Piers Anthony - Xanth 16.pdf

1,093 Pages • 97,072 Words • PDF • 1.8 MB
Uploaded at 2021-09-24 17:30

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Anthony Piers

Demony nie drzemią Cykl: Xanth tom 16 Tytuł oryginału Demons Don’t

Dream Anna G. Dobrowolska Zdobysław E. Parczyński

1. Towarzysz — Daj spokój, Ed! — Dug był poirytowany. — Mam gdzieś te głupie komputerowe gry. Wszystkie podobno są takie łatwe i podniecające, a tymczasem za każdym razem trzeba spełnić milion głupich poleceń, by w ogóle zacząć się w to bawić. A gdy już uda ci się tego dokonać, okazuje się, że patrzysz na niezgrabne figurki przemykające wśród barwnych dekoracji i dostajesz kota od ciągłego „Czy mogę?”. — Ciągłego czego? — No wiesz, cokolwiek zrobisz, i

tak wyskakuje „błąd” i trzeba zaczynać od nowa. A to tylko dlatego, że nim to zrobiłeś, zapomniałeś zapytać „Czy mogę?” lub powiedzieć coś równie idiotycznego. Komputery z tego słyną. Zakładają, że wiesz wszystko, nim zaczniesz i nim w ogóle je włączysz. A potem każą ci powtarzać to samo w koło Macieju, dopóki w końcu nie domyślisz się, czego chcą. Tymczasem robi ci się na ich widok niedobrze. Szkoda zawracać sobie nimi głowę! .Jednak jego koleżka Ed miał nieprzyjemną wadę. Mianowicie nigdy nie dawał za wygraną. — Założę się, że znajdę taką grę, która ci się naprawdę spodoba. Bez żadnych „Czy mogę?”. Bez durnych

dekoracji. Prawdziwą przygodę. Coś, co z miejsca podchwycisz i czego nigdy nie będziesz chciał się pozbyć. — A ja się założę, że nie znajdziesz. Takich gier nie ma, bo nie wymyślają ich prawdziwi ludzie, a naukowcy. Komputerowcy, którzy utracili kontakt z rzeczywistością dziesiątki lat temu! — Przecinaj! — natychmiast krzyknął Ed. — O co się zakładamy? Dug nie wziął tego zbyt serio. — O moją dziewczynę i twój motocykl! — Załatwione! Zawsze lubiłem twoją dziewczynę. Daj mi tydzień, a znajdę ci jakąś grę. Tymczasem możesz ją pocałować na pożegnanie. — Hej! Nie… — zaczął Dug, ale Ed

już sobie poszedł. — No cóż! — westchnął, stwierdziwszy, iż chyba wiele nie ryzykuje. — Pora wziąć się do dzieła — mruknął i zadzwonił do Pii. — Cześć! Właśnie założyłem się z Edem. Stawką jesteś ty i motocykl. Roześmiała się. — Lepiej módl się, żebyś przegrał. Ten wehikuł jest w opłakanym stanie. — Wiem. Nie wezmę go. Wcale nie mam ochoty wejść w jego posiadanie. — Ale wtedy on weźmie mnie. Ja mu się podobam. Dug nagle się zdenerwował. — Mówisz, że jeśli… to ty… — wybuchnął. — Zakład to zakład, Dug. Musisz go wygrać. Przecież wiesz — odłożyła

słuchawkę. Poruszony do głębi, niemo wpatrywał się we wciąż zamknięte książki. Zdawało się mu, że ani się nie zdziwiła, ani zbytnio tym nie przejęła. Czyżby zostało to wcześniej ukartowane? Nie minął nawet tydzień i w sobotę rano otrzymał grę. — Właduj ją w swój komputer i przekręć do mnie, gdy już będziesz miał jej dosyć. Jeśli nie usłyszę cię za godzinę, dzwonię do Pii i umawiam się z nią na randkę… bo będę wiedział, że wygrałem! — Nie chcesz zostać, by pomóc mi wgrać tę grę? Wiesz, że zajmie mi to

trochę czasu… — Nie. Założyliśmy się, że zrobisz to sam, bez pośpiechu i że ci się to spodoba. Tak więc, jeśli mam rację, nie jestem ci do niczego potrzebny. Nie muszę się kręcić w pobliżu. Jeśli zaś się mylę, w ciągu najbliższej godziny zadzwonisz, by mi to zakomunikować. — Najprawdopodobniej nastąpi to dużo wcześniej — mruknął groźnie Dug. — Wszystko jedno. Spróbuj, a dowiemy się. Ed odszedł. Jest taki pewny siebie, pomyślał Dug. Nigdy żaden program nie przypadł mu do gustu, oprócz takich, w których po pięciu minutach pojawiał się czysty ekran, tak więc poważnie wątpił, czy ten mu się spodoba. Jednak jeśli miało się

go szybko wgrywać, powinien uczciwie spróbować to zrobić, a i tak wciąż miałby czas, by od — dzwonić. Poszedł na górę do swego pokoju i zerknął na paczuszkę, na której widniał napis: TOWARZYSZ Z XANTH. Wyglądało to na jakieś głupie fantasy, za którym nie przepadał. Jak w ogóle mogło mu przyjść do głowy, że dam się na to nabrać, nawet jeśli z początku nie będę miał z tym problemów, pomyślał, ponownie spojrzawszy na grę, z której spoglądała nań zgrabna dziewczyna o niezwykle pięknej twarzy, zaopatrzona w coś, co przypominało giętkie ciało węża. — Spotkanie z taką kreaturą! Czyż to nie coś wspaniałego? Pewnie dali ją tu

na przynętę. Myśleli, że jakiś głupi facio, taki jak ja, da się na to nabrać i kupi tę zabaweczkę, żywiąc nadzieję, że ją tam zobaczy. A nawet jeśli tam jest, to tylko jako ruchomy, płaski obrazek, technicznie doskonały, ale i tak pozbawiony ducha — mruczał pod nosem. Usadowił się przy komputerze i włączył go. Ekran zamigotał. Gdy machina przeprowadzała rutynowe operacje, przygotowując się do działania, otworzył paczkę. Zawierała jedynie dyskietkę i nic poza tym. Żadnych instrukcji, nawet najmniejszej, zwykle dodawanej do niej notki, zabraniającej komukolwiek ją kopiować; jedynie napis: WŁÓŻ DYSKIETKĘ NAPISZ A:XANTH —

WCIŚNIJ ENTER*. Musiał przyznać, iż było to całkiem proste. Włożył dyskietkę, wykonał polecenia. Na ekranie natychmiast coś się poruszyło, a zaraz potem pojawił się mały człowieczek, przypominający postacie z kreskówek. Popatrzył na Duga i przemówił. Jego słowa były wypisane w wiszącej nad jego głową chmurce. — Cześć. Nazywam się Golem Grundy. Pochodzę z Krainy Xanth i mówię twoim językiem. Jestem twym tymczasowym Towarzyszem. Jeśli ci się nie podobam, to w ciągu jednej minuty możesz się mnie pozbyć. Ale najpierw przez chwilę mnie posłuchaj, okay? Jestem tu bowiem po to, by ci pomóc i bezboleśnie przeprowadzić cię przez

wstępną fazę. Możesz mnie pytać, o co chcesz, dotknąwszy Q* na klawiaturze. A więc dalej… do roboty! — Czemu nie? — Pacnął w Q. Coś brzdęknęło i Dug zauważył na ekranie wielki palec, który trącił Grundy’ego tak silnie, że ten aż się zatoczył. — Hej, wolnego! Dug musiał się uśmiechnąć. — A więc jednak chcesz o coś zapytać. Posiadasz jedną z tych prymitywnych mundańskich klawiatur, nieprawdaż? Możesz to więc robić na dwa sposoby: napisać pytanie tak, bym je mógł zobaczyć, i stuknąć ENTER, albo wybrać Q. Wtedy dostaniesz listę najczęstszych, na tym etapie, pytań. Można je podświetlić za pomocą

klawiszy oznaczonych strzałkami. Potem jednak trzeba znów nacisnąć ENTER lub skrócić tę czynność przez podanie wybranego numeru. Poczekam, dopóki się na coś nie zdecydujesz. Jeśli chcesz, bym nie czekał, a nawijał dalej, wciśnij ESC*. Grundy zrobił krok w tył, kręcąc młynka palcami. Chociaż Dug był nadal nastawiony negatywnie do sprawy, mimo wszystko poczuł zainteresowanie. Stuknął Q. Grundy zszedł niżej i sięgnął po kawałek sznurka leżącego na dnie ekranu. Pociągnął go, rozwinąwszy tym samym drukowany zwój. Wypisano na nim ponumerowane pytania. 1. JAK WYJŚĆ Z TEJ

ZWARIOWANEJ GRY? 2. JAK W NAJKRÓTSZY SPOSÓB ZACZĄĆ GRAĆ? 3. KIM JEST TO STWORZENIE NA OKŁADCE? 4. ĆZY ZWRÓCĄ MI PIENIĄDZE, JEŚLI TERAZ PRZESTANĘ GRAĆ? 5. SKĄD WZIĄĆ LEPSZEGO TOWARZYSZA? 6. JAK WPISAĆ W PAMIĘĆ GDZIE JESTEM, GDY BĘDĘ MUSIAŁ PÓJŚĆ ZROBIĆ SIUSIU, I WSKOCZYĆ W TO SAMO MIEJSCE, GDY WRÓCĘ? 7. DLACZEGO UWAŻASZ, ŻE TA GRA JEST TAKA DOBRA? 8. CZY MOŻNA W NIĄ GRAĆ Z KOLEGĄ?

9. CO DOSTANĘ, JEŚLI WYGRAM? 10. ILE JEST TYCH PYTAŃ? CZY MOŻNA DOJŚĆ DO NICH W KAŻDEJ CHWILI? Dug znowu się uśmiechnął. — Ktoś musiał im je podsunąć, pomyślał. Puknął w 0, które wziął za 10 i zorientował się, że nie napisze dziesiątki, bowiem gdy wciśnie 1, komputer od razu odpowie mu na pierwsze pytanie, wcale nie czekając, aż skończy. Tak właśnie zawsze postępowały komputery. Udawały, że nie wiedzą, czego gracz tak naprawdę chce. A jednak w tle pytania rozbłysła ramka. Grundy ożywił się. — W tej edycji „Towarzysza z Xanth” jest sto pytań. W następnych, gdy

zgromadzimy więcej opinii, może być więcej. Ich listę możesz przywołać, kiedy tylko chcesz, wciskając równocześnie ALT+ENTER. Wywołując numer dwucyfrowy, trzeba przycisnąć najpierw pierwszą, a potem, nie puszczając klawisza, drugą cyfrę. W ten sposób komputer zarejestruje je obie. Ale chyba będzie łatwiej po prostu mnie o to spytać. Zapewne miał rację, lecz Dug postanowił się jeszcze trochę pobawić. Pytania nie zniknęły, tak więc dotknął 1. Grundy znów się poruszył. — By wyjść z tej gry, należy przycisnąć ALT+ESC i wyłączyć komputer. Mam jednak nadzieję, że jeszcze tego nie zrobisz. To nie byłoby

fair. Nie dałbyś nam żadnej szansy. Prawie cię nie znamy. Prawie mnie nie znają, pomyślał Dug. To brzmi tak, jakby oni istnieli naprawdę, zaś ja byłbym pozornym graczem. Zachowują się niezbyt grzecznie. Ale… ale. Zaczyna mnie to interesować. Zobaczmy, jaka jest odpowiedź na numer 2. — By od razu zacząć grać, trzeba wcisnąć SHIFT+ESC. Niemniej jednak usilnie ci to odradzam, albowiem musisz załatwić dużo więcej spraw, na przykład wpisać się na listę. Gdybyś to pominął, zostałbym twoim stałym Towarzyszem. Jak tylko poznasz reguły, możesz natychmiast dać dyla, ale proszę cię, jeszcze tego nie rób!

Całkiem uczciwie. Choć jeszcze nie doszedł do właściwej gry, do tej pory szło mu całkiem gładko. Mógł przeskoczyć w przód i sprawdzić, co tam jest grane, wydawało mu się jednak, że powinien się z golemem trochę liczyć. Dotknął 3. — To stworzenie na okładce to Naga Nada. Najsłodsza i najbardziej pożądana księżniczka z Xanth. Ją też można wybrać na swego Towarzysza. — Grundy puścił do Duga oko. — Nie czas zapytać o innych? Jeśli oczywiście już czegoś o nich nie wiesz. Dug posłusznie wystukał: KIM SĄ TOWARZYSZE? — Tak się cieszę, że o nich spytałeś! — wykrzyknął Grundy. — Tak przecież

nazywa się nasza gra! Tym zasadniczo różni się od innych. W niej nigdy nie zostaniesz sam, nigdy nie będziesz musiał bezradnie zmagać się z losem, raz po raz odgadując, co trzeba w danej chwili uczynić. W niej masz towarzysza, który cię prowadzi. Możesz go pytać, o co tylko zapragniesz. A jeśli on (czy ona, gdy wybierzesz kobietę) nie będzie znał odpowiedzi, powie ci, co przypuszczalnie należy zrobić. Będzie cię ostrzegał, gdy postąpisz źle. Krótko mówiąc, będzie twym prawdziwym przyjacielem. Możesz mu bezgranicznie ufać we wszystkim, z wyjątkiem jednego. Jeśli chcesz się dowiedzieć, co to takiego, stuknij w ENTER. Duga już, już kusiło, by zamiast tego

wcisnąć ESC, lecz połknął haczyk. Nacisnął ENTER. — Mądry chłopczyk! — zawołał Grundy. — Widzisz, ci Towarzysze to zwykle oddani przyjaciele. Lecz jest jedna szansa na siedem, że spotkasz Towarzysza Fałszywego. Będzie udawał, iż jest twoim przyjacielem, lecz doprowadzi cię do nieszczęścia i zguby. Tak więc, gdy przypadnie ci w udziale ktoś taki, musisz być ostrożny i nie możesz brać sobie do serca jego złych rad. Niestety, nie da się w prosty sposób odróżnić fałszywych od prawdziwych, albowiem wyglądają i zachowują się tak samo — dopóki, w jakimś kluczowym punkcie Gry, Fałszywy cię nie zdradzi.

Musisz ich sądzić wedle rad, jakich ci udzielają, i nauczyć się odróżniać dobre od złych. Ale nawet jeśli uda ci się zidentyfikować fałszywego, nie możesz wymienić go na innego. Jesteś z nim bowiem związany do końca Gry. Możesz go poprosić, by sobie poszedł, lecz wtedy zostaniesz pozbawiony przewodnika i prawdopodobnie zje cię smok lub spotka cię jeszcze coś gorszego. Lepiej zatrzymać go przy sobie, a jednocześnie się go wystrzegać. Z fałszywym też można wygrać Grę. Niemniej jednak przychodzi to o wiele trudniej. Golem zamilkł, więc Dug postanowił wypytywać go dalej. — ZAŁÓŻMY, ŻE WYJDĘ Z GRY I

WEJDĘ W NIĄ NA NOWO? — wystukał. — Jeśli spróbujesz opuścić Grę i wrócić, tak by otrzymać nowego Towarzysza, zobaczysz, że topografia Gry się zmieniła, tak więc znów nie będziesz wiedział, czy jest on prawdziwy, czy fałszywy. Nie będziesz też pewny, czy na poprzednio bezpiecznych ścieżkach nadal nie grozi ci żadne niebezpieczeństwo. Jeśli ci dobrze idzie, to lepiej Grę kontynuować. Ale oczywiście zależy to wyłącznie od ciebie. — A więc nie zakaz, a ostrzeżenie! — To go zafascynowało. Czyli że Towarzyszom nigdy nie należy ufać tak do końca! To zapowiada coś, czego

jeszcze nie było — przyprawia o szczególny dreszcz emocji. — Popatrzył na pytania i wcisnął 9. — Ktoś, kto wygra Grę, co wcale nie jest takie łatwe, otrzymuje magiczny talent, którego może używać we wszelkich następnych grach. Nie wiemy, co to za talent, lecz zapewniam cię, że jest niezły. Przyniesie ci wielką korzyść. — To tak jakbym otrzymał darmową przepustkę do kolejnej gry — Dug wzruszył ramionami. Fantasy nigdy zbytnio go nie pasjonowało, więc nie obiecywano mu wiele. Zaczynało go to już nudzić, stuknął więc w 5. Grundy zmarszczył czoło. — Miałem nadzieję, że zechcesz ze mną pozostać. Znam języki zwierząt i

roślin. W ten sposób dowiaduję się tego, czego inni nawet nie są w stanie przewidzieć. — Uśmiechnął się. — Ale wciąż jeszcze możesz mnie wybrać. A oto sześciu innych Towarzyszy. — Wyciągnął inny zwój. Zawierał sześć imion: goblin Goody, zombi–centaur Horacy, dziewczynka–elf Jenny, kościej Marrow, demonica Metria i Naga Nada. Dug rozpoznał ostatnie. Należało do słodkiej istotki z okładki. Nie potrzebował więcej szukać. Podświetlił Naga Nada i na ekranie pojawiła się jej podobizna i dane. NAGA NADA, KSIĘŻNICZKA LUDU NAGA ZAMIESZKUJĄCEGO

XANTH, KRZYŻÓWKI WĘŻY I LUDZI, MOGĄCYCH PRZYBIERAĆ KSZTAŁTY ZARÓWNO JEDNYCH JAK I DRUGICH, A TAKŻE PÓŁWĘŻY I PÓŁLUDZI. DWADZIEŚCIA JEDEN LAT, NIEZAMĘŻNA, INTELIGENTNA, MIŁA, ŁADNA. ZALETY: DOJRZAŁOŚĆ, ZDOLNOŚĆ DO WALKI. WADY: OGRANICZENIA, JAKIE NIESIE TYTUŁ KSIĘŻNICZKI. — Być księżniczką to wada! — Dug musiał się roześmiać. Był na to przygotowany! Taka kobieta za Towarzysza! Co za radocha! Bez wahania przycisnął potwierdzenie wyboru: ENTER. Obraz powiększył się. Teraz Naga

Nada weszła na scenę. — Dzięki ci, Grundy — powiedziała słodkim głosem. Jej słowa właściwie pojawiły się w chmurce, lecz Dug niemalże je słyszał. — No, zabieraj się stąd. Grundy westchnął i odszedł, Nada zaś zwróciła się do Duga i cichutko szepnęła: — Przedstaw się, proszę. Po prostu wpisz swoją charakterystykę i dane tak żebym coś o tobie wiedziała. Pospiesznie wystukał: DUG. PŁCI MĘSKIEJ. LAT 16. A więc jest o pięć lat starsza, pomyślał. Wszystko jedno. To przecież tylko gra.

— No to cześć, Doug — powiedziała. — Jestem pewna, że się dogadamy. — OJEJ! DUG. PRZEZ U, NIE PRZEZ OU — poprawił ją chłopiec. — TO NIE ZDROBNIENIE. NIE NAZYWAM SIĘ DOUGLAS, A PO PROSTU DUG. Przysłoniła usta zgrabną rączką, zaróżowiwszy się lekko ze wstydu. — Och, tak mi przykro, Dug! Zechciej mi wybaczyć! Właściwie, jeśli chciałaby nazywać go Doug czy Douglas, powinien był jej na to pozwolić. W jej ustach brzmiałoby to bowiem wyjątkowo pięknie. — NIE PRZEPRASZAJ — odpowiedział. — NIGDY NIE

ZNAŁEM PRAWDZIWEJ KSIĘŻNICZKI. Gra zaczynała go coraz bardziej wciągać. Warto było w nią pograć. Wcale nie miał zamiaru wyłączać komputera. Teraz, chociaż wiedział, że przegrywa zakład, zależało mu jedynie na tym, by ciągnąć ją dalej. — Na księżniczkach ciąży wiele obowiązków — westchnęła. — Jednak jest mi miło, że to właśnie mnie wybrałeś. Postaram się być dobrym Towarzyszem. — JESTEM PRZEKONANY, ŻE DOSKONALE SPEŁNISZ SWE ZADANIE — napisał, jednocześnie wymówiwszy owe słowa. Rzeczywiście go wciągało.

— Dug, czy mogę udzielić ci pewnej rady? — spytała z wdziękiem. — Jeśli tylko sobie tego życzysz — odrzekł, przebiegając palcami klawiaturę, by nadążyć za tym, co mówi. — Byłoby łatwiej, gdybyś wszedł tu do mnie. Wtedy moglibyśmy się szybciej porozumiewać. Umiesz to zrobić? — Uczyniłbym to z największą przyjemnością — przytaknął. — Ale ty jesteś postacią z ekranu, ja zaś z życia. Była zadziwiająco mądra. Przyznał, że zwracając się do niej jak do kogoś żywego być może zbyt się angażuje, ale w ten sposób dobrze się bawił. — Masz rację. Jednak możesz się do mnie przyłączyć. Ja niestety nie mogę tego zrobić. Przestań robić z siebie

niedowiarka. Przymruż oczy. — W porządku. — Chciał zapomnieć, że to jedynie gra. Zapragnął tę fantazję przeżyć. Osobiście. Razem z tą piękną kobietą. — Wiesz, ekran wydaje ci się płaski, bo patrzysz nań jak na coś płaskiego. Jednak gdy spróbujesz skupić wzrok na czymś, co jest za nim, tak jakbyś przez okno podglądał inny świat, stwierdzisz, że jest zaokrąglony. Zobaczmy, czy ci się to uda! — Zaokrąglony! — Ona sama w sobie była tak krągła, że właściwie nic po za tym go nie obchodziło. Jednakże posłusznie spróbował skupić wzrok na czymś, co było poza nią. Obraz Nady rozmył się. — Chyba jakoś nie bardzo

mi to wychodzi — mruknął. — Widzisz te dwie kropki u góry? — zagadnęła, wskazawszy je dłonią. — Teraz je zauważył. Wisiały tuż nad chmurką, w której widniały jej słowa. — Spróbuj dostrzec trzy. W ten sposób zestroisz się z odpowiednim pasmem. Być może nie przyjdzie ci to łatwo, lecz gdy raz ci się uda, już tego nie zapomnisz. — Okay — Cieszył się, że może napisać odpowiedź, nie odrywając oczu od ekranu. Przymrużył je, starając się dojrzeć owe trzy, a nie dwie kropki. Tak naprawdę nie wierzył, że kiedykolwiek mu się to uda, lecz postanowił zrobić wszystko, by zadośćuczynić jej prośbie. Obraz zamazał się, zaostrzył i znów

zamazał. Dwie kropki zamieniły się w cztery, przesunęły nieco i… przekształciły w trzy. A potem, powoli, pojawił się trzeci wymiar. Dug całkowicie zaniemówił z wrażenia, bo mimo iż nie miał na sobie ani kolorowych okularów, ani żadnego z owych dziwnych urządzeń, w których nachodzące na siebie dwa widoczki stwarzają złudne wrażenie realnego krajobrazu, dojrzał najprawdziwszą głębię. Głębię na ekranie komputera! Jednakże ów ekran istotnie przypominał teraz taflę szkła czy okno, przez które patrzy się na świat. Przed nim, na pierwszym planie stała Naga Nada, za nią rozciągało się porośnięte trawą torfowisko czy bagno, zaś na dalekim

horyzoncie szumiała fantastyczna dżungla. Wyglądało to tak realnie, że aż przygryzł wargi. — Teraz lepiej — roześmiała się Nada. — Nabrałeś kształtów. — Nabrałem kształtów!? — Nie wyobrażam sobie kogoś bardziej kształtnego od niej, pomyślał, lecz niczego nie wystukał. Zamiast tego rzucił bezpieczniejszą odpowiedź. — Niesamowite! Jak to się stało? Uroczo zmarszczyła czoło. — Uwierzysz, jeśli ci powiem, że to magia? Potrząsnął przecząco głową. — Nie wierzę w żadną magię. — To niedobrze. Bo czeka cię teraz drugie, trudniejsze zadanie. Jeśli uda ci się je wykonać, wtedy realnie wejdziesz

w tę grę. — Posądzasz mnie o brak wiary — westchnął. — Naprawdę bardzo chciałbym w to uwierzyć! Jednak pochodzę z Missouri i dlatego, jak to mówią, jestem urodzonym sceptykiem! — Myślałam, że jesteś z Mundanii — odpaliła z zakłopotaną miną. — Z Mundanii? — Missouri to pewnie jeden z waszych mundańskich krajów. — Wiesz, zwykle zanim ludzie w coś uwierzą, muszą to coś zobaczyć. Tak więc jeśli pokażesz mi magię, to chyba w nią uwierzę. Ale inaczej… Uśmiechnęła się, wygięła, zmarszczyła i nagle zamieniła w węża o ludzkiej twarzy.

— Tak wyglądam jako Naga. To moje rzeczywiste kształty. To właśnie dzięki magii przybieram ludzką postać albo staję się prawdziwym wężem. — Przeistoczyła się w poskręcanego pytona, którego gadzie oczka wpatrywały się w Duga. Mimo to nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Dla niego węże mogły być lub mogło ich nie być. Były pożyteczne, więc wolał zostawić je w spokoju. Ten go wcale nie przeraził. Wiedział, że to Nada z fantastycznej gry. Gdyby przypadkiem jakiś potwór się zmaterializował, co z pewnością miało się przydarzyć, gdyby naprawdę zaczął grać, taki gad mógł się mu bardzo przydać. — Gry fantasy muszą zawierać

element magii — przyznał ostrożnie. — Na Mimach rysunkowych takie rzeczy to normalka. Ludzi zmiażdżonych przez parowe walce nadyma się z powrotem jednym podmuchem jak balony i natychmiast wracają do formy. Tak więc w tym wypadku można powiedzieć, że wierzę w magię. Ale w realnym życiu!? Nigdy! Wąż wśliznął się za ekran, wlokąc w pysku damską odzież. Po chwili zza ekranu wyłoniła się Nada ubrana w suknię z dużym dekoltem. — Gdy zawitasz do Xanth, magia zacznie działać. Gdybym zapędziła się do Mundanii, nie mogłabym zmieniać kształtów. Byłabym jedynie bezradnym wężem. — Nachmurzyła się. — Raz mi

się to już zdarzyło. Lecz tu postępujemy według naszych zasad. Gdy tylko uda ci się uwierzyć w magię, będziesz mógł jej doświadczać. — Gdy w nią uwierzę, oszaleję — skrzywił się Dug. — Nie. Znajdziesz się jedynie w innym królestwie. Ale aby grać w tę Grę, nie musisz w nią wierzyć. Nie zapominaj tylko, że tu panują inne prawa. — Dobrze — zgodził się Dug. Jej elokwencja wciąż go bardzo dziwiła. Rzeczywiście przypominała prawdziwą osobę, porozumiewającą się z nim poprzez barierę niewiary. — Jak się w to gra? Znów się uśmiechnęła. Gdy to

zrobiła, torfowisko pojaśniało i rozbłysło tak, jakby ktoś oświetlił je latarką. Głupi techniczny zabieg. Nie zraziło go to jednak. Była tak piękną kobietą, że całymi dniami mógł podziwiać jej uśmiech. Wprowadzę cię tu. Weź mnie za rękę — poprosiła, wyciągając ku niemu śliczną dłoń. Dug sięgnął w kierunku ekranu, sam złapał się za głowę i wystukał: — BIORĘ CIĘ ZA RĘKĘ. Scena jakby urosła. Wydało się mu, że teraz i on jest na bagnach, a przy nim stoi o pół głowy niższa od niego Nada. Jej szarobrązowe oczy świetnie współgrały z warkoczami o podobnej barwie. Odwróciła się ku niemu. Piersi

leciutko zafalowały. Nagle szarobrązowy stał się ulubionym kolorem Duga. — Dzięki Dug. Miło cię tutaj gościć. — Całkiem tu przyjemnie — odpowiedział, odkrywszy, że coraz łatwiej przychodzi mu dać temu wszystkiemu wiarę, przynajmniej w tym względzie. Zdawał sobie sprawę, że w prawdziwym życiu nigdy nie zbliżyłby się do takiej kobiety, mógł więc przynajmniej tutaj to zrobić. Scena najwyraźniej ożyła. Prawie zbaraniał ze zdumienia. — Teraz to bezpieczna, niebiańska równina — oświadczyła. — Ale jak tylko ją opuścimy, zacznie się prawdziwa gra. Pełna przygód i

niebezpieczeństw. Ale ponieważ nie chcę cię dłużej zanudzać… — Nie zanudzasz mnie — szybko przerwał jej Dug. Mogła wystąpić z najnudniejszym na świecie wykładem dotyczącym najnudniejszej z nudnych historycznych sztuk Szekspira (nawiasem mówiąc, określenie to jak ulał pasowało do lekcji angielskiego), a mimo to go urzekać. Wystarczało mu, że jest przy niej i patrzy jak szczebiocze. A to dlatego, iż zdawała się niezmiernie nim interesować. Był pewien, że to jakaś zaprogramowana sztuczka, niemniej jednak szalenie mu się to spodobało. Przypomniał sobie, że przeróżne korporacje stale usiłują zbudować komputer będący w stanie tak

rozmawiać z drugą osobą, by ta wcale nie domyślała się, że ma do czynienia z maszyną. Umieszczałoby się go w zamkniętym pomieszczeniu, tak by nie można go było zobaczyć, i trzeba by odgadywać, kto jest za ścianą: naukowiec czy elektroniczne cacko. Do tej pory żadnemu z komputerów nie udało się podszyć pod żywego człowieka, pomyślał. Ale wkrótce to chyba nastąpi. Poruszającej się po ekranie Nadzie prawie udało się tego dokonać. Wygląda zupełnie jak prawdziwa kobieta i to nie tylko z powodu swych pięknych kształtów. Tak jak się tego spodziewał, znowu się uśmiechnęła. — Dzięki ci, Dug. Muszę być

pewna, że rozumiesz, o co chodzi. W tej Grze bowiem mam doprowadzić cię tak daleko, jak tylko to możliwe, ale jeśli nie zdobędziesz żadnej nagrody, nie będzie w tym mojej winy. Moje możliwości są ograniczone, a każda decyzja należy do ciebie. Mogę jedynie odpowiadać na twoje pytania lub coś ci doradzić. Sama nie wiem, która z dróg wiedzie do zwycięstwa. Ale znam Xanth i będę w stanie poprowadzić cię tak, byś umknął większości czyhających tu niebezpieczeństw. — Przerwała i zerknęła na niego. — Znasz Xanth? — Nigdy o nim nie słyszałem — odpowiedział wesoło. — Nie czytam fantasy. To dla mnie stek bzdur, pełno tam pięknych księżniczek, wstrętnych

goblinów, chodzących szkieletów i dymiących demonów. — Rzucił zestawem zaczerpniętym z listy Towarzyszy. — Przypuszczam, że będę musiał pokonywać góry, rozpadliny i rwące rzeki, walczyć ze smokami ziejącymi ogniem, znajdować magiczne amulety, dzięki którym będę mógł wejść do pełnych skarbów komnat, których strzegą magiczne zabezpieczenia. Sądzę też, że moje szansę są znikome, że zastawiono gęste sieci, że będę musiał zacząć od początku, choć wtedy będę już nieco lepiej wiedział, czego się strzec. Wolałbym zostać tutaj i z tobą porozmawiać. — Spojrzał na jej piersi. Widział je jak przez mgłę, ale oczywiście nie mógł się do tego

przyznać. Podobały mu się szalenie, nie chciał jednak, by spostrzegła, że się im przypatruje. Stał tak blisko niej, że z łatwością mógł zaglądnąć głębiej. Odwrócił oczy. Jeszcze narzuciłaby na siebie jakieś wdzianko i wszystko popsuła! — Zdaje się, że dość dobrze przypatrzyłeś się tej Grze — przytaknęła. Wciągnęła powietrze, a on niemalże ugryzł się w język. — Jednak nie wygrasz jej, tkwiąc tutaj. Tak więc niebawem będziesz musiał przystąpić do działania. Normalnie najrozsądniej najpierw poprosić Dobrego Maga Humfreya o radę. Niestety za jedną Odpowiedź trzeba mu służyć przez rok. Więc jeśli ci to nie odpowiada…

— Masz rację. Nie ma co się w to pakować. Chciałbym cię o coś zapytać. Czy kiedykolwiek kochałaś się w Mundańczyku? Migdaliłaś się z jakimś? — Migdaliłam…? Czy jadłam z kimś orzechy? Możemy ich sobie podjeść, gdy tylko trafimy na właściwy ogród. Roześmiał się. — Chciałem wiedzieć, czy kiedykolwiek chodziłaś z Mundańczykiem. — To z tobą mam chodzić po Xanth, pokazać ci najlepszą drogę do… — Nie… No wiesz, czy robiliście razem coś takiego… Oglądaliście film, jedliście obiad, rozmawialiście… i było wam ze sobą dobrze.

Prawie złączyła śliczne brwi. — Razem wyruszymy na wyprawę, zobaczymy, co Xanth ma nam do pokazania. Będziemy rozmawiać tyle, ile trzeba. Mam nadzieję, że nie będzie to nieprzyjemne. Nie łapała, ale nie dawał za wygraną. — Czy będziemy tańczyć i się całować? Nada popatrzyła na niego. Jej twarz nabrała szczególnego wyrazu. W końcu zrozumiała, o co chodzi! Obawiam się, że nie — oświadczyła. — Jestem tu, by ci towarzyszyć. Nie mam być twoją dziewczyną, a Towarzyszem. Proszę cię, nawet nie próbuj tego robić!

Dug znowu się roześmiał, tym razem jednak tylko po to, by ukryć zakłopotanie. Waliła prosto z mostu. Pewnie gdyby spróbował ją pocałować, zamieniłaby się w węża i pogryzła go na kawałki. — Tak tylko pytam… No więc, co powinienem wiedzieć o tej Grze? — zagadnął, zmieniając temat. Pomyślał bowiem, że warto zagrać chociażby tylko po to, by nie opuszczać Nady. Chwilę później wyśmiał sam siebie. Ta Nada to przecież jedynie jakaś tam postać z ekranu. Przecież nie mógłbym jej nawet dotknąć. A jednak miałem najprawdziwszą nadzieję, że zgodzi się na amory! Ho, ho! Bierze mnie ta Gra! Z drugiej strony, czyż nie

byłoby cudownie, gdyby stało się to możliwe, a ona tego chciała? Jest o wiele lepsza od dziewczyny, którą straciłem na rzecz Eda, pomyślał. Ale ze mnie głupiec! Niepotrzebnie w ogóle próbowałem ją o to prosić. Łudziłem się, że dostanę całusa, choć miała to być właściwie jedynie fikcja. Nada przeszła do sedna sprawy. — To prawie niemożliwe, byś od razu zdobył nagrodę, bowiem nie wiemy, gdzie jej szukać. Jednak trzeba będzie udać się do Dobrego Maga, chociaż nie masz na to zbyt wielkiej ochoty. Mam jednak nadzieję, że jakoś się z nim dogadasz w sprawie Odpowiedzi. Zaprowadzę cię do zamku. Znam drogę. Czyha na niej wiele

niebezpieczeństw i nie wiadomo, co się może zdarzyć, tak więc należy zachować szczególną ostrożność. W Xanth roi się od zaczarowanych ścieżek, lecz chadzają nimi jedynie jego mieszkańcy. My musimy iść na przełaj. — Zerknęła na niego, uśmiechnęła się i ciągnęła dalej. — A to oznacza, że napotkamy góry, rozpadliny, rzeki i smoki, które tak pięknie opisałeś. I być może wcale nie dojdziemy do zamku Humfreya. — Jeśliby się to nam nie udało i wypadłbym z Gry, czy mógłbym znów, następnym razem, wybrać cię na swego Towarzysza? — Oczywiście, lecz wiele więcej bym ci nie pomogła, albowiem napotkałbyś już inne pułapki i zasadzki.

Sądzę, że w takim wypadku lepiej byłoby wziąć sobie jakiegoś innego Towarzysza. Niewykluczone, że spisałby się dużo lepiej. — Czy w kolejnych rozgrywkach będziesz pamiętać, że ja to ja ? — Tak, choć zapewne nie będzie to takie łatwe i przyjemne. Mogę przecież zobaczyć, jak zostajesz pożarty przez smoka, a potem widzieć cię znów żywego. — Dobrze. Postaram się, żeby nic mnie nie zjadło — uprzejmie odpowiedział Dug. — Czy istnieje jakiś dobry sposób na smoki? — To zależy od smoka. Małego jestem w stanie odstraszyć. Ale gdy napotkamy dużego… lepiej się gdzieś

ukryć. — Nie da się ich jakoś odeprzeć? Nie macie jakiejś broni, czegokolwiek? Nie można się jakoś przygotować do tej podróży? — Jeśli jesteś dość mądry, to ją znajdziesz. To jedna z moich kobiecych wad. Nie znam się zbyt dobrze na broni, nie wiem też, jak się nią posłużyć. Jeśli sobie życzysz, możesz mnie zamienić na przykład na centaura Horacego… — Nie, piękne dzięki. Sam spróbuję dać sobie radę. — Dug rozglądnął się dookoła. — Czy jest tu w pobliżu jakieś miasto, w którym moglibyśmy nabyć rynsztunek i inne dobra? To mógłby być nasz pierwszy przystanek. — Jest tu Międzymorski Przysiółek.

Mogę cię tam zabrać. Jego mieszkańcy nie są jednak zbyt przyjaźnie nastawieni do obcych. Radzę ci go ominąć. Tu wszędzie są owoce i orzechy oraz drzewa, na których rośnie ciasto i bułeczki. Zdobycie pożywienia to żaden problem. Przypuszczalnie też znajdziesz coś, czym zdołałbyś się bronić… Jakąś maczugę czy kij. Dug był innego zdania. — Nie. Spróbujmy tam wdepnąć. Kto je tak śmiesznie nazwał? Dziewczyna pochyliła się, by na mule pokrywającym sam środek bagien narysować mapę. Dug ukradkiem zerknął na nią i przezornie zamilkł, albowiem zdawało mu się, że oczy wyjdą mu z orbit. Co tu gadać o trójwymiarowości!

— To ogólny zarys Xanth — oświadczyła. — Jesteśmy tutaj, w pobliżu Przesmyku. Ów przysiółek leży nieco dalej. Wziął swą nazwę od miejsca położenia. Dug oderwał swe zmęczone oczy od jej nagich piersi i ramion i spojrzał na mapę. — To przecież Floryda! — zawołał zdziwiony. — Nazywaj to, jak chcesz. Tędy przebiega główny trakt do i z Mundanii. Dlatego tu najczęściej spotykamy Mundańczyków. Ale to nie twój mundański kraj. To Xanth. O tym musisz pamiętać. Tu wszystko jest całkiem inne niż w Mundanii. — Dobrze! Ruszajmy w drogę!

Wyprostowała się i pokiwała głową. Poszła w kierunku brzegu torfowiska, on zaś widział, jak idzie za nią, albowiem z każdym ruchem otaczający ich krajobraz nieco się zmieniał. To może być ciekawe już przez to, iż wydaje się tak realne, pomyślał. Nie zależało mu na nagrodzie, a jedynie na tym, by nie wypaść z akcji.

2. Moczary Dziewczynka–elf Jenny siedziała w komnacie przeznaczonej dla ewentualnych Towarzyszy nerwowo wymachując nogami i czekając, co będzie dalej. Na jej kolanach, spokojnie pomrukując, leżał kot Sammy. Jenny miała służyć przez rok u Dobrego Maga,

ponieważ zadała mu Pytanie i otrzymała Odpowiedź. Humfrey odesłał ją do demona, profesora Grossclouta Gałgana i tu musiała brać udział w owej dziwacznej grze przeznaczonej dla Mundańczyków. Demon raczy wiedzieć, dlaczego demony prowadziły tę grę, ona jednak była zobowiązana odegrać w niej swoją rolę. Nada została właśnie wybrana przez jakiegoś gracza z Mundanii więc opuściła komnatę, pozostawiwszy w niej demonicę Metrię, kościeja Marrowa, zombi–centaura Horacego, grzeczną goblinkę Goody i ją. Po chwili Nadę zastąpiła następna osoba, kobieta, prawie tak samo piękna jak tamta, o włosach zielonych jak letnie listowie,

odziana w brązowe niczym kora szaty. — Cześć — powiedziała. — Czy to pomieszczenie dla Towarzyszy? Popatrzyli na siebie, lecz nikt nie odezwał się ani słowem. Jenny stwierdziła, że teraz przypada jej kolej, więc odpowiedziała: — Tak. Chodź, przyłącz się do nas. Jestem dziewczynka–elf Jenny. Odpracowuję tu swoją służbę u Humfreya. Kobieta weszła do środka. — Zwą mnie Vida Vila. Jestem boginką. Muszę spłacić pewien dług profesorowi — wyjaśniła i usiadła. — Vida Vila! — zawołał szkielet. — Przecież już kiedyś się poznaliśmy. Jestem kościej Marrow. Parę lat temu

przeprowadzałem przez twe terytorium księcia Dolpha. Vida pokiwała głową. — Od razu pomyślałam, że cię skądś znam, ale niezbyt dobrze rozróżniam szkielety. Dla mnie wszystkie wyglądają tak samo. Ten książę musi już być duży!? — Ożenił się z Elektrą. Mają bliźniaki. — Ojej! — zmartwiła się Vida. Była najwyraźniej zawiedziona, gdyż natychmiast zamieniła się w groźnego niedźwiedzia. Jednak szybko powróciła do swych pierwotnych kształtów. — Miałam nadzieję, że to ja go poślubię, gdy dorośnie. Wiesz, książęta nie rosną na drzewach. Trzeba ich sobie samemu wyhodować!

— A TERAZ SŁUCHAJCIE — zagrzmiał jakiś bezcielesny głos — PORA NA FAŁSZYWEGO TOWARZYSZA. — Przecież już go wybraliśmy — zaprotestowała Jenny. Poczuła wtedy ogromną ulgę, gdy jej nie wybrano. Nie chciała nikogo oszukać. — NIE RÓBCIE MI WODY Z MÓZGU — stanowczo odrzekł głos Należał do profesora Grossclouta, demona odpowiedzialnego za wszystko — ZANIM KAŻDY Z GRACZY WYBIERZE SWOICH TOWARZYSZY, TRZEBA WYBRAĆ Z WAS NOWEGO FAŁSZYWEGO TOWARZYSZA. W TEN SPOSÓB ZACHOWAMY RÓWNOWAGĘ. PAMIĘTAJCIE,

POWIEM O TYM JEDYNIE WYBRANEMU. NIKT INNY NIE MOŻE SIĘ O TYM DOWIEDZIEĆ. NIE WOLNO TEGO NIKOMU ZDRADZIĆ, DOPÓKI NIE ZMIENIMY BIEGU GRY. — Daj spokój, Clout — burknęła Metria. — CZYŻBYM SŁYSZAŁ JAKIEŚ SKARGI? — groźnie zapytał głos. Metria zamknęła buzię na kłódkę, która przeszyła jej wargi na wylot. Była demonicą, więc dobrze wiedziała, z kim nie powinna zadzierać. Mówiono, że profesor przybył z samego Piekła, czy czegoś w tym rodzaju. — TYM RAZEM… SZKIELET. Jenny zamarła. Nie dotarło do niej żadne polecenie. Przebrnęła przez

kolejne wybory. Co za szczęście! Po chwili zerknęła na innych i spostrzegła, że oni też rozglądają się wokoło. Każdy próbował odgadnąć, kogo tym razem upatrzył sobie demon, choć żadne z nich nie mogło tego zrobić. Ryzykowali wszyscy siedmioro, albowiem golem Grundy także był potencjalnym Towarzyszem. Może tym razem padło na niego?! — Patrzcie! Nadchodzi następny Gracz! — zawołała Metria, wyglądając przez okno. Natychmiast znieruchomieli. Musieli być gotowi, na wypadek gdyby trzeba się było przedstawić. Dopóki Gracz o nich nie zapytał, widzieli go przez jednokierunkowe okno.

On? Ona. Okazało się, że jest nim dziewczyna. Wyglądała podobnie jak wszystkie dziewczyny z Mundanii. Jej ręce krążyły nad klawiatury — w taki to niezdarny sposób Mundańczycy obchodzili się z magia — zaś jej oczy wlepione były w szklaną taflę ekranu. Mistrz ceremonii, Grundy, doskonale spełniał swe zadanie. — Cześć! Jestem golem Grundy! Pochodzę z Krainy… — Cześć Grundy! — przerwała mu dziewczyna. — Tak się cieszę, że cię widzę. Jak się miewa Rapunzel? To zbiło z tropu nawet golema. Doskonale. Siedzi w domu, albowiem spodziewa się… — zamilkł. — Czy możesz powiedzieć mi, ile masz

lat? Szesnaście — śmiało odpowiedziała dziewczyna. — Doskonale znam tajniki Konspiracyjego Stowarzyszenia Dorosłych. Chodzę do postępowej szkoły. — Ach tak! — mruknął wciąż zakłopotany Grundy. — Przyszłaś, by zagrać w naszą Grę… w Towarzyszy z Xanth… panienko… — Kim. Wygrałam zawody dla ludzi posiadających talent i otrzymałam nagrodę, pierwszą dyskietkę z nową grą Xanth. Kocham Xanth! Więc oto jestem! — Hmm, może ktoś się pomylił? Właściwie powinnaś dostać drugą. — Drugą! A niech to! A kto dostał pierwszą?

— Jakiś chłopiec. Dał ją swojemu kumplowi, Dugowi. Nie wiedzieliśmy, że pierwszą obiecano tobie. — Właściwie niczego mi nie obiecywano, ale ponieważ gra jeszcze nie jest oficjalnie zarejestrowana, więc pomyślałam… mniejsza z tym. Jestem do tego przyzwyczajona. I tak przeważnie jestem druga. — Posmutniała. Jenny coraz bardziej podobała się ta dziewczyna. Może dlatego, że wyglądała tak zwyczajnie, a była nader niepospolita. Dug był przystojny, lecz jakby pusty. — Dobrze, że nie wybrał mnie na swego Towarzysza — cieszyła się w duchu. — Wywołał Nadę. To jasne! Niejeden mężczyzna rodzaju ludzkiego

by tak postąpił! Ale ona… ta Kim, jest inna… w każdym calu. — A więc wiele wiesz o Xanth… — zaczął Grundy, próbując się pozbierać po tym, jak brutalnie przerwała jego zwykłą przemowę. — Ale czy wiesz coś o naszej Grze? — Pewnie. Wszystko, co trzeba. Muszę wybrać Towarzyszkę. Ona mi resztę dopowie. — Niekoniecznie ona. To może być też on. Jeśli chcesz — dodał Grundy. — Tak się składa, że ja też jestem dostępny. — O rany, Grundy! Doprawdy jesteś cudowny! Znasz język zwierząt i roślin… potrafisz z nimi rozmawiać… ale wolałabym zobaczyć też tych innych… tak na wszelki wypadek.

Okno zaczęło działać w obydwie strony. Kim ujrzała sześciu pozostałych Towarzyszy. — O jest tu dziewczynka–elf Jenny! — zawołała ucieszona. — I kot Sammy! Pisałam do ciębie! — Jenny zrobiło się miło, że ją ktoś rozpoznał. — Ale nie dostałam odpowiedzi. — dokończyła. Jenny poruszyła się. Poczuła się nieswojo. — Nie martw się, dobrze wiem, jak to jest. Masz wiele innych, lepszych rzeczy do roboty. Mówię oczywiście o mundańskiej Jenny. Przedeż nie mogłabym dostać listu z Xanth. — Zamilkła na moment, odwróciła się do Grundy’ego i powiedziała: — Przykro mi, Grundy. Lubię cię. Naprawdę cię lubię. Ale

Sammy potrafi znaleźć wszystko z wyjątkiem drogi do domu, a Jenny to moja ukochana postać. Muszę ją wybrać! Grundemu nie pozostało nic innego, jak się pożegnać. — W porządku — rzucił szarmancko i opuścił porośnięte mchem mokradło. Jenny wstała, przekroczyła próg okna i niosąc Sammy ego, weszła na scenę. Niezmiernie się cieszyła, że to właśnie ona miała być Towarzyszem Kim. Dziewczyna wyglądała na miłą i zaznajomioną z Xanth osóbkę. Oznaczało to także, że nie zostanie Fałszywym Towarzyszem, na czym też jej bardzo zależało. Nie obchodziło jej

na kogo padło tym razem, albowiem Gracz wytypował ją i teraz powinna tylko nim się zajmować. — Cześć, Kim — powiedziała. — Dziękuję, że mnie wybrałaś. Postaram się dobrze spisywać. — Dobrze wiem, że tak będzie — entuzjastycznie zawołała Kim. Chciałabym, żeby to się działo naprawdę… Szkoda, że to tylko poczicwa gra. Ale chyba możesz mi zdradzić pewną tajemnicę… podszepnąć, co zrobić, by trafić do Xanth… — Nooo, nnieezupełnie — pokornie odpowiedziała Jenny. — Powiem ci jednak, jak się do niego zbliżyć.

Najpierw trzeba przestroić oczy. Widzisz te dwie kropki? — Tak. Po chwili, zastosowawszy się do poleceń Jenny, dziewczyna zdołała zobaczyć trzeci wymiar. Ekran przypominał teraz okno, a ona nie była już płaskim obrazkiem, zaokrągloną osóbką. Wyglądało to prawie tak, jakby stała na mokradle razem z Jenny. — Wspaniale! — wykrzyknęła. — Drugie zadanie jest nieco trudniejsze. Teraz należy wyzbyć się sceptycyzmu. Jeśli ci się uda tego dokonać, znajdziesz się w Xanth, albowiem w niego uwierzysz. — Ojej! O niczym innym nie marzę! Dałabym wszystko, by się w nim

znaleźć! Ale gdzieś, w głębi serca, zawsze pozostaje ta przeklęta świadomość, że to nie rzeczywistość, a jedynie gra. Usłyszawszy to, Jenny posmutniała. — Jak mam ją przekonać, że jest odwrotnie, że to właśnie Mundania nie jest tak do końca prawdziwa? — westchnęła. Z tego właśnie powodu Towarzysze mieli przed sobą trudne zadanie. Ludzie po prostu nie potrafili nagle uwierzyć w coś, w co dotąd nie wierzyli. — Cóż, i tak możemy sobie zagrać — powiedziała Jenny. — Dobrze, że chociaż wizualna magia działa. Nie wiem jednak, co jest nagrodą i gdzie jej szukać. Chyba będziesz musiała udać się

do Dobrego Maga i go o to zapytać. Oczywiście, jeśli nie masz nic przeciwko temu. — Przeciwko? Z przyjemnością zobaczę się z Humfreyem. Czy też musiała sama pokonać drogę do zamku? — Obawiam się że tak. — Cudownie! To takie podniecające! Nie mogę się już doczekać! Kiedy zaczynamy? Jej entuzjazm jakoś dziwnie udzielił się Jenny. Ona także miała pewne problemy z zaadaptowaniem się w tej krainie, tak bardzo różnej od Świata Dwóch Księżyców, w którym przedtem mieszkała. Kim jednak była Mundanką, tak więc sama obecność w Xanth musiała dostarczać jej wielu emocji.

— Jeśli chcesz, możemy zacząć od razu. Sammy pomoże nam znaleźć ścieżkę, którą bezpiecznie ominiemy Moczary. Aby sobie wzajemnie nie przeszkadzać, poszczególni Gracze rozpoczynają Grę w różnych miejscach Xanth. Za każdym razem demony umieszczają ich gdzie indziej. Dug na przykład wystartował z położonego dalej na wschód Przesmyku. — Ojej! Jesteśmy w pobliżu Moczarów Bagiennych Ogrów? Czyje zobaczymy? — zawołała Kim. — Nie chcemy zobaczyć żadnego ogra — zaprotestowała Jenny. — Ogry są niebezpieczne. Jeśli się do nich zbliżymy, a będą akurat w niedobrym

nastroju, prawdopodobnie przerobią nas na miazgę, a potem wrzucą do kotła lub zrobią coś jeszcze gorszego. Kim wyglądała na rozczarowaną. — A czy nie moglibyśmy się podkraść gdzieś, gdzie by nas nie zauważono… Tak bardzo chciałabym choć przez minutkę przyjrzeć im się z bliska. Niezmiernie mi na tym zależy. — Masz ci los! — mruknęła do siebie Jenny i oświadczyła: — Słuchaj Kim, chyba naczytałaś się książek o Xanth i przyzwyczaiłaś się, że ich bohaterom nigdy nic się nie dzieje. Co prawda czasem się boją, ale w końcu zawsze wszystko dobrze się kończy. Ty jednak jesteś postacią z innej krainy. Jesteś Graczem. Jeśli ogr cię złapie,

wyrządzi ci krzywdę. Na przykład rąbnie cię w głowę i wypadniesz z Gry. Co więcej, jeśli zagrałabyś w nią ponownie, musiałabyś zacząć od pokonania przeróżnych pułapek, a ogr by b tobie pamiętał. Następnym razem dużo szybciej by się z tobą rozprawił. O wiele trudniej jest grać po raz drugi. Lepiej niech zależy ci na tym, by nie napatoczyć się na ogry. One cię pogrążą, nawet jeśli tak naprawdę nie umrzesz, gdy rozerwą cię na strzępy i zrobią sobie wykałaczki z twych kośd. Jestem pewna, że Sammy znajdzie odpowiednią ścieżkę wiodącą przez Moczary, na której żadnego z nich nie spotkamy. Oto, co powinnyśmy uczynić. — Nie mam zamiaru dać się im

złapać — odpaliła Kim. — Po prostu chcę je tylko zobaczyć, tak abym po powrocie do domu mogła wszem i wobec oświadczyć: widziałam prawdziwego, żywego grającego w Grze ogra. Jeśli nie moglibyśmy robić tego, co chcemy, ta Gra nie miałaby sensu! — Cóż, pomyślałam, że może zechciałabyś ją wygrać i otrzymać nagrodę. — No, mowa! Ale bawi mnie też samo granie. Chcę poznać każdy zakątek Xanth i mieć jak największą radochę. Cieszy mnie już to, że patrzę na drzewa i rozmawiam z tobą jak z kimś żywym. — jest gorzej, niż się spodziewałam — westchnęła Jenny. Kim wiele wiedziała o Xanth,

jednak tak naprawdę wcale nie wierzyła w istnienie owej krainy. Dręczył ją problem podejścia, co z pewnością mogło doprowadzić do jej zguby. Była jednak Graczem i jedynie ona podejmowała decyzje. Jenny mogła tylko jej pomagać i radzić. — Cóż, jeśli dalej nalegasz, to pójdziemy zobaczyć tego ogra — ustąpiła Jenny. — Poproszę Sammy’ego, by znalazł taką ścieżkę, z której dałoby się podglądnąć ogra tak, by on nas nie dostrzegł. Wciąż jednak twierdzę, że to głupi pomysł. — Straszny! — przytaknęła jej Kim. — Ale jednocześnie cudowny. Przygody urozmaicają żyde. Idziemy! Jenny postawiła Sammy’ego na

podłodze. — Znajdź dróżkę, która prowadzi do miejsca, z którego można zobaczyć ogry, ale tak, by żaden z nich nas nie zauważył — powiedziała. — Nie wybiegaj daleko naprzód. Pokaż mi jedynie, gdzie się zaczyna. Nauczyła się tak obchodzić z kotem, by nie musiała nieustannie go ścigać, gdy czegoś szukał. Pewnego razu Sammy puścił się pędem za piórkiem, ona zaś, by go nie zgubić, pobiegła za nim. W ten sposób sama się zgubiła. Tak znalazła się w Xanth, którego nie potrafiła opuścić. Jednak, mimo że tęskniła za swoją rodziną w Świecie Dwóch Księżyców, dość szybko polubiła nowe miejsce. Byłaby zrozpaczona, gdyby

Sammy zapędził się do jakiejś innej krainy, z której nie można by już było powrócić do Xanth. Sammy ruszył do przodu. Jenny chwyciła koniec niewidzialnej linki, którą podarowały jej demony. Dzięki niej mogła zawsze wiedzieć, gdzie znajduje się kot, czuła bowiem, jak ją raz po raz szarpie. Sammy zaś nawet nie wiedział o jej istnieniu. Smycz wyciągała się na dowolną niewidzialną długość, po czym, gdy złapało się kota, kurczyła i stawała niewidzialnie krótka. Tak więc nie trzeba było już gonić za kotem na oślep, by nie stracić go z oczu. Zawsze miało się go w ręku. Jednak wcale nie ułatwiało to sprawy, bowiem kot w trakcie swych

poszukiwań wybierał najkrótszą drogę. Dobrze, jeśli biegła wzdłuż ścieżki, czasem jednak wiodła przez kolczaste krzaki, gałęzie drzew czy rzeki, albo tuż przed nosem drzemiącego smoka. Sammy zmykał nim smok zdążył się obudzić, zaś poruszającą się wolniej, większą i pachnącą elfem Jenny, potwór z miejsca wyczuwał. Tak więc wciąż musiała mieć się na baczności. Tym razem przedzierali się przez gęste, splątane pole kukurydzy. Ziarenka strzelały jak szalone. — O! Małe race! — zawołała oczarowana Kim. — Nie, to tylko pop–corn — wyjaśniła Jenny. — Mam nadzieję, że ten hałas nie zaniepokoi ogrów!

Wtem poczuła, że coś się do niej przykleja. Obejrzała się za siebie. Były to lepkie ziarenka słodkiej kukurydzy. Nabrzmiałe i przejrzałe. Oblepiły ją od stóp do głów. Spróbowała oderwać je od sukienki, lecz topiły się i nie puszczały. — Gdy ganiam za Sammym, zawsze musi mi się przydarzyć coś okropnego! Wkrótce dogoniły kota. Siedział na końcu ścieżki, zlizując z sierści smaczny kukurydziany syrop. Jenny spojrzała na Kim, której tak naprawdę tam nie było. Zamiast niej rozciągało się przed nią kwadratowe, wychodzące na Mundanię okno, za którym, przy klawiaturze, siedziała grająca dziewczyna. Okno zawsze było

w zasięgu wzroku, tak by Gracz mógł widzieć, co się dzieje w Xanth. Posuwało się razem z Jenny. Tak więc łatwo można było zapomnieć, że faktycznie, fizycznie jest się samym. Kim nie mogła wstąpić na scenę, nie osiągnąwszy drugiego stopnia wtajemniczenia, to znaczy nie uwierzywszy w magię. Miało to jednak nastąpić w miarę rozwoju wydarzeń, bowiem w niektóre rzeczy wierzy się dopiero po jakimś czasie. Jenny podniosła kota. Ruszyły ścieżką wiodącą ku przerażającym Moczarom. Nie mogła się doczekać, kiedy opuszczą to przeklęte miejsce. Było tak okropne, że mogło się spodobać jedynie ogrom. Porastały je

powyginane na wszystkie strony drzewa, ofiary ogrzych wybryków. Jedne zawiązane na supeł, drugie splątane niczym precle, jeszcze inne porwane na strzępy. Niemi świadkowie złego humoru mieszkańców tych stron. Ziemia nie wyglądała o wiele lepiej. Mokradło zazdrośnie walczyło z trzęsawiskiem o każdą piędź gruntu, zamieniając się albo w grzęzawisko, albo w błota. Wkrótce Kim i Jenny miały dojść do prawdziwych bagien. Na szczęście ich ścieżka była sucha. Ogry lubowały się w gorszych i tej nie używały. Sammy znalazł bezpieczne przejście. A raczej najmniej niebezpieczne, albowiem tu nigdzie nie było naprawdę bezpiecznie. Minęły parę zwisających z góry lian

zalegających drogę. Jenny otarła się łokciem o jedną z nich. Głośno brzdęknęła. Natychmiast zawtórowały jej inne. Niebawem grały jak z nut, przypominając orkiestrę czy chóry. — Co to? — spytała zdziwiona Kim. — To struny głosowe — wyjaśniła Jenny. — Mam nadzieję, że ogry nie zwrócą na nie uwagi. Jednak, gdy ruszyły dalej, Jenny otarła się o następną lianę. Rozległy się kolejne akordy. Przeszedł ją dreszcz. Ogry musiały słyszeć tę muzykę! — Mamy szczęście — po chwili szepnęła Jenny. — Żaden nie przyszedł.

— Odetchnęła z ulgą, choć dobrze wiedziała, że to jeszcze nie koniec. Powinny opuścić tę okolicę. Po jakimś czasie doszły do olbrzymiego, rozłożystego drzewa, którego pień wyglądał tak, jakby zrobiono go z gumy, zaś gałęzie tak, jakby rosły na nich gumowe pierścienie. Ich koniuszki dotykały cienkich drutów, zwisających z koron innych drzew. Druty cichutko mruczały, zaś tu i tam, raz po raz rozlegały się jakieś trzaski. — Co to za zabawne drzewo ? — spytała Kim. Jenny przyjrzała mu się uważnie. Ukończyła kurs i wkuła całą roślinność Xanth na pamięć. Inaczej nie mogłaby być dobrym Towarzyszem, albowiem nie

potrafiłaby rozpoznać niczego niebezpiecznego czy pomocnego. — To elektryk — odpowiedziała. — Posiada wielką moc. — Nie wątpię — roześmiała się Kim. — Może z niego czerpiemy prąd? Druty dokądś biegną. Lepiej stąd chodźmy. Pole elektryczne może być niebezpieczne. Jenny zerknęła na nią spod oka. Korzenie drzewa rzeczywiście wdzierały się w głąb, tworząc błyszczące pole. Nieco niżej rozciągało się rozlewisko i rosła gęsta druciana trawa. Na kursie o tym nie wspomniano, choć niewykluczone, że przespała ten właśnie wykład. — Pole elektryczne może być

niebezpieczne? — powtórzyła zaciekawiona. — Cóż, nikt tego nie jest całkiem pewien. Ludzie jednak nie lubią mieszkać w pobliżu linii wysokiego napięcia. Tak na wszelki wypadek. Nagle rozległ się przeraźliwy grzmot. Ziemia zaczęła drżeć. — Ogry! — krzyknęła przerażona Jenny. — Pewnie w końcu usłyszały pieśń strun głosowych. Lepiej się schowajmy… w tym drzewie. Wdrapała się na górę. Przed nią podskakiwał Sammy. Obraz łączący ich z Kim wydłużył się. Zaraz potem wyłonił się pierwszy potwór. Był okropny. Nie było w tym nic dziwnego, gdyż w pobliżu ogra trudno znaleźć coś

przyjemnego. Chyba że natrafi się na jakiś szybki sposób zniknięcia mu z oczu. — Ooo! Ogr! — zawołała Kim. — Szszsz! — syknęła Jenny, trzęsąc się ze strachu. Ogry miały świetny słuch. Dzięki niemu potrafiły zlokalizować wszystko, co chciały rozdeptać, zetrzeć z powierzchni ziemi czy rozszarpać na strzępy. — Co one robią? — spytała Kim, zniżając głos. Jenny popatrzyła w dal i zobaczyła całe stado ogrów obydwu płci. Wydawało się, że czegoś szukają. Nagle zauważyły to coś — błyszczącą, uwięzioną w gałęziach piłkę. Jeden z

nich wybiegł do przodu, chwycił piłkę i … poparzył się. Natychmiast wypuścił ją z łap i niegroźnie zaklął. Rosnące w pobliżu trawy spłonęły. Może jednak nie na skutek złorzeczeń, a zetknięcia z ogniem? — Chyba zbierają kuliste pioruny. Chcą pewnie nimi podgrzać kocioł — szepnęła Jenny. — Ogry są za głupie, by własnoręcznie wskrzesić ogień. Przenoszą go stamtąd, gdzie go znajdą. — Kulisty piorun! — wykrzyknęła Kim. — Jak super! — Nie tak głośno — upomniała ją Jenny i zamarła. Jednak już było za późno. Ogr nastawił ucha. — Na ogrze męki! Słychać jakieś dźwięki! — zawył i spojrzał w ich

stronę. — Niech moja skona! Jakaś ona! — dokończył. — Niedobrze! Musimy spływać! — mruknęła Jenny. Mogły jednak uciekać jedynie tą drogą, którą tu przyszły, a tuż obok niej stały ogry. Za blisko. Wielki samiec właśnie ciężko kroczył w kierunku elektryka. Wpadły w pułapkę. Ogr podszedł bliżej i potężną pięścią uderzył w gałąź, na której siedziała Jenny z Sammym. Gałąź niebezpiecznie zadrżała. Wraz z nią zatrzęsło się całe drzewo. Jenny straciła równowagę. Krzyknęła i spadła na ziemię. Niestety ogr nie dał za wygraną. Wysunął wstrętną, owłosioną łapę i

chwycił ją za kark. — Spryt wykazałem! Drzewołaza złapałem! — triumfował, wymachując tak, by inne mogły zobaczyć. — Zostaw ją! — wrzasnęła Kim. — Ona jest ze mną! Usłyszawszy jej głos, ogr rozejrzał się dookoła. Zobaczył Kim. Siedziała po drugiej strome szklanego ekranu. — Co to za szczenię? W pudle pyskuje uczenie! — ryknął i chwycił za ekran. Obrócił go do góry nogami i uniósł na wysokość nosa. Obraz mignął i podskoczył. Scena stanęła na głowie. — Iiii! — pisnęła Kim, ujrzawszy, że włosy zwisają jej w dół. Ogr ponownie odwrócił ekran. Kosmyki Kim

z powrotem opadły na ramiona. — Odwal się od tego ekranu — krzyknęła wzburzona dziewczyna. — Wiem, że ta Gra wymaga dużej dozy wyobraźni, ale to jest po prostu bez sensu! Ogr roześmiał się w głos. — To wrazi do mazi — powiedział, wpychając ekran w lepkie bagienne błoto. — Ojej! — jęknęła Kim, gdy znów ujrzała swój obraz. Z włosów spływała jej woda. — A niech to! Przestań! — Co gruchasz? Ja być kucharz! — zawołał, taszcząc ekran i Jenny w kierunku wielkiego kotła, który ustawiła jakaś ogrzyca. Ogry zdążyły już podłożyć pod niego kulisty piorun.

Mętna bagienna woda zaczynała bulgotać. Jenny próbowała coś wymyślać, ale jakoś jej to nie wychodziło. Od razu wpadły w najgorsze tarapaty! Były jeńcami ogrów! Próbowała ostrzec Kim, prosiła ją, by zachowywała się cicho i spokojnie, lecz dziewczyna niezbyt sobie to wzięła do serca. Teraz chyba chciała naprawić swój błąd. — Do licha! Nie możecie tego zrobić — oświadczyła, pieniąc się ze złości. Zdziwiony ogr przystanął. Najwyraźniej miał zamiar zapytać dlaczego, ale nie potrafił znaleźć odpowiedniego rymu. Zrobił więc głupią minę i czekał. Ogrom zwykle

nieźle to wychodziło. Po chwili jednak mruknął: — Co złorzeczy? Gotowaniu przeczy? Jenny nadal nie potrafiła nic z siebie wydusić. Jako Towarzysz zawaliła na całej linii. Powinna była jakoś odwieść Kim od tego zamiaru, pomimo iż ta nalegała, by tu przyjść. Ale Kim broniła się sama. — Nie możesz nas tak po prostu ugotować. Jesteśmy Graczami. Musicie nas wygrać w zawodach — powiedziała. Ogry, zmieszane, popatrzyły na siebie. Nigdy o czymś takim nie słyszały. A to znaczyło, że nie mogły być całkiem pewne, czy właśnie tak nie należało

postąpić. Jenny także była zaskoczona. — Co to za zawody? — pomyślała. — Ogry wygrają każde zapasy. Są silniejsze. Nieustannie chełpią się swoją brzydotą i siłą. — Taak! Jaak?! — przerwał jej ogr. — To musi być jakaś głupia zabawa — odpowiedziała Kim. — Zobaczmy, kto jest najgłupszy. Ogrom bardzo się to spodobało. Schlebiało im to, że mówiono iż są najgłupsze. Były pewne, że wygrają. — Ustalić reguły, wy safanduły! — zawołał przywódca stada posłużywszy się, jakby określił to ktoś nieco mądrzejszy, pozbawionym logiki, tanim rymem. — To przypomina grę — zaczęła

Kim. — Ty będziesz Dry, a ja będę Pia. To nasze imiona. Teraz musimy znaleźć ich drugą część. Jak to zrobimy będzie wiadomo, kto jest mądrzejszy, a więc kto przegrywa. Ogry zbaraniały. Nie było w tym nic dziwnego. — Cóż ona wyprawia? — jęknęła zdumiona Jenny. — Przecież nie jest głupsza od ogra! Nawet jemu nie trudno byłoby to udowodnić! — Ja Dry! — powtórzył ogr. — Ona Pia! — Zdębiał tak, że przestał rymować. — Ale najpierw nas postaw na ziemi — rozkazała Kim. — Nie można grać, gdy się ma coś w ręku. Ogr postawił ekran tuż przy

parującym kotle, a Jenny ustawił za nim. Jego współplemieńcy przysiedli na zadach i w milczeniu patrzyli, co się wydarzy. Kim przeczesała schnące włosy. — Teraz, na zmianę będziemy się przezywali, dopóki nie znajdziemy czegoś, co pasuje jak ulał. — Jak wiedzieć, co by powiedzieć? — spytał ogr, nie mogąc wyrazić swych myśli za pomocą lepszego rymu. — To ustalą inne ogry — sprytnie odrzekła Kim. — Niech krzyczą, gdy usłyszą jakieś sensowne wyzwisko. Ogry spojrzały po sobie z powątpiewaniem. Ich koleżka wziął to za dobrą monetę. Nie były dość bystre, by dostrzec w czymkolwiek sens, nawet

jeśli zrozumiałyby reguły gry, a tym razem tak się nie stało. — Ja zaczynam. Blas. Czy jesteś w stanie przypasować to jakoś do naszych imion? Ogr zamyślił się. Zrobiło mu się gorąco. Przegrzane pchły zaczęły mu zeskakiwać ze łba. Na próżno! Dalej nie wiedział, co należy zrobić. — Musisz to połączyć. Na przykład ty jesteś Dry–Blas, ja Pia–Blas. — podpowiedziała mu Kim. — Może być? Ogr nadal milczał. Czacha dymiła. Wyglądało to tak, jakby myśli próbowały pokonać jakiś straszny opór. Nie potrafił wyciągnąć żadnych wniosków. Pozostałe ogry także nie były w stanie udzielić odpowiedzi.

Jenny spostrzegła, że imię ogra układa się w słowo. Dryblas. Można by przyjąć, iż jest to przezwisko. Nie było niemądre. — Pewnie dlatego ogry nie mogą go rozpoznać — pomyślała. — Do czego to wszystko ma prowadzić? — Cóż — odezwała się Kim. — Pewnie są do niczego. Teraz twoja kolej. Ogr zadumał się. — Ojej, zaraz spłoną mu włosy! — zawołała Jenny. Lecz gdy tylko pojawiła się pierwsza smużka ognia, krzyknął: — Stop! Bop! — Świetnie! — przytaknęła mu Kim. — Wyzwałeś mnie na pojedynek.

Zobaczmy, co się da z tego zrobić. Ty będziesz Dry–Bob, a ja Pia–Bob. Czy to ci coś mówi? Ogry milczały nadal. Nie wiedziały, co odpowiedzieć, podobnie zresztą jak Jenny. Przezwiska nic nie oznaczały. — Chyba nie da się tego sensownie połączyć — podsumowała Kim, robiąc smutną minkę. — Teraz ja ci coś podpowiem. Nda. Potrafisz coś z tego sklecić? Ogr wreszcie załapał, o co chodzi. — Ja Dry–nda — bąknął. Ona Pia– nda. Wśród ogrów zawrzało. — Drynda! — powtórzyła ogrzyca. — Drynda! Pasuje! — Ojej! — wtrąciła się Kim.

Wyglądała na niezbyt szczęśliwą. — Ułożyłeś dobre słowo! Na dodatek ta dry–nda powinna pewnie być rozklekotana i śmierdząca. Uradowane ogry odpowiedziały jej oklaskami. W końcu pojęły reguły i zaczęły grać. Ale nie Jenny. — Nadal nic z tego nie rozumiem. Dlaczego dzięki tej zabawie ekran nie wyląduje w kotle…? — mruczała, wiedząc, że jeśli wyobrażenie Kim zostanie ugotowane, będzie to oznaczać, że zginęła w ogrzej zupie i wypadła z Gry. Kim zmarszczyła czoło. — Ale czy naprawdę da się kogoś tym obrazić? — zapytała. A widząc zakłopotane gęby ogrów, dodała: —

Nie. Ogry przedyskutowały sprawę i po jakimś czasie przyznały jej rację. Ponownie zaczynał ogr. — Gra Pla — rzucił. — Niech no pomyślę — westchnęła Kim, udając, iż próbuje się skoncentrować. — Tyyy… będziesz Pla–Dry, a ja Pla–Pia. Dobrze? Okazało się że nie. Znowu przegrała. Lecz teraz była jej kolej. Powiedziała: — Głu. Ogr zastanowił się. — Głu–Dry ja… Głu–Pia ona. Zaległa cisza, a potem rozległy się wrzaski. — Głu–pia! — krzyknęła ogrzyca. Po chwili przyłączyły się do niej

inne ogry. — Głu–pia! Głu–pia! — skandowały. Jenny pisnęła. W jej główce zamigotał promyk nadziei. — Chyba ci się udało — westchnęła Kim. — Świetnie to skojarzyłeś. Jestem Głupia! — Ogry natychmiast twierdząco skinęły głowami. — Wciąż jednak nie mamy nic dla ciebie. Czy zechciałbyś jeszcze raz zawalczyć? Ogry nie potrafiły tak szybko skakać z tematu na temat, więc tym razem nie zdołały już nic wymyślić. — Spróbujmy z Mon — zaproponowała Kim. — Co ty na to? . Ogrowi udało się sklecić słowo. — Mondry ja, Monpia ona.

Ogry zaczęły powoli klaskać. Rozpoznały to słowo! — Mondry, Mondry. On Mondry — wołały. — Tak. Dlatego tak się nazywa. Mondry to jego imię. — Mondry! Mondry! Mondry! — powtórzyły ogry zgodnym chórem. Kim ściągnęła brwi. — No to mamy to już z głowy! On jest mądry, ja głupia. No i który z nas jest głupi? — Ona głupia! — odrzekł ogr, zwieszając głowę. — On jest mądry, a ja głupia — powtórzyła Kim. — Jestem więc znacznie bardziej głupia od niego. Głośno jej przytaknęły.

Jenny nagle zrozumiała, o co chodzi. — Kim wygrała! Wygrała, bo jest najbardziej głupia! — krzyknęła. Ogry popatrzyły po sobie. — Jak to możliwe? — spytały. — Wygrała głupie zawody. Musimy ją wypuścić. Lecz gdy tylko Jenny zrobiła pierwszy krok, ogr ją zatrzymał. — Druga rżnie głupa! Z elfa zupa! — wrzasnął, chwyciwszy Jenny za kark. Pomachał nią i skierował się w stronę gorącego kotła. Siedzący jej na ramieniu kot Sammy wydawał się gotowy do skoku. No i masz ci los! Kim odzyskała wolność, ale nie Jenny. A bez swojego Towarzysza w tej Grze nie zaszłaby za

daleko! Co prawda i tak nie zginęłaby w kotle, demony przekazałyby ją bowiem do magazynu postaci, jednak wypadłaby z kolejki. — No to trzeba o nią zagrać — wtrąciła się Kim. — Musimy podać nowe imiona. — Zamyśliła się na moment. — Niech no tylko pomyślę… — mruczała. — Ty jesteś rodzaju męskiego, więc będziesz nazywał się Gent, a ona… Jatka. Można zaczynać? Ogr się zadumał. Nic nie przychodziło mu do głowy, więc Kim ciągnęła dalej: — Ko. — Ko–Gent i Ko–Jatka. W kotle być gratka! — Kogent? — po cichu zapytała

Jenny. — Sądziłam, że ułożyła to tak, byśmy znowu wygrały. Ale tym razem jakoś nic z tego nie wyszło. — Kipi gar, gotowy War — warknął ogr, próbując przechytrzyć Kim. — Hmmm — mruknęła Kim. — No to ty jesteś…War–Gent… — wydusiła niepewnie — a Jenny War–Jatka… Tak jak poprzednio, nowe słowa z wolna docierały do ogrzej świadomości. W końcu załapały. — Wariatka! Wariatka! — krzyknęły. Kim otworzyła usta, udając rozczarowanie. — Ojej! Udało ci się! Masz rację! To wariatka! Najprawdziwsza na świecie! Jenny na szczęście była na tyle

mądra, by trzymać język za zębami. Ogry skinęły głowami, ale gra jeszcze się nie skończyła. Wciąż trzeba było nazwać ich współplemieńca. — Inteli — zaproponowała Kim. Ku zdziwieniu wszystkich i to słówko dało się połączyć w jedną całość. Ale nie z Jatka, a z Gent. Inteligent! Po chwili wahania, musiały przyznać, że znowu przegrały. Nie pozostało im nic innego, jak wypuścić Jenny. Zwyciężczynie spiesznie opuściły bagnisko. — No! Na dzisiaj dosyć! Chyba zobaczyłam więcej, niż chciałam… — wydusiła Kim. Jenny jednak musiała przyznać, że

dziewczyna obmyślając sposób ucieczki, spisała się doskonale. — Niewykluczone, że zostanie dobrym Graczem — powiedziała do siebie. — Jednak przed nami długa droga… Nie wszystkie stworzenia, z którymi przyjdzie się zmierzyć, są głupie!!!

3. Przesmyk Nada nie spodziewała się, że od razu, na początku Gry, znajdzie się w opałach. Wybrał ją bowiem jakiś mundański nastolatek, który od razu poczynił pewne aluzje. A ponieważ nienawidziła męskich przytyków, stwierdziła, iż dostał się jej najgorszy ze

wszystkich możliwych scenariuszy. Mimo to była dobrej myśli. Na domiar złego ów chłopiec nie miał zielonego pojęcia o Xanth i nie wierzył w magię. — Zanosi się na niezły kierat! — westchnęła. Gdy demon, profesor Grossclout po raz pierwszy poruszył ów temat, przedstawił go o wiele romantyczniej. Powiedział, że Klio, Muza Historii zamierza opracować jeszcze jeden tom swych obfitujących w dziwaczne wydarzenia dziejów Xanth, zaś one — demony — mają tę opowieść niejako stworzyć. Ponieważ chciały odwalić kawał dobrej roboty postanowiły umieścić w niej jak najwięcej głównych

postaci. „Pod warunkiem, że mają głowę na karku” — jak się wyraził. Nada nie paliła się do tej zabawy. Prawie w ogóle nie interesowały jej Muzy, a co dopiero demony. Nie miała najmniejszego zamiaru podjąć się grania jakiejkolwiek z głównych ról w jakimś tam tomie opowieści. — Ostatnio, będąc Głównym Bohaterem o mało co nie musiałam poślubić małolata — tłumaczyła. Miała nadzieję, że na jakiś czas dadzą jej spokój i obarczą innych tym niewdzięcznym zadaniem. — Ach tak… Przypominam sobie — odpowiedział wtedy profesor. — Miałaś wyjść za mąż za księcia, mając jedynie do wyboru młodocianego Dolpha i

swego brata Naldo. Ale… ale obaj się już pożenili, a ty nadal jesteś najbardziej pożądaną księżniczką w Xanth. — Zerknął na nią znad wielkich okularów. — Nie uważasz, że dzięki tej roli ktoś znowu ci się oświadczy? Ożyła. Powoli zaczynało ją to interesować. — Oświadczy? — powtórzyła. — Może w tej książce spotkasz jakiegoś nowego, nadającego się na męża arystokratę w odpowiednim wieku? Myślałem, że szukasz takich okazji? Demon wziął ją pod włos. Już prawie dała się na to nabrać. Czas uciekał, najlepsze do zamążpójścia lata mijały.

— Szkoda byłoby przepuścić taką okazję tylko dlatego, że nie zwracam uwagi na to, co się wokół mnie dzieje — pomyślała i spytała. — Nie rozumiem, czemu zajmują się tym demony… Przecież nigdy nie powierza się im takich zadań. Nie obchodzi ich, co się dzieje u ludzi… Chyba że chcą im stanąć na drodze. — Czy przysięgniesz na swoją książęcość, że dochowasz tajemnicy? — zapytał profesor. — Odpowiedź nie jest bowiem przeznaczona dla zwykłych śmiertelników — wyjaśnił. — Jestem nim jedynie w połowie — odburknęła Nada. — Nikt nigdy nie uważał mnie za „zwykłą”. — Odetchnęła głęboko. Zazwyczaj robiło

to swoiste wrażenie na każdym z towarzyszących jej mężczyzn rodzaju ludzkiego. Spoglądali nań wtedy z większą uwagą, a już szczególnie, gdy się przy tym nieco pochyliła. — Jest dokładnie tak, jak mówisz — przytaknął jej Grossclout, ziewając. Bez obciachu demonstrował swą niechęć i obojętność do tego rodzaju magii. Tego tylko było trzeba! Nada zawrzała. Od razu dała o sobie znać jej kobieca ciekawość. — Niewykluczone, że coś w tym jest. Może to coś ważnego? — mruknęła i oświadczyła. — No dobrze. Przysięgam. — To zadanie doskonale nadaje się dla demonów — wyznał profesor. —

Demon Z(I/E)mi usiłuje zawładnąć krainą Xanth. Oczywiście Demon X(A/N)th się temu sprzeciwia. Tak więc obaj ze sobą walczą. Na swój demoni sposób. Urządzają sobie zawody, konkursy niewinności… we śnie. — Przecież demony nie śnią — zaprotestowała Nada. — Bo nie śpią — wyjaśnił Grossclout. — Z wyjątkiem takich bałamutnych dziwaków jak Metria. One po prostu popadają w letarg, drzemią i rozmyślają. Jednak zwykli śmiertelnicy śnią, na czym zresztą królestwo hipnotykw robi niezły interes. Ale potrafią też śnić na jawie. W ten sposób niejako śnią za demony. Gra w Towarzyszy Xanth została opracowana

po to, by wykrzesać z nich właśnie taki sen… sen, w którym zachowywaliby się tak, jakby to wszystko się działo naprawdę. Jeden otrzyma nagrodę, drugi przegra. Ten tom dziejów Xanth ma być poświęcony tylko temu. Dlatego też mniejsze demony wszystko przygotowują, zaś śmiertelnicy grają. Nie wiemy, co Demon X(A/N)th uważa za zwycięstwo, lecz jesteśmy przeświadczeni, iż to nas także w niemałym stopniu dotyczy. — Czy jeśli Demon X(A/N)th przegra, to Xanth zostanie pozbawiony magii? — spytała przerażona Nada. — To także. Tak więc powinniśmy ze sobą współpracować i wierzyć, że nasze zmagania pomogą mu odnieść

sukces. — A co będzie, jeśli niechcący przyczynimy się do tego, że przegra? Profesor skrzywił się. Robił to doskonale, gdyż od lat straszył całe pokolenia — nieszczęsnych studentów Demoniego Uniwersytetu Magii. — To spotka nas wielkie nieszczęście — przyznał takim tonem, że Nada nagle poczuła się jak uczniak. Nie odważyła się zadawać dalszych pytań. Zgodziła się natomiast wystąpić w owej książce. Pilnie uczęszczała na próby, albowiem profesor zapewnił ją, że jakiś mundański Gracz wybierze ją na swego Towarzysza. — Mundańczyk! — krzyknęła przestraszona. — Nie chcę mieć do

czynienia z żadnym Mundańczykiem! Profesor jednak, gdy chciał, potrafił być zadziwiająco przekonywający. — Grey Murphy też jest Mundańczykiem — napomknął jakby od niechcenia. Grey był asystentem Humfreya i Magiem, a Nada nie znalazłszy swojego księcia, mogłaby poślubić Maga. Mieli bowiem podobny status. Księżniczka Ivy oczywiście już omotała Greya, ale to nie miało nic do rzeczy. Grossclout posłużył się takim przykładem, by stwierdzić, że czasem i Mundańczyk jest czegoś wart. — A gdyby tak Demon X(A/N)th przegrał — dodał, jakby czytając w jej myślach. W tym też miał lata praktyki, wciąż bowiem studiował twarze

mających coś na sumieniu studentów. — Wtedy Mundańczycy będą o wiele więcej warci — ciągnął. — Postąpisz mądrze, wiążąc się z jednym z nich. Nada jakoś to przełknęła, jednak stanowczo oświadczyła: — Nie pozwolę mu się dotknąć w żaden typowy dla Konspiracyjnego Stowarzyszenia Dorosłych sposób. Demon zlustrował jej biust. Posiadała jedne z najjędrniejszych piersi w Xanth. — Oczywiście — przytaknął. — Prawdopodobnie i tak będzie na to za młody. — Nieletni! — zatrzęsła się ze złości. Dobrze pamiętała horror dwóch podobnych doświadczeń. — Już to

przerabiałam! — To tylko dlatego, że grami fantasy przeważnie bawią się młodzi chłopcy — uspokajał ją demon. — Mają naście lat i buntują się przeciw światu. Piszą o tym w Wielkiej Księdze Reguł. Nieco się uspokoiła. — Skąd wiesz, że wybierze mnie na Towarzysza? Nie ma innej możliwości? — Pewnie że ma. Będzie was sześciu czy siedmiu. Lecz załóżmy, że jednym z nich byłby twój brat Naldo, a mundański Gracz byłby dziewczyną. Kogo by wybrał? Bez względu na wszystko? — Naldo — odpowiedziała bez wahania. — Jest naprzystojniejszym i najdoskonalszym księciem w Xanth, do

niedawna najbardziej pożądanym kawalerem w tej krainie. — A jeśli Mundańczyk byłby mężczyzną? Nada otworzyła usta, po czym je zamknęła. Zrozumiała, o co mu chodzi, choć tłumaczył to w zawiły, iście naukowo–demoniczny sposób. Tak więc podczas prób demony odgrywały role niesfornych mundańskich nastolatków, nie umiejących trzymać łap przy sobie. Nada nauczyła się odpierać owe ataki, nie ukręcając im głowy, co bez trudu mogła zrobić zamieniwszy się w węża. Profesor ze swojej strony wyraźnie zastrzegł, że to zabronione. Towarzysze nie mogli wyrządzić Graczom najmniejszej krzywdy. Mieli

zadbać o to, by nic im się nie stało, szczęśliwie przeprowadzić ich przez Grę i pomóc w zdobyciu nagrody. — A co będzie, jeśli okaże się, że on jest nie do zniesienia? — ciągnęła Nada. — Czy wtedy będzie mi wolno go posiekać na kawałki? — Nie. Wtedy musisz w jakiś bardziej niewinny sposób powstrzymać jego niecne zapędy. — Nieustanne zakusy mundańskich mężczyzn są znane wszem i wobec. Skromne sprzeciwy na nic się tu nie przydadzą — oponowała. — Zgadzam się. Wymyśl więc coś innego. — Nic takiego nie zrobię! Nie będę brać udziału w tej głupiej Grze!

Profesor zrobił zbolałą minę. — Proszę cię, nie zmuszaj mnie do użycia innych środków perswazji. — Przestań! Nie jestem jedną z twych demonich studentek! Jestem księżniczką! Opuszczam to towarzystwo na zawsze! — Nie mogę się na to zgodzić. — A co mnie to obchodzi? Nie możesz mi rozkazywać! — Niestety mogę! — Tak? A to z jakiego powodu? Chciałabym to usłyszeć! Powiedz mi, dlaczego mam tu zostać wbrew własnej woli? Demon westchnął, wypuściwszy przy tym smużkę dymu. — Pamiętasz, jak razem z Elektrą

zwiedzałaś królestwo hipnotykwy? Skosztowałaś wtedy troszkę czerwonego wina. — Skosztowałam! — przyznała się Nada. — No i co z tego? Chciałam zobaczyć, co to jest. — Każde stworzenie, które popróbuje jedzenia ze Świata Hipnotykwy zostaje niejako z nim związane. Już o tym zapomniałaś? Chcąc ukryć swe prawdziwie nieksiążęce przerażenie, Nada zasłoniła twarz. — Ojej! Zapomniałam — szepnęła. — Tak więc jesteś temu królestwu coś winna. Demonom pozwolono z tego skorzystać. Musisz wziąć udział w tym przedsięwzięciu. Tym samym

pozbędziesz się swego długu. Nada stwierdziła, że się nie wywinie. Profesor nigdy nie dawał nikomu żadnej szansy. Posłusznie wróciła na próbę. Po jakimś czasie nawet jej się to spodobało. Nie nudziła się już tak jak dawniej. Uczyła się bowiem, jak z kobiecym wdziękiem odpierać owe męskie zaloty, nie tracąc przy tym nic z książęcej godności. Umiała sobie z tym poradzić, co oczywiście nie dodawało całej sprawie uroku, ale teraz przynajmniej jakoś była w stanie wszystko to znosić. Dug okazał się właśnie takim typem, z jakimi walczyła. Był wysoki, przystojny, dość mądry i

głupio uprzedzony do magii. Ponadto miał wielką ochotę ją dotknąć. Gdy już wypatrzył ją w szeregu Towarzyszy, od razu zmrużył oczy z podziwu, cmoknąwszy w duchu! Ależ mi się dostało, myślała. Ale jeśli się już z tym uporam, nie będę miała żadnych zobowiązań wobec królestwa hipnotykw. Może ta gra jest warta świeczki? Przybyli do Międzymorskiego Przysiółka. Tego bowiem chciał Dug, posiadający prawo podejmowania decyzji. Pochodzi z Mundanii, dumała. A tam najwidoczniej żywność i broń nie rosną na drzewach. Chciał coś kupić na drogę. Jednakże jak ma zamiar użyć tej swojej

broni, pozostając po drugiej stronie ekranu? Dopóki nie uwierzy w magię, nie będzie potrzebował ani broni, ani pożywienia. Tak długo, jak długo będzie sądził, że to jedynie gra, nie będzie się mógł tu przedostać… a to przynajmniej daje mi pewną przewagę. Może jedynie sobie tam coś gadać… i nagabywać mnie… Hmmm… będzie musiała jednak poradzić sobie z tutejszymi mieszkańcami, gdy ci zauważą szwendający się po okolicy ekran. Nie upłynęło wiele czasu. Podszedł do nich gburowaty wódz i zapytał: — Co piękna księżniczka Nada i magiczny ekran robią w tej zapadłej dziurze? — Chcielibyśmy otrzymać trochę

pożywienia i jakąś broń — przymilnie odpowiedziała Nada. — Idziemy do Dobrego Maga i obawiamy się, że nas ktoś napadnie. — Czemu po prostu nie pójdziecie jakąś magiczną ścieżką? — Nie możemy. Ich magia nas nie ochroni. Postawiono przed nami pewne zadanie… To ma być pewnego rodzaju wyzwanie… — Cóż, nikt wam tu nie pomoże. Jesteśmy złym ludem, nie lubimy przybyszy. Gdybyś nie była taka piękna, już dawno by się wam dostało. — Słuchaj no, bracie… Nie wolno ci się do niej tak odnosić! — rzucił Dug z drugiej strony ekranu, niechybnie pakując ich w tarapaty.

— W porządku, Dug — mruknęła Nada. — Oni nic nam nie zrobią. — Niech no tylko spróbują — pieklił się Dug. Gbur wykrzywił twarz. — Możemy cię do tego zmusić, ty zjawo! Wyłaź z tego wędrującego ekranu. Z przyjemnością damy ci porządnego kopa! — Ojej! Marzę, aby to przeżyć ty… stary capie! Nada robiła, co mogła. Podeszła bliżej, by zakryć ekran swoim ciałem i odciąć uwagę Duga od sceny. — Natychmiast idziemy dalej — powiedziała. — Nie! — wrzasnął Dug, gdy ekran zaokrąglił się, a obraz wioski zniknął. — Podoba mi się twój tyłeczek. Chętnie

bym… — Przy ostatnim słowie coś zaszumiało. Zamiast niego wypowiedział głośne buuu. Najwidoczniej magiczny tłumacz ma jakieś kłopoty z tłumaczeniem. Czyżbym nie dość jasno się wyraził, pomyślał Dug. — Gdyby był w stanie sięgać ręką przez szklaną ściankę i zrobił coś takiego, to zmuszona bym była palnąć go w tę jego niewyparzoną mordkę! — mruknęła. — Coś takiego! Ty podły łajdaku — odpowiedział Gbur, wokół którego zgromadził się już tłum kmiotków, jeden pewniejszy od drugiego. — Myślisz, że jak ukrywasz się w cieniu tej ślicznotki, to możesz mnie wyzywać??

— Nie! Nie! — wtrąciła się zrozpaczona Nada. — On wcale nie chce cię drażnić. On po prostu nic z tego nie rozumie. — Ponownie spróbowała zakryć ekran, uważając przy tym, by nie oprzeć się o niego tyłem. Na nieszczęście zrobiła coś o wiele gorszego. Teraz bowiem Dug zerkał jej w dekolt, zaś zebrani podglądali ją z drugiej strony. — Jasny gwint — zaklęła. — Nie rozumiem tego buuu! — wrzasnął zdenerwowany Dug. Gdy wymawiał ostatnie słowo, znowu coś zaszumiało. Widać KSD zagłuszyła wypowiedziany wyraz. — Niesamowite — zdziwiła się Nada. — Jeszcze nigdy czegoś takiego

nie widziałam. Przecież tu nie ma dzieci… Dug ma szesnaście lat. Właściwie mógłby już zostać członkiem KSD. Powinno się wszystko tłumaczyć. — Ale frajda… Okropnie lubię z bliska podglądać twoje buuu! — dokończył chłopiec. Nada była na siebie wściekła. Odsunęła się od ekranu i skrzyżowała ręce na piersiach. Stwierdziła, że nic tu po niej, i pozwoliła prowadzić im ten zwariowany dialog. — Skoro tego chcą — mruknęła pod nosem. — Wynoście się stąd! — krzyknął przywódca. — Nikt was tu nie prosił. Nawet bez was mamy dosyć kłopotów! — Nie ruszymy się stąd, dopóki nie

otrzymamy broni i pożywienia — stanowczo odpalił Dug. Gbur zrobił sprytną minę. — Czym nam zapłacicie? — zapytał. Dug zamilkł. Nie miał niczego, co można by było przesunąć przez szklaną taflę. Po chwili jednak odrzekł: — Informacją, barani łbie! Co chcielibyście usłyszeć? Jak tu okropnie? Albo jaki masz numer buta? — Nic nam po tym. Musimy jakoś przepędzić stąd niedostatek. Czy możesz coś na to poradzić? — Niedostatek! — zawołał Dug. — Śmiesz twierdzić, że i u was coś takiego istnieje? — Oczywiście! Na dodatek ma coraz większą moc. W końcu nas

zupełnie przytłamsi… Średnio sfrustrowanych zamieni w całkowicie nieszczęśliwych. A to coś nowego, pomyślała Nada. Lecz może dzięki temu wyjdziemy na swoje. — Co to takiego? — spytała. — To taki mąciwoda. Niedostatek wolności. Codziennie zawija do naszej przystani, mąci wodę, kadzi i przydusza nas swym dymem, oczywiście doprowadza nas do rozpaczy. Przy nim w ogóle się nie da rozmawiać! Dlatego cały czas jesteśmy tacy źli. O ile się nie mylę, to w Mundanii taki statek określa się brakiem cenzury*… — Ach! To jakaś krypa — roześmiał się Dug. — Sądziłem, że to coś znacznie

gorszego. — Nie ma w tym nic śmiesznego — odpowiedział wódz. — Naprawdę chcemy się go pozbyć! — Rozbawiło mnie to, bo u nas niedostatek czy brak swobody to coś znacznie poważniejszego. Taaak… Rzeczywiście ma też pewien związek z cenzurą. Usuwa książki z bibliotek czy zataja prawdę o poczynaniach rządu. W niektórych państwach posiada naprawdę potężną władzę. — Właśnie! Z początku wydawało nam się, że jest nieszkodliwy, a nawet, że przynosi nam jakąś korzyść. W pewnym sensie chronił nasze dzieci. Ale zaczął też się wtrącać w sprawy dorosłych… Najpierw zaopiekował się

paroma osobami, potem całą rzeszą ludzi, wreszcie zainteresowały go i inne rzeczy. Prawie całkiem nas zniewolił. Jesteśmy jednak za słabi, by się go pozbyć. Dug zamyślił się. — Okey! To chyba istotnie poważny problem. Nie lubię cenzury. Chcę sam decydować o tym, czego słucham czy co czytam. Domyślam się, że wy także… — Oto i cała prawda! — gorzko przytaknął Gbur. Nada dalej nie rozumiała, o co chodzi. — Czemu po prostu nie poprosicie go, by odpłynął? — spytała. — Powinniśmy to byli od razu zrobić — wyjaśnił. — Lecz daliśmy się

nabrać. Przystaliśmy na jego propozycję. Twierdził, że dużo skorzystamy, że zapanujemy nad całym światem. Głupstwa! Przekonaliśmy się o tym na własnej skórze. Jest tu wiele niedo– statków. Niektóre, gdy im przygadamy, odpływają. Ale ten, choć z pozoru wydaje się całkiem miły, w rzeczywistości jest z nich wszystkich najgorszy. Ustanowiwszy kontrolę nad nami, już nie odchodzi. — Czy on się jakoś nazywa? — zapytał Dug. — Ta przeklęta łajba to Fanatyk. Gdybyśmy padli ofiarą innych, Polityka czy Literata, Pruderii czy Socjalnego bylibyśmy w stanie dać dyla. One dość

łagodnie traktują swych poddanych. Ale nie on. Ten niszczy nasze poglądy, nie toleruje innych przekonań i wiary. Uśpił naszą czujność. Zwiódł nas wizją dobrobytu. Cały czas plujemy sobie w brodę. Troszczyć to się troszczy, ale wyłącznie o siebie, a nie o nas. Dug twierdząco pokiwał głową. — Tak! To chyba jest pierwsze zadanie tej Gry. Coś, z czym muszę się uporać, nim ruszę dalej. Pomogę wam pozbyć się tego mąciwody. Jeśli tego dokonam, czy potraktujecie to jako zapłatę za towar? Gbur zapomniał się rozgniewać. — Za to, by pozbyć się tego przeklętego, kadzącego portokrążcy damy, co tylko mamy — odpowiedział.

— Umowa stoi! — zawołał Dug. — No to do roboty. Jak on działa? Czy dym, który wydziela, śmierdzi, czy też przypomina kadzidło? — Ledwie pachnie. Ale tam, dokąd się dostanie, ogarnia wszystko co uzna za groźne. To purytański statek. Przy nim nie mógłbyś nawet wspomnieć o jakichś tam buuu czy buuuu. — Człowiek odwrócił się i splunął, wściekły, że nie może wymówić właściwych słów. — To oczywiście rujnuje nasze połowy, budownictwo, utrudnia kontakty towarzyskie, a nawet rozrywkę, ponieważ czasem nie sposób oddać realizmu męskich rozmów bez użycia buuuu czy uwieść dziewczynę bez wspomnienia o buuuu, czy też rozegrać

partyjki kości, nie wykrzykując buuuu. — O rany! — jęknął Dug. — Czy to dzięki niemu te wyrazy tłumaczone są jako buuuu? Mężczyzna zdziwił się, usłyszawszy swe własne słowo. — Chyba tak. — Ojejku! Wygląda na to, że dałeś się zwariować! Ale nic to. Nikt nie lubi, jak mu kadzą. Bycie na cenzurowanym to też wątpliwa przyjemność. — Jasne! — już nieco łagodniej zagrzmiał Gbur. — Wielu to nie przeszkadza. Zresztą z początku kadzenie cię bierze. Myśleliśmy, że udoskonalimy nasz język. Zakładaliśmy jednak, że zrealizujemy pragnienia, ale okazało się, że zamiast tego on nami realizuje swoje.

Notabene nie tyczy się to jedynie języka. To był dopiero wstęp. Wkrótce potem zaczął kontrolować nasze czyny, a w końcu i myśli. Nie byliśmy w stanie od niego uciec. Co gorsza, jego prawa zataczały coraz większe kręgi. Początkowo zabraniał nam jedynie kląć, teraz nie można nawet powiedzieć buuu. Dug ponownie pokiwał głową. — Chyba kapuję — mruknął. — Czytałem o tym na wychowaniu obywatelskim. Jak nazywacie psy rodzaju żeńskiego? — Buuu. — Tak myślałem. Wkrótce będzie miał wpływ na całe wasze życie. Cenzorzy bowiem rosną w siłę tylko po to, by zaprowadzić swoje własne rządy.

Nie zależy im przy tym, by ich prawa miały jakikolwiek sens. Nie o to im chodzi. Wymagają po prostu, by ich słuchać. I tyle! W końcu nie będziecie mogli zaczerpnąć powietrza, nie zakrztusiwszy się jego dymem. Nie będzie po co żyć. — Właśnie. Już nas przydusza. Zebrani mu przytaknęli. Paru zaczęło kaszleć. Nada otworzyła oczy ze zdumienia. — Niesamowite! — szepnęła. — Dug się z nimi dogadał. Zrozumiał ich problemy. Może go źle osądziłam? — W porządku. Czego trzeba, żeby się go pozbyć? — Ooo, to trudne zadanie. Dlatego też sami nie możemy tego zrobić. Lecz

być może komuś z zewnątrz, nie przytrutemu jeszcze tymi wyziewami, uda się tego dokonać. Musisz znaleźć jakieś wyjście. — Właśnie o to pytałem — tłumaczył mu Dug. — Jakie? — Magiczne. Do wyprowadzania cenzorów w pole. Tylko w ten sposób będziesz w stanie go przygasić. A wtedy przestanie kadzić. Jedynie tak można ich pokonać. Nie będzie już parował i dymił. Nie będzie już nam przeszkadzał i pewnie odpłynie. Dug wykrzywił usta. Nada doszła do wniosku, że wciąż nie bierze tego wszystkiego zbyt serio, lecz postanowiła nie wtrącać się do rozmowy. — Gdzie go szukać?

— Za korytem. — Aha! To znaczy nie tu, gdzie dostał się do koryta… — Musisz je zabrać i tu przynieść. — Spróbuję. Powiedz mi jeszcze, gdzie go szukać. Jak daleko do tego koryta… — Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że trzeba znaleźć wróżkę… z Tarczy. — Starczy? — Dug nie mógł go zrozumieć. — Czego starczy? — Wystarczy ją przekonać, by ci je dała, a cała ta sprawa dobrze się skończy — ciągnął Gbur. — Dobrze. Gdzie ona jest? — Tam — odpowiedział Gbur, skinąwszy ręką. — No to do dzieła! — z miejsca

zawołał Dug. — Wrócę tu za jakiś czas! Nada nie umiała pojęcia, czy znajdą owo koryto albo chociaż wyjście i wróżkę z Tarczy. — Lepiej dokądś iść, niż się z nimi kłócić — westchnęła, ruszywszy we wskazanym kierunku. Ekran poczłapał za nią. Wkrótce ujrzeli schludne, ładne korytko. Było koloru jasnego nieba. Gdy jednak podeszli bliżej, odsunęło się tak daleko, że nie mogli go dosięgnąć. — Zaczynam rozumieć, czemu kmiotki nie były w stanie go zdobyć — powiedział do siebie Dug. — Udowodnimy im, że jesteśmy mądrzejsi. Zajdziesz je od tyłu, a ja zapędzę je w twoje ramiona.

W odpowiedzi Nada zamieniła się w małego węża i wypełzła z sukienki. Po chwili zorientowała się, że nie należało tego robić. — Jak się teraz ubiorę, by Dug mnie nie zobaczył? — jęknęła. — Księżniczki nie powinny się obnażać przed byle kim. A już szczególnie, gdy tym kimś jest Mundańczyk. No, ale stało się. Później będę się tym martwić. Szybko pomknęła przez trawę i wślizgnęła się w krzaki. Krążyła, dopóki nie ustawiła się z tyłu koryta. Miała już zacząć się zmieniać, gdy… z przerażeniem przypomniała sobie, że będzie goła. Nie mogła jednak pochwycić korytka inaczej niż rękami, tak więc znowu wślizgnęła się w krzaki.

Podpełzła do kępy kocanki, zmieniła w dziewczynę i zerwała koc. Położyła się, ukryła i zamieniła w węża, trzymając koc w pobliżu, tak by go mieć pod ręką, gdy ponownie przybierze ludzkie kształty. Ekran razem z Dugiem natarł na koryto. Zaczęło się z nim droczyć i cofać. Tym samym jednak wpadło na Nadę. Ta się natychmiast przeobraziła, jedną ręką chwyciła za bok korytka, a drugą za koc. — Mam je! — krzyknęła w nieksiążęcy sposób. Korytko podskoczyło, ale nie mogło się uwolnić. Szamotało się przez moment, lecz w końcu dało za wygraną. — Wspaniale! — pochwalił ją Dug,

pędząc razem z ekranem przez łąkę. — Teraz razem z nim możemy obejść cenzurę. — Poczekaj — krzyknęła Nada. — Zaraz wrócę. — Pobiegła po suknię, weszła za nader piękne, rozłożyste drzewo i wkrótce zjawiła się w swym normalnym, człowieczym stroju. Uważała przy tym, by nie wypuścić koryta z rąk. Dobrze bowiem wiedziała, że ponownie się do niego nie dorwą. Podeszła do Duga. No, jakoś wyszłam z tak trudnej sytuacji. W przyszłości jednak powinnam być o wiele bardziej ostrożna, pomyślała. Szli dalej. Nagle zauważyli śnieg. Pokrywał ścieżkę i sięgał aż do

rosnącego po bokach lasu. — Coś jest nie w porządku — mruknęła Nada. — W Xanth jest ciepło. Śnieg pokrywa jedynie zbocza gór. Czasami zdarza się zamieć. Ale nie teraz, a poza tym wcale nie jest zimno. — Może to nie jest śnieg. Może to coś tylko tak wygląda? — wtrącił się Dug. Przykucnęła i dotknęła tego czegoś ręką. Było zimne i jakieś lepkie. Oblizała palce. — Niebo w gębie! — krzyknęła zdziwiona. — Co? — Niebo w gębie — powtórzyła, wskazawszy wpierw w górę, a potem na swoje usta.

— W gębie? Ach rozumiem. Skąd to się tutaj wzięło? — Nie wiem. Może skądś spadło? Patrz wygląda, jakby topiło się i płynęło… — Może da się to obejść? — Albo przynajmniej przez to przejść. — Westchnęła. Jej trzewiki przywarły bowiem do kleistej mazi. — Wydaje mi się, że spływa z czegoś przed nami. Gdy szli, lody (gdyż tak to ochrzcił Dug) stały się zimniejsze i twardsze. Już w nich nie grzęźli. Za to zrobiło się zimno, czym jednak Dug w ekranie zbyt się nie przejmował, bo unosił się nad ziemią. Nada jednak prawie zesztywniała.

W końcu wypatrzyła drzewo, na którym rosły buty. Zerwała parę ciepłych botków i zaraz obuła nimi stopy. Owinęła się kocem. Teraz było jej cieplej. Mimo to miała nadzieję, że wkrótce zejdą z tej zmarzliny. Po jakimś czasie doszli do zamku zbudowanego z przezroczystych kostek cukru. W ładnych oknach iskrzyły się cienkie tafle lodu. Nie był duży, chyba dlatego, że wokół nie było wystarczająco wiele słodkich lodów. — Być może ten, kto tu mieszka, wszystko nam wyjaśni — powiedziała Nada, podchodząc do czekoladowych drzwi. Zapukała i zauważyła, że przed nimi znajdują się jeszcze jedne,

przezroczyste wrota, w których zamontowano wielkie oko. — Kim jesteście? — wrzasnęło. — Nazywam się Nada Naga. Jestem Towarzyszką Mundańczyka Duga, który jest Graczem w tej Grze. Próbujemy odnaleźć Wróżkę z Tarczy. Czy czasem tu nie mieszka? Oko mrugnęło. — Nie. Ale to daleko stąd… Nie dojdziecie tam, dopóki nie rozmówicie się z panią tego zamku — wykrzyczało. — Kto to taki? — spytała sztywna z zimna Nada. — A któżby inny… Królowa Śniegu! — wrzeszczało lodowe oko, tak jakby tylko w taki sposób mogło prowadzić ów dialog.

— Czy możemy się z nią zobaczyć? — spytała Nada, z trudem powstrzymując dreszcze. — Teraz jej tu nie ma — oko porozumiewawczo mrugnęło. — Jest tu jedynie jej odbicie. Wygląda tak samo jak ona. — Da się z nim porozmawiać? — Z odbiciem? — dopytywał się Dug. Oko zrobiło oko. — A co w tym śmiesznego? — powiedziało. Dug wspomniał kmiotków. Przypomniał sobie, że byli nader drażliwi i postanowił zmienić taktykę. — Sam jestem odbiciem. Odbiciem ekranu — odpowiedział. — Ten dzieciak ma główkę nie od

parady — pomyślała Nada. Oko zmiękło. — Rozumie się — mruknęło i odwróciło się w oczodole tak, jakby chciało zajrzeć za drzwi. — O Pani! — wrzasnęło. — Jakaś słodziutka panienka chce się z tobą zobaczyć! — Masz ją na ekranie? — zapytał czyjś głos. — Tak! Razem z nią jest jakieś odbicie. — Czy zostali dobrze nastraszeni? — Dziewczyna trzęsie się i szczęka zębami. Drżąca z zimna Nada postanowiła nie prostować powyższej informacji. — Wprowadź ich do narożnej komnaty i poczęstuj się rożkiem. Drzwi

otworzyły się. — Śledźcie mnie wzrokiem i idźcie za mną — rozkazało oko, rozglądając się po sali. Spojrzenie znaczyła przerywana kreska. Pierwsza weszła Nada, a zaraz za nią ekran. Gdy oglądnęła się za siebie, zobaczyła toczące się odbicie lodowego oka. Okazało się, że narożna komnata ma kształt wielkiej kuli. Nie było w tym nic dziwnego. Na środku stała stara kobieta odziana w śnieżny całun. — Jestem podstarzałą Królową Śniegu — oświadczyła. — No jasne. Nie może się przyznać, że ma odbicia. Udaje prawdziwą — szepnęła księżniczka i głośniej dodała:

— Nazywam się Nada Naga, a to.. — Wiem, słyszałam — przerwała jej zniecierpliwiona królowa. — Szukacie Wróżki z Tarczy. Jednak zanim was do niej skieruję, musicie coś dla mnie zrobić, bo inaczej zamienię was w lepki topniejący śnieżek albo w marznącą kaszkę. — Co takiego? — powiedział Dug. — Przede wszystkim chciałem się z tobą zobaczyć, Pani… — zamilkł, albowiem odbicie Królowej Śniegu uniosło w górę zimny palec. Wyglądało na to, że zamierza rzucić jakieś zaklęcie. — Czego pragniesz? — zapytał szybko. — Oczywiście nowego smaku lodów. Takiego, o którym nikomu się nigdy nie śniło. Co tam macie?

Nada zesztywniała. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Dug znowu przyszedł jej z pomocą. — Nic prostszego. Co byś powiedziała na mrożony suflet ze szpinakiem? Mogłyby go jeść dzieci, które nie cierpią tej jarzyny. — Wspaniale! — zawołała królowa. — Uwielbiam krzywdzić dzieci. Zaraz coś takiego uwarzę. — Tylko nie każ mi tego jeść — mruknął chłopiec. — Czy teraz już możemy pójść do Wróżki z Tarczy? — Jasne! Idźcie uczciwą drogą — przykazała, wskazując jakieś drzwi po drugiej stronie komnaty. Otworzyli je i znaleźli się na zalanej słońcem zielonej murawie. Nie było na

niej krztyny śniegu. — To przecież pole golfowe — rzekł zdumiony Dug. — Przypomina dobrze przystrzyżony trawnik — dodała nie mniej zdziwiona Nada. — To pewnie ta uczciwa droga. Jak na to zwariowane miejsce jest faktycznie bez skazy. — Ale co to ma wspólnego z wróżbą? Dug zerknął na nią zza ekranu i wzruszył ramionami. — To pewnie jakaś gra słów. Ten cały Xanth byłby całkiem znośny, gdyby nie te głupie dwuznaczności. — Wymyślamy je dla krytyków — wyjaśniła. — Nie łapią pomysłowych

kalamburów, a świadomość, że im coś umyka, doprowadza ich do szału. — Tak. Widzę, że znasz ich doskonale — przytaknął jej Dug. Wędrowali. Nadzie zrobiło się cieplej. Mogła zdjąć z siebie koc i buty. Na wszelki wypadek wzięła je z sobą. Po jakimś czasie natrafili na coś w rodzaju wystawy czy też targów, na których wystawiono różne rzeczy na pokaz. — Jakiś jarmark? — spytała Nada. — Trzeba podejść bliżej. — Niemożliwe. Nie da się uczciwie handlować. Pośrodku pomysłowego targowiska stał stragan Wróżki. Miał kształt tarczy. Zasiadała w nim jasnowłosa, piękna

niewiasta o smutnej twarzy. Z tyłu pobłyskiwały iskrzące się skrzydła. Gdy podeszli bliżej, Nada spostrzegła, że wróżka nie była kobietą, lecz mężczyzną o tak delikatnych rysach, że z daleka można było go wziąć za kobietę. Sprzedawał najprzeróżniejsze karafki z różnobarwnymi płynami. — Czy jesteś Wróżką z Tarczy? — niepewnie spytała Nada. — Co ci, wężowy ogonku? Nie umiesz czytać? — burknął, wskazując na napis: WYJŚCIA. Dla wszystkich WYSTARCZY. — Słuchaj no, ty skrzydlate indywiduum, nie odzywaj się do niej takim tonem! — A czemu, szklany móżdżku?

— Bo to śliczna i dobra osóbka. A poza tym stara się dobrze pracować, ty zniewieściała ważko. Coraz bardziej mi się ten Dug Mundańczyk podoba. I nic nie mogę na to poradzić, przyznała Nada w duchu. — Tobie natomiast brakuje każdej z tych cech, ptasi móżdżku — odparł mężczyzna. — Czego chcecie? — Interesuje nas magiczne wyjście — powiedział Dug. — Dajesz nam je i się zmywamy. — Co mi za nie dasz, skazańcu mroków? Dug zamilkł. — Wet za wet, co? — mruknął po chwili. — To nie tu. To dostaniesz w następnej budzie.

Popatrzyli, co w niej sprzedają. Na ladzie siedziały nagie do pasa nimfy. Właśnie szedł ku nim jakiś człowiek ciągnący za sobą wielki wór z napisem WET–ERANKI. Jednak Dug przyglądał im się ciekawie. Zerkał to tu, to tam, lustrując to jedną, to drugą. — Nie zapominaj, po co tu przyszliśmy — upomniała go Nada. Z całego serca pragnął o tym pamiętać, lecz nie bardzo mu to wychodziło. — Co to za jedne? — zagadnął ją po chwili. — Nie wiesz? To wysłużone nimfy. Bezmyślne stworzenia. Żyją jedynie chwilą. — Ach! Jakież to muszą być chwile

— westchnął chłopiec. — Jeśli kogoś rajcują cielęce igraszki — docięła mu Nada. — Yhm — przytaknął, zdając się nie wyczuwać jej zgryźliwego tonu. — Tak. Idealnie do nich pasujesz — odezwał się mężczyzna. — Co jest grane? — mruknął do siebie Dug i głośno spytał: — Co ci, ty starczy łepku? Nigdy nie słyszałeś o takich zabawach? — Owszem. Ale może już wystarczy. — Och! Tu cię mamy. Z Tarczy: Wystarczy! To twoje imię! Dobrze. Co mam ci dać w zamian? — Chcę, by przestano mnie błędnie osądzać.

— Nie potrafisz sam znaleźć wyjścia z tej sytuacji? — Moje sprawdzają się jedynie u innych. Dug zamyślił się. — A kto cię błędnie osądza? — zapytał po chwili. — Ludzie wciąż mówią, żem wesołek. Przecież widzisz, że nie mam z nim nic wspólnego. Pragnę, by wreszcie uznali moją naturę. — Niech powtórzę. Uważają, że jako wróżka jesteś sympatyczny i miły, czy tak? — Tak. Myślą, że wszystkie wróżki to radosne, słodkie istoty. Dug wydął usta. Jego twarz nabrała filuterno–sprośnego wyrazu.

— Może lepiej pominąć to milczeniem — powiedział. — Mógłbyś mi jeszcze raz powiedzieć, co tam masz na zbyciu? Dug mógł wyczytać to z szyldu, nadal jednak nie potrafił oderwać oczu od nimf. — Wyjścia. — Zmień na wytrychy. Ostatecznie to też klucze do zagadki. — Czy to coś da? — Niewykluczone. Mężczyzna popatrzył na niego z powątpiewaniem. Nadę ogarnęło dokładnie to samo uczucie. — Jak taka nieznaczna zmiana może wpłynąć na czyjś sposób myślenia? — Ano może — ciągnął Dug

dotykając szyldu. Litery zamigotały. Teraz głosił: WYTRYCHY. Dla wszystkich WYSTARCZY. Do straganu podszedł jakiś nobliwy pan. — Czym handlujesz? — uprzejmie zapytał. — Nie ma tu nic dla ciebie, koczkodanie — odburknął sprzedawca. — Co za gbur! — zagrzmiał mężczyzna i odszedł. Wystarczy otworzył usta ze zdumienia. — To jakaś magia! — wydusił. — Tak. Przekonali się, że jesteś wręcz odpychający. No więc, co z naszym wyjściem? — Weź, które chcesz — mruknął mężczyzna z niechęcią.

— Bierz pierwszą lepszą karafkę z magicznym płynem — powiedział do Nady Dug. Podniosła ładną karafkę wypełnioną purpurową cieczą. Wyciągnęła korek i wlała jej zawartość do koryta. Gdy odstawiła ją z powrotem na ladę, w karafce coś zabulgotało i po chwili ponownie pojawił się w niej magiczny eliksir. — Dzięki! — szepnęła. — Zasłużyliście na to — z kwaśną miną odrzekł mężczyzna. W tym momencie zerknęła na korytko. Było puste. — Czyżby Wystarczy z Tarczy nas oszukał, pomyślała. Zaczęła coś mówić, lecz Dug dał jej znać, by milczała, a sam

zapytał, jak sądził, niezmiernie grzecznym tonem: — Czyżby zaszło jakieś nieporozumienie? Chyba dość jasno przedstawiliśmy warunki umowy? — Jest ważny do stu dni — tajemniczo odpowiedział Wystarczy machając ręką na pożegnanie. Zrozpaczona Nada rozglądnęła się dookoła. Zobaczyła parę studni, których wcześniej tu nie widziała. — Chyba jest w którejś z nich! — zawołała. Podeszli bliżej. Było ich pięć. Oznaczono je cyframi 1, 2, 3, 4 i 100. Jedna z nich musiała zawierać magiczny płyn, którego tak usilnie szukali. Dug uśmiechnął się.

— Mam! — krzyknął. — Sto. Jest ważny do stu dni! — Tak! Masz rację! — przytaknęła mu oszołomiona Nada. Podeszli do studni oznaczonej cyferką 100. Stała nieco dalej od pozostałych. — Niegłupie — mruknął dumny z siebie Dug. Przy studni stu dni zwisało przywiązane liną wiadro. Nada spuściła je w dół. Zachlupotało. Wyciągnęła je w górę. Było wypełnione purpurową cieczą, podobną do tej w karafce, którą wcześniej wybrała. Przelała ją do koryta. Tym razem nie wyparowała. — Całe szczęście! — odetchnęła ucieszona. — Mam nadzieję, że starczy nam

tego, co dał Wystarczy. Wrócili tą samą drogą, którą przyszli. Doszli do zamku Królowej Śniegu. Gdy tylko go minęli, wkoło rozpętała się zamieć. Nada zapomniała zabrać ze sobą botki i koc, więc znowu zrobiło jej się zimno. — Wypróbuj magiczny płyn. Może w ten sposób znajdziemy jakieś wyjście! — zaproponował Dug. Nada zanurzyła palec w korycie, wyjęła go i strzepnęła czerwoną kropelkę na śnieg. Poskutkowało. Zamieć natychmiast ustała. Przed nimi wiła się ścieżka. — Zaczynasz rozumieć, jak działają rzeczy w Xanth — pochwaliła go ucieszona. — Zawsze wszystko pojmowałem w

lot — zażartował chłopiec. — Teraz zrozumiałem prawa nonsensu. Nie pozostaje mi nic innego, jak je stosować! No tak. Pochodził z Mundanii, był młody, miał tupet, ale posiadał też pewne zalety. Wrócili do Międzymorskiego Przysiółka. — Mamy wyjście! — oświadczył Dug. — Gdzie ta łajba? Przywódca poprowadził ich na południe, do portu. Przy nabrzeżu stał duży, brzydki niedostatek. Na dziobie i rufie wisiały wielkie łańcuchy, na których zawieszono dymiące kadzielnice. Na burcie dużymi literami wypisano FANATYK. Nadę przeszedł dreszcz grozy.

— Nic dziwnego, że tak kadzi! Przecież sam jest kadzią! — zawołała. Wokoło panowała atmosfera przymusu. Nie sposób było tu znaleźć nawet krztyny wolności czy radości. Straszliwy okręt zdawał się być pusty. Nie było na nim żadnych marynarzy. Załogę stanowiły jedynie nie cierpiące ludzi duchy. Bowiem jakiż człowiek byłby w stanie znieść taką służbę? — Nieźle się prezentuje — powiedział Dug. — Wejdźmy na pokład i spuśćmy tę kadzielnicę do wody. Oznaczało to, że Nada musi tam wejść, albowiem Dug tak naprawdę nie mógł zejść z ekranu. Był dobrze strzeżony!

Westchnęła cicho i weszła do niewielkiej, chyboczącej się łódki. Ujęła korytko kolanami i chwyciła za wiosła. Były ciężkie. Podciągnęła je z trudem ku sobie i odepchnęła. Odpłynęła. Gbur nie spuszczał jej z oczu. Była sama. Towarzyszył jej jedynie ekran. — O rety! Z tym wiosłowaniem ci do twarzy — zawołał Dug, przyglądając się jej Dug. — Jeszcze ci mało? A gdybyś tak chwycił za wiosło? — wysapała. Ponieważ była dobrze ułożoną dziewczyną nie dodała: I pchnął nim to świństwo… Jako księżniczka nie mogła nawet tego szczegółowo przemyśleć. Zmartwiło ją to. Podobnie jak

mieszkańcy osady, czuła na sobie ciężar odpowiedzialności za słowa. Jednak dla niej nie było żadnego wyjścia. Marzyła, by choć raz pozbyć się tej roli i uczynić coś całkowicie nieksiążęcego. W tym czasie straszliwy nastrój, jaki wytwarzał statek nasilił się. Otaczająca go aura nienawiści poszarzała i zgęstniała. Wokół unosiły się smrodliwe opary. Przybył tu, aby siać terror i trwogę. Miał zrujnować ludzki żywot i pozbawić go nie tylko radości, ale i samego życia. Zamierzał uczynić to za pomocą ograniczeń i represji. Dać tak w kość, by nie można było nawet oddychać. Ofiarom miał pozwolić jedynie na to, by sczezły i wyzionęły ducha. — Co za złośliwiec! — westchnęła.

Dyszała ciężko, ale bynajmniej nie z wysiłku. Czuła się tak, jakby na ramionach niosła straszne brzemię, miażdżące jej ciało i wolę. Jak długo to jeszcze potrwa, myślała. Łódka uderzyła o posępne burtę. — Dobra nasza! — krzyknął Dug. — Przycumuj ją do statku i wnieś magiczny płyn na pokład. Idzie nam łatwiej, niż by się można było tego spodziewać. Chciała mu odburknąć coś zgryźliwego, lecz zachłysnęła się wszechogarniającym ją gęstym dymem, wydobywającym się z kadzielnic. Wzięła więc do jednej ręki koryto, drugą chwyciła za sznurową drabinkę i zaczęła wspinać się w górę, szczebel po szczeblu, dopóki nie weszła na pokład.

— Świetnie! — pochwalił ją Dug. — Ależ to piękny, stary frachtowiec! Chciałbym mieć jego model. Marzyła, by mógł stanąć tuż przy niej i poczuć to, co ona. Ruszyła w stronę najbliższej kadzielnicy i mozolnie przesuwając oklejone jakimś zgniłym świństwem nogi, zaczęła przedzierać się przez półmrok. Czuła się tak, jakby zdobywała niezmiernie stromy szczyt. Powietrze wdzierało się do płuc i oblepiało grubą warstwą brudnej pary najdelikatniejsze zakątki ciała. Zamknęła oczy i szła dalej. — Dalej Nada, już niedaleko — Dug dodawał jej odwagi. — Jeszcze parę kroków. Potem przechyl koryto i rozlej trochę magicznego płynu.

— Jeszcze dwa kroki? To brzmi jak dwa światy! Nie mogła dłużej utrzymać się na nogach. Wydobywający się z kadzielnicy odór zawładnął nią na dobre. Zaczęła osuwać się na ziemię. Koryto zakołysało się, a drogocenny płyn o mało się nie wylał i nie zmarnował. Wtedy pochwyciły ją czyjeś ręce. — Trzymaj się! Musimy jakoś tam dojść — powiedział Dug. — Nie możemy się teraz poddać. — Zakaszlał. — Fuj! Co za smród! Wziął od niej koryto i ruszył do przodu, słaniając się na nogach. Świszczało mu w płucach. Trząsł się, niczym targany jakimś szaleńczym, chorym wiatrem. Nie dawał jednak za

wygraną. Złowieszcza, dzieląca go od kadzielnicy przestrzeń stawała się coraz mniejsza. Wreszcie uniósł koryto, przechylił je i oblał kadzącego potwora magicznym płynem. Rozległ się syk. Zobaczyli wielki obłok woniejącej pary. Zasnuła wszystko dokoła, lecz po jakimś czasie przerzedziła się i opadła. Złośliwa kadzielnica została ugaszona. Nada po raz pierwszy zobaczyła, co na niej było napisane: NIENAWIŚĆ. Poczuła podmuch czystego powietrza. Usiadła na pokładzie i zaczęła głęboko oddychać. — Co za rozkosz! — szepnęła. A więc dopięli swego! Rozprawili się z tym mąciwodą cenzorem! Przesmyk

będzie wolny! Wtem znów zaleciało jakimś smrodem. Nada podniosła głowę. W oddali majaczyła druga kadzielnica. Ugasili dopiero jedną. Wykonali dopiero część roboty. Z trudem stanęła na nogach. Nie miała pojęcia, jak dojdzie z dziobu na rufę. — Cóż, muszę chociaż spróbować — westchnęła. — Ojejku! Jeszcze ta! — krzyknął Dug, spoglądając na drugi koniec statku. — Chyba już nie dam rady! Tymczasem Nada poczuła się lepiej i nagle coś do niej dotarło. — Dug! Jesteś tutaj! Ze mną! — zawołała.

Wytrzeszczył oczy ze zdziwienia. — Zdaje się, że tak. Jak to się stało? — Pewnie uwierzyłeś — odpowiedziała. — Nie uwierzyłem! Po prostu nie mogłem ścierpieć, że ty się sama z tym wszystkim zmagasz, podczas gdy to ja nas w to wszystko wpakowałem. Uważałem, że to niesprawiedliwe! — A więc musiałeś uwierzyć, że istnieję. Inaczej byś się tym wcale nie przejmował. Popatrzył na nią. — Może. — Potrząsnął głową, nie dowierzając samemu sobie. — Może musiałem uwierzyć, bo uświadomiłem sobie, że to poważna sprawa. Nie mogłem pozwolić na to, by cenzor

wygrał, nawet jeśli miałoby to mieć miejsce w takiej zabawnej krainie. — Uśmiechnął się. — No, a gdybyśmy tak teraz tę drugą kadzielnicę pokonali razem? — Dobrze. Weź mnie za rękę. Ujął jej dłoń. Teraz razem przemierzali pokład. W jedności było więcej siły, niż przypuszczała. Nada ponadto wiedziała, że magiczne wyjście działa. To dodawało jej odwagi. Poza tym nie działali bez celu. Postępowali właściwie. Cenzor w końcu miał zostać pokonany. Dym zgęstniał, nie był już jednak tak duszący. Szli równym krokiem, nawet nie zwalniając. Gdy doszli do ponurej kadzielnicy, Dug podniósł koryto i wylał

na nią resztę magicznego płynu. Przestała kopcić. Wydobywała się z niej teraz biała mgiełka, nie było już jednak czuć spalenizną. Po chwili szara, mroczna chmura spowijająca statek rozpłynęła się i ujrzeli jasne światło dnia. Pokład błyszczał w słońcu. Z drugim kopciuchem rozprawili się szybciej niż z pierwszym. Nada przypatrzyła się mu. Napis głosił: NIEUCTWO. — Nieuctwo i nienawiść — mruknął przerażony Dug. — Dwa filary fanatyzmu. Założę się, że to statek szaleńców. Jedynie oni pozwalają, by ktoś taki nimi rządził. — Tak. Jedynie głupcy próbują zabraniać innym mówić i myśleć o tym, o czym mają ochotę — dodała Nada. —

Na szczęście w Xanth jest ich niewielu. — Niestety jest ich dość dużo w Mundanii — powiedział Dug. — To chyba przez nich tak w niej smutno. — Rozglądnął się dookoła. — A niech to! Cieszę się, że tu jestem! — Roześmiał się. — Hej! Do licha! Zwyciężyliśmy! Cenzor naprawdę padł! — Tak — przytaknęła mu Nada. — Na jakiś czas. Ale z pewnością powróci. Niech no tylko zawinie do macierzystej przystani i ponownie rozpali kadzielnice. — Chyba masz rację. Na razie jednak zostawmy go tutaj i wracajmy do Międzymorskiego Przysiółka. Ahoj przygodo!!! Tak też zrobili. A był to dopiero

początek.

4. Woda — Jak to dobrze, że udało nam się wydobyć z tych Moczarów — cieszyła się Kim. Wiedziała, że jest nieatrakcyjna, ale za to mądra, mimo to nie chciała już więcej natknąć się na podobnie głupie istoty. Żeby je zapędzić w kozi róg,

musiała porządnie ruszyć głową! — Do licha! W końcu to przecież ma być gra, no nie! — zaklęła cicho i zagadnęła dziewczynkę–elfa: — Jak najszybciej dojść do Zamku Dobrego Maga? — Hmm. Trzeba pójść na południe, ale nie powinnyśmy iść tą drogą. — Nie powinnyśmy? A to dlaczego? Kim pamiętała, iż Jenny radziła jej ominąć tereny zamieszkałe przez ogry i że niestety dopiero po czasie przyznała jej rację. W przyszłości postanowiła bardziej liczyć się z jej zdaniem. — Z powodu żywiołów. — Ach tak! — przypomniała sobie Kim. — Mówisz o tych pięciu regionach w północnośrodkowym Xanth. Powietrze, Ogień, Woda, Ziemia i Void.

Strefy biegnące z północy na południe? — Co takiego? — spytała zmieszana Jenny. — O co znowu chodzi? — Coś tu nie gra. — Jak to?! Czytałam o tym w Dustrownym Przewodniku po Xanth. Patrz, mam tu mapę. — To jakiś zły przewodnik. Czy to mundańska książka? — Oczywiście. — To wszystko tłumaczy. Mundańczycy nie znają się na magii. — Muszę to sprawdzić. Powinniśmy być niedaleko Void. Na południe od niej leży Ziemia. — Zgodziłabym się co do Void, ale zaraz za nią jest strefa Wody. Strefa

Wody… — Jeeest! Na powierzchni widać niewielkie fale. Ogień ma kształt płomieni, a Powietrze wygląda jak puszysta chmurka. W Xanth wszystko jest kalamburowate. Okey, okrążmy Void i zajrzyjmy do Ziemi. — Widzę, że nadal nie masz do mnie zaufania — westchnęła Jenny. — Wcale tego nie powiedziałam. Ale tak było. Kim nie mogła uwierzyć, że ma złą mapę. Bądź co bądź ukazała się drukiem! — A jakbyśmy tak poszły na wschód, ku przeprawie na rzece Rozsądnego Jauntsa — zaproponowała Jenny. — Wprawdzie są tam ptaki, ale te, jeśli nie wyrządzimy im krzywdy, nic

nam nie zrobią. — Czy ptaki w ogóle mogłyby nam w czymś przeszkodzić? Wystarczy fuknąć i już ich nie ma! — Niektóre to olbrzymy. — Olbrzymy? Czy to jakiś kolejny kalambur? — Nie sądzę. To ptaki Roki. — Aha! Największe ze wszystkich ptaków! Jak na przykład Roxanne z Bezimiennego Zamku. — Tak. Nie należy ich drażnić. Uprzedzono je, że gramy, ale nie należy szukać guza. Gdy ostatnio zaryzykowały, włażąc na moczary, o mało nie skończyło się to katastrofą. Kim mogłaby przysiąc, że po tym, jak ogr podtopił ekran w błocie,

miała mokre włosy. Oczywiście czuła to tylko w wyobraźni, ale i tak było jej nieswojo. Nie chciała, by ktoś znów wywrócił ekran do góry nogami. Cały krajobraz stawał wtedy na głowie, a jej zbierało się na mdłości. Nie mogła zrozumieć, jakim sposobem ogrowi się to udało. Jednak tak właśnie to wyglądało. W Xanth zawsze przydarzało się coś zabawnego. — Dobrze, chodźmy przez obszar ptaków — powiedziała Kim. — Chętnie zobaczyłabym takiego olbrzyma. Z daleka w locie — dodała. Nie miała już najmniejszego zamiaru podchodzić do potworów. Bała się, że któryś z nich zje albo roztrzaska ekran. Obraz Xanth zniknie i będzie po Grze.

— Nie. Jeszcze nie teraz — mruknęła. Znalazły dróżkę. Biegła na wschód i, jak wydedukowała Kim, była zupełnie normalna, gdyż z zaczarowanych mogli korzystać jedynie mieszkańcy Xanth. Zgodnie z regułami gry Graczom nie wolno było nimi chadzać. Gdyby bowiem im na to pozwolono, Gra stałaby się nudna. A tak musieli wybierać inne, często okrężne, ale za to ciekawsze, bo niebezpieczne szlaki. Po jakimś czasie zaszły nad rzekę. — Eeee! — burknęła rozczarowana Kim. — Spodziewałam się, że ujrzę coś naprawdę fantastycznego, a to jedynie wijący się strumyk, podobny do tych, jakie widuje się w Mundanii. —

Zainteresowała ją jednak porastająca brzegi roślinność. Rozpoznała krzewy poduszkowca i drzewa, na których rosło ciasto. — Ach! Gdyby tak można tu było zostać na noc i coś przekąsić! — westchnęła. — Wiedziałabym, z czego skorzystać! Cóż, ale taki mój los! Jestem jedynie Graczem. Nie dla mnie prawdziwy Xanth! Nigdy tam się nie przedostanę! Och, jak ja nienawidzę tych ograniczeń! Niektórych roślin nie znała. Wyglądały jak przyklejone do suchych gałązek kawki. — Co to? — spytała. Jenny rozglądnęła się. — To chrust–kawki —

odpowiedziała. — Robimy z nich sok. — Chrustkawki!? Powinnam była się domyśleć! Nieco dalej znalazły dziwny pniak. Jenny uniosła go w górę tak, by Kim mogła go zobaczyć. Na korze wyrzeźbiony był jakiś staruch. — Nie mów mi, sama zgadnę — poprosiła dziewczyna. — To wapniak. — Jasne! — przytaknęła jej Jenny. Opodal leżała kredka, na której odciśnięto czerwone usta. — A to kredka do ust! — Tak. Niektóre dziewczyny malują nią sobie wargi. Zawsze zastanawiałam się, po co to robią. Może boją się, że inaczej po ich całusach nie będzie ani śladu?

Nagle ziemia zadrżała. — Ojej, chyba nadchodzi jakiś potwór! — zawołała Jenny i schowała się za drzewo. Żądna wrażeń Kim zerkała jej przez ramię. To coś miało wole ciało, rogi, olbrzymi łeb i szeroką paszczę. Wciągnęło powietrze, wyczuło elfa, popatrzyło na niego swoimi wyłupiastymi oczyma i ryknęło: — Rechotka! — Rechotka? — zdziwiła się Kim. — To taka bycza żaba — wyjaśniła Jenny. Byczysko wlazło do rzeki, dało nura i zniknęło. Woda rozprysnęła się z hukiem. Hmmm. Bycza żaba! Niech będzie,

pomyślała Jenny. Poszły dalej, wzdłuż brzegu. Kim żywiła nikłą nadzieję, że spotka wodnego smoka, ale nic z tego nie wyszło. Było tu tak nudno jak w Mundanii. Stworzenia kręciły się wokół, lecz rzadko je było widać. Może i dobrze? — Czy Void leży na południe stąd? — zapytała po chwili. — Nie powinnyśmy teraz skręcić na zachód? — Lepiej nie — tajemniczo odpowiedziała Jenny. — Ojej! Daj spokój! Sprawdźmy to! — Kim znalazła jakąś ścieżkę i pobiegła przed siebie. — Nie! Wracaj! — wołała Jenny. — Tam jest niebezpiecznie!

Lecz Kim znów uległa pokusie. Zrobiła to jednak świadomie, albowiem znudził ją już ten marsz. Chciała zobaczyć Strefę Wody albo Ziemi i zweryfikować swoją mapę. Po niedługim czasie doszła do granicy. Opodal rósł jakby zupełnie zwyczajny las, za którym już nic nie było. To nic nie wyglądało jednak jak ściana ani jak przepaść. Nie była w stanie tego dojrzeć. — Dziwne — mruknęła. — Stój! — gdzieś za nią rozległ się głos Jenny. — Ani kroku dalej! — Och, nie bądź głupia! — odpyskowała. — Przecież nie mogę tego zrobić! Patrzę na to przez ekran! Zgadzałoby się. Z wyjątkiem tego, że

patrzyła. Dokładnie rzecz biorąc, jedynie próbowała patrzeć. Podeszła bliżej. Przed nią rozciągała się teraz szeroka dolina porośnięta jaskrawozielonym mchem, z którego sterczały śliczne, małe, różnokolorowe kwiatki. Górą płynęły miłe, puszyste obłoczki, nad jeziorem unosiła się lekka mgiełka, a powietrze pachniało słodyczą. — Och! Jak tu pięknie! — szepnęła. Nagle obraz drgnął i rozciągnął się na boki. Dolina zawirowała. — Ojej! — krzyknęła Kim. — Co się dzieje? Niebiański pejzaż zniknął i zamienił się w Jenny. Stała z szeroko rozpostartymi rękami i czegoś się

trzymała. — Co robisz? — spytała Kim. — Tam było tak pięknie. Chcę tam wrócić. — Odciągam cię od strefy Void — odpowiedziała Jenny. — Na szczęście udało mi się objąć ekran. Gdybyś przekroczyła granicę, byłoby już po tobie. Nikt i prawie nic nie może stamtąd powrócić. — Przecież tylko się jej przyglądałam — sprzeciwiła się Kim. — Nic mi nie grozi. Nigdzie nie wpadnę. Dla mnie to po prostu obrazek na szkle, nic więcej. — Tak! Ale mógłby tam wpaść twój ekran! — kłóciła się z nią Jenny. — A co się dzieje z Graczem, gdy grając, wpakuje się w strefę Void?

Kim oprzytomniała. — Wygrałaś — przyznała. — Byłoby mi łyso, gdybym przegrała. Musiałabym zaczynać od nowa i pokonać przynajmniej równie niebezpieczne pułapki. Nawet jeśli miałoby mi się to przydarzyć za pierwszym razem, to wolałabym dojść tak daleko, jak się tylko da, gdyż wtedy wiedziałabym, czego się można spodziewać w następnej grze. Dziękuję ci, Jenny. Miałaś rację. — Proszę bardzo — mruknęła mimo wszystko wstrząśnięta Jenny i po raz drugi świadomie wpakowała ją w tarapaty. — Postaram się poprawić — obiecała skruszonym głosem.

Jenny spojrzała na nią z niedowierzaniem. Wróciły nad rzekę i poszły na wschód. Nagle, przed nimi wzbiło się w powietrze jakieś, być może zaniepokojone szelestem ich kroków ptaszysko. — To ptak Rok! — zawołała Kim, lecz zaraz zauważyła, że stwór ma cztery zakończone kopytami nogi i głowę konia. — Nie! To koń ze skrzydłami! — To pegarożec — wyjaśniła Jenny. — Nigdy przedtem go widziałam. — Co takiego? — Skrzydlaty jednorożec. Jest ich niewiele. Czasem pegaz i jednorożec spotykają się u Źródła Miłości. Potem pojawiają się pegarożce. Nie mam

jednak zielonego pojęcia, dlaczego. — Jak mam to rozumieć? — niegrzecznie burknęła Kim. — Czytałam, że wprowadzono cię do Konspiracyjnego Stowarzyszenia Dorosłych, gdy miałaś czternaście lat. Teraz więc musisz mieć piętnaście. Jesteś tylko o rok młodsza ode mnie. A ja JESTEM W STANIE ci to wyjaśnić. — Ty jesteś Mundanką. Mundańczycy śmiesznie wyobrażają sobie różne rzeczy. W tej Grze jednak nadal jestem dzieckiem. To narzuca mi pewne ograniczenia. Tak sobie zażyczył profesor. Nawet jeśli w prawdziwym Xanth jest inaczej, to tu nie należę do KSD. — Dlaczego występujesz jako

dziecko? — Żebym była niewinna i naiwna jak one. To się czasami przydaje. Może będę ci mogła pomóc tam, gdzie nie pomógłby ci żaden dorosły. — Ciekawe — zgodziła się Kim. — Możliwe. W takim razie nie będziemy mówić o tym, skąd się biorą pegarożce. Przynoszą je bociany czy tym podobne… — Tak. Wędrowały dalej. I choć Kim nie udało się wytropić wodnego smoka, stwierdziła, że w Xanth jest jeszcze wiele do zobaczenia. — Chmurzy się — zauważyła nagle dziewczyna. — Zanosi się na burzę. — Ojej! — zaniepokoiła się Jenny. — Przypomina Fracto. Lepiej zejdź mu z

oczu. — Kogo? — Cumulo Fracto Nimbusa, najzłośliwszą z chmur. Zawsze przywleka ze sobą złe wiatry. A jeśli jest mu nudno, podlewa wszystko deszczem. — Hmmm — mruknęła zaintrygowana Kim. Znała Fracto. — Niegroźne mi żadne chmury! — oświadczyła. Cumulo uformował nadętą gębę. — Słyyyyszaaaałem! — wysapał. — No to co, marny worze wiatrów! — Daj spokój — szepnęła Jenny. — Nie zaczynaj z nim. Ale już było za późno. Złe chmurzysko sunęło ku nim, nadymając

się niczym ropucha, zataczając coraz to niższe kręgi. Poczuły podmuchy zimnego wiatru, niosące pierwsze ciężkie krople wody. Fracto wydął usta i dmuchnął mocniej. Posypały się płatki mokrego śniegu. — Przepraszam — wydusiła z siebie Kim, uświadomiwszy sobie, że Cumulus rzeczywiście potrafi być nieznośny. — Moja niewyparzona gęba znowu narozrabiała. — Już dobrze — niezbyt entuzjastycznie pocieszyła ją Jenny. — Może nas nie zaleje. Wdrapmy się na drzewo. — Nie jest dobrze — odpowiedziała Kim. — Robisz, co możesz, dzięki czemu nic mi się nie

dzieje. Jestem brzydka. Staram się to nadrobić inteligencją i bez przerwy mielę ozorem. To taki mechanizm obronny. Czasem mi to nie wychodzi i, tak jak teraz, utrudniam ci zadanie. Spróbuję się opanować, zgoda? — Zgoda! — przytaknęła Jenny, uśmiechając się z wdzięcznością. Tymczasem trzeba było sobie jakoś radzić. Jenny rozglądnęła się wokoło, szukając odpowiedniego drzewa, na które dałoby się wejść, lecz te, które rosły w zasięgu jej wzroku, nie nadawały się do tego celu. Jedne miały wysokie, gładkie pnie, po których trudno byłoby się wspiąć, drugie kolce, jeszcze inne były za małe. — Sammy, znajdź nam drzewo,

jakiego nam trzeba — powiedziała do kota. Sammy dał susa w krzaki. — Zaczekaj na mnie! — krzyknęła, biegnąc za nim. Kim ruszyła za nimi. Obraz przesuwał się tam, gdzie skierowała wzrok. Wyglądało to tak, jakby rzeczywiście była w Xanth. Chwilami całkiem zapominała, że tak nie jest. Usłyszała cichą, tajemniczą muzykę. Czarujące dźwięki dochodziły gdzieś z oddali, trudno je było zidentyfikować. Mijały właśnie rozległe błonia, za którymi rósł rozłożysty dąb, doskonały, by wdrapać się na niego i usiąść pomiędzy konarami. Kot dokładnie wiedział, dokąd się udać.

Moment ten jednak wybrał dla siebie Fracto. Uderzył ze zdwojoną siłą. Spuścił rzęsiste lanie. Zapragnął je zatopić. Woda zalała ekran i obraz rozmył się. Kim żałowała, że nie ma wycieraczek. — Sammy! — wołała Jenny, dając nura w dół. Kot zniknął, zmyty przez sunący jakimś rowem potok deszczówki. Zdołała go złapać, lecz sama wpadła do wody. Lało dalej. Obraz nikł w toni. Kim wyjęła chusteczkę do nosa. Bezskutecznie próbowała przetrzeć ekran. Chusteczka ślizgała się po szklanej tafli i nic poza tym. — Głupia babo! Jak mogłaś pomyśleć, że gra komputerowa ma jakiś

wpływ na komputer! — mruknęła do siebie. — Ojej! — wrzeszczała Jenny niesiona przez wezbrane wody. Unosiła się na powierzchni, lecz nie mogła wydostać się na brzegi gdyż w jednej ręce trzymała kota, a wokół niej wszystko pieniło się i wirowało. Fracto zagrzmiał z uciechy. Udało mu się im dokuczyć. Kim sunęła za Jenny, nie była jednak w stanie jej pomóc. Czuła się winna, ponieważ to właśnie ona we własnej osobie sprowokowała wstrętną chmurę, a Jenny jak zwykle płaciła za wybryki. — Jenny! — krzyknęła, wiedząc, że to i tak na nic. Może jednak i coś się

mogę przydać, pomyślała. Może mogłabym pójść nieco i zobaczyć, czy jest tam jakiś skrawek ziemi, a potem powiedzie o tym Jenny. Może jakoś udałoby się jej do niego dotrzeć? Tymczasem burza rozpętała się na dobre. Kim nie widziała nie prócz gałęzi, miotanych wiatrem na tle wodnej ściany. Wydawało się, że cały świat jest wodą! Znów usłyszała tajemniczą muzykę. Brzmiała tak, jakby ktoś śpiewał, jednocześnie grając na jakimś strunowym instrumencie Pieśń była nieziemsko piękna, lecz wciąż przytłumiona, zbyt cicha, by , ją zrozumieć. Potok deszczu zamienił się w

strumień, a strumień w rzekę. Kim usiłowała znaleźć wyspę lub chociaż jakieś płytsze miejsce, lecz niczego nie mogła wypatrzeć. Nawet drzewa gdzieś przepadły, zostawiając rozległą równinę rozszalałemu żywiołowi. Deszcz padał dalej, a wody niosły Jenny ku prawdziwemu morzu! Po jakimś czasie usłyszała złowieszczy huk rwącej wody. Brzmi jak wodospad, pomyślała. Jest tuż przed nami! Rzuciła się naprzód, by złapać z trudem utrzymującą się na powierzchni, wciąż kurczowo ściskającą kota, Jenny, której ubranie się splątało, a okulary zaszły mgłą. — Musisz się jakoś zatrzymać —

krzyknęła. — Tam jest wodospad. Sammy nadstawił ucha. Zamiauczał. Jenny uśmiechnęła się. — Mówi, że to tylko kot–arakta — przetłumaczyła. — Katarakta — poprawiła ją Kim. — Pewnie! Dla kota to może nic takiego, ale nie dla ludzi! Lepiej się tam nie zapuszczać. Licho wie dokąd prowadzi! — Nie mam wyjścia — smutno westchnęła Jenny. — Przykro mi, że nie byłam lepszym Towarzyszem. Jeśli pójdziesz na południe, być może uda ci się znaleźć Dobrego Maga i kontynuować Grę… — Nie bądź głupia! — przerwała jej Kim. — Nie zostawię cię tutaj! W jaki

sposób mogła się na coś przydać? Wśród nasilającego się huku katarakty zdawała się rozlegać owa tajemnicza, cudowna, cicha melodia. Zwodnicza i jakaś znajoma, przypominała dziewiczy śpiew i grę cymbałów. Dochodziła gdzieś zza kaskady, lecz miedzy nią a Kim pieniły się wody. Kim szybowała nad wodą. Próbowała coś wymyśleć, lecz nic nie przychodziło jej do głowy. Lało dalej, a ostry wicher spychał Jenny prosto ku zgubie. — Może nie będzie tak źle. Może to tylko mały próg… może potem wody opadną, a Jenny wyjdzie na brzeg? Kim zbliżyła się, by sprawdzić, co

to takiego. Wodospad wyglądał gorzej, niż można się tego było spodziewać. Unosił się nad nim mglisty całun, w dole majaczył mroczny ocean. Sytuacja wydawała się beznadziejna. Odwróciła się, by znaleźć Jenny, i zauważyła, że jest ona tuż przy krawędzi, że zaraz spadnie w dół. Piszczała z przerażenia i niesiona nurtem wody płynęła na skraj wodospadu. Kim dała nura za nią. Złapała się za coś rękoma, lecz ją także zaczęło znosić. Zamiast uratować Jenny, sama wpakowała się w niezłą kabałę. Spadały. Wydawało się, iż trwa to bez końca. Zewsząd otaczała je woda, tworząca w dole przerażający wir. Jenny

zniknęła. Kim odetchnęła głębiej, spróbowała krzyknąć, zachłysnęła się i zakrztusiła. A potem coś ją pociągnęło. Zaczęła się szamotać, lecz nie udało się jej wyswobodzić z uścisku. To coś, cokolwiek by to było, posuwało się razem z nią. Wylądowała na ciepłym, trawiastym brzegu. Zamrugała oczyma i ujrzała nad sobą ramiona i głowę mężczyzny. Była ocalona! — Jenny! — wysapała. — Dziewczynka–elf Jenny. Ona tam jest… Gdy mężczyzna zanurkował, na powierzchni mignął rybi ogon. — Rybi ogon? Kim siedziała, kasłając wodą. Była

przemoczona do suchej nitki, ale bezpieczna. Deszcz przestał padać. Ale gdzie jest Jenny, myślała. Wtedy nagle ją zobaczyła. Wciąż trzymała kota. Płynęła szybko i bez żadnego wysiłku, jakby ślizgała się po wodzie. Kim ponownie zamrugała oczyma i spostrzegła, że popycha ją tamten człowiek, który, jak się jej zdawało, potrafił pływać bez użycia rąk. — Dziwne! — westchnęła. Mężczyzna dopchnął Jenny do brzegu tuż obok Kim. Była mniejsza, niż można się było tego spodziewać. Liczyła sobie jedynie dwie trzecie wysokości dziewczyny. Lecz przecież była elfem, a inne elfy w Xanth były jeszcze mniejsze.

Dziwny człowiek począł wychodzić z wody. — — Stój! — zawołała Jenny. — Nie możesz tu się pokazywać. Nie należę do KSD! — Ojej! — odpowiedział. — W takim razie nie zmienię moich morskich kształtów. — Wynurzył się nieco. Poniżej pasa miał zielone łuski, a zamiast nóg rybi ogon. — To tryton! Mężczyzna z rybim ogonem! — Dziękuję, że nas uratowałeś — powiedziała Jenny. — Nazywam się Jenny, a to Kim. Jest Graczem w Grze. Ja jestem jej Towarzysze. Czy mogę zapytać… — Jestem tryton Cyrus. Syn trytona

Morrisa i syreny Siren. Moja matka komponuje piękną muzykę, ale od jakiegoś czasu nie gra dla obcych. — To ta muzyka! — krzyknęła Kim. — To była pieśń syreny! Cyrus zmieszał się. — Słyszałaś ją? Myśleliśmy, że nikogo tu nie ma. Moja matka zawsze sprowadza na podróżnych nieszczęście…tak więc nigdy… — Nie wiedziała — przerwała mu Jenny. — Po prostu tędy przechodziłyśmy. Nadpłynął Fracto, wywołał burzę i zepchnął nas do wody. — Strefa Wody! — Kim zorientowała się, dokąd zawędrowały. — Tam miałyśmy dojść! — Wybrałyście niebezpieczną drogę

— rzekł Cyrus. — Miałyście szczęście, że byłem w pobliżu. A byłem, bo słuchałem matczynej muzyki. Nie mam żony, więc nie popadam w ekstazę. — Myślałam, że Siren przestała grać — zdziwiła się Kim. — Czytałam, że centaur Chester zniszczył jej magiczne cymbały. — Przez dłuższy czas ani nie śpiewała, ani nie grała — zgodził się Cyrus. — Ale ponieważ Strefa Wody leży na takim odludziu, że stwierdziliśmy, iż jest tu spokojnie. Naprawiła swoje magiczne cymbały. Ojciec i ja ubóstwiamy ją i uwielbiamy jej słuchać. Ta muzyka nikomu nie szkodzi, jedynie tak urzeka mężczyzn, że ku niej płyną. Sęk w tym, że wtedy

zapominają, co robią i rozbijają swe statki o skały. My jednak jesteśmy do niej przyzwyczajeni. Poza tym nie możemy utonąć. — Ojej! Tak bym chciała też jej posłuchać, zanim stąd pójdziemy — Słyszałam tylko cichą melodię. Szalenie mi się podobała. — Gdy moja ciotka Gorgona była młoda, jej talent działał jedynie na mężczyzn — powiedział Cyrus. — Ale gdy dojrzała, jej moc wzrosła. Teraz działa na każdego, nawet na zwierzę. Sądzę, że podobnie jest z talentem mojej matki. — Mimo to powinnyśmy jej posłuchać, nim opuścimy to miejsce — podsumowała Jenny. — Kim w czasie

swojej włóczęgi po Xanth chce jak najwięcej przeżyć. Cyrus zwrócił ku niej swe przystojne oblicze. — W jaką grę grasz? — zapytał. — Dla mnie jesteś jedynie atrakcyjną, lecz jednocześnie zwykłą młodą kobietą. Kim otworzyła usta, lecz nie była w stanie wydusić z siebie słowa. Co on powiedział? Atrakcyjną?, pomyślała. — To Mundanka — wyjaśniła Jenny. — Wygrała zawody dla utalentowanych i zdobyła przywilej. Miała być pierwszym Graczem w demoniej Grze: „Towarzysze z Xanth”, lecz przed nią

wśliznął się ktoś inny. Tak więc jest właściwie druga. Idziemy do Dobrego Maga, by spytać go, co robić. Nie wiemy, ani gdzie jest nagroda, ani co nią jest. To znaczy wiemy, że to magiczny talent, nie mamy jednak pojęcia jaki. Cyrus zamyślił się. — Podejrzewam, że to świetny talent, inaczej nie byłoby o co walczyć. I chyba szczególnie cenny dla Mundańczyków, którzy przecież nigdy nie mieli magii. — To właściwie nie ma żadnego znaczenia — Kim wreszcie odzyskała głos — gdyż tak naprawdę przenigdy nie znajdę się w Xanth. Mogę jedynie grać swoją rolę z drugiej strony ekranu. — Ekranu? — tępo zapytał tryton.

— Tego. — Kim wysunęła rękę, by go dotknąć i zamarła ze zdziwienia. — Nie ma twojego ekranu! — zawołała Jenny. — Teraz to sobie przypominam. Chwyciłaś mnie za rękę. Nie chciałaś, żebym spadła z wodospadu. Aleja zamiast się zatrzymać, ściągnęłam ciebie w dół. Musiałam cię przeciągnąć przez ekran. — Niemożliwe! — protestowała Kim. — Nie mamy bezpośredniej łączności. Cyrus uśmiechnął się. — Chcesz mi wmówić, że przyholowałem cię do brzegu oczyma wyobraźni? Byłem pewien, że to się działo naprawdę. Kim pochyliła się, by dotknąć ziemi.

Była twarda. Dotknęła ramienia Jenny. Udało się. Wyciągnęła rękę ku Cyrusowi i zawahała się. — Dotknij mnie, proszę! — zachęcał ją tryton. — Przechyl się troszkę, a dam ci całusa! Będziesz miała wystarczającą łączność! — Kusi mnie czy się ze mnie nabija? — Kim postanowiła to sprawdzić. — Całować się z trytonem! Taka okazja już się nie powtórzy! — mruknęła. — Nie… — szepnęła zatroskana Jenny. Kim pochyliła się. Dwie twarze spotkały się. Całowali się. Było cudownie. — Nieźle ci to wychodzi — śmiejąc się, pochwalił ją Cyrus.

— Chyba tu jednak jestem — dodała rozmarzona Kim. — Musiałaś przekroczyć drugi próg — wtrąciła się Jenny. — Teraz wierzysz w magię. — To jest takie realne — zgodziła się Kim. — Ale wiem, że to nieprawda. — Iluzja jest częścią naszej rzeczywistości — rzekł Cyrus. — Ale wystarczy mi, że wydaje ci się, że tu jesteś. Musisz poznać moich rodziców. — Nie jestem pewna… — wystękała zaniepokojona Jenny. — Chcę usłyszeć syreni śpiew — oświadczyła Kim. — Z wielką chęcią ich zobaczę. — Świetnie. Pozwól, że odejdę na bok i się przeobrażę. Gdy moja matka

zmienia postać, jednocześnie stwarza sobie usianą cekinami suknię. Ja jednak do tej pory nie posiadłem takiej umiejętności. Zaraz wracam. — Odpłynął. — Przeobraża? — spytała Kim. — Jako mieszaniec potrafi przekształcać ogon w nogi. Ale wtedy jest nagi. Wygląda jak młodzieniec. A mnie nie wolno oglądać nagich mężczyzn. Dlatego przedtem nie pozwoliłam mu tego zrobić. — Aha! Zamiast morskich przybiera ludzkie kształty — Kim wreszcie zrozumiała, o co chodzi. Wtem coś jej przyszło do głowy. — Dlaczego się przestraszyłaś, gdy powiedział, że chce mnie przedstawić rodzicom?

— W Xahth ludzie łatwo zawierają znajomości. Ale gdy przedstawiają sobie rodziców, to już poważna sprawa. — Poważna? — Jak ślub. — Ślub?! — Podobasz mu się, nie jest żonaty, więc… — Mam dopiero szesnaście lat! — No to może będzie musiał poprosić twoich rodziców o zgodę. Książę Dolph miał piętnaście lat, kiedy ożenił się z Elektrą. — Jenny uśmiechnęła się. — Dano im trochę czasu, by doszli do tego, jak się powiadamia bociany. Żadne z nich tego przedtem nie wiedziało, ale jakoś udało im się tego dokonać.

— To niesamowite. Nie mam zamiaru wychodzić za mąż. A już na pewno nie chcę widzieć tu żadnych bocianów! To tylko gra! — Dla ciebie. Ale chyba nie dla niego. Pamiętaj — pocałowałaś go. To dość wyraźny znak. — Jenny wzruszyła ramionami. — Nie należę jednak do KSD, więc mogę się mylić. Kim przelękła się. Nie była przekonana, czy przypadkiem dziewczynka–elf nie ma racji. Tryton podobał się jej, ale sprawy zaczęły przybierać dziwny obrót. — Może byłoby lepiej, gdybyśmy stąd poszły? — zapytała. — Może — przytaknęła jej Jenny. Wstały. Kim zauważyła, że ma na

sobie mokre, zmięte i poszarpane ubranie, a Jenny nie tylko jest mniejsza, niż się jej wcześniej zdawało, ale ma też spiczaste uszy i czteropalczaste dłonie. Różniła się nie tylko od Kim, lecz i od innych mieszkańców Xanth. W tym momencie spostrzegły, że Cyrus wraca. Tym razem miał nogi; był ubrany w koszulę i spodnie. Prezentował się doskonale, wyglądał dwa razy przystojniej niż przedtem. Było za późno, by odejść, poza tym, nie czekając na niego, postąpiłyby niegrzecznie. Kim stwierdziła zresztą, że nie ma ochoty tak szybko się z nim rozstać. Całowanie z trytonem sprawiało jej przyjemność, bez względu na konsekwencje. W jej kraju żaden chłopiec nie całował jej i nie

prawił takich komplementów jak on. — Tędy, moje panie — uprzejmie wskazał im drogę. — Moi na was już czekają. Kim nie była do końca pewna, co czuje, ale pragnęła ujrzeć Siren, o której tyle czytała. Poszły za nim ładną ścieżką. Wkrótce dotarli do ślicznego, małego domku. Materia, z której zbudowano ściany, przypominała szkło, ale drżała, tak jakby nie była całkiem twarda. Cyrus zauważył, że Kim się jej przygląda. — To wodne cegły — wyjaśnił. — Zrobił je dla nas syn Lacuny. — Wodne cegły? Czy mogę ich dotknąć? — spytała nieśmiało.

— Pewnie. Są mocne. To po prostu magia. Ryver to mistrz wodnego rzemiosła. Tu, w Strefie Wody, szanujemy jego talent. Kim delikatnie musnęła cegłę ręką. Była miękka i elastyczna, lecz stawiała opór, niczym omszałe kamienne bloki. Ryver był naprawdę dobrym rzemieślnikiem. Drzwi otworzyły się i z domku wyszła piękna, starsza kobieta. Była nią Siren. — Wchodźcie, zapraszam do środka! — powiedziała. — Już nakryliśmy do stołu, — Do stołu? — Kim wiedziała, że nie może jeść, bo tak naprawdę wcale jej tam nie ma. A może mogę, pomyślała.

Spróbuję i zobaczę, co się stanie. Syrena spojrzała na nią czule. — Jesteś przemoczona do suchej nitki. Właściwie obie jesteście mokre. Wejdźcie. Zaraz was osuszymy i damy wam coś do przebrania. Wewnątrz było przyjemnie ciepło. W kominku płonął ogień. Trzaskały przezroczyste, bezbarwne szczapy — wodne polana. Nie tylko Ryver był mistrzem wody. Siren zaprowadziła je do łaźni, której ściany na szczęście wyłożono płytkami barwy opalu. Zdjęła z nich mokre ubranie i ubrała w urocze, świeże sukieneczki. Jenny jakby wyładniała. W swojej zwykłej bluzie i spodniach wyglądała jak dziecko. Teraz

przypominała młodą, filigranową kobietę. W pojęciu ludzi maleńką, ale damę. — Wygładzasz cudownie, Kim! — zawołała. — Właśnie to samo miałam ci powiedzieć! — Rzuciła okiem na lustro wiszące na ścianie i stwierdziła, że wygląda ładniej niż zazwyczaj. — Może to dzięki magii Xanth? Może to ona mnie oczarowała? Szkoda, że jej nie ma w Mundanii! — westchnęła. Wyszły, by przyłączyć się do rodziny. Kim cały czas powtarzała sobie, że to tylko gra. Podobało się jej jednak, że syrena i tryton wydają się prawdziwą, przyjazną rodziną. Niewykluczone, że Fracto przysłużył się

im, zapędziwszy je tam, gdzie Cyrus przyszedł im z pomocą. Tryton Morris był przystojnym mężczyzną w sile wieku. Z tej okazji także przywdział garnitur i nogi. — Więc to ty jesteś młodą wybranką Cyrusa — uprzejmie zagaił. Kim powinna była zaprzeczyć, lecz nie bardzo wiedziała jak to zrobić. Zrozpaczona spojrzała na Jenny. — Kim jedynie tędy przechodziła — wystękała dziewczynka–elf. — To gra… — Gra! — krzyknął Cyrus. — To był prawdziwy pocałunek! W głowie Kim zawirowało. Poczuła się tak, jakby ktoś zamieszał jej uczucia

wielką, drewnianą łychą. Uwielbiała komplementy, lecz 1 jednocześnie była świadoma, że nie należy tego brać serio. — To Mundanka — ciągnęła Jenny. — Zwiedza Xanth i… — Mundanka! — przerwała jej syrena. To wygląda coraz gorzej, pomyślała Kim i niepewnie szepnęła: — Może byśmy później porozmawiali. Jednak zakłopotanie maskowało jedynie jej nadmierne ożywienie spowodowane tym, co się ostatnio wydarzyło. Zrobiła olbrzymi krok i naprzód. Była w Xanth! Pocałował ją magiczny mężczyzna! Spodobała się mu! Powiedział, że jest atrakcyjna! Czyż

teraz była jej potrzebna nagroda? To JUŻ jej wystarczało. Siren podała wodną rzeżuchę, wodne kasztany, wodne cytryny, wodny ryż i wodne ptactwo. Wszystko podano na liściach lilii wodnej. W końcu były w Strefie Wody! Kim niepewnie coś nadgryzła i stwierdziła, że ma usta pełne strawy. Jej wiara była na tyle silna, by magia działała. Ucieszona rozkoszowała się wodną ucztą. Gdy się już posilili, usiedli przy kominku, a syrena zaśpiewała im swą przepiękną, cudowną pieśń, budzącą trudną do określenia namiętność. Kim chciała pozostać z nią na zawsze! — Czas na rozmowę — w pewnym

momencie rzekł Cyrus. — Chciałbym cię o coś zapytać, Mundanko Kim. — Tak? Nie znam tutejszych zwyczajów. Kim sądziła, że zna Xanth, lecz popełniła tyle błędów, iż uświadomiła sobie, że właściwie jest ignorantką. Nie dał za wygraną. — Jak ci wiadomo, nie jestem żonaty. Mam dwadzieścia osiem lat. Do tej pory nie miałem okazji poznać odpowiedniej kobiety. Ale to przeszłość. Teraz zarysowała się przede mną pewna możliwość… — Och! Nie! — Kim prawie o tym zapomniała. Niesamowicie podobała się jej ta przygoda, ale nie mogła ani tu zostać, ani nikogo poślubić. Nie chciała

też nikogo urazić. A już szczególnie kogoś tak przystojnego i sympatycznego jak Cyrus. Popatrzyła na Jenny, ta jednak też nie miała pojęcia, co odpowiedzieć. Znowu jej nie posłuchała. Zachciało się jej całować z trytonem i postanowiła poznać jego rodziców. Tym samym zasygnalizowała coś, czego nie bardzo była świadoma. — Jak teraz mam z tego wybrnąć? — westchnęła.

5. Pluter Dug cieszył się, że znowu wyruszył w drogę. Tym razem miał pełen plecak i trochę broni. Historia cenzora, wyglądająca z początku na niezły kawał, okazała się niezmiernie poważną sprawą. Może dlatego, że zwykle żartuje się z rzeczy ważkich, bowiem nie wnika

się wtedy w ich istotę. Nigdy zbytnio nie lubił cenzury, gdyż zawsze wykreślała najzabawniejsze kawałki, te, które rzeczywiście chciał obejrzeć czy przeczytać. Nigdy jednak nie brał tego serio, dopóki… dopóki nie zobaczył słaniającej się z wysiłku Nady próbującej sprostać zadaniu, jakie właściwie on sam sobie wyznaczył. Stwierdził, że coś tu nie gra. Nagle uwierzył w doniosłość swej misji i zaakceptował nową rzeczywistość. Uświadomił sobie, iż pod powierzchnią oglądanej fantazji kryje się coś głębszego. Niewykluczone, że tak do końca nie dawał wiary magii, ale uznawał pewne wartości i chętnie się dla nich poświęcił. Zaakceptował

koncepcję Gry i prawa nią rządzące. Być może większość ludzi kroczy przez życie, nie wiedząc nawet o ich istnieniu, być może z nich szydzi. Ale tych nie należy brać pod uwagę. Są puści, pomyślał. Trzeba jeszcze odnotować pewien fakt nie bez znaczenia. Towarzyszyła mu piękna kobieta, której chciał zaimponować. Dość wcześnie oświadczyła mu, że nie ma zamiaru chodzić ze zwykłym Graczem, ale… ale jeśliby udało mu się dokonać czegoś niezwykłego, przypuszczalnie zmieniłaby zdanie. To także brał pod uwagę. Była tworem wyobraźni zamieszkującym fantastyczne światy, posiadała magię, którą wyśmiałby każdy

rozsądny człowiek, lecz jednocześnie była najpiękniejszym stworzeniem, jakie w ogóle kiedykolwiek spodziewał się zobaczyć. Nawet jeśli nigdy nie miałby z nią dojść do pierwszej bazy czy nigdy nie miałby wygrać tej gry, to i tak pragnął, by gol chociaż troszkę polubiła, zapamiętała jako kogoś więcej, niż tylko zwariowanego nastolatka z Mundanii. Bardzo mu na tym zależało. Szli na wschód, wzdłuż Przesmyku, ku środkowemu Xanth. A ponieważ była to Gra, należało spodziewać się następnej przeszkody. W grach zazwyczaj nic nie przychodzi łatwo. Dlatego, chociaż Nada odwodziła go od tego zamiaru, uznał, że lepiej będzie, jeśli weźmie ze sobą prowiant i

rynsztunek. Co prawda twierdziła, iż po drodze znajdą wiele rzeczy nadających się do jedzenia i że ona będzie go chronić, nie chciał jednak uzależniać się od płodów owej ziemi. Jeśli ta Gra jest dobra, to w pewnym momencie zacznie doskwierać nam głód, pomyślał. No i oczywiście nie miał najmniejszej ochoty, by kobieta, którą chciał zdobyć, musiała stawać w jego obronie. — Niech sobie myśli, co chce. Przezorność nigdy nie zawadzi — mruczał pod nosem. Właściwie liczył na to, że się coś wydarzy, szukał bowiem jakiegoś pretekstu, pod którym mógłby wypróbować swój nowy oręż —

magiczną szpadę — dar wdzięcznego przywódcy osady. Miała być niezwykle lekka dla użytkownika i ciężka dla wroga. Oznaczało to, iż wywijając nią, nigdy się nie zmęczy, zaś przeciwnik nie podejdzie bliżej, bo otrzyma ciężkie do odparcia ciosy. Nigdy nie był dobrym szermierzem, lecz owa szpada dawała mu niezwykłe fory. — Niech no tylko ktoś mi zajdzie za skórę — groził. Po jakimś czasie stanęli nad rzeką. Nie była ani wartka, ani zbyt duża, lecz na tyle szeroka, iż stało się jasne, że jej nie przeskoczą i nie przejdą w bród, ścieżka zaś prowadziła do brzegu i wychodziła po drugiej stronie. — Może gdzieś tu znajdziemy jakąś

łódkę — powiedział Dug, rozglądając się po brzegu. — Obawiam się, że nie — odpowiedziała Naga. — Czy są w niej krokodyle, czy da się ją przepłynąć? — Nie widzę żadnych krokodyli, pewnie dały dyla. Wydaje mi się jednak, że zwykle był tu most. Musiano go zdemontować, nim tu przyszliśmy. — Żeby była trudniejsza do przebycia — dokończył Dug. — Cóż, chyba nie będzie to takie trudne, jeśli bez obawy można wejść do wody. — Nie jestem tego taka pewna. Zerknął na nią. — A to dlaczego? — Muszę postępować zgodnie z

etykietą. — Ach tak, już o tym wspominałaś. Na czym to polega? — Przybrawszy ludzkie kształty, mogę się obnażać jedynie przy mężu. — Dlatego, że jesteś księżniczką, nie możesz sobie chodzić nago? — Tak. Zwykła kobieta może to zrobić, jeśli tylko tego chce, upewniwszy się naprzód, że ten, kto ją ogląda, jest pełnoletni. Brakuje ci jeszcze parę latek. No, można by się o to kłócić. Jednak ja, jako księżniczka, muszę świecić przykładem. Tak więc w tym wypadku ludzka nagość mi zupełnie nie przystoi, a gdybym pokazała ci się w bieliźnie, byłoby jeszcze gorzej! — Gorzej? Uważasz, że majtki i

stanik są gorsze niż… Zaczerwieniła się. — Proszę cię, nie używaj takich słów w mieszanym towarzystwie. Są zarezerwowane dla spiskujących z KSD. Dug ciężko westchnął. Miał nadzieję przyjrzeć się jej ciału. Tak niby przypadkiem. Udając, że nic nie zauważył. Programiści jednak to przewidzieli. — A gdybyś tak zamieniła się w węża? O wężach nie mówi się, że są gołe, nieprawdaż? — Nie. Węży to nie dotyczy. Będąc wężem albo Naga nie trzeba się o to martwić. Lecz jeśli zażyczyłbyś sobie, bym ci towarzyszyła, nie zmieniwszy ludzkich kształtów, wyniknęłyby pewne

trudności. Wolał ją, gdy była dziewczyną. Nawet gdyby była najpiękniejszym wężem na świecie, nie potrafiłby tego dostrzec. Zwracał jedynie uwagę na ludzkie piękno, a Nada posiadała je aż w nadmiarze. — W porząsiu — odpowiedział. — Załóżmy, że przepłyniesz rzekę jako wąż, a potem zamienisz się w ubraną kobietę. Kiedy wyschniesz? — By wdziać suknię, muszę przybrać ludzkie kształty. Przeobraziwszy się w węża, zostawię ją na tym brzegu. A więc jednak. Musi się rozebrać, pomyślał Dug i powiedział: — Zamknę oczy, wystarczy?

— Może. Przeczuwam jakieś nieszczęście, a muszę cię bronić. — Sądzisz, że właśnie wtedy coś się na mnie rzuci? Przecież ty będziesz nadal mnie widzieć i stać na straży! Niepewnie skinęła głową. — No to do dzieła — rzekł ochoczo. — To łatwiejsze od walki ze smokiem. Popatrzyła na niego z powątpiewaniem, ale nie odezwała się ani słowem. — A ty możesz mnie oglądać w negliżu? To nie jest niezgodne z dworskimi zasadami? — Jeśli nie masz nic przeciwko temu… Normalnie właściwie by się nad tym nawet nie zastanawiał. Tu jednak

wyglądało to nieco inaczej. Po pierwsze, była to Gra, więc nie działo się to naprawdę. Po drugie, jeśli on sam nie mógł jej zobaczyć, liczył na, to, że gdy pokaże się jej nago, Nada obdarzy go choć krztyną uczucia. Gdy sobie to uświadomił, poczuł się tak, jakby ujrzał światełko w tunelu. Po trzecie, chciał jej udowodnić, że nagość to nic takiego. Sądził, że być może przyzna mu rację. Jednakże przede wszystkim chciał przedostać się na drugą stronę. Zrobić to, co dane mu było uczynić, i mieć to już z głowy. Pobiegł naprzód i niewiele myśląc, zrzucił z siebie duchy. — Śmiesznie! — mruknął. — Rozbieram się i wydaje mi się to takie realne. A przecież to tylko Gra.

Było to także na swój sposób zabawne. Poczuł się wolny, tak jakby wraz z ubraniem pozbył się wymysłów cywilizacji. Czyżby nudyści odczuwali coś podobnego? Poznawał prawdziwe uczucia w najdziwniejszej z dziwnych sytuacji! Nie patrzył na Nadę. Właściwie nawet nie odwrócił się w jej stronę. Upchnął rzeczy do plecaka, szczelnie go zamknął i trzymając go w górze, ruszył w stronę rzeki, a kiedy już wszedł na odpowiednią głębokość, zaczął płynąć żabką na boku, unosząc plecak nad powierzchnię wody. Szło mu to dosyć gładko. — No, chyba się jej to spodoba — westchnął.

Po chwili był już po drugiej stronie. Wymacał grunt pod nogami i wyszedł na brzeg. Postawił plecak i otrząsnął się z wody, nadal stojąc tyłem do księżniczki. — Dobrze, teraz twoja kolej! — zawołał. — Nie będę patrzeć! — Musisz patrzeć — odpowiedziała. — W Xanth jest pełno niebezpiecznych stworów. Może na przykład nadlecieć harpia i zaatakować nas, gdy nie będę w stanie się obronić. Pilnowałam ciebie, to teraz ty mnie popilnuj. — Nie ma sprawy — zgodził się zdziwiony. Ubrał majtki i obrócił się. Był zbyt mokry, by coś jeszcze na siebie włożyć. Nada przybrała kształty Naga —

ciało węża z ludzką głową. Ubranie miała związane w zgrabny tłumoczek. Musiała je poskładać wcześniej, gdy była dziewczyną, a potem, zanim się odwrócił, przeistoczyć. — Ciekawe, jak zamierza wziąć te swoje ciuchy, pomyślał. Wtedy nagle przeobraziła się w węża. Otworzyła szeroko paszczę, wbiła zęby w ubranie i wdzięcznie zsunęła się do wody. Płynęła podobnie jak on. Wreszcie zrozumiał, o co jej chodzi. Rzeczywiście, gdyby ją teraz ktoś zaatakował, nie byłaby w stanie stawić mu czoła, ponieważ w szczękach trzymała suknię. Gdyby ją zgubiła, nie mogłaby z powrotem przybrać ludzkich kształtów. A to by było co najmniej

niewskazane. Więc i on czasem, w chwilach jej słabości, musiał ją chronić. Poczuł się nadzwyczajnie. Na szczęście nic się nie wydarzyło. Wąż przeprawił się przez rzekę, wypuścił tłumoczek z pyska i zamienił się w Naga. — Skończ się ubierać — odezwała się ludzka głowa. Dug pośpiesznie spełnił jej życzenie i odwrócił się, by Nada mogła najpierw przeobrazić się w dziewczynę, a następnie przywdziać ludzkie ubranie. Schylił się po plecak, by go ponownie zapiąć i zarzucić na ramię. Nagle zauważył lśniącą klamrę. Błyszczała i odbijała światło niczym lustro. Gdyby ją podniósł, być może

udałoby się w niej zobaczyć… Walczył sam ze sobą. — Może by tak rzucić okiem. Przecież nawet by o tym nie wiedziała. Czyż zasługiwałoby to na aż takie potępienie? Czy postać stworzona dla Gry mogłaby to zauważyć? Czy dla niej to w ogóle jakiś problem? Sama mówiła, że nagość to nic takiego, że gdybym zobaczył ją w majtkach, to dopiero byłaby zbrodnia! A przecież na majtkach mi wcale nie zależy. Podniósł plecak i zaczął nim tak manewrować, by odpowiednio ustawić klamrę. Odbiły się w niej wierzchołki drzew, potem rzeka, a potem… Nagle obraz zniknął. Dug znowu siedział w swoim pokoju i gapił się w

pusty ekran. — U licha! Czyżby coś się popsuło? — zaklął. — Najwidoczniej. I to przeze mnie. Złamałem reguły i zostałem wyrzucony z Gry. Buuu! Rozglądnął się dookoła. Wszystko było tak piekielnie mundańskie! Żadnych pięknych barw, magicznych kształtów. Nigdy przedtem nie uświadamiał sobie, jak niezmiernie zwyczajne jest żyde. — Dlaczego to zrobiłem? Wiedziałem, że nie wolno mi oglądać nagiej księżniczki. Nie przypuszczałem jednak, że w Grze za nieprzestrzeganie zasad wyznaczono jakieś kary. Nieważne, liczy się to, że zachowałem się nieuczciwie i zostałem za to ukarany. — Och, przepraszam cię Nada! —

wydusił, usiłując pozbyć się wyrzutów sumienia. Wydawało mu się, że słyszy jakiś głos. Nadstawił ucha, ale nic nie usłyszał. Tymczasem na ekranie pojawił się napis: — DUG! DUG! GDZIE JESTEŚ? To Nada! Ledwie ją widać, ale to ona. To pudło tak całkiem nie wysiadło! — Jestem z powrotem w Mundanii — odpowiedział, po czym przypomniał sobie, że należy to wystukać. Cisza. — Czyżbym musiał cię jeszcze raz przeprosić? Ekran był czarny i tylko w miejscu, gdzie przypuszczalnie mogły pojawić się słowa, widniała blada chmurka.

— DUG! DUG! CZY TO TY? NIGDZIE CIĘ NIE WIDZĘ. — U mnie obraz zniknął — napisał. — CO SIĘ STAŁO? Nie było sensu tego dłużej ukrywać. — Chciałem cię podglądnąć — przyznał się po chwili. — W klamerce przy plecaku. Jest mi bardzo przykro. Przepraszam. Zasłużyłem na karę. Ekran rozjaśnił się. Zobaczył Nadę. Stała ubrana nad rzeką. Koło niej leżał plecak. Odwróciła się w kierunku ekranu. — Czy ci się to udało? — spytał napis w chmurce. — Nie. Ale to nieważne. W końcu obiecałem tego nie robić. Sam się sobą brzydzę.

— Jeśli mnie nie widziałeś, to znaczy, że nie skompromitowałam się i nadal mogę być twoim Towarzyszem. — Tak. Tylko, że ja wypadłem z Gry. Muszę zacząć wszystko od nowa. — Nie wiadomo czemu, wydawało mu się to jakieś straszne. — Nie. To tylko ostrzeżenie. Możesz tu wrócić, jeśli będziesz ostrożny. Dug wpadł w szał radości. — Mogę?! Cudownie! Teraz już będę grzeczny! Przymrużył oczy i po chwili ujrzał trzeci wymiar. Ekran jednak nie zniknął. Dostrzegał planszę, ale i komputer. Nie był w Xanth. Nada zerknęła nań przez szklaną taflę. — Co się dzieje? — spytała.

— Widzę Xanth, ale tam nie jestem — odpowiedział. — Może to dalszy ciąg kary za… — Nie. Musiałeś przestać wierzyć. Czy możesz jakoś odzyskać wiarę? Jak mógł wrócić do dawnego stanu? Dostało mu się za swoje. Wyrzucono go z Gry i przypomniano, iż jest i będzie jedynie figurką zza drugiej strony ekranu. — Nigdy więcej nie złamię reguł Gry — mruknął pod nosem. Pamiętał też, że za pierwszym razem wszedł na planszę, uświadomiwszy sobie, że pod płaszczykiem lukierkowej fasady kryje się coś ważnego. Właściwe przyszło to jakoś samo. Wtedy też tak do końca nie wierzył w magię, ale jednak w

coś wierzył. W co miał uwierzyć tym razem? Zamknął oczy i zamyślił się. — Co jest istotą mej wiary? — dumał. W końcu coś go olśniło. — Gra! — zawołał. — Uwierzyłem w nią! A to dlatego, że dano mi kopa, gdy spróbowałem oszukiwać. I stało się to w moim świecie, prawdziwym świecie, w Mundanii. Komputer nie miał z tym nic wspólnego. Być może mój pobyt w Xanth to iluzja, lecz to, co mnie tam otacza, wygląda nadzwyczaj realnie. Wątpiłem, ale teraz w to wierzę! — Och! Dug! Wróciłeś! — krzyknęła Nada, rzuciwszy się mu na szyję.

Rzuciwszy się mu na szyję? Otworzył oczy. Natychmiast go puściła. — Ojej! Zrobiłam coś iście nieksiążęcego! — zatrwożyła się i zmieszała. — Nigdy nikomu o tym nie powiem — zapewnił ją uprzejmie. Wiedział, że także nigdy, przenigdy o tym nie zapomni, albowiem był to najczulszy uścisk, jakiegokolwiek doznał i może w ogóle miał doświadczyć w życiu. — Och! Dziękuję ci! Już się bałam, że sama siebie zdyskwalifikuję. — Nie, to moja wina. O mały włos wyleciałbym z Gry. — Rozejrzał się dookoła. Wszystko było na swoim miejscu. Wrócił! — Za wszelką cenę muszę tu zostać! Nie obchodzi mnie, czy

to się dzieje naprawdę. To najwspanialsze chwile mojego życia. Znajdowali się na drugim brzegu rzeki. Było tam o wiele ciekawiej, niż się im z początku wydawało. Nada popatrzyła na drzewa. — Widzę drzewo ciastkowca — powiedziała. — Po tym, co się stało, mam ochotę na coś głupiego. Może byśmy tak wsunęli coś tuczącego? — Nie sądzę, abyś mogła przytyć. Jakoś nie mogę sobie tego wyobrazić — powiedział Dug, starając się na nią nie patrzeć. — Cóż, z pewnością nie byłoby to po książęcemu. Nie martw się. Rzadko się objadam. — Podeszła do drzewa i urwała wielką cytrynową bezę z

kremem. — Chcesz trochę, Dug? — spytała słodkim tonem. Nie wiedział, czy uda mu się coś przekąsić, ale postanowił spróbować. — Tak, dziękuję — bąknął niepewnie. Wyjęła nóż ukryty w jakimś zakamarku sukni i odkroiła kawałek ciastka. Dug wytrzeszczył oczy. Wydawało mu się, że nie miała kieszeni. No, cóż! Była wytworem magii, mogła więc posiadać jakieś magiczne schowki. W Xanth panowały inne prawa. Po raz wtóry mu o tym przypomniano. Podała mu ciastko. Wziął je i nadgryzł. Było przepyszne. Gdyby w to nie uwierzył, najprawdopodobniej aż tak by mu nie smakowało, lecz tym już nie

musiał się martwić. — Powinnam ci coś wyjaśnić. Towarzysze są częścią Gry. Można się do nas zbliżyć, lecz tylko w pewnym stopniu. — Och! Już to przerabiałem — zapewnił ją pośpiesznie. — Tak. Przyznałeś się i przeprosiłeś. Dlatego pozwolono ci tu wrócić. Nie mogłeś mnie przytulić, ale mnie wolno było to zrobić. Wzruszyłeś mnie. Chciałam cię objąć. Nawet jeśli to miałoby być złe. — To było cudowne. — Gdybym nie była księżniczką, łatwiej byłoby ci się ze mną zaprzyjaźnić. Dug stwierdził, że wyznała mu coś

bardzo ważnego, choć nie powiedziała tego wprost a poprzez aluzje. Wywnioskował, że gdyby m ochotę ją pocałować, należy tak ją poruszyć, aby wyszło to z jej inicjatywy. Tak więc reguły dało się obejść. Trzeba tylko nauczyć się grać. — Dobrze o tym wiedzieć! — wykrzyknął zadowolony. Po chwili skończyli jeść ciasto i poszli dalej. Po jakimś czasie wypatrzył ich fruwający smok. Podleciał ku nim, wypuszczając nieprzyjemne smużki dymu. Dug wyciągnął szpadę, Nada jednak kazała mu ją schować. — Tym nie pokonasz kogoś, kto zieje ogniem — oświadczyła. — Przypiecze cię, zanim zdążysz jej użyć.

Przyznał jej rację. — To co? Lepiej się schować za drzewo? — Nie. Po prostu musimy go przestraszyć. — Zamieniła się w małego węża i wyślizgnęła z opadłej sukni. — Takie coś ma nastraszyć smoka? Jednak, gdy tylko pozbyła się odzienia, przeobraziła się w wielkiego, a właściwie olbrzymiego węża. Trzy razy większego od potwora. Uniosła potężny łeb, otworzyła gigantyczną paszcze, pokazała straszliwi zęby, wysunęła język i syknęła. Smok nie zamierzał z nią walczyć. Nawrócił w miejscu i odleciał. Wąż podpełzł ku sukni Nady. Tym razem Duga nie trzeba już było o nic

prosić. Dostał nauczkę, jak się patrzy. — Tak. Jak nie będzie miała ochoty mnie pocałować, to odgryzie mi czachę — mruknął. Odwrócił się, oparł czołem o pień najbliższego drzewa i zamknął oczy. Nie otwierał ich, dopóki Nada nie powiedziała mu, żeby to zrobił. Gdy na nią spojrzał, zdążyła już przybrać piękne ludzkie kształty. — No, no! Zaimponowałaś mi — szepnął, nie mając jednak na myśli Nady dziewczyny. — Dziękuję — odrzekła, dobrze wiedząc, o czym mówił. Ruszyli w dalszą drogę. Dug był szczęśliwy. Nie tylko wrócił do Gry, ale zaczął doświadczać prawdziwych przygód. Czego więcej mu było trzeba? Dzień

miał się ku końcowi. — Wkrótce trzeba będzie rozbić obóz — powiedziała Nada. — Nie potrafię cię obronić przed grabieżcami nocy. — Nocy? Zdawało mi się, że wędrujemy nie dłużej niż godzinę! Potrząsnęła głową. — Może tam, w Mundanii macie inny czas. Może u ciebie minęła jedynie godzina. Ale tu niedługo nastanie noc. Jeśli chcesz wyjść z Gry i wrócić rankiem… — Nie! Wcale nie chcę wyjść z Gry. Jeśli w ogóle mam tu coś do powiedzenia. Nie jestem pewien, czy udałoby mi się wrócić. Zamyśliła się.

— Sądzę, że tak, jeśli przestrzegałbyś reguł Gry i nie wyzbył się swojej wiary. Ale oczywiście łatwiej jest zostać tutaj. — Czy przypadkiem nie powinienem wystawić się na niebezpieczeństwo, zamiast chować głowę w piasek? Czy to fair? — To ty tak uważasz. Według mnie Gracz ma prawo odejść i któregoś dnia powrócić. W to samo miejsce i czas. Nie mam pojęcia, jak to możliwe. To jakaś cudowna magia, niewątpliwie bardzo wygodna dla ciebie. Znów podszepnęła mu, jak się zachować. Opisała mu bezpieczną grę. Pewnie! Gdyby przestał grać, nic by się nie zmieniło!

— Chyba nie spodobałaby mi się ta Gra, gdybym się o tym wcześniej dowiedział. Teraz jednak jestem nią zachwycony. Chcę ją rozegrać, jak należy. To znaczy grać w dzień i w nocy. Jeśli wygram, to wygram. A jeżeli przegram, to przegram. — Nie masz nic przeciwko temu, by dzielić ze mną namiot? Dugowi udało się zachować kamienną twarz. — Nie. Nie mam nic przeciwko temu. Odwrócę się i zamknę oczy. Tylko powiedz mi, kiedy mam to zrobić. Uśmiechnęła się. Dug zarobił następny punkt. — Tak więc musimy poszukać jakiejś odpowiedniej łąki. Wkrótce znaleźli. Była piękna. W ziemię wbito

tablicę z napisem: ZACZAROWANE OBOZOWISKO. — Co to właściwie znaczy „zaczarowane”? — zapytał. — To znaczy, że żaden potwór nie może nas tu zaatakować. Możemy spać spokojnie. — Myślałem, że nie wolno nam chadzać zaczarowanymi ścieżkami. — To nie ścieżka, a strefa bezpieczeństwa. Graczom wolno z nich korzystać. — Świetnie. Już mi lepiej. Dug uczył się brać te fantazje serio. Pamiętał, że jeśli nadzieje się nocą na czyjeś kły lub jeśli jakiś zwierz, na którego się napatoczy, rozszarpie go na kawałki, wtedy wypadnie z Gry. Był w

stanie sobie to wyobrazić. Wiedział, czym grozi spanie pod gołym niebem. W pobliżu rosło duże płócienno– sukienne drzewo. Zerwali z niego parę kocy i prześcieradeł. Posłużywszy się leżącymi w pobliżu tykami z żelaznego drewna, sklecili szkielet. Znaleźli także pudełko magicznych śledzi, za pomocą których napięli płótno. Nadzie szło to o wiele lepiej, więc zastosował się do jej poleceń. W końcu namiot był gotowy, choć nieco krzywy, wydawało się, że dobrze im się przysłuży. Ułożyli w nim poduchy z krzaków poduszkowca i rozścielili koce. Zebrali trochę byle jakiego ciasta z drzewa i parę nasion mlecza pełnych mleka. Dug zaczął przyzwyczajać się do

kalamburowatych nazw odnoszących się do rzeczywistych przedmiotów. Łatwiej już było mu je zrozumieć. — Tak to już jest, tu w Xanth! — westchnął. Przez strefę ochronną przepływał ładny strumyk. Nada poszła się umyć. — Proszę cię, nie patrz — powiedziała grzecznie. Dug wszedł do namiotu, położył się, przyłożył głowę do poduszki i mocno zacisnął powieki. Zawsze szybko się uczył, a Gra okazała się niezłym nauczycielem. Żadnego podglądania! Po chwili była już z powrotem przy nim. — Teraz twoja kolej! — stwierdziła. Wstał i poszedł w kierunku

potoczka. Nie zdziwił się, gdy poczuł na skórze miły chłód. Delikatnie mu przypomniano, że może wypaść z Gry, ale gdy już się nią bawi, wszystko wygląda niesamowicie realnie. Zanurzył się w wodzie. Poddał się prawom fantazji. Teraz było mu wszystko jedno, jakie są. Gdy wrócił, Nada już była pod kocem. Miała na sobie nocnąi koszulę, szczelnie okrywającą jej ciało. — Dug muszę cię o coś zapytać — szepnęła z wahaniem. — Chcę znać wszelkie reguły! — krzyknął. — Żadnej nie złamię! Uśmiechnęła się. — Jasne! Oto mój problem. Zwykle śpię jako Naga, lecz jeśli wolisz, bym

pozostała dziewczyną, to spełnię twe żądanie. Potrafię to zrozumieć. Niektórzy ludzie czują się nieswojo w obecności gadów. — Śpij tak, jak ci wygodnie, Nada — odpowiedział bez zastanowienia. — Wiem, kim i czym jesteś. Widziałem, jak zmieniasz się w węża. Jeśli obudzę się u jego boku, to będę wiedział, że to ty. Niezmiernie mu się podobała jako dziewczyna, a ponieważ nie wolno mu było nawet jej dotknąć, wolał unikać sytuacji, w których mógłby ulec pokusie. Muszę zachowywać się nienagannie. Tylko wtedy mogę mieć nadzieję, że zezwoli mi na coś nagannego. Zrobię wszystko, by była szczęśliwa. I chociaż to mój Towarzysz, ja także będę jej

bronił, pomyślał. — Dzięki ci Dug! W tym momencie ciało Nady przybrało formę węża z ludzką głową. Naga wyślizgnęła się ze spowijającej ją koszuli, zwinęła w kłębek i przytuliła twarz do poduszki. — Kiedyś taki widok by mnie zadziwił — westchnął Dug. — Ale to już historia! To było dawno temu. Ubrał przygotowaną dlań piżamę i wsunął się pod swój własny koc. Od razu zapadł w magiczny, kojący sen. Nie był pewien, jak długo spał. Osiem godzin, jedną czy parę sekund. Była to bowiem Gra. Całkiem możliwe, że w ten sposób przechodziło się na następną planszę. Wydawało mu się

jednak, że się zdrzemnął. Następnego dnia doszli do znaku, na którym widniał napis: SKRÓT DO SUKCESU. Nie było jednak żadnej strzałki. — Bez sensu! — zawołał. — Czy… — Nic mi o tym nie mówiono — przerwała mu Nada, zmarszczywgzy czoło. — Chyba normalnie go tu nie ma. Sądzę, że postawiono go dla Graczy. — Czy to znaczy, że musimy iść tą drogą? — Skądże. Jeśli to jeden z elementów Gry, to owszem, możesz coś zyskać, ale równie dobrze możesz wpakować się w tarapaty. Lepiej go ominąć i pójść dalej, na południe, naszą trasą.

Dug zamyślił się. — Jak daleko jest stąd do Zamku Dobrego Maga? — Jeśli będziemy posuwać się w tym tempie co dotychczas, to parę dni. Musimy przejść przez Rozpadlinę, a to nie będzie takie proste. — Czy idąc tym skrótem, dałoby się tam zajść nieco szybciej? — Magiczną ścieżką dotarlibyśmy tam w sekundę, no, w dwie. Może ona jednak także prowadzić do zguby. Jest jak hazard. Możesz wiele zyskać lub wiele stracić. Zależy, czy dopisze ci szczęście, czy nie. — Co mi radzisz? Zamyśliła się dłuższą chwilę.

— Lubisz wędrować ze mną? — Tak — odpowiedział, starając się przybrać jak najbardziej obojętny ton. — Nie przeszkadzałoby ci, jeślibyśmy dodali sobie parę dni drogi? — Nie. Byleby tylko być z nią, zgodziłby się, aby te dni zamienić w lata, nawet gdyby przez cały ten czas nie mógł nawet zerknąć na jej ciało. — Tak więc radzę ci ominąć ten skrót. Zaprowadzę cię do Zamku Dobrego Maga innym, dłuższym traktem. Nie jestem bowiem pewna, czy na tym krótszym coś się nam nie przydarzy. — A ty, który wolisz? — sprytnie zapytał.

— Moje zdanie tu się nie liczy. Ty jesteś Graczem. Jestem tu tylko po to, by ci towarzyszyć, spełniać twoje życzenia i pomóc szczęśliwie ukończyć Grę. — Niezupełnie — mruknął. Marzył bowiem, by ją przytulić i pocałować. Gdy mu to nie wyszło, pragnął czymś ją ucieszyć. Nie zależało mu na tym, by wygrać. Chciał jak najdłużej pozostać w krainie magii, być z nią i przyczyniać się do tego, by od czasu do czasu na jej twarzy zagościł uśmiech. — Z przyjemnością poświęcę ci tych parę dni — odpowiedział, uważając, by nie ujawnić swoich myśli. — Nie chciałbym cię jednak zbytnio wykorzystywać. Dla ciebie to tylko

praca. Mogę pójść zarówno dłuższym, bezpiecznym traktem, jak i pełnym przygód skrótem. Dlatego pytam, co ty wolisz. — Nie ukrywam, że targa mną zwykła babska ciekawość — wyznała. — Chciałabym zobaczyć, co to za skrót, ale poważnie się zastanawiam, czy postąpiłabym mądrze. — Ja też jestem ciekaw, co to takiego. — Dzięki Grze przyznawał się do swych prawdziwych pragnień. Mimo wszystko wolał sprawić jej radość, niż widzieć ją parę dni dłużej. — W takim razie idziemy na skróty. Stuknięty Mundańczyk znowu podjął głupią

decyzję. Spojrzała na niego z wdzięcznością, udowodniwszy mu tym mym, że warto się było poświęcić i szepnęła: — Może nie taki znowu stuknięty… Poszli więc skrótem. Przywiódł ich nad rozległe bagnisko, opadające ku ostro wznoszącej się w niebo górze. Nada zrobiła dziwną minę ale nie odezwała się ani słowem. Dug wciągnął powietrze. — Co to za smród? Czyżby tu gdzieś leżał jakiś martwy wieloryb, który pożarł górę kapusty, nim zdechł? Nada pociągnęła nosem. — Nie podoba mi się to. — Mnie też. — Obawiam się, że to Niewidzialny

Olbrzym. Przydałaby mu się dobra kąpiel — powiedziała Nada ledwie słyszalnym głosem. — Nadepnie nas? Może lepiej ukryjmy się w cieniu tej góry? — Nie. To jeszcze gorzej, bo… Ziemia zadrżała. Drzewa podskoczyły. Parę się przewróciło. Runo w pobliskim lesie spłaszczyło się, tak jakby je nadepnęła j jakaś niewidzialna stopa. Smród nasilił się. Dug wytrzeszczył oczy. — Nie żartujesz? To naprawdę Niewidzialny Olbrzym? — Księżniczki rzadko kiedy pozwalają sobie na żarty. — Nadepnął następną połać ściółki! Idzie prosto na nas! — zawołał Dug. —

Biegnijmy na górę! — Chyba nic innego nam nie pozostaje — przytaknęła mu Nadal ruszywszy jego śladem. Wszechogarniający smród wstrząsał Dugiem. Bał się, że zaraz zostanie rozdeptany, a jednak zerkał na niknącą za nim Nadę. Żałował, że nie może się jej przyjrzeć w dogodniejszym momencie. Przyrzekł jednak sobie, że nigdy się do tego nie przyzna. To byłoby niehonorowo. Dotarli do góry i ujrzeli rozstęp w skale. Prowadził do blado oświetlonej skalnej szczeliny. Tuż za nimi wylądowała następna niewidzialna stopa. Las padł. — Włazimy! — zarządził Dug.

— Nie śpiesz się. Może coś wymyślimy! Zawahał się. — Czemu? Tam nie może być gorzej niż tutaj! — Może. To grota Kom–Plutera. Nie powinno jej tu być. Leży na południe od Rozpadliny. To ten skrót pewnie nas tu doprowadził. — Grota Plutera? Co to za jeden? — To… Zamilkła, gdyż obok właśnie powstawał kolejny ślad niewidzialnej stopy. Ziemia zaczęła się szybko osuwać. Mieli wrażenie, iż na mchu dopiero postawiono ogromny obcas, zaś podeszwa i czubek jeszcze nie opadły w dół. Smród zamienił się w trudny do

zniesienia fetor. Wczołgali się do jaskini. Bucisko nie mogło ich już dosięgnąć. Po chwili wszystko zatrzęsło się i okryło kurzem. Czysty pozostał jedynie ślad stopy. — A niech to! — zaklęła Nada. — Zapędzono nas do przybytku Kom– Plutera. Ten skrót to jego sprawka. — Co w tym złego? Komputer to tylko kupa żelastwa. Można ją przetopić na puszki… — To Kom–Pluter. Najzłośliwsza machina w Xanth — wyjaśniła. — Muszę przyznać, że ostatnio Zmienił się i doskonale nam służy, ale kiedyś był zły, a w tej Grze ma zachowywać się tak jak kiedyś. Otaczającą go rzeczywistość przeinacza na swój sposób. Wierz mi.

Naprawdę nie jest wesoło. To przeze mnie. To ja chciałam wypróbować ten skrót. — Nie! To ja byłem ciekaw, dokąd prowadzi. To na pewno jeszcze jedna przeszkoda. Może jakoś sobie poradzimy. Trzeba coś robić, a nie oblewać się potem ze strachu. — Plutera nie da się pokonać! — tłumaczyła mu Nada. — On ma cię w ręku. — Zobaczymy. Dug stwierdził, że zbzikowaną odwagą zaimponuje jej bardziej niż tępym ociąganiem, i śmiało pomaszerował naprzód. Poszła za nim. Weszli do rozległej groty zawalonej kupą śmieci, pośrodku

której stał ekran. — WITAJ, MUNDAŃSKI GRACZU — wyświetlił. A więc to ta przeklęta machina, pomyślał Dug. Jednak oduczył się już tak po prostu zbywać magiczne twory, bowiem tu, w Xanth, one także potrafiły się odciąć. — Cześć, Kom–Pluter! Co mogę dla ciebie zrobić? — powiedział. — MOŻESZ ZOSTAĆ MOIM SŁUGĄ. NA ZAWSZE! — odpowiedział magiczny ekran. — A oprócz tego? — MOŻESZ WYPAŚĆ Z GRY. — I nie pozostaje mi nic innego? — NIE. — Nie urządza mnie takie

rozwiązanie — stanowczo oświadczył Dug. — Żegnam. Miło mi było ciebie poznać. — MUNDAŃSKI GRACZ PODEJMUJE INNĄ DECYZJĘ. — Ojej! Dobrze. W takim razie zostanę i chwilę z tobą pogadam — odrzekł Dug. — Niesamowite, zmieniłem swoje postanowienie — mruknął. Powoli zaczynał rozumieć, co Nada miała na myśli, napomykając mu o parszywej maszynie przeobrażającej otaczający ją świat. — Sytuacja przedstawia się gorzej, niż przypuszczałem. — Poczekaj, wredna machino — wtrąciła się Nada. — Nie masz prawa stawiać mu takich warunków, takiego

albo — albo. W ten sposób nikt nigdy nie wygra. Musisz mu dać jakąś szansę! KTO TAK MÓWI? — zapytał poirytowany ekran. — Demon, profesor Grossclout. — odpaliła. — To on ustalił reguły tej Gry. Jeśli nie będziesz go słuchać to… — KSIĘŻNICZKA — TOWARZYSZKA KRZTUSI SIĘ I NIE KOŃCZY ZDANIA — wyświetlił Kom–Pluter. Nada istotnie zakrztusiła się i zakaszlała, nie dokończywszy pogróżki. Dug szybko przejął pałeczkę. — Tak. To demon prowadzi tę Grę, nie ty. A on twierdzi, że tu obowiązuje fair play. To zaś znaczy, że po to mam Towarzysza, by mi radził. Inaczej…

— INACZEJ CO, CIEMNOTO Z MUNDANII? Dug nie lubił, gdy go wyzywano, lecz ponieważ określenie dość dobrze określało jego obecny stan umysłu, więc jakoś je przełknął i rzucił wyssaną z palca odpowiedź: — Inaczej ty wypadniesz z Gry, szklany móżdżku, a ja wygram. A teraz pozwól Nadzie dokończyć. DZIEWCZYNA KOŃCZY SWĄ UWAGĘ OD RZECZY — niechętnie zgodził się Pluter. — Profesor Grossclout roztrzaska cię na kawałki. NIECHBY TYLKO SPRÓBOWAŁ. CHCIAŁBYM TO ZOBACZYĆ. Nada przyjęła wyzwanie.

— Wystarczy, że pstryknę palcami, a zaraz się tu zjawi. To mój sygnał. — Zawadiacko uniosła rękę w górę. — PALCE DZIEWCZYNY SZTYWNIEJĄ. Nadzie ścierpły palce. Nie mogła nimi ruszyć. — Nie moje — wtrącił się Dug. — Założysz się, że odpowie na moje wezwanie? — PALCE DURNEGO MUNDAŃCZYKA TAKŻE CIERPNĄ. Stracił czucie w dłoniach. — Ostry z niego zawodnik! — mruknął. Ale teraz Nada była wolna. — Już doszłam do siebie — powiedziała. — Nie możesz nas obu równocześnie kontrolować. Teraz

pstryknę! — NIE TRZEBA — szybko wyświetlił ekran. — TO BYŁ TYLKO KAWAŁ. NIE MACIE POCZUCIA HUMORU? DAM WAM RÓWNE SZANSĘ. UWAŻACIE, ŻE JESTEM GBUROWATY? — Ależ skąd! Dug już kiedyś widział coś podobnego. Znał takich facetów, którzy tracąc grunt pod nogami, obracali wszystko w żart. Nigdy ich nie lubił. — No, przynajmniej troszeczkę przytarliśmy mu nosa — szepnął do Nady i powtórzył: — Mam więc równe szansę. — Tym sposobem oficjalnie zaklepał swe prawo, wiedząc, że w grocie Plutera zdania posiadają moc

urealniania rzeczywistości. — DAM CI TRZY ZAGADKI I… — Noo dobrze — przerwał mu Dug. — Ale ja określę zasady. — Miał nadzieję, że wygra, tak jak poprzednio, narzucając mu swe zdanie. Zdawał sobie sprawę, iż nie rozwiąże szarad tej przeklętej maszyny. — Zagramy w zagadki — kalambury — ciągnął. Znał ich całe mnóstwo. Był w tym dobry. — Ten kto pierwszy nie odgadnie znaczenia, przegrywa. HMMM. JEDEN MUSI ODPOWIEDZIEĆ, DRUGI PRZEGRAĆ. JEŚLI OBAJ ODPOWIEDZĄ, OBAJ WYGRYWAJĄ. TAKĄ RUNDĘ UWAŻA SIĘ ZA NIEWAŻNĄ. Dug musiał mu przytaknąć.

Przynajmniej ustalono zasady turnieju. — Dobrze! — zawołał. — Ja zaczynam. — Przerwał. Maszyna nie odzywała się, rzucił więc jakimś nie za bardzo świńskim, kalamuburowatym kawałem, który ktoś mu kiedyś opowiedział. Miał nadzieję, że Nada go nie słyszy. — Miałam ci ja błonkę, teraz płaczę. — BYŁ WIANEK, AŻ TRAFIŁ SIĘ JANEK — natychmiast pojawiło się na ekranie. — Masz ci los! Musiał to już gdzieś słyszeć. Pokonał mnie. Jeden do zera. Przegram. — JAK DEMONY WYPROSTOWAŁY RZEKĘ POCAŁUNKÓW?

— Jaką rzekę? — tępo powtórzył Dug. — To Mundańczyk — wtrąciła się Nada. — Nie zna naszej geografii. Zanim go o coś zapytasz, musisz mu wytłumaczyć, co to takiego. — RZEKA POCAŁUNKÓW PŁYNIE NA POŁUDNIE WZDŁUŻ WSCHODNIEJ GRANICY XANTH, ŁĄCZĄC JEZIORO POCAŁUNKÓW Z JEZIOREM OGRÓW I PSZCZÓŁ WODNYCH. DEMONY JĄ WYPROSTOWAŁY I TYM SAMYM ZNISZCZYŁY. JAKĄ POSŁUŻYŁY SIĘ MAGIĄ? Coś mu zaświtało w głowie. — Gdzieś na Florydzie była taka rzeka. O ile mnie pamięć nie a myli,

nazywała się Pocałujta. Uregulowano ją przy pomocy Korpusu Inżynierów. Czy o to ci chodzi? — ODPOWIEDZ NA PYTANIE. Dug popatrzył na Nadę. — To prawda — powiedziała. — To sprawka demonów. Ale musisz odpowiedzieć na pytanie. W realnym świecie demony po prostu wykopały coś w rodzaju koryta i skierowały w nie rzekę, eliminując zakola, rujnując jednocześnie środowisko naturalne. Nie widzę w tym ani kalamburów, ani żadnej magii. To wcale nie było śmieszne. Czemu to miałaby być jakaś śmieszna zagadka, pomyślał i bąknął niepewnym głosem: — Wydaje mi się, że posłużyły się

zaklęciem: jaktykomutakontobie. — BŁĄD! HORROR! HA! HA! HA! — Jeszcze nic straconego — pocieszał się Dug. — Musisz udowodnić, że znasz prawidłową odpowiedź, bo jak nie, to się nie liczy. — Racja! — zawtórowała mu Nada. Złośliwa machina nie dała się zbić z tropu. — ZMIENIONO NAZWĘ. WYPROSTOWANO ZAWIJASY, WSZELKIE MEANDRY. TERAZ TO KANAŁ. ŻADNYCH ZAKRĘTASÓW. PROSTE*? — Niby tak. Jeśli rzekę zamieniono na kanał, to musiano ją wyprostować. Może to i ma jakiś sens. Przegrałem. Cóż! Zwyciężyłeś. Co teraz?

— ŚNISZ. TWÓJ SEN JEST NASZĄ RZECZYWISTOŚCIĄ. TWOJA RZECZYWISTOŚĆ JEST NASZYM SNEM. WRÓĆ DO NIEJ. Na ekranie pojawił się obraz. Przedstawiał pokój Duga, z rozwalonym łóżkiem i brudnymi skarpetkami niedbale rzuconymi na podłogę. — Mundania! Najdroższe miejsce na ziemi! — Popatrzył na Nadę. — Przykro mi, przegrałem. Wierz mi, naprawdę bardzo chciałem z tobą zostać, ale muszę odejść. — Tak — westchnęła smutno. — Zawiodłam cię. — Nie, sam się na sobie zawiodłem. Nie sprostałem zadaniu. — Próbował zachować twarz. Nic więcej nie mógł

zrobić. Obrócił się w kierunku ekranu — Jak mam… — PRZEJDŹ NA DRUGĄ STRONĘ. Dug podniósł nogę i wszedł na ekran, który tymczasem dziwnie urósł. Noga bez trudu przeszyła szklaną taflę i wylądowała na krześle. Po chwili był znowu w swoim pokoju. Na ekranie swojego komputera zobaczył Nadę. — Możesz zacząć od nowa — było napisane w chmurce. — Jeśli poprosisz o mnie… — CISZA! — zabłysło. Obraz zniknął. Dug wypadł z Gry.

6. Wodór Tryton Cyrus miał właśnie dokończyć owo osobiste pytanie. Jenny skurczyła się w sobie. Bała się, że przyjemny nastrój wieczoru zaraz pryśnie. Nawet niewiele wiedząc o sprawach objętych tajemnicą KSD, można było wyczuć, że sytuacja

przedstawia się nader poważnie. Nie zdołała ustrzec przed tym Kim. Tym samym nie sprawdziła się jako dobry Towarzysz. — Kochanie, może powinieneś coś niecoś jej o nas opowiedzieć — wtrąciła syrena. — Pamiętaj, że Kim nie pochodzi z Xanth. Może nie zrozumieć, o co ci chodzi. — Jasne! — przytaknął Cyrus. — Ale czy nie zanudzę jej na śmierć? — Jesteśmy przekonane, że to będzie szalenie ciekawe — szybciutko odpowiedziała Jenny, wiedząc, że Kim zrobiłaby wszystko, byleby tylko uniknąć kłopotliwych pytań. Uśmiechnął się. — Miło to słyszeć, Jenny.

Urodziliśmy się w Xanth, więc nas to z pewnością zainteresuje… — Ja też bardzo chciałabym to usłyszeć — gorliwie dorzuciła Kim. Jak na ironię w sukni syreny naprawdę było jej do twarzy. Gdyby mieszkała w Xanth, ich związek byłby jak najbardziej na miejscu. Dwudziestoośmioletni Cyrus był wciąż przystojny, kipiał życiem, posiadał pewne doświadczenie i doskonale nadawał się na partnera szesnastoletniej panny. Wiele dziewczyn z Xanth natychmiast skorzystałoby z takiej okazji. — No to musimy stworzyć odpowiednią atmosferę — oświadczył Morris. — Albowiem z tej historii zrobiono sztukę. Lubimy ją grać przy

różnych specjalnych okazjach. Jenny i Kim znów niepewnie spojrzały na siebie. Specjalnych okazjach? Nie mogły jednak uczynić nic innego, jak przystać na tę propozycję i wierzyć, że w jakiś dyplomatyczny sposób uda się im ‘ wyjść z tego cało. — Trzeba rozdać role — powiedział Cyrus. — Ta opowieść dotyczy Klnących Przyjaciół, więc to oni powinni ją grać. Warto wspomnieć, że nauczyliśmy się jej od jednej z ich wędrownych trup. Oczywiście nie odegramy jej tak dobrze jak oni, lecz przyjemniej jest to robić samemu. — Sztukę? — Kim odzyskała głos. — Kiedyś interesowałam się graniem, ale… — przerwała. Wyglądała na

zaniepokojoną. — Naprawdę? — słodko spytała Siren. — Co się stało? Ktoś ci w tym przeszkodził? — Chyba… chyba nie nadawałam się do swojej roli — niechętnie przyznała Kim. — Roli? — zapytał Cyrus. — Nie mogłaś sobie wybrać roli? Kim roześmiała się. — Nie! Ludzie są poddawani próbie. Tylko niewielu udaje się dostać dobre role. Nie pragnęłam być statystką niknącą w tłumie postaci. Chciałam być autentyczna i szczera! Ale byłam głupia! Od tego czasu rzuciłam teatr. — Autentyczność i szczerość? — powtórzyła syrena.

— Tak. Marzyłam o roli ładnej, spokojnej, niewinnej dziewczyny. — To przecież pasuje do ciebie jak ulał! — zawołał Cyrus. — Skądże! Paplam bez przerwy, jestem popędliwa i brzydka. — Nie zgadzam się — zaoponował Morris. — Jeśli już rzekłbym, że małomówna. To przez te pytania dotyczące ślubu, pomyślała Jenny. Nie odezwała się jednak ani słowem. — Nie wydaje mi się także, żebyś kogoś popędzała — dorzuciła Siren. — Według mnie zachowujesz się nienagannie. — I jesteś ładna — dorzucił Cyrus. — Nawet gdy miałaś na sobie te

przemoczone, poszarpane łachmany, dostrzegałem na twej twarzyczce oznaki piękna. — Oznaki piękna?! To pryszcze! Cyrus zmarszczył brwi. — Czyżby w Mundanii się nimi nie zachwycano? Piegi Jenny też dodają jej powabu i uroku. Jenny aż podskoczyła z uciechy. Podobnie jak panująca nam księżniczka Elektra miała piegi. Nigdy jednak nie była pewna, czy są one w stanie kogoś oczarować. Kim także walczyła ze sobą, usiłując ukryć zażenowanie. — Nabijają się ze mnie, czy co? — westchnęła. — Cóż, jeśli nie, to tym gorzej. To bowiem oznacza, że dla nich jestem odpowiednią kandydatką na żonę.

Im są milsi, tym bardziej mnie to martwi. — Mundańczycy nie wiedzą, co pięknie. Każdy o tym wie — ciągnął Morris. — Ale wracając do naszej sztuki. Jest to burzliwa opowieść. Nie ma w niej znaczniejszej żeńskiej roli. Czy nie chciałabyś zagrać ważnego mężczyzny? Kim zatkało. — Nie mogłabym! Jednak Jenny dostrzegła w tym możliwość wyjścia z owej trudnej sytuacji. Męska rola mogła skierować uwagę morskiej rodzinki na inne tory. — Powinnaś spróbować, Kim — szepnęła. — To ci może pomóc. Kim zerknęła na nią, stopniowo pojmując, o co jej chodzi.

— Chociaż może mogłabym wcielić się w apodyktycznego mężczyznę. Tak, to mi nawet odpowiada. — Popatrzyła na zebranych. — To by było prawdziwe wyzwanie! Zagrać kogoś tak zupełnie innego. — Cała istota grania tkwi w tym — zachęcał ją Morris — by przedstawić kogoś różnego od siebie, a jednocześnie zrobić to doskonale. Sprawdzisz swoje umiejętności. — Nie jestem dobrą aktorką. Aktorem. Nigdy nie grałam w żadnej sztuce. — Do teraz — poprawił ją Morris. — Oto rola. Szczekaczka, Wszechmocny Mag i złoczyńca. — Cóż — niepewnie zaczęła Kim.

Jenny domyślała się dlaczego. Dla kogoś, kto tak mało znał Magów i złoczyńców, zagranie takiej postaci przedstawiało pewne trudności. — Tym razem chętnie wziąłbym tę rolę — wtrącił się Cyrus. — Jest rzeczywiście trudna i zupełnie nie pasuje do mego charakteru. Morris skinął głową. — Mamy tu jeszcze Maga dobroczyńcę. Zwie się Wodór. — Czy nie ma przypadkiem jakichś zwykłych ról? — żałośnie spytała Kim. — Są — odpowiedział Morris. — Ale, o ile cię dobrze zrozumiałem, prosiłaś o którąś z głównych. Ta jest całkiem niezła. Jenny zauważyła, że Kim chociaż się

waha, walczy z pokusą. — Czemu nie spróbujesz? — zapytała. — Najgorsze, co możesz zrobić, to zrezygnować. Kim zamilkła. Jeśli rzeczywiście zrobię coś głupiego, to może przestanę mu się podobać i nie poprosi mnie o rękę. To może być nieprzyjemne, ale wyjdzie mi na dobre, pomyślała podbudowana słowami Jenny i po chwili zgodziła się zostać Wodorem. — Świetnie — ucieszył się Morris. — No więc Szczekaczka jest zły, nie ma przyjaciół, zaś Wodór jest dobry i ma ich wielu. Jedną z nich jest młoda kobieta. Nazywa się Bec i jest zawsze gotowa mu pomóc. Jenny, może ty

przystałabyś na tę rolę towarzysza i doradcy? — Tak! Będę Bec stawiającą się na zawołanie! — Poza tym występuje tu jeszcze paru innych mężczyzn. Są to mniej ważne postacie. Od skromnisiów do Magów. A także ich żony i rodziny. Zajmiemy się tym razem z Siren. Ona też będzie nam przygrywać. To upodobni sztukę do życia. Przy odrobinie współpracy i wyobraźni stworzymy tło. Jenny zastanawiała się, jak to możliwe. Morski lud bowiem nie posiadał ani magii, ani zmysłu iluzji. Nie miało to jednak większego znaczenia. Zależało jej tylko na tym, by odwrócić uwagę Cyrusa od Kim i by

sztuki nie zakończyła kłopotliwa dla nich scena. Prawdy mówiąc, nie była pewna, czy uda się im uniknąć wesela! — Teraz pozostaje mi jedynie wyjaśnić, że w owej sztuce właściwie w ogóle się nie ruszamy — powiedział Morris. — Wypowiadamy jedynie nasze kwestie. Radzę wam na jakiś czas zamknąć oczy. Może i w ten sposób z początku będzie wam łatwiej wczuć się w role, póki nie zapanuje odpowiedni nastrój. — Och! Jak to dobrze, że ktoś nami pokieruje — ucieszyła się Jenny. — To ułatwi mi moje zadanie. Nie przepadam za graniem. Zaraz potem stwierdziła, że mogłaby się przysłużyć w inny sposób. Nucąc.

Bowiem gdy nuciła, powstawał sen, w którym mógł wziąć udział każdy, kto tego nie zauważył. To był jej talent. Gdyby tak udało mi się zamienić opowieść trytona w sen, w którym byśmy wszyscy wystąpili, pomyślała. — Gdzie jest scenariusz? — spytała Kim. — Scenariusz? — zapytał zdziwiony Morris. — No to, z czego się czyta. Inaczej nie będziemy wiedzieli co powiedzieć. — Och! Niczego takiego nam nie trzeba. Naświetlę sytuację, a aktorzy wyrecytują stosowne kwestie. Nigdy się nie powtarzamy. To urozmaica akcję. — Ojej! To improwizacja — przestraszyła się Kim. — Może jednak

mogę spróbować — bąknęła nieśmiało. Widać było, że straciła pewność siebie. — Zaczynamy! — oświadczył Morris. Usiedli w swoich wygodnych wodnych fotelach i przymknęli oczy. Siren zaczęła grać na cymbałach jakąś piękną, napawającą strachem melodię. Jenny poczuła ciepły dreszcz biegnący wzdłuż kręgosłupa. To była naprawdę magiczna, pobudzająca wyobraźnię muzyka. Ujrzała pejzaż, a właściwie Xanth widziany z lotu ptaka Roka, porastające go maleńkie drzewa, tu i ówdzie rozrzucone jeziora i dzielącą go Rozpadlinę. Zanuciła cichą piosneczkę, przeobrażając owo widzenie w sen. Nie było to trudne. Przy akompaniamencie

syreny Siren poszło jej to nader gładko. Morris przybrał uroczystą pozę i przemówił: — W roku 378 licząc od Pierwszej Fali ludzkich kolonizatorów, zalała nas Siódma Fala. Minął prawie wiek, odkąd król Roogna, Mundańczyk zginął, walcząc z najeźdźcami Szóstej Fali. Skończyły się czasy grozy i wszystko się uspokoiło. Siódma Fala była inna, pokojowa. Ci, co brali w niej udział, opuścili własne ziemie, uciekając przed nękającymi ich, silniejszymi grupami. Nie chcieli nikogo skrzywdzić czy też w czymkolwiek przeszkodzić. Trzymali się razem, starali się nie mieszać z zamieszkałymi tu ludźmi i żenili się

między sobą. W wyniku tego magiczne talenty dzieci nie rozwijały się. Umiały jedynie robić barwne plamy na ścianie, ale czemu mogły służyć takie nieistotne talenty? Brak konkretnej magii sprawił, iż najeźdźcy z Siódmej Fali poczuli się gorsi i zaczęli się jeszcze bardziej izolować. Nie potrafili obronić się przed smokami, te zaś z lubością ich nękały. Łapały, podrzucały w górę, przypiekały ogniem i żywiły potomstwo ich podwędzonymi ciałami. Bardziej utalentowani inni najeźdźcy brali ich często w niewolę. Dlatego też potomkowie Siódmej Fali uciekali w najdziksze, niezbadane ostępy Xanth, gdzie z kolei napastowały ich krewkie

ogry — zwijały w precle, wyrzucały na orbitę Księżyca, lub wymyślały jeszcze coś gorszego. Zbudowali więc pod Jeziorem Ogrów, wkoło wiru prowadzącego do świata podziemi, Zamek nad Bramą. Mogli się w nim ukryć, dopóki nie dobrały się do nich demony. Te molestowały ich kobiety i przekręcały męskie głowy twarzą w tył. — Nie mamy żadnej magii — szeptali. — A wszyscy jakąś posiadają! Wreszcie w roku, 400 powołali zespół ludzi mający za zadanie odkryć, na czym polega ich magiczny talent. Było to ambitne przedsięwzięcie. Nie chcieli, żeby jeszcze jedno pokolenie czekało, kiedy wreszcie ich potomstwo zostanie obdarzone jakąś magią. Chcieli

natychmiast nauczyć się efektywnie wykorzystywać te talenty, które już posiadali. Nazwano ich Gronem Poszukiwaczy Talentów. Przewodził im dobry człowiek, Wodór. Potrafił oczyszczać brudną wodę. Uważano to za największy talent, jaki pojawił się wśród przybyszy z Siódmej Fali. Dlatego też powierzono mu tę funkcję, mimo iż nie było w tej umiejętności nic nadzwyczajnego. Każdy mógł zrobić coś podobnego, przepuszczając wodę przez wór z piachem. Morris zamilkł i zapanowała cisza. Jenny zobaczyła ludzi osaczonych przez smoki, ogry i demony, ukrytych w Zamku nad Bramą, próbujących odnaleźć swą magię. Przypomniała

sobie, że to jedynie tło akcji. Kolej na nas, pomyślała i powiedziała: — Och Wodorze! Jak zamierzasz odkryć tajemnicę magicznych talentów? Kim stwierdziła, że powinna coś odpowiedzieć. — Hmm, będziemy musieli rozpatrzyć tę sprawę i zobaczyć, do czego nas to doprowadzi. — Po czym doszedłszy do wniosku, że nic to nie mówi, dodała: — Bec, zwołaj innych. Odbędziemy szybką naradę. Każdy wymyśli tyle sposobów, ile tylko potrafi. — Burza myśli? Kim roześmiała się. — Kto wie? Może to przyniesie

jakieś magiczne rezultaty! Oznacza to, że wszyscy powinniśmy o tym porozmawiać i zobaczyć, do dojdziemy. Nie zdziałamy niczego, nie posiadając dobrego działania. — Hej inni! Chodźcie tu! — zawołała Bec. — Wodór chce wam przewietrzyć mózgi. Usłyszeli tupot nóg. Jenny zamknęła oczy. Zdawało się jej, żel dostrzega przybywających tłumnie ludzi. Wkrótce jej sen wyostrzył się. Widziała ich całkiem wyraźnie. — Jesteśmy — odezwał się któryś. Jego głos nie przypominali zbytnio głosu Morrisa. — Pragnę, byście spróbowali podsunąć mi jakieś rozwiązanie —

poprosił Wodór. — Obojętnie jakie. Nawet najgłupsze. I najmądrzejsza myśl może z początku wydawać się szalona. Każdy musi coś wymyśleć. Nikomu nie wolno niczego negować. — Słyszałem, że, jak to mówią, w jedności siła — dorzucił ktoś. — Zauważyłem, że nasze słabe talenty są niejako podobne. Czy nie dałoby się ich połączyć w jeden wielki, potężny talent? — Doskonały pomysł — zgodził się Wodór. — Nigdy przedtem czegoś takiego nie robiliśmy — sprzeciwił się jeden z zebranych. Talenty w Xanth nie powtarzają się! — Zauważył, że gapią się na niego i dodał: — Och!

Przepraszam! Pozwoliłem sobie na mały protest. Cofam te słowa! — Czy możemy zmienić nasz talent, naśladując inny? Wszyscy razem naśladując jeden talent naraz? — To drugi pomysł. Pasuje do pierwszego — podsumował Wodór. — Czy jest jakiś talent, za pomocą którego moglibyśmy się pozbyć ogrów? Na przykład jakieś mocne przekleństwo? — Świetnie! — pochwalił Wodór. — Wystarczy. Spróbujmy wybrać kogoś, kto miota najcięższe przekleństwa. Zebrani z zapałem udawali, że przeklinają. Z początku wydusili jedynie &*&*&! Jednak po jakimś czasie zjednoczone przekleństwo było już na tyle silne, by poruszyć pobliskie

listowie. Po roku Grono Poszukiwaczy Talentów poszło wypróbować swoje zbiorowe przekleństwo na pobliskim polu, w pobliżu którego kręcił się jakiś nieokrzesany ogr. — Raz, dwa! Tam pchła! — zawołał i rzucił się na ludzi, gotów rozpłatać ich na kawałki jednym uderzeniem twardej pięści. — Trzy… cztery… — odliczył Wodór. Wszyscy razem rzucili swe przekleństwo ogrowi w pysk. Wybuchło mu tuż przed nosem. &*&*&* osmoliło brwi i przypaliło futro na nosie. Przejściowo oślepiony ogr, potykając się ruszył naprzód, miotając

ciosy w powietrze. Nie cofnął się, gdyż ogry nie wiedziały, jak się to robi. Na szczęście poszedł w złym kierunku. — Udało się! — triumfalnie krzyknęła Bec. — Przekleństwo przegoniło ogra! Odparliśmy atak! Nie było jednak na tyle silne, by przepędzić całe stado. Wrócili więc do swego laboratorium i pracowali przez następny rok. W tym czasie wymyślili tęgie przekleństwo, za pomocą którego dało się przenieść ogra na większą odległość. Właściwie byli już w stanie przegonić wszystkie ogry z okolic Jeziora Ogrów. Zmusili je do rozpoczęcia długiej wędrówki na pomoc Xanth. Wygnańcy osiedlili się na bagnach, zwanych od tej pory

Moczarami Bagiennych Ogrów. Grono Poszukiwaczy Talentów odniosło sukces. — A co będzie, jeśli napadną na nas smoki? Tą bronią ich nie pokonamy — smutno westchnął Wodór. — Musimy działać dalej. Pracowali więc przez kolejny rok, by wymyśleć coś lepszego. Uczyli także pozostałych z Siódmej Fali, jak zjednoczyć ich talenty w całość. Albowiem, mimo iż każda osoba posiadała niewielką magię, efekt wspólnych działań był duży. Zaczęli nazywać siebie Klnącymi Przyjaciółmi. Zaś ci, których uderzyło przekleństwo, woleli mówić o nich Przeklęte Czarty — Demoniaki. Wszystko szło dobrze.

Dzięki Gronu Poszukiwaczy Talentów Wodora sąsiedzi zaczęli ich lepiej traktować. Po trzech latach dokonali drugiego odkrycia. Dowiedzieli się, jak powiększyć swój talent. Tym razem Wodór skoncentrował się na swym własnym talencie oczyszczania wody i nauczył się wykorzystywać podstawową siłę pierwiastków. Tym sposobem mógł stale ulepszać właściwości każdej substancji. Członek owego grona, Szczekaczka mógł teraz wykorzystać swój talent i zwiększyć natężenie swego głosu. Dzięki temu stworzył Mocne Słowa. Inni poszukiwacze rozwinęli swe drobne talenty.

W ciągu następnych paru lat ośmiu z nich udało się tak wyćwiczyć swój talent, że można ich było zakwalifikować jako Magów. Co za ulga! Jednakże owa zmiana przyniosła niespodziewane konsekwencje. Wszyscy, którzy zakosztowali czegoś, co do niedawna uważali za niemożliwe, pragnęli posiąść jeszcze więcej. Zaczęli się obrażać. Otwarcie pytali, czemu przywódcą ma być właśnie Wodór, gdy wokoło jest tyle wielkich talentów. Wodór próbował zachować spokój, lecz ludzie, którzy kiedyś, nie posiadając talentów, byli dobrze ułożeni i mili, teraz stali się chciwi i dzicy. Moc psuła ich wprost proporcjonalnie do

swego natężenia. Wreszcie Szczekaczka uczynił coś, czego spokojnie nie da się opisać. Użył własnych słów przeciwko swym ludziom. A przy pomocy jednego, wszechpotężnego słowa zamienił pozostałych członków Grona Poszukiwaczy Talentów w zielone pszczoły wodne, które rychło uciekły do Jeziora Ogrów i przepadły na zawsze. Zapomniały, kim były w przeszłości. Teraz zależało im jedynie na tym, by dopaść któregoś z ludzi. Miały długie paszcze pełne groźnych, ostrych zębów. Niechby no tylko ktoś próbował z nimi zadzierać! W końcu trzeba było zmienić nazwę jeziora na Jezioro Ogrów i Pszczół Wodnych, by przynajmniej w ten

sposób ostrzec ewentualnych przybyszy o czyhającym w nim niebezpieczeństwie. Należy jednak przyznać, że owe przeobrażenie członków grona przyniosło też pewne korzyści, gdyż od tej pory obok jeziora nie mógł przejść żaden obcy. Nikt też nie mógł odnaleźć ukrytego pod nim Zamku nad Bramą. Zanim ktokolwiek by tam doszedł, Pszczoły Wodne posiekałyby go na kawałki. Wodorowi udało się uniknąć przemiany, gdyż w czasie podstępnego natarcia«ie było go w pobliżu. Doszedł do wniosku, że powinno się powstrzymać Szczekaczkę, nim przysporzy następnych kłopotów. Jedyną

zaś osobą, która była w stanie to uczynić, był właśnie on, Wodór. Był bowiem jedynym pozostałym przy życiu Magiem. — Szczekaczko! Postąpiłeś źle — skarcił go głosem pełnym żalu. — Nie pozwolę ci już na żadne podobne wybryki. Nie brzmiało to jak przysięga, lecz i tak zyskał poparcie ludzi. Bec poszła zwołać resztę przyuczonych miotaczy przekleństw. Wodór utworzył z nich nowe grono, którego zespolone przekleństwo wspomagał własną energią. Posiedli więc broń zdobią zniszczyć szaleńca. Tymczasem Zły Mag wywędrował w okolice leżące na pomoc od Rozpadliny,

położone w środkowym Xanth. Uplótł tam pałac z wyrazów. Posługując się nimi, wziął w niewolę mieszkające tam harpie, wróżki i inne latające istoty. Musiały spełniać jego rozkazy. Cała posiadłość została otoczona łańcuchem kolczasych słów. Kto tylko się do niej zbliżył, otrzymywał solidne razy. Twierdza zdawała się nie do zdobycia. Jednak Wodór zebrał swoją drużynę. Stanęli na górze wznoszącej się naprzeciwko fortecy. Wydrapał się na szczyt i zawołał: — Szczekaczko! Żądam, abyś się poddał i nie czynił więcej zła. W przeciwnym razie wypędzimy cię z twojej siedziby. W odpowiedzi usłyszeli wiązankę

ciętych przekleństw. Przeszyły powietrze niczym sztylety i uderzyły w drewniane tarcze, które bohaterowie pośpiesznie unieśli w górę. Wodór spodziewał się perfidnego przyjęcia i był na to przygotowany. — Dobrze! Sam tego chciałeś! — krzyknął, przepełniony słusznym, szlachetnym gniewem. — Raz, dwa, trzy! Drużyna zaatakowała z powietrza. Rzuciła swoje zespolone przekleństwo wspomagane magią. Rozbiło twierdzę i zdmuchnęło ją z powierzchni ziemi, zatoczyło krąg, szukając Szczekaczki, ale go nie znalazło. Wyślizgnął się nocą, pozostawiwszy jedynie ostre słowa na straży.

Przekleństwo nie trafiwszy do celu, nie zostało spełnione. Przeszukiwało okolicę, siejąc zamieszanie i trwogę. Wodór nie pomyślał, by wcześniej je zobojętnić na wypadek porażki. Tak więc bezustannie krążyło dokoła i nic nie można było na to poradzić. Wodór odniósł zwycięstwo w bitwie, ale nie wygrał wojny. — Partactwo! — zaklął. W ten sposób powstała Strefa Powietrza, w której nieprzerwanie wiały wiecznie goniące za niczym wiatry. Szczekaczka zaś poszedł dalej na północ, gdzie zbudował nowe, niewielkie królestwo zła. Tym razem przy pomocy swych wyrazów

podporządkował sobie trolle, gobliny i innych mieszkańców owej krainy. Wkoło ziemnych obwarowań nieustannie maszerowały bataliony złych stworzeń. Każdego, kto ośmieliłby się doń zbliżyć, obrzucały stertą straszliwych, obraźliwych słów. I znowu, jak poprzednio, zdawało się, że nikt go nie pokona. Wodór wysłał Bec na przeszpiegi. Powiedziała, że twierdzę wzniesiono w paskudnym, prawie tak posępnym jak Mundania miejscu. — Mundania! — powtórzył Wodór. — Cóż masz przeciwko Mundanii? — Po czym, po chwili zastanowienia, dodał: — Och zapomniałem. Muszę przyznać, iż rzeczywiście ta nazwa

brzmi okropnie. Zebrał więc znów swoje siły, stanął na pobliskim polu i krzyknął do wroga: — Szczekaczko! Poddaj się albo legniesz w grobie! Tym razem w odpowiedzi Zły Mag wysłał ku nim grad włóczni, zakończonych grotami z najbardziej jadowitych słów. Huknęły w chyżo uniesione tarczę. Posypały się wyrażenia, od których wojownikom spłonęły uszy. Szczekaczka doskonale opanował swoje rzemiosło. Miał cięty język! — To baby mielą ozorem i pyskiem. Nie rozwalisz mi łba wyzwiskiem. Potomkowie wspomną cię marnym imieniem. Mężczyźni walczą pałką i

kamieniem! — wrzasnął Wodór. Wojacy wytrzeszczyli oczy ze zdumienia. Nigdy przedtem nie słyszeli takiego wyzwania. — To ładne, ale bez sensu. W Xanth wiersze nie są w stanie nikogo pokonać — szeptali. Zaraz jednak cisnęli odpowiednim przekleństwem. Poszybowało w górę i spadło prosto na obronne wały. Bum! Bum! Ziemia rozprysła się, posypały się głazy, a pobliskie łąki zalała lawa. Niektóre odłamki skalne łączyły się w powietrzu tworząc śliczne, wielce cenione w Mundanii szklane łzy. W Xanth były to po prostu okruchy kamieni. Jednak po raz wtóry przekleństwo nie mogło znaleźć swego celu, gdyż

Szczekaczce ponownie udało się zbiec. Przeczesywało okolicę, nie chcąc zawrócić, nie wypełniwszy swej misji. Wodór znów zapomniał je zobojętnić. Miał za dużo na głowie i drobne szczegóły wymykały mu się spod kontroli. Tym samym stworzył Strefę Ziemi, której powierzchnia nieustannie drży, a góry na chybił trafił plują zabójczą lawą. Nie jest to najładniejszy zakątek Xanth. Pokiwał głową. — Nie potrafię opanować wyższej magii — przyznał. Szczekaczka natomiast ruszył jeszcze dalej na północ. Ujarzmił ziejące ogniem smoki, salamandry i inne

monstra. Wzniósł zamczysko z ognistych wyrazów i otoczył je pierścieniem płomiennych słów. — Tego zamku nie zdobędziemy — wzdychali poplecznicy, Wodór jednak nie chciał się poddać. Poprowadził swą drużynę na krańce opanowanych przez Złego Maga ziem. — Szczekaczko! Albo uciekniesz, rujnując tę okolicę, albo cię dopadnę! — zagroził. Szczekaczka rzucił w niego gorejącym, smoczym słowem. Żar ognistego języka musnął migiem uniesione tarcze, ogrzał je i roztopił. Wojownicy musieli wypuścić je z rąk, nim poparzyły im palce. — A więc to tak! — rozzłościł się

Wodór. — Pokonam ogień; ogniem. Zaraz potem jego drużyna rzuciła ognistym przekleństwem. Wzbiło się w powietrze, podpaliło je, pomknęło w kierunku zamku i spaliło j go do cna, pozostawiając tu i ówdzie żarzące się ogniki. Samo niebo zaczęło goreć i zapłonęło blaskiem odtąd nazywanym zorzą. Las porastający okolicę także stanął w płomieniach. Pożar był tak gwałtowny, że nigdy nie udało się go ugasić. Znowu chybiono. Szczekaczka w niezbyt bohaterski sposób wymknął się ze swojej posiadłości, skazując pozostałą tam służbę na pastwę żywiołu. Ogień rozglądał się na prawo i lewo, palił wszystko dokoła, ale nie

mógł dopaść złego Maga. Dlaczego więc Wodór nie ograniczył czasu działania przekleństwa? — Byłem przekonany, że dopadniemy go tym razem — usprawiedliwiał się cicho. Tak oto powstała następna strefa: Strefa Ognia, w której płonie wieczny płomień. Mieszka w niej niewiele zwykłych istot czy ludzi. Jedynie twory płomieni są w stanie żyć tam przez jakiś czas. Choć niektóre, jak ogniki czy błędne ognie wprost ją uwielbiają. — Chyba żaden ze mnie bohater — żałośnie westchnął Wodór. Zaś Szczekaczka, sądząc, że już nikt go nie dopadnie, wywędrował jeszcze dalej na północ, w samo serce

nieznanego Xanth. Osiadł nad jednym jeziorem i zmusił biedne rybki, by się nim zajęły. Wodne nimfy dostarczały mu uciech. Zbudował wodną basztę, koło której pluskał się wodny smok, gotowy połknąć każdego intruza. Wodne ptactwo bystrym okiem wypatrywało, czy przypadkiem nie zbliża się jakiś nieprzyjaciel. Wydawało się, że tu już nikt mu nie przeszkodzi. Wodór jednak nie nauczył się jeszcze dawać za wygraną. Poprowadził swych wojaków nad brzeg jeziora i wysłał lojalną Bec na zwiady. Bec była zawsze pod ręką i zawsze kończyła swe zadanie, nim podjęła się następnego. Bezszelestnie przepłynęła jezioro, przyglądając się groźnym szeregom

obrońców. — Czeka nas mokra robota — powiedziała. Wodór poczłapał na brzeg jeziora i po raz kolejny zawołał: — Szczekaczko! Wyłaź stamtąd i zostań porządnym obywatelem albo giń! Miast odpowiedzi Zły Mag chlusnął wielką falą. O mało nie potonęli. Zaraz potem pojawił się wodny smok i wodne ptactwo gotowe do ataku. — Cóż! Będziemy mieli wojnę! — krzyknął przemoczony Wodór. Drużyna bluzgnęła przekleństwem. Było tak mokre, że zatopiłoby słońce, gdyby tylko je dosięgło.(Na szczęście mądre słoneczko przypatrywało się temu z wysoka). Wypełniło jezioro po brzegi i

utworzyło wodną górę, której groźnie spieniona grań rozglądała się bacznie, szukając celu. Wreszcie uderzyła o wodną basztę i zmyła ją do jeziora. Ale Szczekaczka znowu zdołał zbiec. Wody przeszukiwały teren, pozostawiając po sobie wgłębienia, ale nie mogły go znaleźć. Wzruszyły więc płynnymi ramionami i opadły. Jedne popłynęły na zachód, gdzie zasiliły moczary, 4rugie na wschód, wpadając do rzeki Rozsądnego Jauntsa. Nie rozstrzygnięto bitwy, bo na szczęście Wodór pamiętał, by ograniczyć czas działania niweczącego przekleństwa. Tak powstała spokojna Strefa Wody. Było tam dość ładnie, więc wkrótce

osiedliły się w niej dbające o środowisko i zawsze przyjazne dla przybyszów syreny i trytony. Mogli też w niej zamieszkać ludzie krzyżujący się z wodnymi istotami. Tymczasem Szczekaczka zorganizował wyprawę na leżące na najdalszej północy odludzie. Tak naprawdę wcale nie chciał się tam wybierać, lecz nie miał innego wyjścia. Wodór wygnał go ze wszelkich terenów, które chciał zdewastować. Może tu da mi spokój? Może uda mi się wyszkolić armię, wyćwiczyć magię i podbić Xanth, myślał Szczekaczka. O niczym innym nie marzył. Pragnął podporządkować sobie cały kraj, nawet jeśli nie byłoby to zbyt łatwe. Zebrał

bandę fanaberii gotowych spełnić wszystko, czego zapragnął, a czego nie pragnąłby nikt inny. Udało mu się także znaleźć słodką, kapryśną kobietkę, umilającą mu godziny wolne od pracy. Wodór uczył się powoli. Wyposażenie przekleństw w limit czasu zajęło mu wiele miesięcy. W końcu jednak wymyślił, jak dopaść wroga. Wiedząc, że Szczekaczce zawsze udaje się umknąć przed mokrym czy srogim słowem, przykazał Bec uniemożliwić mu ucieczkę. Tym razem ona miała wyzwać go na pojedynek. Wodór nie czynił tego bez przyczyny. Miał ku temu swe własne, nikomu nie zna powody. Tak więc Bec powędrowała na północ, stanęła na skraju okupowanego

terytorium i krzyknęła: — Szczekaczko, rzuć ten śmieszny interes, pozbądź się złej magii albo cię przeklnę na wieki! Zły Mag nie odezwał się ani słowem. W odpowiedzi wysłał ku niej kropelkę podłych fanaberii, która po chwili rozbiła się o jej tarczę. Bec zawołała Wodora i opowiedziała mu o całym zajściu. Rzucił jakąś banalną sentencję, która miała obrócić wroga w nicość. Drużyna czekała gotowa odpalić najstraszliwszym ze wszystkich przekleństw: przerażającą bombą NICOŚCI. Szczekaczka, spodziewając się, iż uderzą nań od pomocy, próbował

prześlizgnąć się na południe i ukryć w spokojnej Strefie Wody. Wodór tylko na to czekał. Podpalił lont. NICOŚĆ eksplodowała, obracając wszystko, co było w zasięgu jej działania w próżnię, a potem wsiąknęła w ziemię i nigdy więcej już o niej nie słyszano. Nikt stamtąd nie powrócił, ponieważ NICOŚĆ zbudowała sobie tam swój dom. Nazwano go Strefą Void. Siedzibą niczego. Otacza ją horyzont zdarzeń, przy którym wszelkie zdarzenia zatrzymują się i nikną, jej obrzeże mogą podejść i zawrócić jedynie istoty obdarzone wie wyobraźnią, na przykład nocne mary. Z centrum Void wydostają się tylko dusze.

Szczekaczka został pokonany i prawie o nim zapomniano. Tylko niewielu bajarzy pamięta, że w ogóle istniał. Zamienił się w nicość. Wodór wypełnił swoje zadanie. Wodór zamyślił się. Stwierdził, że podczas swej kampanii przeciw złu spustoszył wiele ziem. Walki zrujnowały środkowy Xanth. Pragnął upewnić się, że już nigdy więcej nikt nie zaatakuje z powietrza, niej będzie wojował na ziemi, miotał ogniem, bił się na wodzie i pogwałca Strefy Void. — Najlepiej zapomnieć o tym, w jaki sposób przekształcać talent. Inaczej znowu ktoś może stać się Złym Magiem — westchnął. Był ostatnim z przekształconych

Magów. Pozostawił więc przy sobie Bec, zaś całą swoją drużynę odesłał do Zamku nad Bramą. Sam osiedlił się w Strefie Wody przy Wodnym Skrzydle. Tam spędził resztę życia, poświęciwszy się rozwijaniu talentu utrzymywania tajemnicy. W końcu żaden z mieszkańców Xanth nie był w stanie odkryć, jak ulepszać talent. Nadal uniemożliwia to Wielkie Zaklęcie Wodora. Wodór poślubił Bec, a ich potomstwo połączyło się z wodnym ludem. By utrzymać ten status, w następnych pokoleniach musiało żenić się z ludźmi i rybami. Klnący Przyjaciele — Demoniaki stworzyli małą, zamkniętą, pozbawioną

większych talentów grupę (każdy pojedynczy talent związany był z przeklinaniem) i zostali wielkimi aktorami. Mieszkańcy wiosek położonych wokoło Jeziora Ogrów i Pszczół Wodnych zawsze z radością witali przybycie ich trupy, bowiem grali doskonałe sztuki. Tak więc Demoniaki regularnie obchodziły jezioro. Po jakimś czasie zapomniano o Gronie Poszukiwaczy Talentów i o piętnastoletnich walkach, które miały zaprowadzić porządek, a które obróciły środkowy Xanth w perzynę. Przez ponad dwa i pół wieku, dopóki nie pojawili się najeźdźcy z Ósmej Fali, było tu względnie spokojnie.

— Ale to już inna historia — zakończył Morris. Jenny otworzyła oczy. Starożytne czasy pełne bohaterskich i podłych czynów zniknęły. Razem z sympatyczną morską rodziną wróciła do teraźniejszości. Nie była już Bec stawiającą się na zawołanie, lecz dziewczynką–elfem Jenny. Za to wiedziała teraz o Xanth wiele więcej niż przedtem. — No to już znamy historię przeszłości — wtrącił się Cyrus. — Widać mojemu ojcu los sprzyjał! W ten odległy zakątek zawitała syrena Siren! Mógł ją poślubić zamiast ryby! Chciałbym uczynić coś podobnego. Kim zamarła. Jako Wodór była jeśli

nie odważna, to przynajmniej śmiała. Owa śmiałość jej nie opuściła, lecz jednocześnie Kim zachowywała się jakoś dziwnie opieszale. Co ona teraz zrobi, pomyślała Jenny. — A to znaczy — ciągnął Cyrus — że wreszcie ci zadam moje Pytanie. Być może tylko ty jesteś w stanie wyświadczyć mi tę przysługę. To dla mnie nadzwyczaj ważne. Dotyczy mego ożenku. — Ja… ja — zdołała wystękać Kim, zanim straciła głos. Jenny także nie mogła wydusić z siebie słowa. Morris i Siren spojrzeli na nie łaskawie. — Nie pozostaje mi nic innego, jak spytać cię, Kim, czy pozwoliłabyś mi

udać się z tobą w dalszą drogę. Towarzyszyłbym ci, aż gdzieś tu w Xanth, nie znalazłbym odpowiedniej syreny, nadającej się na żonę. Widzisz, nigdy nie wychodziłem poza Strefę Wody. Boję się, że gdy będę wędrował w pojedynkę, spotka mnie coś złego. Jesteś pierwszym ludzkim podróżnym, który tędy od jakiegoś czasu przechodził, i jak twierdzi mój ojciec, wyglądasz na młodą kobietę doskonale nadającą się do tego celu. A to dlatego, że nie pochodzisz z Xanth, więc w tym, że będziemy szli razem, nie będzie nic zdrożnego. Wodny lud wie, co to przyzwoitość, albowiem płynie w nim krew Wodora i Bec. Oczywiście spokojnie mógłbym przemieszać Xanth z

jakimś mężczyzną, jednak zanim on by się tu pojawił, pewnie upłynęłoby wiele wody. Kim była bliska omdlenia. Odetchnęła z ulgą, lecz mimo to była troszkę rozczarowana. Jenny podeszła do przodu i odnalazła ukryty pod krzesłem głos. — Kim będzie szczęśliwa, jeśli zostaniesz z nami, dopóki nie natrafisz na stosowną syrenę, gotową cię poślubić! — zawołała. Dziewczyna skinęła głową i uśmiechnęła się. W oczach miała łzy. — Świetnie! — krzyknął ucieszony Cyrus. — Spadł mi kamień z serca. — Mnie także — Kim nareszcie odzyskała mowę.

— Tak się cieszymy, że tak to wyszło — oświadczyła Siren. — Teraz trzeba odpocząć. Rano musicie być wypoczęte. Zostaniecie tu na noc. Kim i Jenny z radością przyjęły zaproszenie.

7. Czarnoskórzy Nada zerknęła na Kom–Plutera. — No i co! Jesteś z siebie dumny? — spytała zgryźliwie. — Wykiwałeś mego Gracza. Skusiłeś go tym skrótem, zwabiłeś do groty i wykorzystując swoją olbrzymią wiedzę o Xanth, pobiłeś go w bitwie na zagadki. Wypadł z Gry.

— ZGADZA SIĘ — zawadiacko wyświetlił ekran. — Zakpiłeś ze mnie! Zrobiłeś ze mnie złego Towarzysza. Mam nadzieję, że jesteś usatysfakcjonowany! — OWSZEM. — Oh! jesteś niemożliwy! — JESTEM ZŁĄ MASZYNĄ! HA! HA! — Bardziej mi się podobałeś, gdy byłeś dobry. — PODZIĘKUJ ZA TO LACUNIE. WYCIĘŁA MI NIEZŁY KAWAŁ. KAZAŁA MI UTWORZYĆ NOWY KATALOG. ALE W TEJ GRZE NADAL JESTEM ZŁY. TY JEDNAK W KAŻDEJ CHWILI MOŻESZ ZAMIENIĆ SIĘ W SŁODKIEGO

WĘŻA I OKRĘCIĆ SIĘ WOKÓŁ MNIE, NADO. NIE MIAŁBYM NIC PRZECIWKO TEMU! — Dug i tak wróci do Gry, kupo żelastwa! — CÓŻ, WIĘC ZNOWU BĘDZIE MUSIAŁ SIĘ ZE MNĄ ZMIERZYĆ. HE! HE! TYM RAZEM WYMYŚLĘ COŚ TRUDNIEJSZEGO. Z WIELKĄ PRZYJEMNOŚCIĄ DAM MU JESZCZE JEDNEGO KOPA! RADZĘ CI POKAZAĆ MU TE SWOJE FIGI PRZY NAJBLIŻSZEJ OKAZJI, KSIĘŻNICZKO! — Ty podły chamie! — krzyknęła wzburzona. — ZŁOŚĆ SIĘ, ZŁOŚĆ! WIELCE CI Z TYM DO TWARZY!

Nada strzeliła z palców. Pojawił się Grossclout. Był okazałym, starym demonem. Nie brakowało mu niczego. Ani jadowitych zębów, ani ogona. — Ta wstrętna maszyna mnie obraża! — poskarżyła się. Profesor zmarszczył brwi, przez co jego oblicze nabrało groźniejszego niż zwykle wyrazu. — Zawędrowałaś tutaj, ponieważ masz w głowie siano. I jeszcze skarżysz się, bo ci nie wyszło? Nada poczuła nagły przypływ gniewu. Jednak po chwili zorientowała się, że demon tylko ją podpuszcza. Zwykle postępował tak, gdy miał nadzieję, że ktoś za jakiś czas się podszkoli. Właściwie należało to

odebrać jako komplement. — Następnym razem postaram się poprawić — odpowiedziała dzielnie. Demon jakoś dziwnie się skrzywił, lecz zaraz się rozpromienił. Nada pomyślała, że się uśmiechnął, co było całkiem możliwe, zważywszy, że nie był u siebie. — Może, ale podkreślam może. Jeśli ci się uda, staniesz się kimś godnym poznania — zagrzmiał i zwrócił się do Plutera — Tylko tak dalej, cięta maszyno! — DZIĘKI — odrzekł komputer, ucieszony ową pochwałą. Grossclout powoli zgiął mały palec. Nada nagle znalazła się w komnacie Towarzyszy. Razem z golemem

Grundym, demonicą Metrią, goblinką Goody, centaurem Horacym i nowym przybyszem, boginką Vidą. — Co się stało z dziewczynką–elfem Jenny? — spytała. — Jest Towarzyszem Mundanki Kim — wyjaśnił Grundy. — Aha! I Vida zajęła jej miejsce… — Nie. Zjawiłam się tu zamiast ciebie. — Przecież tu jestem — zdziwiła się Nada. Vida roześmiała się. — Tak. Ale wezwano mnie, gdy wyszłaś. Teraz, gdy wróciłaś, niewykluczone, że zastępuję Jenny. Masz coś przeciwko temu? Nada także musiała się roześmiać.

— Nie! Skądże! Po prostu zaskoczyła mnie ta zmiana…. a nie i powinna. — Jak było? — grzecznie zagadnęła Goody. — Z początku dziwnie, gdyż Dug zainteresował się mną w iście męski sposób. Vida uśmiechnęła się. — To przychodzi samo przez się — westchnęła, głęboko wciągnąwszy powietrze. Bez wątpienia była jedną z najładniejszych istot w Xanth. — No! Niewesoło! — mruknęła pod nosem Nada. — Dug może wybrać ją zamiast mnie. — SŁUCHAJCIE! — rozległ się głos Grossclouta. — TRZEBA

PONOWNIE WYZNACZYĆ FAŁSZYWEGO TOWARZYSZA. — Ojej! Zupełnie o tym zapomniałam — przyznała Naga. Usiadła, wyprostowała się i spoważniała, by przypadkiem nic się nie wydało. — WYTYPOWAŁEM… CIEBIE! Nada o mało nie podskoczyła. — Padło na mnie! Jestem Fałszywym Towarzyszem! Do licha! Grała jednak swoją rolę, polegającą między innymi na tym, by się nie zdradzić. Żaden z uczestników Gry nie mógł się nawet domyślać, że należy się jej wystrzegać. Musiała dochować tajemnicy i zachowywać się dokładnie tak jak Prawdziwy Towarzysz, dopóki

nie nadarzy się okazja, by Gracza zawieść i doprowadzić do zguby. Rozejrzała się wokoło, udając, że nic nie wie i zobaczyła, że inni zrobili dokładnie to samo. Oni jednak nie mieli nic do ukrycia. Wzruszyła ramionami, jakby chciała powiedzieć, że i tak nigdy się nie ‘ dowie. Reszta Towarzyszy powtórzyła jej gest. Na ich twarzach pojawiły się oznaki ulgi. Ktoś się nawet uśmiechnął. Rozluźniła się. Och! Jakże ja tego nie znoszę! Mam zagrać oszusta! To księżniczce j zupełnie nie przystoi, pomyślała. — Patrzcie! Jakiś Gracz! — zawołała Metria, kukając jak zwykle przez okno. — Ciekawe, czy demonica

poprzednio była Fałszywym Towarzyszem — zastanawiała się Nada. — Jej by się to podobało! Zła na wieki! Zasiedli sztywno na miejscach, czekając, co się wydarzy. Nada zerknęła przez jednostronny ekran i zamarła, gdyż zobaczyła Duga. Podobała się mu. Ufał jej. A ona miała go zawieść. Co za pech! Usłyszała skierowany tylko do niej głos: — Czekaj na dalsze rozkazy. Masz je wypełniać, niezależnie od tego czy ci się spodobają, czy nie! — Tak jest — żałośnie przytaknęła. — Czy nie mogłabym się gdzieś ukryć? Tak by mnie nie zauważył? Tak, by pomyślał, że mnie tutaj nie ma? — Cześć. Jestem golem Grundy. Pochodzę z …

— Mowa! — przyjaźnie przerwał mu Dug. — Skróćmy tę ceremonię, zgoda? — A może zainteresuje się kimś innym? Tak dla urozmaicenia. Na przykład Vidą. Jest ładniejsza ode mnie i zależnie od nastroju potrafi się zmieniać. A może Metrią. Ta doprowadziłaby go dokładnie tam, gdzie ja. Nie dałabym głowy, że na koniec nie błysnęłaby mu majteczkami przed nosem. A jakby tak zdecydował się na jakiegoś mężczyznę? Nie miałby kłopotów z przejściem przez rzekę. — Biorę Nadę — oświadczył Dug, tak jakby już wcześniej dokładnie wiedział, czego chce. — Naiwny głupiec! Przeze mnie

przegra! Sam sobie zgotował taki los! Zapomniał, że za każdym razem zmienia się Fałszywych Towarzyszy. Obecny fałszywy w poprzedniej Grze mógł być prawdziwy! Wstała i wyszła przez okno. — Cześć, Dug — przywitała go zgodnie z wymogami Gry. — Postaram się być dobrym Towarzyszem — skłamała. Musiała łgać, dopóki nie uda się jej go zdradzić. Fałszywym Towarzyszom nie wolno było za wcześnie szkodzić Graczom, gdyż w ten sposób mogliby się ujawnić, nim Gracze znajdą się w odpowiednio trudnej sytuacji. Albo też niejako im podpowiedzieć, jak ma sobie z nimi poradzić. Miała odczekać swoje i w

momencie, gdy będzie bliski wygranej, wykombinować coś takiego, by przegrał. By było mu trudniej zacząć od nowa i wygrać. Im częściej grał, tym więcej ryzykował. W każdej następnej grze musiał uporać się z przeszkodami, których poprzednio nie udało mu się pokonać. Dlatego zawsze zaczynał z coraz gorszej pozycji. Wymyślono to po to, by Gracze rozmyślnie nie wycofywali się, sądząc, że w przyszłości trafią na lepszy układ. — Miło cię znowu widzieć — zawołał ucieszony. — Właśnie przestroiłem oczy. Za chwilę powinienem wrócić do Gry. Gdy mówił, jego obraz rzeczywiście

wyostrzył się, natomiast ekran zbladł. Szło mu nieźle. Zapragnął uwierzyć w magię, więc robił to, co należało. — Cieszę się, że znów jestem twym Towarzyszem — kłamała. Och! Po cóż mnie wybrał, dodała w duchu. Nie pozostało jej jednak nic innego, jak grać tę odmienną rolę. Gdyby ją zapytał, czy się coś zmieniło, musiałaby go oszukać. Gdyby uciekła czy zaraz spróbowała się ujawnić tak, by fałsz poczynił jak najmniejsze spustoszenie, sama dostałaby po głowie. Grossclout natychmiast by się o tym dowiedział i pokrzyżował jej plany. Nie mogła też niby przypadkiem pokazać mu majtek. I wcale nie miała zamiaru tego robić. To byłoby nie po książęcemu.

— Cóż, chodźmy! — krzyknął uszczęśliwiony. — Teraz już sobie z nim poradzę. Nie dam się wystrychnąć na dudka! Nada powstrzymała westchnienie. — Ależ mało wie, pomyślała. Ruszyli ścieżką. — Pójdziemy po zakupy do Międzymorskiego Przysiółka, dobrze? Nie chciałbym go omijać. Nie było tam tak źle. Pomogliśmy im co nieco, obaliliśmy cenzora. Tym razem postaram się go skuteczniej załatwić! Ha! Ha! — Dostaniesz inne zadanie — przypomniała mu Nada. — I bez względu na to jak postąpisz, nie uda ci się uniknąć spotkania z Pluterem. On bowiem, podobnie zresztą jak ja,

wszystko dokładnie pamięta. Była Fałszywym Towarzyszem, lecz zachowywała się jak prawdziwy. A to właśnie powiedziałby Prawdziwy Towarzysz. Prawdę mówiąc, miała grać swą poprzednią rolę, dopóki nie dojdą do groty Plutera. Nie było sensu podstawiać mu nogi, gdy mógł się sam wyłożyć. Jej misja nie polegała bowiem na tym, by w ogóle przegrał, ale na tym, by przegrał wtedy, gdy będzie bliski wspaniałego zwycięstwa. By go jak najbardziej rozzłościć i sprawić mu przykrość. Zatem powinna być doskonałym Prawdziwym Kompanem i czekać na odpowiedni moment, w którym mogłaby udowodnić, iż jest znakomitym fałszywym.

— Okey! — rzucił w swoim mundańskim stylu. — I tak zamierzałem się z nim zmierzyć. Miał szczęście, że mnie pokonał. Udało mu się! Ale tylko dlatego, że niezbyt dobrze znam Xanth. Zauważyła, że jest zbyt pewny siebie. To mogło mu zaszkodzić. — Czy powinnam go ostrzec — dumała. — Prawdziwy Towarzysz nie zechciałby go urazić. Fałszywy by się cieszył, gdyż oznaczało to, że łatwiej mu będzie zdobyć swoją ofiarę. — Nie odezwała się. Wziął to za dobrą monetę. Dróżka zawiodła ich do jakiejś dziwnej osady. Leżała gdzie indziej. Domki zupełnie nie przypominały poprzedniej zabudowy. A ludzie… Nada odkryła, że nigdy przedtem kogoś

takiego nie widziała. Wyglądali jak Mundańczycy, ale byli czarni. No, powiedzmy ciemno brązowi. — Co to? — spytał tak samo zdziwiony Dug. — Jak zwykle zmieniono topografię. Ale nie przypuszczałam, że aż tak! To zupełnie inne miejsce! — Właśnie. To czarni. — Znasz ich? — Osobiście nie. W encyklopedii wyczytałabyś, że to Murzyni, mieszkańcy Afryki. W Mundanii obeszliśmy się z nimi dość okrutnie. Sprowadziliśmy ich do siebie jako niewolników. Po wojnie zostali uwolnieni, lecz biali nigdy tak do końca ich nie zaakceptowali. Teraz niby nie ma dyskryminacji, ale z tym jest

podobnie jak z cenzorem. Nada nic z tego nie rozumiała. — Biali sprowadzili do siebie czarnych i ich nie zaakceptowali? — Nie jako wolnych ludzi. Nie jako równych sobie. Nie takich, obok których mogliby zamieszkać. Wynikło z tego wielkie nieporozumienie. Nie pozwolili swoim dzieciom chodzić razem z ich dziećmi do szkoły. — Dostrzegł, że Nada dalej nic nie pojmuje. — Wierz mi, jestem biały, ale wcale nie jestem dumny z tego, co zrobili moi. Jednak nie tak łatwo to zmienić. Kiedyś na lekcje matematyki chodziła ze mną pewna czarna dziewczyna. Bardzo mi się podobała. Była prawie tak ładna jak ty i na swój sposób mądra. Ale wiedziałem,

że gdybym tylko puścił do niej oko, straciłbym wszystkich przyjaciół, a jej bracia najprawdopodobniej stłukliby mnie na kwaśne jabłko. Toteż ją ignorowałem. Chyba uważała, że jestem smarkaty, ale nie warto było tego prostować. I tak pewnie pomyślałaby, że mam pomieszane w głowie. No i nic z tego nie wyszło. A szkoda. To znaczy nie wiem, czy szkoda, ale gdy to wspominam, czuję się nieswojo. Nada osłupiała, ale i odetchnęła. A to dlatego, że właśnie dowiedziała się, że stosunki międzyludzkie w Mundanii są gorsze, niż przypuszczała. Jednak to nie miało nic wspólnego z rolą Fałszywego Towarzysza. Mogła to wymazać ze swojej pamięci.

— Miałeś ochotę się z nią zaprzyjaźnić, lecz inni ci na to nie pozwolili? — Może. Nazywała się Kseniczka. Sądziłem, że to wyszukane imię. — Brzmi podobnie jak księżniczka — odpowiedziała Nada. Spodobało się jej to. — Tak. Księżniczka. Jak ty. Ale w moim mieście biali nie umawiają się z czarnymi, jeśli chcą jeszcze trochę pożyć. Co więcej, czarny chłopak nie ma prawa zaproponować randki białej dziewczynie. Chodzimy razem do szkoły, gramy w piłkę, jeździmy autobusami, ale jest jedna linia… — Wzruszył ramionami. — Tak tam jest. Ale teraz jestem tutaj. Jestem przekonany, że w

Xanth inaczej się do nich odnoszą. Co robimy? — Nie musimy zwiedzać tej wioski. Nie potrzebujemy żadnej broni, a jedzenie rośnie na drzewach. Niewykluczone, że mógłbyś się tam czegoś nauczyć czy zdobyć coś, co ci się potem przyda, lecz w to osobiście wątpię. Ale to jedyny powód, dla którego moglibyśmy tam zaglądnąć. — Wiesz, w innych grach nim się otworzy zamknięte drzwi, należy zdobyć magiczny klucz czy coś podobnego. Czy to też taka gra? — Nie sądzę. Może i jest tu gdzieś jakiś klucz, ale nie mam pojęcia, gdzie mogłyby być owe zamknięte drzwi. Przysięgam, że nie wiem, jak masz dojść

tam, gdzie musisz dojść. Dlatego trzeba odwiedzić Dobrego Maga. — Hmmm! A może gdy tam wstąpimy, trochę się podkształcę, może natrafię na coś, z czego później skorzystam? Porozmawiajmy z tymi ludźmi! — Jak sobie życzysz. Była zdumiona, że jako Fałszywy Towarzysz zachowuje się tak samo jak dawniej. Dug mógł równie dobrze sam się pogrążyć, przegrać bez jej pomocy. W ten sposób nie naruszyłaby reguł Gry i nie miałaby wyrzutów sumienia. — Ten chłopak ma coś w sobie! Czy to nie śmieszne? — mruknęła do siebie. — Witaj! — krzyknął Dug do pierwszego napotkanego człowieka. Był

cieślą, a przynajmniej kimś, kto piłuje drewno. Pracował wolno. Wyglądało na to, że stawia dom. Czarny mężczyzna przerwał robotę i popatrzył na nich szeroko otwartymi oczyma. Nic nie odpowiedział. — Słuchaj, nie chcemy cię skrzywdzić — ciągnął Dug. — Ostatni, razem, kiedy tędy przechodziłem, była tu zupełnie inna wioska. Jestem zaskoczony, że tak nagle się wszystko zmieniło. To nic, jeśli nie masz ochoty ze mną rozmawiać. Po prostu pójdę dalej. Nie szukam zwady. Jestem tylko ciekaw, co się stało. Człowiek spojrzał na Nadę. Grzecznie się uśmiechnęła. Na twarzy mężczyzny pojawił się promyk radości.

Musiał też się uśmiechnąć. — Masz piękną kobietę — powiedział. — To nie moja kobieta. To tylko mój Towarzysz — szybko wyjaśnił Dug, a zorientowawszy się, że powinien wyrażać się jaśniej, postanowił ją przedstawić. — To Naga Nada. Oprowadza mnie po Grze. Człowiek pokiwał głową. — Taak! To musi być jakaś gra. — Dug to Mundańczyk — wyjaśniła Nada. — Musi odnaleźć drogę do zwycięstwa. Ja urodziłam się w Xanth, więc mu pomagam. Ale nigdy nie widziałam nikogo podobnego do ciebie. Widocznie też nie znam Xanth dobrze. — Czy jesteś magiczną kobietą? —

zapytał czarny mężczyzna. — Tak. Nawet mogę ci to udowodnić. Nie spieszyło się jej, gdyż znów nie wiedziała, jak na powrót przeobrazić się w dziewczynę, nie pokazując swego ciała. Jednakowoż miała na razie pomagać Dugowi i jeśli ktoś zapragnąłby ujrzeć jej magię, powinna była ją zademonstrować. — Dobrze — odrzekł człowiek. Przybrała postać węża i wyślizgnęła się z okrywającej ją sukni. Zaraz potem przeistoczyła się w Naga. — Jesteśmy ludem węży z ludzką głową — wyjaśniła. — To moja pierwotna postać. Tymczasem ku nim podążali już inni

czarni ludzie. Nada miała nadzieję, iż będą zachowywać się w miarę przyjaźnie. Nie chciała zmieniać się w węża olbrzyma i walczyć, by obronić Duga, co prawo Gry nakazywało zrobić w razie konieczności. — W porządku. Nie kłamałaś — przytaknął pierwszy mężczyzna. — Wracaj do poprzednich kształtów. Wtedy porozmawiamy. — To niemożliwe — wtrącił się Dug. — Nikt nie może zobaczyć jej nago. Musiałaby się gdzieś schować. Człowiek znowu pokiwał głową. — Rozumiem! Gdy się ma taaakie ciało! — odwrócił się i krzyknął w stronę wpół zbudowanego domu: — Hej, Mari… będziesz miała gości!

— Nie ma sprawy, Jaff — odkrzyknęła czarna kobieta. Dug podniósł suknię, zwinął ją w kłębek i podał Nadzie. — Naprzód, Nada. Wszystko będzie dobrze — szepnął. Z powrotem zamieniła się w węża, wzięła tłumoczek w zęby i posuwistym ruchem ruszyła w stronę domu. Zdawało się, że przełamie pierwsze lody. Mari otworzyła drzwi i Nada wślizgnęła się do środka. Położyła suknię, przeobraziła się w Naga i powiedziała: — Jestem kobietą wężem. Bądź tak dobra i zaprowadź mnie gdzieś, gdzie mogłabym się przekształcić w kobietę i ubrać.

— To jedyny pokój w tym domu — niepewnie odpowiedziała gospodyni. — Wciąż go budujemy. — Ty mi nie przeszkadzasz. Zależy mi tylko na tym, by w pobliżu nie było mężczyzn i dzieci. — Mój mąż jest na zewnątrz. Dzieci nie ma. Nada przybrała więc dziewczęce kształty i szybko narzuciła ubranie. — Masz też ludzką postać! — zawołała kobieta. — Oczywiście. W dodatku jestem księżniczką. — Czy są też inni, tobie podobni? — Tak, jesteśmy ludem Naga. Żyjemy przeważnie w górach, pod ziemią. Walczymy z goblinami, gdy

próbują nam przeszkodzić. — Gobliny! — Nie ma się czego bać. Nie szykują się do ataku — szybko uspokoiła ją Nada. — Niektóre gobliny są miłe. Mam wśród nich paru przyjaciół. Ale… Kobieta wybuchnęła śmiechem. — Czyżbym powiedziała coś śmiesznego? — spytała zmieszana Nada. — Gobliny napadają na nasze sklepy — wyjaśniła Mari. — Też ich we lubimy. Roześmiałam się, bo wyraziłaś się o nich podobnie jak o nas biali. Oni też nas tolerują, dopóki nie ruszamy się z miejsca. W głowie Nady jeszcze pobrzmiewały słowa Duga. Jego opowieści o życiu czarnych i białych w

jego kraju. — Czy przypadkiem nie jesteś z Mundanii? — spytała. — Tak to nazywacie. Opuściliśmy ją, bo… — Bo nie pozwolono wam się z nimi zrównać czy żenić. Kobieta skinęła głową. — Coś w tym rodzaju. Nie wiem jednak, czy tu przypadkiem nie jest podobnie. To dziwaczne miejsce, a tutejsi ludzie też są biali. — Właściwie tu i ówdzie jest trochę kolorowych. Zielonych, fioletowych, szarych… — Może powinniśmy spróbować ich poznać? — Sądzę, że tak. Nie wiem, gdzie

się teraz osiedlili. Kiedyś mieszkali w pobliżu Zamku Roogna. Nada była już ubrana od stóp do głów. Wyszły. Dug rozmawiał z mężczyznami, którzy wyglądali przyjaźnie. Zauważył ją. — Chyba dojdziemy do porozumienia — powiedział. — Ci ludzie dostarczą żywność i broń, jeśli zabierzemy któregoś ze sobą. Chciałby sprawdzić, czy jest jakieś miejsce w Xanth, w którym przyjęto by go z otwartymi rękami. Oczywiście jeżeli nie masz nic przeciwko temu. — To ty podejmujesz decyzje. Ale może powinieneś się czegoś więcej o nich dowiedzieć, nim zgodzisz się, by nam towarzyszył.

Czarni ludzie popatrzyli po sobie. Dłuższą chwilę przyglądali się Nadzie i w końcu przystali na jej propozycję. — W porządku! — przytaknął Jaff. Zaprowadzono ich do wioski, w której znajdował się większy, prawie skończony dom. Rozsiedli się na drewnianych krzesłach. Jaff był dosyć rozmowny, toteż odezwał się pierwszy. — Pochodzimy z, jak to nazywacie, Mundanii. Przybyliśmy tu zaledwie parę lat temu. Nastały tam złe czasy. Nie mieliśmy pracy, trzeba było zaciskać pasa. Wtedy jakimś cudem znaleźliśmy ścieżkę wiodącą do krainy magii i powiedzieliśmy sobie: „Do licha! Tam nie może być gorzej niż w domu!” No i się tutaj przenieśliśmy. Razem z

rodzinami. Ale i tu zaczęły się dziać jakieś dziwne rzeczy. Ciasto rosło na drzewach, napotykaliśmy prawdziwe, żywe smoki i gobliny. Wyszukaliśmy więc to miejsce, takie, w którym można by przycupnąć na moment, postawiliśmy te prowizoryczne domki i zaczęliśmy się zastanawiać, czy właśnie tu się osiedlić, czy jeszcze się trochę rozglądnąć. Widzieliśmy tu jakichś ludzi. Byli biali. Nie wiedzieliśmy, jak będą się do nas odnosić. Nie mamy zamiaru nikomu sprawiać kłopotu, pragniemy jedynie przyzwoicie pracować i żyć. Jednakże im lepiej poznajemy tę ziemię, tym bardziej nas ona zdumiewa. Jeszcze nie zdecydowaliśmy, co robić. — Musicie być falą! — wykrzyknęła

Nada. — Falą? Falą Kolonizacyjną. Było ich chyba z dziesięć. Najeźdźcy zwykle czynią wiele szkody, chociaż nie zawsze. Musicie być Czarną Falą — Jeśli nie macie ochoty walczyć, nikt przeciwko wam nie stanie. W Xanth zawsze potrzebni byli ludzie. Mamy tu mnóstwo terenów, na których można by zamieszkać. — To brzmi całkiem nieźle — ucieszył się Jaff. — Mimo to zanim cokolwiek zrobimy, wolelibyśmy się trochę rozejrzeć. — Słuchajcie. Ja też jestem przybyszem z zewnątrz. Gdy tylko skończę grać, będę musiał wracać do

Mundanii. Nie sądzę jednak, by nie wolno mi było nikogo zabierać ze sobą. Powinienem dobrze rozpoznać okolicę, gdyż muszę znaleźć to, co mam odnaleźć. Jeśli zechcę, mogę również zbaczać z trasy. Uważam, że to uczciwy układ. Dacie mi trochę żywności i broni, a w zamian za to wezmę któregoś z was ze sobą. Będzie mógł mnie o wszystko pytać, niewykluczone też, że znajdzie cichy zakątek, którego szuka. Wtedy wróci i wam o nim opowie. Nadzie niełatwo było to przełknąć. I to nie z powodu swego fatalnego posłannictwa. — Nie wiem… — zaczęła. Dug odwrócił się, uśmiechnął się i zapytał:

— Czy masz jakieś zastrzeżenia? — Tak. Jestem tu po to, by cię prowadzić i chronić najlepiej jak potrafię. — Nie wyznała całej prawdy, gdyż uniemożliwiały jej to reguły Gry. — Nie mam jednak obowiązku ochraniać innych. Ciebie muszę ratować, oszczędzić ci nieszczęść, lecz ktoś inny może zostać poszkodowany. Natomiast, gdy go z nami nie będzie, nic mu się nie stanie. Jaff zerknął na nią. Był najwyraźniej zdziwiony. — Ochraniasz go? — Widzieliście, że mogę przybierać różne formy — spokojnie odpowiedziała. — Potrafię przeobrazić się w wielkiego węża.

— Tak, tak! — entuzjastycznie przytaknął jej Dug. — Poza tym zna Xanth, więc może mi doradzić, jak uniknąć kłopotów. Oczywiście powinienem jej słuchać i na siłę w nic się nie pakować. Jaff spojrzał na żonę. — To dobre stworzenie, Jaff — powiedziała Mari. — To księżniczka ludu Naga, walczącego z goblinami. — Jeśli się zgodzisz, jesteśmy gotowi zaryzykować. — Świetnie! — zawołał Dug. — Kto rusza w drogę? Zaległa cisza. Po chwili odezwał się jakiś mężczyzna koło trzydziestki. — Chyba potrafię sprostać temu zadaniu… Inni wyrazili swe poparcie

skinieniem głowy. — Sherlock da sobie radę — rzekł Jaff. — Muszę iść po sprzęt do kowala — oświadczył Sherlock. — Nie ma sprawy — zgodził się Jaff. Ochotnik skierował się w inną część wioski. Nowi osadnicy zebrali pożywienie i dali Dugowi potężną maczugę do obrony, a Sherlock powiększył grono wędrowców. Nie był rosły, ani przystojny, lecz zdawał się bardzo czujny. Ciekawe, czy to należy do Gry, czy to jakiś nowy trik, zastanawiała się

Nada. W końcu już Międzymorski Przysiółek stanowił wyzwanie nie lada, a Czarna Wioska leży prawie w tym samym miejscu. Nic, to na pewno jest Gra. Dug wolał się zaprzyjaźnić, niż kłócić z przybyszami Czarnej Fali, lecz to wcale nie musi być koniec. Czy mam mu to podszepnąć, czy nie? Była Fałszywym Towarzyszem. Nie odezwała się ani słowem. Cała trójka już wkrótce maszerowała ścieżką. Kiedy ostatnio nią szli, zbliżał się wieczór. Czy pora dnia uzależniona jest od miejsca, czy jest przypadkowa?, myślała. Wydawało mi się, że Dug przegrał turniej zagadek i wypadł z Gry

rankiem. A może to było popołudnie. Więc pewnie jest już następny dzień. Hmm, to i tak nie ma większego znaczenia. Należy go tylko bezpiecznie doprowadzić do groty Plutera. Ale gdy przypadkiem pokona tę piekielną maszynę, będę musiała wymyślić c gorszego, zrobić mu świństwo. Brr! Ale tym samym uwolnię się paskudnych zobowiązań. A gdy wróci i wybierze mnie po raz trzeci, być może będę znowu Prawdziwym Towarzyszem. — Robi się ciemno. Wkrótce trzeba będzie rozbić obóz — powiedziała. — Nie ma sprawy — odrzekł Dug. — Wiadomo gdzie. Chodźmy tam. — Wiesz gdzie? — zapytał

Sherlock. — Myślałem, że to dzika okolica i nie ma tu bezpiecznych ustroni. Nada skinęła głową. — Tak. Ale to nasze drugie podejście. Ostatnio zwyciężył zły Kom– Pluter. Dugowi nie pozostało nic innego, jak zacząć od nowa. Ale topografia się zmieniła. Niewykluczone, że zaczarowane pole namiotowe, na którym poprzednio nocowaliśmy, już nie istnieje. — Topografia się zmieniła? Kiedy tędy przechodziliście? — Wczoraj — opowiedział Dug. — Ale wtedy był tu Międzymorski Przysiółek. Sherlock przecząco potrząsnął głową.

— Jesteśmy tutaj od roku. — Mówisz tak, bo grasz w Grze. — Nie. To ty grasz w Grze. Przyszliśmy tu sami. Zapewniam cię, że w nic nie gramy. Dug popatrzył na Nadę. — Rozumiesz coś z tego? — zapytał. — Co istnieje naprawdę? To, co my widzieliśmy, czy to co oni? — To proste! — zawołała, domyślając się, w czym rzecz. — To zaczarowana ścieżka. Ma doprowadzić nas do pułapek, a nie chronić. Tak więc musi tu gdzieś być zarówno Międzymorski Przysiółek, jak i Czarna Wioska. Trafiliśmy najpierw w jedno miejsce, potem w drugie. A że okolica wygląda podobnie, daliśmy się zwieść.

— Międzymorski Przysiółek — powtórzył Sherlock. — Słyszeliśmy o nim. To jakiś dzień drogi od nas. Jego mieszkańcy nie są zbyt łaskawi. I nie używają żadnych mocnych słów! — To już przeszłość — wyjaśnił Dug. — Gnębił ich cenzor, ale udało nam się go ugasić. Teraz ów lud jest znów szczęśliwy. Mogą walić prawdę prosto z mostu! — Szkoda, że nam nie dano czegoś do zniszczenia. Wtedy również zasłużylibyśmy na miłe powitanie. To, że mam zdradzić Duga, wcale nie znaczy, iż mam okłamywać Sherlocka, pomyślała w pewnej chwili Nada. Nawet gdyby występował w tej Grze.

— Tu, jak sądzę, wszędzie przyjmą was ciepło — powiedziała. — Mundania to wstrętne i okropne miejsce, ale tu jest Xanth. — Może to i Xanth. I może tu rządzi magia. Mimo to spotkaliśmy nieprzychylne nam zwierzęta i ludzi. Mieszkańców Międzymorskiego Przysiółka, smoki, gobliny… Nada roześmiała się. — Ci się nie liczą! O kmiotkach z Międzymorskiego Przysiółka już ci opowiedzieliśmy. Nas też z początku traktowali z rezerwą. Smoki zawsze atakują ludzi. Widzą w nas swe ofiary. Gobliny nie lubią nikogo, chyba że nauczy się ich szacunku. Od czasu gdy mają pierwszego wodza kobietę,

Gwenny, jest trochę lepiej. Ale to się tyczy tylko jednego plemienia. Inni nadal są źli. Wydaje mi się, że nie poznałeś jeszcze prawdziwych mieszkańców tej krainy. — To prawda. Jesteście pierwszymi napotkanymi istotami, które potraktowały nas życzliwie. Inne stworzenia albo omijały naszą wioskę, albo były grzeczne, lecz trzymały się od nas z daleka. Nie chciały się z nami zaprzyjaźnić. Dlatego z początku byliśmy trochę podejrzliwi. — Ci inni pewnie tak się zachowywali, bo was nie znali — tłumaczyła Nada. — Obcy mogą być groźni. Nawet nieznane drzewa mogą ci wyrządzić krzywdę.

Teraz z kolei on się roześmiał. — Zauważyliśmy to. Jest takie jedno z mnóstwem macek. — Drzewochłon! Potocznie zwany wikłaczem — przerwała. — W Xanth jest wiele takich stworów. Dlatego Gracze dostają Towarzyszy, którzy ich mają prowadzić. Nie wiem wszystkiego o Xanth, ale jestem w stanie dostrzec znane niebezpieczne rośliny, rzeczy czy miejsca. — Zamilkła, a potem dodała: — Już coś takiego widzę. Żebyś przypadkiem nie ważył się tego dotknąć. — Wskazała na coś, co leżało przed nimi na ziemi. — To tylko stary róg — zauważył Sherlock. — To śmierdzący róg — wyjaśniła.

— Jeśli go dotkniesz, wyda z siebie smrodliwy dźwięk. Dug zachichotał. — Żartujesz — mruknął, schylając się, by podnieść róg. — Nie! — krzyknęła Nada, ale już było za późno. Rozległo się głośne: BBBRRRRRUMMPPPPAAATTTRRRAA a najstraszliwszy z możliwych smrodów rozwiał Dugowi włosy i zionął mu w twarz. Cofnął się. Na próżno. Przeraźliwa woń przylgnęła do niego na stałe. — No i teraz trzeba cię wyczyścić — z obrzydzeniem westchnęła Nada. — Inaczej będziesz musiał się trzymać od nas z daleka. — To prawda — przytaknął jej

Sherlock, trzymając się za nos. — Próbowała cię ostrzec. Na szczęście niedaleko płynął jakiś płytki strumyk. — Nie sądzę, by to był zwyczajny strumień — niepewnie odezwała się Nada, gdy doń podeszli. — Nieważne, co to jest, idę się umyć — oświadczył Dug. Zanurzył rękę, wyjął trochę wody i przemył twarz. — Ojej! — zawołał. — Wypierz ubranie — zawołał Sherlock. — Może lepiej byłoby je zmienić. Patrz. Na tamtym drzewie rosną spodnie. Zobaczę, co jeszcze uda mi się zdobyć. Dug kucnął, gapiąc się przed siebie. — Chodź, przebieraj się — wesoło

krzyknęła Nada. — Nie, nie mogę — odpowiedział. — Zobaczysz mnie nagiego, a ja jestem na to bardzo wrażliwy, bo jesteś piękną księżniczką, którą pragnąłbym lepiej poznać, nie chcę zrobić na tobie złego wrażenia, a takie bym zrobił, gdybyś mnie ujrzała bez niczego; poza tym nie wiem, czy jest tu coś, co można by na siebie włożyć, więc zostanę w tym, co mam na sobie, a w każdym razie poczekam na Sherlocka, przyznaję, że głupio zrobiłem, dotykając tego rogu, rzeczywiście mnie zasmrodził, szkoda, że ciebie nie słuchałem, oczywiście znowu, jak zawsze, musiałem narobić sobie bigosu, taka już moja natura, widzę, jak zerkasz na mnie zbolałym

wzrokiem i to mnie boli, bo nie chcę, byś tak na mnie patrzyła, wolałbym cię całować, ty piękne stworzenie, mówię ci, gdybym miał przy sobie swoje co nieco, nie skończyłoby się na buziaku, ale w tej dziwnej krainie nie mogę nawet bezkarnie spojrzeć na twoje majtki, a to mnie naprawdę boli, więc zachowuj się spokojnie i postaraj się nie wprawiać mnie w zakłopotanie, choć teraz czujesz obrzydzenie, jestem tego pewien, bo na twoim miejscu odczuwałbym to samo… — bełkotał nieprzerwanie. — To strumień świadomości! — krzyknęła przerażona Nada. — …masz ładne buty — niezmordowanie ciągnął Dug. —

Przypominają nieco pantofle, ale pasują do twych stopek i do twych smukłych, zgrabnych nóg, tak bym chciał ich dotknąć, ojej, czemu ja tak paplam? — zapytał zdziwiony. — Nie mogę przestać, mówię wszystko to, co mi przychodzi do głowy, szczerze, nie tając niczego za każdym razem, gdy na ciebie spojrzę, czuję się nieswojo ponieważ… — Woda ze strumienia świadomości powoduje, że wypowiadasz wszelkie swoje myśli — powiedziała głośno, by go przekrzyczeć i zagłuszyć na tyle, by obydwoje się nie rumienili. — …myślę tylko o tym, jaka jesteś ponętna, nie dbam o to, że jesteś księżniczką, że jesteś o parę lat starsza, mam jedynie ochotę cię przytulić i…

— Pójdę i przyprowadzę Sherlocka — wrzasnęła i uciekła, nim dokończył. — Co za nieszczęście! Znalazła go od razu. Niósł koszulę, spodnie i buty. — Wymyłaś go? — spytał. — Czy ja mam go wyszorować, bo jesteś kobietą? — To strumień świadomości. Gada jak najęty. O wszystkim, co mu przyjdzie na myśl — wyjaśniła. Zlustrował jej biust. — Do licha! Czy można jakoś temu zaradzić? — Nie wiem! Nie mam pojęcia, co robić! — No to trzeba go zakneblować, póki czegoś nie wymyślimy. Znalazłem też szal. To powinno wystarczyć.

Dug zauważył, że nadchodzą. — Nie chcę wam tego mówić! — zawołał zrozpaczony — Ale to samo ze mnie wychodzi, bez udziału mojej woli słyszycie to, co ślina mi przyniesie na język, zaraz powiem coś o uprzedzeniach rasowych, bo Sherlock jest czarny i choć chciałbym trzymać mordę na kłódkę, to nie mogę, zdenerwuję kogoś, chociaż wcale tego nie pragnę, co macie zamiar zrobić z tym szalem, chcecie bym się zakrztusił, czy co? to nie ja to wymyśliłem, to nie moja wina, że zabraniano mi bawić się z czarnymi dziećmi, a moi koledzy wołali na nie Mu… Sam zatkał sobie usta rękami. — To knebel. Pozwól go sobie

założyć — wyjaśnił mu Sherlock. Dug nie stawiał oporu. Zaległa cisza. — Wiedział, co robi — westchnęła Nada. — Rozejrzę się za jakąś polanką — powiedziała i oddaliła się. Miała szczęście. Od razu natrafiła na zaczarowane karczowisko. Mogli tam bezpiecznie spędzić noc. Rozglądnęła się za owocami i ciastem na kolację oraz płótnem na namiot. Po chwili przyłączyli się do niej mężczyźni. Dug był czysty i miał na sobie świeże ubranie. Wciąż był zakneblowany, lecz jego oczy wyrażały raczej wdzięczność niż smutek. Sherlock nie sprawiał im kłopotu, a nawet okazał się wielce pomocny.

Jak to dobrze, że to nie ja wsadziłam rękę do wody, przyznała Nada w duchu. Wygadałabym się. Dowiedziałby się, że jestem Fałszywym Towarzyszem! Mam nadzieję, że to długo nie potrwa. I bez tego nie jest mi łatwo. Sherlock rozejrzał się dookoła. — Nie przypominam sobie tego miejsca, chociaż już kiedyś tu byłem. Daję głowę, że przedtem rósł tu gęsty las. — Pewnie urządzono je dla Graczy — wyjaśniła Nada. — Gra jest nałożona na Xanth. Zarówno ona, jak i Xanth, wzajemnie i oddziaływują na siebie. Ale ponieważ nie chcieliśmy nękać mieszkańców królestwa magii, oni o niej nic nie wiedzą.

— Przecież wasza ścieżka prowadziła prosto do naszej wioski — zauważył Sherlock. — To znaczy, że albo też bierzecie udział w tej Grze, albo demony stwierdziły, że stanowicie niezłe wyzwanie. — Mniejsza o to. Nam zależy jedynie na tym, by się gdzieś osiedlić, Nie mamy ochoty pozostać tam, gdzie jesteśmy, ale też nie mamy zamiaru wpakować się w jakieś tarapaty. — Jeśli jesteście Czarną Falą, znajdziecie takie miejsce. Każda fala sobie coś wyszukała. Może to Dug ma was uratować, może to jego zadanie? Z tego, co opowiadał, wynika, że niektórzy Mundańczycy nawet nie próbowaliby

wam pomóc. — Jasne! — zawahał się. — Czy będziemy spać w osobnych namiotach? — Jak wolisz. Do snu przybieram swe naturalne kształty. Możemy spędzić tę noc razem, jeśli nie przeszkadza ci to, że będziesz spał koło węża z ludzką głową. Byłoby łatwiej postawić jeden namiot. — Jeżeli Dug nie ma nic przeciwko… Zakneblowany Dug przecząco potrząsnął głową. — Zobaczmy, co my tu mamy — Sherlock rozwinął swój tłumoczek i wyjął wiązkę drutu. — Możemy go rozpiąć miedzy drzewami i rozwiesić na nim płótno. Mam też ze sobą metalowe

śledzie. Zwykle; trzymają lepiej niż te, które się tu zrywa. — Masz metalowe przedmioty? — spytała zdziwiona. — Skąd je wziąłeś? — Od kowala. Kuje wszystko, czego nam trzeba, od mieczy po ostrza pługa. Trzeba przyznać, że doskonale zna swój fach. — Ma magię? Potrafi zmieniać kształt żelaza? Ci, co pochodzą z Mundanii, przeważnie nie mają magii. — To nie magia. To odpowiednie wykształcenie. Dug roześmiał się pod kneblem. Popatrzyli na niego, więc go ściągnął i rzekł: — Czarny kowal! Zanim począł paplać dalej, wsadził

sobie knebel do ust. Sherlock uśmiechnął się. — Tak, czarny. Ale na czym miałaby polegać ta jego magia? Robi to przy pomocy ognia! — Magiczny kowal potrafi odlać cokolwiek z rudy żelaza czy srebra — wyjaśniła. — Czy coś w tym rozdaju. Wygląda na to, że wasz mundański czarny kowal jest bardziej wszechstronny. — Niewykluczone. Rozbili namiot i zasiedli do kolacji. Ale tu pojawił się następny problem. Dug nie mógł jeść z kneblem na ustach. — Ciekaw jestem… — mruczał Sherlock. — W tych warunkach, powinno wystarczyć.

— Co? — Nad rzeką widziałem ciasto pokory — rzekł, wstając. — Ciasto pokory! — krzyknęła Nada. Sherlock przyniósł kawałek ciasta. Nakarmili nim Duga. Po chwili nie kończący się monolog ustał, a chłopiec stał się pokorniejszy niż dotychczas. Nie śmiał zanudzać innych swoimi wywodami. — Jak na to wpadłeś? — spytała przejęta Nada. Sherlock wzruszył ramionami. — Normalnie — odpowiedział nonszalancko, gdyż sam nie zjadł ani kawałka. — Mniejsza o to! — westchnęła.

Teraz była pewna, że dobrze im będzie razem.

8. Bania — Coraz bardziej mi się ta Gra podoba! — zawołała Kim Przystojny tryton przypadł jej do gustu. Cieszyła się, że nie nalegał, by ją poślubić, a mimo to powędrują razem. — Doskonale zna Strefę Wody, tak więc najprawdopodobniej przemierzymy ją

szybko i bez żadnych przeszkód, omijając wszelakie pułapki — szeptała do Jenny. — Poza tym to doskonały towarzysz. Dojrzały, mądry, grzeczny i na ogół miły. Czegóż jeszcze można chcieć? Opuścili wschodnie krańce Strefy Wody i ruszyli na zachód. Płynęli wygodną wodną łodzią wyszukującą właściwe, unoszące ją prądy. Posuwali się wolno, co im jednak wcale nie przeszkadzało. Morska rodzina zaopatrzyła ich w żywność, a Cyrus pokazał, jak łowić ryby. Nie po to, by je jeść, ale by urozmaicić podróż. W dole pluskały tęczowe pstrągi, których kolorowe, zaokrąglone boki rozsiewały piękne barwy. Gdzieniegdzie żarzyły się

świetlne iskierki: rozgwiazdy. Jedna była tak jasna, że wprost trudno było na nią patrzeć. — To Ognistogłów. Takie rybie słońce — wyjaśnił Cyrus. Miecznik filuternie udawał, że naciera. Ryba piła ujrzawszy ich, wybałuszyła oczy. — ZOBACZYŁA NAS! — krzyknęła przerażona Jenny. Po jakimś czasie ryby zniknęły. Otaczał ich bezmiar wód. Powoli żeglowali w nieznanym kierunku. Kim zaczynało to nudzić. — Phi! Ale mi przygoda — jęknęła. Nagle w powietrzu pojawiło się coś szklistego. Nie był to ptak, a bańka. Jarząca się bańka mydlana, być może po

prostu niewinnie unosząca się w górze. Jej powierzchnia mieniła się opalizującymi odcieniami. — Skąd się ona tu wzięła? Dokąd zmierza? Kto puścił tę piękną mydlaną bańkę? — powiedziała do siebie, nie oczekując odpowiedzi. Wystarczało jej, że może na nią patrzeć. Za pierwszą pojawiła się druga, bardziej błyszcząca, a potem trzecia. W końcu ich oczom ukazał się cały łańcuch baniek tańczących na wietrze. Bańki mijały łódź i odchodziły w dal. Były coraz większej i piękniejsze. Tak, jakby ten co je puszcza, z każdą chwilą nabierał doświadczenia. — Patrzcie! W tej coś jest! — zawołała Kim. Wytężyła wzrok próbując

odgadnąć, co to takiego. — Nic nie widzę. Chyba tylko coś się w niej odbija. Nie. Nie daje mi to spokoju. Następna bańka była pusta, ale w kolejnej znowu coś migotało. Kim bacznie się jej przyjrzała. Jednak dalej nie mogła domyślić się, co zawiera. Wychyliła się więc i złapała ją. Gdy tylko dotknęła mydlanej osłonki, bańka pękła, a tajemniczy przedmiot wpadł w ręce dziewczyny. Był to pogięty, właściwie bezużyteczny spinacz. — Jak się tam dostał? W jaki sposób bańka była w stanie unieść taki ciężar? Ciekawe. Nie spodziewałam się, że w Xanth też je można znaleźć. Sądziłam, że to mundański wynalazek.

Spróbowała przywrócić mu pierwotny kształt, ale okazało się, że nie da rady. Zastanawiała się, czy nie wrzucić go do wody, lecz doszła do wniosku, że nie będzie jej zaśmiecać. Wreszcie, niby dla ozdoby, przewlekła go przez dziurkę od guzika. Bańki nie znikały. Przez cały czas szybowały obok. Ale teraz były to banie. Bezkresny sznur mydlanych korali przekraczał jezioro, sunąc z jednego tajemniczego miejsca w drugie. Kim obejrzała się. Zauważyła, że bańki są coraz mniejsze, aż wreszcie nikną na horyzoncie. Spojrzała przed siebie. Miały jednakowe wymiary. — Te z przodu ciągle rosną, więc zgodnie z prawem perspektywy nie

zmieniają swej średnicy. Ostatnie pewnie będą banie olbrzymy! Przyglądała się każdej mijającej ich bańce. Różniły się nieco, ale były też na swój sposób do siebie podobne. I prawie w każdej coś było. Ale co? Niosły różne rzeczy: zużyty, zwinięty gałganek, stłuczoną filiżankę, pustą flaszkę, podarty obrazek, sfatygowany but, stojący zegar, książkę z naddartą okładką, dziurawą skarpetę. Same nieużyteczne i uszkodzone przedmioty. — To przecież śmieci! — zawołała Kim. — Rzeczy, których Mundańczycy już nie potrzebują! Dlatego ten spinacz był powyginany. Odkryła to, obserwując mknące obok bańki. Była w magicznej krainie, w

której magiczne problemy miały magiczne rozwiązania. — Może czasem także kalamburowate — dodała, uśmiechając się do siebie. — Niejednokrotnie, by wysnuć jakieś wnioski, należy coś skojarzyć. Te banie przypominają mi wory na odpadki. Zapełniasz je nimi i wyrzucasz. I tak bez końca. Chyba podążają ku wysypisku. Tam pękają i pozbywają się swej zawartości. Bez wrzawy, nie czyniąc zamieszania i bałaganu. Przyjemnie byłoby mieć u siebie coś takiego! To świństwo jakoś musiało przedostać się do Xanth i teraz jest wynoszone. Nie kończący się łańcuch gigantycznych bani ciągnął się dalej. W

jednej był zepsuty rower, w drugiej tapicerowane krzesło pozbawione włosia, dziecięce autko bez kierownicy, potężne wyleniałe psisko. — Poczekaj! — krzyknęła Kim. — Co tu robi żywe zwierzę? Pies bowiem był żywy. Leżał. Pysk wsunął między łapy, oddychał powoli i tępo rozglądał się dookoła. Miał trudną do określenia brązowawą sierść, poprzeplataną kosmykami bieli. — Rozumiem. To nie chciany kundel, bez rodowodu, pozbawiony szczęśliwego dzieciństwa, nie nadający się na psiego domownika. Niewykluczone, że był chory i dlatego go wypędzono. Gdzieś już o czymś takim słyszałam. Ludzie czasami porzucają

swe zwierzaki na drodze i odjeżdżają, sądząc, iż ktoś się nimi zaopiekuje. Oczywiście, zwykle się tak nie dzieje. Biedaki głodują i cierpią z gorąca czy zimna, nie pojmując, jak się zgubiły. Doprowadza mnie to do szaleństwa! Nigdy nie miałam własnych zwierzątek. Może więc nie wiem, jak to z nimi jest. Może gdyby przyszło mi niańczyć podstarzałą, chorą świnkę morską czy kota miałabym inne poglądy? Nie, wątpię. Bania minęła ich. Pies podniósł głowę i spojrzał na Kim. Lekko uniósł ogon i pogrążył się w beznadziejnej zadumie. Wiedział, że zapadł wyrok. Kim wyciągnęła rękę, lecz bańka była już trochę za daleko.

— Trudno. Co bym tu poczęła z takim starym i pewnie zapchlonym psem? Lepiej niech sobie odfrunie. I tak niedługo umrze. Nikt nie będzie po nim płakał. Nie! — krzyknęła. Wstała i przechyliła się, by złapać bańkę. Dotknęła lśniącej powierzchni. Bańka pękła. Kim porwała psa w objęcia, straciła równowagę j i… plusk!!! Razem wpadli do wody. — Ratuuunku! — wrzasnęła. Potrafiła pływać, ale nie z dość dużym psem w ramionach, a nie chciała go puścić, gdyż obawiała się, że zwierzę utonie. Cyrus natychmiast znalazł się tuż przy niej. Chwycił Kim i psa i zaholował ich z powrotem do łodzi.

Jenny pomogła im wdrapać się do środka. — Co się stało? — spytała zdziwiona — Wypadłaś za burtę? — Sięgałam po bańkę i straciłam równowagę — wyjaśniła dziewczyna. — Bańkę? — Nie widzisz tego sznura mydlanych korali? Jenny przecząco potrząsnęła głową. — Nie! Cyrus wślizgnął się do łódki, nie zmieniając ogona w nogi. — Tu nie ma żadnych baniek — powiedział. — Pewnie śniłaś na jawie. Mignęła mi tu mara Imbri. To ona musiała zesłać ci ten urojony obraz. — Nie ma żadnych baniek? —

powtórzyła Kim i wskazała na siedzącego naprzeciw niej kundla. — W takim razie, skąd on się tu wziął? — Pies! — zawołała Jenny. — Tak dawno ich nie widziałam! — Suka — dodał Cyrus. — Znalazłaś ją w wodzie? — Co znaczy suka? — odpaliła Kim. — To śliczny, miły pies. — Zamilkła, bo nagle przypomniała sobie, że tak określa się psy płci żeńskiej. Tak jak o świniach mówi się maciory, a o łosicach klempy. — Och, jestem pewna, że jest przemiły — zgodziła się Jenny, wyciągając rękę. Pies odsunął się przestraszony. — Już dobrze — uspokoiła psa Kim,

głaszcząc go po mokrym grzbiecie. — Jenny to mój Towarzysz. Pies udobruchał się i przyjął pieszczoty Jenny. Po chwili podszedł do niego Sammy. Kim przestraszyła się, lecz zaraz doszła do wniosku że kot nie szuka draki, a wie, jak znaleźć to, czego chce. Ja przypuszczała, dwa zwierzaki obwąchały się, po czym Sammy odszedł usatysfakcjonowany. Był kotem Jenny, więc też został zaakceptowany. Cyrus również wyciągnął ku niemu rękę. Pies ponownie się sunął. Nie zawarczał, lecz się zaniepokoił. — To twój pies — oświadczył tryton. — Nigdy nie słyszałem, by dzienne marzenia się spełniały, ale najwidoczniej musiało ci się przydarzyć.

Kim rozglądnęła się dookoła. Nie dojrzała ani jednej bańki. Sznur mydlanych korali zniknął. Nie mogły tak szybko odpłynąć, pomyślała, zapewne Cyrus ma rację. Ale pies istnieje! Jest tak realny jak wszystko w tej Grze! Czy to następne wyzwanie? Czy miałam go uratować? — Jak go nazwiesz? — zapytała Jenny. — Mojego bankowego psa? Nie wiem. — Popatrzyła na sukę, zauważyła, że na pysku ma czarno–białe plamy. Przypominały uśmiech, choć niewątpliwie jedynie układały się w taki wzór, w istocie pozbawiony wyrazu. — Sądzę, że ktoś ją wyrzucił, bo jest stara

— powiedziała. — W tych bańkach były zużyte, znoszone i zniszczone rzeczy. Jednak, gdy zobaczyłam żywe zwierzę, po prostu nie mogłam na to pozwolić. — Czy nie powinnaś upewnić się, że nic jej nie jest? — dyplomatycznie zagadnął ją Cyrus, obawiając się, że pies może być chory. — Bankowy psie, pozwól, iż zobaczę, czy masz przyczepioną jakąś karteczkę lub numerek — skwapliwie podchwyciła Kim. Nic jednak nie znalazła. — Widocznie w Xanth nie obowiązują takie zwyczaje. Wysuszę cię — westchnęła. Wzięła ręcznik i zaczęła wycierać psią sierść, jednocześnie sprawdzając,

czy nie ma parchów, pcheł czy połamanych kości. Po chwili okazało się, że psisko z bańki jest zadziwiająco zdrowe. Było potężne. Przypuszczalnie ważyło dobrze ponad trzydzieści kilo, ale nie było grube. Miało gęste, przypominające dywan futro, pozbawione wszelkich pasożytów i czyste zęby. Było bardzo spokojne, nie warczało, nie szczekało i nie próbowało uciekać. Jedyną jego wadą był jego wiek. — Może posiada magię — głośno zastanawiała się Jenny. — W Xanth jest zaledwie parę psów. Niewykluczone, że to wilkołak czy coś podobnego… — Jesteś magiczny? — spytała Kim psa. Popatrzył na nią, jakby nie

pojmując, o co jej chodzi. — A może wyrzucono tę psinę, bo nie miała magii — włączył się Cyrus. — W każdym razie ja się jej nie pozbędę — stanowczo oświadczyła Kim. — To miła suka, polubiłam ją i nie obchodzi mnie to czy jest magiczna, czy nie. Ja też nie mam nic wspólnego z magią. — W tym momencie w jej głowie zaświtała straszna myśl. — Przecież ja tylko zwiedzam tę krainę. Co się z nią stanie, gdy wrócę do domu? — Chętnie się nią zaopiekuję — odpowiedziała Jenny. — Chociaż obawiam się, że ona mnie nie lubi. — Nonsens. Po prostu cię nie zna — przerwała, gdyż zorientowała się, że ją także pies dopiero co poznał. Dlaczego

więc mnie zaakceptował, pomyślała. Odpowiedź nasuwała się sama. To przecież ona go uratowała. To ona uwolniła go z mydlanej bani i tym samym podbiła jego psie serce. Póki nie atakował innych, wszystko było w porządku. Nie mogła zatem dłużej nazywać go „psem”. Trzeba było znaleźć dla niego jakieś imię. — Oficjalnie będziesz Psem z Bani. Ale będę cię wołać Bania. Co ty na to? — zadecydowała. Pies zdawał się nie mieć nic przeciwko temu. Położył się na dnie łodzi i zasnął. — Bania — powtórzył Cyrus. — Ciekaw jestem, czy ja byłbym w stanie śnić na jawie o takich bańkach i w

którejś z nich znaleźć porzuconą piękną, młodą syrenę? Kim roześmiała się. — Któżby wyrzucał piękną, młodą syrenę? — Chyba żeby miała okropny charakter… — dodała, uśmiechając się Jenny. — Syreny nie mają zbyt gorących temperamentów — jakoś sztywno odrzekł Cyrus. — Woda uspokaja je i chłodzi. — Pod warunkiem, że nie ma sztormowej pogody — złośliwie dorzuciła Kim. — Podczas sztormu morski lud osiada na dnie. — Ona może być głodna — wtrąciła

się Jenny. — Jak może być głodna, skoro nawet nie wiemy, kim jest? — zapytał. — Aha, mówisz o psie — zrozumiał po jakimś czasie. — To całkiem prawdopodobne. Nie mieli ze sobą żadnego nadającego się dla psów jedzenia z wyjątkiem wodnych biszkoptów. Kim podsunęła jeden z nich Bani. Suka obwąchała go, zawahała się, wzięła do pyska i powoli zabrała się do jedzenia. A łódź płynęła dalej. Monotonny ruch wkrótce znowu zaczął ich nudzić. Jenny, Cyrus i Kim wygodnie oparli się o burty i ucięli sobie drzemkę. Spali, dopóki nie obudziło ich głośne szczekanie. Kim otworzyła oczy i

ujrzała wyłaniający się z wody straszny łeb potwora. Bojąc się go sprowokować, z trudem powstrzymała okrzyk przerażenia. — To morski smok — szepnęła przestraszona Jenny. — Jesteśmy z dala od brzegu. Cyrus jednak wcale nie był zaniepokojony. — To Przyjemniaczek Plesio. Jest bardzo przyjazny — powiedział. — To plesiozaurus! — zawołała Kim. — Z epoki dinozaurów! Kiedyś interesowała się tymi kopalnymi gadami, więc wiedziała, jak które wyglądają. To długoszyje, posiadające płetwy stworzenie jak ulał pasowało do mundańskich opisów.

— Uwielbia sprawiać ludziom przyjemność — dokończył tryton. — Widział pewnie, jak się chyboczemy i postanowił nieco skrócić naszą podróż. Odplątał kawałek liny i wrzucił ją do wody. Gad chwycił koniec zębami i żwawo ruszył naprzód, ciągnąc ich za sobą. — Skąd Bania mogłaby wiedzieć, że nic nam nie zrobi? — spytała Kim, głaszcząc psa po głowie. — Chciała nas ostrzec przed czyhającym niebezpieczeństwem. — Tak — zgodziła się Jenny. — Od kiedy ją mamy, bezpieczniej jest spać. Teraz posuwali się dużo szybciej. Niewielkie fale znikały w oddali. Wkrótce zobaczyli brzeg, a po chwili

byli tuż przy lądzie. Plesio zatrzymał się i wypuścił linę. Cyrus zwijając ją, krzyknął: — Wielkie dzięki! Wyjęli wodne wiosła, wpłynęli na płytsze wody, a potem na rozlegle mokradło. — Myślałam, że zbliżamy się do rzeki — odezwała się Kim. — To Ciasteczkowa Rzeka. Wypływa z Półwypalonego Trzęsawiska. Tak więc najpierw trzeba przez nie przebrnąć. — Przypominam je sobie. Figurowało na mojej mapie. Czemu nazywa się Półwypalone? — Bo tylko w połowie przylega do Strefy Ognia — wyjaśnił Cyrus. — Nie

przepadam za tym zakątkiem, ale niedaleko stąd biegnie najlepszy z kanałów, którym musimy spłynąć. Kim wkrótce przekonała się, dlaczego trytonowi się tu nie podoba. Cały horyzont zasnuwał unoszący się ze ściany ognia dym, ku któremu wiodła ich droga. Okoliczne rośliny puchły, bielały i brązowiały z gorąca. — Czemu są takie ciemne? — zapytała Kim. — Bo są podpieczone. Jeśli jesteś głodna, możesz zjeść którąś z nich. Kim wyciągnęła rękę i urwała jakiś liść. Z wierzchu był złoto–brązowy, a w środku biały. Spróbowała go. Smakował jak gumowate słodkie pianki, które kupowała w Mundanii i przypiekała na

ognisku. Jenny także przekąsiła coś niecoś, po czym podała piankę Bani, lecz pies nawet jej nie tknął. Kiedy Kim podsunęła ją suce pod nos, tym razem przysmak został zaakceptowany. — To wyłącznie twój pies! — westchnęła Jenny. — Co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. Ściana ognia była coraz bliżej. — Można tędy przepłynąć, bo to jedyne miejsce, w którym nie krzewi się wodna roślinność. Tutejsze wody są dla niej za ciepłe — wydedukowała Kim. — Będziemy musieli zwiększyć tempo — zadecydował tryton. Wejdę do wody i pociągnę łódź tak jak Plesio. Jednocześnie przyspieszę naszą podróż i

trochę się ochłodzę. Gdybyście mogły jednocześnie wiosłować. — Spróbujemy — dzielnie odpowiedziała Kim. Ściana ognia była już niesamowicie wysoka i gorąca. Ubranie Kim wyschło natychmiast. Zanurzyła ręce w zagrzanej wodzie i spryskała nią odzież. Odetchnęła. Zrobiło się jej nieco chłodniej. Jenny uczyniła to samo. Pomogło im to przetrwać upał. Po jakimś czasie pokropiła też Banię. Pies popatrzył na nią zdziwiony, lecz nie zaprotestował. Jenny wiosłowała, siedząc na dziobie, a Kim przy sterach, starając się z nią zgrać. Cyrus ciągnął łódź, trzymając linę w zębach i śpiesznie

płynąc. Posuwali się żwawo, prędko mijając wielkie, wyglądające coraz groźniej płomienie. Obydwie dziewczyny coraz częściej robiły przerwy, by ochlapać psa i siebie. Tuż przy ognistej ścianie woda wrzała. Pod powierzchnią jednak zdawała się być chłodniejsza. Ujrzały źródło ognia, rząd płonących drzew. Chociaż się paliły, zachowywały wysokość, masę i listowie. — Jak to się dzieje? — szepnęła zdziwiona Kim. — To ognisty las. Pełno w nim drewna na opał — wyjaśnił Cyrus. — Wiem. To magiczny kraj. Zawsze wiedziałam, że tu rządzą kalambury, tylko teraz chyba o tym ze strachu

zapomniałam. Usłyszała warczenie psa, ale nie była to Bania. Dziwne dźwięki dochodziły z ogarniętego żywiołem lasu. Suka też je usłyszała i postawiła wiotkie uszy. — Czy to możliwe, by tam był ktoś żywy? — spytała Kim. — To ogniste psy — przez zęby wycedził Cyrus. — Nie zwracaj na nie uwagi. Mieszkają w sektorze rozżarzonego żelaza i stali. Nagabują przechodniów, ale nic im nie są w stanie zrobić, bo nie mogą opuszczać Strefy Ognia. Kim wytężyła umysł. Zastanawiała się, czy pod tą nazwą nie kryje się jakiś kalambur czy magiczne podobieństwo.

— Żelazo i stal. Stal i żelazo — powtarzała — ognisty pies do domu… Wiosłowała dalej, chociaż bała się, że zrobią się jej pęcherze. Warczenie psów ucichło, lecz zamiast mego rozległ się syk. — To ogniste smoki — wyjaśnił Cyrus. — Nadzwyczaj nieokiełzane stwory. Te także, podobnie jak psy, mogły przebywać jedynie w Strefie Ognia. Po jakimś czasie w uszach zaczęło im coś buczeć. — Nie mów mi, niech zgadnę — powiedziała Kim. — To ogniste żuczki buczki. — Tak. Ku wielkiemu zadowoleniu Kim

kanał zakręcił i odbił nieco od płonącej ściany. Teraz nad wodą pląsały żywe ogniki: świetliki. Zaraz potem odezwało się głośne rżenie. — To pewnie ognisty koń — mruknęła dziewczyna. Bania zaszczekała. Kim zaczęła ją uspokajać, gdy nagle domyśliła się, że być może pies coś wyczuł. Rozglądnęła się dookoła i zauważyła, że po powierzchni wody sunie ku nim jakiś wężowaty stwór. Wiedziała, co to takiego! — Wąż ogniowy! — krzyknęła. Cyrus uniósł głowę i popatrzył przed siebie. — Przepali łódź! — zawołał zaniepokojony.

— Lepiej się pośpieszmy — wysapała Kim, wiosłując coraz szybciej. Łódka ruszyła ze zdwojoną prędkością. — I tak otrze się o nas — jęknęła. Jenny, dojrzawszy niebezpieczeństwo, wstała i zakręciła wiosłem. Uderzyła nim węża. Posypały się iskry i prysnęła woda. Zdziwiony i otumaniony gad wytrzeszczył ślepia i cofnął się na moment. Łódź prześlizgnęła się obok. Byli uratowani. W tej samej chwili ktoś wściekle krzyknął. Kim ujrzała zarys płonącego mężczyzny, który stał przed palącym się domem i wygrażał im pięścią. — Przykro mi, ognisty panie! Tym razem nie udało ci się nas podpalić! —

zawołała, gdy łódź odpłynęła dostatecznie daleko. Później pojawiła się ognista kobieta. Trzymała jakąś rozżarzoną pałeczkę. Skierowała ją w kierunku łodzi. Bania szczeknęła. — Schylić się! — ryknęła Kim, dając nura na dno. Nad łódką przemknął kulisty piorun. Na szczęście chybił. — To tylko Ognista Panienka — uspokoił ją Cyrus. — Czy niepotrzebnie was niepokoiłam? Tryton nie odpowiedział. Właśnie bowiem minęli Strefę Ognia i z ulgą odetchnęli, głęboko wciągając powietrze.

— Tym razem byli zadziwiająco zawzięci — napomknął Cyrus. — Zwykle nawet się nie ujawniają. Ciekaw jestem, co ich tak rozogniło? — Pewnie pokonaliśmy następną przeszkodę. Nie zapominaj, że gram! Za łatwo mi szło, więc dodali mi coś na rozgrzewkę. — Chyba masz rację — przytaknęła jej Jenny. — Masz przy sobie oddanego Towarzysza, pamiętaj jednak, że im dalej, tym gorsze przeszkody. Tylko kilku Graczy może zdobyć nagrodę. Cyrus pokiwał głową. — Ta wycieczka zapowiada się nader ciekawie. Muszę przyznać, że stanęłaś na wysokości zadania, Kim. — Nie, to przecież zasługa Jenny —

odpowiedziała Kim, by ukryć swoje zadowolenie. — To ona wstała, by trzepnąć węża, żebyśmy mogli obok niego przepłynąć. — Tak! Ale ty rzuciłaś hasło. — Nie. To Bania. Zaczęła szczekać. Kim pogłaskała psa po głowie. Cyrus wzruszył ramionami. — Stajesz się wielką skromnisią! — powiedział. — Nieprawda. Lubię dyrygować. Zrobiłam to, co do mnie należało. Tak jak i wy. — No dobrze — zgodził się tryton. Nie był jednak tak do końca przekonany. Pies zachowywał się niespokojnie, więc przybili do brzegu i wypuścili go na ląd, gdzie załatwił swe psie potrzeby.

Najwyraźniej był dobrze wychowanym psem domowym. Niezmiernie się Kim podobał. Miło było mieć przyjaciela. Nawet jeśli miał występować tylko w Grze. Nazajutrz dalej sunęli przez Półwypalone Trzęsawisko. I choć nie szło im zbyt szybko, jednak z pomocą wioseł i żerdzi w przyzwoitym i tempie posuwali się do przodu. — Robi, się późno, a musimy dotrzeć do źródeł Ciasteczkowej Rzeki przed zmrokiem — rzekł Cyrus. — Dlaczego? — spytała Kim — Czy nie moglibyśmy gdzieś tutaj przenocować? Była tak zmęczona, że nie chciała płynąć ani kawałka dalej.

— Nie. W łodzi byłoby ci niewygodnie, a tu nigdzie nie ma łąki twardej na tyle, by na niej rozbić namiot. Wszystko, co widzisz to; grząskie, podmokłe wyspy. A poza tym tu żyją alegacje*. — Co takiego? Alegorie? — Chyba ich dalecy krewni. Alegorie zamieszkują Wieczne Błota, tu zaś spotyka się alegacje. Nie odważyłbym się przystanąć, dopóki’ nie opuścimy ich terytorium. — Okej! Naprzód. Mam nadzieję, że się na żadną nie natkniemy — zgodziła się Kim. Te alegacje to chyba nic przyjemnego. Podejrzewam, że szykuje się następne wyzwanie! Ta Gra nie da mi odetchnąć, pomyślała.

Miała rację. Bania zaczęła szczekać, gdyż zbliżał się ku nim wielki, wodny gad. Miał pasiastą, zielonkawą skórę i spiczasty ogon. W pysku pobłyskiwały niezliczone ostre kły. — Nie zatrzymujmy się — szepnęła do Cyrusa i Jenny. — Wtargnęliście na moje ziemie — syknęła mocnym głosem alegacja. — Będę musiała was pożreć. Cyrus nie odezwał się, gdyż nie mógł zaprzeczyć jej słowom. Musiała to zrobić Kim. — Podróżujemy powszechnie dostępnym traktem — oświadczyła — Nie masz prawa nam w tym przeszkadzać. Alegacja zawahała się.

Najwyraźniej nie chciała się z nią zgodzić. Łódź dalej posuwała się naprzód. Po namyśle stworzenie mruknęło: — Wieziecie obce zwierzę. To nielegalne. Zjem je! — Nie! — zawołała Kim, obejmując psa. — To mój przyjaciel. Nikt się nim nie uraczy, póki nie spałaszuje mnie. Alegacja pogrążyła się w zadumie. Trudno jej było coś wymyślić. A łódź spokojnie płynęła. — Jesteś Mundanką! — krzyknęła alegacja, nie mając zamiaru się poddać. — Nie masz prawa przebywać w Xanth. Już po tobie! Masz ci los. Rzeczywiście była Mundanką. Co do tego nie było

najmniejszych wątpliwości. Kim zamilkła. Tymczasem gad podpłynął bliżej gotowy do ataku. Nawet gdyby nie udało się mu jej pochwycić, mógł dotkliwie uszkodzić łódź i rozwalić burtę tak, że zaczęłaby przeciekać. — Musi być jakieś rozwiązanie — westchnęła Kim. — Jestem mundańskim Graczem — niepewnie zaczęła. — Mam prawo podróżować po Xanth, dopóki nie wypadnę z Gry. Nie możesz mnie pożreć, chyba że popełnię jakiś błąd. Ale dotychczas mi się to nie przydarzyło! — Przekleństwo! — burknęła alegacja i odpłynęła. Kim ją wykiwała! Łódka sunęła przez moczary. Wkrótce ich oczom ukazały się solidne,

porośnięte piękną roślinnością brzegi. — Ciasteczka! — radośnie wykrzyknęła Jenny. — Patrzcie, tam rosną biszkopty! — Biszkopty! — zawtórowała jej Kim. — Nareszcie rozbijemy obóz! — Tak — przytaknął im Cyrus. — Doskonale sobie z nią poradziłaś, Kim. — Dzięki — odpowiedziała. Stwierdziła, że tym razem należą się jej słowa pochwały. W końcu dziewczynie wolno przyjmować komplementy od przystojnych mężczyzn, nawet jeśli nie zasłuży na nie. — To dziwne — odezwał się Cyrus. — Gdy tędy ostatnio przepływałem, nie było tu tej polany… — Wygląda jak zaczarowane

obozowisko. Czy Gra zapewnia Graczom bezpieczne schronienie? — spytała Kim. — Tak, ale tylko wtedy, gdy je sami znajdą. — To chyba je właśnie znaleźliśmy. — Uśmiechnęła się do Cyrusa. — Pewnie leży na krańcu twych ziem i wód. — Tak. Przemierzałem Strefę Wody wzdłuż i wszerz, ale rzadko zapuszczałem się w sąsiednie regiony. Mniejsza o to. Jestem przekonany, że kiedyś tu rosła prawdziwa dżungla. — Nie wątpię — zgodziła się Kim. — Ale organizatorzy Gry musieli przygotować jakieś miejsca, w których można by się zatrzymać. Oto jedno z

nich. Jestem szczęśliwa, że na nie natrafiliśmy — wyznała skromnie, nie przypisując sobie żadnych zasług. Szło jej nieźle, bo wykorzystywała swój spryt i rozum, ale los też jej sprzyjał. Miała ochotę się założyć, że to nie potrwa zbyt długo. Przycumowali łódź i weszli na łąkę. Otaczały ją ciasteczkowe krzewy owocowe i orzechowe drzewa, a także płócienne i bawełniane krzaki, słowem wszystko, czego im było trzeba, by spędzić tu miłą noc. Cyrus podczołgał się na stronę, przeobraził ogon w nogi i pozbierać żerdzie i płachty, po czym zabrał się do stawiania dwóch namiotów. Tymczasem Kim z Jenny zbierały orzechy, owoce,

ciastka i wypełnione mlekiem strąki mleczaka. Ustawiały je na prowizorycznym stole. Znalazły tam nawet drzewo rodzące psie przysmaki. Kim wrzuciła kilka do drewnianego naczynia i podała Bani. Bardzo jej smakowały. — Och! To jest życie! — zawołała, gdy jedli. Zarówno, Cyrus, jak i Jenny otworzyli oczy ze zdumienia. — Nie widzimy w tym nic szczególnego — mruknęli jednocześnie. — Ale ja tak! Dla mnie to coś cudownego. Tam gdzie mieszkam, ciasto nie rośnie na drzewach. To prawdziwa mlekiem i miodem płynąca kraina! — Podniosła nasiąknięty słodkim syropem grzebień i zaczęła lizać jego zęby. —

Gdy go dokładnie wyliżę, będę mogła wpiąć go sobie we włosy — powiedziała. — Tam skąd pochodzę, też tego nie ma — przyznała Jenny. — Ale w Xanth to nic nadzwyczajnego. Kim potrząsnęła głową. — Nie wiecie, co posiadacie. Żyjecie tu sobie jak u dobrej wróżki i za piecem. My oddychamy zanieczyszczonym powietrzem, musimy wszystko oszczędzać, a wielu ludzi cierpi ubóstwo i nędzę. Dlatego ci, którzy słyszeli o Xanth, chcą się tu przedostać. Chcą spędzić w nim przynajmniej parę godzin. Choćby grając w jakąś głupią grę. Cyrusa to zaciekawiło.

— A jakie są wasze syreny? Kim roześmiała się. — U nas nie ma prawdziwych syren! Jeśli są, to lipne! Nastawione na turystów. Po prostu zwykłe, przebrane kobiety, których nogi włożono w kostium imitujący ogon. Nic godnego twojej uwagi. Zdziwił się. — Nikt nie krzyżuje się z rybami? — Nie. Takie rzeczy nie zdarzają się w Mundanii. Właściwie to nawet trudno poślubić kogoś innej kultury czy rasy. Owszem, spotyka się mieszane małżeństwa, ale niezbyt często. Ludzie wolą żenić się wśród swoich. Pokiwał głową. — W takim razie mówią prawdę.

Mundania jest dziwna. — Tak. Mają rację — przytaknęła. Po chwili Kim i Jenny ułożyły się do snu. Bania zwinęła się w nogach, szczęśliwa, że może ich strzec. Cyrus, zachowując jak zwykle dobre obyczaje, spał osobno. Rankiem umyli się, zjedli, zwinęli namioty i pozostawili je następnym podróżnym. Wsiedli do łodzi i popłynęli Ciasteczkową Rzeką na północny zachód. Nie musieli wiosłować. Unosił ich łagodny prąd. — Czy nie mamy dojść na południe? — spytała Kim. — Tak — odpowiedziała Jenny — Spłyniemy rzeką do morza, a potem powiosłujemy wzdłuż brzegu, omijając

Rozpadlinę i grotę złośliwego Kom– Plutera. Dobijemy do lądu na południu i tam znajdziemy odpowiednią ścieżkę. Możemy nie iść do Zamku Roogna, a udać się wprost do Zamku Dobrego Maga. To trochę okrężna droga, ale za to dość łatwa i chyba bezpieczna. — Kom–Pluter! — powtórzyła Kim. — Diabelska maszyna. Chciałabym się z nim… — Nie! Nie poznasz go — przerwała jej zaniepokojona Jenny. Kim westchnęła. Dotychczas dopiero po czasie przyznawała, iż Jenny zawsze udzielała jej dobrych rad. — Dobrze. Żadnego Plutera — smutno przytaknęła. Ciasteczkowe krzewy porastające piaszczyste brzegi

były coraz cudowniejsze. Rosły na nich kiście pierniczków, biszkopty, praliny, pomadki, banany, włoskie orzechy, rodzynki, karmelki. Wkoło wystrzelały przypominające sztuczne ognie kępy. Kim sięgnęła po gałązkę. — Nie! — krzyknęła Jenny, gdy dziewczyna już miała ją ugryźć. Jak zwykle za późno. Kim przeżuwała smakowity kąsek. — Czemu zabraniasz mi je jeść? — spytała. — Czy mogą zaszkodzić? — To nie są zwykłe łakocie. To kalamburowe irysy — wyjaśniła Jenny. — Tak? Co mi zrobią? Zostanę specem od kalamburów? Nie mogą kazać mi kojarzyć dosadnych słówek, bo jestem kobietą! Chociaż może mogłabym

chodzić i opowiadać przeróżne sprośne kawały, jak kalamburokleta. Mogłabym być jego kalamburową dziewczyną. — Zamilkła. — Co się stało? — wyszeptała. — Co chwilę powtarzasz kalambur. Kim przyjrzała się ułamanemu kawałkowi, odgryzła okruszek i znów zaczęła gadać bez sensu. — Postaram się pozbyć kalamburstwa i więcej cię nie kalamburzyć — powiedziała. Może wkrótce znajdziemy jakieś antidotum — jęknął Cyrus. Nawet Bania wsadziła głowę pod ławkę, starając się nie słuchać tych dziwnych słów. Kim postanowiła nie odzywać się, dopóki czar ciastka nie

minie. — Znów mnie poniosło — zadumała się, żałując swego czyn. Zobaczyli jakieś stworzenia. Wyglądały jak alegacje. Opodal pływały grzechotki. Kim domyśliła się, że to wodne grzechotniki. Dobrze, że mieli łódź, albowiem nie było to najlepsze miejsce do zażywania kąpieli. Późnym popołudniem rzeka rozszerzyła się, a po lewej stronie pojawiły się bagna. Błotnista papka bulgotała zawzięcie. — Jezioro Lemoniadowe! — krzyknęła Jenny. — Pamiętam moją pierwszą lemoniadową walkę. Biliśmy się razem z Che i Gwenny. Oczywiście

Gwenny nie dałaby się teraz na to namówić, jest wodzem. A Che jej Towarzyszem. Muszą zachowywać się godnie. — Wzięła pustą butelkę i zanurzyła ją w jeziorze. — Ale ja nie jestem wodzem! Ani Towarzyszem wodza! — zawołała. — Jestem niewinną dziewczynką–elfem, która nie zna lepszej zabawy. Więc mogę sobie na to pozwolić! Przytrzymała kciukiem wylot, gwałtownie potrząsnęła flaszką, nieznacznie odsunęła palec i opryskała całą łódkę. — Słyszałam o tym — powiedziała Kim, usiłując nie użyć słowa kalambur. Porwała drugą flaszkę i nabrała do niej gazowanego płynu. Po chwili

lemoniadowa bitwa rozgorzała na dobre. Cyrus był zbyt dobrze wychowany, by się do nich przyłączyć. Schował się w najodleglejszym kątku lodzi. Przerażona Bania nie wyłaziła z ukrycia. Nagle na horyzoncie pojawiło się coś strasznego. Zagulgotało i ryknęło. To coś przypominało wirującą galaretowatą kulę oblepić kolorowymi bankami. — A to co za kalambur? — spytała Kim. — To potwór z Lemoniadowego Jeziora — odpowiedział Cyrus. — Musiało go zwabić to zamieszanie. — Powiedz mu, by się stąd wykalamburzył — mruknęła Kim. Tymczasem potwór najwidoczniej

zaciekawiony dziwnym paplaniem dziewczyny wyciągnął pokrytą baniami mackę i uderzył w burtę. Coś psyknęło, a miejsce, w którym macka dotknęła łodzi zaczęło musować. — Co się dzieje? — krzyknęła zaniepokojona Kim. — Chyba zamienia wodną łódź w lemoniadę. Nasza łajba zaraz się rozpuści. Potwór zniknął im z oczu, lecz to wcale nie rozwiązało ich problemu. Łódź pokrywała się galaretowatymi bąbelkami. Musieli uciekać. Zeskoczyli na gąbczasty brzeg. Nic im się nie stało, ocalili zapasy, ale stracili pojazd. Dalej musieli wędrować piechotą.

Na dodatek znajdowali się na wyspie–trzęsawisku. Wkoło pływały alegacje, grzechotniki i inne makabryczne stwory. Kim otworzyła usta. Nie wydobył się z nich żaden kalambur. Nie zdziwiła się. Nie było jej wcale do śmiechu.

9. Bakcyl Rankiem Dug poczuł się o wiele lepiej. Ani nie paplał bez końca, ani też nie był zbyt pokorny. — Na drugi raz będę uważał, co piję, jem i gdzie się kąpię! — obiecał. Dróżka skręciła na południe, ku kępie niezmiernie wysokich drzew.

— Nie mam pojęcia, co to takiego — powiedziała Nada. — To chyba drzewa zamieszania. Jeśli się nie mylę, lepiej trzymać się od nich z daleka. — Nigdy się tu nie zapuszczałem — przyznał Sherlock. — Mam nadzieję, że wiecie, jak unikać niebezpiecznych tworów tej ziemi. — Powinno się je omijać — westchnęła Nada. Nie znaleźli jednak żadnej innej drogi. Jedyna ścieżka prowadziła przez niebezpieczny las. Nada mogła z niej zejść i wędrować dalej jako wąż, ale nie jej towarzysze. — No to ruszajmy! — zadecydował Dug. — Nie mamy wyboru. To w końcu tylko Gra.

— Dla ciebie może i gra, ale nie dla mnie. Ja traktuję to nadzwyczaj poważnie. Ty, gdy przegrasz, trafisz prosto do domu, do Mundanii, no nie? Ale jeśli ja przegram, zostanę pożarty przez smoka albo przydarzy mi się coś jeszcze gorszego. — Masz rację — przyznał chłopiec. — Coś mi się widzi, że więcej skorzystałem na naszej umowie, bo dostałem od was potrzebne mi rzeczy. Czy chcesz może, żebym ci je oddał? — A pójdziesz dalej? — Muszę. Muszę grać. — A więc idę z tobą. Tylko bądźmy ostrożni, zgoda? — Niesamowicie ostrożni — zgodził się Dug. — Nie mam zamiaru po

raz drugi dostać nauczki. Weszli pomiędzy drzewa. Dug bał się, że pnie wyciągną w ich stronę konary i ich zaatakują, ale zdawały się stać bez ruchu. Były tak wysokie, że zasłaniały promienie słońca. Pogrążyli się w mroku. — Tu nie ma żadnych zwierząt — szepnął Dug. Nagle usłyszeli jakiś dźwięk. Z początku nikły, później, w miarę jak się do niego zbliżali, coraz głośniejszy. Przypominał głuchy grzmot, któremu towarzyszył szelest. Tak jakby coś wielkiego, ciężko dychając, skakało w pobliżu. Ziemia zadrżała. Dug i Sherlock przesłali sobie znaczące spojrzenie. Czarny człowiek

wzdrygnął się. Ścieżka wiodła tylko w dwie strony. W tył i w przód. Gdy dotarli do kępy wysokich drzew, już cały las zdawał się wibrować. Ziemia ćwiczyła się w podskokach. Trudno im było; utrzymać równowagę i nie przewrócić się. Nie dochodziły ich jednak żadne ryki głodnych potworów. — Może to coś bezosobowego jak przesuwające się w górę i w dół głazy w środku krateru? Posuwali się cichutko, stąpając prawie na palcach, choć trudno było uwierzyć, by ich ktoś usłyszał wśród owych ogłuszających wibracji. W końcu zauważyli wielkie, oświetlone słońcem bagno, na którym,

niczym na jakiejś scenie poruszało się stado ptaków. — Ptaki? — wrzasnął zdziwiony Dug. — To ptaki Roki — odkrzyknęła Nada. — Mają upierzenie samic. Ale co one tu robią? Ptaki bowiem stały rzędem, machały skrzydłami i przebierały nogami, wydając owe grzmiąco–szeleszczące dźwięki. A ponieważ były ciężkie, ziemia się trzęsła. Każdy z tych olbrzymów, gdy chciał, z łatwością udźwignąłby słonia. Oczywiście jeśliby się na nie gdzieś natknął. — To kolubryny. Ćwiczą — pierwszy załapał Sherlock. — Ćwiczące kolubryny? Co chcesz

przez to powiedzieć? — Tańczą. Śpiewają. Wywijają nogami. — Rzeczywiście, chyba masz rację — zgodziła się Nada. — Ale po co? Sherlock spojrzał na Duga. — W Mundanii ludzie specjalnie przychodzą do teatru, by na to popatrzeć — krzyknął chłopiec. W tym momencie ptaszyska niemal równocześnie zatrzymały się, złożywszy razem nogi i skrzydła. Któryś z aktów został zakończony. Niczym kurtyna zapadła cisza, pośród której dźwięczał, niosąc się ku bagnu, wrzask Duga. Głośno i niesamowicie wyraźnie. Ptaki zwróciły ku niemu swoje głowy. — Ojej! — mruknął Sherlock.

— Nie mogą latać wśród drzew — uspokoiła go Nada. — Uciekniemy im jakąś inną ścieżką. Zamieniła się w węża i szybko popełzła do przodu. Dug zatrzymał się tylko, by pochwycić jej łaszki i wepchnąć je do plecaka. Zarazi potem razem z Sherlockiem pobiegli za nią. Ptaki Roki, najwidoczniej wściekłe na intruzów, uniosły się w powietrze i rzuciły w pościg. Jednak pierścień drzew okalających moczary był zbyt zwarty. Kolubryny musiały wylądować, by się nie roztrzaskać o gałęzie. Podzieliły się na dwa oddziały. Jedne ruszyły pieszo, drugie krążyły w górze i śledziły zbiegów. Jedno wielkie zamieszanie, pomyślał

Dug. Nada pod postacią węża prześlizgnęła się przez bagno i znalazła drugą ścieżkę prowadzącą przez las. Dug i Sherlock szli za nią. Najbliższa kolubryna wyciągnęła szyję i nachyliła się ku nim. Już ich miała pochwycić w swe szpony, narobiła przerażającego hałasu, ale ponieważ była nieprzywykła do polowania z ziemi, straciła równowagę i upadła na dziób. Dug usłyszał huk, lecz maszerował dalej. Po chwili zorientował się, że nie ma Sherlocka. Obejrzał się za siebie i zauważył, że jeden ze szponów upadłego ptaszyska przeszył jego plecak i wbił się w ziemię. Mężczyzna próbował zrzucić z siebie niewygodny pakunek, ale nie

dawał rady. Utknął w potrzasku. Chłopiec zatrzymał się, odwrócił, wyciągnął maczugę, którą dostał na drogę i zawrócił po Sherlocka. — Uważaj głupcze! — wrzasnął ciemnoskóry mężczyzna. — Ona cię obserwuje! Kolubryna właśnie podniosła głowę, obracając ku niemu swoje ptasie oko. Nawet teraz, rozpostarta na mchu, bez trudu mogła go pożreć, gdyż łapa leżała dość blisko głowy. Co mam robić? Jak ucieknę, Sherlock zginie. Jeśli nie, obydwaj za to zapłacimy. To doprawdy zabawne! Z taką maczugą na dziób potwora! Gdybym tym razem miał przy sobie magiczny miecz, ale… przecież mam

nóż. Powinien wystarczyć. Odłożył maczugę i wyjął finkę. Ptak wyprężył się i przesunął ku niemu swą głowę. Otworzył dziób. Dug zobaczył przed sobą śmierdzący róg. Nadział go na nóż. BBBRRRRRUUUUUMMMMMMPPPPOO Nad mokradłem rozległ się smrodliwy dźwięk. Zasnuł całą okolicę, lecz nie powalił chłopca. Dug wstrzymał oddech, przymrużył oczy i wsunął róg prosto w rozwarte dziobisko, po czym wykręcił go tak, żeby smród wleciał prosto do pyska. Ptaszysko odruchowo go połknęło, wybałuszyło oczy i wykrzywiło się tak, jakby skosztowało czegoś obrzydliwego. Znów zaleciało straszliwym smrodem.

Nie czekał dłużej. By zobaczyć, co czuje kolubryna wystarczyło na nią zerknąć. Podbiegł do Sherlocka, wywijając nożem. Wbił go w pazur niczym w twarde drzewo. Jednak słabe ostrze nie poczyniło wielkiego spustoszenia. — Chyba trafiłem w nerw — szepnął Dug. Ptak zamarł, wyciągnął łapę i uniósł Sherloka w górę. Mężczyzna ześlizgnął się ze szponu i miękko wylądował na mchu. — Uciekajmy! — zawołał, biegnąc. Przypatrujący się kolubrynie Dug ocknął się, wziął nogi za pas i popędził tak szybko, jak tylko potrafił, cały czas oczekując, że ptaszysko dziabnie go

swym pazurem. Udało mu się jednak uniknąć ciosu. Dopadł Sherlocka za drzewem zamieszania. Obejrzeli się, by popatrzeć na kolubrynę. Tańczyła ładniej niż przedtem, próbując pozbyć się zalegającego w dziobie smrodu. — Sprytnie to wymyśliłeś — pochwalił go Sherlock. — Nic nie mogłoby jej lepiej zająć. Uratowałeś mi życie. — Miałem szczęście — odpowiedział z nie udawaną skromnością Dug. — Stąd wygląda całkiem nieźle — mruknął Sherlock. — Chodź, bo zgubimy wężową damę. Szli dalej ścieżką przez las. Nada czekała na nich pod postacią Nagi.

— Co się stało? — spytała. — Myślałam, że idziecie tuż za mną. — Mieliśmy mały problem — wyjaśnił Dug. — Chodźmy, zanim kolubryna zorientuje się, że i ona przejdzie między drzewami, gdy złoży skrzydła. Ta przecinka jest dość szeroka! Właśnie to odkryła. Wydmuchała z siebie resztki obrzydliwej woni i ruszyła za nimi. Biegnąc posuwała się równie szybko jak w powietrzu. Była przeogromna, mogła więc dotrzymać im kroku. Nada popełzła dalej. Pomknęli za nią. Tuż za sobą słyszeli odgłos ciężko stąpających ptasich nóg. Wydawało się, że stawia je powoli, lecz było to jedynie złudzenie, bowiem robiła wielkie kroki.

Dug znowu zerknął na siebie i zobaczył, że jest tuż tuż. Na szczęście ścieżka wiła się, co opóźniało pościg. Kolubryna nie potrafiła tak dobrze manewrować swym gigantycznym ciałem jak oni. Po chwili doszli na rozstaje. Skręcili w prawo, gdyż tamtędy wiódł trakt na południe. Znów mieli szczęście. Kolubryna wybrała drugą odnogę. Zgubili ją! Nie mogli jednak ani chwili odpocząć, bo krążące w górze ptaki Roki zaczęły głośno skrzeczeć. Z dołu dotarła odpowiedź. Zaraz potem rozległ się odgłos ślizgających się i drapiących ściółkę pazurów. — A niech to! Nakierowały ją! —

zaklął Sherlock. — Czy damy radę się wymknąć, skoro śledzą nas ich sokole oczy? — spytał Dug. — Równie dobrze moglibyśmy wiać przed wszystkowidzącym satelitą! Na pięknej, przyczepionej do ciała węża twarzyczce pojawił się wyraz zdumienia. — Przed czym? — zapytała. — Mniejsza o to. Mówiłem po mundańsku. Chciałem powiedzieć, że nie damy drapaka, póki te ptaszyska fruną za nami. — Chyba że ukryjemy się między drzewami i poczekamy, aż odlecą. Sherlock rozglądnął się na boki. — Zapomnij o tym. Nigdy w życiu

nie widziałem gęstszego buszu. Dug spojrzał na krzewy. Dostrzegł splątane kolce, cierniste gałęzie przypominające trujący bluszcz liany. Nie było mowy, by w nie wleźć. — Musimy iść dalej, wierząc, że będzie lepiej — oświadczył stwierdziwszy, iż lichy z niego przywódca, jednak nic innego nie przychodziło mu do głowy. Pobiegli naprzód. Zatrzymanie się i odnalezienie właściwej ścieżki zajęło kolubrynie trochę czasu, więc mieli niewielką przewagę. — Może Gra da nam jakąś szansę — westchnął chłopiec. Rychło doszli nad niewielką, bystrą rzeczkę. Była za szeroka, by ją

przeskoczyć, i za rwąca, by przez nią przejść. Jednak z jednego brzegu na drugi przerzucono kładkę, przy której widniał napis: STOP. MYTO DLA TROLLA. W dole siedziało wysokie, chude, paskudne, podobne do owłosionego mężczyzny stworzenie. Spostrzegłszy ich, wykrzywiło gębę. — Następne zadanie! — jęknął Dug. — Musimy przedostać się na drugą stronę, zanim ptaszyca nas dopadnie. — Podszedł bliżej i spytał: — Czym ci się płaci, trollu? — Wszystkim, co masz — wysapał troll. — Nic nie mam. Nie jestem bogaty. Jestem tylko biednym Graczem

niepewnie przemierzającym Xanth. Obawiam się, że i tak niedługo wybije ma godzina. — To niedobrze — odpowiedział gorliwie troll, zagrodziwszy mu wstrętnymi, sękatymi łapskami drogę. W tym samym momencie odgłos ptasich kroków wzmógł się. — Co by się stało, gdybym cię odepchnął i przeszedł, nie uiściwszy opłaty? — ciągnął Dug. — Wtedy mój przyjaciel kopacz zepchnąłby most ze ścieżki razem z tobą, gdybyś na nim był. — Kopacz? Spod ziemi wyłonił się groźny ryjek. — To najpotężniejszy kopacz, jakiego kiedykolwiek widziałem —

mruknął Sherlock. — Największy, jakiego można sobie wyobrazić. — To świdrowiec — wyjaśniła Nada. — Przenika przez skały. Pracuje za piosenki. Może troll mu śpiewa? — Kopacze to przecież ssaki — zaprotestował Dug. — A to zwykły robal. — Tak, przyjacielu — wtrącił się Sherlock. — Tak jest w Mundanii. Tam są robaki i ssaki. Tu w Xanth jest inaczej. — Prawda! — przyznał chłopiec. — Tu nie rządzą stare, dobrze mi znane prawa. Zauważyłem to już, gdy Nada po raz pierwszy zamieniła się w węża. Świetnie. Skoro temu kopaczowi płaci się piosenkami, to po mnie. Mówią, że

nie jestem w stanie wydusić z siebie najprostszego tonu. — Świdrowce nie są zbyt wybredne, ale proszę cię, nie próbuj śpiewać, gdyż to naraziłoby na szwank moje książęce uszy. — Masz rację. I tak nie mam zamiaru wystawiać się na pośmiewisko. Muszę jakoś inaczej dogadać się z tym trollem. Wsadził ręce do kieszeni i wyjął garść monet. Troll zerknął na okrągłe błyszczące pieniążki. — Ile jesteście warte? — zapytał. — Jestem nędzną dajmą. Dziesięciocentówką — odezwała się jedna. — A ja zwykłym niklasem — dodała

pięciocentówka. — A my ubogimi miedziakami — chórem odpowiedziały je centówki. Dug o mało ich nie upuścił. — One mówią! — zawołał zdziwiony. — Przecież pieniądze do każdego potrafią przemówić — rzekł Sherlock z uśmiechem. — Czy jesteście trwałe? Czy ktoś, kto was ma, jest bogaty? — dopytywał się troll. Monety roześmiały się. — Nas? Jesteśmy niewielką resztą! Nie odlano nas nawet z takiego metalu, z jakiego powinno nas się robić. Miedziaki nie są z czystej miedzi, niklasy z niklu. W dziesieciocentówkach

nie ma ani krzyny srebra. Dug stwierdził, że monety nie wystarczą. Wyciągnął portfel i z niego jednodolarowy banknot. — Czy ktoś, kto cię ma, jest bogaty? — powtórzył troll. Najwyraźniej posiadał pewną magię, dzięki której z pieniędzmi dało się rozmawiać. — Ja? Nie jestem nawet wart ceny papieru, na którym wydrukowano. Jestem jednym zielonym, mam najmniejszy nominał ze wszystkich moich kolesiów. Ten Mundańczyk chce cię wystrychnąć na dudka. A poza tym gdzie byś mnie wydał? W Xanth nas się nie używa! — Co taki skrawek papieru ma wspólnego z bogactwem? — zagadnął

go troll. — Kiedyś bito mnie ze srebra lub złota — odrzekł dolar. — Alei gdy wynaleziono i rozpowszechniono papier, powoli wycofano monety z kruszcu. Teraz więc jestem wart tyle, ile ludzie uważają. Mniej z roku na rok. Drukują nas coraz więcej. Tym samym nasza wartość spada. — To nic nie warte! — wrzasnął oburzony troll. Tymczasem ptaszysko było coraz bliżej. Dug wiedział, że czymś trzeba zapłacić. — Co byś przyjął? — zapytał zrozpaczony. Stworzenie rozglądnęło się dookoła. — Czy twój czarny sługa dobrze

pracuje? Sherlock zaczął nerwowo przestępować z nogi na nogę. — To nie sługa! — zawołał Dug. — To mój przyjaciel. Wędrujemy razem. On wcale nie jest na sprzedaż. — A księżniczka Naga? Nada syknęła obrażona. — Ona też mi nie służy. To mój Towarzysz. — Właśnie. Jaka jest w nocy? Delikatna? — Prowadzi mnie przez Xanth — szybko dorzucił Dug. — Nie dam ci ich. Troll wzruszył ramionami. — Musisz zapłacić myto. Wynoś się stąd. Ziemia zadrżała. Kolubryna za

chwilę miała ich dopaść. Nie zostało im wiele czasu. Przerażony chłopiec spojrzał na drugi brzeg. Kątem oka zobaczył kładkę i mknącą głęboką rzekę. Spod jej koryta wystawała część wielkiego cielska. — Podróżuje pod wodą i ma na sobie piórko — wyszeptał. Coś mu zaświtało w głowie. To Gra, pomyślał, zawsze musi być jakieś wyjście. Przeważnie niełatwo je znaleźć. Każde dziwaczne spostrzeżenie może podsunąć rozwiązanie. Skąd się wzięło na niej to pierze? Tu nie ma żadnych poduszkowców. Nie przyfrunęło z rozprutej pierzyny. Wygląda na to, że świdrowiec je skądś przywlókł, kopiąc swój magiczny, znikający za nim tunel.

Cóż to za aluzja? Zapytam. — Nado, widzisz ten ptasi puszek? Jak sądzisz, co to może być? — zagadnął swego Towarzysza. — To przypomina zarazek. — Zarazek? Czy temu robalowi coś jest? — Wygląda zdrowo. Zamilkła. Mogło to oznaczać, że pod tym kryje się coś, o czym mu nie chce powiedzieć. Musiał sam dojść, co to takiego. — Czy w Xanth zarazki nie przenoszą chorób? — Niezupełnie — odpowiedziała tajemniczo. Nagle o czymś sobie przypomniał. — Z kim ona trzyma? Czy to

możliwe, by była Fałszywym Towarzyszem? Wykluczone. Była lojalna. Po prostu nie może o tym mówić. Takie pewnie są zasady. Tymczasem troll stał nieruchomo niczym zatrzymany w kadrze rysunek z kreskówki. Najwyraźniej nie miał atakować, ale grodzić i reagować dopiero wtedy, gdy ktoś się doń zbliżał. — Następny aspekt Gry — mruknął Dug. — Xanth stał się realny, lecz postacie z Gry mają swoje słabe punkty. Przypuszczalnie i to zostało zaplanowane. Schylił się i sięgnął po pierze. Gdy już trzymał je w dłoni, nasunęło mu się pewne skojarzenie. — To bakcyl! Bakcyl Pomysłów! —

zawołał. — Tak — przytaknęła mu Nada. — Nie wolno mi było ci tego powiedzieć, ale teraz mogę, gdyż sam to odkryłeś. Ten, kto go ma, wpada na lepsze pomysły. Świdrowiec zapewne przywlókł go z daleka, przechodząc przez Mózgokoral. — Czy Gra tłumaczy jego obecność? — zapytał. Był pewny, że skinie twierdząco głową. Znalazł klucz. Teraz musiał wymyślić, jak się nim posłużyć. Zauważył wyrosłą jak spod ziemi kolubrynę. — Oczywiście, jak zwykle świetnie to zaplanowali — burknął. Stwierdził, że wszystko zostało doskonale

wyreżyserowane. Trzymała go w napięciu, narzucała mu odpowiednie tempo, jednocześnie dając mu dość czasu do namysłu. Wciąż jednak należy zrobić właściwy ruch albo zacząć od nowa. Przystawił pierze do czoła. — Dalej Bakcylu! Jaki masz pomysł? — Posłuż się kopaczem — podszepnęło piórko. Tym wielkim robalem? Przecież mój Towarzysz powinien mi o tym powiedzieć, pomyślał. — Jak przy pomocy świdrowca pozbyć się ptaka Roka? — zapytał. — Chyba można by go dosiąść — odpowiedziała takim tonem, jakby

zadziwiło ją to pytanie. Była dobrą aktorką, acz nie doskonałą. — Ale musiałbyś mu śpiewać. — Jestem pewien, że zrobiłabyś to o wiele lepiej. — Nie wątpię. Ale to należy do twoich obowiązków. W końcu to ty jesteś Graczem. Dug popatrzył na Sherlocka. — Słyszałeś, co oświadczyła nasza dama — odpowiedział nie pytany, Sherlock. — Na mnie najprawdopodobniej nie zwróciłby wcale uwagi. Zdesperowany Dug zwrócił się do Nady. — A co z twoimi książęcymi uszkami?

— Może to jakoś zniosę — westchnęła, zerknąwszy przez chłopca na nacierającą ptaszycę. — No to do dzieła! — krzyknął. Wsunął Bakcyla do kieszeni. — Kopaczu! — przemówił. — To gigantyczne ptaszysko zaraz zrujnuje twoją piękną kryjówkę, a nas rozerwie na strzępy. Wynieś nas stąd, to ci coś zaśpiewam. Świdrowiec, który zastygł w bezruchu tak samo jak troll, wysunął się z ukrycia. Był wielkości konia. Cała trójka wskoczyła na niego i dosiadła niczym centaura. Naga, nie zmieniwszy swoich kształtów, płasko położyła się mu na grzbiecie. Dug otworzył usta i zmusił się do śpiewu.

— Marzę o długowłosej, ciemnej Joaśce! — zanucił w złej tonacji. Nada i Sherlock wykrzywili się, zaś kopacz ruszył przed siebie. Gdy ptasi dziób zbliżył się do ziemi, zniknęli w mroku. Bez trudu posuwali się naprzód, tak jakby przed nimi nic nie było. Przenikali przez gliny, piachy, skały, wodę. Wkoło panowały ciemności, wśród których raz po raz błyskały jasne skalne żyłki. Magia kopacza działała. Nagle zatrzymali się. — Śpiewaj, zanim obsunie się ziemia! — krzyknęła przerażona Nada. — Ojej! Zapomniałem! Marzę o Brownie w jasno niebieskich farmerkach — zawodził, fałszując jeszcze gorzej niż poprzednio.

Kopacz przeciskał się dalej. Dug ciągnął swą pieśń, a świdrowiec niósł ich w nieznane. Dopóki byli pod ziemią, ptaki — olbrzymy nie mogły ich śledzić. Znaleźli wyjście z sytuacji. — Utrzymuje niezłe tempo — zauważył Dug. — Dobry sposób na szybkie dojście na południe. Kopacz zatrzymał się znowu. — Przecież cały czas śpiewam! — zaprotestował chłopiec. — Zacząłeś się powtarzać — dociął mu Sherlock. — Ten robal może i nie jest zbyt muzykalny, ale pewnie i tak ma już dość tych starych przyśpiewek. — Znam tylko te piosenki i parodie śpiewanych reklam. Piach posypał im się na głowę. Czuł,

jak przekształcona chwilowo skała wokół gęstnieje i staje się twarda. Nie chciał się w nią wtopić. — Coca–Cola ten śmierdzący cienkusz, pachnie jak ocet, wygląda jak tusz. Lej ją w zlew, bo z nią ani rusz! Zatruje ci życie i już! — improwizował. Kopacz znów zaczął się przemieszczać. W końcu jednak Dug stracił koncept. Powinni zsiąść i zakończyć podróż. — Świdrowcu, wyprowadź nas na powierzchnię — powiedział. — Wyczerpałem swój muzyczny repertuar. — Muzyczny? — z grymasem zapytał Sherlock. Nada mu przytaknęła. Mówiła tak zbolałym głosem, że chłopiec zaczął się zastanawiać, czy

przypadkiem ta podróż jej nie zaszkodziła. Musiał przyznać, że obydwoje poświęcili się dla jego dobra. Nie każdy zgodziłby się go tak długo słuchać. Teraz kopacz zmierzał już pod górę i gdy Dug skończył ostatni refrenik, wyprowadził ich na powietrze. Zeskoczyli z grzbietu. — Dzięki — powiedział Dug nieco ochrypłym głosem. — Bardzo nam pomogłeś. Świdrowiec dał nura pod ziemię. Wejście zasklepiło się. Po chwili nie można było nawet poznać, gdzie się znajduje. — Czyż magia nie jest piękna! — zawołał Dug, gapiąc się na nietkniętą połać łąki.

— To był chyba chorobotwórczy zarazek — mruknął Sherlock, drapiąc się w uszy. — Nie wyrzuciłem go — odrzekł Dug. — Może się nam jeszcze przydać. — Gdzie jesteśmy? — zapytał Sherlock. — Musimy być nad Ciasteczkową Rzeką — odpowiedziała Nada. — Co to za dziwna nazwa? — zagadnął ją Dug. — Opisowa. Muszę się przeobrazić. Zamieniła się w węża, wzięła w zęby zwinięte w tłumoczek fatałaszki i odpełzła. Dug rozejrzał się dookoła. Niedaleko rzeczywiście płynęła rzeka. Była zbyt szeroka, by przerzucić przez

nią kładkę trolla. Nigdzie nie widział mostu, a na brzegach rosły przeróżne ciasteczka. — Aha, już wszystko rozumiem! — westchnął. Przyjrzał się spienionej wodzie. Bał się przez nią przepłynąć. Obawiał się bowiem, że mogą ją zamieszkiwać jakieś potwory. Nie minęło wiele czasu i zobaczył długi płaski pysk, a za nim drobne fale. Zaraz potem pojawia się spiczasta płetwa i obłoczek pary. Oddycha spokojnie i tylko czeka na jakiegoś przepływającego obok głupka, pomyślał chłopiec. Ale jak przejdziemy na drugą stronę?

Wyjął Bakcyl i przyłożył go sobie do czoła. — Zaraź mnie jakimś pomysłem — powiedział. — Posłuż się zimnym kremem. Zimnym kremem? Z pewnością nie myślał o tym mazidle, którym pacykują się baby, by zmyć makijaż! — Czy widzisz gdzieś zimny krem? — zapytał Sherlocka. Sherlock spojrzał na brzeg. — Widzę jedynie ptysie, na które mam ochotę. — Podszedł, by któregoś podnieść. Rósł wprost na ziemi i przypominał purchawkę. — Ojej! Jeszcze jest gorący! — Jak może być gorący, skoro rośnie? Przecież nie upieczono go w

piecu! — Skąd wiesz? Jest świeżutki — odpowiedział Murzyn, dmuchając na palce, by je nieco ochłodzić. Nada wróciła już jako dziewczyna, oczywiście odpowiednio odziana. — Co się dzieje? — spytała. — Szukam zimnego kremu — wyjaśnił Dug. — Do tej pory znaleźliśmy jedynie gorące ptysie. — Nigdy o nich nie słyszałam — odrzekła zdziwiona. — Zawsze są zimne. Zimny krem jest zawsze zimny. — Ale te są gorące — potwierdził Sherlock. Podeszła bliżej. — To zimny krem. Poznaję go. Czasami go używam. — Schyliła się, by

go dotknąć. — Ojej! Jaki gorący! Ale dlaczego? — Popatrz na to — dorzucił Sherlock. — Obok niego rośnie pieczony kartofel. — Nigdzie nie rosną pieczone kartofle! — Po chwili jednak okazało się, że Sherlock miał rację. — To niesamowite! Dug zauważył, że zarówno ptyś, jak i ziemniak są w jakiejś skleconej z metalowych prętów skrzyni. — Czy to może piekąca skrzynka? Z grzałkami po obu stronach? Dug nauczył się już nie używać pewnych mundańskich słów. — Piekąca skrzynka! To mówi samo za siebie! — wykrzyknęła Nada! —

Pastwi się nad roślinami. Możemy zjeść kartofel i uratować ptysia. Posmaruję nim twarz. Aj! Parzą. Nie mogę ich nawet dotknąć! — Nie potrzebujesz żadnych kosmetyków — rozzłościł się Dug. — I bez nich jesteś piękna. — Po czym, by ją nieco udobruchać, dodał. — Nie chciałem cię obrazić. Uśmiechnęła się. — Nie gniewam się — szepnęła. — Jakimś dziwnym trafem wziąłem ze sobą parę ognioodpornych rękawic — odezwał się, grzebiąc w plecaku Sherlock. — Na wypadek gdybym musiał walczyć z małym ognistym smokiem czy czymś podobnym. Włożył je i podniósł ładnie upieczony ziemniak.

Lecz gdy uniósł w górę ptysia, stało się coś dziwnego. — Oziębia się! — zawołał. — Oddaje ciepło — wyjaśnił Dug. — To zupełnie naturalne. Musiał nieźle się starać, by się w tej piekącej skrzynce nie zagrzać. Teraz, gdy go wyjęliśmy, marznie. — Tak! — przytaknął Sherlock. — Chce mi zamrozić ręce. Dug nagle domyślił się, w czym rzecz. — Wrzuć trochę kremu do wody! — Czy wolno mi spytać po co? — mruknął. — Po to, byśmy sobie zamrozili ścieżkę — wytłumaczył mu Dug. — To Bakcyl poddał mi ten pomysł! Sherlock pomknął na brzeg. Tam,

gdzie wpadł krem, rzeka natychmiast pokryła się lodem. — Już wolałbym, żebyś śpiewał świdrowcowi — pokręcił głową. — Trzeba przyznać, że dzięki niemu umknęliśmy ptakom–Rokom — powiedziała Nada. — I przebyliśmy niezły szmat drogi. — Tym razem nie ścigają nas już żadne kolubryny! — marudził Sherlock. Jak na ironię na północy rozległ się groźny ryk. — A jeśli? To znów zostało zaplanowane, pomyślał Dug, a znając już coś trochę swoją Grę, doszedł do wniosku, że będzie to coś znacznie gorszego. — Wyją jak wilkołaki — szepnęła

zaniepokojona Nada. — A nie jak miłe, domowe wilczury? — drażnił się z nią Dug, idąc w kierunku brzegu. — W Xanth jest bardzo mało zwykłych wilków i psów — odpowiedziała. — Kiedyś tu żyły, ale się wzajemnie pokrzyżowały, podobnie jak niegdyś człowiek. — Gadasz zupełnie bez sensu. Gatunki, gdy się krzyżują, nie giną. Stają się jedynie silniejsze. — Nie w Xanth. Tu, gdy gatunki krzyżują się między sobą rodzą się mieszańce. Nie mamy nic przeciwko temu, ale pierwotny gatunek znika. Mój lud powstał, gdy ludzie skrzyżowali się z wężami. Centaury to mieszańce ludzi i

koni, syreny i trytony ryb i ludzi, a harpie ludzi i ptaków. Mieszka tu wiele takich dziwnych stworzeń. Mamy też parę zupełnych oryginałów. Zupełnie swobodnie dobierali się w pary. Aż dziw bierze, że bocianom się to wszystko nie pomyliło. I tylko dlatego, że z każdą falą przybywają nowi ludzie, można podtrzymać populację. — Zerknęła na Sherlocka. — Widzisz! Z radością was witamy. To, że macie inny kolor skóry, to pestka! Sherlock pokiwał głową. — Po raz pierwszy nie czuję się urażony, gdy biały człowiek napomyka mi o kolorze mojej skóry. Zważywszy na to, jak jesteś inna, nie będę się z tobą kłócił.

— Przechodzimy po lodzie! — zakomenderował Dug. — Tak jest! Sherlock wyjął z ciastka kolejną odrobinę zimnego kremu i wrzucił ją do wody. Miejsce to także od razu pokryło się lodem. Na horyzoncie pojawiło się stado wilkołaków. Jedne wyglądały jak psy, drugie jak kudłaci ludzie, jeszcze inne jak mieszańce. Przeraźliwie ujadały. — Chodźmy! — ponaglił ich Dug. — No to próbujemy — jęknął Sherlock. Wrzucił następną porcję kremu. Woda zamarzła. Wszedł na lód. Znowu wrzucił krem… i tak dalej i dalej. — Idź za nim, Nada. Będę osłaniał tyły.

Wyciągnął nóż. — Zaczynasz sobie poczynać jak prawdziwy bohater — pochwaliła go księżniczka. — Ja tylko nie chcę, by kogoś schrupały — wyjaśnił. Wszedł na lód, który miał kształt półwyspu Xanth. Dźgnął go nożem, próbując odłupać od brzegu. Miał nadzieję, że spłyną na krze. Tymczasem nadbiegły wilkołaki. Pierwszy skoczył za nimi. Lód się pod nim załamał i wpadł do wody. Byli wolni! Na powierzchni pojawiły się niewielkie fale. Po chwili przy wilkołaku wynurzył się zielony pysk. Niedoszła ofiara zdołała jednak umknąć

długim, oliwkowym szczękom. Stado kłębiło się na brzegu. Bało się włożyć choćby łapę do wody. Dug i jego przyjaciele płynęli dalej, zdani na łaskę łagodnych prądów Ciasteczkowej Rzeki. — Dokąd nas zaniesie? — dumał chłopiec. Nagle zobaczył kolorowe płetwy. — Co to takiego? — zapytał nieśmiało, w obawie, że usłyszy jakąś przerażającą odpowiedź. — Rekiny–wierzyciele. Każdy wie, że jeśli tylko pozwolisz, odgryzą ci rękę lub nogę. — No to nie możemy wchodzić do wody — odpowiedział. Powinien był się domyślić, że nie pójdzie mu tak łatwo, że to jakiś nowy kalambur.

— Szkoda, że nie mamy wioseł — westchnął Sherlock, budując coraz to nowe kry. — Jesteśmy na najlepszej drodze do lumbago. Już mi coś strzyknęło w plecach. — Możesz wiosłować maczugą — wtrąciła się Nada. Dug posłuchał jej, lecz nie na wiele się to zdało. Kra zaczęła się chwiać. — Może mógłbym zrobić kil z lodu — zaproponował Sherlock. Wtedy by się nie przewróciła. Uformował kremowy szpic. Zanurzył go, by przymarzł. Wkrótce lodowa łajba przestała się kolebać. Dug był w stanie tak wiosłować, by płynęli w kierunku przeciwległego brzegu. Wtem usłyszeli jakiś dziewczęcy

głos. — Hej! Nada! Nada! — wołał. Tam, dokąd zmierzali, stała grupka ludzi. Machali do nich rękami. — Kto to? — zapytał zdziwiony Dug. — Dziewczynka–elf Jenny z drugim mundańskim Graczem. I ktoś jeszcze. Jakiś dziwny człowiek. Zaczyna mnie to interesować. — Drugi Gracz? Nie wiedziałem, że jeszcze ktoś tu gra! Rzeczywiście zaczyna się robić ciekawie! — Uhm — mruknął Sherlock. Dug zerknął na niego. — Co ci? — spytał. — Zabrakło kremu. Już po naszej krze.

— Szykuje się następne wyzwanie! Zobaczył niespokojnie krążące drapieżniki. — Chyba robi się za ciekawie — powtórzył.

10. Rozpadlina Bania postawiła uszy. Zaniepokojona Kim rozejrzała się dookoła i zobaczyła dziwną, przekraczającą rzekę grupę. Na przeciwległym brzegu ujadały wilkołaki. Kogoś goniły; chyba jakichś ludzi. Ale ci wsiedli na tratwę czy coś w tym

rodzaju i odpłynęli. Wtem jeden z wędrowców odwrócił się i Kim ujrzała jego profil. — To Naga Nada! — zawołała. — Kto? — spytał Cyrus. Mając na względzie złośliwe wodne stworzenia przeobraził się w człowieka, w wodzie bowiem szybko rozszarpano by go na kawałki. — Naga Nada — wyjaśniła Jenny. — Ona też jest Towarzyszem. Tam gdzieś musi być twój przeciwnik, Kim. — Ojej! Tak bardzo chciałabym zdobyć nagrodę. Ale podoba mi się też samo granie, samo podróżowanie po Xanth. Zobaczmy, czyi zainteresują się nami, tak jak my nimi. Jenny złożyła dłonie w trąbkę i

przyłożyła do ust. — Hej! Nada! Nada! — krzyknęła. Po chwili usłyszała odpowiedź. — Czy to ty, Jenny? — Tak. Ugrzęźliśmy na podmokłej wyspie. Powoli toniemy. Czy możesz nam pomóc? — Dryfujemy na lodowej krze, która się topi. Jesteś w stanie nas wyratować? — Czyżbyśmy mieli przyglądać się sobie z daleka? Czemu nie moglibyśmy się spotkać? Jesteśmy tak blisko siebie. Mamy się teraz rozdzielić, patrzeć, jak inni pogrążają się w wodzie czy bagnie, jak pożerają ich potwory? Nie podoba mi się to — westchnęła Kim i oświadczyła — To następne wyzwanie. Na pewno możemy sobie jakoś pomóc.

Jeśli tylko zechcemy. Jeśli w porę domyślimy się, jak to zrobić. Zamyślili się. — Gdyby ktoś odpędził ode mnie grzechotniki, alegacje, mokasyny i rekiny przyholowałbym waszą krę do brzegu — odezwał się Cyrus. — Nada też potrafiłaby to zrobić — odpaliła Jenny — gdyby miała odpowiednią ochronę. — Nie rozumiem, w jaki sposób ta powabna dziewczyna mogłaby kogoś przed czymś obronić — rzekł tryton. — To kobieta wąż. Zmienia się w węża, podobnie jak ty przeobrażasz nogi w rybi ogon. — Hmm — mruknął. — Znosi ich ku nam. Ale są niebezpiecznie przechyleni.

— Czy jesteśmy w stanie temu jakoś zaradzić? — spytała zmartwiona Jenny. Sammy przeskoczył z jej ramienia na plecak trytona. Włożył łapę do środka i wygrzebał koniuszek liny. — Czy dasz radę aż tam ją dorzucić? — zapytała Kim, zrozumiawszy, o co chodzi. Kot znalazł to, o czym powinni byli pomyśleć sami. — Nie. To lekka lina — odrzekł Cyrus. — Musimy ją czymś obciążyć. Sammy dał susa na plecak Kim. — Sądzę… — zaczęła Jenny. Ale dziewczyna już grzebała w swoich rzeczach. Po chwili wyjęła parę butów. — Masz swoje ciężarki — powiedziała. Cyrus przywiązał je do

liny i cisnął ku znikającej krze. Złapał je jakiś czarny człowiek. Pochwycił mocno linę i nie wypuszczał z rąk. Kim i Jenny przytrzymywały Cyrusa, a ten ciągnął lodową tratwę do brzegu. Byli już całkiem blisko, gdy lód do końca się stopił i cała trójka pogrążyła się w mętnej toni. Wstrzymali oddech. Wtem Sammy wskoczył na głowę Kim i popukał ją łapą w czoło, jakby chcąc wydobyć z niej jakiś pomysł. Dziewczyna wydała rozkazy, a ponieważ była Graczem, jej grupa natychmiast je wykonała. — Jenny, trzymaj linę. Cyrus, bierz broń i nurkuj za nimi. — Poszukała swojego noża i zanim Jenny zdołała się temu sprzeciwić, sama wskoczyła do

rzeki. Sammy śmignął na grzbiet Bani. Pies nieco się zdziwił, lecz nie zaprotestował. Kot był dużo mniejszy od niego, ważył tyle co nic. W tym czasie drugi Gracz zachował się podobnie. — Obwiążmy się liną — zawołał. — Trzymajcie się. Będziemy się bronić, a tamci będą nas holować do brzegu. Cyrus dopadł ich w mgnieniu oka. Zaraz potem dołączyła do nich Kim. Związali się razem. Wkoło krążyły rekiny i alegacje. Teraz jednak podróżni byli uzbrojeni we włócznię i noże. Razem z nimi był wijący się wąż z wielkimi jadowitymi zębami. Tryton posiadał mocny ogon i potrafił świetnie pływać. Zagrodziłby drogę każdej

podstępnej kreaturze. Tymczasem Jenny, grzęznąc w bagnie, przytrzymując się psa i kota, Powoli przyciągała ich ku sobie. W końcu dobili do brzegu, lecz nawet nie próbowali się nań wdrapać. — Przydałby się jakiś twardy ląd — krzyknęła Kim. Sammy wyprężył się na psim grzbiecie i miauknął coś w kocim języku. Bania zlazła z wysepki i razem z kotem ruszyła w kierunku następnej torfowej łachy. — Pies rozumie kocią mowę — ucieszyła się Kim. — Pokazują nam drogę — zauważyła Jenny. — Płyńmy za nimi. Nie wypuszczając liny z rąk, weszła

do wody. Nie było tu zbyt głęboko. Szybko dołączyła do reszty. Wślizgnęła się między nich i obróciła tak, by także mogła się bronić. Nie było im łatwo. Odpychali się nogami, niezgrabnie wiosłowali wolnymi rękami i powoli sunęli we wskazanym im przez zwierzaki kierunku. Po jakimś czasie dno stało się twardsze. Mogli już po nim iść. Woda sięgała im po piersi, do pasa, po kolana. Wreszcie stanęli na stałym lądzie i zobaczyli przed sobą ścieżkę. Szli dalej. Stanowili dziwaczną zbieraninę: pies, kot, wąż, tryton, troje ludzi i dziewczynka–elf. Wszyscy przemoczeni i pokryci błotem. Jedynie kot był czyściutki.

— Wymyjmy się, zanim się sobie przedstawimy — zaproponowała Kim. Inni ochoczo jej przytaknęli. — Sammy, gdzie tu jest jakieś dobre miejsce do… — zaczęła Jenny. Ale kot już pędził przed siebie. Pobiegli za nim. Niedługo dotarli nad sporą odnogę Lemoniadowego Jeziora, czystą i musującą. Kot zamoczył w niej łapę i delikatnie zlizał z niej wyimaginowany brud. Kim kucnęła i zaczerpnęła pełne dłonie płynu. — To szampan! — krzyknęła. — Mamy się w nim wykąpać? — Przecież wiesz, jak się to robi — odpowiedziała Jenny. Złapała pustą butelkę i zanurzyła ją w jeziorze. W trzy czwarte chwili każdy miał już

swoją flaszkę. W odludnych ostępach Xanth rozgorzała wielce hałaśliwa, bąbelkowa bitwa. Szampańska Odnoga może nieco na tym ucierpiała, niemniej jednak wędrowcy byli coraz bardziej czyści. Nada, która pod wodą przybrała ludzkie kształty, by się do nich przyłączyć, wyszła na brzeg poszukać jakichś odzieżowych drzew. Cyrus i Sherlock udali się w drugą stronę, by znaleźć coś dla siebie. Jenny, Kim i Dug zostali sami. Podczas owej dziwacznej kąpieli zdążyli się już sobie przedstawić. Bania i Sammy usadowili się wygodnie obok siebie i wystawili do słońca. Wyglądało na to, że dobrze im jest razem.

— A więc jesteś drugim Graczem — śmiało zaczęła Kim. — Dobrze się bawisz? — Jasne — odpalił Dug. — Choć niechętnie zgodziłem się wziąć w tym udział. — Niechętnie? — powtórzyła Kim. — Nie chciałeś grać? — Nie przepadam za grami komputerowymi czy idiotycznymi opowieściami fantasy. Ale mój kumpel Ed namówił mnie, bym choć jaz spróbował. Założyłem się, że mi się to nie spodoba. Postawiłem moją dziewczynę przeciw jego motocyklowi. — Głupio się uśmiechnął. — Przegrałem. — Założyłeś się o swoją

dziewczynę? — Niepewnie zagadnęła go Kim, nie wiedząc, jak do tego podejść. — Tak. Teraz chodzi z Edem. Niewykluczone, że wszystko to ukartowali. Nawet nie jestem na nich zły po tym, jak zobaczyłem Nadę — dodał. — Podoba ci się ten typ? — Kim, mimo iż miała się na baczności, z jakiejś niewiadomej przyczyny ośmieliła się pociągnąć go za język. W końcu nieczęsto spotyka się tak przystojnego Mundańczyka. Mógł to być jednak zwykły zbieg okoliczności. — A komu nie? Jest zabójcza! — Ale to księżniczka ludu Naga — wtrąciła się Jenny. — Nie pociągają jej młodzi chłopcy.

— Już zdążyłem się o tym przekonać. — Bezradnie rozłożył ręce. — Nie gap się tak na mnie! To najpiękniejsza kobieta na świecie, ja zaś jestem tylko szesnastoletnim młokosem. Ale po tym, co tu ujrzałem, bez trudu rzuciłbym dla niej wszystko, co zostawiłem w domu. — Popatrzył na Kim. — Założę się, że ten niebrzydki tryton też nie jest tobą zainteresowany. Czuję to… — Szuka syreny — przytaknęła Kun. — Będzie wędrował z nami tak długo, dopóki jej nie znajdzie. — To tak jak Sherlock. Rozgląda się za miejscem, w którym mógłby się osiedlić. — Zamilkł. — Słuchaj Kim. Powinniśmy z sobą współzawodniczyć.

Tylko że wcale mi nie zależy na nagrodzie. Cieszy mnie sama Gra. — Mnie także — mruknęła, stwierdziwszy nagle, że opuściło ją pragnienie zwycięstwa. — Ciebie także? — Dug nie mógł w to uwierzyć. — Założyłem się, więc trzeba było zacząć grać, ale ty? Sądziłem, że rzeczywiście cię to pociąga. — Tak. Ale nie sama Gra, a Xanth. Kocham tę krainę. Jest o wiele ciekawsza od Mundanii. — Masz całkowitą rację. Nigdy o niej nie słyszałem, ale muszę przyznać, że się tu nie nudzę. I nie tylko z powodu Nady. To klawe miejsce. Skinęła głową.

— Czy, jeśli nie jest to sprzeczne z zasadami Gry, moglibyśmy przez jakiś czas iść razem? — Nie ma sprawy. Dźwigajmy razem ten ciężar, choć być może łączy nas jedynie to, że jesteśmy z Mundanii. — Zerknął na dziewczynkę–elfa. — Jesteś jej Towarzyszem? Czy to dozwolone? — Nie sądzę by ktoś się temu sprzeciwił. W rzeczywistości chyba nie ma tu żadnych reguł. Oczywiście prócz zakazu podglądania babskich majtek. Roześmiał się. — Wiem. Dostałem niezłą nauczkę. Próbowałem zerknąć na nagą Nadę i o mało nie wypadłem z Gry. Xanth zniknął z ekranu. Nieźle się napracowałem, by

tu wrócić. Nigdy więcej tego nie zrobię. — Rozejrzał się dookoła. — Ale czy nie powinniśmy się też przebrać? Po naszej ostatniej przygodzie te łachy nie są zbyt wiele warte. — Możemy to zrobić, gdy reszta trafi na jakieś odzienie — zgodziła się Jenny. — A teraz pilnujmy, czy nie zbliża się jakiś drapieżca. Na razie, skoro Bania nie szczeka, a Sammy śpi, jest bezpiecznie. — Bania? Kim opowiedziała mu, jak pozyskała psiego przyjaciela. — Jest naprawdę doskonała — dokończyła. — To okropne, że ktoś się jej pozbył. Szkoda, że nie będę mogła jej zabrać do Mundanii.

— Zostanie ze mną — szybko wtrąciła Jenny. — Nie pozwolę, by ją znów ktoś wyrzucił. Jestem pewna, że profesor Grossclout się na to zgodzi. — Kto? — zapytał Dug. — Demon zarządzający tą Grą. W porównaniu z nim każdy człowiek ma w głowie siano. Może kiedyś uda ci się go poznać. Nie jest znów taki straszny. — Demony kierują Grą? Dlaczego? — Sądzę, że z powodu demona X(A/N)th, będącego źródłem tutejszej magii. To on chciał, by grano w tę Grę, więc zajęły się tym demony. Tyle wiem. — A ten Grossclout, co to za demon? Opisały mu profesora. Gdy skończyły, wrócili Sherlock, tryton i

Naga. Jenny wytrzeszczyła oczy. Zerkała to na Nadę, to na mężczyzn. Księżniczka miała na sobie męską koszulę i spodnie, Cyrus i Sherlock sukienki. — To wszystko, co udało nam się znaleźć — wyjaśnił zakłopotany czarny człowiek. — I mnie — wyznała Nada. — Ale teraz możemy pójść w odwrotne strony i zamieniać stroje — z ulgą zauważył Cyrus. Dug poszedł z Sherlockiem i Cyrusem, a Jenny z Kim i Nadą. Znalazły drzewo i zerwały ładne kiecki. — Nagle poczułam się kobietą. I nawet mi się to podoba! — przyznała Kim.

— Zostanę w spodniach — po chwili zadecydowała Nada. — Męczy cię to, że na ciebie patrzą? — zagadnęła ją Kim. — Ja nie mam takich problemów — westchnęła. — Nie jesteś księżniczką. — Tak. To musi być to — przytaknęła ponuro. Wróciły na łąkę. Właśnie nadchodzili mężczyźni, odziani porządnie. Usiedli, by coś przekąsić i lepiej się poznać. Kim zauważyła, że Cyrus i Nada chyba mają się ku sobie. Cóż, pomyślała, obydwoje są krzyżówkami. On prawie tak przystojny, jak ona piękna. Czyżby z tego miało coś wyniknąć? Ale to nie moja sprawa. Zebrali się i ruszyli na południe.

Ciekawiej iść w większej grupie, dumała Kim, i bezpieczniej pod warunkiem, że nie natrafimy na coś naprawdę groźnego. Robi się późno. Niedługo należałoby znaleźć jakieś miejsce na nocleg. Ścieżka jest szersza. Pełno na niej śladów kopyt. Weszliśmy na terytorium centaurów. Wkrótce przygalopował do nich jakiś centaur. Był wspaniałym połączeniem mężczyzny i konia. Niósł wielki łuk i kołczan pełen strzał. Centaury były słynnymi wyborowymi strzelcami. Trafiały do każdego celu. — Kto osmieljł się wtargnąć na nase zjemje? — zapytał. Miał lekką wadę wymowy i kogoś przypominał. — Tak to Horacy — szepnęła do

siebie Kim. — Centaur zombi.. Jeden z Towarzyszy. Pewnie dopóki go ktoś nie wybierze, pełni służbę na tyłach. Gdyby Jenny i Nada nie zostały naszymi Towarzyszami, też by wyznaczono im jakieś obowiązki. Dlatego ma na sobie kostium i ukrywa swoją prawdziwą naturę. Była pewna, że to on. Spojrzała na Duga. — To mężczyzna, może więc z nim pogadasz — mruknęła. Było to następne wyzwanie, więc musiał się z nim uporać któryś z Graczy. Dug zrobił krok naprzód. — Jesteśmy podróżnymi. Gramy w Grę — powiedział. — Nie chcemy nikogo niepokoić. Szukamy jakiegoś

miejsca na nocleg. — Wjtam was. A skoro psychodzicie w pokoju, zaprasam was do nasej wjoski. Dug rzucił okiem na Nadę, a Kim na Jenny. Potem Nada na Jenny. Obydwie skinęły głowami. Centaurom można było zaufać. Dug dobrze zrobił, zapewniając go, że nie mają złych zamiarów. Kim odetchnęła. Centaury bowiem były niebezpiecznymi przeciwnikami i dobrymi przyjaciółmi. Nie było się czego bać. Tej nocy nic z tego nie powinno im się przydarzyć. Horacy zaprowadził ich do wioski. Były w niej dziwne boksy, ale też i normalne domy. Najwidoczniej należały do tych, którzy usługiwali jej

mieszkańcom. Wiele innych centaurów przyszło ich powitać. Wśród nich dostrzegła dwie klaczki. Miały najkrąglejsze piersi, jakie kiedykolwiek widziała. Zauważyła, że Dug i Sherlock mrugają ma na widok kobiecych biustów. Podejrzewała, że na mężczyznach robią niesamowite wrażenie, jednak obaj doskonale maskowali zdumienie. Udało się jej powstrzymać uśmiech. Żałowała, że na nią nikt nie zerka. Gdy się wzajemnie sobie przedstawiono, wskazano im ich kwatery. Okazało się, że są to miłe, niewielkie domki, z ładnymi materacami ze słomy. Kobiety dostały jeden, mężczyźni drugi. Bania i Sammy same

znalazły sobie wygodne miejsca i od razu zasnęły. Wędrowcy pożywili się i po chwili także już smacznie spali. To chyba nie jest żadne wyzwanie, pomyślała Kim. Gdyby jednak Dug dał mu złą odpowiedź, znaleźlibyśmy się w niezłych tarapatach. Jest dobrym dyplomatą czy po prostu tym razem miał szczęście. Chciałabym to wiedzieć, mimo iż tak bardzo nie zależy mi już na nagrodzie. Ostatecznie to mój przeciwnik. Rankiem, nabrawszy sił, ruszyli w dalszą podróż. — Czy podwieźć was do Rozpadliny? — zapytał Horacy. Kim i Dug wymienili znaczące

spojrzenia. — Podwieźć? Czy to następne wyzwanie? Czyżby ta Gra ciągle stawiała przed nami nowe zadania? Centaury są uczciwe. Trafiliśmy na wariant bez bitwy i bez czyhającego na nas smoka. Mamy natomiast szybko dojść nad Rozpadlinę. Ciągle musi się coś dziać. Demony się niecierpliwą. — Dlaczego nie — Dug przerwał jej rozmyślania. — Jeżeli podrzucicie tam też naszych przyjaciół. — Oczywiście — powiedział Horacy. — Czy wolno mi o coś spytać? — wtrącił się Sherlock. — Czy jest tam jakieś miejsce, w którym mogłaby się osiedlić nowa społeczność?

Horacy zmarszczył czoło. — Jaka? — Przybysze z Czarnej Fali. Horacy spojrzał na inne centaury. — Przyjęlibyśmy jeszcze kogoś na służbę. Sherlock nachmurzył się. — Zastanowimy się — skłamał. Nie chciał, by jego lud robił tu to samo co w Mundanii. Dosiedli sześciu centaurów i pogalopowali na południe. Kim trzymała Banię, a Jenny kota. Krajobraz migał im przed oczami. — Wolałabym jechać wolniej — westchnęła Kim. — Jakoś boję się następnego wyzwania. Nie tak łatwo przejść przez Rozpadlinę.

Wiedziała, że gdzieś tam rozciąga się Niewidzialny Most, ale nie miała pojęcia, jak go znaleźć. Gdyby zeszli w dół, dopadłby ich Smok z Rozpadliny — nikt nie przekraczał jej bezkarnie. Wkrótce dotarli na miejsce. Przed nimi rozciągała się olbrzymia szczelina. Jej brzegi spowijała mgła, która już zaczęła otulać ich swym wilgotnym chłodem. Mostu oczywiście nie było widać. Zeskoczyli na ziemię. Centaury pokłusowały z powrotem do wioski. — Co teraz? — głośno spytali siebie nawzajem. Dug, nie zważając na przerażającą przepaść, postanowił się rozglądnąć. Pomaszerował na wschód. Wkrótce

krajobraz nieco się zmienił. Skalne ściany nie biegły już stromo w dół, lecz opadały uskokami, po których można było dość bezpiecznie zejść na dno Rozpadliny. — Pokonamy ją! — zawołał radośnie. — Tam mieszka smok — ostrzegła go Nada. — Zamienisz się w wielkiego węża i odstraszysz go — powiedział. — Tego smoka nie da się przestraszyć. To Smok z Rozpadliny. Jedyne co można zrobić, to go unikać. — Czy Sammy nie mógłby pokazać nam bezpiecznej drogi? Był przerażająco pewny siebie. — Niewykluczone — ostrożnie

odpowiedziała Nada. Kim zauważyła, że księżniczce nie jest łatwo chronić Duga. W jego obecności nie mogła nawet swobodnie się przeobrażać, bowiem nie wolno jej było się obnażyć. Chyba wcale jej to nie bawi, pomyślała. Ale może i Jenny nie jest zbyt ze mnie zadowolona? Jestem taka impulsywna! — Możemy mieć kłopoty — wtrącił się Cyrus, spoglądając w niebo. Kim spojrzała tam gdzie on. Z północy sunęła ku nim brzydka, czarna chmura. — Czy to ten, kogo się boję? — spytała. — Tak. To Cumulo Fracto Nimbus

— odpowiedział. — Czy miałaś okazję go poznać? — Tak. Zawsze wpada nieproszony. W oddali rozległy się grzmoty. Teraz i inni zerknęli w górę i skrzywili się z niesmakiem. — Hej! Co z wami? — zagadnął ich Dug. — Trochę pokropi i koniec. Taka mała chmurka chyba nas nie zatrzyma? — To Fracto — wyjaśniła Nada. — Fracas*? — Fracto. Najgorsza ze wszystkich chmur w Xanth. Lepiej się gdzieś schowajmy. — Tyle hałasu z powodu głupiej chmury — rozzłościł się piec. — Zaraz nas minie. — Jeśli nie chcesz słuchać moich

rad, to może powinieneś wymienić mnie na Jenny — ostro skarciła go Nada. Dug zdziwił się. Popatrzył uważnie na dziewczynkę–elfa. — Chyba czegoś nie rozumiem. Zanosi się na burzę, ale nami. Inni jednak, wiedząc co jest grane, pospiesznie ustawiali namiot Kim wyszukała drzewo ciastkowca i narwała ciasta, by mogli się najeść, czekając, aż minie nawałnica. Jenny pobiegła po poduszki. Nikt nie był w stanie przewidzieć, jak długo przyjdzie im siedzieć i twardej ziemi. — Nie mogę w to uwierzyć — westchnął Dug. — Jedna głupia mała chmura, a wy boicie się tak, jakby zbliżał się huragan.

Usłyszeli następny huk. Chmurzysko ciężko dyszało. Było coraz bliżej. Uformowało się w nadętą twarz. Zawiał zimny wiatr. — Co za ohydna morda — stwierdził Dug, gapiąc się w niebo. Sammy zamiauczał. Dug obejrzał się i dodał ze śmiechem: — Nie mówiłem o tobie. Kot odprężył się. — Może byś wziął się do roboty! — krzyknął Sherlock. Do Duga w końcu dotarło, że to nie żarty. Pomógł stawiać namiot. Spadły pierwsze, ciężkie krople deszczu. Po chwili przyłączyły się do nich grudki mokrego śniegu. — Ojej! To śnieg z deszczem —

zawołał Cyrus. Kim wystawiła dłoń. Twarde kuleczki obiły się o jej palce, — Śnieg z deszczem? To grad! — powiedziała. Skończyli rozpinać tropik i szybko wślizgnęli się do środka, bowiem gradowa burza rozszalała się prawie na dobre. Bania i Sammy, nie chcąc narażać się na poniewierkę, poczłapały za nimi. Pies przytulił się do Kim. Otaczało go zbyt wielu obcych. Był niespokojny, ale nie robił hałasu. Dug też się o nią oparł. Dziewczyna aż zadrżała z radości. Grad zamienił się w śnieg. W dół leciały wirujące, białe płatki. Czuli się bezpiecznie. Mieli ze sobą koce, więc było im ciepło i wygodnie. Kim dzieliła

jeden z nich z Dugiem. Głęboko to przeżywała. — Och! Gdyby przydarzyło mi się to w prawdziwym świecie! Na jakiejś randce! — wzdychała. — Czegoś takiego bym się nie spodziewał — przyznał chłopiec, nie zwracając na nią najmniejszej uwagi. — Śnieg w ciepły dzień! — I nie tylko — dodał Sherlock. — Zobacz. Ten śnieg jest kolorowy… Kim wyjrzała na zewnątrz i zobaczyła pastelowe barwy. Śnieg był w tonacji tęczy. — Jaki piękny! — zawołała. — To, co piękne, nie ma nigdy związku z Fracto — smutno zaprzeczyła Nada.

Zjedli ciasto, a burza szalała nadal. — Ciekawa jestem, dlaczego się tu zjawił? — spytała nagle Jenny. — Skąd wiedział, że tu jesteśmy? — To Gra! — wykrzyknęła Kim. — Przysłały go demony. To następne wyzwanie! — Ta chmura została tu przywiana, by nam w czymś przeszkodzić? — głośno zastanawiał się Dug. — Możemy jedynie przeczekać tę ni to ulewę, ni to śnieżycę, nic więcej. Sherlock potrząsnął głową. — Nie znam się zbytnio na chmurach i magii, ale założę się, że z tą jest coś nie tak. Będzie nam o wiele trudniej przekroczyć zaśnieżoną Rozpadlinę. Dug przyznał mu rację.

— Jasne! Burza przejdzie, a ten śmieszny śnieg pozostanie. Opóźni nasze zejście w dół Rozpadliny. — Opóźni? — powtórzyła Kim. — A może przyspieszy? Zdziwieni spojrzeli na nią. — Przecież nie będziemy szli na ślepo — spierała się Nada. — Zasypie mniejsze szczeliny. Zbocza staną się nadzwyczaj śliskie. Musimy poczekać, aż stopnieje. — To może trwać całe dnie — zaprotestowała Kim. — Nie. Ułatwimy sobie tę wyprawę. Zjedziemy po stokach na nartach. — Na nartach! — wrzasnął Dug. — Kiedyś próbowałem na nich jeździć i o mało nie złamałem sobie nogi. A to była

tylko ośla łączka. Ten kanion jest głęboki na milę. Nawet doświadczony narciarz mógłby się tu zabić. — No dobrze — zgodziła się Kim. — Też nie jestem świetną narciarką, a ta trasa rzeczywiście nie jest zbyt łatwa. Ale może uda się nam jakoś ześlizgnąć. — Skąd weźmiemy sanki czy choćby płozy? Sammy zaczął się wiercić. Gdyby Jenny go nie złapała, wyskoczyłby z namiotu. — Jeszcze nie teraz, Sammy — zawołała. — Poczekaj, aż przestanie padać. Dug wydął wargi. — Potrafi je znaleźć? — zapytał. — Sammy potrafi wszystko znaleźć

— z dumą odpowiedziała lenny. — z wyjątkiem drogi do domu. Tak więc muszą być tu gdzieś Płozy. Jesteś pewna, że są niedaleko? — zagadnęła ją Nada. Właściwie nie — przyznała dziewczynka–elf. — Czasem te rzeczy znajdują się w niezmiernie odległych miejscach. Kot jednak zawsze wyszukuje te, które są najbliżej. — Dobrze! Będziemy mieli sanki — oświadczył Dug. — Ale taka jazda na sankach po nie przygotowanym zboczu też może być niebezpieczna. Wolałbym zejść na piechotę, lecz nie mam pojęcia którędy. — A może Sammy potrafiłby wskazać jakąś bezpieczną ścieżkę — zasugerowała Kim. — Pojechalibyśmy

za nim na sankach. — Nie puszczę go samego — stanowczo sprzeciwiła się Jenny. — Ale może mógłby zjeżdżać razem ze mną, w jakiś sposób dając nam znać, czy dalej jest bezpiecznie. Sądzę, że mamy szansę. Po jakimś czasie burza miała się ku końcowi. Ataki furii Fracto były straszne, lecz zwykle krótkotrwałe. Jednak wyrządzały szkody! Wygramolili się na zewnątrz. Śnieg był na parę stóp głęboki. Sięgał prawie po czubek namiotu. By wyjść na powierzchnię, musieli kopać tunel. Świat wyglądał zupełnie inaczej, mienił się przeróżnymi kolorami. W koronach drzew tkwiły niebieskawe czapy. Krzaki ginęły w żółtym puchu.

Zbocza Rozpadliny spowijała czerń. Ziemię pokrywała brązowawa szreń. Niewątpliwie jednak był to śnieg. Kim zanurzyła w nim palec i skosztowała brązowawych, lodowych płatków. Poszli poszukać czegoś cieplejszego. Wkrótce natrafili na żółte skórkowe kurtki. Zesztywniały z zimna, ale dało się je włożyć. Obok nich rosło drzewo obuwnika. Z gałęzi zwisały przeróżne buty, od botków po tenisówki. Wnet byli odziani od stóp do głów i wyglądali jak wypchane laleczki. — To nie mógł być zwykły przypadek — powiedziała Kim. — To należy do Gry. Burza rozpętała się dopiero, gdy tu przyszliśmy. Poza tym od razu znaleźliśmy to, co potrzeba. Nie

pozwolono, by było nam zimno czy żebyśmy byli głodni. Musimy jedynie zejść na dno Rozpadliny. — No, Sammy, szukaj — wtrąciła się Jenny. Kot zeskoczył z jej ramienia na ziemię i odszedł, pozostawiając krągłe ślady na śniegu. Pies, mniej skłonny do przygód, pozostał w namiocie. Dziewczynka–elf ruszyła za kotem, a zaraz za nią pomaszerowałą Kim. Niebawem zauważyli szopę. Widniał na niej napis: SANKOWNIA i Kim od razu domyśliła się, co to takiego. Kot podbiegł do drzwi i poczekał, aż Jenny je otworzy. Zaglądnęli do środka. W szopie znajdowały się dwa dziwne pojazdy. Na jednym pisało BOB,

na drugim BOBKA. — To przecież nie są sanki — westchnęła Jenny. — A już na pewno nie takie, jakie kiedyś widywałam. — To bobsleje! — krzyknął zdziwiony Sherlock, który właśnie dogonił dziewczyny. — Co? — spytała Jenny. Teraz i Kim je rozpoznała. Widziała je w telewizji, podczas sprawozdań z zimowych igrzysk olimpijskich. — To niesamowicie szybkie, trzy– lub czteroosobowe sanki. Czyżbyśmy mieli zjechać nimi na dół? Przecież nie mamy pojęcia, jak kierować tymi bob… bob… bobslejami — dokończyła cicho. — Nie powiedziałbym — odezwał się Sherlock. — Kiedyś nimi jeździłem.

Co prawda ani szybko, ani daleko. Zjeżdżałem z małego pagórka, byłem sternikiem. Chyba nie da się tym pojazdem źle kierować, ale muszę przyznać, że byłem z siebie bardzo dumny. Bardzo mi się to podobało. Bobsleje to z pewnością król wszelkich sanek. Kim poczuła ciarki na plecach. Drżała z emocji. — Popędzimy po tym straszliwym zboczu na bobslejach! Zaciągnęli je do obozu. — Patrzcie na to — zawołała Nada, pokazując coś palcem. Kim spojrzała we wskazanym kierunku. Zobaczyła dwa kształtne, prowadzące w dół ślady. Tam, gdzie się rozchodziły, ustawiono

kwadratowy znak. — Kto go tu postawił? — zastanawiała się Kim. — Nie widzę odcisków stóp, a przedtem z pewnością go tu nie było. — To pewnie magia Gry — odpowiedział Dug. — Musimy tędy zjechać. — A skąd będziemy wiedzieli, który ślad wybrać? — dopytywała się dziewczyna. — Na znaku jest napisane: W LEWO. Będziemy musieli się do niego zastosować. — To żadne wyzwanie! — mruknęła Kim. — Wietrzę jakiś podstęp. — Będziesz królikiem doświadczalnym.

— O to mogę się założyć — jęknęła rozdrażniona. — To jest bez sensu. Pakują nas w kłopoty, wymyślają przeszkody, a potem podpowiadają, jak je pokonać! Po co? — Po to, byśmy szybko znaleźli się w Rozpadlinie i rozwiązywali następne zadanie. Jak uniknąć spotkania z zamieszkującym ją potworem. — Może. Mimo to dalej mam jakieś złe przeczucia. To zaczyna być zbyt skomplikowane. — No to do roboty — zadecydował Dug. — Sherlock, Nada i ja bierzemy Boba, a wy Bobkę. Ścigamy się aż do smoka… Który pożre zwycięzców — zgryźliwie dokończyła Kim. — W ten

sposób przegrani spokojnie przejdą na drugą stronę. Usłyszawszy to, na chwilę zamilkł. — Będziemy się o to martwić na dole — odrzekł śmiało. Był szalony, a ona nie potrafiła zdobyć się na obojętność. To było z kolei jej szaleństwo. To tylko zabawa, pomyślała, nie może się nam nic stać. Najwyżej wylecimy z Gry i wylądujemy z powrotem w Mundanii. A co się stanie z Sherlockiem i Cyrusem, gdy znikniemy? Towarzysze wrócą do siebie, ale Bania utonie w zaspach albo pożre ją straszliwy smok.

Gra nie bawiła jej już tak bardzo jak na początku. Ale cóż mogła uczynić? Nie podjąć wyzwania? Nie miała innego wyjścia. Musiała grać dalej! Zaciągnęli bobsleje na początek dwóch śladów. Sherlock pokazał Cyrusowi, jak ma kierować. — To polega głównie na przechylaniu — powiedział. — musisz je poprawnie ustawić. Jak już to zrobisz, pociągasz za te drążki — dokończył i wsiadł do swoich sanek. Za nim usadowiła się Nada. Dug miał ich pchnąć i wskoczyć do środka. W drugich usiedli Cyrus, Jenny, Bania, Sammy i Kim jako osoba do popychania. — Czy naprawdę musimy się ścigać? — zapytała dziewczyna. — Nie

lepiej popróbować jeździć jednymi? — To przypomina tor wyścigowy, więc się pościgajmy — zaproponowała Jenny. Nie było wyjścia. Kim zerknęła na Duga i przyszykowała się do pchania. — Do startu, gotowi, hop! — krzyknął. Rozpędziła sanki. Przejechały po krawędzi Rozpadliny i popędziły w dół. Wskoczyła do środka i wtuliła się w oparcie. Zamknęła oczy. Czuła się tak, jakby spadała. W sekundzie dojechali do skrzyżowania. Na znaku było napisane W LEWO. — Sammy radzi skręcić w prawo — zawołała Jenny. Rzeczywiście kot

prawie wyskoczył z sanek, więc Cyrus posłusznie skręcił w prawo. Wjechali na łagodnie opadającą grań, górującą nad pionowymi skałami Rozpadliny. Minęli nagie zbocza i znaleźli się w wąskim wąwozie. Tam zobaczyli następny znak: W LEWO. — Teraz w lewo! — komenderowała Jenny, obserwując kota. Kim obejrzała się. Ślad wiodący w prawo prowadził w przepaść. Dojechali do trzeciego rozwidlenia i znaku. Znowu było nim napisane: W LEWO. — W prawo! — usłyszeli głos Jenny. Pojechali w prawo. Ślad zakręcał, wpadał do tunelu kończącej się szeroką

skalną półką. Sanki zatrzymały się. Wysiedli. Serce Kim waliło młotem. — Ustawiono dwa złe znaki — wydusiła z siebie przerażona. — Gdyby nie Sammy, już by było po nas! Cyrus i Jenny spojrzeli w górę. — Masz rację — przytaknął jej tryton. Był nie mniej wstrząśnięty niż ona. — Nie możemy im ufać. Wszystkie głosiły: W LEWO, a dwa razy musieliśmy skręcać w prawo. Nie można było zawsze postępować odwrotnie, gdyż jeden z nich był prawdziwy. Wygląda na to, że nie ma tu żadnej reguły. — A gdzie drugie sanki? — spytała dziewczynka–elf.

Sammy zeskoczył z jej ramion i popędził przed siebie. Pobiegli za nim. Wkrótce je spostrzegli. Ugrzęzły na krawędzi śmiertelnej otchłani, w połowie drogi miedzy nimi a szczytem. Saneczkarzom jednak nic się nie stało. Byli jedynie przerażeni i troszkę poturbowani. — Pierwszy znak był zły! — zawołała Kim. — Właśnie się o tym przekonałem — przytaknął jej Dug. — Macie szczęście, że wybraliście właściwy kierunek. — Nie! My po prostu nie słuchaliśmy znaków, lecz Sammy’ego. — Co za kot! — westchnął Dug. Jego sanki były teraz rozwalone i

bezużyteczne. Zszedł razem z Nada i Sherlockiem niżej. Czarny człowiek przyjrzał się drogowskazom i poszedł porównać je ze stojącymi przy śladzie, którym jechała Kim. Zwołali naradę. Jedna grupa mogła zjeżdżać dalej na sankach. Co dziwniejsze w dół prowadził już jedynie pojedynczy ślad. — Coś mi się wydaje, że tym razem możemy mieć tylko jednego zwycięzcę — żałośnie westchnął Dug. — Weź moje sanki — zaproponowała Kim. — Przeraża mnie taka jazda na łeb na szyję. A poza tym boję się smoka. Wolałabym znaleźć jakąś inną drogę. — Rozpadlinę można obejść —

nagle wtrąciła się Nada. — Ale to długi, nieprzetarty szlak. Czyha na nim pełno niebezpieczeństw. — To nic. Mam już dość tej Rozpadliny. Dug zamyślił się. — Chciałem jak najszybciej być na dole i mieć to wszystko z głowy. Najprawdopodobniej znowu zostałbym oszukany. Zmylił mnie fałszywy znak prowadzący w przepaść. Tobie udało się zjechać, bo masz Magicznego kota. — Słuchajcie! Chyba odkryłem, o co tu chodzi — zawołał powracający Sherlock. — Napis nie oznacza, który ślad wybrać. Gdy należy jechać w prawo, znak stoi po prawej stronie drogi, gdy w lewo, po lewej.

Kim otworzyła oczy ze zdumienia. — Masz rację! To przypomina grę w nożyce! — Nożyce? — powtórzył Sherlock. Wędrowcy zrobili głupie miny. Nic z tego nie rozumieli. — To taka gra. Większość z nas pewnie w nią kiedyś grała, więc zna zasady, lecz mamy tu paru nowicjuszy, którzy nie mają o niej zielonego pojęcia. Ustawia się krzesła, siada i podaje w koło nożyce. Każdy mówi: „Dostałem te nożyczki złożone, a oddaję rozłożone” czy coś podobnego i podaje komuś, kogo pozycja zgadza się z tym, co mówi. Nowicjusz zaczyna się mylić i wszyscy się z niego śmieją. Gra się, póki ów nowy nie załapie, że chodzi tu nie o

nożyczki, a o nogi. Tak więc ktoś może podać rozwarte nożyczki, mówiąc, że skrzyżowane i każdy się z tym zgadza, z wyjątkiem ofiary, która patrzy jedynie na nożyczki, a nie na nogi. — Właśnie! — powiedział Dug. — Te znaki to nożyce. Mamy zwracać uwagę na to, gdzie są, a nie na to, co na nich jest napisane. Oto wyzwanie. Trzeba było do tego dojść, zanim spróbowaliśmy rozbić się w drobny mak. — Tak. Ale to tylko początek. Mieliśmy okazję sobie poćwiczyć, nim nastąpi prawdziwy atak — jęknęła wystraszona Kim. — Jestem przekonana, że ta ścieżka wiedzie w przepaść. — No, prawie — zaprzeczył

Sherlock. — Tam jest uskok przypominający próg skoczni. Potem rzeczywiście się urywa. Stąd rzeczywiście wygląda to o wiele gorzej. — No to teraz już wiemy, w czym rzecz — podsumował Cyrus. — Lecz mamy tylko jedne sanki. Wolałbym nimi nie jechać. — Pójdziemy jakąś inną drogę — z ulgą poparła go Kim. — Niech oni wezmą nasze, jeśli chcą. — Wcale nie mam ochoty na tę szaleńczą jazdę — wyznała Nada. Dug wydął usta. — A ty Jenny? — zapytał. — Ja mogę się przejechać. Pod warunkiem, że wezmę kota ze sobą. Dug zerknął na Kim.

— Zamienisz się Towarzyszami? Kim zatkało. — Czy wolno nam to zrobić? — wystękała. — Myślałam, że Nada żartuje. — Spróbujmy. Zobaczymy, co się stanie. Nigdy nie mówiono mi, że to zabronione. Kim zamilkła. Rozważała tę dziwaczną propozycję. Jenny jest niezła. Sammy też się przydaje. Ale Nada może zamienić się w węża i mnie obronić. Dug będzie potrzebował kota. Dzięki niemu nie zabłądzi i nie wpadnie na smoka. To chyba uczciwa wymiana, pomyślała i zadecydowała: — Dobrze.

Tak więc Nada przyłączyła się do Cyrusa i Kim, a Jenny do Duga i Sherlocka. Kot został z Jenny, a Bania z Kim. Wszystko wydawało się szalenie proste. Nada przeobraziła się w węża i popełzła po śniegu. Tak radziła sobie lepiej niż człowiek, powyginane ciało nie zapadało się. Znalazła jakieś drzewko i wbiła zęby w pień. Cyrus i Kim chwycili się jej niczym liny i wspięli ostrożnie. Powtarzali to wiele razy, aż w końcu znaleźli się na szczycie, przemarznięci, ale szczęśliwi. Kim podała Nadzie kurtkę. Cyrus odwrócił się. Naga przybrała dziewczęce kształty i szybko się ubrała. — Wróciliśmy. Cali i zdrowi —

zawołała Kim. Dug i Jenny zniknęli gdzieś w dole. — Okey! W porządku! — odkrzyknął chłopiec. — Miło było ciebie poznać. Zjeżdżamy do Rozpadliny. Rozległ się chrzęst płóz. — Wygląda na to, że będziemy obchodzić Rozpadlinę — oświadczyła Kim. — Ale mimo wszystko strasznie się cieszę, że nie muszę jechać dalej. Nada i tryton całkowicie się z nią zgadzali. Bania chyba także nie miała nic przeciwko dłuższej wędrówce.

11. Smok Dug patrzył na wspinającą się malutką sylwetkę Kim, która opuszczała Rozpadlinę. Miał mieszane uczucia. Przykro mu było, że Naga Nada odchodzi, była bowiem najpowabniejszym ze wszystkich stworzeń, jakie tylko mógł sobie

wyobrazić. Lecz jednocześnie rozpraszała jego uwagę. Dotychczas jako tako radził sobie z zadaniami, ale ogólnie rzecz biorąc, szło mu to dość niezdarnie. Chciał się skoncentrować jedynie na tym, co robi. Nie zależało mu na nagrodzie. Teraz pragnął jak najdłużej zatrzymać się w Xanth. Tym samym musiał pokonywać kolejne przeszkody, dostosowując się do reguł Gry, gdyż inaczej szybko znów zostałby ukarany i wróciłby do Mundanii. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że to poniekąd Nada była temu winna. Jenny była zupełnym przeciwieństwem Nady. Nie była romantyczna. Nie zważała na to, czy ktoś zerknie na jej majtki, czy ciało. Kot

Sammy też był szalenie przydatny. Potrafił znaleźć właściwe ścieżki. Jak się okazało w tej Grze wielce się to liczyło. Wydawało się, że Jenny była mu bardziej pomocna niż Nada. Teraz pójdzie mi dużo lepiej, pomyślał. Ale dlaczego Kim zgodziła się na tę wymianę? Bała się zjechać na dół Rozpadliny i zmierzyć ze smokiem. To jestem w stanie zrozumieć. Jednak Jenny przeć poszłaby razem z nią. Nada nie miała ochoty na jazdę sankami, i tak nie mogłaby mnie opuścić. Była moim Towarzyszem. Nie musi się wymieniać z tego powodu. Co ona takiego zapewniała Kim? Oczywiście ochronę. Nikt nie chciałby się spotkać z Nadą w postaci

olbrzymiego węża. Nikt z wyjątkiem Smoka z Rozpadliny. Czemu oświadczyła, że nie odstraszy tego potwora? A ja podchwyciłem to od razu, zmartwił się. W dole czyha prawdziwe niebezpieczeństwo. Powinienem zastanowić się, jak sobie z nim poradzić, zanim tam zlezę. Teraz Kim ma obrońcę. Czy rzeczywiście o to jej chodziło? Obrócił się i spojrzał w przepaść. W dole snuły się zimne mgły. Nie zobaczył nic, prócz fragmentu śladu. — Nie powinniśmy zboczyć z trasy — powiedział. — Mamy klucz. Jeśli będzie coś nie tak, Sammy da nam znać. Zakładam, że bez przeszkód zjedziemy na dół. Ale co począć ze smokiem? Jak

sądzicie? — zapytał. — Aaa, tym się martwisz! — zagadnął go wielce zdziwiony Sherlock. — Ja także. Jeśli mnie zje, przepadłem. Jeśli zje ciebie, stracę Gracza, który mnie prowadzi i utknę tu na wieki. Twój Towarzysz niewiele mi pomoże. — Jeśli Dug zostanie zjedzony, zniknie z Xanth — wyjaśniła Jenny. — Wezwę wtedy Grossclouta. Profesor mnie stąd zabierze. Poproszę go, żeby wziął też ciebie. — Zechce się mną zająć? — Tak. Gra ma nie przeszkadzać obywatelom Xanth, a ty nim jesteś. Tak więc Grossclout będzie musiał zaprowadzić cię tam, skąd cię zabraliśmy. — Zawahała się. — Czy

mogę spytać, czemu przyłączyłeś się do Nagi i Duga? — Jestem z Czarnej Fali. Próbuję znaleźć jakieś miejsce, w którym mógłby osiedlić się mój lud, takie, w którym polubiliby nas sąsiedzi, albo zupełnie puste, by nikomu nie wadzić. — Och! Tak jak Klnący Przyjaciele — powiedziała. — Jak kto? — Demoniaki. Ludzie, którzy przybyli tu z Siódmą Falą. Osiedlili się w pobliżu Jeziora Ogrów i Pszczół Wodnych i z czasem zostali aktorami. Niektórzy mówią o nich Przeklęte Biesy lub Czarty. Żyją właściwie w odosobnieniu. Nigdy nie przemieszali się z innymi mieszkańcami Xanth. Wy

chyba jesteście Piętnastą Falą. Czy też chcielibyście się odizolować od nas jak oni? — Niezupełnie. Ale jesteśmy na to przygotowani. Czy ci Klnący Przyjaciele są w rzeczywistości przyjaźni? — Jak ludzie. Grają w sztukach, objeżdżają różne wioski i bawią innych. Niewykluczone, że mogliby się zasymilować i wymieszać, lecz nikt ich do siebie nie zaprosił. — Może powinienem właśnie ich poznać? — Jak rozprawimy się ze smokiem — wtrącił się Dug. — Nikt nikogo nie pozna, jeśli najpierw zostanie zjedzony. Sherlock i Jenny znacząco spojrzeli na siebie.

— Ten człowiek ma rację — przyznał Sherlock. — Mogę zapytać Sammy’ego, jak daleko jesteśmy od smoka — zaproponowała Jenny. — Ale sądzę… Lecz kot już biegł w górę, w tym samym kierunku, w jakim udała się Kim. Jenny musiała pobiec za nim, by zmienić polecenie i wytłumaczyć mu, że nie chcą uciec od potwora. Nagle Dugowi coś zaświtało w głowie. — Czy ta wstrętna chmura… No, jak jej tam… Fractious… jeszcze się tu gdzieś kręci? Z dołu doszedł ich głuchy pomruk. Mgła była częścią Cumulo. Wciąż tu był. — Lepiej nie denerwuj go i nie

przekręcaj jego imienia — szepnął Sherlock. — To Fracto. — Fracto — powtórzył Dug. — Przepraszam. Nie chciałem go urazić. Cumulus Fractus Raptus jeszcze ściągnąłby na nas następną burzę i zupełnie nas pogrążył. Sherlock popatrzył na niego uważnie. Podejrzewał, że Dug szykuje jakiś podstęp, ale nic nie powiedział. Miał rację — chłopiec wymyślił, jak przejść koło smoka. Kim zawołała, że właśnie wyszli na górę. Dug pożegnał ją okrzykiem. Mieli już wsiadać do bobslejów, gdy Sherlock przystanął. — Nie zmieszczę się z przodu. Mam

za długie nogi — westchnął. — Przecież tamte były takie same. — Nie. Przyjrzyj się im. Sherlock wskoczył do środka i usadowił się na przednim siedzeniu. By to uczynić, odsunął dwa pozostałe, tak że trzecia osoba nie miała gdzie się już wcisnąć, a i tak było mu niewygodnie. — Musimy zmienić kolejność — zadecydował Dug. — Jenny, spróbuj usiąść pierwsza. Jenny zastąpiła Murzyna. Jej króciutkie nóżki nie sięgały daleko, a mimo to Dug lub jego towarzysz nie byli w stanie wejść do sanek. Dalej nie było miejsca dla trzeciej osoby. — Zatem ja będę musiał cię zastąpić.

Wlazł do bobslejów, zasiadł na przedzie, za nim przycupnęła Jenny z Sammym na kolanach, a za nią rozparł się Sherlock. Teraz mieścili się doskonale. Sherlock pokazał mu, jak kierować. — To wcale nie jest trudne — powiedział. Bobsleje reagowały na najmniejszy ruch ręki. Wydawało się, że steruje nimi jakaś magia. Dug musiał jedynie trzymać za drążki i myśleć, którędy chce jechać. — Czy to też zostało zaprogramowane? — zapytał po chwili. — Czy teraz prowadzę, dlatego że to ja jestem Graczem? Poprzedni zjazd pewnie zorganizowano po to, bym się wprawił, więc pozwolono mi rozpędzić

bobsleje i przycupnąć z tyłu. Tym razem to nie przelewki. Skąd te demony wiedziały, że się rozwalę i przesiądę do drugich sanek? Muszą mieć jakieś magiczne informacje. Ruszyli. Dug spodziewał się, że popędzą na łeb na szyję. Bał się, lecz wciąż wmawiał sobie, że to tylko Gra, a w każdej grze zawsze musiało być jakieś wyjście. Miał nadzieję, iż znajdą drogę. Sanki rozpoczęły karkołomny ślizg. W ciągu sekundy osiągnęły zawrotną szybkość. Czyżbym wybrał złą trasę, zastanawiał się chłopiec. To może się skończyć jedynie katastrofą. Wyczuł zdenerwowanie Jenny. Zerknął w tył. Już na pierwszy rzut oka

było widać, że prawie zamarła i zaraz zacznie wrzeszczeć ze strachu. Kot ukrył łepek miedzy jej kolanami. Wolał na to wszystko nie patrzeć. Wtem stok zwiększył kąt nachylenia. Saneczkarze zobaczyli, dokąd mkną. Zanim Jenny zdołała krzyknąć, tor ostro zakręcił. Urywał się nad przepaścią. Po lewej stronie było trochę miejsca. Dug mógł z niego zboczyć i uniknąć nieszczęścia. Jednak nie było tam żadnych znaków. Czy, mimo że to wygląda tak strasznie, mam tam wjechać, pomyślał. Co robić? Decyzję należało podjąć w ciągu paru sekund. Zesztywniał, co oznaczało, że nie zdobędzie się na żadne

posunięcie. Bobsleje przyśpieszyły i zeskoczyły z progu. Ktoś za nim cicho westchnął. Przed nimi niespodziewanie wyrosła ściana, a potem szczelina. Bobsleje wpadły w nią i ze świstem pognały dalej. Przefrunęli nad kamienną otchłanią. Gdyby jechali wolniej, rozbiliby się o skały i spadli. Gdyby skręcił ze wskazanego traktu, zatrzymaliby się, lecz jednocześnie ugrzęźliby w połowie Rozpadliny. Przez przypadek uczynił to, co należało. Dojechali do rozwidlenia. Na znaku było napisane: W LEWO. Stał po prawej stronie, więc Dug skręcił na prawo, ponownie dokonując wyboru. Trasa biegła w dół, więc znów

przyspieszyli. Wkoło wiło się wiele śladów. Wszystkie prowadziły do Rozpadliny i wydawało się, że nie ma większego znaczenia, który wybiorą. Jednak niektóre były lepsze, drugie gorsze. Nagle sanki wpadły na garb i wyleciały w powietrze. O mało nie stracił panowania nad sterami. Przeraził się. Gdyby zrobił jakiś niewłaściwy ruch, mogliby się wywrócić. Wjechał na gładziusieńki ślad i wyrównał bieg podskakujących bobslejów. Nabierał wprawy. Udało mu się utrzymywać je we właściwej pozycji i skierować w przód. Ślady zbiegły się w jeden tor gwałtownie wznoszący się do góry i

tworzący pętlę. — Cóż to? Roller–coaster? Pętla śmierci? — zdziwił się Dug, pędząc do góry nogami. — Znosi nas — odezwał się Sherlock po chwili. Wpadli w śnieżny nawis. Rozwalili go i razem z nim spadali w dół zbocza. Spowijający ich śnieg utracił swoje barwy. Był to teraz śnieżnobiały puch. Za nimi sunęła lawina. Nie było łatwo. Dug musiał stale trzymać kurs, gdyż gdyby wywrócili się lub zboczyli z trasy, przywaliłoby ich. Czuł się tak, jakby grał w jakąś czysto mechaniczną komputerową grę, w której, aby nie przegrać, stale trzeba naciskać różne guziczki, przebierać palcami i w

sekundzie oceniać sytuację. Na szczęście grał w wiele takich bezmyślnych gier, zanim mu zbrzydły, i miał dość dobrze wyćwiczoną rękę. — Mam nadzieję, że wybrałem właściwą drogę — wymamrotał przez zalepiające mu usta płatki. — Jeśli okazałoby się, że nie, to byłbym wściekły. Śnieżna ścieżka wyprowadziła ich na równinę. Zobaczyli następny znak, nie było jednak gdzie skręcić. Chyba że w piętrzącą się po bokach lawinę. — I co teraz? — mruknął i wjechał prosto w znak. Bobsleje uderzyły w palik i rozbiły go w drobny mak. Jego współtowarzysze podróży wiedzieli, o

co mu chodzi. Mieli jechać oznaczoną trasą, koło której powinien stać ów drogowskaz. Być może nie sunęli dokładnie po dawnym śladzie, ale musieli być tuż obok. Tak jak przewidywali, sanki podskoczyły i wpadły w niewielki wąwóz. Znalazły drogę! Po jakimś czasie ściany wąwozu stały się wyższe. Sunęli teraz żlebem podobnym w kształcie do litery U. Męczyło go stałe lawirowanie. To było naprawdę niełatwe zadanie! Stale zastanawiał się, czy wybrał właściwą drogę. Nie był tego pewien. Dolina opadała, wijąc się. W końcu zatoczyli koło. Znajdowali się prawie w tym samym miejscu, ale poniżej drogi,

którą przed chwilą jechali. — To mi przypomina korkociąg! — krzyknął chłopiec. Nagle skalne ściany utworzyły sklepienie. Pogrążyli się w ciemnościach. Dug usłyszał szum wody. — Czy tu gdzieś jest podziemna rzeka? — zapytał. Niebawem zrobiło się jaśniej. Zobaczył, że wpadli do groty. Miała otwór w sklepieniu, przez który wciskało się światło. W oddali szumiał wodospad. Wody wypływały z prawej strony, przepływały przez środek jaskini i spadały po lewej. Bobsleje wypadły na brzeg. Podrygiwały teraz na wpółrozmokłym śniegu. Wciąż mogli się rozbić.

Wtem pojawił się następny znak: W LEWO. Stał jednak po prawej stronie toru. — No! Jesteśmy na dobrej drodze — zawołał Sherlock i odetchnął. Dug skierował sanki w prawo. — Skąd ta pewność? — spytała Jenny, czując wiszące nad nią nieszczęście. — Nie stawialiby znaku przy złym szlaku. To wszystko zostało ukartowane. Przejechali przez wodę i znaleźli się po drugiej stronie. Tu zbocze znów opadało w dół. Jechali po nagiej skale. Posypały się iskry. Ześlizgnęli się na piach i pomknęli przez skalny tunel, akurat na tyle duży, by się w nim zmieścili. Opuścili grotę. Oślepiło ich

jasne słońce. Po chwili z łoskotem wylądowali na olbrzymich liściach poduszkowca. Poduchy zaczęły pękać, rozsypując wokół białe pierze. Bobsleje zatrzymały się. Nic im się nie stało. Byli na dnie Rozpadliny. Wygramolili się z sanek i rozejrzeli dookoła. Za nimi pięła się stroma skalna ściana. W górze jaśniał niewielki wylot, był jednak za wysoko, by doń dosięgnąć. Przed nimi rozciągała się płaska, otwarta równina. Za nią wznosiły się pionowe, poprzeszywane uskokami skały. Ciągnęły się przez całą długość wielkiej doliny, niknącej gdzieś w oddali. Było tu całkiem przyjemnie. W pobliżu rosło nawet drzewo ciastkowca.

Po chwili poczuli, że ziemia drży. Coś huknęło. Raz i drugi. — To Smok z Rozpadliny — krzyknęła Jenny. — Idzie tu, a my nie mamy gdzie uciec! — Jeśli masz jakiś plan — niepewnie zaczął Sherlock — to najwyższy czas go zrealizować. — Najpierw chciałbym rozmówić się z tą głupią chmurą. Jak to zwał się ten, który nie był w stanie pokryć śniegiem całych zboczy? — zapytał Dug. W górze przetoczyły się grzmoty. Fracto słuchał i reagował na przykre słowa. — Najpierw trzeba rozprawić się ze smokiem — pisnęła zaniepokojona Jenny. — Jest coraz bliżej.

— Nie. To durne chmurzysko tak się tłucze — zaprzeczył chłopiec. — Gdyby Fructus miał dość oleju w głowie, przysypałby całą drogę. Moglibyśmy spokojnie zjechać na dół, nie wpadając do tej mokrej groty. Ale cóż! Zawsze tak się dzieje, gdy się jest skazanym na kogoś, kto ma powietrze zamiast mózgu. Fracto znów ryknął. Tym razem nieco głośniej. Jednocześnie odgłos smoczych kroków wzmógł się. Potwór mógł nadejść lada chwila. — Dug — poprosił Sherlock i zbladł, co wyszło mu doskonale. — Przykro mi — śmiało odrzekł chłopiec — ale po prostu nie mogę pozwolić, by ten sflaczały gówniarz tak sobie odpłynął. To wredne chmurzysko

spartoliło całą robotę. Musieliśmy wjechać w poduszkowca zamiast w zaspę śniegu. Nie mam pojęcia, czemu demony zatrudniły takiego fuszera! Powinny były przewidzieć, że Flacto nawali. — Nadal niewłaściwie wymawiasz to imię — upomniała go Jenny, przekrzykując trzaski i ryki. — Rozzłościsz go na dobre! — Któż by się przejmował wściekłym Fatso? — wrzasnął Dug. — Ktoś wreszcie powinien powiedzieć mu w oczy, że jest leń i brakorób. Nie potrafił nawet dmuchnąć białym puchem. Nie dostanie nas ten przygłupi nieudacznik! Ścieląca się dołem mgła zbiła się w

obłok, wściekle zawirowała i cisnęła błyskawicami. Zaraz potem uformowała się w nadęty pysk Fracto. Cumulo zerknął w dół. — Smok z Rozpadliny! — krzyknęła Jenny. — Nie, to Clapto. Najmniejsza z chmur. Popatrz tylko na tę próżną mordę. — Tu na dole! — dokończyła, wskazując palcem. Dug zerknął we wskazanym kierunku. Rzeczywiście, opodal stał ziejący parą smok. Przypominał sześcionogiego węża. W paszczy błyszczał długi rząd ostrych kłów. Dug stanął w rozkroku. — Nie bójcie się! — zawołał. — Framto nie odważy się pokropić Smoka

z Rozpadliny. Ten nieudacznik nas nie dostanie! Sherlock otworzył usta, zrobiwszy taką minę, jakby miał coś tłumaczyć idiocie, gdy coś mu błysnęło nad głową. Nie był to jednak piorun. Pojął, o co Dugowi chodzi. — Tak — przytaknął. — Chmury to zwykłe tchórze. Cumulo wybuchnął. Rozpadł się na kawałki, a na każdym z nich pojawiła się jego nalana twarz. Posypały się maleńkie, ostre błyskawice. Jedna z nich uderzyła smoka w ogon. Potwór zakręcił się w kółko. Nie był ranny, lecz ukłucie bolało. Wypuścił w stronę jednego z obłoczków strumień pary. Niestety, w ten sposób dodał mu

tylko sił. Główna chmura natychmiast się rozrosła, wchłonęła pozostałe i strzeliła piorunami. Fracto stawał się coraz bardziej groźny. — Och! Same grzmoty! Żadnego śniegu! — zawołał Dug. — Jest za gorąco. Buzujące chmurzysko poszarzało. Ujrzeli białe płatki. W sekundzie rozszalała się zamieć. Smok zniknął z pola widzenia. Dug chwycił Jenny i Sherlocka za ręce i bezszelestnie poprowadził ich do tkwiących w poduszkowcu bobslejów. By ochronić się przed zimnem, zerwali parę poduszek. Słyszeli gdzieś blisko człapanie

smoka, który ich szukał. Lecz szalejąca śnieżyca ograniczyła widoczność niemal do zera. Tak długo, jak byli cicho, nie mógł ich znaleźć. Chyba że przez przypadek. Sherlock z uznaniem uścisnął Dugowi dłoń. Fortel udał się. Nie było ich widać. Dug jednak wiedział, że na tym nie koniec. Burza w końcu ustanie, a śnieg stopnieje. Smok zaś nadal będzie na nas czekać, pomyślał. Trzeba działać od razu. Spokojnie. To oznacza, że nie mogę wyjawić im swego planu, ale muszę ich zmusić do działania. Otulił się poduszkami, wiążąc ich rożki. Wyjął z plecaka linę, rozwinął ją i

wręczył swym towarzyszom. Mieli trzymać za jedenn koniec, by się nie zgubił. Ruszył Rozpadliną. Poszedł na południowy zachód. Skręcił nieco, lecz nie miało to żadnego znaczenia. Wkrótce i tak miał dojść do przeciwległego zbocza. Cały czas słyszał dreptającego, węszącego za nimi smoka. Ział parą, topiąc śnieg. Białe płatki nadal jednak waliły ze wszystkich stron, zacierając zarówno obrazy, jak i zapachy. Fracto pokazał, na co go stać! Dug powoli, po omacku oddalał się od potwora. Gdyby popełnił najmniejszy błąd, mógłby wejść w obłoczek pary i stanąć z nim nos w nos. Gdyby nie była to gra fantasy, umarłby ze strachu. A i tak się bał.

Nagle dojrzał przed sobą ścianę. — Świetnie! — odetchnął. Przycupnął i nabrał pełne garście śniegu. Uformował z nich kulę i potoczył ją, jakby lepił bałwana. Gdy kula była tak duża, że nie mógł jej utrzymać, przysunął ją do skały i tam zostawił. Zaczął lepić drugą. Jenny i czarny człowiek odgadli, co zamierza zbudować. Sami zaczęli lepić olbrzymie kule i dołączali je do poprzednich. Stos rósł szybko, w końcu utworzył pochylnię. Cicho ją uklepywali, cały czas nie przestając lepić. Toczyli kule na górę i wypełniali śniegiem szczeliny. Zanim nawałnica zelżała, śnieżna rampa była wyższa od nich. Sięgała do pierwszej skalnej półki. Postawili

drugą, mniejszą, biegnącą na następny uskok. Dug nie był pewny, czy właśnie tam mają się udać, lecz by się o tym przekonać, trzeba było tam wejść i sprawdzić to. Śnieg przestał padać, mgła zaczęła znikać. Smok mruknął. Zauważył ich! — Na górę! — zakomenderował Dug. Pomaszerowali po pochylni, pozostawiwszy w dole ostatnie, niedorobione kule. Potwór już sunął ku nim. Jednak ziemię pokrywała gruba warstwa śniegu utrudniająca mu poruszanie. Poślizgnął się, pojechał w bok, przekoziołkował i nakrył pysk ogonem. W tym czasie udało im się wydrapać na skalną półkę.

Smok pozbierał się i zionął w ich stronę parą. Śnieg szybko się skurczył. Smoczysko wolno stąpało w kierunku rampy, topiąc śnieg przed sobą. Wyglądało to wspaniale. Wtedy Sherlock nagle coś sobie uświadomił. — Może wejść po równi! — krzyknął. — Ojej! Musimy ją czym prędzej rozwalić. Czarny człowiek usiadł na brzegu urwiska i kopnął w śnieżną ścianę. Jenny obwiązała go liną. Okazało się, że budowla ani drgnie. — Za dobrze ją zbudowaliśmy — jęknął. Tymczasem smok podszedł bliżej.

Jego gorący oddech stopił ubity śnieg. Przystanął i zamyślił się. Okazało się, że wcale nie jest głupi. Skierował strumień pary w niebo i zaczął wyłazić na górę. Dug wyciągnął swoją maczugę i walnął w najbliższą kulę. Nie przyniosło to jednak spodziewanych rezultatów, gdyż uderzył za słabo. Bał się zbyt mocno zamachnąć, by nie uderzyć Sherlocka. — Odejdź! — krzyknął — Rozłupię ją! Sherlock usunął się. Dug zaparł się, złożył i walnął z całej siły. Maczuga ugrzęzła w śniegu i wypadła mu z rąk. — O nie! — jęknął i dał nura za nią. Złapał ją, lecz stracił równowagę i spadł na pochylnię. Chciał wrócić z

powrotem na skalny uskok, ale nie mógł. Zamiast tego zsuwał się niżej. Wbił palce w śnieg, lecz to jedynie opóźniło ślizg. W końcu wylądował na dole, trzymając maczugę w dłoniach. — No i doigrałem się! — westchnął. — Jeden moment nieuwagi i znalazłem się w najgorszej z możliwych sytuacji. Był prawie pewny, że nie pokona smoka. Ugotowałby się w parze, zanim w ogóle zdołałby tknąć potwora. Cóż, może jest na tyle tępy, że nie zauważy, co się stało pomyślał. Może będzie dalej gramolił się na pochylnię… Ale wtedy połknie Sherlocka i Jenny… — Hej! Ty parowy ryju! — zawołał, wymachując swym orężem. Smok popatrzył na niego zdziwiony.

Zamyślił się, po czym powoli zsunął się z rampy i zbliżył do Duga. Był na tyle przebiegły, że wyczuł, iż tę ofiarę łatwiej dopaść niż te dwie na górze. Dug zaczął uciekać. Po chwili ciężkie smoczysko pędziło za nim. Lecz tak jak poprzednio zapadało się w śniegu, a w końcu osiadło na brzuchu. — Żeby biec, musi balansować ciałem — szepnął do siebie chłopiec. — A śnieg mu w tym przeszkadza. W ten sposób zdobył niewielką przewagę. Skręcił. Smok poczłapał za nim. Musiał jednak wpierw stopić śnieg na ścieżce. Mimo tego posuwał się dość szybko. Dug zatoczył koło, ponownie znalazł się przy rampie i pomknął na górę.

Tymczasem smok się rozpędził. Żwawo wywijając ogonem, gnał po odśnieżonej drodze. Uniósł tors, skoczył za Dugiem i zgniótł wielkim cielskiem ich dzieło. Chłopiec ześlizgnął się i o mało nie wylądował na smoczym grzbiecie. Potwór wygiął szyję, podźwignął łeb, gotowy go pożreć. Przywalę mu maczugą w ten straszny ryj, w mgnieniu oka zadecydował Dug. Złapał ją w obie ręce, podniósł… Nie zdążył. Smok zionął na niego parą. — Niewiele brakowało, a byłby mnie ugotował — jęknął chłopiec. — Gdyby nie poduszki, byłoby już po mnie! Musiał zawrócić i zbiec na dół. Pochylnia została zburzona, a on

uwięziony na dnie Rozpadliny. Smok nabierał rozumu. Czy mogę walczyć? To śmieszne: mieć maczugę i jej nie użyć. A jakbym tak poczekał, aż znowu zionie, obszedł ten gorący obłok i stuknął go z boku, zastanawiał się Dug. Stanął, obserwując potwora i wyczekując na odpowiedni moment. Smok przybliżył się, wciągnął powietrze i zaczął je wydychać. Dug odskoczył, rzucając się na parowca, ale poślizgnął się na roztopionym śniegu i upadł na twarz. Tuż nad nim przewalił się kłąb pary. Otaczający go śnieg zamienił się w wodę. Pozbierał się i śmignął w bok, szukając dogodnej pozycji do ataku, lecz

smok już kierował ku niemu swą paszczę. Widział, jak znów nabiera powietrza. Czy zdążę go uderzyć, zanim zrobi ze mnie gulasz, pomyślał chłopiec. Spróbował. Potwór jednak odwrócił pysk, wypuszczając tumany pary prosto w jego nogi. Dug podskoczył. W miejscu, gdzie stał, pokazało się błoto. Opadł i rozpaczliwie wywijając maczugą, przewrócił się na plecy. — Taki ze mnie bohater! — mruknął. Usiłując wstać, zauważył w miejscu, gdzie stopniał śnieg, jakąś szczelinę. Akurat tak dużą, by przecisnął się przez nią dorosły człowiek. Miał szczęście, że w nią nie wpadł. Spróbował ponownie użyć swej

broni. Tym razem smok machnął ogonem i uderzył go w rękę. Dug upuścił swój oręż i cofnął się. Dłoń piekła niemiłosiernie. Dostawał tęgie cięgi. Nie było sensu bić się z potworem. Nie był do tego stworzony. Nie potrafił posługiwać się maczugą. Co więcej, mógł sam siebie zranić. Prawdopodobnie bez niej lepiej by sobie radził. Ruchy smoka były bardziej przemyślane niż jego. Nie umiał wyprowadzić go w pole. Jak mu uciec, pomyślał. Odwrócił się i popędził prosto przed siebie. Smok z impetem pogalopował za nim. Dug znów spróbował go ominąć i znów się poślizgnął. Usiadł. Smok przystawił mu

pysk do twarzy i wolno otworzył paszczę. — Już po mnie — westchnął chłopiec. Tak dobrze sobie radził, tyle się namęczył, a teraz miał zostać połknięty. Wykrzywił się. Żałował, że zamiast bezsensownie miotać się po śniegu, nie wymyślił jakiejś innej, mądrzejszej taktyki. — Mądrzejszej? — powtórzył. Nagle w owej, zdawałoby się beznadziejnej sytuacji, uświadomił sobie, że to tylko Gra. A więc musiało istnieć jakieś rozwiązanie. Prawdopodobnie niejedno. — Może mógłbym podczołgać się do tego tunelu, dumał. Niewykluczone,

że tam też coś mi grozi, jakieś gryzące owady, wściekłe szczury czy gobliny. Gdybym wybrał goblinkę Goody, może i mógłbym tamtędy uciec. Dogadałaby się z innymi goblinami i przeprowadziłaby mnie przez podziemny korytarz. Gdybym wybrał Horacego, to dosiadłszy go, pewnie uciekłbym przed smokiem. Chyba ten pożeracz ludzi nie dogoniłby galopującego centaura. Gdybym został z Grundym, golem dogadałby się z tutejszymi roślinkami i zdobył potrzebne informacje, dowiedziałby się, gdzie jest jakieś tajemne przejście czy coś w tym rodzaju. Chodzący szkielet Kościej mógł… Nie wiedział, jak Marrow mógłby mu pomóc, lecz był pewien, że na pewno coś by wykombinował.

Jednak nie był z żadnym z nich, tylko z dziewczynką–elfem Jenny, której mały kot nie potrafił pokazać mu, którędy się stąd wydostać. Był skazany tylko na własne siły. Przypuszczalnie można było jakoś opuścić tę Rozpadlinę, lecz miast szukać jakiegoś wyjścia, stale się pogrążał. Sprowokował Fracto, rozpętał śnieżycę, ale zaraz potem przestał myśleć i zaczął się niepotrzebnie ciskać. Tymczasem przekonał się, że smok wie, że to Gra. Specjalnie lekko buchał na niego parą. Prawdopodobnie tylko udawał, że otumaniła go nawałnica. W rzeczywistości już dawno mógł go pożreć. Cały czas dawał mu szansę. Dug musiał jedynie wpaść na to, jak go pokonać. Teraz znów czekał na następny

ruch. Trzeba było się jakoś z nim rozprawić. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął Bakcyl Pomysłów. Nie musiał przykładać go do czoła. Wiedział, jak należy się zachować w Królestwie Kalamburów. — Strzeż się smoku! — zawołał. — Mam bakcyla! Jak mnie pożresz, przejdzie na ciebie. Smok zawahał się. — Zrozumiał moje słowa — mruknął do siebie Dug. Napomknął o zarazku. Drapieżcy niechętnie pożerali chore ofiary. Smok zapewne domyślał się, w czym rzecz, lecz prawem kalamburu przyjął tę wymówkę. Dug wreszcie zmobilizował

swój umysł i znalazł sposób. — Naprzód! — drażnił go — Dalej. Zjedz mnie. Połknij bakcyla. Może tobie nic nie zrobi. Na tego rodzaju bakcyle smok był zupełnie odporny. Mimo to zamknął paszczę i zamyślił się. Podniósł pysk i zaciągnął się powietrzem. — Ugotuje mnie, by zabić zarazki! — jęknął Dug. Przedtem udało mu się wstać. Szybko podbiegł do skalnej ściany. Poczuł za sobą jęzor pary topiący śnieg. Smok ponownie chybił. — Dzięki, ziejący potworze — mruknął. Przeczuwał jednak, że potwór zrobił to po raz ostatni. W Grze też

obowiązywały pewne normy. Dany mu czas miał się ku końcowi. Musiał uciec albo wypaść z Gry. Prędko przyłożył bakcyl do czoła. Wpadł mu do głowy pomysł. — Jenny! — krzyknął. — Spuśćcie mi linę. Ale najpierw o coś ją zaczepcie. Sherlock obwiązał linę wokół kamiennego stożka, a Jenny zrzuciła mu drugi koniec. Dug pochwycił go i podkurczył stopy. Następny obłoczek pary uderzył w skalną ścianę. Dug zaczął podciągać się do góry, nogami opierając o skałę. Smok nie protestował, gdyż był to dozwolony sposób ucieczki. W realnym świecie byłby go rozszarpał natychmiast, lecz zgodnie z wymogami

Gry pozwalał Graczowi wykorzystać każdy dogodny układ, podobnie jak to poprzednio czynił ptak Rok w lesie zamieszania czy cenzor. Dug musiał jedynie nauczyć się grać. Wspiął się na brzeg urwiska i przetoczył na skalną półkę. Zdążył na czas, choć bolały go zmęczone intensywnym wysiłkiem mięśnie. Śmieszne, to tylko Gra, właściwie mnie tam nie ma, a moje głupie ciało reaguje na to, co dzieje się na ekranie, pomyślał. Był obecny w Xanth duchem, dlatego czuł to, co miał odczuwać. Właściwie się z tego cieszył, bowiem zrozumiał to, co miał zrozumieć, by dobrnąć do celu. Pozbywając się rozpraszającej go Nady,

powziął mądrą decyzję. Po tym, jak o mało nie przegapił danej mu szansy i nie wypadł z Gry, postanowił poprawnie rozegrać następną partię. Stanął na brzegu urwiska i popatrzył na smoka. Smok zerknął na Duga i puścił do niego oko. Duga zaniepokoiła jednak jedna myśl. Mimo sprzyjających okoliczności, okazał się niezdarą. Popełniwszy fatalny błąd, omal nie wpadł do paszczy potwora. Potem musiał za to zapłacić. Kom–Pluter obszedł się z nim o wiele gorzej, gdy przegrał szaradowe zawody. — Czyżby smok był bardziej miłosierny? Podejrzewając, że przeoczył coś ważnego, ponownie rozważył fakty.

Posługując się bakcylem, zauważył już, że różne kluczowe rozwiązania odgrywały tu pewną rolę. Można było wykorzystać je wielokrotnie. Chciał zgłębić i tę zagadkę. — Próbowałem rozwalić pochylnię, by smok nas nie dosięgnął i spadłem. Gdy znalazłem się na ziemi, pochylnię staranował potwór. Niewiele brakowało, by pożarł Sherlocka i Jenny. Wtedy, by odwrócić jego uwagę, krzyknąłem. Wystawiłem się na śmierć. Tak… tu cię mamy. Zapomniałem o tym, by działać ostrożnie. Chciałem uratować przyjaciół, sam padając ofiarą. Nie pomyślałem, że on i tak nie może ich dopaść, ponieważ jeden jest moim Towarzyszem, a drugi mieszkańcem

Xanth. Postąpiłem roztropnie, więc pewnie zdobyłem jakieś premiowane punkty. Chyba dlatego smok pokazał mi, na co go stać i w końcu pozwolił mi odejść… Wreszcie wszystko zrozumiał, mrugnął do smoka, odwrócił się i rzekł: — Zobaczmy, dokąd stąd dojdziemy. Jestem pewien, że znajdziemy jakąś drogę na górę. Co mówi Sammy? Kot wyszedł po mniejszej rampie na następną skalną półkę. Teraz, gdy już uporali się ze smokiem, wiedział, dokąd się udać. Towarzysz mógł pomagać, lecz Gracz sam musiał zmagać się z zadaniem. Co mnie jeszcze dzisiaj czeka, zastanawiał się Dug, a widząc, że

dziewczynka właśnie złapała kota i zmierza ku szczelinie, którą dopiero teraz dostrzegł, zapytał: — Jenny, co leży na południowy zachód od Rozpadliny? — Dokładnie nie wiem, ale z pewnością ciągną się tam pustynie ze spowalniającymi i przyśpieszającymi piaskami, i groty — odpowiedziała. — Zamieszkują tam parające się górnictwem gnomy gniczyje, kowboje i bezcielesne zbrojne widma zwane Rąb Rżnij Rycerzami* albo Plątonogimi. Dalej są agresywne drzewa, Labirynt i bazyliszki. — Coś mi się wydaje, że ci krowiarze to nie są zwykłe pastuchy. — Tak. To Bykowaci. Mają bycze

głowy — przytaknęła. — Gdzieś tam jest także Kom–Pluter… — Pluter! Ten, na którego cały czas czekam. Mamy się znowu zmierzyć. Tym razem powinien to być rewanż. Dziewczynka–elf Jenny nie wiedziała, że już raz natknął się na złą machinę i przegrał. Powinien był przewidzieć, że ku Pluterowi wiedzie go los. Nie mógł ominąć czegoś, przez co wypadł z Gry. Poznał więc następne zadanie. Postanowił tym razem dobrze się przygotować. — Pluterze! — mruknął. — Zamierzam dać ci niezłą szkołę. Dostanie ci się po tym metalowym pudle.

Skupił się tylko na wędrówce w górę, ponieważ nauczył się nie zajmować uwagi drobiazgami. Mieli Sammy’ego za przewodnika, lecz i tak mogli natknąć się na niespodziewane przeszkody. Szli w górę korytarzem kopaczy, ozdobionym girlandami pajęczyn. Ktoś, kto go wykopał, musiał być rozmiarów centaura. Może wykopał go jakiś polnik, zapomniał zamaskować wejście i pozostawił otwór w skale. Lecz czy ów tunel miał ich wyprowadzić na powierzrznię? Tymczasem Dug przyglądał się wszystkiemu, co w jego mnie mogło mu pomóc w walce z Pluterem. Chciał bowiem w Xanth i dalej grać w swoją Grę.

12. Merci Kim szła na wschód wzdłuż Rozpadliny. Śnieg już się topił. Zła chmura mogła ściągnąć zamieć, lecz tak naprawdę nie była w stanie oziębić ziemi. Na szczęście. Fracto i tak za bardzo dał się im we znaki.

— Nada, chyba powinnam ci opowiedzieć o tym, co mnie do tej pory spotkało — oświadczyła Kim. — Natknęłyśmy się z Jenny na ogry z Moczarów Bagiennych Ogrów. Potem potop, jaki zgotował nam Cumulo, zniósł nas do Strefy Wody. Tam uratował nas Cyrus. Banię znalazłam po drodze. — Poklepała psa. — A tryton szuka żony. Nada posłała mu długie, powabne spojrzenie. — Tak myślałam. Czy przypadkiem nie jesteś księciem? — Nie. Jestem tylko zwykłym trytonem — odpowiedział Cyrus. — Dlaczego? — Bo od jakiegoś czasu szukam

męża — słodko odpowiedziała Nada. — Lecz marzę o księciu. — I tak nie mógłbym się z tobą ożenić. Muszę poślubić rybę albo syrenę. Wolałbym tę drugą możliwość. — Nic dziwnego. Naga też czasem muszą pobierać się z ludźmi lub wężami. Oczywiście najchętniej wybieramy swoich. Jednak swatają nas także z przedstawicielami innych nacji, poprawiając w ten sposób wzajemne stosunki czy potwierdzając zawarte umowy. Lecz wtedy w związki małżeńskie wstępują księżniczki i książęta. — Przecież twój brat Naldo ożenił się z syreną Melą, a ona nie jest księżniczką, nieprawdaż? — wtrąciła

się Kim. — Mój brat Naldo szanuje damy — przyznała dumnie. — Raz tylko zerknął na jej majtki i zaraz poczuł się zobowiązany stanąć z nią na ślubnym kobiercu. Zważywszy na jej wiek, trzeba przyznać, że te figi kryją niezłe „co nieco”. — Jest młoda? — spytał Cyrus. — Nie. W średnim wieku. Ale jak mawia mój brat, zachowała obfite młodzieńcze kształty. — Wzruszyła ramionami. — Mężczyźni nigdy nie przestrzegają reguł. Nasz ojciec był wściekły, dopóki sam jej nie poznał. Wtedy stwierdził, że należy zrobić wyjątek. — To wygląda na dyskryminację

płci — powiedziała Kim. — Pewnie jest równie piękna jak ty dyplomatycznie odrzekł Cyrus. — Coś ty! O wiele bardziej puszysta! Wiesz, syreny zamieszkujące morza są trochę inne od tych, które żyją w słodkiej wodzie. Są lepiej uposażone. Pewnie dlatego, że tam skąd się wywodzą, jest chłodniej. Niewykluczone, że sól też ma na to jakiś wpływ. — Popatrzyła na niego — Czy kiedykolwiek pływałeś w morzu? — Nie. I wcale nie mam na to najmniejszej ochoty. — Wydawało mi się, że właśnie dlatego lud z rzek i jezior nie łączy się z ludem z mórz i oceanów — ciągnęła. — Ale może to tylko plotki…

Nagle Kim coś usłyszała. — Czy tam w dole, w Rozpadlinie szaleje burza? Zamilkli. Nadsłuchiwali. — Przypomina Fracto. — Odezwała się po chwili Nada. — Czyżby Dug był na tyle szalony, by ponownie go rozzłościć? — Poprzednio ja wpadłam na ten idiotyczny pomysł — przyznała się Kim. — Dug jest do mnie trochę podobny. — Tak? Podoba ci się? — Chyba tak — nieśmiało wyznała Kim. — To czemu mu o tym nie wspomniałaś? — Bo mundańskie dziewczyny tego nie robią. — Teraz jesteś w Xanth —

przypomniała jej Nada. Kim wydęła usta. — Tak, ale on też jest z Mundanii. Jest taki przystojny, a ja…. — przerwała w pół zdania. — Przypuszczalnie masz rację. Nie zdążyłam mu się przyjrzeć. Nie interesowały go… — Nada zawahała się — dojrzałe kobiety — dokończyła. — Nie dobierał się do ciebie? — ze śmiertelną powagą spytała Kim. — Chciał podejrzeć mnie w bieliźnie i o mało nie wypadł z Gry. Potem był bardziej ostrożny. — Aha! Rozumiem! — westchnęła Kim. — A już myślałam, że jak na nastolatka jest niezwykle dobrze wychowany.

— Wygrzeczniał. Choć zapewne natychmiast ponownie skorzystałby z okazji, gdyby ktoś mu na to pozwolił. — Mundańscy chłopcy są nieokiełznani. Wszyscy. Bez wyjątku. Dopiero dzięki dziewczynom nabierają ogłady. Nada uśmiechnęła się. — Nie różnią się zbytnio od tych w Xanth. — Zajrzała do Rozpadliny. — Przypuszczalnie mamy nową burzę. Ciekawa jestem, co się tam dzieje. Nad głową Kim rozbłysnął niewielki ognik. Stopił otaczające ją resztki śniegu. — Oślepiająca zamieć! Czy mogliby się w niej ukryć przed smokiem? — Może — przyznała Nada.

— Dug musiał specjalnie rozdrażnić Fracto, a ten rozpętał następną nawałnicę — powiedziała uradowana Kim. — Tak by mogli bezpiecznie przejść. — Lubisz go — rzekła Nada. — Co z tego. Nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Chodźmy. Wygrajmy tę Grę! Bania, szczęśliwa, że pozwolono jej biec na przedzie, podniosła zawinięty w precel ogon. Ścieżka była równa. Nigdzie nie dostrzegli śladów złych stworzeń. — Niedługo czeka mnie następne wyzwanie. Mam nadzieję, że będę gotowa je przyjąć — szeptała w duchu Kim.

Wędrowali. Zrobiło się cieplej i trzeba było gdzieś zostawić ciepłą odzież. Trudno sobie wyobrazić, że jeszcze niedawno wkoło leżał śnieg. Bania zaszczekała. Kim rozglądnęła się: pies ją przed czymś ostrzegał. Na niebie pojawiły się czarne plamki. Tańczyły w powietrzu, stając się coraz większe i większe. Nie przypominały owadów czy ptaków. Były za kwadratowe i miały zbyt wahadłowe ruchy. — Co to? — spytała Kim. Nada podniosła głowę. — Myślę, że to latawce. Lubią latać nad Rozpadliną, gdyż napotykają tu na dobre prądy. — Uwielbiam puszczać latawce! —

wykrzyknęła dziewczyna. — Są magiczne? — W Xanth wszystko jest magiczne — odpowiedziała Nada. — Tam jest sznurek — zauważył Cyrus. Popędził do przodu, by go podnieść. — Nie robiłabym tego — ostrzegawczo syknęła Nada. Lecz tryton już go złapał. Trzymał go mocno, ściągając olbrzymi, wielokątny, jaskrawy latawiec ku sobie. Nagle kanciasty figlarz niespodziewanie dał nura w dół, zatoczył pętlę, wpadł na Cyrusa i go przewrócił. Potem, już wolny, poszybował w górę i zniknął im z oczu. Kim rzuciła mu się na pomoc.

— Nic ci nie jest? — spytała troskliwie. Tryton usiadł i potrząsnął głową, wokół której krążyły trzy małe, kwilące ptaszki. — Trochę mnie zamroczyło — odpowiedział, błędnie wodząc wzrokiem. — Co się stało? — Złapałeś za sznurek należący do boksującego latawca — wyjaśniła Nada. — Powalił cię na ziemię. Kim pomogła mu wstać. Zachwiał się. Ptaszki jednak najwidoczniej zadecydowały, że jest cały i zdrów, więc odleciały. — Żadnych latawców — przyrzekł sobie Cyrus. — Żadnych latawców —

przytaknęła Kim. Nada gdzieś się zapatrzyła. — To dziwne — mruknęła. — Co jest dziwne? — zagadnęła ją zaniepokojona dziewczyna, zauważywszy, że Bania postawiła uszy. — Wydaje mi się, że jesteśmy dużo dalej, niżbym się spodziewała. Ta okolica przypomina mi tereny położone za Wioską w Rozpadlinie, a chyba też za osadą goblinów. Kim zauważyła, że po wypadku z latawcem okolica nieco się odmieniła. Dalej byli po północnej stronie Rozpadliny i wciąż szli na wschód, lecz ukształtowanie terenu było nieco inne. — Czy ta Gra jest tak pomyślana, by przyspieszać kolejne plany i przesuwać

Graczy ku zadaniom? — Na to wygląda — przyznała Nada. — Profesor Grossclout posiada moc demona. — Jest demonem — poprawiła ją Kim. Podczas dalszej wędrówki spostrzegła, że zmieniła się nie tylko okolica, ale i typ krajobrazu. Zamiast porozrzucanych tu i ówdzie kamieni, teraz po obu stronach drogi błyszczały kryształy. W miarę jak posuwali się naprzód, przybierały coraz to ładniejsze barwy. Przypominały diamenty, rubiny, szafiry, szmaragdy, opale, ametysty, granaty, słowem wszelkie odmiany szlachetnych kamieni. Małych, wielkich i olbrzymich.

Kim wpatrywała się w nie zauroczona. — Zawsze uwielbiałam piękne, drogocenne kamienie — wyznała. — Ale stać mnie było jedynie na przydymiony kwarc, który ma się tak do prawdziwych klejnotów, jak żelazo do złota. Czegoś takiego nie wyobrażałam sobie nawet w najśmielszych marzeniach! — Przypuszczam, że to wielce inteligentne kamienie. Najprawdopodobniej nie da się ich do niczego wykorzystać. — Wielce inteligentne? Są niebezpieczne? — Nie. Nie wyrządzają krzywdy. Ale nie można ich przenieść.

Bania obwąchała jakiś kamyk. Kim sięgnęła po piękny, czerwony rubin wielkości jabłka. — Nie porazi mnie? — spytała. — Nie. Ale daremnie tracisz czas. Palce dziewczyny zacisnęły się wokół ślicznego minerału. Podniosła go i aż oniemiała z zachwytu. Wpatrywała się w niego, podziewając piękne, iskrzące się krawędzie. Wtem nagle coś się wydarzyło. — Och! Upuściłam go! — zawołała przerażona. Rzeczywiście coś czerwonego spadło na ziemię. Lecz to coś nie wyglądało jak klejnot, a jak kawał czerwonej galarety. Upadając nawet nie stuknęło.

Przypatrzyła się temu dokładniej i doszła do wniosku, że coś jej się przywidziało. Na ziemi leżał ten sam purpurowy, wcale nie zniszczony klejnot, który przedtem podniosła. Jak mogłam go upuścić, pomyślała. Tak dziwnie przepłynął przez palce. Poczuła się dziwnie nieswojo. Znowu ostrożnie go podniosła. Ponownie upadł. Tym razem zauważyła, co się działo. Tracił wszelkie właściwości. Stawał się wielką kroplą czerwonego płynu, przeciekał jej przez palce, lądował na ziemi i na powrót twardniał, przekształcając się w klejnot. Cyrus spróbował podźwignąć olbrzymi diament. Lecz ten także wyślizgnął mu się z dłoni i powtórnie

skrystalizował. Zdziwiony tryton wlepił oczy w przezroczysty głaz. — Wielce inteligentne — powtórzyła Nada. — Nie pozwolą się ruszyć. — To mi przypomina sen — wyznała Kim. Magia, ilość, wielkość, rozmiary i piękno drogocennych kamieni zrobiły na niej wielkie wrażenie. Była oszołomiona. — Wydają się takie prawdziwe, a okazuje się, że to ułuda… — Większa część Xanth to iluzja — przerwała jej Nada. — Reszta to kalambury i smoki. — Jaki kalambur pasuje do magicznego smoka? — mruknęła pod nosem Kim i uśmiechnęła się do siebie. Szli przez baśniowe łąki. Promienie

słońca pląsały po niezliczonych krawędziach klejnotów, a przechodząc przez nie, rozszczepiały się, barwiąc powietrze wszelkimi możliwymi kolorami. Teraz cała okolica była równie piękna jak one. — To nie wygląda na żadne zadanie — po chwili odezwała się Kim. — To pewnie zaraz zniknie. Chyba, że mam odnaleźć jakiś specjalny kamień. Czy wśród nich może być ukryty taki, który dałoby się wziąć? Który by mi w przyszłości pomógł? Postanowiła tego nie sprawdzać i zostawić magiczne klejnoty w spokoju. Minęli drogocenne łąki, zatoczyli koło i ujrzeli przed sobą bezkresne morze. Ścieżka wiodła prosto ku niemu,

podobnie jak Rozpadlina. Chcąc przekroczyć Rozpadlinę, musieli je przepłynąć. Tym razem jednak nie mieli łodzi. Czyżby cały trud na nic? — Może zmajstrujemy jakąś łajbę — zaproponowała Kim. — Ta Rozpadlina nie jest zbyt szeroka. — A jakby tak przepłynąć ją wpław — zastanawiał się Cyrus. — Nie widzę tu żadnych potworów. — Ta woda jest słona — ostrzegła go Nada. — Popatrz, tam na brzegu rosną słonowodne iryski. — Tym bardziej warto spróbować. — Śmiało ruszył w kierunku plaży. Zamoczył palec. — Ojej! Fuj! — zawołał. — A nie mówiłam. Jesteś

słodkowodnym trytonem — naigrywała się Nada. Cyrus wykrzywił się i cofnął. — Co za świństwo! Żadne szanujące się stworzenie by tego nie tknęło. A już jakby się miało w tym czymś zanurzyć… Wtem usłyszeli wesołe nawoływanie. Dochodziło znad fal. — Ooo–ooo — zawodził śpiewny kobiecy głos, akcentując pierwszą sylabę. — Ludzie! Czyście się zgubili? Wytężyli wzrok i ujrzeli wyłaniającą się z wody kobiecą głowę. — Usiłujemy przedostać się na drugą stronę Rozpadliny — odkrzyknęła Kim. — Lecz nie wiemy, czy tu jest bezpiecznie. Ponadto jeden z nas nie lubi słonej wody.

Kobieta szybko zbliżyła się do brzegu. — To cudowna, słona woda — powiedziała oburzona. — Spędziłam w niej całe życie. By udowodnić, że ma rację, zanurkowała, pokazawszy rybi ogon. Cyrus wytrzeszczył oczy. — To syrena! — zawołał. — Tak. Morska syrena — poprawiła go Nada. — Spójrz tylko na jej biust. Kim musiała przyznać, że syrena była rzeczywiście dobrze wyposażona. Posiadała kształtne, wręcz monumentalne piersi. Inaczej nie dało się ich określić. — Nie odważyłabym się nawet o takich zamarzyć — westchnęła Kim.

Syrena przykuła uwagę Cyrusa nie mniej niż uwagę Kim. — Co za stworzenie! — westchnął. Nad głową Kim rozbłysło kolejne maleńkie światełko. — Może to twoja przyszła żona? — spytała. — Coście za jedni? — krzyknęła syrena. — Jestem Kim. A to Naga Nada. — A ciebie jak zwą? — spytał Cyrus. — Merci. — Jesteś zamężna? — Nie. Narzeczeni nie rosną na drzewach. By znaleźć odpowiedniego męża, moja matka musiała przeobrazić ogon w nogi i przemierzyć szmat lądu.

Nowe światełko. — Czy przypadkiem nie nazywała się Mela? — Chyba nie. Na imię jej Melania. Od dnia, kiedy przyniosła mnie bociania ryba, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. To tak pewne jak to, że woda gasi ogień… — Po co był jej potrzebny mąż — przerwał jej Cyrus — skoro miała twojego ojca? Merci zmarszczyła ładne brewki. — Gdy byłam w szkole ryb przypalił go durny smok. Wydarzyło się to jakieś dziesięć lat temu, kiedy jeszcze byłam dzieckiem. Z początku matka trochę rozpaczała, później pozbierała się, dała

nura i popłynęła w kierunku lądu, by kogoś dla siebie znaleźć. To było takie pogmatwane. A nie byłoby, gdyby tak nie grymasiła. Ale ona chciała zdobyć najmilszego, najprzystojniejszego i najbardziej męskiego ze wszystkich wolnych książąt. W końcu omotała księcia Naldo z ludu Naga. Od tego czasu bez przerwy go zabawia. Prawie jej nie widuję. Chyba obydwoje wierzą w długie miesiące miodowe. To rzadkość. Ja zaś z zawrotną szybkością zbliżam się do dwudziestego pierwszego roku życia. Przestaję być syreną dziewczyną, a trytona ni widu, ni słychu. Rzeczywiście, jest bardziej kobietą niż dziewczyną, pomyślała Kim i

powiedziała: — Jeden z nich właśnie przed tobą stoi. Merci, poznaj trytona Cyrusa. Merci spojrzała na niego swoimi pięknymi, ciemnymi oczyma. — Naprawdę? — spytała. — Niech no zobaczę cię w ogonie. — Nie mogę się tutaj przeistoczyć — odpowiedział Cyrus — bo jestem stworzeniem słodkowodnym. — Ach tak… — westchnęła syrena. — Jak więc mam się przekonać, że nie jesteś zwykłym, wężowatym człowiekiem, że nie próbujesz mnie oszukać, skłonić, bym zamieniła ogon w nogi? Skąd mam wiedzieć, czy mnie potem, z dala od wody, nie złapiesz, pragnąc pofiglować niczym z jakąś

nimfą? Mam już dość tych nadętych bawidamków, którzy uważają, że dziewczynę można zdobyć byle słówkiem, że od razu można dobrać się brudnymi łapskami do jej dekoltu. Nada znacząco mrugnęła. — Ta istotka mi się podoba — szepnęła. — Mnie też — odpowiedziała Kim. — Ale nie tak bardzo jak mnie — dodał Cyrus i zwrócił się do Merci. — Znajdź gdzieś trochę słodkiej wody, a z przyjemnością pokażę ci mój piękny ogon. — Tam niedaleko, za plażą wytryska źródło — napomknęła syrena. Minęli

piachy i poszli go szukać, oddalając się od Rozpadliny. Bania wkrótce je znalazła. Tworzyło niewielkie rozlewisko. Suka pochłeptała wodę. Była gorąca, ale znośna. Cyrus zanurzył paluch u nogi i oświadczył, że jest niczego sobie. — Nie patrzcie się, moje panie — zawołał do Kim i Nady. — Muszę się rozebrać. Nie mam zamiaru podrzeć spodni. Posłusznie odwróciły głowy. Nie minęło trzy czwarte momentu i pół chwili, gdy usłyszały plusk. Cyrus już baraszkował w źródełku. — Stąd wcale nie widać twojego ogona — krzyknęła Merci. — To chodź do mnie! — odkrzyknął.

Syrena podpłynęła do brzegu i stanęła, pokazując piękne nogi. Bania pobiegła ją przywitać. Merci przeszła przez plażę, podeszła do źródła i zerknęła w dół. — Jesteś trytonem! — zawołała ucieszona. — Wsadź tu swój ogon. To niezła woda. — Nie wygłupiaj się. Od takiej świeżej, słodkiej wody matowieją mi łuski. Toleruję ją jedynie jako dziewczyna. — Wskazała ręką na nogi. Popatrzył na nią wyrozumiale. — W tej postaci właściwie też ci do twarzy, choć muszę przyznać, że jako syrena wyglądasz nieporównywalnie lepiej.

— Jest całkiem, całkiem — mruknęła Merci. — Może z powrotem przeobraziłbyś ogon w nogi? W ten sposób moglibyście zapoznać się na lądzie — zaproponowała Kim. — Nie jestem pewna, czy to byłoby w dobrym guście — odpowiedziała Merci. — Nie byłoby — zgodził się Cyrus. — Ale możemy to zrobić w bardziej przyzwoity sposób, przywdziawszy ludzkie szaty. Myślę, że Kim i Nada będą tak uprzejme i znajdą ci jakąś spódniczkę, a ja wracam po spodnie. Nada i Kim zabrały Merci do pobliskiego płóciennego drzewa i owinęły ją materią, drapując piękne

sari. Odszukały też kwiaty pantofelka i nałożyły parę atlasowych czółenek na delikatne syrenie stopy. Nada uczesała jej nieco splątane włosy i wpięła w nie orchideę. Teraz syrena wyglądała jak przepiękna kobieta. Wróciły na brzeg. Tam czekał już na nie suchy, ubrany i niesamowicie przystojny Cyrus. — Och! Tak pragnąłbym cię poślubić — szepnął. — Ale… — Tak bardzo pragnęłabym cię pojąć za męża. Ale… — odpowiedziała Merci. — Ale wzajemnie nie znosicie wód, z których pochodzicie — dokończyła za nich Nada. — Cóż za ironia! — Obawiam się, że nasza miłość

jest skazana na zagładę! — smutno jęknęła syrena. Kim znała to uczucie. Nie wytrzymała i wtrąciła się do rozmowy. — Musi być jakieś wyjście — powiedziała. — Czy nie moglibyście spotykać się jako ludzie, a potem, na jakiś czas, wracać do jeziora i morza? — To byłoby — dziwaczne i nienaturalne — odrzekł Cyrus. Nogi są takie niezdarne i brzydkie. — Możemy filować jedynie w ogonach — przytaknęła mu Merci. Obydwoje byli tego pewni. — A jeśli nawet to rozwiążemy i z naszego związku narodzą się dzieci — ciągnął tryton — mogą nie tolerować obu rodzajów wody.

— Nie wierzę, że nie da się temu jakoś zaradzić — upierała się Kim. — Trzeba tylko wpaść na to jak. — Cieszyłbym się, gdyby udało ci się coś wymyślić. Merci to właśnie ktoś, kogo szukałem. Oczywiście nie mówię tu o przeszkodach związanych z różnicą środowisk… — Ponownie zerknął na jej okryty materią biust. — Chyba nawet przewyższa moje najśmielsze oczekiwania. Słodkowodne syreny są, jakby to rzec, nieco smuklejsze… — Rozumiem. Jeśli ci się bardziej podobają… — przerwała mu Merci. — Ależ ty mi się podobasz! — Zastanówmy się — Kim nie

dawała za wygraną. — Może znajdziemy jakieś zaklęcie przystosowania. Teraz jednak możesz nam pomóc, Merci. Chcielibyśmy bezpiecznie przejść na drugą stronę Rozpadliny. — Jeśli wam nie przeszkadza zimna woda i jeden czy dwa finansowe rekiny, możecie tam popłynąć. Kim kiedyś próbowała pływać w chłodnej wodzie. Wcale jej się to nie podobało. — Pływanie odpada — zadecydowała. — Cyrus i tak nie może wejść do morza. Nie ma tu jakiegoś podziemnego korytarza czy czegoś podobnego? Merci zamyśliła się.

— Owszem. Pod Rozpadliną biegnie tunel, lecz nie jest zbyt bezpieczny. — Chyba bezpieczniejszy od spotkania z rekinem! — zawołała j Kim. — Należy do goblinów — wyjaśniła syrena. — Ojej! — jęknęła Nada. — Jestem w stanie rozszarpać jednego czy dwóch, ale one zwykle chadzają całym stadem. Lepiej ich unikać. Kim rozejrzała się dookoła, mimo iż nie spodziewała się ujrzeć niczego przydatnego. — Ciekawa jestem, czy znalazłoby się tu trochę suchego drewna na tratwę. — Tak, moglibyście ją zbudować. To zajmie wam jedynie parę dni. Kim westchnęła.

— Może powinniśmy wybrać tunel. Wiemy, jak skonstruowana jest ta Gra, więc przygotujemy się na potyczkę z goblinami. — Gra? — zapytała ją Merci. — Ona jest z Mundanii. Znalazła się tutaj dzięki Grze zorganizowanej przez demony. Ja jestem jej Towarzyszem. Mam ją prowadzić przez Xanth i chronić — wytłumaczyła jej Nada. — Ach tak! W takim razie pokażę wam najbliższy tunel. Ale nie jestem pewna, czy sobie poradzicie z goblinami. Kiedyś, gdy przeistoczyłam ogon w nogi, by nazbierać trochę kwiatów, gobliny próbowały zrobić mi coś strasznego. Od tego czasu jestem ostrożna. Niechętnie wychodzę na brzeg.

Nie cierpię ich! Syrena poprowadziła ich do oddalonej od Rozpadliny kępy krzewów. Rosły na niewielkim wzniesieniu, nieco wyżej od poziomu morza. Wejście do tunelu było zamaskowane gęstym listowiem. Bania obwąchała je. — Czy będzie suchy, jeżeli biegnie pod wodą? — zapytała Kim. — Tak. Chociaż zdaje mi się, że gdzieniegdzie, w ściankach tunelu są ukryte klapy. Otwierając je, można go zalać w razie potrzeby. Nie mam pojęcia, po co gobliny je tam wstawiły. — To robota Naga — wtrąciła się Nada, przyglądając się ceglanym łukom. — Poznaję ten typ konstrukcji. Ten tunel musiał zbudować lud Naga. Później

pewnie utracił go na rzecz goblinów. Od wieków powoli zabierają nam nasze tereny. — W rybiej szkole mówiono nam, że niegdyś gobliny swobodnie włóczyły się po ziemi. Teraz na szczęście prawie ich tu nie ma. Większość siedzi pod ziemią. — To prawda — przytaknęła jej Nada. — Harpie i ludzie prowadzili z nimi wojny i niemal zupełnie wyparli je z ich terytorium. Nadal jednak żyją koło Źródła Nienawiści przy Ciasteczkowej Rzece. Te tereny zamieszkuje nieprzerwanie najgorsze z najgorszych plemię Złotej Ordy. Są też pod Górą Goblinów i Zjetmus. Nie wiemy zbyt wiele o tych, które kryją się głębiej, lecz podejrzewam, że jest ich niezmiernie

dużo. — Odwróciła się do Kim. — Przytrzymaj moje ciuchy. Zobaczę, jak tam jest! Powiedziawszy to, Nada zamieniła się w węża i wyślizgnęła z opadającej sukni. Kim podniosła ją i złożyła. Wąż wpełznął do tunelu i zniknął. — One pójdą dalej. Nie mają innego wyjścia. Czy na pewno musisz im towarzyszyć? — zagadnęła Cyrusa Merci. — A po co miałbym tu zostać? To chyba nie miałoby sensu — smutno odrzekł tryton. — Nie mogę zamieszkać w twoim morskim królestwie, ani ty w moim. Obawiam się, że los naszej miłości był przesądzony, nim w ogóle się ona zaczęła. Powędruję dalej.

Niewykluczone, że w końcu znajdę jakąś słodkowodną syrenę. — Hmmm. Powiedzmy, że masz rację — zgodziła się Merci. — Lecz czy nie powinniśmy pocałować się na pożegnanie? — Pewnie powinniśmy — westchnął cicho, spoglądając w niebo. — Nigdy tego nie zapomnę — szepnęła rozmarzona. — Tak. Na samo wspomnienie owej chwili zawsze zadrży mi serce. Kim wpadła na zupełnie inny pomysł. — A co powiedzielibyście na strój do nurkowania? — spytała. — Co takiego? — zapytał Cyrus. — Strój do nurkowania — powtórzyła. — Mamy takie w Mundanii.

Nie jest taki wytrzymały jak skóra i łuski, lecz prawdopodobnie by wystarczył. Używamy ich, by pływając w zimnej wodzie, nie zmarznąć i nie przemoczyć się. Gdyby któreś z was go włożyło, zapewne byłoby w stanie wejść do oceanu czy jeziora. — Ostatecznie — zgodziła się Merci. — Nie byłoby nam zbyt wygodnie, lecz tym sposobem moglibyśmy się nawzajem odwiedzać. — Wzywanie bociana w tych strojach przypuszczalnie nie sprawiłoby nam wiele radości — stwierdził Cyrus. — Ale nie należy marnować takiej okazji — kłóciła się Kim. — Tak! — przytaknęła Merci. — Dałoby się znieść. W nadzwyczajnych

wypadkach! — Sądz$ że to i tak byłoby lepsze od kochania się po ludzku — westchnął. — Chociaż ludzie musieli zaakceptować swoją bocianią metodę. Kim poczuła się jak stworzenie jakiegoś innego gatunku. Już to sobie wyobrażam, pomyślała, że trzeba powiadamiać bociana, nosząc, jak to oni nazywają, niezgrabne nogi! Na szczęście w tym właśnie momencie wróciła Nada. Na końcu wężowatego ciała wyrosła ludzka twarz. — Wszędzie czuć gobliny, ale korytarz jest pusty. Jeśli dopisze nam szczęście, szybciutko przez niego przemkniemy. — Tam jest tak ciemno. Czy

będziemy cokolwiek widzieć? — z powątpiewaniem spytała Kim. — Gdzieniegdzie na ścianach rosną fluoryzujące porosty. Stojąc tu, w świetle dnia, wydaje ci się, iż panuje tam mrok, w rzeczywistości jest tam dużo jaśniej niż w nocy. No powiedzmy, że wystarczająco jasno, by co nieco zobaczyć. — No to chodźmy — zadecydowała dziewczyna. — A może byś poszła z nami, Merci? Jeśli zechcesz, wrócisz do siebie z drugiej strony. — Chyba mogę się na to zgodzić — odrzekła syrena. Nie miała najmniejszej ochoty rozstawać się z Cyrusem. Wydawało się, że i on o tym nie marzy.

Kim zsunęła się do dziury. Za nią wczołgała się Bania, syrena i tryton. Wewnątrz wcale nie było wilgotno, czego wcześniej się obawiała. Korytarz przypominał wyłożony płytkami tunel metra. Po chwili, gdy jej oczy przywykły do półmroku, ujrzała świetliste porosty. Tunel, wijąc się, biegł w dół. Szli jakby po spirali. Uszczęśliwiona Bania biegła na przedzie, podniósłszy do góry swój zakręcony ogon. Uwielbiała prowadzić. Nic innego nie sprawiało jej tyle radości. Po chwili porosty zaczęły jakby świecić jaśniej. Kim wiedziała, że to tylko złudzenie, że to jej wzrok coraz lepiej przystosowuje się do panujących wokół ciemności.

Straciła rachubę zakrętów, które pokonali. — Och! Ale głęboki korytarz! — westchnęła. W końcu jednak tunel wyprostował się. Kim była pewna, że prowadził prosto w pożądanym kierunku. Co chwila widać było wejścia do bocznych, wiodących nie wiadomo dokąd korytarzy. Może niegdyś właśnie tu rozciągało się podziemne miasto ludu Naga. Ciekawa jestem, jak wyglądali jego mieszkańcy, myślała. Po jakimś czasie główny tunel zwęził się. Nie odchodziły już od niego żadne odnogi. Bania zaszczekała. Nada pełznąca w swej naturalnej postaci nagle podniosła głowę.

— Czuję świeży zapach goblinów — szepnęła zaniepokojona. — Przedtem go tutaj nie było. — Może odbywają regularny obchód — powiedziała Kim. — Czy tu gdzieś można się ukryć? — Nie. Jesteśmy akurat pod ujściem Rozpadliny do morza. To środkowy i najwęższy odcinek. — Lepiej wróćmy i pójdźmy którymś z bocznych korytarzy — zaproponowała dziewczyna. — Niewykluczone, że znajdziemy tam jakąś komnatę czy niszę, w której dałoby się schować. — Ów zapach dochodzi z tyłu — wyjaśniła Nada. — To biegnijmy naprzód!

— Tam też go czuję. — Ach tak! To pewnie nowe wyzwanie. Muszę stawić mu czoła. Utknęliśmy pod ziemią między hordami goblinów. I co teraz? Zamyśliła się. Z zadumy wyrwał ją zbliżający się oddział wroga. — Patrzcie! Świeże mięsko! — zawołał idący na przedzie goblin. — Mylisz się, Ochlaptusie — odkrzyknął inny, na tyłach. — Najpierw nieźle zabawimy się z dziewczynami. Dopiero potem wrzucimy je do kotła! — Obydwaj nie macie racji! — wtrącił się trzeci. — Naprzód podgotujemy je do czerwoności, później z nimi pobaraszkujemy i wreszcie je zjemy. Nie znasz się na dyplomatycznym

protokole? Bania warknęła. Sytuacja przedstawiała się fatalnie. Nie tylko chcieli je pożreć czekały ich także tortury. Kim nie zdawała sobie sprawy, że w Xanth może coś takiego ją spotkać. Nie miała bowiem nigdy do czynienia z goblinami. Musi być jakieś wyjście, pomyślała. Ale czy na pewno? Rozglądnęła się dookoła. Zauważyła dwa uchwyty wystające ze ściany. Nigdzie nie było żadnych narzędzi ani broni. Desperacko zerknęła na sklepienie. Zobaczyła płytkie wklęśnięcie wokół ząbkowanego pokrętła. Właz, przemknęło jej przez głowę.

Możemy wpuścić tu morską wodę! Ale czym będziemy oddychać? Dla syreny i trytona to pestka! Jednak jedno z nich wyląduje w wodzie o niewłaściwym smaku! I tak źle, i tak niedobrze! Bania mruknęła. Obwąchiwała podobny właz w podłodze, położony dokładnie poniżej tego w sklepieniu. — Co to? — spytała Kim z nadzieją w głosie. — Tajemne wyjście? — Ten dolny jest oznaczony znakiem słodkiej wody. Ten górny mą wyryty symbol słonej — odpowiedziała Nada, przyglądając się włazom. — Najwidoczniej moi przodkowie używali obydwu. Może gdy czyścili korytarz… — No to nie mamy gdzie uciec. Chyba że do wody.

Serce ze strachu podeszło Kim do gardła, a żołądek do serca. W tym czasie gobliny ciągle maszerowały ku nim. Zaciskały ich w potrzasku, niczym w imadle czy wyrażając się precyzyjniej, w czerpaku śmieciarki. Miały włócznie i maczugi. Nie wymachiwały nimi jednak, by nie uszkodzić ofiar, zanim się nimi nie nacieszą. Ale Kim nie miała zamiaru się poddać. To zamknięty korytarz, myślała, a to znaczy, że nie ma tu cyrkulacji powietrza. Przypuszczalnie to nas uratuje. — Odkręcać włazy! — rozkazała. — Obydwa! Wpuścić tu wodę! — Ale… — prawie równocześnie zaprotestowali Merci i Cyrus.

— Ty otwierasz górny, Merci. Tam jest morska woda. Nic ci nie zrobi. Cyrusie, ty dolny. Ten ze słodką wodą. Trzymajcie się pokręteł, żeby was nie zmyło. Damy im nauczkę! — Przecież się podusimy — szepnęła Nada. — Powietrze będzie pod sklepieniem w zagłębieniu. Podnieś tylko głowę. Złap się mocno tego uchwytu. Musimy pozostać w tym miejscu. Nie może nas znieść. Syrena i tryton przywarli do włazów. Poruszyli pokrętłami. Odkręcili je. Kim chwyciła jedną ręką za uchwyt, drugą przytrzymała obrożę Bani. Nada oplotła się ogonem wokół drugiego uchwytu.

Cyrus podniósł swój właz. Był zakotwiczony od dołu. Trysnęła woda, wciskała się do wewnątrz pod dużym ciśnieniem, rozpryskiwała się, tworząc wokół niego duży lej. Merci otworzyła drugi właz. Syrena przylgnęła do niego tak jak tryton. Buchnęły fontanny wody. Plan Kim wszedł w życie. Na dobre lub na złe. Wezbrane wody rozlewały się na boki i pędziły tunelem. Nie były zimne, a przyjemnie chłodne ale chlusnęły w gobliny, w te z tyłu i w te na przedzie i uniosły je w dal. Gobliny były tak zaskoczone, że nie zdążyły nawet dosadnie zakląć. Nagle musiały walczyć o to, by utrzymać się na nogach i przy życiu, nie miały bowiem czego się

chwycić. Woda szybko wypełniła podziemny korytarz i popędziła przed siebie. W górze jednak pozostawała uwięziona warstwa powietrza, które nie miało ujścia. Kim wyciągała Banię na powierzchnię, by ta mogła oddychać, a w pobliżu czuła twarzyczkę Nady. Starały się utrzymywać w miejscu, gdzie tryskające strumienie spotykały się ze sobą, gdyż nie było tam jednolitego, wciągającego w głąb prądu. Niebawem goblinów już nie było. Bezradne, zostały zmyte w obydwu kierunkach. Kim zupełnie nie obchodziło, co się z nimi stało. Nie zasługiwały na współczucie. Kim wydała polecenie:

— Zaaamknąć włazy! Merci i Cyrus dokręcili pokrywy. Udało im się odciąć tryskające strumienie. Szum ustał, prądy uspokoiły się. Spisali się wspaniale. Nada pokręciła swoją ludzką głową. — Misterna robota, Kim — powiedziała. — Wygrałaś! Nie sądziłam, że zdążysz coś wymyślić na czas. — Nazwałabym to raczej dobrą współpracą — odpowiedziała dziewczyna. — Gdyby Bania nie pokazała mi drugiego włazu, chyba nic bym nie wykombinowała. Ucałowała mokre ucho psa. Suka wolno pomachała ogonem. — Niech no pomyślę — odezwała

się Nada. — Byłoby mi wygodniej przedzierać się przez wodę w ludzkiej postaci. Mamy tu same kobiety, z wyjątkiem Cyrusa, który jest trytonem. Ten zaś, póki nosi rybi ogon, nie zwróci uwagi na moją nagość… — Oczywiście — ochoczo przytaknął jej Cyrus. — Nie chciałbym cię obrazić, lecz muszę przyznać, że niezbyt interesują mnie istoty bez ogona. — W takim razie przeobrażę się. — W jednej chwili stała się piękną, nagą dziewczyną. — Nie mam na sobie majtek, więc i tak nie mogłabym mieć do ciebie pretensji — dodała. — Mam nadzieję, że uda mi się znaleźć wyjście. Spróbuję odnaleźć stare znaki Naga. Cyrus popatrzył na Merci.

— Oto stworzenie, które mi się podoba — powiedział. — Od głowy do ogona! Merci odwzajemniła jego spojrzenie. — Czuję dokładnie to samo — odrzekła. Nad głową Kim rozbłysło małe światełko. — Obydwoje jesteście w takiej samej wodzie i nic wam się nie dzieje. Zarówno syrena, jak i tryton wytrzeszczyli oczy ze zdumienia. — Jak to możliwe? — spytał Cyrus. — Nie znoszę soli. — A ja słodkiej wody — zawtórowała mu Merci. — Co prawda woda jest lekko słonawa. Niezbyt mi

odpowiada, lecz nie dostaję alergii. — Zgadza się — przytaknął jej Cyrus. — Wytrzymuję w słonej wodzie, choć nie twierdzę, bym ją uwielbiał. — Morska woda wymieszała się ze słodką, podziemną — rzekła Kim. — W rezultacie otrzymaliśmy słonawą ciecz. Oblubieńcy mogą sobie pofiglować! — Oblubieńcy mogą sobie pofiglować? — powtórzyła Merci, podchodząc do Cyrusa. — Może w tej wodzie by się nam to udało… Objęła go czule. — Może. Pocałował ją i westchnął. Wkoło nich zawirowały czerwone

serduszka. Ogony złączyły się. Nada odwróciła się. — Nie róbcie tego tutaj! Poczekajcie do wesela! Odsunęli się od siebie. Serduszka zniknęły. Merci spłonęła rumieńcem. — Dobrze! — zgodziła się. — Tak… tak — wyjąkał zażenowany Cyrus. — Trzeba przestrzegać zasad dobrego wychowania. — I tak już za wiele widzieliśmy — docięła mu Nada. Kim lekko zaklęła i przygryzła wargi. Wiedziała już co nieco. W wieku szesnastu lat uważano ją za kogoś, kto lada moment przekroczy granicę, lecz dbano o to, by jeszcze nie zaszczyciła

szeregów KSD. Była jednak ciekawa, jak robi to wodny lud. Cóż, dobrze, że przełamali już pierwsze lody, pomyślała i powłokła się za Nada. Gobliny nie dawały znaku życia. Musiały wpłynąć w boczne korytarze lub zejść niżej. Pewnie zastanawiały się, co się stało. Woda z wolna opadała, najpierw sięgała im do piersi, później do kolan. Wpół płynęli, wpół szli przed siebie. Tunel rozszerzył się. Znowu pojawiły się odnogi. Z dala dochodził szum. Drenaż działał. — Trzeba jak najszybciej się stąd wydostać. Tylko ta słono–słodka powódź je powstrzymuje — powiedziała Nada.

Poprowadziła ich ku następnej spirali, która biegła w górę. Wody zostały w tyle. Bania odetchnęła. Najwyraźniej wolała iść niż płynąć. Syrena i tryton musieli zamienić ogon na nogi. Kim wyjęła z plecaka ich ubrania. Ubrali się, odwracając każdy w inną stronę. W końcu wszyscy wyszli na powierzchnię. Znajdowali się po południowej stronie Rozpadliny. Na plaży dostrzegli niewielką łódkę. — Gdybyśmy wiedzieli, że ją tu znajdziemy, poprosilibyśmy Merci by nam ją przyholowała — wykrzywiła się Kim. — Co znaczy gdybyśmy? — wtrąciła się Merci. — Przecież ja wiem o niej od

dawna. Tkwi tutaj od wieków. Kim o mało nie zapytała, czemu im o niej nie wspomniała. Jednak znała odpowiedź, tak więc nie odezwała się ani słowem. To była Gra. Gracz miał sam sobie radzić. Chciała wiedzieć, gdzie jest podziemne przejście, to jej je wskazano. Nie pytała o łódź, tylko o tratwę. Przeoczyła dogodną możliwość. — Cóż, razem z Nada i Banią musimy udać się w dalszą drogę — westchnęła i zwróciła się do Cyrusa i Merci: — Wy chyba zechcecie tu zostać. Musicie poszukać takiego miejsca, w którym rzeka wpada do morza, tam, gdzie mieszają się wody. A może znajdziecie na dnie morza jakieś słodkie źródło dające podobny efekt? Jestem

pewna, że sobie poradzicie. — Oczywiście — przytaknął jej tryton. — Dziękuję ci, Mundanko Kim, że mnie tu przyprowadziłaś. Dzięki tobie rozwiązałem swój problem. — I mój — dodała Merci. Popatrzyła na Cyrusa. — Znam jedno podmorskie słodkowodne źródło. Bije blisko brzegu. Z chęcią jeszcze raz dokładniej pokażę ci mój ogon. — Czekam na to z utęsknieniem — odpowiedział. Znów się pocałowali, pomachali im na pożegnanie i szybko, obejmując się, odbiegli plażą. — Koniec przygody — oświadczyła Kim. Targały nią mieszane uczucia.

Cieszyła się, że syrena i tryton spotkali się, lecz jednocześnie zazdrościła im ich szczęścia. Wiedziała, że czekają straszliwa podróż przez dżunglę, w której wszystko może się przydarzyć. Ale taki był charakter Gry.

13. Wirus Gdy wyszli z korytarza polników, oślepiło ich ostre światło. Dug zamrugał oczyma. Wkoło rozciągała się gęsta dżungla. — Taak! Teraz to jest Gra! — powiedział, odwróciwszy się do Jenny. — Spodziewam się, że jesteśmy w

pobliżu siedziby tej wściekłej machiny, Kom–Plutera. Muszę się z nim zmierzyć, nim pójdę dalej. Znasz jakąś bezpieczną drogę, która by mnie tam względnie szybko zaprowadziła? Chciałbym już mieć to z głowy. Sammy zeskoczył na ziemię i śmignął w jakąś ledwie widoczną dróżkę. Dugowi wydawało się, że pojawiła się ona dopiero wtedy, gdy kot ją znalazł. — Poczekaj na mnie! — krzyknęła Jenny i podążyła za nim. — No to mamy ścieżkę — odezwał się Sherlock. — Czy na pewno jesteś gotów się z nim spotkać? Takie automaty potrafią wyprowadzić w pole ludzi, którzy nie umieją się nimi posługiwać.

— Trafiłeś w samo sedno. Chyba powinienem to dokładnie przemyśleć. — Zatrzymaj się, Sammy! — krzyknęła Jenny. — Zmienił zdanie! Kot przystanął. Ścieżka przestała go interesować. Tam, gdzie stał, była przestronna i dość szeroka, dalej zaś nikła wśród najprzeróżniejszych gałęzi, jeżyn i dzikich róż. — Może zmienilibyśmy trasę na nieco okrężną? — zapytał, uśmiechając się chłopiec. — Przechodzącą przez miejsce, w którym jest coś, co mogłoby mi się przydać? Sammy ruszył przed siebie. Tym razem wręcz człapał, byli więc w stanie dotrzymać mu kroku. Zaczęli kluczyć.

Obecna ścieżka była równie dziwna jak poprzednia. Powstawała dopiero wtedy, gdy kot na nią wstępował. W końcu wyszli na wielkie pole porosłe tajemniczymi roślinami. — Czy tego właśnie było ci trzeba? — zagadnął Duga Sherlock, unosząc brwi. — Pewnie tak. Zaraz tego czegoś poszukam. — Powiedz Sammy’emu, co to takiego, to ci to coś wskaże — zaproponowała Jenny. — Nie wiem dokładnie, lecz mam nadzieję, że to coś rozpoznam, gdy je zobaczę. Może byście sobie w tym czasie odpoczęli? Niewykluczone, że to

chwilę potrwa. Sherlock i Jenny zdziwieni spojrzeli na siebie. Kot jednak nie podzielał ich odczuć. Postanowił przyłączyć się do Duga. Chłopiec wszedł na pole. Zobaczył, iż rośliny rosną na oznaczonych tabliczkami poletkach. Tu powinienem natknąć się na coś ciekawego, pomyślał. Popatrzył na pierwszy z brzegu krzaczek. Zwisały z niego lekkie rożki, podobne do tych, w jakie wkłada się lody. Napis głosił: TUTKOWIEC. — Nie, to nie to — szepnął pod nosem. Gdy przykucnął, by przyjrzeć się następnej uprawie, poczuł w pewnym

krepującym miejscu swędzenie. Wstał i odwrócił się, by móc się podrapać, nie zwracając na siebie uwagi. W tym momencie świąd ustał. Przykucnął — powrócił. Narastał, im był bliżej rośliny. Powoli tracił cierpliwość. Wreszcie dojrzał napis: FIUCIŚWIERZB. Gdy podszedł do następnych roślin, przypominających kępy traw, coś strzeliło go w nogawkę. Spojrzał w dół i dostrzegł w niej liczne, długie kolce w kształcie strzały. Wyciągnął je ostrożnie ze spodni i poszedł dalej, tylko po to, by wbiły mu się w nią kolejne ciernie. Nic dziwnego. To były WYSTRZAŁOWE TRAWY! Nagle jego ubranie okręciło mu się

wokół stawów. Podejrzewając, że to wina następnej rośliny, przymrużył oczy, by z daleka odczytać, jak się nazywa. Był to OBWIĄZACZ. Zaraz dalej rósł SUPLAK. postanowił przejść w inny rząd, by go ominąć. Wszedł pomiędzy przyjemniejsze okazy. Minął MAŚLAKI, MLECZE i SŁODZIAKI. Z braku innego pożywienia można je było spałaszować. Za nimi rozpościerały się jeszcze dziwaczniejsze poletka. Rosły na nich TRAWY MIŁOŚCI, DZIEWICZE BUDUARY, PANIEŃSKIE WIANUSZKI i MAŁŻEŃSKIE WINOROŚLE. Tuż przy nich strzelały w niebo BLIŹNIACZE KWIATY, przeznaczone dla kobiet, które chciały

się szybciej rozmnożyć. Posyłało się je bocianom, by ptaszyska wiedziały, ile maluchów dostarczyć na czas. Minął je i wkroczył na plantacje zwierzęce. Ujrzał mniejsze i większe LISIE OGONY, KICI–ŁAPKI, SMOCZE GŁOWY, OGARZE JĘZYKI i WIEWIÓRCZE KITKI, a także sadzonki PSZCZELAKÓW, PTASIEGO MLECZKA i ZIELA, RZĘSY WODNEJ, GĘSIEGO TRAWSKA, MAŁPIEJ TRZCINY i KOZIBRODY. Żadnych jednak nie potrzebował. Przyjrzał się im i ruszył w dalszą drogę. Po jakimś czasie wszedł na szyjaki — PODUSZECZKI NA SZPILKI, NICI, IGIEŁKI, NAPARSTNICE, RZEMIENICE i

OBRĘBIACZKI. Te ostatnie służyły do wykańczania długich babskich spódnic. Dzięki nim nie plątały się między nogami. Oznaczono je dodatkową tabliczką. Ostrzegała: BLOKUJĄ WNĘTRZNOŚCI. WYŁĄCZNIE DO UŻYTKU ZEWNĘTRZNEGO. Równolegle za nimi rozpościerały się zagony mizernych SZKIELECIAKÓW, jasnych SPADAJĄCYCH GWIAZDEK, WONNYCH LAKÓW, PĘDZLI i PAŁECZNIKÓW rozkwitających świeżymi kolorami. Jeszcze dalej widać było łany przekwitłych kwiatów PATYCZAKA, KLESZCZAKA i PLUSKWIAKA. Tego ostatniego Sammy dokładnie obwąchał.

— Tak — mruknął do siebie Dug, zebrawszy z niego garstkę nasion. — Być może to jest właśnie to, czego chcę. Włożył nasiona do kieszeni i pomaszerował dalej. Nie miał bowiem ochoty myśleć o tym, czego pragnął naprawdę. Dotarł do paskudnych SZULERSKICH SZUWARÓW, ZIELSK NĘDZY, KICHACZA, ZATACZACZA I WYKRZTUŚNYCH JAGÓD. Udało mu się przejść obok nich, uniknąwszy owych nieprzyjemnych przypadłości. Ale czekało go coś znacznie gorszego: porośnięta ŚMIERDZIAKIEM miedza. Pamiętał, ile zachodu kosztowało go pozbycie się smrodliwego dźwięku wydzielanego przez śmierdzący róg, więc sprytnie skierował się ku ZIELU

MĄDROŚCI i BYLINIE ROZWAGI. Przy ostatniej roślinie w tym szeregu widniała zagadkowa tabliczka: KRYPTOGRAMA. Nie miał pojęcia, co to takiego. Zostawił ją w spokoju. Rósł tam także ŁUPACZ KAMIENI. Nie był pewien, czy służy wyłącznie do kruszenia głazów na kawałki, czy jeszcze do czegoś innego. Wrócił wzdłuż kolejnego rzędu. Posadzono w nim najprzeróżniejsze cuda natury. Zwracał jednak na nie mniejszą uwagę, gdyż wreszcie zauważył coś, po co przyszedł. Trafił bowiem na kępę ŚWIRUSÓW: sfatygowanych, starych i świeżych, młodych. — Mam! — szepnął.

Zerwał świeżo rozkwitły kwiat, wsadził go do dziurki w klapie bluzy, po czym wrócił do Sherlocka i Jenny. — Znalazłeś to, czego szukałeś? — zagadnął go Murzyn. — Chyba tak — odpowiedział, kaszląc Dug. Nie spodziewał się, że tak szybko zareaguje na kwietny pyłek., Jednakże w tej magicznej krainie wszystko mogło natychmiast się wydarzyć. Musiał to przecierpieć. Sherlock i Jenny przygotowali świetny posiłek, lecz Dug nie był głodny. Oddychał z trudem, był słaby, wstrząsały nim dreszcze. Udawał jednak, że nic mu nie jest. Z pewnej, jemu tylko wiadomej przyczyny.

Skończyli jeść i opuścili magiczny ogród. Znowu posuwali się za przecierającym ścieżki Sammym. Dug słaniał się na nogach. — Słuchaj, coś z tobą nie tak — odezwał się nagle Sherlock. — Od czasu, jak spenetrowałeś te poletka, zachowujesz się tak, jakbyś był chory. Co tam się stało? — Nic, o czym warto byłoby gadać — odrzekł Dug, pokonując nieznośną chrypkę. — Zostaw mnie w spokoju. Sherlock wymienił dłuższe i krótsze spojrzenia z Jenny. Owo dłuższe uderzyło o ziemię i rozprysło się na kawałki. Krótsze ocalały bez szwanku. Jednakże kiedy chłopiec zachwiał się, zatoczył i upadł, Jenny wkroczyła do

akcji. — Jako twój Towarzysz odpowiadam za ciebie — oświadczyła stanowczym głosem. — Gdy nie wywiążę się z mego zadania, będę miała kłopoty. Jesteś za bardzo chory, by iść dalej. Musimy znaleźć Źródełko Zdrowia. To ci pomoże. Dug był zbyt słaby, by stanowczo zaprotestować. Wiedział, że Jenny mówi prawdę. Ale wiedział także, że musi wytrwać w tym stanie, gdyż inaczej przegra z Kom–Pluterem. Bał się, że gdy będzie wyjaśniał jej, o co mu chodzi, jakiś szpieg go podsłucha, złoży odpowiedni donos, a wtedy diabelska

machina o wszystkim się dowie i odpowiednio przygotuje do odparcia ataku. Sherlock powiązał winoroślą kawałki drzewa i zbudował nosze. Wymościł je poduszkami i ułożył na nich Duga. Ciągnął go teraz za sobą. Jenny kazała Sammy’emu odszukać najbliższe źródełko, jednak nie była w stanie przekazać mu jakie, bowiem kot ich nie rozróżniał. Dla niego wszelakie źródełka wyglądały tak samo. Ustaliła jedynie, że nie ma być zwykłe, a magiczne. Okazało się, że sączy się w pobliżu. Podeszli doń, zachowując niebywałą ostrożność. Dug słyszał, jak się naradzają, lecz czuł się zbyt kiepsko, by

się włączyć do dyskusji. — Musimy być pewni, że ta woda go uzdrowi — mówiła Jenny. — W Xanth są także Źródła Nienawiści i Miłości. Gdyby napił się złego eliksiru, byłoby z nim jeszcze gorzej. — Czy możemy to jakoś stwierdzić, nie spróbowawszy tej wody? — zapytał Sherlock. — Nie chciałbym zakosztować ani jednego, ani drugiego. — Nie! — odpowiedziała Jenny. — Nie powinieneś się obawiać. Źródło Miłości nie jest wcale takie romantyczne! Sprawia, że natychmiast powiadamia się bociany. A tego nie możesz zrobić. Byłoby to pogwałceniem praw KSD, gdyż jestem jeszcze dzieckiem.

— Nie mam zamiaru łamać tych praw — oświadczył Murzyn. — Ale stojąc tu, nie wymyślimy za wiele. Nie da się jakoś inaczej zbadać tej wody? Nie można by jej powąchać? Może jej zapach z czymś by się nam skojarzył. — Niewykluczone — przytaknęła z powątpiewaniem. — Pokaż. Pójdę na pierwszy ogień. Gdybym stała się romantyczna czy coś w tym rodzaju, uciekaj! — Te źródła mogą mieć potężną moc — stwierdził Sherlock. — W istocie. Jenny przykucnęła i odetchnęła głęboko. — Ojej! Czuję się dużo młodsza! — szepnęła.

— Jesteś młoda. Co to za źródełko? — To nie Źródło Miłości — zapewniła go Jenny. — Ani cię nie kocham, ani cię nie nienawidzę. Ale czuję się jakaś odmieniona. — Może dzięki niemu pozbyłaś się kłopotów. Czy się czymś martwiłaś? — rozsądnie dopytywał się Sherlock. — Chyba to jest to, czego właśnie potrzebujemy. — Przypuszczalnie. Ale nie na pewno. Jest jakiś dziwne. Zobaczymy, co ty na nie powiesz. Sherlock posłuchał jej rady. Powąchał wodę. — Ojej! Też czuję się młodszy! O dwa lata! — I wyglądasz nieco młodziej —

dodała Jenny. — Ale czy ono cię uzdrowiło? — Nie. Miałem obtarty palec. Dalej mnie boli. — Może powinieneś go potrzymać nad źródłem. Wtedy przekonalibyśmy się, czy ono uzdrawia czy nie. — Doskonały pomysł! Zdjął but. Palec przestał boleć, ale nie zagoił się. Po chwili nadleciał jakiś motyl. Przysiadł na brzegu, by pragnienie. Napił się i zamienił w brudną gąsienicę. — Ono przeistacza! — zauważyła Jenny. — Nie. Wrócił do poprzedniej postaci. Motyle powstają z poczwarek. To ich pierwotne stadium… — zamilkł.

Coś mu przyszło do głowy. — To Źródło Młodości! — wykrzyknęła ucieszona Jenny. — To musi być Fontanna Młodości! Nikt nie wie, gdzie się znajduje. Natknęliśmy się na nią zupełnie przypadkowo. — Nieprawda — przypomniał jej Sherlock. — Sammy szukał magicznego źródła. — Tak. I je znalazł! Ale nie to, którego potrzebujemy. Dug jest tylko o rok starszy ode mnie. Nie trzeba go odmładzać. — Masz piętnaście lat? — zdziwił się Sherlock. — Sądziłem, że jesteś jeszcze dzieckiem. — W tej Grze gram dziecko. W rzeczywistości posiadam status

dorosłych, znam tajniki KSD. Prawdopodobnie dlatego wydawało ci się, że jestem młodsza, bo jestem dziewczynką–elfem, mniejszą od ludzkiej dziewczynki w moim wieku. — Chyba tak — zgodził się człowiek. — Nikt z nas nie wymaga zastosowania owego eliksiru, więc lepiej już sobie stąd chodźmy. Co za przewrotność losu! Wielu ludzi oddałoby majątek za łyk owej wody… — Ludzie są śmieszni — przerwała mu Jenny. Dug stwierdził, że należałoby dokładnie oznaczyć to miejsce, gdyż taka wiedza mogłaby kiedyś okazać się niezmiernie pomocna. Chciał im to podpowiedzieć, ale nie dał rady. Miał

zbyt krótki oddech. Wznowili poszukiwania. Poszli za kotem do następnego źródła. Zanim Sherlock płasko położył nosze na ziemi, Dug zdążył się trochę rozejrzeć. Przypominało okrągłą sadzawkę. Powierzchnię wody pokrywały drobne zmarszczki. Phi, pomyślał Dug. Nawet nie stać go na porządne fale! Jenny zaciągnęła się unoszącą się nad nim mgiełką, odwróciła się i położyła na wodzie. — Usypia! To eter! — zawołał przerażony Sherlock. — Nie. To wielkie wodne łóżko. Mogłabym tak tu spać przez wieki — cicho tłumaczyła mu Jenny, miękko

bujając się na kołyszących ją do snu falach. — Ani się waż! — zagroził jej Sherlock. Schylił się, podniósł ją i odszedł na tyle daleko, by otrzeźwiała i stanęła na nogach. — Chyba masz rację — wyznała smutno. — Nie czas na odpoczynek. Choć to było najwygodniejsze łóżko, na jakim kiedykolwiek spałam. Tak więc ponownie ruszyli w drogę. Dug raz po raz mdlał. Stracił poczucie czasu. Nie wiedział, jak długo szli, było już jednak późne popołudnie. Jenny powąchała kolejne źródełko.

Przed oczyma stanęły jej jasne gwiazdki. — Och! Spadające gwiazdy! Kocham je! — westchnęła. Uśmiechnęła się i odwróciła do Sherlocka. — Tak naprawdę to kocham… — Zabieraj się stąd! — wrzasnął czarny człowiek. — To Źródło Uniesień! — Dużo lepsze od Źródła Zwątpienia — ciągnęła rozmarzona Jenny. — Zabieraj się stąd! — powtórzył. — Co rozkażesz, przystojna istoto — odpowiedziała, sunąc przed siebie niczym lunatyk. — Nie chciałbyś wziąć mnie w ramiona, unieść wdał…. — Kiedy indziej — stanowczo oświadczył Sherlock. — Musisz wydalić z siebie te opary absurdu.

Jenny stopniowo przychodziła do siebie. Dug nigdy nie miał powodu, by wątpić w przyzwoitość Sherlocka, ale nawet gdyby miał, owa scena pozbawiła go najmniejszych wątpliwości. Wystarczyłoby jedno skinienie Sherlocka. Dug zrozumiał, jak niezmiernie łatwo mógł wykorzystać tę sytuację. Dzień miał się ku końcowi, ale nie dali za wygraną. Chłopiec miał nadzieję, że nie natrafią na Źródło Nienawiści. Jeszcze porzuciliby mnie, żebym sam wyzionął ducha, dumał. Słońce już zaszło, gdy znów dotarli do źródła. Jak zwykle Jenny wzięła głębszy oddech. — To chyba to! — pisnęła

podniecona. — Czy aby mnie nie podpuszczasz? Czy to nie Źródło Miłości? — wolał upewnić się Sherlock. — Zanurz swój chory paluch. — Hej! Wyzdrowiał! Przynieśli Dugowi trochę wody. Już skosztowawszy pierwszych kropli, poczuł się lepiej. Przełknął je. Nastąpiła znaczna poprawa. Odetchnął źródlaną mgiełką. Płuca zaczęły się oczyszczać. — Tak. Teraz trafiliśmy na uzdrawiający eliksir — przytaknął Sherlock. Dugowi jednak coś wciąż „siedziało” w oskrzelach. Wiedział czemu. Dalej miał przy sobie zarażający go kwiat świrusa. Gdyby się go pozbył,

dawno mógłby wyzdrowieć. Lecz się na to nie zdecydował. Musiał go nosić w klapie bluzy, nawet gdyby miał mu zaszkodzić. — Lepiej mi — oświadczył. — Ale weźmy trochę tego eliksiru ze sobą, tak na wszelki wypadek, gdyby mi było gorzej. Zagłębił w źródełku niewielką flaszeczkę, napełnił ją i zakorkował. Niesamowite, pomyślał. Wszystko mnie boli, ledwie dycham, a to przecież jedynie Gra. W prawdziwym życiu nic mi nie jest! A jednak wydaje się to takie realne! Zapadł zmrok. Przetrząsnęli okolicę w poszukiwaniu pożywienia, płótna, słupków i miejsca, w którym można by rozbić obóz, lecz nigdzie nie znaleźli

bezpiecznej polanki. Najwidoczniej zboczyli z trasy. Gdyby jednak cokolwiek im się stało, zawsze mogli szybko wyzdrowieć. Niedaleko przecież tryskało uzdrawiające źródełko. Gdy inni pracowali, Dug odpoczywał. Dopiero teraz uświadomił sobie, jak bardzo jest zmęczony. Zapadł w błogi sen. Rankiem skierowali się prosto do groty Kom–Plutera. By tam dojść, przedzierali się przez gęstą dżunglę. Dug zastanawiał się dlaczego, albowiem wydawało mu się, iż jaskinia leży u wyjścia z pobliskiej doliny. Potem dojrzał pożerającego coś smoka i stwierdził, że najłatwiejsza droga niekoniecznie musi być najlepsza. Kot

Sammy prowadził ich bezpiecznymi ścieżkami, takimi, na których żadne bestie nie mogły ich dopaść. Spotkanie ze Smokiem z Rozpadliny nauczyło go szanować smoki, mimo że tamten ział nie ogniem, a jedynie parą. Usłyszeli jakiś hałas. Przed nimi rozciągała się polana, na której stał jakiś wielki, wrzecionowaty przedmiot. — Co się dzieje? — spytał Dug. — To chyba Wielki Szczyt — odpowiedziała Jenny. — Ale to całkiem inna historia. Nie należy się z nim zadawać. Dug przekonał się, że takie ostrzeżenia należy brać serio. — Dobrze. Zostawimy go w spokoju — powiedział.

W ogóle nie musieli się zastanawiać, którą dróżkę wybrać, gdyż Sammy jakby instynktownie wyczuwał te, na których nic im nie grozi. Dotarli do następnej strefy, w której panował zgiełk. Wyglądała jak zamknięte pole, zapełnione rozmaitymi zwierzętami. — To giełda — wyjaśniła Jenny. — Pełno tam szarżujących niedźwiedzi i byków*. Ktoś, kto się na nich nie zna, nie powinien tam wchodzić. Depczą i wykańczają ludzi. Dug pokiwał głową. Logicznie rzecz biorąc, niedźwiedzie i byki nawet w Mumiami były groźne. Postanowił z nimi nie zadzierać. Minęli także centrum handlowe „KUPUJĄCY CENTAUR”. O nie Dug również nic zapytał.

W końcu znaleźli się na terytorium złej maszyny. Chłopiec pamiętał, że ostatnio, posłużywszy się skrótem, prawie natychmiast na nie wleźli. Teraz jednak Dug kontrolował niemal każdy swój krok. Nie chciał wejść do groty na ślepo. Podziwiał, jak misternie zastawiono ową szczególną pułapkę. Dla kogoś nieświadomego znaczenia owego słowa skrót był rzeczywiście skrótem. Ale do czego? Wiódł zaczarowaną ścieżką, wolną od niebezpieczeństw i potworów. Fałszywie usypiał czujność, by nagle wyprowadzić Gracza przed oblicze Niewidzialnego Olbrzyma, przed którym uciekał, jak mu się wydawało, w najbezpieczniejsze miejsce, które

okazywało się być najgorszym. Dug poczuł na płucach ciężar. Potajemnie łyknął kropelkę eliksiru. Odetchnął. Kwiat świrusa był niezmiennie piękny i świeży. Jaśniał żółto–sino–różowymi barwami chorego ciała. Nadal świetnie spełniał swą rolę. Na tym mu właśnie zależało. Mimo to był wdzięczny Jenny, że uparła się, by odnaleźć lecznicze źródło. Dzięki niej sprawy przyjęły lepszy obrót. — Gdyby tylko mój przewrotny plan zadziałał — powtarzał w duchu. — Czy powinienem po cichu ominąć olbrzyma i niepostrzeżenie wślizgnąć się do groty? Czy też zjawić się najnormalniej na świecie, tak by Pluter nie zorientował się, co to za Gracz?

Musiał szybko podjąć jakąś decyzję. Zdecydował się na drugie rozwiązanie. Było łatwiejsze. Miało zaskoczyć wroga. Sądził, że być może przeciwnik pomyśli, iż ma przed sobą nową ofiarę, zdziwi się i tym samym prawdopodobieństwo popełnienia błędu wzrośnie. Dug tylko na to czekał. Pluter był niebezpieczny, ale skoro brał udział w Grze, to znaczyło, iż da się go pokonać. Działanie przez zaskoczenie zdawało się najodpowiedniejszą strategią. Mam nowego Towarzysza i jeszcze jednego podróżnika. Jeśli Pluter ich najpierw zobaczy, będzie przekonany, że ma do czynienia z innym Graczem, dedukował. Spodziewa się pewnie, że

nadejdzie Kim. Spłata jej jakiegoś psikusa, zrobi jej wodę z mózgu i wystrychnie na dudka. Zmiażdży ją, zniweczy obraną przez nią strategię. — Przyjaciele — mruknął. — Zanim tam wejdziemy, pragnę wam coś wyznać. Już wcześniej zetknąłem się z Kom–Pluterem. Przepadłem z kretesem, wypadłem z Gry i musiałem zaczynać od początku. Kluczyć innymi ścieżkami, stawiać czoła innym wyzwaniom. Dlatego teraz jestem taki ostrożny. On wabi ludzi podstępnie do swojej jaskini, by potem zmienić rzeczywiśtość w to, co mu śię żywnie podoba. Słuchaj, Sherlock, nie maś z tym nic wspólnego. Może więc poczekałbyś tu, zanim nie rozwiążę tej zagadki. A ty, Jenny, ciebie

1 chyba nie minie. Jesteśmy niejako ze śiobą związani. — Tak. Moim zadaniem było cię przed nim ostrzec. Nie jestem jednak w stanie tego uczynić, ponieważ aby unieważnić poprzedni porażkę, trzeba go pobić. Spróbuję ci w tym pomóc. Ale kiedy już będę w grocie, nie będę mogła nic zrobić, bo on po prostu zmieni moje słowa. Tylko ty możesz go powstrzymać, choć nie mam pojęcia, jak to uczynić. Sammy też tam nic nie wskóra… — W porządku. Rozumiem. Takie śią zaśiady. Gracz zawśie rozśtrzyga śiam. Oczywiście, jeśli to jest zadanie. Moja choroba nim nie była, toteż udało śię wam mnie podleczyć. — Zamilkł. — Jeśli wam przedtem za to nie

podziękowałem, to robię to teraz. Doceniam waśie wysiłki. Postaram wam śię jakoś odwdzięczyć. — To nic takiego. Po prostu wypełniam swoje obowiązki — mruknęła Jenny. — Gdybym się rozchorował, postąpiłbyś tak samo — odrzekł Sherlock. — Tak. Ale Fałśiwy Towarzysz byłby mnie zostawił. I znowu bym wypadł z Gry. Podobnie zachowałoby śię wielu ludzi. Wymówiliby; śię, twierdząc, że nie będą wtykać nośia w cudze sprawy. Naprawdę — obydwoje bardzo mi pomogliście. Mam nadzieję, że będę mógł pochwalić gdzieś Jenny i znaleźć wspaniałe miejsce, w którym

mogliby śię osiedlić przybyśe z Czarnej Fali. — No to do dzieła — burknął Sherlock. Dug zauważył, że Sherlock nie lubi pochlebstw. Spodobało mu się to. — Dobra. Jenny i ja wpadamy do środka, udając, że znaleźliśmy śię tam przypadkiem, uciekając przed Niewidzialnym Olbrzymem. Czy wyświadczyłabyś mi pewną przysługę Jenny? Pośłabyś przodem, tak, by Pluter wpierw ciebie zobaczył? Chcę, żeby do końca myślał, że nadchodzi Kim. — O! Masz pewien plan! — zawołała uradowana Jenny. — Tak. Możliwe, że zawiedzie, ale jak rzecze mój stary kumpel, trzeba śię o

tym przekonać. — Odwrócił się do Sherlocka. — Jeśli przegram, już stamtąd nie wyjdę. Wtedy Jenny zawoła Mistrza Gry. Wyjaśni mu, skąd śię tutaj wziąłeś. Demon prawdopodobnie wskaże ci drogę. Może do terenów dla twojej fali. Warto zaryzykować. — O to się nie martw — odpowiedział czarny człowiek. — Idę z tobą. Mam zamiar obejrzeć tę wredną machinę. Dug wcale się nie zdziwił. Sherlock ani razu go jeszcze nie zawiódł. — Okay! — westchnął. — Bądź tak dobry i idź za Jenny. Pluter osłupieje na twój widok. Ja pójdę jako trzeci. Wierzę, że tym razem wygram. — Nic z tego nie rozumiem —

wyznał Sherlock. — Dopiero co byłeś bardzo chory. Mimo że wypiłeś uzdrawiający eliksir, nadal nie wydajesz się zupełnie zdrowy, a jeszcze masz ochotę się z nim zmierzyć. — Taki ze mnie zwariowany nastolatek — zażartował, uśmiechając się Dug. — Salony jak ryś. — Rysie nie są szalone — zaprotestowała Jenny. — Są bardzo mądre. Jak wilki. — Zamyśliła się na moment. Nikt nie odezwał się ani słowem. Weszli na ścieżkę prowadzącą do jaskini. Wkrótce ziemia zaczęła się trząść. Drzewa łamały się w oddali. — Patrzcie! Spada meteor! — zawołał Sherlock.

— Nie, to noga tego olbrzyma. Jestem przekonany, że na naś nie nadepnie. Pamiętajcie! Gdy śię zbliży, uciekacie! — przypomniał im Dug. — Jasne! — przytaknął jego czarny przyjaciel. Rozległ się następny huk. Na ścieżce pojawiły się wielkie wgłębienia. Najpierw jedno, potem drugie. Ścigały ich niewidzialne stopy stawiające kolosalne kroki. Pobiegli przed siebie. Przed nimi zamajaczyło ciemne wejście do groty. Wpadli do środka, jakby ledwie uniknąwszy rozdeptania. Na razie wszystko szło zgodnie z planem. Jenny popędziła naprzód, ku mizernemu światełku dochodzącemu z komnaty. Za nią pospieszył Sherlock.

— Całe szczęście, że znaleźliśmy tę jaskinię — krzyknął na całe gardło. — Ten potwór o mało nie rozgniótł nas na papkę. — To siedziba Kom–Plutera — oznajmiła Jenny. — Musimy jak najprędzej się z niej wydostać! — Zamilkła i dodała: — Nie. Musimy tu zostać. Doganiający ich właśnie Dug uśmiechnął się. Pluter zmienił napis na ekranie. — Nie podoba mi się to — stwierdził Sherlock. — Ale może tak ma być? Chłopiec cichutko szedł w kierunku komnaty, w której już byli Murzyn i dziewczynka–elf.

— Sherlock nie jest Graczem — zaprotestowała Jenny. — To tylko towarzysz podróży. Dug zobaczył wielki znak zapytania. Pluter był zaskoczony! Założył, że Jenny prowadzi Gracza, którym jest Sherlock. Dokładnie tak, jak przewidział Dug. W obwodach wstrętnej machiny zawrzało. Mógł wkroczyć do akcji. Śmiało podszedł do ekranu. — To ja jestem Graczem — powiedział. — Przyśiedłem tu, by cię zatrzymać i zniśczyć, ty stara śkapo! Ekran zamigotał. — DUG MUNDAŃCZYK. BŁĄD. — Żaden błąd, nadęta gębo. Wróciłem. Przedarłem śię tu, by dobrać śię do twoich metalowych wnętrzności.

— MAJĄC NOWEGO TOWARZYSZA, NIE MUSIAŁEŚ TEGO ROBIĆ. — Ale zrobiłem! A Towarzyszy zmieniłem po drodze. Nie powiadomiono cię o tym, ty śklana gębo!? — ZMIENIĆ PROGRAM. DOSTOSOWAĆ GO DO MĄDREGO MUNDAŃSKIEGO NASTOLATKA, KTÓRY DOPII RO CO TU PRZYBYŁ. NA NOWO ZESTAWIĆ KATALOG DANYCH. Ekran zmatowiał. Komputer pracował. Dug jednak nie dał mu dokończyć operacji.

— A oto co zamierzam uczynić, ty wredny, śiejtańśki wynalazku. Gdy wróciłem do Gry, znalazłem Bakcyl Pomysłów. Maś go. Wyjął puszek i położył go na obudowie. — RZUCAM — desperacko wyświetlił ekran. — A to nasiona pluśkwiaka — nieubłaganie ciągnął Dug. — To ci na pewno namąci w programie. — ODRZUCAM! — zamigotało. — A to… najmocniej przepraśam… śczypta oporu. Moja trzecia propozycja. Tym razem nie możeś mi odmówić, bo odrzuciłeś już dwie poprzednie. — W trakcie tej tyrady wyjął kwiat z klapy bluzy i przystawił go do ekranu. — Oto

kwiat świrusa. Zaraz złapiesz. — WIRUS! NIENIENIENIENIE…….EEEEEEEeeee… — Kto pod kim dołki kopie, sam w nie wpada — pastwił się Dug. — Kto żyje w krainie kalamburów, od kalamburów ginie. Zostałeś zarażony „ś” druciany móżdżku. Innymi słowy PRZEGRYWASZ. Ekran oszalał. Ukazywał coraz to inne słowa i dziwaczne wzory. W końcu wyświetlił: — śśśś…..AWARIA GŁÓWNEGO SYSTEMU. Zaraz potem litery rozsypały się i ułożyły w stosik. Po chwili zniknęły, a szklany pysk komputera poczerniał. — Zabieramy się stąd — zarządził

zadowolony chłopiec. — Nic; nam po tej kupie śmiecia. Przecisnęli się przez wąski korytarz. Uszczęśliwiony Sammy pokazywał drogę. — Jaką przyjąłeś taktykę? — zapytał Sherlock. — Nigdy nie słyszałem zasady trzech rzeczy odrzuconych. — Komputery „myślą” logicznie, ale są pozbawione rozumu — szyderczo wyjaśnił Dug. — Zamieszałem mu w programie, więc wydawało mu się, że mam rację. Chociaż chyba i tak pokonałbym go samym tylko kwiatem świrusa. Wystarczyło go nim dotknąć. Wirus to wirus. A ten był szczególnie silny i mocny. Widziałeś, jak mnie powalił.

— Ten kwiat! — Jenny wreszcie zrozumiała, o co chodzi. — Powinnam była się domyślić! — Żeby was zwieść, wpiąłem go w klapę. Tak niby dla dekoracji — wyjaśnił Dug. — Miałem nadzieję, że ani wy, ani Pluter na to nie wpadniecie, dopóki mu o tym nie powiem. W Mundanii wirusy bakterie i wirusy komputerowe to dwie zupełnie inne rzeczy. Ale tu, w Xanth, muszą znaczyć to samo. Zakalamburzyłem go na śmierć. — Kapitalne! — Sherlock był pełen uznania. Dug uśmiechnął się. — Proste! Olbrzyma nigdzie nie było widać. Oczywiście o niczym to nie świadczyło.

Nie było go także słychać, więc spokojnie ruszyli dalej. — Idzie ci nieźle — pochwaliła Duga Jenny. — Może tak, może nie — odpowiedział. — Uczę się na własnych błędach. Gdy zacząłem grać, zapatrzyłem się na Nadę. Niepotrzebnie się jej podporządkowałem. Nie brałem też kalamburów zbyt serio. Dlatego pozbyłem się Nady i gram po to, by wygrać. Jestem tu teraz tylko dla zabawy. Cieszy mnie pokonywanie samych zadań. To jest wspaniałe. To wielka przygoda, nawet jeśli wydaje się zwykła i głupia! — Twoje następne wyzwanie to Zamek Dobrego Maga —

podpowiedziała mu Jenny. — Jedna rzecz mnie niepokoi — wtrącił się Sherlock. — Zresztą, nic takiego. — W Xanth nic nie jest zwykłym nic. O co ci chodzi? — Wspomniałeś o Nadzie. Rozpraszała cię. Jestem w stanie to pojąć. Mnie także. Było w niej jednak coś zabawnego… — Cóż. To księżniczka — oświadczyła Jenny. — A księżniczki często odnoszą się do ludzi z rezerwą. Z wyjątkiem księżniczki Elektry. Ta nawet chodzi w dżinsach! — Nie o to mi chodziło. Jest piękną i dobrą kobietą. Ale coś w niej jest. Pamiętasz, jak tłumaczyłeś mi, że

Fałszywy Towarzysz byłby cię zostawił, gdy byłeś chory. Coś mi wtedy przyszło do głowy. W końcu doszedłem, co to takiego. Nada właśnie tak by postąpiła. — Nie — zaprzeczył Dug. — Nigdy nie zapomnę, jak pomagała mi w walce z cenzorem. — Z czym? — Z cenzorem. Gdy pierwszy raz przystąpiłem do Gry, gdy przegrałem z Pluterem. Ale to moja wina. Przez cały czas stała u mego boku. No, pominąwszy zajście z podglądaniem jej majtek. Ale nawet wtedy, jak wróciłem, ciepło mnie przyjęła. Pod płaszczykiem dworskości kryje ludzkie uczucia. — Oczywiście — przytaknęła mu Jenny. — To nadzwyczajna osoba. Nie

kochała księcia Dolpha, a mimo to zdecydowana była go poślubić, gdyż jej lud potrzebował układu z ludźmi. Potem, zupełnie przypadkowo, skosztowała czegoś w Królestwie Snów, przez popadła w pewną zależność od demonów. Dlatego musi im służyć, biorąc udział w tej Grze. Zawsze stara się robić wszystko jak najlepiej. I zawsze jest miła. — Nie przeczę — skwapliwie przyznał Sherlock. — Sam miałem okazję się o tym przekonać. Prawdopodobnie dlatego wyczułem, że coś jest nie tak. Wydawało mi się, że gnębi ją poczucie winy i że to ma coś wspólnego z tobą, Dug. Zauważyłem to, gdy patrzyła na ciebie, gdy jej nie

widziałeś. — Nie musiała czuć się winna z mojego powodu. To ja ją podglądałem. Ostrzegała mnie, żebym nie posuwał się za daleko, ale… — Wzruszył ramionami. — Byłem młody i głupi. Ona sama była taka rozważna i mądra. Nigdy nie sprawiła mi żadnej przykrości. — Jasne! Nada miałaby kogoś skrzywdzić? To do niej zupełnie niepodobne. Sama myśl o tym rozerwałaby jej serce na strzępy. — I Nagle Jenny zrobiła wielkie oczy i westchnęła: — Och nie! — Tak! — Sherlock wziął głębszy oddech. — Jak więc by zareagowała, gdyby w drugiej rundzie kazano jej zostać Fałszywym Towarzyszem?

Dug oniemiał. — Tak! Przecież za każdym razem może być inaczej! — zawołał. — Przedtem mogła być prawdziwym, a teraz fałszywym. Wciąż jednak trudno mi uwierzyć, że ona… — Nie miała wyboru. Musi dostosować się do reguł Gry. — Tak! Pamiętasz? — zapytała Jenny. — To ona zaproponowała ci, byś zmienił Towarzyszy. Prawdopodobnie dlatego, że nie chciała; cię oszukiwać. Mózg Duga pracował na wysokich obrotach. Nagle poszczególne kawałeczki układanki zaczęły układać się w jedną całość. Czemu Kom–Pluter był taki pewien, że mnie pokona, myślał. Może dlatego,

że wiedział, że Nada to Fałszywy Towarzysz? I czekał tylko na dobrą okazję? Czemu odpowiadała półsłówkami? Czemu nie była szczera? Jej stosunek do mnie troszeczkę się zmienił! Zachowywała się tak, jakby coś ją gnębiło, jakby była smutna. Dokładnie tak, jakby musiała zdradzić kogoś, komu poprzednio pragnęła pomóc. Im dłużej o tym rozmyślał, tym bardziej był pewien, że to prawda. Nada była Fałszywym Towarzyszem. Nie próbowała go zniszczyć, gdyż nie zaszedł jeszcze na tyle daleko, by to mogło mieć jakieś znaczenie. Gdyby za wcześnie przegrał, ponownie zacząłby od nowa i wybrał nowego Towarzysza. Albo znowu ją. Może już nie byłaby

wtedy fałszywa. Musiała więc czekać i liczyć na to, że sam się wyłoży. Gdyby tak się nie stało i sięgałby po nagrodę, uknułaby jakiś spisek udaremniający zwycięstwo. Teraz, gdy o tym wiedział, mógł wziąć w tym spisku udział i w odpowiednim momencie odrzucić jej rady. Gdy mówiła: w lewo, pójść w prawo. Należało jedynie wyczuć, kiedy kłamie. Wiedział już, jak się bronić, choć podstęp to podstęp. Wszystko mogło się przydarzyć. Bolało go, że Nada jest jego skrytym wrogiem. Przestał ją podglądać, ale wciąż żywił nadzieję, że zdobędzie jej przychylność. Obecnie było to niemożliwe.

— Chłopie — mruknął do siebie. — Ona jest niczym wirus, który tylko patrzy, by pogrążyć tego, przy którym jest. — Dobrze, że wymieniłeś się Towarzyszem, co? — zagadnął go Sherlock. — Nie zrobiłem tego z tego powodu — zapewnił go Dug. — Nie miałem pojęcia… Ale Kim! — krzyknął. — Ma Fałszywego Towarzysza! Ma kłopoty! — A to znaczy, że przegra — zgodził się z nim Sherlock. — Chyba, że zacznie od nowa. Ale wtedy być może ja już zdobędę nagrodę. To niehonorowe. — A wiec? — dopytywał się Murzyn.

— Poszukam Kim i jej o tym powiem — zadecydował chłopiec. — Albo odbiorę swojego Fałszywego Towarzysza. Nie mam zamiaru, dla własnej korzyści, wystawiać jej do wiatru. — Będzie ci ciężko ją znaleźć. Prawdopodobnie będziesz musiał zboczyć z przygotowanego dla ciebie szlaku. — Wiem. Nie będzie mi łatwo. Nie mam prawa narażać cię na niebezpieczeństwa. Chyba powinniśmy się tu pożegnać. Przykro mi, że nie natrafiliśmy na żadne ziemie, na których twój lud mógłby się osiedlić. Ale zapewne mógłbyś udać się prosto do Zamku Dobrego Maga i go o to zapytać.

Jenny na pewno wskazałaby ci drogę. — Już skończyłeś? Nie ma mowy — zaprotestował Sherlock. — Jeszcze cię nie opuszczę. — Ale to już nie będzie prawdziwa Gra. Jeśli zginę, to wyląduję w Mundanii. Jeśli tobie się coś stanie, zapłacą za to twoi ludzie. Ryzykujesz bardziej ode mnie. — I w razie czego więcej zyskam. Skąd mamy wiedzieć, gdzie leży jakieś dogodne dla nas miejsce? Niewykluczone, że tam, gdzie grając, nigdy nie miałeś dojść. Też mogę je sobie obejrzeć. Poza tym we trójkę raźniej wędrować! — Szczególnie, gdy ktoś się rozchoruje — zgodził się Dug. Kamień

mu spadł z serca. — Cieszę się, że nadal chcesz mi towarzyszyć. Jak myślisz, dokąd poszła Kim? Gdzie najlepiej zagrodzić jej drogę? — Sammy ci podpowie — odpowiedziała Jenny. Kot zeskoczył na ziemię. — Poczekaj! — krzyknęła puściwszy się za nim biegiem. Wystartowali.

14. Odlewnia Kim drżała z gorąca. Była przepocona, obolała, zasapana i zmęczona. Słowem wykończona. Dobrze, dobrze. To niby tylko Gra. W rzeczywistości podobno czuję się lepiej… A niech to! Wszystko wydaje się takie realne. Naprawdę dostałam w

kość. To samo chyba można powiedzieć o Bani! Chociaż ona nigdy się nie skarży, pomyślała i głośno oświadczyła: — Muszę odpocząć! Zobaczyła rozłożyste drzewo, którego wielkie, powykręcane korzenie wystawały ponad ziemię. Usiadła pod nim, oparła się o pień i przyciągnęła sukę do siebie. — Co, staruszko! Nie masz ochoty wędrować przez takie chaszcze. Może powinnam była cię zostawić w dryfującej mydlanej bańce? — Bania zaskomlała i spuściła ogon. Dziewczyna przytuliła się do niej. — Nie. Nie mogłabym ci tego zrobić. Potrzebowałaś kogoś, kto by się tobą zaopiekował. A ja tak bardzo chciałam mieć

czworonożnego przyjaciela. Nigdy przedtem nie miałam psa. Cieszę się, że cię znalazłam. Nagle, tuż obok, pojawił się olbrzymi wąż. — Och, jesteście tutaj — zawołał, zmieniwszy gadzią głowę na ludzką. — Już myślałam, że was zgubiłam. — Strasznie się zmęczyłyśmy — wyznała Kim. — Ta bezkresna dżungla jest mordercza! Jesteś pewna, że do Zamku Dobrego Maga nie da się dojść żadną inną, łatwiejszą drogą? — Może — tępo odpowiedziała Nada z kamiennym wyrazem twarzy. — Może. Ale moglibyśmy na niej napotkać pewne trudności. Trzeba by przeprawić się przez Rzekę Pocałunków. Co prawda

znów płynie dawnym, znajomym korytem, lecz to wcale nie oznacza, że jest tam przyjemnie. Przeciwnie. Może tam być dziwnie. Ciekawe, jakby się płynęło przez taką rzekę, zastanawiała się Kim. Prawdopodobnie w rzeczywistości byłoby to dość uciążliwe. Całowałybyśmy wodę, ryby czy siebie nawzajem? Gdyby był przy niej Dug pewnie odważyłaby się spróbować. Teraz jednak przyznała Nadzie rację. — Chyba lepiej ją ominąć — westchnęła. — Szukałam ścieżki okrążającej źródła Rzeki Pocałunków od północy. Nie znam jednak tych terenów. Nie

mogłam na nią trafić. Kim zatęskniła za dziewczynką– elfem Jenny i jej kotem Sammym, który potrafił znaleźć to, czego potrzebowały. Teraz także na pewno wskazałby wygodną, bezpieczną ścieżkę. A tak musiały przedzierać się przez gęstwinę. Wydawało się jej jednak, że idzie im gorzej, niżby musiało. W tym momencie coś mignęło między drzewami. Wyglądało jak chmura, ale nie deszczowa. Może raczej jak dym. W Mundanii nie ma dymu bez ognia. Czy tak samo jest w Xanth, dumała. Ogień świadczy o istnieniu cywilizacji. Cywilizacja! Normalne trakty! Cokolwiek! Byle tylko nie ta

beznadziejna dżungla! Wstała. — Sprawdźmy, co to za dym — powiedziała. — Nie sądzę, aby to było takie rozsądne — mruknęła Nada. — Dlaczego? — To może być dymiący smok. — Och! O tym nie pomyślałam. — Po chwili jednak jej impulsywna natura dała znać o sobie. — Ale to nie musi być smok. Chodźmy to sprawdzić. Ostrożnie, po cichutku — zadecydowała. Nada wzruszyła ramionami, co w jej naturalnej postaci Naga robiło duże wrażenie i popełzła w kierunku dymu. Kim i Bania powlokły się za nią.

Niebawem okazało się, że dym wydobywa się z małego, drewnianego domku w lesie. — Jeśli to chatka z piernika, to gotowa jestem coś podejrzewać — burknęła dziewczyna. Gdy podeszły bliżej, stwierdziły, że to zwykła chałupa kryta strzechą. Nie świadczyło to wcale, że jej właściciele będą do nich przyjaźnie nastawieni. Kim jednak była tak zmęczona, że postanowiła zrobić to, co najłatwiejsze. Pełna optymizmu podeszła do drzwi i zapukała. Nada tymczasem przeobraziła się w węża i czekała w pobliżu. Drzwi otworzyły się i ukazała się w nich paskudna, odrażająca kobieta. Otworzyła krzywą gębę.

— Tak? — spytała głosem podobnym do zgrzytu przekładni. Kim zerknęła na Banię. Pies nie zaszczekał. Znaczyło to, że kobieta nie jest zła. Pod wstrętną maską mogła się nawet kryć odrobina dobroci. — Szukam łatwej drogi do Zamku Dobrego Maga — jąkając się, wyjaśniła Kim. — Byłam ciekawa… — Biedna dziewczynko — zachrypiała kobieta. — Wyglądasz na głodną i straszliwie zmęczoną! Wejdź. Dam ci coś do zjedzenia. Kim ponownie spojrzała na Banię. Suka nie okazywała sprzeciwu. Postanowiła zawierzyć psiemu instynktowi. — Dziękuję — odpowiedziała. —

Nazywam się Kim. A to Bania. Czy ona też może wejść? — Oczywiście, moja droga. Jeśli jest nauczona czystości… Kim zawahała się. Nie była tego pewna. — Ja… — zaczęła. — Och, nic się nie martw. W razie czego wszystko posprzątam. Jestem Znienawidzona. Kocham gości. Ale rzadko ktokolwiek mnie tu odwiedza. Weszły do domku, większego w środku niż na zewnątrz, co zupełnie nie dziwiło w krainie magii. Było tam czysto i miło. — Poczęstuję cię odrobiną kleiku — ciągnęła Znienawidzę trzeszcząc, jakby mełła kamienie. — Nic takiego, ale

jedynie mam. — To mi zupełnie wystarczy — delikatnie zapewniła ją siadając przy drewnianym stole. Kobieta postawiła przed nią drewnianą miskę kleiku. Drugą ustawiła na podłodze dla Bani. Pies zaczął ochoczo chłeptać, dodając otuchy Kim, dziewczyna wzięła więc drewnianą łyżkę. Spróbowała odrobinę. Był dobry. Wcale nie przypominał brei, z którą się jej kojarzył. — A teraz wróćmy do drogi do Zamku Dobrego Maga — Zgrzytnęła Znienawidzona. Wydawała z siebie dwa dźwięki. Trzeszczący i zgrzytliwy. — Musisz udać się zaczarowaną ścieżką… — Nie mogę — smutno przerwała

jej Kim. — Biorę udział w Grze. To zabronione. — Ach! Dlatego zabrnęłaś donikąd! — zatrzeszczała kobieta.— Dlatego, nieszczęsna, odwiedziłaś starą Znienawidzoną. Kim zastanowiła się nad odpowiedzią. — To prawda. Ale gdybym wiedziała, że jesteś taka miła i tak bym cię odwiedziła — dyplomatycznie odpowiedziała. — To słodko z twojej strony — kwaśno wydusiła Znienawidzona. — Nie zadaję się z demonami, więc nie wiem zbyt wiele o tej Grze. Ale jeśli one twierdzą, że nie wolno ci chadzać magicznymi ścieżkami, to lepiej ich

unikaj. Hmmm, w takim razie będziesz miała kłopot z przeprawą przez Rzekę Pocałunków. — Tak — przytaknęła jej Kim. Zgrzyt ją usypiał. Zauważyła, że owe drażniące uszy tony tak samo wpływają na Banię. Suka właśnie zapadała w psią drzemkę. — Niestety będziesz musiała przejść koło odlewni — ciąg kobieta. — Centaury mogą ci zaleźć za skórę. Nie lubią obcych. Mówiła dalej, lecz Kim była zbyt zmęczona, by jej słuchać. Położyła głowę na stole i zasnęła. Rano obudził ją głos Nady. — Co z nią zrobiłaś? Uprzedzałam cię. Nie pozwolę ci jej skrzywdzić. Nie

jesteś dla niej wyzwaniem. Nie masz prawa… — Ciii! Uspokój się! — zaskrzeczała Znienawidzona. — Twoja przyjaciółka śpi. Jak mogłaś ją tak zmęczyć? A ten biedny pies. Jest za stary na takie nie kończące się przygody. Dziewczyna już miała podnieść głowę, by uspokoić Nadę, lecz coś kazało jej poczekać. To nie ona wybrała Nadę na swego Towarzysza. Uczynił to Dug. Zgodziła się na tę wymianę, gdy jej to zaproponował, lecz do końca nie była przekonana czy to jest dozwolone. Nada była sympatyczną osobą i wiarygodnym Towarzyszem, od jakiegoś czasu jednak Kim powątpiewała w jej oddanie. Zastanawiała się, czy wobec niej

zachowa się tak samo, jak zachowałaby się wobec Duga. Była ciekawa, jak zareaguje, kiedy znajdzie się w tarapatach. — Czy dałaś im magicznych kropli? — dopytywała się Nada. — Demonom prowadzącym Grę wcale by się to nie spodobało… — Skądże! — zagrzechotała Znienawidzona. — Poczęstowałam ich zwykłym, pożywnym kleikiem z odrobinką uzdrawiającego eliksiru. Nic więcej tu nie mam. Były takie zmęczone. O mało nie zemdlały. Nie mogłam pozwolić, by poszły dalej w takim stanie. Pewnie masz im pomagać. Nie powinnaś więc mieć nic przeciwko temu.

Nada przebiegła przez izbę i stanęła przy stole. — Kim! — krzyknęła. — Nic ci nie jest? Teraz Kim podniosła głowę. Odzyskała siły. Kleik rzeczywiście postawił ją na nogi. — Czuję się doskonale — odpowiedziała. — Po prostu padałam na nos ze zmęczenia. Musiałam zasnąć. — Jesteś pewna? — Tak. Znienawidzona jest bardzo miła. Kleik był wspaniały. — Schyliła się, by poklepać Banię, która także się obudziła. Pies pomachał ogonem. Nada nie kryła swego zakłopotania. Zamyśliła się. Obróciła się do staruszki i powiedziała:

— Chyba wypada cię przeprosić. Sądziłam… — Dobrze, dobrze — przerwała jej Znienawidzona. — Doskonale cię rozumiem. Każdy, kto na mnie popatrzy, myśli, że jestem zła. Dlatego mieszkam sama. — Pozory czasem mylą — niepewnie przyznała Nada. — O tak. Niewielu uwierzyłoby, że jesteś wężem kobietą. Nada zrobiła wielkie oczy. — Jak to odkryłaś? Znienawidzona uśmiechnęła się. Była teraz jeszcze brzydsza niż zwykle. — Drogą dedukcji. Masz igliwie we włosach. Nie widać go natomiast na sukni. Oznacza to, że nie szłaś

normalnie. Musiałaś tu przybyć, przybrawszy inną formę. Nie biegłaś jak wilkołak, lecz pełzałaś jak wąż. Pięknej, nie posiadającej mocy kobiecie nikt nie kazałby pilnować Gracza. Słyszałam o ludzie Naga. Pewnie dopiero co zmieniłaś się w dziewczynę, nieprawdaż? — Masz rację. Nada wyjęła grzebień i przeczesała nim swoje lśniące, szarobrązowe włosy. Posypały się suche sosnowe igiełki i kawałki nici. — Niektórzy nie boją się węży — powiedziała. — Przy takich możesz się swobodnie w nie zmieniać. Nada pokiwała głową.

— Nie posiadasz żadnej magii? — spytała. — Robię świetny kleik. To mój talent. — Nie na wiele ci się tu przydaje. No, czas już na nas. Dzięki. — Tak. Właśnie mówiłam Kim, jak dojść do Zamku Dobrego Maga. Musicie spróbować minąć odlewnię tak, by nie rozdrażnić centaurów. — Może nam się uda. — Jak odwdzięczę ci się za ten kleik? — wtrąciła się Kim, wstając. — Wystarczy mi to, że tu na chwilkę wstąpiłaś — zatrzeszczała Znienawidzona. Jednocześnie ledwie dosłyszalnie mruknęła, tak tylko Kim mogła ją usłyszeć: — Uważaj.

Wyczuwam jakieś niebezpieczeństwo. — Pogłaskała Banię po głowie. Suka zamachała ogonem. Wyszły i skierowały się na zachód. Było im łatwiej iść, gdyż od domu wiodła ścieżka. Kim czuła się coraz lepiej. Najwidoczniej wzmacniające działanie kleiku wzrastało w miarę jak był trawiony. Bania także była jakby bardziej czujna. Nagle dziewczyna sobie coś uzmysłowiła. Pies, który wcześniej stronił od wszystkich ludzi, z wyjątkiem Kim, przyjął pieszczoty tej kobiety. Nie mógł się mylić. Znienawidzona nie była zła. Suka chyba nawet ją polubiła, choć ostentacyjnie tego nie zademonstrowała. Niezmiernie to Kim zaciekawiło.

Szczególnie dlatego, że wobec Nady Bania zachowywała się bardziej podejrzliwie niż wobec kogokolwiek innego. Na dodatek Znienawidzona mnie przed czymś przestrzegała, pomyślała. Hmmm, nawet jakbym to zbagatelizowała, powinnam zaufać psiemu instynktowi. Każdy, kogo Bania aprobuje, powinien być traktowany serio. Ale czego powinnam się wystrzegać? Nie mam zielonego pojęcia. Ona pewnie też za dobrze nie wiedziała. To były i jedynie podszepty jej intuicji, ale chodziło o mnie. Coś tu jest nie w porządku. Mogła jedynie zastosować się do rady staruszki i zachowywać ostrożność.

Tak też zrobiła. Biegnąca przez las ścieżka była jakby nie z tego świata. To wiła się niczym wąż, to prowadziła prosto jak strzelił, to flirtowała z wikłaczami, jednocześnie trzymając się od nich z daleka, to znienacka częstowała ich błotnistymi kałużami. Bania była zdenerwowana. Co rusz przystawała. Kim nauczyła się już ją rozumieć. Pies zwykle nie zwracał uwagi na większość mijanych roślin, zwierząt czy osób, lecz gdy pojawiło się coś niezwykłego, zaczynał być nieufny. Szczekał, gdy groziło im niebezpieczeństwo. W tym lesie musiało coś być. Zobaczyła opodal okrągły klomb.

Rosnące na nim kwiaty nawet tu, w Xanth, wyglądały przedziwnie. Były zabawnie szpetne i miały paskudny, mdły zapach. Kształtem przypominały róże, lecz sprawiały niemiłe wrażenie. Może dlatego, że były nijakiego koloru i pachniały rzygowinami. Za nimi ciągnęła się grządka prawdziwych, pięknych róż o słodkiej woni. Jedynie te na klombie były ohydne. Budziły niechęć. Kim zatrzymała się. — Czyżby posadziła je Znienawidzona? — mruknęła pod nosem. — Nie. Ona miała piękny domek i była miła. Kleik także gotowała dobry. Czemu miałaby hodować takie szkaradne róże? Muszę to sobie jakoś

inaczej wytłumaczyć. Po chwili zauważyła kawałeczek drewna. Leżał pośrodku odrażającego klombu. Wyglądał jak część sosnowej szczapki, jakimi jej ojciec zwykł być rozpalać w kominku, gdyż zastygłe w niej żywiczne żyłki od razu buchały jasnym płomieniem niczym pochodnia. — To drewno odwrotności! — krzyknęła, nagle pojmując, o co chodzi. Schyliła się, aby je podnieść. — Uważaj! — zawołała Nada. — Może cię zgubić! — Nie mnie — odpowiedziała Kim. — Jestem Mundanką. Nie posiadam magii. A jak mi wiadomo, te szczapki odmieniają jedynie magiczne rzeczy. Nada spojrzała na nią z

powątpiewaniem, lecz nie zaprotestowała. Kim podniosła drewno. Nie wyrządziło jej krzywdy i nie zmieniło jej sposobu postrzegania. Ale za to róże stały się równie piękne, jak te rosnące za nimi. Oczywiście były magiczne, pachnące czekoladą i niebieskie. Przemieniła je magia drewna odwrotności. Teraz były poza jego zasięgiem. Dała powąchać szczapkę Bani. Pies nie okazał strachu. Najwyraźniej wcześniej denerwowały go odrażające kwiaty. Suka pochodziła z Mundanii, podobnie jak Kim. Tak więc i dla niej owa szczapka była niczym innym jak kawałkiem drewna. To znów Kim zaciekawiło.

W jaki sposób taki mundański kundel trafił do mydlanej bańki, dumała. W Mundanii nie ma magicznych wysypisk śmieci. Cóż, niewykluczone, że kiedyś się tego dowiem. Wsadziła szczapkę do kieszeni. Była przekonana, że jej się przyda. W końcu to Gra, nic nie działo się w niej przypadkiem. — Może będzie chciał mnie przypiec jakiś smok, a to drewienko zmieni jęzor ognia w jęzor zimnej wody? To na pewno klucz do następnej zagadki. Nagle w oddali usłyszały cichy dźwięk. Narastał w miarę, jak się do niego zbliżały. Brzmiał tak, jakby ktoś kuł metal. W końcu dostrzegły chatkę

zbudowaną z kłód drewna powiązanych w supeł. — Tu mieszkają ogry! — zawołała przerażona Nada. Ogry wystarczająco dały się Kim we znaki. Rozglądnęła się za dróżką, omijającą stojący przed nimi drewniany domek. Dżungla jednak na powrót stała się gęsta i nie do przebycia. Nie miały gdzie zboczyć, musiały iść prosto przed siebie. Ogr zresztą już pewnie na nich czekał. — Może tutejsze ogry nie szukają zwady — powiedziała Kim z nikłą nadzieją w głosie. — Pokojowo nastawione ogry? To

niemożliwe! — zaprzeczyła Nada. Ale Bania nie szczekała. To już był dobry znak. Jak się już raz okazało, brzydota niekoniecznie równała się złu. Była dokądś prowadzona. Przypuszczalnie ktoś szykował nowe zadanie. Musiała sobie z nim jakoś poradzić. Pamiętając, że ma być ostrożna. Z kuźni dochodziły dziwaczne dźwięki. Ogr właśnie kuł centaurom buty. Były metalowe i miały kształt litery U. Przy każdym uderzeniu sypały się iskry. Metal poczerwieniał. Nigdzie nie widać było paleniska. Wyglądało na to, że silne ciosy potwora same rozgrzewają żelazo. Kim chciała się prześlizgnąć tak, by ogr jej nie

zauważył, ale demony jak zwykle jej na to nie pozwoliły. Ogr podniósł łeb i ryknął: — Idzie ona! Nie zrobi ze mnie balona! Bania milczała. Kim uspokoiła się. Po chwili z domku wyszła ogrzyca. — Czy mi się coś nie przewidziało? — szepnęła do siebie Kim. — Czy to na pewno ogrzyca? Ma w sobie coś dziwnego. Natychmiast zorientowała się, co to takiego. Nie była odrażająca, a najoględniej mówiąc pospolita. Nie miała sterczących kłów, ani owłosionego nosa, zaś jej twarz nie była pozbawiona miłego, przyjaznego

wyrazu. Kim słyszała tylko o jednej ładnej ogrzycy z Xanth, ale nie o tej. Czyżby wśród ogrów były dwie ślicznotki, pomyślała, do czego to u nich dochodzi! Ogrzyca popatrzyła na Kim. W tym momencie Bania zaczęła warczeć. A to oznaczało kłopoty. Ogrzyca jednak zdawała się nastawiona przyjaźnie. Uśmiechnęła się i podeszła bliżej. Pies skulił się i schował za swoją panią. Czy o tym niebezpieczeństwie wspomniała Znienawidzona, zastanawiała się dziewczyna. Czy uśmiechnięty ogr może być fałszywy? Czy to jakaś wredna pułapka? Co to

takiego? Nie zachowuje się wyzywająco, nie robi żadnych niemiłych gestów. — Ogrzyco! Ani kroku dalej! — stanowczo rozkazała Nada, wysunąwszy się przed Kim. Lecz ogrzyca się nie zatrzymała. Dalej szła do przodu z uśmiechem na ustach. Zdenerwowana Naga zagrodziła jej drogę. — Co masz zamiar zrobić? — spytała. — Powitam Gości. Dotknę z radości! — odpowiedziała ogrzyca, wyciągając dłoń. — Czemu? — podejrzliwie dopytywała się Naga. — Czuję takie powołanie. Coś ci z

tego zostanie — wyjaśniła. Rzuciła się w przód i dotknęła ręki Nady. W tej samej chwili Nada przeobraziła się. Ale nie w węża, a w szpetną kobietę, równie odpychającą jak Znienawidzona. Ogrzyca zaś stała się olśniewająco piękna. — Ojej! — jęknęła Nada, zorientowawszy się, co się stało. Zmieniła się w węża, lecz nie na wiele się to zdało. Była teraz szkaradnym, oślizgłym gadem. Kim pojęła, na czym polega owa sztuczka. — Hej! Odmień ją z powrotem! — krzyknęła, robiąc krok naprzód. — Nie mogę! Na mą nogę! Nie mogę! — zawyła ogrzyca. — Taki

okrutny los! Na mój nos! — Co znaczy nie możesz? — kłóciła się Kim. — Jeśli jesteś w stanie kogoś zaczarować, to możesz też zdjąć z niego czary. — Czaru nie odwróci, mimo chęci i chuci. Moje utalentowanie to oszpecanie. Zabieram ślicznotę, oddaję brzydotę. Nie mogę się powstrzymać, muszę dłoń każdą przytrzymać. Zamężyć już czas, a kawaler omija nas. Bo ogr świruje, gdy piękno zwiduje. Życie sobie zrujnuję, szczęścia nigdy nie zbuduję. Żaby w kałużach odmieniam i powoli się zmieniam. A gdy już jestem w miarę ogrowska, przychodzi jakaś ładna i od nowa troska. Wybuchła płaczem, co

zdecydowanie nie było po ogrzemu. Umysł Kim pracował na zwiększonych obrotach. — Cóż to za wyzwanie!? Czy to w ogóle zadanie? A jeśli tak, to co mam robić? — Nagle coś ją olśniło. — Weź to. Dotknij ją tym — powiedziała, wyjmując z kieszeni szczapkę drewna odwrotności. Piękna, zawstydzona ogrzyca wzięła od niej szczapkę. Nieśmiało popukała węża ładnym palcem, jakby bojąc się, że ją ugryzie. Nada widząc, że Kim ma jakiś plan, nie poruszyła się i pozwoliła się dotknąć. Zaraz też zamieniła się w urzekającego, barwnego węża, a samica ogra w taką sobie, mniej niż przeciętną ogrzycę. Drewno przywróciło dawny stan rzeczy.

— Co to?! Moje gały cuda widziały! — wykrzyknęła uradowana ogrzyca. — Senne mary to czy czary? — To drewno odwrotności — wyjaśniła Kim. — Odwraca efekt twojej magii. — Znaczy, że gdybym go miała, to brzydsza bym się stawała. Radość mnie ogarnie, gdy urodę mą ktoś zgarnie. Ogry zwabię swą brzydotą, będą lgnąć do mnie z ochotą. Daj mi tę szczapkę, mam na nią chrapkę! — Znalazłam ją po drodze — powiedziała Kim. — Możesz ją sobie wziąć. Muszę ci jednak o kimś opowiedzieć. Niewykluczone, że ci się ta historia spodoba. W niewielkiej chatce, położonej stąd na wschód,

mieszka pewna szkaradna kobieta. Nazywa się… — Wiem, to urocza Znienawidzona. Marzę, by być brzydka jak ona. — Dotknij jej tą szczapką, a cała jej brzydota przejdzie na ciebie! — Zadzieram kiecę, już tam lecę. Będę ogrza niesłychanie, nim zjecie śniadanie! — wykrzyknęła ogrzyca. — Zbrzydnę jak cielę. Ojciec, szykuj wesele! Popędziła ścieżką. Wkrótce jej marzenia miały się spełnić, a twarz Znienawidzonej wypięknieć. Wszystko grało. Naga postanowiła pełznąć dalej jako wąż, gdyż na horyzoncie pojawił się ogr. Kim schyliła się, pozbierała jej łaszki i

włożyła je do swego plecaka. Zatrzymały się przy pracującym ogrze. Nie zwrócił na nie uwagi. Bania zachowywała się normalnie, więc Kim doszła do wniosku, że dziwny kowal nic im nie zrobi. Wydawało się jej, że na coś należy zwrócić uwagę i wysnuć odpowiednie wnioski. Praca ogra niewątpliwie związana była z odlewnią, koło której miała przejść. Sprawiała imponujące wrażenie. Kute buty — podkówki były misternym dziełem sztuki. Z pewnością też doskonale się nosiły, pomagając tym centaurom, które ich wymagały. Czy jednak mogły przydać się Kim? Ogr przerwał kucie i zamyślił się. Niewielki kawałek rozpalonego żelaza

wymknął mu się z rąk. Upadł prosto pod nogi dziewczyny. Odskoczyła, by jej nie poparzył. Zastanowiła się i schyliła. Dwoma patyczkami podniosła stygnący metal. Miał kształt nieobrobionego klucza. Klucz? A co mi tam. Szczapką drewna odwrotności pomogła mi rozwiązać jeden problem, może to pomoże mi rozwiązać drugi, jeśli się pojawi… Prawdopodobnie już mam odpowiedź! Teraz tylko czekam na pytanie! Znalazła mięsisty liść, położyła na nim klucz, zagięła brzegi i wsadziła go do kieszeni, w której poprzednio niosła drewno odwrotności. — Dziękuję ci, ogrze — szepnęła.

— Córki zadowolenie, twoje zasłużenie. Życzę powodzenie — wyryczał i zabrał się znowu do pracy. Kim, zadowolona, ruszyła w dalszą drogę. Wydawało się jej, że robi postępy. Nie była jednak pewna, czy poświęca dostatecznie dużo uwagi owej rzeczy, przed którą ostrzegała ją brzydka kobieta. Gdy tylko minęły posiadłość ogra, Nada wróciła do swojej ludzkiej postaci. Znów była urzekająco piękna. Co do tego Kim nie miała najmniejszych wątpliwości: była czarująca w każdym calu. Mogła jej się dokładnie przyjrzeć, gdyż była naga. Kim oddała jej ubranie, wydając z siebie kolejne westchnienie zazdrości.

— Och! Ile bym dała za to, by tak wyglądać! — jęknęła i mruknęła pod nosem: — Chyba odkryłam, w jaki sposób mogę się odwdzięczyć Znienawidzonej. Teraz będzie tak samo ładna jak Nada. — Całe szczęście, że miałaś szczapkę tego drewna — z ulgą wyznała Nada. — Nie miałabym ochoty zostać ohydną bestią. — Ja też nie. Ale mnie magia nie doda uroku. Zawsze będę przeciętną, zwykłą dziewczyną. I w życiu, i w Grze. Szły dalej, aż do chwili gdy przed sobą ujrzały znak, który głosił: ODLEWNIA. — Mam nadzieję, że gdy rozwiążę tę zagadkę, znajdę się u wrót Zamku

Dobrego Maga — westchnęła Kim. — Podoba mi się w Xanth, ale zaczyna już mnie męczyć ta ciągła gimnastyka połączona z praniem mózgu. — Mnie też — przyznała Nada. — Mam dość borykania się z przeciwnościami. — Jak zostałaś Towarzyszem? — zagadnęła ją Kim. — Czytałam wiele książek, ale jakoś nie mogę sobie tego przypomnieć. Zgłosiłaś się na ochotnika? — Nie. Pogwałciłam prawo Królestwa Snów. Biorąc udział w tej Grze, spłacam zaciągnięty tam dług. Jenny wyświadcza przyjacielowi przysługę. Odpracowuje rok u Dobrego Maga.

— Ale przynajmniej zostaniecie w Xanth, gdy skończy się Gra. Ja i Dug będziemy musieli go opuścić. — Możesz grać od nowa. — Tak. Ale to nie to samo. Szkoda, że nie mogę tu zamieszkać na stałe. Wszyscy Mundańczycy o tym marzą. Wspięły się na szczyt wzgórza. Widać było z niego rozległą dolinę, a w niej wielką i olbrzymią, otoczoną kręgiem centaurów odlewnię. Jedne centaury leżały, drugie stały. Kim odniosła wrażenie, że zarówno jednym, jak i drugim coś dolega. Ostrożnie podeszły do najbliższego z nich. — Czy mogłabym o coś zapytać — zagadnęła go Kim. — Co się tutaj

dzieje? — Nie widzisz? Ciągle odlewamy. I to nas wykańcza — odpowiedział, boleśnie wykrzywiając twarz. — Czy to odlewalnia czy odlewnia? — Jak wolisz. I to, i to oznacza to samo. — Po co tu przyszliście, skoro jej wyziewy tak wam szkodzą? — Po to, by wziąć udział w Zabawach Centaurów. Ale nagle wpadł tu jakiś zbłąkany rumak i rzucił na nas klątwę. Wtedy wyrosła tu ta paskudna odlewnia, a my zamiast sobie figlować, odlewamy. Nie możemy stąd odejść, bo wywieziony z niej żużel kłuje nas w kopyta. Są zbyt miękkie, by po nim chodzić.

— Niedaleko, na wschód od tej doliny, mieszka ogr. Kuje podkowy. Czy nie moglibyście ich sobie zafundować? — Oczywiście. Ale żaden z nas nie może się oddalić. A poza tym jestem pewien, że podków i tak nie starczyłoby dla wszystkich. Musimy najpierw cofnąć przekleństwo. Wtedy odlewnia zniknie, a nam niepotrzebne będą żelazne buciki. — Przykro mi to słyszeć — powiedziała Kim. — Nie wiem, co mogłabym dla was zrobić. Zupełnie się na tym nie znam. Ale ostatecznie to nie mój problem. — Teraz nie musisz się tym martwić. Ale gdy spróbujesz minąć odlewnię, chcąc dalej iść swoim szlakiem, także ugrzeźniesz w tym żużlu. Wtedy będzie

to nasz wspólny problem. Kim zamyśliła się. Wyglądało to na kolejne wyzwanie. — Będę musiała stawić mu czoła — mruknęła i spytała: — Co mi radzisz? — Ponieważ jeszcze się nie poddałaś, ani nie zaczęłaś odlewać, mogłabyś znaleźć naturalnego wroga odlewni. Jest nim zlewnia. — Jasne — przytaknęła Kim. — W Xanth kalambury trzeba brać serio. Przeciwieństwem od–lewni jest z– lewnia. Z–lewnia powinna zniszczyć od–lewnię. — Dokładnie. Wtedy wszyscy odzyskamy wolność. Kim postanowiła zobaczyć, czy nie da się czegoś zmienić. — Mogłabym zawrócić i poszukać

jakiejś innej drogi — powiedziała. — Wtedy uniknęłabym tego całego ambarasu. — Musiałabyś pójść na przełaj, przez gęstą dżunglę — zauważyła centaur. — Podejrzewam, że byłoby to dla ciebie niesamowicie meczące. Potem wyszłabyś na Wielki Szczyt, spotkałabyś gnomy Gniczyje i Kom– Plutera. Chyba wolisz, aby któryś z nas mógł ciel podrzucić tam, dokąd zmierzasz, omijając te wszystkie niebezpieczeństwa. Kim coś przyszło do głowy. — Chyba tak — odpowiedziała. — Gdzie mogę znaleźć tę zlewnię? — Na wschód prowadzi szlak na tracony wosk. Powinien cię tam

zaprowadzić. — Tracony wosk? — To jedna z technik odlewania. Wosk wytapia się z matrycy, a jego miejsce zajmuje metal. — Powinnam była się domyślić. Zgoda. Pójdę tym szlakiem. Ruszyła we wskazanym kierunku. Bania wkrótce wyczuła zapach stearyny. Ścieżka wyglądała tak, jakby wylano nań wielką kadź stopionego wosku, który stwardniał i utworzył krętą drogę. Oczywiście do niczego się nie nadawał. Był s–tracony. Ale łatwo było po nim chodzić. Na końcu szlaku lśniło niewielkie jezioro. Wosk rozpłynął się po powierzchni i zastygł, pokrywając

powierzchnię wody cienką, mocną taflą. Można było po niej stąpać, nie obawiając się, że się wpadnie do wody. Była przezroczysta, tak więc widać było przez nią, co dzieje się na dnie jeziora. Naokoło było dość płasko. Pod taflą majaczyło gładkie wgłębienie, w którym widać było właz, podobny do tych, jakie lud Naga pozostawił w podwodnym tunelu. Właz zamknięty był klapą. Kim dostrzegła w niej małą dziurkę od klucza. Wyjęła klucz, który dostała od ogra. Wystygł. Był zimny. — Czyżbym miała otworzyć ten zamek? Chyba tak. To przecież Gra. Muszę wsadzić klucz do dziurki i otworzyć klapę. Zlewnia pewnie jest

poniżej. Widziała dziurkę, ale nie miała pojęcia, jak się do niej dostać. Przezroczysty wosk był tak twardy, że nie mogła go nawet zadrapać, nie mówiąc już o wybiciu dziury. Była tak blisko, a jednocześnie tak daleko od celu. Do tej pory jeszcze jej się to nie zdarzyło. — Masz jakiś pomysł? — zagadnęła Nadę. — Podejrzewałam, że to wyzwanie, ale nie wiedziałam jakie — wyznała Naga. — Nie znam się na wosku. Jasne! Towarzysze bezpiecznie podprowadzali Graczy do kolejnych zadań, lecz ich nie rozwiązywali. Nada dzielnie rozprawiłaby się ze

Znienawidzoną, gdyby ta miała zaszkodzić Kim, lecz nie mogła jej pomóc w odgadnięciu zagadki. — No i co ty na to, Bania? — ciągnęła dziewczyna. Pies pomachał ogonem i zaczął obwąchiwać woskową taflę. Kim nie była pewna, czy Bania rzeczywiście zrozumiała jej pytanie. Jednak najwyraźniej chciała ją poratować. Po chwili przystanęła. Coś znalazła. Kim podbiegła do niej i spostrzegła maleńki otwór. — Może dałabym radę wcisnąć tam palec, odłamać kawałek wosku i dostać się do wody? Niestety. Otwór był za mały, a wosk za gruby. Poza tym był tak mocny, że

potrzebowałaby pałki, by się przezeń przebić. W takim razie po co ten otwór, myślała. Ponownie obejrzała klucz. W otworze mieścił się jak ulał. Bała i jednak, że przy dłubaniu klucz wymknie się jej z rąk, upadnie na i jeziora, a wtedy go już nie odzyska. — Nie, to nie ma najmniejszego sensu — mruknęła pod nosem. — Zaraz, zaraz, to przecież Gra. Musi być jakiś sposób! Trzeba tylko na niego wpaść! Wytężyła umysł, lecz nic z niego nie wycisnęła. Żadnej myśli. Żadnej koncepcji. Klucz był tu, zamek tam. Wydawało się, że nie ma jak go wsadzić. Chyba że…

Coś zaświtało jej w głowie. Rozbłysło nikłe światełko nadziei. Wątpiła jednak, czy rozumuje właściwie. Światełko prawie znikło. Kiedyś, w jakiejś książce natknęła się na pewną łamigłówkę. Polegała na tym, by za pomocą sznurka przewlekanego przez różne otwory przeciągnąć jakiś przedmiot z jednego pola na drugie. Trzeba było tak długo manipulować sznurkiem, dopóki nie wpadło się na odpowiednie rozwiązanie. Tu miała klucz, dziurkę od klucza i maleńki otwór donikąd. Czy można było wsadzić klucz nie wprost? Nie miała sznurka, ale on i tak na nic by się jej tutaj nie przydał. Być może dało się jednak wykorzystać samą zasadę.

Położyła się i przystawiła oko do niewielkiego otworu, by zlustrować sytuację. Po dnie jeziora pełzało pełno przedziwnych owadów. Przypominały kleszcze. Takie, co to czepiają się psów i ludzi. Przypuszczalnie były to kleszcze wodne lub przynajmniej przystosowane do życia w wodzie. Na ich pancerzykach widniały identyfikatory w kształcie liter alfabetu. Nie robiły nic szczególnego. Jednak niczym wahadło zegara wędrowały tam i z powrotem po półokrągłych torach. Wszystkie zwrócone były w tę samą stronę. Tyłem do zamkniętego włazu. Wyglądało to tak, jakby z niego wypełzły. Gdy poruszały się, nie odwracały się w lewo czy w prawo. Czasem, stale zachowując

kierunek, rozłaziły się na boki. Za każdym razem, gdy doszły do końca półokrągłego toru, rozlegało się głośne tyk–tyk. Zachowywały się i brzmiały dziwnie. Nawet jak na takie stworzenia. — Wahadła. Te dźwięki. Tykanie. To niczym wielki zegar! A te kleszcze to tyki! Aha! W stylu Xanth! Tak, czytałam, że Dobry Mag Humfrey, kiedy był młody, mieszkał na farmie tyków. Hodował je dla zegarów. Pewnego dnia zmutowały się i narobiły kłopotów, przekształciły się w nieznośnych krytyków. Czy to możliwe, że owe zmutowane tyki nie wyginęły i teraz żyły tutaj? Czekając, aż dopną swego? Może by przeniosły klucz i wsadziły do zamka, do którego nie mogę dosięgnąć? Ale jak

je do tego zmusić… Klucz mam w ręku. Przypuśćmy, że go przepchnę przez otwór, wrzucę do wody i po prostu poproszę tyki, by go zaniosły, gdzie trzeba. Czy mnie zrozumieją? Czy będzie im się chciało to zrobić? Trzeba je jakoś zachęcić. Musi być na nie jakiś sposób. To przecież Gra. Zaraz zaraz. Jeśli tu są tyki, to gdzie są taki? Wszystkie wyglądają tak samo. Chyba nie ma tu żadnych taków. Skąd pochodzą te taki? Nie czytałam o żadnej farmie taków? W zegarze „tak” odpowiada na „tyk”. Czyżby te taki to odwrócone tyki? Czy zarówno tyki i taki są w tym samym owadzie? To szalony pomysł, lecz być może

posiadający jakiś kalamburowaty sens. Tyki pewnie mi nie pomogą, ale prawdopodobnie zrobią to taki. Gdyby tylko udało mi sieje odwrócić. Tyki ustawione są tyłem do włazu i dziurki od klucza. Taki będą skierowane do niej przodem. Niewykluczone, że zaniosą klucz i wsadzą go do dziurki. Nic nie stracę… Wsunęła klucz w otwór i puściła go. Wpadł do wody i opadł na dno. Tyki natychmiast zmieniły swoje zachowanie. Przestały chodzić tam i z powrotem bez celu i ruszyły w stronę klucza. Kim zobaczyła, że chcą pchnąć go w niewłaściwą stronę. By umieścić go w zamku, musiała przywołać taki. — Tyk–tak! — krzyknęła. Tyki ją

zignorowały. Stwierdziła, że nikt nie odpowiedziałby na takie zawołanie. — Gdyby ktoś wrzasnął „ludzie– ladzie” też bym nie zwróciła na niego uwagi. Ale gdyby ktoś zawołał mnie po imieniu albo opisowo, to bym zareagowała. — Pa–tyk! — powiedziała głośno. Żadnej odpowiedzi. — Plas–tyk! Znów nic. — Pragma–tyk! Cisza. Tyki spokojnie maszerowały w kierunku klucza. Pierwszy już prawie zaczął go spychać w odwrotną stronę, ku głębokiemu wykopowi, który dopiero teraz zauważyła. Przestraszyła się.

Gdyby bowiem go tam wrzuciły, ślad by po nim zaginął i nikt nigdy by go już nie odnalazł. Zmierzała donikąd. Nie pamiętała, czy kiedykolwiek czytała o jakichś innych tykach. W końcu doszła do wniosku, że chyba niewłaściwie się do nich zwraca. Nie mam do czynienia z tymi tykami, które oswoił Humfrey, a z tymi, które wymknęły mu się spod kontroli, pomyślała. Wytężyła umysł. Spostrzegła jakiegoś ciemnego tyka. Wydało się jej, że jest zepsuty. Na grzbiecie widniała litera N. — Nekro–tyk! — wrzasnęła na całe gardło. Tyk zatrzymał się.

Zidentyfikowała go! — Nekro–tak! Odwrócił się! Miała go!! — Nekro–tak, pchaj klucz! — rozkazała. Tak zszedł z wyznaczonego toru i przeszedł na drugą stronę klucza. Idąc, wydawał z siebie zamiast tyków taki. Dotknął klucza głową i pchnął go. Klucz drgnął. — Znalazłam sposób! Wsunę go do zamka! — ucieszyła się Kim. Tymczasem nadeszły inne tyki. Jeden stanął dokładnie naprzeciwko Nekro– taka i zaczął pchać w odwrotnym kierunku. Klucz zatrzymał się. Po chwili ruszył z powrotem. Nagle Kim spostrzegła, że jeden z

tyków, oznaczony literą A, jakby zawahał się. — Agnos–tyk! — krzyknęła. Zatrzymał się. — Agnos–tak! Pomóż Nekro–takowi! Tak posłusznie wypełnił jej polecenie. Klucz znów sunął ku dziurce. — Dalej! Dalej! — nerwowo szeptała Kim, próbując dodać s drużynie otuchy. Agnos–takowi jednak także któryś z tyków grodził drogę. Było teraz dwóch na dwóch. Klucz ponownie utknął w miejscu. Po chwili dołączył do nich jeszcze jeden tyk. Teraz było trzech na dwóch. Klucz cofnął się. Przybyły tyk wyglądał na słabeusza, lecz jakby podkręcał swych towarzyszy. Dzięki niemu pchali mocniej. Miał na sobie K.

Nagle Kim rozpoznała i jego. — Katali–tyk! — zamilkła. — Katali–tak! Pchaj! Teraz Nekro i Agnos ożyli. Wstąpiły w nich nowe siły. Klucz szybko mknął do dziurki, a tyki nie były w stanie go dopaść. W końcu był tuż tuż. Taki wepchnęły go do środka i przekręciły. Rozległo się głośnie bum! Klapa otworzyła się! Woda zaczęła odpływać. — To przypomina wypływ — mruknęła do siebie Kim. — Woda spłynie stąd i zgromadzi się w zlewni. W miarę jak opadały wody, woskowa tafla traciła wsparcie. W pewnym momencie załamała się. Kim, Nada i Bania musiały szybko

wygramolić się na brzeg, by także nie spłynąć. Tymczasem tyki, taki i kawałki wosku kotłując się w wodnym wirze, znikały w ciemnym otworze. Wkrótce jezioro było jedynie suchym zagłębieniem. Kim, jej Towarzysz i Bania zeszły na dawne dno. Było puste i płaskie. Nagle Bania przystanęła, by coś obwąchać. Kim schyliła się by zobaczyć, co to takiego. To coś było niewielkie, świecące, sześciennej z zaokrąglonymi krawędziami. Tak małe, że gdyby suka nie zwróciła na to uwagi, w ogóle by tego nie zauważyła. Podniosła to coś. Było tak lekkie, że mogła ustawić je na czubku palca.

Chyba nie posiadało żadnej masy. — Cóż to takiego? To klątwa! — wykrzyknęła. — Żeby ją odnaleźć, musieliśmy zlać wodę i osuszyć dno. To pewnie dzięki niej wyrozła odlewnia, a sama zagubiła się w jeziorze. Mając ją, będziemy mogli naprawić wyrządzone szkody! Zarówno Nada, jak i Bania spojrzały na nią z powątpiewaniem. Bynajmniej nie zniechęcona tym Kim pomaszerowała dnem jeziora, a później ścieżką na tracony wosk, przez cały czas balansując ustawioną na palcu klątwą. W końcu doszła do miejsca, w którym tkwiły centaury. — Hej! Hej! Co wy na to? — zawołała kilkakrotnie, unosząc

pobłyskujący palec w górę. Odwróciły ku niej swe głowy. Mężczyźni zmarszczyli czoło. Kobiety spłonęły rumieńcem. — Co się z nimi dzieje?… Są wyraźnie poruszone. Zaraz jednak zorientowała się, o co chodzi. Dawała palcem pewne znaki. Być może w Xanth nie oznaczały tego samego, co w Mundanii, lecz z pewnością były niegrzeczne. Wyprostowała pozostałe palce. — Mam klątwę — wyjaśniła. — Mam nadzieję, że dzięki niej was uwolnię. — Aaa! O to ci chodzi! — odkrzyknął stojący najbliżej centaur. — Połóż ją na odlewni.

Kim poszła w kierunku odlewni. Gdy tylko zbliżyła się do niej, zaczęły ją boleć nogi. Czuła się tak, jakby miała za ciasne buty. Chciała się ich pozbyć. Wiedziała, co to takiego. Trujące wyziewy. Musiała jednak cofnąć klątwę. Zacisnęła zęby i ruszyła naprzód. Ból narastał. Wydawało się jej, że stąpa po nasączonych kwasem poduszeczkach na szpilki. Nie była w stanie tego dłużej znieść. Musiała przystanąć. Ale była tuż tuż przy odlewni. Podniosła palec. — Weź to! — krzyknęła, strzepując klątwę na zabudowania. Klątwa przeleciała w powietrzu i uderzyła o ścianę. Coś błysnęło. Oślepiło Kim, aż zamrugała oczyma. Gdy odzyskała wzrok, ujrzała zupełnie

inną budowlę. Teraz było to Centrum Zabaw Centaurów. Udało się jej! Wygrała! Centaury wstały i pokłusowały do środka. — A teraz podwieziemy was do Zamku Dobrego Maga! — powiedziały.

15. Talenty Dug biegł za Jenny, Jenny za Sammym, obok pędził Sherlock. Jenny dobrze wiedziała, że nie wolno puszczać kota luzem, gdy każe mu się coś znaleźć, ale czasem o tym zapominała. Ostatecznie była tylko dzieckiem. Miała do tego prawo. Zaś talent jej małego

kociaka z pewnością był bardzo pomocny. Kłopot polegał na tym, że ścieżki, które wybierał Sammy, nie zawsze nadawały się dla ludzi. Wkrótce ugrzęźli w splątanych krzakach jeżyn, bodiaków i ostów. — Stój, Sammy! — zawołała Jenny. — Nie możemy za tobą nadążyć! Kot zatrzymał się. Jenny wzięła go na ręce. Już miała poprosić go, aby odszukał bezpieczną i łatwą dróżkę, gdy nagle zamilkła. Dug i Sherlock także się nie odzywali. Zapędzili się bowiem w jakiś dziwny las. Nie chodziło tu o same drzewa — te były najnormalniejsze w Xanth, ale o ich ułożenie. Nie rosły

przypadkowo, tu i tam, a w prostych i półokrągłych rzędach, jak w wielkim ogrodzie. Ogrodzie uprawianym przez olbrzyma. — Chyba powinniśmy dać stąd dyla — mruknął Sherlock. Dug skinął głową. Nie podobało mu się to miejsce. Odwrócił się w stronę, z której przyszli. Zobaczył, że coś tam się rusza. — Och! — jęknęła Jenny. — Coś mi się zdaje, że nie powinniśmy byli się tu znaleźć. — Ja też tak myślę — przytaknął Dug. Zawrócił i popatrzył, co takiego tam się rusza, lecz od razu natknął się na potężny żywopłot ze splątanych,

wielkich krzewów, za gęsty, by przezeń przejść. Nie dało się też na niego wspiąć, gdyż gałęzie pokrywały groźne kolce. Może to następne wyzwanie, pomyślał. Wcale o tym nie marzył. W tej chwili nie obchodziła go Gra. Chciał spotkać się z Kim i ostrzec ją przed Fałszywym Towarzyszem, który miał ją zdradzić. — Im dłużej jej będę szukał — powtarzał — tym więcej ryzykuje. Przespacerował się wzdłuż żywopłotu, szukając jakiegoś zagłębienia, w którym mógłby się ukryć. Zauważył, że żywopłot tworzy półkole, prowadzi ich do środka leśnego ogrodu i

jednocześnie się za nimi zamyka. Nie było jak uciec. — Cóż! Nie mam wyjścia. Przyjmuję to wyzwanie. Rozglądał się za kryjówką nie dlatego, iż bał się, że coś mu się stanie. Zależało mu na czasie. Postanowił zrezygnować z gry i jak najszybciej powiedzieć Kim o Fałszywym Towarzyszu, może nawet lojalnie z powrotem się z nią wymienić. Sądził, że tak właśnie należało uczynić. Stali i czekali na to coś. Dug po raz kolejny się zdziwił. Okazało się, bowiem, że nie ściga ich żaden potwór, a para jeźdźców na koniach ze źrebięciem u boku. Dość przystojny, uzbrojony w miecz mężczyzna dosiadał

ogiera, a piękna kobieta klacz. Konie były opasane dziwacznymi, metalowymi łańcuchami. Co się tutaj dzieje, pomyślał chłopiec. Nagle mężczyzna ich zauważył. Pomachał ręką. — Witajcie! — zawołał przyjaznym tonem. — Co robicie w Ogrodzie Talentów? Sądziłem, że jest zamknięty dla zwiedzających. W Xanth wygląd czasem jest zwodniczy, ale Dug nie dostrzegł w przybyszach niczego niepokojącego. Wziął to za przypadkowe spotkanie, więc wyznał prawdę. — Nazywam się Dug. Gram w Grę. To jest mój Towarzysz, elf Jenny, a to

Sherlock. Szuka miejsca, w którym mogliby się osiedlić ludzie z Czarnej Fali. Niechcący zabłądziliśmy i chcielibyśmy jak najszybciej się stąd wydostać. — Grasz w Grę? — zapytał mężczyzna, marszcząc brwi. — Kierują nią demony — wyjaśniła Jenny. Kobietę to zaciekawiło. — To musi być fajna Gra — powiedziała, po czym zwróciła się do mężczyzny i dodała: — Dowiedzmy się o niej czegoś więcej, Jordan. Mężczyzna pokiwał głową. — Okey! — zawołał, zeskakując z konia, podczas gdy kobieta wdzięcznie zsuwała się ze swojej klaczy. — Jestem

barbarzyńca Jordan. Szybko powracam do zdrowia, to mój talent. A to moja żona Renee, czy jak kto woli Threnody. Jest półdemonem. A to nasi przyjaciele, konie–duchy: Puk, Pik i Pucek. Konie, słysząc swoje imiona, grzecznie skinęły głowami, dając jednocześnie do zrozumienia, że doskonale rozumieją ludzką mowę. — Tak, wiem! — krzyknęła Jenny. — Uczyłam się o tobie w szkole centaurów. Pochodzisz sprzed… Należycie do historii Xanth. Poznałeś Threnody… — W roku 677 — przerwała jej Threnody. — Posprzeczaliśmy się troszkę, ale później znów się spotkaliśmy.

— W 1074 uściślił Jordan. Przeliczył coś na palcach. Dokładnie osiemnaście lat temu. Od tego czasu szczęśliwie penetrujemy dzikie ostępy. I… — poklepał Threnody po zaokrąglonym brzuszku. — Barbarzyńcy są ujmująco bezceremonialni — roześmiała się Threnody, kopiąc go w goleń. — Mają takie złe maniery. — I w dziwnie seksowny sposób interesują się czarującymi demonicami — przekomarzał się z nią Jordan. Klepnął ją po raz drugi, lecz tym razem jego ręka przeszła przez jej ciało niczym przez obłoczek dymu. — Fajna z nich para — mruknął do siebie Dug. — Jordanowi Podoba się ta

kobieta. Jest tajemnicza, pełna seksu, no i oczywiście posiada cechy demona. Zaś Threnody — Renee przypadł do gustu mężczyzna nie pozbawiony pewnych ciągotek. Najprawdopodobniej Pozwala mu zerkać na swoje majtki. Zawsze jednak może nie dopuścić do tego, by pieścił jej ciało. — Demony kierują Grą — powtórzyła Jenny. — Bierze w niej udział dwoje Mundańczyków: dziewczyna, która wygrała ją jako nagrodę, i on. Nie mam pojęcia, jak się tu dostał. — Prawdopodobnie dzięki pirackiej kopii. Powinienem był spytać o to mojego przyjaciela, który w zamian zdobył moją dziewczynę.

— Mówisz pirackiej? — zapytał zafascynowany Jordan. — W piratach i barbarzyńcach płynie ta sama krew! — Pochodzę z Mundanii — ciągnął Dug. — Grając, zwiedzam Xanth. Ale w tym momencie bardziej niż na Grze, zależy mi na tym, by dogonić drugiego Gracza, Kim, żeby… — Dać jej nauczkę — dokończył uradowany Jordan. — Niezupełnie. Nie chodzi mi o nagrodę, ale… — Aha! Spodobała ci się ta dziewczyna! Chcesz ją złapać i pofiglować sobie jak barbarzyńca! — zgadywał Jordan. Threnody dała mu kuksańca. — Och, nie — zapewnił ją Dug

zaintrygowany ich grą. — Być może dzięki temu, co zrobiłem, przegra, ale muszę ją ostrzec, nim to się stanie. Wtedy postąpię przykładnie. — Przykładnie? — powtórzył Jordan, zupełnie nie pojmując, o co chodzi. — Przecież słyszałeś o tym — skarciła go Threnody. — Piszą o tym w Podręczniku Barbarzyńcy. Strona 432, punkt P. Zrobił głupią minę. — Chyba jeszcze do tego nie dotarłem. Barbarzyńcy nie przepadają za książkami. — Zacytuję ci: „jeśli wszystko inne zawiedzie, spróbuj zachować się przykładnie”. I to też nie jest

pozbawione uroku. Rozchmurzył się. — Jasne. Wiem. Przykładnie… — zamilkł, gdyż Threnody wyjęła nóż i odcięła mu usta. Wyciągnął wielką chustkę, starł krew i skarcił ją wzrokiem. Rany już się goiły. W miejscu starych rosły nowe wargi. Wspomniał przecież, że to jego talent. Dug jednak wtedy nie wziął tego dosłownie. — Wszystko jedno — ciągnął Dug, nie okazawszy, jak bardzo poruszyła go ta przypadkowa demonstracja owego talentu. — Po prostu chcę jakoś stąd się wydostać. Przedrzeć przez ten kolczasty żywopłot, który zagradza mi drogę. Nie wiecie przypadkiem, jak go obejść?

— Mogłabym przez niego przeniknąć — odezwała się Threnody. — Kiedy chcę, potrafię się zdematerializować jak demon. Ale to ci chyba wiele nie pomoże. — Nam ten żywopłot zwykle nie pseskadza — wtrącił się Jordan. Seplenił trochę, gdyż jego odrastające usta nie odzyskały jeszcze swojej elastyczności. — Lec ty chyba nie psejdzies na drugą stronę. Widzis, on rośnie tylko wtedy, gdy zamieza kogoś złapać. Twozy pierscień i nie wypusca ofiary. Żeby stąd wyjść, musis znaleźć magicny talent. — To nowe zadanie! — zawołał chłopiec. — Czemu więc was spotkałem, skoro nie bierzecie udziału w

Grze? — Threnody i ja możemy się troszkę w to pobawić — stwierdził Jordan. — Być może trochę urozmaici to nasze życie. Nudno jest z jedną kobietą… Threnody ponownie podniosła nóż, lecz tym razem chwycił ją za rękę i pocałował ukształtowanymi na nowo ustami. Nie powiedziałbym, że rzeczywiście się z nią nudzi, pomyślał Dug i spytał: — Czy mógłbyś mi podszepnąć, jak znaleźć taki magiczny talent? Jestem Mundańczykiem, nie posiadam własnej magii. — Jasne. W środku zamkniętego żywopłotem kręgu jest magiczne pudło. Nie możesz go nie zobaczyć. Wiąże się

to jednak z pewnym ryzykiem. Trzeba rozwiązać zagadkę. — Jak zwykle — kwaśno przytaknął mu Dug. — Musisz wybrać z niego talent na ślepo i przynajmniej raz go wykorzystać, zanim włożysz go z powrotem i weźmiesz następny. Nie wyglądało to na trudne zadanie, więc Dug domyślił się, że to nie koniec. — Biorę talent. Używam go. W czym problem? — zapytał. — Hej! Rozumujesz jak barbarzyńca — pochwalił go Jordan. Jego usta wyglądały już prawie tak samo jak dawniej. — Tak, tak. Nigdy nie wierz cywilizowanej osobie. Problem w tym, że nie wiesz, jaki masz talent, więc nie

masz pojęcia, jak go wykorzystać. — Mogę sobie tak zgadywać do końca życia — zmartwił się Dug. — Nie — wtrąciła się Threnody. — Znajdziesz tam także listę pięćdziesięciu talentów. Możesz odhaczyć te, które zidentyfikujesz. Jednak, jeśli odgadniesz wszystkie pięćdziesiąt, pojawi się nowa lista. Jeśli dość wcześnie znajdziesz ten, dzięki któremu będziesz mógł ogród opuścić, nie musisz go oddawać. I tak po jednym dniu straci swą moc. — Aha! Jeżeli szczęście mi dopisze, to zaraz wyruszę w dalszą drogę. Jeżeli nie, utknę tu na wiele godzin. A może i dni. Dug odwrócił się i ruszył przed siebie, w kierunku środka porosłego

mchem kręgu. Sammy zeskoczył z rąk Jenny. Wszyscy podążyli za nim. — Czy mogę pogłaskać Pucka? — spytała Jenny, podchodząc do źrebaka — ducha. — Jest taki słodziutki. Obwieszony łańcuchami konik otarł się o nią, przyzwalając na pieszczoty. — Czemu noszą te łańcuchy? — zapytał Sherlock. — Taka jest istota koni–duchów — wyjaśnił Jordan. — Bez nich zniknęłyby. Łańcuchy zatrzymują je w świecie żywych. — Nie ucieszyłyby się, gdyby je z nich zdjęto i pozwolono im odejść? — dopytywała się Jenny. — Może. Ale na czym wtedy byśmy jeździli? — rozsądnie odpowiedział

Jordan. Sherlock i Jenny zamilkli. Najwyraźniej doszli do wniosku, że w dyskusjach z barbarzyńcą nie należy poruszać tak subtelnych tematów. Po chwili Dug dotarł na miejsce i zobaczył coś, co przypominało wielkie, cylindryczne, zamknięte płaskim wiekiem pudło na kapelusze. Za nim widniała tabliczka z napisem: 50 TALENTÓW. Przywykły już nieco do magicznych metod Dug zdecydowanie dotknął wieka. Jego ręka bez trudu przezeń przeniknęła niczym przez cienką, płynną warstwę. Zaczął grzebać. Błądził palcami po omacku tak długo, dopóki na coś nie natrafił. Chwycił to coś i wyciągnął na zewnątrz. Ze

zdziwieniem zobaczył, że nic nie trzyma. Poczuł się jednak troszkę odmieniony. Jego towarzysze bacznie mu się przyglądali. — Masz talent? — zagadnęła go Jenny. — Coś mam. Przypuszczam, że to talent. Ale nie wiem, który. — Przeczytaj listę. Możesz wypróbowywać je po kolei — poradził mu Sherlock. Dug zaczął czytać: 1. Zmienia wszelkie kolory. 2. Zmienia jedno pożywienie w drugie. 3. Likwiduje smaki. 4. Przerabia zapachy. 5. Nadaje kleistość przedmiotom.

Stwierdził, że owe talenty są określone jednoznacznie i nie wyrządzają szkody. — Okey. Jak sprawdza się, czy magia działa? — Mnie na przykład trzeba zranić — odpowiedział Jordan. Wtedy talent zadziała niejako samoczynnie. — Wystarczy, iż pomyślę, że chcę się zdematerializować, a ciało znika. Potem muszę zapragnąć je odzyskać. Odbywa się to dość powoli, ale widać efekt. Ale to nie jest prawdziwy talent, gdyż ja prostu jestem w połowie człowiekiem i w połowie demonem — wyjaśniła Threnody. — Ja nucę — odezwała się Jenny. — Wtedy każdy, kto się pilnuje, śni mój

sen. Dug nie spodziewał się, że Jenny także posiada własny talent. Sądził, że jej magia jest związana z kotem. — Dobrze! Zrobię coś, by zmienić barwę. — Rozejrzał się dookoła. — Hej, ty tam, kamieniu, poróżowiej! — zawołał. Wytężył myśli, próbując przeobrazić kolor kamienia, ale nic z tego nie wyszło. — Nie mam szczęścia — powiedział. — To nie to. — Jesteś pewien? — spytała Jenny. — Może powinieneś to coś nazwać. — Już się robi — odkrzyknął i zwrócił się do kamienia. — Zwę cię coś. Poróżowiej!

Znów klapa. — Zobaczymy, czy to nie ten drugi. Sięgnął do kieszeni. Wyjął z niej parę orzeszków, które zostały mu z ostatniego śniadania. — Zmień je w słodkie beziki! — rozkazał. Znowu nic się nie stało. — Może to bezik, który ma wygląd orzeszka — zastanawiał się Sherlock. Dug ugryzł kawałek. — Nie. To nadal fistaszek. — Zerknął na listę. — No to zlikwidujemy smak. Skoncentrował się i ponownie skosztował orzeszka. Nadal smakował jak najprawdziwszy orzeszek ziemny. — Niech pachnie jak róża.

I tym razem poniósł klęskę. — Niech przyklei mi się do palca. Dotknął go opuszkiem. Orzeszek odpadł. Westchnął i odczytał nazwy następnych pięciu talentów: 6. Zmienia wodę w parę lub lód i z powrotem. 7. Przeobraża surowe potrawy w gotowane. 8. Wyczuwa, gdy ktoś ma umrzeć. 9. Wywołuje silne wiatry. 10. Widzi przez przedmioty. — Czy macie jakąś wodę? — zapytał. Jordan miał ze sobą flaszkę wody. Wylał trochę, a Dug spróbował sprawić, by zamarzła lub wyparowała. Nadaremnie.

Potem bezskutecznie gotował orzeszek. Punkt ósmy wprawił go w zakłopotanie. — Jak mam stwierdzić, że ktoś ma umrzeć, jeśli nikt nie umiera? — Chętnie ci dopomogę — zaofiarował się Jordan dobywając miecza. Dug już byłby się roześmiał, lecz coś podpowiedziało mu, że ten człowiek wcale nie żartuje. — Nie dzięki! — krzyknął natychmiast. — Ten talent i tak mi się tu na nic nie przyda. Przyjmijmy, że to nie ten. Zabierzmy się za te wiatry. — To żadna magia. Sam potrafię to zrobić — przerwał mu Sherlock, wypinając siedzenie.

— Nie trzeba — mruknął Dug, z trudem powstrzymując się od śmiechu. Jordan bezceremonialnie wybuchnął głośnym: ha–ha! Puk bez żenady pozwolił, by uniosły go jego osobiste wiatry. — Dziękuję wam, ale to ja mam je wytworzyć. Natężył się i nic. Nie przejrzał też niczego na wylot. Nie potrafił. — Ojej! Byłbyś sobie obejrzał nasze majtki — przeraziła się Jenny. Dug wcale o tym nie pomyślał. Zagryzł usta, by nie parsknąć śmiechem. Wiedział już, że dziewczyny z Xanth traktują te sprawy o wiele poważniej niż on sam. — Dobra! Ta próba zamknięta!

Zerknął na kolejną piątkę talentów. 11. Sprawia, że inni milczą. 12. Gasi ogień. 13. Goi rany i otarcia. 14. Chroni od złych snów. 15. Zmienia płeć. — Dobra! Po kolei! Kto chce zamilknąć? — Ja — ugodził się Sherlock. Dug po raz wtóry wytężył umysł. — Sherlock! Przestań gadać! — rozkazał. — I co? — Nic. Zabrał się do następnego. — Musimy rozpalić ognisko i zobaczyć, czy zgaszę je przy pomocy magii. Jordan podszedł do Puka, pogrzebał

w przytroczonej doń sakwie i przyniósł dwa małe kamyczki. Kucnął przy kępce suchej trawy i wykrzesał parę iskier. Spadły na trawę, która się zapaliła. Dug zapatrzył się w migoczące płomyki, lecz mimo najlepszych chęci nie zdołał ich ugasić. Jordan przyniósł więc słodkie podpłomyki, nadział je na patyk i zaczął opiekać. — Może będę w stanie wyleczyć rany? — głośno zastanawiał się Dug. — No, ale żeby to sprawdzić, trzeba by kogoś pokroić! Zresztą co tam. I tak mamy jeszcze trochę uzdrawiającego eliksiru, który sam załatwiłby całą sprawę. Pomijam ten talent. — Coś ty! Wiem, jak go wypróbować — sprzeciwił się Jordan.

Wziął nóż i przejechał nim po ręce Threnody, pozostawiając na skórze długie nacięcie. — Teraz je zlikwiduj! Zdesperowany Dug spojrzał na ranę. Krwawiła dalej. — Chyba nic tu po mnie — jęknął. Jenny przytaszczyła uzdrawiający eliksir i pokropiła nim obolałą rękę Threnody. Zranienie zniknęło. — Czternasty jest jeszcze gorszy — utyskiwał Dug. — Jak mam stwierdzić, czy potrafię powstrzymać złe sny, jeśli nie śnię? A gdybym nawet zasnął i miał dobre sny, to co wtedy? Przypuśćmy, że nie będę miał żadnych złych snów przez cały miesiąc! — Mógłbyś spróbować ze złym snem na jawie — zaproponowała Jenny.

— Mara Imbri nigdy takiego nie przyniesie — zauważyła Threnody. — Kto to jest Mara Imbri? — zapytał Dug. — To dzienna mara. Klacz roznosząca dobre sny na jawie, marzenia — wyjaśniła Jenny. — Podarowała Kim sen o bańkach mydlanych. Z jednej z nich Kim wydostała Banię. — Żyj i ucz się. Okey. Pomyślę o czymś złym i o tym zamarzę, jeśli to w ogóle możliwe — postanowił Dug. Wyobraził sobie, że spada w przepaść. Zawsze go to przerażało. — Nie czuję nic specjalnego. Jak zwykle widzę to oczyma wyobraźni — oświadczył. Nie posunął się nic a nic do przodu. Stał w miejscu. Odczytał punkt piętnasty

i wrzasnął: — Nie mam zamiaru zmieniać czyjejś płci! — Zmień kogoś z nas. Potem nas z powrotem odmienisz — poradziła mu Thernody. — Kto ma na to chrapkę? No, Sherlock masz ochotę przez minutę być kobietą? Mężczyzna przecząco pokręcił głową i przejechał palcem po szyi. — Tak myślałem — rzekł Dug. — Niewykluczone też, że ta wycieczka działa tylko w jedną stronę. Zabieram się do następnego. Ale dlaczego przejechałeś palcem po szyi? Sherlock nie odezwał się ani słowem, tylko ponownie dotknął grdyki.

— On zamilkł! — zawołała Jenny. — Talent zadziałał! — Nie. Przecież wcześniej powiedział że nie — zdziwił się Dug. Sherlock wskazał na Jordana. — Tak. Powiedział to — poświadczyła Threnody. — Nie — zaprzeczył Jordan. Threnody zmroziła go wzrokiem. — Czy naprawdę przestałeś mówić dzięki magii? — spytał Dug po chwili namysłu. Sherlock przytaknął ochoczo. — Dobra nasza. Przynajmniej zidentyfikowaliśmy talent. Ale to wciąż nie to, czego nam trzeba. Sherlock, przemów! Jednak czarnoskóry dalej milczał.

Okazało się, że jest to jednostronny talent. — Po paru godzinach straci swoją moc — uspokoiła go Threnody. Sherlock skrzywił się. Nie był zachwycony. — Ojejku! Strasznie mi przykro. Przepraszam. Chyba już nigdy nie powinienem wykorzystywać do tych doświadczeń ludzi. — Zaraz poprawię mu samopoczucie — pocieszyła go Renee. — W zamian za jego cierpienia podaruję mu coś ze świata hipnotykwy. Podeszła do Sherlocka, objęła go i obdarzyła iście demonicznym, namiętnym pocałunkiem. Dug mógł przysiąc, że nogi Murzyna na chwilę oderwały się od ziemi, jego oczy

odwróciły się białkami na zewnątrz, a na ustach zagościł rozmarzony uśmiech. Wyglądał tak, jakby wprowadzono go w stan śpiączki. Oczywiście natychmiast pewnie poczuł się lepiej. — To umiejętność Renee — jakby od niechcenia rzucił Jordan. — Demonica, jeśli tego chce, potrafi mężczyznę uszczęśliwić. Zapomina się wtedy o całym świecie. Mówił najprawdziwszą prawdę. Sherlock już nie przejmował się, że był niemy. W tym momencie był to dla niego niewiele znaczący drobiazg. Wyglądało na to, że teraz i tak straciłby mowę, gdyby wcześniej to się nie stało. — No tak. Nie potrzebuję tego talentu — powtórzył Dug, zabierając się

z powrotem do roboty — gdyż on nie pomoże mi przedrzeć się przez kolczasty żywopłot. Dowiodłem, że magia działa, ale mam jeszcze całe pudło talentów do sprawdzenia. A jak się mam pozbyć tego? — zapytał. — Wsadź go z powrotem do pudła — powiedziała Threnody. — Tym sposobem będziesz mógł wybrać następny. — Nie wezmę ponownie tego samego talentu? — Nie. Nowe wypływają na powierzchnię, zużyte opadają na dno. Wystarczy nie sięgać zbyt głęboko. Dug wsunął rękę do pudła i poczuł, jak coś go opuszcza. Złapał jakiś inny talent i wyciągnął go na zewnątrz. Potem

odczytał pięć następnych nazw. 16. Wciela się w innych. 17. Odtwarza słyszane dźwięki. 18. Ogrzewa. 19. Sprawia, że przedmioty lewitują. 20. Zmienia wagę przedmiotów. — Hmm! Nie zamierzam się w nikogo wcielać! — A ja tylko na to czekałam — westchnęła Threnody. Dug nie odpowiedział, gdyż podejrzewał, że wcale nie żartuje. Choć równie piękna jak Nada, była jej zupełnym przeciwieństwem. Bezskutecznie próbował odtwarzać dźwięki, ogrzewać, unosić rzeczy w powietrze, zwiększać wagę kamieni. Zabrał się za kolejne pięć talentów.

21. Zabezpiecza przed trucizną. 22. Uśmierza ból. 23. Oddycha wszędzie. 24. Zmienia magię wody. 25. Przewala drzewa. — Nie będę na nikim eksperymentował — oświadczył Dug. — Odpuszczam pierwszy. Nie był pewien, jak wypróbować drugi, dopóki Threnody nie musnęła nożem ręki Jordana. Barbarzyńca zaczął krwawić. Chłopiec chciał mu pomóc uśmierzyć jego ból, ale mu się to nie udało. Na szczęście ból prędko minął, gdyż Jordan sam szybko zdrowiał. Nie mógł sprawdzić oddychania,

gdyż w pobliżu nie było ani próżni, ani morza czy jeziora. Podobnie nie posiadał magicznej wody, którą dałoby się przeobrazić z Wody Nienawiści w Wodę Miłości czy w Jad. Nie chciał przeprowadzać eksperymentów na uzdrawiającym eliksirze, bo bał się go zmarnować. Drzewa także odmówiły posłuszeństwa. Sprawdził resztę talentów z listy. Nic szczególnego się nie wydarzyło. — Jak to możliwe? — zapytał cicho. — Przecież to musi być któryś z nich. — Może to jeden z tych, które odpuściłeś? — podpowiedziała mu Jenny. — Lub jeden z pierwszych piętnastu. Nie wypróbowywałeś ich za każdym

razem — zauważyła Threnody. Miała rację. Rzeczywiście powinien był zawsze zaczynać od początku. Zaczynało już go to nużyć. Zrezygnowany wrócił do punktu pierwszego — „Zmienia wszelkie kolory” i o dziwo, mchy i żywopłot poróżowiały. — Dwa z głowy! — zawołał. — Zostało mi jeszcze czterdzieści osiem. — Przeliczył, ile czasu zajmie mu testowanie w kółko około pięćdziesięciu talentów. — Ta magia jest o wiele bardziej nudna, niż myślałem. — Może Sammy mógłby ci pomóc — zasugerowała Threnody. — Ale jak — zaczął Dug. Lecz mały kotek już pędził w stronę pudła. —

Poczekaj na mnie! — krzyknął chłopiec, łapiąc go, nim zdążył przelecieć przez dziwną, przepuszczalną pokrywę. Kot jednak nie mógł wskoczyć do środka. Dla niego wieko było twarde. Obwąchał koliście powierzchnię, jakby czegoś szukając, i po chwili na coś natrafił. Zatrzymał nos. — Nieprawdopodobne — szepnął Dug. Sięgnął w miejsce przy kocim nosie i złapał pierwsze zaklęcie, jakie mu wpadło w rękę. Wyciągnął je na zewnątrz. — Czy to wreszcie to czego mi trzeba? Ale… ale właściwie czego mi trzeba? — Przeleciał listę wzrokiem. Pojawiły się na niej nowe talenty. „Wabi zwierzęta. Małpuje ludzi. Tworzy

światłość, ciemność. Porozumiewa się z każdym. Odstrasza smoki. Zwalnia czas. Uspokaja wikłacze. Odwraca uczucia. Roznieca ogień”. — Niewykluczone, że tego ostatniego. Jakbym tak spalił żywopłot… Spróbował wzniecić ogień, lecz nie udało mu się wywołać nic więcej poza smużką dymu. „Sprawia, że ziemia drży, wieją huragany”. — Czy dałoby się zdmuchnąć ten wielki, kolczasty krąg sprawić, że ziemia go pochłonie? Wysilił się. Żywopłot stał nieporuszony. „Wywołuje ból. Wyczuwa niebezpieczeństwo. Bada zwierzęta. Usypia. Stwarza niewidzialne tarcze.

Daje odporność na ciosy. Odwraca ludzkie czynności. Rodzi nienawiść. Małpuje czyjś talent”. — Nie mam pojęcia, jak wykorzystując któryś z tych talentów, mógłbym się stąd wydostać — jęknął zdesperowany Dug. W tej samej chwili Sammy zeskoczył z pudła i pobiegł do Threnody. Demonica schyliła się, uniosła go w górę i przytuliła. Dug nauczył się zwracać uwagę na pozornie mało znaczące gesty. — O co mu chodzi? — mruknął i nagle pojął: — Małpuje czyjś talent! — wykrzyknął. — Jeśli potrafiłbym nas zdematerializować,; przemknęlibyśmy na drugą stronę. — Podszedł do Renee.

— Daj mi swój talent — powiedział. — Nareszcie! Już myślałam, że nigdy mnie o to nie poprosisz. — Ponuro się uśmiechnęła, wyciągnęła rękę i wytworzyła jakby bańkę w powietrzu. Wziął sobie to coś, cokolwiek to było, i zwrócił się twarzą do najeżonego kolcami żywopłotu. — Stań się przenikalny! — rozkazał. Zaraz potem podszedł do niego i wsunął weń dłoń. Nadział się na cierń. — Uuu! — zawył z bólu. Lecz nie tylko to sprawiło mu przykrość. Wydało mu się, że magia nie działa. Zamyślił się. Przecież kolec przebił dłoń na wylot. Bolało go, jednak nie tak

bardzo, jak należałoby się tego spodziewać. Rana nie krwawiła. Ponownie dotknął żywopłotu, choć nieco ostrożniej. Tym razem stawiał lekki opór, lecz przesunął przezeń rękę bez najmniejszego kłopotu. Jak przez krzaki zrobione z żelatyny. Albo kleistego płynu. Magia nabierała mocy! Powoli. Jak talent Threnody! — Udało mi się sprawić, że ten żywopłot jest przenikliwy — oświadczył, zwracając się do swoich towarzyszy. — Pomógł mi w tym Sammy i twój talent, Threnody. Dziękuję wam obojgu. Threnody poklepała kota po grzbiecie.

— Zaczynaliśmy się już nudzić — wyznała. ; Miała rację. Wiedzieli, że w końcu odnajdzie właściwy talent, ale nie mieli ochoty spędzić tu następnych kilku dni. Postanowiła więc mu pomóc. Czy można by to określić mianem oszustwa? W tej chwili prawie się tym nie martwił. Chciał jak najprędzej udać się w dalszą drogę. Miał nadzieję, że spotka się z Kim, nim przydarzy się jej coś strasznego. — Chodźmy — powiedział i przeszedł przez żywopłot przypominający teraz dymną zasłonę. Jenny i Sherlock poszli za nim. Sammy zeskoczył z rąk demonicy i pobiegł za swoją panią. Jenny przystanęła, pokiwała Jordanowi, Threnody i koniom

na pożegnanie, po czym pospieszyła naprzód. Za żywopłotem ciągnęła się gęsta dżungla. Od razu stało się jasne, że będą się przez nią przedzierać powoli. Czuć było dymem smoka. W ich serca wdarł się niepokój. Wtem Dugowi nagle coś przyszło na myśl. — Jeśli ten talent Threnody można by było bezpiecznie przenieść na nas, mógłbym wszystkich pozbawić ciała. Przeszlibyśmy przez ostępy jak demony. Postanowił wypróbować to na sobie. Jenny bacznie mu się przyglądała. Sherlock zaś skubał cienkie liany. Zaczął z nich coś pleść. Dug powoli się rozpływał. W końcu był w stanie przeniknąć przez drzewo.

— Świetnie — powiedział ledwie dosłyszalnym głosem. — No, teraz was przeobrażę i ruszamy! Ale niespodziewanie zawiał lekki wietrzyk i uniósł go w dal. Wleciał w koronę jakiegoś drzewa. Tam zefirek już go nie mógł dopaść. Był uratowany. — Uwaga! Zabieram się do roboty! — zawołał. — Może byś tak zdematerializował jednak tylko mnie i Sherlocka — zaczęła Jenny — a kota zostawił w spokoju. Mógłby wyszukać dogodne… — zamilkła, gdyż Sammy już gotował się do skoku. — Nie. Mógłby nas holować. Na linie. Nie będziemy wiele ważyć. Da radę, bo nie zużyje na to zbyt wiele siły. — Kapitalnie — krzyknął

uduchowiony Dug. — Gdybyś nie była dzieckiem, byłbym cię wycałował. — Jestem tylko o rok młodsza od ciebie — oświadczyła z bolesnym wyrazem twarzy. — Hmmm, widać elfy tak samo nie lubią mówić o wieku jak ludzie — mruknął do siebie Dug. Jenny to elf. A więc jest mała. Ale to już pannica. Jedynie w tej Grze gra dziecko, pomyślał. — Dobrze, pocałuję cię! — obiecał. Zsunął się z drzewa, gdyż wiatr już całkiem ustał i podfrunął ku niej. Pochylił się, by dać jej buziaka, lecz jego twarz przeszła przez jej twarzyczkę i znalazła się po drugiej stronie. Szkoda, że tu nie ma jakiegoś pasującego do

mnie chłopca, przemknęło mu przez głowę. Zawrócił. Spróbował raz jeszcze. Otarł się ustami ojej usta, uważając, by przez siebie nie przeniknęły. Wyszło mu to całkiem nieźle. Zastanawiał się, dlaczego nagle zapragnął chłopca. Poczuł się dziwnie. Nigdy nie miał ochoty na taką miłość! Wokół było zawsze tyle pięknych kobiet! — Och! To pewnie była myśl Jenny. Przechwyciłem ją, gdy nasze mózgi przez siebie przeniknęły. To dziewczynka–elf z innego świata, z krainy fantazji, niepodobna do elfów zamieszkujących Xanth. Jej szansę na romans są równe zeru, chyba że odważy się z kimś skrzyżować. Takie rzeczy

chyba częściej zdarzają się w Xanth niż w Mundanii. No, ale oczywiście najbardziej odpowiadałoby jej towarzystwo kogoś z jej rodzaju. Xanth na pierwszy rzut oka zdaje się być królestwem bezsensownych kalamburów. Ale pod płaszczykiem owej głupoty kryją się takie same zmartwienia, jakie znam z domu. Wspomniał Mundanię. Nie mógł teraz przystanąć, by zgłębiać różne filozoficzne możliwości, musiał bowiem jak najprędzej odszukać Kim i ostrzec ją przed czyhającym niebezpieczeństwem. — Pozwól, że cię przeobrażę — powiedział do Jenny, która najwyraźniej nie zauważyła, że się na chwilę zadumał. Widocznie sama zagubiła się w swoich

marzeniach. — Potem zajmę się Sherlockiem i lecimy! Skoncentrował się na niej. Powoli zaczęła rozpływać się w powietrzu. Co chwilę chwytał ją za rękę i na tej podstawie określał stopień dematerializacji. — Pamiętaj, nie uleć z wiatrem — przypomniał jej w końcu i zwrócił się do Sherlocka. Wkrótce czarnoskóry osiągnął ten sam stan gęstości co oni. — Powinniśmy byli zrobić gęstą sieć, wór czy coś w tym rodzaju — poniewczasie przypomniał sobie Dug. — Jak teraz Sammy będzie nas holował? Sherlock wskazał na swoje liany. Uplótł z nich sieć, zanim jeszcze Jenny

wspomniała o kocie, jakby przewidując zawczasu, że coś takiego im się przyda. A ponieważ liany były cienkie, sieć nie ważyła wiele. Mógł pociągnąć ją nawet kot. Pojawił się natomiast inny problem. Byli zbyt zdematerializowani, by się jej przytrzymać. Oczka przechodziły im przez palce. Dug zamyślił się. — Ciekawe, czy można manipulować talentem Threnody? Na ile jest uniwersalny? Czy dałoby się przywrócić nam tylko ręce albo odrealnić część lian… Druga myśl wydała mu się lepsza. Wlepił oczy w sznur na końcu sieci i odrealnił go. Upewnił się, czy zrobił to dobrze, unosząc go do góry. Przepłynął

mu przez dłonie. Popatrzył nieco dalej. Następny kawałek sieci rozpłynął się, tworząc obłoczek. Udało się! Magia działała! Przełożyli nogi przez oczka i oplatali się zdematerializowaną siecią. Rozciągnęła się nieco, więc mieścili się w niej doskonale. Jenny zawołała Sammy’ego, Dug zdematerializował resztę sieci i założył ją zwierzęciu na barki. Kiedy już ją dobrze umocowali, urealnił ją z powrotem, by nie spadła, przeniknąwszy przez kota. Pozostała część sieci była niezmieniona. Tym sposobem dziwny tobół i jego pasażerowie zostali prawie całkowicie pozbawieni wagi. Dopóki zarówno oni, jak i liany były w tym samym stadium

dematerializacji ulotna sieć ciasno ich opinała. Kłopoty zaczynały się dopiero wtedy, gdy jedna rzecz była ulotna, a druga materialna. Wówczas wzajemnie przez siebie przenikały. — Chyba jesteśmy gotowi — oświadczył Dug. — Sammy, odszukaj Kim — rozkazała Jenny. Kot ruszył naprzód i pociągnął sieć. Byli teraz zbici w jedną całość. Światu może i wydawali się nierealni, lecz oni wzajemnie czuli swoje twarde ciała. Dug podniósł ręce, by nieco odepchnąć czarnoskórego i Jenny. Okazało się, że jest to niemożliwe. Tworzyli jednolitą stałą masę. — Dobra! Jedziemy razem —

powiedział, przytuliwszy się do siedzącej tuż przed nim Jenny. Sherlock zaś, który przycupnął na tyłach, objął ich obydwoje. Nieskrępowany niczym Sammy gnał swoimi własnymi drogami, a cała trójka bez trudu śmigała za nim. To przeciskali się między rosnącymi pień w pień drzewami, to pędzili ciernistym korytarzem, będącym w stanie pomieścić jedynie kota. Ale nic im się nie działo. Po prostu przenikali przez kłujące kolce. W końcu natknęli się na smoka. Wyprężył grzbiet i wypuścił obłoczek dymu. Kot prześlizgnął się mu pod ogonem. Potwór wykręcił się, próbując go złapać, lecz robił to zbyt ociężale.

Zamiast o Sammy’ego, zahaczył pazurami o sieć pełną ludzi. Dug skurczył się, Jenny zapiszczała ze strachu. Sieć jednak swobodnie przez nie przeniknęła. Zdesperowany smok zionął gorącym dymem. Wokół zrobiło się ciemno, lecz nawet nie zaczęli się krztusić. Po chwili byli już poza jego zasięgiem, cali i zdrowi. — Chyba zaczyna mi się to podobać — powiedział Dug, udając bohatera. Jenny pokiwała głową. Było jej trochę niedobrze. Sherlock postąpił mądrzej — zamknął oczy. Dug, gdy tylko to spostrzegł, zrobił to samo. Wydawało mu się, że pruje przez łagodnie szumiące fale. Gdy tak sunęli w dal, oddał się rozmyślaniom.

— Talent Threnody sprawia, że nie tylko ona może się zdematerializować. Ja dematerializuję ludzi i rzeczy. Czy to właśnie robią demony? — zapytał po chwili. — Chyba nie — odpowiedziała zdziwiona elfka. Postanowił dłużej nie dociekać, bowiem bał się, że to, co usłyszy, może zmienić ich położenie. Przypuszczał, że mimochodem wkręcił się w jakąś lukę w programie. Po jakimś czasie przystanęli. Dug otworzył oczy. Stali na ścieżce, po której galopem pędziły centaury, zmierzając w ich stronę. — Co się stało? — Widzę Kim z Banią! — krzyknęła Jenny. — I Nadę!

Teraz i Dug je dostrzegł. Dosiadały centaurów. Spróbował odłączyć się od Sherlocka i Jenny. Chciał wyplątać się z sieci, aby dać im znać, by się zatrzymali, ale to mu się nie udało. Dziewczęta rozglądały się na boki. W końcu Nada ich zauważyła i poznała. Na jej twarzy malowało się jednocześnie zaskoczenie i uznanie. Odwróciła głowę i coś powiedziała. Centaury przyspieszyły. W tym momencie kot, który prawdopodobnie przestraszył się, że go stratują, uskoczył w krzaki. Centaury minęły ich cwałem, zostawiając za sobą tumany kurzu. — Zaczekaj! — krzyknął Dug. — Muszę z tobą porozmawiać! Ale było już za późno. Centaury były daleko. Nikt nie

oglądał się za siebie. — Miałem rację. Jest fałszywa — westchnął chłopiec. — Kazała im przyspieszyć, aby przemknęły, zanim Kim nas zobaczy. Teraz nigdy ich nie dogonimy! — Przynajmniej wiemy, dokąd zmierzają — pocieszyła go Jenny. — Do Zamku Dobrego Maga. — Kot jest zmęczony — zauważył Sherlock. — Będzie ciężko ich złapać. — Przeszło ci! Już nie jesteś niemową! — zdziwił się Dug. — Magia wygasa! — A to znaczy, że twoja zdolność dematerializacji też zaraz minie, lepiej nas urealnij, póki jeszcze możesz. Inaczej na zawsze zostaniemy duchami!

— poradził mu Sherlock. — Świetna myśl! — pochwalił go chłopiec i zabrał się do roboty. Czynił to jednak z ciężkim sercem. Obawiał się bowiem, że gdy dotrze do Dobrego Maga, już tam nie spotka Kim i Nady. Przypuszczał, że kobieta — wąż, wiedząc iż je goni, zdradzi Kim, zanim on zdąży ją ostrzec. — Chyba będziemy mieli kłopoty — powiedział zrezygnowany. Jenny i Sherlock potakująco pokiwali głowami.

16. Hipnotykwa — No! Wreszcie w niezłym tempie posuwamy się naprzód — westchnęła zmęczona jazdą przez dżunglę Kim. Mimo że lubiła konie, a przez to i centaury, z niecierpliwością wyczekiwała końca tej szalonej wędrówki. Z trudem utrzymywała się na

grzbiecie, balansowała, miała otarte uda. Była wściekła, gdy centaury przyspieszyły. — Co się stało? — spytała. — Nada kazała nam galopem ominąć coś, co przypominało splątane ciała — wyjaśnił któryś. Kim nie miała pojęcia, co to takiego. Z jednej strony cieszyła się, że mogła sobie to odpuścić, z drugiej żałowała, że sama nie zadecydowała, co robić. Trochę to nieładnie z jej strony. Powinna była przynajmniej się mnie poradzić, pomyślała. W końcu to ja jestem Graczem! Jej książęcość wychodzi na wierzch. Zgodziłam zamienić się Towarzyszami tylko dlatego, że Dug miał na to ochotę. Tak

naprawdę to wolę Jenny. Westchnęła i powiedziała: — Może byśmy tak zwolnili? Centaury przeszły w kłus i Kim przestała podskakiwać. Poczuła ulgę. Mogła znowu oddać się rozmyślaniom. Dość prędko zbliżała się do celu, jednocześnie jednak żałowała, że nie została z Dugiem na dłużej. Gdzieś w głębi jej dziewczęcego serca tliła się bowiem iskierka nadziei, że zwróci na nią uwagę, że zrobi na nim jakieś, choć niewielkie wrażenie. Pewnie jest tak samo płytki jak każdy przeciętny chłopiec w jego wieku, ale przynajmniej przystojny. Nie. Nie powinnam sobie zawracać im głowy, dumała.

Jednak leżało jej coś na sercu. Gdyby go teraz spotkała, na pewno tak szybko by go nie opuściła. Niewykluczone, iż był tego wart. Jak postawiłaby na swoim? Nieważne. Jakoś. Może rozszalałaby się kolejna burza i znów ugrzęźlibyśmy w jednym namiocie? Może przypadliby sobie do gustu tak jak Cyrus z Merci? Może pocałowaliby się na pożegnanie? Na razie musiało wystarczyć jej towarzystwo Bani. Trzymała psa przed sobą. Wymagało to nie lada umiejętności, gdyż suka ważyła niewiele mniej od niej samej. Prawdopodobnie jej także nie podobało się tłuczenie o koński grzbiet, ale się nie skarżyła. Była spokojnym, grzecznym,

nie rzucającym się w oczy psem. Dziewczyna uczyła się rozumieć jej ledwie zauważalne sygnały. Wiedziała już, co oznaczają ustawione pod pewnym kątem półoklapłe uszy, zakręcony czy postawiony ogon, szczególne zachowanie. Coraz dokładniej potrafiła określić, jak Bania jest do czegoś nastawiona. A ona po prostu pragnęła być z Kim i we wszystkim jej pomagać. Nic więcej. Szczerze to okazywała. Łatwo też było na to przystać. Nagle wśród listowia pojawił się jakiś cień. Sunął prosto na nich. Po chwili Kim zobaczyła niewielkiego, latającego smoka. Wyciągnął głowę i bacznie się im przypatrywał. Obydwa

centaury płynnym ruchem zdjęły z ramion łuki, wyjęły strzały z kołczanów, nasadziły je na cięciwy i wycelowały w smoka. Widząc to, potwór przestał i nimi interesować i odleciał. Broń wróciła na swoje miejsce. Nikt nie chciał mieć do czynienia z centaurami, nawet na zwyczajnej ścieżce, — Czyżby blefowały? — zastanawiała się Kim. Niebawem jednak centaur znowu zdjął łuk, umocował w nim strzałę i nie myśląc wiele, wystrzelił. Przeszył małe, wstrętne stworzenie przypominające uskrzydloną jaszczurkę. Drugi centaur nawet nie,; mrugnął okiem. Jakby wcale go to nie obchodziło. — Przecież to niewielkie

stworzonko nic by nam nie zrobiło — użalała się Kim. — To był bazyliszek — wyjaśnił centaur. — Już miał na nas popatrzeć. Kim poczuła dreszcze. Bazyliszek. Skrzydlaty gad, zabijający wzrokiem. Powaliła go jedna, sprawnie wysłana strzała. Drugi centaur był pewien, że jego towarzysz nie chybi. Nawet nie zareagował, myślała. — Nie, nie blefowały. Po prostu po mistrzowsku opanowały swoje rzemiosło, Więc są pewne siebie. Po jakimś, czasie centaury zwolniły. — Oto Zamek Dobrego Maga — oświadczył jej wierzchowiec. — Żeby do niego wejść, będziesz musiała pokonać trzy przeszkody. Potem Dobry

Mag z tobą porozmawia. Życzę szczęścia! Odpowiedziała jedynie „dzięki”, gdyż centaury nie znosiły przesady, i ześlizgnęła się na ziemię. Nada zeskoczyła z centaura z książęcą gracją. Zaraz potem ich wierzchowce pogalopowały z powrotem. Nie zatrzymały się ani na chwilę, aby odpocząć. Wykonały swoje zadanie i nie okazując zmęczenia, wracały do domu. Kim, Nada i Bania wpatrywały się w zamek. Otaczała go fosa, której strzegł wodny potwór. Właśnie ziewał. Nie podejrzewał, że są tak głupie, by próbować przepłynąć na drugą stronę. Most zwodzony był opuszczony. Mogły

po nim przejść, gdyby nie fakt, że ustawiono przed nim olbrzymią, pękniętą śliwkę. Przez szczelinę w miąższu wyzierała wielka pestka. Otworzyła się, ukazując małego, wrogo nastawionego byczka. Nie mogły wejść do zamku, nie przechodząc obok owego zwierzęcia. Ono zaś wyraźnie dawało do zrozumienia, że stratuje, rozdepcze, stłamsi każdego, kto odważyłby się mu przeszkodzić. — To bycza pestka, albo pestka bycza — mruknęła Kim, próbując wymyślić jakiś kalambur. — A może byczy pestek, byczy mostek, byczy byczek. Nie. Wszystko jedno. Zgubiłam się. W każdym razie coś, co musimy obejść.

— Zamienię się w wielkiego węża i przepędzę go — zaproponowała Nada. — To chyba byłoby nieuczciwe — stwierdziła Kim. — To przecież jest nowe wyzwanie. Muszę sama sobie z nim poradzić. Miała rację, ale wyznała jedynie połowę prawdy. Chciała bowiem pokonać byka sama, bez niczyjej pomocy. — Jak sobie życzysz. — burknęła Nada, wzruszając ramionami. Przeszkody, zarówno te stawiane przez Grę, jak i przez Dobrego Maga, zawsze dało się jakoś usunąć. Kim rozejrzała się dookoła. Nie zauważyła nic prócz czegoś, co przypominało olbrzymie

pudło na pigułki. Pochodziło zapewne z wyposażenia armii, gdyż było na nim napisane: WALKA. Bania poszła je obwąchać. Była ciekawa wszystkiego i tę ciekawość zaspokajała obwąchiwaniem. Oznaczało to także, że pudło nie jest niebezpieczne. Kim podeszła bliżej, podniosła wieko i zajrzała do środka. Jej oczom ukazały się setki rozszalałych, skaczących kolorowych pigułek. — Co to ma znaczyć? — westchnęła. Po chwili zorientowała się, że toczą bitwę. Każda próbowała grzmotnąć w inne, prawdopodobnie po to, by je zgnieść i obrócić w pył. Dlatego pewnie

na wierzchu było napisane: WALKA. — Czy to może mieć coś wspólnego z moim wyzwaniem? Niech no pomyślę. Wyciągnęła rękę i wyjęła walczącą pigułkę. Ledwo mieściła się w dłoni. Podskoczyła kilka razy, nabrała jeszcze większej ochoty do walki i zaczęła rosnąć. Nie robiła jednak dziewczynie nic złego, gdyż jednocześnie jakby miękła. Kim kurczowo trzymała ją w rękach, potem przysunęła ją do ścianki pudła i przycisnęła całym ciałem. Piguła była teraz prawie tak duża jak pies. — Ojej! Zamieniła się w poduchę! — zawołała nagle Kim. Poducha dalej się szarpała, próbując się wyrwać. Ale z niej sekutnica! Gdy ją wypuszczę, zbije mnie na kwaśne

jabłko, obawiała się Kim. Wtem coś jej przyszło do głowy. Walcząca poducha, walcząca pigułka. Walka na poduszki. Piguły Walki! Mogła ich użyć! W górze zabłysło znajome światełko. Sięgnęła wolną ręką do pudła, wyjęła tyle pigułek, ile się dało, i zacisnęła palce. Z trudem utrzymując je w dłoni, popędziła w stronę byka. — Masz to! — krzyknęła, rzucając w niego poduchą. — I to! — dodała cisnąwszy garścią powiększających się pigułek. Poducha i pigułki radośnie rzuciły się na zwierzę. Wrr…wrr…wrr… WRR! Nie potrzebowały wsparcia. Potrafiły warczeć same. Zmieszany byk

próbował się bronić. Udało mu się przebić poduchę. Posypało się pierze. Zrobiło się jeszcze większe zamieszanie. W tym czasie pęczniały inne pigułki. Ich ciosy stawały się twardsze. Byczysko było zupełnie zdezorientowane. — Idziemy! — zarządziła Kim. Wkroczyły na terytorium śliwki z pestką. Byk nawet ich nie zauważył. Minęły nacierające poduchy, weszły na most i przystanęły. Na środku mostu stał bowiem stołek, z niego zaś zerkał na nie gołąb. Całe siedzisko pokrywało ptasie łajno, które wydalał ptak. To właśnie ono układało się na kształt stołka. Poczuły smród. Gdy tylko gołąb je zobaczył, uleciał

nad most i spuścił nań odchody. I następne. Po chwili wokół stołka padał szaro–biały deszcz. — Kwi, kwi! — zapiszczał. — Zbombarduję was mym stolcem. Będziecie śmierdzieć! Nie wpuszczą was do zamku! Nie pozwolę wam przejść! — wypuścił następną białawą kapkę. Miała kształt maleńkiego stołka. — Nie przebiegnę pod tym brudasem — oświadczyła Nada, marszcząc nos. — To nie byłoby po książęcemu. Myśli, że jest harpią. Bania, chociaż nie była księżniczką, także nie miała na to najmniejszej ochoty. — Zasrany gołąb! — z obrzydzeniem krzyknęła Kim. — Jak w

najczystszy sposób minąć tę ohydną kreaturę? Zlustrowała most wzrokiem. Był pusty. Po jego obydwu stronach rozciągała się fosa, w której taplał się przyglądający się im potwór. Uśmiechał się pod nosem. Był wyraźnie rozbawiony. Obejrzała się za siebie. Byk nadal walczył z walecznymi poduchami. Jedna zamiast pęknąć, bezskutecznie usiłowała przycisnąć go do ziemi. — Przygniatająca poducha. Poducha przygniatająca… Kim zawróciła, porwała poduchę i uciekła, nim byk zdążył się odwrócić. Rzuciła nią w gołębia. Poducha wylądowała na ptaku. Pod

jej ciężarem opadł na kupę łajna. Nie był w stanie się ruszyć. Nie mógł ich „zbombardować”. — Piii — skrzeczał. Przeszły, przeskakując gołębie odchody. Na końcu mostu, już przy drugim brzegu fosy, drogę zagrodził im stos okrągłych owoców. Przewodziła im jakaś dynia. — Słodziutki, chodź tutaj — powiedziała. Melon, do którego się zwróciła, posłusznie przesunął się w górę. Nim się usadowił, część pozostałych zamieniła się miejscami. — Słodziutki, stocz się na most. Kim stanęła jak wryta. Przyglądała się ich zabawie, usiłując wymyślić jakiś

kalambur. W stosie jest większość melonów. Jakie one są, dumała, słodkie! Rozmawiają ze sobą. Ciągle się przemieszczają. Nie możemy ich minąć. Jeszcze by nas zasypały… Wiedziała więc już, o co chodzi. Teraz należało wymyślić jakieś rozwiązanie. Znów rozejrzała się dookoła. Tym razem nie zauważyła nic, co by jej mogło pomóc. Właściwie nie było odwrotu, gołąb bowiem rozpruł przygniatającą go poduchę. Rozsypane pierze unosiło się nad fosą i wpadało do wody. Zamieszkujący pestkę byk także uporał się z nękającymi go pigułkami. Musiała znaleźć coś na miejscu. Bania ostrożnie obwąchiwała

najbliższe melony. Nie było w tym nic szczególnego. Niejednokrotnie swoim zachowaniem podpowiadała mi, co zrobić, pomyślała Kim. Czyżby i teraz chciała mi coś pokazać? Popatrzyła na ruchomą górę owoców. Różniły się od siebie barwą i kształtem. Były tam kawony, arbuzy, mango. Nazw tych, które ledwie mogła dojrzeć, nie mogła sobie przypomnieć. Zaciekawiło ją to. Wytężyła umysł. — To papaja. Tak. Dojrzała papaja. Zapewne tu kryje się odpowiedź. Tylko jaka. Znowu jakiś kalambur — westchnęła. — Hmm, należało się tego spodziewać. Gdybym ich nie lubiła, nie grałabym w tę Grę!

— Słodziutki, tam na dnie stosu leży pap–laja — powiedziała śmiało. Słodziutki zatrzymał się, oczekując na dalsze rozkazy. — Tak. Marzę, by jej się pozbyć i zbiec z ukochaną — wyznał. — A ona nie chce ci na to pozwolić? — zapytała Kim. — Nieprawda. Jest częścią twojego stosu. Cały czas do ciebie coś papla, a ty jej nie słuchasz. Wydaje mi się, że chce ci pomóc. Nuci jakąś melon–dię. Słodziutki zamilkł. — W takim razie uciekajmy! — zawołał po chwili. Włożył melon–ik, sturlał się z mostu i potoczył wkoło zamku. Reszta melonów ruszyła za nim.

— Może czeka nas jakaś uroczystość! — mruknęła zadowolona Kim. — Z jakiejś melon–cholijnej okazji. Uporała się z ostatnimi trzema kalamburami. Pomaszerowała przed siebie ku olbrzymiej bramie i zastała zamknięte wrota. Chwyciła za kołatkę i zastukała. Drzwi natychmiast otworzyły się. Stała w nich piękna, młoda kobieta. Wyglądała na jakieś osiemnaście lat. Miała pasujące do włosów, brązowe buty i różowe oczy zgrane z kolorem różowej sukni. Ich barwa nieco Kim zaskoczyła. — Czym mogę służyć? — uprzejmie zapytała dziewczyna. — Nazywam się Kim. Gram w Grę.

Przyszłam tu, żeby zobaczyć się z Humfreyem. Powinien powiedzieć mi, gdzie znaleźć Nagrodę. — Oczywiście — odpowiedziała z uśmiechem na ustach dziewczyna. — Jesteś sama? — spytała. — Nie. Nie widzisz ich? — zdziwiła się Kim. — Nie — cicho wyznała dziewczyna. — Przepraszam. Powinnam była ci powiedzieć. Jestem niewidoma. Nazywam się Wira. Goszczę na zamku, bo syn Dobrego Maga, Hugo, to mój chłopiec. Kim zrobiło się wstyd. Poczuła, że się czerwieni. Ojej! Po co w ogóle napomknęłam o wzroku, pomyślała.

— Ja… ja… oni… — zaczęła. — To mój Towarzysz, Naga Nada, a to moja suka Bania. — Prawdziwy pies? — upewniła się Wira. — Nieczęsto je tu widujemy. Nasz zamkowy pies, Major Domus, gdzieś sobie poszedł. Mogę ją pogłaskać? — Niespecjalnie lubi obcych — ostrzegła ją Kim i zaraz zrobiło się jej przykro. Tymczasem Bania już szła naprzód, machając ogonem. Wira schyliła się, by poklepać ją po głowie. Suczka przyjęła jej pieszczoty. Kim była zaskoczona. Bania drugi raz zaakceptowała nieznajomego człowieka. — Musisz lubić zwierzęta —

powiedziała. — To mój talent — wyjaśniła Wira. — Kocham rzeczy. Obdarzam je uczuciem. Zwierzęta to wyczuwają. — Wyprostowała się. Ale nie chcę was zatrzymywać. Zabiorę was do Ivy. — Księżniczki Ivy? Marzyłam o tym, by ją poznać. Mam jednak interes do Dobrego Maga… — Ivy przyjmuje zapisy — wyjaśniła Wira. — To zbyt uciążliwe — zajęcie dla licznych żon, które co rusz się zmieniają. Ivy będzie wiedziała, na kiedy wyznaczyć ci spotkanie. — Ojej! Znowu coś palnęłam! — westchnęła Kim. Zamilkła i podążyła za Wirą. Bania i Nada ruszyły za nią. Weszły do komnaty,

w której stało biurko. Na blacie leżała księga. Jakaś młoda kobieta coś w niej odhaczała. Podniosła głowę. — Tak? — zapytała. — Księżniczka Ivy! — wykrzyknęła, jak zwykle zapominając się Kim. — Jesteś zwykłą urzędniczką!? A to dlaczego? — Musisz być Graczem — rzekła, uśmiechając się Ivy. — Tak — przytaknęła stojąca w tyle Nada. Cześć, Ivy. — Naga Nada! Nie widziałam cię od miesięcy! — zawołała; ucieszona Ivy. W iście nieksiążęcy sposób radośnie podskoczyła w górę i pobiegła ją uściskać.

— Kiedyś, będąc w Królestwie Snów, nieświadomie skosztowałam łyk czerwonego wina. Teraz płacę za swoją naiwność. Odpracowuję to — wyjaśniła Nada. — To Gracz, Kim. Jestem jej Towarzyszem. — Musi zobaczyć się z Dobrym Magiem — dodała Wira. — Jasne. Niech no zobaczę… — Ivy podeszła do księgi. — Tak, za jakąś godzinę. Będziesz więc miała trochę czasu, by umyć się i coś przekąsić. — Zabiorę je do MareAnn — powiedziała Wira. — MareAnn? — To żona Humfreya w tym Miesiącu Księżycowym — tłumaczyła Wira, pewnie idąc w dół jakimś

korytarzem. Najwyraźniej doskonale znała zamek. Wcale nie przeszkadzało jej to, że jest niewidoma. — To jego pierwsza miłość, ale dopiero piąta i pół żona. Dość późno go poślubiła. Potrafi przywoływać koniowate… — Ach, tak — przerwała jej Kim. — Coś sobie przypominam. Czytała o tym. I o Wirze. Sprawiała kłopot rodzinie, więc ją uśpili. Na szczęście w Królestwie Snów spotkała powinowatych czy krewnych Dobrego Maga, którzy ją uratowali. — Hmm, to jakoś nie bardzo pasuje mi do zastanej rzeczywistości — mruknęła Kim. — Napotkani tu ludzie są jakby prawdziwi i robią na mnie dużo większe wrażenie niż papierowe postacie z książek.

MareAnn zastali w kuchni. Piekła ciasteczka w kształcie koni. Ciasteczka co prawda rosły na krzakach porastających brzegi Ciasteczkowej Rzeki, lecz aby ich narwać, trzeba byłoby odbyć nadzwyczaj długą podróż. Była miłą, starszą kobietą, nie różniącą się wiele od innych kobiet. Kim czytała o jej młodzieńczych latach. Miała wtedy kasztanowe oczy i włosy doskonale pasujące do grzyw i ogonów jednorożców, które w owych czasach przywoływała. A ponieważ dosiadała wielu wierzchowców, posiadała także cudownie ukształtowane nogi. Humfreya poznała i pokochała, gdy obydwoje byli nastolatkami, właściwie chyba jeszcze młodszymi od Kim. Mieli po jakieś

szesnaście lat. MareAnn była wówczas zdecydowanie niewinna, mogła więc ujeżdżać jednorożce i dlatego zrezygnowała z poślubienia Maga, choć go kochała. To było bardzo ckliwa i smutna historia. Kim wyobraziła sobie, jak MareAnn dosiada jednorożca i odjeżdża, opuszczając Humfreya, który ma zostać Królem Xanth. Z tyłu powiewają jej włosy, na policzku błyszczą łzy. Zamiast niej Mag poślubił demonicę. Nie przestał jednak kochać MareAnn. Nie zwracając uwagi na innych, Kim zaczęła pociągać nosem. — Ojej! Chyba śniłam na jawie — wyznała zawstydzona. — To nic nadzwyczajnego —

uspokoiła ją MareAnn. — Jest tu Mara Imbri. Dzięki niej mogłaś sobie pomarzyć… Mówiła mi, że przyniosła ci także sen o bańkach mydlanych. Kim wydawało się, że widzi cień sylwetki małej, czarnej klaczy. — Tak. Najdziwniejsze było to, że sen w końcu stał się realny. W ten sposób dostałam moją Banię. — Poklepała psa. — Teraz zobaczyłam, jak to było, kiedy byłaś młoda. Byłaś taka piękna i niewinna! — Zorientowała się, że popełniła następną gafę. — To znaczy nie chciałam powiedzieć, że nie jesteś… — Moja droga. Jestem teraz o wiele szczęśliwsza — zapewniła ją MareAnn. — Chociaż już nie przywołuję jednorożców. Za to przychodzą do mnie

inne koniowate… Pogłaskała Marę Imbri, która przekrzywiła postawione uszy. Mglisty koń stał za nią w kuchni. Po chwili Imbri gdzieś spojrzała, podbiegła do ściany i uciekła. Ktoś inny zacznie śnić. Kim poczuła ukłucie zazdrości. Za zamkiem ciągnął się ogród. Rosły w nim toaletowe drzewa. Kim i Nada umyły się tam i doprowadziły do porządku. Gdy wróciły, ciasteczka stały na stole. Koło nich leżał skręcony łańcuch. — Co to? — nieśmiało spytała Kim. — To łańcuch pokarmowy — odpowiedziała MareAnn. — Właśnie przyniósł mi go koń — duch. Odłam

sobie któreś ogniwo. Powinna była się domyślić. Pamiętała konie — duchy jak przez mgłę. Rzeczywiście nosiły łańcuchy. Żelastwo swym grzechotem odstraszało i przerażało żywych ludzi. Zdawało się jej, że owe łańcuchy są niejadalne. Odłamała jednak parę ogniw i zaczęła je żuć. Były niezłe. Każde miało inną konsystencję. Niektóre smakowały jak jarzyny, inne jak różnorakie pieczywo, jeszcze inne jak mięso. Te jarzynowate znajdowały się na niżą położonym końcu łańcucha, mięsowate na wyższym. Kim odłupała najwyższe ogniwo i dała je Bani. Suka niezmiernie się ucieszyła. Po posiłku nadszedł czas na spotkanie z Dobrym Magiem. Wira

poprowadziła ich krętymi schodkami na górę, do mrocznej kanciapki. (Tak Mag nazywał swój pokoik). Nic dziwnego, że jego gośćmi zajmuje się niewidoma dziewczyna,; pomyślała Kim, nic sobie nie robi z panujących tu ciemni Znalazłaby Maga w środku najczarniejszej nocy! Mag siedział za gigantyczną księgą. Prawie nie było go widać. — Czego chcesz? — zapytał zniecierpliwionym głosem. Nawyraźniej nie znosił, jak mu przeszkadzano. — Ojcze Humfreyu, to Kim. Jest Graczem. Była umówiona — szepnęła Wira. — Oh! Zerknął na Wirę. W kącikach jego

wiecznie ponurych ust pojawił się ledwie dostrzegalny uśmiech. Lubi ją, ale doskonale to ukrywa. Jak gnom, pomyślała Kim i powiedziała: — Mam Pytanie. Ale nie sądzę, bym mogła je opłacić. Za otrzymaną Odpowiedź zwykle trzeba ci odsłużyć rok, lecz ja jestem Mundanką i nie mogę tak długo pozostać w Xanth. — Ten obowiązek przechodzi na twego Towarzysza — pocieszył ją Humfrey. — Załatwione. Skończmy z tym. Pytaj. Należało się tego spodziewać. Było to swego rodzaju wyzwanie. Oczywiście należało spytać, gdzie znaleźć Nagrodę, jednak Kim już tak bardzo na niej nie zależało od czasu, gdy poznała Duga.

Miała ochotę zapytać o coś, co w ogóle nie dotyczyło Gry. Ale to wykraczało poza ogólnie przyjęte zasady. Czy aby na pewno? Nie musiała przecież wygrać. Czemu nie miałaby rozegrać tego podejścia po swojemu, nawet jeśli przegra? Nawet tylko po to, by się dobrze zabawić? Zastanawiała się przez dwie trzecie chwili, po czym zadała Magowi takie oto Pytanie: — Jak mam dojść do tego, czego pragnę najbardziej? Humfrey zaczął wertować księgę, powtarzając „Dddd”: — Dane, daremnie, darmozjad, demagog, demon… dalej: kanarek, małpy: pawiany, szympansy…. Nie. Trzeba się cofnąć. Człowiek żarliwy, zezwierzęcony, skonfundowany,

podupadły, głupi… O, jest! Gracz. Żeński, Młody, Kim. Najbardziej… — Zmarszczył czoło. — Ciekawe — mruknął i spojrzał na dziewczynę. — Twoje największe marzenie ostatnio się zmieniło. Od razu to znalazł! W jednym haśle! — Chyyyba taaak, Magu — wystękała. — Nic nie szkodzi. Udaj się do Świata Hipnotykwy. Tam to znajdziesz. Bania pomachała ogonem. — Hipnotykwy? — upewniła się Kim. — To Królestwo Snów. Można się do niego dostać przez dość liczne tykwy — wyjaśniła Nada. — Chętnie ci jakiejś poszukam.

Kim dobrze wiedziała, co to takiego. Nie rozumiała natomiast, jak Królestwo Snów może jej pomóc w odnalezieniu nie snu, a czegoś realnego. Nie chciała śnić. Chciała, aby jej marzenie spełniło się naprawdę. Hmmm, to wina Księgi Odpowiedzi. Musiał przeskoczyć jakieś hasło, pomyślała. Może dlatego, że to Gra i tylko to zostało zaprogramowane. Gra oczywiście zakłada, że marzę jedynie o tym, by wygrać Nagrodę. Ale ze mnie idiotka. Jak mogłam oczekiwać, że on wie cokolwiek o moich uczuciach… — Dzięki, Dobry Magu — powiedziała, usiłując ukryć rozczarowanie. — W takim razie odwiedzę Świat Hipnotykwy.

Humfrey nic nie odpowiedział, gdyż z powrotem zagłębił się w swojej księdze. Wracały tymi samymi krętymi schodkami. — Odpowiedzi Dobrego Maga z początku wydają się czasem niepełne czy tajemnicze. On jednak nigdy się nie myli. Jestem przekonana, że w hipnotykwie znajdziesz to, czego najbardziej pragniesz, tak jak kiedyś ja — zapewniła ją Wira. Kim podziękowała jej za słowa otuchy, ale nie pozbyła się swoich wątpliwości. — Mag Grey Murphy przyniósł nam wczoraj świeże tykwy — dodała Wira. — Mamy je w pokoju gościnnym. — Już wczoraj wiedzieliście, że

będą potrzebne? — zdziwiła się Kim. Właściwie była nie tyle zaskoczona co zrezygnowana. — To jasne jak słońce, dumała. Dobry Mag daje Graczom jedną, standardową Odpowiedź. Niezależną od Pytania. Wskazuje im, jak przejść do następnego etapu Gry. Zwiedziłam kawał Xanth, lecz do tej pory jeszcze nie widziałam Świata Hypnotykwy. Powinnam więc tam też wdepnąć. Prowadzący Grę nie mogli założyć, że stracę do niej duszę. Że sercem będę gdzie indziej. Skąd demony mogłyby to wiedzieć? Tylko idiota przybyłby tu dla zabawy. Trudno! Niestety jestem idiotką! Wira zaprowadziła ich do pokoju gościnnego, w którym na materacach

leżały trzy piękne tykwy. — Gdy będziecie tam zaglądać, musicie trzymać się za ręce. Inaczej każda z was wejdzie w inny region. — A jak ty wchodzisz do Świata Hipnotykwy, skoro jesteś niewidoma? — spytała Wirę Kim. — Istnieją różne metody. Kiedy mnie uśpiono i włożono do trumny, magia tykwy odłączyła mego ducha od ciała. Połączyła ją z innymi tworami tego królestwa. — Całkiem jak umieranie — mruknęła do siebie Kim. Znała takie przypadki z Mundanii. Popatrzyła na Nadę. — Nie musisz tam iść z nami. Wiem, jak wygląda świat snów.

— Nalegam, byś mnie tam zabrała — burknęła Nada. Była zła. Jej twarz nabrała dziwnego wyrazu. Gdyby Kim nie była zajęta swoimi własnymi sprawami, zaczęłaby się zastanawiać, czemu księżniczce ludu Naga tak bardzo na tym zależy. Położyły się na materacach i wzięły za ręce. Kim chwyciła lewą ręką prawą rękę Nady, a prawą przednią łapę Bani. Wira obróciła tykwę Kim tak, by dziewczyna mogła przystawić oko do dziurki. Chociaż Wira była ślepa, dokładnie wiedziała, co robi. — Świetny pomysł! — stwierdziła Kim. — Zatrudnili ją tu, gdyż nie może przypadkiem zerknąć w dziurkę i znaleźć się w Świecie Hipnotykwy!

Kim zajrzała do środka i od razu znalazła się na ponurym polu położonym w pobliżu jeszcze bardziej ponurego cmentarzyska. — Och nie! To muszą być tereny zarezerwowane dla chodzących szkieletów! — westchnęła. Nie przeszkadzało jej to, choć wolałaby teraz być w ogrodzie słodyczy czy na pastwisku nocnych mar. Po chwili tuż obok niej pojawiła się Bania. — Och, piesku! — zawołała uradowana Kim. — Nawet nie pomyślałam o tym, by cię zapytać, czy chcesz tu przyjść. Ale cieszę się, że jesteś ze mną. Pogłaskała sukę. Bania

odwzajemniła się liźnięciem. Zaraz potem obie ujrzały Nadę. — O, cmentarzysko szkieletów! Nie należy do mych ulubionych miejsc — wyznała. — Moich też — przytaknęła jej Kim. — Ale może nie będziemy mieć z nimi do czynienia. To dopiero początek. Nagroda może być gdzie indziej. — Nie zapominaj, że strzeże jej kolejne wyzwanie — dodała Nada. — Najtrudniejsze ze wszystkich. Powiedziała to w taki sposób, że Kim poczuła się nieswojo. Nie była jednak w stanie wytłumaczyć dlaczego. Nada zachowywała się właściwie, ale odnosiła się do niej z rezerwą. Po księżniczce należało się tego

spodziewać. — Cóż, rozejrzyjmy się trochę — zaproponowała Kim. Wydawało się jej, że Odpowiedź Dobrego Maga jest uniwersalna, choć niewiele jej pomogła. Królestwo Snów było bowiem nawet większe niż Xanth. Nagroda mogła być gdziekolwiek. Ale oczywiście była to Gra, przypuszczała więc, że natrafi na jakieś wskazówki, które ją do niej zaprowadzą. Gdy opuszczały cmentarz, zauważył je jakiś szkielet. — Hej–ho! — wykrzyknął, machając kościstą dłonią. — Czegoś szukacie? Tak! Jeśli droga wiedzie przez cmentarz, nie pozwolą mi go ominąć, wydedukowała Kim. Odwróciła się

zrozpaczona i rzekła: — Jestem Mundanką. Biorę udział w Grze. Szukam Nagrody. Szkielet zawahał się. Z jego sztywnych ruchów można było wywnioskować, że jest mężczyzną. — Ale przekazano mi, że szukasz raczej czegoś, o czym marzysz — powiedział. Kim zrobiła wielkie oczy. — Owszem. Pytałam, jak do tego dojść — przyznała. — Skąd o tym wiesz? — Ojej! Tak mi się wymsknęło. Nie powinienem był mówić ci tego, co wiem. Miałem jedynie doprowadzić cię do miejsca, w którym podejmiesz następne wyzwanie. Strasznie cię

przepraszam. Nad głową Kim rozbłysło światełko nadziei. — Jesteś kościej Marrow! Szkielet wyszczerzył zęby. — A ty skąd o tym wiesz? Kim musiała się uśmiechnąć. — Byłeś jednym z ewentualnych Towarzyszy. Domyśliłam się, że gdy nie zostaniesz wybrany, przydzielą ci inne zadanie. Gdzie indziej mogliby cię skierować? Tylko tutaj! Tu ty rządzisz! — Jasne! Masz rację! Choć miałem grać inną postać. Mam nadzieję, że mi to wybaczysz. — Z przyjemnością. Wiele o tobie czytałam. Czuję się tak, jakbym cię znała — odpowiedziała Kim.

Była już w o wiele lepszym nastroju. — To miłe — niepewnie bąknął Marrow. — Ja zaś osobiście znam księżniczkę Nadę, od czasu kiedy się poznaliśmy. Miała wtedy osiem lat. — Nie. Miałam wtedy czternaście lat — poprawiła go Nada. — Musiałam udawać, że mam osiem. Książę Dolph był bardzo rozczarowany, gdy się o tym dowiedział. — Uważam, że wyszło ci to na dobre. Nie obraź się, ale Elektra lepiej do niego pasuje. — O tak — przyznała Nada. — Młodsi mężczyźni nigdy mnie nie pociągali. — Ale ciebie chyba nie znam — ciągnął Marrow, zwracając się do psa.

— To mój pies Bania — wyjaśniła Kim. Mówiąc to, posmutniała. Ogromnie polubiła psa. Nie chciała zostawić jej w Xanth. Nie… Przecież kiedyś skończę tę Grę i wrócę do Mundanii… Bania to pewnie jeszcze jedna postać z Gry. Nigdy nie wróci do normalnego życia. Klamka zapadła, pomyślała. Była tego świadoma, lecz mimo to pragnęła, żeby mogło być inaczej. Poza tym jakoś bardziej ufała Bani niż Nadzie. — Cóż, ponieważ mnie rozpoznałaś, nasz występ pewnie nie zrobi na tobie większego wrażenia — tłumaczył się Marrow. — To miało być wyzwanie.

Sprawdzian z pokonywania strachu. Ale skoro już wszystko wiesz, to nie będziesz się bała. Nie mam pojęcia, co robić. — Nic nie szkodzi — uspokoiła go Kim. — Wcale mi się nie spieszy. Klapnijmy na chwilkę i pogadajmy. — Protokół Gry tego nie przewiduje — zaprotestowała Nada. — Mam gdzieś ten protokół. Jeśli wolno mi mieć życzenia od serca, to niby dlaczego nie wolno nacieszyć mi się przygodą? — Oświadczyła Kim, siadając na najbliższej płycie grobowca. Bania położyła się tuż przy jej nogach. — Powiedz mi, skąd się wzięły chodzące szkielety? Jestem pewna, że nie w wyniku ewolucji szkieletów spoza

tego królestwa. Kościej przycupnął na innym nagrobku. — To dziwna historia. Nieco wynaturzona. Obawiam się, że się dla ciebie nie nadaje. — Zobaczymy. Zaczynaj — zachęciła go Kim. Była zachwycona, że może trochę zamieszać we wszystkowiedzącej Grze. Może znajdę jakąś dziurę w programie, pomyślała. — Dobrze. Dawno, dawno temu, zanim Nocny Ogier ujarzmił i zjednoczył magię Świata Hipnotykwy, zaglądający do wnętrza tykwy ludzie wpadali w jej sidła. Obce im były tajniki zaklęcia. Nie wiedzieli, jak je przełamać. Nie przypuszczali, że wystarczy, by któryś z

ich przyjaciół odciągnął ich od dziurki. W ten sposób wielu z nich zostało uwięzionych tu na zawsze. Dopóki nie oderwali oczu od owej dziurki, żyli w letargu, bez względu na to, w jakim stanie były ich ciała na zewnątrz. Jeśli w ogóle jeszcze tam były. Ich ciała ze snu starzały się na równi z ich fizycznym ciałem. Tak więc po jakimś czasie w hipnotykwach pojawiło się wiele podobnych do zombi postaci. Te z kolei w końcu przekształciły się w chodzące szkielety. Każdego z nich przerażał wygląd zarówno jego towarzyszy, jak i własny. Należy tu dodać, że wcześniej byli w swych ciałach zakocham. A już szczególnie w partiach świadczących o

męskości czy kobiecości. Ale nie to było najgorsze. Tykwy to żywe rośliny. Po dojrzewaniu rozkładały się. Uwięzione w nich ludzkie umysły odzyskiwały wolność. W ich przypadku oznaczało to śmierć. Tym samym ich odbicia goszczące w świecie hipnotykw znikały. Tak więc najpierw ich pojmano, potem ich wyniszczano, zamieniano w szkielety, aż w końcu unicestwiano. Lecz pewnego dnia męski szkielet spotkał żeński szkielet. Przystanęli, by sobie pogadać i, mimo swego obrzydliwego wyglądu, zakochali się w sobie. Mieli podobny sposób rozumowania i właśnie to w sobie pokochali. Lecz gdy przyszło co do czego, okazało się, iż nie są aż tak

bardzo odpychający. Po serii prób zmajstrowali szkielecie dziecko. Nie było to łatwe, gdyż musieli ułożyć je z części własnych kości, wobec czego trudniej im było teraz żyć normalnie. Niemniej jednak ich zasługi są ogromne, gdyż po raz pierwszy zreprodukowali swój gatunek. Gatunek ożywionych szkieletów. Znaleźli tu miłość i założyli rodzinę. Natychmiast podzielili się swoją radością z innymi szkieletami. One też zdołały złożyć potomstwo. Nie mówili małym szkielecikom, że wkrótce opuszczą ich na zawsze. Zamiast tego czerpali radość z obserwowania swych niewiniątek. W Świecie Hipnotykwy stworzyli sobie oazę spokoju. Przystosowali swe życiorysy do

tutejszych dekoracji, zastąpili stare mity nowymi. Wszystko próbowali umieścić w tutejszej, sennej rzeczywistości. Za wszelką cenę chcieli ukryć przed dziećmi straszliwą prawdę. Po latach okazało się, że ich wkład był większy, niż przypuszczali. Wydarzyły się mianowicie dwie rzeczy. Po pierwsze małe szkieleciki nie zniknęły wraz ze swymi rodzicami. Nie zostały bowiem zrodzone z obywateli Xanth czy stworzeń posiadających ciało. Tym samym nie znikały, gdy tykwa gniła. Musisz wiedzieć, że owoc jedynie przenosi pojmany umysł do hipnotykw, podobnie jak oko przekazuje do mózgu obraz. Ale wracajmy do naszej opowieści… Po pierwsze w Świecie

Hipnotykwy pojawił się nowy gatunek. Po drugie przedstawiciele owego gatunku, małe szkieleciki, rosły. Nie dzięki jedzeniu. Nie posiadały bowiem jelit, żołądków, całego tego trawiennego systemu. Ani nie przyswajały, ani nie wydalały. Przepraszam, że wyrażam się dość wulgarnie. Znajdowały natomiast stare, porozrzucane kości, przyczepiały je do swoich i zwiększały przez to swoje wymiary. Ci z rodziców, którzy jeszcze żyli, zauważyli to. Chętnie odstępowali im własne kości, gdyż wiedzieli, że i tak się zmarnują, kiedy oni znikną. Zasilane w ten sposób dzieciaki rozwijały się i szybciej rosły. Wkrótce dorosły. Było to pierwsze hipnotykwowe pokolenie, w ogóle nie

znające innego, zewnętrznego królestwa. Świat zaludniony przez ucieleśnionych ludzi był parodią ich szkieletowej krainy. Były dumne ze swego dziedzictwa, a z kolei ich dzieci wierzyły, że tak było od zawsze. Nauczyły się rozkładać i składać swoje kości, układać z nich różne kształty. Czasem bardzo się to przydawało. Szczególnie, gdy chodziliśmy nad przepaścią czy stawialiśmy czoło innym niebezpieczeństwom. I chyba słusznie uważały się za najbardziej wszechstronne ze stworzeń. Wtedy to przybył tu Nocny Ogier. Zaprowadził tu porządek i na stałe połączył wszystkie tykwy. Zorganizował Królestwo Snów.

Kazał” nocnym marom roznosić złe sny tym, którzy na to zasługiwali. Okazało się, że istnieje na nie niezły rynek zbytu. Nie uwierzyłabyś, ilu ludzi miało wyrzuty sumienia zasługujące na złe sny. Ponieważ produkcja owych snów nieźle prosperowała, zaczęto snuć coraz to wymyślniejsze nocne opowieści. Zatrudniono specjalistów. Niektórzy mieszkańcy Świata Hipnotykwy zostali cieślami, artystami, rzeźbiarzami. Jedni wspólnie projektowali i budowali dekoracje. Inni kierowali tymi przedsięwzięciami i nimi zarządzali. Jeszcze inni pisali scenariusze. Reszta występowała na scenie. Królestwo Snów nabrała konkretnego znaczenia. — Kościej zamilkł. Potrząsnął czaszką. — I

tak trwa. Takie jest życie dla mnie i większości przedstawicieli mego gatunku. Ale oczywiście czasem i na nas los ześle nieszczęście. Ja na przykład kiedyś się zgubiłem. Uratował mnie ogr Esk, mieszkaniec strasznego, zewnętrznego świata. Odkryłem, że budzący we mnie odrazę ludzie, posiadający ciało, nie są tak straszni, jak sądziliśmy. Po jakimś czasie zaakceptowaliśmy ich takimi, jakimi są. Muszę się przyznać, że nawet wolę przebywać poza hipnotykwą, w odmiennym, jakże często fascynującym świecie. Później poznałem zesłaną na wygnanie Grację, która zepsuła w jej mniemaniu niesłusznie zesłany zły sen.

Obydwoje cieszymy się, że nie mieszkamy w hipnotykwie. Mamy dwoje dzieci, Picka i Jointa, które uwielbiamy. One też lubią to, co my. — Niesamowicie ciekawa historia — powiedziała Kim. — Czy mogę cię jeszcze o coś zapytać? Wydawało mi się, że szkielety nie posiadają dusz. Jak możecie bez nich istnieć? — Tak, to problem — zgodził się Marrow. — Próbujemy zdobywać je dla nas i naszych dzieci… Jednak nie rosną one na drzewach. — Przechylił głowę, dając do zrozumienia, że ubawiła go ta dygresja. — Śmiertelnicy mogą przypuszczalnie oddać pół duszy. One im potem odrastają. Ale do tej pory nie znaleźliśmy nikogo, kto by chciał się nią

z nami podzielić. Obawiamy się, że ci z nas, którzy zamieszkują realne, zewnętrzne królestwo, za jakiś czas wyginą. Tak jak ich ludzcy przodkowie z tykw. — Wzruszył ramionami. Kości zagrzechotały. — Ale to nie twoje zmartwienie. Ty musisz starać się wygrać tę Grę, a ja, trzymając się jej reguł, próbować ci w tym przeszkodzić. — Chyba masz rację westchnęła Kim. — Szkoda, że nie można tego rozwiązać inaczej… Dobra. Co teraz?

17. Osioł Dug tępo wpatrywał się w drogę. — Teraz już jej nie dogonię — westchnął. — Centaury są za szybkie! Nie miał jednak zamiaru się poddać. Wyrzuty sumienia kazały mu iść dalej. — Cóż, pójdziemy do Zamku Dobrego Maga na piechotę. Miejmy

nadzieję, że złapiemy ją, zanim wydarzy się coś złego, powiedział. — Nada jest naprawdę miła — pocieszała go Jenny. — Jestem pewna, że bardzo przeżywa to, że musi być fałszywa. — Ale teraz to nasz wróg — oświadczył Dug. — Chcę się spotkać z Kim, ostrzec ją i z powrotem się wymienić. Wtedy ty będziesz mogła pomóc jej zdobyć Nagrodę, a ja… Nie mam pojęcia, co zrobię, ale przynajmniej nie będę się tak podle czuł. — Nie podejrzewałeś o nic Nady, kiedy się na nią zamieniałeś. To nie twoja wina, że jest fałszywa. — Nieważne. Kim nie może przegrać. To mnie miało się to

przytrafić. To moja wina. Czuję się podle — powtórzył. — Podoba mi się twoje podejście do sprawy — wyznał Sherlock. — Mnie też — przytaknęła Jenny. — Nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Każdy by tak postąpił. Muszę jak najszybciej dostać się do zamku, co oznacza, że trzeba pędzić na południe, nieprawdaż? Siedzieli w nieco niewygodnej pozycji, odpoczywając po dzikiej podróży w postaci duchów. Zdjął z nich sieć i ze zdziwieniem zauważył, że jest złota. Nie była wykonana z kruszcu, a tylko jakby pomalowana na złoty kolor. — Patrzcie! — zawołał zafascynowany.

— Zmieniła kolor. Jest ładna — przyznała Jenny. — Ale jak to się stało? — zapytał. — Miałem ją na sobie, więc nie widziałem, co się działo. A wy? Obydwoje przecząco pokręcili głowami. Zaciekawiło ich to. Dug nie ufał takim tajemniczym zjawiskom. Nie w tej kalamburowatej Grze, w której ważny bieg wypadków czasem zapowiadał jakąś bzdurę! Otworzył plecak i wyjął lekko przygniecioną kanapkę. Także była złota. Był pewien, że dopiero co nabrała tej barwy. Dotknął zapasowej koszuli… to samo. — To ja to robię! — wykrzyknął. — Wszystko, czego dotykam, staje się

złociste! — Ho! Ho! — zagrzmiał Sherlock. — Zupełnie jak król Midas. Jednakże on nie był z tego zadowolony. — Tak… Ale te rzeczy nie przemieniają się w lity metal. Są jakby pozłacane. Popatrz. Koszula nadal jest miękka. Zmieniła jedynie kolor. Kanapka też. Nabierają po prostu złotej otoczki. — To mi wygląda na jakieś wstrętne zaklęcie — mruknęła Jenny. — Nie powinieneś nikogo dotykać, póki nie dowiemy się jak temu zapobiec. — Muszę się jakoś tego pozbyć. O niczym innym nie marzę — wyznał. Spróbował nie myśleć o tym, by zmienić kolor, i dotknął jakiegoś innego

przedmiotu, który miał w plecaku. I ten stał się złoty. Zszedł ze ścieżki i potrząsnął pierwszym lepszym liściem. To samo. Doszedł do wniosku, że nie dzieje się to przypadkiem. Przez ostatnie parę minut nie robił nic szczególnego, więc nie przypuszczał, aby przywołał jakąś magię. Nie podniósł na przykład śmierdzącego rogu. Czemu więc na nim zaciążyło owo zaklęcie? Popatrzył na złoty, a właściwie pozłacany plecak. Otaczała go najprawdziwsza złota powłoka. — Złoty… Złota rączka… Złote myśli… Złota młodzież… Padłem ofiarą kalamburu. Zachowałem się jak ktoś im podobny i targają mną wyrzuty sumienia!

Ciągle mam to przed oczyma! Złocę przez tą kalamburowatą zależność. — Ale nie my — zauważyła Jenny. — Ale jeśli was dotknę, to też będziecie złociutcy. Złoci. Pozłacani. Niczym pozłacane lale! — Masz główkę nie od pozłoty! Chyba powinieneś też umieć jakoś temu zapobiec. — Niewykluczone. — Obrócił się twarzą do lasu. — Wypieram się wszelkich związków — rzekł, sięgnął ręką do plecaka i dotknął kolejnego drobiazgu. Nie zmienił się. — Ha! Zneutralizowałem kalambur! — Jasny gwint. Znowu się nie udało — usłyszeli echo pogłosu. Rozejrzeli się wokoło, bo nikt z nich

się nie odezwał. Powietrze zawirowało i stało się mgliste. W końcu przybrało kształty dobrze zbudowanej, skąpo odzianej kobiety. — Metria! — zawołała Jenny. — Co tutaj robisz? Dug przypomniał sobie, że wśród ewentualnych Towarzyszy była też demonica. To pewnie ona, pomyślał. — Dwie rzeczy — odpowiedziała. — Badam twój chaos… — Mój co? — Twoje bałaganiarstwo, niechlujstwo, niedbalstwo, zaniedbanie, bezład, dezorganizację, błędne rozumowanie… — Zepsucie — przerwał jej chłopiec.

— Nazywaj to, jak chcesz — skwitowała Metria. — Czemu masz innego Towarzysza? — Zamieniłem się — wyjaśnił jej Dug. — Stwierdziłem, że Jenny jest dla mnie lepsza od Nady. — Ale twoje zadania były obmyślone dla Nady! Dug ciekaw był, czy to źle, czy dobrze. — To znaczy, że przeprowadziłaby mnie przez nie lepiej czy gorzej? — spytał. — Nie mam pojęcia… Grossclout po prostu co innego zaplanował. Wymknąłeś się spod kontroli. Zmieniłeś trasy. Znalazłeś się tu, korzystając z pomocy kota. Dżin jeden wie, jak drugi Gracz radzi sobie z wężem–kobietą.

— Czy postąpiłem niezgodnie z zasadami Gry? — Niezupełnie. Nawet Demon nie przewidział, że Gracz będzie na tyle głupi, by dać się drugiemu Graczowi tak wyrolować. — Więc w czym problem? Demonica przestępowała z nogi na nogę. Była wyraźnie zaniepokojona. — Bo to nie tak. — Co nie tak? — To łazikowanie, zamienianie, współpracowanie, jednoczenie, przyłączanie, spotkanie… — Spotkanie? — Wszystko jedno. Nie stać nas na takie wybryki. Teraz muszę na nowo wszystko utrudnić.

Dug osłupiał. Nie próbował nawet wygrać Nagrody! Pragnął jedynie zapobiec nieszczęściu, do którego przypadkiem się przyczynił. — Mówisz, że dlatego, że idzie mi nieźle, trochę mi namącisz? — Dokładnie — zgodziła się demonica. — Poczekaj chwilkę — wtrąciła się Jenny. — Czy profesor tobie powierzył to zadanie? — A tobie co do tego, karlico? — Jestem Towarzyszem tego chłopca. Dzięki mnie ma uniknąć niepotrzebnych komplikacji i zamieszania, aby później nie pomyślał, że ta Gra nie różni się od innych, w których takie rzeczy są na porządku

dziennym. Wydaje mi się, że właśnie nadeszła na to pora. Jakie jest twoje zadanie? — Grossclout kazał mi przebadać sprawę i postąpić wedle mego uznania — nerwowo odpowiedziała Metria. — Nie chciał przypadkiem upewnić się, czy z powodu tego całego zamieszania Dug nie wpadł w nieprzewidziane tarapaty? Nieprawdaż? Nie. Wszystko gra. Idź i mu to powiedz. — Niby o czym? — Rezonie, dufności, fanfaronadzie, bucie… — Hej — zaprotestował Dug. — Więc uważasz, że nic tu nie trzeba zmieniać? — upewniła się demonica.

— Oczywiście, że nie — zimno burknęła Jenny. — Przybieraj swoją postać i zmykaj. I nie zapomnij mu tego powtórzyć! I żeby mi tu nie było żadnego kalamburzenia! Żadnych skojarzeń! Żadnych demonich sztuczek! Nie masz prawa zabawiać się jego kosztem, Metrio! Oho! Jenny próbuje wywiązać się ze swego zadania, pomyślał chłopiec. Demonica najwyraźniej niesłusznie wtrąca się w moje sprawy. Hmmm, ta Jenny coraz bardziej mi się podoba! Metria zamyśliła się. Popatrzyła na Duga, a później na Sherlocka. Jej skromny przyodziewek błysnął i stał się na pół przezroczysty. Niezupełnie jednak ukazywał jej majtki, zakładając, że w

ogóle je na sobie miała. — Ale tu są tacy ciekawi mężczyźni — westchnęła zalotnie. — Chyba jeszcze tu zostanę i się im przypatrzę. — Przecież musisz profesorowi powiedzieć, co tu się dzieje — przypomniała jej Jenny. — Zostawił mi wolną rękę. A ja chcę tu zostać. Na chwilkę zamieniła się w umierającą kobietę z pętlą na szyi. — Nie powinnaś zadawać się z moim prawowitym podopiecznym — ciągnęła Jenny. — To nie jest twój prawowity podopieczny. Jest nim Kim, a jego Towarzyszem jest Naga Nada — kłóciła się demonica.

— Chyba mamy kłopoty — zakomunikowała Dugowi Jenny. Na szczęście ona nie jest zbyt biegła w przykuwaniu czyjejś uwagi. Jeśli ją zignorujesz, zniknie. Metria uśmiechnęła się. — Spróbuj Dug. Zignoruj mnie, Mundańczyku — powiedziała, podchodząc ku niemu. Jej suknia zaczęła znikać. Dug spodziewał się, że będzie przypominać smużkę dymu, tymczasem Metria miała najprawdziwsze ciało. Poniewczasie zorientował się, że nie jest półdemonem jak Threnody, lecz najprawdziwszą demonica. Potrafiła przeobrażać się w mgnieniu oka. Otarła się o niego. Była nie tylko

naga, lecz także lubieżna i zmysłowa. Nachyliła się, by go pocałować. — Trzeba było mnie wybrać na swego Towarzysza — wyszeptała. — Wiedziałabym, jak ci umilić życie. — Ma rację — stwierdził, gdy go pocałowała. Wybrał śliczniutką Nadę, rzuciwszy jedynie na nią okiem. Teraz zobaczył, że demonica może przybierać równie piękne kształty. Na dodatek pokazywała je bez skrupułów. Niewykluczone, że powinien był wybrać właśnie ją. Być może w Grze nie zaszedłby daleko, lecz nieźle by się zabawił. W tej chwili doświadczał z pierwszej ręki czy raczej z pierwszych ust tego, co czuł Sherlock, gdy całowała go Threnody.

— Moglibyśmy tak bez końca — dodała, odetchnąwszy, ocierając się nagim biustem o jego okryty koszulą tors. Nie blefowała. Nie była niewiniątkiem. Nikt nigdy by jej tak nie określił. Co do tego nie było najmniejszych wątpliwości. Lecz Dug miał teraz co innego na głowie. Musiał złapać Kim i ostrzec ją, podszepnąć jej, że Nada jest Fałszywym Towarzyszem. Sprężył się więc w sobie i odrzucił demonie zaloty. — Daj spokój. Może innym razem, stworze z piekła rodem — mruknął i ugryzł się w język. Zaraz też zauważył, że popełnił wielką gafę. Metria ściągnęła i zmarszczyła usta. W mgnieniu oka jej

piękna twarz okrutnie się wykrzywiła, a zęby zamieniły się w ostre kły. Wbiła je Dugowi w nos. Jednak gdy tylko zetknęły się z jego ciałem, straciły swoją cielesność. Chłopiec przestraszył się, ale nic mu się nie stało. Demonica rozpłynęła się w powietrzu. — Jeszcze do ciebie wrócę — usłyszał. — Och, na myszy! — zaklęła Jenny. — Mówiłam ci, żebyś nie zwracał na nią uwagi. Nie kazałam ci jej denerwować. Teraz dopiero nam się dostanie! — Trudno było nie zwrócić na nią uwagi — bronił się Dug. — Nic ci nie robiła. Jedynie

zagrodziła ci drogę. — Dug ma rację. Trudno ją było zignorować — wtrącił się Sherlock. — Ale dziecko tego nie zrozumie. Jenny wzruszyła ramionami. Nie była w stanie pojąć, że naga, pięknie zbudowana, zmysłowa, nie nosząca majtek demonica może budzić namiętność. Dug był wdzięczny Sherlockowi za wsparcie. Droga była wolna, pomaszerowali więc na południe. Wkrótce napotkali olbrzymiego, szarego, niezwykłego osła o dziewięciu ogonach. — Hej, wy tam — odezwało się stworzenie. — Czy to wy jesteście tymi ludźmi, o których nagadała mi demonica? Podobno szukacie guza?

Złośliwość Metri prędko dała znać o sobie. To kolejne zadanie, szybko domyślił się Dug. Jak zmienić nieszczęście w szczęście?… — Nie. Jesteśmy tymi, którzy właśnie nabili sobie guza — odpowiedział. — Wpadliśmy w tarapaty. Szukamy jakiegoś wyjścia z tej fatalnej sytuacji. Musiało się jej coś pomylić. — Icha…icha…icha… — zaśmiał się osioł. — Na pewno. — Tak naprawdę poszukujemy jakiegoś wierzchowca — ciągnął Dug. — Miłe zwierzę, takie jak ty, bardzo by się nam przydało. — Icha… icha. Jestem osłem o

dziewięciu ogonach. Mogę was nieść. Ale musicie wysłuchiwać moich opowieści. Dug spojrzał na swoich towarzyszy. — To chyba niezbyt wygórowane żądanie — mruknął. — Czy w takim razie mógłbyś nas podrzucić do Zamku Dobrego Maga? — Icha! Icha! Mógłbym! Jasne. Wskakujcie! Dug w duchu pogratulował sobie. Złośliwość obrócił w korzyść. Osioł– gnął swój cel. Jenny przyglądała się mu z powątpiewaniem, lecz nie sprzeciwiałą się. Oznaczało to, iż uważa, że przejażdżka na olbrzymim ośle jest dość bezpieczna. Pomógł jej go dosiąść,

następnie sam wdrapał zwierzęciu na grzbiet. Usadowił się za nią, a za nim usiadł Sherlock. Cała trójka mieściła się tam doskonale. Nie zabrakło miejsca takiej dla kota Sammy’ego. Przycupnął tuż przed Jenny. Osioł ruszył. — Icha! Znam dziewięć opowieści. Tyle, ile mam ogonów. — Śmignął pierwszym z nich. — Najpierw opowiem wam o Śmiertelnym Nocnym Cieniu i Krewnych Śmierci — oświadczył. — Niegdyś pewien nocny cień doszedł do wniosku, że jest okropnie samotny i nie ma żadnych krewnych. Postanowił więc, że nikt inny także nie będzie miał rodziny. Stał się zawziętym, najokrutniejszym cieniem z

cieni. Duga z początku zainteresowała ta opowieść, lecz po chwili zaczął się nudzić. Osioł bowiem wplątywał w nią tyle detali, że zatracał wątek. Prawił, jak to cień śmiertelnymi pocałunkami zabijał swoich kuzynów, dopóki nie wykończył wszystkich, co do jednego. Cień niczego nie analizował, nie uznawał sprawiedliwości, tylko skazywał na śmierć. — Ma o wiele lepszą pamięć niż pomysły — westchnął Dug. Przypomniał sobie, że wiele podobnych historii oglądał w mundańskiej telewizji. — Dobra! Następna opowieść! O Rubelli i Głupim Księżycu — oznajmił osioł.

Plótł i plótł. Tymczasem pierwsza opowiastka odeszła w zapomnienie. Mówił teraz o tym, jak Rubella nieustanie naigrywała się z księżyca. Przykre docinki za każdym razem odciskały na jego licu piętno. Przez taką gadaninę miał dziobate oblicze. Był jednak zbyt głupi, by ją zbyć i powstrzymać. Słuchali, jak na jego powierzchni powstawały kolejne blizny i kratery. I w tej opowieści nie było żadnej puenty. — Nowa bajeczka nosi tytuł: „Osiągalka i Dez–OGR–ant!” — zarżał osioł. Pewnego razu Osiągałoś kazano

usunąć przykrą woń ogrów, by osłabić ich moc. Użyła do tego celu specjalnego pojemnika wypełnionego pachnącym płynem z ruchomą kulką na końcu. Smarowała nim ogry tak długo, póki nie przestały ohydnie pachnieć. Niestety nie zmieniła ich natury, gdyż ogry dalej były niesamowicie silne i bez trudu, z upodobaniem, gruchotały kości. Cała historia wypełniona była nudnymi, rozwlekłymi opisami setek ogrów, z którymi Osiągalka miała do czynienia. Kolejna opowieść dotyczyła pewnego Michała i Margonia. Wredny, sprytny i pozbawiony skrupułów Michał postanowił zniszczyć ulubione gniazdko błękitnych ptaków, zwane Margoń, w

którym mogły bezmyślnie zalewać się żytnią. Przeto poinformował każdego z osobna, że kogucią knajpę zamknięto. Gdy powiadomił o tym ponad trzysta ptaszków, te odleciały, a karczmę rzeczywiście zlikwidowano, z powodu braku stałych klientów. Michał cieszył się jakdziecko. Dug nie. Nużące opowieści usypiały go. Drzemał. A wielki osioł nawijał i nawijał. Obudził się gdzieś w środku bajki o Matce Kurze i jej synach: Krzepkim i Rześkim. Czemu sprawiali jej wiele kłopotu, nigdy się nie dowiedział, bowiem zauważył, że zbliżają się do zamku. — Wreszcie — odetchnął i krzyknął: — Zamek Dobrego Maga! Sherlock,

Jenny i Sammy, równie jak on zmęczeni nie kończącymi się opowieściami, z radością ześlizgnęli się na ziemię i rozprostowali nogi. — To przecież Zamek Roogna — zawołał zdziwiony osioł, machając licznymi ogonami. — Tak! — przytaknęła Jenny. — Poznaję go. Widzę sad i cmentarzysko zombi. — Niemożliwe. W tym miejscu powinien stać Zamek Dobrego Maga — zaprotestował Dug. — W żadnym wypadku — odburknął osioł. — Szedłem do Zamku Roogna. — Jak to?! Zgodziłeś się zawieźć nas do zamku Humfreya. W głosie Duga pobrzmiewała złość i

rozczarowanie. — Hiii! Haaa! Pytałeś, czy mógłbym was tam zawieźć. Odpowiedziałem, że mógłbym, ale nie powiedziałem, że to zrobię. Wcale mnie o to nie prosiłeś. Tak więc zawędrowałem tutaj. Ojej! Osioł zrobił ze mnie osła! Tak. Niczego dokładnie nie ustaliliśmy. Zawarliśmy umowę ustną na piękne oczy. Żadnych warunków, papierów, paragrafów, żadnych formalnych podpisów. Uśpił nas głupimi opowiastkami i nie zauważyliśmy nawet, że idzie złą drogą! Jenny powinna była zorientować się, że podążamy w złym kierunku i narobić hałasu! Sammy też wskazałby właściwą drogę. Gdyby nie spali! Tak, ale przy akompaniamencie

tych oślich bajeczek każdy by zasnął. Dug czuł się jak Głupi Księżyc, ofiara Rubelli. Osioł osiągnął swój cel. Nagle obok pojawiła się demonica Metria. — Och! Co za pech — zaszczebiotała przymilnie. — Twój Towarzysz cię zawiódł. Dzięki niemu zaprowadzono cię do złego zamku. Okropne! A mogłeś bez trudu wybrać sobie dużo lepszego Towarzysza! Stanęła tuż przy Dugu i głęboko wciągnęła powietrze. Jej bluzka, jak kiedyś stała się przezroczysta. — Hiii! Haa! — gwałtownie zarżał osioł. Jenny miała taką minę, jakby miała powiedzieć coś, czego nie zamieszczono

w Leksykonie Słów Młodzieżowych. Dug wybawił ją z kłopotu. Mimo iż wiedział, że będzie tego żałować, trzasnął Metrię w twarz pięścią. Oczywiście ręka bez trudu przeszyła głowę demonicy. Zaraz potem nachyliła się, namiętnie, zbyt namiętnie pocałowała go w usta, rozpłynęła się w powietrzu i z wiatrem uleciała w dal. Zemściła się! — Tym razem przegrałem — przyznał się Dug. — Na szczęście nie było to zaprogramowane wyzwanie, a jedynie kaprys wyimaginowanej, choć fantastycznej kobiety. Chyba nie warto tego roztrząsać! Muszę zawrócić i wreszcie dojść tam, gdzie trzeba. Mam nadzieję, że jeszcze nie jest za późno. W

jaki sposób można najszybciej dotrzeć stąd do Zamku Dobrego Maga? — Człowieku! Bądź rozsądny! — wtrącił się Sherlock. — Ona już tam jest. Należy zastanowić się, dokąd stamtąd pójdzie. — On ma rację — poparła go Jenny. — A o to najlepiej zapytać w Zamku Roogna. — Sądzisz, że król został o tym poinformowany? — Och! Królowi Dorowi nie będziemy tym zawracać głowy — zapewniła go Jenny. — Myślałam… Cóż, sama nie wiem. Ale może czegoś się dowiemy. Dug zerknął na nią ciekawie. — Nie możesz powiedzieć mi, co

się może wydarzyć? Obruszyła się. — Znajdujemy się w nadzwyczajnej sytuacji. Robię, co mogę. Naprawdę. Dug popatrzył na Sherlocka. Czarny człowiek wzruszył ramionami. Nikt nie wątpił, że Jenny ma jak najlepsze intencje. Zastanawiali się jedynie, czy jest wystarczająco kompetentna. Dug przypuszczał, że zataja coś, co wiąże się z tajnym KSD, ale nie miał zielonego pojęcia dlaczego. Jednakże nie potrafił podać żadnej innej przyczyny, dla której mogłaby robić uniki. Potrzebował jej mądrych rad. — Dobra! Prowadź! Jenny przystała na to z ochotą. Minęli najprzeróżniejsze drzewka

owocowe i doszli do fosy. Natychmiast zauważył ich strzegący jej potwór. Łypnął na nich okiem. — Suflet! — wykrzyknęła Jenny. — Co tutaj robisz? Potwór gwizdnął. — Pilnujesz bliźniaków? Gdzie jest Elektra? Potwór znów gwizdnął. — Aha! Wyjechała razem z Dolphem na Wyspę Widoków? Co mogliby tam robić? — Przecież wiesz, że on nie może ci tego powiedzieć — wtrącił się Sherlok. — Tak… — speszyła się Jenny. Ponownie zwróciła się do Sufleta i rzekła: — To jest Dug. Gra w Grę. A to Sherlock, przybysz z Czarnej Fali. Są

przyjaciółmi. Wąż Suflet skinął głową i odpłynął na drugą stronę fosy. Weszli na zwodzony most. Ciekawe, czy rozmawiała z nim tylko po to, by poznał ją po zapachu i przepuścił, zastanawiał się Dug. Po chwili zobaczył dwoje maleńkich dzieci, prawie że niemowląt. Leżały w różowych kołyskach ustawionych na brzegu fosy. Potwór rzeczywiście ich pilnował. — Czy to bezpieczne? — spytał Dug. — Może je połknąć w mgnieniu oka. — Wszędzie wszystko może się wydarzyć — odpowiedziała Jenny. — Gdy Suflet stoi na straży, przynajmniej

nikt nie odważy się do nich podejść. Lubi je, a one lubią jego. A ostatnio nie miał okazji zabawiać królewskich dzieci. Dug był w stanie to zrozumieć. — Ich matką jest Elektra? Kim ona jest? Coś kiedyś wspominałaś o księżniczce w dżinsach… — Księżniczka Elektra jest żoną księcia Dolpha. Padła ofiarą zaklęcia przeznaczonego dla jakiejś innej księżniczki. Dzięki temu spała przez prawie dziewięćset lat. Przebudziła się dopiero, jak książę Dolph ją pocałował. Teraz ona jest księżniczką. Niewykluczone więc, że ktoś, kto rzucił owo zaklęcie, wiedział, co robi. Bliźniaki zwą się Dawn i Eve.

— Pewnie posiadają niezłe talenty — zauważył Dug. — Tak. I to na miarę Magów. Są z rodu Binka, a więc dziedziczą wielkie talenty. Jest to dar Demona X(A/N)th. Jak zaczną już mówić, Dawn będzie wiedział wszystko o rzeczach ożywionych, a Eve o nieożywionych. Doszli do głównej bramy. Była otwarta. — Czemu ten, chyba najważniejszy w kraju zamek, jest tak łatwo dostępny — dziwił się chłopiec. — Co prawda strzeże go potwór. Zapewne nie pozostawiono go tu bez celu. W drzwiach pojawiła się jakaś młoda kobieta. Miała zielone włosy i szmaragdowe oczy.

— Cześć, Ivy — krzyknęła Jenny. — Jestem, Ida — poprawiła ją dziewczyna. — Ojej! Ciągle was mylę — usprawiedliwiła się Jenny. — To Dug. Jest Graczem. Jestem jego Towarzyszem. A to Sherlock. Przybył tu z Czarną Falą. — Przerwała na chwilę. — A to księżniczka Ida, bliźniacza siostra Ivy. Dug stanął jak wryty. Nie miał pojęcia, jak zwracać się do księżniczki. Na szczęście Sherlock wybawił go z opresji. — Miło nam ciebie poznać, księżniczko — powiedział. — Wcześniej poznaliśmy inną księżniczkę, Nadę.

Nigdy nie myślałem o niej jako o księżniczce, w duchu przyznał Dug. Denerwował mnie jedynie jej książęcy styl bycia. Dlaczego teraz mnie zamurowało? Będąc z Nada, nic podobnego nie czułem. — Ach tak. Nada to najlepsza przyjaciółka Ivy. Jestem tu, by nauczyć się książęcych manier — dodała. — Do niedawna bowiem nawet nie przypuszczałam, że jestem księżniczką. A pan po co tu przyszedł? — Szukam jakiegoś miejsca, w którym moglibyśmy się osiedlić, to znaczy ja i moi towarzysze. Sądzę, że gdzieś znajdę coś, czego nam trzeba. — Na pewno — żywo przytaknęła Ida. — Ale o ile mi wiadomo, trasa Gry

nie prowadzi przez Zamek Roogna. Czemu więc tu przyszedłeś? — powtórzyła swoje pytanie, tym razem zwracając się do Duga. — Bom głupi muł — przyznał się chłopiec. — Dałem się osłu wyprowadzić w pole. Teraz nie pozostało mi nic innego, jak wierzyć, że jakoś uda mi się zrobić to, co muszę. — Oczywiście — zapewniła go Ida, dokładnie tym samym tonem, co Sherlocka. Musiała być wielką optymistką. — Cudownie! — zawołała Jenny. Dug i Sherlock spojrzeli na nią z zażenowaniem. — Czyż to nie cudowne, że księżniczka jest taka uprzejma? —

wystękał chłopiec. — Księżniczki są zawsze uprzejme. A Jenny cieszy się że wasze wyprawy odniosą sukces — wyjaśniła Ida. — Nie obraź się, księżniczko, ale skąd to wiesz? — spytał Sherlock. — To mój talent — wyjaśniła Ida. — Idea. Pomysł. Entuzjazm. Aplauz. Spełnianie. Coś, co mi przyjdzie na myśl, zawsze się spełni. Nikt jednak wcześniej nie może o tym wiedzieć. Wyście nie wiedzieli. — Wyznając ci nasze marzenia, spowodowaliśmy, że się spełnią? — z powątpiewaniem spytał Dug. — Cały czas miałam nadzieję, że tak się stanie — wtrąciła się Jenny. — Popatrzmy, co się będzie dalej działo.

Sherlock zerknął na Duga. — Czy to jest dla ciebie tak samo dziwne jak dla mnie? — Co najmniej. Nawet nie wyznałem jej, co chcę zrobić. Nie chodzi mi o to, by wygrać Grę, ale by w porę ostrzec Kim. Dalej nie wiem, jak i gdzie ją dopaść. Pewnie jest na to jakiś sposób… — Jasne — przerwała mu Ida. — Wejdźcie do środka. Nie będziemy tak stali na progu. Odwróciła się i wskazała im drogę do holu. Hmmm, czy rzeczywiście sprawy tak się dobrze mają, dumał chłopiec, czy wystarczy, by ktoś w coś uwierzył, aby to coś się spełniło? To magiczna kraina.

Być może, że działa tu też jakaś pozytywna magia. Weszli do głównej komnaty. Siedział w niej jakiś mężczyzna. Gdy tylko ich zauważył, wstał. — Ach! To muszą być ludzie, których szukam! — wykrzyknął i uśmiechnął się do nich. — Niewątpliwie — odparła księżniczka Ida. — Jeśli szukasz sąsiadów — Sherlock wyczuł moment. — Tak, w istocie — odrzekł mężczyzna. — Potrzeba nam setek mężczyzn, kobiet i dzieci. Pragniemy zasiedlić brzegi Jeziora Ogrów i Pszczół Wodnych, by je ucywilizować. Sami jesteśmy zbyt zajęci graniem. Nie mamy

na to czasu. Większość mieszkańców Xanth jest także zbyt zajęta. Gonią w piętkę, pracują, zaprzątają ich własne kłopoty. Nie mają ochoty się przenosić. — Zamilkł. — Jestem Klnący Przyjaciel Curtis. Przybyłem tu z misją. Rekrutuję ochotników. — Przeklęte Biesy lub Czarty. Klnący Przyjaciele. Po prostu Demoniaki — mruknęła Jenny. — To długa historia. Mężczyzna zerknął na nią spod oka. — Podobnie jak historia elfów. Ale nigdy nie widziałem nikogo twoich rozmiarów. — Czy masz jakieś wytyczne co do koloru skóry owych ewentualnych osadników? — ostrożnie zagadnął go

Sherlock. — Wolelibyśmy, żeby nie byli zieloni, bo zlaliby się z barwą listowia i myliliby się z wodnymi pszczołami pływającymi w jeziorze. — Na przylądku są setki czarnych ludzi. Szukają domu, ale to tak daleko. I trzeba przejść przez Rozpadlinę. Zdaje mi się, że to jezioro leży jeszcze dalej na południe. Dotarcie tam zajęłoby im trochę czasu. — Czy masz coś przeciwko przekleństwom? Sherlock zmierzył go od stóp do głów. — A przeklinasz bez przyczyny? — Tylko po to, by się bronić lub pozbyć się śmieci. — Curtis zamilkł. —

Zaraz, zaraz. Uściślijmy, czy mówimy o wykorzystywaniu przekleństw magicznych, czy o języku harpii… — Nie lubimy złorzeczeń i plugawych słów. Przeszywają nas niczym strzały. Nie chcielibyśmy być nimi znienacka atakowani — wyjaśnił Sherlock. — Chcielibyśmy robić, co do nas należy, a z sąsiadami żyć w przyjaźni. — Przeprowadzimy was — oświadczył Curtis. — Mamy trochę magicznych baniek, kiedyś nimi handlowaliśmy. Każda może pomieścić jedną dużą lub dwie małe osoby. Bezpiecznie zaniosą was na miejsce przeznaczenia.” Łańcuchowi baniek zajmie to jeden dzień.

Sherlock wyciągnął rękę. — Myślę, że umowa stoi. — Byłem pewny, że się uda — wyznał Curtis, uścisnąwszy mu dłoń. Wyjął maleńką buteleczkę. — Och! Ta jest prawie pusta. Starczy tylko na dwie bańki. — Sięgnął do kieszeni po drugą. — Czy mógłbyś mi ją dać? — poprosiła Jenny. — Znam kogoś, komu by się to przydało. Curtis wzruszył ramionami i wręczył jej buteleczkę. Następną dał Sherlockowi. — Jeśli będziesz oszczędnie tym gospodarował, zrobisz setki baniek. Ustawiaj ludzi jednego po drugim, niech wchodzą do baniek — tłumaczył. — Wystarczy dmuchnąć w ten pierścień…

Gdy już będzie gotowa, powiedz jej, dokąd ma lecieć. Nie dotykaj jej od zewnątrz, póki nie doleci nad brzeg jeziora. Tam będzie czekał na was mężczyzna, który przebije pierwszą. Potem poradzicie sobie sami. — Wydaje mi się, że moja wyprawa jest już zakończona. Jak tylko upewnię się, że nic ci nie będzie, wracam z tą buteleczką na przylądek — oświadczył Sherlock, zwracając się do Duga. — A jak tylko ty będziesz gotów, wydmucham bańkę, która cię tam zaniesie — dodał, naśladując go, Curtis. — Nie musisz na mnie czekać — zapewnił go Dug. — Niezmiernie mi pomogłeś. Mnie niestety nie zawdzięczasz niczego.

— Nie. Chcę to zobaczyć. Jeśli ja znalazłem tu rozwiązanie, ty je także tutaj znajdziesz. Jestem tego pewien. Trzeba go tylko poszukać. — Moglibyśmy poradzić się Magicznego Zwierciadła — zaproponowała Jenny. — Zaraz jakieś przyniosę — zawołała, biegnąc gdzieś Ida. — Pomimo że jest księżniczką, jest strasznie miła — szepnął Curtis. — Gdy przybyłem tu z moją misją, mając nadzieję, że na Zamku znajdę odpowiedź, była entuzjastyczna i pozytywnie nastawiona. Pomyślałem, że dzisiaj znajdę osadników, a ona mi przytaknęła. Musiała wiedzieć, że tu przyjdziecie.

— My nie wiedzieliśmy, że tu idziemy. Znaleźliśmy się tu przez przypadek — zapewnił go Dug, po czym przypomniał sobie, jak demonica Metria wystrychnęła ich na dudka i dodał: — Chyba. Ida wróciła ze zwykłym lusterkiem w ręku. — Zapytaj go — przykazała Dugowi. — Nie musisz mówić do rymu, ale to pomaga. Dug zaczął zastanawiać się nad jakąś rymowanką. — Lustro, lustro w mej rączynie, wskaż mi Kim w magicznej krainie! Na szklanej tafli pojawił się zielony melon. Nic więcej. — Jest w melonie? — zapytał

zdziwiony chłopiec. — Jest w tykwie! — wykrzyknęła Jenny. — Zawędrowała do hipnotykwy! To ci dopiero przygoda! — Ktoś kiedyś już napomknął o hipnotykwach. Jak normalny człowiek może się do nich dostać? — To jeszcze jedno królestwo — wyjaśniła Jenny. — Zaglądasz przez dziurkę i już jesteś w środku. Pójdę tam z tobą. Sammy znajdzie Kim. Ale ostrzegam cię, to będzie dziwaczna podróż. — Zobaczę coś jeszcze dziwniejszego niż to, co widziałem do tej pory? Coś bardziej cudacznego od osła o dziewięciu ogonach, zamieniającego mnie w osła?

— O wiele bardziej. — Zerknęła na Sherlocka. — Chyba nie masz na co czekać. Znajdziemy tu tykwy. One nam wystarczą. — Jesteś pewna? — Całkowicie. Nagroda widocznie została umieszczona w Świecie Hipnotykwy, więc Kim albo zdobędzie ją, albo przegra i jej Gra dobiegnie końca. — Dobra. — Sherlock uścisnął Dugowi rękę. — Cieszę się, że cię poznałem, Dug. Jeślibyś kiedykolwiek przechodził koło Jeziora Ogrów i Pszczół Wodnych… — To wpadnę. — Nagle zrobiło mu się przykro. — Właśnie chciałem powiedzieć…

— Wiem… — wystękał Sherlock. Także nie potrafił skrywać swoich emocji. — Tykwy rosną w ogrodzie niedaleko zamku — przerwała im Ida. — Przyniesiemy tu trzy. Dla ciebie, Dug, dla Jenny i Sammy’ego. — Dzięki — mruknął Dug. Zrobiło mu się sucho w ustach.

18. Nagroda Kim rozglądnęła się dookoła. Nigdy nie marzyłam o tym, by znaleźć się na cmentarzysku kości. Nie cierpię horrorów. Dlatego pewnie właśnie tam ukryto nagrodę, pomyślała. Zebrała się na odwagę i pomaszerowała naprzód. Bania,

najwidoczniej podzielająca w tym względzie zdanie swej pani, biegła tuż przy niej. Była niespokojna i nie opuszczała jej ani na krok. Kim wiedziała, że nie należy się bać kości. Były martwe, tak samo jak kamienie, drzazgi czy kawałki drewna. Mimo że posiadały magię, nie mogły być groźne. Nawet wtedy gdy układały się w chodzące szkielety. W owym królestwie nie istniało nic namacalnego, wszystko było snem. Snem w krainie fantasmagorii, w Grze, będącej od początku do końca tworem wyobraźni. Mimo to wstrząsały nią podejrzane dreszcze. Cieszyła się, że towarzyszy jej Bania i Nada. Marrow zniknął. Miał wrócić

przebrany za kogoś, kogo by się bała. Kogoś, kto wzbudziłby w niej wstręt i odrazę. Gotując się na ów występ, mruczała byle co pod nosem, dodając sobie odwagi. Tymczasem zapadał coraz gęstszy mrok. Zza chmur zaczął wyłaniać się monstrualny, nieforemny, trupioblady księżyc. Miał kościste krosty. Właściwie sam przypominał wielką kość. Choć była świadoma, że wygląda tak w ostatniej fazie, między kwadrą a pełnią, taki garbaty księżyc zawsze przyprawiał ją o mdłości. Chociaż nie miał nic wspólnego z garbusami, bądź co bądź nieszczęśliwymi ludźmi, zwykle przybierał owe kształty, gdy miało się wydarzyć coś strasznego. Gdy na

przykład wampir miał się rzucić na jakąś biedną dziewczynę lub ktoś miał ją zamordować. — Uważaj — szepnęła Nada. Kim zamiast patrzeć, gdzie idzie, gapiła się na księżyc. O mało nie weszła do sadzawki, wypełnionej ciemną, gęstą, szlamowatą wodą, która wyglądała jak sącząca się skądś, krzepnąca ropa. — Bbbbłe! Czemu mi się to tak kojarzy? — westchnęła. Na dnie coś leżało. Wytężyła wzrok i zobaczyła kości. I przyczepione do nich strzępy ciała. Gdy się im przyjrzała, wydało się jej, że drżą. — Błe… — powtórzyła. Odwróciła oczy i odeszła. Wyszły na wzgórze, skąd ujrzały

straszną dolinę. Na horyzoncie, w oddali majaczyło się ohydne zamczysko. Księżyc, dzięki alchemii owej okolicy, usadowił się za murami budowli, podświetlając każdy najmniejszy szczegół straszliwej, niekształtnej warowni. Wkoło ciągnęła się fosa. Dostępu broniły wysokie wały i strzelnice. Tu i ówdzie pięły się w niebo strzeliste wieżyczki. W bramach spuszczono kraty. Zamiast zachwycać średniowieczną urodą, twierdza napawała przerażeniem i trwogą. — Jest jeszcze gorszy, niż mi się zdawało — westchnęła Kim, gdy się doń zbliżyli. Zamek bowiem nie był zbudowany ani z drewna, ani z kamienia, a z kości.

Olbrzymie gnaty okalały główną bramę, małe kosteczki wypełniały szpary, a zaostrzone kości wieńczyły ściany. Na iglicy powiewała przegniła, zbutwiała flaga, na której widniała trupia czaszka i skrzyżowane piszczele. We wrota wstawiono straszną kratę — czachę z wystającymi zębiskami. Może tam nie ma Nagrody…, pomyślała Kim. Kiedy jednak tylko spróbowała skręcić, po obu stronach drogi wyrosła palisada, otwierająca się jedynie w kierunku zamku. Za nią i nad pagórkiem kłębiły się sine mgły, ograniczające widoczność niemal do zera i kryjące nie wiadomo co. Gdyby zechciała zawrócić,

najprawdopodobniej wpadłaby do wypełnionej truposzami wody. Musiała iść przed siebie. Z każdym krokiem zamek rósł. W końcu był niesamowicie wysoki. Te monstrualne kości obrabiano chyba toporem, dumała. Inaczej by ich nie dopasowano. A te mniejsze pewnie urabiano. Niektóre są przełupane na pół. Takie zamczysko spodobałoby się pogrążonemu w złym nastroju, drapieżnemu ogrowi. Ciecz wypełniająca fosę była bardziej obrzydliwa niż woda w sadzawce. Nawet Bania zatrzęsła się na jej widok. Od czasu do czasu coś wirowało w śmierdzącej toni, lecz Kim nie miała ochoty sprawdzać co. W końcu

zebrała resztki odwagi i wkroczyła na kościste bele zwodzonego mostu. Jedna z nich przetoczyła się pod jej nogami. Dziewczyna straciła równowagę i o mało nie wpadła do odrażającej fosy. Wyprostowała się, uspokoiła i zrobiła następny krok. Kość obróciła się znowu, starając się zrzucić ją z siebie. Kim przyklękła i podparła się — rękami. Kości były śliskie, tak jakby dopiero co obdarto je z ciała. Zacisnęła zęby i zaczęła posuwać się naprzód. Wyczuła coś, co w dotyku przypominało sznurek. Pochyliła głowę i spostrzegła ciągnące się od stawu ścięgno. — Bbbbłe! Bbbbłe! Bbbbłe! — zawołała z obrzydzenia. Razem z Banią, czołgającą się u jej boku, udało się jej

minąć fosę. Dotknęła dłońmi kościstego bruku ułożonego z kości biodrowych osadzonych we fragmentach innych kości. Spojrzała na przerażające wrota. — Czy te obrzydliwe zębiska sterczące z mamuciej szczęki spadną na mnie, gdy będę przez nie przechodzić? Jasne! Po to są! — wyszeptała do siebie. Usłyszała za sobą jakiś hałas. Skoczyła na równe nogi i obejrzała się za siebie. Most się podnosił. Wielkie ścięgna unosiły go tak długo, póki nie stanął dokładnie pionowo. Nie było odwrotu. Teraz nie mogła już zmienić powziętej decyzji. — Tu wszystko wiedzie w jedną

stronę — zauważyła Nada. — Mgła, palisada, most. Nie wolno ci się rozmyślić. — Zwycięstwo albo klęska — zgodziła się Kim. — Chyba wolałabym zwyciężyć… — Pewnie — ciepło odpowiedziała Nada. — Gra się po to, by wygrać Nagrodę. To księżniczka. Nie przyznam się jej do tego, co czuję. Po co opowiadać jej o zwykłych ludziach, postanowiła dziewczyna i mruknęła: — Tak, lecz mnie jakoś cieszy sam pobyt w Xanth. — Będziesz mogła wrócić. A z magicznym talentem, który otrzymasz w Nagrodę, będziesz mogła grać lepiej i dłużej.

Co racja to racja. Mogę mieć skryte marzenia, ale mogę też mieć Nagrodę, pomyślała Kim i powiedziała: — Dobra. Do dzieła. Zrobiła krok w kierunku strzegącej wrót czaszki. Bania zaskomlała. Kim przystanęła. Nie przypuszczała, by pies posiadał magię. W niczym nie przypominał kota Jenny, który potrafił wszystko znaleźć. Ale nie oznaczało to też, że Bania nie jest nic warta. Suka zwykle nie okazywała zaniepokojenia bez powodu. Obawiała się złej magii. — Co jest? — spytała, poklepując psa po grzbiecie. Bania spojrzała na straszliwe zębiska bramy i spuściła ogon. — Jasne! Nie chcesz wchodzić w

paszczę potwora! Kim zrobiła następny krok. Bania zaskowyczała, jakby ktoś nadepnął jej na ogon. — Tu się dzieje coś złego — szepnęła Kim. — Uważasz, że ta wielka gęba nas przytrzaśnie? Gdy tylko wypowiedziała owe słowa, stwierdziła, że na pewno tak się stanie. Po to w średniowieczu wstawiano we wrota kraty. Spadały na nie chcianych przybyszy, miażdżąc ich i przykuwając do ziemi. — One są po to, by na nas runąć! — przeraziła się Kim. — Jeśli tutaj przegram, to klapa. Mimo że nie jestem we właściwym Xanth, a w Królestwie Snów.

— Tak — przytaknęła jej Nada. — Ale może jest jeszcze jakieś inne wejście do zamku. Skręciły. Fosa natychmiast wyparła dzielący ją od muru grunt i przywarła do kościstej ściany. Innej drogi nie było. — A więc zostaje nam tylko krata bramy — westchnęła Kim. — Może powinnyśmy ją zablokować, tak by te zębiska na nas nie spadły? W pobliżu jednak nie było niczego, co nadawałoby się na podpórkę. — Może dałoby się wejść przez okno? — zastanawiała się Nada. — Spróbuję dostać się tam jako wąż. Kim złapała za wystającą kość. Była śliska. Nad nią nie było już się czego chwycić. Wiedziała, że nawet gdyby

mogła wspinać się po ścianie, zemdlałaby i spadła, zanim osiągnęłaby dostateczną wysokość. I co z psem? Musiała odrzucić to rozwiązanie. Westchnęła. — Nie, będzie trzeba przejść przez tę bramę. Założę się, że należy to zrobić szybko. I wszystkie razem. Ta krata tak natychmiast się nie zatrzaśnie. Powinna spaść za nami. — Powinna — zgodziła się Nada. Ustawiły się rzędem. — Do startu, gotowi, hop! — zawołała Kim. Ruszyły biegiem. Przekroczyły linię bramy. Trzask! Zębiska wbiły się w ziemię tuż za ich piętami. Odwrót został odcięty, ale były całe!

Dopiero teraz Kim pomyślała o tym, co by było, gdyby nie były doskonale zgrane. Gdyby tak pies został z tyłu, za kratą? Albo gdyby go przytrzasnęło? Albo gdyby wybiegł do przodu i same padłyby ofiarą? Wielce ryzykowne zagranie! Postanowiła od tej pory postępować rozsądniej. Popatrzyła przed siebie. Z przodu ciągnął się korytarz prowadzący w mrok. Ściany zrobione były z polerowanych, ciasno przeplatanych piszczeli. Nie przypuszczała, że kości można pleść, ale tak to właśnie wyglądało. W środku panowała ciemność. Ledwie coś było widać.

— Dokądś dojdziemy — szepnęła Kim i pomaszerowała przed siebie. Po chwili Bania zaskomliła. — Magiczna, nie magiczna, ale ja jej wierzę. To przejście jest podejrzane. Rozejrzała się wokoło. W ścianie czerniała jakaś szczelina. Na posadzce poniżej, w rogu, leżał kawałek kości. Suka poczłapała go obwąchać. Nie było w tym nic dziwnego. Pies wąchał prawie wszystko. W ten sposób to coś poznawał. — Tak, zaraz przyjdzie banda szkieletów i przy pomocy kostnego kleju ją przyklei — burknęła Kim i spoglądając na Banię, przypomniała sobie, że w Grze zawsze musi być jakieś rozwiązanie, a zwykle i podpowiedz.

Ten kawałeczek kości był w tym miejscu jedyną niezwykłą rzeczą. — Czy to tym mam się posłużyć? — spytała. Podeszła bliżej i podniosła go. Na pierwszy rzut oka wyglądał całkiem zwyczajnie. Spróbowała włożyć odłamek w szparę. Pasował, lecz wypadł. Nie miała czym go przymocować. Nie mogła naprawić ściany. Wtem wpadł jej do głowy inny pomysł. Zwiedzała Xanth, w którym jednym z najpospolitszych przejawów magii była iluzja. Rzeczy mogły wydawać się takimi, jakimi w istocie nie były. Albo odwrotnie. Podniosła kawałek kości, zamachnęła się niczym kulą w grze w kręgle i wpuściła go w korytarz. Poleciał ślizgiem po

wypolerowanej kościstej posadzce niczym pieniążek po stole w cymbergaju i zniknął. Na twarzy Kim zagościł uśmiech. — Tu was mam — krzyknęła. Znowu przycupnęła i na czworakach, razem z Banią, zaczęła ostrożnie posuwać się naprzód. Gdy dotarła do miejsca, w którym zniknął odłamek kości, wyciągnęła rękę przed siebie i nie dotknęła niczego. Posadzka zniknęła. Wyglądało na to, że dągnie się dalej, lecz była to tylko ułuda maskująca pułapkę. Zamiast niej była przepaść. Kim wychyliła się. Dna nie było widać. Gdyby tu weszła, najprawdopodobniej zleciałaby i wypadła z Gry.

— Hmm, ale jak się przez to przedostać — jęknęła i oświadczyła: — Zaryzykuję. Sięgnęła do plecaka i znalazła parę zapasowych skarpet. Rozdzieliła je i zwinęła w kuleczki. Rzuciła jedną leciutko przed siebie, na odległość jakichś paru kroków. Upadła opodal i potoczyła się, by w końcu stanąć. — A więc tam korytarz ciągnie się dalej — mruknęła zadowolona Kim. — Żadnych więcej niewidzialnych wyrw. Rzuciła drugą skarpetką. Tym razem na odległość średniego skoku. Ta także upadła i potoczyła się po podłożu. Tak, trochę więcej niż metr, pomyślała i powiedziała:

— To da się zrobić. Przypomina mi się krata przy wejściu. Musimy skakać. Ale chyba w pojedynkę. — Zdjęła plecak i położyła go na brzegu wyrwy. — Tu się odbijamy — zadecydowała. Zerknęła na psa. — Ty poczekaj. Miała nadzieję, że Bania jej posłucha. Wróciła korytarzem, puściła biegiem i dała susa na drugą stronę. Wylądowała miękko, zachwiała się i zatrzymała. — Teraz ty, Bania — zawołała. Pies pomknął korytarzem, zgodnie z jej poleceniem odbił się przy plecaku i spadł na cztery łapy tuż obok Kim. Był stary, ciężki i ledwo udało mu się tego dokonać. — Nada, zaznacz sobie to miejsce i

przerzuć plecak — komenderowała dziewczyna. — A potem skacz. Tym sposobem pokonały korytarz i weszły do pięknej komnaty. Była olbrzymia, wysoka, otoczona dziewięcioma arkadami, które mieściły ozdobne przejścia i podtrzymywały galerię na piętrze. Pośrodku leżał wielki kłębek jasnoczerwonego sznurka. Gdy tylko znalazły się w środku, drzwi zatrzasnęły się za nimi z kościstym hukiem. — Chyba się nie mylę. Nagroda jest gdzieś w tym zamczysku. Muszę jej poszukać. Drzwi pewnie będą się za mną zamykać. Nie będę mogła zawrócić. Może z niektórych komnat będzie więcej wyjść jak z tej… Żeby wiedzieć,

którędy przechodziłam, będę ciągnąć za sobą ten sznurek. Jeśli natrafię na Nagrodę, nim zatrzasnę się w ślepej komnacie, wygram. — Jak zwykle, po drodze będzie też czyhać wiele niebezpieczeństw — wtrąciła Nada. — Tak. To trochę przypomina loterię. Lecz załóżmy, iż jestem wystarczająco mądra, przebiegła i że dopisze mi szczęście — ciągnęła Kim, ostrożnie stąpając w kierunku sznurka. — Bania, ty najlepiej wyczuwasz zagrożenie. Prowadź. Nie była pewna, czy pies ją zrozumie, ale postanowiła spróbować. Bania obwąchała komnatę, skierowała się ku jednemu z przejść,

zatrzymała się i poczekała na Kim. Dziewczyna mocno przywiązała koniec sznurka do jakiejś wystającej kości i odwijając go, przyłączyła się do suczki. — Dobra, Bania! Idź dalej! Ale bądź ostrożna! Bania weszła do sąsiedniej komnaty. Zatrzymała się przy ścianie i nie wybiegała na środek. Z wysokiego sklepienia coś opadło i zaczęło się huśtać tam i z powrotem. Było to wahadło zrobione z wielkiej, ostro zakończonej kości łopatkowej, zawieszonej na długim ścięgnie. Przemierzało komnatę po przekątnej, zostawiając jednakże dość dużo czasu, by między jednym a drugim wahnięciem

przebiec na drugą stronę. Po chwili przyłączyło się do niego drugie wahadło, zakończone kością w kształcie noża. Huśtało się odwrotnie niż pierwsze. Zawsze któreś stało im na przeszkodzie. Nie było jak ich ominąć. — Mam! — krzyknęła Kim. — Gdy oba będą maksymalnie wychylone, przemkniemy środkiem. Lecz w tym momencie pojawiło się trzecie wahadło. Balansowało po drugiej przekątnej. — Może jakoś uda się nam przedostać, klucząc między nimi. Bum! Zobaczyła czwarte. Teraz zupełnie tarasowały drogę. Migały przed oczyma Kim, układając się w rozkołysany wzór. Ich ostrza prawie muskały kąty, nie

pozostawiając skrawka pustej przestrzeni. Nada potrząsnęła głową. — Lepiej wybierzmy inną komnatę — zaproponowała. Kim odwróciła się i ujrzała wolno zamykające się za nią drzwi. Znowu nie mogła zawrócić. — Może udałoby się nam je przeskoczyć — zapytała, lecz zaraz zorientowała się, że śmigające ścięgna są tak samo niebezpieczne jak ostre kości. Mogły je złapać i oplatać niczym wikłacz. A wtedy posiekałyby je noże. — Nie, trzeba jakoś te wahadła ominąć. Ale gdziekolwiek spojrzała, widziała właśnie przesuwające się lub zbliżające się wahadło. Wydawało się, iż nie ma bezpiecznej drogi.

Hmmm, dumała, musi być jakieś wyjście. Żebym tylko wpadła na to jakie, bez rzucania się pomiędzy nie na oślep. Zamknęła oczy, by nie patrzeć na ten drgający, oszałamiający obraz. Są dwie pary wahadeł. Gdy jedna para jest w rogach, druga jest pośrodku — pomyślała. Obliczyła, że każde potrzebuje na jeden ruch dwóch sekund. Aha. Więc, żeby nic mi się nie stało, trzeba by się przemknąć między dwoma wahadłami w ciągu jednej sekundy, czyli między czterema w pół. Nie. To zbyt ryzykowne. Otworzyła oczy i ponownie przyjrzała się bujającym na ścięgnach kościom. Potem zatrzymała wzrok w jednym punkcie i ponownie przeliczyła

sekundy. Ze zdziwieniem stwierdziła, że ostrza są w kątach co sekundę, a nie co pół sekundy. — Jak to możliwe? — mruknęła. Schyliła się i na pokrywającym posadzkę kurzu wyrysowała diagram. Zorientowała się, że poprzednio popełniła błąd. Jeden ruch wahadła zajmował dwie sekundy. Dwie tam i dwie z powrotem. Razem cztery. To wydłużało jej czas do sekundy. — Dam radę! — powiedziała do siebie. — Te wariackie wahadła o mało nie wyprowadziły mnie w pole. Niewiele brakowało, a byłabym się poddała. Okey! Idziemy pojedynczo. Pewnie miniemy je na styk, ale przejdziemy!

— Chcesz wejść między te kościane brzytwy? — zaprotestowała przerażona Nada. — Trzeba w jednej chwili przebiec między jednym wahadłem a drugim. Wtedy, gdy każde jest w innym miejscu. Mamy na to sekundę, po waszemu mgnienie. Ale musimy je wyczuć i prześlizgnąć się pomiędzy nimi, jak tylko przemknie pierwsza para. Sądzę, że należy celować w nachodzące na siebie ostrza. Gdy do nich podejdę, rozstąpią się, a dwa pozostałe, dopiero zaczną się zbliżać po wyjściu z rogów sali. Powinno to trwać pół mgnienia. Twarz Nady wyrażała zwątpienie i niemą rozpacz. — Ja zaczynam — oświadczyła

Kim. — Tym razem poniosę Banię, bo nie wiem, jak narzucić jej odpowiednie tempo. Nie chcę niepotrzebnie namieszać. Pójdziesz po mnie i weźmiesz kłębek sznurka. Chodź piesku. Przykucnęła, objęła psa rękoma, podniosła go i wstała. — Och! Ale jesteś ciężka! — westchnęła. — Jak to się dzieje, że ja to czuję? Gra to przecież jedynie animowane obrazki śmigające po ekranie! Jestem tu jedynie duchem. Wyobraźnią. Zresztą nieważne! No, Kim! Nie trać czasu! Podeszła do balansujących wahadeł. Poczuła na twarzy podmuch powietrza. Musiała złapać rytm. — Raz, dwa, raz, dwa, raz…

Gdy pierwsza para wahadeł znalazła się w środku komnaty, spięła się w sobie i rzuciła w przód, starając dotrzeć na drugą stronę, zanim powie „dwa”. Udało się. Opuściła psa na podłogę, zachwiała się i prawie zemdlała. Nie cierpię takich stresów, wyznała w duchu. Nada, naśladując ją, niebawem stanęła tuż obok. Ścięgna zaczęły się skracać. Wahadła zwolniły, zatrzymały się i pogrążyły w sklepieniu. Bez sensu. Wyrwa i wahadło, analizowała Kim. Nie da się nic wyjaśnić, wysnuć logicznych wniosków, przewidzieć. Po prostu należy je przechytrzyć. Wtedy znikają. Wkroczyły do kolejnej komnaty.

Dzieliła ją szczelina. Zbyt szeroka, by ją przeskoczyć. Po drugiej stronie wznosiła się ustawiona pionowo drabina z kości, którą prawdopodobnie opuszczano niczym zwodzony most. Tuż obok nich z belki u powały zwisała lina. To wszystko. Kim zamyśliła się. — Mogłabym zarzucić tę linę na drabinę i ją tu przyciągnąć. Wtedy bez problemu byśmy po niej przeszły. Lina jednak trzymała się zbyt mocno. Kim mogła ją odciąć, nie była jednak w stanie sięgnąć tak wysoko, by zdobyć wystarczająco długi kawałek. Mogła też chwycić się jej, rozhuśtać i dać susa na drugą stronę, ale obawiała się, że za dużo waży.

Nie, przecież lina może pęknąć, pomyślała. Odrzuciła także myśl o wspięciu się na belkę. Też może być zbutwiała. Rozsypie się i po mnie. Ale po co ona tu jest? Wtem coś jej zaświtało w głowie. Zdjęła plecak. Przywiązała go do liny, rozhuśtała i pchnęła. Uderzył w drabinę i wrócił. Rozhuśtała go jeszcze mocniej. Przeleciał nad drabiną, zahaczył o nią od tyłu i tak się zatrzymał. — Oho! Alem narobiła — jęknęła Kim. — Lina jest za wysoko. Nie dam rady jej dosięgnąć. Jak ją teraz opuścić w dół? Wzięła kłębek sznurka i przerzuciła przez linę. Sznurek nie był zbyt ciężki, lecz na tyle mocny, by przyciągnąć nim

linę. Złapała ją i pociągnęła. Drabina opadła z hukiem. Droga była wolna. Następna komnata była jeszcze gorsza. Jak tylko zajrzały do środka, posadzka trochę się uniosła, a sklepienie opadło. Pokrywały je ustawione na sztorc, ostre jak brzytwa kości. Biada temu, kto by się tam znalazł! Gdy cofnęły się, posadzka i sklepienie zatrzymały się. Gdy ponownie weszły, znów się poruszyły, gotowe usidlić każdą ofiarę. — Ciekawe, czy dzieje się to, dopóki się nie zejdą. Czy to aby nie klucz do zagadki? Czy przejście jest otwarte, dopóki posadzka i sklepienie kogoś czy czegoś nie chwycą? Wzięła plecak i ustawiła go na

skraju komnaty, na podłodze. Posadzka zaczęła się podnosić, a sufit opadać. Kim wyciągnęła plecak, gdy już, już miały go zgnieść. Przycupnęła i zerknęła pod podłogę. Dźwigały ją do góry filary z wielkich piszczeli. Pomiędzy nimi, w tyle majaczyła druga komnata. — Aaa, tędy droga! — wykrzyknęła. W tym momencie podłoga opadła, bo nic na niej nie stało do chwycenia. Przejście zniknęło. Z powrotem położyła plecak na posadzce. — Nada, weźmiesz go, zanim zostanie spłaszczony — powiedziała. Jak tylko podłoga ponownie się uniosła, przykucnęła i dała nura w przód. — Bania! Do nogi! — zawołała.

Nada wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. Zdziwiła ją szybkość, z jaką Kim podjęła tę śmiałą decyzję, i jej odwaga. Na szczęście dość prędko oprzytomniała i na czas zdążyła wyciągnąć plecak. — Rzuć mi go! — dalej komenderowała dziewczyna. — No dalej! Zanim podłoga opadnie! Przytrzymam ci ją z drugiej strony! W komnacie, w której się po chwili znalazły, były kościane schody. Gdy się na nie weszło, stopnie przesuwały się w dół, uniemożliwiając jakikolwiek ruch w górę. Po jakimś czasie Kim udało się je oszukać. Odwróciła się tyłem i zaczęła udawać, że z nich schodzi. W ten sposób wywindowały ją w odwrotnym

kierunku, to znaczy tam, gdzie chciała. Na piętro. Wędrowały z jednej komnaty do drugiej, omijając znaczone czerwonym sznurkiem, dopóki nie doszły na sam szczyt zamczyska. Tam czekała na nie ostatnia komnata, za którą widniał złoty kufer. To musi być Nagroda, pomyślała Kim. Ale komnata dzieląca ją od owej Nagrody miała śliską, niesamowicie stromą, ruchomą podłogę. Każdy, kto spróbowałby na nią się wdrapać, nieuchronnie runąłby w ciemną, bezdenną otchłań zamkowych lochów. — Jak tam dojść? — spytała. Wychyliła się przez okno z kości.

Zobaczyła, że od zwodzonego mostu dzielą ją trzy wysokie piętra. Dokoła było ciemno. Okoliczne wzgórza ginęły w mroku. Czego więc wypatrywała? Zamyśliła się i odpowiedziała sobie w duchu na to pytanie. Cały czas miała głupią nadzieję, że ujrzy drugiego Gracza, Duga. Teraz miała ku temu ostatnią szansę. Jeśli dane jej było go spotkać, to teraz. Nie wiedziała, gdzie mieszka. W Mundanii nie potrafiłaby go odnaleźć. Nawet jeśliby się nią choć troszkę zainteresował. Nagle na horyzoncie coś się poruszyło. Ktoś szedł straszliwą ścieżką. Był mały. Gonił jeszcze mniejsze zwierzę. — To Jenny! I Dug! — wykrzyknęła

radośnie podniecona. — Zamienię się w węża i chwycę się zębami za belkę. Złapiesz się mego ogona, rozhuśtasz, przefruniesz nad podłogą — zaproponowała Nada. — Sammy znalazł drogę — przerwała jej Kim. — Zaraz tu przyjdą. — Musisz szybko działać. Pospiesz się, bo Dug sprzątnie ci Nagrodę sprzed nosa — popędzała ją Nada. Kim jednak nie mogła oderwać oczu od nadchodzących rywali. Podziwiała kłębiące się za nimi złowieszcze mgły i wyrastające jak spod ziemi palisady kierujące ich do zamku. Potem nagle zrobiła coś zupełnie głupiego. Sięgnęła do plecaka, wyjęła chusteczkę i wywiesiła ją w oknie niczym zamknięta

w wieży dziewica. Dug natychmiast ją zobaczył. — Kim! — zawołał cicho. Słysząc go poczuła dreszcz emocji. — Dug! — odkrzyknęła. — Czekaj tam i nic nie rób! — Co za miłe słowa — pomyślała i odpowiedziała ucieszona: — Dobrze! — Co robisz? — spytała Nada. — Wystarczy sięgnąć po Nagrodę, a ty czekasz na niego? — Tak… — szepnęła rozmarzona Kim. — Lubię go i nim skończę grać, muszę się z nim zobaczyć. Nie zmarnuję takiej okazji. Więc jeśli możemy porozmawiać i jeśli on jest ciekaw… — Jemu zależy jedynie na Nagrodzie — zapewniła ją Nada.

— To niech ją sobie weźmie. Ja natomiast, zanim stąd odejdę, chcę wymienić nasze numery telefonów. Bałam się, że nie zdąży na czas. Patrzyła, jak maleńka grupka próbuje dostać się do zamku. Most zwodzony był uniesiony, lecz wcale się tym nie zrazili. Kot, dziewczynka–elf i chłopiec wskoczyli do ohydnej wody i przepłynęli fosę. Widocznie żadnego ze strzegących jej potworów nie było w pobliżu albo też Sammy wiedział, że bawią na zamku i w tej chwili ich nie dopadną. — Co za poświęcenie! — westchnęła Kim. — Myliłam się. On pragnie nie tylko Nagrody, ale i mnie — smutno wyznała

Nada. Tymczasem Dug był już przy murach. Kot nadal prowadził, wyszukiwał miejsca, po których dało się wspiąć, wbijając pazurki w co bardziej miękkie kości. Wyglądało na to, że nieco dalej od mostu są jakieś uchwyty, gdyż szli w górę jak po wbudowanej w ścianę drabinie, unikając wszelkich czyhających wewnątrz niebezpieczeństw. Dug świetnie sobie radził. Odchylił głowę i zobaczył wychyloną przez okno Kim. — Kim! Nie ruszaj się z miejsca! Jest coś, o czym ci muszę powiedzieć! — Chce mi coś powiedzieć. W końcu się mną zainteresował! —

Odetchnęła głęboko. — Tak, tak… — przytaknęła. Wtem dotarła do niej wypowiedź Nady. Odwróciła się do niej i spytała: — Co? — Wybrał mnie na swego Towarzysza, ponieważ mu się spodobałam — ponuro ciągnęła Nada. — Chciał obejrzeć moje ciało. Był tak napalony, że o mało co nie wypadł z Gry. — Dlatego przestało go to bawić — broniła go Kim. — Aleja nie jestem księżniczką, ja… — Już nauczył się, że Towarzysze także stanowią wyzwanie. Gracz może wyczyniać z nami wszystko, czego zapragnie, jeśli tylko mieści się to w ramach ogólnie przyjętych zasad. To

sprawa podejścia. Jeśli Dug okazuje Jenny należny szacunek, zasługuje na uznanie. Może ją zdobyć. Właściwymi słowami. Więc jeśliby znalazł odpowiedni sposób, by się do mnie zbliżyć… Kim spłonęła z zazdrości. Czyżby Dug gonił za tą piękną, zmysłową księżniczką? Więc czemu u diaska każe mi czekać, myślała szybko. — Więc ty i Nagroda? Była wyraźnie poruszona. — Nie mogę jej przed nim schować — poważnie oświadczyła Nada. — Na pewno zechce na powrót wymienić Towarzyszy. Trzeba działać natychmiast. Zanim się tu wdrapie. A jeżeli się wymienisz, już nie będę mogła ci dobrze

radzić… Targana niepewnością Kim znów popatrzyła w dół. Kot był tuż tuż, Jenny niedaleko, a Dug zaraz za nią. — Czego chcesz, Dug? — zapytała. — Nady! — wysapał. — Muszę ją odebrać, bo… — Ach tak! — wykrzyknęła Kim, tracąc całą nadzieję. — Jeszcze jeden samolubny, beztroski, zadufany nastolatek! — Gdyby miała pod ręką plecak, pewnie zrzuciłaby mu go na głowę. Odeszła od okna. — Idziemy po Nagrodę, Nada! Nada natychmiast przeobraziła się w węża i wyślizgnęła z ubrania. Gwałtownym ruchem rzuciła się na kościstą belkę biegnącą nad stromą

podłogą i złapała się jej zębami. Jej ciało ześlizgnęło się w dół. Zakręciła ogon, by Kim miała czego się chwycić. Bania zaskomlała. Kim zawahała się. — Czy coś jest nie tak? Zrozumiała, że powinna sama rozwiązać tajemniczą zagadkę komnaty, że nie powinna iść na łatwiznę i pozwalać na to, by uczynił to za nią jej Towarzysz. Mimo to ceniła Nadę, że zdecydowała się z nią pozostać. Usłyszała jakiś hałas i odwróciła się. W oknie pojawił się kot. Zeskoczył na posadzkę. Zaraz potem ujrzała twarzyczkę Jenny. — Kim! Poczekaj! — krzyknęła. Tak. Teraz pomaga Dugowi, więc

robi to, o co on ją prosi. Nawet jeśli chodzi tu o wymianę. Nie, to Towarzysz Duga. Nie należy jej ufać. — Złapała Nadę za ogon, szykując się do skoku przez pochyłą podłogę. Czy dam radę rozbujać się, utrzymać i przenieść na miejsce, w którym stoi złoty kufer, pomyślała. Bania znowu zaskomlała. Podwinęła ogon pod siebie. Pies był naprawdę porządnie zaniepokojony. — Nie martw się, Bania — uspokajała ją Kim. — Nie zostawiam cię. Idę tylko po Nagrodę. W tym momencie zaczęła zastanawiać się, co stanie się z psem, gdy wygra i opuści Xanth? Nagle ją to przeraziło. Rozpłakała się, puściła ogon

Nady i przytuliła psa do siebie. — Och! Bania! Nie chcę cię zostawić! Ale jak mam cię wziąć ze sobą? Co się z tobą stanie, pieseczku? — łkała. — Możesz ją wziąć — odezwała się Jenny. — Jest wyjście. — Wyjście? W sercu Kim rozbłysła iskierka nadziei. — Mam buteleczkę baniek. Takich, z jakich ją wyjęłaś. Mogę ci ją dać, jeśli weźmiesz mnie z powrotem na swego Towarzysza. Aha! Uknuli jeszcze jeden spisek! Chcą mnie zwieść, mózg Kim pracował na wysokich obrotach. Wściekła chwyciła ogon Nady i stanęła na progu komnaty. Zaczęła się huśtać i poczuła na

sobie uścisk Duga. Objął ją, nim wąż zdążył ją unieść. Jenny zagadała ją, a tymczasem on tu wlazł! — Puść mnie! — wrzasnęła, szamocząc się, wpół wisząc na wężu, wpół tonąc w ramionach chłopca, próbowała się uwolnić, by przedostać się na drugą stronę. — Gdyby udało mi się wyślizgnąć… — syknęła. Był jednak silniejszy. Przyciągnął ją do siebie i nie wypuszczał z rąk. — Kim! — krzyknął. — Muszę ci powiedzieć… — Nie zamierzam cię słuchać! — przerwała, znowu puściwszy ogon, by pomóc sobie rękoma. — Życzyłam ci wygranej, ale nie. Ty musiałeś.. — Nie zależy mi na Nagrodzie —

odrzekł, przyciągając ją do siebie. W każdych innych okolicznościach cieszyłaby się, że ją tak mocno przytula. — Możesz ją sobie wziąć. Dlatego tu przyszłaś. Pragnąłem ci tylko powiedzieć — powtórzył… — Że zależy ci na księżniczce Nadzie — przerwała mu — że zależy ci na czymś więcej niż na tym, by była twoim Towarzyszem. Nienawidzę cię! Zrobił wielkie oczy. — Nie. Chciałem z tobą porozmawiać, by oszczędzić ci, by cię uratować… — Mnie? W jej sercu ponownie rozbłysła iskierka głupiej nadziei. — Tak. Wyjaśnić.

— Och! — wykrzyknęła. Tym razem z radości. Jej uczucia przypominały rozhuśtane wahadło. — Naprawdę? — Tak. Bałem się, że cię nie złapię, zanim… — Tak?! — zawołała. Podniosła głowę i mocno pocałowała go w usta, doznając najcudowniejszej rozkoszy. — Marzyłam dokładnie o tym samym. Dug! Mój numer telefonu… Okręg T–OO, 447–4377. A twój? Zmieszał się. — Ja… ja — wystękał. — Chciałem ci powiedzieć, że Nada jest Fałszywym Towarzyszem. Miała cię zrzucić w przepaść. Możesz się wymienić. Jenny pomoże ci zdobyć Nagrodę. Nie miałem prawa pakować cię w coś, co było

przeznaczone dla mnie. Osłupiała. — Mówisz, że przyszedłeś mnie ostrzec? Puścił ją. — Tak. Bałem się, że nie zdążę na czas. Nigdy bym sobie nie wybaczył, gdybyś przeze mnie przegrała. Teraz mu uwierzyła. Przypomniała sobie pewne dziwaczne odzywki Nady i sposób, w jaki traktowała ją Bania. Jasne! Jest fałszywa! Gdy Dug domyślił się, w czym rzecz, zrobił to, co należało. Wiedząc, że jest fałszywa, łatwo mógłby wygrać. Nie zależało mu jednak na Nagrodzie, więc nie zawracał sobie tym głowy. Niewykluczone, że sprawdzał, jak daleko dojdzie, nim

wypadnie z Gry. A więc to nie to! Poczuła, jak oblewa się najczerwieńszym z czerwonych rumieńców. Ukryła twarz w dłoniach. — Dziękuję — wydusiła, z trudem panując nad swoim głosem. — Tak, wymienię się… — Dobrze — odpowiedział. Złapał ręką za ogon Nady. — No, chodź księżniczko. Przytrzymam cię. Chyba, że wolisz wpaść w przepaść przeznaczoną dla Kim… Wąż puścił się belki. Dug przyciągnął go do siebie i odwrócił się. — Przeistocz się i ubierz. Możesz mnie zepchnąć w dół. Mam to gdzieś, ale nie waż mi się tknąć Kim. Teraz jesteś moim Towarzyszem.

Nada zmieniła się w nagą kobietę i szybciutko wskoczyła w swoje łaszki. Kim, widząc jej doskonale zbudowane ciało i piękną cerę, znów zapłonęła z zazdrości. — No! Wreszcie mogę ci pomóc — odezwała się Jenny. — Znalazłam płyn i przyrząd do wyrobu baniek. Wystarczy na dwie. Możesz użyć pierwszej, by bezpiecznie przefrunąć przez tę komnatę. A drugiej, by dostać się do domu. Pokazała jej słoiczek. — To przecież zwykłe mydliny. Dzieci robią z nich bańki mydlane. — Nie, to magiczne bańki. Tak duże, że mieszczą się w nich ludzie. Sherlock właśnie przenosi nimi nad Jezioro Ogrów i Pszczół Wodnych Czarną Falę.

Tam się osiedlą. Będą sąsiadować z Demoniakami, to znaczy z Klnącymi Przyjaciółmi. — Cieszę się, że mu się udało. To pewnie te same bańki, w których znalazłam Banię. Poklepała psa po grzbiecie. — Tak. Używa się ich do przenoszenia ludzi czy rzeczy tam, dokąd chcą dotrzeć. Tego przecież właśnie ci trzeba. — Nie — stanowczo oświadczyła Kim. — Muszę sama zdobyć Nagrodę. Dziękuję ci, Jenny, ale sama spróbuję tego dokonać. Postanowiła na czymś się skoncentrować, by zapomnieć o straszliwej wpadce z Dugiem.

— Dobrze — zgodziła się dziewczynka–elf. Kim zamyśliła się. Podłoga jest tak stroma i śliska, że ześlizgnęłaby się po niej nawet mucha, dedukowała. Jest za szeroka i za wysoka, by ją przeskoczyć. Tam, gdzie powinna stykać się ze ścianą, gdyby była płaska, biegnie rowek. Musi być podnoszona na zawiasach. Przypuszczalnie dopiero co się uniosła, odsłaniając mroczną otchłań. Przykucnęła i obmacała brzeg spadzistej podłogi. Pod spodem był uchwyt. Zahaczyła o niego palcami i pociągnęła. Podłoga zakołysała się. Opadała. Wracała na miejsce. Szło jej zadziwiająco lekko. Po chwili zupełnie

ją opuściła. Bała się jednak na nią wejść, by samej nie zlecieć. — Jak sprawdzić, czy wytrzyma mój ciężar i nie wychyli się? — Idź, Dug — zachęcała go Nada. — Jeszcze możesz wygrać. — Przyprawiasz mnie o mdłości — odpowiedział chłopiec. — Po pierwsze dlatego, że jesteś fałszywa, a po drugie dlatego, że nadal zamierzasz mnie pogrążyć. Po trzecie dlatego, że i tak nie wziąłbym tej Nagrody. Ona należy się Kim. Zasługuje na nią. Był niezmiernie uczciwy. Kim dobrze o tym wiedziała. Gdyby jeszcze… Nie. Odsunęła od siebie tę myśl. Ponownie obmacała rowek i natrafiła na zwisającą kość, za pomocą

której można było zablokować podłogę. Mogła się nią posłużyć. Spojrzała na Duga. — Ja też nie chcę tej Nagrody — powiedziała. — Weź ją, jeśli masz ochotę. — Weź ją, Dug — powtórzyła Nada. — Ona przecież jej nie chce. Potrząsnął głową. — Wiedz, że obydwoje nie podchodzimy do tej Gry jak należy. Pewnie powinniśmy bić się o Nagrodę. Przepychać… walczyć… Z początku Kim zależało na Nagrodzie. Gdy poznała Duga, owo pragnienie wygasło. Teraz jednak zastanawiała się, czy czegoś jeszcze w tej Grze nie ma prócz Nagrody.

— Chyba jednak ktoś powinien ją wziąć — zaczęła. Weszła na podłogę, obawiając się nieco, że zaraz spadnie w przepaść, lecz posadzka nawet nie drgnęła. Przystanęła i obejrzała się za siebie. Dug stał i się jej przyglądał. Nada odsunęła się i spuściła głowę. Jenny już — już miała pójść za Kim. Zachowują się dość dziwnie pomyślała, lecz nie była w stanie odpowiedzieć sobie dlaczego. Wyczuwała pełne oczekiwania napięcie. Zdawało się jej, że zaraz wydarzy się coś złego. Ale co? Krok za krokiem, powoli, zaczęła iść w kierunku Nagrody. Wtedy Nada poruszyła się. Rzuciła

się na klinującą posadzkę kość. Lecz Sammy był szybszy. Zdążył skoczyć na klin i go zakryć, nim ona go dopadła. Dug mocno chwycił Nadę w objęcia, podobnie jak uprzednio Kim. Wężowa księżniczka została usidlona. — Dalej! — krzyknął Dug. — Zanim ona… Kim skoczyła naprzód i w górę. Dopadła kuferka z Nagrodą w momencie, gdy Nada zmieniła się w olbrzymiego węża. Gdy gad wyślizgnął się Dugowi z rąk, właśnie otwierała wieko. Wąż śmignął ku niej. Sięgnęła do środka. Wąż uderzył głową o kufer. Pchnął go. Ale Kim już trzymała w rękach niewielką kulę. Jej dłonie rozbłysły jasnym światłem. Przeszył ją

ból i kula zniknęła. Zdawało się jej, że pękła albo się rozbiła. — Jestem twoim Talentem — usłyszała w myśli jakiś głos. — Jestem talentem wymazywania. Kiedy wrócisz do Xanth, będziesz mogła wymazać, cokolwiek zechcesz. A co? To, co zechcesz! Wybór należy do ciebie. A teraz mnie wypróbuj. Niepewna, jak to zadziała, wyciągnęła rękę i przejechała nią po ścianie, tak jakby ścierała kredę z tablicy. W miejscu, gdzie jej dotknęła, ściana zniknęła. Ujrzeli, wznoszące się za murami zamku szaroniebieskie niebo. Wytrzeszczyła oczy. — Wszystko? — spytała. — Wszystko, co jest ożywione i

nieożywione. Ale używaj mnie mądrze. — Mądrze! W ogóle nie chcę tego używać! To destruktywny talent! — Nie. Możesz cofnąć jego działanie, dotknąwszy tych samych powierzchni czy rzeczy. Przejedź jeszcze raz ręką tam, gdzie była ściana. Kim ponownie wysunęła rękę i otwartą dłonią musnęła powietrze wypełniające przestrzeń między plecionymi kośćmi. Ściana pojawiła się znowu. Brakowało tylko jednej srebrnej kosteczki, którą ominęła. Jej własna moc przeraziła ją. Nie chciała unicestwiać niewinnych rzeczy. Wtem coś jej przyszło do głowy. Pomyślała: wyłączam talent. Dotknęła ściany. Nic się nie stało. Pomyślała:

włączam i dźgnęła ją palcem. Wybiła dziurę. Pomyślała: wyłączam i uderzyła ręką o mur. Znowu nic. Włączyła go w myśli i jeszcze raz uderzyła w ten sam punkt ręką. Wyskoczyła dziura. Panowała nad nim! W jej ręku był narzędziem. Mogła posługiwać się nim jak bronią. Użyty właściwie posiadał fenomenalną moc. Jednakże na razie nie chciała wcale go wykorzystywać. Popatrzyła na innych. Nada powróciła do swojej zwykłej postaci: węża z ludzką głową. — Nie chciałam tego zrobić — łkała. — Nie chciałam być fałszywa. Ale nie mogłam się sprzeciwiać.

— No dobrze. Ale czemu chciałaś mnie przeszkodzić, skoro byłaś znowu Towarzyszem Duga? — spytała Kim. — Bo on chciał, żebyś wygrała, więc zrobiłam odwrotnie. Kim zerknęła na Duga. Skinął głową. Nie zadowoliło jej to. — Tu chodzi o coś więcej — ciągnęła. — Co przed nami ukrywasz? Ku jej zdziwieniu Nada przemówiła. — Teraz to naprawdę nie ma znaczenia. Gra została rozstrzygnięta. Nie muszę już być fałszywa. Wyznam wam całą prawdę. — To przedtem znaliśmy jedynie półprawdę? — zagadnął ją Dug. Nada uśmiechnęła się. Znów była piękna.

— Nawet nie ćwierćprawdę, Dug. Demon Z(I/E)mi próbował odbić tę krainę Demonowi X(A/N)th. Jak zwykle podjęli szaloną decyzję. To w ich stylu. Postanowili o to zagrać. Ułożyli Grę i wyznaczyli swych uczestników. Ustalili, że czyj Gracz zdobędzie Nagrodę, ten Demon wygrywa. Zły Demon Z(I/E)mi jednak posłużył się podstępem. Sabotażem. Oszukał swego własnego Gracza, a gdy ów wrócił, podsunął mu Fałszywego Towarzysza. Potem sprawił, że Gracze wymienili swoich Towarzyszy. Myślał, że w ten sposób Gracz X(A/N)th przegra, nawet jeśli jego Gracz nie sięgnie pierwszy po Nagrodę, lub przynajmniej osiągnie remis i trzeba będzie rozegrać następną

partię. Gdy ta intryga się nie udała, bo Dug był zbyt uczciwy, Zły Demon kazał przystąpić mi do ataku. Kim była zbyt zdziwiona, by o cokolwiek zapytać. Ale nie Dug. — Tak. Licho nie śpi, czyli Demony nie drzemią. A co by się stało, gdyby Zły Demon wygrał? Jeśli ja bym dostał Nagrodę? — Wtedy Xanth utraciłby swoją magię i upodobniłby się do Mundanii. — Z oczu Nady trysnęło jeszcze więcej łez. — Tak się cieszę, że Dugowi się nie powiodło! To było takie straszne! Musiałam robić wszystko, by przegrała Kim! I to przeciw swej naturze, krainie, naszym interesom! Jestem podła! Kim odzyskała mowę.

— Chodziło tu o wiele więcej, niż przypuszczałam! Xanth bez magii… — nie skończyła. — Tak. Ja też bym na to nie wpadł — przytaknął jej Dug. — Po prostu chciałem grać uczciwie. — Spojrzał na Kim. — Lepiej wracaj z tą Nagrodą do domu. W następnej Grze chyba będziesz Maginią. — Racja. Teraz musisz znikać — poparła go Jenny. — Gra zaraz się skończy. Towarzysze wrócą do swoich codziennych obowiązków. — A co z Banią? — zmartwiła się dziewczyna. — Nie mogę jej tu zostawić! Usiadła i przytuliła się do psa. — To ją zabierz ze sobą —

poradziła jej Jenny. — Mogę? Mogę ją zabrać do Mundanii? — To mundański pies. — Tam umrze za rok, najwyżej dwa. Jest stara. Tu, w Xanth magia trzymają przy życiu. Nie chcę, żeby przeze mnie umarła. To byłoby zbyt egoistyczne. Mimo to strasznie mi zależy na tym, by ją zatrzymać… — Zostanie ci druga bańka mydlana. Nie wyrzucaj jej — poradziła jej Jenny. — Gdy już nie będzie mogła żyć w Mundanii, odeślesz ją z powrotem do Xanth. Do kogoś, kogo lubi. — Na przykład do Znienawidzonej — podpowiedziała Nada — czy Wiry. Kim poczuła wielką ulgę.

— Och! Tak! Och! Bania! Możesz ze mną zostać! Pies polizał ją w twarz. — Mam nadzieję, że mi wybaczysz — szepnęła Nada do Duga. — o wiele bardziej wolałabym być twoim Uczciwym, Prawdziwym Towarzyszem. Jak za pierwszym razem. Jeśli przyjmiesz moje przeprosiny… — A jak się przeprasza w Świecie Hipnotykwy? — zapytał śmiechem Dug. — Tak… Objęła go ramionami za szyję i namiętnie pocałowała. Kim o mało nie pękła z zazdrości. Nie pozostało jej nic innego, jak zająć się własnymi sprawami. Wzięła buteleczkę, znalazła kółeczko, przez które puszcza się bańki, zanurzyła je w

mydlinach. Wyjęła je, zatkała na powrót buteleczkę i dmuchnęła. Na kółeczku pokazała się niewielka bańka. Rosła i rosła, dopóki nie była tak duża, by pomieścić i psa, i dziewczynę. Kim z Banią weszły do środka. — Zabierz nas do domu — poprosiła Kim. Bańka wzbiła się w powietrze, przefrunęła przez ścianę zamku i poszybowała w dal. Kim spojrzała jeszcze raz na Jenny i pomachała jej na pożegnanie. Kościane zamczysko zostało w tyle. W dole pojawiły się najpierw góry, a potem komnata w Zamku Dobrego Maga. W niej zaś leżały Bania, Nada i Kim we własnej osobie. Zaglądały przez dziurki do tykw. Bańka

osiadła na psie i dziewczynie, by złączyły się ze swym ciałem. Potem znów się uniosła. Na zamku została tylko Nada. Przeleciały przez okno. Dryfowały coraz wyżej i wyżej. Pod nimi ciągnął się coraz mniejszy Xanth, a w końcu tylko chmury. Nagle dekoracje zmieniły się. Coś się zatrzęsło. Kim zamrugała oczyma. Siedziała w swoim pokoju przed komputerem, wpatrując się w czarny ekran. Gra się skończyła. Wróciła do rzeczywistości. Będzie musiała znów stawić czoła mundańskiej kołomyjce. Kuć w szkole i się nudzić. Któż uwierzy, że przeżyła takie przygody? Powiedzą, że to tylko Gra. Nikt nie weźmie serio tego, co

czuła. Zrobiło się jej okropnie przykro. I nagle coś musnęło ją w rękę. Spojrzała w dół. To była Bania! Przykucnęła i po raz któryś z rzędu mocno ją przytuliła. — Och, Banio! Prosiłam o coś, czego najbardziej pragnę i to dostałam. Pozwolono mi cię zatrzymać! Magia jakimś cudem wymknęła się z Gry i dała mi ciebie! A jednak to niezupełnie było to, o czym marzyła. Chciała czegoś jeszcze. Ale czy warto było to roztrząsać? I tu, i w Xanth była tylko zwykłą, przeciętną dziewczyną… Nagle zadzwonił telefon. Zdziwiona Kim podniosła słuchawkę. — Nie gniewaj się na mnie, Kim —

usłyszała znajomy głos. — Tu Dug. Przyznaję, zrobiłem z siebie idiotę. Ostatnio nieźle mi to wychodzi. Stwierdziłem jednak, że muszę iść na całego… czy jak tam. Dopasuj jakiś kalambur. Przepraszam cię za to, co się stało… To znaczy, kiedy powiedziałaś… Ja nigdy nie podrywam… Kim poczuła, że znów się czerwieni. — W porządku. Nic się nie stało. Nie powinnam była… — To znaczy, jeśli chodzi o dziewczyny, zawsze zrobię coś głupiego, dlatego może ciągle jestem sam. Naprawdę nie chciałem jej… Zadzwoniłem więc, żeby cię przeprosić… i… — Nie trzeba — odpowiedziała

Kim. — To była moja wina. Spłonęła jak burak. — Ale kiedy mnie pocałowałaś, przeszył mnie taki przyjemny dreszczyk… Czy on nigdy nie skończy, pomyślała Kim i wystękała nieprzytomna ze wstydu: — Ja… ja… — Więc… No wiesz, tak na podstawie jednego pocałunku nie da się nic powiedzieć — bezlitośnie ciągnął Dug. — Jeśli mogłabyś mi wybaczyć, że byłem taki durny… Chciałbym jeszcze parę razy spróbować. Przeprosić cię w stylu Świata Hipnotykwy. To znaczy, umówiłabyś się ze mną na randkę? Może byśmy się wreszcie lepiej poznali?

Przekonali, że to coś więcej niż chwilka przyjemności? Nic o tobie nie wiem prócz tego, że potrafisz całować, i to lepiej od Nady, i że jesteś prawdziwa… No, Kim… Daj mi szansę. Zobaczysz… Gdy ktoś mi wpadnie w oko, tak jak ty, potrafię być miły. No to jak? Będzie randka? — Tak… — westchnęła Kim, z wolna pojmując, że w końcu ma to, czego tak pragnęła. I psa, i chłopca. Dobry Mag wiedział co mówi!

Od Autora

Pewnego razu wymyśliłem grę toczącą się w Xanth. Zatytułowałem ją „Towarzysze z Xanth” i napisałem o niej powieść. Niestety, ponieważ jestem pisarzem, a nie programistą, odbiega ona nieco od prawdziwych, mundańskich gier komputerowych. Rządzi się własnymi prawami. Tworzy

ją opowieść. Pewnie zwróciliście uwagę, że po chwili Gracze czują się tak, jakby poruszali się w realnym świecie. Wpierw jednak muszą niejako przestroić swoje oczy, by dostrzec trzeci wymiar. W tym wypadku nie posługują się żadną magią. Ów efekt można osiągnąć za pomocą mundańskich tablic zwanych 3–D STEREO, które sprawiają, iż płaski, dwuwymiarowy obraz staje się trójwymiarowy. Nie trzeba do tego używać ani barwnych okularów, ani innych specjalnych urządzeń. Wystarczy odpowiednio „nastroić” wzrok. Zrobiło to na mnie takie wrażenie, że postanowiłem wprowadzić ten efekt do Gry.

Osiągnąwszy ów cel, Gracze muszą uwierzyć w magię. Na pewno jest to trudne, lecz może niektórym się to uda. Wtedy zdobędą nagrodę. Każdy, kto czytając tę książkę, przenosi się w inny świat, powie, że jest to prawdopodobne. Prawdziwi ludzie rzadko odwiedzają Xanth. Dziewczynka–elf Jenny i jej kot Sammy znaleźli się tam trzy powieści temu, kiedy to mundańską Jenny o mało nie zabił jakiś pijany kierowca. Prawdziwa Jenny wraca do zdrowia, powoli uczy się sama siadać i na krótko stawać w specjalnym wózku. Na razie chodzi do specjalnej szkoły, ma jednak nadzieję, że w końcu powróci do zwykłej. Często posługuje się komputerem.

Teraz czas na prawdziwe zwierzę, Banię. Początkowo opiekował się nią nasz sąsiad, który nadał jej to imię. My mieliśmy jej siostrę Tipsy i kuzynkę Lucky. Uważaliśmy, iż nie mamy prawa zmieniać jej imienia, choć niezbyt nam się podobało. Tipsy zdechła na raka w 1988, a Lucky ze starości w 1991. Kiedyś, nie chcąc, by Bania pętała się na dworze, za płotem, zaczęliśmy ją wpuszczać do domu. Okazało się, że jest doskonałym psem. Tak więc z psa podwórzowego przeszła na domowego. Uwielbialiśmy ją. Lecz ponieważ większe psy żyją krócej od małych, ona zaś ważyła ponad trzydzieści pięć kilo, wiedzieliśmy, że długo nie pociągnie. Zdechła tuż przed swoimi trzynastymi

urodzinami, gdy pisałem tę powieść. Przeżyliśmy szok, albowiem zdążyliśmy już poznać ją i polubić. Była przemiłym kundlem. Doskonale do nas pasowała. Przeniosłem ją do Xanth, gdzie może dalej żyć z nami. Umieściłem ją w mydlanej bańce, z której wydostała ją Kim. Nie muszę więcej wam o niej opowiadać, bo znacie ją z powieści. Gdy miałem się zabrać do pisania tej książki, wydarzyło się jeszcze inne nieszczęście. Zdechła nasza klacz Błękitna. Miała trzydzieści cztery lata. Nie mogliśmy się z tym pogodzić, gdyż przez czternaście lat była z nami. Niegdyś posłużyła za pierwowzór Mary Imbri. Dlatego właśnie Mara Imbri sprowadza Banię do Xanth i zsyła Kim

marzenie, które staje się rzeczywistością. Razem żyły, razem są w Krainie Magii. Nasz dom i pastwisko opustoszały. Jednak nasi przyjaciele stale pozostają w naszych myślach. I więcej nie chcemy mieć już żadnych zwierząt. Niejako przez nie, nie ruszaliśmy się z domu przez ćwierć wieku. Teraz już możemy i mamy ochotę troszkę odpocząć i popodróżować. A potem… Zobaczymy. Poza tym pomiędzy wydaniem ostatniej powieści z cyklu Xanth a napisaniem tej wydarzyło się jeszcze coś ciekawego. Irys został nazwany imieniem dziewczynki–elfa Jenny. Pewnego dnia dostałem list od hodowcy owych kwiatów, Thoma

Ericsona, z zapytaniem, czy nie miałbym nic przeciwko temu. Oczywiście nie miałem. Teraz więc dziewczynka–elf Jenny istnieje także poza Xanth. W Mundanii przybrała formę pięknego kwiatu. Spytałem Toma, czy nie ma do nazwania jeszcze jakiegoś kwiatu. Odpowiedział że tak. Stąd irys Janet Hines. Janet Hines to jedna z moich czytelniczek. Jest w jeszcze gorszym stanie niż Jenny. Co prawda nie rozjechał jej pijany kierowca, lecz nieustannie niszczy ją ciężka choroba. W tej chwili już nie może się ruszać, straciła wzrok. Jest sparaliżowana i niewidoma. Nie mówi, a porozumiewa się, mrugając oczyma. I choć nie jest w

stanie posługiwać się swoim ciałem, zachowała jasność umysłu, podobnie jak Jenny. Odwiedziłem ją w 1991 roku. Mówiłem do niej. Odpowiadała jedynie mruganiem i uśmiechem. Ucieszyła się, że ma swój irys. Lubi słuchać moich powieści. Ostatnio, by usprawnić porozumiewanie się z otoczeniem, zaczęła uczyć się posługiwać komputerem. Mam wspaniałych fanów! Ku swej rozpaczy dowiedziałem się, że jednej z postaci nadałem złe imię. To demonica Dana, pierwsza żona Humfreya. To przecież fikcyjna postać, więc jak to się stało? Poprawiła mnie Asia Lynn, która niejako podsunęła mi pomysł owej postaci. Obiecuję poprawę. Zjawi się w Xanth demonica

Dara. Talent wymazywania, który zdobyła Kim, wymyśliła parę powieści temu Stephanie Erb. Nie wiem, czy Kim wystąpi w następnych powieściach, lecz jeśli to nastąpi, będzie posiadać swój talent. Jeśli zechce, wymaże zamki z drzwi, część rzeki, by przez nią przejść suchą nogą, czy też atakujące potwory. Pomysł Kim, zdobywającej nagrodę w zawodach o talent, podszepnęła mi Dawn Baker. Ale na to, że będzie miała romans z Dugiem, Kim wpadła już sama. Nadesłano mi wiele pomysłów i kalamburów. Chciałbym o nich wspomnieć. Wymieniam je tylko z grubsza i w różnej kolejności. (Czasem parę przysyła jedna osoba).

I tak za: samostrzelającą kukurydzę pop–corn i słodką kukurydzę dziękuję Jane Goulon, za struny głosowe — Vickie Brockmeier, elektryczne drzewo — Joshuemu Ping, Głupią — Stuartowi E. Greenbergowi. Za innego demona próbującego zapanować nad Xanth, Śmiertelny Nocny Cień, ognistą panienkę, występujących gościnnie — G. Beardwellowi. Za Statek–cenzora — Markowi Lordowi. Za wróżkę Starczy — Carolyn Baxter. Za królową śniegu i jej odbicie — Adamowi Maule’owi. Za truskawki i bycze–żaby — Cliffowi Hicksowi, pomadkę do ust — Jacksonowi Chinowi, uskrzydlone jednorożce parzące się przy zaczarowanym Źródle Miłości — L. K.

Law, błonę dziewiczą — Richardowi Reevesowi, Rzekę Pocałunków zmieniającą się w Zabójczą Rzekę przez wyprostowanie S (patrz przypis na str. 80) — Davidowi H. Zabackowi, drzewa rodzące tkaniny — Dawnowi Bakerowi, Bec na zawołanie — Rebece Worrell, historię Klnących Przyjaciół i chodzących szkieletów — Erin Schram, Sen stający się rzeczywistością i vice versa — Dawn Baker, Czarną Falę — Princilli Claiborne, Kowala — Randolphowi A. Crawfordowi, Skromne ciasteczka — Richowi Montgomery’emu, użyteczne bańki mydlane Derekowi Adamsowi, agenta od kalamburów — Jonowi Morrisonowi, kolubryny — Davidowi

Karty’emu, mówiące pieniądze — Alyson Victorii Dewsnap, Bakcyla Pomysłów — Rose Plant, szampańską odnogę Lemoniadowego Jeziora — Mattowi Canningtonowi, Alicii Littich, Heather Miller, latawca w kształcie starego pudła — Rhys–Michael Silverlocke, przepływające przez palce kamienie — Vernie, dziwne rośliny od tutkowca począwszy, na łupaczu kamieni skończywszy — Johnowi E. Ericsonowi Ph. D. (kopaczowi dziur w oryg. Ph. D. — czyli Posthole Digger (kopacz dziur na słupy), ale i Philosophie Doctor (doktor filozofii) (przyp. tłum.), który twierdzi, że wszystkie rosną w Kolorado, Kom–Plutera łapiącego wirusa — Najan Mughal, ogrzycę

odbierającą piękno — Tamarze Lynn Bailey, drewno odwrotności zmieniające talent — Jonathanowi Carterowi, trzy tyki: Nekro, Agnos i Katali — Cindy Shipley, pięćdziesiąt talentów — Mattowi Evansowi, pestkę mieszczącą byka, bitwę poduszkami, spadającą poduchę — Jeremiemu Lucashowi, srającego gołębia i drzewa toaletowe — Dramon K. Hayes, Słodziutkiego — Tamarze Lynn Bailey, melon–kantalupę — Jeremiemu Lucashowi, Aaronowi Wikkgrinkowi, Travisowi Kincherowi, łańcuch pokarmowy — Williamowi S. Fisherowi, poczucie winy przez kojarzenie — Geraldowi Umówi, osła o dziewięciu ogonach — Mickeyowi

Bagali, Justinowi Studebakerowi, Davidowi Haleyowi, Głupi Księżyc — Richowi Montgomery’emu, Deogrant — anonimowemu nadawcy, kogucią knajpę — Danowi McDonaldowi, Matkę Kurę — Richardowi K. Reevesowi. Nadeszło do mnie jeszcze dużo więcej kalamburów i pomysłów na talenty, niestety nie dałem rady ich wszystkich zamieścić w powieści. Niektóre zresztą odnoszą się do postaci, które w niej nie występują. Postaram się z nich skorzystać następnym razem. Jeżeli jakiemuś Mundańczykowi pewne okolice kojarzą się ze stanem Floryda, np. z Tallahassee… Cóż, to jest już sprawa jego wyobraźni.

Od tłumaczy

Ponieważ niektóre kalambury po przetłumaczeniu tracą sens, czasami zastąpiono je polskimi, lepiej oddającymi zamysł autora i klimat powieści w naszym języku. Dlatego też nie wszystkie wyżej wymienione występują w powieści. Jest ich tak wiele, że gdyby tłumaczyć ich związki idiomatyczne i fonetyczne, z przypisów zrobiłby się słownik. *

Oznaczenia: ENTER — uruchomienie wpisanej instrukcji, zatwierdzenie polecenia, ESC —

przerwanie czynności, wyjście z gry, Q — od Question: pytanie, ALT oraz SHIFT — klawisze pomocnicze, wcześniej zdefiniowane, używane w kombinacji z innymi (przypis tłum.). * Oznaczenia: ENTER — uruchomienie wpisanej instrukcji, zatwierdzenie polecenia, ESC — przerwanie czynności, wyjście z gry, Q — od Question: pytanie, ALT oraz SHIFT — klawisze pomocnicze, wcześniej zdefiniowane, używane w kombinacji z innymi (przypis tłum.). * Oznaczenia: ENTER — uruchomienie wpisanej instrukcji, zatwierdzenie polecenia, ESC — przerwanie czynności, wyjście z gry, Q — od Question: pytanie, ALT oraz

SHIFT — klawisze pomocnicze, wcześniej zdefiniowane, używane w kombinacji z innymi (przypis tłum.). * Piers bawi nas, jak zwykle mistrzowsko żartując i żonglując kalamburami oraz związanymi z nimi skojarzeniami słownymi. Stąd czasami pozornie bezsensowne „dialogi na cztery nogi”. Stąd dywagacje na temat cenzora przypływającego statkiem — bo w j. ang. censorship = cenzura, składa się z dwóch słów cenzor (censor) i statek (ship). I dalej: wrzeszczące lodowe oko = eye scream brzmi jak lody = ice cream, criticks = krytycy — końcówka — tics brzmi jak ticks = kleszcze (owady). Ponieważ są to homonimy, owych kalamburów nie da się

właściwie przetłumaczyć na język polski. Opisy wszystkich gier słów zajęłyby parę stron (przyp. tłum.). * W oryginale Kiss–Me–River: Rzeka Pocałunków oraz Kill–Me–River: Zabójcza Rzeka. Autor stosuje bardzo rzadko spotykaną transformację graficzno–słowną, zamieniając meandrujące koryto rzeki (ss) na prosty kanał (ll) w słowach kiss (całować) i kill (zabijać) (przyp. tłum.). * Allegation — pot. twierdzenie, zarzut; alegoria — dzieło, utwór z jednoznacznie określonym umownym sensem przenośnym (przyp. tłum.). * Fracas (ang.) — awantura, burda, potocznie rozróba. Fractious (ang.) — krnąbrny, nieposłuszny, kłótliwy.

*

W oryginale Knock–Kneed– Knights, w skrócie KKK, jak Ku–Klux– Klan. Dlatego są tacy bezwzględni (przyp. tłum.). * Z wejściem giełdy na polski rynek i pojawieniem się pojęć z nią związanych, dopiero teraz zrozumiale są dywagacje autora (t. IX, s. 32–36 i t. XII, s. 9). Hossa, tendencja zwyżkowa, przypomina byka, który atakując, podbija rogami wszystko, co stanie mu na drodze (tzw. bull market). Bessa, tendencja zniżkowa na rynku akcji, zyskała miano niedźwiedzia, który staje na dwóch łapach, po czym atakuje przeciwnika, opadając na niego przednimi łapami i przygniatając swoim ciężarem (tzw. bear market).
Piers Anthony - Xanth 16.pdf

Related documents

1,093 Pages • 97,072 Words • PDF • 1.8 MB

278 Pages • 92,872 Words • PDF • 1.8 MB

241 Pages • 99,057 Words • PDF • 1.7 MB

7 Pages • 937 Words • PDF • 374.7 KB

229 Pages • 84,657 Words • PDF • 1.2 MB

577 Pages • 227,085 Words • PDF • 2.7 MB

400 Pages • 162,899 Words • PDF • 1.8 MB

459 Pages • 227,065 Words • PDF • 3.1 MB

440 Pages • 228,863 Words • PDF • 2.8 MB

285 Pages • 76,666 Words • PDF • 1.4 MB

23 Pages • 69 Words • PDF • 6 MB

395 Pages • 120,992 Words • PDF • 6.4 MB