, a Jane pomknęła za nim. Nie pytała, dokąd dokładnie zmierzają, bo ledwo mogła złapać tchu. Wychowanek Wellingtona rzucił się w prawo, nie zwalniając, przecisnął się między pniami gęsto rosnących drzew i dotarł do ściany, w której widniało wejście do tunelu zagrodzone żelazną kratą. – Oto on – wyrzęził zmachany.

– Zaraz. To nie żaden tunel. To zsyp na węgiel. – Wiem. Po prostu ciekawiej jest nazywać go „sekretnym tunelem”. Niech się pani nie lęka, to jak łagodna zjeżdżalnia. – Podniósł leżący nieopodal duży kij i zaczął dłubać nim w ziemi. Wkrótce wyszarpnął z niej długi żelazny pręt. – Tak, wciąż tu jest! Wsunął go między kratę i ścianę, po czym szarpnął. Krata odskoczyła. – Przekradniemy się tędy, dzięki czemu zyskamy element zaskoczenia i przyskrzynimy Wellingtona w najmniej spodziewanym momencie. Jane zmarszczyła brwi i rzuciła okiem w ziejącą jamę zsypu. Stojąca obok niej Helena drżała. – Coś nie tak, kochana? – Nie mogę tam wejść – powiedziała. – To miejsce ma takie same wibracje jak tamten pokój w Thornfield. Pan Blackwood kiwnął głową. – Zjadę pierwszy i złapię panią. Zważywszy na sytuację, w której się znaleźli, i miejsce, do którego próbowali się wkraść, było to marne pocieszenie. Zanim weszli do środka, dogonił ich pan Rochester. Przytrzymał kratę, a Blackwood zsunął się na dół. Potem zjechała Jane. Trwało to krótko, mimo to ciężko wylądowała na nogach, aż zadrżały jej kolana i ból rozszedł się po całym ciele. Alexander chyba zapomniał ją złapać. Chwilę później ze zsypu wyłoniła się pani Rochester. – Panie Blackwood? – rzuciła Jane. – Pan Blackwood jest obecnie niedysponowany – odezwał się z ciemności głos. Płomyk świecy wydobył z ciemności twarz księcia, a obok niej dostrzegła oblicze pana Blackwooda z nożem przy gardle. Nóż trzymała Gracja Poole. – Naprawdę myślałeś, że nie wiem o tym zsypie? – zakpił książę. – Edwardzie! Nie schodź tutaj! – krzyknęła pani Rochester, ale w tej właśnie chwili mąż wylądował obok niej, zabijając ostatnią nadzieję na to, że ktoś z zewnątrz zdoła ich uratować. * Książę wraz z Gracją Poole i kilkoma strażnikami powiódł całą czwórkę do wielkiej, tonącej w ozdobach komnaty.

– Witamy w Talizmanarium. Rozległe pomieszczenie wypenione było regałami, które pięły się pod sam sufit. Na półkach znajdowały się najróżniejsze przedmioty: zegarki kieszonkowe, urny, naszyjniki, pierścienie. – Talizmany – domyśliła się Jane i zwróciła się do księcia: – Po co pan nas tu przyprowadził? Przecież wiemy, co pan zamierza. Czemu od razu nas pan nie zabije? Pan Blackwood spiorunował ją spojrzeniem. Książę, dyrygując trzymanym w dłoni rewolwerem, ustawił ich wszystkich pod ścianą. – Panno Eyre, pani i pani Rochester jesteście Latarniami. Wydaje mi się, że wciąż nie pojmujecie, jak wyjątkowy dar sprezentował wam los. Jak pani myśli, dlaczego przez tyle lat, z nieocenioną pomocą Gracji Poole, utrzymywałem przy życiu panią Rochester? Prędzej zniszczyłbym bezcenne dzieło sztuki, niż skrzywdził Latarnię. Uległe duchy jak Mitten to rzadkość, a urabianie ich zajmuje wieki. Z państwa obecności tutaj wnioskuję, że wypędziliście go już z ciała króla. Szczerze mówiąc, nie mam czasu ani ochoty, by preparować nową marionetkę. I nawet nie muszę, skoro mam na swoje posługi aż dwie Latarnie. Daję wam więc ostatnią szansę. – Ha! – Jane pokręciła głową. – Nie ma takiej siły na świecie, która przekonałaby mnie do pracy dla pana! Książę uniósł rewolwer i wycelował w głowę pana Blackwooda. Lufa zatrzymała się cal od jego nosa. – A może jednak? – Chwileczkę – powiedziała Jane. – Jeśli pan go zabije, to już na pewno się do pana nie przyłączę. – Moi aussi – zawtórowała jej pani Rochester. – Och, nie zabiję tylko jego. Po prostu zacznę od pana Blackwooda, który był dla mnie jak syn. Potem przyjdzie kolej na pana Rochestera, który był dla mnie jak brat. Ale to nie będzie koniec. Bo widzi pani, panno Eyre, odkryłem, że jest w pani życiu całe mnóstwo ludzi, którzy wiele dla pani znaczą. Odciągnął kurek rewolweru. – Zaczekaj… – powiedziała Jane. Książę uniósł brew. – Przystań na moją propozycję, inaczej Alexander umrze. – Zaczekaj – powiedziała znowu, rozpaczliwie szukając jakiegoś wyjścia z tej sytuacji. Takiego, które pozwoliłoby uniknąć śmierci każdego, kto jest

jej bliski. Ale jedynym pomysłem, jaki przyszedł jej do głowy, była gra na zwłokę. – Najpierw chciałabym się dowiedzieć, jak wyprawia się duchy na tamten świat. Książę zwęził powieki. – Panno Poole – powiedział – proszę przynieść talizman. Gracja Poole podeszła do najbliższej półki i urękawicznioną dłonią ujęła szkatułkę na biżuterię. Następnie podeszła do Jane i bezceremonialnie podsunęła ją pod nos. Dziewczyna odruchowo cofnęła się o krok. A potem coś poczuła… …jakąś siłę… …która emanowała nie ze szkatułki… …tylko z Berty Rochester. Cofając się przed Wellingtonem, zbliżyła się do stojącej za nią pani Rochester. Szkatuła w ręku Gracji Poole zaczęła drżeć. Patrzyła na nią, zaintrygowana. – Co się stało, panno Poole? – spytał Wellesley. – Dlaczego potrząsa pani szkatułką? – Wcale nie potrząsam – odparła. Jane łypnęła na Bertę, która wlepiała wzrok w Jane z subtelnym uśmiechem wymalowanym na twarzy. Jane uniosła brwi, a Berta niemal niedostrzegalnie kiwnęła głową. – Panno Poole, niech pani przestanie trząść tą szkatułą – zażądał Wellesley. – Kiedy wcale nie trzęsę – upierała się kobieta. Jane i Berta postanowiły wykorzystać nieuwagę Wellesleya. Przysunęły się do siebie i złapały za ręce. A wszystkie złożone w Talizmanarium przedmioty zaczęły drżeć. – Co się dzieje? – zaniepokoił się książę. Strażnicy wymienili zdumione spojrzenia. Jeden dostał w głowę fruwającą szklanką i zwalił się na ziemię. Pozostali (a było ich tylko trzech) porzucili swoje posterunki i rzucili się do ucieczki. Najwidoczniej doszli do wniosku, że Wellesley za mało im płaci. Wellington zauważył splecione dłonie Jane i Berty. – Przestańcie natychmiast! Rzucił się w kierunku kobiet, ale zanim zdołał je rozdzielić, z innej półki wzleciała szczotka i trafiła go w głowę.

– Żadnego opętywania! – wrzasnęła Berta, na tyle głośno, by słyszały ją wszystkie duchy zamknięte w talizmanach. Jane skinęła głową, pamiętając, że ducha, który wstąpił w ciało osoby żyjącej, nie da się kontrolować. Gdyby zaczęły opętywać kogo popadnie, zapanowałby chaos. Blackwood i Rochester patrzyli na obie kobiety, nie posiadając się ze zdumienia. – Padnij! – wrzasnęła Jane. Czuła przepływ energii między sobą a Bertą. Jak również że ta energia gdzieś uchodzi, ponieważ drżenie amuletów wprawiło w drżenie ściany Talizmanarium. Długo tak nie pociągną. Latająca szczotka ogłuszyła księcia na tyle, by wypuścił rewolwer z ręki. Ale tylko na moment. Natychmiast się ocknął, sięgnął po upuszczoną broń i wycelował w Rochestera, ale wtedy but trafił go w rękę, posyłając rewolwer z powrotem na podłogę. Kobiety skupiły się na Wellingtonie – w końcu to on miał broń palną – nie zauważyły więc podkradającej się do nich Gracji Poole. Wielkie babsko rzuciło się na Bertę i powaliło ją na ziemię. Palce pani Rochester wymsknęły się z palców Jane i drżenie w komnacie ustało. Pan Blackwood i książę rzucili się w stronę rewolweru. Złapali go jednocześnie i zaczęli się szarpać, wyrywać sobie broń. Rochester pospieszył Alexandrowi z pomocą, ale strażnik ogłuszony szklanką odzyskał przytomność i przyłożył Rochesterowi z byka, nim ten uszedł dwa kroki. Gracja Poole przygniotła Bertę do ziemi, oplatając ją umięśnionymi ramionami. Jej zgrubiałe dłonie zacisnęły się na gardle nieszczęsnej pani Rochester. – Śniło mi się, że to robię – wycharczała. – Od samego początku chciałam cię zabić, ale nie pozwolono mi ukatrupić Latarni. Teraz nikt ci już nie pomoże. Jane wskoczyła Gracji na plecy i zacisnęła ręce na jej byczym karku, ale była zbyt słaba, by wyrządzić krzywdę masywnej kobiecie. Berta bezskutecznie drapała dłonie zaciśnięte na swojej szyi, z jej gardła dobywał się przyduszony charkot. Jane rozejrzała się gorączkowo, ale wszystkie rozsypane po podłodze talizmany były irytująco drobne. W końcu ucapiła buteleczkę z perfumami i z całej siły uderzyła nią Grację w potylicę. Buteleczka rozbiła się w drobny mak, a Gracja, jeśli w ogóle poczuła cios,

nie dała tego po sobie poznać. Źrenice Berty uciekły w głąb czaszki. Rochester leżał na ziemi, obezwładniony przez wartownika. Książę i pan Blackwood wciąż walczyli o rewolwer; Wellington zdawał się zyskiwać przewagę. Powietrze rozdarło kilka strzałów. Jane gorączkowo zastanawiała się, co robić. Położyła się obok Berty i złapała ją za rękę. Połączenie między nimi słabło, bo Berta była na granicy omdlenia. Jane zamknęła oczy i skupiła się na najbliższej półce z talizmanami. Zaprzęgła do pracy całą energię, jaka jej jeszcze została. Przypomniała sobie każdy policzek wymierzony jej przez ciotkę Reed. Wszystkie te chwile, gdy z głodu burczało jej w zapadniętym brzuchu. Wszystkich przyjaciół, których zabrała choroba cmentarna. Wszystkie te dni, gdy marzła w zimnych murach Lowood. Każdą sekundę przerażenia, z którym zmagała się w czerwonym pokoju. Wykorzystała wszystko to do ostatniego, desperackiego ataku. Komnata znów zaczęła się trząść. Jane otworzyła oczy i zobaczyła, że na Grację Poole spada grad talizmanów. Leciały z taką prędkością, że aż rozmazywały się w powietrzu. Berta otworzyła oczy i wolną ręką zrzuciła z siebie zdezorientowaną kobietę. Dwie Latarnie stanęły razem, promienne i emanujące wewnętrzną jasnością. Wzniosły połączone dłonie. Tysiące talizmanów wystrzeliły z półek i zasypały księcia i strażnika. Drobne pociski atakowały ze wszystkich stron niczym chmara rozwścieczonych szerszeni. Gdy Wellington otworzył oczy, Alexander stał nad nim z bronią w ręku. Berta i Jane rozplotły palce i upadły na ziemię, skrajnie wycieńczone. – Nie zdołasz mnie zabić, synku – wyszeptał książę. – Nie jestem twoim synem – zaripostował Blackwood. Raptem Jane poczuła swąd spalenizny. A potem zobaczyła płomienie wspinające się po ścianie po drugiej stronie komnaty. W czasie walki ktoś musiał przewrócić kandelabr. Należało uciekać, i to szybko. Od strony drzwi dobiegł wątły głos. – Panie Blackwood? Wszyscy spojrzeli w tamtą stronę. Charlotte stała w progu z ręką przyciśniętą do piersi. Wydała przeciągłe westchnienie i padła zemdlona.

– Panno Brontë! – Blackwood wcisnął broń do ręki Rochestera. Kucnął przy zemdlonej dziewczynie i wziął ją w ramiona. Gdy Jane zobaczyła czerwoną plamę na jej piersi, serce podeszło jej do gardła. – Nie, nie! – zawołał Blackwood. – Postrzelono ją! Książę wykorzystał zamieszanie, podniósł się i rzucił w kierunku broni. Ale w tym momencie pan Rochester okręcił się w miejscu i wystrzelił. Książę zatoczył się i zwalił na ziemię. Był martwy.

36 ALEXANDER Pożar się rozprzestrzeniał. Alexander bez namysłu wziął nieprzytomną pannę Brontë na ręce i pobiegł w kierunku wyjścia. To nie mogło dziać się naprawdę, po prostu nie mogło! Lecz gdy biegł za panną Eyre i Rochesterami, czuł, że panna Brontë wiotczeje w jego ramionach jak ranny ptak. Wtedy musiał przyznać sam przed sobą, że to się dzieje naprawdę. Została postrzelona, oberwała jedną ze zbłąkanych kul, które wystrzeliły podczas szarpaniny z Wellingtonem. Zawaliła się ściana, wiszące na niej lampy oliwne roztrzaskały się o podłogę. Wokoło buchały płomienie, które z czasem złączą się w jedną rozszalałą pożogę. Alexander gnał naprzód, przyciskając pannę Brontë do piersi. Jej twarz była blada, krew przesiąkła przez przód sukienki. Twarz dziewczyny rosiły krople potu, które spływały mu z twarzy. Reszta wybiegła już na zewnątrz. Nawet gdy opuścił płonący budynek, buchały w niego fale gorąca. W niebo strzelały żarłoczne jęzory płomieni, powietrze falowało od żaru, dym zasnuł nocne niebo, zakrywając oblicze księżyca. Alexander wiedział, że tego pożaru nie da się już ugasić. – Dalej! – zawołał, ale zagłuszyło go wycie płomieni i odgłos walących się murów. – Szybko! Do biegnących na czele dołączyła panna Burns. Pędzili na złamanie karku, ale nie dość szybko. Ulice wypełniły się ludźmi. Ogień przeglądał się w ich szeroko rozwartych oczach. – Co się dzieje? – zapytał ktoś. – Słyszałem, że jakiś duch zaatakował Towarzystwo! – To był król! – krzyczał ktoś inny. – Zorientował się, że popełnił błąd, rozwiązując parlament, więc podpalił pałac! Alexander przeciskał się przez tłuszczę. Serce waliło mu jak młotem, wypełniało uszy dzikim rytmem. W jego ramionach panna Brontë była lekka jak piórko i nieruchoma jak porcelanowa lalka. Czy ona w ogóle oddycha? Nie potrafił stwierdzić. Tkwiła w jego ramionach zupełnie bezwładna. Jej głowa opadła na bok, oczy były zamknięte.

Alexander wydostał się z ciżby szlakiem przetartym przez rozpychającą się łokciami pannę Eyre. – Z drogi! Przejście! – wołała. – Moja przyjaciółka jest ranna! Czy jest tu jakiś lekarz? Ludzie krzyczeli na nich, by się uspokoili i przyłączyli do oglądania widowiska, ale Alexander miał ich w nosie. Wreszcie zostawili ciżbę za sobą. Panna Eyre zgoniła z ławki dwoje dzieci, a Alexander ułożył tam pannę Brontë i opadł na kolana. Panna Eyre, panna Burns i Rochesterowie skupili się wokół nich. – I jak z nią? – spytała bez tchu panna Eyre. Alexander zdarł rękawice z rąk i dotknął punktu z boku jej szyi. Brak pulsu. Czuł, że krzyk wzbiera mu w gardle. – Panno Brontë! Ona nie może umrzeć, przekonywał się w myślach, po prostu nie może. Ale jego oczytana, drobna przyjaciółka trwała w bezruchu jak zamrożona. Jej blada twarz była brudna od sadzy i popiołu. – Panno Brontë – wyszeptał. – Proszę, niech pani nie umiera. Niech pani nas nie zostawia. Gorąca od ognia skóra zaczynała stygnąć. Przychylił się do niej, nasłuchując jej oddechu – nadaremno. Nie zdradzała oznak życia. Jej czarne rzęsy rzucały cień na bielejące policzki. – Nie, nie, nie! – Znowu dotknął szyi, wiedziony dziką nadzieją, że tym razem wyczuje puls pod palcami. Czy w ciągu tych kilku miesięcy, odkąd poznał pannę Brontë, w pełni ją docenił? Uświadomił sobie, że dotąd przyjmował za pewnik, że ona już zawsze będzie w jego życiu. Że będzie stać u jego boku, układając plany, uśmiechając się, pisząc. Był w stanie wyobrazić ją sobie w najdrobniejszych szczegółach, gdy zapisywała stronę za stroną. A potem zaczął sobie uświadamiać, że ją utracił. Miał wrażenie, jakby niewidzialna, lodowata ręka wczepiła się w jego wnętrzności i przekręciła. Od pałacu buchnęło gorąco. Zawalił się fragment budynku. Obejrzał się i zobaczył, że spowija go rozedrgana kula ognia. Ludzie na ulicy krzyknęli. Gorący wiatr zalewał ulice żarem, ryczały płomienie. Gapie rzucili się do ucieczki. Towarzystwo – wszystkie akta, talizmany, cała biblioteka – należało już do przeszłości. Ale to nie dlatego cierpiał Alexander. Wracając wzrokiem do

panny Brontë, czuł, że jakaś część jego duszy żywi nadzieję, że zastanie ją z otwartymi oczami, oddychającą i zdziwioną zamieszaniem. Ale panna Brontë wciąż nie dawała znaku życia. Pochylił się i oparł czoło na jej ramieniu. – Przepraszam – powiedział bezgłośnie. – Powinienem był… – Słowa ugrzęzły mu w gardle, łzy potoczyły się po umorusanych sadzą policzkach. Czy on płakał? Niech to wszystko diabli porwą! – Zależy mi na pani, panno Brontë – wychrypiał. – Ale mówię to pani zbyt późno. Jednym wściekłym ruchem otarł oczy, ale zaraz pojawiły się nowe łzy. Nie miał już siły wstrzymywać szlochu. – Och, przestaniesz się gapić? – usłyszał za sobą głos panny Eyre. – Właź tam z powrotem. Alexander wyprostował się i zobaczył ducha panny Brontë, który pociągał nosem, jakby płakał. – Cicho, Jane, próbuję coś usłyszeć – powiedział, a potem posłusznie wniknął w nieruchome ciało. A to wyprężyło się nagle, wciągając powietrze do płuc. – Panno Brontë! – Alexander zamknął jej twarz w dłoniach, czując pod palcami ciepło skóry. Kolor wrócił jej na policzki, puls odezwał się przyspieszonym rytmem, jakby chciał nadrobić czas strawiony na bezczynności. – Panno Brontë, pani… Otworzyła oczy i rozejrzała się, choć nie miało to sensu, bo nie miała na nosie okularów. – Widzi pani cokolwiek? Czy mam poszukać pani okularów? – Najchętniej nie odstępowałby jej na krok, ale jednocześnie miał ochotę przeczesać płonący pałac w poszukiwaniu zguby, byle tylko uszczęśliwić pannę Brontë. – Ja… – Rozkaszlała się krótko. – Co? – Pogładził jej twarz. – Co pani mówi? – Ja byłam martwa, prawda? – Tak – odszepnął. – Ale teraz już dobrze. Tak mi się zdaje. Jak się pani czuje? – Powiedział pan… – To prawda, rozgadałem się trochę… – Raptem przypomniał sobie każde wypowiedziane do jej nieruchomego ciała słowo i zorientował się, że przyznał na głos (ależ tak!), że mu na niej zależy. (Zależy w „tym” sensie, rozumiemy się, no nie?) Wybałuszyła na niego oczy.

– To znaczy… – Tak, wiem – powiedział. – I wiem, że może byłem dość bezpośredni, ale niech mi będzie wolno powiedzieć w swojej obronie, że myślałem, że pani tak jakby nie żyje. – Nie, nie o to mi chodzi. Zmieszał się. – Więc o co? – Ja widzę martwych ludzi! Alexander roześmiał się, wyjął maskę z kieszeni i przyłożył ją do jej twarzy. – Witamy w Towarzystwie, agentko Charlotte Brontë! – powiedział. Czy raczej chciał powiedzieć, bo zanim skończył wymawiać jej imię, Charlotte podniosła się i go pocałowała. W zdumieniu rozwarł powieki na pełną szerokość, a ona odsunęła się i zakryła usta dłonią. – Przepraszam – powiedziała. – Ja nic nie widzę bez tych okularów. Nie wiem, co mnie napadło. To było nieuprzejme, wręcz niewybaczalne. Nie powinnam była… – Nie powinnaś? – Miał wrażenie, że łopoczące serce rozsadzi mu pierś. – Nie powinnam! – Och… – Ale tak się pechowo złożyło, że i on nie mógł się teraz oprzeć łagodnej krzywiźnie jej warg, drżeniu ust i temu, jak odgarnęła za ucho niepokorny kosmyk włosów. Kiedy stała się tak delikatna i zarazem tak silna? – To ja byłam zbyt bezpośrednia – ciągnęła. – Proszę pana o wybaczenie. Po prostu tak się ucieszyłam! Nie powinnam była czynić tak daleko idących przypuszczeń dotyczących pańskich uczuć, skoro nigdy nie rozmawialiśmy o… Pocałował ją. Tak samo jak ona jego. Ich wargi ledwie się zetknęły, lecz były w tym pocałunku pytanie, nadzieja i przysięga. – Czy teraz jesteśmy kwita? – Poczuł, że rumieniec występuje mu na pliczki. Modlił się, by się nie okazało, że źle odczytał jej uczucia. – A może mam przygotować całą przemowę o tym, jak szczerze mi przykro? – Nawet o tym nie myśl. Tym razem pocałowali się wzajemnie. I całowali dość długo. Przestali, usłyszawszy chrząknięcie panny Eyre.

– Chciałabym tylko przypomnieć, że my też tu jesteśmy. – Okropny widok – skomentowała panna Burns. – Błagam, nie róbcie już tego więcej, a przynajmniej nie przy ludziach. Policzki panny Brontë miały uroczą barwę różu. – Jakim cudem przeżyłaś? – zaciekawiła się panna Eyre. Panna Brontë wyjęła z kieszeni swój notes. Na środku widniała dziura po kuli. – Wydaje mi się, że skórzana oprawa spowolniła pocisk na tyle, że nie wyrządził mi większej krzywdy. Od zawsze mówiłam, że moje życie bez książek nie byłoby takie samo. Jak się okazuje, w ogóle by go nie było. Alexander, znacznie już spokojniejszy, wstał i zaoferował pannie Eyre i Burns miejsce obok Charlotte, a sam stanął z Rochesterami. Trzy damy – dwie żywe i jedna nieżywa – złapały się za ręce i patrzyły bez słowa na płonący pałac. * Dwa dni później spotkali się w mieszkaniu przy Baker Street. No wiecie, w tym, które należało kiedyś do Alexandra, a w którym rezydowała obecnie panna Eyre (a przynajmniej miała rezydować do końca miesiąca, bo tylko za tyle zapłacił Wellington). Panna Eyre powiedziała Alexandrowi, że jeśli tylko chce, może odzyskać lokum, ale Alexander uprzejmie podziękował. Na razie on i Branwell wynajęli w pobliżu pokoje na najbliższą noc. – Herbaty? – zaproponowała panna Eyre. Nikt nie odmówił. Panny Eyre i Burns zniknęły w kuchni, podczas gdy panna Brontë z Branwellem usiedli na sofie i pochylili się ku sobie. – Musimy zdecydować, co teraz zrobimy – mruknęła Charlotte. – Ja muszę wracać do Haworth – westchnął świeżo upieczony pastor. – Tęsknię za moją plebanią. Znaczy, w Haworth niewiele się dzieje, ale chyba właśnie dlatego tęsknię. Raczej starczy mi przygód na jakiś czas. Panna Brontë pokiwała głową. Alexander poczuł ucisk w sercu na myśl, że panna Brontë miałaby wrócić wraz z bratem do Haworth. Od dwóch dni czekał na audiencję u króla, który miał rozstrzygnąć o przyszłości Towarzystwa, skoro siedziba agencji – Talizmanarium, Komnata Wyzwolenia i wszystkie amulety (o samym Lordzie Przewodniczącym nie wspominając) – poszły z dymem. Król wciąż

jednak dochodził do siebie po zamieszaniu z panem Mittenem i Wellingtonem, które miało miejsce, zanim jeszcze w Wielkim Pożarze spłonął Pałac Westminsterski. Konieczność podjęcia decyzji w sprawie Towarzystwa trafiła, ma się rozumieć, na listę rzeczy do zrobienia, ale z pewnością nie była priorytetem. Przynajmniej na razie. Obrót wypadków uczynił Alexandra nieoficjalnym przewodniczącym TRDZ, choć w zaistniałym bałaganie każdy mógłby podważyć jego pozycję, a ponieważ oficjalnie sytuacja Towarzystwa była cokolwiek niepewna, Alexander nie mógł jeszcze przyjmować nowych członków w szeregi agencji, nawet jeśli byli widzącymi. Zresztą panna Brontë powiedziała przed chwilą, że ma dość londyńskich przygód. Może zamierzała wrócić z bratem do Haworth? Alexander poszedł do kuchni, by pomóc pannie Eyre. Choć teraz to ona tu dowodziła, jeszcze niedawno lokum należało do niego. I kto wie, czy w najbliższej przyszłości do niego nie wróci. Z całą pewnością czuł się jak gospodarz, więc… – To wcale nie tak, że ja chcę się z tobą rozstać – dobiegł zza drzwi przyciszony do szeptu głos panny Eyre. – Będę strasznie za tobą tęsknić. Wiesz, że tak. Alexander przystanął. – Ale uważasz, że powinnam odejść – odpowiedziała cienkim głosikiem panna Burns. – Bo tak jest, prawda? Uważasz, że będzie lepiej, gdy przejdę na drugą stronę? Alexander wiedział, że powinien wrócić do salonu, lecz mimo to ostrożnie zrobił krok naprzód, tak by widzieć pannę Eyre i jej widmową przyjaciółkę. Stały twarzą do siebie z pochylonymi głowami. Od Wielkiego Pożaru dostrzegł w pannie Eyre jakąś zmianę. Emanowała tym samym lśnieniem co pani Rochester. Jej latarniany blask był teraz widoczny nawet dla żywych. Po jej policzkach płynęły łzy. – Myślę, że zwlekałaś z tym tyle lat, bo wiedziałaś, że nie poradziłabym sobie bez ciebie. – A teraz sobie poradzisz? – Panna Burns otarła łzę ramieniem. – Och, moja najdroższa. Nawet jeśli tak, to zawsze będę za tobą tęsknić. Lecz teraz muszę myśleć też o tym, co najlepsze dla ciebie. Byłam egoistką, trzymając cię tutaj. Chcąc, byś zawsze była u mojego boku. – Ale mnie to nigdy nie przeszkadzało. – Panna Burns zdusiła atak

czkawki. – Ja przecież chciałam być razem z tobą. I dalej chcę. Przecież nie wiem, co mnie czeka w zaświatach. – Coś dobrego – wychrypiała szeptem panna Eyre. – Na pewno coś bardzo dobrego. Alexander wstrzymał oddech. Bacznie obserwował obydwie kobiety. Bardzo chciał wrócić do salonu, jakby nigdy nie podsłuchał tej wymiany zdań. Wiedział jednak, że nie może, bo echo słów panien Eyre i Burns wybrzmiewało teraz w jego sercu. Przez większość życia nosił w sobie ducha swojego ojca. Nie w sensie dosłownym, oczywiście, tylko metaforycznym. – Jak to będzie – podjęła Eyre – gdy ja będę miała osiemdziesiąt lat, a ty wciąż czternaście? – Nadal będziemy najlepszymi przyjaciółkami. – Panna Burns przygryzła wargę. – Czyż nie? – Jasne, że tak! – Panna Eyre zarzuciła zjawie ręce na szyję, ale te rzecz jasna przeniknęły przez jej widmowe ciało. Cofnęła się ze łzami w oczach. – Zawsze będziemy najlepszymi przyjaciółkami. Zawsze, na zawsze. Ale skoro tak, to naszej przyjaźni nie zmoże ani życie, ani śmierć. – No raczej! – Panna Burns zdobyła się na uśmiech. – I nie ma znaczenia, czy będziesz tu czy tam. Wciąż będę cię kochać, niezależnie od tego, czy zostaniesz w tym świecie, czy wyprawisz się na ten drugi. Alexandrowi serce się krajało. Czuł gulę w gardle i ucisk w sercu. I myślał o duchu swego ojca. Panna Eyre miała rację, prawda? Śmierć nie pokona prawdziwej miłości: tej platonicznej, tej romantycznej, a także tej synowskiej. Bo miłość sięga poza granice życia i śmierci. – A więc uważasz, że powinnam odejść – wyrzekła ledwie słyszalnie panna Burns. Panna Eyre potwierdziła skinieniem. – Uważam, że zasługujesz na to, by odnaleźć spokój. Panna Burns otoczyła się ramionami. – Ale ja się boję! Jak miałabym iść bez ciebie? – A ja jak miałabym żyć bez ciebie? – Uśmiech spełzł z ust panny Eyre. – Jednak obie mamy coś do zrobienia. Ja muszę przeżyć swoje życie i nie mogę ciągnąć cię za sobą. To nie w porządku wobec nas obu. Będę więc musiała być dzielna. – Ja też będę dzielna. – Panna Burns wyprostowała się. – Zrobię to. – Kiedy? – Teraz głos panny Eyre się załamał.

Kuchnię zalało ciepłe światło. Dochodziło z wnętrza panny Burns. – Teraz – powiedziała. – Chyba odchodzę teraz. Jej przezroczysty kształt zamazał się, kontur rozmył w powietrzu. Jedną nogą była już na tamtym świecie. – Heleno! Panna Brontë i Branwell zbliżyli się do półotwartych drzwi, stanęli obok Alexandra. Ujrzawszy, co się dzieje, nie mieli odwagi wejść do kuchni. – Lepiej, żebym nie zobaczyła cię w zaświatach przez najbliższe osiemdziesiąt lat. – Łzy zalśniły na policzkach panny Burns. I wtedy, nagle, na jej ustach wykwitł szczery uśmiech. A potem zniknęła. Blask w pomieszczeniu zelżał, po czym się rozwiał. W kuchni pozostało tylko zwykłe światło dnia. – Do zobaczenia – wyszeptała panna Eyre. Do kuchni wpadła panna Brontë i mocno, mocno przytuliła przyjaciółkę. – Powinniśmy… – Branwell otarł twarz. – Właściwie nie wiem, co powinniśmy. – Zaprowadź panie do salonu – powiedział Alexander. – Ja zaleję herbatę. Gdy został sam w kuchni, postawił na tacy filiżanki, cukierniczkę i dzbanuszek ze śmietanką. Powiódł wzrokiem do miejsca, w którym jeszcze przed chwilą stała panna Burns. To niesamowite, jak szybko zniknęła, gdy tylko podjęła decyzję o odejściu. I to prawda, że zasługiwała na to, by wreszcie odnaleźć spokój. Kto wie, może Alexander też na to zasługiwał. Na zrzucenie z barków ciężaru zemsty. Na uwolnienie się od metaforycznego ducha, którego wlókł za sobą przez całe życie. Na to, by przejrzeć na oczy i wyzwolić się ze ślepego oddania Towarzystwu. I to właśnie postanowił zrobić. Och, nie znaczyło to wcale, że odejdzie z agencji, jakiej formy by teraz nie przybrała. Był dobry w relokowaniu duchów, lubił podróże. Ale nie musiało to być całym jego życiem. Już nie. Postawił imbryk na tacy i wrócił do salonu. Do przyjaciół. – Panie Blackwood? – zagadnęła go panna Brontë tym swoim pełnym ciekawości głosem. – Mam do pana pytanie niecierpiące zwłoki. – Ma się rozumieć. – Postawił przed nią herbatę. – Chodzi o list, który napisał pański ojciec do pana Rochestera. Ten, który odnalazł pan, włamawszy się do gabinetu w Thornfield. – Tak, wiem, o który list chodzi.

– Mężczyzna, który napisał list, podpisał się jako pan Bell. Sądził, że ten detal umknął jej uwadze. Jak się okazało, nic nie umykało uwadze Charlotte Brontë. – Tak. Mój ojciec nazywał się Nicholas Bell. Po jego śmierci Wellington uznał, że dobrze by było, gdybym przybrał nowe nazwisko. – Więc tak naprawdę nazywa się pan Alexander Bell. – Poza Wellingtonem i Rochesterami jest pani jedyną osobą, która się o tym dowiedziała. Uśmiechnęła się. – A jak ma pan na drugie imię? Głowę dam, że odgadnę. Uciekł wzrokiem. – Nigdy pani nie zgadnie. – Tak pan sądzi? A ja wręcz przeciwnie. Alexander… Bell. To jasne jak słońce, że brakuje czegoś w środku. Próbował się nie uśmiechnąć. – Moje drugie imię brzmi: Currer. – Ojej – roześmiała się. – Jednak miał pan rację. Nigdy bym nie zgadła. – Wyciągnęła do niego rękę. – A zatem miło mi pana poznać, panie Alexandrze Currerze Bellu. Ujął jej dłoń. – I panią, panno Charlotte… – Niestety nie mam drugiego imienia. Z całego mojego rodzeństwa tylko Emily dostała drugie imię. Emily Jane. – A więc: panno Brontë. – Panie Bell. Choć wydaje mi się, że nie zdołam zwracać się do pana inaczej niż: panie Blackwood. – Jeśli pani chce, może mi pani mówić po prostu Alexander. Wybałuszyła na niego oczy skryte za szklaną zasłoną okularów. – A pan niech mówi mi Charlotte. I tak już zostało.

EPILOG Wschodzące słońce opromieniło rezydencję państwa Brontë w Haworth. Jane i Charlotte pomimo wczesnej pory siedziały w ogrodzie za domem. Jane narzuciła na bladobłękitną sukienkę fartuch malarski, a jej twarz wyrażała całkowite skupienie, gdy wykonywała serię szybkich, lecz delikatnych pociągnięć pędzla na rozstawionym na sztalugach płótnie. Charlotte siedziała na ławce kilka kroków dalej. Miała na nosie nowe okulary – takie, których nie musiała co rusz przystawiać do twarzy. Trzymały się uszu dzięki dwóm wygiętym drucikom. Dzięki temu nie spadały, gdy pochylona notowała coś w swoim nowym notesie. (Takim bez dziury po kuli). W notesie zapisana była niezwykle porywająca historia. – Przeczytaj jeszcze raz ten ostatni fragment – poprosiła Jane. Charlotte odchrząknęła. – Czytelniku… – zaczęła. Jane zmarszczyła brwi. – Na pewno chcesz zwracać się w ten sposób do czytelnika? Czy to nie obcesowe? Charlotte uśmiechnęła się. – Sądzę, że czytelnik lubi, jak się do niego bezpośrednio zwrócić. Wciąga go to w narrację, czyni go jej częścią. Zaufaj mi. – Dobrze więc. Kontynuuj, proszę. – Na pewno? – Usta Charlotte wykrzywiły się w kpiarskim uśmieszku. – Nie masz już żadnych pomysłów na ulepszenie tego jednego słowa, które ci przeczytałam? – Nie mam – Jane się roześmiała. – Słucham. – Ekhm! A więc… „Czytelniku, zostałam jego żoną. Cicho odbył się nasz ślub: on, ja, duchowny i kościelny – nikt więcej nie był obecny. Moja opowieść zmierza do końca; jeszcze słowo o mych przeżyciach małżeńskich, jeszcze krótki rzut oka na losy tych, których imiona najczęściej pojawiały się w tym opowiadaniu, a odłożę pióro. Jestem zamężna od dziesięciu lat. Wiem, co to znaczy żyć całkowicie dla tego i z tym, którego kocham nad wszystko w świecie. Uważam się za nieskończenie szczęśliwą, za szczęśliwą ponad wszelki wyraz, gdyż w całej pełni jestem wszystkim dla mojego małżonka, tak jak on dla mnie. Nigdy żadna kobieta nie była bliższa ode mnie swemu

mężowi. Nigdy mnie nie nuży towarzystwo mojego pana Rochestera ani jemu nie przykrzy się moje – tak jak nas nie nuży tętno naszych serc bijących odrębnie w jego i w mojej piersi; toteż jesteśmy ciągle razem”. Jane westchnęła tęsknie. – Och, Charlotte, to jest świetne. – Nie przesadziłam? Wydaje mi się, że nieco przesadziłam. Jane zaprzeczyła ruchem głowy. – Może nieco przydługie, ale takie romantyczne! Nie sądzę, bym czytała kiedyś coś tak żarliwie romantycznego. Twoi czytelnicy zaczną wieczorem, a skończą nad ranem. Charlotte nerwowo przygryzła wargę. – Na razie nie mam ani jednego czytelnika. Pomijając rodzinę. I Alexandra. – Czasem ogarniało ją zażenowanie, gdy wyobrażała sobie, że Alexander czyta jej powieść, bo olbrzymia część opisu uczuć Jane do pana Rochestera była zainspirowana jej własnymi uczuciami do pewnego pana Blackwooda. Uśmiechnęła się. Bo zawsze uśmiechała się na myśl o Alexandrze. A Jane na dźwięk słowa „rodzina”. Bo widzicie, była teraz częścią rodziny Charlotte, i to nie tylko dlatego, że mieszkała z nią w Haworth, ale również oficjalnie. I nie, nie dlatego, że Jane Eyre wyszła za Branwella Brontë. Nie, Jane stała się członkinią rodziny Charlotte w wyniku zabawnego zbiegu okoliczności. Kilka tygodni po tym, jak w podartych i nadpalonych ubraniach wrócili z Londynu – rzecz jasna w glorii i chwale zwycięzców – przed domem czekał na nich prawnik. Poinformował ich, że działa w imieniu zmarłego niedawno księcia Wellingtona, Arthura Wellesleya, który, jak się okazało, był wujem państwa Brontë. Nie wiedziały panie? Otóż wiedziały. Okazało się, że wuj Arthur zostawił im nie lada fortunę. Prawnik poinformował rodzeństwo, że odziedziczona suma wynosi, bagatela, dwadzieścia tysięcy funtów. – I to wszystko dla nas? – spytali oniemiali państwo Brontë. To wydawało się takie nierealne. – No cóż… bynajmniej – zaprzeczył prawnik. Nie dla nich, tylko dla tajemniczej krewnej, której książę nigdy nie spotkał. Jak się bowiem okazało, Wellington miał zaginioną siostrę, która zmarła w połogu wiele lat temu, zostawiając po sobie sierotę. Ona również

uznana została za zmarłą, choć niedawno wyszło na jaw, że jednak żyje i ma się dobrze. I że jest nauczycielką w szkole w Lowood. Tejże właśnie skromnej nauczycielce książę zostawił całą swoją fortunę. Prawnik udał się więc do Lowood, by ją znaleźć, a po jakimś czasie zdołał ją namierzyć w Haworth. Dokąd właśnie przybył, by powierzyć bajońską sumę dwudziestu tysięcy funtów nikomu innemu, jak – tak, zgadliście – pannie Jane Eyre. Trochę to zagmatwane, ale chodzi o to, że Jane była kuzynką Charlotte, Branwella i ich sióstr. Nie musimy chyba dodawać, że taki obrót wydarzeń nieźle namieszał w życiu naszych bohaterów. Myślicie może, że Jane skakała pod sufit, dowiedziawszy się, że jest bogata? W końcu dwadzieścia kafli piechotą nie chodzi. Otóż nie. Jane nie interesowały pieniądze. Właściwie to od razu podzieliła się spadkiem z przyjaciółmi, ponieważ czuła, że tak będzie sprawiedliwie. Interesowało ją coś innego – mianowicie od wielu lat niezmiennie pragnęła tylko jednej rzeczy: rodziny. Rodziny, którą wreszcie miała. Oto otaczali ją prawdziwi krewni, którymi nie mogła się nacieszyć – Charlotte i Bran oraz Emily i mała Anne, które natychmiast sprowadzili z Lowood z powrotem do domu. Wszyscy zamieszkali w Haworth i spędzali całe dnie pisząc, rysując i malując. I ogólnie robiąc, co tylko chcieli. Co każe nam wrócić do Jane i Charlotte siedzących w ogrodzie. Panna Brontë czytała przyjaciółce ukończony rękopis, który w przyszłości stanie się jedną z najbardziej poczytnych powieści w historii literatury. – Jesteś pewna, że nie chcesz, bym napisała, jak było naprawdę? – spytała Charlotte. Jane pokręciła głową. Zamyśliła się. – Nie. Myślę, że twoja Jane Eyre powinna zejść się z panem Rochesterem. Pan Rochester przeprowadził się wraz z żoną i Adelką na południe Francji, gdzie, wedle informacji posiadanych przez rodzinę Brontë, cieszyli się sobą i dochodzili do siebie po latach cierpień i rozłąki. Za to Jane wciąż co jakiś czas wracała myślami do pana Rochestera. I Charlotte wiedziała, że te myśli sprawiają jej ból. Westchnęła. – Ale prawda jest o tyle ciekawsza… – Może i tak, ale kto w nią uwierzy? – argumentowała Jane. – Duchy, opętania, agenci uganiający się za zmarłymi… Każdy powie, że to wymysł, fikcja literacka. A poza tym uzgodniłyśmy już, że teraz, gdy

przewodniczącym jest pan Blackwood, zachowamy istnienie Towarzystwa w sekrecie. Jestem główną bohaterką tej historii, a więc zgodzisz się chyba, że w jakiejś mierze należy ona do mnie. I ja chcę, żeby to była historia o miłości. Charlotte potwierdziła skinieniem. Bo to rzeczywiście była historia Jane, a Charlotte czuła się uhonorowana tym, że akurat ona mogła ją napisać. Jednak mimo to żałowała Jane, bo poza kartami jej powieści nie spotkała jej żadna wielka miłość. Zupełnie jakby los postanowił ograbić ją z jej własnego szczęśliwego zakończenia. Gdy jednak Charlotte poruszała ten temat z przyjaciółką, Jane zarzekała się, że odpowiada jej takie życie. Wróciła do malowania i dopiero teraz tworzyła swoje najlepsze dzieła. Przeciągnęła się i potoczyła spojrzeniem po wzgórzach zieleniejących na horyzoncie i soczystych, przyginanych do ziemi podmuchami wiatru trawach rozległych wrzosowisk. Ale to nie wrzosy były tematem jej obrazu. Nie malowała też jasnowłosej dziewczyny w białej sukience. Dzisiaj na jej płótnie dominowały czerwienie i pomarańcze. Odtwarzała wizję pożaru, który nocą pochłonął Pałac Westminsterski. Gdy patrzyła na obraz, prawie czuła na twarzy żar i zapach dymu, lecz zaraz potem ogarniała ją ulga, bo wiedziała, że Wellington nikomu już nie wyrządzi krzywdy. Wciąż drżała na wspomnienie tamtej nocy, ale wierzyła też, że to właśnie wtedy rozpoczęło się jej nowe życie. – Została jeszcze tylko jedna tajemnica do rozwiązania – zagadnęła po dłuższej chwili Charlotte. – Jaka tajemnica? – Kto zabił pana Brocklehursta. – Ach – Jane machnęła ręką – to była panna Temple. – To takie oczywiste. – Charlotte była rozczarowana. – No cóż, właściwie to panna Temple tylko podała mu herbatę. Truciznę skombinowała panna Smith. A do herbaty dolała ją Scatcherd. – Ahaaa… Czyli to dzieło wspólne. – Charlotte chciała jeszcze o coś spytać, ale w tym momencie usłyszały na drodze tętent kopyt. Później rozległy się wesołe piski Emily i Anne, które dostrzegły przez okno nadjeżdżającego gościa. Na ścieżce pojawił się Alexander. Skrzyżował spojrzenia z Charlotte, a ona zarumieniła się. Za szkłami okularów jaśniały rozradowane oczy. – Panie Blackwood – wymruczała. – Panno Brontë. Świetnie pani wygląda.

– Czemu zawdzięczamy tę przyjemność? – spytała uprzejmie Jane. – Czy wszystko u pana dobrze? – Jak najlepiej, choć nie możemy się w agencji doczekać pani powrotu. Potrzebna nam nasza Latarnia. – Wkrótce wybiorę się do Londynu – zapewniła. – Ale na razie jest mi wspaniale w Haworth. – Ja chętnie pojadę – powiedziała zarumieniona Charlotte. – Będzie nam bardzo miło – odparł Alexander, puszczając do niej oko. – Zawsze przyda nam się osoba tak mądra, inteligentna i prawdomówna. Zwłaszcza mnie będzie bardzo miło. – Poprawił krawat i odchrząknął. – Ale to nie w tej sprawie tu przyjechałem. Charlotte i Jane wymieniły spojrzenia. Alexander był dzisiaj jeszcze bardziej tajemniczy niż zwykle. – Panie pozwolą. – Skłonił się. – Chciałbym paniom kogoś przedstawić. Weszły z nim do salonu, gdzie przy oknie stał smukły i gustownie ubrany młodzieniec. Dłonie trzymał zaplecione za plecami. – Edwardzie – powiedział Alexander. – Oto panna Charlotte Brontë i panna Jane Eyre. Przybysz się odwrócił. Jane na moment oniemiała. Nie chodziło nawet o to, że był atrakcyjny – choć Bóg nam świadkiem, że był. Miał może szesnaście, może siedemnaście lat. I był wysoki. Ciemnowłosy. Przystojny. Jego czarne włosy zwijały się w piękne loki zaraz za uszami, przez co wydawał się dziki i nieokiełznany. Był opalony, jakby wrócił ze słonecznego kraju, i sprawiał wrażenie wysmaganego wiatrem – i może rzeczywiście był, w końcu w Yorkshire wiało na okrągło. W jego uśmiechu dało się odczytać dziecięcą krnąbrność. I miał czoło, które, zdaniem Jane, mogło zainspirować jakiegoś greckiego mistrza dłuta do uwiecznienia go w marmurze. Ale tym, co szczególnie przykuło jej uwagę, były jego piekielnie inteligentne oczy. Dostrzegała coś dojmująco znajomego w ich ciemnym wejrzeniu. Jakieś zamyślenie, jakąś zapamiętałość. Raptem nabrała pewności, że ten chłopak widział nie tylko jej fizyczną postać, stojącą niezręcznie w niebieskiej sukience i utytłanym farbą fartuchu, wgapioną w niego jak w obrazek, ale też sięga tym przenikliwym wzrokiem w materię jej duszy. Jakby czytał z niej jak z otwartej księgi. – Przedstawiam wam pana Edwarda Rochestera – powiedział Alexander. – Edwarda… Rochestera? – Skołowana Charlotte przekrzywiła głowę. – Juniora – wyklarował młodzieniec.

– Zanim Edward i Berta Rochesterowie odeszli z Towarzystwa, zanim Edward został opętany, a Berta uwięziona na strychu, dochowali się syna – wyjaśnił Alexander. – W ostatnim akcie sprzeciwu wobec księcia Berta wysłała młodzieńca z panem Masonem do Indii Zachodnich, by dorastał przy jej rodzinie. Pan Mason miał zachować jego istnienie w sekrecie i zadbać o jego bezpieczeństwo. Najwyższy czas, by wrócił do nas. – Edward Rochester – odetchnęła Jane. – I to junior – dodała Charlotte. – Dzień dobry. – Młodzieniec skłonił się sprężyście. – Miło mi panią poznać, panno Brontë. – Przeniósł wzrok na Jane i uśmiechnął się. – Panno Eyre, wiele o pani słyszałem. – Jane, no powiedzże coś – syknęła Charlotte. – Dzi… dzień dobry…

P O D Z I Ę K O WA N I A Cześć, to znowu my, wasze Ladyjanistki! Znowu dotarłyśmy do tej chwili, w której chcemy złożyć gorące podziękowania na ręce całego mnóstwa wspaniałych ludzi. Zacznijmy od Towarzystwa do spraw Redakcji Powieści Zbłąkanych, czyli naszych agentek i agenta (Katherine Fausset, Lauren MacLeod i Michaela Bourreta) oraz redaktorów (Eriki Sussman i Stephanie Stein – wybacz, że zabiłyśmy cię na kartach książki, ale to wszystko z miłości). Dziękujemy także naszemu wydawcy (niezrównanej Rosanne Romanello) oraz artystce, która stworzyła dla nas kolejną znakomitą okładkę (Jennie Stempel)! Podziękowania należą się też pisarkom, które zblurbowały dla nas Moją Lady Jane – Tahereh Mafi i Jessice Day George. Wasze słowa sprawiają, że rumienimy się jak wiktoriańskie pensjonarki. Ponownie dziękujemy naszym rodzinom – w składzie: Jeff, Dan, Will, Madie, Shane, Carter, Beckham i Sam – za to, że z nami wytrzymują. Ślemy też wielkiego całusa Carol i Jackowi Ware’om (rodzicom Cynthii), którzy pozwolili nam zaszyć się w swym ślicznym domu w Wirginii, gdzie mogłyśmy w spokoju poświęcić się pisaniu. No i gdzież byśmy były bez was, naszych kochanych, mądrych i żądnych przygód czytelników? Dziękujemy, że daliście szansę tej naszej śmiesznej książeczce. Wreszcie – dziękujemy wszystkim duchom.

* Jeśli nie zaznaczono inaczej, fragmenty z dziennika Charlotte za: Ch. Brontë, Dziwne Losy Jane Eyre, tłum. T. Świderska, Warszawa 2015. ** E.A. Poe, Kruk, tłum. S. Barańczak.

My Plain Jane Copyright © by Cynthia Hand, Jodi Meadows, and Brodi Ashton 2018 Published by arrangement with Macadamia Literary Agency and Curtis Brown, Ltd. Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2018 Copyright © for the translation by Maciej Pawlak 2018 Redakcja – Joanna Mika Korekta – Aneta Wieczorek Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc Projekt okładki – Jenna Stempel Adaptacja okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl Fotografia na okładce – Rekha Garton / Arcangel Images All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Wydanie I, Kraków 2018 ISBN EPUB: 978-83-8129-251-1 ISBN MOBI: 978-83-8129-250-4 wsqn.pl WydawnictwoSQN wydawnictwosqn SQNPublishing WydawnictwoSQN E-booki Zrównoważona gospodarka leśna Panta rhei

Spis treści Okładka Strona tytułowa Prolog Rozdział 1. Charlotte Rozdział 2. Jane Rozdział 3. Alexander Rozdział 4. Charlotte Rozdział 5. Jane Rozdział 6. Alexander Rozdział 7. Charlotte Rozdział 8. Jane Rozdział 9. Alexander Rozdział 10. Charlotte Rozdział 11. Jane Rozdział 12. Alexander Rozdział 13. Charlotte Rozdział 14. Jane Rozdział 15. Alexander Rozdział 16. Charlotte Rozdział 17. Jane Rozdział 18. Alexander Rozdział 19. Charlotte Rozdział 20. Jane Rozdział 21. Alexander Rozdział 22. Charlotte Rozdział 23. Jane Rozdział 24. Alexander Rozdział 25. Charlotte Rozdział 26. Jane Rozdział 27. Alexander Rozdział 28. Charlotte Rozdział 29. Jane Rozdział 30. Alexander

Rozdział 31. Charlotte Rozdział 32. Jane Rozdział 33. Alexander Rozdział 34. Charlotte Rozdział 35. Jane Rozdział 36. Alexander Epilog Podziękowania Strona redakcyjna
Hand Cynthia, B.Ashton, J.Meadows - Moja Jane Eyre.pdf

Related documents

332 Pages • 95,183 Words • PDF • 2.3 MB

332 Pages • 95,183 Words • PDF • 2.3 MB

352 Pages • 107,090 Words • PDF • 2.3 MB

348 Pages • 104,751 Words • PDF • 1.8 MB

44 Pages • 14,545 Words • PDF • 173.2 KB

292 Pages • 95,143 Words • PDF • 2.7 MB

224 Pages • 97,416 Words • PDF • 1.6 MB

114 Pages • 56,357 Words • PDF • 698.4 KB

120 Pages • 116,083 Words • PDF • 1.5 MB

10 Pages • 2,400 Words • PDF • 576.6 KB

166 Pages • 61,491 Words • PDF • 818.3 KB

139 Pages • 44,321 Words • PDF • 6.2 MB