The Society of Wicked Gentlemen 02 - Ann Lethbridge - Zakazany romans księcia Westmoora.pdf

221 Pages • 57,411 Words • PDF • 1.5 MB
Uploaded at 2021-09-24 14:48

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Ann Lethbridge

Zakazany romans księcia Westmoora Tłu​ma​cze​nie: Anna Pie​tra​szew​ska

ROZDZIAŁ PIERWSZY Ja​cob Hun​ting​don ksią​żę West​mo​or prze​stą​pił próg pry​wat​nej kwa​te​ry nad klu​bem Vi​tium et Vir​tus[1]. Ob​rzu​ciw​szy wzro​kiem wnę​trze, jęk​nął bez​gło​śnie na wi​dok dwój​ki wspól​ni​ków, któ​rzy roz​pie​ra​li się w skó​rza​nych fo​te​lach usta​wio​nych do​oko​ła dę​bo​wej ławy. Jed​no z po​zo​sta​łych krze​seł było pu​ste, na dru​gim spo​czy​wa​ło nie​wiel​kie po​zła​ca​ne puz​der​ko. – Tyl​ko po to po mnie po​sła​li​ście? – spy​tał z wy​rzu​tem. Fre​de​rick Chal​len​ger, po​staw​ny sza​tyn o nie​bie​skich oczach – żoł​nierz z krwi i ko​ści – na​wet na sie​dzą​co roz​ta​czał wo​kół sie​bie aurę woj​sko​wej po​wa​gi. – Do​bry wie​czór, wa​sza lor​dow​ska mość – rzekł, łyp​nąw​szy wil​kiem na Jake’a. – Czyż​by nasz ja​śnie oświe​co​ny ksią​żę miał zbyt wie​le na gło​wie? I w związ​ku z tym nie pa​mię​tał, że dziś mija do​kład​nie sześć lat od znik​nię​cia Ni​cho​la​sa? Na wzmian​kę o swo​im ty​tu​le Ja​cob jak zwy​kle po​czuł się nie​swo​jo. Nie przy​wykł jesz​cze do no​wej roli. A w na​tło​ku obo​wiąz​ków zwią​za​nych z nad​zo​ro​wa​niem roz​le​głych wło​ści, rze​czy​wi​ście za​po​mniał o szcze​gól​nej da​cie, któ​ra przy​pa​da​ła aku​rat na dzi​siaj. Rzecz ja​sna nie za​mie​rzał się do tego przy​znać. – Są​dzi​łem, że już się z tym upo​ra​li​śmy. – Wy​star​czy, że w domu wszyst​ko przy​po​mi​na​ło mu o stra​cie bli​skich. Łu​dził się, że cho​ciaż tu​taj, w klu​bie, znaj​dzie odro​bi​nę wy​tchnie​nia i zdo​ła za​po​mnieć o bólu. Choć​by na chwi​lę. Oli​ver Gre​go​ry zmie​rzył go prze​ni​kli​wym spoj​rze​niem i zmarsz​czył brwi. – Prze​stań zrzę​dzić i sia​daj, West​mo​or – ode​zwał się to​nem nie​zno​szą​cym sprze​ci​wu. Jake wes​tchnął cięż​ko, po czym za​jął miej​sce na​prze​ciw Olly’ego i Fre​da. Nie chciał im ro​bić przy​kro​ści. Byli jego naj​-

bliż​szy​mi przy​ja​ciół​mi. Zna​li się od wie​ków i z nie​jed​ne​go pie​ca ra​zem chleb je​dli. Nie po​ra​dził​by so​bie bez nich po śmier​ci ojca i bra​ta. Gdy​by nie oni, pew​nie use​chł​by ze zgry​zo​ty. Zer​k​nął na pu​deł​ko w fo​te​lu Ni​cho​la​sa. Tyl​ko tyle im po nim po​zo​sta​ło. Pu​ste miej​sce przy sto​le i her​bo​wy klej​not. Kie​dy za​kła​da​li ra​zem klub, byli jesz​cze nie​opie​rzo​ny​mi mło​ko​sa​mi. Do​pie​ro wcho​dzi​li w do​ro​słe ży​cie. A te​raz? Te​raz wszy​scy zbli​ża​li się do trzy​dziest​ki. Czas pły​nął nie​ubła​ga​nie. Aż trud​no uwie​rzyć, że tak szyb​ko i nie​po​strze​że​nie osią​gnę​li wiek mę​ski. Nie​ste​ty doj​rza​łość nie uchro​ni​ła ich przed okru​cień​stwem losu. Ani nie po​mo​gła im po​go​dzić się z tra​ge​dią sprzed lat. Wciąż pa​mię​ta​li każ​dy, naj​drob​niej​szy szcze​gół tam​te​go fa​tal​ne​go wie​czo​ra: ka​łu​żę krwi, na któ​rą na​tknę​li się w alej​ce są​sia​du​ją​cej z klu​bem, a przede wszyst​kim zna​le​zio​ny nie​opo​dal sy​gnet Ni​cho​la​sa. Zdep​ta​ny i wgnie​cio​ny w bło​to ka​wa​łek zło​ta… je​dy​na pa​miąt​ka, jaką zdo​ła​li za​cho​wać po dro​gim przy​ja​cie​lu. Oli​ver wy​chy​lił się z fo​te​la i po​ło​żył rękę na sto​le. – Na​praw​dę chce​cie to zro​bić – stwier​dził z nie​do​wie​rza​niem Ja​cob. – Zno​wu? Wspól​ni​cy ogra​ni​czy​li się do wy​mow​ne​go spoj​rze​nia. Nie mu​sie​li na​wet si​lić się na sło​wa. Ich nie​prze​jed​na​ne miny mó​wi​ły same za sie​bie. Rad nie rad Jake przy​ło​żył dłoń do dło​ni przy​ja​cie​la. Po chwi​li to samo zro​bił Fre​de​rick. – In vi​tium et vir​tus – wy​re​cy​to​wa​li chó​rem jak ucznia​cy. Zu​peł​nie jak kie​dyś, kie​dy jako na​iw​ni ide​ali​ści za​kła​da​li we czwór​kę eks​klu​zyw​ny klub dla dżen​tel​me​nów. Wła​śnie, we czwór​kę. Te​raz zo​sta​ło ich już tyl​ko trzech, a bez Nic​ka nic nie było ta​kie samo jak daw​niej. West​mo​or uniósł szkla​necz​kę bran​dy i od​wró​cił się w stro​nę pu​ste​go fo​te​la. – Zdro​wie nie​obec​nych. Olly i Fred na​tych​miast po​szli w jego śla​dy.

– Gdzie​kol​wiek je​steś – za​in​to​no​wał Oli​ver. – Na zie​mi czy w za​świa​tach… bra​ku​je nam cie​bie jak bra​ta. – A je​śli tkwisz po​mię​dzy świa​ta​mi – pod​jął Chal​len​ger. – Wiedz, że je​ste​śmy z tobą my​śla​mi – za​koń​czy​li wspól​nie. Po​wta​rza​li te sło​wa jak za​klę​cie w każ​dą rocz​ni​cę, jak​by non​sen​sow​na ry​mo​wan​ka mia​ła ma​gicz​ną moc i mo​gła im go zwró​cić. Wy​pi​li dusz​kiem al​ko​hol, wpa​tru​jąc się w krze​sło, któ​re nie​gdyś zaj​mo​wał. – By​łem pe​wien, że wró​ci jak zły sze​ląg – ode​zwał się me​lan​cho​lij​nie Chal​len​ger. – Li​czy​łem, że zja​wi się znie​nac​ka po kil​ku mie​sią​cach i oznaj​mi, że zro​bił nam głu​pi ka​wał. – Ład​ny mi ka​wał – skrzy​wił się Olly. – Nick mie​wał dur​ne po​my​sły, ale na​wet on nie po​su​nął​by się do cze​goś ta​kie​go. To wy​jąt​ko​wo w złym gu​ście. – Fakt… Uśmiech​nę​li się i na mo​ment po​pa​dli w za​du​mę. Każ​dy wspo​mi​nał przy​ja​cie​la tro​chę ina​czej, ale wszy​scy trzej jed​na​ko​wo za nim tę​sk​ni​li. Jake co​raz go​rzej ra​dził so​bie z doj​mu​ją​cym po​czu​ciem stra​ty. Okrut​ny los ode​brał mu zbyt wie​lu bli​skich. – Wca​le bym się nie zdzi​wił, gdy​by uznał to za przed​ni dow​cip – oznaj​mił z go​ry​czą. – Ni​g​dy nie stro​nił od nie​wy​bred​nych żar​tów. Cza​sem my​ślę, że na​wet ten klub trak​to​wał jak idio​tycz​ny wy​głup. – Prze​ma​wiał przez nie​go gniew, ale nie po​tra​fił się po​wstrzy​mać. Za​kło​po​ta​ny swo​im wy​bu​chem po​tarł od​ru​cho​wo pod​bró​dek. Skąd ta szcze​ci​na? – za​sta​na​wiał się, wy​czu​wa​jąc pod pal​ca​mi cień za​ro​stu. Czyż​bym znów za​po​mniał się ogo​lić? Nie​moż​li​we, prze​cież rano trzy​ma​łem w ręku brzy​twę… – Stryj Ni​cho​la​sa zło​żył po​noć wnio​sek o uzna​nie go za za​mar​łe​go – wy​buch​nął Fre​de​rick. – Su​kin​kot! Nie może się do​cze​kać, żeby prze​jąć ty​tuł i do​rwać się do jego ma​jąt​ku! Kto wie, czy oso​bi​ście nie po​słał Nic​ka na tam​ten świat. Zro​bił​by wszyst​ko, byle po​ło​żyć łap​ska na for​tu​nie Brom​ley​ów.

West​mo​or nie dał po so​bie po​znać, jak bar​dzo po​czuł się do​tknię​ty. Jego twarz po​zo​sta​ła bez wy​ra​zu. W każ​dym ra​zie taką miał na​dzie​ję. – Na mi​łość bo​ską, Fred! – ob​ru​szył się Oli​ver. – Tro​chę wię​cej tak​tu. Fre​de​rick zer​k​nął na Ja​co​ba i za​czer​wie​nił się po czu​bek nosa. Zda​je się, że mina księ​cia nie była aż tak bez​na​mięt​na, jak mu się wy​da​wa​ło. – Do dia​bła, Jake, wiesz prze​cież, że ni​g​dy bym tak o to​bie nie po​my​ślał… – Oczy​wi​ście, nie przej​muj się – zbył go od nie​chce​nia Ja​cob. Nie wąt​pił w lo​jal​ność przy​ja​ciół, co nie zna​czy, że po​chwa​lał wy​gła​sza​nie tego ro​dza​ju krzyw​dzą​cych uwag. Sam nie​jed​no​krot​nie sły​szał za ple​ca​mi po​dob​ne szep​ty zbul​wer​so​wa​nych człon​ków „wy​twor​ne​go” to​wa​rzy​stwa. Byli wśród nich i tacy, któ​rzy uwa​ża​li go za mor​der​cę. A choć nie skrzyw​dził ojca i bra​ta, nie mógł po​wie​dzieć, że czu​je się nie​win​ny. Od​kąd zgi​nę​li, drę​czy​ło go ogrom​ne po​czu​cie winy. Wci​snął ple​cy w opar​cie fo​te​la, żeby uciec od za​tro​ska​ne​go wzro​ku wspól​ni​ków. Nie po​trze​bo​wał ich współ​czu​cia. Zwłasz​cza, że na nie nie za​słu​żył. Olly przyj​rzał mu się uważ​nie i zmarsz​czył brwi. – Coś mar​nie wy​glą​dasz, Jake. Kie​dy się ostat​nio strzy​głeś? Albo go​li​łeś? – Nie twój in​te​res – od​parł nie​co opry​skli​wie, bo nie pa​mię​tał i nie miał zie​lo​ne​go po​ję​cia, co od​po​wie​dzieć. Za drzwia​mi od​dzie​la​ją​cy​mi pry​wat​ne po​ko​je od po​miesz​czeń klu​bu roz​le​gły się rap​tem gło​śne okrzy​ki i gwiz​dy. – Co tam się wy​pra​wia? – za​in​te​re​so​wał się na​tych​miast. Głów​nie po to, żeby od​wró​cić uwa​gę od wła​snej oso​by. – Na​sze pa​nie same wy​bie​ra​ją dziś part​ne​rów na wie​czórprzy​po​mniał Fred. Bell – nie​gdyś ka​mer​dy​ner, obec​nie dum​ny rząd​ca klu​bu – uchy​lił drzwi i wsu​nął do środ​ka ły​sie​ją​cą gło​wę. Tym​cza​sem ha​łas za jego ple​ca​mi wzma​gał się z każ​dą mi​nu​tą.

– Oba​wiam się, że po​trze​bu​ję po​mo​cy, pa​no​wie – oznaj​mił z nie​tę​gą miną. – Sam nie dam rady za​pro​wa​dzić po​rząd​ku. Je​den ze sta​łych by​wal​ców za​pra​gnął to​wa​rzy​stwa aż pię​ciu dziew​cząt na​raz. Sęk w tym, że żad​na z nich nie jest chęt​na. Tłu​ma​czy​łem mu za​sa​dy, ale twar​do ob​sta​je przy swo​im. Wy​jąt​ko​wo uciąż​li​wy je​go​mość, sło​wo daję. Co gor​sza przy​pro​wa​dził przy​ja​ciół, a ci za​czę​li ro​bić za​kła​dy i chcą ko​niecz​nie spraw​dzić jego… hm… siły wi​tal​ne. Ogłu​chli na wszel​kie pro​te​sty. Coś mi mówi, że nie obej​dzie się bez re​gu​lar​nej bur​dy. – Z tymi sło​wy wes​tchnął i znik​nął w ko​ry​ta​rzu. – Do dia​bła z tym wszyst​kim – wy​mam​ro​tał przez zęby Jake. – Naj​wyż​sza pora, że​by​śmy za​mknę​li wresz​cie tę budę. Same z nią kło​po​ty. – Co wię​cej lo​kal z pew​no​ścią nie pa​so​wał do jego no​wej roli. Ary​sto​kra​tom nie wy​pa​da pro​wa​dzić tego ro​dza​ju in​te​re​sów. – Po​wstrzy​mu​je mnie tyl​ko to, że klub to praw​do​po​dob​nie pierw​sze miej​sce, w któ​rym Nick zja​wi się po po​wro​cie. O ile kie​dy​kol​wiek wró​ci… Gdy​by nie to, już daw​no na​ma​wiał​bym was do sprze​da​ży. – To Ni​cho​las wpadł na po​mysł otwar​cia klu​bu i to on wy​ło​żył na ten cel naj​wię​cej środ​ków. – Spraw​dzę, co tam się dzie​je – oznaj​mił Fre​de​rick, wkła​da​jąc ma​skę i pe​le​ry​nę. No​si​li je wszy​scy bez wy​jąt​ku by​wal​cy klu​bu. Obo​wiąz​ko​wy ko​stium chro​nił przede wszyst​kim wła​ści​cie​li lo​ka​lu, któ​rzy nie mie​li ocho​ty się afi​szo​wać. Dzię​ki temu nikt nie znał ich toż​sa​mo​ści. W każ​dym ra​zie nie ofi​cjal​nie. Chal​len​ger przy​sta​nął z ręką na klam​ce i spoj​rzał po​jed​naw​czo na West​mo​ora. – Jake, chy​ba nie masz mi za złe… – Nie, skąd​że – od​parł Ja​cob, po​sy​ła​jąc mu wy​mu​szo​ny uśmiech. – Do​brze, że nie było przy tym Nic​ka. Uśmiał​by się z mo​jej draż​li​wo​ści i jak nic na​zwał​by mnie babą. Olly tak​że pod​niósł się z miej​sca. – Uśmiał​by się przede wszyst​kim z two​je​go wy​glą​du. Le​piej przyj​rzyj się so​bie w ja​kimś lu​strze, sta​ry. Zwłasz​cza, kie​dy naj​dzie cię ocho​ta, żeby wy​brać się do Whi​te’a. Z taką pre​zen​cją ra​czej cię tam nie wpusz​czą.

– Czort z Whi​te’em – skwi​to​wał Jake, prze​su​wa​jąc pal​ca​mi po nie​ogo​lo​nym po​licz​ku. – Od cze​go mamy wła​sny klub? U nas przy​naj​mniej nie roi się od na​pu​szo​nych bu​fo​nów. Do​kąd się wy​bie​rasz? Do domu? W zie​lo​nych oczach Oli​ve​ra po​ja​wił się fi​glar​ny błysk. – Kie​dyś na pew​no tam do​trę, ale ra​czej nie​pręd​ko. A ty? Na wi​dok nie​fra​so​bli​we​go uśmie​chu przy​ja​cie​la, ksią​żę po​czuł ukłu​cie za​zdro​ści. On też był kie​dyś tak bez​tro​ski. Ale owe cza​sy bez​pow​rot​nie mi​nę​ły. Te​raz na samą myśl o po​wro​cie do ro​dzin​nej re​zy​den​cji żo​łą​dek ści​skał mu się z ner​wów. Nie cier​piał tego miej​sca, ale nie miał wy​bo​ru. Spę​dzał tam każ​dy wie​czór. Wy​łącz​nie z po​czu​cia obo​wiąz​ku. Jego ży​cie było ostat​nio nie​koń​czą​cym się pa​smem obo​wiąz​ków. – Ja też za​raz wy​cho​dzę. – Bab​cia na pew​no na nie​go cze​ka. Przed pój​ściem do łóż​ka za​wsze mó​wi​li so​bie do​bra​noc. Ca​ło​wał ją w rękę, a ona spo​glą​da​ła na nie​go z ta​kim smut​kiem, że za każ​dym ra​zem na nowo kra​ja​ło mu się ser​ce. Uniósł ka​raf​kę i do​lał so​bie bran​dy. – Chcesz o tym po​roz​ma​wiać? – za​py​tał za​tro​ska​nym to​nem Gre​go​ry. Ja​cob zde​cy​do​wa​nie po​trzą​snął gło​wą. Nie cier​piał współ​czu​cia. Z dwoj​ga złe​go wo​lał wy​rzu​ty su​mie​nia. – Wy​bacz, ale chy​ba nie je​stem w na​stro​ju. Ra​czej mar​ny dziś ze mnie kom​pan. – Nie tyl​ko dziś, po​my​ślał smęt​nie. Od​kąd po​cho​wał więk​szość człon​ków ro​dzi​ny, stro​nił od lu​dzi. Cóż, wi​dać tak wpły​wa na czło​wie​ka ża​ło​ba. Na​wet nie za​uwa​żył, kie​dy Oli​ver wy​szedł na ko​ry​tarz. Zo​rien​to​wał się, że jest sam, do​pie​ro gdy za​mknę​ły się za nim drzwi. Opróż​niw​szy szklan​kę, na​peł​nił ją po​now​nie i ru​szył do ga​bi​ne​tu. Ostat​ni​mi cza​sy za​sy​piał tyl​ko dzię​ki trun​kom i cięż​kiej pra​cy. Mu​siał być pół​przy​tom​ny albo wy​cień​czo​ny, żeby od​pły​nąć w nie​byt. Rose Ni​gh​tin​ga​le odło​ży​ła na pół​kę ster​tę ta​le​rzy i wy​pro​sto​wa​ła ple​cy. Na​resz​cie, po​my​śla​ła, roz​ma​so​wu​jąc obo​la​łe

krę​gi. – Skoń​czy​łaś na dziś? – za​py​ta​ła Cha​ri​ty Par​ker. Nad​zor​czy​ni żeń​skiej czę​ści służ​by w klu​bie omio​tła wzro​kiem kuch​nię i spoj​rza​ła wy​cze​ku​ją​co na pod​wład​ną. Była ko​bie​tą w śred​nim wie​ku o su​ro​wym wy​glą​dzie i, jak przy​sta​ło na do​brą prze​ło​żo​ną, bu​dzi​ła na​le​ży​ty re​spekt. – Tak, pani Par​ker. – Zna​ko​mi​cie. W ta​kim ra​zie je​steś wol​na. Mo​żesz do​łą​czyć do przy​ja​ció​łek. Ale nie siedź po nocy tyl​ko po to, żeby za​ce​ro​wać im su​kien​ki. I uwa​żaj na sie​bie. Dom jest pe​łen męż​czyzn, któ​rzy cza​sem nie zna​ją umia​ru. – Z tymi sło​wy Cha​ri​ty od​wró​ci​ła się na pię​cie i po​mknę​ła do wła​snych za​jęć. Pan​na Ni​gh​tin​ga​le uśmiech​nę​ła się do jej ple​ców. Go​spo​dy​ni nie była aż tak „strasz​na”, za jaką pra​gnę​ła ucho​dzić. Ow​szem, zda​rza​ło jej się po​hu​ki​wać, ale ro​bi​ła to wy​łącz​nie dla do​bra swo​ich dziew​cząt. Poza tym jak zwy​kle mia​ła ra​cję. O tej po​rze by​wal​cy klu​bu zwy​kle mie​li już moc​no w czu​bie, a w tym sta​nie zda​rza​ło im się za​nad​to spo​ufa​lać. Go​to​wi byli za​glą​dać pod spód​ni​cę do​słow​nie każ​de​mu, kto ją no​sił. Na​wet ta​kiej bez​barw​nej sza​rej mysz​ce jak ona. Ostroż​no​ści ni​g​dy nie za wie​le. Nie za​mie​rza​ła ła​mać za​sad i ry​zy​ko​wać utra​ty po​sa​dy. Pani Par​ker i pan Bell byli w tej kwe​stii nie​ugię​ci. Służ​ba mia​ła znać swo​je miej​sce i ba​sta. Dla wła​sne​go bez​pie​czeń​stwa. Wła​śnie z tego wzglę​du tak bar​dzo ce​ni​ła so​bie po​sa​dę w klu​bie. Za​ra​bia​ła wię​cej niż kie​dy​kol​wiek przed​tem, a przede wszyst​kim nie mu​sia​ła miesz​kać u ro​dzi​ny, któ​ra naj​mo​wa​ła ją do pra​cy. Po​ko​jów​ki, zwłasz​cza te mło​de i nie​brzyd​kie, sta​le opę​dza​ły się od nie​chcia​nych za​lo​tów. Nę​ka​li je albo sami chle​bo​daw​cy, albo ich sy​no​wie. Za​nim tra​fi​ła pod skrzy​dła pani Par​ker, aż trzy​krot​nie po​rzu​ca​ła służ​bę z po​wo​du dżen​tel​me​nów, któ​rzy nie po​tra​fi​li utrzy​mać rąk przy so​bie. Do​brze wie​dzia​ła, do cze​go pro​wa​dzą „nie​win​ne” ob​ści​ski​wa​nia i kra​dzio​ne po​ca​łun​ki, bo sama był ich owo​cem. Dla​te​go co wie​czór wra​ca​ła do skrom​ne​go, ale wła​sne​go miesz​ka​nia. W do​mach pra​co​daw​ców za​wsze czu​ła się nie​swo​jo. Na​wet je​śli do​brze ją trak​to​wa​no, wy​da​wa​ło jej się, że jest in​tru​zem, któ​ry przy​glą​da się szczę​ściu in​nych. Szczę​-

ściu, któ​re​go sama ni​g​dy nie za​zna​ła. Może kie​dyś, w da​le​kiej przy​szło​ści uda jej się za​ło​żyć ro​dzi​nę. Za​wsze bar​dzo tego pra​gnę​ła. Na samą myśl o ko​cha​ją​cym mężu i dzie​ciach ro​bi​ło jej się cie​plej na ser​cu. Dość tych po​boż​nych ży​czeń, skar​ci​ła się w du​chu. Je​śli mam coś przed wyj​ściem za​ce​ro​wać, po​win​nam się po​spie​szyć. Nie​mal nie​zau​wa​żo​na wśli​zgnę​ła się do Zie​lo​ne​go Po​ko​ju, któ​ry mie​ścił się w su​te​re​nie na ty​łach bu​dyn​ku. Nie mia​ła po​ję​cia, cze​mu wła​ści​wie na​zy​wa​no go zie​lo​nym. Ścia​ny były ja​sno​nie​bie​skie i w więk​szo​ści ob​wie​szo​ne lu​stra​mi. To w tym po​miesz​cze​niu ar​tyst​ki z klu​bu przy​go​to​wy​wa​ły się do wy​stę​pów: wkła​da​ły sce​nicz​ne ko​stiu​my, ćwi​czy​ły tek​sty albo od​po​czy​wa​ły. Na szczę​ście nie było tu żad​nych spro​śnych ob​ra​zów, fre​sków czy na​gich rzeźb, któ​re zdo​bi​ły nie​mal całą resz​tę klu​bu. Przy​wy​kła już do owych nie​przy​zwo​itych wi​do​ków, choć z po​cząt​ku, gdy daj​my na to ście​ra​ła ku​rze, nie mia​ła po​ję​cia, gdzie po​dziać oczy. Ten po​kój od za​wsze był jej ulu​bio​nym miej​scem. Dziew​czę​ta śmia​ły się tu bez zbęd​nej afek​ta​cji, roz​pra​wia​ły swo​bod​nie o ży​ciu albo pa​ra​do​wa​ły po izbie w stroj​nych su​kien​kach we wszyst​kich ko​lo​rach tę​czy. Przy​tu​łek dla pod​rzut​ków, w któ​rym do​ra​sta​ła, wy​glą​dał zu​peł​nie ina​czej, czy​li po​nu​ro i przy​gnę​bia​ją​co. Po​dob​nie jak po​miesz​cze​nia dla służ​by w re​zy​den​cjach ja​śnie​pań​stwa, u któ​rych pra​co​wa​ła jesz​cze do nie​daw​na. Wszy​scy roz​ma​wia​li tam wy​łącz​nie szep​tem. I bali się wła​sne​go cie​nia. Usia​dła w ką​cie na ka​na​pie i wy​ję​ła wy​szy​wa​ny igiel​nik, któ​ry zro​bi​ła so​bie jesz​cze w sie​ro​ciń​cu. Trzy​ma​ła w nim swo​je naj​więk​sze skar​by, czy​li gro​ma​dzo​ne przez lata przy​bo​ry do szy​cia. Obok sofy stał kosz z pod​nisz​czo​ny​mi ubra​nia​mi. Po​szpe​raw​szy w nim chwi​lę, zna​la​zła parę po​dziu​ra​wio​nych poń​czoch. Po​ma​ga​ła przy​ja​ciół​kom zu​peł​nie bez​in​te​re​sow​nie, choć by​wa​ło, że od​wdzię​cza​ły jej się ja​kąś nie​wiel​ką kwo​tą za fa​ty​gę. Przy oka​zji mo​gła dać od​po​cząć zmę​czo​nym no​gom. Tym ra​zem było po​dob​nie. Z roz​ko​szą zdję​ła buty i roz​ru​sza​ła obo​la​łe sto​py. Wresz​cie odro​bi​na spo​ko​ju,

po​my​śla​ła z lu​bo​ścią. – Mia​łam na​dzie​ję, że cię tu za​sta​nę – oznaj​mi​ła uro​dzi​wa blon​dyn​ka o imie​niu Flo​uret​te, a wła​ści​wie Flo. Jej uro​cze zło​ci​ste loki upię​to na czub​ku gło​wy w mi​ster​ną kon​struk​cję, któ​rej za​zdro​ści​ły jej wszyst​kie ko​le​żan​ki. Fry​zu​ra była dzie​łem Rose. Flo po​pro​si​ła ją o po​moc, a kie​dy inne pra​cow​ni​ce klu​bu zo​ba​czy​ły re​zul​tat jej wy​sił​ków, od razu za​pra​gnę​ły cze​sać się tak samo. Usta​wia​ły się do sa​mo​zwań​czej fry​zjer​ki w ko​lej​ce, ale pani Par​ker nie da​wa​ła jej zbyt wie​le wol​ne​go cza​su. Tak czy owak, Rose była do dys​po​zy​cji dziew​cząt, kie​dy tyl​ko mo​gła ode​rwać się na mo​ment od wła​snych obo​wiąz​ków. Cza​sa​mi, tak jak dziś, zo​sta​wa​ła dłu​żej po pra​cy. Dzię​ki temu do​szła do ta​kiej wpra​wy, że z po​wo​dze​niem mo​gła​by zo​stać kraw​co​wą albo oso​bi​stą po​ko​jo​wą wy​twor​nej damy. W każ​dym ra​zie nie bra​ko​wa​ło jej sto​sow​nych umie​jęt​no​ści. Flo przy​sia​dła obok i ziew​nę​ła. – Je​stem tak wy​koń​czo​na – ro​ze​śmia​ła się do​no​śnie – że za​snę​ła​bym na​wet na sto​ją​co. Rose po​pa​trzy​ła na nią ze zro​zu​mie​niem. Po raz pierw​szy w ży​ciu czu​ła, że ma praw​dzi​wą przy​ja​ciół​kę od ser​ca. W przy​tuł​ku bliż​sze wię​zi po​mię​dzy wy​cho​wan​ka​mi nie były mile wi​dzia​ne. Po​wta​rza​no im do znu​dze​nia, że nie zna​la​zły się tam dla przy​jem​no​ści i że jako znaj​dy, któ​rych nikt nie chce, mu​szą się na​uczyć cięż​kiej pra​cy, żeby w do​ro​słym ży​ciu ktoś miał z nich wresz​cie ja​kiś po​ży​tek. Ni​cze​go wię​cej im nie trze​ba i na nic in​ne​go nie za​słu​gu​ją. Z Flo​uret​te nie​trud​no było się za​przy​jaź​nić. Po​lu​bi​ły się nie​mal od pierw​sze​go spo​tka​nia i od tam​tej pory do​sko​na​le się ro​zu​mia​ły. – Pew​nie chcesz mnie o coś po​pro​sić? – do​my​śli​ła się Rose. – Wca​le nie chcę – skrzy​wi​ła się Flo. – Ale… idzie o to, że… nie​chcą​cy roz​dar​łam so​bie nowy ko​stium. Pa​mię​tasz, ten czer​wo​ny? Za​ha​czy​łam ob​ca​sem o rą​bek spód​ni​cy i zro​bi​ła się ogrom​na dziu​ra. Sta​ra ję​dza jak nic każe mi za​pła​cić za szko​dy, jak się tyl​ko do​wie. – Zro​bi​ła tak nie​szczę​śli​wą minę, że Rose mia​ła ocho​tę ją przy​tu​lić. – Nie martw się. Za​szy​ję dziu​rę i odro​bi​nę skró​cę spód​ni​cę, żeby nie plą​ta​ła ci się mię​dzy no​ga​mi.

– Nie mogę cię tak wy​ko​rzy​sty​wać. Sie​dzisz tu od rana. Już daw​no po​win​naś iść do domu. – Ale su​kien​ka jest ci po​trzeb​na na ju​tro, praw​da? To ża​den kło​pot. Uwi​nę się z nią raz dwa. – Za​pła​cę ci. – Nie ma mowy! Nie we​zmę od cie​bie pie​nię​dzy. Prze​cież je​steś moją przy​ja​ciół​ką. Flo spoj​rza​ła na nią z uko​sa. – Wła​śnie dla​te​go nie po​zwo​lę, że​byś mę​czy​ła się za dar​mo. Weź​miesz parę mie​dzia​ków i ba​sta. Wiedź​ma z pie​kła ro​dem po​li​czy​ła​by mi znacz​nie wię​cej. Dziew​czę​ta z klu​bu nie mia​ły naj​lep​sze​go zda​nia o swo​jej gar​de​ro​bia​nej, więc wy​my​śli​ły dla niej nie​po​chleb​ny przy​do​mek. „Sta​ra ję​dza” ewen​tu​al​nie „wiedź​ma z pie​kła ro​dem” z miej​sca do niej przy​lgnę​ły i tak już zo​sta​ło. – Nie ro​zu​miem, dla​cze​go każą wam pła​cić za roz​dar​cia i inne drob​ne na​pra​wy. Gdy​by za​opa​try​wa​li was w nowe stro​je pro​sto ze skle​pu, to co in​ne​go, ale z tego co wiem, kie​dy do was tra​fia​ją, są uży​wa​ne. Tak czy ina​czej, mo​żesz spać spo​koj​nie. Skoń​czę jesz​cze dzi​siaj. Flo​uret​te przy​su​nę​ła się i cmok​nę​ła ją w po​li​czek. – Ko​cha​na je​steś. Za​cze​kaj chwil​kę, pój​dę po tę nie​szczę​sną kiec​kę. I pa​mię​taj, nie po​zwól, żeby dziew​czy​ny da​lej się tobą wy​słu​gi​wa​ły. Niech ci pła​cą, kie​dy coś od cie​bie chcą. Je​śli je​steś w czymś do​bra, ni​g​dy nie rób tego za dar​mo. – Ale ja zwy​czaj​nie lu​bię szyć i ukła​dać wło​sy – mruk​nę​ła pan​na Ni​gh​tin​ga​le do ple​ców przy​ja​ciół​ki. – I ko​rzy​stam z każ​dej spo​sob​no​ści, żeby się wpra​wiać i do​sko​na​lić rze​mio​sło. – Mia​ła na​dzie​ję, że dzię​ki temu pew​ne​go dnia zo​sta​nie kimś wię​cej niż zwy​kłą po​słu​gacz​ką. Może wów​czas lu​dzie prze​sta​ną spo​glą​dać na nią z po​gar​dą tyl​ko dla​te​go, że za​ra​bia na ży​cie zmy​wa​niem na​czyń i szo​ro​wa​niem pod​łóg. A w do​dat​ku przy​szła na świat jako pod​rzu​tek. Flo wró​ci​ła po chwi​li z pięk​ną czer​wo​ną su​kien​ką, któ​rej brze​gi ob​rę​bio​no ró​życz​ka​mi ze zwiew​ne​go je​dwa​biu. Rose

zer​k​nę​ła na swo​je po​pę​ka​ne od pra​cy pal​ce i ostroż​nie uję​ła ta​ni​nę w dło​nie. Bę​dzie mu​sia​ła uwa​żać, żeby jej nie po​za​cią​gać. – Mo​żesz mi ją zo​sta​wić. Za​raz bę​dzie go​to​wa. – Flo! – za​wo​ła​ła od drzwi jed​na z dziew​cząt. – Przy​szedł twój pa​ni​czyk. Cze​ka na cie​bie w holu. Na twa​rzy Flo​uret​te na uła​mek se​kun​dy po​ja​wił się le​d​wie do​strze​gal​ny gry​mas. – Jego lor​dow​ska mość za​bie​ra mnie na ko​la​cję – oznaj​mi​ła z za​dzior​nym uśmie​chem, po czym znik​nę​ła w ko​ry​ta​rzu. „Jego lor​dow​ska mość”, jak go na​zy​wa​ła, był jej sta​łym ad​o​ra​to​rem. Rose za​sta​na​wia​ła się czę​sto, czy ów dżen​tel​men aby na pew​no do​brze ją trak​tu​je. Flo wra​ca​ła cza​sem do domu z si​nia​ka​mi i nie po​tra​fi​ła wy​tłu​ma​czyć, skąd się wzię​ły. – Pew​nie gdzieś się ude​rzy​łam – ba​ga​te​li​zo​wa​ła za​zwy​czaj. Pra​cow​ni​com klu​bu wol​no było wy​cho​dzić z klien​ta​mi na mia​sto pod wa​run​kiem, że za​cho​wy​wa​ły dys​kre​cję, o nic nie wy​py​ty​wa​ły i nie uży​wa​ły żad​nych na​zwisk. Flo​uret​te żyła na​dzie​ją, że jej amant w koń​cu po​pro​si ją o rękę. Na wi​dok siń​ców na cie​le przy​ja​ciół​ki Rose ostrze​gła ją, że po​win​na mieć się na bacz​no​ści. Flo wzru​szy​ła ra​mio​na​mi i zre​wan​żo​wa​ła się, in​stru​ując ją szcze​gó​ło​wo, jak się za​bez​pie​czać, żeby nie spro​wa​dzić na świat nie​chcia​ne​go po​tom​ka. „Tak na wszel​ki wy​pa​dek”. Pan​na Ni​gh​tin​ga​le wło​ży​ła cien​kie ba​weł​nia​ne rę​ka​wicz​ki, któ​rych uży​wa​ła, żeby nie nisz​czyć de​li​kat​nych tka​nin. Je​dwab i jej szorst​ka skó​ra nie szły ze sobą w pa​rze. Po​chło​nię​ta pra​cą nie za​uwa​ży​ła, że zro​bi​ło się ciem​no i ci​cho jak ma​kiem za​siał. Całe po​miesz​cze​nie oświe​tla​ła tyl​ko jed​na świecz​ka, któ​ra wi​sia​ła w świecz​ni​ku tuż nad jej gło​wą. – Czwar​ta nad ra​nem? – zdzi​wi​ła się, gdy ze​gar wy​bił ko​lej​ną go​dzi​nę. – Jak to się sta​ło? – Nie przy​pusz​cza​ła, że zej​dzie jej się tak dłu​go, ale su​kien​ka oka​za​ła się o wie​le bar​dziej znisz​czo​na, niż się wy​da​wa​ło na pierw​szy rzut oka. Nie​któ​re

szwy były luź​ne jak fa​stry​ga, a kil​ka ró​ży​czek na de​kol​cie trze​ba było moc​niej przy​szyć, bo trzy​ma​ły się brze​gu na sło​wo ho​no​ru. Od​cię​ła nit​kę i wy​cią​gnę​ła ra​mio​na, żeby przyj​rzeć się nie​co krzy​kli​wej, lecz pięk​nej i wy​jąt​ko​wo ko​bie​cej suk​ni. Nie po​wsty​dzi​ły​by się jej na​wet praw​dzi​we damy z wyż​szych sfer. Wi​dy​wa​ła je cza​sem, choć nie by​wa​ły w klu​bie zbyt czę​sto. A kie​dy już się zja​wia​ły, ro​bi​ły to wy​łącz​nie z nu​dów. Tak w każ​dym ra​zie twier​dzi​ła Flo. Jak by to było, choć przez chwi​lę po​czuć się tak one? Rose nie za​zdro​ści​ła im próż​niac​twa ani tego, że przy​cho​dzi​ły tu tyl​ko po to, żeby prze​grać w kar​ty pie​nią​dze, któ​rych mia​ły w nad​mia​rze, albo żeby szu​kać pod​niet w ra​mio​nach o wie​le młod​szych od sie​bie by​wal​ców lo​ka​lu. Tak czy ina​czej chęt​nie za​mie​ni​ła​by się z jed​ną z nich na je​den dzień, żeby po​znać smak bez​piecz​ne​go ży​cia w zbyt​ku. Pod​nio​sła się cięż​ko z ka​na​py i roz​ma​so​wa​ła ple​cy. Pora iść wresz​cie do domu, żeby choć tro​chę się prze​spać. W szu​fla​dzie z ubra​nia​mi Flo​uret​te na sa​mym wierz​chu le​ża​ła błysz​czą​ca ma​ska ba​lo​wa z ce​ki​na​mi, któ​ra ide​al​nie pa​so​wa​ła od​cie​niem do su​kien​ki. Zer​k​nąw​szy na swo​je od​bi​cie w lu​strze, Rose przy​ło​ży​ła do sie​bie rze​czy przy​ja​ciół​ki i od​sło​ni​ła zęby w sze​ro​kim uśmie​chu. We wła​snej bez​kształt​nej su​kien​ce, przy​po​mi​na​ją​cej ob​szer​ny brą​zo​wy wo​rek, wy​glą​da​ła jak sie​dem nie​szczęść, po​spo​li​cie i nie​cie​ka​wie. Po​pa​trzy​ła na de​kolt i zmarsz​czy​ła brwi. Chy​ba jest odro​bi​nę za głę​bo​ki. Może po​win​na do​dać nie​co wię​cej ma​te​ria​łu? Klub, jak wszyst​kie tego typu miej​sca, był wpraw​dzie sie​dli​skiem ze​psu​cia i roz​pu​sty, lecz Flo pra​co​wa​ła tu jako śpie​wacz​ka, a nie kur​ty​za​na. – Po​win​nam ją przy​mie​rzyć i spraw​dzić, czy nie jest zbyt od​waż​na – mruk​nę​ła pod no​sem, przy​glą​da​jąc się efek​tom swo​jej pra​cy. – I kogo ja pró​bu​ję oszu​kać? Zwy​czaj​nie chcę ją wło​żyć i spraw​dzić, jak wy​glą​dam… – Ni​g​dy nie mia​ła na so​bie ni​cze​go ład​ne​go… Co jej szko​dzi… Zro​bi to tyl​ko ten je​den raz.

Nie​wie​le my​śląc, ro​ze​bra​ła się i za​ło​ży​ła suk​nię przy​ja​ciół​ki. Gdy spoj​rza​ła w lu​stro, na chwi​lę onie​mia​ła ze zdu​mie​nia. Wy​glą​da​ła, jak​by prze​szła cu​dow​ną me​ta​mor​fo​zę. Jej oczy rap​tem na​bra​ły bla​sku, praw​do​po​dob​nie za spra​wą świe​cą​cych pa​cior​ków na gor​sie, a fi​gu​ra sta​ła się krą​glej​sza i bar​dziej kształt​na. Gdy​by nie po​spo​li​ta twarz, któ​ra nie wy​róż​nia​ła się ni​czym szcze​gól​nym, moż​na by po​my​śleć, że jest cał​kiem ład​na. Ścią​gnę​ła szpet​ny cze​pek, któ​ry no​si​ła przy pra​cy, ale z cięż​kim ko​kiem na kar​ku róż​ni​ca była nie​wiel​ka. Wy​ję​ła więc spin​ki i po​zwo​li​ła, żeby wło​sy roz​sy​pa​ły się na ra​mio​nach. Po​tem z psot​nym uśmie​chem za​wią​za​ła na twa​rzy ma​skę. Ob​ró​ciw​szy się do​oko​ła, stwier​dzi​ła, że pre​zen​tu​je się za​ska​ku​ją​co do​brze. Mo​gła​by te​raz z po​wo​dze​niem ucho​dzić za jed​ną z dziew​cząt za​trud​nio​nych w klu​bie, kto wie, może na​wet za praw​dzi​wą damę. De​kolt nie wy​glą​dał aż tak nie​przy​zwo​icie, jak są​dzi​ła, ow​szem, pod​kre​ślał lek​ko za​rys pier​si, ale nie od​sła​niał przy tym zbyt wie​le. Przy​mknę​ła po​wie​ki i nu​cąc me​lo​dię, któ​rą sły​sza​ła wcze​śniej z sali ba​lo​wej, za​czę​ła wi​ro​wać po po​ko​ju. Wy​obra​ża​ła so​bie, że tań​czy wal​ca z pew​nym nie​by​wa​le przy​stoj​nym dżen​tel​me​nem, któ​ry nie miał po​ję​cia o jej ist​nie​niu. Obo​la​łe ple​cy i zmę​czo​ne sto​py na​gle prze​sta​ły jej do​ku​czać. Po roz​mo​wie z bab​cią Jake wró​cił do klu​bu. Przed bu​dyn​kiem na​tknął się na po​wóz, któ​ry cze​kał na ja​kie​goś noc​ne​go mar​ka. Praw​do​po​dob​nie na ko​bie​tę. Nie​licz​ne damy, któ​re od​wie​dza​ły klub, ni​g​dy nie wra​ca​ły do domu pie​cho​tą. – Dzień do​bry, wa​sza lor​dow​ska mość – przy​wi​tał go z ukło​nem odźwier​ny, Ben Sny​der. Ja​cob za​marł, jak zwy​kle, gdy ktoś przy​po​mi​nał mu o znie​na​wi​dzo​nym ty​tu​le. Ból i gniew ści​snę​ły mu gar​dło na do​brą mi​nu​tę. Mnąc w ustach prze​kleń​stwo, za​wie​sił ka​pe​lusz i płaszcz na jed​nym z czte​rech koł​ków w kształ​cie mę​skie​go przy​ro​dze​nia. Ku​pi​li je z oka​zji otwar​cia klu​bu wraz z mnó​stwem in​-

nych tego ro​dza​ju ele​men​tów wy​stro​ju. Sny​der wrę​czył mu ma​skę i bez sło​wa usiadł na swo​im miej​scu przy wyj​ściu. Za​pew​ne za​uwa​żył złość chle​bo​daw​cy i są​dził, że w czymś mu uchy​bił. Nic dal​sze​go od praw​dy. Ksią​żę za wszel​ką cenę sta​rał się po​wścią​gać emo​cje. Wzniósł wo​kół sie​bie mur re​zer​wy, któ​ry trzy​mał go przy zdro​wych zmy​słach. Lecz cza​sem na​wet ów ba​stion zdro​we​go roz​sąd​ku nie speł​niał swe​go za​da​nia. Cza​sa​mi nic nie po​ma​ga​ło. Kie​dy ktoś zwra​cał się do nie​go „lor​dzie West​mo​or” albo „mi​lor​dzie”, z przy​zwy​cza​je​nia roz​glą​dał się za oj​cem. Gdy po chwi​li uzmy​sła​wiał so​bie, że cho​dzi o nie​go, ser​ce kra​ja​ło mu się z żalu. Nie cier​piał tego okrop​ne​go uczu​cia osa​mot​nie​nia. Kil​ko​ma nie​win​ny​mi sło​wa​mi co dzień przy​po​mi​na​no mu o utra​cie bli​skich. O ich ży​ciu i przed​wcze​snej śmier​ci. Wła​śnie dla​te​go za​miast spać we wła​snym łóż​ku, w ksią​żę​cej re​zy​den​cji West​mo​orów, spę​dzał noce w klu​bie. Tyl​ko tu​taj uda​wa​ło mu się zmru​żyć oko i za​znać kil​ku go​dzin upra​gnio​ne​go snu. Parę mi​nut nad księ​ga​mi ra​chun​ko​wy​mi, przed​nia bran​dy i przy​tul​ny pry​wat​ny po​kój z pew​no​ścią go uśpią. Taką przy​naj​mniej miał na​dzie​ję. – Zo​stał ktoś jesz​cze na gó​rze? – zwró​cił się do Bena. Wy​da​wa​ło mu się, że mówi zwy​czaj​nym to​nem, lecz jego głos brzmiał lo​do​wa​to. – Kil​ka osób, mi​lor​dzie – od​parł ostroż​nie odźwier​ny. – Ży​czy pan so​bie, że​bym ich de​li​kat​nie wy​pro​sił? – Nie. I pa​mię​taj, nie ma mnie dla ni​ko​go. Choć​by się wa​li​ło i pa​li​ło, nie chcę ni​ko​go wi​dzieć ani o ni​czym sły​szeć. Zro​zu​mia​no? – Tak jest, wa​sza lor​dow​ska mość… Sny​der wy​mam​ro​tał tak​że ci​che „ jak zwy​kle…”, ale Jake po​sta​no​wił pu​ścić tę uwa​gę mimo uszu. Wszedł na górę scho​da​mi dla służ​by, żeby nie na​tknąć się po dro​dze na któ​re​goś z go​ści. Gdy mi​jał gar​de​ro​bę, usły​szał zza drzwi ci​che, lecz wy​raź​ne nu​ce​nie. Dziw​ne, po​my​ślał, marsz​cząc brwi. O tej po​rze wszyst​kie dziew​czę​ta od daw​na po​win​ny być w do​mach. Nie wol​no im było za​ba​wiać klien​tów w po​miesz​cze​-

niach dla per​so​ne​lu. Do tego celu słu​ży​ły po​ko​je na ostat​nim pię​trze wy​po​sa​żo​ne we wszel​kie​go ro​dza​ju ko​stiu​my i za​baw​ki. Cze​go tyl​ko du​sza za​pra​gnie, gdy ma się ocho​tę po​fi​glo​wać. Po​sta​no​wił spraw​dzić, w czym rzecz i wło​żyw​szy ma​skę, uchy​lił drzwi. Tyl​ko odro​bi​nę, żeby nie zo​stać za​uwa​żo​nym, a jed​no​cze​śnie móc zaj​rzeć do środ​ka. Drob​na ko​bie​ta w stroj​nej szkar​łat​nej suk​ni plą​sa​ła w naj​lep​sze do​oko​ła izby, pod​śpie​wu​jąc pod no​sem ja​kąś skocz​ną me​lo​dię. Po​ru​sza​ła się w ide​al​nym ryt​mie, a jej zgrab​ne kształ​ty z każ​dym ru​chem od​bi​ja​ły się w roz​wie​szo​nych na ścia​nach lu​strach. Przez mo​ment wi​dział wy​raź​nie za​rys jej szczu​płych ły​dek. Nie wi​dział za to jej twa​rzy, bo za​kry​wa​ła ją mie​nią​ca się czer​wo​na ma​ska. Za​chwy​cił go jej nie​wy​mu​szo​ny, ra​do​sny uśmiech, jak​że inny od sztucz​ne​go uśmie​chu kur​ty​za​ny albo zma​nie​ro​wa​ne​go gry​ma​su znu​dzo​nej ży​ciem wdo​wy. Nie wspo​mi​na​jąc o przy​po​chleb​nych uśmiesz​kach zde​spe​ro​wa​nej de​biu​tant​ki, któ​ra za wszel​ką cenę pra​gnie przy​po​do​bać się po​ten​cjal​ne​mu kon​ku​ren​to​wi z ty​tu​łem. Ta​niec naj​wy​raź​niej spra​wiał nie​zna​jo​mej wiel​ką przy​jem​ność, a jej po​god​ny na​strój na​tych​miast mu się udzie​lił. Uśmiech​nął się bez​wied​nie i o dzi​wo rap​tem za​pra​gnął wziąć ją w ra​mio​na i po​rwać do wal​ca. Rose do​strze​gła ką​tem oka ja​kiś ruch i na​tych​miast od​wró​ci​ła się w stro​nę wyj​ścia. Ser​ce nie​mal wy​sko​czy​ło jej z pier​si. Rety! To on! W pro​gu stał ksią​żę West​mo​or we wła​snej oso​bie. Jego oczy i nos jak zwy​kle za​sła​nia​ła ma​ska, ale roz​po​zna​ła​by go wszę​dzie. Po im​po​nu​ją​cym wzro​ście, sze​ro​kich bar​kach, po cie​niu za​ro​stu na pod​bród​ku, a przede wszyst​kim po jego nie​sa​mo​wi​tych, cu​dow​nych ustach. Ach, ileż to razy za​trzy​my​wa​ła się pod​czas pra​cy tyl​ko po to, żeby ukrad​kiem na nie​go po​pa​trzeć. Ile​kroć po​ja​wiał się w za​się​gu wzro​ku, przy​sta​wa​ła i przy​glą​da​ła mu się z za​chwy​tem. Po​zo​sta​li współ​wła​ści​cie​le klu​bu byli rów​nie atrak​cyj​ni, lecz tyl​ko on wzbu​dził jej za​in​te​re​so​wa​nie. Nie​ziem​sko przy​stoj​ny, nie​co ta​jem​ni​czy, chłod​ny i nie​przy​stęp​ny jak przy​sta​ło na praw​dzi​we​go ary​sto​kra​tę. Rzecz ja​sna ni​g​dy nie wspo​mnia​ła, że zna jego toż​sa​mość.

Klub rzą​dził się swo​imi pra​wa​mi. Ni​g​dy nie wy​mie​nia​no tu żad​nych na​zwisk. Tak czy owak, wie​dzia​ła, kim jest. Co wię​cej, po​mi​mo ty​tu​łu i wy​so​kiej po​zy​cji, za​wsze wy​da​wał jej się… smut​ny, a może po​grą​żo​ny w żalu, jak​by coś nie da​wa​ło mu spo​ko​ju i nie po​zwa​la​ło cie​szyć się peł​nią ży​cia. Czę​sto mia​ła ocho​tę go po​cie​szyć i przy​nieść ulgę jego znę​ka​nej du​szy. Dur​na mrzon​ka. Cóż niby mógł mu za​ofia​ro​wać ktoś taki jak ona, pro​sta dziew​czy​na z po​spól​stwa? Nic. Zu​peł​nie nic. Do​sko​na​le o tym wie​dzia​ła, a mimo to wciąż snu​ła o nim fan​ta​zje. Gdy po​no​si​ła ją wy​obraź​nia, nie​mal czu​ła wo​kół sie​bie jego ra​mio​na. Obej​mo​wa​ły ją moc​no, a ona wtu​la​ła twarz w jego tors. Na samą myśl o jego do​ty​ku ugi​na​ły się pod nią ko​la​na. Ża​den męż​czy​zna ni​g​dy aż tak moc​no nie za​wró​cił jej w gło​wie. Po​mna na błę​dy mat​ki, była nie​zwy​kle ostroż​na w kon​tak​tach z płcią prze​ciw​ną. Nie chcia​ła skoń​czyć jak jej nie​zna​na ro​dzi​ciel​ka. Na szczę​ście Ja​cob Hun​ting​don to​wa​rzy​szył jej wy​łącz​nie w sfe​rze ma​rzeń. O ile nie mia​ła do czy​nie​nia z czło​wie​kiem z krwi i ko​ści, czu​ła się bez​piecz​na. Kie​dy śnił jej się jako ry​cerz na bia​łym ko​niu, nic jej z jego stro​ny nie gro​zi​ło. Tyle że te​raz to wca​le nie był sen. Ksią​żę stał przed nią na ja​wie. A ona zła​ma​ła za​sa​dy. W ogó​le nie po​win​no jej tu​taj być. Ro​zej​rza​ła się w po​pło​chu, na próż​no szu​ka​jąc dro​gi uciecz​ki. West​mo​or przez chwi​lę tkwił w drzwiach, a po​tem ru​szył nie​spiesz​nie w jej stro​nę. Jego oczy wpa​try​wa​ły się w nią jak w ob​raz. Nie było w nich ani śla​du zło​ści. Uśmiech​nął się przy​jaź​nie, od​sła​nia​jąc bia​łe zęby. Za​mar​ła z wra​że​nia i wy​pu​ści​ła gło​śno po​wie​trze. Do​pie​ro te​raz uzmy​sło​wi​ła so​bie, że wstrzy​mu​je od​dech. – Pro​szę mi wy​ba​czyć – po​wie​dział, kła​nia​jąc się szar​manc​ko. – Nie chcia​łem pani wy​stra​szyć, mi​la​dy. Mi​la​dy? – po​my​śla​ła z drże​niem. Och, gdy​by tak na​praw​dę uro​dzi​ła się jako praw​dzi​wa dama, może zwró​cił​by na nią uwa​gę. – Nie wy​stra​szył mnie pan. Ra​czej za​sko​czył. – Mó​wi​ła sta​-

ran​nie i z nie​na​gan​ną dyk​cją, któ​rej na​uczy​ła się od ary​sto​kra​tek. Przy pra​cy, kie​dy czy​ści​ła ko​min​ki i szo​ro​wa​ła pod​ło​gi, sta​wa​ła się nie​wi​dzial​na. Mo​gła pod​słu​chi​wać do woli, kogo tyl​ko chcia​ła. – Prze​szko​dzi​łem pani… – Skąd​że… To głup​stwo… Zwy​kła za​chcian​ka. – O mój Boże, prze​mknę​ło jej przez myśl, gdy pod​nio​sła na nie​go wzrok. Z bli​ska wy​da​wał się jesz​cze wyż​szy i bar​dziej bar​czy​sty. I o wie​le przy​stoj​niej​szy. Po​czu​ła przy​jem​ną woń jego wody ko​loń​skiej i za​par​ło jej dech w pier​siach. – Pój​dę już. – Nie po​zwo​li mi pani z sobą za​tań​czyć? – za​pro​te​sto​wał ni​skim gło​sem. – Był​bym za​szczy​co​ny… – W jego oczach, zwy​kle chłod​nych i za​sad​ni​czych, po​ja​wił się fi​glar​ny błysk. Mia​ła​by za​tań​czyć? Z praw​dzi​wym księ​ciem? Prze​cież to nie​do​rzecz​ne. – Da​ru​je pan, ale nie mogę – wy​krztu​si​ła z tru​dem. Za​śmiał się, jak​by po​wie​dzia​ła coś za​baw​ne​go. – Ależ może pani. Za​le​d​wie przed chwi​lą tań​czy​ła pani sama. W do​dat​ku przy wła​snym akom​pa​nia​men​cie. Jest pani bar​dzo mu​zy​kal​na. Po​czu​ła, że ob​le​wa się go​rą​cem. Kie​dy spo​glą​dał na nią w ten spo​sób, mia​ła wra​że​nie, że jest naga. Flir​to​wał z nią. Nie mia​ła co do tego naj​mniej​szych wąt​pli​wo​ści. Co wię​cej, nie za​mie​rza​ła mu w tym prze​szka​dzać. Prze​ciw​nie, każ​dą cząst​ką cia​ła pra​gnę​ła go do tego za​chę​cić. Nie, upo​mnia​ła się w du​chu. Nie będę jak moja mat​ka. Po​win​na się grzecz​nie wy​mó​wić i czym prę​dzej czmych​nąć. Ale taka oka​zja ni​g​dy wię​cej się nie po​wtó​rzy. Nada​rza się je​dy​na, nie​po​wta​rzal​na spo​sob​ność, żeby za​tań​czyć wal​ca z czło​wie​kiem, któ​ry nie​ustan​nie na​wie​dza ją w snach. Wpraw​dzie West​mo​or od daw​na wi​du​je ją co dzień przy pra​cy, ale ni​g​dy nie wi​dział jej tak na​praw​dę. Nie roz​po​znał​by jej na uli​cy. Tak to już jest ze służ​bą, wiel​cy pań​stwo jej nie do​strze​ga​ją. A to ozna​cza, że je​den wspól​ny walc z pew​no​ścią jej nie za​szko​dzi. Dziś po raz pierw​szy zo​ba​czy​ła na jego twa​rzy uśmiech. Je​śli oboj​gu spra​wi to przy​jem​ność, dla​cze​go

mia​ła​by od​mó​wić? Przy​naj​mniej bę​dzie co roz​pa​mię​ty​wać w dłu​gie zi​mo​we wie​czo​ry. Kto wie, może opo​wie kie​dyś wnu​kom, że tań​czy​ła z praw​dzi​wym księ​ciem. Uśmiech​nę​ła się bez​wied​nie. – Wi​dzę, że pani też ma na to ocho​tę – rzekł, wy​cią​ga​jąc ku niej dłoń. Chwi​lę póź​niej zna​la​zła się w jego ra​mio​nach. Nie​co nie​obec​ne spoj​rze​nie jej pięk​nych zie​lo​nych oczu roz​pa​la​ło mu krew w ży​łach. Kie​dy spo​glą​da​ła na nie​go przej​rzy​stym i roz​ma​rzo​nym wzro​kiem, miał wra​że​nie, że śni, że coś ta​kie​go nie mo​gło mu się przy​tra​fić na ja​wie. Już po kil​ku wspól​nych kro​kach od​krył ze zdu​mie​niem, że po​ru​sza​ją się w tań​cu z ide​al​ną zgod​no​ścią, jak​by byli dla sie​bie stwo​rze​ni. Przez dłu​gie mie​sią​ce żył w kom​plet​nym odrę​twie​niu. Zo​bo​jęt​nia​ły na wszyst​ko i wszyst​kich wo​kół sie​bie, z dnia na dzień wy​ko​ny​wał te same ru​ty​no​we czyn​no​ści – bez​na​mięt​nie i ma​chi​nal​nie – jak do​brze na​oli​wio​na ma​szy​na. Aż do dziś. Do chwi​li, gdy tu i te​raz spo​tkał tę zja​wi​sko​wą isto​tę, ko​bie​tę, któ​ra obu​dzi​ła na nowo jego uśpio​ne zmy​sły. Czuł się jak czło​wiek wy​rwa​ny ze szpo​nów dłu​gie​go kosz​mar​ne​go snu, jak​by uciekł z zim​ne​go ciem​ne​go po​ko​ju i znów po​czuł na twa​rzy zba​wien​ne pro​mie​nie słoń​ca. To ona mia​ła w so​bie ów nie​sa​mo​wi​ty blask. Ogrze​wał się w nim z lu​bo​ścią, choć wie​dział, że na to nie za​słu​gu​je. Ob​ró​cił ją ko​lej​ny raz i przyj​rzał się do​kład​nie jej twa​rzy. Pró​bo​wał od​gad​nąć, jak wy​glą​da bez ma​ski. Jej wy​dat​ne usta obie​cy​wa​ły tak wie​le, a zło​ci​ste wło​sy opa​da​ły w nie​ła​dzie na za​ró​żo​wio​ne po​licz​ki. Na wi​dok jej ru​mień​ców jego cia​ło za​re​ago​wa​ło in​stynk​tow​nie. Ona naj​wy​raź​niej czu​ła to samo. Wie​dzia​ła, że choć się nie zna​ją, od sa​me​go po​cząt​ku po​łą​czy​ła ich ta szcze​gól​na in​tym​na więź, któ​ra łą​czy ko​bie​tę z męż​czy​zną. Roz​chy​li​ła nie​znacz​nie war​gi, a jej ści​śnię​te de​kol​tem pier​si za​czę​ły wzno​sić się i opa​dać co​raz szyb​ciej. Spoj​rzał na przy​spie​szo​ny puls na jej szyi i na​tych​miast za​pra​gnął po​czuć go pod pal​ca​mi.

Obo​je zwol​ni​li kro​ku, by w koń​cu przy​sta​nąć. Wpa​try​wa​li się w sie​bie przez do​brą mi​nu​tę, a kie​dy jej oczy spo​czę​ły na jego ustach, Jake nie wy​trzy​mał i dał się po​nieść emo​cjom. Od dłuż​sze​go cza​su wal​czył z wro​dzo​ną za​pal​czy​wo​ścią i bra​kiem roz​wa​gi, lecz na​gle zu​peł​nie o tym za​po​mniał. Przy​cią​gnął ją do sie​bie i ob​jął cia​sno ra​mio​na​mi. Znie​ru​cho​mia​ła, jak​by się wy​stra​szy​ła. Na szczę​ście trwa​ło to za​le​d​wie se​kun​dę. Już miał ją pu​ścić, prze​kli​na​jąc się w du​chu za głu​po​tę, gdy rap​tem po​sła​ła mu sze​ro​ki uśmiech i wy​raź​nie się roz​luź​ni​ła. To miał być krót​ki i nie​win​ny po​ca​łu​nek. Chciał jej tyl​ko po​dzię​ko​wać. Za to, że na chwi​lę wy​rwa​ła go z ot​chła​ni roz​pa​czy. Jego sta​now​cze po​sta​no​wie​nie wzię​ło w łeb, gdy tyl​ko wy​czuł jej ule​głość. Jak​że miał​by prze​stać, sko​ro jej ufne usta pod​da​wa​ły się jego piesz​czo​tom? Za​tra​cił się w niej bez resz​ty. Tu​lił ją, czer​piąc siłę z jej cie​pła i ca​ło​wał bez opa​mię​ta​nia. Kie​dy nie​śmia​ło wy​su​nę​ła ję​zyk, prze​szył go gwał​tow​ny dreszcz po​żą​da​nia. Przy​cią​gnął ją jesz​cze bli​żej i jęk​nął z sa​tys​fak​cją, czu​jąc, że jej brzuch ocie​ra się o jego lę​dź​wie. Ode​rwa​ła się od nie​go, wy​pusz​cza​jąc gło​śno po​wie​trze. W jej źre​ni​cach wy​raź​nie ma​lo​wał się szok. Na​ma​cal​ny do​wód jego pod​nie​ce​nia ze​psuł całą ma​gię chwi​li. Czar prysł, a on mógł tyl​ko zbesz​tać się w skry​to​ści za po​pę​dli​wość. Roz​ocho​co​ny zu​peł​nie za​po​mniał o za​sa​dach obo​wią​zu​ją​cych w grze uwo​dze​nia. Ni​g​dy nie dzia​łaj po​chop​nie i nie po​na​glaj ko​bie​ty, zwłasz​cza ta​kiej, któ​rej do​brze nie znasz. – Pro​szę mi wy​ba​czyć – ode​zwał się, od​stę​pu​jąc w tył. – Po​nio​sło mnie. Do​tknę​ła pal​ca​mi lek​ko opuch​nię​tych warg i po​pa​trzy​ła na nie​go nie​uf​nie. Była wzbu​rzo​na, lecz do​strze​gł​szy w jej oczach od​bi​cie wła​snych pra​gnień, po​czuł przy​pływ mę​skiej dumy. – Nic pani nie gro​zi – za​pew​nił po​spiesz​nie, od​su​nąw​szy się na bez​piecz​ną od​le​głość. – Mu​szę… mu​szę już iść – oznaj​mi​ła bez tchu, spo​glą​da​jąc na drzwi. – W ogó​le nie po​win​no mnie tu być… A więc jest za​męż​na, po​my​ślał roz​cza​ro​wa​ny. Przy​szła do

klu​bu, żeby się dys​kret​nie za​ba​wić. W ta​kim ra​zie cze​mu czu​je się taki za​wie​dzio​ny? Krót​ki ro​mans z mę​żat​ką to naj​lep​sze, co go może spo​tkać, za​nim za​cznie szu​kać kan​dy​dat​ki na żonę. Przy​naj​mniej unik​nie nie​po​trzeb​nych zo​bo​wią​zań. Olly i Fred do​ra​dza​ją mu to od daw​na. – Od​pro​wa​dzę pa​nią do po​wo​zu. – Do po​wo​zu? – po​wtó​rzy​ła za​sko​czo​na, jak​by prze​ma​wiał do niej w ob​cym ję​zy​ku. – Na​tu​ral​nie… do po​wo​zu… – do​da​ła, wy​gła​dziw​szy ner​wo​wo suk​nię. Jej dłoń prze​śli​zgnę​ła się po brzu​chu. – Ale… pro​szę się nie fa​ty​go​wać, wa​sza lor​dow​ska mość. To zby​tecz​ne. Miał ocho​tę za​kląć. Wie​dzia​ła o jego ty​tu​le. Praw​do​po​dob​nie wie​dzia​ła, kim jest. Cóż, nie po​win​no go to dzi​wić. Po tym, co spo​tka​ło jego ro​dzi​nę, hu​czał o nim cały Lon​dyn. Nic dziw​ne​go, że nie chce, żeby wi​dzia​no ją w jego to​wa​rzy​stwie. Od ja​kie​goś cza​su jego na​zwi​sko owia​ne było aurą skan​da​lu. Jego twarz przy​bra​ła wy​raz chłod​nej ma​ski. – Jak pani so​bie ży​czy – rzekł wy​nio​śle, jak przy​sta​ło na na​pu​szo​ne​go ary​sto​kra​tę. Uśmiech​nę​ła się nie​śmia​ło. – Dzię​ku​ję, że ze​chciał pan ze mną za​tań​czyć. Ów nie​pew​ny uśmiech i nie​znacz​ny, choć wy​raź​ny ak​cent, któ​re​go nie po​tra​fił zi​den​ty​fi​ko​wać, spra​wi​ły, że ży​wiej za​bi​ło mu ser​ce. – Cała przy​jem​ność po mo​jej stro​nie, mi​la​dy – od​parł bez na​my​słu. – Czy mógł​bym znów się z pa​nią zo​ba​czyć? – Za​marł, za​sko​czo​ny sło​wa​mi, któ​re spły​nę​ły z jego ust, nim zdą​żył nad nimi za​pa​no​wać. Wkrót​ce do​szedł do wnio​sku, że wca​le ich nie ża​łu​je. Nie​cier​pli​wie i z na​dzie​ję cze​kał na od​po​wiedź. – Ze mną? – wy​krztu​si​ła z nie​do​wie​rza​niem. Ro​ze​śmiał się w głos i wziął ją za rękę. Unió​sł​szy jej dłoń do ust, cmok​nął ją w nad​gar​stek, tuż nad rę​ka​wicz​ką. – Na​tu​ral​nie, że z pa​nią. A z kim​że by in​nym? – Pra​gnął jej. I wca​le nie za​mie​rzał wal​czyć z po​ku​są. Nie spoj​rzał na żad​-

ną ko​bie​tę od dnia wy​pad​ku. Ka​mień spadł mu z ser​ca, kie​dy prze​ko​nał się, że jesz​cze nie wszyst​ko stra​co​ne, że wciąż na​le​ży do świa​ta ży​wych i jest w sta​nie czuć tak samo jak inni. – Chciał​bym pa​nią le​piej po​znać. Je​śli nie ma pani nic prze​ciw​ko temu, rzecz ja​sna. Ser​ce tłu​kło mu się w pier​si jak osza​la​łe. Jak w cza​sach, gdy jako nie​opie​rzo​ny mło​dzian pierw​szy raz sma​lił cho​lew​ki do pan​ny, któ​ra wpa​da​ła mu w oko. Spa​ni​ko​wa​na ro​zej​rza​ła się do​oko​ła. Jak​by się spo​dzie​wa​ła, że ktoś sko​czy jej rap​tem do gar​dła. – Nie, nie mo​gła​bym – po​wie​dzia​ła to z ogrom​nym ża​lem, któ​ry tyl​ko pod​sy​cił jego za​pał. – Ależ mo​gła​by pani – prze​ko​ny​wał z de​ter​mi​na​cją. – Wy​star​czy, że na​praw​dę pani tego ze​chce. – Ale… to nie​moż​li​we. Swe​go cza​su miał opi​nię hu​la​ki. Flir​to​wał i sy​piał z naj​wy​twor​niej​szy​mi da​ma​mi z to​wa​rzy​stwa. Lata prak​ty​ki na​uczy​ły go tego i owe​go o sztu​ce za​lo​tów. – To bę​dzie nasz mały se​kret. Nikt się nie do​wie. W każ​dym ra​zie nie ode mnie. Ma pani moje sło​wo. – Prze​su​nął nie​spiesz​nie pal​cem po jej po​licz​ku i do​tknął obrzmia​łej od po​ca​łun​ków war​gi. – Pro​szę… Bar​dzo mi na tym za​le​ży. – Nie mogę. To zbyt wiel​kie ry​zy​ko. – Ni​cze​go pani nie ry​zy​ku​je. Chcę tyl​ko po​roz​ma​wiać. Na ty​łach klu​bu jest ogród. To ci​che i ustron​ne miej​sce. Wszyst​kie okien​ni​ce są za​mknię​te. – Wraz z po​zo​sta​ły​mi wła​ści​cie​la​mi po​sta​ra​li się o dys​kre​cję na sa​mym po​cząt​ku. Klub miał po​zo​stać wol​ny od wścib​skich oczu pod​glą​da​czy i pi​sma​ków. – Spo​tkaj​my się tam ju​tro o siód​mej wie​czo​rem. Zo​sta​wię dla pani otwar​tą furt​kę. Spra​wia​ła wra​że​nie za​gu​bio​nej i było jej z tym do twa​rzy. – Na​praw​dę, nie po​win​nam… – Tak, wiem – od​parł, wo​dząc kciu​kiem po jej ma​sce. – Dziś też nie po​win​no pani tu być, a jed​nak pani przy​szła. Wes​tchnę​ła i bez​wied​nie opu​ści​ła ra​mio​na.

Jake był pe​wien, że wy​grał, choć nie oby​ło się bez po​czu​cia winy. – Zgo​da, je​śli zdo​łam się wy​rwać… – W jej gło​sie znów po​ja​wił się ów dzi​wacz​ny, prze​sad​nie sta​ran​ny ak​cent. Może jest cu​dzo​ziem​ką i pró​bu​je brzmieć jak ro​do​wi​ta An​giel​ka? – Je​śli nie zja​wi się pani ju​tro, będę na pa​nią cze​kał po​ju​trze. I każ​de​go ko​lej​ne​go dnia, aż w koń​cu pani przyj​dzie. – Sama nie wiem… – z tymi sło​wy od​wró​ci​ła się na pię​cie i ucie​kła. Ale on wie​dział. Nie miał wąt​pli​wo​ści, że wkrót​ce znów ją zo​ba​czy. Wi​dział w jej zie​lo​nych oczach nie​kła​ma​ną tę​sk​no​tę. Wy​szedł na ko​ry​tarz i ru​szył za nią. Nie spie​szył się. Nie chciał jej spło​szyć. Gdy do​tarł w koń​cu do wyj​ścia i wyj​rzał na uli​cę, jej po​wóz już znik​nął. – Czy mogę czymś panu słu​żyć, wa​sza lor​dow​ska mość? – za​py​tał Sny​der. – Nie, dzię​ku​ję – od​parł, ura​czyw​szy go sze​ro​kim uśmie​chem. – Ni​cze​go mi nie trze​ba. Odźwier​ny wle​pił w nie​go zdu​mio​ny wzrok i dłu​go nie mógł otrzą​snąć się z szo​ku. Za​do​wo​lo​ny z sie​bie Ja​cob od​szedł w stro​nę ga​bi​ne​tu, nu​cąc pod no​sem me​lo​dię wal​ca.

ROZDZIAŁ DRUGI – Tu je​steś! Szu​kam cię od rana! Rose pod​sko​czy​ła jak na roz​ża​rzo​nych wę​glach i od​wró​ci​ła się, roz​chla​pu​jąc do​oko​ła wodę. Chwa​ła Bogu, to nie on, po​my​śla​ła z ulgą na wi​dok ro​ze​źlo​nej Flo. Od dwóch dni cho​dzi​ła jak na szpil​kach, drżąc z oba​wy, że West​mo​or ją roz​po​zna. – Ach, to ty – po​wie​dzia​ła na głos, opie​ra​jąc się cięż​ko o zlew. – A niby kto, jak nie ja? – zi​ry​to​wa​ła się przy​ja​ciół​ka. Spló​tł​szy ra​mio​na na pier​si, zmie​rzy​ła ją prze​ni​kli​wym spoj​rze​niem. I na​tych​miast prze​szła jej złość. – Co zno​wu? Co się sta​ło? – za​py​ta​ła moc​no za​nie​po​ko​jo​na. – Nic ta​kie​go – zby​ła ją Rose. – Je​stem za​wa​lo​na do​dat​ko​wą ro​bo​tą. Nie mia​łam cza​su się z tobą spo​tkać. Może uda mi się wcze​śniej wy​rwać i zo​ba​czy​my się wie​czo​rem. – O nie! – za​pro​te​sto​wa​ła ka​te​go​rycz​nie Flo​uret​te. – Nic z tego, moja pan​no. Obie​can​ki ca​can​ki, a po​tem znów wy​mkniesz się ukrad​kiem jak zło​dziej i tyle cię będę wi​dzia​ła. – Chwy​ci​ła ją za ło​kieć i wcią​gnę​ła do spi​żar​ni. – Co się dzie​je? Mów mi tu za​raz, jak na spo​wie​dzi. Wy​glą​dasz jak sie​dem nie​szczęść. Umarł ci ktoś czy co? Rose przy​po​mnia​ła so​bie chwi​le spę​dzo​ne w to​wa​rzy​stwie księ​cia West​mo​ora. Na samą myśl o nich ści​ska​ło ją w gar​dle i prze​cho​dzi​ły ją ciar​ki. Ro​bi​ła co w jej mocy, żeby się nie roz​pła​kać. Wciąż czu​ła na so​bie jego dło​nie, a jej war​gi pa​mię​ta​ły słod​ki smak jego ust. Był taki cu​dow​ny… Jesz​cze przy​stoj​niej​szy, niż się wy​da​wał na pierw​szy rzut oka. Spra​wiał wra​że​nie odro​bi​nę za​nie​dba​ne​go, miał nie​co za dłu​gie wło​sy i lek​ko wy​mię​te ubra​nie, a jego po​licz​ki po​kry​wał co naj​mniej trzy​dnio​wy za​rost. Jed​nym sło​wem wy​glą​dał jak ktoś, kto po​trze​bu​je czu​łej opie​ki. Jed​nak naj​wspa​nial​sze były jego po​ca​łun​ki. W naj​śmiel​-

szych snach nie są​dzi​ła, że mogą być aż tak przy​jem​ne. Roz​pa​mię​ty​wa​ła je nie​ustan​nie, zwłasz​cza nocą, kie​dy kła​dła się do łóż​ka. Nie po​tra​fi​ła my​śleć o ni​czym in​nym. Jak mo​gła do tego do​pu​ścić? Dla​cze​go po​zwo​li​ła mu się po​ca​ło​wać? Prze​cież wie​dzia​ła, że jest jed​nym ze współ​wła​ści​cie​li klu​bu i jej chle​bo​daw​cą. W do​dat​ku miał ty​tuł i jako ary​sto​kra​ta był jak od​le​gły szczyt, nie do zdo​by​cia. Po​cho​dzi​li z dwóch róż​nych świa​tów. Dzie​li​ło ich prak​tycz​nie wszyst​ko, a mimo to, wbrew zdro​we​mu roz​sąd​ko​wi, cią​gle ma​rzy​ła o tym, żeby znów zna​leźć się w jego ra​mio​nach. I mo​gła​by się w nich zna​leźć, gdy​by tyl​ko przy​szła na spo​tka​nie. Nie śmia​ła tego zro​bić, choć przy​pusz​cza​ła, że zgod​nie z obiet​ni​cą cze​kał na nią co dzień. Od​su​nę​ła od sie​bie tę nie​bez​piecz​ną myśl. – Jak su​kien​ka? Po​do​ba​ją ci się moje po​praw​ki? – Oczy​wi​ście. Jak my​ślisz, po co cię szu​ka​łam? – Flo wci​snę​ła jej do ręki garść mo​net. – Cze​mu nie wpa​dłaś do nas wczo​raj po pra​cy? Nikt nie ukła​da wło​sów tak do​brze jak ty. Dziew​czę​ta cią​gle o cie​bie do​py​tu​ją, bo nie ma ich kto cze​sać. W ogó​le nie po​win​na była za​pusz​czać się do Zie​lo​ne​go Po​ko​ju. Gdy​by jej tam nie było, nie spo​tka​ła​by West​mo​ora i nie cho​dzi​ła​by te​raz z gło​wą w chmu​rach i zbo​la​łym ser​cem. W sie​ro​ciń​cu nie​ustan​nie jej po​wta​rza​no, jak źle koń​czą dziew​czę​ta, któ​re dają się po​nieść uczu​ciom albo, co gor​sza, po​ry​wom na​mięt​no​ści. Więk​szość pen​sjo​na​riu​szek przy​tuł​ku, po​dob​nie jak ona była owo​cem za​ka​za​nej mi​ło​ści. A sko​ro ich mat​ki były roz​wią​złe, to w ich ży​łach tak​że pły​nę​ła roz​pust​na krew. Wma​wia​no im, że to za​ra​za, któ​ra prze​no​si się z po​ko​le​nia na po​ko​le​nie. Nie wie​rzy​ła w to, aż do owej nocy dwa dni temu. – Mu​szę wra​cać do pra​cy. Je​śli pani Par​ker się do​wie, że… – Im prę​dzej mi po​wiesz, co się dzie​je, tym prę​dzej dam ci spo​kój – prze​rwa​ła jej bez​ce​re​mo​nial​nie przy​ja​ciół​ka. Rose spoj​rza​ła w jej za​tro​ska​ną twarz i dała za wy​gra​ną. Praw​dę mó​wiąc, chcia​ła się ko​muś zwie​rzyć.

– Mu​sisz mi obie​cać, że nie pi​śniesz ni​ko​mu ani sło​wa. – Przy​się​gam. Z ręką na ser​cu. – Po​zna​łam męż​czy​znę. Flo​uret​te pi​snę​ła z pod​eks​cy​to​wa​nia. – Czy to zna​czy, że rzu​casz po​sa​dę? – Nie, skąd​że zno​wu. Flo zro​bi​ła groź​ną minę. – Je​śli łotr cię wy​ko​rzy​stał, to jak pra​gnę zdro​wia, wy​dra​pię mu oczy! – Nie, nic z tych rze​czy – uspo​ko​iła ją Rose. – Tań​czy​li​śmy, a po​tem mnie po​ca​ło​wał. – Do​tknę​ła z roz​ma​rze​niem ust. – Był cu​dow​ny. – To w czym pro​blem? – On… on jest dżen​tel​me​nem. Nie wiem, co mnie na​szło, ale przy​mie​rzy​łam two​ją suk​nię i wło​ży​łam ma​skę. Za​stał mnie, kie​dy plą​sa​łam w naj​lep​sze do​oko​ła po​ko​ju. Pew​nie po​my​ślał, że je​stem go​ściem klu​bu. Po​wie​dział, że chciał​by się ze mną jesz​cze spo​tkać. – No to się z nim spo​tkaj. Co stoi na prze​szko​dzie? Sko​ro wpadł ci w oko… Rose po​sła​ła przy​ja​ciół​ce zdu​mio​ne spoj​rze​nie. – Co ty mó​wisz? Jak niby mia​ła​bym… – urwa​ła i prze​su​nę​ła dło​nią po wy​słu​żo​nej, wy​bla​kłej su​kien​ce. – On jest praw​dzi​wym ary​sto​kra​tą. – A na​wet go​rzej, do​da​ła w my​ślach. Nie tyl​ko ary​sto​kra​tą, ale jesz​cze ta​kim z naj​wyż​szej pół​ki. Rzecz ja​sna nie po​wie​dzia​ła tego na głos. Gdy​by z jej ust pa​dło sło​wo „ksią​żę”, Flo​uret​te na​tych​miast by się do​my​śli​ła, o kogo cho​dzi. – Co by so​bie po​my​ślał, gdy​by zo​ba​czył, że tak na​praw​dę je​stem po​słu​gacz​ką szo​ru​ją​cą pod​ło​gi? – Ser​ce pę​ka​ło jej z żalu na myśl o wzgar​dzie w jego oczach. Szy​dzo​no z niej i po​gar​dza​no nią całe ży​cie. Na​zy​wa​no nie​chcia​nym bę​kar​tem, znaj​dą albo owo​cem grze​chu. – Pew​nie uznał​by, że zwio​dłam go ce​lo​wo. Nie mogę stra​cić tej pra​cy. – Ani tym bar​dziej skrom​ne​go po​ko​iku w czyn​szów​ce, na któ​ry le​d​wie było ją stać. Mu​sia​ła​by za​czy​nać wszyst​ko od nowa, w do​dat​-

ku bez re​fe​ren​cji. Wy​lą​do​wa​ła​by pew​nie w domu pra​cy dla ubo​gich[2] albo, co gor​sza, sprze​da​jąc się na uli​cy. – I po co ja wło​ży​łam tę su​kien​kę? – jęk​nę​ła, opa​da​jąc cięż​ko na krze​sło. – Co mam te​raz zro​bić? Mó​wił, że bę​dzie na mnie cze​kał do skut​ku, aż w koń​cu przyj​dę. A je​śli na​praw​dę cze​ka? Flo przyj​rza​ła jej się prze​ni​kli​wie, mru​żąc oczy. – Wi​dzę, że pa​ni​czyk moc​no przy​padł ci do gu​stu. Skła​ma​ła​by, gdy​by za​prze​czy​ła. – Był bar​dzo miły. – Wię​cej niż miły. Sam jego wi​dok przy​pra​wiał ją o żyw​sze bi​cie ser​ca. I wpra​wiał całe jej cia​ło w drże​nie. Choć do tego ostat​nie​go nie przy​zna​ła​by się na​wet przed samą sobą. – W ta​kim ra​zie szko​da ga​dać po próż​ni​cy. Chcesz się z nim zo​ba​czyć czy nie? – Czu​ję się pod​le, wie​dząc, że na mnie cze​ka, a ja nie przy​cho​dzę. – Nie wy​obra​ża​ła so​bie, że mia​ła​by go wi​dy​wać już tyl​ko z da​le​ka. – Po​win​nam cho​ciaż dać mu znać, że nie mo​że​my się wię​cej spo​ty​kać. Ale jak niby mam to zro​bić w tym stro​ju? Spa​li​ła​bym się ze wsty​du. Przy​ja​ciół​ka zmie​rzy​ła ją wzro​kiem od stóp do głów. – Ra​cja – stwier​dzi​ła z prze​ko​na​niem. – Two​ja kiec​ka jest do ni​cze​go. Nie mo​żesz mu się w niej po​ka​zać. Zo​staw to mnie, już ja coś wy​my​ślę. – Od​wró​ci​ła się i wy​bie​gła. Rose wy​tar​ła z pod​ło​gi roz​chla​pa​ną wodę i wło​ży​ła ręce do wia​dra z my​dli​na​mi. Tak bar​dzo pra​gnę​ła go znów zo​ba​czyć. Ale nie mo​gła. Ży​cie nie jest ta​kie pro​ste, jak się wy​da​je Flo​uret​te. Ona i ksią​żę? To zwy​kła mrzon​ka. Ma​rze​nie, któ​re ni​g​dy się nie speł​ni. A West​mo​or wca​le na nią nie cze​ka. Sły​sza​ła plot​ki na jego te​mat. O tym, jaki był, za​nim odzie​dzi​czył ty​tuł. Po​wia​da​no, że uwiel​biał ko​bie​ty, pro​wa​dził się jak ty​po​wy hu​la​ka i ska​kał z kwiat​ka na kwia​tek. Ni​g​dy żad​nej nie po​zo​sta​wał wier​ny. Przy​pi​sy​wa​no mu też znacz​nie gor​sze wy​stęp​ki, ale nie da​wa​ła wia​ry tym pa​skud​nym po​mó​wie​niom. Na​wet je​że​li przy​szedł w umó​wio​ne miej​sce, to za​pew​ne tyl​ko. Nie było jej,

więc wzru​szył ra​mio​na​mi i dał so​bie spo​kój. Gdy​by tyl​ko po​tra​fi​ła to wy​tłu​ma​czyć swo​je​mu głu​pie​mu ser​cu, któ​re wciąż żyło na​dzie​ją. Tyl​ko ostat​ni du​reń prze​sia​dy​wał​by trzy noce z rzę​du na ka​mien​nej ław​ce, cze​ka​jąc na ko​bie​tę, któ​ra naj​wy​raź​niej nie mia​ła za​mia​ru się po​ja​wić. A ro​mans z mę​żat​ką to ostat​nia rzecz, jaka jest mu po​trzeb​na do szczę​ścia. Czło​wiek z jego po​zy​cją, ksią​żę od​po​wie​dzial​ny za całe mnó​stwo lu​dzi, nie po​wi​nien się wplą​ty​wać w żad​ne skan​da​le. I cóż z tego, że wy​da​wa​ła się dla nie​go stwo​rzo​na? Albo że jej oczy mia​ły ko​lor szma​rag​du, a po​ca​łun​ki słod​ki smak mio​du i nie​win​no​ści? Nie pora na prze​lot​ne mi​łost​ki. Cią​żą na nim obo​wiąz​ki wo​bec ro​dzi​ny i dzier​żaw​ców. Cza​sy bez​tro​skich roz​ry​wek bez​pow​rot​nie mi​nę​ły. Nie za​słu​gi​wał na roz​ryw​ki, a jed​nak wciąż stał w miej​scu, wy​pa​tru​jąc jej na ścież​ce. To już ostat​ni raz. Wię​cej tu nie przyj​dzie. Wczo​raj obie​cy​wał so​bie do​kła​da​nie to samo, jed​nak dziś za​mie​rzał do​trzy​mać sło​wa. Pod​niósł się gwał​tow​nie i za​czął ma​sze​ro​wać ner​wo​wo po traw​ni​ku. Był tak spię​ty, że zdrę​twia​ły mu nie​mal wszyst​kie mię​śnie. Nie miał po​ję​cia, cze​mu tak się de​ner​wu​je. To pew​nie przez nad​miar pa​pier​ko​wej ro​bo​ty, na któ​rej spę​dził całe po​po​łu​dnie. Po​wi​nien się na​pić, za​miast tkwić tu do bia​łe​go rana jak ja​kiś za​du​rzo​ny mło​kos. Do dia​ska, nie wie​dział na​wet, jak ona się na​zy​wa. Bez na​zwi​ska ni​g​dy jej nie od​naj​dzie. Na​zy​wał ją damą w czer​wie​ni. Do​bre so​bie. Jego dama w czer​wie​ni… Czy​sty idio​tyzm. Je​że​li za​raz się nie zja​wi, zo​sta​wi jej przy furt​ce bi​let wi​zy​to​wy. Niech sama go od​szu​ka, je​że​li bę​dzie mia​ła na to ocho​tę. Przy​szedł tyl​ko dla​te​go, że dżen​tel​men za​wsze do​trzy​mu​je sło​wa. Cóż, trzy wie​czo​ry sta​now​czo wy​star​czą, choć bez wąt​pie​nia za​wsze bę​dzie ża​ło​wał, że nie zo​ba​czy wię​cej jej twa​rzy i nie za​py​ta, jak jej na imię. Nie po​tra​fił so​bie wy​tłu​ma​czyć, cze​mu tak bar​dzo mu na tym za​le​ży. Może dla​te​go, że gdy uj​rzał ją po raz pierw​szy, tań​czy​ła sama wo​kół po​ko​ju. Wy​da​ła mu się wte​dy zja​wi​sko​wa. Wy​glą​da​ła jak bo​gi​ni ze​sła​na na zie​mię spe​cjal​nie dla nie​go. Dzię​ki niej znów po​czuł coś

in​ne​go niż zo​bo​jęt​nie​nie i na chwi​lę na​brał chę​ci do ży​cia. Może to kara za wszyst​kie nie​odby​te spo​tka​nia z oj​cem? Za zo​bo​wią​za​nia, któ​re z roz​my​słem igno​ro​wał, bo był zbyt za​ję​ty sobą? Je​śli tak, za​słu​żył na tę po​ku​tę. Spoj​rzał w nie​bo i po​trzą​snął gło​wą. O nie, za​słu​gi​wał na coś znacz​nie gor​sze​go. Pod​szedł z po​wro​tem do ław​ki i po​pa​trzył na nią z nie​sma​kiem. Cze​mu cią​gle tu jest? Pora dać so​bie spo​kój i wlać do gar​dła tro​chę po​rząd​nej bran​dy. Albo wró​cić do domu. Na myśl o ko​lej​nych oskar​ży​ciel​skich spoj​rze​niach, jak zwy​kle po​czuł się, jak​by ktoś wbi​jał mu nóż w ser​ce. Wy​star​czy​ło, że bab​cia pod​nio​sła na nie​go wzrok, a ból i po​czu​cie winy wra​ca​ły jak zły sen. Wy​jął z kie​sze​ni ze​ga​rek i spraw​dził, któ​ra go​dzi​na. Dwa​dzie​ścia po siód​mej. Po​cze​ka jesz​cze dzie​sięć mi​nut. Na​gle spoj​rzał w stro​nę wej​ścia i za​mru​gał. Przez chwi​lę był pe​wien, że ma przy​wi​dze​nia. Już daw​no stra​cił na​dzie​ję, że pięk​na nie​zna​jo​ma przyj​dzie na spo​tka​nie. Zdę​biał i za​nie​mó​wił na do​brą mi​nu​tę. Wy​glą​da​ła rów​nie zja​wi​sko​wo, jak za pierw​szym ra​zem, choć dziś mia​ła na so​bie znacz​nie skrom​niej​szą zie​lo​ną suk​nię, któ​ra pod​kre​śla​ła ko​lor jej oczu. Po​my​ślał, że na​wet zgrzeb​ny wo​rek nie zdo​łał​by ukryć tak ide​al​nej fi​gu​ry. Jej pięk​ne wło​sy za​kry​wał słom​ko​wy ka​pe​lusz. Tyl​ko je​den dłu​gi lok spły​wał jej na ra​mię, przy​ku​wa​jąc uwa​gę do mlecz​no​bia​łej skó​ry na de​kol​cie. Wspa​nia​ła, prze​mknę​ło mu przez gło​wę. Z tru​dem po​wstrzy​mał się, by nie zwil​żyć warg. Jej nie​pew​na mina przy​wo​ła​ła go do po​rząd​ku. – Mi​la​dy – przy​wi​tał się z ukło​nem. Za​brzmia​ło to co​kol​wiek sztyw​no. Gdzie się po​dział jego słyn​ny wdzięk uwo​dzi​cie​la? – Nie przy​pusz​cza​łam, że jesz​cze pana za​sta​nę – od​par​ła nie​śmia​ło. – Da​łem sło​wo, że będę cze​kał, choć przy​zna​ję, wła​śnie mia​łem iść… Zmarsz​czy​ła czo​ło.

– Prze​pra​szam. Nie mo​głam wcze​śniej… Czyż​by pró​bo​wa​ła igrać z jego uczu​cia​mi? Wy​da​je jej się, że je​śli po​trzy​ma go w nie​pew​no​ści, ła​twiej jej bę​dzie nim ma​ni​pu​lo​wać? Nie był​by to pierw​szy raz, kie​dy ko​bie​ta usi​łu​je kon​tro​lo​wać sy​tu​ację, sto​su​jąc po​dob​ne dam​skie sztucz​ki. Był za sta​ry, żeby się na nie na​brać. W ta​kim ra​zie dla​cze​go wpa​tru​je się w nią jak urze​czo​ny, z głu​pa​wym uśmie​chem na ustach? Ależ z nie​go idio​ta… Uca​ło​wał jej dłoń tuż nad rę​ka​wicz​ką. Dy​gnę​ła, jak to było w zwy​cza​ju, ale jej ukłon po​zo​sta​wiał wie​le do ży​cze​nia. Nie był ani wy​star​cza​ją​co głę​bo​ki, ani do​sta​tecz​nie dłu​gi. Inny ary​sto​kra​ta na jego miej​scu bez wąt​pie​nia po​czy​tał​by to za obe​lgę. Nie tak kła​nia​no się lu​dziom z ty​tu​łem. Czyż​by umyśl​nie drwi​ła z jego po​zy​cji? A może wie​rzy​ła w ha​nieb​ne plot​ki na jego te​mat? Od​su​nął się i splótł ręce za ple​ca​mi. Tak jak nie​gdyś oj​ciec, kie​dy chciał po​ka​zać ko​muś jego miej​sce w sze​re​gu. Zer​k​nę​ła na nie​go spod rzęs i na​tych​miast spu​ści​ła wzrok. – Nie za​mie​rza​łam się z pa​nem spo​tkać – po​wie​dzia​ła z tym dziw​nym ak​cen​tem. – Ale… nie mo​głam po​zwo​lić, żeby nie​po​trzeb​nie pan na mnie cze​kał. Li​tu​je się nad nim? – Za​pew​niam pa​nią, że nie cze​kam dłu​go – oznaj​mił sztyw​no. Ski​nę​ła gło​wą, da​jąc do zro​zu​mie​nia, że przyj​mu​je jego sło​wa do wia​do​mo​ści. Nie tego się spo​dzie​wał. Są​dził, że za​cznie się z nim dro​czyć albo flir​to​wać. Z tym by so​bie po​ra​dził, ale jej szcze​rość kom​plet​nie zbi​ła go z pan​ta​ły​ku. Po​czuł się zdez​o​rien​to​wa​ny i nie​zdar​ny jak słoń w skła​dzie por​ce​la​ny. – Sko​ro już pani przy​szła – za​czął szorst​kim to​nem – może ze​chce pani prze​spa​ce​ro​wać się po ogro​dzie? Ro​zej​rza​ła się ner​wo​wo i zer​k​nę​ła w okna bu​dyn​ku. – Jest pan pe​wien, że nikt nas nie zo​ba​czy? – Je​stem. Pro​szę się nie oba​wiać – od​parł, po​da​jąc jej ra​-

mię. Za​wa​ha​ła się, a on za​drżał z nie​pew​no​ści. W koń​cu po​ło​ży​ła mu dłoń na rę​ka​wie. Szyb​ko do​szedł do wnio​sku, że po​peł​nił po​waż​ny błąd tak​tycz​ny. Ma​sze​ru​jąc obok niej, mu​siał się nie​ustan​nie po​chy​lać, żeby zaj​rzeć jej w twarz. Z pro​fi​lu wi​dział tyl​ko jej nos i część po​licz​ka. Resz​tę za​sła​nia​ło sze​ro​kie ron​do ka​pe​lu​sza. Za​pro​wa​dził ją do al​ta​ny, któ​rą opla​ta​ły gę​sto krze​wy róż. – Niech pani na chwi​lę spo​cznie – po​wie​dział za​chę​ca​ją​co, wska​zu​jąc ka​mien​ną ław​kę, na któ​rej spę​dził lwią część wie​czo​ra. – Mamy stąd wspa​nia​ły wi​dok. Spodo​ba się pani. – Roz​ło​żył na sie​dzi​sku wy​ję​tą z kie​sze​ni chu​s​tecz​kę. – Dzię​ku​ję. – Przy​cup​nę​ła na kra​wę​dzi, jak​by szy​ko​wa​ła się do uciecz​ki. Jej pro​sto​dusz​ny uśmiech wy​dał mu się uj​mu​ją​cy. – Nie są​dzi​łam, że w Lon​dy​nie są gdzieś jesz​cze tak duże ogro​dy. Usiadł obok i zwró​cił się dla niej twa​rzą. – Kie​dy sta​wia​no sie​dzi​bę klu​bu, wiel​kie ogro​dy były w mo​dzie. Nie kar​czo​wa​no ich tak jak te​raz, żeby zro​bić miej​sce dla no​wych bu​dyn​ków. – Bar​dzo tu ci​cho. Pra​wie jak na wsi. – Lubi pani wieś? Z ja​kie​go hrab​stwa pani po​cho​dzi? – Całe ży​cie miesz​kam w Lon​dy​nie, mi​lor​dzie. – Mi​lor​dzie… Zaje się, że wie pani, kim je​stem. Ze​chce pani za​tem wy​ja​wić mi wła​sne imię? Za​mar​ła. Znów ją po​na​glam, zga​nił się w du​chu. – Tyl​ko imię, nie pro​szę o na​zwi​sko – do​dał lżej​szym to​nem. – Rose. – Pa​su​je do pani. – A to niby dla​cze​go? Dla​te​go, że się czer​wie​nię, kie​dy

mnie ktoś za​wsty​dzi? Miał ocho​tę się ro​ze​śmiać. Więc ona tak​że nie czu​je się przy nim cał​kiem swo​bod​nie. – Nic po​dob​ne​go. Róża, jak pani wie, to naj​pięk​niej​szy kwiat na świe​cie. Stąd moje sko​ja​rze​nie. Jej bu​zię roz​ja​śnił za​wa​diac​ki uśmiech. – To zwy​kłe po​chleb​stwo, wa​sza lor​dow​ska mość – stwier​dzi​ła żar​tem. – Nie na to że​śmy się uma​wia​li… To zna​czy… nie na to się uma​wia​li​śmy – po​pra​wi​ła się nie​mal na​tych​miast, ale Jake za​uwa​żył ten lap​sus. Szko​puł w tym, że to nie było zwy​kłe prze​ję​zy​cze​nie. Damy z wyż​szych sfer z pew​no​ścią tak nie mó​wi​ły. Gdy​by była cu​dzo​ziem​ką, to co in​ne​go, ale twier​dzi​ła prze​cież, że po​cho​dzi z Lon​dy​nu. – Rose… nie ob​ra​zisz się, je​śli spy​tam, z któ​rej je​steś dziel​ni​cy? – Nie zna pan tam​tej​szych oko​lic. Może jed​nak jest cór​ką ary​sto​kra​ty. Kie​dy chce, po​tra​fi ode​zwać się od​po​wied​nio wy​nio​śle. O wie​le bar​dziej gnę​bi​ła go jed​nak zu​peł​nie inna kwe​stia. – Masz męża? – wy​pa​lił pro​sto z mo​stu. – Rety, oczy​wi​ście, że nie – od​par​ła szcze​rze za​sko​czo​na. – Jak w ta​kim ra​zie się zna​la​złaś w klu​bie? Ktoś cię przy​wiózł? – Nie, nikt. Przy​szłam na wła​snych no​gach. – Nie​moż​li​we – stwier​dził z nie​do​wie​rza​niem. Nie wy​gra z nim w po​tycz​ce na sło​wa. – Tyl​ko sta​li by​wal​cy i ich za​ufa​ni go​ście prze​cho​dzą przez na​sze „uświę​co​ne wro​ta”. Ża​den obcy się nie prze​śli​zgnie. – Uświę​co​ne wro​ta? – ro​ze​śmia​ła się w głos. – Do​bre so​bie. Znów ten sta​ran​ny ton i ak​cent. Hm, nie​wy​klu​czo​ne, że jest cór​ką za​gra​nicz​ne​go dy​gni​ta​rza… Albo zna​ko​mi​tą ak​tor​ką. – Tak czy owak cie​szę się, że przy​szłaś – oznaj​mił, roz​pro​-

sto​wu​jąc nogi. – Ja też. Nie by​łam pew​na, czy na​praw​dę pana spo​tka​łam. Kie​dy tań​czy​li​śmy, mia​łam wra​że​nie, że to tyl​ko sen. Po​pa​trzył na nią z unie​sio​ną brwią. – Pięk​ny sen, mam na​dzie​ję? – Chry​ste, co on naj​lep​sze​go wy​pra​wia? Nie przy​po​mi​nał so​bie, żeby kie​dy​kol​wiek do​ma​gał się kom​ple​men​tów. W do​dat​ku w tak mało sub​tel​ny spo​sób. – O tak, cu​dow​ny sen. Rap​tem za​bra​kło mu słów. Uśmiech​nę​ła się słod​ko, a na jej po​licz​kach po​ja​wił się nie​znacz​ny ru​mie​niec. Spo​glą​da​ła na nie​go z ta​kim bły​skiem w oku, że na​tych​miast za​pra​gnął ją po​ca​ło​wać. – Przej​dzie​my się jesz​cze? – Chęt​nie. Zna pan na​zwy tych wszyst​kich ro​ślin i krze​wów? – Nie​któ​rych. Rose wciąż nie mo​gła uwie​rzyć, że to się dzie​je na​praw​dę. Spa​ce​ro​wa​ła pod rękę z księ​ciem, ga​wę​dząc swo​bod​nie, jak​by to była naj​zwy​klej​sza rzecz pod słoń​cem. Tyl​ko pa​trzeć jak West​mo​or się zo​rien​tu​je, że ma do czy​nie​nia ze zwy​kłą oszust​ką, któ​ra w cu​dzej suk​ni uda​je wiel​ką damę. Pew​nie ją zwy​my​śla i wy​rzu​ci na bruk. Co ja naj​lep​sze​go wy​czy​niam? – py​ta​ła samą sie​bie po raz enty. Ko​le​żan​ki na​mó​wi​ły ją, żeby po​ży​czy​ła „od​po​wied​nią kiec​kę”, to zna​czy taką, w któ​rej „nie wstyd się po​ka​zać wiel​kie​mu panu ary​sto​kra​cie”. A po​tem rzu​ci​ły się do po​mo​cy i za​czę​ły ukła​dać jej wło​sy. Cze​sa​ła je tyle razy, że pra​gnę​ły się zre​wan​żo​wać. Nie wie​dzieć skąd po​ja​wi​ły się rę​ka​wicz​ki, pa​ra​sol i słom​ko​wy ka​pe​lu​sik, w któ​rym rze​ko​mo było jej wy​jąt​ko​wo do twa​rzy. Ko​lo​ro​we piór​ka nie za​mie​nią sza​re​go wró​bla w si​kor​kę, ale cóż, prze​ko​na​ły ją. Ale z niej głu​pia gęś. Do​pie​ro kie​dy sta​nę​ła przy furt​ce, ob​le​ciał ją strach. Gdy​by nie Flo, któ​ra

siłą pchnę​ła ją do przo​du, od​wró​ci​ła​by się na pię​cie i ucie​kła. Te​raz ża​ło​wa​ła, że tego nie zro​bi​ła. Od​nio​sła wra​że​nie, że jej wi​dok ra​czej go nie ucie​szył. Wy​da​wał się o wie​le bar​dziej nie​przy​stęp​ny niż za pierw​szym ra​zem, po​wścią​gli​wy i jak​by odro​bi​nę nie​obec​ny. – Nie wie​rzy​łam, że bę​dzie pan na mnie cze​kał – za​pew​ni​ła szcze​rze. – Są​dzi​łaś, że nie do​trzy​mam sło​wa? Masz ci los. Na do​miar złe​go nie​opatrz​nie go ob​ra​zi​ła. Roz​mo​wa z roz​sier​dzo​nym ja​śnie pa​nem to śred​nia przy​jem​ność. – Nie w tym rzecz. Nie mia​łam na my​śli nic złe​go. To ja nie przy​szłam na na​sze… na na​szą… – Chry​ste, jak​że to się na​zy​wa? – za​sta​na​wia​ła się w po​pło​chu. – Na​szą schadz​kę – pod​su​nął usłuż​nie. „Schadz​ka”, po​wtó​rzy​ła w my​ślach nowe sło​wo i uzna​ła, że war​to za​pa​mię​tać je na przy​szłość. – Wła​śnie, schadz​kę. Cho​dzi​ło mi o to, że… by​łam pew​na, że ma pan waż​niej​sze spra​wy na gło​wie. Zmarsz​czył brwi. – Przy​szłaś, więc już nie cze​kam. A niech go! Czy na​praw​dę musi być taki sztyw​ny i za​sad​ni​czy? Ci​sza zro​bi​ła się krę​pu​ją​ca. Zda​je się, że te​raz jej ko​lej, żeby coś po​wie​dzieć. Ale co? O czym niby roz​ma​wia się z księ​ciem? – Co to za drze​wo? – za​py​ta​ła. Nic lep​sze​go nie uda​ło jej się wy​my​ślić. – Buk. Drze​wa to drze​wa, ko​niec i krop​ka. Wszyst​kie mają pie​niek i li​ście. Wie​dzia​ła, że jest wie​le ga​tun​ków, ale ni​g​dy nie po​tra​fi​ła ich roz​róż​nić. – Po czym pan po​znał? Spra​wiał wra​że​nie za​sko​czo​ne​go, ale za​trzy​mał się i prze​su​nąw​szy czub​kiem buta po tra​wie, pod​niósł coś z nie​mi.

– Na przy​kład po tym. Wi​dzisz? To owo​ce buku, tak zwa​na bu​czy​na. Kora i li​ście też mają cha​rak​te​ry​stycz​ny wy​gląd. – Się​gnął po ga​łąź i ugiął ją, żeby mo​gła jej się przyj​rzeć. – Inne drze​wa mają kar​bo​wa​ne li​ście. – Uczy​li pana tego w szko​le? – W szkół​ce przy sie​ro​ciń​cu na​uczo​no je wy​łącz​nie li​czyć i czy​tać pod​nio​słe ka​za​nia. Cała ich edu​ka​cja kon​cen​tro​wa​ła się na tym, jak być po​ży​tecz​ną i jak naj​le​piej usłu​gi​wać bo​ga​czom. Na przy​kład jak ro​bić uży​tek z igły i nici, jak wy​ra​biać świe​ce albo my​dło z łoju i tym po​dob​ne. Cza​sem któ​raś z wy​cho​waw​czyń po​ży​cza​ła jej do czy​ta​nia coś in​ne​go niż Bi​blia, głów​nie nie​sa​mo​wi​te po​wie​ści go​tyc​kie. Nie​ste​ty dy​rek​tor​ka przy​tuł​ku su​ro​wo za​bro​ni​ła im czy​tać, jak to na​zy​wa​ła „dur​ne far​ma​zo​ny”. Je​dy​ną do​zwo​lo​ną lek​tu​rą dla dziew​cząt były tek​sty umo​ral​nia​ją​ce. Rose wie​dzia​ła jed​nak, że je​śli chce w ży​ciu co​kol​wiek osią​gnąć czy choć odro​bi​nę po​pra​wić swój nędz​ny byt, musi edu​ko​wać się sama. Wła​śnie dla​te​go za​czę​ła pod​słu​chi​wać wy​twor​ne damy i sta​ra​ła się na​śla​do​wać ich mowę. Na szczę​cie lu​bi​ły udzie​lać się do​bro​czyn​nie i czę​sto od​wie​dza​ły „nie​szczę​sne sie​ro​ty”. Po​nad​to czy​ta​ła wszyst​ko, co wpa​dło jej w ręce. – Nie, na​uczy​łem się w domu – rzekł tym​cza​sem ksią​żę. – W na​szym ro​dzin​nym ma​jąt​ku mamy mnó​stwo drzew. Moż​na po​wie​dzieć, że wie​dzę o nich wy​ssa​li​śmy z mle​kiem mat​ki. – My? Na​gle jego twarz się za​chmu​rzy​ła. – Tak, ja i mój brat. – Ma pan bra​ta? – Mia​łem. Zmarł ja​kiś czas temu. – Ro​bił co w jego mocy, żeby za​brzmia​ło to bez​na​mięt​nie, ale nie dała się zwieść. Sły​sza​ła w jego gło​sie ból. A kie​dy za​ry​zy​ko​wa​ła i zaj​rza​ła mu w oczy, zo​ba​czy​ła w nich bez​brzeż​ny smu​tek. – Bar​dzo mi przy​kro. Pro​szę przy​jąć wy​ra​zy współ​czu​cia. Skrzy​wił się, jak​by wy​mie​rzy​ła mu po​li​czek. – Mam też sio​strę.

– Miesz​ka​ją pań​stwo ra​zem? – Sio​stra jest… wdo​wą. Przez więk​szą część roku miesz​ka z cór​ką na wsi. – A pań​scy ro​dzi​ce? – spy​ta​ła nie​śmia​ło, nim zdą​ży​ła ugryźć się w ję​zyk. Po​ję​ła swój błąd nie​mal na​tych​miast. Nie był​by prze​cież księ​ciem, gdy​by jego oj​ciec żył. Po​peł​ni​ła ko​lej​ną gafę. Swo​ją dro​gą, to dziw​ne. Za​wsze jej się wy​da​wa​ło, że lu​dziom z wyż​szych sfer nie przy​tra​fia​ją się wiel​kie nie​szczę​ścia. A jego ro​dzi​nę naj​wy​raź​niej spo​tka​ła nie​jed​na tra​ge​dia. – Prze​pra​szam, nie chcia​łam być wścib​ska. Przy​sta​nął i po​pa​trzył na nią z nie​mym py​ta​niem na ustach. A niech to… Przy​ła​pał ją. Gdy​by ob​ra​ca​ła się w tych sa​mych krę​gach co on, wie​dzia​ła​by coś o jego ży​ciu. Za​schło jej w gar​dle. Wstrzy​ma​ła od​dech i z du​szą na ra​mie​niu cze​ka​ła na wy​rok. Była pew​na, że wy​gar​nie jej, co my​śli, a po​tem każe odejść. Za​miast tego znów po​dał jej ra​mię i jak gdy​by ni​g​dy nic za​czął nie​śpiesz​nie prze​mie​rzać ogród. – Mat​ka zmar​ła przy po​ro​dzie. Po uro​dze​niu sio​stry. Oj​ciec zgi​nął nie​wie​le po​nad pół roku temu. Za​pew​ne wy​da​wa​ło mu się, że mówi zu​peł​nie spo​koj​nie, ale czu​ła, jak bar​dzo jest spię​ty. Jak​by wy​po​wie​dze​nie tych słów na głos wie​le go kosz​to​wa​ło. Mia​ła ocho​tę go ob​jąć i moc​no przy​tu​lić. Nie​mal za​chi​cho​ta​ła na myśl o tym, jak by za​re​ago​wał, gdy​by rze​czy​wi​ście go przy​tu​li​ła. Pew​nie wpadł​by w szał. W każ​dym ra​zie chcia​ła mu do​dać otu​chy, więc po​kle​pa​ła go lek​ko po ra​mie​niu. Uśmiech​nął się lek​ko. – Miesz​kam te​raz z bab​cią. To wy​jąt​ko​wo ener​gicz​na star​sza pani. Wprost uwiel​bia roz​sta​wiać mnie po ką​tach. Ro​ze​śmia​ła się, bo wy​czu​ła, że wła​śnie tego w tej chwi​li po​trze​bo​wał. Poza tym nie wy​obra​ża​ła so​bie, że kto​kol​wiek, a szcze​gól​nie sta​rusz​ka, mógł​by ko​men​de​ro​wać ta​kim wład​czym męż​czy​zną jak on. – Pró​bu​je pana do cze​goś na​mó​wić? – Ra​czej zmu​sić – stwier​dził z nie​prze​nik​nio​ną miną. – Do ożen​ku. Twier​dzi, że po​wi​nie​nem za​dbać o prze​dłu​że​nie

rodu. – A pan pew​nie nie ma na to ocho​ty? – Znam swo​ją po​win​ność. – Za​trzy​mał się przy krza​ku po​ro​śnię​tym nie​bie​ski​mi kwia​ta​mi. – To go​rycz​ka – oznaj​mił, wska​zu​jąc pal​cem krzew. Ce​lo​wo zmie​nił te​mat. Może i nie ode​bra​ła rze​tel​nej edu​ka​cji, ale nie była głu​pia. – Bar​dzo ład​ny. – A to krzak róży. – Ha, ha. Bar​dzo za​baw​ne. – Każ​dy po​tra​fi roz​po​znać róże. Wy​jął z kie​sze​ni nie​wiel​ki no​żyk i od​ciął ga​łąz​kę z naj​mniej roz​wi​nię​ty​mi bla​do​żół​ty​mi pą​ka​mi. Po​zbyw​szy się kol​ców, ukło​nił się dwor​nie i wrę​czył jej kwia​ty. – Wpraw​dzie nie do​rów​nu​ją pani uro​dą, ale mam na​dzie​ję, że ze​chce je pani przy​jąć w do​wód mo​je​go uzna​nia. Nie wy​trzy​ma​ła i za​czę​ła chi​cho​tać. – Uwa​żasz, że je​stem za​baw​ny? Czyż​by znów go ura​zi​ła? – Nie, skąd​że. Roz​ba​wi​ły mnie pań​skie słod​kie słów​ka. Gór​no​lot​ne po​chleb​stwa są bar​dzo miłe, ale nie​wie​le zna​czą. I… chy​ba ra​czej nie są w pań​skim sty​lu. Wy​glą​dał na za​sko​czo​ne​go. – A za​tem ce​nisz szcze​rość. Wie​dzia​ła, że wy​glą​da ra​czej prze​cięt​nie. Nie mia​ła w so​bie nic nad​zwy​czaj​ne​go, ale czy chcia​ła, żeby po​wie​dział to na głos? Cóż, le​piej, żeby mó​wił to, co my​śli, za​miast mą​cić jej w gło​wie czczy​mi kom​ple​men​ta​mi. Zresz​tą w wą​tłym świe​tle świec, gdy mia​ła na so​bie ma​skę, nie wi​dział na​wet ry​sów jej twa​rzy. – Tak, wolę szcze​rość. Uśmiech​nął się tak słod​ko i uj​mu​ją​co, że za​par​ło jej dech w pier​siach.

– W ta​kim ra​zie niech mi wol​no bę​dzie po​wie​dzieć, cał​kiem szcze​rze, z ręką na ser​cu, że ni​g​dy nie spo​tka​łem ta​kiej ko​bie​ty jak ty, Rose. Dwo​iła się i tro​iła, żeby ucho​dzić w jego oczach za damę, ale zda​je się, że jej wy​sił​ki po​szły na mar​ne. Chcąc ukryć skrę​po​wa​nie, za​nu​rzy​ła nos w kwia​tach i na​tych​miast za​chwy​ci​ła się ich sub​tel​nym za​pa​chem. – A ja ni​g​dy nie wą​cha​łam róż, któ​re pach​nia​ły​by tak słod​ko – wy​zna​ła z uśmie​chem. Otwo​rzył usta, żeby coś po​wie​dzieć, ale się roz​my​ślił. – Opo​wiedz mi coś o so​bie – ode​zwał się po chwi​li, gdy pod​ję​li marsz. – Nie bar​dzo jest o czym mó​wić. – W każ​dym ra​zie nie przy​cho​dzi​ło jej do gło​wy nic, co mo​gło​by go za​in​te​re​so​wać. – Masz ro​dzeń​stwo? Ro​dzeń​stwo? Ni​g​dy nie sły​sza​ła tego sło​wa, ale mó​wi​li o ro​dzi​nie, więc pew​nie pyta o jej bli​skich. – Nie mam bra​ci ani sióstr, a moi ro​dzi​ce nie żyją. – Tego ostat​nie​go nie mo​gła być pew​na, ale sko​ro mat​ka i oj​ciec ją po​rzu​ci​li, to zwy​czaj​nie dla niej nie ist​nie​li. – Miesz​kam z da​le​ki​mi krew​ny​mi. – Kłam​czu​cha. Ale co niby mia​ła mu po​wie​dzieć? Że pod​naj​mu​je po​kój w dziel​ni​cy nę​dzy? Poza tym i tak już uda​je ko​goś, kim nie jest, więc jed​na wię​cej buj​da nie zro​bi róż​ni​cy. Po​de​szli do muru. Są​dzi​ła, że obe​szli już cały ogród. – Chy​ba po​win​ni​śmy wra​cać… – Jesz​cze chwi​lę. Chciał​bym ci coś po​ka​zać. Przed wyj​ściem ko​le​żan​ki dały jej mnó​stwo do​brych rad. Je​śli po​wie, że chce ci coś po​ka​zać, ostrze​ga​ła Flo, miej się na bacz​no​ści, bo mo​żesz zo​ba​czyć coś, cze​go wca​le nie bę​dziesz mia​ła ocho​ty oglą​dać. – Na przy​kład co? – za​py​ta​ła na​iw​nie. Dziew​czę​ta za​czę​ły po​kła​dać się ze śmie​chu, ale kie​dy zro​zu​mia​ły, że nie żar​tu​je, na​gle bar​dzo się zmar​twi​ły.

– Ja​kim cu​dem na​ję​li cię do tej pra​cy? – za​sta​na​wia​ła się jed​na z tan​ce​rek. – To nie miej​sce dla ta​kich nie​win​nych cno​tek jak ty. Po​wiem pro​sto z mo​stu – do​da​ła, wska​zu​jąc pal​cem oko​li​ce kro​cza – twój pa​ni​czyk może ze​chcieć ci po​ka​zać swój in​stru​ment, czy​li przy​ro​dze​nie. – Je​śli jest praw​dzi​wym dżen​tel​me​nem – wtrą​ci​ła Flo​uret​te – na pew​no nie bę​dzie aż tak gru​biań​ski. Nie za pierw​szym ra​zem. W każ​dym ra​zie bądź ostroż​na. Rose za​czer​wie​ni​ła się jak wi​śnia na samo wspo​mnie​nie tej roz​mo​wy. – Po​win​nam już iść. Po​kle​pał ją po ręce, któ​ra wciąż spo​czy​wa​ła na jego ra​mie​niu. – Nie ma się cze​go oba​wiać. – Po​wie​dział bi​skup do sprze​daj​nej dziew​ki – wy​mam​ro​ta​ła pod no​sem. West​mo​or ro​ze​śmiał się w głos. – Przed​ni żart, sło​wo ho​no​ru. Cie​kaw je​stem, gdzie go usły​sza​łaś. Pew​nie od ja​kie​goś słu​żą​ce​go. Ra​dzę ci jed​nak nie opo​wia​dać go w to​wa​rzy​stwie. Od​gar​nął dło​nią gę​sty krzak, żeby prze​pu​ścić ją przo​dem. – O rety… – Po​czu​ła się jak idiot​ka, uj​rzaw​szy za​wie​szo​ną na gru​bym ko​na​rze huś​taw​kę. – Usiądź, po​bu​jam cię. – Spoj​rzał w nie​bo. – Po​tem rze​czy​wi​ście po​win​naś iść. Za​nim ściem​ni się na do​bre. Kie​dy usia​dła na zwie​szo​nej na li​nach de​sce, cała kon​struk​cja za​ko​ły​sa​ła się, jak​by mia​ła się za chwi​lę ze​rwać. Rose pi​snę​ła ze stra​chu. – Nie bój się, nie spad​niesz. Nie po​zwo​lę na to. Złap się rę​ka​mi lin​ki. O tu​taj, nad wę​zła​mi. Na​tu​ral​nie. To nic trud​ne​go. Wi​dy​wa​ła ta​kie rze​czy na ob​raz​kach. – Spo​koj​nie, od​pręż się. – Jego sze​ro​ki uśmiech był za​raź​li​wy. A w po​licz​kach ro​bi​ły mu się uro​cze do​łecz​ki, któ​rych

wcze​śniej nie za​uwa​ży​ła. Po​czu​ła dziw​ne mro​wie​nie w żo​łąd​ku i roz​luź​ni​ła za​ci​śnię​te na li​nie pal​ce. Za​mknę​ła oczy, gdy roz​bu​jał huś​taw​kę i jej sto​py ode​rwa​ły się od zie​mi. Mia​ła wra​że​nie, że fru​wa w po​wie​trzu. W górę i w dół, w górę i w dół… Jak ptak, któ​ry wzbi​ja się w po​wie​trze, kie​dy tyl​ko ze​chce. – Po​wiedz, je​śli bę​dzie za wy​so​ko. Nie chcę cię wy​stra​szyć. Wca​le nie było za wy​so​ko. Było cu​dow​nie. Ro​ze​śmia​ła się i spoj​rza​ła w nie​bo. Wiatr strą​cił jej ka​pe​lusz i roz​wiał wło​sy. Na​gle po​czu​ła się ra​do​sna i wol​na. West​mo​or za​trzy​mał po​wo​li huś​taw​kę i sta​nął przed nią, chwy​ta​jąc obu​rącz liny. Na jego ustach błą​kał się uśmiech. I spo​glą​dał na nią w taki spo​sób… Jak​by pró​bo​wał jej zaj​rzeć w głąb du​szy. Do​kład​nie tak, jak wte​dy, kie​dy tań​czy​li wal​ca. Po​chy​lił gło​wę, a ona unio​sła twarz, żeby zaj​rzeć mu w oczy. Ogar​nę​ło ją uczu​cie, ja​kie​go nie za​zna​ła ni​g​dy wcze​śniej, tak in​ten​syw​ne, że nie​mal roz​sa​dzi​ło jej ser​ce. Ich usta w koń​cu się spo​tka​ły. Jego czu​ły po​ca​łu​nek, lek​kie do​tknię​cie warg, mu​śnię​cie ję​zy​ka po​chło​nę​ły ją ni​czym lawa. Na​gle zro​bi​ło jej się bar​dzo go​rą​co, a od​dech uwiązł jej w gar​dle. Pod​niósł ją z huś​taw​ki i przy​cią​gnął do sie​bie. Pod​da​ła się fali nie​sa​mo​wi​tych do​znań i ob​jąw​szy go moc​no za szy​ję, przy​lgnę​ła do nie​go ca​łym cia​łem. Mia​ła wra​że​nie, że jej pier​si są więk​sze i cięż​sze niż zwy​kle. Ser​ce biło sza​lo​nym ryt​mem, jak​by mia​ło wy​buch​nąć i roz​paść się na ka​wał​ki. Jego duża i cie​pła dłoń po​gła​ska​ła ją po po​licz​ku. Kie​dy zdjął rę​ka​wicz​ki? Trzy​mał ją pew​nie, a ona czu​ła się w jego ra​mio​nach taka bez​piecz​na. Gdy przy​gryzł jej war​gę, in​stynk​tow​nie roz​chy​li​ła usta i po​zwo​li​ła mu na wię​cej. Sły​sza​ła o ta​kich po​ca​łun​kach. Na​zy​wa​no je flo​renc​ki​mi albo fran​cu​ski​mi. Praw​dę mó​wiąc, za​wsze wy​da​wa​ły jej się co​kol​wiek od​ra​ża​ją​ce, ale naj​wy​raź​niej się my​li​ła. Kie​dy ca​ło​wał ją West​mo​or, drża​ła z eks​cy​ta​cji. Wes​tchnął i wplótł pal​ce w jej roz​wia​ne wło​sy. Prze​su​nę​ła

dłoń w dół i za​trzy​ma​ła ją na jego tor​sie. Czu​ła pod pal​ca​mi, że jego ser​ce bije rów​nie moc​no, jak jej wła​sne. Za​krę​ci​ło jej się w gło​wie i za​la​ła ją ko​lej​na fala go​rą​ca. Za​pra​gnę​ła zna​leźć się jesz​cze bli​żej nie​go. Jak​by usły​szał jej my​śli, bo po​ło​żył jej rękę na bio​drze i po​cią​gnął ją ku so​bie. Do​pie​ro kie​dy po​czu​ła na brzu​chu do​wód jego pod​nie​ce​nia, w jej otu​ma​nio​nym umy​śle roz​brzmia​ły dzwon​ki alar​mo​we. Spró​bo​wa​ła wy​swo​bo​dzić się z jego ob​jęć, ale na​po​tka​ła opór. Na szczę​ście po chwi​li ją pu​ścił i od​su​nął się na wy​cią​gnię​cie ra​mie​nia. Obo​je od​dy​cha​li z wy​sił​kiem. Boże dro​gi, co on so​bie o mnie po​my​ślał? – prze​mknę​ło jej przez gło​wę. Je​steś roz​wią​zła. Jak two​ja mat​ka. Za​kry​ła usta, żeby nie po​wie​dzieć cze​goś głu​pie​go. Na przy​kład „dzię​ku​ję” albo „po​ca​łuj mnie jesz​cze raz”. Uzmy​sło​wi​ła so​bie z prze​ra​że​niem, że jej wło​sy są w kom​plet​nym nie​ła​dzie. – Mu​szę wra​cać. – Ro​zej​rza​ła się w po​szu​ki​wa​niu za​gu​bio​ne​go ka​pe​lu​sza. – Rose. – Uśmiech​nął się ostroż​nie, wy​cią​ga​jąc ku niej dłoń. – Skar​bie… Ni​g​dy wcze​śniej nikt nie prze​ma​wiał do niej tak czu​le. Rap​tem za​chcia​ło jej się pła​kać. Wie​dzia​ła, że nie zo​sta​nie jego „skar​bem”. Ta​kie rze​czy zda​rza​ją się wy​łącz​nie w baj​kach, ale nie w praw​dzi​wym ży​ciu. A prze​cież pra​gnę​ła mieć ro​dzi​nę, męża, dzie​ci. Je​śli z nim zo​sta​nie, je​śli za​raz nie odej​dzie, po​grze​bie te ma​rze​nia na za​wsze. Był dla niej do​bry i miły, ale do​my​ślił się, że nie jest damą. Wie​dział, że nie są so​bie rów​ni. Nie ca​ło​wał​by jej tak, gdy​by są​dził ina​czej. W do​dat​ku za​le​d​wie kil​ka mi​nut temu po​wie​dział, że wkrót​ce się oże​ni. Z ary​sto​krat​ką. Z od​po​wied​nią ko​bie​tą z wła​snej sfe​ry. Gdzież się po​dział ten prze​klę​ty ka​pe​lusz? Trud​no, bę​dzie mu​sia​ła ku​pić Dia​nie nowy.

– Prze​pra​szam. Na​praw​dę nie mogę tego cią​gnąć. – Pod​ka​sa​ła spód​ni​ce i po​pę​dzi​ła bie​giem do furt​ki. Ja​kiś czas póź​niej od​wró​ci​ła się, usły​szaw​szy za sobą jego kro​ki. – Nie, niech pan się nie zbli​ża – ode​zwa​ła się, uno​sząc ostrze​gaw​czo dłoń. Po​pa​trzył na nią z kon​ster​na​cją i odro​bi​ną zło​ści. Z nad​garst​ka zwi​sa​ły mu wstąż​ki jej ka​pe​lu​sza. – Pro​szę po​zwo​lić mi odejść. Nie po​win​nam była… Po​peł​ni​łam błąd. Za​marł, a po​tem wy​pro​sto​wał się jak stru​na. – Wy​bacz, Rose – po​wie​dział ze sztyw​nym ukło​nem. Ból, któ​ry do​strze​gła w jego oczach, zła​mał jej ser​ce. Po​czu​ła się, jak​by ktoś prze​bił je no​żem. Bar​dzo pra​gnę​ła zo​stać, ale wie​dzia​ła, że je​śli ule​gnie po​ku​sie, po​tem bę​dzie jesz​cze trud​niej. Nie może po​zwo​lić, żeby od​krył jej toż​sa​mość. Gdy​by się do​wie​dział, że jest po​my​wacz​ką, nie mo​gła​by na​wet za​cho​wać pięk​nych wspo​mnień. Od​wró​ci​ła się na pię​cie i po​bie​gła przed sie​bie. Na koń​cu alej​ki wpa​dła na ko​goś z im​pe​tem i pi​snę​ła z prze​ra​że​nia. – Co się sta​ło? – za​wo​ła​ła Flo. Cze​ka​ła na nią. Całe szczę​ście. Rose ode​tchnę​ła z ulgą. Przy​ja​ciół​ka chwy​ci​ła ją za ra​mio​na i przyj​rza​ła jej się uważ​nie. – Łaj​dak! Zro​bił ci coś? – Nie. To ja… Ja sama ucie​kłam. Flo​uret​te zer​k​nę​ła groź​nie w głąb ogro​du. – Prze​klę​ty pa​ni​czyk! – Pro​szę cię, chodź​my stąd – prze​rwa​ła jej Rose. Tan​cer​ka była wy​raź​nie roz​dar​ta. Mia​ła ogrom​ną ocho​tę po​wie​dzieć wiel​kie​mu panu, co o nim my​śli. – Flo, daj spo​kój. Chcę iść wresz​cie do domu.

Flo wy​mam​ro​ta​ła pod no​sem siar​czy​ste prze​kleń​stwo i ob​jąw​szy Rose ra​mie​niem, ru​szy​ła w stro​nę Che​ap​si​de.

ROZDZIAŁ TRZECI Jake pod​niósł otu​ma​nio​ny wzrok znad cy​fe​rek i wle​pił oczy w słom​ko​wy ka​pe​lusz, któ​ry spo​czy​wał obok nie​go na biur​ku. Co on so​bie my​ślał? Jest prze​cież księ​ciem. Jego ży​cie dia​me​tral​nie się zmie​ni​ło. Nie może żyć jak za mło​du, kie​dy był tyl​ko bez​tro​skim młod​szym sy​nem wpły​wo​we​go ary​sto​kra​ty. Mło​ko​sem bez zo​bo​wią​zań. Czło​wiek z jego po​zy​cją nie na​rzu​ca się nie​zna​jo​mym da​mom pod​czas noc​nej schadz​ki w ogro​dzie. I z pew​no​ścią ma w so​bie wy​star​cza​ją​co dużo dumy, by nie płasz​czyć się przed ko​bie​tą, któ​ra wy​raź​nie nie chce się z nim spo​ufa​lać. Jego brat ni​g​dy by się do tego nie zni​żył. Poza tym Rose to praw​dzi​wa dama, na​wet je​śli nie po​cho​dzi z wyż​szych sfer. Jako do​świad​czo​ny hu​la​ka od razu wy​czuł jej nie​win​ność. Mimo to wy​stra​szył ją tak sku​tecz​nie, że po​sta​no​wi​ła uciec. Nie było mu do​brze z tą my​ślą. Obie​cał ojcu su​mien​nie wy​peł​niać obo​wiąz​ki wo​bec ro​dzi​ny, a jed​nak po​rzu​cił roz​wa​gę i uległ daw​nym skłon​no​ściom już za pierw​szym ra​zem, gdy po​ja​wi​ła się po​ku​sa. Wstyd nie po​zwa​lał mu spo​koj​nie spoj​rzeć w lu​stro. Na szczę​ście Rose wy​ka​za​ła się więk​szym roz​sąd​kiem. Nie po​tra​fił prze​stać o niej my​śleć. Tłu​ma​czył so​bie, że to wy​jąt​ko​wo zły po​mysł, ale pra​gnął znów się z nią zo​ba​czyć. Gdy​by chciał, od​na​la​zł​by ją bez tru​du. Przy​pusz​czał, że jest wdo​wą albo za​nie​dby​wa​ną mę​żat​ką, któ​ra szu​ka nie​win​nej przy​go​dy. Z pew​no​ścią mia​ła ja​kichś zna​jo​mych, on zaś ze swo​imi wpły​wa​mi mógł za​ła​twić prak​tycz​nie wszyst​ko. W tym wy​pad​ku zwy​czaj​nie ku​pić in​for​ma​cje. Po​tra​fił​by ją też ocza​ro​wać i spra​wić, żeby mu ule​gła. Nie bez po​wo​du ucho​dził nie​gdyś za ba​wi​dam​ka. Swe​go cza​su zba​ła​mu​cił mnó​stwo ko​biet. Kie​dy się po​sta​rał, żad​na nie umia​ła mu się oprzeć. Wy​star​czy​ło​by, żeby użył swo​je​go wdzię​ku. Sęk w tym, że gdy​by ją uwiódł, po​stą​pił​by nie​god​nie. Czło​wie​ko​wi ho​no​ru nie

przy​stoi ro​bić pew​nych rze​czy. Po​wi​nien ją ra​czej prze​pro​sić. Przy​po​mniał so​bie ostat​nie chwi​le, któ​re spę​dził przy ojcu. – Synu, obie​caj mi, że po​rzu​cisz ży​wot utra​cju​sza i za​dbasz o cią​głość na​sze​go rodu. Zrób to dla mnie. To moje ostat​nie ży​cze​nie. – Nie! Nie, mu​szę ci ni​cze​go obie​cy​wać, bo wca​le nie umrzesz. Nie mo​żesz mi tego zro​bić, oj​cze. Pro​szę, nie zo​sta​wiaj mnie z tym sa​me​go… – Zrób, co do cie​bie na​le​ży. Wy​peł​nij swo​ją po​win​ność. O nic wię​cej nie pro​szę. Za​opie​kuj się sio​strą i bab​cią. Przy​rzek​nij mi. – Przy​rze​kam, tato. Na wszyst​ko, w co wie​rzę. – Ufam ci, synu. Wiem, że so​bie po​ra​dzisz. – Po tych sło​wach jego sza​re oczy za​mknę​ły się po raz ostat​ni. Za​ufa​nie, któ​re w nim po​kła​dał, oka​za​ło się ogrom​nym cię​ża​rem. Ja​cob za​ci​snął po​wie​ki i po​pro​sił Stwór​cę o chwi​lę wy​tchnie​nia. Po​trze​bo​wał choć​by go​dzi​ny snu, za​nim wró​ci do ro​dzin​ne​go domu i sta​wi czo​ła ko​lej​ne​mu dniu. Ileż to razy cie​szył się w mło​do​ści, że to jego bra​tu przy​pad​nie w udzia​le ty​tuł i zwią​za​na z nim od​po​wie​dzial​ność. Był wdzięcz​ny lo​so​wi, że sam może ro​bić, co mu się żyw​nie po​do​ba, nie oglą​da​jąc się na in​nych. Nie​ste​ty los po​sta​no​wił okrut​nie z nie​go za​drwić. – Ty jesz​cze tu​taj, West​mo​or? – roz​legł się rap​tem znie​cier​pli​wio​ny głos Fre​de​ric​ka. – Nie masz wła​sne​go domu i po​sta​no​wi​łeś za​miesz​kać w klu​bie? Wy​pro​wadź mnie z błę​du, ale zda​wa​ło mi się, że je​steś księ​ciem, a im​po​nu​ją​cej sie​dzi​by twe​go rodu nie po​wsty​dził​by się sam król. – Po​cią​gnął no​sem i skrzy​wił się z nie​sma​kiem. – Ileś ty wy​pił, czło​wie​ku? Cuch​niesz jak go​rzel​nia. – Za​braw​szy z biur​ka ka​raf​kę, od​sta​wił ją na miej​sce. – Idź​że stąd wresz​cie, prze​śpij się i, na Boga, weź ką​piel. Fred był odro​bi​nę szorst​ki. Do​bre ser​ce skry​wał pod ma​ską ob​ce​so​wo​ści, bo tak było mu ła​twiej. Jake do​sko​na​le o tym

wie​dział, ale nie był w na​stro​ju do roz​mów. – Przy​po​mi​nam, że to tak​że mój klub – stwier​dził, spoj​rzaw​szy na przy​ja​cie​la wil​kiem. – Mam pra​wo w nim by​wać. Tak się skła​da, że ro​bię coś po​ży​tecz​ne​go – Po​pa​trzył wy​mow​nie na księ​gę ra​chun​ko​wą. – O ile się nie mylę, mamy od tego bu​chal​te​ra. – Ow​szem, ale ktoś go musi nad​zo​ro​wać. Co w nie​go wstą​pi​ło? Wspól​nik miał ra​cję. Po​wi​nien wziąć so​bie jego rady do ser​ca. Ko​bie​ta ma pra​wo sama wy​brać so​bie pro​tek​to​ra, a od​rzu​co​ny za​lot​nik musi się z tym po​go​dzić. Na​wi​nął na pa​lec nie​bie​ską wstąż​kę ka​pe​lu​sza. Może jest mu tak trud​no, bo w prze​szło​ści ni​g​dy nie spo​tkał się z od​mo​wą. Damy za nim prze​pa​da​ły. Był sy​nem księ​cia, w do​dat​ku ba​jecz​nie bo​ga​tym i sły​ną​cym z hoj​no​ści wo​bec ko​cha​nek. Do​pie​ro nie​daw​no po raz pierw​szy usły​szał „nie”. Od Rose. Do dia​ska, pora prze​stać na okrą​gło o niej my​śleć i za​jąć się po​waż​ny​mi spra​wa​mi. Na przy​kład od​wie​dzić bab​cię. Kie​dy się ostat​nio wi​dzie​li? Dwa, trzy dni temu? Na pew​no się o nie​go za​mar​twia. Na myśl o tym, że przy​spa​rza jej do​dat​ko​wych zgry​zot, ści​skał mu się żo​łą​dek. Jej tak​że nie​ustan​nie spra​wiał za​wód. – Co to tu​taj robi? – za​in​te​re​so​wał się Fre​de​rick, zer​ka​jąc na ka​pe​lusz. – Nic, zna​la​złem go w ogro​dzie i po​sta​no​wi​łem po​py​tać dziew​czę​ta. Pew​nie któ​raś go zgu​bi​ła. – Na​wet je​śli, to wąt​pię, żeby tę​sk​ni​ła za tym wy​słu​żo​nym sta​ro​ciem. – Ra​cja – zgo​dził się Jake i ci​snął zgu​bę do ko​sza. – Zo​sta​wię cię w spo​ko​ju. Do zo​ba​cze​nia. – Zo​stań. Ja pój​dę. – Przy​sze​dłem tyl​ko spraw​dzić, czy w piw​ni​cy nie bra​ku​je wina. Zro​bi​łem, co mia​łem zro​bić, więc wy​cho​dzę. By​waj, West​mo​or.

Kie​dy za przy​ja​cie​lem za​mknę​ły się drzwi, Ja​cob ze​brał się w so​bie i wstał zza biur​ka. Nie ma sen​su się oszu​ki​wać. I tak nie do​cie​ra do nie​go, co czy​ta. Wy​jął z ko​sza ka​pe​lusz i po​wie​sił go na ha​czy​ku w drzwiach. Tak na wszel​ki wy​pa​dek. W dro​dze do staj​ni na​wet nie spoj​rzał w stro​nę ogro​du. Nie ode​zwał się ani sło​wem i zi​gno​ro​wał peł​ne wy​rzu​tu spoj​rze​nie stan​gre​ta, któ​re​mu znów ka​zał na sie​bie cze​kać pa​wie całą noc. Na szczę​ście klub na​le​ży​cie wy​na​gra​dzał służ​bę za wszel​kie nie​do​god​no​ści. Do​tarł​szy do domu, udał się wprost do swo​je​go po​ko​ju. Przez na​stęp​ny kwa​drans zno​sił męż​nie uty​ski​wa​nia po​ko​jo​we​go, któ​ry jak zwy​kle ob​rał so​bie za cel opła​ka​ny stan jego gar​de​ro​by. Po​tem za​mknął się w bi​blio​te​ce, któ​rej uży​wał od kil​ku mie​się​cy jako po​ko​ju do pra​cy. Mi​nę​ło pół roku, a wciąż nie prze​niósł się do ga​bi​ne​tu zaj​mo​wa​ne​go wcze​śniej przez zmar​łe​go ro​dzi​ca. Nie po​tra​fił się do tego zmu​sić. Ka​zał też za​kryć ostat​ni ro​dzin​ny por​tret. Byli na nim wszy​scy czwo​ro, sio​stra, on, oj​ciec i brat. Nie wie​dzieć cze​mu wy​da​wa​ło mu się, że obaj spo​glą​da​ją na nie​go z ramy jak na nie​kom​pe​tent​ne​go nie​udacz​ni​ka. W związ​ku z tym nie umiał przejść obok ob​ra​zu obo​jęt​nie, bez doj​mu​ją​ce​go po​czu​cia winy. Dla​cze​go wła​śnie owe​go fe​ral​ne​go dnia nie zro​bił tego, o co go pro​sił oj​ciec? A nie była to wy​jąt​ko​wa czy szcze​gól​nie uciąż​li​wa proś​ba. Ot, nic nad​zwy​czaj​ne​go. Miał je​chać z nim w in​te​re​sach do Bri​gh​ton i przy​po​do​bać się księ​ciu re​gen​to​wi. Z ja​kie​goś po​wo​du, któ​re​go już na​wet nie pa​mię​tał, po​czuł się wów​czas ura​żo​ny. W od​po​wie​dzi usły​szał, że pora raz na za​wsze usta​lić prio​ry​te​ty i za​miast pę​dzić na zła​ma​nie kar​ku na ko​lej​ne przy​ję​cie, na​le​ża​ło​by wresz​cie przy​po​mnieć so​bie o obo​wiąz​kach wo​bec ro​dzi​ny. Gdy​by za​cho​wał się wte​dy ina​czej… Zdu​sił w za​rod​ku bez​ce​lo​wą myśl i wró​cił do prze​glą​da​nia ster​ty za​nie​dba​nej ko​re​spon​den​cji. Jesz​cze do nie​daw​na nie zda​wał so​bie spra​wy, jaki ogrom żmud​nej pra​cy wią​że się z ty​tu​łem księ​cia i za​rzą​dza​niem roz​le​gły​mi wło​ścia​mi. Ani oj​ciec, ani brat ni​g​dy nie uzna​li za sto​sow​ne wta​jem​ni​czyć go w swo​ją co​dzien​ną ru​ty​nę. A on spe​cjal​nie się tego nie do​ma​gał. Tego ro​dza​ju przy​-

ziem​ne spra​wy zu​peł​nie go nie in​te​re​so​wa​ły. Żył wy​łącz​nie przy​jem​no​ścia​mi i cheł​pił się swo​ją bez​tro​ską przed przy​tło​czo​nym obo​wiąz​ka​mi bra​tem. Uga​nia​nie się za spód​nicz​ka​mi, ha​zard oraz pro​wa​dze​nie klu​bu zaj​mo​wa​ły go bez resz​ty. Do pew​ne​go mo​men​tu wszyst​ko przy​cho​dzi​ło mu nie​wia​ry​god​nie ła​two. Choć trze​ba przy​znać, że jesz​cze przed wy​pad​kiem daw​ne roz​ryw​ki stra​ci​ły cały urok i za​czę​ła mu do​skwie​rać nuda. Od po​nu​rych roz​wa​żań ode​rwał go od​głos otwie​ra​nych drzwi. W pro​gu sta​nę​ła no​bli​wa star​sza pani z upu​dro​wa​ny​mi wło​sa​mi i ple​ca​mi wy​pro​sto​wa​ny​mi jak stru​na. Choć mu​sia​ła wspie​rać się na la​sce, jej nie​na​gan​nej po​sta​wie nie moż​na było nic za​rzu​cić. Prze​ni​kli​we sza​re oczy sta​rusz​ki na​tych​miast spo​czę​ły na jego twa​rzy. Kie​dy w nie pa​trzył, wi​dział oczy ojca i bra​ta. – Dzień do​bry, bab​ciu. Za​awan​so​wa​ny wiek nie ode​brał jej uro​dy. Na​wet te​raz, po sie​dem​dzie​siąt​ce, wciąż mo​gła się po​szczy​cić przy​jem​ną po​wierz​chow​no​ścią. Prych​nę​ła lek​ce​wa​żą​co. – Na​wet nie pró​buj, mło​ko​sie. Twój przy​mil​ny ton nie robi na mnie wra​że​nia. Do​cho​dzi po​łu​dnie. Mów za​raz, gdzie się po​dzie​wa​łeś. Dwa dni cze​kam, żeby z tobą po​roz​ma​wiać. – By​łem poza do​mem. Sta​ło się coś? Wy​dę​ła usta, po czym wy​ję​ła z kie​sze​ni list. – Ele​anor pyta, czy może w przy​szłym ty​go​dniu przy​je​chać do mia​sta. Chcia​ła​by zro​bić za​ku​py. Ko​lej​ny wy​rzut su​mie​nia. Ele​anor. O niej też nie po​wie​dzie​li mu ca​łej praw​dy. Je​śli zdo​ła kie​dyś od​kryć, kim jest oj​ciec jego sio​strze​ni​cy, czło​wiek, któ​ry po​rzu​cił jego sio​strę i ska​zał ją na sa​mot​ne ży​cie w kłam​stwie, uka​tru​pi su​kin​sy​na jak psa. – Mó​wi​łem jej, że może przy​jeż​dżać, kie​dy ze​chce. – Twój oj​ciec… – W tej jed​nej kwe​stii oj​ciec się my​lił. Je​śli o mnie cho​dzi,

po​stą​pił jak skoń​czo​ny osioł. Bab​cia na​gle stra​ci​ła cały re​zon i opa​dła cięż​ko na ka​na​pę. W tej chwi​li wy​glą​da​ła jak sła​ba i zmę​czo​na ży​ciem sta​ro​win​ka. – To ja mu ka​za​łam ode​słać ją na wieś – wy​zna​ła ze zgry​zo​tą. – Są​dzi​łam, że tak bę​dzie naj​le​piej. Po śmier​ci wa​szej mat​ki za​wsze słu​chał mo​ich rad w spa​wach do​ty​czą​cych cór​ki. Już miał po​wie​dzieć, co o tym my​śli, ale w porę ugryzł się w ję​zyk i usiadł obok niej na so​fie. W spra​wach wy​cho​wa​nia dzie​ci na​le​ża​ło po​le​gać przede wszyst​kim na wła​snym osą​dzie. Po​ło​ży​ła mu rękę na dło​ni. – Po​rząd​ny z cie​bie chło​piec, Jake. Za​wsze mia​łeś do​bre ser​ce. Chy​ba jed​nak nie za​wsze je​stem taki po​rząd​ny, za ja​kie​go chciał​bym ucho​dzić, po​my​ślał, przy​po​mniaw​szy so​bie Rose. Nie był dum​ny z tego, jak ją po​trak​to​wał. Kie​dy od nie​go ucie​kła, spra​wia​ła wra​że​nie wstrzą​śnię​tej. Naj​wy​raź​niej nie czu​ła do nie​go tego, co on czuł do niej. Sam nie wie​dział, co go w niej tak po​cią​ga. Nie​ste​ty dzia​łał pod wpły​wem chwi​li i zde​cy​do​wa​nie się za​ga​lo​po​wał. Od​naj​dzie ją i prze​pro​si. Przy oka​zji upew​ni się, że jego nie​roz​waż​ne za​cho​wa​nie nie po​zo​sta​wi​ło trwa​łe​go pięt​na. Tym ra​zem po​stą​pi tak, jak na​ka​zu​je ho​nor. Ale naj​pierw po​świę​ci tro​chę cza​su bab​ci, któ​ra go po​trze​bu​je. – Może każę po​dać her​ba​tę? – Nie, dzię​ku​ję. Mu​szę jak naj​prę​dzej na​pi​sać do Ele​anor. Nie wy​pa​da mi zwle​kać z od​po​wie​dzią. Nie chcę, żeby po​my​śla​ła, że nie jest mile wi​dzia​na we wła​snym domu. Le​ci​we sta​wy do​ku​cza​ją mi co​raz bar​dziej. Sta​ję się co​raz po​wol​niej​sza. Pi​sa​nie nie przy​cho​dzi mi już z taką ła​two​ścią jak daw​niej. – Na​dal uwa​żam, że po​wi​nie​nem na​jąć ci ko​goś do po​mo​cy. Damę do to​wa​rzy​stwa, któ​ra obej​mie tak​że obo​wiąz​ki oso​bi​stej se​kre​tar​ki.

Star​sza pani po​sła​ła mu nie​prze​jed​na​ne spoj​rze​nie. Oj​ciec był​by z niej dum​ny, gdy​by ją te​raz zo​ba​czył. – Nie po​trze​bu​ję se​kre​tar​ki. Wy​star​czy mi two​ja żona, kie​dy wresz​cie ra​czysz się o nią po​sta​rać. – Naj​pierw mu​szę zna​leźć taką, któ​ra mnie ze​chce. – Czcze wy​mów​ki. Jak zwy​kle. Przed​sta​wi​łam ci co naj​mniej tu​zin od​po​wied​nich pa​nien na wy​da​niu. Tyl​ko tego mi bra​ko​wa​ło, po​my​ślał po​iry​to​wa​ny. Sam wy​bie​rze so​bie żonę, ale do​pie​ro wte​dy, kie​dy bę​dzie na to go​to​wy. – Jesz​cze na to za wcze​śnie, bab​ciu. Le​d​wie za​koń​czy​li​śmy okres ża​ło​by. – Oj​ciec chciał​by, że​byś jak naj​szyb​ciej za​dbał o cią​głość rodu. Na balu, któ​ry wy​da​łeś na cześć Chal​len​ge​rów, tań​czy​łeś wy​łącz​nie z pa​nią Chal​len​ger. A mo​głeś sko​rzy​stać ze spo​sob​no​ści i po​znać więk​szość te​go​rocz​nych de​biu​tan​tek. Nie po​pro​si​łeś do tań​ca ani jed​nej. Jake za​ci​snął moc​no po​wie​ki. Rap​tem po​czuł się jak lis ści​ga​ny przez sta​do oga​rów. Był tak spię​ty, że ze​sztyw​nia​ły mu mię​śnie. – Zor​ga​ni​zo​wa​łem to przy​ję​cie, bo pra​gną​łem wy​świad​czyć przy​słu​gę jed​ne​mu z naj​lep​szych przy​ja​ciół. W tej chwi​li mam na gło​wie zu​peł​nie co in​ne​go. Po​chła​nia​ją mnie obo​wiąz​ki zwią​za​ne z do​glą​da​niem na​szych roz​licz​nych ma​jąt​ków. Po​zwól, że za​dbam naj​pierw o in​te​re​sy. Obie​cu​ję ci, że kie​dy spra​wy za​czną to​czyć się po mo​jej my​śli, speł​nię swój obo​wią​zek i sta​wię się na każ​dym balu i rau​cie. Mo​żesz być pew​na, że nie prze​oczę wów​czas żad​nej kan​dy​dat​ki. Wszyst​kie ra​zem i każ​da z osob​na zo​sta​ną pod​da​ne mo​jej szcze​gó​ło​wej in​spek​cji. Któ​raś z pew​no​ścią się nada. Ro​ze​śmia​ła się w głos. – Głup​tas. Za​wsze by​łeś wy​ga​da​ny. – Pod​nio​sła się z miej​sca i po​gro​zi​ła mu pal​cem znie​kształ​co​nym przez reu​ma​tyzm. – Pa​mię​taj, trzy​mam cię za sło​wo – do​da​ła, wy​cho​dząc z po​ko​ju.

Osiem go​dzin póź​niej Jake wró​cił do klu​bu. Do wscho​du słoń​ca zo​sta​ło jesz​cze kil​ka go​dzin. Miał na​dzie​ję, że uda mu się za​snąć. Pró​bo​wał tej sztu​ki w domu, we wła​snym łóż​ku, jak każ​dy nor​mal​ny czło​wiek. Nie​ste​ty na próż​no. Prze​wra​cał się z boku na bok nie​mal całą noc, aż w koń​cu dał za wy​gra​ną. Sny​der przy​wi​tał go zwięź​le i zo​sta​wił w spo​ko​ju. Trze​ba było przy​je​chać wcze​śniej. Służ​ba nie​dłu​go za​cznie krzą​tać się po ko​ry​ta​rzach. Nie dało się przy tym unik​nąć ha​ła​su. Prze​cho​dząc obok Zie​lo​ne​go Po​ko​ju, wbrew so​bie uchy​lił drzwi i zaj​rzał do środ​ka. Tym ra​zem rzecz ja​sna ni​ko​go tam nie zna​lazł. I nikt nie tań​czył, pod​śpie​wu​jąc me​lo​dyj​nie. Osta​tecz​nie do​szedł do wnio​sku, że po​wi​nien za​po​mnieć o Rose. Spo​tka​nie z nią po​głę​bi​ło​by tyl​ko jego nie​po​kój i fru​stra​cję. Miał obo​wiąz​ki wo​bec ro​dzi​ny. Bab​cia lu​bi​ła mu o nich przy​po​mi​nać co​raz czę​ściej. Mu​siał się do​brze oże​nić i za​pew​nić cią​głość dy​na​stii, któ​rą po​wie​rzo​no jego pie​czy. Nie pro​sił o ten za​szczyt, a za​ra​zem cię​żar, ale cóż było ro​bić? Nie mógł prze​cież za​wieść krew​nych. Wes​tchnął cięż​ko i po​wlókł się nie​spiesz​nie ku pry​wat​nym kwa​te​rom. W głów​nym holu na​tknął się na po​my​wacz​kę za​ję​tą my​ciem pod​ło​gi. Klę​cząc na czwo​ra​ka, szo​ro​wa​ła po​sadz​kę tak za​ma​szy​ście, że jej pupa ki​wa​ła się ryt​micz​nie przy każ​dym ru​chu szczot​ki. Swo​ją dro​gą była to nie​zwy​kle kształt​na i atrak​cyj​na pupa. Wie​dzio​ny in​stynk​tem, przy​sta​nął, żeby na nią po​pa​trzeć. Miał wiel​ką ocho​tę ją po​gła​skać albo ści​snąć za po​śla​dek. Aż świerz​bi​ła go ręka. Za​ję​ty po​dzi​wia​niem pięk​ne​go wi​do​ku, do​pie​ro po chwi​li usły​szał, że wła​ści​ciel​ka po​nęt​ne​go ty​łecz​ka nuci coś pod no​sem. Od​ru​cho​wo nad​sta​wił ucha i… Nie, to nie​moż​li​we. A jed​nak… Znał tę me​lo​dię. To re​fren wal​ca, tego sa​me​go, któ​ry… Nie, nie mógł i nie chciał w to uwie​rzyć. Po​czuł, że ści​ska mu się żo​łą​dek. Nie zdo​łał się po​wstrzy​mać i pod​kradł​szy się bli​żej, sta​nął z przo​du, żeby le​piej jej się przyj​rzeć. Mu​sia​ła go do​strzec ką​tem oka, bo na​gle po​de​rwa​ła gło​wę

i po​pa​trzy​ła mu w twarz. Jej po​licz​ki za​ró​żo​wi​ły się z wy​sił​ku i… – Rose! Skrzy​wi​ła się, gdy pod​niósł głos. Rose zmar​twia​ła i wle​pi​ła prze​ra​żo​ny wzrok w księ​cia. Co on tu robi tak wcze​śnie? Gdy​by po​ja​wił się pół go​dzi​ny póź​niej, już by jej nie za​stał. Zdą​ży​ła​by zejść do kuch​ni i przez resz​tę dnia by​ła​by bez​piecz​na. Wpa​try​wał się w nią, jak​by ocze​ki​wał, że się ode​zwie. Rzu​ciw​szy na zie​mię szczot​kę, wy​tar​ła ręce o far​tuch i pod​nio​sła się z klę​czek. Dy​gnę​ła z na​le​ży​tym sza​cun​kiem, spusz​cza​jąc ni​sko gło​wę. Ani na mo​ment nie ode​rwa​ła przy tym oczu od pod​ło​gi. – Wa​sza lor​dow​ska mość – po​wie​dzia​ła, mo​dląc się, żeby jak naj​szyb​ciej so​bie po​szedł. Wi​dzia​ła wy​łącz​nie jego sto​py na mar​mu​ro​wej po​sadz​ce, któ​rą zdą​ży​ła wy​szo​ro​wać do czy​sta. Cze​ka​ła, aż odej​dzie do swo​ich spraw, ale on wciąż tkwił w miej​scu i ani my​ślał się ru​szyć. Nie mia​ła od​wa​gi na nie​go spoj​rzeć. Na jego twa​rzy pew​nie ma​lo​wa​ło się obrzy​dze​nie, któ​re​go nie mia​ła ocho​ty oglą​dać. Albo co gor​sza złość. – A za​tem? – rzekł groź​nie brzmią​cym szep​tem. – Wy​tłu​ma​czysz mi to? – Wy​tłu​ma​czę? – Zer​k​nę​ła na nie​go i po​czu​ła na ple​cach ciar​ki. Jego nie​prze​nik​nio​na, ozię​bła mina nie wró​ży​ła nic do​bre​go. Oka​za​ła się o wie​le gor​sza niż gniew. – Tak, wy​tłu​macz mi, pro​szę, dla​cze​go nie wspo​mnia​łaś, że tu pra​cu​jesz. – Ob​rzu​cił ją wy​nio​słym spoj​rze​niem, jak przy​sta​ło na praw​dzi​we​go ary​sto​kra​tę. – Bo, o ile mnie oczy nie mylą, chy​ba tak jest, praw​da? Za​kła​dam, że już od ja​kie​goś cza​su. I za​pew​ne nie po​pra​cu​ję o wie​le dłu​żej, po​my​śla​ła smęt​nie i ski​nę​ła gło​wą. – Tak, jako po​ko​jo​wa – przy​zna​ła ża​ło​śnie.

– W ta​kim ra​zie, co ro​bi​łaś w gar​de​ro​bie tan​ce​rek? – Ce​ro​wa​łam dziu​ry w su​kien​ce jed​nej z dziew​cząt i przy​mie​rzy​łam ją, żeby… – Niech to dia​bli, sko​ro i tak mia​ła wy​le​cieć na bruk, rów​nie do​brze mo​gła po​wie​dzieć mu praw​dę. – Za​ło​ży​łam ją, bo chcia​łam zo​ba​czyć, jak będę wy​glą​dać w wy​twor​nej suk​ni. Zmarsz​czył brwi. Wstrzy​ma​ła od​dech, cze​ka​jąc, aż wpad​nie w fu​rię. – Po​zwo​li​łaś mi wie​rzyć, że po​cho​dzisz z wyż​szych sfer. Są​dzi​łem, że je​steś damą, a ty nie uzna​łaś za sto​sow​ne wy​pro​wa​dzić mnie z błę​du. – Nie roz​zło​ścił się, ale był wy​raź​nie roz​cza​ro​wa​ny. Nie ro​zu​mia​ła dla​cze​go. Ja​kie miał do tego pra​wo? – Gdy​by na​praw​dę wziął mnie pan za damę, nie na​le​gał​by pan na po​ta​jem​ną schadz​kę i nie ca​ło​wał​by mnie pan bez po​zwo​le​nia. – Skrzy​wi​ła się, usły​szaw​szy we wła​snym gło​sie wy​rzut. Ra​czej nie po​win​na go besz​tać. Poza tym nie mia​ła po​wo​du, by czuć się nie​zręcz​nie. Nie wsty​dzi​ła się tego, kim jest. I nie za​le​ża​ło jej na jego opi​nii. Nie​praw​da. Nie chcia​ła, żeby źle o niej my​ślał. Za​pie​kły ją po​licz​ki i spu​ści​ła wzrok. – Pro​szę mi wy​ba​czyć, mi​lor​dzie. Nie mia​łam za​mia​ru wpro​wa​dzić pana w błąd. Nie zro​bi​łam tego ce​lo​wo, ale z pew​no​ścią nie po​win​nam była spo​tkać się z pa​nem po​now​nie. I za to bar​dzo pana prze​pra​szam. Gdy skoń​czy​ła mó​wić, jego buty wresz​cie ode​rwa​ły się od pod​ło​gi. Była pew​na, że po​szedł, więc ode​tchnę​ła i unio​sła gło​wę. Po​my​li​ła się. Od​szedł tyl​ko kil​ka kro​ków i usiadł na scho​dach. Po chwi​li mil​cze​nia przy​wo​łał ją do sie​bie. Na sie​dzą​co wy​da​wał się nie​co mniej onie​śmie​la​ją​cy. Bar​dziej przy​stęp​ny, jak męż​czy​zna, z któ​rym roz​ma​wia​ła w ogro​dzie. Przez mo​ment pod​da​ła się złud​ne​mu wra​że​niu, że są so​bie rów​ni. Nie​ste​ty, nie byli. Le​piej, żeby za​pa​mię​ta​ła to so​bie raz na za​wsze. Kie​dy sta​nę​ła tuż obok, prze​wyż​sza​ła

go o kil​ka cen​ty​me​trów. Dziw​nie było spo​glą​dać na nie​go z góry. – Za​dam ci py​ta​nie. Ocze​ku​ję, że tym ra​zem po​wiesz mi praw​dę. – Co chciał​by pan wie​dzieć? Przyj​rzał jej się spod zmru​żo​nych po​wiek, jak​by zdzi​wio​ny, że wpa​dła w po​płoch. Wzru​szy​ła ra​mio​na​mi. Tak czy ina​czej, za mo​ment stra​ci po​sa​dę. – Jak się na​praw​dę na​zy​wasz? – Rose Ni​gh​tin​ga​le. Uniósł z nie​do​wie​rza​niem brwi. – Nie zmy​ślam. Ta​kie no​szę na​zwi​sko. – W po​rząd​ku, pan​no Ni​gh​tin​ga​le. Od jak daw​na u nas pra​cu​jesz? – Bę​dzie czte​ry mie​sią​ce. – Miesz​kasz na sta​łe w klu​bie? Wstrzy​ma​ła od​dech. Cze​mu go to in​te​re​su​je? – Pod​naj​mu​ję po​kój na mie​ście. Od​po​wie​dzia​ło jej głu​che mil​cze​nie. – Po​zwo​li pan, że za​nim odej​dę, za​bio​rę swo​je rze​czy. – Co in​ne​go mia​ła po​wie​dzieć? Zda​je się, że stra​ci​ła cały jego sza​cu​nek. Bez​pow​rot​nie. Nie była tym, kim są​dził. Ser​ce ści​snę​ło jej się z żalu. Ależ z niej głu​pia gęś. Uwie​rzy​ła w coś, co oka​za​ło się je​dy​nie na​iw​nym ma​rze​niem. – Chcesz rzu​cić po​sa​dę? Zmarsz​czy​ła brwi. W jej gło​wie zro​dzi​ło się na​gle od​ra​ża​ją​ce po​dej​rze​nie. Czyż​by chciał kon​ty​nu​ować ich zna​jo​mość do​kład​nie tam, gdzie ją za​koń​czy​li? Może sko​ro już wie, z kim ma do czy​nie​nia, za​cznie ją… źle trak​to​wać? – Tak bę​dzie le​piej. Przy​glą​dał jej się przez dłuż​szą chwi​lę.

– Za​mie​rzasz pew​nie wró​cić do domu? – Tak. – Do ro​dzi​ny… Boże, po​my​śla​ła w de​spe​ra​cji. Tyl​ko nie to. Obie​ca​ła mu prze​cież praw​dę. Kie​dy do​wie się ca​łej resz​ty, na​praw​dę za​cznie nią po​gar​dzać. – Nie mam ro​dzi​ny. Żad​nych ży​ją​cych krew​nych. W każ​dym ra​zie o ni​kim ta​kim nie wiem. – Och, Rose… – od​parł, po​trzą​sa​jąc smut​no gło​wą. – Nie wsty​dzę się tego – za​pew​ni​ła po​spiesz​nie, czu​jąc, że się czer​wie​ni. – Nie zro​bi​łam ni​ko​mu żad​nej krzyw​dy. – Ow​szem, jest bę​kar​tem, ale czy to jej wina, że przy​szła na świat jako nie​ślub​ne dziec​ko? Czy do koń​ca ży​cia przyj​dzie jej pła​cić za błę​dy nie​od​po​wie​dzial​nej mat​ki? Ku jej zdu​mie​niu ksią​żę był wy​raź​nie za​sko​czo​ny jej żar​li​wą de​kla​ra​cją. Wy​da​je mu się, że sko​ro nie ma ro​dzi​ny, nie jest god​na roz​mo​wy? A może uwa​ża ją za oso​bę po​zba​wio​ną za​sad i ja​kiej​kol​wiek mo​ral​no​ści? Za​mknę​ła oczy. Tak, pew​nie o to idzie. A ona jak ostat​nia idiot​ka wła​śnie mu po​wie​dzia​ła, że nie ma na świe​cie ni​ko​go, kto przej​mu​je się jej lo​sem. – Poza tym to ra​czej nie pań​ska spra​wa, co zro​bię, kie​dy wyj​dę z tego bu​dyn​ku – do​da​ła i od​wró​ci​ła się na pię​cie, żeby odejść. – Za​cze​kaj. Spoj​rza​ła na nie​go wy​cze​ku​ją​co. – Nie mu​sisz ni​g​dzie iść – oznaj​mił, wsta​jąc. – Mam ro​zu​mieć, że nie stra​ci​łam po​sa​dy? Pod​szedł do niej po​wo​li, jak​by się oba​wiał, że go ugry​zie, je​śli za​nad​to się zbli​ży. – Nie, to zna​czy… Cóż, rzecz ja​sna bę​dzie mi nie​zręcz​nie, kie​dy… – Kie​dy co? Po​tarł się pal​ca​mi po bro​dzie.

– Cho​dzi mi o to, że nie po​tra​fię my​śleć o to​bie jak o po​ko​jo​wej. – Ski​nął w stro​nę po​rzu​co​nych nie​opo​dal wia​dra i szczot​ki. – Nie po​do​ba mi się, że szo​ru​jesz pod​ło​gi. – Nie wi​dzę ni​cze​go złe​go w szo​ro​wa​niu pod​łóg. – Oczy​wi​ście, ale mo​gła​byś być kimś wię​cej, zajść w ży​ciu nie​co da​lej. Wzgar​da w jego gło​sie roz​sier​dzi​ła ją do bia​ło​ści. Zajść da​lej? I za​pew​ne zo​stać jego ko​chan​ką? Bo niby co in​ne​go mógł mieć na my​śli? – Żad​na pra​ca nie hań​bi, a ja się nie skar​żę. Na pew​no nie będę za​ra​biać na ży​cie jako… – urwa​ła gwał​tow​nie, żeby oszczę​dzić im oboj​gu gru​biań​stwa. – Nie za​mie​rza​łem cię ura​zić, Rose – stwier​dził ozię​ble, jak​by to on po​czuł się ura​żo​ny. Znów pa​trzył na nią wy​nio​śle jak na​pu​szo​ny ja​śnie pan. – Nie chcę, żeby czuł się pan przy mnie nie​swo​jo, wa​sza lor​dow​ska mość, więc zej​dę panu z oczu. Wy​cią​gnął rękę, jak​by za​mie​rzał ją za​trzy​mać. Gdy od​sko​czy​ła jak opa​rzo​na, na jego twa​rzy po​ja​wił się wy​raz skru​chy. Ale tyl​ko na mo​ment. Uła​mek se​kun​dy póź​niej znów mia​ła przed sobą dum​ne​go ary​sto​kra​tę. – Sko​ro na​le​gasz, idź. Ode​tchnę​ła​by z ulgą, gdy​by na​gle nie ogar​nę​ła jej czar​na roz​pacz. Lu​bi​ła to miej​sce. Dzię​ki od​po​wied​nim za​sa​dom nie mu​sia​ła opę​dzać się od na​tręt​nych męż​czyzn. Wszyst​ko było w naj​lep​szym po​rząd​ku, do​pó​ki sama nie zła​ma​ła re​guł. Naj​gor​sze, że bę​dzie jej bra​ko​wa​ło przy​ja​ció​łek. A zwłasz​cza Flo. Zdą​ży​ła się z nimi zżyć. Tro​chę za póź​no do​tar​ło do niej, jak opła​ka​ne oka​za​ły się kon​se​kwen​cje jej głu​po​ty. Ka​mie​nicz​nik, u któ​re​go wy​naj​mu​je po​kój, wy​rzu​ci ją na uli​cę, gdy tyl​ko się do​wie, że stra​ci​ła sta​ły do​chód. Chy​ba że uda jej się szyb​ko zna​leźć ko​lej​ną po​sa​dę. Sęk w tym, że żad​na pra​ca nie bę​dzie tak do​bra jak ta. Przy​bi​ta pod​nio​sła z zie​mi ku​beł i szczot​kę. Może gdy​by

prze​pro​si​ła go jak na​le​ży, po​zwo​lił​by jej zo​stać? Od​wró​ci​ła się, żeby z nim po​roz​ma​wiać, ale już go nie było. Znik​nął tak nie​po​strze​że​nie, że na​wet tego nie za​uwa​ży​ła. Po​krę​ci​ła smęt​nie gło​wą i ze​szła do kuch​ni. Cóż było ro​bić? Sko​ro je​den ze współ​wła​ści​cie​li klu​bu nie chce jej wię​cej oglą​dać, musi odejść. Nie​wie​le bra​ko​wa​ło, a spa​dła​by ze scho​dów, kie​dy na​gle wy​rósł przed nią jak spod zie​mi. – Są​dzi​łam, że pan już po​szedł. – Po​sze​dłem. Ale wró​ci​łem. Mia​ła ocho​tę prze​wró​cić ocza​mi. – Chce mi pan jesz​cze coś po​wie​dzieć? – Tak. – Wcią​gnął gło​śno po​wie​trze. – Nie ma po​wo​du, że​byś od​cho​dzi​ła z pra​cy. Za​trzy​maj po​sa​dę, je​śli chcesz, tyl​ko nie wchodź mi w dro​gę. Czy mogę na to li​czyć? – Oczy​wi​ście, jak pan każe. Ale uprze​dzam, myję pod​ło​gę w holu po​mię​dzy pią​tą trzy​dzie​ści i szó​stą rano. – Na​tu​ral​nie, będę o tym pa​mię​tał, pan​no Ni​gh​tin​ga​le. – Rose, mi​lor​dzie – od​par​ła, za​ci​ska​jąc zęby. – Wy​star​czy Rose. – Dżen​tel​men z ty​tu​łem nie musi zwra​cać się z tak wy​szu​ka​ną uprzej​mo​ścią do zwy​kłej słu​żą​cej. Je​śli ją w ja​ki​kol​wiek spo​sób bę​dzie wy​róż​niać, na​ra​zi ich obo​je na plot​ki. – Jak so​bie ży​czysz. Do wi​dze​nia, Rose. Mi​łe​go dnia. Mi​łe​go dnia? Do​bre so​bie. Dzi​siej​szy dzień nie za​po​wia​dał się naj​le​piej. Czu​ła przez skó​rę, że to jesz​cze nie ko​niec. Cóż, przy​naj​mniej dał jej tro​chę cza​su na zna​le​zie​nie no​wej po​sa​dy. Oby tyl​ko znów nie zmie​nił zda​nia i nie wy​rzu​cił jej bez re​fe​ren​cji. Za​ję​ta co​dzien​ny​mi obo​wiąz​ka​mi, wkrót​ce prze​sta​ła się za​mar​twiać. Nie zo​sta​ła we​zwa​na na dy​wa​nik do pani Par​ker, więc wy​glą​da​ło na to, że wszyst​ko jest w po​rząd​ku. Na wszel​ki wy​pa​dek do koń​ca dnia po​sta​no​wi​ła trzy​mać się bli​sko kuch​ni. Kor​ci​ło ją, żeby od​wie​dzić przy​ja​ciół​ki, ale po​rzu​ci​ła ten po​mysł, żeby znów nie na​tknąć się na księ​cia.

Wie​czo​rem wresz​cie ode​tchnę​ła z ulgą. Nikt jej nie zwol​nił. Nie chcąc ku​sić losu, czym prę​dzej wy​mknę​ła się z bu​dyn​ku bocz​ny​mi drzwia​mi. – Rose – usły​sza​ła na​gle zna​jo​my głos i spo​strze​gła cień wy​so​kiej syl​wet​ki. – Wa​sza lor​dow​ska mość? Co pan tu​taj robi? – Cze​kam na cie​bie. Więc jed​nak się roz​my​ślił. – Chcę z tobą po​roz​ma​wiać. Po​zwól, że cię od​pro​wa​dzę. Roz​mó​wi​my się po dro​dze. – Nie ma mowy – za​pro​te​sto​wa​ła bez na​my​słu. – Nie za​bio​rę pana do domu. Je​stem przy​zwo​itą dziew​czy​ną. Nie mam zwy​cza​ju pro​wa​dzać się z męż​czy​zna​mi. – Wła​ści​ciel ka​mie​ni​cy był​by zgor​szo​ny. Cho​ciaż wła​ści​wie nie​zbyt go ob​cho​dzi​ło, co ro​bią na​jem​cy. Nie​któ​rzy pro​wa​dzi​li się skan​da​licz​nie, więc praw​do​po​dob​nie wo​lał przy​my​kać oko i uda​wać, że o ni​czym nie wie. Mimo to nie za​mie​rza​ła po​ka​zy​wać się pu​blicz​nie z ta​kim wiel​kim pa​nem jak West​mo​or. Lu​dzie za​raz za​czę​li​by wy​ga​dy​wać o niej Bóg wie co. Ksią​żę ro​zej​rzał się po ciem​nej alej​ce i zmarsz​czył brwi. – Chy​ba nie za​mie​rzasz iść przez mia​sto cał​kiem sama? Zwłasz​cza o tej po​rze? – Za​wsze cho​dzę sama, mi​lor​dzie. I za​wsze o tej po​rze. Po​pa​trzył na nią skon​ster​no​wa​ny. – Ale po​zwo​lisz, że dziś będę ci to​wa​rzy​szył? Je​śli nie całą dro​gę, to cho​ciaż do koń​ca uli​cy. – Jak pan so​bie ży​czy – mruk​nę​ła z nie​chę​cią. Znaj​dzie spo​sób, żeby ry​chło się go po​zbyć. Zna​ła oko​li​cę jak wła​sną kie​szeń, cze​go z pew​no​ścią nie moż​na było po​wie​dzieć o nim. Przez chwi​lę ma​sze​ro​wa​li w mil​cze​niu. Była nie​mal pew​na, że lada mo​ment ją zwol​ni. Jej ner​wy były na​pię​te jak po​stron​ki. W koń​cu nie wy​trzy​ma​ła i ode​zwa​ła się pierw​sza. – O czym chciał pan ze mną po​roz​ma​wiać? – za​py​ta​ła pro​sto z mo​stu.

– Mam do cie​bie proś​bę – od​parł z na​my​słem. – A ra​czej pew​ną pro​po​zy​cję. Ser​ce za​trzy​ma​ło jej się w pier​si. Pro​po​zy​cję? Chy​ba wo​la​ła​by jej ni​g​dy nie usły​szeć. Jake nie miał po​ję​cia, co się z nim dzie​je. Zwy​kle był elo​kwent​ny i cza​ru​ją​cy. Szcze​gól​nie w to​wa​rzy​stwie ko​biet. Ale z Rose spra​wy mia​ły się zu​peł​nie ina​czej. Nie wie​dzieć cze​mu za​mie​niał się przy niej w nie​po​rad​ne​go mło​ko​sa, któ​ry po​ty​ka się o wła​sne sło​wa jak o za duże buty. W do​dat​ku za każ​dym ra​zem kie​dy otwie​rał usta, mó​wił zu​peł​nie co in​ne​go, niż my​ślał. Za​uwa​żył, że cho​ciaż po​zwo​li​ła mu ze sobą iść, cały czas trzy​ma go na dy​stans. Od​gro​dzi​ła się od nie​go wi​kli​no​wym ko​szy​kiem, któ​ry zwi​sał jej z ra​mie​nia. Cóż, ra​czej nie po​wi​nien się dzi​wić. Kie​dy zo​ba​czył ją rano, był tak wstrzą​śnię​ty, że na mo​ment ode​bra​ło mu ro​zum i nie po​tra​fił ze​brać my​śli. Na szczę​ście uda​ło mu się póź​niej zdrzem​nąć i od​zy​skać względ​ny spo​kój. Praw​do​po​dob​nie za​wdzię​czał to wła​śnie spo​tka​niu z Rose. Od​na​lazł ją i do​wie​dział się, kim jest. Dzię​ki temu mógł się wresz​cie od​prę​żyć. A kie​dy za​mknął oczy, nie prze​śla​do​wa​ły go już ob​se​syj​ne wi​zje na jej te​mat. Non​sens, to z pew​no​ścią nie cho​dzi o nią. Po pro​stu nie lu​bił nie​pew​nych sy​tu​acji i nie​za​koń​czo​nych spraw. A te​raz wszyst​ko się wy​ja​śni​ło, dla​te​go się uspo​ko​ił. – Co to za pro​po​zy​cja? – za​py​ta​ła po​iry​to​wa​na zbyt dłu​gą ci​szą. – Do​ty​czy pew​nej bar​dzo de​li​kat​nej kwe​stii… – od​parł ostroż​nie. Chciał to do​brze ująć, żeby unik​nąć nie​po​ro​zu​mień. Prze​ćwi​czył na​wet kil​ka róż​nych wer​sji, ale pan​na Ni​gh​tin​ga​le sta​le go czymś za​ska​ki​wa​ła, więc czuł się nie​co zbi​ty z pan​ta​ły​ku. – Pro​si mnie pan o za​cho​wa​nie dys​kre​cji, mi​lor​dzie? Wła​śnie to po​cią​ga​ło go w niej naj​bar​dziej. Jej nie​sa​mo​wi​ta by​strość umy​słu i zdol​ność bły​ska​wicz​ne​go ko​ja​rze​nia fak​tów. – W rze​czy sa​mej.

– Może pan być spo​koj​ny. Nie je​stem plo​ciu​chem. Nie opo​wia​dam na pra​wo i lewo o wszyst​kim, co usły​szę. Pró​bo​wał nie po​ka​zać po so​bie, że ma co do tego wąt​pli​wo​ści. Znał się na ko​bie​tach. Więk​szość z nich nie mo​gła żyć bez plo​tek. – Idzie o moją obec​ną sy​tu​ację ży​cio​wą, a ści​ślej o krew​ną, z któ​rą miesz​kam. Zer​k​nę​ła na nie​go z uko​sa. – Słu​cham, pro​szę mó​wić. Wła​śnie skrę​ci​li w Che​ap​si​de. Za​ci​snął zęby ze zło​ści. Na myśl o tym, że Rose co noc prze​mie​rza sa​mot​nie tę oko​li​cę, znów ogar​nął go gniew. Pierw​szy raz roz​sier​dził się rano, kie​dy po​pro​sił o jej ad​res prze​ło​żo​ną dam​skiej czę​ści służ​by. Pani Par​ker zmie​rzy​ła go nie​uf​nym spoj​rze​niem, po czym ka​za​ła mu zo​sta​wić dziew​czy​nę w spo​ko​ju. Jak​by mia​ła do czy​nie​nia ze zbe​reź​ni​kiem, któ​ry po​lu​je na cno​tli​we słu​żą​ce. Spu​ści​ła z tonu, do​pie​ro gdy po​słał jej mor​der​cze spoj​rze​nie, ja​kim ra​czył go za mło​du oj​ciec. Bę​dzie mu​siał ją prze​pro​sić za ten ra​żą​cy brak ma​nier, ale cóż, przy​naj​mniej osią​gnął cel. Po​wie​dzia​ła mu to, co chciał wie​dzieć bez dal​szych pro​te​stów. – Dom wy​da​je się pu​sty, od​kąd… Od​kąd po​cho​wa​li​śmy mo​je​go ojca i bra​ta. Po​trze​bu​je ko​bie​cej ręki. A moja bab​cia jest już bar​dzo le​ci​wa i z ni​czym nie daje so​bie rady. Ca​ły​mi dnia​mi prze​sia​du​je we wła​snym po​ko​ju. – Skrzy​wił się w du​chu. Wy​cho​dzi tyl​ko po to, żeby zmyć mi gło​wę albo nę​kać mnie py​ta​nia​mi o to, kie​dy się wresz​cie oże​nię. Nie po​wie​dział tego na głos, bo to prze​cież nie jej spra​wa. – Krót​ko mó​wiąc, chciał​bym ci za​pro​po​no​wać lep​szą po​sa​dę – do​dał, z nie​cier​pli​wo​ścią ocze​ku​jąc od​po​wie​dzi. Na mo​ment za​pa​no​wa​ła peł​na na​pię​cia ci​sza. Choć ści​snę​ło go w gar​dle, za​ry​zy​ko​wał i spoj​rzał Rose w twarz. Za​ci​ska​ła moc​no usta, co nie wró​ży​ło ni​cze​go do​bre​go. – Mu​sia​ła​bym za​miesz​kać w pań​skim domu. – Tak, ina​czej nie mia​ło​by to sen​su. Rzecz ja​sna znacz​nie pod​nio​sę ci pen​sję. Bę​dziesz za​ra​bia​ła o wie​le wię​cej niż jako

po​ko​jów​ka. Przez chwi​lę spra​wia​ła wra​że​nie roz​dar​tej, lecz szyb​ko prze​sta​ła się wa​hać i unio​sła pod​bró​dek. – Przy​kro mi, ale nie mogę. Nie mogę? Nie ro​zu​miał, w czym pro​blem. – Nie mu​sisz się mar​twić o od​po​wied​nią gar​de​ro​bę. Wy​po​sa​żę cię we wszyst​ko, co trze​ba. – Je​ste​śmy pra​wie na miej​scu. Do​bra​noc, mi​lor​dzie. Nim zdą​żył za​re​ago​wać, po​de​rwa​ła się do bie​gu i znik​nę​ła w naj​bliż​szej alej​ce. Nie była to wca​le uli​ca, przy któ​rej miesz​ka​ła. Znał prze​cież jej ad​res. Mia​ła jesz​cze do po​ko​na​nia spo​ry dy​stans. W jed​nej z naj​gor​szych i naj​nie​bez​piecz​niej​szych dziel​nic Lon​dy​nu. Do stu ty​się​cy dia​błów! Cze​mu znów ucie​kła? I to za​raz po tym, jak zło​żył jej naj​lep​szą ofer​tę pra​cy, jaką kie​dy​kol​wiek otrzy​ma? Na​gle po​czuł nie​przy​jem​ne ukłu​cie w pier​si. Czyż​by mia​ła męża? I dziec​ko? To by tłu​ma​czy​ło jej ka​te​go​rycz​ną od​mo​wę. Pora spoj​rzeć praw​dzie w oczy, West​mo​or. Pan​na Ni​gh​tin​ga​le nie chce two​jej po​sa​dy i ba​sta. Znajdź ko​goś in​ne​go, a ją zo​staw w spo​ko​ju, jak ra​dzi​ła pani Par​ker. Co ta​kie​go zno​wu po​wie​dział, że ucie​kła od nie​go, jak​by ją go​nił sam dia​beł? W do​dat​ku tak da​le​ko od domu? Po​wi​nien był się cho​ciaż upew​nić, że do​tar​ła tam bez szwan​ku. Nie za​szko​dzi​ło​by też po​wie​dzieć, że może na​dal pra​co​wać w klu​bie. Praw​do​po​dob​nie oba​wia​ła się, że ją zwol​ni. Nie był pe​wien, czy chce wie​dzieć, dla​cze​go mu od​mó​wi​ła. Od​po​wiedź na to py​ta​nie mo​gła mu się nie spodo​bać. Cóż, nie ma wyj​ścia, je​śli chce dziś spo​koj​nie za​snąć, musi iść za nią. Na​wet jej nie znał, a za​la​zła mu za skó​rę jak nikt inny. Zu​peł​nie tego nie poj​mo​wał.

ROZDZIAŁ CZWARTY Rose sie​dzia​ła na skła​da​nym łóż​ku w wy​naj​mo​wa​nym po​ko​ju w Che​ap​si​de. Pie​kły ją po​wie​ki i szczy​pa​ły po​licz​ki. Gar​dło ści​snę​ło jej się tak bar​dzo, że na​wet gdy​by chcia​ła, nie by​ła​by w sta​nie wy​krztu​sić sło​wa. Splo​tła ner​wo​wo dło​nie, pró​bu​jąc nor​mal​nie od​dy​chać. Nie będę pła​kać, po​wta​rza​ła so​bie bez ustan​ku. Nie będę pła​kać. Z jej gar​dła wy​rwał się bez​rad​ny szloch. Zdu​siw​szy go w za​rod​ku, ro​zej​rza​ła się po nędz​nej izbie. Po​pa​trzy​ła smęt​nie na trze​po​czą​cą w oknie kwie​ci​stą szma​tę, któ​rą po​wie​si​ła za​miast za​sło​ny, na prze​tar​ty, wy​świech​ta​ny dy​wan, któ​ry zdo​by​ła ta​nio na pchlim tar​gu, na sta​rą, wy​słu​żo​ną mio​tłę, któ​rą za​bra​ła ze śmiet​ni​ka na ty​łach klu​bu. Po​tem po​my​śla​ła o wszyst​kim, co jej pro​po​no​wał ksią​żę West​mo​or i po​rów​na​ła to ze swo​im mi​zer​nym do​byt​kiem. Sama już nie wie​dzia​ła, co ją bar​dziej przy​gnę​bi​ło. Fakt, że zło​żył jej tak okrop​ną, nie​przy​zwo​itą pro​po​zy​cję, czy to, że ją od​rzu​ci​ła. Uśmiech​nę​ła się z go​ry​czą. Praw​do​po​dob​nie jed​no i dru​gie. Trud​no było mu się oprzeć. Po​do​bał jej się, a w do​dat​ku po​tra​fił być cza​ru​ją​cy. Wte​dy, kie​dy nie ku​sił jej obiet​ni​cą lep​sze​go ju​tra. Szko​puł w tym, że owo lep​sze ju​tro by​ło​by oku​pio​ne zbyt wy​gó​ro​wa​ną ceną. Urą​ga​ją​cą wszel​kim za​sa​dom, któ​re sama na​rzu​ci​ła so​bie przed laty. Otar​ła z po​licz​ka zbłą​ka​ną łzę. I co mia​ła te​raz po​cząć? Tym ra​zem na pew​no ją zwol​ni. Nie po​trak​to​wa​ła go zbyt uprzej​mie. Nie​po​trzeb​nie ucie​kła. Po​win​na mu była cho​ciaż po​dzię​ko​wać, za​nim od​mó​wi​ła. Dla​cze​go nie wy​ja​wi​ła po​wo​dów od​mo​wy? Mo​gła mu prze​cież zdra​dzić, dla​cze​go nie może i nie chce zo​stać jego ko​-

chan​ką. Nie jest wca​le taki zły. Jak więk​szość męż​czyzn z jego po​zy​cją przy​wykł do tego, że do​sta​je od ży​cia do​kład​nie to, cze​go chce. Ary​sto​kra​ci już tacy są. A on nie wy​glą​da na okrut​ni​ka. Nie zro​bił jej przy​kro​ści umyśl​nie. Zro​zu​miał​by, gdy​by wy​ja​śni​ła, czym się kie​ru​je. Albo i nie, jed​nak przy​naj​mniej po​wie​dzia​ła​by, co my​śli, za​miast ucie​kać jak tchórz. Tyle że gdy​by zo​sta​ła z nim choć​by mi​nu​tę dłu​żej, mo​gła​by ulec po​ku​sie i zmie​nić zda​nie. Wspo​mnie​nie jego po​ca​łun​ków i tego, jak czu​le trzy​mał ją w ra​mio​nach, było wy​star​cza​ją​cą za​chę​tą. Ta sama po​ku​sa ka​za​ła jej spo​tkać się z nim w ogro​dzie. Mo​gła wy​my​ślić ty​siąc in​nych po​wo​dów i wma​wiać so​bie, że jest ina​czej, ale po​szła tam tyl​ko dla​te​go, że pra​gnę​ła go znów zo​ba​czyć. A on miał ją te​raz za nic, bo do​wie​dział się, jak za​ra​bia na ży​cie. Jej ma​rze​nia o świe​tla​nej przy​szło​ści le​gły w gru​zach. Od cza​su ich po​ta​jem​nej schadz​ki śni​ła o nim po no​cach, choć nie li​czy​ła na to, że jesz​cze się kie​dyś spo​tka​ją. Za dnia roz​my​śla​ła o wspól​nych chwi​lach, bo dzię​ki temu ła​twiej jej było zno​sić znój co​dzien​nej pra​cy i ży​cio​wą mo​no​to​nię. Nie​ste​ty lu​dzie tacy jak ona nie mają pra​wa ma​rzyć. Żyją z dnia na dzień, my​śląc wy​łącz​nie o prze​trwa​niu. Szko​da, że o tym za​po​mnia​ła. Dała się oma​mić i za​pra​gnę​ła cze​goś wię​cej niż nie​zbęd​ne mi​ni​mum mar​nej eg​zy​sten​cji. A to głu​pie i nie​bez​piecz​ne. Na dole ka​mie​ni​cy za​pa​no​wał rap​tem okrop​ny rwe​tes. Więk​szy niż zwy​kle har​mi​der niósł się po scho​dach i od​bi​jał echem od cien​kich ścian. Ko​lej​na awan​tu​ra o nie​za​pła​co​ny czynsz. Nie raz przy​szło jej wy​słu​chi​wać kłót​ni lo​ka​to​rów z wła​ści​cie​lem bu​dyn​ku. Albo przy​glą​dać się eks​mi​sji za​dłu​żo​nej ro​dzi​ny. Ta​kie rze​czy były tu na po​rząd​ku dzien​nym. Wzdry​gnę​ła się bez​wied​nie. Na scho​dach roz​le​gły się cięż​kie kro​ki. O dzi​wo wię​cej niż jed​nej oso​by. Kto​kol​wiek to był, wszedł aż na pod​da​sze, co nie zda​rza​ło się pra​wie ni​g​dy. Usły​szaw​szy ło​mo​ta​nie do drzwi, po​de​rwa​ła się z po​sła​nia.

– Kto tam? – za​py​ta​ła wy​stra​szo​nym to​nem. – To ja, pan​no Ni​gh​tin​ga​le. West​mo​or, po​my​śla​ła w po​pło​chu. Roz​po​zna​ła​by ten głos wszę​dzie. Chry​ste, jak on ją zna​lazł? Skąd znał jej ad​res? – Mam tu ja​kie​goś ga​gat​ka, co to po​wia​da, że pa​nien​ki zna​jo​mek – ode​zwał się mało przy​jaź​nie czyn​szow​nik. – Jak​by trza było, to go zara spusz​cze na łeb na szy​je ze scho​dów. – Tyl​ko spró​buj, za​cny czło​wie​ku. Tyl​ko spró​buj. – Be​dziesz mi tu pod​ska​ki​wał, pa​ni​czy​ku? Jak Boga ko​cham, raz dwa prze​fa​so​nu​je ci te two​jo ślicz​no buź​kie. Mat​ko Prze​naj​święt​sza, jesz​cze chwi​la, a za​czną się bić pod jej po​ko​jem. Przy​pa​dła do sko​bla i otwo​rzy​ła drzwi. Ksią​żę uśmie​chał się kon​spi​ra​cyj​nie do wła​ści​cie​la ka​mie​ni​cy i wrę​czał mu bank​not. A niech go! – Pan​no Ni​gh​tin​ga​le – rzekł, zdej​mu​jąc ka​pe​lusz i skła​da​jąc przed nią wy​twor​ny ukłon. – Wy​strych​nął mnie pan na dud​ka. – Tak samo jak pani mnie. Mogę wejść? – Nic po​dob​ne​go – od​par​ła obu​rzo​na. – Ja pana nie oszu​ka​łam. – Ką​tem oka do​strze​gła na scho​dach ja​kiś ruch. No tak, moż​na się było tego spo​dzie​wać. Pani Car​ter przy​glą​da​ła jej się spod oka, sto​jąc na cze​le grup​ki ga​piów, któ​rzy wy​le​gli na ko​ry​tarz. Jej re​pu​ta​cja za mo​ment le​gnie w gru​zach. – Pro​szę. – Prze​pu​ści​ła go w pro​gu. Nie za​mie​rza​ła po​zwo​lić, żeby są​sie​dzi zy​ska​li po​żyw​kę dla plo​tek. Su​fit w jej iz​deb​ce był tak ni​ski, że West​mo​or mu​siał się schy​lać. – Ze​chce pan usiąść? – po​wie​dzia​ła, wska​zu​jąc mu je​dy​ne krze​sło. Przy​cup​nął na nim ostroż​nie, jak​by się oba​wiał, że pod nim pęk​nie. Po​tem nie​spiesz​nie ro​zej​rzał się do​oko​ła. Rose po​czu​ła, że czer​wie​ni się ze wsty​du. Nie ma po​wo​du

się wsty​dzić, zga​ni​ła się w du​chu. Była dum​na ze swo​je​go lo​kum. Było skrom​ne, ale czy​ste, za​ra​bia​ła na nie uczci​wą pra​cą. – Cze​go pan so​bie ży​czy? Na​gle za​czął pod​no​sić się na nogi. – Dżen​tel​me​no​wi nie wy​pa​da sie​dzieć, je​śli dama stoi. Do​praw​dy? Coś po​dob​ne​go… Dla świę​te​go spo​ko​ju przy​sia​dła na brze​gu łóż​ka i splo​tła dło​nie na ko​la​nach. Głów​nie po to, żeby w nie​go czymś nie rzu​cić. – Mu​sia​łem się upew​nić, że do​tar​łaś bez​piecz​nie do domu. Po​pa​trzy​ła na nie​go jak na osob​ni​ka nie​speł​na ro​zu​mu. – Przy​cho​dzę tu co dzień bez ni​czy​jej po​mo​cy. Nie przy​szło panu do gło​wy, że pań​ska obec​ność na​ra​ża na szwank moją re​pu​ta​cję? Wi​dział pan na scho​dach mo​ich są​sia​dów, praw​da? Będą mie​li uży​wa​nie. Wes​tchnął nie​cier​pli​wie. – Nie po​win​naś miesz​kać w ta​kim miej​scu, Rose. Za​słu​gu​jesz na lep​szy los. – Ro​zu​miem, że kie​dy zo​sta​nę pań​ską ko​chan​ką, mój los znacz​nie się po​pra​wi – po​wie​dzia​ła bez za​sta​no​wie​nia, bo nie była w sta​nie za​pa​no​wać nad ner​wa​mi. Za​czer​wie​ni​ła się i utkwi​ła wzrok w ła​cie na dy​wa​nie. – To pan ma na my​śli? Pro​szę, niech pan już idzie. I pro​szę po​wie​dzieć pani Pa​ker, że zna​la​złam inną po​sa​dę. – Mo​dli​ła się, żeby jej sło​wa ry​chło się zi​ści​ły. – Rose – ode​zwał się po​nu​ro. Co zno​wu? Cze​mu nie zo​sta​wi jej wresz​cie w spo​ko​ju? A może ją ude​rzy? Jak dżen​tel​men, któ​re​go umi​zgi mia​ła czel​ność od​rzu​cić? Tam​tą po​sa​dę też po​rzu​ci​ła, po​dob​nie jak kil​ka na​stęp​nych. To dla niej żad​na no​wość. Zer​k​nę​ła na nie​go nie​uf​nie, go​to​wa ucie​kać albo bro​nić za​cie​kle swe​go ho​no​ru. Co nie by​ło​by ła​twe, zwa​żyw​szy, że znaj​do​wa​li się w jej sy​pial​ni, a ona sie​dzia​ła na łóż​ku. Z jego oczu po​wia​ło chło​dem.

– Wy​bacz, ale opatrz​nie zin​ter​pre​to​wa​łaś moje sło​wa. Opatrz​nie zin​ter​pre​to​wa​ła? Zmarsz​czy​ła brwi. Nie zna​ła ta​kie​go wy​ra​że​nia. – Źle mnie zro​zu​mia​łaś – do​dał, za​uwa​żyw​szy jej kon​ster​na​cję. – A co tu jest do ro​zu​mie​nia? – Wzru​szy​ła ra​mio​na​mi, tłu​miąc cie​ka​wość. – Nie pro​po​no​wa​łem ci po​sa​dy mo​jej… ko​chan​ki. – Wy​krzy​wił usta, jak​by po​czuł w nich nie​smak. – Cho​dzi​ło mi o coś in​ne​go. Za​bo​la​ły ją te sło​wa. Pew​nie są​dził, że nie jest god​na zo​stać jego ko​chan​ką. A może uznał ją za nie​wy​star​cza​ją​co ład​ną? – Więc chce pan, że​bym na​dal była słu​żą​cą, tyle że dla od​mia​ny w pań​skim domu? – Zbie​ra​ło jej się na mdło​ści na myśl o tym, że mia​ła​by ście​lić łóż​ko, w któ​rym sy​piał, praw​do​po​dob​nie nie sam, pa​lić w ko​min​kach, przy któ​rych ogrze​wał się wie​czo​ra​mi albo szo​ro​wać pod​ło​gi, po któ​rych stą​pał z przy​ja​ciół​mi, kom​plet​nie igno​ru​jąc jej obec​ność. I o tym, że owi zna​jo​mi bez​kar​nie pod​szczy​pu​ją ją w po​ślad​ki. Wła​śnie z tego po​wo​du w prze​szło​ści czę​sto zmie​nia​ła pra​cę. I dla​te​go tak bar​dzo spodo​ba​ły jej się za​sa​dy obo​wią​zu​ją​ce w klu​bie. – Dzię​ku​ję, ale… – Pro​po​nu​ję ci, że​byś zo​sta​ła damą do to​wa​rzy​stwa mo​jej bab​ci. Ro​ze​śmia​ła się z go​ry​czą, kie​dy do​tar​ło do niej, co po​wie​dział. – Damą do to​wa​rzy​stwa? Je​śli to żart, to ra​czej mało śmiesz​ny. Do​sko​na​le wie​dzia​ła, że oso​ba z ni​zin, taka jak ona, zwy​czaj​nie nie na​da​je się na ta​kie sta​no​wi​sko. Do dia​ska, nie była na​wet dość do​bra, żeby zo​stać jego ko​chan​ką, a co do​pie​ro damą do to​wa​rzy​stwa. – Jest bar​dzo sa​mot​na – cią​gnął ksią​żę. – Pra​wie nie wy​cho​dzi z domu. Za​zwy​czaj rola to​wa​rzysz​ki dla star​szej pani

przy​pa​da ubo​giej krew​nej. – Wzdry​gnął się. – Ale w na​szym przy​pad​ku… Cóż, krót​ko mó​wiąc, wo​lał​bym nie wpusz​czać ko​goś ta​kie​go pod mój dach. Pra​ca z pew​no​ścią nie bę​dzie dla cie​bie uciąż​li​wa. Bab​cia po​trze​bu​je ko​goś do po​mo​cy przede wszyst​kim przy pi​sa​niu li​stów. Ma z tym kło​po​ty z po​wo​du reu​ma​ty​zmu. Poza tym trze​ba jej cza​sem coś po​dać albo przy​nieść, bo nie jest już taka spraw​na jak daw​niej. Mu​sia​ła​byś tak​że dbać o to, żeby ja​da​ła re​gu​lar​nie po​sił​ki. Licz​ne obo​wiąz​ki każą mi czę​sto wy​jeż​dżać z domu. Zo​sta​je wów​czas zu​peł​nie sama. Nikt jej nie do​glą​da, ani nie… pil​nu​je. Po​pro​sił​bym o to sio​strę, ale Ele​anor zaj​mu​je się małą có​recz​ką. Spodo​ba​ła​byś się bab​ci. Je​steś miła i uczci​wa. Wiem od pani Par​ker, że jako jed​na z nie​licz​nych wśród jej pod​wład​nych umiesz czy​tać i pi​sać. Pani Par​ker. Oczy​wi​ście. To ona po​da​ła mu jej ad​res. Cze​mu od razu na to nie wpa​dła? Nie mo​gła nie do​ce​nić tego, że West​mo​or trosz​czy się o bab​cię. Od razu rzu​ca​ło się w oczy, że ro​dzi​na jest dla nie​go bar​dzo waż​na. Sama od dziec​ka ma​rzy​ła o domu peł​nym cie​pła i o ko​cha​ją​cej ro​dzi​nie. Już mia​ła otwo​rzyć usta i przy​jąć jego pro​po​zy​cję, gdy na​gle do​tar​ło do niej, o co ją tak na​praw​dę pro​si. Uzna​ła, że to zbyt wiel​ka od​po​wie​dzial​ność. Ow​szem, po​tra​fi​ła czy​tać i pi​sać, ale wie​dzia​ła, że to nie wy​star​czy. Nie mia​ła żad​ne​go wy​kształ​ce​nia. Była zbyt nie​oby​ta, żeby ob​ra​cać się w krę​gach lu​dzi z wyż​szych sfer. – Wy​ba​czy pan, ale to nie dla mnie. Nie da​ła​bym so​bie rady. Za​ci​snął szczę​kę i po​pa​trzył na nią spod zmarsz​czo​nych brwi. Naj​wy​raź​niej nie przy​wykł do tego, że ktoś mu od​ma​wia. Za​czerp​nę​ła głę​bo​ko tchu, spo​dzie​wa​jąc się ko​lej​nej sprzecz​ki. – Na​praw​dę nie mogę. Pań​ska bab​cia po​trze​bu​je po​mo​cy praw​dzi​wej damy, a nie ko​goś ta​kie​go jak ja… – Rose – prze​rwał jej bez​ce​re​mo​nial​nie. Jego głę​bo​ki, ak​sa​mit​ny głos brzmiał w jej uszach jak naj​słod​sza piesz​czo​ta. – Na​wet je​że​li nie przy​szłaś na świat z ty​tu​łem, to wca​le nie

zna​czy, że nie je​steś damą. Za​cho​wu​jesz się i mó​wisz jak dama. Ni​ko​mu nie przyj​dzie do gło​wy w to wąt​pić. Ja nie wąt​pi​łem. – Nie za​wsze mó​wię jak dama. Zda​rza mi się za​po​mnieć i chlap​nąć coś nie​sto​sow​ne​go. Poza tym nie ro​zu​miem co naj​mniej po​ło​wy tych dłu​ga​śnych słów, któ​rych tak lu​bi​cie uży​wać. Po​my​ślał pan, co bę​dzie, kie​dy pań​ska bab​cia do​wie się, kim je​stem? Na pew​no się roz​gnie​wa. – Niby od kogo mia​ła​by się do​wie​dzieć? Nie od nas, praw​da? Po​wie​my jej, że pra​co​wa​łaś wcze​śniej dla jed​nej z krew​nych mo​jej mat​ki. – A co z pań​ski​mi przy​ja​ciół​mi? Wmó​wi im pan to samo? – Nie mu​szę im się tłu​ma​czyć. To, kogo za​trud​niam, to wy​łącz​nie moja spra​wa. – Z ni​kim się pan nie li​czy. To dość aro​ganc​kie. – Uśmiech​nę​ła się w du​chu. Uda​ło jej się po​praw​nie użyć no​we​go sło​wa, któ​re​go rano na​uczy​ła się z ga​ze​ty. Co wię​cej, są​dząc po jego kwa​śnej mi​nie, zdo​ła​ła go w koń​cu wy​pro​wa​dzić z rów​no​wa​gi. Kto wie, może na​wet na tyle, że za​raz so​bie pój​dzie? Nic z tego. Na​dal wpa​try​wał się w nią, jak​by za​mie​rzał przej​rzeć ją na wy​lot. – Po​roz​ma​wiaj cho​ciaż z bab​cią, za​nim od​mó​wisz. Nie​wy​klu​czo​ne, że cię nie przyj​mie. Bywa cza​sem… trud​na. Rety, po​my​śla​ła ze zdu​mie​niem. Bie​da​czy​sko wy​glą​da na szcze​rze zmar​twio​ne​go. – A je​śli nie da mi po​sa​dy? Zo​sta​wi mnie pan wresz​cie w spo​ko​ju? I ni​g​dy wię​cej się do mnie nie ode​zwie? – Mogę ci obie​cać, że nie ode​zwę się do cie​bie pierw​szy. Ale je​śli sama mnie za​gad​niesz, z całą pew​no​ścią od​po​wiem. Nie​do​cze​ka​nie. – I po​zwo​li mi pan za​cho​wać pra​cę w klu​bie? – Na​tu​ral​nie. Nie mia​ła wąt​pli​wo​ści, że do​trzy​ma sło​wa, choć zwy​kle nie ufa​ła lu​dziom. Dziw​ne.

– Zgo​da. Chodź​my za​tem roz​mó​wić się z pań​ską bab​cią. Spoj​rzał na nią w nie​mym osłu​pie​niu. Chy​ba nie spo​dzie​wał się, że Rose tak szyb​ko ustą​pi. Po​sła​ła mu prze​sło​dzo​ny uśmiech. – Coś nie w po​rząd​ku? – za​py​ta​ła nie​win​nie. Na przy​kład moja wy​słu​żo​na su​kien​ka? Albo znisz​czo​ne od pra​cy ręce? – Skąd​że, wręcz prze​ciw​nie – od​parł po​god​nie. – Po dro​dze opo​wiem ci to i owo o zwy​cza​jach i uprzej​mo​ściach, ja​kie wy​mie​nia się przy oka​zji spo​tka​nia z księż​ną. – Po​pa​trzył na nią ba​daw​czo. – Mam na​dzie​ję, że po​sta​rasz się do​brze wy​paść. – Oczy​wi​ście. Zro​bię, co w mo​jej mocy. Kie​dy wy​szli na uli​cę, od​nio​sła wra​że​nie, że West​mo​or uśmie​cha się pod no​sem, jak​by są​dził, że wy​grał i spra​wa jest prze​są​dzo​na. O mę​ska na​iw​no​ści… Jego bab​ci wy​star​czy jed​no spoj​rze​nie na jej przy​odzie​wek. Z miej​sca roz​po​zna w niej słu​żą​cą i po​ka​że jej drzwi. I taki bę​dzie fi​nał tej far​sy. Nie wie​dzieć cze​mu na​gle po​czu​ła w pier​si moc​ne ukłu​cie żalu. Kie​dy do​tar​li do po​sia​dło​ści West​mo​orów, Jake ode​tchnął z nie​kła​ma​ną ulgą. Przez całą dro​gę oba​wiał się, że jego to​wa​rzysz​ka znów weź​mie nogi za pas. Gdy​by ucie​kła, z pew​no​ścią zro​bi​ła​by wszyst​ko, żeby jej nie od​na​lazł. Ani chy​bi za​pa​dła​by się pod zie​mię. Zo​sta​wi​ła​by go sam na sam z ir​ra​cjo​nal​ną tro​ską o jej bez​pie​czeń​stwo – tro​ską, któ​rej zu​peł​nie nie ro​zu​miał. Nie po​tra​fił prze​stać my​śleć o tym, co mo​gło​by jej się przy​tra​fić, gdy​by to nie on, lecz ktoś inny na​tknął się na nią, gdy tań​czy​ła w gar​de​ro​bie. W tej suk​ni i z ta​kim uśmie​chem wy​glą​da​ła zja​wi​sko​wo. Nie oparł​by jej się wte​dy ża​den męż​czy​zna. On sam uległ jej uro​ko​wi do tego stop​nia, że prze​stał nad sobą pa​no​wać. Co gor​sza wziął ją za ko​goś, kim nie była. Nie prze​szło mu na​wet przez myśl, że jest słu​żą​cą, a w do​dat​ku jego pra​cow​ni​cą. Oj​ciec wpa​jał mu od ma​leń​ko​ści, że praw​dzi​wy dżen​tel​men ni​g​dy, ale to ni​g​dy nie na​pa​stu​je ani nie wy​ko​rzy​stu​je służ​by, któ​rą za​trud​nia pod swo​im da​chem. To nie ucho​dzi i ba​sta.

Nie​wie​le bra​ko​wa​ło, a zła​mał​by ową świę​tą nie​pi​sa​ną za​sa​dę. Kie​dy już po​znał praw​dzi​wą toż​sa​mość Rose, mógł rzecz ja​sna po​dzię​ko​wać opatrz​no​ści za to, że uda​ło mu się unik​nąć więk​szych kło​po​tów, a po​tem zwy​czaj​nie umyć ręce. I nie​wąt​pli​wie tak by wła​śnie po​stą​pił, gdy​by nie wy​da​ła mu się taka bez​bron​na. Wi​dok jej po​nęt​nych kształ​tów, gdy szo​ro​wa​ła pod​ło​gę, przy​pra​wił go o za​wrót gło​wy. Sko​ro jemu krew za​wrza​ła w ży​łach, inni pew​nie re​ago​wa​li na nią po​dob​nie. Prę​dzej czy póź​niej ten czy ów by​wa​lec klu​bu za​uwa​żył​by ją i spró​bo​wał nie​cnie wy​ko​rzy​stać. Na samą myśl o tym ogar​nia​ła go wście​kłość. Nie, to nie może być za​zdrość. To tyl​ko in​stynkt opie​kuń​czy. Pra​gnął uchro​nić od złe​go mło​dą i na​iw​ną dziew​czy​nę. Nic nad​zwy​czaj​ne​go. Zmie​rza​jąc do jej miesz​ka​nia, sam nie bar​dzo wie​dział, co za​mie​rza. Ale wy​star​czy​ło mu jed​no spoj​rze​nie na jej ża​ło​sny po​ko​ik na pod​da​szu. Trze​po​czą​ca w oknie szma​ta i po​ła​ta​na na​miast​ka dy​wa​nu bez​pow​rot​nie zbu​rzy​ły jego spo​kój i wia​rę w spra​wie​dli​wość. Nie mógł po​zwo​lić, żeby zo​sta​ła w tym okrop​nym miej​scu choć​by mi​nu​tę dłu​żej. Tkwił w swo​im prze​ko​na​niu tak moc​no, że kom​plet​nie zba​ga​te​li​zo​wał jej po​nie​kąd słusz​ne obiek​cje. Praw​dę mó​wiąc, na​dal igno​ro​wał wąt​pli​wo​ści, któ​re pod​su​wał mu zdro​wy roz​są​dek. Nie bez tru​du stłu​mił uśmiech, kie​dy lo​kaj otwo​rzył im drzwi i spoj​rzał na Rose wy​raź​nie zbi​ty z tro​pu. Jego skon​ster​no​wa​na mina była bez​cen​na. Pan​nę Ni​gh​tin​ga​le tak​że cze​ka wkrót​ce nie lada nie​spo​dzian​ka. Jego bab​cia by​wa​ła wpraw​dzie sztyw​na i za​sad​ni​cza, ale wca​le nie uwa​ża​ła się za lep​szą od in​nych. Ni​g​dy się nie wy​wyż​sza​ła i nie trak​to​wa​ła bliź​nich z góry. Je​den z jej przod​ków był zwy​kłym chło​pem, któ​ry wal​czył jako łucz​nik w bi​twie pod Crécy[3]. Co wię​cej chwa​li​ła się tym każ​de​mu, kto miał ocho​tę słu​chać jej opo​wie​ści. Ja​cob po​wstrzy​mał ge​stem ka​mer​dy​ne​ra i sam odło​żył na

sto​lik okry​cie. Nie chciał, by Rose po​czu​ła się onie​śmie​lo​na. – Gdzie znaj​dę bab​cię? – zwró​cił się nie​zwłocz​nie do słu​żą​ce​go. – Ja​śnie pani jest w swo​jej ba​wial​ni. – Do​sko​na​le. Pan​no Ni​gh​tin​ga​le? – Ująw​szy swo​ją to​wa​rzysz​kę pod ra​mię, spoj​rzał na nią wy​cze​ku​ją​co. – Idzie​my? Przez mo​ment na​dal tkwi​ła w miej​scu jak wro​śnię​ta w pod​ło​gę. – Oczy​wi​ście, chodź​my – od​par​ła za​lęk​nio​nym szep​tem. A niech to, po​my​ślał nie bez po​czu​cia winy. Jest o wie​le bar​dziej zde​ner​wo​wa​na, niż mo​gło​by się wy​da​wać. – Bez obaw. Bab​cia to uro​cza oso​ba. Nie po​gry​zie cię. Jego za​pew​nie​nia nie​wie​le po​mo​gły. We​szli po scho​dach na pię​tro i ru​szy​li w stro​nę wschod​nie​go skrzy​dła. Jego po​ko​je mie​ści​ły się w za​chod​niej czę​ści domu. Już daw​no po​wi​nien był prze​nieść się do ofi​cjal​nych kom​nat księ​cia, ale na​dal nie po​tra​fił się do tego zmu​sić. Kie​dy pierw​szy raz po wy​pad​ku prze​stą​pił próg sy​pial​ni ojca, po​czuł się jak in​truz, uzur​pa​tor albo mi​zer​ny ak​tor. Ob​sa​dzo​ny w roli głów​ne​go czar​ne​go cha​rak​te​ru. Otwo​rzyw​szy drzwi ba​wial​ni, prze​pu​ścił przed sobą Rose i wszedł do środ​ka. – Bab​ciu, po​zwól, że ci przed​sta​wię pan​nę Rose Ni​gh​tin​ga​le. Po​zna​li​śmy się dzię​ki da​le​kiej krew​nej mo​jej mat​ki. Pan​no Ni​gh​tin​ga​le, moja bab​cia, jej lor​dow​ska mość księż​na wdo​wa West​mo​or. Rose dy​gnę​ła głę​bo​ko, jak​by mia​ła przed sobą człon​ka ro​dzi​ny kró​lew​skiej. Na szczę​ście bab​cia rze​czy​wi​ście była z nimi spo​krew​nio​na, więc nie był to prze​sad​ny wy​raz sza​cun​ku. W sza​rych oczach star​szej pani mi​gnę​ło osłu​pie​nie, ale jego miej​sce szyb​ko za​jął życz​li​wy uśmiech. – Bar​dzo mi miło, pan​no Ni​gh​tin​ga​le. Przy​je​cha​ła pani do Lon​dy​nu z wi​zy​tą?

– Pan​na Ni​gh​tin​ga​le szu​ka pra​cy – wtrą​cił Jake. – Jej obec​na po​sa​da oka​za​ła się nie​od​po​wied​nia – do​dał, igno​ru​jąc wy​raź​ne obu​rze​nie Rose. Za​ru​mie​ni​ła się gwał​tow​nie i po​sła​ła mu roz​sier​dzo​ne spoj​rze​nie. – Zna​jo​ma, o któ​rej wspo​mi​na​łem, dała jej zna​ko​mi​te re​fe​ren​cje. – Wnuk naj​wy​raź​niej po​sta​no​wił mnie od​wie​dzić wy​łącz​nie z pani po​wo​du. Rzad​ko go ostat​nio wi​du​ję, więc każ​dy, kto spro​wa​dzi go do domu, jest tu mile wi​dzia​ny. – Ależ bab​ciu – rzekł z wy​rzu​tem West​mo​or. – Pan​na Ni​gh​tin​ga​le go​to​wa po​my​śleć, że za​nie​dbu​ję swo​je obo​wiąz​ki. – Wręcz prze​ciw​nie, mój dro​gi – od​par​ła re​zo​lut​nie księż​na. – Tak bar​dzo sku​pi​łeś się na obo​wiąz​kach, że kom​plet​nie za​nie​dba​łeś przy​jem​no​ści. A ży​cie to nie tyl​ko pra​ca. Bądź tak do​bry i każ po​dać her​ba​tę. Pro​szę spo​cząć, pan​no Ni​gh​tin​ga​le. – Uśmiech​nę​ła się do Rose, po​kle​pu​jąc wol​ne miej​sce obok sie​bie. Do​bry znak, po​my​ślał Jake. Za​pro​si​ła ją na ka​na​pę. Gdy​by była obu​rzo​na albo nie​za​do​wo​lo​na, ka​za​ła​by jej za​jąć nie​wy​god​ne krze​sło, w któ​rym ża​den gość ni​g​dy nie usie​dział dłu​żej niż kil​ka mi​nut. Da​lej pój​dzie jak z płat​ka. Pod wa​run​kiem, że Rose nie wy​ja​wi, gdzie do tej pory pra​co​wa​ła. Za​dzwo​nił na lo​ka​ja i za​siadł w swo​im fo​te​lu. – Moim zda​niem pan​na Ni​gh​tin​ga​le jest ide​al​ną kan​dy​dat​ką na damę do to​wa​rzy​stwa. Wy​bacz, że nie uprze​dzi​li​śmy cię o jej wi​zy​cie, bab​ciu, ale po​mysł przy​szedł mi do gło​wy dość na​gle. Kie​dy się po​zna​li​śmy, od razu po​my​śla​łem o to​bie. Księż​na wdo​wa spra​wia​ła wra​że​nie za​in​try​go​wa​nej. – W ja​kim cha​rak​te​rze pra​co​wa​ła pani do tej pory, pan​no Ni​gh​tin​ga​le? Rose unio​sła zde​cy​do​wa​nie pod​bró​dek. Ja​cob na​tych​miast wy​czuł, że gdy się za mo​ment ode​zwie, znisz​czy jego mi​ster​-

ny plan. Miał ocho​tę ją uszczyp​nąć, a po​tem uci​szyć po​ca​łun​kiem. – Je​stem po​ko​jów​ką – oznaj​mi​ła ze sto​ic​kim spo​ko​jem. – Do mo​ich obo​wiąz​ków na​le​ży głów​nie sprzą​ta​nie. – Po​wie​dzia​ła to tak, jak​by była prze​ko​na​na, że za chwi​lę zo​sta​nie wy​pro​szo​na za drzwi. Cóż za nie​by​wa​ła od​wa​ga, po​my​ślał z po​dzi​wem. Bab​cia wy​pro​sto​wa​ła się jak stru​na i za​mar​ła. Zda​je się, że nie znał jej aż tak do​brze, jak mu się wy​da​wa​ło. Nie​ste​ty. Star​sza pani przyj​rza​ła się uważ​nie Rose. W jej oczach, o dzi​wo, po​ja​wi​ło się roz​ba​wie​nie. Ostat​nio nie zda​rza​ło się to zbyt czę​sto. – Hm… za​tem od​po​wia​da pani za utrzy​ma​nie po​rząd​ku. Rose od​po​wie​dzia​ła ski​nie​niem gło​wy. – To cięż​ka i uczci​wa pra​ca, pan​no Ni​gh​tin​ga​le, ale zde​cy​do​wa​nie po​ni​żej pani moż​li​wo​ści. Mój wnuk ma ra​cję. Do​brze zro​bił, że pa​nią do mnie przy​pro​wa​dził. Pan​na Ni​gh​tin​ga​le przez kil​ka se​kund mil​cza​ła w kom​plet​nym oszo​ło​mie​niu. – Ale… Jej pro​te​sty prze​rwał ka​mer​dy​ner, któ​ry wniósł tacę z her​ba​tą i po​sta​wiw​szy ją na sto​le, swo​im zwy​cza​jem nie​zwłocz​nie się ulot​nił. – Ze​chce pani na​peł​nić fi​li​żan​ki – po​pro​si​ła księż​na, spo​glą​da​jąc na swe​go go​ścia. – Ręce od​ma​wia​ją mi dziś po​słu​szeń​stwa. Rose zer​k​nę​ła z prze​stra​chem na Jake’a, po czym wsta​ła i speł​ni​ła proś​bę star​szej pani. Spi​sa​ła się przy tym bez za​rzu​tu. – Gdzie pani się tego na​uczy​ła? – za​in​te​re​so​wa​ła się bab​cia. – Idzie pani zna​ko​mi​cie. – Swe​go cza​su przy​ucza​łam się na go​spo​dy​nię, ale z ra​cji wie​ku nie mogę na ra​zie peł​nić tak waż​nej funk​cji. Je​stem za mło​da, żeby nad​zo​ro​wać całą służ​bę.

– A gdzież to pani się przy​ucza​ła, je​śli wol​no spy​tać? – W przy​tuł​ku dla pod​rzut​ków. – Ach… ro​zu​miem. Księż​na po​sła​ła wnu​ko​wi wy​mow​ne spoj​rze​nie, któ​re​go ten nie​ste​ty nie po​tra​fił zin​ter​pre​to​wać. – Wie pani co​kol​wiek na te​mat ro​dzi​ców? Pan​na Ni​gh​tin​ga​le za​sty​gła na dłuż​szy mo​ment. Po​czu​ła się wy​raź​nie nie​swo​jo. Jake miał ocho​tę po​wstrzy​mać sta​rusz​kę przed za​da​wa​niem do​cie​kli​wych py​tań, ale do​szedł do wnio​sku, że to nie naj​lep​szy po​mysł. Je​śli Rose nie bę​dzie w sta​nie sama wal​czyć o swo​je, bab​cia uzna ją za bo​jaź​li​wą i od​pra​wi z kwit​kiem. – Wy​bacz, dro​gie dziec​ko, nie chcę cię ura​zić, je​stem zwy​czaj​nie cie​ka​wa. Chcia​ła​bym cię le​piej po​znać. Rose za​czerp​nę​ła głę​bo​ko tchu. – Nie wiem, kim są moi ro​dzi​ce – po​wie​dzia​ła, wy​cią​ga​jąc z kie​sze​ni sa​kiew​kę, a z niej coś, co wy​glą​da​ło na wy​słu​żo​ny igiel​nik. Zro​bio​ny ręką dziec​ka. Otwo​rzy​ła go i wy​ję​ła zeń ukru​szo​ną przy​pin​kę z masy per​ło​wej. – Kie​dy mnie po​rzu​co​no, mia​łam przy so​bie ten zna​czek, ale nikt po mnie ni​g​dy nie wró​cił. W oczach księż​nej za​mi​go​ta​ły łzy. Trwa​ło to za​le​d​wie uła​mek se​kun​dy. Jake nie był na​wet pe​wien, czy rze​czy​wi​ście je wi​dział. Rose ni​cze​go nie za​uwa​ży​ła, bo była za​ję​ta cho​wa​niem swo​ich skar​bów. Kie​dy po​my​ślał o tym, że jest na świe​cie zu​peł​nie sama, ści​snę​ło go za gar​dło i też miał ocho​tę się roz​pła​kać. Bab​cia rap​tem przy​ci​chła i za​czę​ła po​pi​jać w za​du​mie her​ba​tę. Tym​cza​sem Rose po​da​ła mu fi​li​żan​kę z ide​al​nie przy​rzą​dzo​nym na​pa​rem. – Co są​dzisz o moim po​my​śle, bab​ciu? Przyj​miesz pan​nę Ni​gh​tin​ga​le jako damę do to​wa​rzy​stwa? Będę o wie​le spo​koj​-

niej​szy, wie​dząc, że ktoś cię do​glą​da, kie​dy je​stem poza do​mem albo sie​dzę za​ko​pa​ny po uszy w pa​pie​rach. Rose nie tknę​ła her​ba​ty. Sie​dzia​ła sztyw​no wy​pro​sto​wa​na na ka​na​pie, wpa​tru​jąc się we wła​sne dło​nie. Wy​glą​da​ło na to, że od po​cząt​ku spo​dzie​wa​ła się sta​now​czej od​pra​wy. – Po​wia​dasz, że do​sta​ła zna​ko​mi​te re​fe​ren​cje… – Nie ina​czej. – Od zna​jo​mej two​jej mat​ki? Czy to oso​ba god​na za​ufa​nia? – Jak naj​bar​dziej. Księż​na wdo​wa uśmiech​nę​ła się życz​li​wie. – Jak pani my​śli, pan​no Ni​gh​tin​ga​le, wy​trzy​ma pani z ka​pry​śną sta​rusz​ką, ca​ły​mi dnia​mi speł​nia​jąc jej za​chcian​ki? Jake nie są​dził, że ulży mu aż tak bar​dzo. Tym​cza​sem Rose już po raz dru​gi pod​czas tej roz​mo​wy otwo​rzy​ła usta ze zdu​mie​nia. – Na​praw​dę chce mnie pani przy​jąć? Nie wo​la​ła​by pani praw​dzi​wej damy? Ktoś z wyż​szych sfer nadał​by się o wie​le le​piej niż ja. – Och, moja dro​ga, gwa​ran​tu​ję ci, że dama z wyż​szych sfer w cią​gu ty​go​dnia przy​pra​wi​ła​by mnie o atak apo​plek​sji. Krę​ci​ła​by no​sem za każ​dym ra​zem, kie​dy bym ją o coś po​pro​si​ła. Nie​ustan​nie uty​ski​wa​ła​by na nudę i bia​do​li​ła o swo​ich utra​co​nych szan​sach na lep​sze ży​cie. A co gor​sza pod​kra​da​ła​by mi po kry​jo​mu bran​dy. Pan​na Ni​gh​tin​ga​le po​pa​trzy​ła z nie​do​wie​rza​niem na Ja​co​ba. – Rę​czę, że bab​cia wca​le nie prze​sa​dza – po​twier​dził. – Taka na przy​kład ku​zyn​ka Su​san, za​nim wró​ci​ła do mat​ki, na okrą​gło cho​dzi​ła pod​pi​ta. Wła​śnie dla​te​go bab​cia ode​sła​ła ją do domu. – Żeby tyl​ko cho​dzi​ła pod​pi​ta, to jesz​cze pół bie​dy…- mruk​nę​ła księż​na. – Miar​ka się prze​bra​ła, kie​dy przy​ła​pa​łam ją na czy​ta​niu mo​jej oso​bi​stej ko​re​spon​den​cji. Je​stem pew​na, że pan​na Ni​gh​tin​ga​le ni​g​dy nie po​su​nę​ła​by się do cze​goś tak

nie​god​ne​go, praw​da? Rose zde​cy​do​wa​nie po​trzą​snę​ła gło​wą. – I nie kra​dła​by sre​ber. – Ależ bab​ciu! – Nie ma się co obu​rzać, chłop​cze – oznaj​mi​ła star​sza pani, spo​koj​nie po​pra​wia​jąc szal. – Jed​na z pa​pie​ro​śnic two​je​go dziad​ka prze​pa​dła bez wie​ści. W do​dat​ku jego ulu​bio​na. – Może tyl​ko gdzieś się za​po​dzia​ła – szep​nę​ła Rose. – Może. I może wła​śnie ty po​mo​żesz mi ją od​na​leźć, dro​gie dziec​ko. Je​śli przyj​miesz po​sa​dę, rzecz ja​sna. Pan​na Ni​gh​tin​ga​le otwo​rzy​ła sze​ro​ko oczy, jak​by wciąż nie​do​wie​rza​ła wła​snym uszom. Jake przy​glą​dał jej się z na​pię​ciem, gdy po​dej​mo​wa​ła de​cy​zję. – Tak – po​wie​dzia​ła w koń​cu. – Je​stem pani ogrom​nie wdzięcz​na. Oboj​gu pań​stwu. I zro​bię wszyst​ko, żeby była pani ze mnie za​do​wo​lo​na. – Jej uśmiech był ra​do​sny i pe​łen na​dziei. Pły​nął pro​sto z ser​ca i wlał całe mnó​stwo cie​pła w skost​nia​łą du​szę Ja​co​ba. – Zna​ko​mi​cie – ura​do​wa​ła się bab​cia. – Jake, bądź ła​skaw po​in​for​mo​wać służ​bę i każ za​pro​wa​dzić pan​nę Ni​gh​tin​ga​le do jej po​ko​ju. Tego sa​me​go, któ​ry zaj​mo​wa​ła ku​zyn​ka Su​san. Kie​dy już się pani roz​go​ści, przej​rzy​my ra​zem gar​de​ro​bę Ele​anor. Na pew​no znaj​dzie​my ja​kieś rze​czy, któ​re da się dla pani prze​ro​bić. Rose spoj​rza​ła za​wsty​dzo​na na swo​ją wy​słu​żo​ną, ni​ja​ką su​kien​kę. – Nie chcia​ła​bym nad​uży​wać pani go​ścin​no​ści. – Non​sens. To dla mnie ża​den kło​pot. Nie mogę po​zwo​lić, żeby moja dama do to​wa​rzy​stwa cho​dzi​ła zbyt skrom​nie odzia​na. Lu​dzie za​raz za​czę​li​by ga​dać, że źle pani pła​cę i wy​szła​bym na du​si​gro​sza. Nie mo​że​my na to po​zwo​lić, praw​da? – Lu​dzie? – Na​tu​ral​nie. Te​raz, kie​dy skoń​czy​ła się na​sza ża​ło​ba, zna​-

jo​mi znów za​czną skła​dać nam wi​zy​ty. Rose wy​glą​da​ła na lek​ko prze​ra​żo​ną. West​mo​or miał ocho​tę się ro​ze​śmiać na wi​dok jej miny. Księż​na od​wró​ci​ła się do nie​go z bły​skiem w oku i chy​trym uśmie​chem na ustach. – Naj​wyż​sza pora, żeby mój wnuk za​czął udzie​lać się to​wa​rzy​sko. Musi wresz​cie zna​leźć so​bie żonę. A niech to, jęk​nął w du​chu. Wpa​dłem we wła​sne si​dła. Po​wi​nien był prze​wi​dzieć, że bab​cia ob​ró​ci sy​tu​ację na wła​sną ko​rzyść. Cóż, je​śli chce po​móc Rose, musi ustą​pić i przy​stać na jej wa​run​ki. Pan​na Ni​gh​tin​ga​le wpa​try​wa​ła się w nie​go, jak​by mia​ła na​dzie​ję, że bę​dzie pro​te​sto​wał. – Oczy​wi​ście. Już nie mogę się do​cze​kać. Rose wśli​zgnę​ła się ostroż​nie do staj​ni na ty​łach domu i przy​sta​nę​ła przy jed​nym z bok​sów. Ol​brzy​mi wierz​cho​wiec wy​sta​wił łeb i par​sk​nął w jej stro​nę. Prze​ra​ża​ją​ca be​stia. Gdzie też on się po​dział? Przed chwi​lą go prze​cież wi​dzia​ła… Przez ostat​nich kil​ka dniu, któ​re upły​nę​ły zde​cy​do​wa​nie zbyt szyb​ko, czu​ła się jak we śnie. Praw​dę mó​wiąc, nie do koń​ca poj​mo​wa​ła, co się wo​kół niej dzie​je. Jej lor​dow​ska mość wo​zi​ła ją od skle​pu do skle​pu, żeby za​pew​nić jej „na​le​ży​tą wy​pra​wę”. W koń​cu była te​raz damą do to​wa​rzy​stwa księż​nej i mu​sia​ła wy​glą​dać sto​sow​nie do tej po​zy​cji. Przy​miar​kom u kraw​co​wych, mo​dy​stek i szew​ców nie było koń​ca. Nie oby​ło się też bez fry​zje​ra. Znacz​nie bar​dziej nie​po​ko​iło ją jed​nak coś in​ne​go. Do tej pory nie mo​gła zro​zu​mieć, dla​cze​go West​mo​or na​le​gał, żeby przy​ję​ła po​sa​dę w jego domu. Nie po​tra​fi​ła so​bie tak​że wy​tłu​ma​czyć, cze​mu sta​le łazi za nią lo​kaj. Jak​by była bez​myśl​nym szcze​nia​kiem, któ​ry może się w każ​dej chwi​li zgu​bić. Kie​dy pró​bo​wa​ła go od​pra​wić, ka​te​go​rycz​nie od​mó​wił, tłu​ma​cząc, że za nic w świe​cie nie sprze​ci​wi się woli ja​śnie pani. Ta ostat​nia za​pew​ni​ła ją, że do​sta​ła eskor​tę tyl​ko do cza​su, aż po​zna do​kład​nie wszyst​kie kąty i na​uczy się tego, co trze​ba

o oby​cza​jach, ja​kie pa​nu​ją w wy​twor​nym to​wa​rzy​stwie. Musi prze​cież wie​dzieć, co wy​pa​da, a cze​go nie wy​pa​da ro​bić da​mie. Pod żad​nym po​zo​rem nie wol​no jej na przy​kład zo​sta​wać sam na sam z męż​czy​zną. A gdy​by się tak przy​pad​kiem zło​ży​ło, drzwi za​wsze mu​szą po​zo​stać otwar​te. Za​wra​ca​nie gło​wy. Nie była prze​cież damą i ni​g​dy nią nie bę​dzie. Nę​ka​na wąt​pli​wo​ścia​mi po​sta​no​wi​ła roz​mó​wić się z księ​ciem. Wy​pa​trzyw​szy go z okna, gdy wra​cał z po​ran​nej prze​jażdż​ki, wy​mknę​ła się z re​zy​den​cji bocz​ny​mi drzwia​mi. Uda​ło jej się na​wet zgu​bić nie​od​łącz​ne​go anio​ła stró​ża. Raz ko​zie śmierć, po​my​śla​ła i ru​szy​ła w głąb za​bu​do​wań, roz​glą​da​jąc się za chle​bo​daw​cą. Od​na​la​zła go kil​ka kro​ków da​lej i sta​nę​ła jak wry​ta. Nie za​uwa​żył jej za​ję​ty opo​rzą​dza​niem ko​nia, a ona nie była pew​na, czy może mu prze​szko​dzić. Sły​sza​ła wpraw​dzie, że ary​sto​kra​ci by​wa​ją eks​cen​trycz​ni, ale i tak się zdzi​wi​ła, że wła​sno​ręcz​nie wy​ko​nu​je tak przy​ziem​ne czyn​no​ści. Na do​bit​kę nie miał na so​bie sur​du​ta, a rę​ka​wy ko​szu​li pod​wi​nął aż do łok​ci. Wi​dzia​ła wy​raź​nie za​rys mię​śni na jego ra​mio​nach i sze​ro​kie bar​ki. A kie​dy na mo​ment za​trzy​ma​ła wzrok na sprę​ży​stych po​ślad​kach, zro​bi​ło jej się rap​tem bar​dzo go​rą​co. Po​win​na się od​wró​cić i czym prę​dzej odejść, ale tkwi​ła w miej​scu jak wro​śnię​ta w pod​ło​gę, nie mo​gąc ode​rwać od nie​go oczu. Choć od​kąd za​miesz​ka​ła pod jego da​chem, kon​se​kwent​nie trzy​mał się od niej z da​le​ka, ogar​nę​ła ją na​gle prze​moż​na tę​sk​no​ta i za​pra​gnę​ła paść mu w ra​mio​na. Są​dzi​ła, że jego wi​dok z cza​sem jej spo​wsze​dnie​je, ale jej na​dzie​je oka​za​ły się płon​ne. Im czę​ściej go wi​dy​wa​ła, tym bar​dziej wy​da​wał jej się atrak​cyj​ny. Jak ża​den inny męż​czy​zna za​wró​cił jej w gło​wie na tyle, że nie mo​gła przy nim ufać sa​mej so​bie. Wła​śnie z tego po​wo​du po​sta​no​wi​ła z nim po​roz​ma​wiać. Chcia​ła go uprze​dzić, że re​zy​gnu​je z pra​cy. Le​piej, żeby ode​szła za​wcza​su, za​nim zu​peł​nie utra​ci sa​mo​kon​tro​lę i zro​bi coś głu​pie​go. On na szczę​cie po​zo​sta​wał od​por​ny na jej wdzię​ki. Jej obec​ność zu​peł​nie nie ro​bi​ła na nim wra​że​nia. Je​śli w ogó​le ją za​-

uwa​żał, wy​da​wał się lek​ko roz​ba​wio​ny. – Lor​dzie West​mo​or – po​wie​dzia​ła, ze​braw​szy się na od​wa​gę. Za​brzmia​ło to jak szept, bo na​gle za​schło jej w gar​dle. – Lor​dzie West​mo​or – spró​bo​wa​ła po​now​nie, tym ra​zem znacz​nie do​no​śniej. Ob​ró​cił się z unie​sio​ny​mi brwia​mi, któ​re znik​nę​ły pod pa​smem wło​sów upar​cie opa​da​ją​cych na czo​ło. W jego oczach za​mi​go​ta​ła iskra emo​cji, ale zga​sła tak szyb​ko, że Rose nie zdą​ży​ła jej roz​szy​fro​wać. Może dla​te​go, że jej uwa​gę przy​ku​ła struż​ka potu, któ​ra spły​wa​ła mu ze skro​ni po po​licz​ku. Nie wie​dzieć cze​mu Rose za​pra​gnę​ła prze​su​nąć po niej ję​zy​kiem. A gdy to so​bie uzmy​sło​wi​ła, ode​bra​ło jej mowę. – Pan​na Ni​gh​tin​ga​le… Co pani tu​taj robi? – Ro​zej​rzał się, jak​by szu​kał ko​goś za jej ple​ca​mi. – Nie po​win​na pani przy​cho​dzić tu sama. Koń, któ​re​go czy​ścił, tup​nął nie​ocze​ki​wa​nie, przy​pra​wia​jąc ją o atak pa​ni​ki. Od​sko​czy​ła jak opa​rzo​na, po czym wy​pu​ści​ła gło​śno po​wie​trze. Ja​cob po​kle​pał zwie​rzę po za​dzie. – Już do​brze, zło​śni​ku. Za​cho​wuj się, mamy go​ścia. Za​raz się tobą zaj​mę. Po​słał jej za​chę​ca​ją​cy uśmiech, od​sła​nia​jąc przy tym uj​mu​ją​ce do​łecz​ki w po​licz​kach. Rose po​czu​ła mro​wie​nie w żo​łąd​ku. Nie​ła​two bę​dzie się oprzeć jego uro​ko​wi. – Sta​ry ner​wus jest za​zdro​sny. Do​ma​ga się mo​jej nie​po​dziel​nej uwa​gi. – Je​śli cho​wa się pan przed nim tak samo jak przede mną, to pew​nie się za pa​nem stę​sk​nił. – Nie cho​wam się przed pa​nią, pan​no Ni​gh​tin​ga​le. Wi​du​je​my się przy ko​la​cji za każ​dym ra​zem, kie​dy aku​rat je​stem w domu. A po​tem spo​ty​ka​my się w ba​wial​ni, po po​sił​ku. Ele​gia Graya w pani wy​ko​na​niu bar​dzo przy​pa​dła mi do gu​stu. Tak bar​dzo, że wy​szedł po dwóch kwa​dran​sach od chwi​li, gdy za​czę​ła czy​tać.

– Cho​dzi​ło mi o to, że nie mie​li​śmy oka​zji po​roz​ma​wiać na osob​no​ści. – Nie roz​ma​wia​my na osob​no​ści, bo nie po​win​ni​śmy tego ro​bić. Jako dama do to​wa​rzy​stwa mo​jej bab​ci… – Wła​śnie o tym chcia​łam z pa​nem po​mó​wić. Spoj​rzał na nią ze zdzi​wie​niem i odro​bi​ną zło​ści. Cho​ciaż, może to było coś in​ne​go niż złość? – Coś pa​nią nie​po​koi? A może służ​ba nie trak​tu​je pani z na​le​ży​tym sza​cun​kiem? Je​śli tak… – Nie, skąd​że. Nie o to idzie. Wszy​scy są dla mnie bar​dzo mili. – Uprze​dza​ją​co wręcz uprzej​mi. Jak​by była co naj​mniej hra​bi​ną albo i samą księż​ną. Praw​dę mó​wiąc, to ksią​żę był pro​ble​mem. Czu​ła się nie​swo​jo, wie​dząc, że miesz​ka​ją pod tym sa​mym da​chem. Po​tra​fi​ła na​wet wy​czuć, kie​dy jest w domu. W do​dat​ku drę​czy​ła ją za​trwa​ża​ją​ca po​trze​ba prze​by​wa​nia w jego bli​sko​ści. Ileż to razy mia​ła ocho​tę go zna​leźć, żeby choć przez chwi​lę na​sy​cić oczy jego wi​do​kiem? Co​raz trud​niej jej było się przed tym po​wstrzy​mać. A prze​cież był tyl​ko jej chle​bo​daw​cą, ni​kim wię​cej. Po​wta​rza​ła to so​bie do znu​dze​nia, ale i tak nie​ustan​nie o nim my​śla​ła. Na okrą​gło roz​pa​mię​ty​wa​ła jego po​ca​łun​ki i albo nie mo​gła przez nie​go za​snąć, albo śnił jej się ca​ły​mi no​ca​mi. Nie po​win​na była przyj​mo​wać tej po​sa​dy. Od sa​me​go po​cząt​ku wie​dzia​ła, że to fa​tal​ny po​mysł. Nie po​zwo​li, żeby spro​wa​dził ją na złą dro​gę wpły​wo​wy ary​sto​kra​ta. Ta​kie hi​sto​rie ni​g​dy do​brze się nie koń​czą. West​mo​or zmarsz​czył brwi i odło​żyw​szy na bok zgrze​bło, wy​tarł ręce. – Wi​dzę, że coś pa​nią na​praw​dę mar​twi. W prze​ciw​nym ra​zie nie przy​szła​by pani za mną do staj​ni. – Wy​szedł z bok​su i sta​nął tuż obok niej. Onie​śmie​lo​na jego wzro​stem in​stynk​tow​nie zro​bi​ła krok w tył i opar​ła się o fi​lar. Nie​mal na​tych​miast pod​sko​czy​ła jak opa​rzo​na, gdy je​den z koni za​czął par​skać za jej ple​ca​mi. Ksią​żę po​kle​pał be​stię po kar​ku, dru​gą ręką uj​mu​jąc Rose pod ło​kieć. Po​czu​ła cie​pło w ca​łym cie​le, choć do​ty​kał jej nie

dłu​żej niż kil​ka se​kund. – Spo​koj​nie – ode​zwał się tym sa​mym ko​ją​cym to​nem, któ​re​go uży​wał, gdy prze​ma​wiał do wierz​chow​ca. – Niech się pani nie boi. Nie zro​bią pani krzyw​dy. Każ​dy stoi w bok​sie i jest uwią​za​ny. Poza tym to bar​dzo ła​god​ne zwie​rzę​ta. Za​czerp​nę​ła głę​bo​ko tchu, usi​łu​jąc się uspo​ko​ić. Na próż​no. Splo​tła dło​nie i prze​łknę​ła ner​wo​wo śli​nę. – Chcę wró​cić na daw​ną po​sa​dę – oznaj​mi​ła w de​spe​ra​cji. Pro​szę, pro​szę, tyl​ko po​zwól mi odejść, mo​dli​ła się w du​chu. Jake zwy​kle nie lu​bił, gdy mu prze​szka​dza​no. Zwłasz​cza w staj​ni, któ​ra była wła​ści​wie je​dy​nym miej​scem, gdzie nikt nie śmiał za​kłó​cać mu spo​ko​ju. Tyl​ko tu​taj mógł bez prze​szkód ze​brać my​śli i po​być chwi​lę sam. Tym bar​dziej nie po​tra​fił so​bie wy​tłu​ma​czyć, dla​cze​go tak bar​dzo ucie​szył go wi​dok Rose. Do tej pory na wszel​ki wy​pa​dek sta​ran​nie jej uni​kał. Miał na​dzie​ję, że dzię​ki temu jego fa​scy​na​cja po​wo​li wy​ga​śnie. Dżen​tel​men nie może prze​cież czy​nić awan​sów ko​bie​cie, któ​ra miesz​ka pod jego da​chem. Przy​glą​dał jej się chwi​lę, gdy sta​ła przed nim z za​ci​śnię​ty​mi dłoń​mi i nie​złom​ną de​ter​mi​na​cją w oczach. Nie za​mie​rzał za​trzy​my​wać jej siłą, ale ja​koś nie mógł po​go​dzić się z my​ślą, że mia​ła​by wró​cić do klu​bu i do swe​go nędz​ne​go lo​kum w Che​ap​si​de. – Mam ro​zu​mieć, że za​miast pra​co​wać dla mo​jej bab​ci, wo​lisz szo​ro​wać pod​ło​gi i miesz​kać w za​ro​śnię​tej bru​dem, za​szczu​rzo​nej no​rze? W oko​li​cy peł​nej zło​dziei i włó​czę​gów? – Kie​dy wy​pro​wa​dza​ła go z rów​no​wa​gi, znów za​czy​nał zwra​cać się do niej po imie​niu. – Wy​bacz, ale trud​no mi w to uwie​rzyć, Rose. – W moim miesz​ka​niu z pew​no​ścią nie jest brud​no. I nie ma w nim żad​nych szczu​rów. Zda​je się, że po​sta​no​wi​ła unik​nąć od​po​wie​dzi na jego pro​ste py​ta​nie. Przy​su​nął się, żeby od​ciąć jej dro​gę uciecz​ki.

– Cho​dzi o bab​cię? Jest zbyt ob​ce​so​wa? A może nad​mier​nie draż​li​wa? Wiem, że nie grze​szy cier​pli​wo​ścią. Przy​wy​kła do tego, że za​wsze sta​wia na swo​im. Chcesz, że​bym z nią po​roz​ma​wiał? – Pań​ska bab​cia ma aniel​ską cier​pli​wość. To ja cały czas czu​ję się jak oszust​ka. Cią​gle musi mi tłu​ma​czyć naj​prost​sze rze​czy. Praw​dzi​wa dama do​sko​na​le by to wszyst​ko wie​dzia​ła. I to ma być po​wód, żeby re​zy​gno​wać z do​brej po​sa​dy? – po​my​ślał zdu​mio​ny. – Chce być po​moc​na – stwier​dził z prze​ko​na​niem. Są​dząc po tym, jak się wzdry​gnę​ła, jego za​pew​nie​nia nie przy​nio​sły po​żą​da​ne​go efek​tu. – Je​steś by​stra. Bar​dzo szyb​ko się uczysz – do​dał, wzru​sza​jąc ra​mio​na​mi. Nie​ste​ty to też nie po​mo​gło. Po​wścią​gnął gniew i po​sta​no​wił od​wo​łać się do jej zdro​we​go roz​sąd​ku. – Two​je oba​wy są zu​peł​nie bez​za​sad​ne, moja dro​ga. Ko​bie​ta nie musi mieć ty​tu​łu, żeby uwa​ża​no ją za damę. To kwe​stia od​po​wied​nie​go spo​so​bu by​cia. Rę​czę, że wszy​scy będą cię tak trak​to​wać, o ile sama o to za​dbasz. Nie wy​glą​da​ła na prze​ko​na​ną. – Poza tym nie mo​żesz te​raz odejść. Przy to​bie bab​cia na​bra​ła we​rwy, znów za​czę​ła być sobą. Nie wi​dzia​łem jej ta​kiej od daw​na. Nie idzie na​wet o to, że jej po​ma​gasz. Wy​star​czy sama two​ja obec​ność. Za​nim się po​ja​wi​łaś, nie zda​wa​łem so​bie spra​wy, jak bar​dzo do​ku​cza jej sa​mot​ność. Jej oczy zro​bi​ły się okrą​głe jak spodki, a upór nie​co osłabł, ale tyl​ko na mo​ment. – Nie​ba​wem przy​jeż​dża pań​ska sio​stra. Je​stem pew​na, że… – Ele​anor nie za​ba​wi u nas zbyt dłu​go. A kie​dy wy​je​dzie, bab​cia zno​wu zo​sta​nie sama. Po​sła​ła mu po​dejrz​li​we spoj​rze​nie. – Może ją pan prze​cież po​pro​sić, żeby zo​sta​ła nie​co dłu… – Nie, nie mogę – prze​rwał jej w pół sło​wa. Za​brzmia​ło to bar​dzo ob​ce​so​wo. Ni​cze​go nie wskó​ra, je​śli bę​dzie dla niej nie​mi​ły. Szko​puł w tym, że trud​no mu było roz​ma​wiać o sio​-

strze. Zresz​tą i tak po​wie​dział za dużo. – Wy​bacz, nie chcia​łem być nie​uprzej​my. Idzie o to, że Ele​anor nie lubi, gdy ktoś się wtrą​ca w jej ży​cie. Poza tym nie mogę od niej wy​ma​gać, żeby prze​ję​ła moje obo​wiąz​ki. Sama ma spo​ro na gło​wie. – Ku​si​ło go, żeby się jej zwie​rzyć, ale uznał, że nie ma pra​wa obar​czać jej wła​sny​mi tro​ska​mi. – Moja sio​stra to nie two​ja… – To nie moja spra​wa – do​koń​czy​ła za nie​go. – Nie musi pan przy mnie prze​bie​rać w sło​wach. Jed​nak może jej się nie spodo​bać, że ktoś taki jak ja za​bie​ga o wzglę​dy jej bab​ci. – Nic po​dob​ne​go. Za​pew​niam cię, że Ele​anor ucie​szy się, wi​dząc bab​cię w tak do​brym na​stro​ju. Tak samo jak ja się z tego cie​szę. – Ale… to nie w po​rząd​ku. Niech pan tyl​ko spoj​rzy na tę suk​nię. – Wy​glą​dasz… – urwał, żeby nie wy​rwa​ło mu się coś nie​sto​sow​ne​go. Miał ocho​tę rzec: „bo​sko” albo „cud​nie”. Ja​sno​kre​mo​wa su​kien​ka ide​al​nie uwy​dat​nia​ła jej zgrab​ną fi​gu​rę. Pod​kre​śla​ła krą​gło​ści w nie​wy​zy​wa​ją​cy spo​sób, a w do​dat​ku pięk​nie kon​tra​sto​wa​ła z zie​le​nią oczu Rose. Do​pie​ro te​raz za​uwa​żył, że ma wo​kół źre​nic zło​ci​ste plam​ki. Przy​cię​te i uło​żo​ne przez fry​zje​ra blond wło​sy oka​la​ły jej twarz, pod​kre​śla​jąc pięk​ne rysy. – Wy​glą​dasz do​kład​nie tak, jak po​win​naś – do​koń​czył, jak mu się zda​wa​ło bez​na​mięt​nie. Był pe​wien, że po​czu​ła​by się ura​żo​na, gdy​by wy​po​wie​dział swo​je my​śli na głos. – Sto​sow​nie do swo​jej obec​nej po​zy​cji. Spoj​rza​ła na nie​go z wy​rzu​tem. – Nie sza​ta czy​ni czło​wie​ka. Ca​łej mo​jej pen​sji nie wy​star​czy, żeby za​pła​cić za taki wy​twor​ny strój. Na wi​dok jej zgry​zo​ty ści​ska​ło mu się ser​ce. Miał ocho​tę ude​rzyć w coś pię​ścią. – Rose, bab​cia po​da​ro​wa​ła ci tę suk​nię w pre​zen​cie. Ura​zi​ła​byś ją, gdy​byś pró​bo​wa​ła za nią za​pła​cić. Chy​ba tego nie chcesz? – Nie, oczy​wi​ście, że nie – szep​nę​ła, spu​ściw​szy na mo​ment gło​wę. – Chcę tyl​ko wró​cić do daw​ne​go ży​cia. Ży​cia, któ​re znam i w któ​rym czu​ję się jak we wła​snej skó​rze.

Oparł ra​mię o fi​lar i zaj​rzał w jej za​chmu​rzo​ne oczy. Był pe​wien, że coś przed nim ukry​wa. – Po​wiedz mi, co na​praw​dę cię gnę​bi. – Pań​ska bab​cia chce mnie za​bie​rać w od​wie​dzi​ny do zna​jo​mych. A to prze​cież praw​dzi​we damy… Na pew​no przy​nio​sę jej wstyd i… – Non​sens. Ro​bisz z igły wi​dły. To​wa​rzy​skie wi​zy​ty to nie ko​niec świa​ta. Zna​ko​mi​cie so​bie po​ra​dzisz. To nic trud​ne​go. – Może dla pana. Pan ma to we krwi, a ja… – W jej gło​sie po​ja​wi​ła się pa​ni​ka. Więc o to cho​dzi, po​my​ślał z trium​fem. Wresz​cie od​krył źró​dło jej trosk, w do​dat​ku wie​dział, jak temu za​ra​dzić. – W ta​kim ra​zie pój​dę z wami kil​ka razy i do​pil​nu​ję, że​byś nie po​peł​ni​ła ja​kiejś strasz​li​wej gafy. – Ry​zy​kow​ne po​su​nię​cie. Nie był pe​wien, czy zdo​ła utrzy​mać ręce przy so​bie. Je​śli za​cznie spę​dzać z nią wię​cej cza​su, po​ku​sa może się oka​zać zbyt sil​na. Poza tym musi jej wy​star​czyć sama jego obec​ność. Nie może pu​blicz​nie po​świę​cać jej zbyt wie​le uwa​gi, w prze​ciw​nym ra​zie przy​ja​ciół​ki bab​ci we​zmą ich na ję​zy​ki. – Jej lor​dow​ska mość przy​ję​ła za​pro​sze​nie na we​nec​kie śnia​da​nie[4] w Gre​en​wich. Skrzy​wił się mimo woli. Unio​sła brew z wy​raź​ną sa​tys​fak​cją. Jak​by wła​śnie wy​cią​gnę​ła asa z rę​ka​wa i wy​gra​ła całe roz​da​nie. O nie, tak ła​two jej nie pój​dzie. – Tym bar​dziej po​wi​nie​nem wam to​wa​rzy​szyć. To bę​dzie pierw​sze wyj​ście bab​ci od cza​su… – Za​czerp​nął głę​bo​ko tchu. – Od cza​su, gdy odzie​dzi​czy​łem ty​tuł. Mu​szę z nią iść. Obo​je bę​dzie​my ci wdzięcz​ni, je​śli zgo​dzisz się pójść z nami. – Wdzięcz​ni? – Ro​zu​miesz chy​ba, ja​kie to bę​dzie dla niej trud​ne. Lu​dzie na​dal będą jej skła​dać kon​do​len​cje, prze​ka​zy​wać wy​ra​zy współ​czu​cia. Bab​cia bę​dzie bar​dzo po​trze​bo​wa​ła two​je​go wspar​cia. Mo​je​go też, ale z ra​cji licz​nych obo​wiąz​ków nie mogę być przy niej za każ​dym ra​zem.

Po​ko​na​na zwie​si​ła ra​mio​na, a on po​czuł prze​moż​ną chęć, żeby ją po​ca​ło​wać. I prze​gnać precz jej oba​wy. Do​oko​ła nie było ży​wej du​szy, nikt by ich nie zo​ba​czył… – Nie ma po​wo​du się za​mar​twiać – rzekł za​miast tego. – To tyl​ko pik​nik nad rze​ką. Z kil​ko​ma star​szy​mi pa​nia​mi i ich mę​ża​mi. Prze​pro​wa​dzę cię przez to bez​bo​le​śnie. – Daje pan sło​wo? – za​py​ta​ła nie​chęt​nie. – Pań​ska bab​cia bę​dzie za​chwy​co​na. Boi się, że wkrót​ce zo​sta​nie pan kom​plet​nym od​lud​kiem. Nie po​wie​dzia​ła, że ona tak​że się ucie​szy z jego to​wa​rzy​stwa. Nie wie​dzieć cze​mu po​czuł się z tego po​wo​du za​wie​dzio​ny. – Mam obo​wią​zek to​wa​rzy​szyć wam obu. – W ta​kim ra​zie zo​sta​nę. Ale tyl​ko do cza​su, aż znaj​dzie pan ko​goś na moje miej​sce. Ko​goś lep​sze​go, kto bar​dziej się nada. – Zer​k​nę​ła na nie​go spod oka. – Musi mi pan obie​cać, że na​praw​dę za​cznie szu​kać ta​kiej oso​by. Nie ufa​ła mu. A może nie ufa​ła wszyst​kim męż​czy​znom? Po​nie​kąd słusz​nie. Za​ufa​nie nie na​le​ży się ni​ko​mu z ra​cji po​zy​cji czy uro​dze​nia, trze​ba na nie so​lid​nie za​pra​co​wać. Na za​ufa​nie ojca nie uda​ło mu się za​słu​żyć. Może dla​te​go te​raz, gdy cho​dzi​ło o Rose, nie za​mie​rzał się pod​da​wać. – Pójdź​my na kom​pro​mis. Je​że​li za czte​ry ty​go​dnie na​dal bę​dziesz chcia​ła odejść, nie będę się sprze​ci​wiał. Po​zwo​lę ci wró​cić na sta​rą po​sa​dę i za​pła​cę ci całą kwo​tę, któ​rą obie​ca​łem na po​cząt​ku. Pro​szę cię tyl​ko o jed​no. Ze wzglę​du na moją bab​cię za​sta​nów się nad tym jesz​cze. Może uznasz, że jed​nak war​to z nami zo​stać. – Kie​dy za​trud​niał ją jako damę do to​wa​rzy​stwa, za​pro​po​no​wał jej pen​sję, na któ​rą w klu​bie mu​sia​ła​by pra​co​wać co naj​mniej pięć lat. Pró​bo​wał ją prze​ku​pić? Ow​szem, ale zu​peł​nie go to nie obe​szło. Gdy jest się księ​ciem, zwy​kle do​sta​je się wszyst​ko, cze​go du​sza za​pra​gnie. To je​den z nie​licz​nych przy​wi​le​jów tak wy​so​kiej po​zy​cji. – Co ty na to? Na​my​śla​ła się przez chwi​lę, po czym ski​nę​ła po​wo​li gło​wą. – Do​brze, ale pierw​sze sie​dem dni już od​pra​co​wa​łam, więc

zga​dzam się tyl​ko na ko​lej​ne trzy ty​go​dnie. Nie​wie​le bra​ko​wa​ło, a ro​ze​śmiał​by się w głos. Po​do​bał mu się jej hart du​cha. – Aż tak ci u nas źle? Nasz dom to nie wię​zie​nie… – Za​mie​rza​ła coś po​wie​dzieć, ale ją uprze​dził: – Niech bę​dzie. Trzy ty​go​dnie. Wy​cią​gnął rękę. Uści​snę​ła ją, żeby przy​pie​czę​to​wać umo​wę. Nie po​tra​fił się oprzeć i uniósł jej dłoń do ust. Za​drża​ła, gdy na chwi​lę przy​ci​snął war​gi do jej pal​ców. Krew za​wrza​ła mu w ży​łach. Więc tyl​ko uda​je, że jest jej zu​peł​nie obo​jęt​ny. Jed​nak coś do nie​go czu​je. Nie po​wi​nien na​wet o tym my​śleć, a jed​nak po​słał jej swój naj​bar​dziej cza​ru​ją​cy uśmiech. – Do zo​ba​cze​nia na ko​la​cji, pan​no Ni​gh​tin​ga​le. Prze​dys​ku​tu​je​my ra​zem za​pro​sze​nia i usta​li​my, któ​re z nich za​apro​bo​wać. – Za​apro​bo​wać? – Tak, któ​re z nich przy​jąć. – No tak, na​tu​ral​nie. – Zer​k​nę​ła nie​uf​nie na ko​nie i wy​szła rów​nie ci​cho, jak się po​ja​wi​ła. Nie mia​ła zbyt szczę​śli​wej miny. Jake zmarsz​czył brwi. Po​stą​pił sa​mo​lub​nie, za​chę​ca​jąc ją, żeby zo​sta​ła? Z pew​no​ścią nie. Nie bę​dzie mu ła​two prze​by​wać w jej obec​no​ści i nie ulec po​ku​sie, by po​rwać ją w ra​mio​na. Cóż, cho​dzi przede wszyst​kim o do​bro bab​ci. To ona jest tu naj​waż​niej​sza. W ta​kim ra​zie dla​cze​go tak bar​dzo cie​szy go myśl o ko​la​cji?

ROZDZIAŁ PIĄTY Ja​cob uniósł bro​dę, cze​ka​jąc cier​pli​wie, aż jego po​ko​jo​wy we​pnie mu do fu​la​ru szma​rag​do​wą szpil​kę. Jej ciem​no​zie​lo​ny ko​lor przy​po​mi​nał mu ko​lor oczu Rose, choć te mia​ły o wie​le ja​śniej​szy od​cień. Na​gle usły​szał ja​kieś nie​zwy​kłe dźwię​ki i zdę​biał. – A niech mnie, Clac​ket, nu​cisz czy tyl​ko mi się zda​je? – Ow​szem, mi​lor​dzie. Zda​je się, że istot​nie nucę. Ze​chce mi pan wy​ba​czyć. – Słu​żą​cy od​su​nął się na wy​cią​gnię​cie ra​mie​nia, żeby spraw​dzić efekt swo​ich za​bie​gów. – Nie ma cze​go wy​ba​czać. Po pro​stu za​sta​na​wiam się, co cię do tego skło​ni​ło. – Jake sam miał ocho​tę coś za​nu​cić. Co było dość dziw​ne. Cho​dzi​ło prze​cież o zwy​kłą ko​la​cję. – Ra​dość, ja​śnie pa​nie. Ra​dość. Nic tak nie uszczę​śli​wia ka​mer​dy​ne​ra jak wi​dok jego pana w peł​nej kra​sie. Ja​śnie pan już daw​no nie oka​zy​wał za​in​te​re​so​wa​nia swo​im wy​glą​dem. Hm, rze​czy​wi​ście. Ostat​nio nie bar​dzo o sie​bie dbał, a dziś po​zwo​lił się ucze​sać i ogo​lić. – Za​tem uwa​żasz, że wła​śnie tak się pre​zen​tu​ję, jak to ują​łeś, „w peł​nej kra​sie”? Clac​ket wy​dął usta i wy​gła​dził mu rę​ka​wy. – Moż​na tak po​wie​dzieć. Tak, jest pra​wie ide​al​nie. Tyl​ko sur​dut moż​na by le​piej do​pa​so​wać. Wy​da​je się odro​bin​kę za duży, bo uby​ło panu tro​chę cia​ła, ale wy​star​czy ze​brać ździeb​ko szwy i bę​dzie w sam raz. Przed wy​pad​kiem le​d​wie mie​ścił się w ma​ry​nar​kę. Te​raz wkła​dał ją bez pro​ble​mu. Na​wet nie za​uwa​żył, że schudł. Zer​k​nął w lu​stro. Był znacz​nie szczu​plej​szy i bled​szy niż nie​gdyś. Jak i kie​dy to się sta​ło? Nie miał po​ję​cia. Po​czuł, że jest głod​ny. Jak​by rap​tem wró​cił mu wil​czy ape​tyt. A może wca​le nie cho​dzi​ło o je​dze​nie? Może zwy​czaj​nie

nie mógł się do​cze​kać ko​lej​nej słow​nej utarcz​ki z Rose? Za​mie​rzał przy​jąć całe mnó​stwo za​pro​szeń, któ​re do​sta​ła bab​cia. Nie miał naj​mniej​szych wąt​pli​wo​ści, że pan​na Ni​gh​tin​ga​le nie bę​dzie tym za​chwy​co​na i na​tych​miast za​cznie się z nim sprze​czać. Jesz​cze kil​ka mie​się​cy temu zi​gno​ro​wał​by wszyst​kie bez wy​jąt​ku wy​da​rze​nia to​wa​rzy​skie, któ​re la​tem od​by​wa​ły się w mie​ście. Nie miał naj​mniej​szej ocho​ty brać udzia​łu w nud​nych, zwy​kle ka​me​ral​nych zgro​ma​dze​niach. Pik​ni​ki, mu​si​ca​le, pro​szo​ne ko​la​cje, wie​czor​ki kar​cia​ne, a nade wszyst​ko po​ran​ne wi​zy​ty skła​da​ne pan​nom na wy​da​niu przy​pra​wia​ły go o ból zę​bów. Po​mi​mo na​le​gań bab​ci nie szu​kał żony. Nie był jesz​cze go​to​wy sta​nąć na ślub​nym ko​bier​cu. Był za to w peł​ni go​tów po​now​nie sta​wić czo​ła wy​twor​ne​mu to​wa​rzy​stwu. Od cza​su balu, któ​ry wy​pra​wił dla Fre​da i Geo​r​gia​ny z oka​zji ich ślu​bu, nie po​ka​zał się na żad​nym przy​ję​ciu. Pora prze​stać cho​wać się przed ludź​mi. Pal li​cho, że nie​życz​li​wi za​czną ob​wi​niać go za ple​ca​mi za wy​pa​dek ojca i bra​ta, no i pew​nie we​zmą na ję​zy​ki Rose. Nie bę​dzie się tym przej​mo​wał. Cie​szył się, że wpro​wa​dzi swo​ją pro​te​go​wa​ną na sa​lo​ny. Był bar​dzo cie​kaw jej re​ak​cji i szcze​rych opi​nii. Kto wie, może owe wy​ciecz​ki po Lon​dy​nie oka​żą się na tyle mę​czą​ce, że bę​dzie dzię​ki nim le​piej sy​piał? Nu​cąc pod no​sem, w do​sko​na​łym na​stro​ju zszedł do ba​wial​ni. Kil​ka mi​nut póź​niej do​łą​czył do nie​go Oli​ver Gre​go​ry. – Wy​glą​dasz o nie​bo le​piej, niż kie​dy cię ostat​ni raz wi​dzia​łem – stwier​dził Olly, zmie​rzyw​szy go wzro​kiem od stóp do głów. – Za to ty nie​szcze​gól​nie – od​parł West​mo​or. Gre​go​ry spra​wiał wra​że​nie udrę​czo​ne​go. – Skąd to na​głe za​pro​sze​nie? – Po​trze​bu​ję two​jej po​mo​cy. Przy​ja​ciel łyp​nął na nie​go po​dejrz​li​wie. – Coś po​dob​ne​go. No da​lej, wy​krztuś to wresz​cie. – Przy​je​cha​ła do nas w od​wie​dzi​ny ku​zyn​ka ze wsi. Zgo​dzi​ła się zo​stać damą do to​wa​rzy​stwa bab​ci. Jako że nie przy​wy​-

kła do wiel​ko​miej​skie​go blich​tru, po​trze​bu​je nie​co więk​sze​go oby​cia. Nie​for​mal​na ko​la​cja w gro​nie życz​li​wych zna​jo​mych do​da​ła​by jej od​wa​gi i pew​no​ści sie​bie. Za​nim wy​pu​ści​my ją na sze​ro​kie wody i zo​sta​wi​my har​piom na po​żar​cie. – Pro​win​cjusz​ka na sa​lo​nach? Boga w ser​cu nie masz, chło​pie? Co ta bie​dacz​ka ci zro​bi​ła? Choć​by​śmy wy​cho​dzi​li ze skó​ry, żeby oszli​fo​wać ten twój dia​ment, i tak ani chy​bi po​łkną ją żyw​cem. – Może byś cho​ciaż za​cze​kał z są​da​mi, aż ją po​znasz? W każ​dym ra​zie ja i bab​cia je​ste​śmy do​brej my​śli. – A niech mnie, West​mo​or. Co ci strze​li​ło do gło​wy? Ze wszyst​kich two​ich dzi​wacz​nych po​my​słów ten wy​da​je się naj​dur​niej​szy. Prze​sze​dłeś sa​me​go sie​bie, ale co mi tam. Chęt​nie spę​dzę z wami go​dzi​nę czy dwie. Lu​bię two​ją bab​cię. Za​wsze jest dla mnie miła. Poza tym sko​ro na​praw​dę za​mie​rzasz na​mie​szać w to​wa​rzy​skim świat​ku, za nic tego nie prze​pusz​czę. Za​po​wia​da się nie​zła za​ba​wa. Jako chło​piec Oli​ver ro​bił wszyst​ko, żeby nie da​wać ni​ko​mu po​wo​dów do kry​ty​ki jego oso​by. In​ny​mi sło​wy był wzo​rem do​bre​go wy​cho​wa​nia i wszel​kich cnót. Na​tych​miast się zo​rien​tu​je, czy Rose jest go​to​wa sta​wić czo​ła bez​li​to​snej lon​dyń​skiej śmie​tan​ce. Co wię​cej wy​ra​zi swo​je zda​nie, nie owi​ja​jąc w ba​weł​nę. – Będę ci wdzięcz​ny za szcze​rą opi​nię. – Oczy​wi​ście, nie ma o czym mó​wić. Obaj od​wró​ci​li gło​wy, gdy otwo​rzy​ły się drzwi i sta​nę​ły w nich damy. – Do​bry wie​czór, mi​la​dy – rzekł Gre​go​ry, zwra​ca​jąc się do księż​nej wdo​wy. – Oli​ver, jak miło cię wi​dzieć – ode​zwa​ła się star​sza pani. – Pan​no Ni​gh​tin​ga​le, po​zwo​li pani, że przed​sta​wię. Pan Oli​ver Gre​go​ry, przy​ja​ciel mo​je​go wnu​ka. Rose dy​gnę​ła na po​wi​ta​nie. Jej ukło​no​wi nie moż​na było nic za​rzu​cić. Oka​zał się do​kład​nie taki, jaki na​le​żał się dżen​tel​me​no​wi bez ty​tu​łu. Nie za ni​ski i nie za dłu​gi. Bab​cia zdą​ży​ła ją już tego i owe​go na​uczyć. Za​pew​ne chcia​ła jej oszczę​dzić

ewen​tu​al​nych upo​ko​rzeń. – Może odro​bi​nę bran​dy, bab​ciu? – za​pro​po​no​wał Jake. – Rose? – Pan​na Ni​gh​tin​ga​le nie pije moc​ne​go al​ko​ho​lu – po​in​for​mo​wa​ła księż​na. – Za to ja ow​szem, nie od​mó​wię cze​goś moc​niej​sze​go. – A co pani po​wie na kie​li​sze​czek or​sza​dy[5] albo ra​ta​fii[6], pan​no Ni​gh​tin​ga​le? – za​ofe​ro​wał Oli​ver. Choć jego mina nie zdra​dza​ła żad​nych emo​cji, West​mo​or był pe​wien, że przy​ja​ciel przy​glą​da jej się ukrad​kiem jak eks​po​na​to​wi w mu​zeum. I bez wąt​pie​nia spodo​ba​ło mu się to, co zo​ba​czył. – Bar​dzo chęt​nie, dzię​ku​ję. – Jak na gust Ja​co​ba jej uśmiech był odro​bi​nę za​nad​to życz​li​wy. Rzecz ja​sna nie po​wie​dział tego na głos, za to od​cią​gnął ją na bok, gdy tyl​ko Gre​go​ry wrę​czył jej kie​li​szek. Niech Olly po​ga​wę​dzi so​bie z bab​cią. Daw​no się nie wi​dzie​li, więc mie​li spo​ro do nad​ro​bie​nia. – Kie​dy mó​wisz „tak”, po​win​naś to ro​bić nie​co bar​dziej wy​nio​śle – po​in​stru​ował su​ro​wym to​nem. – Nie ma po​trze​by prze​sad​nie się wdzię​czyć. W koń​cu nie po​da​ro​wał ci gwiazd​ki z nie​ba, speł​nił tyl​ko to​wa​rzy​ski obo​wią​zek, jak przy​sta​ło na dżen​tel​me​na. – Prze​pra​szam. Nie wie​dzia​łam. – I nie prze​pra​szaj. Dama ni​g​dy za nic nie prze​pra​sza. Za​wsze ma ra​cję, co do więk​szo​ści spraw. To jest… w od​po​wied​nich oko​licz​no​ściach. Zmarsz​czy​ła brwi. – Nie mam po​ję​cia, o czym pan mówi. Nic dziw​ne​go. Sam nie bar​dzo wie​dział, o co mu idzie. Do dia​ska. Nie wol​no mu my​śleć o niej jak o swo​jej ko​bie​cie ani tym bar​dziej oka​zy​wać za​zdro​ści. Ow​szem, po​ca​ło​wał ją kil​ka razy, ale to było, za​nim do​wie​dział się, kim jest i za​nim za​pro​po​no​wał jej po​sa​dę we wła​snym domu. Te​raz miesz​ka​ją pod jed​nym da​chem, a ona znaj​du​je się pod jego opie​ką. Nie ma pra​wa jej tknąć. – Nie​waż​ne. Sama się zo​rien​tu​jesz, w czym rzecz.

Ma​jor​do​mus za​dzwo​nił na ko​la​cję. Oli​ver po​szedł przo​dem, eskor​tu​jąc bab​cię, tym​cza​sem Jake po​dał ra​mię Rose. W ja​dal​ni przy​glą​da​li się przez chwi​lę, jak Gre​go​ry od​su​wa księż​nej krze​sło, a ta za​sia​da przy sto​le. Ta mała de​mon​stra​cja wy​star​czy​ła, by pan​na Ni​gh​tin​ga​le bez​błęd​nie po​wtó​rzy​ła całą pro​ce​du​rę. Jak​by mia​ła ta​kie rze​czy we krwi. Ja​cob był z niej bar​dzo dum​ny. Zu​peł​nie jak​by to jemu za​wdzię​cza​ła ów na​tu​ral​ny dar i by​strość umy​słu. Nie​po​trzeb​nie się o nią mar​twił. Od​krył tak​że, że od​czu​wa przy niej nie​wy​tłu​ma​czal​ny spo​kój. Po​si​łek upły​nął pod zna​kiem uprzej​mej kon​wer​sa​cji, co nie zna​czy, że cał​kiem spo​koj​nie. Jake co naj​mniej kil​ka razy miał ocho​tę roz​kwa​sić Gre​go​ry’emu nos, gdy ten bez​wstyd​nie flir​to​wał z Rose. Nie po​mo​gła na​wet świa​do​mość, że Olly robi to na jego ży​cze​nie i wła​ści​wie wy​świad​cza mu przy​słu​gę. Sam go prze​cież pro​sił, żeby po​mógł jej na​brać ogła​dy. Gdy po​da​no de​ser, pan​na Ni​gh​tin​ga​le wy​raź​nie opa​dła z sił. Blask w jej oczach zde​cy​do​wa​nie przy​gasł. W jego miej​sce po​ja​wi​ło się znu​że​nie, a uśmiech przy​cho​dził jej z co​raz więk​szym tru​dem. – Pa​no​wie wy​ba​czą – uli​to​wa​ła się nad nią księż​na. – Rose i ja uda​my się do sa​lo​nu na her​ba​tę. Zo​sta​wi​my was, że​by​ście mo​gli spo​koj​nie po​ga​wę​dzić przy szkla​necz​ce por​to. Do​łą​czysz do nas póź​niej, Oli​ver? – Da​ru​je pani, mi​la​dy, ale mam inne zo​bo​wią​za​nia na dzi​siej​szy wie​czór. – Gre​go​ry pod​niósł się zza sto​łu i po​mógł sta​rusz​ce wstać. West​mo​or po​dał ra​mię Rose. – Miło mi było pa​nią po​znać, pan​no Ni​gh​tin​ga​le – rzekł Olly, po​chy​la​jąc się nad jej ręką. – Mam na​dzie​ję, że nie​ba​wem będę miał przy​wi​lej po​now​ne​go spo​tka​nia z pa​nią. Zmarsz​czy​ła czo​ło, jak​by po​trze​bo​wa​ła chwi​li, żeby do​tarł do niej sens jego słów. Po​tem po​sła​ła mu uro​czy słod​ki uśmiech. Jake rap​tem do​strzegł, że jego przy​ja​ciel jest sta​now​czo zbyt przy​stoj​ny. Le​d​wie się po​wstrzy​mał, żeby nie chwy​cić go za fra​ki i nie wy​rzu​cić z po​ko​ju. – Je​śli wy​bie​ra się pan na śnia​da​nie do lady De​ar​bo​ur​ne, to

ów przy​wi​lej z pew​no​ścią pana nie omi​nie – od​par​ła Rose. Gre​go​ry od​wza​jem​nił jej uśmiech. – Za nic tego nie prze​ga​pię. Ukło​ni​ła się i wraz z bab​cią znik​nę​ła w ko​ry​ta​rzu. – I co o niej my​ślisz? – za​py​tał Ja​cob, kie​dy za​mknę​ły się drzwi. – Wspa​nia​ła mło​da ko​bie​ta – od​parł Olly. – Je​stem za​chwy​co​ny. Mar​twi mnie tyl​ko jed​no. – Co mia​no​wi​cie? – Two​je in​ten​cje, przy​ja​cie​lu. To nie​win​na dziew​czy​na. Mam na​dzie​ję, że nie igrasz z jej uczu​cia​mi. – Na​tu​ral​nie, że nie. – To do​brze. Wi​dzia​łem, jak na cie​bie pa​trzy. Po​sta​raj się nie zła​mać jej ser​ca. Jake na​tych​miast się zje​żył, ale Gre​go​ry nie dał mu dojść do sło​wa. – Da​ruj, bra​cie, ale mu​szę już iść. Na​wia​sem mó​wiąc, moja wi​zy​ta w jed​nym z pa​ry​skich klu​bów oka​za​ła się nie​zwy​kle owoc​na. Wpa​dłem na kil​ka no​wych po​my​słów. – Za​mie​rzasz wpro​wa​dzić je w ży​cie w klu​bie? – Nie ina​czej. Od ja​kie​goś cza​su tra​ci​my klien​te​lę. Trze​ba temu za​ra​dzić. – Za​czy​na do​skwie​rać im nuda. Ja też je​stem znu​dzo​ny. Spo​wsze​dnia​ła mi co​dzien​na ru​ty​na. W do​dat​ku mam te​raz mnó​stwo in​nych obo​wiąz​ków. Może po​win​ni​śmy raz na za​wsze po​zbyć się tego miej​sca? – Nie mo​że​my tego zro​bić. Nie wy​ba​czył​bym so​bie, gdy​by Ni​cho​las wró​cił i do​wie​dział się, że sprze​da​li​śmy klub. Wciąż się łu​dzi​li, że ich za​gi​nio​ny przy​ja​ciel lada mo​ment cu​dow​nie się od​naj​dzie. – Masz ra​cję. Le​piej z tym po​cze​kać. Oby​dwaj wie​dzie​li, że za​trzy​ma​ją klub, na​wet je​śli już ni​g​-

dy nie zo​ba​czą Nic​ka. Tyl​ko tak mo​gli uczcić jego pa​mięć. Ja​cob od​pro​wa​dził Oli​ve​ra do drzwi i nie​mal wbiegł po scho​dach do ba​wial​ni. Do​pie​ro na gó​rze zo​rien​to​wał się, że na​wet nie tknął por​to. Tak bar​dzo mu się spie​szy​ło do Rose, że zu​peł​nie o tym za​po​mniał. Niech to dia​bli… Rose le​ża​ła w łóż​ku, wpa​tru​jąc się w bal​da​chim. Kto by po​my​ślał? Kto wie, może obu​dzi się rano i od​kry​je, że to tyl​ko sen? A ra​czej kosz​mar… Ża​den ary​sto​kra​ta nie po​mógł​by bez​in​te​re​sow​nie ko​bie​cie ta​kiej jak ona. Nie​trud​no się do​my​ślić, cze​go może od niej chcieć. Twier​dził, że przy​jął ją pod swój dach z po​wo​du bab​ci, ale czy mo​gła mu wie​rzyć? Wes​tchnę​ła cięż​ko i prze​wró​ci​ła się na bok. Był śro​dek nocy, a sen wciąż nie przy​cho​dził. Wie​dzia​ła, że w domu jest duża bi​blio​te​ka. Jesz​cze w niej nie była, bo zwy​kle czy​ta​ła ka​za​nia, któ​re księż​na trzy​ma​ła w swo​im po​ko​ju. Po​sta​no​wi​ła po​szu​kać cze​goś bar​dziej zaj​mu​ją​ce​go. Wsta​ła i po​de​szła do okna. Kie​dy wy​glą​da​ła przez nie kil​ka go​dzin wcze​śniej, ksią​żę wła​śnie gdzieś wy​cho​dził. Za​pew​ne wy​brał się do klu​bu. Nie było jej do​brze z tą my​ślą. W klu​bie pra​co​wa​ło mnó​stwo in​nych ko​biet, któ​re chęt​nie… Nie, le​piej so​bie tego nie wy​obra​żać. Nie wie​dzieć cze​mu przy​po​mnia​ła so​bie o Flo. Zo​sta​wi​ła jej wia​do​mość o tym, że zna​la​zła lep​szą pra​cę, ale nie mia​ła oka​zji na​le​ży​cie się po​że​gnać. Przy​ja​ciół​ka na pew​no za nią tę​sk​ni. Ona jed​na przej​mo​wa​ła się jej lo​sem. Obie​ca​ła so​bie, że znaj​dzie spo​sób, żeby się z nią spo​tkać i o wszyst​kim jej opo​wie​dzieć. Na​rzu​ci​ła szla​frok i za​pa​liw​szy świe​cę, wy​szła na ko​ry​tarz. Bi​blio​te​ka mie​ści​ła się w prze​ciw​le​głym skrzy​dle domu. Księż​na za​pro​wa​dzi​ła ją tam na sa​mym po​cząt​ku, kie​dy opro​wa​dza​ła ją po re​zy​den​cji. Gdy do​tar​ła na miej​sce, bez wa​ha​nia otwo​rzy​ła po​dwój​ne drzwi i z za​cie​ka​wie​niem zaj​rza​ła do środ​ka. Przez do​brą mi​nu​tę tkwi​ła w miej​scu, sy​cąc oczy wi​do​kiem pó​łek wy​peł​nio​nych książ​ka​mi. Bie​gły od su​fi​tu do pod​ło​gi, a ona ni​g​dy wcze​śniej nie wi​dzia​ła cze​goś po​dob​ne​go. Uno​sząc świecz​nik, prze​stą​pi​ła próg i pi​snę​ła, usły​szaw​szy za ple​ca​mi ja​kiś dźwięk. Ser​ce nie​mal wy​sko​czy​ło jej z pier​si.

Ro​zej​rza​ła się w po​pło​chu i unio​sła brwi. – Wa​sza lor​dow​ska mość? – wy​szep​ta​ła bez tchu. Ksią​żę przy​glą​dał jej się zza biur​ka za​sła​ne​go pa​pie​ra​mi. W świe​tle księ​ży​ca jego ko​szu​la wy​da​wa​ła się jesz​cze biel​sza. – Rose – po​wie​dział, pod​no​sząc się na nogi. Za​ję​ta oglą​da​niem bi​blio​te​ki, w pierw​szej chwi​li w ogó​le go nie za​uwa​ży​ła. – Cze​mu sie​dzi pan po ciem​ku? Wy​pu​ścił gło​śno po​wie​trze i roz​pro​sto​wał ple​cy. – Pew​nie za​sną​łem i nie za​uwa​ży​łem, że zga​sły świe​ce. – Pra​co​wał pan? By​łam pew​na, że pan wy​szedł. – Śle​dzi pani każ​dy mój ruch, pan​no Ni​gh​tin​ga​le? – za​py​tał lo​do​wa​tym to​nem. – Nie, skąd​że. Tak się skła​da, że w dro​dze do staj​ni prze​cho​dzi pan tuż pod moim oknem. Aku​rat wy​glą​da​łam na dzie​dzi​niec. – No tak, oczy​wi​ście. Wy​bacz. Istot​nie, zmie​rza​łem iść do… za​mie​rza​łem wyjść, ale się roz​my​śli​łem. Nie są​dzi​ła, że aż tak ją to ucie​szy. – Nad czym pan pra​cu​je? Ode​rwał wzrok od jej twa​rzy i zer​k​nął nie​chęt​nie na gru​be re​je​stry, któ​re za​le​ga​ły na biur​ku. – Prze​glą​dam księ​gi ra​chun​ko​we. – Są​dzi​łam, że za​trud​nia pan do tego lu​dzi. – Ow​szem, ale to tyl​ko pra​cow​ni​cy. Od cza​su do cza​su mu​szę spraw​dzić, czy wszyst​ko się zga​dza. Po​dob​nie jak go​spo​dy​ni spraw​dza pra​cę słu​żą​cych, któ​re jej pod​le​ga​ją, po​my​śla​ła, ki​wa​jąc gło​wą. – Jest śro​dek nocy. Co cię spro​wa​dza do mo​je​go ga​bi​ne​tu? – Wy​da​wa​ło mi się, że to bi​blio​te​ka. – W po​miesz​cze​niach prze​zna​czo​nych na biu​ro cią​gle krę​cą

się ja​cyś lu​dzie: moi se​kre​ta​rze, ple​ni​po​tent… Tu​taj mi wy​god​niej. Nikt mi nie prze​szka​dza. – W ta​kim ra​zie pój​dę już. Nie chcę panu za​wa​dzać. – Nie, za​cze​kaj. Przy​szłaś prze​cież po książ​kę. Po​mo​gę ci zna​leźć coś cie​ka​we​go. – Nie są​dzi​łam, że ma​cie aż tak wiel​kie zbio​ry. Nie wie​dzia​ła​bym na​wet, od cze​go za​cząć. Po​szu​kam cze​goś in​nym ra​zem. – Na​le​gam. – Ob​szedł biur​ko i za​pa​lił świe​cę od jej świe​cy. – Chcia​ła​byś prze​czy​tać coś kon​kret​ne​go? Po​czu​ła jego przy​jem​ny za​pach. I cie​pło jego cia​ła. Za​drża​ła bez​wied​nie. Nie ze stra​chu. To był dreszcz przy​jem​no​ści. Z wy​sił​kiem zmu​si​ła się, żeby wró​cić do roz​mo​wy. – Coś in​ne​go niż ka​za​nia, któ​re tak lubi pań​ska bab​cia. Tro​chę mi się już znu​dzi​ły. Obo​je uśmiech​nę​li się w tym sa​mym mo​men​cie. – Mamy tu prak​tycz​nie wszyst​ko. Cze​go tyl​ko du​sza za​pra​gnie: atla​sy, książ​ki po​dróż​ni​cze, przy​rod​ni​cze… A może wo​la​ła​byś coś lżej​sze​go? Na przy​kład ja​kąś po​wieść Wal​te​ra Scot​ta albo Hen​ry’ego Fiel​din​ga? Za​miast sku​pić się na tym, co do niej mówi, roz​ko​szo​wa​ła się uro​kli​wą bar​wą jego gło​su – gło​su, któ​ry zda​wał się przy​cią​gać ją co​raz bli​żej i bli​żej. Kie​dy ksią​żę za​czął się prze​cha​dzać po​mię​dzy re​ga​ła​mi i wy​mie​niać ty​tu​ły ko​lej​nych to​mów, siłą woli na​ka​za​ła so​bie za​cho​wać dy​stans. – Gdy​byś mia​ła ocho​tę po​pra​co​wać nad swo​im mo​ra​le, znaj​dzie się też coś pani Han​ny More. – „Wy​ba​cza​nie to mą​dre go​spo​da​ro​wa​nie ser​cem, wy​ba​cza​nie oszczę​dza wy​dat​ków na gniew, kosz​tów za​wią​za​nych z nie​na​wi​ścią i strat po​nie​sio​nych przez du​szę” – za​cy​to​wa​ła z pa​mię​ci. – Znam jej dzie​ła aż za do​brze. Bez prze​rwy pod​su​wa​li je nam w… – urwa​ła gwał​tow​nie. Księż​na za​ka​za​ła jej kie​dy​kol​wiek wspo​mi​nać o miej​scu, w któ​rym się wy​cho​wa​ła. – Śmia​ło, Rose, mo​żesz to po​wie​dzieć na głos. Nie mu​sisz przy mnie ni​cze​go uda​wać.

– Ża​łu​ję, że w ogó​le mu​szę co​kol​wiek uda​wać. Nie po​win​no tak być. Jake ro​bił co w jego mocy, żeby nie przy​glą​dać się wspa​nia​łej fi​gu​rze Rose. Ko​ron​ko​wy szla​frok, któ​ry mia​ła na so​bie, wła​ści​wie ni​cze​go nie za​kry​wał. Kie​dy we​szła, wy​da​wa​ło mu się, że wi​dzi jej… Nie, nie wol​no mu na​wet o tym my​śleć. Jest dżen​tel​me​nem, a ona mu ufa. Na​gle za​pra​gnął prze​su​nąć pal​cem po war​ko​czu, któ​ry spły​wał jej po ra​mie​niu na pierś. Zdu​sił im​puls w za​rod​ku, lecz nie oparł się po​ku​sie i wcią​gnął w noz​drza jej za​pach. Za​pew​ne za spra​wą my​dła, któ​re​go uży​wa​ła, roz​ta​cza​ła wo​kół sie​bie przy​jem​ną woń świe​żej la​wen​dy. W wą​tłym pło​mie​niu świec jej skó​ra wy​da​wa​ła się świe​cić wła​snym bla​skiem. Jak przed​niej ja​ko​ści por​ce​la​na, gdy na nią pad​nie pro​mień słoń​ca. Nie, nie ule​gnie zdra​dziec​kim pra​gnie​niom cia​ła. Za​pa​nu​je nad sobą, bo tak na​ka​zu​je ho​nor. Nie za​wie​dzie jej, jak za​wiódł tylu in​nych waż​nych lu​dzi w swo​im ży​ciu. – Chcia​ła​byś po​czy​tać coś dla przy​jem​no​ści czy po​trze​bu​jesz cze​goś, co cię pręd​ko uśpi? – Hm, chy​ba jed​no i dru​gie. – Uśmiech​nę​ła się. Jej twarz z uro​czej zmie​ni​ła się w zja​wi​sko​wo pięk​ną. Uśmie​cha​ły się do nie​go na​wet zło​ci​ste iskier​ki w jej oczach. – Zda​je się, że nie je​stem zbyt po​moc​na. Nie mogę się zde​cy​do​wać, no i nie chcę prze​szka​dzać panu w pra​cy. Na​praw​dę wy​da​wa​ło mi się, że jest pan poza do​mem. – Nie​istot​ne. – Rze​czy​wi​ście po​szedł do staj​ni, ale wszy​scy sta​jen​ni, a na​wet jego koń, już daw​no spa​li. Sam nie mógł za​snąć, więc po​sta​no​wił nad​ro​bić za​le​gło​ści w pa​pie​rach. Gdy uj​rzał na pro​gu Rose, przez mo​ment my​ślał, że mu się przy​śni​ła. Śni​ła mu się bar​dzo czę​sto. Tyle że w snach zwy​kle ją ca​ło​wał. Na ja​wie, rzecz ja​sna, nie mógł tego zro​bić. Dżen​tel​me​no​wi nie wol​no ca​ło​wać damy do to​wa​rzy​stwa. – Mia​łem wyjść, ale uzna​łem, że le​piej bę​dzie, je​śli zo​sta​nę i przej​rzę księ​gi. Nie mia​łem cza​su zro​bić tego w cią​gu dnia.

Zer​k​nę​ła na biur​ko, ka​raf​kę i pu​stą szklan​kę po bran​dy. – Pań​ska bab​cia mar​twi się, że za dużo pan pra​cu​je. Mówi, że czę​sto sie​dzi pan do póź​na. Skrzy​wił się i prze​su​nął się ku re​ga​łom, żeby nie stać tak bli​sko niej. Po​trze​bo​wał odro​bi​ny dy​stan​su. – Jak wiesz, za​rzą​dzam ro​dzin​nym ma​jąt​kiem od nie​daw​na. Mu​szę się spo​ro na​uczyć, a nie mam na to zbyt wie​le cza​su. – Nie chciał po​paść w dłu​gi i do​pro​wa​dzić ma​jąt​ku do ru​iny. Oj​ciec pra​co​wał rów​nie cięż​ko, jak on. W tej kwe​stii nie moż​na mu było ni​cze​go za​rzu​cić. Nie​ste​ty oka​za​ło się, że nie miał gło​wy do in​te​re​sów. Kie​ro​wał się za​sa​da​mi, któ​re wpo​ił mu w dzie​ciń​stwie dzia​dek. Ich me​to​dy były co​kol​wiek prze​sta​rza​łe i nie spraw​dza​ły się już tak do​brze jak nie​gdyś. Do​cho​dy sys​te​ma​tycz​nie spa​da​ły. Zy​ski z roku na rok sta​wa​ły się co​raz mniej​sze. Po​trzeb​ne były zmia​ny, ulep​sze​nia, nowe na​rzę​dzia, lep​sze za​bu​do​wa​nia, a to kosz​to​wa​ło. Kasa West​mo​orów nie świe​ci​ła wpraw​dzie pust​ka​mi, ale też nie była na tyle peł​na, żeby po​do​łać ta​kim wy​dat​kom. Rose za​czę​ła krą​żyć wo​kół pó​łek i prze​glą​dać ty​tu​ły na grzbie​tach ksią​żek. Przy​sta​nąw​szy przed ko​min​kiem, spoj​rza​ła na ob​raz ob​le​czo​ny czar​nym, ża​łob​nym ki​rem. – Por​tret ko​lej​ne​go człon​ka pań​skiej ro​dzi​ny? – spy​ta​ła, zer​ka​jąc na nie​go ze współ​czu​ciem. – Tak, to moja mat​ka. Oj​ciec nie mógł znieść jego wi​do​ku, więc ka​zał go prze​nieść tu​taj. – Księż​na po​wie​dzia​ła mi, że pań​ski oj​ciec i brat zgi​nę​li w wy​pad​ku. Ja​cob za​stygł, jak zwy​kle gdy wspo​mi​na​no o tym na głos. Więc bab​cia zdra​dzi​ła jej szcze​gó​ły… Cie​ka​we, co jesz​cze po​wie​dzia​ła? Może na​po​mknę​ła tak​że o tym, kto po​wi​nien był się wów​czas zna​leźć w po​wo​zie? Po​dob​nie jak owe​go wie​czo​ru, gdy do​wie​dział się o krak​sie, po​czuł doj​mu​ją​cy chłód, któ​ry prze​ni​kał go do szpi​ku ko​ści. Przy​tło​czo​ny po​czu​ciem winy wró​cił do biur​ka i za​czął prze​kła​dać pa​pie​ry, głów​nie po to, żeby za​jąć czymś ręce. Przez cały czas czuł na so​bie współ​czu​ją​cy wzrok Rose.

– Tę​sk​ni pan za nimi, praw​da? – ra​czej stwier​dzi​ła, niż za​py​ta​ła. – Jak dia​bli – od​parł. – Prze​pra​szam za nie​wy​bred​ny ję​zyk – do​dał, za​ci​snąw​szy na mo​ment po​wie​ki. – Nie ma za co prze​pra​szać. Przy mnie nie musi pan ni​cze​go uda​wać. Nim zdą​żył się zo​rien​to​wać, ob​ję​ła go w pa​sie i po​ło​ży​ła mu gło​wę na ra​mie​niu. Uści​snę​ła go, żeby do​dać mu otu​chy, a on na​gle po​jął, że ni​g​dy w ży​ciu nie czuł się tak bez​piecz​ny i po​krze​pio​ny. Gdy mu​snął ją war​ga​mi w skroń, po​czuł na so​bie jej cie​pło i ser​ce, któ​re biło mia​ro​wo tuż obok jego ser​ca. Zdą​żył tyl​ko po​my​śleć, że to wy​jąt​ko​wo zły po​mysł, a po​tem obo​je ob​ró​ci​li się ku so​bie do​kład​nie w tej sa​mej chwi​li. Rose, choć krzep​ka, była ra​czej drob​na. Się​ga​ła mu le​d​wie do ra​mie​nia i wy​da​wa​ła się bar​dzo kru​cha. Być może dla​te​go od​czu​wał wo​bec niej tak sil​ny in​stynkt opie​kuń​czy. Kie​dy spo​glą​dał w jej twarz, chciał ją uchro​nić przed ca​łym złem okrut​ne​go świa​ta. Ich usta nie​uchron​nie się spo​tka​ły, a wte​dy zu​peł​nie prze​stał my​śleć. Sku​pił się na od​czu​wa​niu. Roz​ko​szo​wał się jej bli​sko​ścią, tym, że jej mięk​kie krą​gło​ści przy​le​ga​ją do jego tor​su. Jego ręka spo​czę​ła na jej ple​cach, a war​gi spi​ja​ły sło​dycz jej ust. Wes​tchnę​ła chi​cho i przy​lgnę​ła do nie​go jesz​cze moc​niej, jak​by chcia​ła, żeby po​łą​czy​li się w jed​no. Do​pie​ro te​raz uzmy​sło​wił so​bie, jak bar​dzo tę​sk​nił za jej po​ca​łun​ka​mi. – Rose – szep​nął, od​chy​la​jąc się, żeby na nią spoj​rzeć. – To nie jest do​bry po​mysł. – Wiem – zgo​dzi​ła się, ale nie zro​bi​ła nic, żeby się od​su​nąć. Wpa​try​wa​ła się w nie​go wy​głod​nia​łym wzro​kiem, a po​tem wspię​ła się na pal​ce i po​ca​ło​wa​ła go w usta. Na​wet nie prze​szło mu przez myśl, żeby się opie​rać. Rose nie​czę​sto była w ży​ciu obej​mo​wa​na. Nie pa​mię​ta​ła, kie​dy ostat​ni raz ktoś oto​czył ją ra​mio​na​mi, tak jak to te​raz

ro​bił West​mo​or. I tyl​ko on trzy​mał ją tak de​li​kat​nie i czu​le, jak​by była dla nie​go waż​na, jak​by pra​gnął roz​to​czyć nad nią opie​kę. Mia​ła wra​że​nie, że do​ty​ka nie tyl​ko jej cia​ła, lecz tak​że du​szy. A jego nie​sa​mo​wi​te po​ca​łun​ki… Nie po​tra​fi​ła ich na​wet opi​sać. Nie wie​dzia​ła, że moż​na od​czu​wać coś tak wspa​nia​łe​go za spra​wą in​nej oso​by, że jej bli​skość i cie​pło mogą być tak krze​pią​ce i da​wać tyle ra​do​ści. Drża​ła z wra​że​nia, a jej ser​ce ło​mo​ta​ło, jak​by mia​ło ocho​tę wy​rwać się z pier​si. Za​rzu​ci​ła mu ręce na szy​ję, żeby się na nim wes​przeć, ale głów​nie dla​te​go, że ona tak​że pra​gnę​ła go do​ty​kać. Jego wło​sy były mięk​kie jak je​dwab. Jej pier​si przy​ci​śnię​te do jego tor​su wy​da​wa​ły się więk​sze, cięż​sze i bar​dziej wraż​li​we. Choć dzie​li​ła ich tyl​ko cien​ka war​stwa tka​ni​ny, po​my​śla​ła, że to i tak zbyt wie​le. Przy​cią​gnął ją lek​ko za po​ślad​ki. Nie ob​ma​cy​wał jej jak kil​ku na​trę​tów, od któ​rych mu​sia​ła się opę​dzać w prze​szło​ści. Po pro​stu się​gnął po nią, bo chciał ją mieć bli​żej sie​bie, a ona bez opo​rów pod​da​ła się jego sile i roz​pły​nę​ła w na​mięt​nym uści​sku. Gdy jego ję​zyk go​rącz​ko​wo zgłę​biał wnę​trze jej ust, prze​szył ją dreszcz pod​nie​ce​nia. Wła​śnie przed ta​kim po​ku​sa​mi prze​strze​ga​ły ich opie​kun​ki w sie​ro​ciń​cu. I o ta​kich roz​ko​szach roz​pra​wia​ły dziew​czę​ta w klu​bie. Do tej pory nie mia​ła po​ję​cia, o czym mó​wią. Aż do dziś, kie​dy na​gle zro​zu​mia​ła, w czym rzecz, bo dane jej było do​świad​czyć tego na wła​snej skó​rze. Czy coś tak pięk​ne​go na​praw​dę może być wy​stęp​ne i złe, jak jej do​tych​czas wma​wia​no? Ale to prze​cież nie wszyst​ko. To, co ro​bią, to za​le​d​wie pre​lu​dium, a nie kul​mi​na​cja. Przy​po​mnia​ła so​bie o tym, kie​dy po​ja​wił się mię​dzy nimi na​ma​cal​ny do​wód jego pod​nie​ce​nia. To dzię​ki tej czę​ści mę​skiej ana​to​mii po​ja​wia​ją się na świe​cie dzie​ci. O tym też ją uczo​no. Ale tyl​ko mał​żon​ko​wie po​win​ni po​wo​ły​wać na świat po​tom​stwo, bo los nie​chcia​nych pod​rzut​ków nie jest lek​ki. Jesz​cze cał​kiem nie​daw​no, gdy są​dzi​ła, że chce z niej zro​bić swo​ją ko​chan​kę, wy​stra​szy​ła się i ucie​kła. Te​raz nie była już pew​na, czy star​czy jej sił, żeby mu się opie​rać.

Dała się po​rwać go​rącz​ko​wej fali no​wych, nie​zna​nych do​znań. Chło​nę​ła jego bli​skość i tyl​ko to się li​czy​ło. Jed​nak nie ca​ło​wał jej pierw​szy lep​szy męż​czy​zna, lecz ksią​żę, któ​ry musi zna​leźć od​po​wied​nią żonę i spło​dzić syna, a naj​le​piej kil​ku. Księż​na nie​ustan​nie mó​wi​ła o jego ry​chłym ożen​ku, a jej co​raz trud​niej było o tym słu​chać. Po​do​ba​ła mu się. Ich fa​scy​na​cja była wza​jem​na. Nie mia​ła co do tego żad​nych wąt​pli​wo​ści. Tyle że na​wet je​śli wda się z nią w ro​mans, ni​g​dy się z nią nie oże​ni. Czło​wiek z jego po​cho​dze​niem i po​zy​cją zwy​czaj​nie nie może zwią​zać się z kimś ta​kim jak ona, znaj​dą bez na​zwi​ska. Musi po​ślu​bić pan​nę z to​wa​rzy​stwa, z ty​tu​łem i ko​nek​sja​mi. Gdy​by po​zwo​li​ła mu te​raz na wię​cej, gdy​by spra​wy mię​dzy nimi za​szły za da​le​ko, prę​dzej czy póź​niej po​rzu​cił​by ją tak samo, jak po​rzu​cał po​przed​nie ko​chan​ki. Po wspól​nym tań​cu w Zie​lo​nym Po​ko​ju uważ​nie wsłu​chi​wa​ła się w plot​ki na jego te​mat. Do​wie​dzia​ła się na​wet, co zwy​kle da​wał swo​im me​tre​som w pre​zen​cie po​że​gnal​nym. Po​noć żad​na z nich się nie uskar​ża​ła, jako że był bar​dzo hoj​ny, ale też żad​na nie utrzy​ma​ła go dłu​żej niż rok. Przy​rze​ka​ła so​bie, że nie pój​dzie tą dro​gą, że się nie sprze​da, choć​by przy​szło jej gło​do​wać. Prze​rwa​ła po​ca​łu​nek. – Wa​sza lor​dow​ska mość… Na​tych​miast oprzy​tom​niał i od​su​nął ją na bez​piecz​ną od​le​głość, choć wciąż pod​trzy​my​wał ją za ra​mio​na, jak​by wy​czuł jej sła​bość i oba​wiał się, że upad​nie. Uśmiech​nął się nie​we​so​ło. – Weź tyle ksią​żek, ile ze​chcesz. Do zo​ba​cze​nia rano. – Z tymi sło​wy wy​szedł, nie oglą​da​jąc się za sie​bie. Po​pa​trzy​ła za nim z cięż​kim ser​cem. Świa​do​mość tego, że wy​ka​zał o wie​le wię​cej roz​sąd​ku i że pa​no​wał nad sobą le​piej niż ona, nie po​pra​wi​ła jej na​stro​ju. Co gor​sza zro​bi​ło jej się ogrom​nie wstyd. Po​zwo​li​ła so​bie na skan​da​licz​ne po​ufa​ło​ści, a prze​cież za​mie​rza​ła go tyl​ko po​cie​szyć, ulżyć mu w cier​pie​niu po stra​cie bli​skich.

Ko​bie​ty z po​spól​stwa, ta​kie jak ona, nie po​cie​sza​ją ary​sto​kra​tów po​ca​łun​ka​mi i nie spa​ce​ru​ją po domu w środ​ku nocy. W ne​gli​żu. Szczy​ci​ła się swo​imi nie​ugię​ty​mi za​sa​da​mi, a po​zwo​li​ła się ocza​ro​wać pierw​sze​mu przy​stoj​ne​mu męż​czyź​nie, któ​ry oka​zał jej za​in​te​re​so​wa​nie. Zgnę​bio​na się​gnę​ła po pierw​szą lep​szą książ​kę i wró​ci​ła do swo​je​go po​ko​ju. Na​wet jej nie otwo​rzy​ła. Zdmuch​nę​ła świe​cę i wśli​zgnę​ła się pod pie​rzy​nę. Cze​mu go po​ca​ło​wa​ła? Czy na​praw​dę nie po​tra​fi się kon​tro​lo​wać? Może wca​le nie pa​trzył na nią z ubo​le​wa​niem, lecz z nie​chę​cią? Tak czy owak, bez​pow​rot​nie za​prze​pa​ści​ła swo​je szan​se na lep​sze ży​cie.

ROZDZIAŁ SZÓSTY Na​za​jutrz ksią​żę nie po​ja​wił się ani na śnia​da​niu, ani póź​niej, kie​dy wraz z księż​ną wdo​wą wsia​dły do po​wo​zu, żeby udać się do re​zy​den​cji lady Spe​ar. Nie po​ka​zał się przez cały dzień, choć obie​cał, że bę​dzie im to​wa​rzy​szył. A więc mia​ła ra​cję… Jej nie​przy​zwo​ite za​cho​wa​nie zra​zi​ło go tak bar​dzo, że nie chciał jej wię​cej oglą​dać. Po​czu​ła w pier​siach przy​tła​cza​ją​cy cię​żar. Pra​gnę​ła, żeby miał o niej do​bre zda​nie. Na​wet nie przy​pusz​cza​ła, że tak bar​dzo jej na tym za​le​ży. Przez wła​sny brak opa​no​wa​nia na za​wsze stra​ci​ła w jego oczach. Dys​tyn​go​wa​ny ka​mer​dy​ner ode​brał od nich okry​cia, po czym za​anon​so​wał je w ba​wial​ni, gdzie ze​bra​ła się już grup​ka po​zo​sta​łych go​ści. – Po​zwól, że we​sprę się na two​im ra​mie​niu, dro​gie dziec​ko – ode​zwa​ła się księż​na, gdy sta​nę​ły w pro​gu. – Zda​je się, że nogi od​ma​wia​ją mi dziś po​słu​szeń​stwa. Tym spo​so​bem we​szły do po​ko​ju ra​zem, a Rose nie mo​gła ukryć się w cie​niu i po​zo​stać nie​zau​wa​żo​na. Prze​chy​trzy​ła ją sła​bo​wi​ta sta​rusz​ka o nie​złom​nej sile cha​rak​te​ru. Ro​zej​rzaw​szy się do​oko​ła, stwier​dzi​ła ze zdu​mie​niem, że zgro​ma​dzi​ło się znacz​nie wię​cej osób, niż się spo​dzie​wa​ła. Wkrót​ce po​de​szła do nich ko​bie​ta w pur​pu​ro​wej suk​ni. Pierw​szą rze​czą, jaka rzu​ca​ła się w oczy w jej wy​glą​dzie, był po​kaź​ny i od​po​wied​nio wy​eks​po​no​wa​ny biust. – Wa​sza lor​dow​ska mość, to dla nas za​szczyt – przy​wi​ta​ła się, dy​gnąw​szy na po​wi​ta​nie. Księż​na wdo​wa przy​ję​ła jej uni​żo​ne sło​wa bez mru​gnię​cia okiem. – Po​zwo​li pani, że przed​sta​wię moją damę do to​wa​rzy​stwa. Pan​na Ni​gh​tin​ga​le. Rose, na​sza dzi​siej​sza go​spo​dy​ni, lady Spe​ar. Pan​na Ni​gh​tin​ga​le była tak do​bra i zgo​dzi​ła się za​miesz​kać pod moim da​chem. – Uśmiech​nę​ła się ser​decz​nie

do Rose. – Jej po​moc oka​za​ła się nie​za​stą​pio​na. In​ny​mi sło​wy, nie waż​cie się źle jej trak​to​wać, bo bę​dzie​cie mie​li ze mną do czy​nie​nia. Rose co​raz le​piej ro​zu​mia​ła za​sa​dy sa​lo​no​wej dy​plo​ma​cji. Cóż, mia​ła dwój​kę do​sko​na​łych na​uczy​cie​li. Wszyst​ko by​ło​by w po​rząd​ku, gdy​by tyl​ko nie ze​psu​ła swo​ich re​la​cji z księ​ciem. Sta​ra​ła się ode​pchnąć od sie​bie myśl o nad​cią​ga​ją​cej ka​ta​stro​fie. Nie ma sen​su mar​twić się czymś, cze​go już nie moż​na zmie​nić ani na​pra​wić. Po​wta​rza​ła to so​bie od rana, ale nie wie​dzieć cze​mu trud​no jej było za​sto​so​wać się do wła​snej rady. – Jak się mie​wa pani wnuk? – za​py​ta​ła lady Spe​ar. Po​wie​dzia​ła to z nut​ką współ​czu​cia, lecz jej piw​ne oczy po​zo​sta​ły chłod​ne. – Nie​dłu​go tu bę​dzie, więc sama go pani za​py​ta – od​par​ła od nie​chę​ce​nia księż​na. – Miał przy​je​chać z nami, ale za​trzy​ma​ły go ja​kieś pil​ne spra​wy. Rose nie po​sia​da​ła się ze zdu​mie​nia, choć mia​ła na​dzie​ję, że uda​ło jej się to skrzęt​nie ukryć. Nikt jej wcze​śniej nie wspo​mi​nał o żad​nych pil​nych spra​wach. Czyż​by star​sza pani wy​my​śli​ła tę buj​dę na po​cze​ka​niu? Ich go​spo​dy​ni na​wet nie pró​bo​wa​ła za​cho​wać po​zo​rów. Na jej twa​rzy od​ma​lo​wa​ło się jaw​ne osłu​pie​nie. – Ach tak… Coś po​dob​ne​go. – Otrzą​snąw​szy się z oszo​ło​mie​nia, ura​czy​ła je pro​mien​nym uśmie​chem. – Ależ to wspa​nia​ła no​wi​na. Cie​szy mnie, że będę mo​gła go ugo​ścić. Taki splen​dor… Zwłasz​cza że od daw​na nikt go nie wi​dział – do​da​ła z prze​ką​sem. – Są​dzi​li​śmy, że za​padł się pod zie​mię. Rose nie​mal zgrzyt​nę​ła zę​ba​mi. Nie zno​si​ła fał​szu. Ści​snę​ła moc​niej ra​mię, księż​nej, któ​re za​drża​ło pod jej pal​ca​mi. Za​tro​ska​na na​tych​miast za​po​mnia​ła o po​iry​to​wa​niu. – Lady Spe​ar – ode​zwa​ła się ci​chym, lecz sta​now​czym to​nem. – Ze​chce pani zna​leźć krze​sło dla jej lor​dow​skiej mo​ści. – Tak, tak, Elo​iso – pod​chwy​ci​ła sta​rusz​ka. – Chęt​nie dam od​po​cząć sta​rym ko​ściom. Bądź tak do​bra i…

– Na​tu​ral​nie, mi​la​dy. Pro​szę za mną. Usa​dziw​szy księż​ną przy sto​le wraz z in​ny​mi wie​ko​wy​mi da​ma​mi, Rose przy​cup​nę​ła nie​co z tyłu i ode​tchnę​ła z ulgą. Te​raz mo​gła spo​koj​nie ob​ser​wo​wać roz​wój wy​pad​ków bez oba​wy, że ktoś ją za​gad​nie. Po ja​kimś cza​sie pod​szedł do nich Oli​ver Gre​go​ry. Z czar​ny​mi wło​sa​mi, ciem​ną kar​na​cją i zie​lo​ny​mi ocza​mi był bar​dzo przy​stoj​nym męż​czy​zną. Ale nie aż tak przy​stoj​nym jak West​mo​or. W każ​dym ra​zie nie dla niej. Przy​wi​tał się ze wszyst​ki​mi łącz​nie z nią, choć sie​dzia​ła z tyłu. Nie wie​dzieć cze​mu tyl​ko księż​na wdo​wa uśmiech​nę​ła się życz​li​wie i po​da​ła mu rękę. Po​zo​sta​łe damy mruk​nę​ły coś pod no​sem i za​kry​ły twa​rze wa​chla​rza​mi. Jak​by wo​la​ły, żeby trzy​mał się od nich z da​le​ka. – Wa​sza lor​dow​ska mość – rzekł, po​chy​la​jąc się nad dło​nią sta​rusz​ki. – Jak​że miło mi pa​nią wi​dzieć. Pa​nią rów​nież, pan​no Ni​gh​tin​ga​le. Wszyst​kie ko​bie​ty obec​ne przy sto​le jak na ko​men​dę od​wró​ci​ły się i wle​pi​ły w nią wścib​ski wzrok. A łu​dzi​ła się, że zdo​ła unik​nąć ta​kich sy​tu​acji. Po​czu​ła na po​licz​kach ogni​sty ru​mie​niec i wy​ją​ka​ła ja​kąś nie​skład​ną od​po​wiedź. Gre​go​ry ukło​nił jej się z ga​lan​te​rią. – Do​brze się pani czu​je? – za​py​tał z au​ten​tycz​ną tro​ską. A niech to. Pew​nie ma pod​krą​żo​ne oczy. Nie spa​ła pra​wie do świ​tu. – Jak naj​bar​dziej, dzię​ku​ję – po​wie​dzia​ła odro​bi​nę sztyw​no. Nie za​mie​rza​ła być nie​uprzej​ma, ale im dłu​żej tkwił obok niej, tym dłu​żej ścią​gał na nią uwa​gę. Zmarsz​czył brwi i przy​su​nął się odro​bi​nę bli​żej. – Wy​ba​czy pani, ale nie mogę oprzeć się wra​że​niu, że gdzieś już pa​nią wi​dzia​łem. To jest… przed na​szym spo​tka​niem w domu West​mo​ora. Ale to chy​ba ra​czej nie​moż​li​we… Oczy​wi​ście, że już ją gdzieś wi​dział. Wie​le razy. Dość czę​sto szo​ro​wa​ła w jego obec​no​ści pod​ło​gi. W pry​wat​nych apar​-

ta​men​tach wła​ści​cie​li klu​bu. Zda​rzy​ło się na​wet, że otwo​rzył jej drzwi, gdy dźwi​ga​ła cięż​kie wia​dro i szczot​ki. Na​gle zro​bi​ło jej się wstyd. Co by so​bie o niej po​my​ślał, gdy​by wie​dział, kim na​praw​dę jest? Splo​tła ner​wo​wo dło​nie. – Po​zna​li​śmy się na ko​la​cji u jej lor​dow​skiej mo​ści. To tam nas so​bie przed​sta​wio​no. Za​ci​snął nie​znacz​nie war​gi, jak​by za​uwa​żył jej zmie​sza​nie, ale na szczę​ście dał za wy​gra​ną i od​wró​cił się do księż​nej. – Na​praw​dę miło znów pa​nią wi​dzieć w to​wa​rzy​stwie, mi​la​dy. Praw​da, dro​gie pa​nie? „Dro​gie pa​nie” zgo​dzi​ły się ocho​czo, ki​wa​jąc gło​wa​mi. – O ile mnie pa​mięć nie myli, West​mo​or miał przy​je​chać z wami, praw​da? Mam z nim do po​mó​wie​nia. – Je​stem pew​na, że nie​ba​wem się po​ja​wi – oznaj​mi​ła oschlej niż zwy​kle księż​na. – Nie​ste​ty nie mogę dłu​go cze​kać. Mam inne zo​bo​wią​za​nia. – W ta​kim ra​zie po​szczę​ści​ło ci się, mło​dy czło​wie​ku – stwier​dzi​ła, zer​k​nąw​szy w stro​nę drzwi. – Zda​je się, że wła​śnie go za​anon​so​wa​no. W sa​lo​nie roz​legł się rap​tem szmer pod​nie​co​nych szep​tów. Ksią​żę wszedł pew​nie do środ​ka i spoj​rzał prze​lot​nie wprost na Rose. Uśmiech​nę​ła się mimo woli i po​czu​ła żyw​sze bi​cie ser​ca. – Ostroż​nie, pan​no Ni​gh​tin​ga​le – mruk​nął jej do ucha Oli​ver. – Jesz​cze kil​ka ta​kich uśmie​chów i za​czną roz​sie​wać o was plot​ki. Za​ru​mie​ni​ła się i spoj​rza​ła w jego zie​lo​ne oczy. Do​strze​gła w nich roz​ba​wie​nie i nie​me py​ta​nie. Wciąż za​cho​dził w gło​wę, gdzie mo​gli się wcze​śniej spo​tkać. To wy​jąt​ko​wo by​stry męż​czy​zna, po​my​śla​ła nie​we​so​ło. Prę​dzej czy póź​niej mnie so​bie przy​po​mni. I co wte​dy? Po​ja​wie​nie się West​mo​ora wy​wo​ła​ło ist​ną bu​rzę. Ze​wsząd po​sy​pa​ły się ukło​ny i kwie​ci​ste sło​wa po​wi​ta​nia. Wy​da​wa​ło się, że przy​jął je bez​na​mięt​nie i ze sto​ic​kim spo​ko​jem, ale

Rose bez tru​du za​uwa​ży​ła jego po​chmur​ny wzrok i lek​ko za​ci​śnię​te war​gi. Za​pra​gnę​ła do nie​go po​biec i do​dać mu otu​chy. Na szczę​ście tym ra​zem po​wstrzy​mał ją zdro​wy roz​są​dek. Jest prze​cież tyl​ko damą do to​wa​rzy​stwa jego bab​ci. Suto opła​ca​ną słu​żą​cą. Ni​kim wię​cej. Wła​śnie. Pora wró​cić do za​nie​dba​nych obo​wiąz​ków, zga​ni​ła się w du​chu i otu​li​ła sza​lem ra​mio​na księż​nej. – Nie chcę, żeby pani zmar​z​ła – mruk​nę​ła gwo​li wy​ja​śnie​nia. Sta​rusz​ka po​sła​ła jej sze​ro​ki uśmiech. – Do​bre z cie​bie dziec​ko, Rose. Mia​łam szczę​ście, że cię zna​la​złam. – Zwró​ci​ła się do ko​bie​ty, któ​ra sie​dzia​ła obok niej: – Wresz​cie tra​fi​łam na oso​bę, któ​rą chcę przy so​bie za​trzy​mać. – Kim jest jej ro​dzi​na? – za​in​te​re​so​wa​ła się za​gad​nię​ta dama, ob​rzu​ca​jąc pan​nę Ni​gh​tin​ga​le za​cie​ka​wio​nym spoj​rze​niem. – Da​le​kim ku​zy​no​stwem mo​jej zmar​łej sy​no​wej – od​par​ła gład​ko księż​na wdo​wa. Rety, skła​ma​ła w żywe oczy, stro​pi​ła się Rose, uświa​da​mia​jąc so​bie, że wstrzy​mu​je od​dech. Otwo​rzy​ła usta, żeby spro​sto​wać sło​wa star​szej pani, lecz na​tych​miast za​mknę​ła je z po​wro​tem. Od​su​nę​ła za to krze​sło w na​dziei, że sta​nie się nie​co mniej wi​docz​na. Przez ja​kiś czas sie​dzia​ła ci​cho jak mysz pod mio​tłą, usi​łu​jąc wto​pić się w tło. Spo​glą​da​ła przy tym na księ​cia, któ​ry za​ba​wiał grup​kę mło​dych dziew​cząt. Nie mo​gła nic na to po​ra​dzić. Jej wzrok wę​dro​wał ku nie​mu nie​ustan​nie, choć ro​bi​ła, co mo​gła, żeby na nie​go nie pa​trzeć. Zwłasz​cza że nie był w tej chwi​li szcze​gól​nie za​do​wo​lo​ny z ży​cia. Mia​ła nie​od​par​te wra​że​nie, że cała jego uwa​ga sku​pia się na niej, choć ani razu na nią nie spoj​rzał. Idio​tyzm, po​my​śla​ła, po​trzą​sa​jąc gło​wą. Jej roz​wa​ża​nia prze​rwał lo​kaj, któ​ry roz​no​sił de​se​ry. W pierw​szej ko​lej​no​ści ob​słu​żył rzecz ja​sna księż​ną i resz​tę

ko​biet przy jej sto​le. Rose po​mi​nął ze wzglę​du na jej ni​ski sta​tus. Nie zdzi​wi​ło jej to. Kie​dy przy​sta​nął przed księ​ciem, ten po​pa​trzył na nie​go z wy​raź​nym nie​za​do​wo​le​niem. Tym​cza​sem nie​opo​dal po​ja​wił się ko​lej​ny słu​żą​cy z tacą fan​ta​zyj​nych cia​ste​czek. Księż​na była za​ję​ta roz​mo​wą, więc pan​na Ni​gh​tin​ga​le na​ło​ży​ła jej kil​ka her​bat​ni​ków i po​sta​wiw​szy przed nią ta​lerz, wró​ci​ła na swo​je miej​sce. Se​kun​dę póź​niej lo​kaj wrę​czył jej fi​li​żan​kę her​ba​ty. Po​pa​trzy​ła na nie​go ze zdu​mie​niem, lecz jego twarz nie zdra​dza​ła żad​nych emo​cji. Za jego ple​ca​mi stał ko​lej​ny słu​żą​cy, któ​ry po​de​tknął jej pod nos tacę z cia​stem. Co tu się wy​pra​wia? – za​sta​na​wia​ła się co​kol​wiek oszo​ło​mio​na. Coś ka​za​ło jej zer​k​nąć na West​mo​ora. Ich spoj​rze​nia spo​tka​ły się za​le​d​wie na mo​ment, ale zdą​ży​ła doj​rzeć w jego oczach błysk sa​tys​fak​cji. Po​tem od​wró​cił się z po​wro​tem do uro​czej pan​ny, z któ​rą roz​ma​wiał. A może to wszyst​ko tyl​ko jej się przy​wi​dzia​ło? Sama nie była już pew​na. We​dług ze​ga​ra na ścia​nie od ich przy​by​cia upły​nę​ło za​le​d​wie dwa​dzie​ścia mi​nut, a czas dłu​żył się w nie​skoń​czo​ność. Na szczę​ście księż​na obie​ca​ła jej, że nie zo​sta​ną zbyt dłu​go. Tkwi​ła więc nie​ru​cho​mo na krze​śle z her​ba​tą w jed​nej i ta​le​rzem w dru​giej dło​ni. Nie bar​dzo wie​dzia​ła, co z nimi zro​bić, gdy nie​ocze​ki​wa​nie przy​szedł jej z po​mo​cą ja​sno​wło​sy dżen​tel​men, któ​ry aku​rat zna​lazł się nie​opo​dal. – Oba​wiam się, że nie zo​sta​li​śmy so​bie ofi​cjal​nie przed​sta​wie​ni – po​wie​dział z ukło​nem. – Fa​xford, naj​star​szy syn Spe​arów, do usług. – Przy​wo​łał ge​stem lo​ka​ja. – John, bądź tak miły i przy​nieś ja​kiś stół. Słu​żą​cy od​da​lił się, by po chwi​li wró​cić z prze​no​śnym sto​li​kiem. – Pro​szę nam wy​ba​czyć to nie​do​pa​trze​nie – cią​gnął Fo​xford. – Ga​moń po​wi​nien był się zo​rien​to​wać, że nie ma pani gdzie po​sta​wić fi​li​żan​ki. Uśmiech​nę​ła się do nie​go z wdzięcz​no​ścią. – Fo​xford! – za​wo​ła​ła znie​nac​ka księż​na wdo​wa, od​wra​ca​-

jąc się w ich stro​nę. – Pan​na Ni​gh​tin​ga​le to moja dama do to​wa​rzy​stwa. Na​tych​miast prze​stań z nią flir​to​wać. – Pan​no Ni​gh​tin​ga​le, miło mi pa​nią po​znać – oznaj​mił z zu​chwa​łym uśmie​chem mło​dzie​niec. – Wie​dzia​łem, że wy​do​bę​dę od ko​goś pani na​zwi​sko. Choć​bym miał się uciec do pod​stę​pu. Za​ru​mie​ni​ła się jak wi​śnia. Jake za​klął pod no​sem na wi​dok Fo​xfor​da, któ​ry nę​kał swo​im to​wa​rzy​stwem za​kło​po​ta​ną Rose. Nie po to ka​zał lo​ka​jo​wi po​dać jej her​ba​tę, żeby ten roz​ocho​co​ny mło​kos ma​mił ją te​raz nie​na​gan​ny​mi ma​nie​ra​mi i pró​bo​wał jej nad​ska​ki​wać. Le​piej niech trzy​ma się od niej z da​le​ka. Służ​ba wprost uwiel​bia ob​ma​wiać człon​ków wy​twor​ne​go to​wa​rzy​stwa. Stłu​mił im​puls, żeby do nich po​dejść i usta​wić fir​cy​ka do pio​nu. Jako tro​skli​wy pra​co​daw​ca za​dbał o to, żeby na​le​ży​cie ob​słu​żo​no opie​kun​kę jego bab​ci, nikt nie bę​dzie się temu dzi​wił, ale nie może prze​cież za​cho​wy​wać się jak za​zdro​sny du​reń. Kie​dy Rose za​czę​ła uśmie​chać się nie​śmia​ło do roz​mów​cy, za​ci​snął szczę​kę, aż zgrzyt​nę​ły mu zęby. Od​wró​cił się, żeby na to nie pa​trzeć. Nie​ste​ty tyl​ko po to, żeby sta​nąć nie​mal oko w oko z ja​kąś ma​tro​ną, któ​ra cią​gnę​ła za sobą cór​kę na wy​da​niu. Ko​bie​ta zmie​rza​ła ku nie​mu z pręd​ko​ścią roz​pę​dzo​ne​go po​wo​zu, po​sta​no​wił więc sal​wo​wać się uciecz​ką. Od​wró​cił wzrok i prze​mie​rzyw​szy po​spiesz​nie sa​lon, sta​nął u boku bab​ci. Przy​wi​tał się z po​zo​sta​ły​mi da​ma​mi, po czym po​chy​lił się do ucha księż​nej. – Dasz mi znać, kie​dy bę​dziesz go​to​wa do wyj​ścia? – Na​tu​ral​nie, mój dro​gi. – Uśmiech​nę​ła się i wró​ci​ła do roz​mo​wy ze zna​jo​mą. Fa​xford, niech go dia​bli, wy​szcze​rzył zęby w sze​ro​kim uśmie​chu. – Damy nie mogą obyć się bez plo​tek – stwier​dził to​nem fi​lo​zo​fa.

– Nie da się ukryć – od​parł po​wścią​gli​wie ksią​żę. Mło​dzian prze​stą​pił z nogi na nogę, wy​raź​nie szu​ka​jąc te​ma​tu do roz​mo​wy. – Co pan my​śli o ostat​nich wy​da​rze​niach na pół​no​cy kra​ju? – wy​pa​lił ni stąd, ni zo​wąd. – Mam na my​śli za​miesz​ki. – Czy​ta​łam o nich – wtrą​ci​ła Rose. – Nie​któ​rzy na​zy​wa​ją je ma​sa​krą. A to, jak są​dzę, daje pod​sta​wy do wsz​czę​cia do​cho​dze​nia. Fa​xford za​mru​gał, jak​by mu coś wpa​dło do oka. – Na Boga, pan​no Ni​gh​tin​ga​le, czyż​by była pani sa​want​ką? West​mo​or zmie​rzył go kry​tycz​nym spoj​rze​niem. – To ty po​ru​szy​łeś tę kwe​stię, Fa​xford – wy​po​mniał mu, uno​sząc brew. – Przy​znasz, że roz​ru​chy to ra​czej nie​zbyt sto​sow​ny te​mat, zwłasz​cza w obec​no​ści ko​biet. Mło​ko​so​wi w jed​nej chwi​li zrze​dła mina. – Istot​nie, ma pan cał​ko​wi​tą słusz​ność. Prze​pra​szam. Za po​zwo​le​niem, zda​je się, że mat​ka mnie szu​ka. – Z tymi sło​wy od​wi​nął się na pię​cie i tyle go wi​dzie​li. Rose spoj​rza​ła na Jake’a z mar​sem na czo​le. – Co pan miał na my​śli? – za​py​ta​ła wy​zy​wa​ją​cym to​nem. – Tak waż​ne wy​pad​ki nie​po​ko​ją prze​cież wszyst​kich, za​rów​no męż​czyzn, jak i ko​bie​ty. Po​pa​trzył na nią rów​nie wy​nio​śle, jak przed mo​men​tem na Fo​xfor​da. – Nie znam wszyst​kich fak​tów, pan​no Ni​gh​tin​ga​le, a nie mam zwy​cza​ju wda​wać się w dys​ku​sję, dys​po​nu​jąc je​dy​nie nie​po​twier​dzo​ny​mi po​gło​ska​mi. – Nie na​zwa​ła​bym tego po​gło​ska​mi – od​rze​kła nie​zra​żo​na. – Je​śli wie​rzyć temu, co po​da​je do pu​blicz​nej wia​do​mo​ści rząd, woj​sko zo​sta​ło wy​sła​ne na miej​sce w celu stłu​mie​nia nie​po​ko​jów. Z ko​lei świad​ko​wie zaj​ścia na​zy​wa​ją tę zbroj​ną in​ter​wen​cję ma​sa​krą. Praw​da za​pew​ne leży po​środ​ku. Po​zo​sta​je je​dy​nie ją od​kryć, nie uwa​ża pan? Mia​ła cał​ko​wi​tą ra​cję. Do​kład​nie ta​kie​go sa​me​go ar​gu​men​-

tu użył dziś rano pod​czas roz​mo​wy z księ​ciem re​gen​tem. Oczy​wi​ście nie mógł się z nią tym po​dzie​lić, bo na​ra​dy z mo​nar​chą były po​uf​ne. – Za​tem su​ge​ru​je pani, że na​le​ży wsz​cząć śledz​two, któ​re prze​pro​wa​dzi ja​kiś nie​za​leż​ny or​gan? – Czy to w ogó​le moż​li​we? – Trud​no po​wie​dzieć, ale z pew​no​ścią po​win​no być moż​li​we. Na​gle po​pa​trzy​ła na nie​go z wy​raź​nym nie​po​ko​jem. – Co to zna​czy „sa​want​ka”? Pan Fo​xford mnie tak na​zwał i… nie bar​dzo wiem, o co mu cho​dzi​ło… – Po​roz​ma​wia​my o tym póź​niej – od​parł ści​szo​nym gło​sem. Po​czuł, że wzbie​ra w nim gniew. Ten idio​ta wy​pro​wa​dził ją rów​no​wa​gi. A nie lu​bił, kie​dy się nie​po​trzeb​nie mar​twi​ła. Chęt​nie ka​zał​by dur​nio​wi wró​cić i ją prze​pro​sić, ale gdy​by to zro​bił, w mgnie​niu oka sta​li​by się przed​mio​tem plo​tek. Za​ci​snął zęby i zmu​sił się do mil​cze​nia. Na mo​ment za​pa​dła nie​zręcz​na ci​sza, na szczę​ście wkrót​ce wy​peł​ni​ła ją księż​na. – Mi​nę​ło już co naj​mniej pół go​dzi​ny – oznaj​mi​ła, uśmie​cha​jąc się do wnu​ka. – Ja​cob, chłop​cze, bądź tak do​bry i każ we​zwać po​wóz. – Z przy​jem​no​ścią, bab​ciu. – Ukło​nił się i od​szedł w stro​nę drzwi. Zdą​żył jed​nak za​uwa​żyć za​tro​ska​ną minę Rose. Wy​tłu​ma​czy jej wszyst​ko póź​niej. West​mo​or do​łą​czył do bab​ci i pan​ny Ni​gh​tin​ga​le do​pie​ro po ko​la​cji. – Wy​ja​śni mi pan, co zna​czy „sa​want​ka”? – po​pro​si​ła Rose, gdy ka​mer​dy​ner po​dał her​ba​tę i zo​sta​wił ich sa​mych. Ku swe​mu roz​cza​ro​wa​niu nie zna​la​zła tego sło​wa w słow​ni​ku. Księż​na pod​nio​sła wzrok i skrzy​wi​ła się, jak​by naja​dła się dzieg​ciu. – Ktoś cię tak na​zwał, dro​gie dziec​ko? – Fo​xford – od​parł za nią Jake. – Wy​pa​tro​szyć by dur​nia,

sło​wo daję… – Czy​li „sa​want​ka” to nic do​bre​go – skwi​to​wa​ła Rose. Ze zde​ner​wo​wa​nia ści​snę​ło ją w doł​ku. Po co się w ogó​le ode​zwa​ła? – Nie​któ​rzy – pod​ję​ła wą​tek star​sza pani – uży​wa​ją tego okre​śle​nia w sto​sun​ku do so​lid​nie wy​kształ​co​nych mło​dych ko​biet, któ​re bar​dziej niż stro​ja​mi i tań​ca​mi in​te​re​su​ją się na​uką i po​li​ty​ką. Pan​na Ni​gh​tin​ga​le spoj​rza​ła na nią z nie​do​wie​rza​niem. – Mam ro​zu​mieć, że ko​bie​cie nie wol​no za​się​gać in​for​ma​cji na te​mat bie​żą​cych wy​da​rzeń w kra​ju i na świe​cie? Każ​dy bez wy​jąt​ku po​wi​nien wie​dzieć, że gdzieś na dru​gim koń​cu An​glii żoł​nie​rze ata​ku​ją ko​bie​ty i dzie​ci. Ta​kie zaj​ścia do​ty​czą nas wszyst​kich. Zwłasz​cza że w ich kon​se​kwen​cji do​szło do za​mie​szek. Mówi się na​wet o ry​chłej re​wo​lu​cji. Sta​rusz​ka wzdry​gnę​ła się gwał​tow​nie i zer​k​nę​ła na wnu​ka. – To praw​da, Jake? Że chło​pi nie​ba​wem za​czną nas wy​rzy​nać jak nie​gdyś ary​sto​kra​tów we Fran​cji? – Prze​pra​szam – ode​zwa​ła się po​spiesz​nie Rose. – Nie chcia​łam pani wy​stra​szyć. – W An​glii nie mamy chło​pów pańsz​czyź​nia​nych, bab​ciu. Nie wy​cią​gaj​my więc po​chop​nych wnio​sków. Po cóż od razu wpa​dać w po​płoch? Praw​da, pan​no Ni​gh​tin​ga​le? Rose ża​ło​wa​ła, że po​ru​szy​ła ten te​mat. Po tym, co się sta​ło we Fran​cji, każ​dy czło​wiek z ty​tu​łem miał po​wo​dy do obaw. Księż​na spoj​rza​ła wy​mow​nie na wnu​ka. – Przede wszyst​kim na​le​ży za​cho​wać zdro​wy roz​są​dek i ostu​dzić na​stro​je. Li​czę, że po​roz​ma​wiasz o tym z księ​ciem re​gen​tem i prze​mó​wisz mu do ro​zu​mu. W koń​cu An​glia to nie dzi​ki kraj. Dość o tym, je​stem wy​czer​pa​na. Za​dzwoń na lo​ka​ja. Chcia​ła​bym się wcze​śniej po​ło​żyć. Rose mia​ła ocho​tę za​pła​kać nad wła​sną głu​po​tą. Jak mo​gła tak bez​myśl​nie wy​pro​wa​dzić z rów​no​wa​gi star​szą, scho​ro​wa​ną ko​bie​tę? – Je​stem pew​na, że wszyst​ko do​brze się skoń​czy, mi​la​dy.

Jesz​cze raz prze​pra​szam, je​śli zmar​twi​ło pa​nią to, co tak nie​opatrz​nie po​wie​dzia​łam. – Non​sens, dro​gie dziec​ko. Moje zmę​cze​nie nie ma nic wspól​ne​go z po​li​ty​ką. Idzie ra​czej o wy​słu​żo​ne ko​ści. Poza tym mia​łam dziś spo​ro wra​żeń. Jake po​cią​gnął sznu​rek dzwon​ka i po​mógł bab​ci wstać. – Od​pro​wa​dzę cię do po​ko​ju. – Nie ma po​trze​by, chłop​cze. O, jest już Pre​vis. On mnie od​pro​wa​dzi, a wy do​kończ​cie spo​koj​nie her​ba​tę. Może dla od​mia​ny dziś ty po​czy​tasz pan​nie Ni​gh​tin​ga​le? Le​ci​wy słu​żą​cy wrę​czył księż​nej la​skę i po​dał jej ra​mię. Gdy wy​szli na ko​ry​tarz, o dzi​wo za​mknę​li za sobą drzwi. Z pew​no​ścią nie​chcą​cy. Może po​win​nam wstać i je otwo​rzyć? – za​sta​na​wia​ła się Rose. Nie, le​piej nie. Je​śli to zro​bię, West​mo​or po​my​śli, że mu nie ufam. Zer​k​nę​ła na nie​go nie​śmia​ło i stwier​dzi​ła, że jest spię​ty. – Nie wiem, jak mam prze​pra​szać, mi​lor​dzie. Za nic nie chcia​łam zde​ner​wo​wać pań​skiej bab​ci. Jest dla mnie taka do​bra. Mil​czał, więc uzna​ła, że po​win​na mó​wić da​lej. – Uprze​dza​łam pana, że wszyst​ko ze​psu​ję. To całe uda​wa​nie damy…To ist​na… far​sa. Ni​g​dy nie była w te​atrze, ale czy​ty​wa​ła far​sy. Na przy​kład ko​me​die Szek​spi​ra, „Sen nocy let​niej” i „Jak wam się po​do​ba”. Bo​ha​te​ro​wie czę​sto prze​bie​ra​li się w nich za ko​goś in​ne​go i choć by​wa​ło śmiesz​nie, cza​sem nie wy​cho​dzi​ło im to na zdro​wie. – Rose – ode​zwał się Jake. Coś w jego gło​sie ka​za​ło jej le​piej mu się przyj​rzeć. Czyż​by się z niej na​śmie​wał? – Co zno​wu? – ob​ru​szy​ła się. – Uwa​ża pan, że je​stem śmiesz​na? – Skąd​że – od​rzekł, z tru​dem za​cho​wu​jąc po​wa​gę. – Bied​ny

Fa​xford. Pół​głó​wek nie miał po​ję​cia, o czym mó​wisz, dla​te​go na​zwał cię sa​want​ką. – Na​praw​dę? To dość pod​łe z jego stro​ny. Cóż, po​sta​ram się być ostroż​niej​sza. – W każ​dym ra​zie broń Boże nie po​ka​zuj, że masz ro​zum i po​tra​fisz go uży​wać. Zmro​zi​ła go wzro​kiem. – Dla​cze​go niby ko​bie​ty mu​szą uda​wać, że są kom​plet​ny​mi idiot​ka​mi? Za​uwa​żył jej wzbu​rze​nie i po​kle​pał ją po dło​ni. Jego do​tyk spra​wił, że po​czu​ła przy​jem​ne mro​wie​nie w ca​łym cie​le. – Tyl​ko się z tobą dro​czę, Rose. Ja lu​bię cię taką, jaka je​steś. Nie​ste​ty, tak to już bywa, że cza​sem jed​na uwła​cza​ją​ca uwa​ga, po​wta​rza​na z ust do ust, może cał​ko​wi​cie zszar​gać ko​muś re​pu​ta​cję. Męż​czyź​ni lu​bią po​ni​żać albo dys​kre​dy​to​wać in​te​li​gent​ne ko​bie​ty, bo po​zwa​la im to za​cho​wać po​czu​cie wyż​szo​ści. – Uwła… – Zmarsz​czy​ła brwi. – Nie​po​chleb​na. Fo​xford to zwy​kły pa​can, za to ty bez wąt​pie​nia masz gło​wę na kar​ku. – A co pan są​dzi o za​miesz​kach? W któ​rą wer​sję pan wie​rzy? – Cóż, ro​ko​wa​nia nie są naj​lep​sze. Dzi​siaj rano wpa​dłem przy​pad​ko​wo na Ton​brid​ge’a. To woj​sko​wy z mnó​stwem przy​ja​ciół w ar​mii. Jego zda​niem tym ra​zem dla od​mia​ny to pra​sa po​da​ła praw​dzi​wy prze​bieg zda​rzeń. A wśród lu​dzi ro​śnie co​raz więk​sze roz​go​ry​cze​nie. – Czy to zna​czy, że za​no​si się na re​wo​lu​cję? – Le​piej nie po​ka​zuj, że wy​pa​tru​jesz jej z ta​kim en​tu​zja​zmem – za​żar​to​wał i obo​je się ro​ze​śmie​li. Kie​dy w koń​cu uci​chli, zro​bi​ła tak uro​czo po​waż​ną minę, że miał ocho​tę ją po​ca​ło​wać. – A tak cał​kiem se​rio, uwa​ża pan, że może do tego dojść? – Miej​my na​dzie​ję, że nie. Cho​ciaż mówi się o no​wych usta​-

wach, któ​re nie spodo​ba​ją się lud​no​ści. – Za​gło​su​je pan prze​ciw​ko nim w Izbie Lor​dów? – Nie za​sia​dam w par​la​men​cie – od​parł, tłu​miąc wy​rzu​ty su​mie​nia. – Jak to? – zdzi​wi​ła się. – Prze​cież jest pan ary​sto​kra​tą, z ty​tu​łem. – Ow​szem, ale są pew​ne zwy​cza​je i for​mal​no​ści, któ​rych trze​ba do​peł​nić, żeby uzy​skać fo​tel para, a ja… cóż, jesz​cze się tym nie za​ją​łem. – Nie od​czu​wał ta​kiej po​trze​by. Poza tym wy​da​wa​ło mu się, że nie ma pra​wa ubie​gać się o tak wy​so​kie sta​no​wi​sko. Zer​k​nął mimo woli na za​sło​nię​ty ki​rem ob​raz nad ko​min​kiem. – Od​kąd odzie​dzi​czy​łem ty​tuł, mam mnó​stwo obo​wiąz​ków. – A pań​ski oj​ciec? Zaj​mo​wał się po​li​ty​ką? – O tak. Bar​dzo ak​tyw​nie. – Uśmiech​nął się bez​wied​nie, wspo​mi​na​jąc ogrom​ne za​an​ga​żo​wa​nie ro​dzi​ca. – Nie za​wsze się zga​dza​li​śmy co do tego, jak na​le​ży rzą​dzić kra​jem, ale w kwe​stiach se​sji par​la​men​tu i gło​so​wań był wy​jąt​ko​wo pie​czo​ło​wi​ty. Spu​ści​ła wzrok i za​pa​trzy​ła się we wła​sne ręce. – Pie​czo​ło​wi​ty, po​wia​da pan… Ro​zu​miem… Co niby ro​zu​mie? – za​sta​na​wiał się, tłu​miąc po​czu​cie winy. – Co ci cho​dzi po gło​wie, Rose? Uwa​żasz, że po​wi​nie​nem się wsta​wić za bun​tow​ni​ka​mi z pół​no​cy? Do​ma​gać się, żeby każ​dy żoł​nierz, któ​ry użył prze​ciw​ko nim bro​ni, tra​fił pod sąd i zo​stał ska​za​ny za mor​der​stwo? – Nie żoł​nie​rze są tu win​ni, lecz ci, któ​rzy wy​da​li im roz​kaz. – Ci, któ​rzy wy​da​li im roz​kaz? Czy​li tacy jak ja? Za​mar​ła, wy​raź​nie za​sko​czo​na. – Przy​kro mi, je​śli po​czuł się pan ura​żo​ny. Nie po​pie​ram roz​wią​zań si​ło​wych ani lu​dzi, któ​rzy na​wo​łu​ją do po​wsta​nia. Ża​den po​wód nie jest wy​star​cza​ją​cy, żeby za​bi​jać nie​win​nych lu​dzi. Zwłasz​cza ko​bie​ty i dzie​ci. Jed​nak uwa​żam, że dzi​siej​szy mo​del rzą​dów na​le​ży zmie​nić. Zwy​kli lu​dzie tak​że po​win​-

ni mieć coś do po​wie​dze​nia. – Na Jo​wi​sza, pan​no Ni​gh​tin​ga​le, zda​je się, że na​praw​dę jest pani sa​want​ką. – Wi​dząc jej zbo​la​łą minę, po​stu​kał ją pal​cem w nos. – To był kom​ple​ment. – Czy to zna​czy, że bę​dzie pan gło​so​wał w tej spra​wie w par​la​men​cie? – Nie wiem – od​parł szcze​rze. – Nie znam wszyst​kich fak​tów. Mu​siał​bym ze​brać wię​cej in​for​ma​cji. – Na pew​no za​mie​rzał roz​mó​wić się jesz​cze raz z Ton​brid​ge’em, któ​ry bez wąt​pie​nia wy​róż​niał się in​te​lek​tem i miał w przy​szło​ści odzie​dzi​czyć ty​tuł księ​cia. Jego źró​dła wy​da​wa​ły się naj​bar​dziej wia​ry​god​ne. – Na pew​no się nad tym za​sta​no​wię – obie​cał, choć na myśl o tym, że miał​by za​sia​dać w Izbie Lor​dów w tym sa​mym fo​te​lu, któ​ry zaj​mo​wał nie​gdyś oj​ciec, ro​bi​ło mu się sła​bo. – Wciąż pan ich opła​ku​je, praw​da? – po​wie​dzia​ła ści​szo​nym gło​sem. Jake za​nie​mó​wił. Był au​ten​tycz​nie wstrzą​śnię​ty. Tym, co usły​szał, a jesz​cze bar​dziej tym, co zo​ba​czył w jej oczach. O dzi​wo nie spo​glą​da​ła na nie​go ze współ​czu​ciem, lecz ze zro​zu​mie​niem. Nie wie​dzieć cze​mu jej spoj​rze​nie spra​wi​ło, że śmierć ojca i bra​ta rap​tem sta​ła się dla nie​go bar​dziej rze​czy​wi​sta. Do tej pory czę​sto ła​pał się na tym, że jesz​cze w nią nie wie​rzył. Wpa​try​wał się cza​sem w drzwi, jak​by spo​dzie​wał się zo​ba​czyć ich w pro​gu ca​łych i zdro​wych. Z tru​dem ode​rwał wzrok od za​sło​nię​te​go ro​dzin​ne​go por​tre​tu. – Może tro​chę pani po​czy​tam? – za​py​tał, się​ga​jąc po książ​kę. – Nie, dzię​ku​ję. – Pod​nio​sła się z krze​sła. – To był bar​dzo dłu​gi dzień. Chy​ba już się po​ło​żę. Zmarsz​czył brwi i po​de​rwał się na nogi. Po​wie​dział coś nie​sto​sow​ne​go? A może czymś ją ob​ra​ził? Przyj​rzał jej się do​kład​niej i uznał, że wy​glą​da dość bla​do i mi​zer​nie. Na pew​no moc​no prze​ży​ła swój de​biut na sa​lo​nach. Mimo to star​czy​ło jej sił, żeby dys​ku​to​wać o po​li​ty​ce. – Na​tu​ral​nie. Od​pro​wa​dzę pa​nią.

– Nie trze​ba. – To ża​den kło​pot. Bę​dzie mi bar​dzo miło. Nie kry​go​wa​ła się dłu​żej. Po​ło​ży​ła mu rękę na ra​mie​niu i po​zwo​li​ła za​pro​wa​dzić się na pię​tro. Kie​dy do​tar​li na miej​sce, otwo​rzy​ła drzwi i przy​sta​nę​ła w pro​gu. – Nie oba​wia się pan, że moje nie​sto​sow​ne za​cho​wa​nie bę​dzie mia​ło po​waż​ne kon​se​kwen​cje? Nie chcia​ła​bym przy​nieść pań​skiej bab​ci wsty​du, więc je​śli nie da się tego na​pra​wić… Sama nie wiem… Pró​bu​ję po​wie​dzieć, że po​lu​bi​łam moją nową po​sa​dę. – To tyl​ko małe faux pas, nie są​dzę, by kto​kol​wiek chciał się nad tym dłu​go roz​wo​dzić. – Fo-pa? – Gafa. Z fran​cu​skie​go. – Mój Boże, jak ja się tego wszyst​kie​go na​uczę? – Nie pod​da​waj się. Zro​bi​łaś ogrom​ne po​stę​py. Uśmiech​nę​ła się za​do​wo​lo​na z po​chwa​ły. – Nie po​dzię​ko​wa​łam panu jesz​cze za tę szan​sę. Za​miast oka​zać wdzięcz​ność, opie​ra​łam się jak głu​pia. – Nie mu​sisz mi dzię​ko​wać, Rose. Two​ja obec​ność to wy​star​cza​ją​ca na​gro​da. Zy​ska​li​śmy na tym wszy​scy. Od daw​na nie wi​dzia​łem bab​ci w tak do​brym na​stro​ju. – Za​cny z pana czło​wiek – stwier​dzi​ła z prze​ko​na​niem. – Choć z ja​kie​goś po​wo​du sta​ra się pan za wszel​ką cenę to ukryć. Wle​pił w nią za​sko​czo​ny wzrok. – Skąd ci to przy​szło do gło​wy, Rose? Nie je​stem wca​le… Za​kry​ła mu usta pal​cem. – Pa​trzę na pana i wi​dzę. Nie cier​pi pan ta​kich spo​tkań jak dzi​siej​sze, a jed​nak pan z nami po​szedł. Tyl​ko po to, żeby zro​bić przy​jem​ność bab​ci.

– Wy​peł​nia​łem swo​je obo​wiąz​ki, nic po​nad​to – oznaj​mił sztyw​no. Cóż, ostat​nio nie​mal nie​ustan​nie czuł się nie​swo​jo we wła​snej skó​rze. Wciąż nie umiał się od​na​leźć w no​wej, nie​ła​twej sy​tu​acji. Tyl​ko przy Rose mógł na​praw​dę być sobą. – Za​słu​gu​je pan na coś wię​cej, wa​sza lor​dow​ska mość. Nie moż​na prze​cież żyć sa​my​mi obo​wiąz​ka​mi. Sły​sząc, że się z nim dro​czy, pod​szedł bli​żej. Jej słod​ki uśmiech roz​pa​lał mu zmy​sły. – Co w ta​kim ra​zie po​wi​nie​nem zro​bić dla roz​ryw​ki? – za​py​tał, od​wza​jem​nia​jąc uśmiech. Po​czuł w noz​drzach jej cu​dow​ny za​pach i za​pra​gnął w nim uto​nąć. Choć przez chwi​lę za​kosz​to​wać jej sło​dy​czy… Nie, nie wol​no mu jej tknąć. Kie​dy po​ło​ży​ła mu rękę na tor​sie, le​d​wie się po​wstrzy​mał, żeby jej nie uści​snąć. Za​miast tego za​ci​snął szczę​kę. Bę​dzie ją trak​to​wał jak damę. Za​wsze. Mimo że nie może uczy​nić jej damą swe​go ser​ca. – Wy​bacz – rzekł, od​su​nąw​szy się o krok. – Dżen​tel​me​no​wi nie wy​pa​da na​rzu​cać się da​mie, któ​ra miesz​ka pod jego da​chem. Nie mogę… – Gdy​bym była praw​dzi​wą damą, Ja​cob – prze​rwa​ła mu ła​god​nie – nie po​ca​ło​wał​byś mnie wczo​raj. Otwo​rzył usta, żeby ją za to prze​pro​sić, ale wła​śnie wte​dy jego umysł za​re​je​stro​wał, że po raz pierw​szy zwró​ci​ła się do nie​go po imie​niu. Tym​cza​sem jej drob​na dłoń chwy​ci​ła kla​pę jego sur​du​ta. Tak moc​no, aż zbie​la​ły jej knyk​cie. – A ja, gdy​bym choć tro​chę czu​ła się jak dama, nie od​da​ła​bym ci po​ca​łun​ku. Nie idź. Chcę, że​byś zo​stał. – Wspię​ła się na pal​ce i przy​ci​snę​ła war​gi do jego ust. Nie zdo​łał się po​wstrzy​mać i po​głę​bił po​ca​łu​nek. Po​tem ob​jął ją ra​mie​niem i wcią​gnął do po​ko​ju, dru​gą ręką za​trza​sku​jąc drzwi. Chwi​lę póź​niej uniósł gło​wę, żeby na nią spoj​rzeć. – Rose. To mi wy​glą​da na za​sadz​kę. Wiedz, że to nie pierw​szy raz, kie​dy ko​bie​ta pró​bu​je mnie uwieść.

Od​dy​cha​ła rów​nie cięż​ko, jak on, wpa​tru​jąc się za​chłan​nie w jego usta. – Wspa​nia​le pan ca​łu​je, mi​lor​dzie. Tę​sk​ni​łam za pań​skim po​ca​łun​ka​mi. – Jake. Pro​szę, skar​bie, mów mi po imie​niu. – Jake, chcia​ła​bym, że​byś mnie znów po​ca​ło​wał. Jesz​cze nikt nie pro​sił go tak słod​ko o po​ca​łu​nek. Sta​rał się zna​leźć ja​kiś po​wód, żeby odejść, ale jak mógł​by jej od​mó​wić? Przy Rose był kom​plet​nie bez​sil​ny. Nie po​tra​fił i nie chciał się jej opie​rać. Zwłasz​cza gdy w grę wcho​dzi​ły po​ca​łun​ki. Wes​tchnął i przy​lgnął usta​mi do jej warg.

ROZDZIAŁ SIÓDMY Rose nie była pew​na, jak to się sta​ło. Kie​dy do​kład​nie po​sta​no​wi​ła za​po​mnieć o za​sa​dach i od​dać się męż​czyź​nie, któ​ry ni​g​dy tak na​praw​dę nie bę​dzie jej. Może już wte​dy w staj​ni, gdy w sa​mej ko​szu​li opo​rzą​dzał ko​nia albo kie​dy cier​pli​wie wy​ja​śniał jej zna​cze​nie sło​wa, któ​re​go nie zna​ła. Na pew​no pierw​szy raz w ży​ciu przy​wią​za​ła się do ko​goś tak szyb​ko i moc​no. Nie​wy​klu​czo​ne, że cho​dzi​ło o jego doj​mu​ją​cą sa​mot​ność. Była na świe​cie zu​peł​nie sama, więc do​sko​na​le zna​ła jej gorz​ki smak. Bez tru​du do​strze​gła, jak bar​dzo czu​je się wy​ob​co​wa​ny. Nie​trud​no było to za​uwa​żyć, zwłasz​cza na przy​ję​ciu u lady Se​ars. Oto​czo​ny tłu​mem wiel​bi​cie​li wy​glą​dał, jak​by do​oko​ła nie było ży​wej du​szy. Za​słu​gi​wał na to, żeby ktoś oto​czył go czu​łą opie​ką. Wpraw​dzie nie mo​gła sta​nąć u jego boku ofi​cjal​nie, mo​gła za to oka​zy​wać mu uczu​cie i tro​skę w domu, w za​ci​szu wła​snej sy​pial​ni. Sama tak​że wie​le na tym zy​ska. Wresz​cie bę​dzie ko​muś po​trzeb​na. Na​praw​dę tę​sk​ni​ła za jego po​ca​łun​ka​mi. Mu​sia​ła zro​bić pierw​szy krok, bo Jake, jak przy​sta​ło na dżen​tel​me​na, nie chciał jej się na​rzu​cać. Miło było dla od​mia​ny pod​jąć ja​kąś sa​mo​dziel​ną de​cy​zję. Zwy​kle to inni de​cy​do​wa​li o jej lo​sie. Jego po​ca​łun​ki były upoj​ne. Odu​rza​ją​ce. Ro​zu​mia​ła to okre​śle​nie, choć ni​g​dy nie piła moc​ne​go al​ko​ho​lu. Roz​chy​li​ła war​gi i wes​tchnę​ła, gdy ich usta sto​pi​ły się w jed​no. Wplo​tła mu pal​ce we wło​sy, roz​ko​szu​jąc się ich je​dwa​bi​stym do​ty​kiem, wchła​nia​jąc za​pach jego skó​ry. Dłoń, któ​ra spo​czy​wa​ła na jej ple​cach, przy​cią​gnę​ła ją bli​żej, tak że po​czu​ła na pier​siach jego sze​ro​ki tors, a na brzu​chu do​wód jego pod​nie​ce​nia. Po​wo​li tra​ci​ła od​dech, ale wciąż nie mo​gła się nim na​sy​cić.

Krę​ci​ło jej się w gło​wie, a ko​la​na za​czy​na​ły od​ma​wiać jej po​słu​szeń​stwa, mimo to nie bała się, że Jake ją pu​ści i po​zwo​li jej upaść. Jego sil​ne i cie​płe ra​mio​na od​gra​dza​ły ją od świa​ta. Nic nie mo​gło jej się stać, nikt nie mógł jej skrzyw​dzić, kie​dy po​zwa​lał jej się schro​nić w swo​ich ob​ję​ciach. Tyl​ko w nich czu​ła się bez​piecz​na. Zo​sta​ną im po tej nocy pięk​ne wspo​mnie​nia, a on choć na chwi​lę za​po​mni o obo​wiąz​kach i nie bę​dzie księ​ciem, lecz sobą, Ja​co​bem Hun​ting​do​nem. Do​brym i wiel​ko​dusz​nym czło​wie​kiem. Uję​ła jego twarz w dło​nie, a wte​dy prze​rwał po​ca​łu​nek i spoj​rzał na nią roz​ognio​nym wzro​kiem. On też jej pra​gnął. Nie mia​ła co do tego żad​nych wąt​pli​wo​ści. – Rose? – W jego oczach po​ja​wi​ło się nie​me py​ta​nie. – Jake? Za​ci​snął na mo​ment po​wie​ki. Kie​dy je otwo​rzył, na​wet nie pró​bo​wał ukryć emo​cji. Wi​dzia​ła je bar​dzo wy​raź​nie. – Wiesz, jak rzad​ko kto​kol​wiek zwra​ca się do mnie po imie​niu? Od​gar​nę​ła ko​smyk wło​sów, któ​ry upar​cie opa​dał mu na czo​ło. – Jake… – za​czę​ła nie​pew​nie. Jak to po​wie​dzieć, żeby nie po​my​ślał, że jest zbyt pew​na sie​bie albo ła​twa? Od​su​nął się o krok. – Pój​dę już. Chwy​ci​ła go za rękę. Po​pa​trzył na ich sple​cio​ne pal​ce, a po​tem zaj​rzał jej w oczy. – Zli​tuj się, Rose, nie je​stem z ka​mie​nia. – Ja też nie. – Ser​ce tłu​kło jej się w pier​si tak moc​no, że nie była w sta​nie wy​do​być gło​su. Uśmiech​nę​ła się więc i prze​łknę​ła śli​nę. – Nie idź. Pro​szę, zo​stań ze mną… Otwo​rzył sze​rzej oczy. Za​tem uznał, że jest zbyt bez​po​śred​nia. A może jed​nak nie?

Pło​mień w jego źre​ni​cach mó​wił coś zu​peł​nie prze​ciw​ne​go. Ob​jął ją w ta​lii i znów przy​cią​gnął do sie​bie. – Le​piej tego nie mów, je​śli nie je​steś pew​na. Po​czu​ła taką ulgę, że się ro​ze​śmia​ła. – Je​stem pew​na. Za​wsze mó​wię tyl​ko to, co my​ślę. – Tak, pa​mię​tam. Wspo​mi​na​łaś, że nie lu​bisz uda​wać. – Ty też nie mu​sisz ni​cze​go uda​wać. Nie, kie​dy je​ste​śmy sami. Uśmiech​nął się jesz​cze sze​rzej. – Je​steś uro​cza. Wspa​nia​ła. Roz​kosz​na. Za​chwy​ca​ją​ca. I pięk​na. Jej ser​ce prze​peł​nia​ła duma. Kie​dy tak o niej mó​wił, czu​ła się nie​mal… wy​jąt​ko​wa. Jak​by ta chwi​la była dla nie​go rów​nie cen​na i waż​na, jak dla niej. Za​rzu​ci​ła mu ra​mio​na na szy​ję i spoj​rza​ła na jego pięk​ne usta, któ​re przed chwi​lą pra​wi​ły jej cu​dow​ne kom​ple​men​ty. Całe jej cia​ło wy​cze​ki​wa​ło nie​cier​pli​wie jego ko​lej​nych po​ca​łun​ków. – Jake… – Mmm… – mruk​nął z usta​mi wtu​lo​ny​mi w jej szy​ję. Za​drża​ła i otar​ła się o nie​go bio​dra​mi, kie​dy tra​fił na wraż​li​we miej​sce tuż za uchem. In​stynk​tow​nie pró​bo​wa​ła zna​leźć się jesz​cze bli​żej nie​go. – Kie​dy mnie ca​łu​jesz, za​po​mi​nam o Bo​żym świe​cie. – Ja też. – Wcią​gnął gło​śno po​wie​trze. – Na pew​no tego chcesz? – Na pew​no – od​par​ła ze śmie​chem. – Ni​cze​go w ży​ciu nie by​łam taka pew​na. Po​trzą​snął gło​wą. – Praw​dzi​wy dżen​tel​men nie wy​ko​rzy​stu​je ko​biet, któ​re dla nie​go pra​cu​ją. I miesz​ka​ją w jego domu. A ja, jak wiesz, szczy​cę się tym, że je​stem dżen​tel​me​nem. Wie​dzia​ła o tym aż za do​brze. Wła​śnie dla​te​go wy​da​wał jej

się za​wsze taki uj​mu​ją​cy. I dla​te​go nie po​tra​fi​ła mu się oprzeć. Ale nie mo​gła po​zwo​lić, żeby ho​nor za bar​dzo go ogra​ni​czał. Nie te​raz. Nie dziś… – W ta​kim ra​zie za​po​mnij​my na ja​kiś czas, kim je​ste​śmy. Od​rzu​ci​my wszel​kie za​sa​dy. Uda​waj​my, że ty nie je​steś moim chle​bo​daw​cą, a ja nie je​stem two​ją do​brze opła​ca​ną słu​żą​cą. Bądź​my dziś zwy​kły​mi ludź​mi, któ​rzy się lu​bią i chcą spę​dzić ten wie​czór ra​zem. Zmarsz​czył czo​ło, roz​wa​ża​jąc jej sło​wa. Cały Jake. Za​wsze ostroż​ny i tro​skli​wy. – Po​do​ba mi się twój po​mysł. Bar​dzo bym tego chciał. Na​wet nie wiesz, jak bar​dzo. – Za​chi​cho​tał jak mały chło​piec. – Po​wiedz​my, że będę przy​stoj​nym lo​ka​jem o imie​niu Ja​cob, co ty na to? – Przy​tknął nos do jej nosa. – Za dnia wśród służ​by je​stem dia​błem wcie​lo​nym i sie​ję po​strach, ale po pra​cy my​ślę wy​łącz​nie o to​bie. – Uśmiech​nął się szel​mow​sko. – I chcę tyl​ko cie​bie… Pra​gnął po​siąść jej cia​ło, nic wię​cej, ale te sło​wa na za​wsze za​pad​ną jej w du​szę. Ni​g​dy nie mia​ła ni​ko​go bli​skie​go. Nie mógł wie​dzieć, jak bar​dzo była sa​mot​na. Aż do te​raz. Te​raz mia​ła jego. Przy nim czu​ła, że zna​la​zła swo​je miej​sce w świe​cie. – Rety, to by do​pie​ro było coś – po​wie​dzia​ła ze śmie​chem. – Ja​cob Hun​ting​don lo​ka​jem. Ja w ta​kim ra​zie mu​szę być po​ko​jów​ką sa​mej pani domu. – Na​tu​ral​nie. Za​krad​nie​my się ra​zem na pię​tro, do schow​ka na bie​li​znę, a ni​cze​go nie​świa​do​mi do​mow​ni​cy będą w tym cza​sie spo​koj​nie spo​ży​wa​li śnia​da​nie. – Bę​dzie​my mu​sie​li za​cho​wy​wać się bar​dzo ci​cho. Nie chce​my, żeby ktoś nas przy​ła​pał. Usią​dzie​my w ką​cie i po​dzie​li​my się naj​skryt​szy​mi ma​rze​nia​mi. Ja opo​wiem ci o tym, że chcia​ła​bym kie​dyś zo​stać go​spo​dy​nią, a ty po​wiesz, że strasz się o po​sa​dę ka​mer​dy​ne​ra, albo ma​jor​do​mu​sa. – I od cza​su do cza​su skrad​nę ci ca​łu​sa. – Cmok​nął ją w po​li​czek, a ona od​wró​ci​ła gło​wę, żeby na​po​tkać jego usta. Nie trze​ba go było za​chę​cać. Ca​ło​wał ją do utra​ty tchu,

trzy​ma​jąc moc​no w ob​ję​ciach. Od​da​wa​ła mu po​ca​łun​ki, roz​pły​wa​jąc się w jego uści​sku. Mimo to wciąż nie była dość bli​sko. Jęk​nął, nie​chęt​nie od​ry​wa​jąc się od jej warg. – Bę​dziesz mu​sia​ła wy​rzu​cić mnie za drzwi, Rose – rzekł, ob​ca​ło​wu​jąc jej twarz: po​licz​ki, nos, po​wie​ki i czo​ło. – Nie mam siły, żeby wyjść z wła​snej woli. – Więc zo​stań – od​par​ła bez wa​ha​nia. – Je​śli nie chcesz iść, nie idź. Nie je​stem pan​ną z do​bre​go domu, nie mu​szę za wszel​ką cenę dbać o re​pu​ta​cję. – Wpraw​dzie strze​gła swo​jej nie​win​no​ści przez całe lata, ale do tej pory ża​den męż​czy​zna nie przy​padł jej do ser​ca tak bar​dzo jak Jake. Wie​dzia​ła, że jest roz​dar​ty. Wi​dzia​ła w jego oczach, że po​ku​sa wal​czy w nim o lep​sze z po​czu​ciem obo​wiąz​ku. I choć pro​sząc, żeby zo​stał, zła​ma​ła wszyst​kie swo​je za​sa​dy, za​bo​la​ło​by ją, gdy​by jed​nak wy​szedł. Nie po​zwo​li mu na to. Nie te​raz, kie​dy pod​ję​ła tak waż​ną de​cy​zję. To być może je​dy​na oka​zja, żeby z nim prze​żyć cu​dow​ne chwi​le. Lada mo​ment ma przy​je​chać jego sio​stra. Jej obec​ność ra​czej nie bę​dzie sprzy​ja​ła po​ta​jem​nym schadz​kom. Nie wia​do​mo, czy uda im się zna​leźć choć​by chwi​lę, któ​rą mo​gli​by spę​dzić sam na sam. Nie​wie​le my​śląc, roz​pię​ła mu sur​dut, a po nim ka​mi​zel​kę. Zda​je się, że to roz​wia​ło jego wąt​pli​wo​ści. Znów ją ca​ło​wał, po​ma​ga​jąc jej przy tym po​zbyć się jego ko​szu​li. Wkrót​ce mo​gła do woli na​sy​cić wzrok wi​do​kiem jego ob​na​żo​ne​go tor​su. Był taki pięk​ny… Nie miał na so​bie ani gra​ma tłusz​czu. Same mię​śnie i ścię​gna. Spo​glą​da​jąc na jego brzuch i mu​sku​lar​ną pierś, mia​ła ocho​tę prze​su​nąć po nich ję​zy​kiem. Chcia​ła spraw​dzić, czy sma​ku​je rów​nie wspa​nia​le, jak pach​nie. Kie​dy jej oczy za​trzy​ma​ły się na pa​sku jego spodni, ob​ró​cił ją do​oko​ła i ob​jął ra​mie​niem od tyłu. – Chciał​bym roz​pu​ścić ci wło​sy – szep​nął, ob​ca​ło​wu​jąc jej kark. Za​cze​kał, aż ski​nie gło​wą i na​tych​miast za​czął wyj​mo​wać spin​ki, któ​re rano wpi​na​ła pie​czo​ło​wi​cie przez co naj​mniej

go​dzi​nę. Chry​ste, po​my​ślał mgli​ście Jake. Nie mógł uwie​rzyć, jak bar​dzo jej pra​gnie. Zwłasz​cza, że przez ostat​nich kil​ka ty​go​dni, a ra​czej mie​się​cy w ogó​le nie my​ślał o ko​bie​tach. Po​chy​lił się i z bło​go​ścią wtu​lił twarz w jej zło​te loki. Pach​nia​ły rów​nie wspa​nia​le, jak ona cała. Kon​wa​lią. Nie​win​no​ścią i po​ku​są. Od​gar​nąw​szy jej wło​sy na bok, przy​gryzł lek​ko skó​rę u zbie​gu ra​mie​nia i kar​ku. Sma​ko​wa​ła tak słod​ko… Na​gle po​czuł pier​wot​ny im​puls, żeby wbić zęby głę​biej i na za​wsze zo​sta​wić na niej swój ślad. Oczy​wi​ście ni​g​dy by tego nie zro​bił, ale na samą myśl o tym cała krew od​pły​nę​ła mu z twa​rzy w zgo​ła inne re​jo​ny cia​ła. – Jak wie​lu po​zna​łaś zu​chwa​łych lo​ka​jów, Rose? Za​chi​cho​ta​ła zmy​sło​wo. – Wy​star​cza​ją​co wie​lu, Ja​key… – Jej lek​ko schryp​nię​ty głos przy​pra​wiał go o ciar​ki. Ode​tchnął z ulgą. Z po​cząt​ku są​dził, że być może nie mia​ła jesz​cze męż​czy​zny, ale zwy​kli lu​dzie nie mu​szą mar​twić się o ro​do​wód part​ne​ra. Sama to przed chwi​lą po​wie​dzia​ła. Od​dał​by wszyst​ko, żeby przez kil​ka go​dzin być wła​śnie ta​kim zwy​kłym czło​wie​kiem. Lo​ka​jem, któ​ry uczci​wie za​ra​bia na ży​cie, ale nie ma żad​nych zo​bo​wią​zań. Nie mar​twi się o ni​ko​go poza sobą sa​mym i może ro​bić, co tyl​ko ze​chce. Jesz​cze pół roku temu cie​szył się pra​wie nie​ogra​ni​czo​ną wol​no​ścią. Był tyl​ko młod​szym sy​nem księ​cia i wiódł dość próż​nia​czy ży​wot utra​cju​sza i hu​la​ki. Po​zo​sta​jąc w cie​niu bra​ta – dzie​dzi​ca ty​tu​łu i ma​jąt​ku – nie oba​wiał się, że ja​kaś zde​spe​ro​wa​na de​biu​tant​ka za​sta​wi na nie​go si​dła i zło​wi go na męża. Co wię​cej był w sta​nie utrzy​mać pew​ne rze​czy w ta​jem​ni​cy. Na przy​kład to, że klub przy​no​si spo​ry do​chód. Czer​pał tak​że zy​ski z wie​lu in​nych in​we​sty​cji, któ​re po​czy​nił przez lata. A jed​nak ani oj​ciec, ani brat nie mie​li po​ję​cia o tym, że do​ro​bił się wła​snej for​tu​ny. Ary​sto​kra​cie nie wy​pa​da prze​cież pro​wa​dzić lu​kra​tyw​nych in​te​re​sów. Wte​dy, w in​nym ży​ciu, gdy​by tyl​ko chciał, mógł​by bez prze​szkód oświad​czyć się Rose. Tyle że praw​do​po​dob​nie by nie

chciał. Ni​g​dy nie my​ślał o ożen​ku. Za bar​dzo ce​nił so​bie swo​bo​dę i nie​za​leż​ność. Żo​łą​dek ści​snął mu się ze wsty​du. Do nie​da​wa​na żył wy​łącz​nie dla sie​bie. Był bez​myśl​nym, sa​mo​lub​nym i roz​piesz​czo​nym przez los pa​ni​czem, któ​ry my​śli tyl​ko o wła​snych przy​jem​no​ściach. Osta​tecz​nie to inni za​pła​ci​li za jego głu​po​tę i ze​psu​cie. I nic nie może już tego zmie​nić. Było mu szcze​rze żal ko​bie​ty, któ​ra zo​sta​nie kie​dyś jego żoną. Wie​dział, że ją uniesz​czę​śli​wi. Nie nada​wał się na męża, ale cóż, nie było in​nej rady, mu​siał się oże​nić. Znał swój obo​wią​zek wo​bec ro​dzi​ny. Poza tym obie​cał to ojcu na łożu śmier​ci. Na Rose tak​że nie za​słu​gi​wał, ale nie był w sta​nie jej od​trą​cić. Nie od​mó​wił​by jej ni​cze​go. Zwłasz​cza je​że​li mógł przy​wo​łać na jej twarz uśmiech. Po​tra​fił dać ko​bie​cie przy​jem​ność. Był w tym o nie​bo lep​szy niż ja​ki​kol​wiek lo​kaj. Je​śli w ogó​le się do cze​goś nada​wał, to tyl​ko do tego. I tego jed​ne​go był pe​wien. Wes​tchnę​ła i po​chy​li​ła gło​wę w ge​ście, któ​ry nie miał nic wspól​ne​go z ule​gło​ścią. Wy​glą​da​ło to ra​czej jak nie​me żą​da​nie. Uśmiech​nął się i cmok​nął ją jesz​cze raz w szy​ję, do​kład​nie tam, gdzie chcia​ła po​czuć jego war​gi. Po​tem nie​śpiesz​nie roz​piął gu​zi​ki i ścią​gnął jej szla​fro​czek. Sta​ła przed nim w sa​mej ko​szu​li ze zwiew​nej, nie​mal prze​zro​czy​stej tka​ni​ny. Wi​dział wy​raź​nie krę​gi na jej ple​cach i ostro za​ry​so​wa​ne ło​pat​ki. Wciąż była bar​dzo szczu​pła. Nie za​wsze ja​da​ła tak do​brze jak te​raz. Nie po​tra​fił my​śleć o tym ze spo​ko​jem. Gdy ją od​wró​cił, na​tych​miast unio​sła ku nie​mu twarz. Uśmie​cha​ła się, spo​glą​da​jąc na nie​go z ta​kim uczu​ciem, że za​pra​gnął jej jesz​cze bar​dziej. Ale dziś nie cho​dzi​ło o nie​go, cho​dzi​ło wy​łącz​nie o nią. O Rose. Wziął ją w ra​mio​na i uca​ło​wał jej usta. Dłu​go i czu​le. Czuł, że lgnie do nie​go z ca​łych sił i roz​pły​wa się w jego ob​ję​ciach. Jej bio​dra ocie​ra​ły się mia​ro​wo o jego uda. Jęk​nął i ode​rwał od niej war​gi. – Prze​nie​śmy się le​piej do łóż​ka. Po​kle​pa​ła go lek​ko po po​licz​ku. Nikt nie oka​zy​wał mu

w ten spo​sób przy​wią​za​nia. Przy​ja​znym i po​ufa​łym ge​stem, któ​ry do​da​wał otu​chy. – Za​raz wra​cam – po​wie​dzia​ła, zni​ka​jąc za sto​ją​cym w ką​cie pa​ra​wa​nem. – Je​śli chcesz, mo​żesz skoń​czyć się roz​bie​rać. Chciał, a jak​że. Nie za​ję​ło mu to wię​cej niż mi​nu​tę. Po​zbył się resz​tek odzie​nia i wsko​czył do łóż​ka. Są​dził, że Rose cho​wa się przed nim, bo jest nie​śmia​ła, upły​nę​ło jed​nak kil​ka mi​nut, a ona wciąż nie wy​cho​dzi​ła. – Co ty tam ro​bisz, Rose? – za​py​tał znie​cier​pli​wio​ny. – Jak dłu​go moż​na zdej​mo​wać ko​szu​lę? – Za​bez​pie​czam się… Gąb​ki i ta​kie tam… No wiesz, że​by​śmy unik​nę​li trwa​łych kon​se​kwen​cji. Chry​ste, po​sta​no​wi​ła za​dbać o wszyst​ko sama. Cie​szy​ło go, że my​ślą po​dob​nie. Poza tym jej świa​do​mość i przy​go​to​wa​nie w tej kwe​stii roz​wie​wa​ły nie​co jego oba​wy. Nie miał już po​czu​cia, że ją wy​ko​rzy​stu​je. – Je​steś wy​jąt​ko​wo roz​sąd​ną i kom​pe​tent​ną ko​bie​tą, Rose – po​chwa​lił z po​dzi​wem. – Ale wiesz chy​ba, że to nie daje gwa​ran​cji. Na wszel​ki wy​pa​dek ja też się za​bez​pie​czę. Wy​szła zza pa​ra​wa​nu z uro​czym ru​mień​cem na po​licz​kach. – W ta​kim ra​zie mo​że​my być po​dwój​nie spo​koj​ni. Po​słał jej sze​ro​ki uśmiech i uniósł za​pra​sza​ją​co koł​drę. Chwi​lę póź​niej le​ża​ła w jego ra​mio​nach. – Na czym to sta​nę​li​śmy? – za​py​ta​ła, wy​raź​nie za​do​wo​lo​na z sie​bie. Zaj​rzał jej w oczy i zo​ba​czył w nich fi​glar​ny błysk. – Zaje się, że mnie ca​ło​wa​łaś. Prze​su​nę​ła pal​cem po jego brwiach i no​sie. – Na​praw​dę? Nie przy​po​mi​nam so​bie. Prze​wró​cił ją na ple​cy i wy​szcze​rzył zęby jak du​reń. – A może to ja ca​ło​wa​łem cie​bie? – Uszczyp​nął ją war​ga​mi w ucho. – Jak my​ślisz?

– My​ślę, że ca​ło​wa​li​śmy się na​wza​jem – oznaj​mi​ła, po czym ob​ję​ła go za szy​ję i unio​sła się, żeby po​dać mu usta. Jest taka nie​win​na i słod​ka, po​my​ślał, roz​ko​szu​jąc się jej do​ty​kiem. Jej drob​ne pal​ce wę​dro​wa​ły nie​śpiesz​nie po jego ple​cach, a po​tem za​ci​snę​ły się lek​ko na po​ślad​kach, jak​by ba​da​ły ich kształt. Chciał​by je po​czuć na in​nej czę​ści cia​ła, ale Rose nie była taka jak jego daw​ne ko​chan​ki, star​sze od niej i o wie​le bar​dziej obe​zna​ne ze sztu​ka mi​ło​ści. Jej wcze​śniej​sze do​świad​cze​nia, ja​kie​kol​wiek były, chy​ba nie na​le​ża​ły do szcze​gól​nie uda​nych. Świad​czył o tym ru​mie​niec wsty​du na po​licz​kach. Nie wie​dzieć cze​mu przy​po​mniał so​bie rap​tem daw​ną go​spo​dy​nię, któ​ra sku​tecz​nie wy​bi​ła mu z gło​wy uga​nia​nie się za po​ko​jów​ka​mi. Miał ja​kieś trzy​na​ście lat, gdy od​cią​gnę​ła go na stro​nę i prze​pro​wa​dzi​ła z nim po​waż​ną roz​mo​wę. Wziął so​bie jej groź​by do ser​ca i od tam​tej pory ni​g​dy nie na​ga​by​wał słu​żą​cych. Aż do dziś. Owład​nię​ty po​czu​ciem winy po​pa​trzył na Rose. Jak mógł ją uwieść? Miesz​ka prze​cież pod jego da​chem, a on ma obo​wią​zek ją chro​nić. Tak​że przed sobą sa​mym. – Rose, po​wiedz mi, że na​praw​dę tego chcesz. Mu​szę to usły​szeć. Roz​ma​rzo​ny uśmiech na jej ustach przy​wiódł​by do grze​chu na​wet świę​te​go. – Tak, Jake. Na​praw​dę tego chcę. Jej sło​wa uspo​ko​iły jego su​mie​nie na tyle, by mógł od​rzu​cić wąt​pli​wo​ści. Zwy​czaj​nie ze​pchnął je w naj​dal​szy kąt umy​słu i choć wy​chwy​cił w jej gło​sie nutę smut​ku, po​sta​no​wił ją zi​gno​ro​wać. My​ślał już tyko o tym, jak wspa​nia​le bę​dzie na​uczyć ją i sie​bie tego, co lubi. Był nie​mal pe​wien, że Rose jesz​cze tego nie wie. Wy​ci​snął krót​ki po​ca​łu​nek na jej war​gach, bro​dzie i szczę​ce. Po​tem prze​su​nął ję​zy​kiem po kra​wę​dzi ucha. Pod​sko​czy​ła gwał​tow​nie, wbi​ja​jąc mu bio​dro w lę​dź​wie. Zgrzyt​nął zę​ba​mi z bólu i na mo​ment znie​ru​cho​miał. – Po​do​ba​ło ci się? – za​py​tał z nie​ja​kim tru​dem.

– Tak. Po​czu​łam ła​sko​ta​nie w ca​łym cie​le. – Tu​taj też? – Po​ło​żył rękę na jej pier​si. – Tu​taj też – od​par​ła, uno​sząc się za​chę​ca​ją​co ku jego dło​ni. Nie bała się pro​sić o to, co jej spra​wia​ło przy​jem​ność. Przez ja​kiś czas pie​ścił ją przez cien​ki ma​te​riał ko​szu​li, uważ​nie ob​ser​wu​jąc jej re​ak​cje. Na jej twa​rzy po​ja​wi​ły się ko​lej​no zdzi​wie​nie, nie​do​wie​rza​nie i uśmiech za​do​wo​le​nia. Nic nie mo​gło się rów​nać z pod​nie​ca​ją​cym wi​do​kiem ko​bie​ty, któ​ra od​kry​wa, jak czer​pać roz​kosz z fi​zycz​nej bli​sko​ści. W koń​cu ścią​gnął z niej ko​szu​lę i od​rzu​cił na bok. Gdy za​czął ssać jej su​tek, in​stynk​tow​nie roz​chy​li​ła uda i przy​su​nę​ła bli​żej bio​dra. Wsu​nął jej ko​la​no mię​dzy nogi, ale nie spie​szył się. Obie​cał so​bie, że bę​dzie cier​pli​wy, choć​by mia​ło go to za​bić. Za​ci​ska​jąc zęby, po​wę​dro​wał usta​mi w dół i przy​ło​żył po​li​czek do jej pła​skie​go brzu​cha. Jego dło​nie wciąż spo​czy​wa​ły na jej pier​siach. Za​kry​ła je wła​sny​mi rę​ka​mi, jak​by się bała, że za chwi​lę prze​su​ną się gdzie in​dziej. Oczy​wi​ście chcia​ły prze​su​nąć się gdzie in​dziej. Uwol​niw​szy jed​ną z nich, po​ka​zał jej, że może do​ty​kać się sama. Po​tem przy​ło​żył pal​ce do zło​tych wło​sków, któ​re for​mo​wa​ły trój​kąt po​mię​dzy jej no​ga​mi. Po​ru​szy​ła się od​ru​cho​wo, a gdy do​tknął jej tam, za​mar​ła i pod​par​ła się na łok​ciu, żeby spraw​dzić, co za​mie​rza zro​bić. Cmok​nął ją w brzuch i prze​je​chał ję​zy​kiem po pęp​ku. Od​prę​ży​ła się i opadł​szy z po​wro​tem na po​dusz​kę, roz​su​nę​ła sze​rzej uda. Nie po​tra​fił​by zi​gno​ro​wać ta​kie​go za​pro​sze​nia, na​wet gdy​by pró​bo​wał. Wie​dział, że nie wy​trzy​ma dłu​go, a nie za​mie​rzał się skom​pro​mi​to​wać. Nie za pierw​szym ra​zem. Bo bę​dzie jesz​cze wie​le in​nych razy, co do tego nie miał naj​mniej​szych wąt​pli​wo​ści. Wte​dy bę​dzie w sta​nie dzia​łać wol​niej i po​świę​ci jej wię​cej cza​su. Ujął jej dłoń i po​ło​żył so​bie mię​dzy no​ga​mi. – Po​wiedz, gdzie mnie chcesz, skar​bie – szep​nął, czu​jąc, że obej​mu​je go pal​ca​mi. – Za​le​ża​ło mu na tym, żeby to ona była pa​nią sy​tu​acji. To miał być jej wy​bór. Do​brze wie​dział, co

zna​czy nie móc de​cy​do​wać o wła​snym lo​sie. Trzy​ma​ła go nie​śmia​ło, jak​by się bała, że może mu zro​bić krzyw​dę. Wy​raź​nie za​fa​scy​no​wa​na pod​nio​sła się nie​co, żeby le​piej mu się przyj​rzeć. Po​tem za​sty​gła na chwi​lę i wpa​try​wa​ła się jak urze​czo​na w jego przy​ro​dze​nie. Z za​cie​ka​wie​niem i za​chwy​tem. – Mogę cię tak do​ty​kać? – za​py​ta​ła, ostroż​nie prze​su​wa​jąc rękę w górę i w dół. Czyż​by po​przed​ni ko​chan​ko​wie jej na to nie po​zwa​la​li? – zdzi​wił się, za​ci​ska​jąc po​wie​ki. Już nie pa​mię​tał, kie​dy ostat​ni raz było mu tak do​brze. Od​czu​wał przy​jem​ne dresz​cze w ca​łym cie​le. – Tyl​ko je​śli chcesz – szep​nął, przy​po​mniaw​szy so​bie, że nie od​po​wie​dział na py​ta​nie. – Chcę – oznaj​mi​ła bez wa​ha​nia. Nie przy​pusz​czał, że aż tak mu na tym za​le​ży. Jak​by ta chwi​la mia​ła na za​wsze utrwa​lić się w jego pa​mię​ci, żeby mógł wra​cać do niej z roz​rzew​nie​niem przez dłu​gie lata. Po chwi​li chwy​ci​ła go nie​co moc​niej i po​pro​wa​dzi​ła tam, gdzie pra​gnę​ła go po​czuć. Kie​dy prze​su​nął się lek​ko w przód, żeby się do​pa​so​wać i uło​żyć wy​god​niej mię​dzy jej no​ga​mi, wcią​gnę​ła gło​śno po​wie​trze i pi​snę​ła. Za​brzmia​ło to, jak​by się wy​stra​szy​ła. Za​marł za​sko​czo​ny, ale nim zdą​żył co​kol​wiek zro​bić, po​ru​szy​ła się pod nim po​na​gla​ją​cym ge​stem. – Jesz​cze… Ostat​kiem sił po​wstrzy​mał się, żeby nie za​nu​rzyć się w niej jed​nym moc​nym pchnię​ciem. Czuł ją wo​kół sie​bie tak roz​kosz​nie go​rą​cą i mo​krą, że za​krę​ci​ło mu się w gło​wie. Jego lę​dź​wie z wła​snej woli za​re​ago​wa​ły nie​co moc​niej, niż za​mie​rzał. Usły​szał, że znów za​chłyst​nę​ła się po​wie​trzem i za​nie​po​ko​jo​ny po​de​rwał gło​wę. Za​ci​ska​ła po​wie​ki i przy​gry​za​ła war​gę.

– Za​bo​la​ło cię? Nie był mały, ale jesz​cze ni​g​dy nie miał ko​bie​ty, któ​ra by​ła​by tak cia​sna i… – Na​gle go olśni​ło i po​czuł się jak ostat​ni łaj​dak. – Rose! – zmełł w ustach prze​kleń​stwo. – O… tak… Te​raz le​piej. Chy​ba… już się w tym po​ła​pa​łam. Niech to dia​bli… W naj​śmiel​szych snach nie spo​dzie​wał się cze​goś ta​kie​go. Na​wet nie prze​szło mu przez myśl, że może być jej pierw​szym. – Rose, nie po​win​ni​śmy… Bez na​my​słu oplo​tła go no​ga​mi, sku​tecz​nie za​trzy​mu​jąc w miej​scu. – Nie mo​żesz mnie te​raz zo​sta​wić – oznaj​mi​ła sta​now​czo, wier​cąc się pod nim nie​spo​koj​nie. Na​wet gdy​by chciał, nie mógł​by te​raz zwy​czaj​nie wstać. Zresz​tą wca​le tego nie chciał. Wręcz prze​ciw​nie. Wziął głę​bo​ki od​dech i za​czął ją wy​peł​niać. De​li​kat​nie i bar​dzo po​wo​li. Nie wy​ba​czył​by so​bie, gdy​by spra​wił jej więk​szy ból. Nie​cier​pli​wi​ła się, więc sta​rał się od​wró​cić jej uwa​gę: ca​ło​wał ją bez ustan​ku i pie​ścił jej pier​si. Do​pie​ro kie​dy osią​gnął cel i za​nu​rzył się w niej cały, uniósł gło​wę i spoj​rzał jej w twarz. To, co na niej zo​ba​czył, zu​peł​nie go oszo​ło​mi​ło. Miał wra​że​nie, że za mo​ment roz​sy​pie się na ka​wał​ki. Ni​czym so​bie nie za​słu​żył na to, żeby spo​glą​da​ła na nie​go z ta​kim uczu​ciem, na​mięt​no​ścią i zmy​sło​wy uśmie​chem za​do​wo​le​nia. Za​czął się nie​śpiesz​nie po​ru​szać, a ona od razu pod​chwy​ci​ła rytm i od​po​wie​dzia​ła tym sa​mym. Unio​sła wy​żej ko​la​na i oplo​tła go no​ga​mi w pa​sie, żeby mo​gli być jesz​cze bli​żej sie​bie. Te​raz mógł już zro​bić tyl​ko jed​no. Dać jej praw​dzi​wą roz​kosz, ja​kiej do​tąd nie za​zna​ła. – Nie po​wstrzy​muj tego, skar​bie… Daj się po​nieść. Gdy w koń​cu jej cia​ło za​sty​gło w spa​zmie przy​jem​no​ści, ja​kimś cu​dem zdo​łał się wy​co​fać, żeby nie zo​sta​wić w niej na​sie​nia. Jak uda​ło mu się za​cho​wać tyle przy​tom​no​ści umy​słu?

Nie miał po​ję​cia. Opadł na nią bez sił. Roz​bi​ty i otu​ma​nio​ny. I po raz pierw​szy od bar​dzo daw​na po​czuł, że nie jest zu​peł​nie sam. Co​kol​wiek to ozna​cza​ło. Po​wo​li i ospa​le Rose wra​ca​ła do rze​czy​wi​sto​ści. Jej cia​ło wy​da​wa​ło się cięż​kie i kom​plet​nie bez​wład​ne. Do​pie​ro po chwi​li uzmy​sło​wi​ła so​bie, że ten cię​żar to Jake. To on wci​skał ją sobą w sien​nik. Jake… Ko​cha​ny, wspa​nia​ły Jake, któ​ry wła​śnie… Boże do​po​móż, zro​bi​ła to. Cho​ciaż za​rze​ka​ła się, że ni​g​dy do tego nie do​pu​ści. Co wię​cej, oka​za​ło się, że to naj​pięk​niej​sze, co ją w ży​ciu spo​tka​ło. I ni​cze​go nie ża​ło​wa​ła. Prze​ciw​nie, roz​sa​dza​ła ją ogrom​na ra​dość, któ​ra na próż​no pró​bo​wa​ła zna​leźć uj​ście. Mia​ła ocho​tę śmiać się ze szczę​ścia. Oczy​wi​ście nie mo​gła mu o tym po​wie​dzieć. Pew​nie by ją wy​śmiał i zro​bi​ło​by jej się głu​pio. Prze​cią​gnę​ła się i wes​tchnę​ła z za​do​wo​le​niem. Ja​cob wstał i pod​szedł do umy​wal​ki. Po​słał jej za​tro​ska​ne spoj​rze​nie, po czym wró​cił do łóż​ka z na​wil​żo​nym ręcz​ni​kiem i za​czął wy​cie​rać jej uda. Za​uwa​ży​ła, że za​ci​ska po​nu​ro usta. Na​wet dla ko​nia miał wię​cej uśmie​chów, kie​dy go czy​ścił. – Po​wiesz mi, co cię gry​zie? – Gdy​bym wie​dział, był​bym ostroż​niej​szy. Bar​dziej bym się po​sta​rał. Bar​dziej by się po​sta​rał? Prze​cież wszyst​ko co ro​bił, było cu​dow​ne. Nie mógł​by zro​bić tego le​piej. Nie po​tra​fi​ła na​wet zna​leźć słów, żeby opi​sać, jak jej było do​brze. – Rano bę​dziesz pew​nie obo​la​ła. Skoń​czył ablu​cje i ci​snął szmat​kę pro​sto do mied​ni​cy. – Cze​mu mi nie po​wie​dzia​łaś? – O czym? – By​łem prze​ko​na​ny, że to nie był twój pierw​szy raz, a ty nie wy​pro​wa​dzi​łaś mnie z błę​du. Mu​sia​ła wy​glą​dać na zdez​o​rien​to​wa​ną, bo na​gle po​stu​kał

ją pal​cem po no​sie. Do​kład​nie tak samo, jak ona po​stu​ka​ła wcze​śniej jego. Jak​by po​ro​zu​mie​wa​li się we wła​snym ję​zy​ku, któ​ry zna​li tyl​ko oni. Uśmiech​nę​ła się mimo woli. – Rose, nie ma się z cze​go śmiać – upo​mniał ją su​ro​wo. – To po​waż​na spra​wa. Ni​g​dy wcze​śniej nie by​łaś z męż​czy​zną. – Nie, nie by​łam. Nie tak jak z tobą. Raz czy dwa się ca​ło​wa​łam, ale to wszyst​ko. Nie spo​tka​łam wcze​śniej ni​ko​go, kto by mi się spodo​bał na tyle, żeby po​zwo​lić mu na wię​cej. Poza tym słu​żą​cy, któ​rzy miesz​ka​ją przy ro​dzi​nie, nie mogą za​kła​dać wła​snych ro​dzin i… – Przy​gry​zła war​gę. Za​my​ślił się na mo​ment. – Chcia​ła​byś kie​dyś wyjść za mąż? – Nie wiem, nie za​sta​na​wia​łam się nad tym – skła​ma​ła, bo ra​czej nie było sen​su z nim o tym roz​ma​wiać. Zresz​tą są​dzi​ła, że w jej przy​pad​ku za​mąż​pój​ście po​zo​sta​nie wy​łącz​nie nie​speł​nio​nym ma​rze​niem. – Nie poj​mu​ję, dla​cze​go ce​lo​wo prze​ina​czy​łaś fak​ty. – Spra​wiał wra​że​nie odro​bi​nę wstrzą​śnię​te​go. – Prze… co? – Prze​ina​czy​łaś. To zna​czy, zmie​ni​łaś. Przed​sta​wi​łaś opacz​nie. Nie mia​łem po​ję​cia, że by​łaś dzie​wi​cą. Od​su​nę​ła się i pod​cią​gnę​ła pie​rzy​nę pod samą szy​ję. – Twier​dzisz, że skła​ma​łam? Ob​jął ją i cmok​nął w czo​ło. – Mó​wię tyl​ko, że wpro​wa​dzi​łaś mnie w błąd. Twier​dzi​łaś, że po​zna​łaś wie​lu lo​ka​jów. – By​łam po​ko​jów​ką w do​mach peł​nych służ​by. Oczy​wi​ście, że po​zna​łam wie​lu lo​ka​jów. – Masz ra​cję. – Po​gła​skał ją po wło​sach. – To moja wina. Nie by​łem wy​star​cza​ją​co bez​po​śred​ni. Kie​dy za​py​ta​łem, czy zna​łaś wie​lu lo​ka​jów, cho​dzi​ło mi o to, czy zna​łaś ich… w sen​sie bi​blij​nym. – W sen​sie bi​blii… – Po​de​rwa​ła się z po​sła​nia. – To zna​czy, czy się z nimi gzi​łam?

Nie wy​trzy​mał i uśmiech​nął się pół​gęb​kiem. Jej obu​rze​nie było uro​cze. – Wła​śnie. – Trze​ba było za​py​tać wprost. – Słusz​nie. Mea cul​pa. – Mea… że co? – Moja wina. To po ła​ci​nie. Zmarsz​czy​ła brwi. – Prze​cież wiesz, że nie znam ła​ci​ny. – Wy​bacz. Na​śmie​wa się ze mnie, po​my​śla​ła, przy​glą​da​jąc mu się po​dejrz​li​wie. Ale tyl​ko tro​chę, uzna​ła po chwi​li. I nie zło​śli​wie. Wy​glą​dał na wiel​ce za​do​wo​lo​ne​go. – Chodź, kru​szy​no. Przy​tul się tro​chę. Je​stem zbyt zmę​czo​ny, żeby ja​sno my​śleć. Chcę cię po​trzy​mać przy so​bie. Nie trze​ba jej było dwa razy pro​sić. Przy​lgnę​ła do nie​go od razu. – Wca​le nie chcia​łam ni​cze​go prze​ina​czać – szep​nę​ła z usta​mi na jego tor​sie. – Wiem, skar​bie. – Po​gła​skał ją po ple​cach. – Wy​god​nie ci? – Prze​su​nął ra​mię i przy​gar​nął ją cia​śniej. Prze​rzu​ci​ła mu nogę przez udo. – Tak. A to​bie? – Mnie też. Bar​dzo. – Prze​chy​lił gło​wę, jak​by chciał na nią spoj​rzeć. – Po​wie​dzia​ła​byś mi, gdy​by ci było u nas źle, praw​da? Obie​cy​wa​li so​bie, że nie będą ni​cze​go uda​wać. – Tak, po​wiem ci, je​śli coś bę​dzie nie tak. – Mar​twię się, bo cza​sem by​wam odro​bi​nę apo​dyk​tycz​ny. Nie chciał​bym, że​byś my​śla​ła, że cię do cze​goś zmu​szam. – Do ni​cze​go mnie nie zmu​szasz. Po​do​ba mi się tu. I to ja mam oba​wy, że przy​nio​sę wam wstyd.

– Nie przy​nie​siesz. Nie​ste​ty nie po​dzie​la​ła jego wia​ry w swo​je moż​li​wo​ści. – Rose? – Mmm…? – Na​praw​dę ma​rzysz o po​sa​dzie go​spo​dy​ni? – Kie​dyś ow​szem, ma​rzy​łam. Ostat​nio my​śla​łam ra​czej o tym, żeby zo​stać kraw​co​wą. – Szwacz​ką? – za​py​tał sen​nie. – Nie, praw​dzi​wą kraw​co​wą. Taką dla wy​twor​nych dam z to​wa​rzy​stwa. Jak pani Gill z Cork Stre​et. Dziew​czę​ta z klu​bu mó​wią, że po​tra​fię na​re​pe​ro​wać każ​dą su​kien​kę. – Czy to zna​czy, że wo​la​ła​byś… – Nie. Do​brze mi tu, gdzie te​raz je​stem. A ty? My​śla​łeś kie​dyś o tym, jak by to było zo​stać księ​ciem? – Za​pew​niam cię, że to ostat​nia rzecz, o ja​kiej kie​dy​kol​wiek my​śla​łem – oznaj​mił lo​do​wa​tym to​nem. Przy​po​mnia​ła so​bie, że to jego star​szy brat miał odzie​dzi​czyć ty​tuł. To dla​te​go po​czuł się ura​żo​ny. – Prze​pra​szam, Jake. Nie mia​łam na my​śli nic złe​go. – Daj​my temu spo​kój. Pój​dę już. Le​piej, żeby nikt nie wie​dział, że u cie​bie by​łem. – Kil​ka se​kund póź​niej był już ubra​ny i zmie​rzał do drzwi. Skrzy​wi​ła się, żeby od​pę​dzić łzy. Wszyst​ko ze​psu​ła. – Na​praw​dę nie chcia​łam cię ob​ra​zić… – Nie mam ocho​ty o tym dys​ku​to​wać. Do​bra​noc, Rose. Na​wet nie po​ca​ło​wał jej na do wi​dze​nia. – Do​bra​noc – opo​wie​dzia​ła, ale jej nie usły​szał, bo był już za drzwia​mi. Po​my​śla​ła, że świat jest źle urzą​dzo​ny. On mógł ją py​tać o wszyst​ko, ale kie​dy ona za​da​ła mu py​ta​nie, za​my​kał się w so​bie albo ucie​kał. Cóż, obie​cy​wa​li so​bie szcze​rość. Sko​ro nie chciał, żeby co​-

kol​wiek o nim wie​dzia​ła, miał pra​wo dać jej to ja​sno do zro​zu​mie​nia. Tak czy owak, bo​la​ło ją, że nie ma ocho​ty dzie​lić się z nią swo​im ży​ciem. Jake do​szedł w koń​cu do sie​bie, choć za​ję​ło mu to spo​ro cza​su. Kie​dy już nie​co ochło​nął, uprzy​tom​nił so​bie ze zdu​mie​niem, że od daw​na nie czuł się tak do​brze. A czuł​by się jesz​cze le​piej, gdy​by był na​dal z Rose. Za​nie​po​ko​iła go ta myśl, bo zwy​kle wy​my​kał się z bu​du​arów swo​ich ko​cha​nek przy pierw​szej nada​rza​ją​cej się spo​sob​no​ści. Aż do wczo​raj. Wczo​raj miał ocho​tę zo​stać z nią do rana. I ża​ło​wał, że tego nie zro​bił. Wciąż prze​śla​do​wał go wi​dok bólu, któ​ry zo​ba​czył w jej oczach tuż przed wyj​ściem. Wie​dział, że zra​nił ją swo​im na​głym znik​nię​ciem, ale jej py​ta​nie tra​fi​ło w czu​ły stru​nę. Był na tym punk​cie prze​wraż​li​wio​ny i nie mógł nic na to po​ra​dzić. Nie po​tra​fił o tym roz​ma​wiać. Ani z nią, ani z ni​kim in​nym. Może kie​dyś to się zmie​ni, ale z pew​no​ścią jesz​cze nie te​raz. Te​raz na samą myśl o dniu, w któ​rym stra​cił ojca i bra​ta, mę​czy​ły go gwał​tow​ne mdło​ści. Spoj​rzał ze zdzi​wie​niem na pierw​sze pro​mie​nie słoń​ca, któ​re wpa​da​ły do środ​ka przez nie​szczel​nie za​sło​nię​te okno. A niech to, już świ​ta. Prze​spał ca​lu​sień​ką noc. Na​wet nie pa​mię​tał, kie​dy ostat​ni raz obu​dził się we wła​snym łóż​ku, w do​dat​ku po kil​ku go​dzi​nach ni​czym nie​zmą​co​ne​go snu. Albo kie​dy nad ra​nem po​go​dzo​ny z sa​mym sobą spo​glą​dał spo​koj​nie w lu​stro, za​miast za​drę​czać się wy​nisz​cza​ją​cy​mi wy​rzu​ta​mi su​mie​nia. Gdy​by tyl​ko mógł po​dzie​lić się do​brym sa​mo​po​czu​ciem z Rose… Zmarsz​czył brwi. Chry​ste, nie po​wi​nien my​śleć o niej w ten spo​sób. Wy​obra​żać so​bie ży​cia u jej boku… Ani te​raz, ani ni​g​dy. Na mi​łość bo​ską, dla​cze​go po​zwo​lił, żeby na​mięt​ność wzię​ła górę nad zdro​wym roz​sąd​kiem? To się nie może po​wtó​rzyć. Ha! Chciał​by w to wie​rzyć, ale znał sa​me​go sie​bie. Wie​dział, że to jesz​cze nie ko​niec. Jesz​cze nie był go​to​wy wy​pu​ścić jej z rąk. Chy​ba że po tym, jak ją wczo​raj po​trak​to​wał, nie bę​dzie chcia​ła mieć z nim wię​cej do czy​nie​nia. Wzru​szył ra​mio​na​mi. Cóż, nie ona pierw​sza i nie ostat​nia. Nie za​mie​rzał się tym przej​mo​wać, choć w głę​bi du​szy miał na​dzie​ję, że jed​nak oka​że wiel​ko​dusz​ność i wy​ba​czy mu ha​-

nieb​ny brak ma​nier. Jego po​ko​jo​wy prze​stą​pił próg i sta​nął jak wry​ty. – Wa​sza lor​dow​ska mość?! – Oszem, to ja – od​parł cierp​ko. – Spo​dzie​wa​łeś się ko​goś in​ne​go? – Bo​daj pierw​szy raz od​kąd odzie​dzi​czył ty​tuł, nie miał ocho​ty roz​pła​tać twa​rzy temu, kto się tak do nie​go zwra​ca. – Ży​czy pan so​bie coś do je​dze​nia? – Nie, dzię​ku​ję. Zej​dę na śnia​da​nie. Ale bądź tak miły i przy​nieś mi cie​płej wody do my​cia. Kie​dy od​świe​żo​ny i ogo​lo​ny wszedł do ja​dal​ni, o dzi​wo za​stał tam Rose i księż​ną. Zwy​kle ja​da​ły nie​co póź​niej. – Dzień do​bry, bab​ciu – przy​wi​tał się, ca​łu​jąc po​marsz​czo​ny po​li​czek sta​rusz​ki. – Wcze​śnie dzi​siaj wsta​łaś. – Za​po​mnia​łeś, że je​ste​śmy za​pro​sze​ni na śnia​da​nie do De​ar​bo​ur​nów? Zda​je się, że mia​łeś nam to​wa​rzy​szyć. – Ob​ró​ci​ła się na krze​śle i pod​nio​sła na nie​go wzrok. – Wy​glą​dasz ja​koś… ina​czej niż zwy​kle. Co znów prze​skro​ba​łeś? – Nic… – Rose, po​patrz no tyl​ko. Nie wy​da​je ci się ja​kiś inny? Rose po​sła​ła mu prze​lot​ne spoj​rze​nie, po czym za​ru​mie​ni​ła się i wle​pi​ła oczy w ta​lerz. – Nie wi​dzę żad​nych zmian, mi​la​dy. – Hm… Pa​mię​tasz, że obie​ca​łeś z nami po​je​chać, praw​da? – Oczy​wi​ście – skła​mał jak z nut. Za​po​mniał, że to dziś, bo był zbyt prze​ję​ty swo​im zdu​mie​wa​ją​co do​brym na​stro​jem. I tym, że wresz​cie uda​ło mu się po​rząd​nie wy​spać. – Wy​jeż​dża​my o je​de​na​stej, praw​da? – Tak. Wła​śnie dla​te​go usia​dły​śmy wcze​śniej do śnia​da​nia. Nie​wy​klu​czo​ne, że lady De​ar​bo​ur​ne za​cznie nas kar​mić do​pie​ro o trze​ciej. – Na​praw​dę? – jęk​nął te​atral​nie. W ze​szłym roku za​ba​wił tam tyl​ko go​dzi​nę, więc nie znał zwy​cza​jów go​spo​dy​ni. Tym

ra​zem nie bę​dzie mógł wyjść wcze​śniej z przy​ja​ciół​mi. Na​ło​żył so​bie ko​pia​sty ta​lerz je​dze​nia i usiadł u szczy​tu sto​łu. Nie lu​bił tego miej​sca, bo za​zwy​czaj sia​dy​wał na nim oj​ciec. Dziś na​wet się ucie​szył, że może je za​jąć, bo dzię​ki temu zna​lazł się po​mię​dzy pa​nia​mi i mógł wkraść się z po​wro​tem w ich ła​ski, a zwłasz​cza w ła​ski młod​szej z nich. – Jak się dzi​siaj czu​jesz, bab​ciu? Przyj​rza​ła mu się spod oka. – Do​brze jak na mój za​awan​so​wa​ny wiek. W każ​dym ra​zie nic nie do​le​ga mi bar​dziej niż zwy​kle. – Bar​dzo mnie to cie​szy. A pani, pan​no Ni​gh​tin​ga​le? Jak się pani mie​wa tego pięk​ne​go po​ran​ka? Znów le​d​wie na nie​go spoj​rza​ła. – Dzię​ku​ję, do​brze, wa​sza lor​dow​ska mość. – Zwra​caj się do mnie po imie​niu, Rose, albo przy​naj​mniej mów mi West​mo​or. Lu​dzie za​raz za​czną się dzi​wić, że roz​ma​wia​my ze sobą tak ofi​cjal​nie. Za​czer​wie​ni​ła się rap​tow​nie i prze​gar​nę​ła wi​del​cem jaj​ka. – Za po​zwo​le​niem, wo​la​ła​bym po​stę​po​wać zgod​nie z obo​wią​zu​ją​cą ety​kie​tą. Ży​czy pan so​bie her​ba​ty? Księż​na po​pa​trzy​ła ko​lej​no to na jed​no, to na dru​gie i unio​sła brew. – Je​steś dziś wy​jąt​ko​wo we​sół, Ja​cob. – A ow​szem, je​stem. – Nie zdo​łał się po​wstrzy​mać i zer​k​nął na Rose, ale ta wpa​try​wa​ła się upar​cie w stół. – Miło mi to sły​szeć, chłop​cze. Na​wet nie wiesz, jak bar​dzo. A ty, Rose? Cie​szysz się, że mo​je​mu wnu​ko​wi do​pi​su​je hu​mor, praw​da? – Słu​cham? – Pod​sko​czy​ła jak na roz​ża​rzo​nych wę​glach i spoj​rza​ła na nich z kon​ster​na​cją. – Nie mnie oce​niać na​stro​je jego lor​dow​skiej mo​ści. Moje zda​nie się nie li​czy. Jake skrzy​wił się w du​chu, wi​dząc jej po​de​ner​wo​wa​nie. Był pe​wien, że to z jego winy jest taka nie​swo​ja. Naj​wy​raź​niej nie

udzie​li​ła jej się jego dzi​siej​sza joie de vi​vre. Ech te ko​bie​ty… To ta​kie wraż​li​we stwo​rze​nia. Wciąż grze​ba​ła wi​del​cem w ta​le​rzu. I pra​wie nic nie zja​dła. – Hm… – mruk​nę​ła w za​my​śle​niu księż​na. – A wy​da​wa​ło mi się, że do​brze się ro​zu​mie​cie… Rose ma​rzy​ła o tym, żeby za​paść się pod zie​mię. Ta​kie przy​naj​mniej spra​wia​ła wra​że​nie. – Jego lor​dow​ska mość jest dla mnie bar​dzo ła​ska​wy. Ła​ska​wy? Tak to na​zy​wa​ła? Uzmy​sło​wił so​bie, że bab​cia bacz​nie mu się przy​glą​da i prze​stał marsz​czyć czo​ło. – Ech, wy mło​dzi… – O co cho​dzi, bab​ciu? – Nie wi​dzi​cie tego, co ma​cie tuż pod no​sem, ot co, mój dro​gi. Każ przy​go​to​wać po​wóz przed je​de​na​stą, z ła​ski swo​jej. Skoń​czy​ła pani, pan​no Ni​gh​tin​ga​le? – Tak, mi​la​dy – od​par​ła Rose, od​kła​da​jąc sztuć​ce. Jake spoj​rzał na jej ta​lerz i stwier​dził, że pra​wie nie tknę​ła je​dze​nia. Ale co mógł zro​bić? Pod​niósł się i od​su​nął bab​ci krze​sło. Pan​na Ni​gh​tin​ga​le nie cze​ka​ła na jego po​moc. Sama wsta​ła od sto​łu i po​da​ła ra​mię księż​nej. – Niech to dia​bli we​zmą, po​my​ślał, gdy znik​nę​ły za drzwia​mi. – I to by było na tyle. Jego do​bry na​strój pry​snął jak bań​ka my​dla​na. Z ja​kie​goś po​wo​du ogar​nę​ło go prze​czu​cie nie​uchron​nie nad​cią​ga​ją​cej ka​ta​stro​fy. Nie​ba​wem przy​ja​dą Ele​anor i Lucy. Nie był pe​wien, jak ich obec​ność wpły​nie na Rose. Jed​no wie​dział na pew​no. Je​śli mia​ło​by ją to uniesz​czę​śli​wić, wczo​raj​sza noc nie może się po​wtó​rzyć. Na​gle po​ra​nek prze​stał mu się wy​da​wać taki pięk​ny jak przed chwi​lą.

ROZDZIAŁ ÓSMY Rose ode​tchnę​ła z ulgą, gdy Ja​cob od​pro​wa​dził je do po​wo​zu, a sam ru​szył przo​dem kon​no. Mo​gła​by nie prze​trwać wspól​nej po​dró​ży. Czu​ła się przy nim wię​cej niż nie​zręcz​nie. Oczy​wi​ście nie ża​ło​wa​ła tego, co zro​bi​li. Było cu​dow​nie. Znacz​nie le​piej niż w jej na​iw​nych dziew​czę​cych wy​obra​że​niach. Jed​nak drę​czy​ło ją po​czu​cie, że za​wio​dła samą sie​bie. Są​dzi​ła, że jest zbyt zrów​no​wa​żo​na i roz​sąd​na, żeby dać się uwieść męż​czyź​nie, na​wet je​śli wy​jąt​ko​wo przy​padł jej do ser​ca. Gnę​bi​ło ją tak​że to, że obo​je okła​mu​ją jego bab​cię. Nie chcia​ła mieć przed nią żad​nych ta​jem​nic, a na​wet gdy​by chcia​ła, nie była pew​na, czy moż​na co​kol​wiek ukryć przed tak do​cie​kli​wą sta​rusz​ką. Na przy​kład te​raz księż​na wpa​try​wa​ła się w nią życz​li​wym, peł​nym zro​zu​mie​nia wzro​kiem. Jak​by pusz​cza​ła do niej oko i da​wa​ła do zro​zu​mie​nia, że wie znacz​nie wię​cej, niż się wy​da​je. Chy​ba po​no​si mnie wy​obraź​nia, po​my​śla​ła, Albo ode​zwa​ło się moje nie​czy​ste su​mie​nie… Gdy​by się do​my​śli​ła, że coś mnie łą​czy z Ja​kiem, z miej​sca wy​rzu​ci​ła​by mnie na bruk. Z jej wnu​kiem albo z jego lor​dow​ską mo​ścią, nie z Ja​kiem. Nie wol​no jej my​śleć o nim tak po​ufa​le. Gdy​by zwró​ci​ła się do nie​go po imie​niu w miej​scu pu​blicz​nym, ścią​gnę​ła​by na ich gło​wy praw​dzi​wą ka​ta​stro​fę. Zresz​tą ich wspól​ny wie​czór za​koń​czył się fa​tal​nie, więc ra​czej go nie po​wtó​rzą. Gdy​by nie wy​sko​czy​ła ze swo​im idio​tycz​nym py​ta​niem, pew​nie wszyst​ko po​to​czy​ło​by się ina​czej. Na​tu​ral​nie, że ni​g​dy nie my​ślał o tym, żeby zo​stać księ​ciem. To jego brat miał odzie​dzi​czyć ty​tuł. Z dru​giej stro​ny nie mu​siał re​ago​wać aż tak gwał​tow​nie. Wie​dział, że nie mia​ła na my​śli nic złe​go. Oby tyl​ko nie za​czął ża​ło​wać, że ją u sie​bie za​trud​nił. Kie​dy do​tar​li do celu, ksią​żę po​mógł im wy​siąść z po​wo​zu i za​pro​wa​dził je na ogrom​ny ta​ras, na któ​rym po​wi​ta​li ich go​spo​da​rze: mar​ki​za i mar​kiz De​ar​bo​ur​ne. Stam​tąd uda​li się

wprost do ogro​du na ty​łach domu. Pod pa​ra​so​la​mi po​wo​li zbie​ra​li się już po​zo​sta​li go​ście. Zgod​nie z oby​cza​jem Ja​cob po​dał ra​mię bab​ci. Po​zo​sta​wio​na sa​mej so​bie Rose mo​gła bez prze​szkód po​dzi​wiać wi​do​ki. Wła​śnie tak wy​obra​ża​ła so​bie wieś, choć księż​na za​pew​ni​ła ją, że to jed​na z dziel​nic Lon​dy​nu. Wil​la De​ar​bo​ur​nów nie była tak duża jak dom West​mo​oora, ale wy​glą​da​ła baj​ko​wo, jak z ob​raz​ka. W po​wie​trzu uno​si​ła się przy​jem​na woń róż oraz in​nych kwia​tów. Roz​le​głe traw​ni​ki z jed​nej stro​ny sty​ka​ły się z brze​giem Ta​mi​zy. Pod roz​ło​ży​sty​mi drze​wa​mi usta​wio​no mnó​stwo sto​łów i róż​no​barw​nych na​mio​tów. Były też koce dla tych, któ​rzy wo​le​li sie​dzieć na zie​mi. Po​ko​jów​ki i lo​ka​je uwi​ja​li się wśród go​ści, roz​no​sząc je​dze​nie i trun​ki. W czar​nych su​kien​kach i cięż​kich li​be​riach mu​sie​li go​to​wać się z go​rą​ca. Let​nie słoń​ce przy​pie​ka​ło moc​no od sa​me​go rana. Nie​któ​rzy bie​siad​ni​cy – ci sie​dzą​cy na tra​wie – zdję​li na​wet sur​du​ty i po​roz​pi​na​li ka​mi​zel​ki. Jake po​sa​dził bab​cię na krze​śle i wska​zał pan​nie Ni​gh​tin​ga​le miej​sce obok, ale po​krę​ci​ła gło​wą i usia​dła z tyłu. Za​mie​rzał za​pro​te​sto​wać, więc po​chy​li​ła się po​spiesz​nie do ucha księż​nej i spy​ta​ła: – Mogę pani coś po​dać? – Hm… nie po​gar​dzi​ła​bym odro​bi​ną szam​pa​na. – Zo​staw​cie to mnie – za​pro​po​no​wał z uśmie​chem Ja​cob i od​ma​sze​ro​wał w stro​nę słu​żą​ce​go z tacą. Wy​glą​dał szy​kow​nie i do​stoj​nie, jak przy​sta​ło na ary​sto​kra​tę. Rose nie mo​gła ode​rwać od nie​go roz​anie​lo​ne​go wzro​ku. Mia​ła na​dzie​ję, że ów cie​lę​cy za​chwyt nie od​bi​ja się jak w lu​strze na jej twa​rzy. Na wszel​ki wy​pa​dek spu​ści​ła oczy i utkwi​ła je we wła​snych dło​niach. Nie mo​gła po​zwo​lić, żeby ktoś się do​my​ślił, że coś do nie​go czu​je. – Okryć pa​nią sza​lem, mi​la​dy? W cie​niu może się pani zro​bić chłod​no. – Nie, na ra​zie nie trze​ba, ale dzię​ku​ję, moja dro​ga. – Star​sza pani unio​sła la​skę, wska​zu​jąc grup​kę mło​dych lu​dzi, któ​-

rzy prze​cha​dza​li się nie​opo​dal z czymś, co wy​glą​da​ło na drew​nia​ne młot​ki. – Gra​łaś kie​dyś w pall-mall[7]? – Nie, ni​g​dy. – Po​win​naś spró​bo​wać. Przed​nia za​ba​wa. Osie​ro​co​ne słu​żą​ce nie mają cza​su na za​ba​wy… West​mo​or wró​cił z lo​ka​jem nio​są​cym tacę. Po​dał je​den z kie​lisz​ków bab​ci, a dru​gi spró​bo​wał wrę​czyć Rose. – Nie, dzię​ku​ję – od​mó​wi​ła uprzej​mie. – Skosz​tuj – za​chę​ci​ła ją księż​na. – Zo​ba​czysz, jest bar​dzo orzeź​wia​ją​cy. – Wo​la​ła​bym nie – od​par​ła za​sko​czo​na jej cie​płym to​nem. – Prze​ko​naj ją, Ja​cob – po​wie​dzia​ła sta​rusz​ka, spo​glą​da​jąc na wnu​ka. Ksią​żę zmarsz​czył brwi. – Pan​na Ni​gh​tin​ga​le ma pra​wo de​cy​do​wać sama – oznaj​mił z taką re​zer​wą, że Rose po​czu​ła na ple​cach ciar​ki. – Nie za​mie​rzam jej ni​cze​go dyk​to​wać. – Ja​cob, sło​wo daję… – Bab​cia skar​ci​ła go wzro​kiem, ale udał, że tego nie za​uwa​żył i od​pra​wił słu​żą​ce​go. Może to i le​piej, że po​trak​to​wał ją tak ozię​ble na oczach księż​nej. Star​sza pani wi​dzia​ła sta​now​czo zbyt wie​le. Nie raz wy​py​ty​wa​ła Rose, czy nie uwa​ża, że jej wnuk to wy​jąt​ko​wo przy​stoj​ny mło​dzie​niec. Kil​ka mi​nut póź​niej po​de​szła do nich mar​ki​za w to​wa​rzy​stwie mło​dej damy w bia​łym mu​śli​nie. Jej kasz​ta​no​we loki za​kry​wał usia​ny kwia​ta​mi słom​ko​wy ka​pe​lusz z sze​ro​kim ron​dem. Rą​bek jej suk​ni zdo​bi​ła ko​ron​ko​wa szar​fa ude​ko​ro​wa​na gir​lan​da​mi je​dwab​nych ró​ży​czek. Wy​glą​da​ła uro​czo i mod​nie, a jej to​a​le​ta mu​sia​ła kosz​to​wać for​tu​nę. – Wa​sza lor​dow​ska mość – ode​zwa​ła się lady De​ar​bo​ur​ne. – Po​zwo​li pani, że przed​sta​wię, moja sio​strze​ni​ca, lady Ali​cia Pet​ti​grew. Mło​da dama ukło​ni​ła się ni​sko i za​trze​po​ta​ła rzę​sa​mi na uży​tek księ​cia, któ​ry wstał, żeby się przy​wi​tać.

– Mi​la​dy – rzekł chłod​no. Po​sła​ła mu przy​ja​zny uśmiech. – Miło mi znów pana wi​dzieć. – Lek​ko se​ple​ni​ła i mó​wi​ła nie​mal szep​tem. Za​mru​gał, jak​by pró​bo​wał ją so​bie przy​po​mnieć. – Cała przy​jem​ność po mo​jej stor​nie. – A to moja dama do to​wa​rzy​stwa, pan​na Ni​gh​tin​ga​le – wtrą​ci​ła księż​na. Ali​cia ski​nę​ła w stro​nę Rose, a ta skło​ni​ła przed nią gło​wę. – Pan​na Pet​t​grew szu​ka part​ne​ra do gry w pall-mall – oznaj​mi​ła mar​ki​za, spo​glą​da​jąc zna​czą​co na West​mo​ora. – Na​tu​ral​nie, z przy​jem​no​ścią – od​parł, choć nie wy​glą​dał na uszczę​śli​wio​ne​go. Za​wa​hał się i zer​k​nął ukrad​kiem na Rose. Po​tem od​sta​wił kie​li​szek i po​dał ra​mię Ali​cji. Pan​na Ni​gh​tin​ga​le mo​dli​ła się, żeby nie oka​zać emo​cji, któ​re nią tar​ga​ły. Nie po​tra​fi​ła ich na​wet na​zwać, ale były tak sil​ne, że ści​ska​ły ją za gar​dło i skrę​ca​ły do bólu żo​łą​dek. Całe szczę​ście nie po​pro​sił, że​bym po​szła z nimi, po​my​śla​ła smęt​nie. Do​bre i to. – Pięk​na z nich para, praw​da? – za​gru​cha​ła lady De​ar​bo​ur​ne. – Cóż, moż​na i tak po​wie​dzieć – od​par​ła księż​na, wy​dy​ma​jąc usta. Mar​ki​za spra​wia​ła wra​że​nie ura​żo​nej. – Na​tu​ral​nie, że moż​na. Go​łym okiem wi​dać, że są ide​al​nie do​bra​ni. Ali​cia to wy​kształ​co​na pan​na z sze​ro​ki​mi ko​nek​sja​mi. Wy​ba​czy pani, ale mu​szę wra​cać do go​ści. – Z tymi sło​wy dy​gnę​ła i znik​nę​ła w tłu​mie. – Ty też tak są​dzisz, Rose? – za​py​ta​ła sta​rusz​ka, przy​glą​da​jąc się bacz​nie wnu​ko​wi i jego to​wa​rzysz​ce. – My​ślisz, że by​li​by do​bra​ną parą? Cóż, Jake z pew​no​ścią mógł​by tra​fić znacz​nie go​rzej. Pań​stwo Pet​t​grew to po​wszech​nie sza​no​wa​na ro​dzi​na. Co wię​cej, dziew​czy​na dys​po​nu​je nie​ba​ga​tel​nym po​sa​giem.

Czyż​bym sły​sza​ła w jej gło​sie na​dzie​ję? – po​my​śla​ła z roz​ża​le​niem Rose. – Oczy​wi​ście – wy​krztu​si​ła z tru​dem. – Pan​na Pet​ti​grew jest ślicz​na. – Ślicz​na, po​wia​dasz? – Księż​na od​wró​ci​ła się do niej z dziw​nym uśmie​chem. – Pięk​ne jest tyl​ko to, co się komu po​do​ba – stwier​dzi​ła sen​ten​cjo​nal​nie. – Uro​da to rzecz względ​na, moja dro​ga. A lu​dzie mają bar​dzo róż​ne gu​sta. Rose była kom​plet​nie sko​ło​wa​na. Sama już nie wie​dzia​ła, czy star​sza pani uwa​ża Ali​cję za do​brą par​tię, czy nie. Dla niej rzecz ja​sna nie ma to naj​mniej​sze​go zna​cze​nia. A może jed​nak ma? Oczy​wi​ście, że ma. Kie​dy Jake ze​chce się oże​nić, bę​dzie mu​sia​ła odejść. Za​ci​snę​ła ner​wo​wo dło​nie. Nie mo​gła​by miesz​kać pod jed​nym da​chem z nim i jego żoną. Nie znio​sła​by ta​kiej tor​tu​ry. Do księż​nej po​de​szła tęga le​ci​wa dama w tur​ku​so​wej suk​ni i mon​stru​al​nym ka​pe​lu​szu. – Ależ upał, sło​wo daję – za​gad​nę​ła, chło​dząc się wa​chla​rzem. – Jak się pani mie​wa, mi​la​dy? Sły​sza​łam, że znów za​czę​ła pani by​wać. Naj​wyż​sza pora, je​śli chce pani znać moje zda​nie. – Sia​daj, sia​daj, Eli​za​beth – za​chę​ci​ła z uśmie​chem księż​na wdo​wa. – Daw​no​śmy się nie wi​dzia​ły. Pew​no masz mi wie​le do opo​wie​dze​nia. Wi​dzę, że aż cię roz​sa​dza. Jej zna​jo​ma opa​dła cięż​ko na krze​sło i ode​tchnę​ła z ulgą. Rose szyb​ko stra​ci​ła za​in​te​re​so​wa​nie roz​mo​wą sta​ru​szek. Roz​pra​wia​ły nie​mal wy​łącz​nie o lu​dziach, któ​rych nie zna​ła. Jej wzrok po​wę​dro​wał bez​wied​nie do gra​ją​cych w pall-mall. West​mo​or i pan​na Pet​ti​grew rze​czy​wi​ście two​rzy​li ide​al​ną parę. Rap​tem na​bra​ła ocho​ty, żeby wy​rwać Ali​cji mło​tek i trza​snąć ją nim po gło​wie. Zwłasz​cza kie​dy zo​ba​czy​ła, jak prze​bie​gła dziew​czy​na po​ty​ka się na rów​nej dro​dze i pada wprost w ra​mio​na Jake’a. Jej per​li​sty śmiech dzia​łał jej na ner​wy do tego stop​nia, że za​czę​ła zgrzy​tać zę​ba​mi.

Nie mia​ła ocho​ty na nich pa​trzeć, ale jej oczy wę​dro​wa​ły raz po raz w ich stro​nę. Ja​cob był jej ko​chan​kiem i choć wie​dzia​ła, że ni​g​dy nie bę​dzie ni​kim wię​cej, nie mo​gła przy​glą​dać się spo​koj​nie, jak flir​tu​je z inną. Ra​ni​ło ją to do ży​we​go. Nie chcia​ła być nie​uprzej​ma, więc od​cze​ka​ła, aż star​sze pa​nie nie​co przy​cich​ną. – Po​trze​bu​je pani cze​goś, mi​la​dy? – za​py​ta​ła przy pierw​szej spo​sob​no​ści. – Nie, ni​cze​go mi nie trze​ba, pan​no Ni​gh​tin​ga​le. – Nie weź​mie mi pani za złe, je​śli odro​bi​nę się przej​dę? Chcia​ła​bym roz​pro​sto​wać nogi. – W rze​czy​wi​sto​ści pra​gnę​ła zna​leźć się jak naj​da​lej od jej wnu​ka, ale tego prze​cież nie mo​gła po​wie​dzieć na głos. Po​trze​bo​wa​ła cza​su, żeby wziąć się w garść i za​pa​no​wać nad roz​bu​cha​ny​mi emo​cja​mi. – Na​tu​ral​nie, moja dro​ga, idź. – Na twa​rzy księż​nej ma​lo​wa​ła się szcze​ra tro​ska, jak​by wie​dzia​ła, dla​cze​go Rose rap​tem po​sta​no​wi​ła się od​da​lić. Nie, to prze​cież nie​moż​li​we. – Ech, ci mło​dzi – zwró​ci​ła się do zna​jo​mej. – Cią​gle w bie​gu. Ani chwi​li nie usie​dzą w miej​scu. Tyl​ko nie od​chodź za da​le​ko, dro​gie dziec​ko – do​da​ła ści​szo​nym gło​sem. – I ko​niecz​nie weź pa​ra​sol​kę. Moc​no dzi​siaj przy​grze​wa. Ja​kiś czas póź​niej Rose do​tar​ła nad brzeg rze​ki i usia​dła na ław​ce. Do​oko​ła nie było ży​wej du​szy. Ci​sza i spo​kój po​mo​gły jej się uspo​ko​ić i ze​brać my​śli. Nie​ła​two było oglą​dać Jake’a z inną ko​bie​tą. Wie​dzia​ła, że prę​dzej czy póź​niej na​stą​pi nie​unik​nio​ne, a mimo to cier​pia​ła. Może zwy​czaj​nie po​trze​bo​wa​ła cza​su, żeby przy​wyk​nąć do my​śli, że West​mo​or kie​dyś się oże​ni. Ni​cze​go jej prze​cież nie obie​cy​wał. Jako po​rzu​co​na przez ro​dzi​ców sie​ro​ta nie ocze​ki​wa​ła od ni​ko​go lo​jal​no​ści, a już na pew​no nie od męż​czy​zny. Mat​ka nie zo​sta​wi​ła​by jej, gdy​by zna​la​zła wpar​cie w swo​im ko​chan​ku, a jej ojcu. Taką w każ​dym ra​zie mia​ła na​dzie​ję. Cóż, po​wie​li​ła błę​dy ro​dzi​ciel​ki i zwią​za​ła się z kimś bez ślu​bu, ale przy​naj​mniej nie po​zwo​li, żeby z tego związ​ku przy​szły na świat nie​chcia​ne dzie​ci. Po​my​śla​ła, że w tak pięk​ny dzień nie war​to snuć po​nu​rych my​śli i spró​bo​wa​ła sku​pić się na po​dzi​wia​niu wi​do​ków. Po​-

wie​trze pach​nia​ło tu zde​cy​do​wa​nie le​piej niż w cen​trum mia​sta, ale ja​koś nie po​tra​fi​ła cie​szyć się chwi​lą. Kie​dy Ja​cob wró​cił do bab​ci – po bli​sko go​dzi​nie spę​dzo​nej w to​wa​rzy​stwie nud​nej do bólu lady Ali​cji – od​krył z za​do​wo​le​niem, że sta​rusz​ka ga​wę​dzi w naj​lep​sze z wia​nusz​kiem sta​rych zna​jo​mych. Za to po Rose nie było ani śla​du. – Szu​kasz pan​ny Ni​gh​tin​ga​le? – za​py​ta​ła dys​kret​nie, gdy po​chy​lił się nad jej ręką. Uśmiech​nął się do po​zo​sta​łych dam. – Dzień do​bry, dro​gie pa​nie – przy​wi​tał się z ukło​nem – Wi​dzę, że je​ste​ście w zna​ko​mi​tej for​mie. Te​go​rocz​ne de​biu​tant​ki po​win​ny mieć się na bacz​no​ści. Z wa​szym wi​go​rem przy​ćmi​cie nie​jed​ną z nich. – Nie​po​praw​ny po​chleb​ca – za​śmia​ła się tęga jej​mość w tur​ku​so​wej suk​ni. Resz​ta za​wtó​ro​wa​ła jej chi​cho​tem. – A gdzież to się po​dzia​ła pan​na Ni​gh​tin​ga​le? – za​py​tał niby mi​mo​cho​dem. – Po​szła na spa​cer. – Bab​cia zmarsz​czy​ła brwi i ro​zej​rza​ła się ner​wo​wo. – Ni​g​dzie jej nie wi​dzę, a upły​nę​ło już spo​ro cza​su. Jej za​nie​po​ko​je​nie na​tych​miast mu się udzie​li​ło. Nie po​win​na była po​zwo​lić jej odejść. – Po​szu​kam jej i za​raz ci ją przy​pro​wa​dzę. Zbla​dła gwał​tow​nie. – Zda​ję się, że szła w stro​nę rze​ki. – Nie martw się nie za​pas, bab​ciu. Nic jej nie bę​dzie. – Ukło​nił się i nie​mal bie​giem ru​szył na po​szu​ki​wa​nia. Ta na​glą​ca po​trze​ba od​na​le​zie​nia Rose nie​co go prze​ra​ża​ła. W re​la​cjach z ko​bie​ta​mi to on był za​wsze pa​nem sy​tu​acji, ale przy har​dej pan​nie Ni​gh​tin​ga​le czuł się jak za​gu​bio​ny sta​tek dry​fu​ją​cy bez celu po oce​anie. Nie prze​szka​dza​ło jej, że zo​sta​wi​ła mnie sa​me​go z lady Ali​cją? – po​my​ślał za​wie​dzio​ny. Tak ła​two dała za wy​gra​ną i po​-

szła so​bie Bóg wie gdzie. Ogar​niał go co​raz więk​szy nie​po​kój. Za​ci​snąw​szy szczę​kę, prze​szedł przez traw​nik, tu i ów​dzie ki​wa​jąc gło​wą zna​jo​mym. Nie było jej ani przy molo, ani wśród grup​ki dziew​cząt sie​dzą​cych na łód​kach za​cu​mo​wa​nych pod pa​ra​so​la​mi. I całe szczę​ście, bo ota​czał ich wia​nu​szek roz​ocho​co​nych dur​niów. Gdzie ona się po​dzie​wa, do dia​ska? W pew​nej chwi​li za​ma​ja​czy​ło mu w od​da​li gęst​sze sku​pi​sko drzew. Wie​dzio​ny in​tu​icją przy​spie​szył kro​ku, zmie​rza​jąc w tam​tą stro​nę. Może chcia​ła uciec przed tłu​mem? Od​na​lazł ją na drew​nia​nej ław​ce nad rze​ką. Sie​dzia​ła ze sztyw​no wy​pro​sto​wa​ny​mi ple​ca​mi, wpa​tru​jąc się w ho​ry​zont. Wy​glą​da​ła tak sa​mot​nie i ża​ło​śnie, że ści​snę​ło mu się ser​ce. Za​raz po​tem po​czuł ogrom​ną ulgę. Jak​by ka​mień spadł mu z ser​ca, gdy uj​rzał ją całą i zdro​wą. Nie od​wró​ci​ła się, ale wie​dzia​ła, że to on. – Rose… – ode​zwał się ostroż​nie, zaj​mu​jąc miej​sce obok niej. – Wa​sza lor​dow​ska mość… – Mia​łaś mi mó​wić po imie​niu, kie​dy je​ste​śmy sami. – A je​ste​śmy? – Na to wy​glą​da. – Nie​pew​ny jej na​stro​ju po​sta​no​wił użyć lek​kie​go tonu. – Chy​ba że ukry​łaś w krza​kach ja​kie​goś in​ne​go absz​ty​fi​kan​ta. – Absz​ty… co? – Zmro​zi​ła go wzro​kiem. – Ja z pew​no​ścią ni​ko​go nie ukry​wam. – Ja też nie. – Lady Ali​cia to bar​dzo ład​na i wy​twor​na pan​na. Wszy​scy mó​wią, że two​rzy​cie ide​al​ną parę. Skrzy​wił się z nie​sma​kiem. – Wo​lał​bym grać w pall-mall z tobą, prze​cież wiesz, tyle że… – Do dia​bła, jak to po​wie​dzieć, żeby cał​kiem nie po​kpić spra​wy? Za​dar​ła pod​bró​dek i spoj​rza​ła mu pro​sto w oczy.

– Tyle że mu​sisz się oże​nić z kimś ta​kim jak ona. Dzię​ki Bogu, że to ro​zu​mie, ode​tchnął w du​chu. Szko​puł w tym, że zro​zu​mie​nie cza​sem nie wy​star​czy, żeby się z czymś po​go​dzić. To smut​ne, ale ta​kie jest ży​cie. – Za​rzą​dzam spo​rym ma​jąt​kiem. Na ra​zie je​stem zbyt za​ję​ty, żeby ścią​gać so​bie na gło​wę ko​lej​ny kło​pot w po​sta​ci żony. – Tak w każ​dym ra​zie wma​wiał co rano swe​mu od​bi​ciu w lu​strze. Nie ugiął się w tej kwe​stii, cho​ciaż bab​cia nie​ustan​nie go po​na​gla​ła. – Two​ja bab​cia ma na ten te​mat zgo​ła inne zda​nie. Przy​znam, że ją ro​zu​miem. Po tym, co się sta​ło, ma pra​wo ży​wić oba​wy. Jak zwy​kle w ta​kich oko​licz​no​ściach owład​nę​ło nim po​czu​cie winy. – Chcesz po​wie​dzieć, że po​dzie​lasz jej zda​nie? – za​py​tał na​bur​mu​szo​nym to​nem. Niech to dia​bli, dla​cze​go jest na tym punk​cie taki prze​wraż​li​wio​ny? – Wy​bacz. Nie po​win​nam była po​ru​szać tego te​ma​tu. Wiem, że nie lu​bisz o tym roz​ma​wiać. I wiem, jak bar​dzo musi ci być cięż​ko. – Wiesz, jak mi cięż​ko? Wąt​pię. – Nie chciał, żeby za​brzmia​ło to tak ostro. – Tak się skła​da, że ja też stra​ci​łam ro​dzi​nę – oznaj​mi​ła sztyw​no. Po​pa​trzył na nią ze zdu​mie​niem. Nie przy​szło mu do gło​wy, żeby tak o tym my​śleć. Nie wie​dzieć cze​mu za​kła​dał, że jako sie​ro​ta ni​g​dy nie za​zna​ła po​czu​cia stra​ty. – Prze​pra​szam, nie za​sta​no​wi​łem się nad tym, co mó​wię. Uśmiech​nę​ła się dziel​nie. – Nie​wy​klu​czo​ne, że jesz​cze żyją. Cza​sa​mi o tym my​ślę. – Wiesz, jak się na​zy​wa​li twoi ro​dzi​cie? – za​py​tał z oży​wie​niem. Na​gle za​pra​gnął ich od​szu​kać, tyl​ko po to, żeby ją uszczę​śli​wić. – Znam je​dy​nie ich na​zwi​sko – od​par​ła smut​no. – Ale przy​-

pusz​czam, że nie było im ła​two po​rzu​cić dziec​ko. – W jej gło​sie za​brzmia​ło po​wąt​pie​wa​nie. – Na pew​no nie. – Na​wet nie po​tra​fił so​bie tego wy​obra​zić. – Musi być ja​kiś spo​sób, żeby ich od​na​leźć. – To nie dzie​ci od​naj​du​ją ro​dzi​ców, lecz na od​wrót. Je​śli mat​ka chce cię ode​brać, po po​stu za​bie​ra cię z sie​ro​ciń​ca. Przy​rzekł so​bie, że mimo wszyst​ko spró​bu​je zna​leźć jej krew​nych. Wo​lał jed​nak ni​cze​go nie obie​cy​wać. Nie miał żad​nej gwa​ran​cji, że się uda. – Po pro​stu ro​zu​miem, co czu​jesz. Skrzy​wił się w du​chu. To nie to samo. W prze​ci​wień​stwie do nie​go nie drę​czy​ły jej wy​rzu​ty su​mie​nia. Nie mia​ła po​wo​du się ob​wi​niać. To oni ją opu​ści​li. – Wo​lał​bym nie dys​ku​to​wać o ro​dzi​nie, Rose. Na​sze do​świad​cze​nia są zu​peł​nie inne. Ra​czej nie ma sen​su ich po​rów​ny​wać. Wcią​gnę​ła gło​śno po​wie​trze. Naj​wy​raź​niej po​czu​ła się do​tknię​ta. – Oczy​wi​ście, nie po​win​nam wtrą​cać się w nie​swo​je spra​wy – oznaj​mi​ła tak chłod​no, że miał ocho​tę za​kląć. Po​cią​gnę​ła no​sem, jak​by pró​bo​wa​ła po​wstrzy​mać łzy. Nie chciał jej zra​nić. Pra​gnął wziąć ją w ra​mio​na i ca​ło​wać bez opa​mię​ta​nia do utra​ty tchu. Nie​ste​ty znaj​do​wa​li się w miej​scu pu​blicz​nym. Gdy​by so​bie na to po​zwo​lił, wpę​dził​by ich obo​je w po​waż​ne kło​po​ty. Nie mógł też od​mie​nić swo​jej przy​szło​ści. Choć​by bro​nił się przed tym z ca​łej du​szy, nie miał wy​bo​ru, mu​siał speł​nić obo​wią​zek wo​bec ro​dzi​ny. – Obie​cu​ję, że cię uprze​dzę, kie​dy po​sta​no​wię się ko​muś oświad​czyć. Do​wiesz się o tym pierw​sza. – Tyle był w sta​nie dla niej zro​bić, choć to mar​na po​cie​cha. – Ale to ra​czej od​le​gła przy​szłość, więc nie ma się czym mar​twić. – Po​dał jej chu​s​tecz​kę. Nie rzu​ci​ła mu jej w twarz, więc uznał, że chwi​lo​wo ją udo​bru​chał. – Cie​szę się, że to so​bie wy​ja​śni​li​śmy – po​wie​dział i ode​-

tchnął z ulgą. Pal li​cho miej​sce pu​blicz​ne, po​my​ślał, po czym po​ca​ło​wał ją prze​lot​nie w skroń. W od​po​wie​dzi wtu​li​ła się na mo​ment w jego ra​mię. – Lady Ali​cia jest na​praw​dę bar​dzo ład​na. Nie po​do​bał mu się smu​tek w jej gło​sie. – Na tego ro​dza​ju przy​ję​ciach dżen​tel​men musi za​cho​wy​wać się w okre​ślo​ny spo​sób. Na​wet je​śli nie ma na to naj​mniej​szej ocho​ty. Je​że​li nie robi tego, cze​go się od nie​go ocze​ku​je, lu​dzie wy​ty​ka​ją go pal​ca​mi. Jej ciot​ka nie dała mi wy​bo​ru. Nie mo​głem jej zwy​czaj​nie od​mó​wić. A two​ja ślicz​na pan​na Pet​ti​grew za​nu​dzi​ła mnie na śmierć. – Na​gle przy​szło mu coś do gło​wy. – Ile ty wła​ści​wie masz lat, Rose? – Dwa​dzie​ścia. Cze​mu py​tasz? – Lady Ali​cia jest nie​wie​le młod​sza. Za to w prze​ci​wień​stwie do cie​bie wy​cho​wy​wa​no ją w uprzy​wi​le​jo​wa​nych wa​run​kach. Mimo to masz wię​cej ro​zu​mu w ma​łym pal​cu niż ona w ca​łym cie​le. – Pew​nie dla​te​go, że ni​g​dy sama nie mu​sia​ła o sie​bie dbać – po​wie​dzia​ła i uśmiech​nę​ła się za​do​wo​lo​na z kom​ple​men​tu. Ty też nie ni​g​dy wię​cej nie bę​dziesz mu​sia​ła sama o sie​bie dbać, po​my​ślał. Za​mie​rzał do​pil​no​wać, żeby ni​cze​go jej już w ży​ciu nie za​bra​kło. Kie​dy na​dej​dzie pora, żeby się roz​stać, za​pew​ni jej wszyst​ko, cze​go bę​dzie po​trze​bo​wa​ła. Nic by od nie​go nie przy​ję​ła, więc nie miał po​ję​cia, jak tego do​ko​nać, żeby przy tym nie ura​zić jej dumy. Cóż, znaj​dzie ja​kiś spo​sób. Nie pla​no​wał ry​chłe​go ożen​ku, więc bę​dzie jesz​cze mnó​stwo oka​zji, żeby coś wy​my​ślić. – Chy​ba po​win​ni​śmy wra​cać. Je​śli za​raz się nie po​ka​że​my, we​zmą nas na ję​zy​ki. Wy​smar​ka​ła nos i uśmie​cha​jąc się prze​kor​nie, od​da​ła mu chu​s​tecz​kę. – Mo​żesz ją so​bie za​trzy​mać – skwi​to​wał ze śmie​chem. Scho​waw​szy chust​kę do to​reb​ki, pod​nio​sła pa​ra​sol​kę i po​da​ła mu ra​mię. Wy​glą​da​ła ide​al​nie, jak każ​da inna wy​twor​na dama. Ku​si​ło go, żeby ją po​ca​ło​wać, ale nie chciał jej na​ra​żać

na zło​śli​we plot​ki. Gdy​by od​pro​wa​dził ją do bab​ci z choć​by jed​nym wło​sem nie na miej​scu, na​tych​miast by to za​uwa​żo​no. Ko​men​ta​rzom i do​my​słom nie by​ło​by koń​ca. Kie​dy prze​cho​dzi​li obok molo, za​trzy​mał ich je​den z grup​ki mło​dych lu​dzi, któ​rzy krę​ci​li się wo​kół łó​dek. – Wa​sza lor​dow​ska mość! – za​wo​łał, ma​cha​jąc do West​mo​ora. – Urzą​dza​my wy​ścig. Może ze​chce się pan przy​łą​czyć? Rose zer​k​nę​ła z za​cie​ka​wie​niem w stro​nę po​mo​stu. W przy​pły​wie chwi​lo​we​go sza​leń​stwa Jake nie​mal się zgo​dził i za​brał ją nad rze​kę. Na szczę​ście w porę się opa​mię​tał. Uśmiech​nąw​szy się sze​ro​ko, po​trzą​snął gło​wą. – Da​ruj​cie, pa​no​wie. In​nym ra​zem. Bab​cia cze​ka na pan​nę Ni​gh​tin​ga​le. Gdy się uśmiech​nę​ła, do​strzegł w jej oczach roz​cza​ro​wa​nie. On też ża​ło​wał, że nie mo​gli ro​bić ra​zem tego, na co mie​li ocho​tę. W każ​dym ra​zie nie na oczach in​nych. Obie​cał so​bie, że wy​na​gro​dzi jej to póź​niej. Kie​dy już zo​sta​ną sami. Księż​na uda​ła się na spo​czy​nek tuż po po​wro​cie do domu. Dzień na świe​żym po​wie​trzu odro​bi​nę ją zmę​czył, więc po​sta​no​wi​ła zjeść u sie​bie. Jake i Rose za​sie​dli do ko​la​cji je​dy​nie w oto​cze​niu kil​ku lo​ka​jów oraz ka​mer​dy​ne​ra, któ​rzy krę​ci​li się wo​kół nich jak sępy. W tych wa​run​kach nie spo​sób było pro​wa​dzić swo​bod​nej roz​mo​wy. Obo​je prze​żu​wa​li za​tem w mil​cze​niu, cze​ka​jąc, aż ich męki do​bie​gną koń​ca. Do​pie​ro kie​dy West​mo​or pod​szedł, żeby się po​że​gnać, po​chy​lił się do jej ucha i szep​nął: – Nie za​pla​taj wło​sów na noc. Chcę je zo​ba​czyć w peł​nej kra​sie. Go​dzi​nę póź​niej Rose sie​dzia​ła w ne​gli​żu w sy​pial​ni, bi​jąc się z my​śla​mi. Po​win​na do nie​go pójść? Czy to on przyj​dzie do niej? Ser​ce tłu​kło jej się w pier​si jak osza​la​łe, a w gar​dle jej za​schło. W jej gło​wie kłę​bi​ło się mnó​stwo py​tań i wąt​pli​wo​ści. Może znie​chę​ci​ły go jej wcze​śniej​sze hu​mo​ry i ża​ło​wał, że spę​dził z nią wczo​raj​szy wie​czór? Dla​cze​go, na mi​łość bo​ską, przy​zna​ła, że jest o nie​go za​zdro​sna? Wie​dząc, że ni​g​-

dy nie będą ni​czym wię​cej niż ko​chan​ka​mi? I cze​mu nie chciał roz​ma​wiać z nią o ro​dzi​nie? Nie była pew​na, czy go za to prze​pro​sić, czy pró​bo​wać drą​żyć te​mat. Chcia​ła​by wie​dzieć, co go tra​pi. Usły​sza​ła skrzyp​nię​cie drzwi i od​wró​ci​ła gło​wę. Ja​cob wszedł do środ​ka z bu​tel​ką wina i dwo​ma kie​lisz​ka​mi w ręku. Miał na so​bie tyl​ko ko​szu​lę i spodnie, a jego wło​sy wciąż były wil​got​ne po ką​pie​li. – Masz ocho​tę na szam​pa​na? Gdy przy​gry​zła ner​wo​wo war​gę, po​słał jej roz​bra​ja​ją​cy uśmiech. – Nie oba​wiaj się, moja słod​ka, nie sko​czę na cie​bie jak wy​głod​nia​ły wilk. – Całe szczę​ście. Ulży​ło mi. – Czyż​bym sły​szał w two​im gło​sie nut​kę za​wo​du? Nie mam zwy​cza​ju na​pa​dać na bez​bron​ne nie​wia​sty. To nie w moim sty​lu, ale je​śli chcesz, mogę spró​bo​wać. Dla cie​bie wszyst​ko, moja dro​ga. Uśmiech​nę​ła się nie​co uspo​ko​jo​na. Dro​czy się z nią, więc chy​ba wy​ba​czył jej dąsy. Po​zna​ła też od​po​wiedź na jed​no ze swo​ich py​tań. To on bę​dzie przy​cho​dził do niej. Nikt nie zwró​ci uwa​gi na księ​cia prze​cha​dza​ją​ce​go się nocą po wła​snym domu. A na​wet je​śli ktoś ze służ​by na​kry​je go na noc​nych spa​ce​rach, to i tak nie pi​śnie o tym ani sło​wa. Otwo​rzył szam​pa​na i po​dał jej na​peł​nio​ny kie​li​szek. – Za nas – po​wie​dział, wzno​sząc to​ast. – Za nas – od​par​ła, ma​cza​jąc usta w zło​ci​stym trun​ku. Był odro​bi​nę cierp​ki i lek​ko szczy​pał w ję​zyk. – Więc tak sma​ku​je szam​pan – mruk​nę​ła, marsz​cząc nos. – Śmia​ło, skosz​tuj jesz​cze tro​chę. Im wię​cej wy​pi​jesz, tym le​piej bę​dzie sma​ko​wał. – Pró​bu​jesz mnie upić? – Skąd​że, gdzież​bym śmiał. – Uniósł ją z fo​te​la i usiadł, a po​tem po​sa​dził so​bie na ko​la​nach. – No, może tro​szecz​kę.

By​łaś zde​ner​wo​wa​na, kie​dy wsze​dłem. – Po​gła​skał ją po po​licz​ku i zaj​rzał jej w oczy. – Chy​ba się mnie nie bo​isz, Rose? Wiesz, że ni​g​dy bym cię nie skrzyw​dził. Ow​szem, była prze​ko​na​na, że świa​do​mie nie zro​bił​by jej krzyw​dy. Ale kie​dy się oże​ni, bę​dzie zdru​zgo​ta​na. Uzna​ła, że i tak war​to wziąć tyle, ile chciał i mógł jej sie​bie dać. – Na​tu​ral​nie, że się cie​bie nie boję – po​wie​dzia​ła z prze​ko​na​niem. Wkrót​ce prze​sta​ła lo​gicz​nie my​śleć, bo za​czął ją ca​ło​wać. Z po​cząt​ku po​wo​li i czu​le, po​tem co​raz gwał​tow​niej. Kie​dy jego ję​zyk wdarł się do wnę​trza jej ust, oplo​tła go ra​mio​na​mi. Za​drża​ła na ca​łym cie​le. Jej skó​ra pło​nę​ła i łak​nę​ła jego do​ty​ku, a dło​nie błą​dzi​ły go​rącz​ko​wo po jego ra​mio​nach, kar​ku i wło​sach. Przy​lgnę​ła do nie​go całą sobą. Z tru​dem ła​piąc od​dech, od​su​nął się nie​znacz​nie i od​gar​nął jej wło​sy z czo​ła. Spo​glą​dał na nią roz​pa​lo​nym wzro​kiem, któ​ry spra​wiał, że ro​bi​ło jej się go​rą​co. Na​wet gdy​by chcia​ła, nie umia​ła​by mu się oprzeć. Nie dla​te​go, że po​cią​gał ją fi​zycz​nie. O wie​le bar​dziej li​czy​ło się to, że jest mu po​trzeb​na. Choć nie wy​ra​ził tego sło​wa​mi, czu​ła, że po​tra​fi mu po​móc, że dzię​ki niej za​po​mi​na o przy​tła​cza​ją​cych obo​wiąz​kach i po​zwa​la so​bie na odro​bi​nę ra​do​ści i bez​tro​ski. A ona po raz pierw​szy w ży​ciu jest dla ko​goś waż​na, a nie tyl​ko po​ży​tecz​na. Za​pew​ne tak to wła​śnie jest, kie​dy na​le​ży się do ro​dzi​ny. Po​sta​no​wi​ła cie​szyć się chwi​lą i nie my​śleć o przy​szło​ści. Prze​gar​nę​ła mu grzyw​kę, któ​ra jak zwy​kle opa​da​ła na czo​ło, cmok​nę​ła go w czu​bek nosa. – Moja Rose – szep​nął z uczu​ciem. – Cała ty… Jego Rose… Za​brzmia​ło to cu​dow​nie. Na​wet je​śli bę​dzie tak o niej mó​wił tyl​ko przez chwi​lę. Się​gnął do sto​li​ka i po​dał jej po​now​nie kie​li​szek. – Masz ra​cję – po​wie​dzia​ła, upiw​szy ko​lej​ny łyk. – Tym ra​zem sma​ku​je le​piej. – Jak wie​le in​nych rze​czy – mruk​nął wy​mow​nie, wpi​ja​jąc

usta w jej kark. – Pach​niesz tak cu​dow​nie, że chciał​bym wy​li​zać się całą. – Nie zro​bił​byś tego! – za​wo​ła​ła pod​eks​cy​to​wa​na. – Ow​szem, zro​bił​bym. I zro​bię, kie​dy bę​dziesz na to go​to​wa. Sama myśl o tym… – urwał, żeby jej nie zgor​szyć. – Co ta​kie​go? – Do​pro​wa​dza mnie to do utra​ty zmy​słów. Czu​ła, jak bar​dzo go to pod​nie​ca. Nie było co do tego naj​mniej​szych wąt​pli​wo​ści. Wsu​nę​ła mu rękę mię​dzy nogi i ob​ję​ła go pal​ca​mi. Za​ci​snął po​wie​ki i uniósł lek​ko bio​dra. Przy​po​mnia​ła so​bie opo​wie​ści ko​le​ża​nek z klu​bu i usia​dła na nim okra​kiem. Po​tem uję​ła jego twarz w dło​nie i opa​da​jąc na nie​go ca​łym cię​ża​rem, po​ca​ło​wa​ła go w usta. Obo​je w tym sa​mym mo​men​cie wcią​gnę​li gło​śno po​wie​trze. Przy​cią​gnął ją za kark i po​głę​bia​jąc po​ca​łu​nek, za​czął po​ru​szać się mia​ro​wym ryt​mem, któ​ry na​tych​miast pod​chwy​ci​ła. Chwi​lę póź​niej po​de​rwał się z fo​te​la i za​niósł ją na łóż​ko. Nie od​ry​wa​ła od nie​go wzro​ku, kie​dy w po​śpie​chu po​zby​wał się ubra​nia. Był taki pięk​ny… – Ja też chcia​ła​bym cię wy​li​zać. Jego mę​skość pod​sko​czy​ła rap​tow​nie, jak​by żyła wła​snym ży​ciem. – Tak – po​wie​dział, kie​dy zdzi​wio​na zaj​rza​ła mu w twarz. – To two​je sło​wa tak na mnie dzia​ła​ją. Sko​ro re​agu​je tak na moje sło​wa, po​my​śla​ła za​fa​scy​no​wa​na, co się sta​nie, je​śli go do​tknę? Nie​wie​le my​śląc, po​sta​no​wi​ła to spraw​dzić. Jake po​pro​wa​dził jej dłoń i po​ka​zał, jak po​win​na go pie​ścić. Ja​kiś czas póź​niej po​wstrzy​mał jej rękę i uniósł do ust. – Wy​star​czy na dziś, bo jesz​cze mo​ment i bę​dzie po wszyst​kim. Po​tem przy​ci​snął ją swo​im cię​ża​rem do po​sła​nia i wtu​lił nos w jej wło​sy.

Ile​kroć spo​glą​dał w jej zie​lo​ne oczy, my​ślał o wio​śnie. Ro​bił co w jego mocy, żeby po​stą​pić jak czło​wiek ho​no​ru i trzy​mać się od niej z da​le​ka, ale wy​star​czył je​den jej uśmiech, jed​no ski​nie​nie i zu​peł​nie prze​sta​wał nad sobą pa​no​wać. Żad​na ko​bie​ta nie owi​nę​ła go so​bie wo​kół pal​ca tak jak ona. Ale naj​wspa​nial​sze było to, że nie ro​bi​ła tego z wy​ra​cho​wa​nia i ni​cze​go nie chcia​ła w za​mian. W jej spoj​rze​niu nie było ani odro​bi​ny trium​fu czy za​bor​czo​ści. Wi​dział w nim tyl​ko czu​łość i ak​cep​ta​cję. O nic go nie pro​si​ła. Nie sta​wia​ła żad​nych żą​dań, choć gdy​by wy​ra​zi​ła ta​kie ży​cze​nie, go​tów był przy​nieść jej gwiazd​kę z nie​ba. Zdu​mia​ła go ta myśl, bo ni​g​dy wcze​śniej się tak nie czuł. Cóż, może to dla​te​go, że ni​g​dy wcze​śniej nie spo​tkał ta​kiej ko​bie​ty jak ona. Mło​dej i nie​win​nej, ale mą​drej i po​nad wiek doj​rza​łej. Nie​wy​kształ​co​nej, ale po​jęt​nej i cie​ka​wej świa​ta. Na do​bit​kę cał​ko​wi​cie po​zba​wio​nej ob​łu​dy i fał​szu. Nie za​słu​gi​wał na nią, a jed​nak była jego. Przy​naj​mniej na ja​kiś czas. To wła​śnie jego wy​bra​ła na swo​je​go pierw​sze​go ko​chan​ka. Do​pa​dło go po​czu​cie winy. Po​przed​nim ra​zem nie ob​szedł się z nią wy​star​cza​ją​co de​li​kat​nie. Bez​myśl​ność i ego​izm ka​za​ły mu skon​cen​tro​wać się głów​nie na so​bie. Dziś sku​pi się wy​łącz​nie na niej i jej przy​jem​no​ści. Jej drob​ne dło​nie gła​dzi​ły z za​chwy​tem jego ra​mio​na i ple​cy, a on drżał pod jej do​ty​kiem i ma​rzył, by po​czuć jej ręce wszę​dzie, na ca​łym cie​le. Po​chy​lił gło​wę i ca​ło​wał ją, aż oboj​gu za​par​ło dech. Jego ser​ce naj​wy​raź​niej za​pra​gnę​ło wy​rwać się na wol​ność, a umysł z tru​dem pa​no​wał nad roz​bu​cha​ny​mi pra​gnie​nia​mi cia​ła. Gdy prze​su​nął war​gi na jej ucho i szy​ję, unio​sła się in​stynk​tow​nie i przy​war​ła pier​sia​mi do jego tor​su. Za​mie​rzał dać jej wszyst​ko, co miał. Jęk​nę​ła i drżąc gwał​tow​nie, za​ci​snę​ła pal​ce na jego po​ślad​kach. Uśmiech​nął się mimo woli. – Z cze​go się śmie​jesz?

– Nie śmie​ję się. Uśmie​cham się, bo je​stem szczę​śli​wy. Przez ja​kiś czas pie​ścił usta​mi i dłoń​mi jej pier​si. Re​ago​wa​ła z en​tu​zja​zmem, któ​ry nie​mal zni​we​czył jego szla​chet​ne in​ten​cje. Przy​gry​za​jąc lek​ko je​den z sut​ków, prze​su​nął dłoń po jej pła​skim brzu​chu i roz​su​nął jej uda. Nie pro​te​sto​wa​ła, kie​dy jego pal​ce wśli​zgnę​ły się do jej wil​got​ne​go wnę​trza. Przy​ci​snę​ła so​bie jego gło​wę do pier​si, w mil​cze​niu da​jąc mu do zro​zu​mie​nia, cze​go pra​gnie. Po​jęt​na z niej uczen​ni​ca. Jęk​nę​ła prze​cią​gle, kie​dy jego wpraw​na dłoń przy​pra​wi​ła ją o spazm roz​ko​szy. Jej cia​ło wy​prę​ży​ło się, a po​tem opa​dło bez​wład​nie na po​dusz​ki. Za​spo​ko​jo​na od​dy​cha​ła cięż​ko, przy​glą​da​jąc mu się spod przy​mru​żo​nych po​wiek. Na jej roz​chy​lo​nych ustach błą​dził zmy​sło​wy uśmiech za​do​wo​le​nia. Po​czuł, że coś za​ci​ska mu się w pier​si jak pę​tla. Jak​by ja​kaś jego cząst​ka przy​wią​za​ła się do niej nie​wi​dzial​ną ni​cią. Nie​ro​ze​rwal​nie i na za​wsze. Non​sens. To nie​moż​li​we. Wy​klu​czo​ne. Nie chciał się do ni​ko​go przy​wią​zy​wać. Ani te​raz, ani ni​g​dy. Lu​dzie, na któ​rych naj​bar​dziej mu za​le​ża​ło, za​wsze go opusz​cza​li. I to wte​dy, kie​dy naj​bar​dziej ich po​trze​bo​wał. Naj​pierw mat​ka, po​tem brat, a na koń​cu oj​ciec. Nie zo​sta​wi​li go świa​do​mie, ale to żad​ną mia​rą nie umniej​sza​ło nie​zno​śne​go bólu, jaki od​czu​wał po ich stra​cie. Nie miał ocho​ty prze​cho​dzić przez to po​now​nie. Kie​dy przyj​dzie pora się oże​nić, wy​bie​rze ko​bie​tę, z któ​rą nie będą go łą​czy​ły żad​ne emo​cjo​nal​ne wię​zy. Wy​star​czy, że bę​dzie ją da​rzył sym​pa​tią. I z całą pew​no​ścią nie bę​dzie to lady Ali​cia Pet​ti​grew. Nie cier​piał ani jej, ani pa​nien jej po​kro​ju. Ktoś tak bez​myśl​ny jak ona do​pro​wa​dził​by go do sza​łu w cią​gu kil​ku go​dzin. Na szczę​ście spo​tkał w ży​ciu co naj​mniej kil​ka dam, któ​rym stwór​ca nie po​ską​pił ro​zu​mu. Na przy​kład Rose. Na​gle uzmy​sło​wił so​bie, jak bar​dzo ją lubi. Wkra​da​ła się do jego ży​cia i do jego ser​ca szyb​ko i nie​po​strze​że​nie. Nie zo​rien​to​wał się na​wet, jak i kie​dy. Cza​sem miał wra​że​nie, że nosi ją pod skó​rą, jak​by była już czę​ścią nie​go. Po​my​ślał o Fre​dzie i jego żo​nie Geo​r​gia​nie. Byli ra​zem

tak szczę​śli​wi, że cza​sem trud​no było pa​trzeć na to z boku. Też chciał​by być taki szczę​śli​wy… z Rose. Chry​ste, co też mu przy​cho​dzi do gło​wy? Oj​ciec i Ralph prze​wró​ci​li​by się w gro​bie, gdy​by sły​sze​li te​raz jego my​śli. Mał​żeń​stwo z mi​ło​ści? Uzna​li​by, że to szcze​niac​kie i nie​od​po​wie​dzial​ne fa​na​be​rie jak wszyst​ko, co ro​bił. Nie mógł so​bie na to po​zwo​lić. Miał obo​wią​zek wo​bec ro​dzi​ny i ty​tu​łu, któ​ry odzie​dzi​czył. Rose ni​g​dy nie bę​dzie dla nie​go ni​kim wię​cej niż ko​chan​ką. Mimo to za​dba o nią naj​le​piej, jak umie. Tu, w sy​pial​ni, i poza sy​pial​nią. Od​naj​dzie jej ro​dzi​ców. Wie​dział, jak bar​dzo by ją to ucie​szy​ło. Ale te​raz… te​raz za​nu​rzy się w jej cie​ple. Pra​gnął tego jak ni​cze​go in​ne​go na świe​cie. Gdy uło​żył się mię​dzy jej uda​mi, po​wi​ta​ła go z ra​do​ścią. A kie​dy w nią wszedł, prze​peł​ni​ły go spo​kój i po​czu​cie speł​nie​nia. Jak​by wró​cił do domu po dłu​giej po​dró​ży. – Od razu le​piej. – Unio​sła bio​dra i po​ca​ło​wa​ła go moc​no w usta. Tyl​ko przy niej było mu tak do​brze z sa​mym sobą i ze świa​tem. Póź​niej, kie​dy wtu​le​ni w sie​bie wra​ca​li do rze​czy​wi​sto​ści, znów za​czął roz​my​ślać. Głów​nie o przy​szło​ści Rose. Nie​po​ko​ił się o jej los i nie mógł nic na to po​ra​dzić. Przy​tu​lo​ny do jej ple​ców obej​mo​wał ją cia​sno i wtu​lał twarz w jej zło​ci​ste wło​sy. Choć nie wi​dział jej twa​rzy, wie​dział, że się uśmie​cha. – Za​sta​na​wia​łaś się nad tym gdzie chcia​ła​byś otwo​rzyć sklep? – Sklep? – Ziew​nę​ła prze​cią​gle. – Kraw​co​wa musi mieć za​kład kra​wiec​ki. – Hm… nie wiem. Gdzieś, gdzie przy​cho​dzą wy​twor​ne damy. Może w po​bli​żu Bond Stre​et? Coś nie​du​że​go na po​czą​tek. – Bę​dziesz mu​sia​ła dać ogło​sze​nie. Zer​k​nę​ła na nie​go przez ra​mię.

– Skąd to na​głe za​in​te​re​so​wa​nie? Nie wia​do​mo na​wet, czy moje pla​ny kie​dy​kol​wiek doj​dą do skut​ku. – Wie​rzę w cie​bie, Rose. Je​stem pe​wien, że ci się uda. – My​śla​łam o tym, żeby spró​bo​wać w La Bel​le As​sem​blee. Może zgo​dzą się umie​ścić moją suk​nię w jed​nym ze swo​ich ar​ty​ku​łów o mo​dzie. Ale żeby zna​leźć klient​ki, po​trzeb​na jest re​ko​men​da​cja. – My​ślę, że bab​cia mo​gła​by ci w tym po​móc. – Tak są​dzisz? – Je​stem prze​ko​na​ny, że tak. Bar​dzo cię po​lu​bi​ła. – Może nie bę​dzie chcia​ła, że​bym ode​szła? Z dru​giej stro​ny kie​dy się oże​nisz, będę mu​sia​ła. Nie za​mie​rzał cią​gnąć tego te​ma​tu. Nie miał ocho​ty na​wet o tym my​śleć. Wes​tchnę​ła i po​kle​pa​ła go po dło​ni. – Śpij, Jake. Za​mknął oczy i o dzi​wo na​tych​miast od​pły​nął w sen.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Trzy dni póź​niej Rose sie​dzia​ła z księż​ną w ba​wial​ni. Jak zwy​kle czy​ta​ła jej na głos książ​kę, a sta​rusz​ka jak zwy​kle uda​wa​ła, że coś wy​szy​wa. Kie​dy usły​sza​ła, że star​sza pani chra​pie, umil​kła i po​grą​ży​ła się we wła​snych roz​my​śla​niach. Dni upły​wa​ły jej wła​ści​wie na ni​czym. Pra​ca była ra​czej przy​jem​no​ścią niż obo​wiąz​kiem. W do​dat​ku nie zaj​mo​wa​ła jej wie​le cza​su. Poza tym no​si​ła szy​kow​ne ubra​nia i ja​da​ła le​piej niż kie​dy​kol​wiek. Ale tak na​praw​dę żyła wy​łącz​nie dla nocy i dla po​ta​jem​nych spo​tkań z Ja​kiem. Du​rzy​ła się w nim co​raz bar​dziej, a on z każ​dą wspól​ną chwi​lą sta​wał się co​raz bar​dziej tro​skli​wy i czu​ły. Mimo to za​wsze trzy​mał ją na dy​stans. Nie dzie​lił się z nią swo​im ży​ciem. Cza​sem na​po​mknął coś mi​mo​cho​dem o klu​bie albo o któ​rymś z ma​jąt​ków na wsi. I nic wię​cej. Żad​nych zwie​rzeń, żad​nych wspo​mnień ani ma​rzeń na przy​szłość. To ona wciąż mó​wi​ła o so​bie i o swo​ich pla​nach. On tym​cza​sem upar​cie mil​czał. Za to za każ​dym ra​zem kie​dy się ko​cha​li, wy​da​wał się co​raz bar​dziej spra​gnio​ny i zde​spe​ro​wa​ny, a kie​dy wy​cho​dził nad ra​nem, co​raz bar​dziej po​wścią​gli​wy i nie​przy​stęp​ny. Tyl​ko raz za​py​ta​ła, co go gnę​bi. W od​po​wie​dzi za​mknął się w so​bie jak śli​mak w sko​ru​pie. Co​kol​wiek go drę​czy​ło, nie za​mie​rzał jej o tym mó​wić. Wi​docz​nie uznał, że to nie jej spra​wa. W koń​cu była tyl​ko jego ko​chan​ką, a nie po​wier​ni​cą. Z cięż​kim ser​cem udo​bru​cha​ła go wów​czas uśmie​chem i po​ca​łun​kiem. Od razu się roz​ch​mu​rzył i przez chwi​lę znów był sobą, czy​li szczo​drym ko​chan​kiem. Cze​góż chcieć wię​cej? A jed​nak chcia​ła. Bo​la​ło ją, że nie roz​ma​wia z nią o so​bie ani o tym, co go boli. Mia​ła wra​że​nie, że od​da​la się od niej co​raz bar​dziej. Moż​li​-

we, że pró​bo​wał dać jej w ten spo​sób do zro​zu​mie​nia, że nie​ba​wem za​mie​rza z nią ze​rwać. Jej po​nu​re roz​wa​ża​nia prze​rwał ja​kiś ha​łas w holu. Księż​na zbu​dzi​ła się gwał​tow​nie i pod​sko​czy​ła w fo​te​lu. Rap​tem otwo​rzy​ły się drzwi i do po​ko​ju wpa​da​ła z im​pe​tem ciem​no​wło​sa dziew​czyn​ka. – Bab​ciu! Bab​ciu! – wrza​snę​ła z uśmie​chem i wsko​czy​ła sta​rusz​ce na ko​la​na. – Już my​śla​łam, że ni​g​dy nie do​je​dzie​my! Mama cią​gle ro​bi​ła przy​stan​ki. Rose scho​wa​ła się za krze​słem księż​nej do​kład​nie w tej chwi​li, gdy w pro​gu sta​nę​ła wy​so​ka mło​da ko​bie​ta. Łu​dzą​co po​dob​na do Ja​co​ba. Na wi​dok nie​zna​jo​mej unio​sła lek​ko brew, ale uśmiech​nę​ła się życz​li​wie na po​wi​ta​nie. – Dzień do​bry, bab​ciu. Na​resz​cie je​ste​śmy. Pan​na Ni​gh​tin​ga​le wy​mknę​ła się nie​po​strze​że​nie na ko​ry​tarz. Nie chcia​ła za​kłó​cać swo​ją obec​no​ścią ro​dzin​ne​go spo​tka​nia. Pę​dząc ze spusz​czo​ną gło​wą w stro​nę scho​dów, nie​mal wpa​dła na Jake’a. – Rose? – Chwy​cił ją za ra​mio​na, żeby nie upa​dła. – Co się sta​ło? Jak niby mia​ła mu wy​tłu​ma​czyć, dla​cze​go ser​ce na​gle ści​snę​ło jej się z bólu? Sama tego nie ro​zu​mia​ła. Pod​nio​sła na nie​go wzrok i przy​wo​ła​ła na twarz ra​do​sny uśmiech. – Do​bre wie​ści. Wła​śnie przy​je​cha​ła lady Ele​anor. Zer​k​nął w stro​nę ba​wial​ni i uśmiech​nął się, na​sta​wia​jąc ucha. – I przy​wio​zła ze sobą Lucy… Zna​ko​mi​cie. Oba​wia​łem się, że zo​sta​wi ją w domu. – Zmarsz​czył brwi. – A do​kąd ty się wy​bie​rasz? – Mam coś do za​ła​twie​nia – od​par​ła wy​kręt​nie. Nie mo​gła prze​cież przy​znać, że ucie​ka przed wła​sny​mi uczu​cia​mi. – Zo​ba​czy​my się na ko​la​cji. – Wy​su​nę​ła się z jego uści​sku i za​czę​ła wcho​dzić na górę. Ru​szył za nią, ale w porę się opa​mię​tał i przy​sta​nął.

– Rose. Sta​ło się coś? – Nie, wa​sza lor​dow​ska mość. Wszyst​ko jest w jak naj​lep​szym po​rząd​ku. – Mia​ła na​dzie​ję, że w jej gło​sie nie sły​chać łez, któ​re dła​wią jej gar​dło. – Nie chcę pana za​trzy​my​wać. Sio​stra na pew​no cze​ka, żeby się z pa​nem przy​wi​tać. Od​wró​ci​ła się i po​ma​sze​ro​wa​ła da​lej. Tym ra​zem zo​stał w miej​scu. Nie mógł pójść za nią na oczach służ​by. Ale wy​raź​nie sły​sza​ła, że za​klął, a po​tem wy​mam​ro​tał coś pod no​sem. Po​mknę​ła na górę. Po​trze​bo​wa​ła odro​bi​ny sa​mot​no​ści. Żeby so​bie przy​po​mnieć, gdzie jest jej miej​sce i kim z całą pew​no​ścią nie jest. Pod​czas ko​la​cji była już w peł​ni opa​no​wa​na. Gdy West​mo​or przed​sta​wił ją sio​strze, ukło​ni​ła się ni​sko i uści​snę​ła jej dłoń. Cie​ka​we, co by so​bie po​my​śla​ła, gdy​by wie​dzia​ła o mnie i Jake’u? – za​sta​na​wia​ła się po​nu​ro. Nic do​bre​go. I ra​czej nie po​da​ła​by mi ręki. – Rose jest nie​oce​nio​na – za​chwa​la​ła ją tym​cza​sem księż​na. – Nie mam po​ję​cia, jak so​bie ra​dzi​łam bez niej. – Za​brzmia​ło to, jak​by pró​bo​wa​ła się wy​tłu​ma​czyć. Z tego, że dała jej po​sa​dę. – Dzię​ku​ję, wa​sza lor​dow​ska mość – po​wie​dzia​ła Rose, ob​le​wa​jąc się ru​mień​cem. Zer​k​nę​ła na Ele​anor, ale ta ni​cze​go nie za​uwa​ży​ła. Za to Ja​cob spra​wiał wra​że​nie moc​no spię​te​go. Mia​ła ocho​tę dźgnąć go łok​ciem w że​bra i ka​zać mu się roz​luź​nić. Nie było mu do twa​rzy z tą wy​nio​słą pozą. Za​miast tego sta​nę​ła za krze​słem księż​nej, go​to​wa w ra​zie po​trze​by okryć ją sza​lem. Ele​anor po​sła​ła jej przy​ja​zny uśmiech. – Cie​szę się, że mam oka​zję pa​nią po​znać, pan​no Ni​gh​tin​ga​le. Ktoś musi dbać o bab​cię, a Jake ma ostat​nio mnó​stwo obo​wiąz​ków. – Nie chcesz chy​ba po​wie​dzieć, że ją za​nie​dbu​ję, praw​da, sio​strzycz​ko? – W oczach księ​cia po​ja​wił się szel​mow​ski

błysk. Wi​dać było, że jest bar​dzo przy​wią​za​ny do sio​stry. Ma ro​dzi​nę, któ​rą ko​cha, a nie po​tra​fi się nią cie​szyć, po​my​śla​ła z przy​gnę​bie​niem Rose. Od​mó​wi​ła, kie​dy lo​kaj roz​da​wał sher​ry. Nie była w na​stro​ju do świę​to​wa​nia. Po​zo​sta​li wznie​śli uro​czy​sty to​ast z oka​zji ro​dzin​ne​go spo​tka​nia. – Cze​mu nie ma z nami lady Lucy? – za​py​ta​ła na​gle, za​uwa​żyw​szy, że bra​ku​je jed​nej oso​by. Ele​anor spoj​rza​ła na nią z góry zu​peł​nie tak samo jak Jake, kie​dy był z cze​goś nie​za​do​wo​lo​ny. – Pa​nien​ki Lucy, pan​no Ni​gh​tin​ga​le – po​pra​wi​ła sztyw​no. – Moja cór​ka nie nosi ty​tu​łu. – Prze​pra​szam, nie wie​dzia​łam. Za​pa​dła krę​pu​ją​ca ci​sza, któ​rą w koń​cu prze​rwa​ła sama Ele​anor. – Mała jest w swo​im po​ko​ju. Była zmę​czo​na po po​dró​ży, więc po​ło​ży​łam ją wcze​śniej spać. – Zwró​ci​ła się w stro​nę bra​ta: – Lucy jada zwy​kle tyl​ko ze mną. Mam na​dzie​ję, że to nie kło​pot, wa​sza lor​dow​ska mość. West​mo​or wy​pro​sto​wał się jak stru​na. Jego twarz za​sty​gła na mo​ment jak ka​mien​na ma​ska. – Na​praw​dę mu​si​my trzy​mać się tych zbęd​nych ce​re​mo​nia​łów? – za​py​tał su​ro​wym to​nem. Ele​anor nie wzię​ła mu tego za złe, choć w jej oczach cza​ił się smu​tek. – Im prę​dzej przy​wyk​niesz do tego, że lu​dzie tak się do cie​bie zwra​ca​ją, tym prę​dzej za​ak​cep​tu​jesz to, kim te​raz je​steś. A bę​dzie to z po​żyt​kiem dla nas wszyst​kich. Ale, oczy​wi​ście, w domu nie mu​si​my być aż tak ofi​cjal​ni. Ksią​żę od​sta​wił z brzę​kiem kie​li​szek. – W ta​kim ra​zie – rzekł z wy​raź​nym po​iry​to​wa​niem – da​ruj​my so​bie ty​tu​ły i zwra​caj​my się do sie​bie po imie​niu. Zwłasz​cza że Rose jest jak ro​dzi​na. Rose po​czu​ła, że ser​ce za​trzy​mu​je jej się w pie​si. Jest jak

ro​dzi​na… Za​brzmia​ło to wspa​nia​le. Jesz​cze ni​g​dy nie była czę​ścią żad​nej ro​dzi​ny. Po​pa​trzy​ła nie​pew​nie na Ele​anor, któ​ra bez wa​ha​nia po​sła​ła jej za​chę​ca​ją​cy uśmiech. – Na​tu​ral​nie, Rose. Mów mi Elle albo Ele​anor. Kie​dy za​sie​dli do sto​łu, roz​mo​wa po​to​czy​ła się bez dal​szych zgrzy​tów. W każ​dym ra​zie do cza​su, aż po​da​no de​ser. – Bab​cia mówi, że uży​wasz bi​blio​te​ki za​miast ga​bi​ne​tu ojca – ode​zwa​ła się Elle, spo​glą​da​jąc ze zdu​mie​niem na Ja​co​ba. – I po​dob​no nie sy​piasz w jego apar​ta​men​tach? Rose mia​ła ocho​tę za​paść się pod zie​mię. Pew​nie Ele​anor ze​mdla​ła​by ze zgor​sze​nia, gdy​by wie​dzia​ła, gdzie na​praw​dę sy​pia jej brat. Prze​pysz​ne cia​sto za​czę​ło na​gle sma​ko​wać jak pa​pier i nie​mal sta​nę​ło jej w gar​dle. – Plot​ku​jesz ze służ​bą, Ele​anor? – zbesz​tał sio​strę West​mo​or. – Nie są​dzi​łem, że się do tego zni​żysz. A to, gdzie sy​piam, to wy​łącz​nie moja spra​wa. – Bez obaw – uspo​ko​iła wnucz​kę księż​na. – Prze​nie​sie się do po​ko​jów księ​cia, kie​dy się oże​ni – oznaj​mi​ła z prze​ko​na​niem, zer​k​nąw​szy prze​lot​nie na Rose. – Jego żona z pew​no​ścią tego do​pil​nu​je. Jake za​ci​snął szczę​kę i wle​pił nie​ru​cho​my wzrok w bab​cię. – Je​śli już pa​nie skoń​czy​ły… – rzekł po chwi​li, od​kła​da​jąc ser​wet​kę. Sta​rusz​ka za​mru​ga​ła, po czym ski​nę​ła gło​wą. – Dziew​czę​ta, przejdź​my na her​ba​tę do ba​wial​ni – po​wie​dzia​ła, po​zwa​la​jąc, by wnuk po​mógł jej się pod​nieść. Nie do​łą​czył do nich póź​niej, jak to było w zwy​cza​ju. Jake obie​cał so​bie, że nie od​wie​dzi dziś sy​pial​ni Rose. Przy​jazd sio​stry przy​po​mniał mu do​bit​nie o po​win​no​ściach wo​bec ro​dzi​ny. Cią​ży​ły na nim, od​kąd odzie​dzi​czył ty​tuł i tak już mia​ło po​zo​stać. Nic tego nie zmie​ni. Po​dob​nie jak nic nie zmie​ni tego, że sza​nu​ją​cy się ksią​żę nie spro​wa​dza do domu ko​chan​ki ani tym bar​dziej nie miesz​-

ka z nią pod jed​nym da​chem. Ralph ni​g​dy by so​bie na coś ta​kie​go nie po​zwo​lił. Wy​na​jął​by jej lo​kum na obrze​żach mia​sta i utrzy​my​wał​by ją do cza​su, aż się nią znu​dzi. Cóż, ni​g​dy nie był w sta​nie do​rów​nać bra​tu, któ​ry od ma​leń​ko​ści ucho​dził za ide​ał. Poza tym nie mógł te​raz ode​słać Rose ze wzglę​du na bab​cię, któ​ra zdą​ży​ła ją po​lu​bić i na​praw​dę po​trze​bo​wa​ła jej po​mo​cy. Przy​sta​nął pod jej drzwia​mi i uśmiech​nął się do wła​snych my​śli. Wca​le nie cho​dzi​ło o bab​cię. To on nie chciał się z nią roz​stać. Hm, w prze​szło​ści nie raz oskar​ża​no go o ego​izm. Zda​je się, że nic się w tej kwe​stii nie zmie​ni​ło. Na​ci​snął klam​kę i wszedł do środ​ka. Sie​dzia​ła przy ko​min​ku, czy​ta​jąc książ​kę. Na​tych​miast pod​nio​sła na nie​go wzrok i po​sła​ła mu pro​mien​ny uśmiech. Na wi​dok ra​do​ści w jej oczach zro​bi​ło mu się cie​pło na ser​cu i za​po​mniał o tro​skach. – Nie by​łam pew​na, czy przyj​dziesz – po​wie​dzia​ła, od​kła​da​jąc lek​tu​rę na bok. – Mam so​bie pójść? – za​py​tał i od razu tego po​ża​ło​wał. Jego bez​dusz​ne sło​wa spra​wi​ły jej przy​krość. – Wy​bacz. Je​stem dziś odro​bi​nę nie​swój. – Ja też. Wsta​ła z fo​te​la i otwo​rzy​ła przed nim ra​mio​na. Ogrzał się w jej ob​ję​ciach, a po​tem usiadł i jak zwy​kle po​sa​dził ją so​bie na ko​la​nach. – Mar​twisz się z po​wo​du mo​jej sio​stry? – Jest bar​dzo miła, a jej có​recz​ka to uro​cza dziew​czyn​ka. Zi​gno​ro​wał jej wy​mi​ja​ją​cą od​po​wiedź, bo my​ślał już wy​łącz​nie o tym, żeby ją po​ca​ło​wać. Gdy ich usta się spo​tka​ły i za​czął ją gła​skać po ple​cach, przy​lgnę​ła do nie​go z ca​łych sił i wplo​tła mu pal​ce we wło​sy. W koń​cu ode​rwa​li się od sie​bie, żeby za​czerp​nąć tchu. Rose wes​tchnę​ła i jak za​wsze zło​ży​ła gło​wę na jego ra​mie​-

niu. Jej dłoń ści​ska​ła kur​czo​wo połę jego szla​fro​ka. Jak​by się bała, że Jake za​raz wyj​dzie i nie chcia​ła go pu​ścić. Po​trze​bo​wa​ła go. A on po​trze​bo​wał jej. Wy​sy​piał się po​rząd​nie tyl​ko przy niej. Po​wta​rzał so​bie, że to idio​tycz​ne, ale taka była praw​da. Kie​dy le​ża​ła obok, na wy​cią​gnię​cie ręki, sen przy​cho​dził szyb​ko i nie za​kłó​ca​ły go żad​ne kosz​ma​ry. Nie za​słu​gi​wał na to. Nie za​słu​gi​wał na nią. Miał tego peł​ną świa​do​mość, a jed​nak nie po​tra​fił się z nią roz​stać. Jesz​cze nie te​raz. Kie​dyś bar​dzo szyb​ko nu​dził się ko​bie​ta​mi. Cza​sem już po kil​ku dniach, ale z nią było ina​czej. Nie roz​my​ślał o tym, jak od niej uciec, bo naj​chęt​niej za​trzy​mał​by ją u swe​go boku na za​wsze. Cie​szył się, że są ra​zem, na​wet kie​dy tak jak te​raz sie​dzie​li bez​czyn​nie w mil​cze​niu. – Jak ci mi​nął dzień? – za​py​ta​ła, wo​dząc ręką po jego tor​sie. Lu​bił, kie​dy za​da​wa​ła mu to py​ta​nie. Mógł jej opo​wia​dać o rze​czach, o któ​rych nie roz​ma​wiał z ni​kim in​nym. – Do​sta​łem list z Ma​ston. Na​sze owce cier​pią na za​nok​ci​cę. – Co to ta​kie​go? – Cho​ro​ba ra​cic. Praw​do​po​dob​nie pad​nie całe sta​do. – Na​wet ja​gnię​ta? – Nie​ste​ty. – To bar​dzo… smut​ne. – Tak, w do​dat​ku stra​ci​my mnó​stwo pie​nię​dzy. – Nie moż​na ich ja​koś ura​to​wać? – Rząd​ca i pa​ste​rze pró​bu​ją je le​czyć. Zna​ją się na rze​czy, więc jest na​dzie​ja, że im się uda. – Ale i tak się mar​twisz, praw​da? – Nie stać nas na tak wiel​kie stra​ty fi​nan​so​we. Po​wi​nie​nem do nich za​raz na​pi​sać. Może na​wet po​je​chać tam oso​bi​ście. Uję​ła jego twarz w dło​nie. – Jake. Zro​bisz to rano. Ju​tro też jest dzień.

– Mógł​bym po​słać umyśl​ne​go… – W środ​ku nocy? Po​zwól lu​dziom się wy​spać. Sam je​steś zmę​czo​ny i po​trze​bu​jesz od​po​czyn​ku. Wy​star​czy na cie​bie po​pa​trzeć. Ow​szem, był wy​czer​pa​ny. I to od wie​lu ty​go​dni. A sy​piał spo​koj​nie tyl​ko w jej ra​mio​nach. Gdy spoj​rzał jej w oczy i uj​rzał w nich nie​skry​wa​ną tro​skę, na​tych​miast się od​prę​żył. Słod​ka, ko​cha​na Rose. Mar​twi się o nie​go. – Masz ra​cję. – Pro​szę, ko​chaj się ze mną, Jake. Jak mógł​by od​mó​wić ta​kiej proś​bie? Wstał i za​niósł ją do łóż​ka. W ra​mio​nach Ja​co​ba Rose czu​ła się waż​na i do​ce​nia​na. Ob​cho​dził się z nią, jak​by była bez​cen​nym skar​bem, któ​ry na​le​ży pie​lę​gno​wać i ho​łu​bić. Wcze​śniej nikt jej nie obej​mo​wał ani nie oka​zy​wał jej do​wo​dów przy​wią​za​nia. Opie​kun​ki w sie​ro​ciń​cu dba​ły o swo​ich pod​opiecz​nych, naj​le​piej jak umia​ły, ale ni​g​dy nie po​zwa​la​ły so​bie na czu​ło​ści. Mia​ły w do​mach wła​sne dzie​ci i to w sto​sun​ku do nich były wy​lew​ne. Do​pie​ro te​raz, przy Jake’u, pierw​szy raz w ży​ciu była ko​muś po​trzeb​na. Uwiel​bia​ła to uczu​cie i pra​gnę​ła się nim cie​szyć, choć wie​dzia​ła, że nie po​trwa wiecz​nie. Kie​dy po​ło​żył ją na po​sła​niu i roz​wią​zał szla​frok, przy​glą​da​ła się za​chłan​nie jego cia​łu. Pra​gnął jej i uśmie​chał się, jak​by była je​dy​ną ko​bie​tą na świe​cie. Przez mo​ment mo​gła uda​wać, że jest jej księ​ciem z baj​ki, któ​ry ni​g​dy jej nie opu​ści. Przy​gniótł ją swo​im cię​ża​rem, a ona na​tych​miast oplo​tła go no​ga​mi. – Je​steś taka wil​got​na i roz​pa​lo​na – szep​nął, wsu​wa​jąc dłoń po​mię​dzy ich sple​cio​ne cia​ła. – To dla cie​bie, Jake – wy​mru​cza​ła mu do ucha. – Tyl​ko dla cie​bie, już na za​wsze, do​po​wie​dzia​ła w my​ślach. Czy to praw​da? Czy jest dla niej tym je​dy​nym? A je​śli tak, to jak bę​dzie wy​glą​da​ła jej przy​szłość? Bez nie​go… Ode​pchnę​ła tę przy​krą myśl jak naj​da​lej od sie​bie. Wszyst​ko ja​koś się uło​ży.

Jego war​gi i dło​nie za​da​wa​ły słod​kie tor​tu​ry jej ustom i pier​siom, a ona po​wo​li tra​ci​ła zmy​sły. – Chcę cię po​czuć w so​bie – jęk​nę​ła bez tchu. – Te​raz. – Je​steś dziś bar​dzo nie​cier​pli​wa. O tak, do​sko​na​le wy​czuł jej na​strój. Spo​tka​nie z jego sio​strą, pięk​ną i dys​tyn​go​wa​ną damą, uświa​do​mi​ło jej, że mają co​raz mniej cza​su. Ich cu​dow​ny, za​ka​za​ny ro​mans nie​ba​wem do​bie​gnie koń​ca. Nie da się za​trzy​mać tego, co nie​unik​nio​ne. To dla​te​go tak się nie​cier​pli​wi​ła. Nie chcia​ła tra​cić ani chwi​li. I jed​ne​go była pew​na: na​wet je​śli owo​cem ich związ​ku bę​dzie dziec​ko, ona na pew​no je za​trzy​ma. Nie po​zwo​li, żeby do​ra​sta​ło w sa​mot​no​ści jako sie​ro​ta, któ​rej nikt nie ko​cha. – Pra​gnę cię. Po​ca​ło​wał ją dłu​go i na​mięt​nie, ale kie​dy uniósł gło​wę, żeby na nią spoj​rzeć, do​strze​gła w jego oczach znu​że​nie i przy​gnę​bie​nie, któ​re tak skrzęt​nie ukry​wał przed świa​tem. Może on też prze​czu​wał, że wkrót​ce będą mu​sie​li się roz​stać. – Jake, po​wiedz mi, sta​ło się coś złe​go? Uśmiech​nął się i cmok​nął ją w czo​ło. – Nie, dla​cze​go? Gdy trzy​mam cię w ra​mio​nach, żad​ne zło mnie nie do​się​gnie. Była pew​na, że coś go gnę​bi. A mimo to znów ją zbył. Na​wet je​śli zro​bił to, bo nie chciał jej mar​twić, i tak zro​bi​ło jej się przy​kro. Po​czu​ła się od​rzu​co​na. Tak bar​dzo pra​gnę​ła ulżyć mu w cier​pie​niu. Spra​wić, żeby choć na chwi​lę za​po​mniał o co​dzien​nych tro​skach. Na​gle przy​szło jej na myśl coś, o czym sły​sza​ła od bar​dziej do​świad​czo​nych dziew​cząt z klu​bu. Za​ru​mie​ni​ła się, ale uzna​ła, że po​win​na spró​bo​wać. Je​śli się od​wa​ży… i nie spa​li ze wsty​du… Od​su​nę​ła go od sie​bie i usia​dła. – Prze​szła ci ocho​ta, ko​cha​nie? – za​py​tał wy​raź​nie za​wie​dzio​ny. – A może je​steś zmę​czo​na? Po​pchnę​ła go lek​ko, żeby po​ło​żył się na wznak i po​sła​ła mu

uwo​dzi​ciel​ski uśmiech. Po​tem prze​rzu​ci​ła nogę przez jego bio​dro, jak​by za​mie​rza​ła usiąść na nim okra​kiem. Za​miast tego po​ło​ży​ła mu ręce po obu stor​nach gło​wy i za​wi​sła nad nim, za​kry​wa​jąc go kur​ty​ną wło​sów. – Rose? – ode​zwał się za​in​try​go​wa​ny. – Co ro​bisz? Zer​k​nę​ła w dół i uśmiech​nę​ła się z sa​tys​fak​cją, wi​dząc, jak bar​dzo jest pod​nie​co​ny. Kie​dy pod​nio​sła wzrok, wpa​try​wał się jak urze​czo​ny w jej pier​si. Po chwi​li wy​cią​gnął rękę i za​mknął jed​ną z nich w dło​ni. Czu​le i de​li​kat​nie, jak​by trzy​mał w pal​cach kru​che cac​ko. Wes​tchnę​ła z za​do​wo​le​niem i po​wio​dła kciu​kiem po wło​sach na jego tor​sie i po pła​skim sut​ku, któ​ry na​tych​miast stward​niał, do​kład​nie tak samo jak jej wła​sne sut​ki, kie​dy ich do​ty​kał. Wstrzy​mał na mo​ment od​dech i wy​pu​ścił gło​śno po​wie​trze. – Już wiem, co ci cho​dzi po gło​wie. – Od​sło​nił zęby w sze​ro​kim uśmie​chu. – Pró​bu​jesz uwieść nie​win​ne​go mło​dzień​ca. Ro​ze​śmia​ła się i ob​li​za​ła su​tek, któ​ry przed chwi​lą tak en​tu​zja​stycz​nie za​re​ago​wał na jej do​tyk. – Ja​koś nie wi​dzę cię w roli nie​win​ne​go mło​dzień​ca. Trud​no mi to so​bie wy​obra​zić. Pró​bo​wał uda​wać wiel​ce ura​żo​ne​go, ale zro​bił przy tym tak ko​micz​ną minę, że się roz​śmia​ła. Wy​glą​dał uro​czo, gdy się dą​sał. – Wiedz, że by​łem kie​dyś nie​win​ny. Do cza​su aż brat przed​sta​wił mnie pew​nej wdo​wie, któ​ra szu​ka​ła ko​goś, kto ją uszczę​śli​wi. Na​uczy​ła mnie wszyst​kie​go, co po​wi​nie​nem wie​dzieć o sztu​ce ko​cha​nia. – A czy ona uszczę​śli​wi​ła cie​bie? Za​ję​ła się jego dru​gim sut​kiem. Chcia​ła, żeby jak naj​prę​dzej za​po​mniał o tam​tej ko​bie​cie. Przy​gryzł war​gę i jęk​nął. – Co mó​wi​łaś? – spy​tał roz​ko​ja​rzo​ny, głasz​cząc ją po wło​sach. – Och, Rose, moja słod​ka… Py​tasz o wdo​wę? Wspa​nia​ła i szczo​dra ko​bie​ta. Bar​dzo ją lu​bi​łem. Dłu​go by​łem nie​po​cie​-

szo​ny, kie​dy po po​wro​cie z uni​wer​sy​te​tu do​wie​dzia​łem się, że po​now​nie wy​szła za mąż. No, ale po​tem spo​tka​łem cie​bie. – Nie pró​buj mnie ma​mić słod​ki​mi słów​ka​mi. Pań​ski urok zu​peł​nie na mnie nie dzia​ła, wa​sza ksią​żę​cość. – Wa​sza… co? – Za​śmiał się bez​tro​sko. – Ksią​żę​cość – od​par​ła ura​do​wa​na, że uda​ło jej się go roz​we​se​lić. O to jej wła​śnie cho​dzi​ło. Zde​cy​do​wa​nie za rzad​ko się śmiał. W na​gro​dę cmok​nę​ła go lek​ko w usta. Sko​rzy​stał ze spo​sob​no​ści i przy​trzy​maw​szy ją za kark, po​głę​bił po​ca​łu​nek, aż obo​je stra​ci​li od​dech. Nie po​zwo​li​ła, żeby od​wró​cił jej uwa​gę od tego, co za​mie​rza​ła zro​bić. Wy​mknę​ła mu się z rąk i przy​sia​dła na mo​ment na jego udach. – Do​kąd się pani wy​bie​ra, pan​no Ni​gh​tin​ga​le? – Bez obaw. To moje łóż​ko, więc ni​g​dzie nie pój​dę. – Prze​su​nę​ła się w dół i wsu​nę​ła ko​niu​szek ję​zy​ka w jego pę​pek. Wcią​gnął gło​śno po​wie​trze. – Nie chcesz chy​ba… – urwał, jak​by nie był w sta​nie wy​kz​tu​sić nic wię​cej. Jego schryp​nię​ty głos spra​wił, że krew za​czę​ła krą​żyć jej szyb​ciej w ży​łach. Ko​le​żan​ki mia​ły ra​cję. Zda​je się, że męż​czyź​ni to lu​bią. Ze​śli​zgnę​ła się jesz​cze ni​żej i ośmie​lo​na uję​ła jego wy​prę​żo​ną mę​skość w dłoń. Po​tem po​chy​li​ła się, żeby spraw​dzić, jak sma​ku​je. A sma​ko​wał nad​zwy​czaj​nie. Jego bio​dra unio​sły się in​stynk​tow​nie, pro​sząc o wię​cej. Kie​dy spoj​rza​ła na nie​go prze​lot​nie, przy​glą​dał jej się roz​na​mięt​nio​nym wzro​kiem, a jego rysy wy​gła​dzi​ły się w wy​ra​zie nie​skry​wa​nej przy​jem​no​ści. Gdy wzię​ła go w usta, z jego gar​dła wy​rwał się nie​kon​tro​lo​wa​ny okrzyk. Za​chę​co​na bar​dzo szyb​ko po​ję​ła, co lubi i jak go za​do​wo​lić. W koń​cu nie mógł znieść wię​cej. W mgnie​niu oka po​de​rwał ją za ra​mio​na i prze​wró​cił na ple​cy. Wszedł w nią głę​bo​ko jed​nym pchnię​ciem, a ona wes​tchnę​ła i ob​ję​ła go no​ga​mi i ra​mio​na​mi, jak​by chcia​ła za​trzy​mać przy so​bie

na za​wsze. Nie​co póź​niej le​ża​ła zmę​czo​na w jego ra​mio​nach. Jake przy​tu​lał ją moc​no i gła​skał po gło​wie. Jesz​cze ni​g​dy nie czu​ła się taka szczę​śli​wa i bez​piecz​na. – Rose – szep​nął z usta​mi przy jej uchu. – Jake – od​po​wie​dzia​ła z le​ni​wym uśmie​chem. – My​ślisz cza​sem o ro​dzi​cach? O tym, co się z nimi sta​ło? – Kie​dy by​łam mała, roz​my​śla​łam o nich nie​ustan​nie – od​po​wie​dzia​ła nie​swo​im gło​sem. – A te​raz? – Te​raz też, ale mniej. Każ​dy na moim miej​scu był​by cie​ka​wy. – Tak my​śla​łem. Nie wie​dzieć cze​mu spra​wiał wra​że​nie bar​dzo za​do​wo​lo​ne​go z sie​bie. – Cze​mu o to py​tasz? – Tak się tyl​ko za​sta​na​wia​łem… – Oparł się na łok​ciu i po​ca​ło​wał ją w czu​bek nosa. – Mu​szę już iść. Kie​dy znik​nął za drzwia​mi, po​czu​ła się, jak​by wy​darł jej z pier​si ka​wa​łek ser​ca i za​brał ze sobą. Wie​dzia​ła, że nie mógł z nią zo​stać, że tak musi być, ale nie umia​ła się z tym po​go​dzić. Zde​spe​ro​wa​na po​sta​no​wi​ła cie​szyć się tym, co był w sta​nie jej dać. I obie​ca​ła so​bie, że bę​dzie prze​cho​wy​wać w pa​mię​ci każ​dą chwi​lę, któ​rą spę​dzi​li ra​zem.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Kie​dy Ja​cob wszedł na​za​jutrz do ja​dal​ni, za​stał w niej tyl​ko bab​cię i sio​strę. Jego my​śli na​tych​miast po​bie​gły do Rose. Gdzie się po​dzie​wa? Cze​mu jej jesz​cze nie ma? Ku​si​ło go, żeby o nią za​py​tać, ale na szczę​ście w porę wró​cił mu roz​są​dek. Za​ci​snął zęby, żeby z ni​czym się nie zdra​dzić. Dla jej do​bra po​wi​nien za​cho​wać dys​kre​cję. Do​pie​ro po chwi​li zo​rien​to​wał się, że Ele​anor coś mówi. – Nic na to nie po​ra​dzę, bab​ciu. Ma go​rącz​kę i musi zo​stać w łóż​ku. Ser​ce ści​snę​ło mu się ze stra​chu. – Lucy coś do​le​ga? – za​py​tał z nie​po​ko​jem. – Jest cho​ra? – Nie, jej pia​stun​ka się prze​zię​bi​ła. Mia​ły​śmy wy​brać się z bab​cią na za​ku​py, ale nie chcę zo​sta​wiać ma​łej pod opie​ką po​ko​jów​ki. Jest zde​cy​do​wa​nie za mło​da, żeby zaj​mo​wać się dziec​kiem. Poza tym Lucy jej nie zna. – My dwo​je czę​sto zo​sta​wa​li​śmy sami ze słu​żą​cy​mi – skwi​to​wał, na​kła​da​jąc so​bie na ta​lerz ko​pia​stą por​cję ja​jek. Zda​je się, że wró​cił mu ape​tyt. – I jak to się skoń​czy​ło? Gdy​by nie Ralph, pu​ści​li​by​śmy dom z dy​mem. Jak zwy​kle, gdy ktoś wy​mó​wił na głos imię bra​ta, za​kłu​ło go w pier​si. – To ty pod​pa​li​łaś za​sło​nę. – Ro​zu​miem two​je oba​wy, moja dro​ga – ode​zwa​ła się bab​cia. – Ale nie bę​dzie nas naj​wy​żej dwie go​dzi​ny. Elle nie była prze​ko​na​na. – No nie wiem. Dwie go​dzi​ny zwy​kle za​mie​nia​ją się w trzy. – A trzy w czte​ry – pod​su​mo​wał Jake. – Może ja się nią zaj​mę?

– Hm… Za​ci​snął dło​nie w pię​ści. Jego sio​stra mia​ła wszel​kie po​wo​dy, by nie ufać męż​czy​znom, ale nie są​dzi​ła chy​ba, że jest taki sam jak łaj​dak, któ​ry ją uwiódł, a po​tem za​padł się pod zie​mię? – Nie cho​dzi o to, że nie mam do cie​bie za​ufa​nia, Jake – po​wie​dzia​ła, bez​błęd​nie od​czy​tu​jąc jego re​ak​cję. – Rzecz w tym, że wu​jek nie może po​ma​gać ma​łej dziew​czyn​ce w pew​nych… sy​tu​acjach. Oczy​wi​ście. Miał ocho​tę puk​nąć się w czo​ło. – Ra​cja. Ale to ża​den kło​pot. Po​pro​szę, żeby zo​sta​ła z nami pan​na Ni​gh​tin​ga​le. – Też wy​my​śli​łeś. Jest damą do to​wa​rzy​stwa, a nie niań​ką. Skąd wiesz, że bę​dzie mia​ła ocho​tę za​ba​wiać dziec​ko? Dal​szą roz​mo​wę prze​rwa​ła im sama Rose, któ​ra wła​śnie we​szła do po​ko​ju. Kie​dy na​kła​da​ła so​bie je​dze​nie, Ele​anor na​la​ła jej her​ba​ty. Ja​cob bar​dzo się ucie​szył, że sio​stra trak​tu​je ją jak człon​ka ro​dzi​ny, a nie słu​żą​cą. Za bar​dzo. O wie​le bar​dziej, niż po​wi​nien. – Rose, moja dro​ga – ode​zwa​ła się bab​cia. – Pia​stun​ka Lucy na​ba​wi​ła się go​rącz​ki. Jake za​pro​po​no​wał, że przy​pil​nu​je ma​łej, kie​dy bę​dzie​my z Ele​anor na za​ku​pach. Chcia​ły​śmy cię pro​sić, że​byś zgo​dzi​ła się mu po​móc. – Ja? – od​par​ła nie​pew​nie. Była wy​raź​nie za​sko​czo​na. Nie tego się spo​dzie​wał po swo​jej dziel​nej Rose. – Oczy​wi​ście, bar​dzo chęt​nie, wa​sza lor​dow​ska mość – po​wie​dzia​ła z nie​śmia​łym uśmie​chem. – Tyle że ni​g​dy nie mia​łam do czy​nie​nia z dzieć​mi. Nie je​stem pew​na, czy dam so​bie radę… – Nie ma się czym mar​twić – wtrą​cił z za​chę​ca​ją​cym uśmie​chem. – Znam się na tym. Po śmier​ci mat​ki cały czas zaj​mo​wa​łem się Ele​anor. Wła​ści​wie w po​je​dyn​kę. – By​łeś i je​steś wspa​nia​łym star​szym bra​tem, Jake – pod​su​mo​wa​ła Elle.

Ja​cob nie po​sia​dał się ze zdu​mie​nia. Nie przy​pusz​czał, że kie​dy​kol​wiek usły​szy ta​kie sło​wa z ust sio​stry. Po​czuł, że się czer​wie​ni. – Nie zro​bi​łem nic nad​zwy​czaj​ne​go… Po​ma​ga​łem tyl​ko nia​ni. – Po​ma​ga​łeś mnie – stwier​dzi​ła sta​now​czo Ele​anor, po czym zwró​ci​ła się do Rose: – Nie weź​mie​my ci za złe, je​śli od​mó​wisz. – Nie, skąd​że, bar​dzo chęt​nie po​sie​dzę z pa​nien​ką Lucy przy lek​cjach. – Przy lek​cjach? – za​pro​te​sto​wał West​mo​or. – Nie ma mowy. Ża​den sza​nu​ją​cy się wu​jek nie każe sio​strze​ni​cy prze​sia​dy​wać nad książ​ka​mi, kie​dy w mie​ście jest tyle atrak​cji. – Je​śli chcesz ją gdzieś za​brać, to musi się przy oka​zji cze​goś na​uczyć – wtrą​ci​ła Elle. Zro​bił kwa​śną minę. – Wiem! – za​wo​ła​ła rap​tem Ele​anor. – Mała fa​scy​nu​je się ostat​nio słyn​ny​mi od​kryw​ca​mi. Mo​że​cie obej​rzeć pa​no​ra​mę przy Le​ice​ster Squ​are. Mają tam wy​sta​wę o Spit​zber​ge​nie. Co pani na to, pan​no Ni​gh​tin​ga​le? – Każ​dy po​wi​nien zo​ba​czyć Pa​no​ra​mę Ba​ke​ra – stwier​dzi​ła au​to​ry​ta​tyw​nie księż​na, spo​glą​da​jąc wy​mow​nie na swo​ją damę do to​wa​rzy​stwa. Ko​cha​na bab​cia, uśmiech​nął się w du​chu Jake. Moż​na by po​my​śleć, że pró​bu​je go z nią wy​swa​tać. Czyż​by? Przyj​rzał jej się spod oka, ale wy​glą​da​ła jak zwy​kle. Choć praw​dę mó​wiąc, mia​ła po​dej​rza​nie nie​win​ną minę. – Na​tu​ral​nie, mi​la​dy – od​po​wie​dzia​ła tym​cza​sem Rose. – Ni​g​dy nie by​łam w po​dob​nym miej​scu, więc bar​dzo chęt​nie sko​rzy​stam ze spo​sob​no​ści. – Zna​ko​mi​cie – ucie​szy​ła się sta​rusz​ka. – Ra​dzę ci się po​rząd​nie na​jeść, moja dro​ga. Bę​dziesz mia​ła peł​ne ręce ro​bo​ty z tą dwój​ką urwi​sów. – Z dwój​ką? – Z Lucy i Ja​kiem. – W oczach księż​nej po​ja​wił się psot​ny

błysk. Rose po​sła​ła jej tak uro​czy uśmiech, że West​mo​oro​wi za​bi​ło ży​wiej ser​ce. To nic nie zna​czy, uspo​ko​ił się w du​chu. Po pro​stu cie​szę się na wspól​ną wy​pra​wę z sio​strze​ni​cą. Tyl​ko z sio​strze​ni​cą? I dla​cze​go cie​szy mnie to aż tak bar​dzo? – Dłu​go bę​dzie​my je​chać, wuj​ku? – do​py​ty​wa​ła się nie​cier​pli​wie Lucy, kie​dy ich po​wóz ru​szył w dro​gę. – Ja​kieś pół go​dzi​ny. – A co wła​ści​wie bę​dzie​my oglą​dać? – za​wtó​ro​wa​ła jej Rose. Pró​bo​wa​ła zna​leźć w słow​ni​ku sło​wo „pa​no​ra​ma”, ale nie było go wśród ha​seł. Ja​cob po​pa​trzył na nią fi​glar​nie. – To nie​spo​dzian​ka – po​wie​dział z za​do​wo​lo​nym uśmie​chem. Wy​glą​dał z nim o wie​le mło​dziej i jesz​cze przy​stoj​niej niż zwy​kle. Dro​gi Jake. – O! – za​wo​ła​ła Lucy i ze​sko​czyw​szy z ka​na​py, przy​pa​dła do okna. – Pa​trz​cie! Ptasz​ki! – Chwy​ci​ła się drzwi​czek i wy​chy​li​ła na ze​wnątrz. West​mo​or za​re​ago​wał w mgnie​niu oka. Zła​pał ją wpół i po​sa​dził so​bie na ko​la​nach. – Wuj​ku, nie po​zwo​li​łeś mi obej​rzeć ptasz​ków! Do​słow​nie se​kun​dę póź​niej z prze​ciw​nej stro​ny nad​je​chał z im​pe​tem inny po​wóz. Prze​je​chał tuż obok nich, wznie​ca​jąc przy tym tu​man ku​rzu. Rose wy​stra​szy​ła się i od​ru​cho​wo pod​sko​czy​ła na sie​dze​niu. Ser​ce nie​mal za​trzy​ma​ło jej się w pie​si, kie​dy uzmy​sło​wi​ła so​bie, że ko​nie mo​gły stra​to​wać dziew​czyn​kę. Ja​cob po​pa​trzył sro​go na sio​strze​ni​cę. – Ile razy ci mó​wi​łem, że nie wol​no ska​kać pod​czas jaz​dy? – Za​brzmia​ło to tak nie​przy​jem​nie, że mała sku​li​ła się i zro​bi​ła minę, jak​by mia​ła się roz​pła​kać. Bie​dac​two… Nic dziw​ne​go, że za​re​ago​wał tak gwał​tow​nie. W koń​cu jego brat i oj​ciec zgi​nę​li w wy​pad​ku dro​go​wym. Rose sły​sza​ła kie​-

dyś, jak mó​wi​ła o tym jed​na z po​ko​jó​wek. Ko​chał sio​strze​ni​cę i miał wo​bec niej bar​dzo sil​ny in​stynkt opie​kuń​czy. Wie​dział, że jego re​pry​men​da była zbyt ostra, więc na​tych​miast ją zła​go​dził. Przy​tu​lił Lucy i po​gła​skał po ple​cach. – Pa​mię​taj, ni​g​dy nie wy​sta​wiaj gło​wy za okno, bo mo​gła​byś na​stra​szyć ko​nie ja​dą​ce z na​prze​ciw​ka. – Na​praw​dę? – za​chi​cho​ta​ła ner​wo​wo dziew​czyn​ka. – Prze​stra​szy​ły​by się mo​jej gło​wy? – Na​tu​ral​nie – od​parł z po​wa​gą. – Ko​nie to nie​mą​dre stwo​rze​nia. Boją się na​wet kró​li​ków i pło​szą na wi​dok wstąż​ki na ka​pe​lu​szu. – My​ślisz, że ko​nie dziad​ka też zo​ba​czy​ły wstąż​kę? Rose po​pa​trzy​ła na nich w na​pię​ciu. Jake ni​g​dy nie roz​ma​wiał o ojcu. Za każ​dym ra​zem gdy ktoś o nim wspo​mi​nał, za​mie​niał się w bry​łę lodu. Ręka, któ​rą gła​skał Lucy, za​trzy​ma​ła się gwał​tow​nie na jej ma​łych ra​mion​kach. Na uła​mek se​kun​dy Ja​cob znie​ru​cho​miał i za​ci​snął mono szczę​kę. Przez chwi​lę są​dzi​ła, że każe za​trzy​mać po​wóz i zwy​czaj​nie uciek​nie. – Nie wiem, skar​bie, ale mo​gło tak być – po​wie​dział w koń​cu, wy​pusz​cza​jąc gło​śno po​wie​trze. – Tę​sk​nię za dziad​kiem – szep​nę​ła ża​ło​śnie Lucy. – I za wuj​kiem Ral​phem. – Ja też, ko​cha​nie. Ja też. – Przy​gar​nął ją moc​no do pier​si. Rose nie mo​gła znieść bólu w jego oczach. Chcia​ła​by mu ja​koś ulżyć, ale nie mia​ła po​ję​cia jak. Spu​ści​ła wzrok, żeby nie na​rzu​cać się ze swo​im współ​czu​ciem. Nie mia​ła do tego pra​wa. Do​sko​na​le ro​zu​mia​ła po​czu​cie stra​ty, któ​re no​si​li jak ba​gaż. W jej ser​cu było pu​ste miej​sce po ro​dzi​cach, któ​rych wpraw​dzie nie zna​ła, ale za któ​ry​mi za​wsze tę​sk​ni​ła. Za​mru​ga​ła, żeby od​pę​dzić łzy. – Da​le​ko jesz​cze? – spy​ta​ła Lucy. Jak każ​de dziec​ko, bar​dzo szyb​ko się roz​po​go​dzi​ła i za​po​mnia​ła o smut​ku.

Uśmiech​nął się do niej czu​le. – Nie, skar​bie, już nie​da​le​ko. Bę​dzie kie​dyś wspa​nia​łym oj​cem, cier​pli​wym, ko​cha​ją​cym i opie​kuń​czym. Ko​bie​tę, któ​ra zo​sta​nie jego żoną, spo​tka wiel​kie szczę​ście, po​my​śla​ła Rose. Za to ona praw​do​po​dob​nie ni​g​dy nie bę​dzie mia​ła dzie​ci. Do tego po​trzeb​ny jest mąż i wła​sny dom. A słu​żą​ce rzad​ko de​cy​du​ją się za​ło​żyć ro​dzi​nę. Nie chcą tra​cić po​sa​dy i źró​dła do​cho​du. Jej zwią​zek z Ja​kiem, choć nie po​trwa dłu​go, to naj​lep​sze, co ją w ży​ciu spo​tka. Na nic lep​sze​go nie może li​czyć. Na szczę​ście po​zo​sta​ną jej cu​dow​ne wspo​mnie​nia. Tak​że te z dzi​siej​sze​go dnia. Będą mu​sia​ły jej wy​star​czyć na dłu​gie sa​mot​ne lata. Kie​dy po​wóz za​trzy​mał się przy Le​ice​ster Squ​are, West​mo​or po​mógł im wy​siąść, po czym ukuc​nął, żeby zaj​rzeć w oczy sio​strze​ni​cy. – Nie odej​dziesz ode mnie ani na krok, zro​zu​mia​no? I bę​dziesz cały czas trzy​mać mnie za rękę. Je​śli cię zgu​bię, two​ja mama tak mi spie​rze pupę, że przez ty​dzień nie będę mógł sia​dać na krze​śle. Lucy ro​ze​śmia​ła się w głos, kie​dy spró​bo​wa​ła to so​bie wy​obra​zić. Rose też się uśmiech​nę​ła, choć przy​pusz​cza​ła, że Jake mó​wił cał​kiem po​waż​nie. Wej​ście do okrą​głe​go bu​dyn​ku było ra​czej nie​po​zor​ne. W pro​gu przy​wi​tał ich odźwier​ny, któ​ry uśmiech​nął się i uchy​lił ka​pe​lu​sza. – West​mo​or – przed​sta​wił się Ja​cob. – Ocze​ku​ją mnie. – Na​tu​ral​nie, wa​sza lor​dow​ska mość. Pro​szę za mną. Wszyst​ko już go​to​we na pań​skie przy​by​cie. Rose zmarsz​czy​ła brwi. – Po​sła​łem za​wcza​su umyśl​ne​go i za​re​zer​wo​wa​łem całe miej​sce tyl​ko dla nas – wy​ja​śnił Jake. – Za​re​zer… – Otwo​rzy​ła usta ze zdu​mie​nia. – Chcesz po​wie​dzieć, że nikt inny nie może tu te​raz wejść?

– Jako ksią​żę mam pew​ne przy​wi​le​je. Przyj​rza​ła mu się po​dejrz​li​wie. Był ja​koś za bar​dzo… za​do​wo​lo​ny z sie​bie. Nie​ste​ty, nie mo​gła nic po​wie​dzieć przy dziec​ku. Po​dał jej ra​mię i ujął dłoń sio​strze​ni​cy. Przez ja​kiś czas szli sła​bo oświe​tlo​nym krę​tym ko​ry​ta​rzem, któ​ry spra​wiał wy​jąt​ko​wo po​nu​re wra​że​nie. – Nie wi​dzę tu ni​cze​go in​te​re​su​ją​ce​go – stwier​dzi​ła z roz​cza​ro​wa​niem Rose. Po​kle​pał ją po dło​ni. – Cier​pli​wo​ści. Zo​ba​czysz, spodo​ba ci się. We​szli po scho​dach na pię​tro, a po​tem na wy​so​ki po​dest ukry​ty za gru​bą czar​ną ko​ta​rą. Rose za​mru​ga​ła gwał​tow​nie, bo na​gle zro​bi​ło się bar​dzo ja​sno. A kie​dy jej oczy przy​wy​kły do ja​skra​we​go świa​tła, otwo​rzy​ła bu​zię ze zdu​mie​nia. Sta​ła po​środ​ku bia​łej pu​sty​ni lodu i śnie​gu. Za​dy​go​ta​ła z wra​że​nia i choć wca​le nie było zim​no, po​czu​ła na ple​cach ciar​ki. – Pa​trz​cie, sy​ren​ki! – za​wo​ła​ła z prze​ję​ciem Lucy. Rose przy​cią​gnę​ła ją do sie​bie, oba​wia​jąc się, że dziew​czyn​ka spad​nie w prze​past​ną ciem​ną dziu​rę, któ​ra roz​cią​ga​ła się po​ni​żej. Do​pie​ro po chwi​li zo​rien​to​wa​ła się, że za​bez​pie​cza ich so​lid​na ba​rier​ka. Uspo​ko​jo​na sku​pi​ła się na za​pie​ra​ją​cym dech w pier​siach wi​do​ku. Wpa​try​wa​ła się jak urze​czo​na w ob​lo​dzo​ne gór​skie szczy​ty, prze​wró​co​ny na bok sta​tek, któ​ry ugrzązł mię​dzy dwo​ma blo​ka​mi lodu, oraz na grup​ki męż​czyzn, któ​rzy ma​sze​ro​wa​li po śnie​gu albo sie​dzie​li w nie​wiel​kich łód​kach. Z wra​że​nia za​krę​ci​ło jej się w gło​wie. – Rety… Za​chwia​ła się na no​gach, a Jake uśmiech​nął się i ob​jął ją ra​mie​niem. – Za​raz ci przej​dzie. Daj so​bie chwi​lę, żeby przy​wyk​nąć. W jego ob​ję​ciach od razu po​czu​ła się le​piej.

– Te​raz już wiesz, co zna​czy sło​wo „pa​no​ra​ma”. Oszo​ło​mio​na jesz​cze raz po​wio​dła do​oko​ła wzro​kiem. – O tak, te​raz już wiem. Po​chy​lił się i po​wo​li prze​su​nął war​ga​mi po jej po​licz​ku i szczę​ce. Mia​ła ocho​tę od​dać po​ca​łu​nek. Żeby mu po​dzię​ko​wać. I po​ka​zać, jak bar​dzo go ko​cha. Ko​cha? Nie, to nie​moż​li​we… Za​mar​ła z prze​ra​że​nia, ale Lucy wy​bra​ła so​bie aku​rat ten mo​ment, żeby po​cią​gnąć ją za spód​ni​cę. – Co to ta​kie​go? – za​py​ta​ła, wska​zu​jąc w od​da​li coś, co zwró​ci​ło jej uwa​gę. – Cze​kaj​cie, mam prze​wod​nik – od​parł Ja​cob, wyj​mu​jąc z kie​sze​ni kart​kę pa​pie​ru. – Hm… Sta​tek na​zy​wa się „Do​ro​thea… uwię​zio​na w lo​dzie”. – Ale co to za dziw​ne stwo​ry, wuj​ku? – Chwi​lecz​kę, daj mi chwi​lę, słon​ko. To mor​sy. – Ale… gdzie one mają nogi? – Mor​sy nie mają nóg, ko​cha​nie. Za​czę​li prze​cha​dzać się wzdłuż ba​lu​stra​dy, czy​ta​jąc po dro​dze in​for​ma​cje z prze​wod​ni​ka. Rose po​pu​ści​ła wo​dze fan​ta​zji i wy​obra​zi​ła so​bie, że są praw​dzi​wą ro​dzi​ną: mąż, żona i dziec​ko… Na​gle po​czu​ła, że ści​ska ją za gar​dło bez​brzeż​na tę​sk​no​ta. Za​mru​ga​ła, żeby po​wstrzy​mać łzy i na wszel​ki wy​pa​dek od​wró​ci​ła twarz. Nie chcia​ła, żeby Jake coś za​uwa​żył. Kie​dy za​to​czy​li peł​ne koło, wy​szli z po​wro​tem na scho​dy. Ksią​żę spoj​rzał z uśmie​chem na sio​strze​ni​cę. – Pro​po​nu​ję te​raz spa​cer i lody. Co ty na to? – Tak! Chodź​my na lody! – pod​chwy​ci​ła z en​tu​zja​zmem dziew​czyn​ka. – Ma​li​no​we! – Oczy​wi​ście, ma​li​no​we. Mam cię znieść czy zej​dziesz sama? – Ja sama, ja sama! – Od​wró​ci​ła się i zbie​gła kil​ka stop​ni w dół.

– Tyl​ko nie za szyb​ko. I trzy​maj się po​rę​czy. – Do​brze, wuj​ku! Gdy​bym kie​dy​kol​wiek mia​ła ojca, po​my​śla​ła Rose, chcia​ła​bym, żeby był taki jak Jake. Gdy tyl​ko mała znik​nę​ła im z oczu, Ja​cob po​rwał ją w ra​mio​na i za​czął ca​ło​wać. Przy​tu​li​ła się do nie​go z ca​łych sił. – Dzię​ku​ję. Bar​dzo mi się po​do​ba​ło. – To ja ci dzię​ku​ję – od​parł z bły​skiem w oku. – Ty chy​ba po​zwo​lisz, że​bym zniósł cię na dół, praw​da?

ROZDZIAŁ JEDENASTY Ku po​iry​to​wa​niu Ja​co​ba ka​wiar​nia Gun​te​ra pę​ka​ła w szwach. Jak​by cała lon​dyń​ska śmie​tan​ka zmó​wi​ła się, żeby zro​bić mu na złość i wy​bra​ła się tam aku​rat dzi​siaj. Kie​dy te sępy zo​ba​czą go sa​me​go w to​wa​rzy​stwie Rose, będą mia​ły ide​al​ną po​żyw​kę do plo​tek. Na co naj​mniej dwa ty​go​dnie. Cóż, niech ich wszyst​kich dia​bli! Obie​cał swo​im pa​niom lody i nie za​mie​rzał zre​zy​gno​wać. Uniósł wy​so​ko gło​wę i spo​koj​nie za​pro​wa​dził je do sto​li​ka. Dla efek​tu ob​rzu​cił wy​nio​słym spoj​rze​niem cie​kaw​skich, któ​rzy ośmie​li​li się zer​k​nąć w ich stro​nę. Gdy usiadł obok Rose, od razu się od​prę​żył. Kie​dy była w po​bli​żu, za​wsze po​pra​wia​ło mu się sa​mo​po​czu​cie. Jak​by sama jej obec​ność spra​wia​ła, że czuł się le​piej we wła​snej skó​rze. – Wy​bierz ja​kiś smak – po​wie​dział, wrę​cza​jąc jej menu. Przy oka​zji za​uwa​żył, że jest bar​dzo skrę​po​wa​na. Ro​zej​rzał się do​oko​ła i zmełł w ustach prze​kleń​stwo. Wszy​scy bez wy​jąt​ku wle​pia​li w nich wścib​skie spoj​rze​nia. Nie​któ​rzy nie mie​li na​wet na tyle przy​zwo​ito​ści, żeby ro​bić to dys​kret​nie. Prze​klę​ci plot​ka​rze. – Nie przej​muj się nimi – po​wie​dział z uśmie​chem. – Ga​pią się na mnie, nie na cie​bie. Wes​tchnę​ła ci​cho i sku​pi​ła się na czy​ta​niu. Już po kil​ku se​kun​dach na jej twa​rzy po​ja​wił się wy​raz kom​plet​ne​go zdu​mie​nia i na​boż​ne​go za​chwy​tu. – Jest ich za dużo. Nie mam po​ję​cia, co wy​brać. – Pro​szę wziąć ma​li​no​we, pan​no Ni​gh​tin​ga​le – po​wie​dzia​ła Lucy to​nem znaw​cy. – Są naj​lep​sze. Rose spoj​rza​ła nie​pew​nie na Ja​co​ba. – To​bie też naj​bar​dziej sma​ku​ją ma​li​no​we?

– Mnie sma​ku​ją wszyst​kie. Ale je​śli po​zwo​lisz, sam ci coś za​mó​wię. Ski​nę​ła gło​wą, a Jake przy​wo​łał kel​ne​ra i zło​żył za​mó​wie​nie. Kil​ka mi​nut póź​niej na sto​le zna​la​zła się taca peł​na ma​łych szkla​nych pu​char​ków. Tyl​ko jed​na por​cja była duża. Ta dla Lucy. Rose zer​k​nę​ła ze zdzi​wie​niem na księ​cia. – Chy​ba się po​my​li​li. Na pew​no nie wszyst​kie są dla nas. – Są. Dla cie​bie. Wzią​łem każ​dy smak, że​byś mo​gła spró​bo​wać i sama oce​nić, któ​re naj​bar​dziej przy​pa​dły ci do gu​stu. Prze​cież lu​bisz pró​bo​wać no​wych rze​czy. Za​ru​mie​ni​ła się jak wi​śnia, a on zga​nił się w du​chu za bez​myśl​ność. Nie za​mie​rzał jej za​wsty​dzić. I bez tego czu​ła się nie​swo​jo. – Rose, to tyl​ko prób​ki. Zo​bacz, przy sto​le obok też ta​kie mają. – Na​praw​dę? – Zer​k​nę​ła na są​sied​ni sto​lik i ode​tchnę​ła z ulgą. Po​tem uję​ła w dłoń ły​żecz​kę. – Któ​re pani zje naj​pierw? – za​in​te​re​so​wa​ła się Lucy. – Te – od​par​ła, przy​su​wa​jąc so​bie je​den z pu​char​ków. – Ach, wa​ni​lio​we… Też do​bre, ale nie tak do​bre, jak ma​li​no​we. – Bar​dzo do​bre… Zim​ne, ale roz​pły​wa​ją się na ję​zy​ku. Jake przy​glą​dał się jak urze​czo​ny, gdy wsu​nę​ła do ust ły​żecz​kę z pierw​szą por​cją i przy​mknę​ła po​wie​ki, roz​ko​szu​jąc się sma​kiem. Cała krew w jed​nej chwi​li od​pły​nę​ła mu w dół cia​ła. Po​pra​wił się dys​kret​nie na krze​śle, po czym od​wró​cił gło​wę i spoj​rzał na resz​tę lo​dów. – Skosz​tuj tru​skaw​ko​wych – ode​zwał się, pod​su​wa​jąc jej ko​lej​ny pu​cha​rek. Przez kil​ka mi​nut ob​ser​wo​wał z za​do​wo​le​niem jej re​ak​cje. Kie​dy spró​bo​wa​ła cy​try​no​wych, zro​bi​ła tak ko​micz​ną minę, że ro​ze​śmiał się w głos. Ścią​gnął na sie​bie uwa​gę ga​piów, ale

zu​peł​nie się tym nie prze​jął. Za to Rose spra​wia​ła wra​że​nie za​nie​po​ko​jo​nej. – Mó​wi​łem ci, nie zwra​caj na nich uwa​gi – spró​bo​wał ją uspo​ko​ić. – Nie o to idzie – od​rze​kła szep​tem. – Wła​śnie za​uwa​ży​łam pana Chal​len​ge​ra. Wszedł do środ​ka z ko​bie​tą. Co bę​dzie je​śli… – urwa​ła rap​tow​nie, zer​k​nąw​szy na Lucy. Od​wró​cił się w stro​nę drzwi. – Nie martw się. Lu​dzie wi​dzą tyl​ko to, co chcą zo​ba​czyć. Poza tym Chal​len​ger jest moim przy​ja​cie​lem. Na​wet gdy​by się zo​rien​to​wał, ni​ko​mu nic nie po​wie. A ta dama to jego żona. – Ści​snął ją pod sto​łem za rękę, żeby do​dać jej otu​chy. – Spró​buj ko​lej​nych, za​nim się roz​to​pią. – Za​po​mnia​ła pani o ma​li​no​wych – wtrą​ci​ła re​zo​lut​nie Lucy. – Zo​ba​czy pani, że są naj​lep​sze. – Zjem wszyst​kie – oznaj​mi​ła Rose. – Mu​sia​ły kosz​to​wać for​tu​nę, więc nie chcę, żeby się zmar​no​wa​ły. West​mo​or uśmiech​nął się w du​chu. Po​do​ba​ło mu się, że nie jest roz​rzut​na. W prze​ci​wień​stwie do więk​szo​ści in​nych ko​biet, któ​re znał. Miał ogrom​ną ocho​tę znów ją po​ca​ło​wać. I to nie ukrad​kiem, lecz tu i te​raz, przy wszyst​kich. Naj​chęt​niej wy​krzy​czał​by ca​łe​mu świa​tu, że na​le​ży wy​łącz​nie do nie​go. – West​mo​or – Usły​szał na​gle głos przy​ja​cie​la i wstał, żeby się przy​wi​tać. – Chal​len​ger. Miło cię wi​dzieć. – Nie weź​miesz nam za złe, je​śli się do​sią​dzie​my? Nie ma ani jed​ne​go wo​le​go sto​li​ka. – Na​tu​ral​nie, sia​daj​cie. Gdy Fred po​szedł po do​dat​ko​we krze​sła, Jake po​chy​lił się nad dło​nią jego żony. – Geo​r​gia​no, po​zwól, że ci przed​sta​wię, pan​na Rose Ni​gh​tin​ga​le, dama do to​wa​rzy​stwa mo​jej bab​ci, i moja sio​strze​ni​ca, pan​na Lu​cin​da Ro​bert​son. Dro​gie pa​nie, po​znaj​cie pa​nią Geo​r​gia​nę Chal​len​ger.

– Miło mi pa​nie po​znać. Pro​szę, mó​wi​cie mi Geo​r​ge. Wszy​scy tak mnie na​zy​wa​ją. Rose uści​snę​ła wy​cią​gnię​tą dłoń Geo​r​gia​ny. – Mnie rów​nież bar​dzo miło, pani…Geo​r​ge… – wy​du​ka​ła z tru​dem. Za​czer​wie​ni​ła się i była wy​raź​nie po​de​ner​wo​wa​na. Jak​by świat miał jej się za​wa​lić na gło​wę. Ja​cob od​krył ze zdu​mie​niem, że ogar​nia go znie​cier​pli​wie​nie. Nie chciał, żeby cią​gle czu​ła się skrę​po​wa​na i za​wsty​dzo​na, kie​dy roz​ma​wia z jego zna​jo​my​mi. Nie była od nich w ni​czym gor​sza. Nie mia​ła po​wo​du tak się czuć. – Mogę zjeść jesz​cze jed​ną por​cję lo​dów, wuj​ku? – roz​ła​do​wa​ła na​pię​cie Lucy. – Strasz​nie dziś go​rą​co. West​mo​or na​gle za​uwa​żył, że Fre​de​rick wró​cił z krze​sła​mi i wpa​tru​je się dziw​nie w Rose. Niech go li​cho. Nic nie umknie jego uwa​dze. – Chodź​my za​mó​wić przy ba​rze – za​pro​po​no​wał Fred, zer​ka​jąc wy​mow​nie na Ja​co​ba. – Bę​dzie szyb​ciej. – Ra​cja, pój​dę z tobą – zgo​dził się ksią​żę. – Ni​gh​tin​ga​le? – za​czął bez ce​re​gie​li Chal​len​ger, gdy ode​szli na bez​piecz​ną od​le​głość. – Znam to na​zwi​sko. Jest na li​ście płac klu​bu – do​dał, nie kry​jąc dez​apro​ba​ty. – Po​wiem wię​cej, nie raz ją tam wi​dy​wa​łem, a ty masz czel​ność przed​sta​wiać ją mo​jej żo​nie? – Do dia​bła z tobą i two​im świę​tym obu​rze​niem, Fred – oparł ze zło​ścią West​mo​or. – Za kogo ty się uwa​żasz? To wy się do nas do​sie​dli​ście, nie na od​wrót. A sko​ro pan​na Ni​gh​tin​ga​le jest wy​star​cza​ją​co do​bra, żeby prze​by​wać w to​wa​rzy​stwie mo​jej sio​strze​ni​cy, to tym bar​dziej jest god​na, żeby za​mie​nić dwa sło​wa z two​ją sza​now​ną mał​żon​ką. Poza tym pra​co​wa​ła w klu​bie jako po​ko​jów​ka, nic wię​cej. – Ja​kim cu​dem z po​ko​jów​ki sta​ła się damą do to​wa​rzy​stwa księż​nej? – Fre​de​rick na​dal nie krył zdzi​wie​nia, choć znacz​nie spu​ścił z tonu. – Bab​cia bar​dzo ją po​lu​bi​ła. Zna​ko​mi​cie się spraw​dza i jest

je​dy​ną kan​dy​dat​ką, któ​rą sta​rusz​ka to​le​ru​je. – Ach tak, zna​ko​mi​cie. Tyle że ja​koś nie wi​dzę tu two​jej bab​ci. – Dla​cze​go cię to w ogó​le tak in​te​re​su​je? – Bo wi​dzia​łem, jak pa​trzysz na tę dziew​czy​nę. – Niby jak na nią pa​trzę? Niech cię dia​bli, Chal​len​ger, nie je​steś lep​szy niż te plo​ciu​chy, któ​re ga​pią się na nas, od​kąd tu we​szli​śmy. – Czy​li nie mylę się. Za​mie​rzasz ją uwieść. A może masz wo​bec niej uczci​we za​mia​ry, co? Jake za​nie​mó​wił. Obie​cał ojcu, że za​dba o do​bro ro​dzi​ny rów​nie do​brze, jak zro​bił​by to jego brat. A Ralph z całą pew​no​ścią nie oże​nił​by się z po​ko​jów​ką, któ​ra jesz​cze do nie​daw​na szo​ro​wa​ła pod​ło​gi. Na​wet gdy​by się w niej za​ko​chał. Za​ko​chał? Zdu​sił tę myśl w za​rod​ku. Lu​dzie z ty​tu​ła​mi, tacy jak on, nie że​nią się z mi​ło​ści. – Pan​na Ni​gh​tin​ga​le to przy​zwo​ita i god​na sza​cun​ku oso​ba, Fred – oznaj​mił, zmro​ziw​szy przy​ja​cie​la mor​der​czym wzor​kiem. – Je​śli usły​szę od cie​bie choć​by jed​no złe sło​wo na jej te​mat, tak ci po​ra​chu​ję ko​ści, że cię wła​sna żona nie roz​po​zna. I nie będę się oglą​dał na na​szą dłu​go​let​nią przy​jaźń. Fre​de​rick przy​glą​dał mu się przez dłu​gą chwi​lę, po czym wy​pu​ścił gło​śno po​wie​trze. – Rób, jak uwa​żasz, Ja​cob, ale na mi​łość bo​ską, bądź roz​sąd​ny i do​brze się za​sta​nów, nim wy​rzą​dzisz ko​muś krzyw​dę. Nie znam do​brze two​jej pan​ny Ni​gh​tin​ga​le, ale wy​glą​da mi na miłą i po​rząd​ną dziew​czy​nę. West​mo​or za​ci​snął zęby. Chal​len​ger ma ra​cję. Rose jest miłą i do​brą dziew​czy​ną. Naj​lep​szą, jaką znam. Nie za​słu​gu​ję na nią. Sło​wa przy​ja​cie​la uświa​do​mi​ły mu jego wła​sny ego​izm. Rose mó​wi​ła o dzie​ciach i ro​dzi​nie, a on ni​g​dy nie bę​dzie w sta​nie jej tego dać. Nie po​wi​nien był się do niej zbli​żać. A jed​nak uległ wła​snym za​chcian​kom. Te​raz mógł już zro​bić tyl​ko jed​no. Za​fun​-

do​wać jej hoj​ny pre​zent na po​że​gna​nie i od​pra​wić ją na za​wsze, żeby zna​la​zła po​rząd​ne​go męża, któ​ry bę​dzie ją ko​chał i ho​łu​bił, jak na to za​słu​gi​wa​ła. Na samą myśl o tym, że do​ty​ka jej inny męż​czy​zna, ogar​nia​ła go chęć mor​du. W dro​dze do domu Lucy wtu​li​ła się w ra​mię Rose i nie​mal na​tych​miast za​snę​ła. – Bie​dac​two, śpi jak su​seł. Musi być wy​czer​pa​na. – Nic dziw​ne​go. Mia​ła dzień pe​łen wra​żeń. Nie​czę​sto jej się to zda​rza. Rose po​pa​trzy​ła z nie​po​ko​jem na West​mo​ora. – Spo​tka​łam już kie​dyś pa​nią Chal​len​ger. W klu​bie. Na szczę​ście mnie nie za​pa​mię​ta​ła. W każ​dym ra​zie tak mi się wy​da​je. – Słu​cham?! – Na​wet nie za​uwa​żył, że pod​niósł głos. – Po​ma​ga​łam jej się prze​brać. – Ni​g​dy wię​cej nie wspo​mi​naj o klu​bie. A zwłasz​cza o tym, że wi​dzia​łaś tam pa​nią Chal​len​ger. Zbla​dła gwał​tow​nie. – Oczy​wi​ście. Nie chcę, że​byś mu​siał się prze​ze mnie wsty​dzić. A niech to, znów ją zde​ner​wo​wał. Fred słusz​nie go zbesz​tał. Po​wi​nien zo​sta​wić ją wresz​cie w spo​ko​ju. Nie po​tra​fił trak​to​wać jej tak do​brze, jak na to za​słu​gi​wa​ła. – Mu​szę wy​je​chać na ja​kiś czas do jed​ne​go z na​szych ma​jąt​ków w Het​ford​shi​re – oznaj​mił, po​wziąw​szy po​sta​no​wie​nie. – Cze​mu? – zdzi​wi​ła się. – Sta​ło się coś złe​go? – Rząd​ca po​trze​bu​je mo​jej po​mo​cy przy żni​wach – skła​mał bez mru​gnię​cia okiem. Wie​dział, że ją to uspo​koi. Uśmiech​nę​ła się ze zro​zu​mie​niem. – Dłu​go cię nie bę​dzie? Nie miał ocho​ty ni​g​dzie wy​jeż​dżać. Nie chciał się z nią roz​-

stać, a ni​g​dy wcze​śniej mu się to nie zda​rzy​ło. Do tej pory po​rzu​cał ko​bie​ty jak zu​ży​te me​ble. – Nie je​stem pe​wien. Ty​dzień, dwa, może dłu​żej. Li​czę, że zaj​miesz się bab​cią. Bar​dzo na to​bie po​le​ga. – Oczy​wi​ście. Zro​bię, co w mo​jej mocy, żeby ni​cze​go jej nie bra​ko​wa​ło. – Dzię​ku​ję. Je​stem ci ogrom​ne wdzięcz​ny. – W jego wła​snych uszach za​brzmia​ło to okrop​nie sztyw​no i ofi​cjal​nie. Wie​dział, że ją tym zra​nił. Wi​dział w jej oczach ból, ale nie po​zwo​lił, żeby to wpły​nę​ło na jego de​cy​zję. Za​bez​pie​cza​li się na wszel​kie moż​li​we spo​so​by, ale ry​zy​ko było zbyt wiel​kie. Nie miał wy​bo​ru. Mu​siał to prze​rwać. Im prę​dzej, tym le​piej. – Wy​ru​szę w dro​gę, jak tyl​ko do​trze​my do domu. Wcią​gnę​ła gło​śno po​wie​trze. – Dzię​ki temu zdą​żę przed zmro​kiem. Rose bar​dzo prze​ży​wa​ła nie​obec​ność Jake’a. Dom był bez nie​go ża​ło​śnie pu​sty, a dni i noce dłu​ży​ły się w nie​skoń​czo​ność. Nie są​dzi​ła, że moż​na za kimś tak okrop​nie tę​sk​nić. Sie​dzia​ła te​raz z w ba​wial​ni z Ele​anor i księż​ną, któ​re po​pi​ja​ły her​ba​tę i ga​wę​dzi​ły po​god​nie jak gdy​by ni​g​dy nic. Nie była dziś do​brym kom​pa​nem. Mil​cza​ła upar​cie, wpa​tru​jąc się w okno i snu​jąc po​nu​re my​śli. Za​czy​na​ła po​dej​rze​wać, że za jego na​głym wy​jaz​dem kry​je się coś wię​cej niż pil​na wi​zy​ta w jed​nym z ma​jąt​ków. Pod​jął de​cy​zję dość nie​ocze​ki​wa​nie i ru​szył w dro​gę w ogrom​nym po​śpie​chu. Może za​mie​rza ją ry​chło od​pra​wić? Na samą myśl o tym, że bę​dzie mu​sia​ła roz​stać się z nim na za​wsze, ser​ce ści​ska​ło jej się tak bo​le​śnie, że za​pie​ra​ło jej dech. Zresz​tą nie cho​dzi​ło wy​łącz​nie o nie​go. Przy​wią​za​ła się tak​że do jego bab​ci. Po​ko​cha​ła sta​rusz​kę, jak​by to była jej wła​sna bab​cia. Uwiel​bia​ła też Lucy, a Ele​anor trak​to​wa​ła ją jak rów​ną so​bie. W in​nych oko​licz​no​ściach mo​gły​by się na​wet za​przy​jaź​nić. Ale nie​ste​ty żyła w kłam​stwie. Gdy​by Elle do​wie​dzia​ła się o jej po​cho​dze​niu, a co gor​sza o ro​man​sie z Ja​co​bem, nie chcia​ła​by jej znać. I za​pew​ne nie do​pu​ści​ła​by do tego, żeby taka oso​ba zbli​ża​ła się do jej cór​ki.

Po​czu​ła, że dła​wi ją wstyd. Po​win​na odejść jesz​cze przed jego po​wro​tem. Praw​da prę​dzej czy póź​niej wyj​dzie na jaw. Ja​kiś słu​żą​cy za​uwa​ży go wcho​dzą​ce​go do jej po​ko​ju albo pan Chal​len​ger wspo​mni ko​muś, że… – Za po​zwo​le​niem – rzekł od pro​gu słu​żą​cy. – Wia​do​mość dla wa​szej lor​dow​skiej mo​ści. Do​rę​czo​na przez po​słań​ca. Po​noć bar​dzo pil​na. – Pod​szedł do księż​nej ze srebr​ną tacą, na któ​rej spo​czy​wa​ła ko​per​ta. Star​sza pani po​dzię​ko​wa​ła mu i otwo​rzy​ła list. – Coś po​dob​ne​go… – Co ta​kie​go? – za​py​ta​ła Ele​anor. – Ja​kieś nowe plot​ki? – Lady Buc​khurst za​pra​sza nas na wie​czo​rek mu​zycz​ny. Uda​ło jej się na​mó​wić na wy​stęp si​gno​rę Ca​lvet​ti, słyn​ną so​pra​nist​kę z Rzy​mu. Co wy na to, dziew​czę​ta? – Idź, je​śli masz ocho​tę, bab​ciu. Ja wo​la​ła​bym zo​stać w domu. – Ale co też ty opo​wia​dasz, moja dro​ga? Zo​stać w domu. Też mi coś. Je​steś za mło​da, żeby za​my​kać się w czte​rech ścia​nach. Po​win​naś wy​cho​dzić czę​ściej do lu​dzi. Zwłasz​cza te​raz, kie​dy za​koń​czy​li​śmy już okres ża​ło​by. – Do​praw​dy, nie od​czu​wam ta​kiej po​trze​by – wes​tchnę​ła Elle. – Do​brze wiem, co ci cho​dzi po gło​wie. Wy​swa​taj naj​pierw Jake’a, bo ze mną nic nie wskó​rasz. Star​sza pani była wy​raź​nie nie​po​cie​szo​na. – Rose, pro​szę cię, po​móż mi ją prze​ko​nać, bo jest upar​ta jak osioł. Może cie​bie po​słu​cha. Kto to sły​szał, żeby mło​da dziew​czy​na na okrą​gło prze​sia​dy​wa​ła w domu. – Mó​wi​łaś, że lu​bisz mu​zy​kę, Ele​anor – po​wie​dzia​ła nie​pew​nie Rose. – Mo​żesz póź​niej ża​ło​wać, że nie sko​rzy​sta​łaś z oka​zji, żeby po​słu​chać sław​nej śpie​wacz​ki. – Sama nie wiem… – Elle na​gle się roz​pro​mie​ni​ła. – Pój​dę, ale pod wa​run​kiem, że i ty się z nami wy​bie​rzesz. Od wy​jaz​du Jake’a je​steś strasz​nie mar​kot​na. Snu​jesz się po domu jak duch. O mój Boże, po​my​śla​ła w po​pło​chu Rose. Ow​szem, była

przy​bi​ta, ale nie są​dzi​ła, że to aż tak wi​docz​ne. Po​czu​ła na po​licz​kach ogni​sty ru​mie​niec i od​wró​ci​ła wzrok. – Ma ra​cję – do​rzu​ci​ła księż​na. – Ja też to za​uwa​ży​łam. Kil​ka go​dzin wśród lu​dzi obu wam do​brze zro​bi. Sko​ro za​uwa​ży​ła, że tę​sk​nię za jej wnu​kiem, to dla​cze​go jesz​cze nie wy​rzu​ci​ła mnie na bruk? I cze​mu przy​glą​da mi się z ta​kim zro​zu​mie​niem? – Ale mi​la​dy – za​pro​te​sto​wa​ła sła​bo. – Ja… ni​g​dy nie mia​łam do czy​nie​nia z ope​rą. Zu​peł​nie się na tym nie znam. Może le​piej zo​sta​nę w domu i po​pil​nu​ję Lucy? Elle była wy​raź​nie wstrzą​śnię​ta. Pew​nie nie mie​ści​ło jej się w gło​wie, że ktoś może mieć aż ta​kie luki w wy​kształ​ce​niu. Księż​na wy​mie​rzy​ła po​marsz​czo​ny pa​lec w Rose. – O nie, mło​da damo. Nie zga​dzam się. Trze​ba na​tych​miast nad​ro​bić te ra​żą​ce bra​ki w two​jej edu​ka​cji. Otwo​rzy​ła usta, żeby za​pro​te​sto​wać, ale sta​rusz​ka nie dała jej szan​sy. – Bar​dzo cię pro​szę, Rose – po​wie​dzia​ła ła​god​nie. – Zro​bisz mi ogrom​ną przy​jem​ność. – A mnie bę​dzie znacz​nie raź​niej – do​rzu​ci​ła Ele​anor. Jak mo​gła im od​mó​wić? Wszy​scy w tym domu byli dla niej tacy do​brzy. Do tego stop​nia, że cza​sem się za​po​mi​na​ła i my​śla​ła o nich jak o wła​snej ro​dzi​nie. – Sko​ro tak, pój​dę z przy​jem​no​ścią. Pod​czas re​ci​ta​lu Rose sie​dzia​ła po​mię​dzy księż​ną i Ele​anor. Nie ro​zu​mia​ła ani sło​wa, ale słu​cha​ła gło​su si​gnio​ry Ca​lvet​ti jak urze​czo​na. W ca​łym swo​im ży​ciu nie sły​sza​ła cze​goś rów​nie pięk​ne​go. Mo​gła​by po​ko​chać ope​rę za nie​sły​cha​ne emo​cje, ja​kie wzbu​dza​ła w pu​blicz​no​ści: smu​tek, ra​dość, po​czu​cie stra​ty. Dzię​ko​wa​ła Bogu, że dała się na​mó​wić i przy​szła. Na ko​niec roz​le​gły się grom​kie okla​ski, a kor​pu​lent​na ciem​no​wło​sa śpie​wacz​ka ukło​ni​ła się ni​sko i za​czę​ła roz​da​wać dło​nią ca​łu​sy. Kie​dy po kon​cer​cie zgro​ma​dze​ni go​ście prze​cho​dzi​li do sa​-

lo​nu, Rose po​czu​ła, że ktoś kle​pie ją wa​chla​rzem w ra​mię. Kto to może być? – za​cho​dzi​ła w gło​wę, ob​ra​ca​jąc się w tył. Dziew​czy​na, któ​ra gra​ła z Ja​co​bem w pall-mall. Cze​go ona ode mnie chce? – Lady Ali​cia. Pan​na Pet​ti​grew po​sła​ła jej po​gar​dli​wy uśmiech. – Chy​ba wiesz, że on się z tobą nie oże​ni? Za​mru​ga​ła, bo w pierw​szej chwi​li nie do​tar​ło do niej, o czym mowa. – Słu​cham? – Ksią​żę West​mo​or. – Ali​cia kiw​nę​ła dys​kret​nie w dru​gi ko​niec po​ko​ju. Jake stał przy jed​nym z krze​seł po​grą​żo​ny w roz​mo​wie z ja​kimś dżen​tel​me​nem. Na jego wi​dok ser​ce Rose nie​mal wy​rwa​ło się z pier​si. Wy​glą​dał mi​zer​nie, pra​wie tak samo jak na po​cząt​ku ich zna​jo​mo​ści. – Nie oże​ni się z taką pro​stą wie​śniacz​ką jak ty. Może i ma opi​nię utra​cju​sza i hu​la​ki, ale speł​ni swój obo​wią​zek wo​bec ro​dzi​ny. Zresz​tą wkrót​ce sama się prze​ko​nasz. Rose zmro​zi​ła roz​mów​czy​nię lo​do​wa​tym spoj​rze​niem. Bez​czel​na pan​ni​ca roz​sier​dzi​ła ją do bia​ło​ści. – Mam ro​zu​mieć, że za​miast ze mną, oże​ni się z pa​nią? Zda​je się, że cier​pi pani na nad​miar pew​no​ści sie​bie. Pan​na Pet​ti​grew od​rzu​ci​ła na bok prze​myśl​nie ufry​zo​wa​ne loki. – Że​byś wie​dzia​ła. Już mój oj​ciec tego do​pil​nu​je. W koń​cu to wina West​mo​ora, że nie zdą​ży​łam wyjść za jego bra​ta. – Wina West​mo​ora? Co pani naj​lep​sze​go ple​cie? – Chciał prze​jąć ty​tuł, więc za​aran​żo​wał wy​pa​dek. Wszy​scy tak mó​wią. Dło​nie Rose za​ci​snę​ły się w pię​ści. Mia​ła tak wiel​ką ocho​tę prze​fa​so​no​wać tej wstręt​nej pan​ni​cy twarz, że aż świerz​bi​ły ją ręce.

– Jak pani śmie roz​sie​wać ta​kie pa​skud​ne, a w do​dat​ku nie​praw​dzi​we plot​ki? Nie wstyd pani? – Nie​praw​dzi​we? – prych​nę​ła lek​ce​wa​żą​co Ali​cja. – W każ​dej plot​ce jest ziar​no praw​dy. Nie ma dymu bez ognia, jak ma​wia mój papa. Poza tym West​mo​or jest to wi​nien na​szej ro​dzi​nie. By​łam nie​mal po sło​wie z jego bra​tem, więc te​raz on bę​dzie mu​siał się ze mną oże​nić. Papa wie, jak eg​ze​kwo​wać dłu​gi od swo​ich wie​rzy​cie​li. Nie pu​ści mu tego pła​zem. – Z tymi sło​wy od​wró​ci​ła się na pię​cie i ode​szła w stro​nę ko​bie​ty, któ​ra wbi​ja​ła mor​der​czy wzrok w Rose. Jesz​cze go​dzi​nę temu Rose sku​li​ła​by się i ucie​kła. Jed​nak Ali​cia Pet​ti​grew roz​ju​szy​ła ją do tego stop​nia, że nic nie było jej strasz​ne, a już na pew​no nie mat​ka tej wstręt​nej smar​ku​li. Wy​pro​sto​wa​ła ra​mio​na i od​po​wie​dzia​ła jej pięk​nym za na​dob​ne. Chry​ste, po​my​śla​ła z prze​ra​że​niem, je​śli Jake rze​czy​wi​ście oże​ni się z pan​ną Pet​ti​grew, to znisz​czy so​bie ży​cie. A prze​cież za​słu​gu​je na szczę​ście. Praw​do​po​dob​nie na​wet nie wie, że ci okrop​ni lu​dzie mają wo​bec nie​go ta​kie ocze​ki​wa​nia. Rose sie​dzia​ła w fo​te​lu, wpa​tru​jąc się tępo w okno. Od co naj​mniej dwóch go​dzin było już ciem​no, a Jake jesz​cze do niej nie przy​szedł. W dro​dze po​wrot​nej od lady Bac​khurst za​cho​wy​wał się wy​jąt​ko​wo po​wścią​gli​wie, by nie po​wie​dzieć nie​uprzej​mie. Mil​czał, a na py​ta​nia bab​ci i sio​stry od​po​wia​dał wy​łą​cze​nie pół​słów​ka​mi. Za​czął się odro​bi​nę bar​dziej sta​rać, do​pie​ro kie​dy Ele​anor za​py​ta​ła go wprost, cze​mu jest taki nie​mi​ły. Czyż​by w koń​cu zdał so​bie spra​wę, że ktoś taki jak ja nie na​da​je się na damę do to​wa​rzy​stwa dla księż​nej? Może zbie​ra się na od​wa​gę, żeby mnie od​pra​wić? Pod​sko​czy​ła, gdy na​gle roz​le​gło się pu​ka​nie. Nim po​de​rwa​ła się na nogi, Ja​cob wszedł do środ​ka i przy​sta​nął tuż za pro​giem. Był ubra​ny, a zwy​kle zja​wiał się w sa​mym szla​fro​ku. Jego po​nu​ra mina nie wró​ży​ła ni​cze​go do​bre​go. Żo​łą​dek za​ci​snął jej się bo​le​śnie z ner​wów.

– Rose… – Jake? – Przy​sze​dłem ci po​wie​dzieć, że… Wstrzy​ma​ła od​dech. Choć spo​dzie​wa​ła się usły​szeć sło​wa po​że​gna​nia, nie była na nie go​to​wa. Ser​ce roz​dzie​rał jej ból. Za​ci​snął na mo​ment po​wie​ki i za​mknął za sobą drzwi. Po​de​szła bli​żej i zaj​rza​ła mu w oczy. Zo​ba​czy​ła w nich pło​mień po​żą​da​nia – lu​strza​ne od​bi​cie jej wła​snych pra​gnień. – Co przy​sze​dłeś mi po​wie​dzieć? Po​chy​lił gło​wę, żeby ją po​ca​ło​wać. Z jego gar​dła wy​darł się przy tym po​mruk, któ​ry nie mia​ła nic wspól​ne​go z czu​ło​ścią. Krew za​wrza​ła jej w ży​łach. Za​rzu​ci​ła mu ra​mio​na na szy​ję i przy​lgnąw​szy do nie​go ca​łym cia​łem, od​da​ła mu po​ca​łu​nek. Wło​ży​ła weń wszyst​kie uczu​cia, któ​re wez​bra​ły w niej pod​czas roz​łą​ki. Jak mo​gła po​my​śleć, że go stra​ci​ła? Ca​ło​wa​li się za​chłan​nie jak​by ju​tro mia​ło ni​g​dy nie na​dejść, aż obo​je stra​ci​li od​dech. Obo​je w tym sa​mym mo​men​cie za​czę​li zdzie​rać z sie​bie na​wza​jem ubra​nie. Nie wię​cej niż mi​nu​tę póź​niej wy​lą​do​wa​li nadzy na łóż​ku. Nie dał jej na​wet chwi​li, żeby mo​gła na​sy​cić oczy jego wi​do​kiem. Był nie​cier​pli​wy i wy​ma​ga​ją​cy jak ni​g​dy do​tąd. Jak​by zu​peł​nie stra​cił nad sobą pa​no​wa​nie. A ona nie mia​ła nic prze​ciw​ko temu. Bez na​my​słu i bez fał​szy​wej skrom​no​ści przy​ci​snę​ła so​bie jego gło​wę do pier​si. Do​ma​ga​ła się piesz​czot, a on jak zwy​kle jej nie za​wiódł. Pi​snę​ła roz​pa​lo​na, gdy za​ci​snął lek​ko zęby na jej stward​nia​łym sut​ku. Od​ru​cho​wo wy​su​nę​ła bio​dra i roz​chy​li​ła uda. My​śla​ła wy​łącz​nie o tym, żeby znów go w so​bie po​czuć. Kie​dy w koń​cu wszedł w nią z okrzy​kiem sa​tys​fak​cji, mo​men​tal​nie roz​pa​dła się na ka​wał​ki. Znie​ru​cho​miał, a po​tem wstrzą​snął nim dreszcz. Tak sil​ny, że za​drża​ła ra​zem z nim. Za​czął się po​wo​li po​ru​szać, a ona znów po​czu​ła, że na​ra​sta w niej cu​dow​ne na​pię​cie. Wte​dy zwięk​szył tem​po, bu​dząc do ży​cia każ​dy nerw i każ​dą ko​mór​kę jej cia​ła. Znów do​tar​ła do kra​wę​dzi i pod​da​ła się fali roz​-

ko​szy. Prze​peł​ni​ła ją taka ra​dość, że na​wet nie pró​bo​wa​ła ukryć łez wzru​sze​nia. Po​pa​trzy​ła na nie​go i mia​ła ocho​tę na do​bre się roz​pła​kać. Opie​ra​jąc się na łok​ciu, dru​gą ręką uniósł jej po​ślad​ki i wy​peł​nił ją całą. Z nie​ma​łym wy​sił​kiem unio​sła gło​wę i przy​gry​zła war​ga​mi jego ucho. Po​tem prze​su​nę​ła ko​niusz​kiem ję​zy​ka po szczę​ce i szyi. Wcią​gnął gło​śno po​wie​trze i za​drżał. Gdy na nią spoj​rzał, zo​ba​czy​ła w jego po​ciem​nia​łych źre​ni​cach na​mięt​ność i tę​sk​no​tę. Tę samą, któ​rą od daw​na no​si​ła w ser​cu. Mia​ła wra​że​nie, że dziś po​łą​czy​ły się nie tyl​ko ich cia​ła, lecz tak​że du​sze. – Nie masz po​ję​cia, co ze mną ro​bisz, Rose – szep​nął wcho​dząc w nią moc​niej. Ko​cham cię, szep​nę​ła w my​ślach, bo rap​tem w peł​ni zro​zu​mia​ła, co do nie​go czu​je. I zno​wu nie​mal się roz​pła​ka​ła. Tym ra​zem z żalu, bo wie​dzia​ła, że nie zdo​ła go przy so​bie utrzy​mać, że jej ko​cha​ny Jake ni​g​dy tak na​praw​dę nie bę​dzie jej. Na szczę​ście zo​sta​ła jej odro​bi​na ro​zu​mu i na wszel​ki wy​pa​dek za​ci​snę​ła usta. Nie chcia​ła, żeby nie​opatrz​nie wy​rwa​ły się z nich sło​wa mi​ło​ści. Nie znio​sła​by wi​do​ku od​rzu​ce​nia w jego oczach. Opo​wie​dzia​ła mu o tym, jak bar​dzo go ko​cha dłoń​mi, ocza​mi, całą sobą. Ni​g​dy nie czu​ła się tak szczę​śli​wa, jak w chwi​li, gdy owład​nął nim spazm speł​nie​nia. I cóż z tego, sko​ro był to tak​że naj​smut​niej​szy mo​ment jej ży​cia? Kie​dy se​kun​dę póź​niej za​spo​ko​jo​na opa​dła bez sił na po​sła​nie, uprzy​tom​ni​ła so​bie bez cie​nia wąt​pli​wo​ści, że Jake się z nią że​gna. To po to ostat​ni raz do niej przy​szedł. I wła​śnie to chciał jej po​wie​dzieć… Za​wsze będę cię ko​chać, po​my​śla​ła zroz​pa​czo​na, tyl​ko cie​bie.

Przez ja​kiś czas le​że​li przy​tu​le​ni, usi​łu​jąc uspo​ko​ić od​dech, ale Ja​cob bar​dzo szyb​ko się od​su​nął, a gdy pró​bo​wa​ła go po​wstrzy​mać, wy​mknął jej się z rąk. Usia​da​ła i po​pa​trzy​ła na nie​go ze zdu​mie​niem. Od​wró​cił się do niej ple​ca​mi i w po​śpie​chu się ubrał. – Wy​bacz mi, Rose. Nie chcia​łem, żeby tak to się skoń​czy​ło. Ser​ce po​de​szło jej do gar​dła. – Co się sta​ło? Co ja ta​kie​go zro​bi​łam? Wy​pro​sto​wał się i spoj​rzał na nią bez wy​ra​zu. Jego twarz za​mie​ni​ła się w ma​skę chłod​nej re​zer​wy. – Nic. Nie zro​bi​łaś nic złe​go, Rose. Wręcz prze​ciw​nie, je​steś wszyst​kim, cze​go… – urwał gwał​tow​nie, jak​by za​chłyst​nął się wła​sny​mi sło​wa​mi. – Przy​sze​dłem ci po​wie​dzieć, że mu​szę iść do klu​bu i nie mogę zo​stać. – Od​wró​cił oczy, żeby uciec przed jej roz​cza​ro​wa​nym spoj​rze​niem. – Prze​pra​szam. Wy​szedł, nie obej​rzaw​szy się za sie​bie.

ROZDZIAŁ DWUNASTY Jake nie mógł prze​stać my​śleć o tym, jak na nie​go pa​trzy​ła, kie​dy wy​cho​dził. Wi​dok bólu w jej oczach bę​dzie go prze​śla​do​wał do koń​ca ży​cia. Za​wsze będę cię ko​chać. Tyl​ko cie​bie. W fer​wo​rze na​mięt​no​ści chy​ba nie za​da​wa​ła so​bie spra​wy, że po​wie​dzia​ła to na głos. Ale jej sło​wa wry​ły się w jego ser​ce i du​szę. Na próż​no pró​bo​wał prze​ko​nać sa​me​go sie​bie, że to nic nie zna​czy​ły, że wy​rwa​ły jej się pod wpły​wem mi​ło​sne​go unie​sie​nia. Sły​szał to od wie​lu in​nych ko​biet w po​dob​nych oko​licz​no​ściach. Tyle że Rose nie była jak inne ko​bie​ty. W głę​bi du​cha wie​dział, że na​praw​dę wy​zna​ła mu mi​łość. Dała mu wszyst​ko, co mia​ła, od​da​ła z uf​no​ścią całą sie​bie, a on był tak zdu​mio​ny i oszo​ło​mio​ny, że nie po​tra​fił ze​brać my​śli. Ani tym bar​dziej wy​znać jej wła​snych uczuć. I całe szczę​ście, że tego nie zro​bił. Nie po​wi​nien był w ogó​le spro​wa​dzać jej do domu. Po​peł​nił nie​wy​ba​czal​ny błąd. Tyl​ko nie​opie​rzo​ny mło​kos po​zwa​la so​bie na to, żeby ży​wić cie​płe uczu​cia do ko​chan​ki. A on chciał ją przy so​bie za​trzy​mać. W do​dat​ku ode​brał jej nie​win​ność. Nie za​słu​gi​wał na ko​goś ta​kie​go jak ona. Ale emo​cje nie mgły prze​sło​nić mu po​czu​cia obo​wiąz​ku wo​bec ro​dzi​ny. Od​kąd zo​stał księ​ciem, nie miał już pra​wa de​cy​do​wać o wła​snym ży​ciu. W in​nych oko​licz​no​ściach mógł​by pójść za gło​sem ser​ca. Nikt by mu w tym nie prze​szko​dził. Nie​ste​ty oko​licz​no​ści nie były inne. Poza tym gdy​by wsiadł wów​czas do po​wo​zu za​miast Ral​pha, tak jak chciał oj​ciec, w ogó​le by jej nie po​znał. Od kil​ku mie​się​cy nie by​ło​by go już wśród ży​wych. Naj​gor​sze w tym wszyst​kim było to, że w ca​łym ży​ciu ni​g​dy nie był szczę​śliw​szy niż przez kil​ka ostat​nich ty​go​dni. Z nią. Ko​cha​ła go. Z po​cząt​ku nie mógł w to uwie​rzyć, a kie​dy już

uwie​rzył, z wra​że​nia od​ję​ło mu mowę. Po​tem za​pra​gnął cze​goś, cze​go nie mógł mieć. Ani te​raz, ani ni​g​dy. Dziś, w świe​tle dnia, nie w sy​pial​ni, lecz na neu​tral​nym grun​cie, musi po​mó​wić z nią o przy​szło​ści. Naj​lep​sze i je​dy​ne, co mógł jej za​pro​po​no​wać, to nie​za​leż​ność i dom w in​nej czę​ści mia​sta. Dom, w któ​rym mo​gli​by się swo​bod​nie spo​ty​kać i po​dej​mo​wać przy​ja​ciół, kie​dy by tyl​ko ze​chcie​li, a nie ukrad​kiem jak zło​dzie​je. Za​dbał​by tak​że o jej fi​nan​se, żeby póź​niej, kie​dy za​koń​czą zna​jo​mość, żyła do​stat​nio bez ko​niecz​no​ści po​dej​mo​wa​nia pra​cy. I żeby mo​gła wyjść za mąż i za​ło​żyć ro​dzi​nę, któ​rej tak bar​dzo pra​gnie. Na myśl o tym, że bę​dzie jej do​ty​kał ja​kiś inny męż​czy​zna, ogar​nia​ła go śle​pa fu​ria, ale nie miał pra​wa po​zba​wiać jej szan​sy na ma​cie​rzyń​stwo. Sam ni​g​dy nie da jej po​tom​stwa. Nie po​zwo​lił​by, żeby jego dziec​ko do​ra​sta​ło jako bę​kart. Ale czy Rose zgo​dzi się na taki układ? Zo​sta​ła​by prze​cież jego utrzy​man​ką. Ze​brał się w so​bie, bo wie​dział, że nie bę​dzie to ła​twa roz​mo​wa. Na szczę​ście bab​cia i Ele​anor za​bra​ły Lucy na za​ku​py. Przy​naj​mniej nikt im nie prze​szko​dzi. Gdy wszedł do ba​wial​ni, sta​ła ty​łem do nie​go, wpa​tru​jąc się w ob​raz nad ko​min​kiem. W jej ręku spo​czy​wa​ła ża​łob​na kre​pa, któ​rą naj​wy​raź​niej ścią​gnę​ła z ramy. – Co ro​bisz? – za​py​tał ostro. Od​wró​ci​ła się, ale tyl​ko na mo​ment. Po​tem znów za​ję​ła się oglą​da​niem ma​lo​wi​dła. – Jake. Prze​stra​szy​łeś mnie. Na tym por​tre​cie je​steś bar​dziej po​dob​ny do sio​stry niż do ojca i bra​ta. Zde​cy​do​wa​nie mniej po​waż​ny i groź​ny niż oni, żąd​ny przy​gód. Te​raz czę​sto ich przy​po​mi​nasz, ale cza​sem wi​dzę w to​bie prze​bły​ski daw​ne​go cie​bie, ta​kie​go jak tu​taj, mło​de​go chło​pa​ka, któ​ry nie gar​dzi do​brą za​ba​wą. Jej sło​wa były jak cios wy​mie​rzo​ny pro​sto w ser​ce. Przej​rza​ła go na wy​lot. Jak​by po​tra​fi​ła mu zaj​rzeć w głąb du​szy. Nie wie​dzieć cze​mu po​czuł rap​tem ogrom​ny gniew. – Jak śmia​łaś zdjąć to bez py​ta​nia?! Kie​dy na nie​go spoj​rza​ła, była bla​da jak ścia​na. – Chcia​łam tyl​ko zo​ba​czyć po​zo​sta​łych człon​ków two​jej ro​-

dzi​ny, a to ich za​sła​nia​ło. Nie ma ich na żad​nym in​nym ob​ra​zie w ca​łym domu… Spoj​rzał na sie​lan​ko​wy ro​dzin​ny ob​ra​zek i zro​bi​ło mu się sła​bo. Oj​ciec i Ralph, jak zwy​kle dys​tyn​go​wa​ni, byli ucie​le​śnie​niem wy​obra​żeń o ide​al​nym ary​sto​kra​cie. Ele​anor, wów​czas jesz​cze dziew​czyn​ka, trzy​ma​ła uko​cha​ne​go papę za rękę. A on, nie​od​po​wie​dzial​ny młod​szy syn, jak zwy​kle bez​tro​sko się uśmie​chał. To wła​śnie jego bez​tro​ska do​pro​wa​dzi​ła do tra​ge​dii. Pod​szedł do Rose i wy​rwał jej ze zło​ścią kir. Za​mie​rzał za​rzu​cić go z po​wro​tem, ale nie się​gał do gór​nej ramy ob​ra​zu. Za​klął pod no​sem i przy​sta​wił so​bie krze​sło. – Dla​cze​go go za​sła​niasz? – za​py​ta​ła zdzi​wio​na. – To taki pięk​ny por​tret… Wi​dać na nim, jak bar​dzo twój oj​ciec był dum​ny z dzie​ci. Za​ci​snął dło​nie w pię​ści. Nie mu​siał pa​trzeć na ten prze​klę​ty ob​raz, żeby przy​po​mi​nać so​bie twarz ojca. Miał ją przed ocza​mi nie​ustan​nie, za każ​dym ra​zem, kie​dy po​dej​mo​wał ja​kąś de​cy​zję do​ty​czą​cą ma​jąt​ku. I kie​dy my​ślał ze wsty​dem o tym, jak zi​gno​ro​wał jego proś​bę w dniu wy​pad​ku. Zrzu​cił obo​wią​zek na nie​za​wod​ne​go bra​ta, bo sam wo​lał pójść do klu​bu, żeby ba​wić się z przy​ja​ciół​mi. Jak miał jej o tym po​wie​dzieć? Zmu​sił się, żeby za​cho​wać spo​kój i po​pa​trzył na nią bez wy​ra​zu. – Nie zro​zu​miesz tego. Nie dała za wy​gra​ną. – A jak mam niby co​kol​wiek ro​zu​mieć, sko​ro ni​g​dy o tym nie mó​wisz? Ni​ko​go do sie​bie nie do​pusz​czasz. Wszyst​kich trzy​masz na dy​stans. Mnie tak​że. Jed​no wiem na pew​no. Od​da​ła​bym wszyst​ko, żeby móc od cza​su do cza​su spoj​rzeć na po​do​bi​znę naj​bliż​szych, mimo że mnie po​rzu​ci​li. – Była bli​ska łez. Prze​łknę​ła śli​nę i wy​ję​ła z kie​sze​ni za​wi​niąt​ko, z któ​rym się nie roz​sta​wa​ła. – Tyl​ko tyle mi po nich zo​sta​ło – po​wie​dzia​ła, wy​cią​ga​jąc ku nie​mu otwar​tą dłoń. – Żad​nych wspo​mnień, tyl​ko sta​ra przy​pin​ka, o któ​rą zresz​tą mu​sia​łam bła​gać, bo nie chcie​li mi po​zwo​lić jej za​trzy​mać. No​szę ją przy

so​bie, żeby pa​mię​tać, że kie​dyś przez chwi​lę jed​nak na​le​ża​łam do ja​kieś ro​dzi​ny. – Zer​k​nę​ła zno​wu na ob​raz. – Są​dzi​łam, że je​śli od cza​su do cza​su na nich po​pa​trzysz, bę​dzie ci ła​twiej… – Nie trze​ba było się do tego mie​szać. To nie two​ja spra​wa. – Po​stą​pił okrut​nie, ale mu​siał ja​koś po​wstrzy​mać jej py​ta​nia. Po​czu​cie winy zże​ra​ło go do tego stop​nia, że gdy​by za​czął o tym mó​wić, kom​plet​nie by się roz​kle​ił. Jej oczy prze​peł​ni​ły się bó​lem. Ta​kim sa​mym jak wczo​raj, kie​dy na​gle wy​szedł. Już po chwi​li wy​pro​sto​wa​ła się jed​nak i za​dar​ła dum​nie pod​bró​dek. Zdu​mio​ny i skon​ster​no​wa​ny przy​glą​dał jej się z po​dzi​wem. To już nie była ta sama nie​śmia​ła dziew​czy​na, na któ​rą zwró​cił uwa​gę w klu​bie. Ani nie​pew​na sie​bie po​ko​jów​ka szo​ru​ją​ca pod​ło​gi. Sta​ła przed nim doj​rza​ła ko​bie​ta, któ​ra zna​ła swo​ją war​tość. A siły cha​rak​te​ru mógł jej tyl​ko po​zaz​dro​ścić. – Pro​szę mi wy​ba​czyć – za​czę​ła lo​do​wa​tym to​nem. – Oczy​wi​ście ma pan ra​cję. Nie po​win​nam była za​bie​rać gło​su w spra​wach, któ​re mnie nie do​ty​czą. Ale gdy​bym to ja mia​ła taką ro​dzi​nę jak pan, nie cho​wa​ła​bym jej przed świa​tem, jak cho​wa się wsty​dli​wy se​kret. Za wszel​ką cenę sta​ra​ła​bym się pie​lę​gno​wać pa​mięć o nich. Co dzień dzię​ko​wa​ła​bym Bogu za to, że byli kie​dyś czę​ścią mo​je​go ży​cia. Je​śli pan tego nie ro​zu​mie, to zna​czy, że nie za​słu​gu​je pan na to, żeby w ogó​le mieć bli​skich. Ja też nie chcę mieć z pa​nem do czy​nie​nia. Za​marł w ocze​ki​wa​niu na sło​wa, któ​re roz​dzie​lą ich na za​wsze. Wie​dział, że za chwi​lę pad​ną i nie mógł na to po​zwo​lić. – Nie mo​żesz odejść. Za​war​li​śmy umo​wę. Jej po​grą​żo​ne w smut​ku oczy roz​świe​tli​ła iskra gnie​wu. – Znam swo​je miej​sce i swo​ją po​win​ność. Je​stem damą do to​wa​rzy​stwa pań​skiej bab​ci. I ni​kim wię​cej. Od dziś drzwi mo​jej sy​pial​ni będą dla pana za​mknię​te. Po​czuł się, jak​by wbi​ła mu nóż pro​sto w ser​ce. Po​zna​ła się na nim. Do​my​śli​ła się, jaki jest na​praw​dę i nie chcia​ła go wię​cej znać.

– Prze​pra​szam za moje ostre sło​wa, pan​no Ni​gh​tin​ga​le. – Jego wzrok bez​wied​nie po​wę​dro​wał do ro​dzin​ne​go por​tre​tu na ścia​nie. – Ja… nie po​tra​fię o tym… – Prze​su​nął dło​nią po twa​rzy. – To… skom​pli​ko​wa​ne. Ski​nę​ła gło​wą. – Na​tu​ral​nie. Zbyt skom​pli​ko​wa​ne dla ko​goś ta​kie​go jak ja. Jesz​cze raz prze​pra​szam za na​ru​sze​nie pań​skiej pry​wat​no​ści. Po​su​nę​łam się za da​le​ko, ale może pan być pe​wien, że to się wię​cej nie po​wtó​rzy. – Ukło​ni​ła się prze​sad​nie ni​sko. – Mi​łe​go dnia, wa​sza lor​dow​ska mość. – Od​wró​ci​ła się na pię​cie i wy​szła. Na​tych​miast od​czuł pust​kę, któ​rą po so​bie zo​sta​wi​ła. Za​ci​snął po​wie​ki, a po​tem po​pa​trzył z bó​lem na ob​raz. Jego twór​ca do​sko​na​le uchwy​cił cha​rak​ter wszyst​kich, któ​rych ma​lo​wał. Ona też to za​uwa​ży​ła. Ro​bił co w jego mocy, żeby do​rów​nać bra​tu i god​nie go za​stą​pić, ale naj​wy​raź​niej nie uda mu się spro​stać tak wy​so​kim wy​ma​ga​niom. Nic dziw​ne​go, że oj​ciec za​wsze spo​glą​dał na nie​go z roz​cza​ro​wa​niem. Wie​dzia​łeś, że so​bie nie po​ra​dzę, praw​da? – po​my​ślał. Spoj​rzał z nie​sma​kiem na po​do​bi​znę ro​dzi​ca i ci​snął kir do ko​min​ka. Nie ukry​ję praw​dy przed sa​mym sobą. Niech zo​sta​nie od​sło​nię​ty. Bę​dzie mi przy​po​mi​nał o tym, jak bar​dzo wszyst​kich za​wio​dłem. Jak zwy​kle po śnia​da​niu Rose sie​dzia​ła przy se​kre​ta​rzy​ku w pry​wat​nym sa​lo​nie księż​nej. Star​sza pani dyk​to​wa​ła jej list, lecz na​gle umil​kła w pół zda​nia. – Coś pani do​le​ga, wa​sza lor​dow​ska mość? – Cho​dzi o Ja​co​ba – rze​kła drżą​cym gło​sem sta​rusz​ka. – Trzy dni temu za​mknął się w bi​blio​te​ce i pra​wie w ogó​le stam​tąd nie wy​cho​dzi. Nie chce ja​dać z nami ko​la​cji… A są​dzi​łam, że idzie ku lep​sze​mu. – Przyj​rza​ła jej się uważ​nie. – Po​wiedz mi, Rose, czy coś się sta​ło? Do tej pory do​sko​na​le się ro​zu​mie​li​ście, a te​raz na​gle prze​sta​li​ście ze sobą roz​ma​wiać. Już na​wet na sie​bie nie pa​trzy​cie. Rose od​ru​cho​wo za​ci​snę​ła pal​ce na pió​rze i nie​chcą​cy upu​ści​ła klek​sa. – Prze​pra​szam – po​wie​dzia​ła, się​ga​jąc po czy​stą kart​kę. –

Zda​je się, że bę​dzie​my mu​sia​ły za​cząć od nowa. – Nie od​po​wie​dzia​łaś na moje py​ta​nie – po​na​gli​ła ją ła​god​nie księż​na. Co niby mia​ła po​wie​dzieć? Że wy​rzu​ci​ła jej wnu​ka z łóż​ka? Zresz​tą tę​sk​ni​ła za nim tak bar​dzo, że nie mo​gła ani jeść, ani spać. – Po​kłó​ci​li​śmy się – oznaj​mi​ła zgod​nie z praw​dą. – Po​wie​dzia​łaś mu do słu​chu? Hm… Do​brze mu to zro​bi. Może wresz​cie przej​rzy na oczy. – Nie bar​dzo ro​zu​miem. Star​sza pani wy​dę​ła usta. – Wią​żę z tobą pew​ne na​dziej, Rose. Ale dość o tym, wra​caj​my do pi​sa​nia. Pew​ne na​dzie​je? Ja​kie zno​wu na​dzie​je? – Oczy​wi​ście, mi​la​dy. Je​stem go​to​wa, mo​że​my kon​ty​nu​ować. Zaj​mo​wa​ły się ko​re​spon​den​cją przez go​dzi​nę. Gdy skoń​czy​ły, Rose odło​ży​ła przy​bo​ry do pi​sa​nia i pod​nio​sła się od sto​łu. – Czy mogę jesz​cze czymś słu​żyć, mi​la​dy? – Wła​śnie pod​ję​łam waż​ną de​cy​zję, moja dro​ga – od​par​ła księż​na. Spra​wia​ła wra​że​nie spię​tej, co ni​g​dy jej się nie zda​rza​ło. – Wy​jeż​dżam z Ele​anor do Hert​ford​shi​re. Chcę spę​dzać wię​cej cza​su z Lucy. – Roz​ło​ży​ła wa​chlarz i po​ma​cha​ła nim za​ma​szy​ście przed twa​rzą. – Poza tym w mie​ście jest zde​cy​do​wa​nie za go​rą​co o tej po​rze roku. To już nie na moje lata. – Je​dzie​my na wieś, wa​sza lor​dow​ska mość? Star​sza pani po​trzą​snę​ła gło​wą i ob​rzu​ci​ła ją prze​ni​kli​wym spoj​rze​niem. – Przy​kro mi, Rose, ale u wnucz​ki nie bę​dzie mi już po​trzeb​na dama do to​wa​rzy​stwa. Rose po​czu​ła w pier​siach taki ból, że na mo​ment stra​ci​ła od​dech. – Wy​ma​wia mi pani po​sa​dę?

– Je​stem prze​ko​na​na, że to naj​lep​sze, co mogę w tej chwi​li zro​bić – od​po​wie​dzia​ła z de​ter​mi​na​cją księż​na. – Po​wia​do​mię Ja​co​ba. A ty bądź tak do​bra i po​proś do mnie Ele​anor. Rose dy​gnę​ła i nie​mal bie​giem wy​szła z po​ko​ju. Nie mo​gła wy​krztu​sić ani sło​wa, bo dła​wi​ły ją łzy. W dro​dze na górę po​sła​ła przez lo​ka​ja po Elle. Nie zdo​ła​ła​by się opa​no​wać, gdy​by po​szła do niej oso​bi​ście. Czy Jake wie, że zo​sta​ła od​pra​wio​na? Na pew​no. W koń​cu jest księ​ciem. Mia​ła wra​że​nie, że jej pę​kło ser​ce. Już wie​dzia​ła, co czuł po stra​cie bli​skich. Ona czu​ła te​raz do​kład​nie to samo. Wcze​śniej nie ro​zu​mia​ła w peł​ni, jak bar​dzo cier​piał. Nie po​win​na się była wtrą​cać. Tyl​ko po​gor​szy​ła spra​wę, a prze​cież pra​gnę​ła jego szczę​ścia. Prze​peł​ni​ły ją pust​ka i smu​tek. Już za​wsze przyj​dzie jej za nim tę​sk​nić. Ode​tchnę​ła głę​bo​ko i we​szła do sy​pial​ni. Na​de​szło nie​unik​nio​ne. Prę​dzej czy póź​niej mu​sia​ło się to tak skoń​czyć. Wie​dzia​ła o tym od sa​me​go po​cząt​ku. Mia​ła zła​ma​ne ser​ce, ale za​miast uża​lać się nad wła​snym lo​sem, po​win​na po​my​śleć o przy​szło​ści. Jake po​ka​zał jej inny, lep​szy świat. Dzię​ki nie​mu zro​zu​mia​ła, że może być kimś wię​cej niż po​ko​jów​ką. Szko​da, że ona nie zro​bi​ła nic dla nie​go. Nic, co mo​gło​by go uszczę​śli​wić. Pa​ko​wa​ła się, kie​dy rap​tem roz​le​gło się pu​ka​nie do drzwi. – Od jego lor​dow​skiej mo​ści – oznaj​mił lo​kaj, sta​jąc w pro​gu. Wrę​czyw​szy jej nie​wiel​ki pa​ku​nek, ukło​nił się i znik​nął. Usia​dła na krze​śle i otwo​rzy​ła prze​wią​za​ny wstąż​ką zwój pa​pie​ru. Do​pie​ro po chwi​li po​ję​ła, co czy​ta i wle​pi​ła zdu​mio​ny wzrok w do​ku​ment. Ku​pił jej za​kład kra​wiec​ki? Dla​cze​go, na mi​łość bo​ską? Cze​mu wszyst​ko ze​psuł? Wy​mknę​ła się z domu oko​ło je​de​na​stej, upew​niw​szy się, że ksią​żę wy​szedł już do klu​bu. Kie​dy tam do​tar​ła, była wy​czer​pa​na i okrop​nie bo​la​ły ją nogi. Do​brze ubra​na sa​mot​na ko​bie​ta nie mo​gła czuć się bez​piecz​na w oko​li​cach St. Ja​mes. Na szczę​ście zna​ła te re​jo​ny jak wła​sną kie​szeń. Poza tym prze​zor​nie za​opa​trzy​ła się w ogro​my pa​ra​sol, któ​ry w ra​zie cze​go

mógł po​słu​żyć za broń. Ależ była głu​pia. Są​dzi​ła, że Jake’owi na​praw​dę na niej za​le​ży. Tym​cza​sem była dla nie​go ni​kim. Ko​chan​ką, jak wie​le in​nych przed nią. Chciał tyl​ko przez ja​kiś czas z nią sy​piać, nic wię​cej. Zresz​tą czy mo​gła go za to wi​nić? Prze​cież sama mu się na​rzu​ca​ła. Nic dziw​ne​go, że nie dbał o jej zda​nie i nie miał dla niej zbyt wie​le sza​cun​ku. Przez lata pil​no​wa​ła się i po​wta​rza​ła so​bie, że nie po​peł​ni tego sa​me​go błę​du, co mat​ka. I co jej zo​sta​ło z owych po​sta​no​wień? Całe szczę​ście, że przy​naj​mniej mia​ła na tyle roz​sąd​ku, żeby się za​bez​pie​czać. Z wy​jąt​kiem ostat​nie​go razu. Nie było cza​su… Nie zdą​ży​ła na​wet o tym po​my​śleć. Oby los nie oka​zał się aż tak okrut​ny, żeby uka​rać ją za jed​ną noc za​po​mnie​nia. Wes​tchnę​ła cięż​ko i po​de​szła do drzwi. Cza​sem nie​mal ża​ło​wa​ła, że się po​zna​li. Nie, to nie do koń​ca praw​da. Gdy​by nie Jake, ni​g​dy nie za​zna​ła​by tak wiel​kie​go szczę​ścia, ta​kiej ra​do​ści i bli​sko​ści. Bez wzglę​du na to, co się wy​da​rzy, na za​wsze za​cho​wa go w pa​mię​ci i w ser​cu. Nikt go nie za​stą​pi. Ża​den inny męż​czy​zna. Nie​zbyt to po​cie​sza​ją​ce… Nie była pew​na, czy do​brze robi, ale mu​sia​ła z nim po​roz​ma​wiać. Z ja​kie​goś po​wo​du uzna​ła, że po​win​na to zro​bić wła​śnie tu, w miej​scu, w któ​rym wszyst​ko się za​czę​ło. Za​czerp​nę​ła głę​bo​ko tchu i za​pu​ka​ła. Odźwier​ny Ben na​tych​miast ją roz​po​znał i wpu​ścił do środ​ka. Po​szła wprost do gar​de​ro​by dla dziew​cząt, bo naj​pierw chcia​ła się zo​ba​czyć z Flo​uret​te. Nie cze​ka​ła dłu​go. Jej daw​ne ko​le​żan​ki kil​ka mi​nut póź​niej wró​ci​ły z wy​stę​pu. – Rose! – wrza​snę​ła Flo, chwy​ta​jąc ją w ob​ję​cia. – Gdzieś ty się po​dzie​wa​ła? – Wła​śnie – za​wtó​ro​wa​ła jej Gin​ny. – Bra​ku​je nam cie​bie. Nikt nie cze​sze wło​sów tak do​brze jak ty. – A jak​że! – do​da​ła La​nie. – Z szy​ciem też te​raz nie naj​le​piej. – Wszyst​ko wam opo​wiem, ale wo​la​ła​bym za​mie​nić przed​tem sło​wo z Flo​uret​te. Mam na​dzie​ję, że nie weź​mie​cie mi tego za złe?

– Idź​cie – po​wie​dzia​ła z uśmie​chem Flo. – Rose po​mo​że mi się prze​brać przed na​stęp​nym ak​tem. Gdy zo​sta​ły same, od​wró​ci​ła się, żeby Rose roz​pię​ła jej su​kien​kę. – Po​trze​bu​jesz mo​jej po​mo​cy? A może twój pa​ni​czyk zmaj​stro​wał ci dzi​dziu​sia? – Zmaj​stro​wał mi…? Co? Nie, nie o to idzie. – Więc o co? – Chcę się cie​bie po​ra​dzić. Po​kłó​ci​li​śmy się i mu​szę odejść. Nie wiem, co ro​bić. – Pew​nie zna​lazł so​bie inną. Rose po​czu​ła, że ści​ska ją w gar​dle. – Na​praw​dę tak my​ślisz? – Zwy​kle tak wła​śnie bywa. Cóż, może kłót​nia o ob​raz była tyl​ko pre​tek​stem, żeby ją od​pra​wić? – Wi​dzia​łaś go z inną? – Ja? – Zdzi​wi​ła się Flo. – A skąd niby… Rose, kto to wła​ści​wie jest? – West​mo​or – szep​nę​ła jej na ucho. – Ksią​żę?! – Ci​szej, bo jesz​cze kto usły​szy. Flo​uret​te ścią​gnę​ła przez bio​dra su​kien​kę i po​trzą​snę​ła smęt​nie gło​wą. – Go​rzej już chy​ba nie mo​głaś wy​brać, tyle ci po​wiem. – Cze​mu? – Bo nasz ksią​żę od​kąd pa​mię​tam, ska​cze z kwiat​ka na kwia​tek. Co chwi​la po​ka​zu​je się z inną. – Czy​li z kimś go wi​dzia​łaś? – Hm… no… nie, ostat​nio nie. Ale swo​je wiem, a wil​ka za​wsze cią​gnie do lasu. Taka już jego na​tu​ra.

Rose za​ci​snę​ła moc​niej zęby, bo zro​bi​ło jej się sła​bo. – Jest tu dzi​siaj? – Za​wsze jest. Pani Par​ker mówi, że od kil​ku dni prze​sia​du​je w biu​rze. Na szczę​ście wie​dzia​ła, gdzie to jest. Pod nie​obec​ność wła​ści​cie​li czę​sto czy​ści​ła w ich apar​ta​men​tach ko​min​ki. Nie po​zwa​la​li ni​ko​mu tam wcho​dzić, ale nie mia​ła wy​bo​ru. Mu​sia​ła po​roz​ma​wiać z Ja​kiem. Po​mo​gła Flo ufry​zo​wać wło​sy i uści​snę​ła ją na po​że​gna​nie. – Zaj​mij czymś pana Bel​la, żeby mnie nie na​krył. – Zro​bi się. Kie​dy sta​nę​ła w pro​gu, West​mo​or po​pa​trzył na nią, jak​by ucie​szył się na jej wi​dok. Ale trwa​ło to za​le​d​wie se​kun​dę. Za​raz po​tem wstał i przy​wdział ma​skę wy​nio​słe​go chło​du, któ​rej tak nie lu​bi​ła. Idąc tu, za​cho​wa​ła jesz​cze reszt​ki na​dziei. Te​raz była już pew​na, że to ko​niec ich zna​jo​mo​ści. Niech i tak bę​dzie. – Nie po​win​naś tu przy​cho​dzić. – Ja​cob nie​mal skrzy​wił się na dźwięk wła​sne​go gło​su. Ni​g​dy nie prze​ma​wiał do niej tak nie​przy​jem​nym to​nem. – Cze​mu nie? Prze​cież kie​dyś tu pra​co​wa​łam. Od​gar​nął wło​sy, któ​re upar​cie opa​da​ły mu na czo​ło. Głów​nie po to, żeby dać so​bie odro​bi​nę cza​su i ze​brać my​śli. – Ale już nie pra​cu​jesz. Ci​snę​ła na stół zwój do​ku​men​tów. – Naj​wy​raź​niej ni​g​dzie już nie pra​cu​ję – po​wie​dzia​ła z roz​go​ry​cze​niem i zło​ścią. Rzu​cił okiem na czer​wo​ną wstąż​kę na pa​pie​rach i zmarsz​czył brwi. Była tam też jego pie​częć. – Usiądź, Rose. Po​roz​ma​wiaj​my jak do​ro​śli, cy​wi​li​zo​wa​ni lu​dzie. Przez uła​mek se​kun​dy są​dził, że od​mó​wi i zwy​czaj​nie wyj​dzie. Ku jego nie​wy​sło​wio​nej uldze od​su​nę​ła so​bie krze​sło

na​prze​ciw​ko biur​ka. – Ze​chcesz mi wy​ja​śnić, po co przy​szłaś? – za​py​tał bez​na​mięt​nie, jak​by go to w ogó​le nie in​te​re​so​wa​ło. Nie mógł so​bie po​zwo​lić na emo​cje. Przy niej za​wsze wy​my​ka​ły mu się spod kon​tro​li. Wy​pro​sto​wa​ła się jak stru​na i wska​za​ła pal​cem do​ku​men​ty na sto​le. – Żeby po​roz​ma​wiać o tym. Wy​krzy​wił usta w pa​ro​dii uśmie​chu. – Czyż​byś uwa​ża​ła, że to za mało? – Nie​ocze​ki​wa​nie po​czuł się za​wie​dzio​ny. Są​dził, że bę​dzie za​do​wo​lo​na. Może na​wet się ucie​szy. Mó​wi​ła prze​cież, że o tym ma​rzy. – Za mało? Za kogo ty mnie masz? Chcę wie​dzieć, dla​cze​go uzna​łeś, żeś po​wi​nien mi to dać. Musi być bar​dzo roz​stro​jo​na, sko​ro za​po​mi​na o gra​ma​ty​ce. Miał ocho​tę przy​tu​lić ją do ser​ca i obie​cać, że wszyst​ko bę​dzie do​brze. Nie​ste​ty, gdy​by to zro​bił, z pew​no​ścią stra​cił​by reszt​ki zdro​we​go roz​sąd​ku. Po​zo​sta​je mu na​kło​nić ją, żeby za​bra​ła pa​pie​ry i jak naj​szyb​ciej so​bie po​szła. A po​tem na za​wsze znik​nę​ła z jego ży​cia. Może wte​dy wszyst​ko wró​ci do nor​my. – To pre​zent, Rose – po​wie​dział z nut​ką iro​nii, któ​rej na​tych​miast po​ża​ło​wał. – Dżen​tel​men za​wsze po​da​ro​wu​je coś da​mie, kie​dy ich dro​gi się roz​cho​dzą – brnął da​lej. – Więk​szość mo​ich ko​cha​nek wo​la​ła klej​no​ty. Skrzy​wi​ła się, jak​by wy​mie​rzył jej po​li​czek. Miał ocho​tę coś roz​bić albo ko​goś ude​rzyć. Ale to ra​czej jemu na​le​ża​ło​by po​ra​cho​wać ko​ści. Za to, że ce​lo​wo spra​wia jej ból. Cóż, robi to dla jej do​bra, choć to mar​na po​cie​cha. Wzru​szył non​sza​lanc​ko ra​mio​na​mi. – Są​dzi​łem, że to​bie bar​dziej przy​pad​nie do gu​stu coś ta​kie​go, ale je​śli się mylę, mogę dać ci coś in​ne​go. Po​wiedz tyl​ko co. – Zro​bił​by wszyst​ko, żeby ją uszczę​śli​wić. Na​wet je​śli to ozna​cza, że bę​dzie mu​siał po​zwo​lić jej odejść. Choć jej oczy ci​ska​ły gro​my, wi​dział, że znów ją zra​nił. Bez​-

wied​nie za​ci​snął dło​nie w pię​ści. Na szczę​ście nie mo​gła ich zo​ba​czyć pod sto​łem. Je​śli da po so​bie po​znać, że tar​ga​ją nim gwał​tow​ne emo​cje, bę​dzie zgu​bio​ny. Zmarsz​czy​ła czo​ło i zer​k​nę​ła po​now​nie na do​ku​men​ty. Wstrzy​mał od​dech, za​sta​na​wia​jąc się, co po​wie. Ucie​szył​by się, gdy​by przy​ję​ła jego po​da​ru​nek. Ma​rzy​ła też o od​na​le​zie​niu ro​dzi​ny, ale tego nie uda​ło mu się jesz​cze do​ko​nać. Co nie zna​czy, że po​rzu​cił po​szu​ki​wa​nia. Wciąż miał na​dzie​ję, że kie​dyś przed​sta​wi jej ja​kie​goś krew​ne​go. Oczy​wi​ście na ra​zie nie mógł się z tym zdra​dzić. – Ro​zu​miem, że kie​dy po​sta​no​wi​łeś dać mi po​że​gnal​ny pre​zent, pró​bo​wa​łeś speł​nić moje ży​cze​nie. Ser​ce za​bi​ło mu ży​wiej w pier​si. – Coś w tym ro​dza​ju. Wspo​mi​na​łaś kie​dyś, że chcia​ła​byś otwo​rzyć za​kład kra​wiec​ki. Ski​nę​ła gło​wą, a on ode​tchnął z ulgą. Przed​wcze​śnie, jak się oka​za​ło. – Sęk w tym, West​mo​or, że chcia​łam za​pra​co​wać na to ma​rze​nie sama. – I za​pra​co​wa​łaś. – Po​jął, jak fa​tal​ny po​peł​nił błąd, jesz​cze za​nim te okrop​ne sło​wa spły​nę​ły z jego ust. Od​ra​za na jej twa​rzy tyl​ko to po​twier​dzi​ła. – Do​sko​na​le się spraw​dzi​łaś w roli damy do to​wa​rzy​stwa – do​dał po​śpiesz​nie, nim zdą​ży​ła otwo​rzyć usta. – Pła​ci​łeś mi za to pen​sję. A nie da​lej niż kil​ka mi​nut temu sam przy​zna​łeś, że ten sklep to pre​zent na po​że​gna​nie. – Sko​ro nie chcesz ode mnie pre​zen​tu, przyj​mij go jako do​dat​ko​we wy​na​gro​dze​nie. Za pra​cę dla mo​jej bab​ci. – Dzię​ku​ję, ale nie sko​rzy​stam. Dzię​ku​ję, nie sko​rzy​stam? Ot tak so​bie od​rzu​ca oka​zję do pro​wa​dze​nia lu​kra​tyw​ne​go in​te​re​su? W May​fa​ir? Nie mu​sia​ła​by tam na​wet by​wać. Wszyst​ko ro​bił​by za nią wy​na​ję​ty przez nie​go za​rząd​ca. Był tak sfru​stro​wa​ny, że chcia​ło mu się krzy​czeć. – Chy​ba nie prze​czy​ta​łaś do​kład​nie umo​wy. Po​zwól, że ci

wy​ja​śnię… – Nie trak​tuj mnie pro​tek​cjo​nal​nie. Nie je​stem idiot​ką. I przyj​mij wresz​cie do wia​do​mo​ści, że nie chcę two​je​go pre​zen​tu! – Więc cze​go wła​ści​wie chcesz?! – wy​rwa​ło mu się nie​chcą​cy. Chry​ste, nie za​mie​rzał dać jej szan​sy, żeby mo​gła po​sta​wić wła​sne wa​run​ki roz​sta​nia. To bar​dzo nie​bez​piecz​na i czę​sto kosz​tow​na po​mył​ka. Te​raz cze​kał w mil​cze​niu na jej sło​wa jak na wy​rok. Do​my​ślał się, że kara bę​dzie do​tkli​wa, bo nie​trud​no się było zo​rien​to​wać, że jest na nie​go wście​kła. Cóż, za​słu​żył so​bie na to w po​cie czo​ła. Uśmiech​nął się z au​to​iro​nią. – Na​śmie​wasz się ze mnie? – spy​ta​ła po​dejrz​li​wie. – Nie, śmie​ję się z wła​snej głu​po​ty. – Za​pew​ne ża​łu​jesz, że w ogó​le się ze mną za​da​łeś. Nie​praw​da. Ni​g​dy by tak nie po​my​ślał. Po​da​ro​wa​ła mu wie​le pięk​nych chwil, któ​re pra​gnął za​cho​wać w pa​mię​ci na za​wsze. Miał prze​czu​cie, że będą dla nie​go po​cie​chą na sta​rość. Jed​nak naj​pierw mu​siał się upew​nić, że jest bez​piecz​na i ni​cze​go jej nie bra​ku​je. – Py​tasz, cze​go chcę? Przy​szłam tu, żeby się do​wie​dzieć, dla​cze​go od​pra​wiasz mnie ze swo​im… pre​zen​tem. Nie wyj​dę, do​pó​ki się nie do​wiem, co ta​kie​go zro​bi​łam. Cho​dzi​ło o ob​raz, praw​da? Prze​pro​si​łam cię prze​cież i… na​wet nie za​kry​łeś go po​now​nie… – Nie zro​bi​łaś nic złe​go. Pod​nio​sła się i za​czę​ła krą​żyć po po​ko​ju. – Nie? W ta​kim ra​zie dla​cze​go? – Za​trzy​ma​ła się rap​tem i po​pa​trzy​ła ze zdu​mie​niem na drzwi. – To mój ka​pe​lusz… – Od​wró​ci​ła się, żeby spoj​rzeć na Ja​co​ba. – Mia​łam go na so​bie tego dnia, kie​dy spo​tka​li​śmy się w ogro​dzie. Bu​ja​łeś mnie na huś​taw​ce i… Co on tu​taj robi? Po​dą​żył za jej wzro​kiem. Wle​piał oczy w ten ka​pe​lusz nie​mal nie​ustan​nie. Roz​pa​mię​ty​wał wie​czór, któ​ry spę​dzi​li ra​zem na ty​łach klu​bu. To, jak się śmia​ła, kie​dy bu​jał ją na huś​-

taw​ce. Po​tem po​zwo​li​ła mu się po​ca​ło​wać. To był naj​pięk​niej​szy po​ca​łu​nek w jego ży​ciu, nie​win​ny i słod​ki. – Za​mie​rza​łem ci go zwró​cić. Mo​żesz go za​brać, je​śli chcesz. Je​śli to zro​bi, nic mu po niej nie zo​sta​nie. Nie bę​dzie miał żad​nej pa​miąt​ki. Za​kłu​ło go w pier​si, ale zdu​sił uczu​cie żalu w za​rod​ku. – Za​cho​wa​łeś mój ka​pe​lusz – szep​nę​ła z nie​do​wie​rza​niem. Jej głos brzmiał dziw​nie ochry​ple, a oczy za​czę​ły błysz​czeć. Boże, byle tyl​ko się nie roz​pła​ka​ła. Nie zniósł​by wi​do​ku jej łez. Je​śli za​cznie pła​kać, zro​bi dla niej wszyst​ko. – I co z tego? Wró​ci​ła na krze​sło i spoj​rza​ła na nie​go wy​cze​ku​ją​co. – Nie od​po​wie​dzia​łeś na moje py​ta​nie. – Ja​kie py​ta​nie? – Nie uda​waj, do​brze wiesz, o czym mowa. Sko​ro wy​rzu​ci​łeś mnie na bruk, to, dla​cze​go po​sta​no​wi​łeś po​da​ro​wać mi to, o czym za​wsze ma​rzy​łam? Że​byś była szczę​śli​wa, od​parł w du​chu. Tyle że naj​wy​raź​niej wca​le jej tym nie uszczę​śli​wił. Z ja​kie​goś nie​zro​zu​mia​łe​go po​wo​du jego wy​sił​ki tyl​ko ją roz​gnie​wa​ły. I za​smu​ci​ły. Musi jej po​wie​dzieć praw​dę. Kie​dy ją po​zna, sama bę​dzie chcia​ła odejść. – Chcesz wie​dzieć, co ze mnie za czło​wiek? Pro​szę bar​dzo. Przy​pusz​czam, że sły​sza​łaś plot​ki na mój te​mat? O tym, że rze​ko​mo za​bi​łem ojca i bra​ta, żeby prze​jąć ty​tuł? Po​bla​dła gwał​tow​nie. – Ow​szem, coś sły​sza​łam, ale nie uwie​rzy​łam w ani jed​no sło​wo. – A po​win​naś, bo tak było. Wzdry​gnę​ła się i za​sło​ni​ła dło​nią usta.

Ser​ce nie​mal pę​kło mu z żalu, ale te​raz przy​naj​mniej miał pew​ność, że Rose zo​sta​wi go w spo​ko​ju. Rose wpa​try​wa​ła się w nie​go nie​zdol​na wy​krztu​sić sło​wa. Nie mo​gła uwie​rzyć, że był​by zdol​ny po​peł​nić zbrod​nię. Nie on. Nie jej Jake. – Mó​wisz tak tyl​ko po to, że​bym so​bie po​szła. Spoj​rzał po​nu​ro na stół. – Chciał​bym, żeby to było ta​kie pro​ste. Po co w ogó​le za​wra​ca so​bie nim gło​wę, sko​ro kła​mie w żywe oczy, żeby się jej po​zbyć? Już mia​ła zbie​rać się do wyj​ścia, gdy na​gle zer​k​nął na nią ukrad​kiem i zo​ba​czy​ła w jego oczach roz​pacz. Dla​cze​go chce, żeby mia​ła go za po​two​ra? To wszyst​ko nie mia​ło ani krzty​ny sen​su. – Sko​ro tak, to po​wiedz mi, jak ich za​bi​łeś. Pod​sko​czył jak ra​żo​ny pio​ru​nem. – Że co, pro​szę? – Przy​glą​dał jej się wy​raź​nie wstrzą​śnię​ty. – Po​wiedz mi, jak ich za​bi​łeś – po​wtó​rzy​ła do​bit​nie. – Zdradź mi szcze​gó​ły. Sły​sza​łam, że mie​li wy​pa​dek. Ich po​wóz prze​wró​cił się, gdy byli w dro​dze do Bri​gh​ton. Ty by​łeś tej nocy tu​taj. Wiem to od dziew​cząt, z któ​ry​mi pra​co​wa​łam. – A skąd one niby mogą to wie​dzieć? Mie​li​śmy tu wte​dy bal ma​sko​wy. – Na​praw​dę wy​da​je się wam, że te ma​ski was chro​nią? Wszy​scy do​sko​na​le wie​dzą, kto pro​wa​dzi klub. Mil​czą, bo nie chcą stra​cić po​sa​dy. Więc nie kłam. Nie pró​buj mi wmó​wić, że był​byś go​tów dla ty​tu​łu po​su​nąć się do zbrod​ni. Znam cię i wiem, że taki nie je​steś. – Nie chcia​łem tego – rzekł nie​mal szep​tem. – Ty​tuł to ostat​nia rzecz, o ja​kiej kie​dy​kol​wiek my​śla​łem. – Wy​pro​sto​wał się i do​dał gło​śniej: – Ale to ja je​stem od​po​wie​dzial​ny za śmierć bra​ta. Wy​glą​dał tak ża​ło​śnie, że za​pra​gnę​ła go przy​tu​lić. – Nie bar​dzo ro​zu​miem.

Za​ci​snął po​wie​ki i prze​su​nął dło​nią po twa​rzy. – To ja mia​łem je​chać z oj​cem tym po​wo​zem – po​wie​dział tak ci​cho, że le​d​wie roz​róż​ni​ła sło​wa. Przy​su​nę​ła się od​ru​cho​wo, ale od​wró​cił wzrok. Jak​by nie mógł znieść, że na nie​go pa​trzy. – Po​pro​sił mnie, że​bym udał się z nim na au​dien​cję do księ​cia re​gen​ta. Cho​dzi​ło o spra​wy ma​jąt​ko​we, zresz​tą to nie​istot​ne. W każ​dym ra​zie oj​ciec zwró​cił się do mnie tyl​ko dla​te​go, że Ralph miał inne zo​bo​wią​za​nia i nie mógł mu to​wa​rzy​szyć. Zi​ry​to​wa​łem się, bo choć stu​dio​wa​łem pra​wo i o wie​le le​piej od nich zna​łem się na tym, o czym mie​li roz​ma​wiać z re​gen​tem, ni​g​dy nie an​ga​żo​wa​li mnie w kwe​stie za​rzą​dza​nia księ​stwem. Twier​dzi​li, że to nie moja spra​wa. Tym ra​zem tak​że mia​łem być obec​ny wy​łącz​nie w cha​rak​te​rze ozdo​by. Re​gent po​dob​nie jak ja ucho​dzi za lek​ko​du​cha, więc oj​ciec uznał, że bę​dzie​my mie​li wie​le wspól​nych te​ma​tów. Krót​ko mó​wiąc, od​mó​wi​łem. Po​wie​dzia​łem Ral​pho​wi, że je​stem umó​wio​ny z pew​ną damą, któ​rą za​bie​ram na bal i nie za​mie​rzam spra​wić jej za​wo​du. – Za​ci​snął pię​ści na po​rę​czy krze​sła. – To była na​sza ostat​nia roz​mo​wa. Ni​g​dy wię​cej nie wi​dzia​łem go ży​we​go. Zgi​nął na miej​scu, a oj​ciec zmarł kil​ka go​dzin póź​niej. Na łożu śmier​ci wy​mu​sił na mnie obiet​ni​cę, że god​nie za​stą​pię bra​ta. Nie mógł na​wet na mnie pa​trzeć. On też mnie wi​nił za to, co się sta​ło. To prze​ze mnie obaj nie żyją. – Usiadł i po​pa​trzył na nią z nie​przy​stęp​ną miną, jak​by ocze​ki​wał, że za mo​ment na jego gło​wę po​sy​pią się gro​my. Są​dził, że ona tak​że bę​dzie go ob​wi​niać? – Bar​dzo mi przy​kro, Jake. To strasz​ne, co się sta​ło… Zmarsz​czył brwi. – Ale wiesz chy​ba, że ni​g​dy nie bę​dziesz w sta​nie za​stą​pić bra​ta. Za​ci​snął usta i od​wró​cił wzrok. – Oczy​wi​ście, że wiem. Ser​ce kra​ja​ło jej się na wi​dok jego bólu. – Idź już. I weź to ze sobą. – Lek​ce​wa​żą​cym ge​stem wska​zał pa​pie​ry na sto​le.

Z jaką ła​two​ścią wy​rzu​ca mnie ze swo​je​go ży​cia, po​my​śla​ła. Bę​dzie mu​sia​ła się z tym po​go​dzić. – Pój​dę, ale naj​pierw po​wiem ci, co o tym wszyst​kim są​dzę. Ni​g​dy nie za​znasz spo​ko​ju i nie po​go​dzisz się z sa​mym sobą, je​śli przez resz​tę ży​cia bę​dziesz roz​dra​py​wał rany z prze​szło​ści albo za​sta​na​wiał się, co by było, gdy​by. Ja sama już daw​no prze​sta​łam roz​my​ślać o tym, jak wy​glą​da​ło​by moje ży​cie, gdy​by mat​ka mnie nie po​rzu​ci​ła. Może mia​ła​bym bra​ci albo sio​stry, a moi ro​dzi​ce by​li​by ba​jecz​nie bo​ga​ci? Albo okrut​ni i źle mnie trak​to​wa​li? Może opły​wa​ła​bym w do​stat​ki, a może żyła w bie​dzie? Tak czy owak ni​g​dy mnie nie chcie​li, więc po co w ogó​le nad tym du​mać? Je​dy​ne co mogę zro​bić, to brać ży​cie ta​kim, ja​kie jest. Tu i te​raz. Po​pa​trzył na nią prze​szy​wa​ją​cym wzro​kiem. Nie​mal się wy​stra​szy​ła, ale nie dała za wy​gra​ną. – Nie zna​łam two​je​go bra​ta, ale wy​star​czy rzu​cić okiem na wasz wspól​ny por​tret, żeby do​strzec, jak bar​dzo się od sie​bie róż​ni​li​ście. Pod​niósł się gwał​tow​nie zza biur​ka. – Tak, wiem, już to mó​wi​łaś – oznaj​mił znie​cier​pli​wio​nym to​nem. – Zresz​tą to bez zna​cze​nia. – Bez zna​cze​nia? Jake, prze​cież ty pró​bu​jesz przy​wdziać jego skó​rę i no​sisz ją jak ma​skę. Wi​dzę to co dzień. – Rety, prze​mknę​ło jej przez myśl. Te​raz po​my​śli, że ma do czy​nie​nia z praw​dzi​wą wa​riat​ką. O dzi​wo opadł z po​wro​tem na krze​sło. – Rose… – Jesz​cze nie skoń​czy​łam. Nie je​steś taki jak on, bo nie moż​na być dwie​ma oso​ba​mi na​raz. Je​steś sobą i ni​kim wię​cej. Po​mo​głeś pro​stej słu​żą​cej, uli​to​wa​łeś się nad jej lo​sem, da​łeś jej pra​cę i przy​ją​łeś ją pod swój dach. Po​ka​za​łeś jej lep​sze ży​cie. I nie pro​si​łeś o nic w za​mian. Za​bra​łeś na wy​ciecz​kę sio​strze​ni​cę, bo chcia​łeś spę​dzić z nią wię​cej cza​su i spra​wić, żeby czu​ła się waż​na i ko​cha​na. Taki wła​śnie je​steś, Jake, życz​li​wy i do​bry. Zmarsz​czył czo​ło.

– Za​po​mi​nasz, że cię uwio​dłem. Czy tak po​stę​pu​je do​bry czło​wiek? Roz​luź​ni​ła się nie​co. Przy​naj​mniej za​czął jej słu​chać. – Uwio​dłeś mnie? Nie przy​po​mi​nam so​bie, że​bym pro​te​sto​wa​ła. – Cóż… – A gdy​bym po​wie​dzia​ła nie, też byś mnie uwiódł? Skrzy​wił się z nie​sma​kiem. – No wła​śnie. Je​steś, jaki je​steś, Jake. Ży​cie bywa okrut​ne. Na​wet bar​dzo, tak jak w two​im przy​pad​ku. Ale sko​ro już spa​dła na cie​bie tak wiel​ka od​po​wie​dzial​ność, to zdo​łasz ją udźwi​gnąć, tyl​ko bę​dąc sobą, a nie uda​jąc ko​goś, kim nie je​steś. Spoj​rzał na nią bez​na​mięt​nie. Znów za​mknął się w so​bie. Ode​tchnę​ła głę​bo​ko. Pew​nie my​śli, że je​stem głu​pia, ale i tak mu po​wiem, co mi leży na ser​cu. Nie chcę ża​ło​wać do koń​ca ży​cia, że tego nie zro​bi​łam. – Wiem, dla​cze​go nie mo​żesz mnie po​ko​chać i nie mam ci tego za złe. Po​cho​dzi​my z dwóch róż​nych świa​tów. Prze​paść mię​dzy nami jest zbyt wiel​ka. Ale pro​szę cię, nie ob​wi​niaj się o to, co spo​tka​ło two​je​go ojca i bra​ta. Nie mo​żesz się za to nie​na​wi​dzić, bo to nie two​ja wina. Nikt nie jest temu win​ny. Im dłu​żej bę​dziesz się zmu​szał, żeby uda​wać ko​goś in​ne​go, tym bar​dziej bę​dziesz cier​piał. Nie je​steś gor​szy od swo​je​go bra​ta. Po pro​stu je​steś inny. Jego twarz po​zo​sta​ła bez wy​ra​zu. Nie ro​zu​miał, co pró​bu​je mu po​wie​dzieć, a ona nie była dość by​stra, żeby wy​ja​śnić to le​piej. Na​gle ogar​nę​ło ją po​czu​cie klę​ski. Pod​nio​sła się po​wo​li i po​pa​trzy​ła na nie​go ostat​ni raz. – Dzię​ku​ję za pre​zent na po​że​gna​nie. Wiem, że chcia​łeś mnie nim uszczę​śli​wić i je​stem ci wdzięcz​na, ale nie mogę go przy​jąć. Za​wsze będę czu​le wspo​mi​nać cie​bie i czas, któ​ry spę​dzi​li​śmy ra​zem. – Za​ła​mał jej się głos. – Nie zbru​kam czymś ta​kim mo​ich naj​pięk​niej​szych wspo​mnień. – Zre​zy​gno​-

wa​na ru​szy​ła w stro​nę drzwi. – Rose! – po​wstrzy​mał ją su​ro​wym to​nem. Spo​dzie​wa​ła się gnie​wu, ale spo​glą​dał na nią z roz​dzie​ra​ją​cym bó​lem. Wstał zza biur​ka, a jego dło​nie za​ci​ska​ły się kur​czo​wo w pię​ści. – Rose – po​wie​dział nie​mal bła​gal​nie. – Zo​sta​niesz, je​śli obie​cam, że będę się bar​dziej sta​rał? Onie​mia​ła i wle​pi​ła w nie​go zdu​mio​ny wzrok. Chce, żeby zo​sta​ła? Ser​ce pra​wie wy​rwa​ło jej się z pier​si. – Rose? – Pod​szedł do niej, wy​cią​ga​jąc ręce. W jed​nej chwi​li wró​cił jej zdro​wy roz​są​dek. Scho​wa​ła dło​nie za ple​ca​mi. – Nie mogę. – Po​trzą​snę​ła gło​wą i zro​bi​ła krok w tył. Prze​cież ma się nie​ba​wem oże​nić, a ona nie znio​sła​by ko​lej​ne​go po​że​gna​nia. Chcia​ła tyl​ko, żeby za​znał w ży​ciu praw​dzi​we​go szczę​ścia. I żeby był sobą. – Ko​cham cię, Rose – wy​znał gło​sem ochry​płym z emo​cji. Nie, tyl​ko nie to. Nie te​raz… – Nie mo​żesz się zwią​zać z kimś ta​kim jak ja. Je​steś księ​ciem. – Mogę, bo ko​cham cię po​nad ży​cie. Nie po​wi​nie​nem był ka​zać ci odejść. Wyjdź za mnie. Za​mie​rza​ła uciec, ale zer​k​nę​ła na wy​słu​żo​ny słom​ko​wy ka​pe​lusz z nie​bie​ski​mi wstąż​ka​mi, któ​ry wciąż wi​siał na drzwiach. Zmarsz​czy​ła brwi. Za​trzy​mał go, a to prze​cież coś zna​czy. Od​wró​ci​ła się, żeby na nie​go spoj​rzeć. – Jak na księ​cia je​steś bez​na​dziej​nym ro​man​ty​kiem. – Naj​wy​raź​niej. – Przy​klęk​nął przed nią i chwy​ciw​szy ją za ręce, uca​ło​wał każ​dą dłoń z osob​na. Po​tem po​pa​trzył na nią z mi​ło​ścią. – Ko​cham cię, Rose. Tyl​ko ty jed​na wi​dzisz mnie ta​kim, jaki je​stem na​praw​dę. Mu​szę mieć cię przy so​bie, że​-

byś mi o tym przy​po​mi​na​ła. Nie dam so​bie rady bez cie​bie. Nie udźwi​gnę ta​kie​go cię​ża​ru. Pro​szę, wyjdź za mnie. Jej oczy na​peł​ni​ły się łza​mi. – Jak​że bym mo​gła za cie​bie wyjść? Nie je​stem na​wet damą. – Je​steś. Nie dbam o to, co po​wie​dzą inni. Dla mnie je​steś naj​pięk​niej​szą i naj​cu​dow​niej​szą damą pod słoń​cem. I tyl​ko to się li​czy. Wy​star​czy, że za​wsze bę​dziesz sobą. Tak jak przed chwi​lą ka​za​łaś być sobą mnie. – Ale to zu​peł​nie co in​ne​go. Nie mogę… – Mo​żesz, Rose. Co tyl​ko ze​chcesz. Po​trze​bu​ję cię. Nie wi​dzisz tego? Bez cie​bie je​stem ni​kim. Za​mru​ga​ła i zaj​rza​ła w jego ko​cha​ną twarz, peł​ną uczu​cia i na​dziei. Po​tem osu​nę​ła się przed nim na ko​la​na i za​rzu​ciw​szy mu ręce na szy​ję, roz​sz​lo​cha​ła się na do​bre. – Jake… Jake… – za​łka​ła, przy​tu​la​jąc się do nie​go z ca​łych sił. – Czy to zna​czy, że się zga​dzasz? – za​py​tał na wszel​ki wy​pa​dek. – Tak! Wziął ją na ręce i pod​szedł do naj​bliż​sze​go krze​sła. Po​tem jak zwy​kle po​sa​dził ją so​bie na ko​la​nach i na​tych​miast za​czął ca​ło​wać. – Moja naj​droż​sza Rose – szep​nął, gdy obo​je stra​ci​li od​dech. – Bar​dzo cię ko​cham. Unio​sła gło​wę, żeby spoj​rzeć mu w oczy. – Ja cie​bie też, Jake. Za​wsze…

ROZDZIAŁ TRZYNASTY Ko​ściół świę​te​go Je​rze​go wy​peł​nił się po brze​gi. W koń​cu nie co dzień ksią​żę że​nił się z damą do to​wa​rzy​stwa wła​snej bab​ci. O tym, że była wcze​śniej po​ko​jów​ką w klu​bie o wąt​pli​wej re​pu​ta​cji, wie​dzie​li je​dy​nie nie​licz​ni. Choć roz​po​znał ją tyl​ko Fre​de​rick Chal​len​ger, Rose na​le​ga​ła, żeby wy​znać całą praw​dę ro​dzi​nie przy​szłe​go męża. Jake bał się, że pa​nie mogą jej nie za​ak​cep​to​wać, ale jego oba​wy oka​za​ły się nie​uza​sad​nio​ne. Ku zdu​mie​niu oboj​ga bab​cia wręcz przy​pi​sa​ła so​bie część za​sług, twier​dząc, że od sa​me​go po​cząt​ku ro​bi​ła co w jej mocy, żeby ich wy​swa​tać. – Wie​dzia​łam, że prę​dzej czy póź​niej przej​rzysz na oczy i się z nią oże​nisz – stwier​dzi​ła z roz​bra​ja​ją​cym uśmie​chem. Już daw​no nie wi​dział jej tak za​do​wo​lo​nej z sie​bie. West​mo​or z dumą po​pro​wa​dził na​rze​czo​ną do oł​ta​rza. – Mó​wi​łam, że po​win​ni​śmy się po​brać w domu – mruk​nę​ła szep​tem, zde​pry​mo​wa​na tłu​ma​mi, któ​re wpa​try​wa​ły się w nich jak w ob​raz. Ja​cob wy​słał na​wet po​wóz po jej przy​ja​ciół​ki z klu​bu. Wie​dział, że spra​wi jej to przy​jem​ność. Nie był pe​wien, czy ze​chcą przy​je​chać, ale na szczę​ście nie za​wio​dły i sta​wi​ły się w kom​ple​cie. – Chcia​łem, żeby cały świat zo​ba​czył, jaki ze mnie szczę​ściarz. – Uśmiech​nął się sze​ro​ko, a ona uro​czo się za​ru​mie​ni​ła. Ro​zej​rzał się do​oko​ła. Bra​ko​wa​ło jed​nej oso​by. Na​ma​wiał ją usil​nie, żeby przy​szła, ba, na​wet bła​gał, ale ni​cze​go mu nie obie​ca​ła. Upie​ra​ła się, że nie chce za​wa​dzać w tak uro​czy​stym dniu. Poza tym wy​la​ła całe mo​rze łez. Spo​strzegł ją, do​pie​ro kie​dy pod​cho​dzi​li do pa​sto​ra. Sie​-

dzia​ła po​mię​dzy Fre​dem i Geo​r​gia​ną. Dziś co praw​da po jej twa​rzy błą​dził dla od​mia​ny rzew​ny uśmiech, ale wo​lał nie ry​zy​ko​wać. Uznał, że le​piej bę​dzie po​cze​kać do za​koń​cze​nia ce​re​mo​nii. Ce​re​mo​nii, któ​rą zresz​tą za​pa​mię​tał jak przez mgłę. Był zbyt za​ję​ty wpa​try​wa​niem się w ko​bie​tę, któ​ra zgo​dzi​ła się zo​stać jego żoną. Po​dzi​wiał jej od​wa​gę. Dla nie​go zgo​dzi​ła się zo​stać księż​ną, choć nie mia​ła po​ję​cia, z czym to się wią​że. Co wię​cej był prze​ko​na​ny, że do​sko​na​le so​bie po​ra​dzi. Była by​stra i bar​dzo szyb​ko się uczy​ła. Kie​dy wi​ka​ry po​łą​czył ich dło​nie, Jake wy​czuł przez rę​ka​wicz​kę, że ręce Rose są zim​ne jak lód. De​ner​wo​wa​ła się. Nic dziw​ne​go. Tłu​my cie​kaw​skich ga​pi​ły się na nią ni​czym sępy wy​pa​tru​ją​ce ofia​ry. Nie chciał pry​wat​nej uro​czy​sto​ści, żeby wo​kół ich mał​żeń​stwa nie na​ro​sły nie​po​trzeb​ne plot​ki. Nie mie​li nic do ukry​cia. Wie​leb​ny w koń​cu skoń​czył nu​dzić i ogło​sił ich mę​żem i żoną. Za​raz po​tem uda​li się do za​kry​stii, żeby pod​pi​sać sto​sow​ne księ​gi. Więk​szość ze​bra​nych już się ro​ze​szła, kie​dy Ja​cob pod​pro​wa​dził żonę do ko​bie​ty o si​wych wło​sach. Wy​glą​da​ła ra​czej skrom​nie, ale no​si​ła ubra​nie cha​rak​te​ry​stycz​ne dla dam z wyż​szych sfer. I znów mia​ła łzy w oczach. – Rose, chcę ci ko​goś przed​sta​wić – po​wie​dział sta​now​czo. Spoj​rza​ła na nie​go ze zdu​mie​niem. Może za​brzmia​ło to odro​bi​nę zbyt ob​ce​so​wo, ale była roz​ko​ja​rzo​na, a on pró​bo​wał ścią​gnąć jej uwa​gę. – Ta dama to two​ja mat​ka. Zbla​dła jak ścia​na. Przez chwi​lę oba​wiał się, że ze​mdle​je, więc ob​jął ją moc​no ra​mie​niem. – Może usią​dziesz? – Moja… mat​ka? – po​wtó​rzy​ła nie​mal bez​gło​śnie. – Na​praw​dę jest pani moją mat​ką? – zwró​ci​ła się do nie​zna​jo​mej. – Tak – po​twier​dzi​ła ko​bie​ta. Rose prze​nio​sła wzrok na męża. – Od​na​la​złeś ją?

Ski​nął gło​wą. – Ma dru​gą część two​jej przy​wiesz​ki. Wró​ci​ła po cie​bie do przy​tuł​ku, ale po​wie​dzie​li jej, że nie ży​jesz. Mie​li ba​ła​gan w do​ku​men​tach. Po​mie​sza​li two​je dane z da​ny​mi in​nej dziew​czyn​ki. – Nie po​win​nam była cię tam zo​sta​wiać – po​wie​dzia​ła z bó​lem ko​bie​ta. – Więc cze​mu pani to zro​bi​ła? – Twój oj​ciec zgi​nął na mo​rzu, a ja ocze​ki​wa​łam ko​lej​ne​go dziec​ka. Nie mia​łam pie​nię​dzy, żeby wy​kar​mić dwo​je. Mu​sia​łam wró​cić do pra​cy. Przed za​mąż​pój​ściem by​łam kraw​co​wą, ale nie chcie​li przy​jąć mnie z po​wro​tem z ma​leń​kim dziec​kiem. Lu​dzie z sie​ro​ciń​ca obie​ca​li do​brze się tobą za​jąć do cza​su, aż będę mo​gła za​brać cię do domu. Po pię​ciu la​tach wmó​wi​li mi, że umar​łaś. – Ale… na pew​no tam wte​dy by​łam. Nie roz​py​ty​wa​ła pani o mnie? Rose Ni​gh​tin​ga​le? – Na​praw​dę na​zy​wasz się Rose Fa​irc​lo​ugh. Jak ja i twój oj​ciec. – Tak, pa​mię​tam, że była z nami inna dziew​czyn​ka o na​zwi​sku Fa​irc​lo​ugh. Mniej wię​cej w moim wie​ku. I rze​czy​wi​ście zmar​ła na za​pa​le​nie płuc. – Ktoś bar​dzo nie​chluj​nie pro​wa​dził re​je​stry – ode​zwał się West​mo​or. Za każ​dym ra​zem gdy o tym my​ślał, wzbie​ra​ła w nim złość. – Uda​ło nam się od​kryć praw​dę tyl​ko dzię​ki upo​ro​wi i do​cie​kli​wo​ści mo​je​go peł​no​moc​ni​ka. Przy​kro mi, że was to spo​tka​ło. Rose wpa​try​wa​ła się przez dłu​gą chwi​lę w drob​ną ko​bie​tę, któ​ra sta​ła obok jej męża. Jak​by wciąż nie mo​gła uwie​rzyć w to, co się dzia​ło. – Mamo… – po​wie​dzia​ła w koń​cu, otwie​ra​jąc ra​mio​na. Pa​dły so​bie w ob​ję​cia, szlo​cha​jąc gło​śno. Jake prze​stą​pił z nogi na nogę, nie wie​dząc, co ze sobą po​cząć. – Prze​pra​szam, że nie uda​ło mi się do​pro​wa​dzić do wa​sze​-

go spo​tka​nia wcze​śniej – po​wie​dział nie​pew​nie. Kto wie, może Rose wca​le by nie chcia​ła za nie​go wyjść, gdy​by wie​dzia​ła, że ma gdzieś ko​cha​ją​cą ro​dzi​nę? Jak​by wy​czu​ła jego oba​wy, od​wró​ci​ła się i po​ca​ło​wa​ła go w po​li​czek. – Dzię​ku​ję, Jake. Nie mo​gła​bym so​bie wy​ma​rzyć lep​sze​go pre​zen​tu ślub​ne​go. Ka​mień spadł mu z ser​ca. – Rose, obo​wią​zek wzy​wa – za​rzą​dzi​ła au​to​ry​ta​tyw​nie księż​na wdo​wa. – Przed ko​ścio​łem cze​ka mnó​stwo lu​dzi, któ​rzy chcą wam zło​żyć ży​cze​nia. Pani Fa​irc​lo​ugh i ty bę​dzie​cie mia​ły mnó​stwo cza​su, żeby od​no​wić utra​co​ne wię​zi. – Na​tu​ral​nie, idź, dziec​ko. Spo​tka​my się, kie​dy wró​ci​cie z po​dró​ży po​ślub​nej. – Obie​cu​jesz? Mamo…? – Obie​cu​ję. Ni​g​dy wię​cej nie po​zwo​lę, żeby coś mnie roz​dzie​li​ło z cór​ką. Rose uśmiech​nę​ła się uszczę​śli​wio​na i otar​ła łzy. Tego sa​me​go wie​czo​ru le​ża​ła za​do​wo​lo​na w ra​mio​nach męża. Po​my​śla​ła, że ży​cie nie mo​gło​by być pięk​niej​sze niż w tej chwi​li i po​ca​ło​wa​ła go w szorst​ki po​li​czek. Do​je​cha​li już do Do​ver. Na​za​jutrz mie​li wy​ru​szyć do Ca​la​is, a stam​tąd do Pa​ry​ża. – Dzię​ku​ję ci, ko​cha​nie. Umo​ścił się wy​god​nie i przy​tu​lił ją moc​niej do pier​si. Wciąż nie mo​gła się na​dzi​wić, że ich cia​ła tak ide​al​nie do sie​bie pa​su​ją. Jak​by byli dla sie​bie stwo​rze​ni. – Chcę tyl​ko, że​byś była szczę​śli​wa. – Ja pra​gnę tego sa​me​go dla cie​bie. – Cmok​nę​ła go w ra​mię. – Tak się za​sta​na​wia​łam… co byś zro​bił, gdy​by się oka​za​ło, że jest okrop​na? – Do​kład​nie to samo. Bez wzglę​du na wszyst​ko, to two​ja mat​ka. Wie​dzia​łem, jak bar​dzo za​le​ży ci na tym, żeby ją po​znać, ale po​wo​li ogar​nia​ła mnie de​spe​ra​cja. Bar​dzo dłu​go nie

mo​gli​śmy na​tra​fić na ża​den ślad. W koń​cu mój praw​nik za​pro​po​no​wał, że​by​śmy przej​rze​li sta​re re​je​stry sie​ro​ciń​ca. Udo​stęp​ni​li je nam za małą opła​tą i od​kry​li​śmy, że do​kład​nie tego sa​me​go dnia przy​ję​to do przy​tuł​ku dwie dziew​czyn​ki: Rose Ni​gh​tin​ga​le i Ro​sa​lyn Fa​irc​lo​ugh. Po​tem roz​mó​wi​li​śmy się z jed​ną ze star​szych opie​ku​nek. Przy​zna​ła, że ich ów​cze​sny kan​ce​li​sta był pi​ja​kiem i zda​rza​ło mu się mie​szać na​zwi​ska. Upie​ra​ła się wpraw​dzie, że w porę wy​ła​pa​li wszyst​kie jego błę​dy, ale na wszel​ki wy​pa​dek po​sta​no​wi​li​śmy drą​żyć da​lej. Bar​dzo szyb​ko oka​za​ło się, że Rose Ni​gh​tin​ga​le mia​ła brą​zo​we oczy, a nie zie​lo​ne jak ty. Da​lej po​szło jak z płat​ka. Wes​tchnę​ła prze​cią​gle. – A ja przez cały ten czas my​śla​łam, że ro​dzi​ce mnie nie chcie​li. – Kie​dy zna​la​złem wczo​raj pa​nią Fa​irc​lo​ugh, była tak wstrzą​śnię​ta, że nie mo​gła zde​cy​do​wać, czy się śmiać, czy pła​kać. W ży​ciu nie wi​dzia​łem ko​goś w ta​kim sta​nie. Praw​dę mó​wiąc, nie wie​dzia​łem, co ro​bić. W ob​li​czu łez czu​ję się bez​rad​ny. – Do​brze wie​dzieć – po​wie​dzia​ła z uśmie​chem. Nie mu​sia​ła po​wta​rzać, jak bar​dzo jest mu wdzięcz​na. Znał ją jak nikt inny i po​tra​fił uszczę​śli​wić. – To dziw​ne uczu​cie mieć ro​dzi​nę. Nie mogę się do​cze​kać, żeby ich le​piej po​znać. – Masz na my​śli dru​gą po​ło​wę swo​jej ro​dzi​ny – po​pra​wił, ca​łu​jąc ją w czu​bek nosa. – Te​raz na​le​żysz tak​że do mo​jej. Wtu​li​ła się w nie​go jesz​cze moc​niej. – Je​stem naj​szczę​śliw​szą ko​bie​tą na świe​cie. – A ja naj​szczę​śliw​szym męż​czy​zną pod słoń​cem. Dzię​ki to​bie, ko​cha​nie. – Ko​cham cię, Jake. – Wiem. Ale ja cię ko​cham bar​dziej. Ro​ze​śmia​ła się i po​ca​ło​wa​ła go w usta.

[1] Vi​tium et vir​tus (łac.) – roz​pu​sta i cno​ta. (Przyp. tłum.). [2] Ang.: wor​kho​use – daw​niej w Wiel​kiej Bry​ta​nii schro​ni​sko/przy​tu​łek, w któ​rym bied​ni pra​co​wa​li przy​mu​so​wo w za​mian za wikt i miej​sce do spa​nia. (Przyp. tłum.). [3] Zwy​cię​skie dla An​gli​ków star​cie z amią fran​cu​ską Fi​li​pa VI pod​czas woj​ny stu​let​niej (26 sierp​nia 1346 r.). Bi​twa była wy​ni​kiem walk o suk​ce​sję tro​nu Fran​cji, do któ​re​go ro​ści​li so​bie pra​wa an​giel​scy wład​cy. (Przyp. tłum.). [4] Przy​ję​cie (tak​że w for​mie pik​ni​ku), któ​re za​czy​na​ło się wcze​snym po​po​łu​dniem i mo​gło trwać na​wet do póź​nych go​dzin wie​czor​nych. (Przyp. tłum.). [5] Słod​ki na​pój chło​dzą​cy spo​rzą​dza​ny z mig​da​łów, cu​kru i ró​ża​nej lub po​ma​rań​czo​wej wody kwia​to​wej. (Przyp. tłum.). [6] Słod​ka na​lew​ka owo​co​wa. (Przyp. tłum.). [7] Ple​ne​ro​wa gra to​wa​rzy​ska, pre​kur​sor dzi​siej​sze​go kry​kie​ta. (Przyp. tłum.)

Ty​tuł ory​gi​na​łu: An In​no​cent Maid for the Duke Pierw​sze wy​da​nie: Har​le​qu​in Mills & Boon Ltd, 2017 Re​dak​tor se​rii: Gra​ży​na Or​dę​ga Opra​co​wa​nie re​dak​cyj​ne: Gra​ży​na Or​dę​ga © 2017 by Har​le​qu​in Bo​oks S.A. © for the Po​lish edi​tion by Har​per​Col​lins Pol​ska sp. z o.o., War​sza​wa 2019 Wy​da​nie ni​niej​sze zo​sta​ło opu​bli​ko​wa​ne na li​cen​cji Har​le​qu​in Bo​oks S.A. Wszyst​kie pra​wa za​strze​żo​ne, łącz​nie z pra​wem re​pro​duk​cji czę​ści dzie​ła w ja​kiej​kol​wiek for​mie. Wszyst​kie po​sta​cie w tej książ​ce są fik​cyj​ne. Ja​kie​kol​wiek po​do​bień​stwo do osób rze​czy​wi​stych – ży​wych i umar​łych – jest cał​ko​wi​cie przy​pad​ko​we. Har​le​qu​in i Har​le​qu​in Ro​mans Hi​sto​rycz​ny są za​strze​żo​ny​mi zna​ka​mi na​le​żą​cy​mi do Har​le​qu​in En​ter​pri​ses Li​mi​ted i zo​sta​ły uży​te na jego li​cen​cji. Har​per​Col​lins Pol​ska jest za​strze​żo​nym zna​kiem na​le​żą​cym do Har​per​Col​lins Pu​bli​shers, LLC. Na​zwa i znak nie mogą być wy​ko​rzy​sta​ne bez zgo​dy wła​ści​cie​la. Ilu​stra​cja na okład​ce wy​ko​rzy​sta​na za zgo​dą Har​le​qu​in Bo​oks S.A. Wszyst​kie pra​wa za​strze​żo​ne. Har​per​Col​lins Pol​ska sp. z o.o. 02-516 War​sza​wa, ul. Sta​ro​ściń​ska 1B, lo​kal 24-25 www.har​per​col​lins.pl ISBN 9788327645173

Spis treści Strona tytułowa Rozdział pierwszy Rozdział drugi Rozdział trzeci Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty Rozdział siódmy Rozdział ósmy Rozdział dziewiąty Rozdział dziesiąty Rozdział jedenasty Rozdział dwunasty Rozdział trzynasty Przypisy Strona redakcyjna
The Society of Wicked Gentlemen 02 - Ann Lethbridge - Zakazany romans księcia Westmoora.pdf

Related documents

133 Pages • 84,011 Words • PDF • 1.2 MB

333 Pages • 104,739 Words • PDF • 5.9 MB

273 Pages • 88,898 Words • PDF • 1.4 MB

251 Pages • 70,010 Words • PDF • 2.1 MB

38 Pages • 18,754 Words • PDF • 5.9 MB

2 Pages • 1,146 Words • PDF • 126.5 KB

719 Pages • 116,775 Words • PDF • 1019.3 KB

166 Pages • 57,457 Words • PDF • 679.4 KB

66 Pages • 29,237 Words • PDF • 497.7 KB

166 Pages • 57,457 Words • PDF • 679.4 KB