Anthony Piers - Xanth Tom 6 - Nocna Mara

241 Pages • 99,057 Words • PDF • 1.7 MB
Uploaded at 2021-09-24 15:51

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Rozdział 1 Zobaczyć tęczę

Bocian zniżył lot, wylądował przed jamą, w której mieszkał Stunk i głośno zaklekotał. – Nie, to niemożliwe! – wrzasnął przerażony goblin. – Nawet nie jestem żonaty! – Coś ty. W wolnym czasie roznoszę pocztę – odparł bociek wymachując jakimś urzędowym drukiem. – W wolnym czasie? – zapytał goblin. – I tak nic nie zrozumiesz. Weź sobie to pisemko, muszę jeszcze powiadomić resztę naiwniaków. – Ale ja nie umiem czytać... – wydusił z siebie Stunk. Rzadko który goblin potrafił czytać. Podobnie jak inni analfabeci, Stunk nie lubił się do tego przyznawać. – Przeczytam ci, co tam jest napisane, ty perkaty nosie. – Bocian otworzył kopertę i zajrzał do środka. – Wszystkiego dobrego! – Wzajemnie, ptasi móżdżku! – grzecznie odpowiedział Stunk. Gobliny słynęły z dobrych manier, choć, nie wiedzieć czemu, inni czasem nie byli w stanie tego docenić. – Nie odzywaj się, durniu – powiedział bocian. – Nie widzisz, że czytam list? Wiesz, co tu jest napisane? Stunk nie odpowiedział. – Zadałem ci pytanie, głupcze! – wrzasnął podenerwowany bociek. – Myślałem, że czytasz list, długodzioby. Dlatego siedzę cicho. Chciałem być grzeczny, wobec kogoś, kto widać wcale na to nie zasługuje. Pewnie, że wiem. To jakieś życzenia. Lecz my, gobliny, takich sobie nie przesyłamy. – Życzenia! Ha! Durniu! Zdmuchnęli cię! – Co takiego? Nie czułem żadnego podmuchu. Jest taki piękny dzień. Ani śladu najmniejszego wiatru. – Kretynie! Drapnęli cię. Zwinęli cię do wojska! Wreszcie cię dostali. Skończyło się twoje słodkie życie! – Nie! – jęknął przerażony Stunk. – Nie chcę walczyć. Nie. Nie cierpię tego wszystkiego. Tej całej broni, tych rozkazów. Powiedz, że to nieprawda! – Założę się, że jednak wolałbyś, abym przyniósł Ci dziecko. Co, goblinku? – rzekł rozbawiony bocian, trzepocząc listem, który trzymał w skrzydłach. – Czemu mam iść na wojnę? Przecież między nami, smokami i gryfami panuje względny spokój. – To inwazja Mundan. Nic nie kapujesz? Nowa Fala Najeźdźców. Ci straszni Mundańczycy przybywają, by z gryfów i smoków zrobić gulasz. – Nie! Nie! – wrzeszczał Stunk. Z przerażenia zaczął się trząść, jąkać i przestępować z

nogi na nogę. – Nie, nie chcę, żeby mnie posiekano na kawałki! Jestem na to za młody! To co, że ze mnie prostak? Jeszcze całe życie przede mną. Nie pójdę! – To okrzykną cię dezerterem – powiedział bocian i oblizał dziób pomarańczowym językiem. – Wiesz, co się robi z takimi jak ty? – Nie chcę wiedzieć! – Karmi się nimi smoki – tryumfował bocian nadymając się z zadowolenia. Za nim ukazał się smok wypuszczający kłęby ciepłego, czerwonego dymu. – Nie dostaną mnie żywego! – zawołał doprowadzony do rozpaczy Stunk. Wyskoczył ze swej jamy i czmychnął korzystając z chwili nieuwagi potwora. Jednak smok, usiłując go pochwycić, natychmiast ruszył za nim. Zionął krwisto purpurowym, śmierdzącym, lepkim dymem, który parzył goblina. Stunk uciekał krzycząc. Na plecach czuł rozpalony ogień. Biegł, gdzie go oczy poniosą. Odległość między nim a smokiem zwiększyła się, lecz wiedział, że jest jeszcze w zasięgu jego mocy. Był prawie pewien, że ów płonący jęzor w każdej chwili może go dopaść. Wtem znalazł się na skraju przepaści. Nie był w stanie zatrzymać się. Poczuł, że spada. Był coraz bardziej przerażony. Zaczął szybko machać swoimi grubymi i krótkimi rączkami. Mimo to skaliste dno kanionu zbliżało się do niego z zawrotną prędkością. Wojsko lepsze od smoka, a smok lepszy od rozbicia się o skały – pomyślał – ale było już za późno na jedno i na drugie. – Nie, tego już za wiele! – obudził się wrzeszcząc z przerażenia. *** Imbri przeniknęła przez ściankę sypialni. Była bezpieczna. Tu już nic nie mogło jej grozić. Nie spodziewała się, że Stunk w ten sposób zareaguje na sen. Mało brakowało, a byłby ją zobaczył. Żadna przebudzona istota, nawet tak niepozorna jak goblin, nie powinna widzieć nocnych mar. A Imbri chciała wszystko robić jak najlepiej. Pogalopowała w ciemność nocy, zostawiając po sobie jedynie pojedynczy ślad kopyta. To był jej znak. Bardzo ważny znak. Lubiła nim pieczętować każdy zły sen, jaki przynosiła. Nadchodził groźny świt. Na szczęście tej nocy nie miała już nic do roboty. Mogła jedynie wrócić do domu, odpocząć, a potem paść się przez cały dzień. Pobiegła przez pole, minęła drzewa i zarośla i znalazła się na skrawku ziemi porośniętym hipnotykwami. Szybko dała nura w jedną z nich i... znalazła się w zupełnie innym świecie. Wkrótce przybyła na rozległą, mroczną równinę, na której zbierały się kobyły roznoszące nocne zmory. Wszystkie już powróciły wykonawszy swe zadania. Na ich kopytach widniały mapy księżyca. Jego zielone, kostropate lico pokrywały dziury i kratery. Wśród nich niczym medale lśniły księżycowe morza: MARE HUMERIUM, MARE NUBIUM, MARE FORIGORIS, MARE NECTARIS, MARE AUSTRALE. Indywidualne pieczęcie tych mórz

przyznawano klaczom w nagrodę za nocne spektakle, których dostarczały co wieczór 1. Wokół panował mrok. Do Imbri podbiegła jakaś klacz. Była to Crisis – łączniczka Nocnego Ogiera. Jak tylko się pojawiła, zaczął z niej emanować sen. Przedstawiał elfa, który składał ręce na kształt liter. – Imbri! – zawołał elf. – Masz natychmiast stawić się przed Trojanem. Krótki sen zniknął. Wzywał ją Nocny Ogier? We własnej osobie? Tego nie mogła zlekceważyć! Obróciła się i pobiegła przez łąkę, w kierunku stajni. Odpoczywać będzie później. Nocny Ogier już na nią czekał. Był olbrzymi i piękny. Sierść miał czarną, niczym czerń najgłębszej nocy. Grzywa, ogon i kopyta nie wyróżniały się czymś szczególnym. Były takie same jak u klaczy, lecz wyglądały jakoś dostojniej. Zresztą w krainie koni każdy męski osobnik był specjalnie podziwiany. W rzeczywistości te parę ogierów stanowiło o sile tego Królestwa. Zaczął się seans snów. Znaleźli się we wspaniałej komnacie. Trojan przybrał postać siwego mężczyzny. Był Królem. Imbri zaś zmieniła się w elegancką damę. – Coś się z tobą dzieje, Maro Imbri – rzekł Koń – Król Snów. Już nie potrafisz tak wspaniale zastraszać jak kiedyś. Twa gwiazda przygasła. Jestem z ciebie niezadowolony. Nie podoba mi się to. – Właśnie doprowadziłam goblina do szału – zaprotestowała Lady Imbri. – Pokazawszy mu smoka i zrzuciwszy go nagle ze skały – zaoponował Trojan. Powinnaś go zastraszyć zanim w ogóle wyszedł z domu. Przecież wiesz, że właściwie nie wolno używać snów o smokach. Inaczej wszyscy się do nich przyzwyczają i już nie będą robić na nikim żadnego wrażenia. Efekty specjalne są zarezerwowane na inne okazje. Imbri przyznała mu rację. Na wieść o powołaniu goblin miał konać z trwogi i trząść się ze strachu. Tymczasem tak się nie stało. Coś się jej poplątało. Zawaliła całą robotę. – Postaram się poprawić – powiedziała ze skruchą. – To nie wystarczy – odrzekł Trojan. – Ostrość przewidywania jest wrodzona. Nie można jej osiągnąć przez postanowienie poprawy. Jeśli raz ją utracisz, już jej nie odzyskasz. Zamierzam cię przekwalifikować Maro Imbri! – Ale... ja nic innego nie umiem robić! – odpowiedziała przerażona. Poczuła się jak goblin otrzymujący swe powołanie. Po ponad stu latach sennej służby, w trakcie której zdobyła zasłużone, wyróżniające ją księżycowe morze, nie była przygotowana do robienia czegokolwiek innego. – Możesz się czegoś nauczyć. Przecież są także sny, które śni się na jawie... – Marzenia! – wykrzyknęła z pogardą. – Myślę, że masz ku temu pewne skłonności. 1

Nieprzetłumaczalna gra słów: mare (ang). – klacz, mare (łac.) – morze; night mare (ang.) nocna mara. Mara – w j. polskim widzenie senne, urojenie, coś nierealnego. Wg wierzeń ludowych cień zmarłego (duch-widmo) lub zmora (zjawa, widziadło).

– Skłonności? – Była oszołomiona. – Ja nigdy... – Przecież ostatnio ujarzmił cię ktoś śniący – powiedział Trojan oschle – nikt nie jest w stanie okiełznać klaczy rodzącej senne zmory, chyba że za jej cichym przyzwoleniem. – Ale... – Czemu zgodziłaś się, by dosiadł cię ktoś śniący? – Chciała zaprotestować, lecz Król uciszył ją gestem ręki. – Sam odpowiem ci na to pytanie. Dawno temu, u kogoś, w jakimś śnie ujrzałaś obraz tęczy. Urzekła cię. Chciałaś zobaczyć ją na własne oczy, lecz dobrze wiedziałaś, że będąc tylko nocną marą nigdy nie zdołasz na nią popatrzyć. Bo tęcza wystrzega się mroku. Ukazuje się tylko za dnia. – Tak... – przytaknęła. Rzeczywiście mówił prawdę. Wizja wielobarwnej tęczy nawiedzała ją od lat. Lecz żadna mara nie mogła opuścić w dzień swej krainy. Promienie słońca natychmiast by ją zabiły. Głupio zrobiła, pozwalając sobie na tak próżne i nierealne marzenia. – Na dodatek masz połowę duszy – ciągnął Ogier. – Wyniosłaś ogra ze Strefy Void2, przyjęłaś pół duszy centaura, którą ci dano w nagrodę. Ale tak naprawdę zrobiłaś to jedynie po to, by zobaczyć tęczę. Istoty rodzaju żeńskiego nigdy nie potrafiły myśleć logicznie. Dobrze pamiętała, jak to było. Ogr chciał się jej jakoś odwdzięczyć. Był bardzo przyzwoity, jak na ogra i na mężczyznę przystało. Lecz ona nie czuła się na tyle swobodnie, by przekazać mu we śnie swe pragnienia, a w inny sposób nie mogła wyznać, o czym marzy. Jednak ich myśli spotkały się. Pojął, o co jej chodzi. – I jak to zwykle bywa – mówił dalej Król Snów – ta dusza przytępiła twą ostrość widzenia, przemieszała ją z twymi sennymi obrazami. Nie można być okrutnym, gdy się ma duszę. Taka cecha jej nie przystoi. – Ale ja mam tylko połowę duszy – odpowiedziała Imbri – po prostu cząstkę duszy. Myślałam, że to nikomu nie zaszkodzi. – Nawet najmniejsza okruszynka duszy przeszkadza w twojej pracy – odrzekł. – Czy mogłabyś mi ją dać? Od razu? – Pozbyć się mojej duszy? – zapytała, zatrwożywszy się nie wiedzieć czemu. – Wiesz, że większość mar, które w jakiś sposób dostały dusze, by nie zatracić ostrości widzenia, oddaje mi je na przechowanie. Są za nie dodatkowo wynagradzane, gdyż szczególnie przyczyniają się dla dobra sprawy. Dusze to niezwykle cenny towar. Łapiemy je i przetrzymujemy każdą, którą tylko uda się nam pozyskać. Ty jedyna skryłaś cząstkę swej duszy, odrzucając korzyści, jakie mogłabyś z niej mieć. Dlaczego? – Nie wiem – bąknęła speszona Imbri. – Ale JA wiem! – odrzekł Trojan. – Jesteś bardzo miła. Z wiekiem stajesz się jeszcze 2

Void – piąty żywioł (element, pierwiastek), dodawany do czterech elementarnych: powietrza, wody, ognia, ziemi. Wg starożytnych Greków – wyższe, świecące regiony powietrza (eter), przestrzeń niebios (otchłań, pustka, próżnia). Pierwotny chaos. Wg Arystotelesa najdoskonalszy, najważniejszy składnik budowy kosmosu; eteryczne tworzywo ciał niebieskich,kwintesencja (duch, dusza rzeczy).

bardziej sympatyczna. Tak naprawdę to nie lubisz dręczyć ludzi. A twoja dusza potęguje te skłonności. – Może... – smutno przytaknęła. Wiedziała, że wyznaje swój najgłębszy sekret. Czuła się winna. Jeśli nie pozwolą jej już przynosić złych snów... Powiedziała: – Postąpiłam głupio. – Niekoniecznie. Zastrzygła uszami. Właściwie nie powinna była tego robić, bowiem w tym śnie przybrała postać kobiety. – Naprawdę? – Tak chce przeznaczenie. Ono sprawi, iż pewnego dnia ujrzysz prawdziwą tęczę. – Tęczę? – Los wyznaczył ci szczególne zadanie, Maro Imbri. Wyciśniesz swe piętno na krainie Xanth. Ta chwila właśnie nadchodzi. Imbri zerknęła na swojego rozmówcę. Nocny Ogier wiedział więcej niż którykolwiek z mieszkańców Świata Mroku, lecz rzadko się do tego przyznawał. Jeśli twierdził, że ma do spełnienia jakąś misję – z pewnością miał rację. Jednak nie odważyła się go o to wprost zapytać. – Imbri, od dziś będziesz nosicielką marzeń. Twe dotychczasowe obowiązki przejmie jakaś okrutniejsza mara. – Przecież nie mogę wychodzić za dnia – zaprotestowała z nadzieją w głosie. Była przestraszona. Wiedziała, jak straszne i brutalne potrafią być inne klacze przynoszące złe sny. Miały rozwiane grzywy. Dzikie oczy. Były naprawdę bezlitosne. Zaczęła się martwić o tych, którym roznosiła sny. Te potwory ich zamęczą! O mało co nie krzyknęła. – Mary nocne różnią się od dziennych nosicielek marzeń brakiem dusz. Za to stworzenia dnia nie posiadają ciała. Ty będziesz w połowie marą nocy, w połowie istotą dnia. Będziesz miała pół duszy i materialne ciało. Rzucę na ciebie czar. Dzięki niemu światło słońca nic ci nie zrobi. – Będę mogła wejść w realny świat za dnia? Nadzieja zwyciężyła strach. Gdy Ogier obwieszczał coś swym rżeniem, klacze zawsze mu ufały. – W czasie kryzysu będziesz łączniczką między Mocami Nocy a Siłami Dnia. – Co z Crisis? – Imbri pomyślała, że się przesłyszała i że Trojan mówił o jej przyjaciółce Marze Crisium. Nie zwrócił uwagi na to pytanie. – Najważniejsze, by wróg nie odkrył, kim jesteś, bo mogłabyś być narażona na wielkie niebezpieczeństwo. Muszą myśleć, że jesteś zwykłym koniem. – Wróg? – Przecież występował w twoim śnie. Już nie pamiętasz?

Imbri starała się dokładnie sobie przypomnieć swój ostatni sen, lecz zanim zdołała się skupić Nocny Ogier mówił dalej: – A więc stawisz się przed oblicze Cameleon. Będziesz jej służyć – Przed kim? Będę co? – To matka Księcia Dora, następcy tronu w Xanth. Ona zbawi tę krainę, lecz będzie musiała się przenosić z miejsca na miejsce. Trzeba jej towarzyszyć i opiekować się nią. W sposób szczególny. Tak, jak potrafią tylko nocne mary. Strzeż jej, Imbri. Jest ważniejsza niż ktokolwiek się tego spodziewa. Przekażesz jej wiadomość dla Króla Trenta: STRZEŻ SIĘ JEŹDŹCA. – Nic nie rozumiem! – wykrzyknęła Imbri. Sen stawał się niewyraźny. – Nie musisz. – Nie znam ani jej, ani Króla. Nie wiem, jak wyglądają. Nigdy nie zanosiłam im snów. Jak więc mogę im przekazać tę wiadomość? – Spójrz na siebie. Przybrałaś postać Cameleon – powiedział Ogier i podał jej usnute z powietrza lustro, by mogła się zobaczyć. Imbri nie była zbyt krytycznie nastawiona do ludzi, lecz wizerunek, który ujrzała, nie podobał się jej. Cameleon była obrzydliwą staruchą. – Wykorzystasz swoje zdolności. Sny można przesyłać zarówno w dzień, jak i w nocy. A teraz spójrz na mnie. Tak wygląda Król Trent. – W tym śnie Ogier był przystojnym mężczyzną w sile wieku. – Gdy będziesz musiała się do niego udać, z pewnością go rozpoznasz. – Prawie nic z tego nie rozumiem – protestowała Imbri. – To przypomina mi jakiś zły sen. – To już przesądzone – odrzekł Ogier. – Wojna bardzo przypomina złe sny. Jednak nie kończy się z nadejściem dnia. A zło, które rozsiewa, pozostaje na długi czas po tym jak bijący się zaprzestają walki. Wojna to nie zapowiedź nieszczęścia, ona sama w sobie jest wielką tragedią. – Wojna? Lecz Ogier już nie odpowiedział. Zamrugał oczyma. Sen zniknął, a Imbri znalazła się na skraju rozległej, zielonej łąki. Była sama. Przesłuchanie skończyło się. *** Imbri wędrowała przez Królestwo Nocy żegnając jego mieszkańców. Weszła do Mosiężnego Miasta. Mijała ruchome domy, patrzyła na mosiężny lud. Przypominał ludzi o ciałach z metalu. Mężczyźni nosili mosiężne tuniki, a kobiety staniki z mosiądzu. Ci, co tu mieszkali, słynęli z produkcji masowej. Wzywani byli na pomoc, gdy trzeba było stworzyć większą ilość szczególnego rodzaju specjalnych snów. Imbri często ich odwiedzała, by któryś z nim nabyć. Zawsze były doskonałe. Nagle podbiegła do niej jakaś dziewczynka. – Pewnie mnie nie znasz, Maro Imbri – powiedziała – ale wiem, że przechodzisz na

stronę dnia. Byłam tam kiedyś. Imbri przypomniała sobie, że niegdyś pewna mieszkanka Miasta przez chwilę uczestniczyła w libacji ogrów. – Musisz zwać się Blyght – odpowiedziała. – Teraz jestem Blythe – zmieniłam imię. Zazdroszczę ci, maro. Tak chciałabym znów pójść do kraju dnia. Światło nic mi nie szkodzi, a ludzie często są tacy mili. – Masz rację. Jeśli tylko będę mogła wziąć tam mosiężną dziewczynkę, na pewno będziesz nią ty, Blythe – przyrzekła jej Imbri. Czuła do niej szczególną sympatię. Może Blythe też chciała zobaczyć tęczę? Imbri poszła pożegnać papierowych ludzi, siedzących w butlach ifrytów, zamieszkujące cmentarz chodzące szkielety i duchy z Nawiedzanego Domostwa. Wszyscy oni byli zdolnymi twórcami strasznych koszmarów. Wspólnie nad nimi pracowali. – Pozdrów ode mnie mego kumpla. Nazywa się Jordan i straszy w Zamku Roogna – poprosił jeden z duchów. Imbri obiecała mu, że to zrobi. W końcu weszła między klacze roznoszące złe sny. Przyjaźniła się z nimi. Pracowały razem przez tyle lat. Zrobiło się jej przykro. Było to najokrutniejsze ze wszystkich rozstań. Teraz musiała udać się w drogę. Musiała przyzwyczaić się żyć w dzień i paść się w nocy, jakoś znieść to okrutne przeobrażenie. Bardzo lubiła roznosić sny, choć już nie robiła tego tak dobrze jak kiedyś. I mimo, że możliwość przejścia na stronę dnia była kusząca, to jakoś strasznie jej było, gdy pomyślała, że ma opuścić ciemności. Tu miała wszystkich przyjaciół, a tam nie było nikogo. Pokłusowała w stronę tykwopola. Tylko nocne mary mogły opuszczać hipnotykwy bez niczyjej pomocy. Gdyby było inaczej – do Królestwa Xanth przedostałaby się masa pozbawionych nadzoru złych snów. Splądrowałyby tę krainę niczym jakiś nieposkromiony żywioł. Tak więc hipnotykwy były strzeżone, miały swój własny świat, dostępny tylko dla tych, którzy zajmowali się rozprowadzaniem jego wytworów. Paru śmiałków przez swoją głupotę spróbowało rzucić na nie okiem i wykraść im ich sekret. Ci, co choćby zerknęli do środka którejś z tykw przez mały otwór w skórce, wpadali do środka tych roślin i musieli w nich tkwić tak długo, dopóki któryś z ich przyjaciół nie oderwał ich wzroku od tej małej dziurki. A gdy już byli wolni, rzadko kiedy próbowali znów w nie zaglądać. Zresztą zawsze najlepiej nie patrzyć tam, gdzie nie trzeba, bo czasem można zobaczyć to, czego nie należy. Ogier miał rację. Imbri już nie umiała wczuwać się w sny. Nosiła je, dostarczała komu trzeba, lecz sen goblina nie był jej pierwszą wpadką. Nie chciała więcej nikogo straszyć. Ktoś to w końcu musiał odkryć. Całe szczęście, że mogę robić co innego – pomyślała – choć i to nowe przeobrażenie może stwarzać pewne trudności. Rozważyła pozytywne skutki tej przemiany. W końcu zobaczy Xanth za dnia. W końcu ujrzy upragnioną tęczę! Spełnią się jej najskrytsze marzenia. I co potem? Czy taka tęcza jest

tego warta? Przez nią straciła i pracę, i przyjaciół. Jakoś mniej jej teraz na niej zależało. Przesadziła tykwopole. Była niewidzialna. Nawet nie musiała tego chcieć. Działo się to jakby automatycznie. Po chwili znalazła się w Królestwie Xanth. Wokół panowały ciemności. Noc jeszcze się nie skończyła. Świecił księżyc. Wyglądał tak samo, jak znak na jej kopycie. Widać było księżycowe morza i kratery. Przystanęła, by na niego popatrzyć. Szukała swego morza: Mare Imbrium, Morza Deszczu, czy – jak chcą niektórzy – Morza Łez. Gry słów były zakazane, ale lubiła je. Królestwo Xanth słynęło z kalamburów. Prawie że było z nich stworzone. Teraz, kiedy miała pół duszy i nowe życie przed sobą, jej imię – „Morze Łez” – nabrało dla niej dodatkowego znaczenia. Odwróciła głowę i spojrzała na swoje kopyto. Widniał na nim znak księżyca, jak zawsze – w takiej fazie, w jakiej się akurat znajdował księżyc na niebie. Znaki mar nocnych zachowywały się podobnie jak on. Gdy znikał, klacze musiały się wiele natrudzić, by zostawić swój ślad. Imbri nigdy nie lubiła pracować w bezksiężycowe noce. Wtedy jej kopyta ślizgały się i nie mogła pieczętować swych snów. Tej nocy nie musiałaby się wysilać. Księżyc był w pełni. Biegła kłusem przez uśpiony Xanth, prawie tak, jakby znów miała roznieść sny swym śpiącym podopiecznym. Jednak dziś trzeba było przekazać hasło: „Strzeż się Jeźdźca”. Nie miała pojęcia, co ono znaczy, lecz była pewna, że Król będzie wiedział, o co chodzi. Nagle jej końskie serce zabiło nieco mocniej. Zbliżał się przerażający świt. Przedtem zawsze umykała przed wschodzącym słońcem, tym biczem dnia. Tym razem miała na własne oczy zobaczyć, jak rozprawia się ono z ciemnościami. Gwiazdy zbladły. Nie chciały na to patrzeć. Nadchodził dzień; wkrótce miało się zrobić na tyle jasno, by mogło wkroczyć słońce. Nienawidziło ono nocy, jak księżyc dnia. Jednak Imbri wiedziała, że księżyc czasami odważał się pojawiać w dzień. Szczególnie wtedy, gdy był silny i okrągły. Może kobieca natura Luny3 lgnęła do męskiej natury słońca? Może to dodawało mu otuchy? Nocne mary mogły wędrować tak długo, jak długo świecił. Nawet o brzasku. Wtedy tylko czuły się nieco gorzej. Ale po co było ryzykować? Imbri zebrała się na odwagę. Było coraz jaśniej. Wiedziała, że zaklęcie Nocnego Ogiera i połowa duszy, którą posiada, pozwolą jej przeżyć ten dzień, lecz w głębi serca jakoś trudno jej było w to naprawdę uwierzyć. A co będzie, gdy okaże się, że zaklęcie jest za słabe? – pomyślała. Mógł ją zabić każdy promyk słońca, a wtedy zniknęłoby jej księżycowe morze. I wszyscy by o niej zapomnieli. Wierzyła jednak Ogierowi. Przecież ją spłodził i rządził Mocami Nocy. Słońcem rządziły jednak Siły Dnia, a one mogły nie wiedzieć, że mają ją chronić. A może wiedziały i nie chciały tego przyjąć do wiadomości? „Bardzo mi przykro, Koniku. To była ta mara, którą miałyśmy oszczędzić? Na szczęście są jeszcze inne...” Dzień zbliżał się nieubłaganie. Musiała przeczekać ten krytyczny moment albo... albo 3

W strefie międzyzwrotnikowej, podobnie jak w mitologii grecko-rzymskiej, Księżyc jest najczęściej płci żeńskiej. W wielu mitach jest siostrą, żoną albo kochanką Słońca. Jest opiekunem snu, marzeń sennych, tęsknot, uczuć, myśli.

stchórzyć i wrócić do domu, na pastwisko. Miała rozszerzone chrapy, a nogi jej drżały ze strachu. W oczach błyskały białka. Była prawie gotowa do lotu. Wtem przypomniała sobie o tęczy. Nigdy jej nie zobaczy, chyba że stanie twarzą w twarz ze światłością dnia lub się od niej odwróci. Tęczę zawsze wskazywał cień jakiejś postaci. Wiedziała o tym. Takie było magiczne prawo Królestwa Xanth. To był tajemny znak. Lecz, żeby powstał cień, najpierw kogoś musiało oświetlić słońce. Cienie bardzo tego pilnowały, gdyż tylko w ten sposób mogły spełniać swe zadania. Imbri przystanęła i patrzyła jak wschodzi owo straszne słońce. Przyglądała się jego ostrym, potwornym promieniom, okrutnie przedzierającym się przez poranne mgły. Jeden z nich z zadziwiającą prędkością pomknął w jej stronę i dopadł ją, zanim w ogóle zdążyła zareagować. I nic się nie stało. Była żywa. Jedynie tam, gdzie dotknął jej promień, zalśniła sierść. Cudowne zaklęcie nie straciło swej mocy. Zniosła okrutny słoneczny blask. Teraz była klaczą Dnia. Po dłuższej chwili poczuła ogromną ulgę. Nigdy nie podejrzewała, by Nocny Ogier chciał się jej pozbyć, wystawiając ją na światło dnia. Jednak teraz uświadomiła sobie, że gdzieś w głębi duszy tkwiło w niej takie przeświadczenie. Jakże była szczęśliwa, że było ono nieuzasadnione. Zrobiła krok naprzód. Poczuła, że jest ciężka, i usłyszała, jak piach chrzęści pod jej nogami. Zobaczyła, że ziemia jest twarda, a powietrze, którym oddycha – rześkie i świeże. Trawy lekko muskały jej ciało, a wiatr przyjemnie rozwiewał grzywę. Imbri czuła, że żyje! – Och! – nagle wykrzyknęła urażona i majtnęła ogonem, elegancko gładząc swój bok. Coś bzyknęło. Jakieś ohydne stworzenie ugryzło ją! Należała do Dnia. Nocnej mary nie mógł dopaść żaden owad, żadna mucha. W nocy prawie ich nie było, a poza tym mary materializowały się tylko wtedy, kiedy tego chciały. Musiała przyzwyczaić się do tego, że każdy może ją, ot tak sobie, ugryźć. Musiała uważać. Ukłucia owadów nie należały do przyjemności. – Na szczęście mam długi ogon. Będę mogła strzepywać nim te potworki – pomyślała. – Pomimo wszystko przyjemnie jest mieć ciało, wygrzewać się w miłym, ciepłym słońcu... jakież to jego ciepełko jest cudowne! Była tak pełna życia, jak nigdy. W tej cielesności było coś wspaniałego, uduchowiającego. Któż by się tego spodziewał! Ruszyła stępa, potem kłusem, stawała dęba. Skakała wysoko, lądowała miękko. Czuła, że ma sprężyste nogi, tłumiące uderzenia o grunt. Znów wzniosła się w powietrze. Jeszcze wyżej... i nagle stało się coś dziwnego. Nie zdążyła stanąć dęba. Upadła na ziemię i ujrzała przed oczyma jasne, białe gwiazdy. – Ciała niebieskie szybko mnie dopadły! Cóż to jest? – szepnęła. Gdy się ocknęła – zauważyła, że ma guza na głowie. Zobaczyła, że to ona na coś wpadła.

Nic jej nie uderzyło. Wskoczyła na drzewo granitu i trzepnęła łbem o jego twardy pień, strząsając masę owoców. Były twarde jak kamień. Na szczęście żaden z nich nie spadł jej na głowę. Teraz rozumiała, co znaczy mieć ciało. Dotąd nie patrzyła, gdzie idzie; zawsze odruchowo przenikała przez różne przedmioty. Będąc koniem rządzonym przez Siły Dnia nie mogła tego robić. Gdy coś twardego trafiało na coś twardego – następował przykry wstrząs. Poszła dalej. Już spokojniej, starając się nie wchodzić na żadne drzewa. I choć nie podskakiwała z radości – przeciągała się, oddychała głęboko i była szczęśliwa. Należało jednak powrócić do pracy. Imbri przystanęła... i odkryła, że zapomniała, co ma zrobić. – To pewnie przez ten wstrząs... – westchnęła. Pamiętała, że jest nocną marą, że teraz ma służyć Siłom Dnia, że kazano jej z kimś zobaczyć się, przekazać hasło. Ale kim był ten ktoś i co to było za hasło – nie mogła sobie przypomnieć. Była zagubiona. Nie wiedziała, dokąd iść, zatraciła się w sobie. Czuła jedynie, że ta misja jest ważna i że wróg za nic nie może jej rozpoznać. Skoncentrowała się... – Ach, tak! – Coś sobie przypominała. – Tak! Przybyłam tu, aby zobaczyć tęczę. To pewnie jest moje zadanie. Nie miała jednak pojęcia, gdzie w danej chwili może być tęcza, co ma jej powiedzieć, a także dlaczego to miałoby mieć takie znaczenie dla dobra Xanth. Wszystko było niejasne. – Cóż! Będę musiała jej poszukać. Może ją znajdę i wtedy domyślę się, co mam robić – postanowiła i ruszyła w drogę.

Rozdział 2 Koń Dnia

Imbri poczuła głód. Na rozległych łąkach hipnotykw zawsze było dużo pysznej trawy. Wczoraj jednak była tak zajęta, że nie zdążyła skubnąć ani ździebełka. Teraz, by przetrwać swe pierwsze chwile w tym realnym Królestwie Dnia, musiała znaleźć jakieś pastwisko. Nie miała jednak pojęcia, gdzie go szukać. Rozglądnęła się wokoło. Otaczał ją gęsty las. Runo pokrywały same suche liście. Gdzieniegdzie sterczały pojedyncze łodygi traw. Od razu je poznała. Były to niejadalne, metalowe źdźbła druto-trawca. To stąd lud Mosiężnego Miasta brał potrzebny mu do budowy drut. Dobrze znała tę okolicę, gdyż przynosiła złe sny wszystkim mieszkańcom Xanth, ale za dnia wszystko wyglądało tu całkiem inaczej. Poza tym w swoim nowym ciele czuła się trochę dziwnie. Przedtem nigdy nie zwracała zbytniej uwagi na to, co ją otacza. – Gdzież mogłaby tu być jakaś łąka? Chyba na zachód od Zamku Roogna... Rzadko tam zachodziła. W okolice Zamku zapuszczały się jedynie stare klacze, co najmniej trzechsetletnie. Tylko one mogły przynosić złe sny jego królewskim mieszkańcom. Pewnie by zabłądziła, a wolała tego uniknąć. Zastanawiała się, gdzie jeszcze mogłaby coś znaleźć. Wydawało się jej, że na północ od miejsca, w którym się aktualnie znajduje, rozciąga się duża polana porośnięta pachnącą trawą. Aby do niej dotrzeć, należało przejść przez góry; nie były zbyt wysokie, ale Imbri stwierdziła, że dla prawdziwego konia ta przeprawa mogłaby być nudna i zbyt ryzykowna. Nagle przypomniała sobie ścieżkę. Biegła między górami. Była wąska, ale bezpieczna. Miała swoją historię... Wtem zauważyła jakąś zieloną kępkę. Przerwała rozmyślania. Cudownie! Wreszcie mogła coś zjeść! Podbiegła nieco bliżej i spuściła głowę. Trawa gwałtownie wystrzeliła w górę, wbijając swe haczykowate źdźbła w jej delikatne wargi i chrapy. Uskoczyła w bok. Była podrapana, lecz straszne zielsko oderwało się. – Mięsożerna trawa! Nie wolno mi nawet do niej podchodzić. Inaczej nie najem się, a zostanę zjedzona. Nie ma rady. Trzeba będzie pokonać te góry – pomyślała. Ruszyła na północ. Omijała wikłacze, zwisające liany, nory smoków, gryfów, bazyliszków. Dobrze wiedziała, że teraz lepiej się od nich trzymać z daleka. W końcu dość często straszyła nimi w swoich snach. Oczywiście tych, którzy na to zasługiwali. Wreszcie dotarła na miejsce. – Tak... gdzie może być ta ścieżka? Chyba nieco na zachód – sama odpowiedziała sobie Imbri i pobiegła w tym kierunku. Mniej więcej orientowała się, co gdzie leży, jednak pewne szczegóły jej umykały. Nigdy przedtem nie musiała dokładnie pamiętać, jak wygląda realny świat. Nagle zauważyła, że ktoś się do niej zbliża. Przystanęła. Nie bała się, ale wolała być

ostrożna. Przeczuwała, że potwory mogą jej coś zrobić, ale też była pewna, że prawie wszystkim może uciec. Mało kto był szybszy od cwałującej nocnej mary. Spostrzegła, że tym kimś jest wspaniały biały rumak. Zdziwiła się. Biegł kłusem wzdłuż podnóża gór, na wschód. Miał piękną, białą grzywę i ładny ogon. Na jego przedniej lewej nodze, tuż nad pęciną, połyskiwała mosiężna obręcz. Nie było mu z nią do twarzy. Imbri nigdy nie widziała koni noszących obręcze, ale do tej pory znała tylko konie ze świata hipnotykw. Dostrzegł Imbri i zatrzymał się. Byli zupełnie inni. Piękna czarna klacz i biały ogier. W Królestwie Xanth nie było prawdziwych koni. Zamieszkiwały tam tylko istoty w pewnym sensie z nimi związane: końskie muchy, centaury, koniki morskie, klacze roznoszące złe sny. Ale te mieszkały w hipnotykwach i nie wałęsały się bez potrzeby. Oprócz nich były jeszcze klacze przynoszące marzenia. Pracowały za dnia, lecz były niewidzialne i w ogóle nie posiadały ciał. Ukazywały się jedynie takim samym klaczom. Imbri dobrze o tym wiedziała. Zastanawiało ją więc, co tu robi ten koń. Postanowiła go o to zapytać. Mogła zarżeć, lecz nie była całkiem pewna, czy zdoła w tym języku dokładnie wyrazić swą myśl. Zawahała się, podeszła nieco bliżej i roztoczyła przed nim swój sen, a właściwie marzenie. Zrobiła to świadomie, a jednak obraz był niewyraźny, jakiś rozmyty i, jak to w marzeniach bywa, mniej ostry niż w przynoszonych przez nią snach. Akcja też była niezdarna. Nie miała bowiem scenariusza, według którego mogłaby snuć swą opowieść. Ale w zaimprowizowanym śnie wszystko mogło się wydarzyć! Przybrała postać odzianej w czerń, młodej kobiety. Zamiast grzywy miała piękne, błyszczące włosy, miast ogona – zwiewną, czarną suknię. Nie było z niej wiele pożytku, gdyż nie dało się nią odpędzać much, ale przynajmniej przysłaniała tę część ciała, którą te bestie najczęściej atakowały. – Ludzie prawie zawsze zasłaniają pewne części ciała, jakby się ich wstydzili – pomyślała. Zresztą nie tylko to ją u nich dziwiło. – Kim jesteś? – zapytała dziewczyna ze snu uśmiechając się tajemniczo. Koń położył uszy. Odwrócił się przerażony i pogalopował w drugą stronę. Imbri popatrzyła na niego spode łba. – Jest taki piękny, ale boi się ludzi. Skąd mogłam wiedzieć, że powinnam wcielić się w coś innego, na przykład w mówiącego ptaka? Jeśli znów się na niego natknę, postaram się już go nie spłoszyć – postanowiła. Skierowała się na zachód i odszukała ścieżkę. Na ścieżce stał człowiek. Był dość wysoki, miał jasną cerę, jasne włosy i muskularne ciało. Ludzie powiedzieliby, że jest bardzo przystojny. Jednak dla Imbri żadna istota, a tym bardziej człowiek, nie była tak piękna jak koń. – Witaj, piękna kobyłko! – zawołał mężczyzna, gdy tylko ją zobaczył. – Czy nie widziałaś pędzącego białego ogiera? To mój rumak. Gdzieś mi uciekł. Ma na nodze moją

obręcz. – Mówiąc te słowa wyciągnął lewą rękę, na której tkwiła taka sama wąska bransoleta, jaką miał na sobie biały koń. Nie było wątpliwości. Człowiek, który stał przed nią, miał z nim coś wspólnego. Imbri zaczęła marzyć. Znów była ubraną na czarno kobietą szczelnie okrywającą te części ciała, które mogły świadczyć o jej kobiecości. Nie zamierzała nikogo gorszyć. – Widziałam go przed chwilą, ale ode mnie też uciekł. Pobiegł w tym kierunku. Wyglądało na to, że mężczyzna się czegoś przestraszył. – Istniejesz naprawdę, czy tylko coś mi się przywidziało? – Nie, to ja, nieznajomy człeku – powiedziała roztaczając dalej swą wizję. – Przynoszę marzenia. Dzięki mnie możesz śnić na jawie, lecz za dnia to, co widzisz, jest mniej realne niż prawdziwy sen. Wcześniej się nad tym nie zastanawiała, ale rzeczywiście tak było. Co prawda nie było jakiejś istotnej różnicy pomiędzy roztaczaniem marzeń a snów, jednak ludzie tylko we śnie byli w stanie w pełni uwierzyć, iż przesuwające się im przed oczyma obrazy są zupełnie realne. Nie działo się tak za dnia, toteż marzenia wywierały na nich nieco mniejsze wrażenie. Szybko też rozpoznawali wszelkie zwidy. Można się było z ich pomocą z nimi wspaniale porozumiewać. – Aha! Czy ty także ukazałaś się mojemu rumakowi? To Koń Dnia. Nic dziwnego, że uciekł. – Obawiam się, że moje sny mogą przestraszyć kogoś, kto się ich nie spodziewa – rzekła ustami stworzonej przez siebie kobiety, rozkładając z zakłopotaniem ręce. Gdyby tak mogła straszyć po nocach! – Jestem nocną marą. Nazywam się Imbri! – wykrzyknęła jednym tchem. – Nocną marą? – zawołał. – Często widuję je w moich snach. Byłem pewien, że nie możecie opuszczać swego królestwa za dnia. – Jestem szczególnie uprzywilejowana – odpowiedziała. – Teraz rozporządza mną Dzień. Tylko że nie bardzo pamiętam, co miałam zrobić. Wiem tylko tyle, że mam zobaczyć tęczę. – Ojej! Tęcza! – Tak. Widok tęczy jest wart wielu wyrzeczeń. Widziałem ją tyle razy, a zawsze jestem nią zachwycony. – Gdzie jej szukać? – zapytała ucieszona. Była tak podniecona, iż prawie zapomniała, że ma mówić ustami widziadła. Wypowiadając te słowa dziewczyna ze snu przybrała postać półnagiej nimfy. Jednak natychmiast z powrotem skleciła właściwy obraz, bowiem rozmarzony człowiek już zaczął się jej pożądliwie przyglądać. – Wiem, że wskaże mi ją mój cień, ale... – By ukazała się tęcza musi świecić słońce i padać deszcz – odpowiedział nieznajomy. – Ale czy wtedy chmury nie zasłaniają słońca? Nie może naraz świecić słońce i padać deszcz! – Może. Jednak zdarza się to dość rzadko. Tęcza jest niezwykle kapryśna. Nigdy nie wiadomo, gdzie i kiedy się pojawi. Nikomu nie dowierza. Inaczej utraciłaby swą magiczną

moc i stałaby się zwykłym ziemskim zjawiskiem. Dzisiaj jej nie zobaczysz. Nie będzie padało. – W takim razie pójdę poskubać trochę trawy – stwierdziła z rozczarowaniem. – Pewnie to także robi mój koń, a przecież tak dobrze go karmię – odpowiedział. – Nigdy nie jest najedzony. Siano przechodzi przez niego jakby go w ogóle nie trawił. Z miejsca jest wydalane. Gdybym mu go nie wydzielał, żarłby bez opamiętania. Ale to dobry konik. Gdzież mógł sobie pójść? Tu go nie ma. Przez cały czas jechaliśmy na wschód. Zatrzymałem się dopiero, gdy usłyszałem odgłos twych kopyt. I wtedy się spłoszył. Imbri spojrzała w dół. Ślady prowadziły do przełęczy przecinającej pasmo gór. – Chyba pobiegł tą ścieżką – powiedziała. Mężczyzna spojrzał na ziemię. – Tak, to chyba jego ślady. Teraz już je widzę. Gdybym był nieco szybszy, zagrodziłbym mu drogę – przerwał i popatrzył na Imbri – piękna maro! Nie chciałbym ci się narzucać, ale czy mogłabyś przenieść mnie przez te góry? Nienawidzę chodzić pieszo. Zapewniam cię, że chcę tylko schwytać swego konia. Gdy tylko go gdzieś zobaczę i zawołam, zaraz do mnie przyjdzie. To naprawdę posłuszne stworzenie. Poza tym nie jest przyzwyczajony do tego, by włóczyć się samopas. Może nawet mnie szuka i nie może znaleźć drogi. Sama wiesz, że nie jest zbyt rozgarnięty. Imbri zawahała się. Czasami ktoś jej dosiadał, ale wolała być wolna. Z drugiej jednak strony miała wielką ochotę znowu zobaczyć konia. I tak szła w tamtym kierunku... – A może chcesz zostać ze mną? – namawiał ją mężczyzna. – Mam mnóstwo siana i owsa. Dla mojego konia. On pochodzi z Mundanii, a brak rozumu równoważy jego pęd i siła. Jest spokojny i nieśmiały. Nikomu nie wyrządziłby krzywdy. Boję się, że ktoś mu może zrobić coś złego. Jest sam w tym królestwie magii. – Z Mundanii? – pomyślała. – To tłumaczyłoby jego obecność. Czasem jakieś mundańskie zwierzaki przemierzały Xanth, włócząc się gdzie popadnie. Nie było tu zbyt bezpiecznie. Nawet Imbri, w pewnym sensie istota nie z tej krainy, mogła w niej popaść w tarapaty. Szczególnie za dnia. Można tu było spotkać wiele groźnych stworzeń i niebezpiecznych miejsc. Pewnie dlatego klacze, które dostarczały marzeń, nie miały ciał. By przetrwać dzień trzeba było być niewidzialnym. – Wsiadaj! Pójdziemy tą przełęczą – powiedziała. – Świetnie! – odpowiedział człowiek. – W zamian, jak tylko będę mógł, pokażę ci tęczę. Podszedł bliżej. Miał miły, ciepły głos. Stała spokojnie, choć się trochę bała. Zwykle na jawie nikt nie mógł dotknąć nocnej mary. Po chwili jednak uzmysłowiła sobie, że przecież teraz należy do Dnia i każdy może to zrobić. Mężczyzna wskoczył jej na grzbiet. Cholewy zwisały po bokach. Ścisnął ją kolanami i chwycił się grzywy rękoma. Umiał jeździć konno. Nawet gdyby nie wiedziała, że Biały Koń do niego należał, domyśliłaby się tego po sposobie, w jaki jej dosiadał.

Ruszyli w stronę przełęczy. Mężczyzna siedział na niej tak lekko i swobodnie, że prawie nie czuła jego wagi. Ścieżka była twarda i równa. Mogła nawet biec kłusem. – Dziwne ukształtowanie terenu – stwierdził człowiek, gdy mijali wiszące występy skalne – płaska ścieżka, a nad nią takie strome skały. – Ta przełęcz nazywa się Faux Pass, Przejście Faux4 – powiedziała mu Imbri za pomocą snu na jawie. – Przed wiekami wędrował tędy gigant Faux. Chmury sięgały mu do kolan, a więc nie zauważył gór. Lewą nogą zahaczył o nie i omal nie upadł. Gdyby się przewrócił, z wściekłości zemściłby się na krainie Xanth, niszcząc co popadnie. Leczjakoś złapał równowagę, a jego niefortunny krok zmiażdżył tylko niewielką część tych gór. Utworzyła się przełęcz, którą inne żywe istoty zwykły wykorzystywać, by się przez nie przeprawić. Nazwano ją jego imieniem, ale ludzie zniekształcają je nieco i mówią po prostu Fo Pa. – Urzekająca historia – stwierdził mężczyzna i czule poklepał Imbri po szyi. Sprawiło jej to przyjemność, lecz poczuła się głupio, jakby się tego wstydziła. Cóż ją obchodziło, co myślą o niej ludzie? A może to nowe ciało sprawiało, iż jednak trochę jej na tym zależało? – Wspaniałe porównanie. Fałszywy krok – Fo Pa. Tak powinno się mówić, gdy się ktoś pomyli. Dużo ludzi popełnia nietakty i błędy. Skierowali się na północ. Przed nimi rozciągała się równina porośnięta bujną, soczystą trawą. Imbri była szczęśliwa. Wreszcie mogła się najeść do syta. – Widzę ślady – powiedział mężczyzna, jakby od niechcenia machnąwszy ręką. Imbri zawahała się nie wiedząc, na co wskazuje. Tak bardzo chciała odszukać Białego Konia. Był taki piękny! A na dodatek był to ogier. Skręciła w lewo. – Nie, nie tędy, tam – odezwał się człowiek. Znów skinął ręką i wskazał w nie wiadomo którą stronę. Poszła w prawo. – Nie, znów nie tu – powiedział. Imbri przystanęła. – Nie wiem, o co ci chodzi – rzekła zdenerwowana. Dziewczyna ze snu nachmurzyła się. Spoglądała zalotnie spod kosmyków włosów, które rozrzucone niedbale zasłaniały jej twarz. – To nie twoja wina – odpowiedział człowiek. – Ubóstwiam wizje, jakie przede mną roztaczasz. Nie masz żadnych kłopotów, by przekazywać mi to, co chcesz powiedzieć. Ja nie umiem tak dobrze się wysłowić. A pewnie nie wiesz, co znaczą gesty ludzi. Spróbuję ci to wyjaśnić. – Zeskoczył z konia i wyjął coś zza pazuchy. Był to mały mosiężny pręt. Na końcach miał przyczepione sznury. – Weź to do pyska, między zęby. – Podsunął jej to coś pod nos, trącił łokciem. Musiała go usłuchać lub uciec. Ufnie otworzyła pysk, wzięła pręt między zęby, wsunęła tam, gdzie u koni tworzą szparę. – Ludzie nie mają takiej szpary – pomyślała – ale nie będę się tym przejmować. Nie umieją tak dobrze przeżuwać siana jak konie, a wszystko, co jedzą, obrzydliwie miesza im się w ustach. Wygląda to bardzo nieapetycznie. 4

Nieprzetłumaczalna gra stów. Faux pass – wymawiaj (fo pa) – z franc. – fałszywy krok, nietakt; pass – wymawiaj (pa) – z ang. – przechodzić, przeprawiać się.

– Teraz będę pociągać za wodze – wyjaśnił – i będziesz dokładnie wiedziała, gdzie masz iść. Popatrz. Pokażę ci. – Znów wskoczył jej na grzbiet i wziął w ręce przyczepione do kawałka mosiężnego pręta postronki. – Obróć się. O, tu – powiedział ciągnie za prawą wodzę. Wędzidło zaczęło ją nieprzyjemnie uwierać; chcąc sobie nieco ulżyć obróciła głowę w prawo. – Zrozumiałaś! – wykrzyknął człowiek. – Ale z ciebie dobry konik. W rzeczywistości nie była tak pojętna. Było jej po prostu niewygodnie. – Nie podoba mi się ten twój pomysł – zaprotestowała. – Nie podoba ci się? O, jakże mi przykro! Teraz idziemy w lewo. – Pociągnął za drugą wodzę. Ból przeszył jej lewą stronę pyska. Imbri miała tego dosyć. Stanęła, zaparła się mocno czterema kopytami starając się wypluć mosiężne wędzidło. Miało nieprzyjemny posmak. Jednak wodze, jak na złość, utrzymywały je we właściwym miejscu. Przesłała mu przykry sen – dziewczyna wpadła w słuszny gniew. Wymachiwała rękami. Włosy opadły jej bezładnie na kark. – Złaź ze mnie, człowieku! – Musisz się do mnie odpowiednio zwracać – powiedział mężczyzna. – Nazywają mnie Jeźdźcem. JEŹDZIEC. Nagle sobie wszystko przypomniała. Hasło, które miała przekazać, brzmiało: „Strzeż się Jeźdźca”. Teraz już wiedziała, co ono znaczy. – Strzeż się Jeźdźca, co? – powtórzył mężczyzna i Imbri spostrzegła się, że przekazuje mu swe myśli. Ze złości zamieniła dziewczynę ze snu w smugę dymu, lecz go to nie zraziło. – A więc masz przekazać wiadomość. Ostrzec kogoś przede mną! Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności, koniku. Na pewno nie pozwolę ci uciec. Muszę cię zabrać do domu i trzymać w ukryciu, żebyś mnie nie zdradziła. Imbri nie wiedziała, co ma zrobić, więc nie robiła nic. – Tak bezmyślnie wpadłam mu w łapy. A miałam go unikać – pomyślała. – Wracajmy do domu – rozkazał Jeździec. – Później złapię Białego Konia. Jesteś za cenną zdobyczą, bym pozwolił ci uciec. Wiem, że wy, nocne mary, możecie nocą przenikać przez skały. Możecie nawet stawać się niewidzialne. To znaczy, że muszę cię umieścić w bezpiecznym koralu, zanim zapadną ciemności. No, ruszaj się! Imbri nie zareagowała na rozkaz. Miał rację. Nocą nie mógł jej utrzymać, nawet gdyby nie spał i pilnował jej przez cały czas. A gdyby zasnął, poczęstowałaby go takim snem, że nie pozbierałby się ze strachu. Czas pracował na jej korzyść. Nie zamierzała go słuchać dłużej niż było trzeba. Postanowiła tkwić w miejscu tak długo, dopóki nie wymyśli, jak się go pozbyć. – Mam coś jeszcze w zanadrzu. Zabawimy się trochę! – powiedział Jeździec i spiął ją ostrogami. Ból przeszył na wskroś jej ciało. – On chyba ma tam noże – pomyślała i zanim zdążyła się zorientować, co robi – ruszyła naprzód, trzęsąc się ze strachu.

Zwykle kiedy koń poczuje ból lub się czegoś przerazi – rusza z kopyta. Cwał to najlepszy sposób obrony. – No i co? Podobają ci się moje ostrogi? – szydził Jeździec. Pociągnął lewą wodzę zmuszając ją, by skręciła w tym kierunku. Imbri próbowała biec wolniej, lecz znów spiął ją ostrogami i pogalopowała szybciej. Chciała skręcić w prawo, ale wędzidło zraniło jej wargi. Musiała go posłuchać. Jeździec robił z nią, co chciał. – Nic dziwnego, że Biały Koń od niego uciekł. Czemuż od razu się na nim nie poznałam? – pytała sama siebie. – Zapomniałam, jak brzmi hasło, i dałam się tak wrobić. W tak beznadziejnie głupi sposób! Ale stało się. Teraz płaciła za swoją naiwność. Postanowiła, że w przyszłości będzie mądrzejsza. – Żebym tylko mogła się jakoś wymknąć – marzyła. Jeździec przejechał z powrotem przez Faux Pass i skierował się na zachód. Szli wzdłuż południowych zboczy gór. Imbri przestała walczyć ze swym zdobywcą i stwierdziła, że wykonywanie jego rozkazów w pewnym stopniują bawi. Nie robił jej krzywdy, chyba że próbowała się mu przeciwstawić. Przeklinała sama siebie, gdyż nie było jej na to stać. Z drugiej jednak strony szybko przyzwyczaiła się do posłuszeństwa. Gdy tylko próbowała stawiać opór, karał ją. Gdy go słuchała – chwalił. Był tak pewny siebie, tak konsekwentny, że poczuła się przy nim, jak biedne, źle wychowane zwierzę. Dopóki nie miała jakiegoś sposobu, by odzyskać swą wolność, musiała robić, co kazał. Ale to mu nie wystarczało. Trzeba było także odpowiadać na zadawane pytania. – Kto ci powiedział, że należy się mnie wystrzegać? Klacz zawahała się. Jeździec spiął ją ostrogami. Były ostre jak brzytwa. Poczuła ból i postanowiła odpowiedzieć. Posłała mu sen. Przybrała w nim postać zakutej w kajdany, broczącej krwią kobiety ze sztabką mosiądzu w ustach. – Cawład Ości – powiedziała przez zęby. – Nie nabierzesz mnie – zagroził Jeździec, znowu spinając ją ostrogami. – Umiesz wyrażać się jasno. Musiała przestać spiskować. – Władca Ciemności – powtórzyła, tym razem wyraźnie. – Nocny Ogier. On zatwierdza dostarczane przez nas sny. To on kazał przekazać tę wiadomość. – Nocny Ogier. Hmm. Konie z natury ciągną do stada. Szczególnie, gdy żyją na wolności. Czy jest on w jakimś sensie zależny od mroku? – Od hipnotykw – wyjaśniła. – One chronią nas przed blaskiem dnia. – Teraz żałowała, że w ogóle się tu znalazła. – Wytłumacz mi – poprosił. – Znam jedynie magiczne tykwy mające hipnotyzującą moc. Te z małą dziurką, przez którą można zajrzeć do środka. Ale każdy, kto by się na to odważył, zostaje zahipnotyzowany; nie może mówić ani się nawet ruszyć, dopóki ktoś go od nich nie odciągnie.

– To właśnie o nie chodzi – odpowiedziała dziewczyna ze snu. Była odziana w łachmany i załamana. Nie cierpiała występować w roli konfidenta, niemniej jednak nie miała pojęcia, do czego te specyficzne informacje mogą się mu przydać. Przecież Jeździec i tak wiedział, gdzie nie należy zaglądać. Niestety. – My, nocne mary, jesteśmy jedynymi stworzeniami mogącymi wchodzić do hipnotykw i wychodzić z nich bez przeszkód. Wszystkie hipnotykwy są takie same. Wszystkie otwierają swe wrota przed Światem Nocy. Gdyby jednak przypadkiem zajrzał do nich jakiś człowiek, jego ciało natychmiast by zamarzło, a ducho-dusza przybrała wewnątrz nową postać. Musiałaby kluczyć w labiryncie uciech. Ten, kto zatrzymałby się tam na dłużej, może utracić na zawsze kontakt z duszą, która wtedy już nigdy nie jest w stanie powrócić do ciała. – A więc to pułapka, a nawet więzienie – rzekł w zadumie. – Spodziewałem się tego. Cieszę się, że mówisz prawdę, kobyłko. Ile dusz może się tam pomieścić? – Bardzo dużo. Każda hipnotykwa jest tak olbrzymia, jak Xanth. Musi taka być, gdyż mieszczą się w niej wszystkie sny, dla wszystkich ludzi z tej krainy. A sny nigdy się nie powtarzają. Dla nas, mieszkańców hipnotykw, cała reszta Królestwa Xanth jest tak malutka, że można by ją zmieścić w dłoni. – Tak, teraz już wszystko rozumiem. Bardzo ciekawe. My możemy zapanować nad wami tu, wy nad nami tam. Jedno zależne od drugiego. – Przerwał i po chwili znów spytał: – Komu miałaś przekazać tę wiadomość? Nie odpowiedziała mu. Była pewna, że mogłoby to przyspieszyć wypowiedzenie wojny. Lecz Jeździec wbił swe ostrogi w jej ciało. Musiała się na coś zdobyć. Była podatna na ból, gdyż nigdy przedtem go nie doświadczyła. Po prostu przedtem dla niej nie istniał. Nie umiała sobie z nim poradzić. – Miałam pójść do Cameleon i przekazać jej wiadomość dla Króla. – Kim jest Cameleon? – Matką Księcia Dora, następcy tronu. Jest bardzo brzydka. – A czemu nie miałabyś pójść wprost do Króla? Ostrogi wisiały w pogotowiu. – Nie wiem. – Dziewczyna ze snu wzruszyła ramionami i wzięła się pod boki. Dźgnął ją ostrogami. Zrozpaczona Imbri dodała: – To miała być tajna misja. Może w tym tkwi jakiś podstęp. Ta kobieta przekazałaby Królowi otrzymaną wiadomość. Nikt przecież by nie podejrzewał, że jestem wysłanniczką hipnotykw. – A więc najważniejszy jest Król? Nigdy nie można się sprzeciwić jego woli? – Król rządzi ludźmi z Królestwa Xanth – przytaknęła. – Jest taki jak Nocny Ogier. Jego słowo równa się prawu. Gdyby nie on, zapanowałoby bezprawie. – Tak... to nie jest takie głupie – stwierdził Jeździec i tym razem nic jej nie zrobił. – Gdybyś pobiegła prosto do Króla, wróg mógłby przechwycić hasło i domyślić się, co ono znaczy, co z kolei najprawdopodobniej sprawiłoby, że ta cała twoja misja skończyłaby się

fiaskiem. Myślę jednak, że jeszcze lepiej będzie go w ogóle nie przekazywać. Nocny Ogier miał rację. Jest kuty na cztery nogi. – To najwspanialszy ze wszystkich koni – przytaknęła mu Imbri, stwarzając strzęp snu. – Wie dużo więcej niż mówi. Tak jak Dobry Mag Humphrey. – Musi mieć dobry wywiad – dodał i wyjaśnił: – To znaczy, świetnie orientuje się w posunięciach wroga. Ja też pracuję w wywiadzie. Oczywiście ten twój Ogier ma całą sieć powiązań, bo ma nocne mary. Penetrujecie nasze mózgi podczas snu, prawda? Przed wami nic się nie ukryje. – Coś ty! My tylko roznosimy sny – zaprzeczyła Imbri. Jej zawodowa duma przewyższała chęć wyprowadzenia go w pole. – Nie wiemy, co kryją umysły ludzi. Gdyby tak było, nigdy nie wzięłabym tego wędzidła do pyska. Nie dość, że boli, to ma taki nieprzyjemny posmak. – To skąd wiedziałaś o mym istnieniu? Musiałaś coś o mnie słyszeć. Przecież miałaś przekazać hasło, a ono wyraźnie mówi, żeby się mnie wystrzegać. – Nie wiem. To Nocny Ogier cię zna. Ma pod sobą Urząd Śledczy. Mówi nam, gdzie trzeba zanieść złe sny, lecz prawie zawsze kieruje nas do śpiących ludzi. Świat Nocy ma bardzo nikły związek ze Światem Dnia. – Teraz wszystko rozumiem. Noc kryje wiele tajemnic. Ale, ale... co z tym Dobrym Magiem? Czemu jego nikt przede mną nie ostrzegł? – Mag Humphrey sam przekazuje informacje. W zamian za to ten, co pyta, musi służyć mu przez cały rok – wyjaśniła. – Nikt nie zadaje mu pytań, gdy sam daje sobie radę. – Ach! Żarliwie chroni to, co wie! – rzekł Jeździec. – Podoba mi się to. Albo... albo jest przekupny. Zatem aby usłyszeć, co naprawdę dzieje się w Xanth, trzeba albo dać łapówkę, albo zajrzeć przez dziurkę do hipnotykwy. A wtedy wpada się w jej sidła i nie można się wydostać z pułapki. Ciekawa sytuacja. Nie ma co! Ludzie są prawie całkiem zależni od Króla. On nimi rządzi i o wszystkim ich informuje. Gdyby coś się stało z Królem Trent – na moment zamilkł – czyjego następca, Książe Dor, będzie mógł objąć władzę? – Wiem tylko to, co widziałam w snach. – Imbri zaczęła grać na zwłokę. – Na pewno, ale w snach dochodzą do głosu najskrytsze marzenia. No więc co z tym Księciem Dor? – Nie ma żadnego doświadczenia – wymknęło się jej niechcący. – Gdy jakieś osiem lat temu był nastolatkiem, Król Trent wyjechał na pewien czas na wakacje i jemu powierzył władzę. Książę nie umiał sobie poradzić i wezwał na pomoc swych przyjaciół. W końcu, póki nie wrócił Król, Władca Zombich musiał wziąć wszystko w swoje ręce. Rozsyłano wtedy wiele złych snów. Nocne mary pędziły z wyładowanymi jukami, prawie że gubiąc ogony. To były złe czasy dla Xanth. – A więc powszechnie wiadomo, iż Książę Dor nie umie rządzić państwem – powiedział Jeździec – zaś w następnej linii sukcesja przypadłaby Władcy Zombich. A on nie jest zbyt lubiany. Tak, Król Trent nie ma właściwie godnego zastępcy.

Zamilkł i zamyślił się. Zapanowała cisza. Imbri szła trącana raz po raz jedynie kolanami. Gdy szturchnął ją którymś w bok, chciał, by skierowała się w odwrotną stronę. Nie był zbyt okrutny. Żądał tylko, by była posłuszna w każdym calu. I tego właśnie nie mogła znieść. Nie mogła mu się wymknąć, ale miała nadzieję, że kiedyś sobie z nim poradzi. Nie był w stanie ciągle spinać jej ostrogami. Kiedyś musiał też wyjąć wędzidło. Imbri postanowiła, że gdy tylko z niej zeskoczy, natychmiast mu ucieknie. I będzie wiedziała o nim o wiele więcej niż dotychczas... – To prawda. Należy się go strzec. Strzec się Jeźdźca – pomyślała. Przybyli do obozowiska. Było tu jeszcze dwóch mężczyzn. Wyglądali na Mundańczyków. – Sprawiłem sobie konika – zażartował Jeździec. – A gdzie drugi? – zapytał jeden z nich. – Uciekł, ale go jutro dopadnę. Ten jest lepszy. To poskromiona nocna mara. – Uhm... – przytaknął niepewnie Mundańczyk, zerkając w stronę Imbri. Wyglądało na to, że wziął słowa Jeźdźca za żart. Mundańczycy często w ogóle nie mieli pojęcia o magii. – Lepiej pozbyć się tego Białego Konia – rzekł drugi. – Ujeżdżasz go, karmisz, a jak jest potrzebny – to go nie ma. – Ale to koń z ikrą. Nie ma o czym mówić – odpowiedział Jeździec i machnął ręką. – Lubię zwierzęta z charakterem. Spętaj ją. Potrafi snuć piękne opowieści, ale jeszcze nie jest oswojona. Jeden z parobków przyniósł linę. Imbri nerwowo uskoczyła w bok, lecz Jeździec znów spiął ją swymi wstrętnymi ostrogami. Musiała stać spokojnie. Mężczyzna spętał liną jej przednie nogi, pozostawiając jedynie mały odstęp, żeby mogła stać lub ostrożnie stąpać, ale by nie była w stanie biec kłusem. Poczuła się poniżona. Wprowadzono ją do pustej zagrody. Było w niej tylko brudne wiadro pełne wody. Wrzucono jej trochę nędznego, wilgotnego siana. Było obrzydliwe, ale była bardzo głodna. Nie miała innego wyjścia. Zabrała się do jedzenia, choć bała się, że dostanie kolki. – Nic dziwnego, iż ten ogier uciekł – powiedziała sama do siebie. Spędziła w swym więzieniu cały dzień. Mundańczycy gdzieś wyjechali. Pewnie załatwiali jakieś brudne interesy. Imbri wypiła nieświeżą wodę, zjadła ohydne siano i, jak to koń, na stojąco usnęła, wymachując ogonem, by odgonić dokuczające jej muchy. Miała mnóstwo czasu na rozmyślania o tym, jak głupio postąpiła. Była przekonana, że wraz z nadejściem nocy oswobodzi się. I tylko to podtrzymywało ją na duchu i pocieszało te pół duszy, które miała. – Tylko kilka nocnych mar ma cząstkę duszy – myślała – a te, które ją mają, zwykle nie zatrzymują jej przy sobie... – czego zresztą nie omieszkał jej wypomnieć Nocny Ogier. Imbri tak kurczowo trzymała się swej duszy, jakby była dla niej czymś najdroższym na świecie. – Może jestem głupia? Wyniosłam ogra ze Strefy Void i z hipnotykwy. Po co?

Ogr Smash był pół człowiekiem. Jednak nie dał jej swojej duszy. Podarowała ją marze młoda centaurzyca. Ta dusza odmieniła ją. Imbri wyładniała. Zaczęła głęboko wczuwać się w potrzeby innych, ile też jednocześnie zaniedbywała swe obowiązki. I w końcu Nocny Ogier zabronił jej roznosić sny. Ale ta dusza miała także pewne zalety. Teraz Imbri wiedziała, że życie to coś więcej niż spanie, jedzenie i praca. Jeszcze nie bardzo rozumiała, czym jest „to coś”, ale była pewna, że warto „tego” szukać. Miała nadzieję, że tęcza jej na to odpowie, że jedno spojrzenie na to barwne cudo sprawi, iż pojmie istotę duszy. Na razie, szukając odpowiedzi, dała się złapać. Jeździec i jego towarzysze wrócili pod wieczór. Zaczęli przywlekać z lasu kłody drewna na opał. Rozpalili ognisko. Jarzyło się jasnym płomieniem, jakby ciesząc się z tego, że się pali. Dorzucili do niego porośniętą bluszczem gałąź. Ogień buchnął wysoko, zniknęły cienie, zrobiło się jasno jak w dzień. Nagle Imbri zorientowała się, po co to robią. Mundańczycy chcieli, by w zagrodzie było jasno, chcieli ograniczyć jej moc, której nabywała wraz z nadejściem mroku. Póki płonął ogień, nie mogła im uciec. Patrzyła, jak znoszą coraz więcej drzewa. Była zrozpaczona. Mieli go już tyle, że ognisko mogło się palić przez całą noc. Wiedziała, że nie da rady się zdematerializować. Puszcza na horyzoncie zaczęła płonąć. Zmęczone słońce w końcu zniknęło za linią widnokręgu. Imbri zastanawiała się, czy zawsze zachodzi w tym samym miejscu, czy raz tu, raz tam, paląc coraz większe połacie lasu. Nigdy przedtem o tym nie myślała, gdyż nie należało ono do jej świata, Świata Nocy. Chętnie pogalopowałaby tam i dokładnie sprawdziła, co się dzieje. Ogień płonął tak jasno, jak nigdy. Oświetlał zagrodę złowrogim blaskiem, pożerając resztki ciemności. Iskry strzelały w niebo, wchodząc w szranki z gwiazdami. A może same były nimi? Przecież ktoś musiał zastępować te, które spadały. W końcu z tych okruszków światła musiało się coś rodzić. Mundańczycy pilnowali Imbri na zmianę. Gdy tylko ogień zaczynał przygasać, dorzucali do niego więcej drewna. Miała nadzieję, że ognisko wygaśnie. Ta nadzieja dręczyła ją przez całą noc. Chciała, żeby to stało się jeszcze dziś. – A gdyby tak spadł deszcz – myślała. – Gdyby nadciągnęła burza? Woda zalałaby wszystko. Spojrzała w górę. Niestety, niebo było czyste. Pilnujący jej mężczyzna powoli zapadał w drzemkę, aż zasnął. Imbri nie miała zamiaru go budzić, lecz i tak na nic to się zdało. Było tak jasno, że nie mogła zrzucić swych pęt. Wszystko jedno czy spał, czy czuwał. Mogła mu zesłać zły sen. Ale co by jej to dało? Przestraszyłby się, przebudził i znów patrzył, co ona robi. Najpierw musiała uporać się z ogniem. Nie wiedziała, jak tego dokonać. Miała spętane nogi. Nagle coś jej przyszło do głowy. Podeszła do ogniska, wysunęła przednią nogę i spróbowała przepalić postronek. Płomienie strzelały w górę. Chcąc podpalić sznur musiałaby

się poparzyć. Odwróciła się. Spróbowała zadnią nogą zasypać ognisko piachem. Okazało się jednak, że jest zbyt zbity, by mogła zgarnąć go tyle, ile trzeba. Stwierdziła, że sama sobie z tym wszystkim nie poradzi. Wtem usłyszała jakiś szelest. W ciemnościach, za ścianką zagrody stąpało cicho jakieś duże zwierzę. – Czyżby jakiś smok chciał mnie pożreć, korzystając z tego, że mam pęta na nogach? Szybko posłała mu sen. – Kim jesteś? – zapytała. – Czyyy tuuu jeeest beeezpieeecznieee? – usłyszała w odpowiedzi. Jakiś koń chciał się z nią porozumieć za pomocą snu. To był Biały Koń. Koń Dnia. Imbri starała się opanować swe zdziwienie i radość z faktu, że się pojawił. Wysłała mu drugi sen. – Uważaj, ogierze! Jeździec cię szuka! – Wieeem – wolno powiedział koń. Nie była pewna, czy zignorował ją, czy był nadmiernie ostrożny. Sądziła jednak, że postąpił wobec niej bardzo niegrzecznie. Wiedziała, iż zwierzęta z Mundanii nie grzeszą inteligencją. To samo twierdził Jeździec. – Chce cię złapać i ujeżdżać, jak kiedyś – odrzekła przybierając postać centaurzycy, gdyż te przypominały trochę konie i umiały mówić. Konie oczywiście też miały swój język, lecz rżenie mogłoby obudzić śpiących ludzi. – Schooowaaam sięęę – odparł. Powoli zaczynał się przyzwyczajać do takiego sennego dialogu. Podszedł do ogrodzenia. Ogień jasno oświetlił jego piękny łeb. – Zrób to prędko! Mężczyzna w każdej chwili może się obudzić... – Tooo zaaarżyyysz – poprosił nieco zażenowany. – Uuucieeeknęę. Złaaapaaali cięęę. Tooo mooojaaa wiiinaaa. Przyyyszeeedłeeem cięęę uuuwooolniiić. Imbri była wzruszona. We śnie przeobraziła go w przystojnego, pięknego, białego centaura. Dobrze wiedziała, że mężczyźni są próżni. Wydawał się z tego zadowolony. – Męska połowa wszelkiego rodzaju stworzeń jest w wielu wypadkach bardzo głupia – pomyślała – lecz jak bez niej wyglądałby Xanth? – Nie mogę stąd uciec, póki ognisko się pali – powiedziała przybierając postać młodej klaczy. – Miałam nadzieję, że nadejdzie burza ale... – Buuurzaaa? – Że woda je zagasi – wyjaśniła, przekonana, iż jest silny i piękny, lecz niezbyt pojętny. Na szczęście rozum nie był mu do niczego potrzebny. I tak był pociągający. – Aach! Zgaasi oogieeń? – zapytał kiwając głową. – Zroobięę woodęę. Przeskoczył przez ściankę koralu i wylądował z takim hukiem, że Imbri musiała szybko zesłać śpiącemu mężczyźnie sen o trzęsieniu ziemi. Inaczej mógłby się obudzić. Jednak i tak się przestraszył, więc klacz natychmiast złagodziła swą opowieść. Ziemia przestała się trząść, przed mężczyzną ukazała się głęboka rozpadlina, a w niej drogocenny kufer, pełen skarbów, o jakich zawsze marzył. Z miejsca podniósł wieko, a wtedy ze środka wyszła piękna, naga

nimfa. – Teraz będzie długo spał! – stwierdziła ucieszona. Koń Dnia podszedł do płonących szczap, pochylił się i nasiusiał na nie. Zasyczały złowrogo, wyraźnie niezadowolone, a znad ogniska uniosły się kłęby przemieszanego z parą dymu. Hałas zaniepokoił śpiącego, mimo iż był pogrążony w słodkim śnie. Zaczął się budzić. Tym razem Imbri przesłała mu sen o najnormalniejszym w świecie, wielkim bazyliszku. Fruwał dokoła usiłując spojrzeć mężczyźnie w oczy. Mundańczyk natychmiast mocno zacisnął powieki. Wiedział, co może się przydarzyć, gdyby dosięgnął go jego wzrok. Nie chciał się obudzić i zobaczyć to monstrum na własne oczy. Po chwili bazyliszek odleciał, a do śniącego parobka powróciła piękna nimfa z drogocennej skrzyni. Mężczyzna rozkosznie drzemał, a Imbri przyglądała mu się radośnie. Po chwili ogień przygasł na tyle, by klaczka mogła pogrążyć się w mroku. Zrzuciła pęta i przeniknęła przez ściankę zagrody. Koń Dnia podążył za nią. Galopowali przez las. – Chodź ze mną do Zamku Roogna – Imbri roztoczyła przed nim swą wizję. Znów była młodą klaczka. Uśmiechała się ze szczęścia i przyjaźnie wymachiwała ogonem. Lecz Koń Dnia zaczął marudzić. Przystojny centaur nachmurzył się. – Nooc męęczy istoty dniaa. Niee mogęę – wyjąkał. – W noocyy chcee mii sięę spaać. Zauważyła, że rzeczywiście jest śpiący. – Możemy się gdzieś ukryć i będziesz mógł nieco odpocząć – zaproponowała. – Iidź saamaa. Przyyszeedłeem tyylkoo poo too, byy cięę uuwolniić – powiedział. – Tyy pięęknaa klaaczkoo, czaarnaa jaak czeerń najgłęębszeej noocy. – Mówił powoli, lecz szło mu to coraz lepiej. Komplement miło połechtał Imbri. Ucieszyła się, mimo iż koń mówił najprawdziwszą prawdę. Była czarna jak noc, bo była nocną marą. Lecz wszystko, co powiedział ogier, sprawiało jej szczególną przyjemność. Niemniej jednak miała do spełnienia swą misję. Musiała się z niej wywiązać. – Kiedy cię znowu zobaczę? – Przyyjdź w poołuudniee pood baaoobaab – powiedział. – Too pięękne drzeewoo. Zjaawięę sięę taam, jeeślii bęędęęę w poobliżu. I niee wyydaj mniee ludzioom. Nie chcęę, byy mniee złapaali i znóów zaaczęęli ujeżdżaać. – Nigdy cię nie zdradzę, Koniu Dnia! – wykrzyknęła we śnie, poruszona. – Przecież mnie uwolniłeś. Zawsze będę ci wdzięczna! – Żeegnaaj! – zawołał centaur ze snu. Obrócił się i pobiegł na północ, a sen zniknął. Imbri zobaczyła, jak w świetle księżyca lśni jego mosiężna obręcz. – Do zobaczenia pod baobabem – rzekła kończąc swój sen. Znała to miejsce. Złe sny panoszyły się tam podobnie jak w Nawiedzanym Domostwie. Rósł na skraju posiadłości należących do Zamku Roogna. Z Zamku nie było go widać, ale nie sposób było w ogóle go

nie zauważyć. – Jeśli tylko dam radę, na pewno się tam zjawię – postanowiła.

Rozdział 3 Centikora et cetera

Koło północy dotarła do Zamku Roogna. Okrążyła go i podbiegła do dużej wiejskiej chaty zbudowanej z sera. Mieszkała w niej Cameleon. Imbri już raz tu była. Przynosiła sen dla jej męża, Binka. Właściwie nie miał nic na sumieniu, a więc nie mogła go zbytnio przestraszyć, ale przynajmniej dzięki temu znała nieco tę okolicę, pomimo iż nigdy nie odwiedzała tego starego zamczyska. Przeszła przez zeschniętą ściankę i weszła do środka. Podeszła do łóżka, lecz tam leżała jakaś inna kobieta. Nie znała jej. Nocny Ogier przedstawił jej Cameleon jako wstrętną, brzydką staruchę, a znalazła starszą kobietę około pięćdziesiątki. Czyżby pomyliła chaty? – Imbri zamyśliła się. – Gdzie jest Cameleon? – zapytała we śnie, który tym razem nic nie przedstawiał. Może ta kobieta będzie to wiedzieć, może przyszła tu w odwiedziny? – pomyślała. – To ja – odpowiedziała szczerze nieznajoma przez sen. Imbri cofnęła się zaniepokojona. Nocny Ogier musiał się pomylić i pokazać jej portret jakiejś innej damy. Nigdy przedtem to mu się nie zdarzyło, nigdy się nie mylił. Widocznie tym razem coś pokręcił. Zmartwiło ją coś całkiem innego. Nie było Binka. Nie było nikogo z jej rodziny. Gdzież mógł być jej mąż i syn? Imbri przesłała jej sen. Przybrała postać stojącej u wezgłowia młodej centaurzycy. – Cameleon, muszę przekazać ci hasło. – Och! – Kobieta spojrzała na nią. – Znowu jakiś zły sen. Czemuż mnie zawsze nękają, gdy jestem sama? – To nie jest zły sen – zapewniła ją Imbri. – Jestem nocną marą. Nazywam się Imbri. Przybyłam, aby ci służyć. Przyniosłam wiadomość dla Króla. Zobaczysz mnie, gdy się obudzisz. W nocy będę do ciebie przemawiać we śnie, tak jak teraz, a w dzień – w marzeniach. – Więc to nie jest zły sen? – wydawało się, że kobieta zaczyna coś niecoś rozumieć. – Nie, to nie jest żaden zły sen – powtórzyła Imbri – tylko wiadomość dla Króla. – Tu nie ma Króla. Musisz go szukać w Zamku Roogna. – Wiem. Ale ja nie mogę do niego iść. Ty masz przekazać tę wiadomość. – Ja? Powtórz mi to wszystko od początku. – Najpierw przekażę ci hasło – Imbri zaczęła się niecierpliwić. Ta kobieta nie wydała się jej zbyt mądra. – Jakie hasło? – „Strzeż się Jeźdźca”. – Kogo?

– Jeźdźca. – Czy to centaur? – Nie, to taki człowiek, co jeździ konno. – Ale przecież w Xanth nie ma koni. – Teraz jest. Jeden. Koń Dnia. Są także nocne mary, takie klacze jak ja. – I ludzie mają się jego bać? Przecież powinny się go bać tylko konie. Być może miała rację. Imbri postanowiła, że już nigdy nie będzie taka głupia, by dać mu się złapać. Jedno z drugim nie miało jednak nic wspólnego. Teraz miała przekazać hasło. – O tym zadecyduje Król. Ty musisz pójść i zanieść mu tę wiadomość. – Jaką wiadomość? – Strzeż się Jeźdźca! – zawołała Imbri prawie krzycząc. Była załamana. Cameleon ze snu rozejrzała się nerwowo dookoła. – Gdzie on jest? Cóż to ma znaczyć – czy ta kobieta jest zupełną idiotką? Czemuż Nocny Ogier posłał mnie do takiej kreatury? – Jeździec rozbił obóz na zachód stąd. Może zagrażać Xanth. Króla należy ostrzec. – Och! Jak mój mąż wróci, powiem mu o tym. – A kiedy wraca Bink? – zapytała łagodnie. – W przyszłym tygodniu. Jest w północnej Mundanii; podpisuje jakieś umowy handlowe w Onesti czy coś takiego. – Mam nadzieję, że się do tego solidnie przyłoży. Wraca jednak za późno. Króla musimy ostrzec jutro. – Och! Nie mogę zawracać mu głowy! Ma siedemdziesiąt lat. – Ale od tego zależy przyszłość Xanth! – zaprotestowała zrozpaczona Imbri. – O tak, Xanth jest bardzo ważny! – A więc ostrzeżesz Króla? – Mam przestrzec Króla? – Masz przestrzec go przed Jeźdźcem! – powiedziała młoda centaurzyca stojąc spokojnie i z trudem powstrzymując swój gniew. – Ale Król ma siedemdziesiąt lat. Imbri gniewnie tupnęła nogą. W rzeczywistości i we śnie. – Nic mnie to nie obchodzi. Nawet gdyby miał sto siedemdziesiąt, tak jak ja, to i tak należy go ostrzec. Cameleon spojrzała na młodą centaurzycę. – Nie wyglądasz aż tak staro. – Jestem nocną marą. Jesteśmy nieśmiertelne, przynajmniej, nim umrzemy. Teraz mam duszę. Mam też ciało. Mogę więc starzeć się, wychowywać dzieci i umierać, ale przedtem czas nie odciskał na mnie swego piętna... ale wróćmy do Króla. – Może mój syn Dor mógłby mu to powtórzyć?

– A gdzie jest teraz twój syn? – zapytała ostrożnie Imbri. – Na południu. Na Wyspie Centaurów. Zwołuje centaury na wojnę, która być może wybuchnie lada dzień. Dobry Mag Humphrey twierdzi, że może nadejść Nowa Fala. Nie lubimy, jak nadchodzą. Lecz centaury pewnie i tak mu nie uwierzą. – Fala? – teraz Imbri była zaniepokojona. Dobrze wiedziała, że ta kobieta nie ma na myśli morza. – Nowa Fala Najeźdźców – wyjaśniła Cameleon, co i tak na nic się nie zdało. Imbri widziała Ostatnią, ale to było tak dawno... – A kiedy wraca Dor? – Jutro wieczorem. Akurat, by zdążyć z ucieczką. – Z ucieczką? – powtórzyła bezmyślnie Imbri, kompletnie zbita z tropu przez niedorzeczne komentarze kobiety. – Dor i Iren... – Cameleon nie była zbyt bystra, ale za to miała dobrą pamięć. – Córka Króla Trenta, piękne dziecię z zielonym kciukiem, a właściwie to tylko włosy ma zielone. Są zaręczeni od ośmiu lat, to jest przez jedną trzecią swego życia. Nigdy nie zdecydowali się pobrać. Chyba Dor trochę się boi odpowiedzialności, ale to miły chłopiec. Oczywiście „miły” miało w tym wypadku znaczyć tyle co „niewinny”. Imbri zdziwiła się, słysząc, że w Xanth są jeszcze jacyś niewinni mężczyźni. Być może była to tylko ślepa miłość naiwnej matki? – Iren ma teraz dwadzieścia trzy lata – ciągnęła Cameleon. – Zaczyna się niecierpliwić. Zresztą nigdy nie była zbyt wyrozumiała... – Ta druga kobieta w życiu Dora nie jest zbyt mile widziana – pomyślała klacz. – Toleruje się ją jedynie jako zło konieczne. Okazuje się, że Cameleon jest typową matką swego syna... – Przyjdzie tu jutro wieczorem, zabierze Dora i poślubi go. Ostro się do niego zabrała. No i stanie się! Wszyscy tam będą. Cameleon chyba bardziej cieszyła się z tego, że się pobierają, niż martwiła tym, że syn dostanie się w ręce jakiejś agresywnej dziewczyny. To też było chyba zupełnie normalne, chyba... – A co z porwaniem? – Imbri nic z tego nie rozumiała. Nigdy przedtem się jej to nie przydarzyło. – Czyżbym nie znała jakichś obrzędów? – myślała. W jej pojęciu z ucieczką wiązały się potajemne śluby. Mówiła o nich często w swoich snach. – Och! Szykuje się wielka maskarada. Dor nie będzie się niczego spodziewał. Biedaczek! Iren chyba też nie. To wielka tajemnica. Chociaż wszyscy ją znają, to nikt o niej nie mówi. Imbri była coraz bardziej skołowana. Znowu została wyprowadzona w pole. Z tej głupiej paplaniny nie można się w ogóle było domyślić, o co Cameleon chodzi. – Nie mogę czekać. Dwa dni to za długo. Tę wiadomość trzeba przekazać natychmiast. Jeździec jest już niedaleko Zamku Roogna. To szpieg naszych nieprzyjaciół. Poza tym Książę

Dor i tak będzie zbyt zajęty, by zająć się tą sprawą. Zaraz z rana musisz pójść do Króla. – Och! Nie mogę zawracać mu głowy. Ma... – ...siedemdziesiąt lat. Ale i tak musi się o tym dowiedzieć. Jeździec jest bardzo niebezpieczny! Cameleon ze snu spojrzała na senną Imbri z rozbrajającym uśmiechem. – Więc czemu ty mu o tym nie powiesz? – Nie mogę. To ściśle tajne. Nie mogę się ujawniać... – przerwała wystraszona. Kto jeszcze miał nie wiedzieć, kim jest naprawdę? Jeździec i tak już znał wszelkie szczegóły. Poskromił ją i siłą wszystko od niej wyciągnął. – Pójdę i powiem mu o tym od razu! – postanowiła Imbri, przeklinając siebie za swą głupotę. – Ale przecież jest noc. Król śpi. – Tym lepiej. Jestem nocną marą! – Ach! Jak tak to dobrze. Ale nie zanoś mu żadnych koszmarów. To dobry człowiek. – O to się nie martw. Zostawiła Cameleon pogrążoną w spokojnym śnie. Szybko przeszła przez skórkę sera, z której zrobione były ściany, i pędem pogalopowała do Zamku Roogna. Nie był on łatwy do zdobycia. Olbrzymim susem przesadziła fosę i przeniknęła przez potężne obronne mury. Minęła ciemną sień i mroczne sale, i w końcu dotarła do królewskiej sypialni. Król i Królowa zajmowali osobne apartamenty. Obydwoje smacznie spali. Imbri weszła do królewskiej komnaty i stanęła blisko łoża; tak postępowała roznosząc złe sny. Trent, mimo iż miał siedemdziesiąt lat, a więc, jak na zwykłego śmiertelnika, był już stary, wyglądał imponująco. Na twarzy pokrytej siecią zmarszczek malowała się powaga i mądrość. Jednak już na pierwszy rzut oka było widać, że kiedyś będzie musiał umrzeć. Dostrzegła w jego ciele pewne wady, w następstwie których w końcu miał nastąpić zgon. Rządził od dwudziestu pięciu lat. Może byłoby mu to wystarczyło, gdyby... gdyby miał godnego następcę. Książę Dor nie nadawał się na króla. Dotarła do niego za pomocą snu. Tym razem przybrała postać pięknej nimfy o nagich piersiach i niewinnej twarzyczce, z wyrazu której można się było domyślić, iż chce mu coś wyznać. – Królu Trent! – zawołała. Najpierw śniło mu się, że śpi. Teraz przyśniło mu się, że się obudził. – Co robisz w mojej sypialni, nimfo? – zapytał. – Czy jesteś towarzyszką dziecięcych zabaw mojej córki? Mów, bo zamienię cię w kwiat. Przestraszona Imbri nic nie odpowiedziała... i nagle we śnie zmieniła się w lilię tygrysią. Mruknęła ze złości i zrzuciła płatki. – No dobrze, dam ci jeszcze jedną szansę – powiedział Król Trent – i nawet nie skinął ręką, a Imbri z powrotem przybrała postać nimfy. Mimo że spał, jego magiczna moc była

groźna! – Mam ci przekazać wiadomość – wyrzuciła z siebie jednym tchem. – Strzeż się Jeźdźca! A kto to taki? Jakiś centaur? – Nie, panie. To człowiek, który jeździ konno. Na mnie też jeździł... – przerwała, zorientowawszy się, że to, co mówi, nie ma żadnego sensu. Teraz była nimfą... – jestem nocną marą... – A więc to jednak sen! Wziąłem to za rzeczywistość. Bardzo przepraszam. Imbri poczuła się niezręcznie. Król nie powinien był przepraszać agaw ze snu. – Ale to prawda. Sen jest potrzebny mi tylko po to, by się z tobą porozumieć... – Naprawdę? To już lepiej się obudzę. Król zebrał siły i otrząsnął się ze snu. Imbri otworzyła oczy ze zdziwienia. Roznosiła sny od stu pięćdziesięciu lat i nigdy nie widziała, aby ktoś tak prędko się obudził. – A więc naprawdę jesteś klaczką. Przynosisz sny – powiedział Król Trent, przyglądając się jej uważnie. – To nie nimfa próbująca mnie skusić... – Tak, nie nimfa – przytaknęła. – Nie zniknęłaś, gdy przebudziłem się. Ciekawe... – Jestem zaczarowana. Mam pełnić swe obowiązki za dnia – wyjaśniła. – Miałam przekazać ci hasło. – Brzmiące: Strzeż się Jeźdźca. – Król Trent pogładził się po brodzie. – Jestem pewien, że nigdy o nim nie słyszałem. Czy to nie jest przypadkiem jakiś nowy Mag? – Nie, panie. To chyba Mundańczyk. Jest sprytny i bezwzględny. Bardzo źle mnie traktował – wskazała na pokłute ostrogami boki. – Nie mogłaś mu uciec maro? – Nie w dzień. Teraz za dnia jestem zwykłym koniem. – Czy ma to jakiś związek z oczekiwanym najazdem Mundańczyków? – Chyba tak, panie. Jeździec ma dwóch parobków z Mundanii. I konia. – Gdzie się natknęłaś na tego parszywca? – Dwie godziny drogi kłusem stąd na zachód. – Na południe od Wielkiej Rozpadliny? – Tak, Wasza Wysokość. Przy Faux Pass. – To dziwne. Moi szpiedzy powinni byli przyjrzeć się wszystkim drogom prowadzącym do Rozpadliny i otaczającym ją morzom. Czy aby się nie mylisz? – Nie, jestem tego pewna. Tam popełniłam błąd. – To często się zdarza przy Faux Pass. – Tak – Imbri znowu poczuła się nieswojo. – A więc będziemy musieli jakoś się tam zakraść. – Król zastanawiał się przez moment. – Aaa! Już mam! Ćwierć wieku temu, gdy Bink, Cameleon i ja przybyliśmy do Xanth opuszczając Przesmyk, położony daleko, na północnym zachodzie, w jakiś sposób w godzinę

przebyliśmy odległość, którą normalnie powinno się pokonać galopując konno przez cały dzień. Gdzieś tam, pod wodą, musi być magiczne przejście. Jeździec pewnie na nie trafił i jakoś umknął strzegącemu go krakenowi. Trzeba mu odciąć do niego dostęp. Lecz należy to chytrze obmyślić. Niedaleko żyje morski lud – syreny i trytony. Powiem im o tym. Niech nam pomogą go wyśledzić – uśmiechnął się – no, a na razie jeden człowiek, dwóch parobków i jeden koń nie powinni specjalnie zagrażać Królestwu Xanth. – Konia już z nimi nie ma, Wasza Wysokość. Opuścił swego pana i pomógł mi uciec. To Koń Dnia. – A więc musimy mu się odwdzięczyć. Gdzie jest ten koń? – Nie chce widywać ludzi – odpowiedziała. – Boi się, że go znów złapią i będą ujeżdżać. Król znowu się uśmiechnął. – No to dajmy mu spokój. W Xanth bardzo rzadko można spotkać prawdziwe konie. Tu one nie występują. Mógłby tu być pod specjalną ochroną. To pomogłoby mu przeżyć. Inaczej może być mu ciężko w tej nieprzyjaznej krainie. Król Trent potrafił w cudowny sposób rozwiązywać wszelkie problemy. Imbri była mu wdzięczna. – Mam być łączniczką między Królestwem Nocy a mieszkańcami Xanth – powiedziała, zsyłając następny sen, w którym znowu przybrała postać nimfy. – Mam być koniem Cameleon, ale nie mam pojęcia, dlaczego. Ona nie jest zbyt rozgarnięta. – Świetnie powiedziane! – wykrzyknął Król Trent. Jak widać, dobrze jej nie znasz. Cameleon zmienia się z każdym dniem. Raz jest, tak jak teraz, piękna lecz głupia. Raz mądra, ale brzydka. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że mamy kryzys. Mężczyźni musieli ją opuścić. Została sama, a jest w takim stanie, że rzeczywiście powinien się nią ktoś zająć. Możesz z nią zostać i jej pilnować. Za kilka dni będzie bardziej „rozgarnięta”, a za dwa tygodnie będzie tak mądra i brzydka, że nie będziesz mogła na nią patrzeć. To dobra kobieta, ale trzeba stale jej towarzyszyć. – Och! Więc to, co mówił Nocny Ogier, wreszcie nabiera jakiegoś sensu. To także tłumaczy tę domniemaną pomyłkę. Pokazał mi wstrętną Cameleon, a ona tymczasem zmieniła się. – Idź do niej – nakazał jej Król. – Rankiem będę miał dla was nowe zadanie. Wszystko dokładnie obmyślił i szybko zabrał się do dzieła – stwierdziła Imbri. Przeszła kłusem przez ścianę i wyskoczyła z Zamku. Wylądowała w otaczającej go fosie, lecz nic się jej nie stało, bo i tak była niematerialna. Nawet nie przestraszyła zamieszkujących w niej potworów. Po chwili była już u Cameleon. Teraz ją lepiej rozumiała. Jej inteligencja i uroda zmieniały się w miarę jak mijał miesiąc. Jak cykl u kobiety! Imbri dała jej znać, że już wróciła, zsyłając miły sen. Sama wyszła przed chatę, by poskubać wspaniałej tutejszej trawy. Pasąc się, usnęła. Musiała zbierać siły na nadchodzący dzień.

Rankiem w chatce zjawił się maleńki golem. – Witaj Grundy! – zawołała Cameleon. – Chcesz ciasteczko? – Tak – odpowiedziała maciupeńka istotka, biorąc zaoferowany smakołyk. Był dużo większy od niej, ale dzielnie zabrała się do jedzenia. – Nie po to tu przyszedłem. Król Trent mówi, że musisz udać się konno do Zamku Dobrego Maga Humphreya i poprosić, by poradził, jak rozegrać tę kampanię. – Nie mogę zawracać głowy Dobremu Magowi – zaprotestowała Cameleon. – Jest bardzo stary. Nikt nawet nie pamięta, ile ma lat. – Król powiedział, że to bardzo ważne. Nadchodzi kryzys. Zbliża się Nowa Fala Najeźdźców. Nie możemy jej bagatelizować. Powiedział też, że Humphrey powinien oglądnąć tego konia. Macie wyruszyć za godzinę. Imbri parsknęła. – Kimżesz jest to nieznośne stworzonko? Jak śmie nam rozkazywać? Golem prychnął także. Świetnie władał jej językiem. – Jestem golem Grundy. Spełniam rozkazy Króla, końska gębo! – Ach, władasz różnymi językami. Nie tylko mową ludzi! – Imbri zarżała. – To wielki talent! Nie muszę nawet roztaczać przed tobą snów. Jednak niezbyt się jej podobał ton, jakim się do niej zwracał. Z drugiej strony to, że nazwał ją „końską gębą”, nie było znowu takie niegrzeczne. W odpowiedzi zesłała mu krótki sen. Zobaczył płonące tuż przy nim ognie piekieł. Golem zbladł. – Sama masz niezły talent – stwierdził i szybko wyszedł. Cameleon spojrzała na Imbri. – Nie umiem jeździć konno – powiedziała. W obecnym stadium była bardzo nieśmiała. Natomiast, jak na swój wiek, wyglądała doskonale: – Podłóż sobie poduszkę. Nauczę cię. Z Imbri emanował sen. Cameleon ujrzała, jak pewnie i dostojnie wsiada na konia. Jej piękne włosy spływały na ramiona. Wzięła poduszkę i zrobiła to, co jej kazano. Po chwili niepewnie siedziała na wysokim siodle. Ręce trzymała sztywno. Nogi jej drżały i dyndały po bokach. Stanowiła zupełne przeciwieństwo doskonałego Jeźdźca. Imbri ostrożnie ruszyła naprzód. Kobieta powoli zaczynała się rozluźniać. – Nie jest trudno dosiadać konia, jeśli się tylko tego chce – pomyślała. Ruszyły na wschód przez pola i las, kierując się w stronę Zamku Dobrego Maga. Ponieważ Imbri przez sto pięćdziesiąt lat swej nocnej pracy zwiedziła prawie każdy zakątek Xanth, nikt nie musiał jej mówić, gdzie ma go znaleźć. Trzymała się z daleka od smoków, wikłaczy i im podobnych. Późnym popołudniem, bez żadnych przeszkód dotarła do siedziby Dobrego Maga. Sama o wiele szybciej pokonałaby tę odległość, ale bez niej Cameleon musiałaby iść o wiele dłużej.

Tak więc obie poszły na pewien kompromis. Po drodze przystawały czasem, by coś przekąsić i na zmianę ucinały sobie drzemkę. Gdy kobieta spała, Imbri stąpała nadzwyczaj miękko. Potem pokazała jej, jak kierować koniem za pomocą kolan, aby z kolei ona podczas snu mogła omijać dziury i rowy. Cameleon była bardzo zdziwiona, widząc, że to dziwne stworzenie potrafi jednocześnie iść i spać. Nie była zbyt mądra, lecz sprawiała wrażenie słodkiej osóbki i dokładnie wypełniała wszystkie polecenia. Teraz uczyła się jeździć konno. Gdy tylko ich oczom ukazał się Zamek, obie się przestraszyły. Fosę otaczał olbrzymi mur. Potężne kamienne bloki były tak duże, że nikt w zwyczajny sposób nie zdołałby ich poruszyć. Ustawiono je na sztorc i nakryto ogromnymi skalnymi płytami. Całość przypominała jakiś wielki namiot. Dobrego Maga nigdzie nie było widać. – Wiem, że nie jestem zbyt pojętna – przyznała się Cameleon – ale naprawdę nic z tego nie rozumiem. To przecież dolmen.5 Imbri, choć miała swój rozum, także była zbita z tropu. W przeszłości odwiedzała ten Zamek. Za każdym razem wyglądał nieco inaczej, lecz nigdy aż tak dziwnie! – Musimy wejść do środka i rozglądnąć się trochę – powiedziała. – Może jakoś ustalimy, co się stało z Dobrym Magiem. – A jak się dokądś wyprowadził? – spytała Cameleon. Podeszły do fosy. Nocą Imbri mogłaby ją przeskoczyć lub przebiec po powierzchni wody, ale teraz, nie chcąc niepotrzebnie tracić czasu, musiała ją przejść wpław lub przepłynąć. Weszła do wody. Gdy tylko zamoczyła kopyta, z fosy wyskoczyła ryba. Natychmiast zmieniła się w nagiego mężczyznę, który zagrodził im drogę. – Stójcie! Nie możecie tedy przejść! – Ojej! – zawołała Cameleon. Imbri poznała go. – To przecież wodnik – szepnęła. Człowiek znów przybrał inną postać. Teraz miał zamiast nóg rybi ogon. – A cóż sobie myślisz? Któż inny mógłby strzec fosy? – zapytał. – W Zamku Roogna mieszkają miłe wodne monstra – wtrąciła się Cameleon. – Mimo że też jestem wodnym monstrum – oświadczył wodnik – nie mogę was przepuścić. Chyba że znacie hasło. – Hasło? – Cameleon była całkiem zaskoczona. Imbri także. – Dlaczego miałby nas przepuścić, gdybyśmy znały hasło? Wtedy przecież i tak nie wiedziałby, po cośmy tu przyszły. To wszystko nie miało sensu. Imbri próbowała wyciągnąć coś z niego za pomocą snu, jednak bezskutecznie. Okazało 5

Dolmen – rodzaj megalitu, monumentalna budowla kamienna z płaskich płyt skalnych położonych na wbitych pionowo głazach, przeważnie z okresu neolitu.sprzed tysięcy lat.

się, że jest bardzo ostrożny. Sny były bardzo pomocne we wzajemnej wymianie zdań, czasem jednak zdradzały czyjeś najgłębsze marzenia, a już zupełnie nie nadawały się do tego, by czytać w czyichś myślach. – Musimy jakość przejść – powiedziała, zwracając się tylko do Cameleon. Roztoczyła przed nią sen, w którym przybrała postać kobiety forsującej fosę pomimo protestów bezradnego wodnika. W końcu nie miał żadnej broni i nie wyglądał na mocarza. Ani jako ryba, ani jako człowiek. Miały prawo przejść przez fosę i musiały to zrobić. Wykonywały rozkazy Króla. – Tak, trzeba jakoś przedostać się na drugi brzeg – przytaknęła Cameleon i podkasała spódnicę, by jej nie pomoczyć. Właściwie zrobiła to niepotrzebnie, bo żeby sforsować fosę Imbri prawdopodobnie musiałaby się dość głęboko zanurzyć, a więc dosiadająca jej kobieta i tak przemoczyłaby pończochy i przemarzłaby do szpiku kości. Jak na swój wiek, miała piękne nogi. Nie uszło to uwadze wodnika. Zagwizdał lubieżnie i zawołał: – Patrzcie, patrzcie jaka cizia! – Nie zwracaj na niego uwagi – przykazała jej Imbri, znów posługując się snem. Zobaczyła, że dziewczyna, w którą przeobraziła Cameleon, zaczerwieniła się. Wyglądało na to, że ta kobieta, pomimo iż od ćwierć wieku była mężatką, nadal jest zupełnie niewinna. Cecha ta chyba przeszła z matki na syna. Cameleon coraz bardziej się jej podobała. Zapragnęła się nią opiekować. Była taka śliczna i wrażliwa. Wydawało się jej, iż jest to zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. Weszła do wody. – Hola! – wrzasnął wodnik. – Nie przejdziecie tędy nie podając hasła. Zamrożę drogę. Nix nix! – zawołał i skinął ręką. Woda wokół nóg mary natychmiast zaczęła krzepnąć. Imbri musiała przystanąć. Stała po kolana w lodzie! Wodnik jednak był w stanie ją zatrzymać. – No i co ty na to kucu? – zapytał z nie ukrywaną satysfakcją. Znów zamienił się w rybę, lecz mimo to mógł mówić. – Nie znasz hasła, więc tędy nie przejdziesz. Przecież mówiłem ci! Cóż sobie myślisz! Że to jakiś wymysł sprzed wieków? Cameleon była przerażona, lecz Imbri nie dała za wygraną. Z lodowego grzęzawiska z trudem wyciągnęła jedną, a potem drugą nogę. Posypały się lodowe wióry. Była wolna. Stanęła na zamarzniętej tafli wody i zaczęła iść naprzód. – Nox, nox! – zawołał wodnik. Zamienił się w człowieka i skinął płetwiastą ręką. Lód natychmiast zaczął się topić. Imbri z pluskiem wpadła do głębokiej wody. Wodnik zarechotał. – Cóż, będę brnąć wpław. Tak czy inaczej, przejdę tę fosę – postanowiła. Wodnik znów zamroził wodę. Imbri jednak wydrapała się na wierzch. Gdy stopił lód, zanurzyła się. Było jej ciężko, jednak stale posuwała się w przód. Wodnik nie był w stanie jej powstrzymać. Fosa stawała się coraz głębsza. Woda prawie sięgała jej do kłębu. Musiała płynąć. Cameleon okręciła sobie suknię wkoło pasa.

– Ojej, łaskocze mnie – poskarżyła się. Wodnik pożerał ją wzrokiem. Teraz trochę przypominał satyra. – W co cię łaskocze, kochaneczko? Połaskoczę cię tam, gdzie trzeba, jeśli chcesz. Dziewczyna ze snu znów spłonęła rumieńcem. Nie chciała jednak zamoczyć sukni, choć był to tylko prosty przyodziewek w różnych, niezbyt dobrze pasujących do siebie odcieniach szarości. To Cameleon przydawała swym szatom blasku. – Ej! Nigdy nie widziałem, by ktoś się aż tak zaczerwienił, laleczko! – złośliwie dociął jej wodnik. Imbri ochlapała go wodą i płynęła dalej. Jeśli tylko wdzięki i wstydliwość Cameleon zdołałyby go zauroczyć, to przeszłyby na drugą stronę. A to powinno jego z kolei zawstydzić. Zasługiwał na to. Ale wodnik nie był taki głupi. – Nix, nix! – wrzasnął i znów skinął ręką. Tym razem woda nie całkiem zamarzła. Zgęstniała, zamieniając się w lodowatą bryję. Chyba trzeba by było teraz za dużo jej zamrozić, aby unieruchomić zanurzone ciało konia. Widać zaklęcie miało za małą moc. – Poczekajcie! Nox! – krzyknął. Był wściekły. – Rata tata żaba lata! – zawołał. Lodowata bryja zaczęła rzednąć, lód stopniał, a woda w końcu straciła swą spoistość. Płynąca klacz nie była w stanie utrzymać się na jej powierzchni. Znalazła się na dnie. Przypominało to nieco przechodzenie przez ściany, z jedną tylko różnicą – nie mogła oddychać. Woda była za rzadka, by płynąć i za gęsta, by złapać oddech. Kiepski zestaw. Stanęła na nogach. Dno było twarde. Szybko skierowała się we właściwą stronę, podskoczyła i wystawiła łeb nad powierzchnię. Zaczerpnęła powietrza. Przesłała Cemeleon sen. Młoda centaurzyca otrząsnęła się z wody. – Nic ci się nie stało? – zapytała. – Przemokłam do suchej nitki – jęknęła Cameleon – ale ta woda jest jakoś mało mokra. To Imbri wystarczyło. – Weź głęboki oddech. Woda jest tak rzadka, że chyba dam radę przebiec fosę po dnie. – Cóż sobie myślisz, nocna zmoro? – krzyknął wodnik, który najwidoczniej przechwycił część snu. Płynął teraz obok niej. Do pasa miał ciało ryby, od pasa – mężczyzny. Woda znowu stała się zwykłą wodą. – Teraz spróbuj sobie w niej pobiegać! Imbri stwierdziła, że mogłoby to być zbyt niebezpieczne. Gdyby płynęła, a wodnik zamieniłby wodę w parę – pogrążyłaby się w niej, zaczęłaby się dusić i musiałaby zawrócić. Cameleon mogłaby się przestraszyć, a nawet utonąć. Nie wiedziała, czy ta kobieta umie pływać. A teraz nie było czasu na zadawanie pytań. Przystanęła. Musiała coś wymyślić. Sama pewnie sforsowałaby fosę, mimo iż strzegł jej złośliwy wodnik. Jednak była razem z Cameleon. – Na dodatek ta baba jest teraz taka głupia – pomyślała. – Muszę sama o wszystkim pamiętać. W jaki sposób mamy obie dostać się na

drugi brzeg, ponosząc minimalne ryzyko? Nagle przyszła jej do głowy pewna myśl. Przesłała Cameleon sen. Tym razem w nic nie przeobraziła ani siebie, ani jej. We śnie były takie same jak w rzeczywistości. Towarzyszył im wodnik. Podsłuchiwał, o czym rozmawiają. Udaremniał im wszelkie próby. Naraz klacz ze snu przesłała sen do występującej we śnie Cameleon. Ten nie dotarł do wiecznie coś węszącego wodnika, bowiem nie znał się on tak dobrze na snach. W tym wtórnie usnutym śnie Imbri była kobietą w czerni, zaś Cameleon kobietą w bieli. – Nie bój się – powiedziała do śniącej, że śni, nieco wystraszonej dziewczyny. – Przejdziemy na drugą stronę, lecz inaczej niż ktokolwiek by się spodziewał. Słuchaj mnie uważnie i nie zważaj na to, co robię. Dobrze? Śniąca, że śni dziewczyna zamrugała niepewnie oczyma. – Spróbuję – przytaknęła. – Imbri, czy to ty? Ach, zwiódł ją ten mój strój – pomyślała mara i wyjaśniła: – W snach mogę się zmieniać w różne postacie, lecz zwykle jestem czarna lub ubrana na czarno. To mój kolor. Cameleon, mimo iż musiała teraz myśleć na trzech poziomach świadomości: śnie, śnie we śnie i na jawie, zrozumiała ją i uśmiechnęła się. Wróciły do pierwszego snu. Trzymaj się Cameleon – zawołała klacz. Normalnie nie mogła mówić ludzkim językiem, jednak we śnie wszystko było możliwe. – Płyniemy! – Płyń, płyń – przytaknęła kobieta zadzierając suknię do góry. We śnie jej nogi były równie piękne jak w rzeczywistości. – Nie zamocz sobie futerka wokół źródełka – szyderczo wrzasnął wodnik. Cameleon znów się zaczerwieniła. Widać miała, jak każda kobieta, niewyczerpany zapas pąsów, ale nie poruszyła się. Klacz ze snu płynęła przez fosę. Woda była coraz głębsza. Imbri także płynęła. – Nox, nox! – krzyknął wodnik i zmienił wodę w parę. Był półczłowiekiem, półrybą. Prawdziwa klacz i Cameleon pogrążyły się w niej, lecz ich senne sobowtóry płynęły dalej. – Jest coraz płyciej – powiedziała klacz ze snu. – Możemy biec po dnie i swobodnie oddychać. Zaraz będziemy na drugiej stronie! – Hola! Hola! Nix, nix! – zawołał wodnik sapiąc ze złości i zamroził wodę. Teraz prawdziwa klacz znalazła się nieco wyżej. Brnąc w lodowatej bryi wynurzyła łeb i zaczerpnęła powietrza. To samo uczyniła Cameleon. Powoli posuwały się naprzód. Za to klacz ze snu stanęła. Była uwięziona. – Nie mogę się ruszyć! – jęknęła. – Zamarzłam na kość. – Dobrze ci tak, czarny kucu! – krzyknął uradowany wodnik. – Nie znasz hasła. Nie uda ci się przejść! – Musimy zawrócić – szepnęła smutno Imbri ze snu.

– Tak, wracajmy – przytaknęła jej niepewnie druga Cameleon. – Dobrze, dobrze, tylko tak dalej – upewniła ją kobieta w czerni. A tymczasem prawdziwa mara wydostała się z mokrej bryi i swobodnie płynęła ku kamiennej budowli, a że lód całkiem już stopniał – posuwała się coraz szybciej. – Nigdy nie przedostaniemy się przez tę fosę – biadoliła klacz ze snu. – Nigdy! – wesoło powtórzyła kobieta. – Hej! Wy! – w końcu połapał się wodnik. – To wasze senne sobowtóry! Prawdziwe konie nie mogą mówić! – zamrugał oczyma, pojmując wreszcie, o co tu chodzi. Był tak zajęty podsłuchiwaniem rzekomo ściśle tajnej rozmowy, że przeoczył to, co się działo naprawdę. Stało się dokładnie tak, jak tego chciała Imbri. – Nox, nox, nox! – skrzeczał, miotając zaklęcia mające zamienić wodę w parę. Miał ludzką twarz i rybie usta. Woda zaczęła rzednąć, a klacz opadać w dół. Ale były już blisko przeciwległego brzegu. Fosa stawała się coraz płytsza. Imbri galopowała po wznoszącym się w górę dnie, od czasu do czasu zanurzając się na moment. Wodnik zamroził wodę, jednak było już płyciej i lód był mocny. Wydrapała się na wierzch i szła po lodowej tafli. – Czy mogę odetchnąć? – spytała Cameleon ze snu błagalnym tonem. – Pełną piersią – odpowiedziała Imbri, wydrapując się na brzeg. – Udało się! Wściekły wodnik został w tyle, pogrążony w topniejącym lodzie. Pokręcił osadzoną w rybim ciele ludzką głową. – Oj, wy baby! Wyprowadziłyście mnie w pole – zamruczał pod nosem. Popatrzył na snującą się lodowatą mgiełkę i dodał. – Tak naprawdę to nigdy nie wierzyłem w sublimację.6 – Wszyscy mężczyźni są naiwni – docięła mu Imbri. Emanował z niej sen. Ukazał się w nim wodnik. Miał głowę ryby i ludzkie ciało. Ubrany był w czapkę, z której sterczały ośle uszy. Wokoło szalała burza śnieżna. Wyszły na brzeg i ociekając wodą stanęły przed kamienną budowlą. Była olbrzymia. Surowe, z grubsza ociosane, przerażająco wielkie bloki skalne sterczały na wysokość ogra. Niedługo jednak mogły się im przyglądać, bowiem wzdłuż fosy ciężko kroczył jakiś straszny potwór. Miał niedźwiedzią mordę, straszliwą paszczę, słoniowe uszy i lwie łapy zakończone końskimi kopytami. Ze środka czoła sterczał rozgałęziony jeleni róg. – Hej tam! Co to za nieproszeni goście? – zapytała bestia grubym głosem. – Uciekajcie! Tak szybko, jak tylko się da! Lubię polowania! Imbri rozpoznała potwora. Była to centikora. Te stworzenia nie znały litości. Nie warto było z nim dyskutować. Musiała albo mu uciec, albo go jakoś zatrzymać. Była nocną marą. Zwykle wyprzedzała wszystkich. Ruszyła galopem i centikora została daleko w tyle. Cameleon krzyknęła i o mało nie spadła. Nadal siedziała na niej bardzo niepewnie, w 6

Sublimacja – przejście substancji ze stanu stałego, bezpośrednio w stan lotny, bez zamieniania się w ciecz.

niczym nie przypominając okrutnego Jeźdźca. Łatwo ją było zrzucić wykonując jakiś nieprzewidziany ruch. Imbri musiała zwolnić i poczekać, aż ta biedna kobieta złapie równowagę i chwyci się grzywy. Po chwili znów przyspieszyła. Zdążyły uciec. Tak szybko okrążyła otoczoną fosą wyspę, że potwór nawet się nie poruszył. Znów stał tuż, tuż. Imbri była jak w więzieniu. Tym razem zajrzała mu prosto w twarz. Przerażona Cameleon przylgnęła do mary tak mocno, jakby od tego zależało jej życie. Klacz zatrzymała się, błyskawicznie zawróciła i balansując całym ciałem, by nie zgubić kobiety, pogalopowała w inną stronę. Wiedziała, że właściwie nie może stąd uciec. Musiała dopóty krążyć wokół tej kolosalnej budowli w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów mogących jej, pomóc w rozwiązaniu zagadki tego Zamku, dopóki nie poradzi sobie z centikorą. Zwolniła, powoli się do niej zbliżając. Cisnęła w nią snem. Była w nim unoszącą się nisko harpią. Zawołała: – Co tu robisz, potworze? – Ścigam cię, kochany koniku! – odkrzyknęła centikora kłapiąc zębami. – Pytaj głupiego – pomyślała Imbri i odpowiedziała: – Szukamy Dobrego Maga. – Nic mnie to nie obchodzi. Szukaj sobie kogo tylko chcesz. Konina zawsze stanowi pyszny kąsek – powiedziała centikora i gwałtownie skoczyła w przód, chcąc dźgnąć konia wszystkimi dziesięcioma szpicami swego rogu. – Nie podoba mi się to – jęknęła Cameleon. – Chciałabym, żeby mój mąż Bink był tutaj. Jemu nigdy nie dzieje się nic złego. Była to oczywiście lekka przesada, ale Imbri rozumiała, co Cameleon czuje. Ruszyła z kopyta. Odległość między nią a jej prześladowcą zwiększyła się. – Jak mogę unieszkodliwić tego potwora? – zastanawiała się. – Nie mogę z nim walczyć, bo ma magiczną moc, zdolną zniszczyć wszystko za wyjątkiem smoka. A nawet jeślibym była zdolna stanąć do walki, nie mogę tego robić z Cameleon na grzbiecie. Byłoby to dla niej zbyt niebezpieczne. Od razu zsunęłaby się z siodła i spadła prosto w paszczę centikory. – Przejdź przez ścianę – krzyczała Cameleon. – Nie mogę przechodzić przez ściany za dnia – powiedziała Imbri i przesłała jej sen, w którym koń walił głową o kamienny blok, rozbijając sobie łeb. Poczuła miły dotyk delikatnej kobiecej dłoni. Cameleon pogłaskała ją, mimo iż wypadek zdarzył się tylko we śnie. Brała sny zbyt dosłownie. – Mogę to zrobić dopiero w nocy. Została nam jeszcze co najmniej godzina. Wydawało się, że to cała wieczność. Lecz w trakcie tej rozmowy nasunęło się jej rozwiązanie. – Powiedzmy, że przedwcześnie zrobi się ciemno. Wtedy mogłabym pokonać mur. Bo to nie noc, a mrok przydaje mi mocy. Gdyby było inaczej, Jeździec nie zdołałby mnie uwięzić za pomocą blasku ognia... Moce Nocy przybywały wszędzie tam, gdzie panowały ciemności. Sztuczne, czy

prawdziwe. Jakiekolwiek i gdziekolwiek by one nie były, ważne było tylko jedno: pogrążyć się w mroku. Podobnie Dzień nie był niczym innym, jak wielkim kręgiem światła. – Ale co mogę zrobić, by nagle zrobiło się ciemno? – zastanawiała się Imbri. – Wiedziała, że Księżyc czasem przysłaniał Słońce. Bezczelnie wpychał się na nie, pozbawiając je wszelkiej władzy. W zamian za to Słońce tak przypalało mu grzbiet, że na długo odechciewało mu się podobnych sztuczek. Lecz było prawie niemożliwe, by uczynił to właśnie w tej chwili. Nie było go nawet w pobliżu. Czasem dzień zamieniał się w noc, gdy zrywała się gwałtowna burza. Jednak teraz nawet nie zanosiło się na deszcz. Pozostawał jeszcze dym. Gęsty, duszący dym mógł na jakiś czas zaćmić światło dnia. Trzeba było rozpalić ognisko. – Cameleon – Imbri przesłała jej sen. – Zeskocz ze mnie i schowaj się za filarem, aby potwór nie mógł cię zobaczyć. Rozpal ognisko, dobrze? Może to nam pomoże. – Ognisko? – kobieta nie była pewna czy dobrze ją zrozumiała. – By zatrzymać centikorę? Och! – nagle sobie coś przypomniała. – Mam przy sobie kilka magicznych zapałek. Używam ich do gotowania. Wystarczy potrzeć nimi o coś twardego, a natychmiast bucha płomień. – Świetnie. Rozpal ogromne ognisko – z Imbri znów emanował sen. Cameleon stała za kamiennym filarem, a gdy tylko potwór nie mógł jej dostrzec, biegała wkoło znosząc kawałki drewna i suchego mchu oraz wszystko, co tylko nadawało się na opał. – Rozpal wielkie, dymiące ognisko. Niech płonie między tobą a centikorą. Prawdę mówiąc potwór mógł zajść Cameleon od tyłu, ale teraz nie o to chodziło. Ogień był potrzebny po to, by powstał dym. – Dobrze – odpowiedziała Cameleon. Imbri znów przyspieszyła. Zostawiła za sobą sapiącego potwora, podbiegła do megalitycznej kolumny i nagle stanęła, zrzucając kobietę ze swego grzbietu. – Czemu nie spróbowałam w ten sposób pozbyć się Jeźdźca? – pomyślała. – Czemu nie znarowiłam się, gdy mnie dosiadał? Nie przyszło mi to wtedy do głowy! Zachowałam się, jak jakieś głupie źrebię! Gdyby jednak to zrobiła i tak prawdopodobnie na nic by się to nie zdało. Ten człowiek za dobrze znał konie, by któryś mógł go oszukać lub zaskoczyć. W końcu był to Jeździec. Był tym, kim go zwano. Cameleon wstała i schowała się za kamiennym blokiem. Imbri ostentacyjnie pogalopowała dalej, skupiając na sobie całą uwagę centikory, która dała się na to nabrać. Potwór pobiegł za nią. Nawet nie rozglądnął się za kobietą. Może wolał koninę? Imbri odetchnęła. Gdyby centikora przypadkiem z miejsca ruszyła nie na nią, a na matkę Księcia Dora, mogłoby się naprawdę przydarzyć coś złego. Zaczęła się wesoła gonitwa. Klacz nie odbiegała zbyt daleko, by centikora przypadkiem nie zrezygnowała z tej zabawy. Tymczasem Cameleon uganiała się za drewnem i znosiła

naręcza mchu i suchej trawy. W końcu zamigotał płomień, a w górę wystrzelił słup dymu. – Oho! – centikora zatrzymała się. – Cóż to takiego? Imbri także stanęła. Nie chciała, by potwór zauważył przyklejoną do filara kobietę. – To ogień, ty rogata mordo, spalisz się – powiedziała. – Nic z tego – odpowiedziała centikora chrapliwym głosem, wymachując swym dziwnym porożem. – Wygaszę go! – Nie można go dotykać – Imbri wysłała jej sen przedstawiający jęczącego potwora, z zadem przypalonym przez płonącą żagiew. – Więc jesteście górą – zamruczał potwór niepewnie oglądając się za siebie, jakby chciał upewnić się czy przypadkiem nie spada mu na zad jakaś rozpalona gałąź. Podszedł do ogniska. Imbri skoczyła w drugą stronę, podbiegła do Cameleon i szybko wzięła ją na grzbiet. Kobieta była wyraźnie przestraszona. Miała ku temu powody, a mimo to i tak zachowywała się wspaniale. Należało ją pochwalić. Może nie była zbyt rozgarnięta, ale za to rozsądna i odważna. Centikora kopnęła ognisko. W powietrze wzleciał kawałek płonącego drewna. Spadł opodal, wzniecając następny ogień. – Nie pozbędziesz się go tak łatwo, niedźwiedzi ryju – Imbri pokazała jej, jak na jeleni róg nabija się płonąca szczapa. Centikora gwałtownie trzepnęła łbem, lecz nic to nie dało. Drewienko płonęło dalej, przypalając jej skórę. Po chwili róg także zaczął się palić. – Przestań – wrzasnął potwór sapiąc ze złości. Wymachiwał swym rogiem, jakby rzeczywiście się poparzył. – Spalisz się na węgiel – Imbri ciągnęła swą opowieść. Róg płonął coraz jaśniej. Języki ognia sięgały czubków rosoch. Centikora wymachiwała łbem, rysując w powietrzu ogniste wzory, które utworzyły wielki napis: OGIEŃ. – Przestań – ryknęła i popędziła do fosy. Zamoczyła w niej róg. Ogień, o którym śniła, zgasł. Udało się jej stłumić sen. Imbri zakończyła go przerażającym sykiem gasnących płomieni. – Nix! – krzyknął wodnik, przechwytując część snu. Zamroził wodę, unieruchamiając w ten sposób pochyloną w dół głowę bestii. Złapał ją w swe sidła. Centikora zawyła przeraźliwie i z furią wyrwała róg. Posypały się lodowe drzazgi. Była wolna. Wodnik zamienił się w rybę i odpłynął obrażony. Teraz potwór zaczął pryskać lodowatą wodą w stronę ognia, lecz ognisko było za daleko. Spadło na nie tylko parę kropel. Zasyczały wściekle. Nawet w szale nikt nie wpadał w taki gniew jak mokry ogień. Centikora zawahała się. Po chwili wzięła na róg bryłę mułu i rzuciła nim w stronę ogniska. Część błota spadła na płonące gałązki. Rozległ się przenikliwy syk i w górę uniosła się baniasta chmura przemieszanego z parą dymu.

– No i co, koniczku? Jakoś się jednak to coś gasi... – szydził z bezpiecznej odległości wodnik. Widać zdecydował się stanąć po stronie centikory. – Poplącze ci plany... – Zamknij się! – Imbri posłała mu sen, mający dotrzeć też do potwora. – Nic podobnego! Rozochocona bestia z pasją zaczęła rzucać błotem, trafiając prosto do celu. Wokół unosiło się coraz więcej dymu. Ogień zżymał się, lecz nie poddawał bez walki. – Psiakrew! Jednak chyba jej się to uda – z gracją zaklęła klacz. Miała rację. Ognisko prawie całkiem zgasło, a wszystko dokoła pogrążyło się w kłębach dymu. Słońce uciekło, bo jego promyczki specjalnie nie przepadały za duszącym zapachem, a potwór, Cameleon i Imbri zaczęli się krztusić. – Czy jest już na tyle ciemno, by uciec – pomyślała mara. Nie była tak całkiem pewna. – No, ale jeśli teraz się nam to nie uda, to koniec! – powiedziała do Cameleon. – Może powinnaś zejść ze mnie? – Zostanę z tobą – odpowiedziała lojalnie kobieta. Imbri poznała jeszcze jedną cechę jej charakteru, choć być może jej towarzyszka zrobiła to tylko ze strachu przed potworem, a nie po to, by podtrzymać ją na duchu. Centikora ruszyła na nie. – Teraz kolej na ciebie, nocna maro! – wrzasnęła szarżując w ich kierunku. Imbri podeszła do muru i stanęła jak najbliżej ogniska, starając się wejść w możliwie gęsty dym. Bestia była prawie pewna swego, lecz klacz skoczyła prosto w kamienny filar... i razem z Cameleon przeniknęła na drugą stronę. Udało się! Było wystarczająco ciemno. Rozpędzony potwór był tak blisko nich, że nie zdążył się zatrzymać i rąbnął głową w mur. Róg w wielu miejscach wbił się w kamień. Centikora wpadła w pułapkę. Była uwięziona. Ryczała i trzepała łbem, lecz twardy blok skalny był mocniejszy niż lód. Nie była w stanie się uwolnić. Już im nie zagrażała. A Imbri odkryła coś, czego jeszcze przed chwilą nie była całkiem pewna. Teraz wiedziała, że może przenikać przez coś razem z jeźdźcem na grzbiecie. Wyniosła kiedyś z hipnotykwy ogra, lecz on już był w środku, oddzielony od ciała. Pewnego razu przeniosła także dziewczynkę Tandy, ale wtedy wokół panowała głęboka noc. Jednak teraz okazało się, że może robić to, co chce, brać ze sobą kogoś czy coś. Cieszyła się, bo od tej chwili mogła być tego pewna. Błąd mógłby ją wiele kosztować. Ostrożnie ruszyły dalej, rozglądając się po wnętrzu kamiennej budowli. Nagle rozległ się huk. Jakaś kolumna jakby zachwiała się u podstawy i zaczęła się kruszyć. Z płyty skalnej, którą przytrzymywała, posypał się piach. Obie nerwowo spojrzały w górę. Co to było? – pomyślały i stanęły. Hałas ucichł. – To pewnie trzeszczał rozgrzany ogniem i dymem kamień – powiedziała Cameleon. Imbri zrobiła krok naprzód. Po prawej stronie rozległ się długi, przeciągły jęk. Szybko popatrzyły dokoła. To skrzypiała następna kolumna. Poza tym nic się nie działo. Klacz zrobiła następny krok... i wielka płyta skalna znajdująca się tuż nad ich głowami zsunęła się z

podtrzymującej ją podpory i zaczęła z trzaskiem spadać w dół. Imbri odskoczyła na bok, trzepiąc łbem na wszystkie strony, by pomóc Cameleon, która powoli zsuwała się jej z grzbietu, utrzymać równowagę. Posypały się kamienie. Z hukiem upadały na ziemię, dokładnie w tym miejscu, gdzie one obie jeszcze przed chwilą stały. – Zaraz się wszystko zawali – krzyknęła Cameleon. – Uciekajmy stąd! Ale Imbri coś zauważyła. – Czy to nie dziwne, że dolmen zaczął się walić, gdy weszłyśmy do środka? Przedtem stałyśmy pod ścianą tak długo i nic się nie działo. To wygląda na robotę sprigana – powiedziała do Cameleon we śnie. – Sprigana? – To duch-olbrzym, nawiedzający stare zamczyska i megality. Dewastacja leży w jego naturze. Dlatego te stare budowle zwykle się walą. Sprigan rozpycha się między kolumnami, wygrzebuje połamane kawałki i zrzuca je w dół. To upiór. – Ale czemu właśnie teraz? – spytała kobieta, gdyż Imbri właściwie nie odpowiedziała na jej pytanie. Klacz musiała jej wszystko dokładnie tłumaczyć. – Po to, byśmy nie weszły do środka. Nie wiesz, jaki jest Zamek Dobrego Maga Humphreya? – Wiem. Najpierw trzeba mu zadać Pytanie. Nim wyszłam za Binka, prawie że nie można się tu było dostać. Ale czegoś takiego nigdy nie widziałam. – Ten Zamek za każdym razem jest inny. To zależy od tego, kto tu wchodzi. Często go widywałam roznosząc sny. Nigdy nie wyglądał tak samo. – Pamiętam – przytaknęła Cameleon. – Musi tracić dużo czasu na te przebudowy. – A więc taki jest teraz Zamek Dobrego Maga Humphreya. To dolmen. Pokonałyśmy dwie przeszkody, to i uporamy się z trzecią, z tym spriganem. Chce, byśmy nie weszły do środka, i zrzuca nam kamienie pod nogi. – Ojej! – Cameleon nadal była niespokojna. – Ale nie mamy żadnego Pytania. Wykonujemy tylko rozkazy Króla. – Tak. Dobry Mag pewnie nie ma zamiaru mieszać się w sprawy państwowe. Musiał się domyślić, że przybywamy. – Mówi się, że on wie wszystko! – Ale jest stary i sklerotyczny. Lubi chodzić własnymi drogami. Senny obraz Imbri przypominał prawdziwą klacz, która jednak nie miała zbytniej ochoty, by przejść między filarami. – Musimy znaleźć jakiś sposób, by ominąć tego ducha – powiedziała Imbri. – Wtedy będziemy mogły same porozmawiać z Magiem, pomimo że ma sklerozę. – Duchy w Zamku Roogna są o wiele milsze – stwierdziła Cameleon. – Sprigan najwidoczniej wcale się jej nie spodobał. – Bez wątpienia. Jednemu z nich mam przekazać pozdrowienia od zjaw z mieszczącego

się w hipnotykwie Nawiedzanego Domostwa. Niestety, nie miałam jeszcze okazji tego zrobić... – Któremu? – Temu, który nazywa się Jordan. Znasz go? – Nie za dobrze. Raczej jest samotnikiem. Ale znam Millie. Ona właściwie nie jest już prawdziwym duchem tylko duszycą. Ale one Wszystkie są takie miłe. Chyba oprócz sześćdziesięcioletniej zjawy... – zamilkła na moment. Nie należało źle mówić o zmarłych. – Ale to jeszcze dzieciak – dokończyła Imbri wybawiając ją z kłopotliwej sytuacji. – No... tak. Ale inne są sympatyczne. – Te upiory sprigany nie są. Mają się tak do dobrych duchów, jak ogry do elfów. – To straszne! Jednak nic nie można było na to poradzić. Imbri przeskoczyła przez zalegający ziemię gruz i spróbowała znów zrobić krok naprzód. Rozległ się hałas. Tym razem dochodził z lewej strony. Klacz uskoczyła w prawo. Z kolumny z groźnym hukiem posypały się kamienie. – Och! Wcale mi się to nie podoba! – zawołała Cameleon. Imbri też się to nie podobało. Musiała znaleźć jakieś wyjście. Zawsze tak było. Na tym polegała istota obrony Dobrego Maga. Nie chciał, by zawracali mu głowę jacyś lękliwi przybysze. Ustawiał więc straże i tylko rozważni, zdecydowani i mądrzy szczęśliwcy mogli się przez nie przedostać. Imbri wiedziała, że Król Trent nie wysłałby ich do Dobrego Maga Humphreya w jakiejś błahej sprawie. Wiedziała, Że musi jakoś pokonać te straże. Żałowała jedynie, że dym się rozpłynął, bo znów mogłaby przejść przez ściany. Cienie robiły się coraz dłuższe. – Wkrótce zapadnie zmrok – pomyślała – i problem będzie rozwiązany. Trzeba tylko bezpiecznie dotrwać do wieczora. Powinnam być mądrzejsza. Niepotrzebnie tu w ogóle wchodziłam przed nadejściem nocy. Lecz była już w środku i nie pozostawało jej nic innego, jak wykazać swój prawdziwie koński upór. Myślała o spriganach. Były dalekimi krewnymi nocnych mar. Mogły być zarówno materialne, jak i niematerialne. Właściwie były niewidzialne, ale potrafiły materializować paszcze i łapy, wydawać mrukliwe dźwięki i kruszyć kamień. Nigdy bezpośrednio nic dotykały żywych stworzeń. Ciepło żywych ciał niweczyło je i musiało upłynąć dużo czasu, by mogły na powrót być sobą. Znalazła sposób! Postanowiła sprowokować je, by się im pokazały, a potem szybko rzucić się na nie. Miała nadzieję, że się jej to uda. – Zamierzam zaryzykować – powiedziała do Cameleon pokazując jej we śnie, jak cwałuje wprost na straszliwą zjawę. – Czy chcesz, bym cię zostawiła na zewnątrz. Tam teraz jest zupełnie bezpiecznie. Cameleon była przestraszona, lecz stanowcza. – Tam nie jest tak znowu bezpiecznie. Centikora grasuje wokół Zamku. Może już wyrwała swój róg z kolumny. Zostaję z tobą.

– No dobrze. Musimy sprowokować olbrzymie duchy, by nam się pokazały. Gdy się ukażą, masz wyglądać na przestraszoną. – Będę na pewno! – odpowiedziała Cameleon, wykazując duże poczucie humoru. Imbri zdobyła się na odwagę i zrobiła jeszcze jeden krok naprzód. Natychmiast rozległ się ostrzegawczy pomruk. W miejsce, z którego dochodził, przesłała sen. – Poczynasz sobie tak zuchwale, a kryjesz się wśród kamieni – rzekł jej senny sobowtór rozczarowanym tonem. – Nawet jakby cię było widać, to i tak nikt by się ciebie nie przestraszył. – Tak? No to patrz! – odezwał się sprigan ukazując się tuż obok. Był wielkości człowieka, ale miał wielkie, owłosione łapy. Z twarzy sterczały rzucające się w oczy, lekko zakrzywione kły. – Mrrrr! – mruknął głośno. Cameleon krzyknęła. Nie musiała udawać strachu. Imbri ruszyła wprost na ducha. Teraz sprigan się przestraszył i zmalał do wymiarów karła. Potem sam się na tym złapał i zaczął rosnąć, aż osiągnął rozmiary olbrzyma. – Buuuu! – zabuczał wsunąwszy się pod skalną płytę. Sklepienie zatrzeszczało. Cameleon znów krzyknęła. Chyba nie lubiła mieć piachu we włosach. Klacz podeszła do ducha, lecz zauważył to i jednym susem uskoczył na bok. Nie zdążyła go dotknąć. Przeszły tuż obok. Pomimo wszystkich przeszkód stale szły w kierunku prawdziwego Zamku. Usłyszały następny pomruk. Był to drugi, niewidzialny sprigan. Imbri pocwałowała w stronę głosu, choć pękał już następny filar. Jej spisek się udał! Kamienie spadały obok, nic im nie robiąc. Duchy nigdy nie zasypywały siebie gruzem. Tam, gdzie stał sprigan, zawsze było bezpiecznie, mimo iż dochodziły stamtąd przerażające odgłosy. Musiała tylko rzucać się w ich stronę i była bezpieczna! Wokół leciały kamienie; sklepienie i kolumny obracały się w pył, a Imbri żeglowała pomiędzy jednym pomrukiem a drugim, szczęśliwie klucząc po tym labiryncie pełnym strasznych niebezpieczeństw. Aż nagle zobaczyły, że są w prawdziwym Zamku.

Rozdział 4 Zaklęty łańcuch

– Witaj Cameleon! O jest także i Imbri! Rozgośćcie się, proszę – powiedziała Gorgona zapraszając je do środka. Była dojrzałą, prawie starą, dobrze zbudowaną korpulentną kobietą. Widać wiodła spokojny żywot. Zamiast oblicza miała przysłoniętą woalką twarzo-pustkę, nie chciała bowiem nikogo porazić swym wzrokiem. – Chciałyśmy się zobaczyć z Dobrym Magiem. Przysłał nas Król Trent. – Cameleon od razu wyjawiła cel swej wizyty. – Wiem, wiem, moja droga – odpowiedziała Gorgona. – Czekaliśmy na was. Cameleon zmrużyła oczy ze zdziwienia. – Przecież nie chcieliście nas tu wpuścić. – To pomysł Humphreya. On już taki jest. Do niektórych rzeczy ma słabość. Ale jest taki kochany! Te potwory nie miały wam zrobić nic złego. Naprawdę! Imbri parsknęła. Jakoś nie mogła w to uwierzyć. – Na pewno jesteście głodne – słodko ciągnęła Gorgona. – Mamy mleko, miód, lucernę i owies. Można z tego zrobić wszystko, czego dusza zapragnie. – Dla mnie płatki owsiane z mlekiem – natychmiast zadecydowała Cameleon. – Ja poproszę lucernę z miodem – odparła Imbri, posługując się snem. – A więc to jednak prawda, że jesteś nocną marą. Ależ masz oryginalny sposób porozumiewania się – zachwyciła się Gorgona. Zaprowadziła je do jadalni. Przyniosła obiecane produkty. Na maleńkim magicznym ogniu ugotowała dla Cameleon płatki, zalała je mlekiem i dodała do nich odrobinę miodu, którego uszczknęła z przygotowanej dla Imbri rozmoczonej lucerny. Kolacja była wspaniała. Po chwili poprowadziła je na górę, prosto do Dobrego Maga Humphreya. Weszły do niewielkiego pomieszczenia zastawionego stertami starych ksiąg, mnóstwem różnokolorowych flaszeczek, magicznymi zwierciadłami i całą masą innych, na oko bezużytecznych przedmiotów. Pośrodku tej przytulnej graciarni leżała olbrzymia, prastara księga, a nad nią pochylał się Dobry Mag Humphrey we własnej osobie. Przypominał gnoma. Na nosie miał olbrzymie okulary, podobne do tych, jakie noszą w Mundanii. Przysłaniały nieco pokrytą siecią zmarszczek twarz. Był chyba tak stary, na jakiego wyglądał. – Co znowu? – warknął poirytowany. – Przyszła Cameleon z marą Imbri. Musisz im pomóc – odpowiedziała spokojnie Gorgona. – Przecież byłeś z nimi umówiony. Zapisałeś to nawet w kalendarzu. – Hmm! Mam go gdzieś! To tylko kawałek papieru. Nie mam czasu! – gderał Dobry Mag zerkając na zawieszony na ścianie kalendarz, w którym dużymi literami ktoś napisał: „Blondyna i szkapina” – aaa... rzeczywiście – mruknął. – No to bierzmy się do roboty.

Zrobiło się cicho. – Chodzi o radę – przypomniała mu Gorgona. – A uiścili opłatę? – Służą Królowi. Nie muszą płacić. – Do czego to dochodzi w tym Xanth! Nikt nie chce płacić za obiady! – burczał niegrzecznie Mag. – Dostałyśmy kolację – złośliwie docięła mu Cameleon. Znowu zapadła cisza. Gorgona ujęła Humphreya pod ramię. Spojrzał na przybyszy spod oka, jakby się czegoś przestraszył. Wyglądało na to, że uciął sobie drzemkę. – Ach tak. Strzeż się Jeźdźca – wyszeptał i znów pochylił się nad księgą. – Już to powiedziałam Królowi – przypomniała mu Imbri snując nowy sen. Humphrey jeszcze bardziej zmarszczył czoło. Czegoś takiego nie mógł zrobić bez użycia magii. – Och! To przecież bardzo dobra rada – pomyślał chwilkę. – Trzeba zerwać okowy – dodał i znów utopił wzrok w książce. – Nic z tego nie rozumiem – westchnęła Cameleon. – Nie musisz – wyjaśniła Gorgona. – Dobry Mag i tak ma zawsze rację. Imbri była bardzo niezadowolona. – Nie wiecie, że szykuje się wojna? – zapytała wzburzona, jak zwykle posługując się snem. Roztoczyła przed nimi swą wizję. Z dala pędzili Mundańczycy. Palili i zabijali wszystko, co tylko nawinęło im się pod miecz. Plądrowali całą krainę. Wpadali w zarośla. Małe ptaszynki uciekały przestraszone. Podczas Ostatniej Fali Najeźdźców widziała to na własne oczy. – Musimy wiedzieć, jak mamy przed nimi obronić Xanth! – zawołała. Humphrey zerknął na nią spode łba. – Wiem. Spójrzcie tutaj – powiedział, wskazując im otwartą księgę. Przybliżyły się, by do niej zajrzeć. Na karcie widniała mapa Xanth. Poszczególne regiony oznaczono różnymi kolorami. – Mundańczycy uderzą z północnego zachodu – rzekł Humphrey i pokazał im wąski przesmyk. Nie zaszli jeszcze zbyt daleko, ale są świetnie zorganizowani, odważni, nieustępliwi i zdecydowani na wszystko. Przyszłość nie rysuje się za wesoło. Jednak nie da się dokładnie przewidzieć, co się stanie. Jeśli chodzi o Mundańczyków, trudno jest coś wyczytać z układu magicznych znaków, gdyż nie mają w sobie ani krztyny magii. Chyba Nowa Fala Najeźdźców wisi nad nami. I jeśli nie podejmiemy odpowiednich działań, by ich powstrzymać, to zwyciężą. – Nowa Fala Najeźdźców – powtórzyła zrozpaczona Cameleon. – Tak. Zawsze było wiadomo, że kiedyś to nastąpi – podsumowała Gorgona. – Cała historia Xanth to ciągłe Fale Najeźdźców. Wszyscy ludzie zamieszkujący tę krainę pochodzą

lub pochodzili z tej czy innej Fali. A każdy taki najazd powoduje, że coraz bardziej się cofamy. Mundańczycy to barbarzyńcy. Niszczą wszystko, czego nie rozumieją. A są bardzo mało pojętni. Jeśli ta Fala podbije Xanth, to minie cały wiek, nim zdążymy się podźwignąć. – Ach jak ich zatrzymać? – spytała Cameleon. – Już wam powiedziałem – warknął niemile Humphrey. – Trzeba zerwać okowy. Imbri była wściekła, tak jak tylko może być koń. W jej śnie ukazały się skłębione, ciemne chmury. Szalała nawałnica, waliły pioruny oświetlając niebo jasnymi zygzakami. Grzmoty z wielkim hukiem przewalały się po okolicy. – Nie pora na jakieś podchwytliwe zagadki. Pytanie jest jasne. I taka ma być odpowiedź. Czy ją w ogóle znasz? Powietrze przeszyła błyskawica. Przeleciała tuż obok Maga. Humphrey popatrzył na nią krzywo, odsunął jakby od niechcenia – ostatecznie była tylko senną marą – i przemówił: – Na tak poważne i skomplikowane pytanie nie można dać jednoznacznej odpowiedzi. Musimy siąść i dobrze się zastanowić. Rozpatrzyć wszystkie możliwości. Wybrać najlepsze albo nienajlepsze wyjście, zależnie od tego, czym rozporządzamy. Klacz zawstydziła się. Zrozumiała, że rzeczywiście czasem trudno dać na coś jasną i prostą odpowiedź. Magia często bywała zagmatwana, nawet gdy nie chodziło o odpornych i niepodatnych na czary Mundańczyków. Kabalistyka zaś słynęła z różnych sztuczek. – Zbliża się noc – cicho powiedziała Gorgona. Rzeczywiście, za ledwo widocznym zza ksiąg oknem było prawie czarno Będzie się wam dobrze wracało. Teraz musimy dać mu spokojnie popracować. – Zaprowadziła ich do jakiegoś innego pomieszczenia. Stało w nim wielkie łoże. – Pewnie najpierw będziecie chciały trochę odpocząć? – spytała. – Obudzę was o północy. Tego im było trzeba. W komnacie znalazły też toaletę i cudowne legowisko ze słomy. Imbri położyła się i zasnęła. Mogła także doskonale odpoczywać stojąc, ale obawiała się, że pozostawi gdzieś odcisk kopyta, pobrudzi coś łajnem, czy zrobi jeszcze coś gorszego. Gorgonie byłoby przykro. Tak więc zadecydowała, że najbezpieczniej będzie, gdy skorzysta z przygotowanego posłania. Ludzie jakoś nie bardzo chcieli zrozumieć, że prawie każde miejsce w Xanth można użyźnić pięknym, świeżym nawozem. Od razu zaczęło się jej coś śnić. Przyszła do niej nocna mara. Imbri z miejsca ją poznała. – Crisis! – krzyknęła we śnie. – Co tam w domu? – Koń Mroku bardzo się martwi – podobnie jak Imbri, mogła mówić jedynie w snach. – Twierdzi iż nadciąga wielkie niebezpieczeństwo, a ty jedna, która byłaś w stanie mu zapobiec, wpadłaś w ręce wroga. – Tak. Ale udało mi się uciec – odpowiedziała klacz. – Przekazałam Królowi hasło, a teraz wypełniam jego rozkazy. – Nie wystarczy wypełniać rozkazy. Chcą go zdetronizować. Musisz jeszcze raz go

ostrzec. Każ mu wystrzegać się Jeźdźca. – Mówiłam mu o tym! – Imbri była zrozpaczona. – To powtórz mu to jeszcze raz. – A co z Vapor? – Imbri zmieniła temat. Szczególnie lubiła te dwie mary, Crisis i Vapor, bo kiedyś także miały po kawałku duszy. Dostały je wtedy, kiedy ona, lecz ich nie zatrzymały. Swoje połówki wymieniły na połówki dusz cynicznych i okrutnych stworzeń – demonów. Dzięki temu zyskały pewną dozę okrucieństwa. Ich sny były naprawdę koszmarne i wyzywające. Jednak i to im nie wystarczało, dlatego w końcu oddały i te cząstkowe dusze do centrali. I tak Imbri została jedyną nocną marą posiadającą cząstkę duszy. Mimo to czuła do tych dwóch klaczy przedziwną sympatię. Przynajmniej one rozumiały, co może dać dusza. – Vapor jest z Cameleon. Za chwilę ta kobieta obudzi się krzycząc z przerażenia. Wtedy obie musicie pójść do Króla i ostrzec go. Imbri zaczęła coś mówić, lecz rozległ się wrzask. Natychmiast otrząsnęła się ze snu, a Vapor i Crisis zniknęły zostawiając jedynie ślady swych kopyt. Posmutniała. – A więc jednak mają mnie za zwykłą, śmiertelną istotę – pomyślała. – Nie mogę już ujrzeć nocnej mary. Wstrząsnęło nią to. Tyle lat roznosiła razem z nimi złe sny. Było jej przykro, że jak tylko przestała to robić, jej przyjaciółki natychmiast odsunęły ją od siebie. Ale taka była cena jej marzeń. Marzeń o tęczy. Podeszła do Cameleon. Kobieta przylgnęła do niej, szlochając. – Och, Imbri! Czy ty właśnie się czymś takim zajmujesz? – Niezupełnie – odpowiedziała mara z cieniem żalu. Chyba zazdrościła Vapor, że ta miała coś, co ona sama utraciła. – Co ci się śniło? – Śniło mi się, że Król Trent umiera, czy też coś prawie tak okropnego. Musimy wracać i przestrzec go – mówiła z trudem łapiąc oddech. Włosy bezładnie spadały jej na ramiona. Zwykłe złe przeczucie, a kobieta już drżała ze strachu. Imbri stwierdziła, że to jednak dobrze, iż odeszła. Żeby kogoś nastraszyć potrzebne jej były ziejące ogniem morskie potwory. Po prostu miała za miękkie serce. – Wsiadaj – powiedziała do Cameleon. – Natychmiast ruszamy w drogę. W komnacie zjawiła się Gorgona. Niosła zapaloną świeczkę. Jasny płomień oświetlał jej głowę. Była odrażająca. Zamiast włosów miała wijące się węże. – Północ – oznajmiła. – Już czas. O! Jesteście gotowe. Przyjdźcie znowu. – Przyjdziemy! – zawołała Cameleon. Widząc znajomą, bezlicą, przyjazną twarz wpadła w lepszy nastrój. Imbri przeszła przez ścianę. Wyszły z Zamku. Tym razem nikt nie zagrodził im drogi – ani sprigan, ani centikora, ani wodnik. Nie było nikogo. W ciemnościach klacz stała się nocną marą. Swobodnie pokonywała wszystkie napotkane przeszkody, użyczając swej cudownej mocy dosiadającej jej Cameleon. Galopowały prosto do Zamku Roogna. Śmiejąc się przechodziły przez drzewa, skaliste góry, a nawet uśpione smoki. Nikt nie był w stanie ich zatrzymać. Cameleon była w swoim

żywiole. Uwielbiała takie rzeczy. Imbri, widząc jej radość, była coraz bardziej szczęśliwa. – Ojej! – nagle krzyknęła Cameleon – zapomniałam o dzisiejszym porwaniu. Miała rację. Tej nocy powinien był się odbyć ślub Księcia Dora, a Cameleon przecież była matką ofiary tego spisku. Z pewnością chciała wziąć w nim udział. – Jakoś sobie poradzimy – pocieszyła ją Imbri. – Nie zdążymy – biadoliła Cameleon przez łzy. – Ślub wyznaczono na dwunastą w nocy. Mamy przed sobą jeszcze kawał drogi, a północ już dawno wybiła. Serce Imbri ścisnęło się z rozpaczy. Nie chciała, by ta piękna i niewinna kobieta była smutna. – Możemy nadrobić trochę drogi, ale nie wiem, czy ta inna trasa będzie ci odpowiadać. – Cóż mam robić! – westchnęła Cameleon. – Gdyby się nam chociaż udało przybyć na koniec tej ceremonii. Moje biedne dzieciątko. Wiem, że będzie takie szczęśliwe. W tym momencie klacz nie bardzo rozumiała, o co jej chodzi. Doszła jednak do wniosku, że Cameleon chyba jest tak wzruszona, że sama nie wie, co czuje. Wszystkie matki są takie same. – No to trzymaj się mocno i niczego się nie bój. Bez względu na to, co zobaczysz. Mara pogalopowała ścieżką prowadzącą na pole hipnotykw i dała nura w jedną z nich. Gdy przeszły przez skórkę, zrobiło się bardzo ciemno. Teraz należały do Świata Nocy, w istocie do niego nie należąc. Były przybyszami z obcych stron nie mającymi wstępu do tej Krainy Cienia. Gdyby nie magiczna moc Imbri i jej obecne status quo – ostatecznie mianowano ją agentką wywiadu – mogłyby zajrzeć do hipnotykwy jedynie przez mały otwór w skórce. Weszły na cmentarz. – O! Już tu jesteśmy? Czy to nie cmentarzysko zombich? – Nie. Jeszcze nie – odpowiedziała klacz. – Nie schodź ze mnie! Jeśli Cameleon tylko postawiłaby nogę tu, na tej ziemi, w hipnotykwie – już nigdy nie mogłaby się stąd wydostać. Takie były prawa Królestwa Nocy. Zobaczyły szkielet. Zbliżył się do Cameleon i zamrugał pustym, białym oczodołem. – Wynoś się! – krzyknęła kobieta i trzasnęła go pięścią w kość przedramienia. – Nie wyglądasz na zombi. Jesteś taki bielutki. Za biały. Szkielet zawrócił przestraszony. – Kiedyś wtargnęły tu ogry. Zdemolowały cmentarz. Od tego czasu kościotrupy boją się obcych – wyjaśniła jej Imbri. Minęło wiele dni nim zdążyły się pozbierać. Długo nie mogły znaleźć swych kości, tak były przemieszane. Chyba nawet dzisiaj niektóre z nich mają czyjeś ręce i nogi. Skierowały się w stronę Nawiedzanego Domostwa. Zamajaczyła zjawa. Na widok Cameleon błysnęła oślepiająco białym światłem.

– Czy już jesteśmy w Zamku Roogna? – zapytała kobieta. – Nie znam jej. Zmora posmutniała i zniknęła. Była przekonana, że utraciła swą moc. Imbri dobrze znała to uczucie. Prawie nic tak jej nie doprowadzało do rozpaczy, jak nieudane próby wzbudzenia strachu. Opuściła Domostwo przechodząc przez ścianę i pogalopowała wąską alejką. Przeskoczyła pięknie przystrzyżony żywopłot. Przed nimi rozciągało się teraz rozległe, szare torfowisko. Wilgotna ziemia poczęła otwierać swą mroczną paszczę, próbując pochłonąć niespodziewanych gości. Jednak klacz doskonale sobie z nią radziła, Gwałt i wzbudzające trwogę sztuczki Królestwa Nocy przeznaczone były dla innych, nie dla niej. To, że stąd odeszła, nie znaczyło, iż zapomniała, jak wygląda ta kraina. Poszła dalej, w kierunku jakiegoś wzniesienia. Przypominało rozżarzoną lodową górę. Pogalopowała na szczyt. Cameleon ujrzała niewyraźną, amorficzną postać, wyciągającą ku niej swe niezliczone ręce i głodne paszcze. Błysnęły smutne oczy. Tym razem się bała. Nigdy przedtem nie miała okazji spotkać takiego potwora. Widywała duchy i zombi, ale takiego przedziwnego stworzenia nie znała. Przytuliła się do Imbri i wtuliła głowę w jej jedwabistą grzywę. Ludzie zawsze bali się tego, co dziwne i nieznane, choć czasem to, co znali, mogło wyrządzić im większą krzywdę niż to, czego się tak obawiali. Wyszły przez skórkę innej tykwy. Świat Nocy pozostał w tyle. Gdy opuściły tykwopole, do Zamku Roogna było już niedaleko. Wybierając właściwe tykwy, nocne mary mogły nieustannie przemierzać Xanth, penetrować każdy jego zakątek. Imbri mogła robić to jedynie nocą, gdyż w dzień miała ciało. Ale teraz na szczęście było jeszcze zupełnie ciemno. Cameleon zorientowała się, że powróciły do Xanth, i przestała się bać. – Naprawdę tam mieszkasz? Wśród tych okropnych straszydeł? – zapytała. – W dzień Xanth jest groźniejszy od nich – odpowiedziała Imbri, snując oczywiście senne wizje. Oczom kobiety ukazały się wikłacze, wielkie smoki, Mundańczycy. – To przecież wszystko same potwory! – Chyba masz rację – bez wahania przytaknęła jej Cameleon. – Czy tu gdzieś niedaleko jest cmentarz? – Tak. Tuż, tuż. – Imbri skierowała się dokładnie w jego stronę. znać. – Poczekaj! – wrzasnęła kobieta. – Musimy się przebrać. – Przebrać? O co ci znowu chodzi? – Musimy wyglądać tak jak zombi. Nikt nie może nas poić. – No dobrze – ustąpiła jej Imbri. Trudno jej było się sprzeczać z tak słodką, acz niemądrą osóbką. Zatrzymały się. Cameleon poszukała pnączy śmierdziowca i kwiatów tłuszczowca. Od razu przybrały pożądany wygląd i przesiąkły okropnym smrodem. Cameleon okazała się

świetną artystką. Przypominała teraz bardziej krzepkiego zombi ze sflaczałym, obwisłym ciałem, niż piękną kobietę w średnim wieku, zaś Imbri była niczym innym, jak półżywą szkapą. Ruszyły dalej, kierując się ku kwaterom graniczącym z Zamkiem Roogna. Zombi już tam byli. Stawili się prawie w komplecie. Niewiele rzeczy było w stanie ich poruszyć, ale śluby lubili, gdyż w pewnym sensie wiązały się one ze śmiercią. W końcu zawsze umierali małżonkowie lub miłość. – Umówiliśmy się z Władcą Zombich – szepnęła Cameleon w postawione, miłe ucho mary. – Sam nie mógł przyjść, ale przysłał swych faworytów. Jeden z zombi jest Sędzią Pokoju. Nie wiem dobrze, co to znaczy, ale wydaje mi się, że mógłby udzielić im ślubu – ciągnęła bardzo podniecona. – Zombi mają sflaczałe ciała, więc Sędzia Pokoju pewnie też tak wygląda – pomyślała Imbri. Według niej nie był to mądry pomysł. Uważała, że nie ma sensu wskrzeszać starych autorytetów, prosić jakiegoś tam zombi, aby połączył dwie tak cielesne istoty. Małżeństwo w Xanth jest takie, jakie sami tworzymy – stwierdziła. – To nie ceremonia, ślub, lecz wzajemna akceptacja związku przez większość ludzi. Gdy tylko weszły na cmentarz, wszystko się zmieniło. Nagle zombi wydali się jej jeszcze bardziej koszmarni. Byli ubrani w smokingi i peleryny, spod których wyzierały bądź zwisały makabryczne dłonie czy twarze. Połączenie elegancji z ohydną brzydotą potęgowało efekt grozy. Na północnym krańcu cmentarza, przed wielką, wilgotną kryptą stał chyba najbrzydrzy z zombich. W swych zmaltretowanych łapach trzymał strzęp jakiejś książki. Reszta towarzystwa stała spokojnie między grobami, zwracając się w jego stronę. Podszedł do nich jakiś zombi. Kiedyś był chyba kobietą. Miał zapadnięte oczy. Poprzez zgryzione przez robactwo policzki widać było szczątki zębów. Duży dekolt odsłaniał resztki piersi, przypominające zgniły melon. – Jesteś centaurem? – zapytał zadziwiająco ludzkim głosem. – Wasza Wysokość, jestem Cameleon – odpowiedziała kobieta zsiadając z konia. Ten zombi z pewnością nie był jej obcy. – A to jest klacz Imbri. Dzięki niej zdążyłam na ślub. Czy dużo straciłyśmy? – Cameleon! Cudownie! – wykrzyknęła Królowa Iris i objęła ją wydając z siebie jakieś podejrzane dźwięki. – Stań w pierwszym rzędzie, przed prezbiterium.7 W końcu jesteś matką pana młodego. Przybyłaś w samą porę. Śluby nigdy nie zaczynają się punktualnie. – Ty jesteś matką panny młodej? – szepnęła Cameleon, szczęśliwa, że wszystko jest na dobrej drodze. – Czy naprawdę jesteś koniem? – zapytała Królowa zwracając się do Imbri. Jej przegniłe 7

Prezbiterium – przestrzeń kościoła przeznaczona dla duchowieństwa, wydzielona z nawy. W niej znajduje się sanktuarium z ołtarzem.

ciało chybotało się na wszystkie strony. Ten kostium był prawdziwym arcydziełem. – Tak teraz widzę. Ponieważ nie jesteś spokrewniona z rodziną państwa młodych, stań gdzieś w tyle. – Ale to moja przyjaciółka – lojalnie zaprotestowała Cameleon. – Zostanę tu – szybko odpowiedziała Imbri snując swój sen. Prawie w ogóle nie znała się na ludzkich uroczystościach. Wolała przyglądać się im z boku. – Ojej! Jakie piękne czary! Ciekawe! – powiedziała Królowa. – Przypominają mi moje iluzje. Czy to, co robisz, dzieje się w twej głowie, czy obraz przenika w mój umysł? Nie wiedziałam, że zwierzęta też mogą parać się magią. – Jestem nocną marą – wyjaśniła jej klacz. – Och! To wszystko tłumaczy. – Królowa odwróciła się i poszła powitać nadchodzących gości. Cameleon posłusznie udała się naprzód. Imbri została w tyle. Stanęła między dwoma zombi. Wyglądało na to, że para szczęśliwców, na którą wszyscy czekali, jeszcze nie nadeszła. Był czas na pogawędki. – Witaj! – skierowała senny obraz do zombi stojącego z lewej strony. W odpowiedzi zobaczyła śmierdzące bagnisko w kształcie krwawej babki z robakami. To był prawdziwy zombi. Odwieczny trup. Właśnie ujrzała jego myśli. Nie była zbyt drobiazgowa, w Xanth każdy stwór miał prawo robić, co chce, ale przyzwyczaiła się do czyściutkich kości. Zamieszkujące w tykwach szkielety zawsze o siebie dbały. Nie mogła teraz odejść, bo byłoby to niegrzeczne, ale postanowiła się już nie odzywać do tej kreatury. – Czy ty też jesteś zombi? – jakby od niechcenia spytała tego z prawej. Tym razem nie był to zombi. Przebieraniec się przestraszył. – Mówisz coś do mnie, czy śnię? – I to, i to – odrzekła. Obrócił się, by się jej lepiej przyjrzeć. – Jesteś marą czy koniem? – I to, i to. – Chyba zrobiłem jakieś faux pas. Za wiele tu magii, jak na mnie – powiedział. – Faux Pass już kiedyś ktoś zrobił. Leży na zachód stąd – poprawiła go Imbri. – A więc to jednak prawda. Jesteś koniem, który mówi. – Tak. Jestem nocną marą. Nazywam się Imbri. – Prawdziwą nocną marą? To wspaniale! Nigdy nie wiadomo, kogo i czego można się spodziewać w tym Xanth! Jestem archiwista Ichabod. To ja nazwałem Mundanię Mundanią. Mój przyjaciel, centaur Arnold, jest w niej teraz, gdyż zajmuje się utrzymywaniem łączności z tą krainą. Wysłał mnie tutaj, bym mógł obejrzeć te dziwactwa i... ech... przygruchać sobie jakąś nimfę albo i dwie. – Po to są nimfy – grzecznie przytaknęła mu Imbri. Wiedziała, że ludzie przepadają za

tymi sprawami, lecz to, że pochodził z Mundanii, zaniepokoiło ją nieco. – Czyżby to mógł być jakiś wróg? – pomyślała. – Nie, nie jestem żadnym wrogiem – usłyszała jego głos i zorientowała się, że zapomniała oddzielić swe własne myśli od tego, co mówi. – Muszę być bardziej ostrożna – postanowiła. – W końcu jestem wśród ludzi. – Mundania to, jakby to rzec, to... wszystko. Wszystko dla wszystkich. Prawie w ogóle nie mamy dostępu do Xanth, natomiast Xanth może bez przeszkód wnikać w nasze sprawy. Tak więc dla wielu Mundańczyków Xanth to tylko przelotny sen. Większość ludzi nie wierzy w niego wcale. Zaś dla mieszkańców Xanth Mundania to ponura rzeczywistość, choć niewiele ich ona obchodzi. Czy cię nie nudzę? Nie interesowało jej to wcale, ale była za mądrym koniem, by się do tego przyznać. – Param się snami i czasem znikam, więc z pewnością jestem obywatelką Xanth. – Naprawdę? A może jesteś tylko snem? – wyciągnął rękę chcąc jej dotknąć. – I tak, i nie. Zniknęła. Jego ręka błądziła tuż obok. – Cudownie! – wykrzyknął. – Muszę to sobie zanotować. Mówisz, że nazywasz się Imbri? Niczym Morze Deszczu na widocznej stronie księżyca? Ciekawe! Jest Mundańczykiem, ale nie jest taki głupi – pomyślała klacz. – Tak, Morze Deszczu wzięło swoją nazwę od mojej babki. Żyła – dawno, dawno temu. Odziedziczyłam po niej tytuł, pieczęć prawo do tej części księżyca. Znów się pojawiła i odcisnęła kopyto, pozostawiając ślad w kształcie mapy, na której świetlistymi literami wypisane było jej imię. – Coś wspaniałego! – zawołał Ichabod. – Czy nie zechciałabyś odbić swojej pieczęci w moim notesie? Tak bardzo chciałbym mieć jej oryginał. Klacz spełniła jego prośbę z ochotą. Mimo że kopyto pokrywała tłusta, miękka, cmentarna ziemia – na białej karcie pojawiła się dokładna mapa księżyca. – Och! Dzięki! Piękne dzięki! – szepnął wzruszony Mundańczyk, z zachwytem przyglądając się świeżej pieczęci. – Nigdy w życiu nie miałem okazji porozmawiać z nocną marą. Albo choć na nią popatrzyć. Nie każdy ma takie szczęście. A co dopiero Mundańczyk! Czy mógłbym się ci czymś zrewanżować? – Powiedz mi, kim są ci przebierańcy i jak się ma to odbywać. Nigdy nie widziałam porwania. – Z przyjemnością. Ale też nie wszystko rozumiem. Wydaje mi się, że Książę Dor i Księżniczka Iren w końcu się pobiorą. Będą się rozkoszować swym małżeńskim szczęściem albo udawać, że tak jest. Ich tytuły brzmią podobnie, lecz znaczą co innego. On jest następcą tronu, ona tylko córką Króla. Poznałem ich w Mundanii osiem lat temu. Imbri zauważyła, że Mundańczycy lubią dużo i zawile mówić. Wolała rozmawiać z normalnymi ludźmi. Próbowała zrozumieć, o co mu chodzi, grzecznie nadstawiając ucha.

– Dor chyba jeszcze nie przeczuwa, co się święci – ciągnął dalej Ichabod. – Ona natomiast dobrze wie, iż ściągnęli tu wszyscy w jakiś sposób związani z Zamkiem Roogna, o jego starych mieszkańcach nie wspominając. I chyba ta ceremonia będzie się odbywać zgodnie z zasadami jakiegoś pogańskiego rytuału, w środku nocy, z udziałem jakiegoś truposza, na przykład zombi. To akurat jedne z najciekawszych tutejszych postaci. Królowa Iris przebrała gości, a – jak widzisz – ma do tego wielki talent, tak więc wszyscy wyglądają na zombich, choć wcale nimi nie są. Wśród nich pełno jest zombi prawdziwych. Ktoś nie wtajemniczony nigdy by się nie domyślił, o co tu chodzi. „Podstęp rodzi podstęp. Fałsz rodzi fałsz” – to powiedzonko z Mundanii. Cytat z... – przerwał, bo na południowym krańcu cmentarza powstało jakieś zamieszanie. Dobrze się stało, gdyż zanudziłby Imbri na śmierć. Chyba uwielbiał opowieści. Teraz zombi, prawdziwi i przebrani, czekali na coś pogrążeni w pełnej napięcia ciszy. W bladym świetle księżyca, między drzewami zamkowego sadu pojawiła się zmysłowo piękna dziewczyna. Wlokła za sobą przystojnego młodzieńca. – Pójdziemy przez cmentarzysko zombich – mówiła. Zaraz tam będziemy. – Gdzie? – spytał młodzieniec wyraźnie zdenerwowany. – Czemu jesteś taka tajemnicza, Iren? Dopiero co wróciłem z Wyspy Centaurów. Nie bardzo mogłem się z nimi dogadać. Musiałem omówić z Królem Trentem problem Nowej Fali Najeźdźców, zastanowić się, jak ich powstrzymać. Chce mi się spać. – Wkrótce świetnie się wyśpisz! Obiecuję ci to! Tak jak nigdy przedtem – powiedziała Iren. – Minie trochę czasu nim zaśniesz, biedny nieszczęśniku – szeptały głazy nie mogąc powstrzymać się od śmiechu. – Cicho bądźcie! – syknęła Iren w ich stronę i zaraz zwróciła się do Dora. – Chodź, to już niedaleko. – Niedaleko? Czego? – Nie wierz jej. To pułapka – jęknęła ziemia. Iren tupnęła nogą. – Ooo! – zawyła ziemia, urażona. – Chciałbym, żebyś wreszcie powiedziała mi, co knujesz – nalegał Dor. – Ciągniesz mnie gdzieś, nie wiadomo po co... – Nie wiadomo po co! Ha! Ha! – westchnął pień uschniętego drzewa. Iren kopnęła go. Wpadł do fosy. Mieszkający tam potwór tylko na to czekał. – Chyba jednak masz prawo wiedzieć – odpowiedziała, gdy weszli na cmentarz. Za sprawą Królowej Iris wszyscy goście przemienili się w zombi. – Uprowadziłam cię. – Co? – To porwanie, idioto! – zatrzeszczało wieko grobowca. – Uciekaj, póki jeszcze nie jest za późno.

Iren wskoczyła na nie. Wieko zamilkło. Świetnie sobie radziła ze zbyt gadatliwymi przedmiotami. – Uciekliśmy potajemnie – wyjaśniła. – Przywiodłam cię tu, by cię poślubić. A potem czeka cię coś miłego. Łóżko. – Coś miłego? – zapytał nieco zbity z tropu. – Dasz mi miękką poduszkę? Tym razem Dor dostał kuksańca, gdyż całe cmentarzysko parsknęło śmiechem. – Siebie! Durniu! Nie rób ze mnie wariatki. Przecież wiem, że nie jesteś aż tak głupi. Umiem być miękka, ciepła i miła, kiedy tylko tego chcę. – O, tak! – złośliwie jęknęła krypta. Rzadko kto to potrafi. – Ale jeszcze nie ustaliliśmy daty – próbował wymigać się Dor. – Dlatego urządziłam porwanie. Pobierzemy się tej nocy. Zaraz, zanim ktokolwiek się dowie. Nie wygłupiaj się. W końcu kiedyś trzeba to zrobić. – Ale... Obróciła się i zaczęła go całować. – Masz coś przeciwko? Oszołomiony pocałunkiem Dor nic nie odpowiedział. – Cudownie! Cudownie! W ten sposób będzie go miała! – mruczał stojący obok Imbri Ichabod. Para zbliżyła się do krypty. – Sędzio Zombi! Gdzie jesteś? – zawołała Iren. Pojawił się urzędujący zombi. W rękach trzymał księgę. Pomału, w blasku księżyca ukazała się reszta towarzystwa. – Ma udzielić nam ślubu jakiś zombi? – niepewnym głosem zapytał Dor. – Czy takie małżeństwo się nie rozleci? – Ha! Ha! Bo pęknę ze śmiechu! – pokiwała głową. W nikłym świetle jej zielone włosy rzucały ponure cienie. – To jedyna osoba, która może to zrobić po kryjomu. Inaczej mama się dowie – wyjaśniła Iren. Zebrani z trudem tłumili śmiech. Gdzieniegdzie rozległ się cichy chichot. Iren rozglądnęła się wokoło wpatrując się w tłum. – Och, zombi. Nie musieliście wszyscy zrywać się na nogi. Mogliście zostać w swoich grobach – powiedziała tak, jakby rzeczywiście byli tam tylko zombi. – Ale chyba musimy mieć jakichś świadków? – Nie wiedziałem, że pochowano tu tylu zombi – odezwał się Dor. – Bo to nie zombi, biedny głuptasie – szepnęła krypta – to... – Cisza! – uspokoiła ją Królowa Iris. – Skądś znam ten głos – zaniepokoiła się Iren. – Pewnie, słodka idiotko! – odpowiedziała krypta. Nagle nie wiadomo skąd wyłoniła się wielka, czarna chmura. Sypnęła piorunami i

grzmoty zagłuszyły jej dalsze słowa. – To śmieszne – stwierdził Dor zerkając spode łba na hałaśliwą chmurę. – Czemu uważasz, że zombi są śmieszni? – spytała Iren. Była przekonana, że mówił o nich. – Uwielbiają ponure ceremonie. No, chodźmy już! Bierzmy się do tego! Pełniący funkcję urzędnika zombi otworzył księgę. Była cała w strzępach. Rozpadała się tak samo, jak trzymający ją zombi. Posypały się kartki. – Nie mogę patrzeć jak ktoś tak się obchodzi z książkami. – Imbri usłyszała westchnienie stojącego tuż obok Ichaboda. – Chwileczkę... sprowadziłaś mnie tu podstępem, Iren. Nie zgodziłem się na ten ślub. Nie odbędzie się on tej nocy. – Ojej! Postanowiłam koniecznie kogoś poślubić. Czy mam wyjść za mąż za któregoś z tych zombi? – Nie udawaj! – przekomarzał się z nią Dor. Zaległa prawdziwie grobowa cisza. Iren stała. Ramiona jej drżały. Płakała. Krople łez spadały na ziemię. Teraz Królowa Iris skorzystała ze swej magicznej mocy. Dor zamienił się w coś, co wyglądało jak cholewka gigantycznego buta lub jak jakiś pierwszorzędny obcas. – No, już dobrze – odpowiedział stając na wysokości zadania. Iren rzuciła mu się na szyję i pocałowała tak namiętnie, że zebrani zaczęli zazdrośnie wzdychać. Nawet zombi byli wzruszeni. A gdy skończyła, Dor stał bez czucia. I może tak było. – Jest wspaniała – wyszeptał Ichabod. – Ta dziewczyna zabiera się do tego z wielką znajomością rzeczy. Sędzia zombi mamrotał coś pod nosem. Nikt go nie rozumiał. Nie miał języka, czytał z księgi bez kart, wlepiając w nią swe puste oczodoły. – Tak – zdecydowanie powiedziała Iren. Zombi znów coś niewyraźnie burknął i zerknął do książki. – Tak, tak. On też się zgadza – szybko dorzuciła Iren, dając Dorowi kuksańca. Zombi zebrał wszystkie siły. Paplał coś niezrozumiale, gubiąc swe chwiejące się zęby. – Mam go! – zawołała Iren pokazując pierścień z wielkim oczkiem. Wprawiony był w nie olbrzymi kamień. Błyszczał w świetle księżyca, oświetlając swym niesamowitym blaskiem cały cmentarz. – Nałóż mi go na palec, Dor. Nie, nie na ten, idioto, na tamten. Dor wsunął jej księżycowy kamień na wskazany palec. – Teraz jesteśmy mężem i żoną. Możesz mnie pocałować – oświadczyła Iren. Dor zrobił to, ale jakoś bez przekonania. Zebrani zaczęli klaskać. Czar prysnął. Wśród zombi ukazali się goście. Iren przebiegła wzrokiem po zebranych. – Mamo! – krzyknęła oburzona. – To twoja sprawka! – W Zamku Roogna podano do stołu. Prosimy do sali balowej – powiedziała Królowa Iris sztucznie się uśmiechając. – Chodźcie, chodźcie, moi drodzy. Król nie może za długo czekać.

Dor ocknął się. – Kazałaś Królowi zająć się przyjęciem? – zapytał. – Ależ skąd, mój drogi – odrzekła Królowa Iris. – Sama wczoraj doglądałam wszystkiego. Mój mąż odmówił udziału w tej małej maskaradzie. Zawsze psuje komuś zabawę. Ale na pewno będzie chciał złożyć wam gratulacje. – Mnie powinien pogratulować! – powiedziała Iren. – W końcu po tylu latach udało mi się go złowić. – O! Przynajmniej jedna szczera osoba w tym całym Zamku! – mruknął Dor. Nie wyglądał jednak na szczęśliwego. – Wiedziałem, że król mnie nie zdradzi. – Cóż, w końcu jesteście mężem i żoną – oświadczyła Królowa Iris. – A teraz chodźcie. Zapraszam na ucztę. Trzeba zacząć jeść te przysmaki, zanim się popsują. Wśród zombich zawrzało. Sama myśl o zepsutym jedzeniu wprawiła ich w podniecenie. Wkrótce wszyscy goście bez przeszkód przekroczyli fosę. Mieszkające w niej bestie spały pomrukując z niezadowolenia. Po chwili całe towarzystwo było już w Zamku Roogna. Wystawiono tam jadło i napoje. Imbri stała przy stole zastawionym przeróżnymi trunkami. Nie piła tego co ludzie i niezbyt ją obchodziły uczty w ludzkim stylu, ale z przyjemnością obserwowała gości. Ichabod, który nie odstępował jej ani na krok, był w swoim żywiole. – Uwielbiam jeść – wyznał jej od razu. – Coś mnie do tego ciągnie. To prawie moja obsesja. – Wziął wielki kielich wypełniony błyszczącym, brązowym płynem. – Wygląda smakowicie – powiedział i przytknął go do ust. Jednak gdy tylko pociągnął pierwszy łyk, śmiesznie podskoczył. Dziwny płyn oblał mu twarz. – Cóż ty sobie wyobrażasz? Jak mogłaś to zrobić? – wybełkotał krztusząc się. – Niby co? – Kopnęłaś mnie! – Nic podobnego – krzyknęła oburzona Imbri. – Przecież wyraźnie czułem czyjś but na tyłku! – odwrócił głowę i spojrzał w dół. – O! Ty nie masz butów... – Gdybym cię kopnęła, nosiłbyś mój ślad, pieczęć z mapą księżyca – wyjaśniła mu Imbri, posługując się snem. Ichabod rozmasował obolałe miejsce. – Tak, chyba mi się coś przywidziało – stwierdził. Przyłożył kielich do ust i znowu podskoczył. – A więc jednak KTOŚ mnie kopnął! – wykrzyknął. – Ale tu za mną nikogo nie ma. Któż może to robić? Imbri coś sobie przypomniała. – Daj mi to powąchać – poprosiła. Archiwista podał jej kielich. Pociągnęła nosem i poczuła, że ktoś ciągnie ją za ogon. – Tak jak przypuszczałam. To rzadki napój. Nazywa się

Kopidup. Pędzi się go z soku ściągniętego z drzewa mucho-pantofelka. To on cię kopie. – Kopidup – powtórzył za nią Ichabod. – No tak. – Sięgnął po inny kielich. – Może to będzie lepsze. Chyba jest przezroczyste... i gazowane. Ostrożnie podniósł kielich do ust, poczekał chwilę. Tym razem nic się nie stało, więc szybko wychylił go do dna. Wtem nagle znalazł się w klatce. Błyszczące pręty zaciskały się wokół niego coraz bardziej. Zaczęły go gnieść. – Puśćcie mnie! – zawołał. Imbri nastąpiła nogą na dolny pręt. Resztę rozsunęła nosem. Po chwili Ichabod mógł się z nich wyślizgnąć. Miał podarte ubranie i podrapaną twarz. – To też przez ten napój? – spytał przestraszony. Imbri powąchała kielich. – Tak. To Ofiara Ciupy, mikstura na bazie więziennej wody – wyjaśniła. – Powinienem był zgadnąć – rzekł, lecz zamiast już dać sobie spokój sięgnął po następny puchar. Sączył go powolutku, odstawił, po jakimś czasie pociągnął większy łyk. Poczekał i w końcu wypił całą resztę. – Tym razem wyśmienite – powiedział do mary. Za moment zaczął się denerwować. Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej jakąś kartkę. – Skąd się ona tu wzięła? – zastanawiał się przerażony. Po chwili znalazł jeszcze jedną w rękawie, inna wypadła z nogawki. Imbri znów powąchała puchar. – Nic dziwnego! To Kartkowiec – wyjaśniła. – To zaczyna być męczące – bąknął Ichabod. – Imbri, czy zrobiłabyś mi tę przyjemność i znalazła coś normalnego do picia? Klacz obwąchała stojące na stole naczynia. – Pamuła Blekotowa, Gardłogrzmot, Czerwcowy Melanż... – Spróbuję tego ostatniego – przerwał jej archiwista. – Tak ładnie się nazywa. Przypomina mi Mundanię. Tam, gdzie mieszkam, jest teraz chyba czerwiec. Nadeszła Cameleon. – Czyż nie wspaniały ślub? – spytała ocierając łzy. – Rozpłakałam się ze wzruszenia. Naprawdę. Sięgnęła po kieliszek. – Poczekaj! – prawie równocześnie zawołali Imbri i Ichabod. – To może być coś trującego. Ale Cameleon już piła, uzupełniając znikający płyn kapiącymi w kielich łzami. Nagle zaczęła zapadać się pod podłogę. – Chyba napiłam się Zapadacza! Ojej! Lecę! Ichabod i Imbri musieli wyciągnąć ją na ziemię. – Nie chciałbym krytykować Królowej, która z pewnością dołożyła wielu starań, by przygotować tę ucztę, ale muszę stwierdzić, że takie figle i żarciki w pewnym momencie stają się męczące – nadmienił archiwista.

Gdy skończył nadeszła sama Królowa. Miała na sobie piękne, wysadzane drogimi kamieniami królewskie szaty. Być może była to też jedna z jej magicznych sztuczek. – Czy próbowaliście już jakichś napojów? – zapytała ucieszona. – Mam nadzieję, że są naprawdę wspaniałe i że długo będziecie je pamiętać. Chciałabym, aby ten wieczór wszystkim się spodobał. Imbri, Ichabod i Cameleon bez słowa spojrzeli po sobie. To, co pili, było dokładnie takie, jak opisała Królowa. Zaś ona, niczego nie przeczuwając, wzięła kielich i powoli zaczęła sączyć jego zawartość. Po chwili szybko wypluła to, co wzięła do ust. Czar prysnął. Zniknęły wspaniałe szaty, a zamiast nich pojawiła się zwykła, domowa sukienka. – A to co! – krzyknęła oburzona. – Prawdziwie wspaniałe trunki. Świetnie idą do głowy i pewnie na długo nam utkwią w pamięci – mruknął pod nosem Ichabod. – Mundańczyku! Nie szydź ze mnie – warknęła Iris. Nad jej głową zawisła gradowa chmurka. – Cóż jest w tym kielichu? Imbri zarżała. – Tusz Owocowy – powiedziała. – Tusz Owocowy? – Przecież nim pisze się oficjalne pisma. Nie da się go wymazać. Co robi na tym stole? – Królowa Iris znów była w swoich szatach. Kamienie rzucały oślepiający blask. Ichabod podał jej puchar z Kopidupem. – Może to będzie lepsze, Wasza Wysokość. Na mnie wywarło niezapomniane wrażenie. Królowa powąchała płyn i zrobiła krok naprzód, jakby ją ktoś pchnął od tyłu. – To nie jest to, co rozkazałam podać! – wrzasnęła na całą komnatę. Z drogocennych kamieni, którymi była wysadzana jej suknia, posypały się iskierki ognia. – Jakiś żartowniś zamienił trunki! Niech no tylko dostanę szefa kuchni w swoje ręce! A więc to nie była sprawka Królowej. Cameleon odetchnęła. Iris przerwała na moment, po chwili zwróciła się do matki Dora: – Och, moja droga, tak naprawdę to przyszłam zapytać cię, czy nie widziałaś mego męża Króla? Chyba go tutaj nie ma. Czy mogłabyś go poszukać? – Oczywiście, Wasza Wysokość – odpowiedziała kobieta. – Imbri, pomożesz mi? – spytała. – Może siedzi w ciemnej komnacie i nad czymś rozmyśla? – Musimy przekazać mu tę wiadomość – przypomniała jej Imbri. – „Strzeż się Jeźdźca” i „Zerwij okowy”. – Jeśliby jeszcze było wiadomo, to które? Tu nie ma żadnych kajdan. – Pójdę z wami. Uwielbiam tajemnice – odezwał się Ichabod. Przeszukały cały parter, ale Króla nigdzie nie było. – Może będzie na górze, w bibliotece – rzekł archiwista. – To takie piękne pomieszczenie, a Król to uczony człek.

– Tak, on często tam przesiaduje – przytaknęła mu Cameleon. Poszli na górę, kierując się do biblioteki. Przez korytarz przebiegł duch, ale zniknął tak szybko, że Imbri nie zdążyła z nim porozmawiać. Gdyby tylko miała wolną chwilę, mogłaby go poszukać i spytać o Jordana, odnaleźć go i pozdrowić od zjaw z Nawiedzanego Domostwa w Świecie Nocy. Drzwi do biblioteki były zamknięte. Imbri zapukała, a potem krzyknęła. Lecz nikt nie odpowiedział. – Obawiam się, że go tam nie ma – stwierdziła. Nie lubię wchodzić do czyichś komnat bez pozwolenia. Jednak chyba należy zajrzeć do środka. Cameleon i Ichabod byli tego samego zdania. Ostrożnie otworzyli drzwi do komnaty. Wewnątrz było ciemno i cicho. W bibliotece jest magiczna latarnia. Zapala się ją za pomocą guzika. Trzeba go przekręcić. Stoi tuż przy drzwiach – mówiła Cameleon szukając jej po omacku. Po chwili rozbłysło światło. Zrobiło się jasno. Przy stole siedział Król Trent. Przed nim leżała otwarta księga. – Wasza Wysokość! – krzyknęła Cameleon. – Mamy ci przekazać... – Coś tu nie tak – powiedział zaniepokojony Ichabod. – On się nie rusza... Podeszli do Króla. Siedział sztywno i patrzył przed siebie, wcale nie zwracając na nich uwagi. Zachowywał się naprawdę dziwnie, gdyż zawsze, podobnie jak inni genialni władcy, był nadzwyczaj czujny i uprzejmy. Imbri przesłała mu sen. Nie odebrał go. – On chyba nie żyje – szepnęła. – Albo postradał zmysły. Jego umysł już nie pracuje. Wszyscy troje spojrzeli na siebie ze smutkiem. Xanth utracił Króla.

Rozdział 5 Sfinks i Tryton

Nadszedł świt, a wraz z nim nowy ład i porządek. Chorego Króla Trenta ułożono w łożu, zaś insygnia władzy: koronę i płaszcz przekazano Księciu Dorowi, który natychmiast zasiadł na tronie i rozpoczął rządy. Dawno już ustalono, że jemu przypadnie sukcesja. Jednej okropnej nocy z wolnego kawalera zamienił się w żonatego władcę. Xanth musiało mieć Króla. Jednak nie manifestował w jakiś szczególny sposób tej przemiany. Po śniadaniu zaprosił kilka osób na naradę. Złota korona zsuwała mu się z głowy, a płaszcz niezgrabnie wisiał mu na ramionach. Na pierwszy rzut oka było widać, że te rzeczy należały do innego Króla. Trent był znacznie większy od Dora, zaś Król Dor nie bardzo chciał je przerabiać, uważając, iż w każdej chwili mogą powrócić do jego poprzednika, gdyby wyzdrowiał. Dor miał podkrążone oczy. Nie spał przez całą noc. Zresztą prawie nikt w Zamku nie zdrzemnął się tej nocy. Radość z wesela zamieniła się w rozpacz i łzy. Chcąc nie chcąc – Król musiał abdykować. Gdy postradał zmysły, był zupełnie sam. Wszyscy wtedy byli na cmentarzysku zombich, na ceremonii zaślubin. Trudno było nie podejrzewać, że te dwa wydarzenia są w jakiś sposób ze sobą związane. Nowa Królowa, Iren, była tego pewna. Zdobyła męża, lecz straciła ojca. – W Zamku Roogna panuje nieład – rzekł Król Dor pełnym dostojeństwa głosem, o co go nikt nie podejrzewał. Królowa stała tuż przy nim, gotowa w każdej chwili go podtrzymać, gdyby przypadkiem upadł. Miała sine podkówki pod oczyma i zaczerwienione powieki. Tym razem nie był to makijaż ani jakaś tam magiczna sztuczka. Dobrze wiedziała, że została Królową z powodu nieszczęścia, które dotknęło jej ojca, Króla. Nie tak to sobie wymarzyła. Była Królowa Iris poszła na górę. Siedziała przy Królu Trencie, wypatrując jakiegokolwiek znaku życia. Nikt nie wiedział, co mu się stało, ale w obliczu Najazdu Mundańczyków nie można było czekać aż wyzdrowieje, trzeba go było kimś zastąpić. Nowy Król podszedł do tablicy, którą przyniósł mu z dżungli jego przyjaciel ogr. Widniała na niej niezbyt dokładna mapa Xanth, z osadami zamieszkanymi przez ludzi, Wyspą Centaurów i Wielką Rozpadliną, dzielącą Królestwo Xanth, ale prawie zupełnie zapomnianą. – Mundańczycy są tu. Przekroczyli przesmyk – powiedział Dor wskazując na północny zachód. – Kierują się na wschód i na południe, pustosząc wszystko, co tylko się da. Nie wiemy, co to za Mundańczycy, nie mamy pojęcia, jak są uzbrojeni, nie wiemy nawet, ilu ich jest. Król Trent próbował czegoś się dowiedzieć, ale ja nie zostałem do końca o wszystkim poinformowany. Muszę poradzić się Dobrego Maga, lecz to zabierze mi trochę czasu. Akurat teraz nie mamy łączności z jego Zamkiem, gdyż – jak wam pewnie wiadomo – nasze

magiczne zwierciadło nie działa. Spróbujemy je naprawić, ale zanim to zrobimy – jesteśmy zdani tylko na własne siły. – Wasza Wysokość – Imbri nareszcie przypomniała sobie o czymś. – Byłyśmy już u Dobrego Maga i wiemy, co chciał przekazać Królowi. W tym całym zamieszaniu zupełnie o tym zapomniałam. – No to mów – rozkazał Król zmęczonym głosem. – To jest... „Strzeż się Jeźdźca” – ale o tym zdążyłam go powiadomić – i „Zerwać okowy”. Tak radził Dobry Mag. Dor zmarszczył czoło. Miał piękne jasnobrązowe włosy. Gdy były uczesane, dodawały mu wiele uroku. Teraz jednak przypominały kupę siana. Gdyby nie miał korony, wyglądałby jak jakiś sterany włóczęga. – Nic z tego nie rozumiem. – Może ojciec by coś z tego wiedział – szepnęła Iren. – On dobrze znał Dobrego Maga. Umiał się z nim dogadać. Może te okowy są w zbrojowni? Może trzeba je zerwać, a wtedy zacznie działać jakiś czar? – Te rady Humphreya są czasem nic niewarte – zrzędził Dor. – Dlaczego po prostu nie może powiedzieć, o co mu chodzi? – Chyba potrafię to wyjaśnić – odezwał się Mundańczyk Ichabod. – Po pierwsze – ponieważ wie o wiele więcej niż każdy z nas – pewnie myśli, że wyraża się jasno; po drugie – gdy przepowiednia jest zbyt oczywista, nie jest przepowiednią. Można ją zrozumieć dopiero wtedy, gdy są odpowiednie warunki ku temu, by się spełniła. – Być może – przyznał mu rację Dor. – A może Humphrey jest po prostu za stary, by dawać trafne odpowiedzi? Jeśli nie znajdziemy tego łańcucha, będziemy zmuszeni prowadzić tę wojnę. Ale najpierw muszę wysłać do Mundanii zaufanych szpiegów, zebrać potrzebne informacje, dowiedzieć się o wszystkim, co dotyczy wroga. – Pojadę – zaproponowała Cameleon. Dor uśmiechnął się. – Nawet Król nie może skazać swej własnej matki na niebezpieczeństwo, a już szczególnie wtedy, gdy jest taka ładna, jak moja. Imbri i Ichabod znacząco spojrzeli na siebie. Klacz była pewna, że tak naprawdę Dor bał się jej powierzyć to zadanie wtedy, gdy była głupia. Mogłaby coś popsuć. – A poza tym nie potrafisz szybko jeździć... – Umiem. Na Imbri – przerwała mu Cameleon. – Z nią każdy jest bezpieczny. – Ach, to ta nocna mara? – Dor zaczął się zastanawiać. – Czy rzeczywiście umiesz pędzić tak szybko jak wiatr? – Tak, Wasza Wysokość – odpowiedziała Imbri. – Gdy przechodzę przez tykwy. Ale mogę to robić tylko w nocy. – A czy jesteś w stanie obronić moją matkę także za dnia? – Mam nadzieję...

Król Dor przechadzał się po pokoju. Zbyt duże szaty wisiały na nim jak jakiś wór. – Niezbyt mi się to podoba, lecz muszę wszystko wiedzieć. A matka jest jedyną osobą, do której mam zaufanie. Chyba jednak wyślę z wami golema Grundy. Przepyta zwierzęta i rośliny, ja zaś pojadę porozmawiać z kamieniami i jeśli... – Ty masz zostać tu i rządzić – powiedziała Iren i mocno chwyciła go za rękę. – Tak. Ale chciałbym, aby wam towarzyszył ktoś, kto będzie wiedział, czego szukać. Muszę dokładnie rozeznać możliwości wroga. Inaczej nie będę mógł zorganizować obrony. To bardzo ważne. Są różni Mundańczycy. Ichabod chrząknął. – Jeśli Wasza Wysokość pozwoli, chętnie zostanę doradcą do spraw Mundanii. Znam się na tym. Sam jestem Mundańczykiem. Z przyjemnością zidentyfikuję najeźdźców – oświadczył. Dor zawahał się. – Znamy się mniej więcej od ośmiu lat. Doskonale orientujesz się w magii Xanth. Byłeś wprost nieoceniony, gdy trzeba było zakraść się do Mundanii, odnaleźć i uwolnić pojmanego przez Mundańczyków Króla Trenta. Bardzo nam pomogłeś. Ufam ci, doceniam cię i wiem, że Król Trent powiedziałby to samo. Zawsze pozwalał ci korzystać z naszej biblioteki i nigdy nie miał przed tobą tajemnic. Znasz Xanth na wylot. Lecz jesteś Mundańczykiem. Nie możesz szpiegować swoich rodaków. – Moi rodacy nie plądrują, nie kradną i nie zabijają – protestował Ichabod. – Nie osądzaj wszystkich Mundańczyków jedną miarą. Mundańczycy to nie tylko garstka najeźdźców. – Ta garstka najeźdźców może zniszczyć cały Xanth – rzekł Dor. – Może jednak masz rację. Przydałby ci się jakiś koń, inaczej nie nadążysz za nocną marą. Obawiam się jednak, że nic takiego nie mamy. Może mógłby nam pomóc centaur, ale prawie wszystkie są teraz na swojej Wyspie. Przygotowują się do obrony. Jestem tego pewien, bo właśnie z niej wróciłem. A więc... – A jakby poprosić Białego Konia? – zaproponowała Imbri. – Białego Konia? – zapytał Król. – Spotkałam go w lesie. Pochodzi z Mundanii. Należał do Jeźdźca, ale mu uciekł, a i mnie pomógł od niego zbiec. Nie lubi Mundańczyków. Może zechce nam pomóc. Pod warunkiem, że mu powiemy, iż ten archiwista to nasz przyjaciel. Poza tym nie mógłby używać ostróg. – Imbri pokazała mu poranione boki. – Mam się z nim spotkać dziś w południe koło baobabu. – W porządku – natychmiast zadecydował Król Dor. – Nie cierpię pośpiechu, zwłaszcza kiedy chodzi o tak poważne sprawy, ale nie możemy się bronić nie posiadając potrzebnych informacji. Jeśli spotkasz dzisiaj tego konia, a on zgodzi się nam pomóc, to Ichabod pojedzie z wami. Cameleon będzie dowódcą wyprawy. Tylko słuchaj Grundy’ego, bardzo cię proszę – powiedział zwróciwszy się do matki. Cameleon uśmiechnęła się.

– Byłam głupia, zanim się urodziłeś, Dor. Wiem, co mam robić. Będę posłuszna. W tym momencie zjawił się golem. Był niziutki. Jego ciałko przypominało drewno i gałgany, z których go niegdyś zrobiono. Jednak teraz był żywy. Większość mieszkańców Xanth para się magią lub czyni czary. Golem zdołał zamienić się w człowieka. – Chodźmy wreszcie – pisnął. – Zaopiekuję się Cameleon. – Wiem – odpowiedział Dor. – Pilnowałem Dora, kiedy jeszcze był Księciem – szepnął dodając sobie otuchy. – Znam Cameleon od dwudziestu pięciu lat, czego nie można powiedzieć o tym kucu... Imbri położyła uszy po sobie. Posłała mu sen, w którym pożerała go tysiączębna bestia. – Wracając do rzeczy – ciągnął Grundy. Drżał tak samo, jak wtedy, gdy go poznała. – Chyba widziałem cię już w moich snach. – Senne mary bywają przerażające, ale tak naprawdę Imbri jest bardzo miła – zapewniła go Cameleon, uśmiechając się do niego. – Uważajcie na siebie – przykazał im Dor ponurym głosem. Był zupełnie inny niż wczoraj. Zdecydowany i odważny. Ciążąca na nim odpowiedzialność pobudzała go do działania. Odkrywał nowe, wspaniałe cechy swojego charakteru. – Nikogo z was nie chciałbym utracić. – Zaśmiał się, chcąc niepostrzeżenie obrócić to w żart. – Musimy pożegnać się z Królową Iris – przypomniała im Cameleon. Poszła na górę. Za nią podążyli Imbri i Grundy, nie wiedząc jeszcze, jak mają to zrobić. Sypialnia Króla wyglądała jak jakaś wielka, mroczna grota. Z kamiennego sklepienia zwisały stalaktyty. Rzucały na ściany ponure cienie. Gdzieś z głębi komnaty dochodził tłumiony szloch. Powalony chorobą Król leżał w łożu w całym swym majestacie, zaś Królowa Iris miała na sobie same łachmany. Wszystko to zainscenizowała posługując się znów magią. Jedynie jej smutek był prawdziwy. – Wasza Wysokość, chciałam właśnie powiedzieć, że bardzo nam brak Króla i że zrobimy, co tylko możliwe, by mu pomóc – odezwała się stojąca na skalnej skarpie Cameleon. Królowa Iris podniosła wzrok. Zobaczyła piękną kobietę. Wiedziała, co to oznacza. – Dziękuję ci, moja droga. Jestem przekonana, że twój syn będzie dobrym Królem – odpowiedziała. Mówiła powoli, aby Cameleon mogła w pełni pojąć znaczenie jej słów. Nie była całkiem pewna, czy Dor zdołała sprostać zadaniu, czy zdoła powstrzymać Najeźdźców. Nie był to jednak odpowiedni moment na wyrażanie swych wątpliwości. – Udaję się na północ z Imbri i Grundym. Być może pójdzie z nami Ichabod. Mamy dobrze rozeznać sytuację. – Na pewno wiele się dowiecie – Królowa spuściła oczy. Pomału traciła cierpliwość. – Żegnaj – powiedziała Cameleon.

Iris skinęła głową. Przybysze opuścili ciemną grotę i udali się na dół. Zebrali trochę pożywienia, wzięli mapę, wyznaczyli dzienną marszrutę i opuścili Zamek. Imbri pogalopowała prosto pod baobab. Zbliżało się południe. Nie chciała rozminąć się z Koniem. Na klaczy jechał Grundy. Potrafił rozmawiać ze wszystkim, co żywe, a do człowieka niepodobne. Za nimi powoli szli Ichabod i Cameleon. W oddali ujrzeli baobab. Był olbrzymi. Królował nad całą dżunglą. Rósł na opak. Wyglądało to trochę dziwnie. Korona pogrążona była w ziemi, zaś w górze sterczały splątane, powykręcane korzenie. Otaczała go rozległa polana. Lubił być sam. Na wszelkie okoliczne roślinki rzucał urok. Żadna nie odważyła się wzejść w pobliżu. Imbri zagłębiła nos w listowiu. – Czy mój koń przyjdzie? – myślała. – Nie umówiliśmy się na konkretny dzień. Dziś w południe może być całkiem gdzie indziej. Golem zagwizdał niczym hulający wiatr. Drzewo odpowiedziało podobnie. – Bao mówi, że Koń Dnia już czeka – powiedział Grundy. Imbri rozgarnęła korę. Weszli do środka, ostrożnie przeciskając się przez dużą szparę. Wnętrze pnia przypominało wielki kościół. Drewniane ściany podtrzymywały zieloną koronę. Splątane korzenie układały się niczym mozaika na posadzce. W środku drzewo wyglądało normalnie. Być może było to tylko złudzenie. Pośrodku stał wspaniały, olśniewająco biały koń. Grzywa i ogon lśniły jak srebrzyste, jedwabne nitki. Połyskiwały kopyta. Strzygł małymi, sterczącymi uszkami. Wysuwał je nieco w przód, rozglądając się uważnie dokoła. Imbri nigdy nie widziała czegoś równie pięknego. – No! Wreszcie jakiś koń, który wygląda na konia – zamruczał Grundy – a nie jakiś tam jednorożec. Jest cudownej maści, ma piękny ogon i nie przynosi żadnych złych snów. Ci Mundańczycy są może do niczego, ale na koniach to się znają! Mimo oczywistej aluzji Imbri mogła jedynie mu przytaknąć. Mieszkańcy Xanth nie potrafili hodować koni. Jedynym męskim osobnikiem, jakiego osobiście znała, był Nocny Ogier. On też ją spłodził. Konie Mroku krzyżowały się ze sobą przez wieki, toteż teraz rodziły się rzadko. Były za blisko ze sobą spokrewnione. – Potrzeba nam nowej krwi – pomyślała. – Ojej, cóż to przyszło mi do głowy! To przecież koń z Mundanii. Jest innej rasy. Ciało dostarczało jej nie znanych doznań. Biały Koń zarżał. – Prosi, abyś podeszła bliżej. Stań w miejscu. Chce się tobie przyjrzeć – niepotrzebnie tłumaczył Grundy, bo przecież doskonale rozumiała mowę koni. Posłuchała go. Wczoraj widzieli się tylko przez moment i teraz zachowywała się jak płochliwe, młode źrebię. Robił na niej wielkie wrażenie. – Jesteś piękna jak noc – rżał koń. – A ty jak dzień – odpowiedziała Imbri, którą bardzo podniecała ta rozmowa. – Muszę wam przerwać, kochaneczki – złośliwie wtrącił się Grundy. – Najpierw powiedz mu to, co masz do powiedzenia.

Imbri przeraziła się. Golem miał rację. Szybko usnuła sen i wyłożyła całą sprawę, opisując jasno, o co jej chodzi. Koń zawahał się. – Nie chciałbym zbliżać się do Mundańczyków – wyznał we śnie. – Znów mogliby mnie pochwycić – nerwowo grzebał kopytem. Błysnęła mosiężna obręcz. – Wtedy już nigdy bym im nie uciekł. Imbri rozumiała go. – Gdyby go zamknięto, nie przeszedłby nocą przez ścianę. Nie posiada magicznej mocy. Jest taki, jak Mundańczycy – myślała. – Zdany jedynie na własne siły. Wszyscy Mundańczycy mieli tę jedną straszliwą wadę: NIE POTRAFILI POSŁUGIWAĆ SIĘ MAGIĄ! Większość z nich nawet nie wierzyła w czary i pewnie dlatego ich nie wykorzystywała. Na szczęście ich potomkowie, osiadli w Xanth, szybko wyzbywali się tej przywary. I dlatego Fale zawsze zalewały to Królestwo tylko przez jedno pokolenie. Później Najeźdźcy przestawali już być Mundańczykami. – Nie musisz się do nich zbliżać – powiedział do niego Grundy po końsku. – Musisz jedynie podwieźć Ichaboda na taką odległość, by mógł się przyjrzeć wojskom wroga. On sam jest Mundańczykiem. Wie, czego się można po nich spodziewać. – Mundańczyk! – zarżał Biały Koń. Nerwowo rozszerzył chrapy. W oczach błysnęły mu białka. – Ale to nasz człowiek – ciągnął golem. – Jest lojalny. Pomaga Królestwu Xanth. Nie chce, by zniszczono tej kraj. Nic ci nie zrobi. Za bardzo kocha nimfy. – A co z nimi robi? – spytała poważnie Imbri. – Rozkoszuje się ich widokiem. Najbardziej lubi patrzeć na ich nogi – wyjaśnił Grundy. – Jest za stary, by się za nimi uganiać. Poza tym obawiam się, że nie za bardzo by wiedział, co począć, gdyby już jakąś złapał. Ale uwielbia sobie pomarzyć. O! Przepraszam, nie chciałem cię urazić nocna maro! – Teraz, gdy ją już poznał, starał się być dla niej grzeczny. – Nie. Nie przynoszę takich snów! Biały Koń nerwowo grzebał kopytami i potrząsał głową. – Nie znoszę Mundańczyków. Znam ich dobrze. Im nie można ufać. – Masz całkowitą rację – odrzekł Grundy. – Ale przecież oni cię tu przyprowadzili. Możesz nam dużo o nich powiedzieć. Będziesz wiedział, z jakich stron pochodzą i kiedy mogli wejść na nasze terytorium. – Kiedy? Skąd? – koń był mocno zakłopotany. – Mundania to wieczność. To wszystko, co nas otacza – cierpliwie tłumaczył mu Grundy. – Przez tysiące lat miała dużo większe terytorium niż cały Xanth. Musimy wiedzieć, kiedy i skąd możemy spodziewać się wroga. Wtedy Ichabod będzie mógł zajrzeć do swych opasłych ksiąg i wyczytać, jak pokonać nieprzyjaciół. – Nic nie wiem – zarżał Biały Koń. – Wiem tylko, że Jeździec założył mi wędzidło i kłuł mnie ostrogami. Musiałem go słuchać.

Imbri także zarżała. Rozumiała go aż za dobrze. – Musisz wiedzieć! – krzyknął golem. – Przecież tam żyłeś. Mieszkałeś w Mundanii. Jak możesz w ogóle nie znać jej mieszkańców? Biały Koń spojrzał na niego. Położył uszy. Imbri coś przyszło do głowy. – Mundańskie zwierzęta są głupie, jak Cameleon – powiedziała tylko do golema przesyłając mu tajny sen. – Pewnie nigdy nie zwracał uwagi na ludzi. Spędzał czas w stajni lub na pastwisku. – Chyba tak – przytaknął jej Grundy. – Najprawdopodobniej mówić nauczył się także dopiero tutaj. – Uśmiechnął się i zwrócił bezpośrednio do Imbri w ich tajnym śnie. Nie chciał, by koń usłyszał tę rozmowę. – Przynajmniej nie może nas zdradzić. Poza tym nie wie, po co właściwie tam jedziemy. – Tak. – Imbri było przykro, ale musiała się jakoś z tym pogodzić. – Jest taki piękny, ale obcy. Nie należy do Xanth. W niczym nie przypominał jej Nocnego Ogiera. Trojan był taki mądry, prawie jak człowiek. – Jednak może dasz się jakoś namówić. Pomożesz nam? – jeszcze raz zapytał go Grundy. – Inaczej Nowa Fala Najeźdźców może zalać Xanth. Nie będziesz miał dokąd uciec. Mundańczycy zawładną wszystkim. To go wreszcie poruszyło. – Nie chcę tego! – Byłoby ci łatwiej gdzieś się ukryć, gdybyś zdjął z nogi tę obręcz – rzekł golem. Koń spojrzał na pęcinę, na której tkwiła mosiężna opaska. – Och! Nie mogę! – Dlaczego? Jeśli będziesz ją nosić, Jeździec zawsze cię po niej rozpozna. A gdybyś się jej pozbył, pomyśli, że nie jesteś jego koniem. A jeszcze gdybyś tak zmienił maść... Zwierzę powoli zaczynało coś z tego rozumieć. Nie przychodziło mu to łatwo, lecz już bezmyślnie im nie przytakiwał. – Jeśli mnie złapią bez obręczy, powiedzą, że uciekłem i oddadzą do rzeźni, a tam przerobią mnie na koninę. Jeśli jej nie zdejmę, pomyślą, że się zgubiłem i nic mi nie zrobią. Grundy skinął głową. – Niezły wywód. Jednak potrafisz myśleć – przyznał. A więc ta mosiężna obręcz w jakiś sposób cię chroni. Pewnie myślą, że jesteś za głupi, by uciec. A to, że jej nie zdejmujesz, tylko utwierdziłoby ich w tym przekonaniu. Biały Koń przytaknął mu. Nie był taki głupi, na jakiego wyglądał. – Ale pomyśl. Gdy Mundyńczycy złapią cię wraz z Ichabodem, po prostu pomyślą, żeś wpadł w ręce wroga. A my im ciebie nie oddamy. Przemyśl to. Koń zaczynał się wahać. Pomału coś do niego docierało. – Czy ten twój Mundańczyk ma ostrogi?

– Nie. Ichabod to staruszek, który chyba nigdy jeszcze nie siedział na koniu. Może dosiadał centaurów, gdyż centaur Arnold to jego najbliższy przyjaciel. Ale centaur to nie to samo, co koń. Będziesz musiał bardzo uważać, aby go nie zrzucić. Koń prawie dał się przekonać. Ichabod rzeczywiście nie wyglądał zbyt groźnie. – Ale bez wędzidła... – W Xanth nie używa się takich rzeczy. Tu dosiadamy tylko tych zwierząt, które się na to godzą. Mogę jeździć na Imbri, bo wie, że nic jej nie zrobię. Czy ona ma w pysku jakieś wędzidło, czy munsztuk? W końcu golemowi udało się przekabacić konia na swoją stronę. Zgodził się wozić Ichaboda, wszelako pod jednym warunkiem: nie zgadzał się na spotkanie z Mundańczykami. – Nie chcę ich NAWET widzieć – zaznaczył. Jeśli ich zobaczę, to oni mnie też zobaczą. A jeśli mnie zobaczą, to będą mnie gonić tak długo, aż mnie złapią. – Możesz im uciec – zaprotestował golem. – Dosięgną mnie ich strzały. Nie mam zamiaru się do nich zbliżać. – No dobrze – zgodził się Grundy. Opuścili baobab, wsadzili archiwistę na konia i ruszyli na północ. Ichabod dosiadał swego rumaka nader niepewnie. Ześlizgiwał się to na jedną, to na drugą stronę i co chwilę łapał się grzywy. Stopniowo jednak przyzwyczajał się do monotonnego kołysania. Rozluźnił się. To samo zrobił koń. Brak wędzidła i ostróg zrobił swoje. Wkrótce mogli nieco przyspieszyć. Imbri obawiała się czegoś innego. Odruchowo posadziła sobie Cameleon na grzbiecie. Koń zrobił taką minę, jakby dopiero co ją zobaczył. Nic o niej nie wiedział. Niepewnie przystanął. Była piękna. Zauroczyła go. Przyglądał się jej ciekawie. Pewnie wolałby wieźć ją zamiast starego. Wyglądało na to, że na taką propozycję przystałby bez wahania. Koń Dnia był doskonały. Galopował lekko, nadrabiając siłą wszystkie braki intelektu. Imbri zaczęła go dwojako traktować. Zachwycała się nim. Był wspaniale zbudowany, lecz drażniła ją jego tępota. Po chwili przypomniała sobie, że lubi Cameleon, pomimo iż ona też nie jest zbyt mądra. Ale w Cameleon nie można się było zakochać. Tak. O to właśnie chodziło. W obecności cudnego ogiera rozpierała ją jakaś wewnętrzna moc. Nadchodziła pora godów. Dotąd była nieśmiertelna i nie mogła się starzeć. Nigdy nie odczuwała pożądania. Przynajmniej tak się jej zdawało. Ale teraz była żywą klaczą, podatną na prawa natury. – Będę się starzeć. Kiedyś pewnie umrę – myślała. – I nic po mnie nie zostanie? Nikt nie odziedziczy tytułu i praw do księżycowego morza? Nikt mnie nie zastąpi! Chyba... chyba, żebym powiła źrebaka. Żywe zwierzęta powinny się rozmnażać. Zachowywać gatunek. Może więc powinnam skorzystać z okazji? Po chwili odkryła, że bardzo tego pragnie. Chciała mieć ślicznego, mądrego źrebaka. A Biały Koń był taki piękny, lecz niezbyt mądry. To znaczyło, że źrebak nie byłby taki, jak

sobie wymarzyła. Z drugiej jednak strony Koń Dnia był najprawdopodobniej jedynym ogierem w całym Xanth i w Świecie Nocy. Tylko on mógł ją zapłodnić. Niby mogła poszukać także jakiegoś górskiego pegaza. Wiedziała jednak, że te skrzydlate stwory nie mają prawie nic wspólnego ze zwykłymi końmi. Nie mogła się zdecydować. Ale też nie miała – specjalnego wyboru. Czy w ogóle mogła nad sobą panować? Żywe klacze nie potrafią w czasie rui kontrolować swej woli! Wtedy każdy ogier jest dobry. Rządzą nimi prawa natury. I ona musiała się im podporządkować. – Z ludźmi jest nieco inaczej – myślała. – Mogą płodzić dzieci, kiedy chcą. Ale i tak ich złożona i skomplikowana natura powoduje, że czasami płodzą je wtedy, gdy nie trzeba, i z kimś, kto się do tego zupełnie nie nadaje. Albo też nie mają ich wcale. Pewnie dlatego konie są od nich silniejsze i piękniejsze. Natomiast prawie wszyscy ludzie są mądrzejsi od koni. Zazwyczaj bowiem tak bywa, że inteligentny mężczyzna zdobywa piękną kobietę, albo mądra kobieta uwodzi wspaniałego mężczyznę i zmusza go do założenia rodziny. Tak jak to było na cmentarzu o północy! Książę Dor chcąc uniknąć tego całego ambarasu udawał niewiniątko, a Księżniczka i tak go przechytrzyła... Tak więc póki nie nauczę się kontrolować swych żądz będę musiała rodzić źrebaki, a jeśli tego nie chcę, to w czasie rui muszę się trzymać z dala od Białego Konia – postanowiła. Na szczęście na razie jeszcze jej pora nie nadeszła. Miała czas wszystko dokładnie przemyśleć. Wkrótce przybyli nad Rozpadlinę biegnącą w poprzek Xanth. Prawie nikt o niej nie wiedział, gdyż rzucono nań Zaklęcie Zapomnienia. Rzadko nawet zaznaczano ją na mapach. Ponieważ nasi wędrowcy pracowali dla Króla, mogli przejść przez przerzucony przez nią Niewidzialny Most. Większość ludzi także go nic pamiętała, ale tym, którzy wiedzieli, jak go znaleźć, wciąż świetnie służył. Zaklęcie nie dotyczyło nocnych mar, a więc Imbri szybko doń dotarła. Biały Koń stanął przestraszony. – Nie widzę żadnego mostu – zarżał. – Nikt go nie widzi – odpowiedziała klacz. W jej śnie most wyglądał jak misterna, srebrzysta, pajęcza sieć. Kiedyś, gdy roznosiła sny, nie musiała z niego korzystać. Ale dużo o nim słyszała. Była pewna, że istnieje. Znała jeszcze dwa inne mosty i niebezpieczne ścieżki wiodące w dół, a potem w górę, na drugi brzeg Rozpadliny, a także różne zaklęcia, którymi można było przepędzać napotkane potwory. Lecz gdyby natknęła się na tutejszego smoka, nie odważyłaby się zejść na dół. Ta bestia nie bała się żadnych czarów. Smok z Wyrwy rządził Rozpadliną. Ale o tym też prawie wszyscy zapominali. W ten sposób Smok z Wyrwy pożerał wielu śmiałków, którym nawet się o nim nie śniło. Odkrywali go, gdy już było za późno. – Wszystko w porządku, koniku – uspokajał go Ichabod. – Często tędy przechodziłem. Wiem, że my, Mundańczycy, nie wierzymy w czary, ale tu, w Xanth, magię spotyka się wszędzie, tak jak na przykład u nas domy. Nie bój się, przejdziemy na drugą stronę.

Teraz koń był pewien, że Ichabod, choć jest Mundańczykiem, nie zrobi mu krzywdy. Zachęcony jego słowami podążył za Imbri, pogrążając się w zalegającej nad Rozpadliną mgiełce. – Nie bój się! – zawołał Grundy. – Nie spadniesz. Po obu stronach są barierki. Tylko w samym środku głupie harpie jedną wyrwały. Dziura jest po lewej stronie. Koń przystanął i zamarł z przerażenia, gdyż właśnie był prawie w połowie tego dziwacznego mostu. Golem zaczął się głośno śmiać. – On kłamie – natychmiast przerwała mu Imbri. Nie słuchaj go. Ma specyficzne poczucie humoru. Koń Dnia odzyskał równowagę. Spojrzał na golema. Położył uszy. Spod uniesionego ogona wyleciały ciepłe, brązowe kule. Pokazał, co o nim sądzi. Grundy przysporzył sobie wroga. Do tego też miał talent. Bez przeszkód przeszli przez Rozpadlinę. Mieli przed sobą szmat drogi. Nie spodziewali się dotrzeć do linii wroga za dnia. Podążali na północ. Niedaleko wznosiły się góry. Ta część Xanth była rzadziej zaludniona niż centralne połacie tej krainy, toteż było tu mniej dróg. Jedyny dobry trakt wiódł ku Wiosce Północnej, z której pochodził Bink – mąż Cameleon. Woleli jednak trzymać się z dala od ludzkich osad. Ichabod bowiem był pewien, że Mundańczycy mają tam swoich szpiegów. Nie chcieli, by któryś z nich ich rozpoznał. Ominęli więc Wioskę Północną i przedzierali się przez dżunglę dzielącą ich od niezmierzonej Strefy Powietrza leżącej w samym sercu Xanth. Po jakimś czasie dżungla zmieniła się w las porośnięty kępami wiecznie zielono-sinożółtych żywotników, a w końcu w rzadki zagajnik. Grunt stał się twardszy i kamienisty. Musieli zwolnić. Było im coraz trudniej iść naprzód. Konie błyszczały od potu. Z nozdrzy buchały im kłęby gorącej pary. Cameleon i Ichabod, nieprzywykli do takich niewygód, byli zmęczeni i źli. Nawet złośliwy golem siedział cicho i tylko od czasu do czasu wieszał się na grzywie. Podróż stawała się coraz bardziej nużąca. Byli głodni. Konie trzeba dobrze karmić, a nie mogą paść się w biegu. Postanowili zatrzymać się na łące przy najbliższym źródełku, jakie napotkają. Nic takiego jednak nie mogli znaleźć. Otaczał ich step. W pobliżu nie było ani kropli wody. Ni rzeczki, ni źródełka. – Może powinniśmy zboczyć nieco na zachód, w kierunku Wioski Północnej? – zastanawiał się Grundy. – Tam są ładniejsze okolice. – Ale tam ktoś mógłby nas zauważyć. Poza tym trzeba by nadrobić drogi – odpowiedział Ichabod. – Musimy znaleźć jakieś lepsze rozwiązanie. Imbri zamyśliła się. Dawno nie była w tych stronach. Prawie nikt tu nie mieszkał, a więc nie bardzo miała komu przynosić złe sny. – Tu na pewno są jeziora o brzegach porośniętych bujną trawą, ale nie mogę sobie dokładnie przypomnieć, gdzie – przesłała skierowany do wszystkich sen. – Grundy, tutejsze zwierzęta i rośliny powinny to wiedzieć.

Golem przez cały czas bezczelnie drzemał. Potrząsnęła łbem. Obudził się. – Hę? – zapytał. – Och, tak. Mogę z nimi porozmawiać. Zagadnął krzaki, które mijali. Po chwili natknął się na owocówkę, która wylęgła się nad pobliskim jeziorem. – Muszka mówi, aby się strzec sfinksa – tłumaczył golem. – W tym tygodniu za długo się opalał. Jest obolały i wściekły. – Strzec się sfinksa? – zdziwiła się Cameleon. – Mieliśmy się strzec Jeźdźca. – Dobrze mówi – zarżał Koń. – Ten potwór ciągle mnie kłuł ostrogami. – Tak samo jak Imbri? – spytał Grundy. – Aż trudno uwierzyć, że ktoś może chcieć podziurawić żywe zwierzę. Cóż z niego za bestia! Biały Koń może i był zły na golema, ale Grundy rozczulił go. – Ludzka bestia. To człowiek. – Pchnięcie ostrogami przeraźliwie boli – odezwał się Ichabod. – Dobry koń i bez tego zrobi wszystko dla swego pana. Ostróg używają tylko jeźdźcy pozbawieni taktu i wyczucia. Normalne bodźce zastępują bólem. Zresztą nie bez szkody dla zwierząt. Koń Dnia potrząsnął łbem. Ichabod coraz bardziej mu się podobał. Wszyscy lubimy, jak ktoś podziela nasze zdanie. Imbri ochoczo mu przytaknęła. – Wędzidło też jest okropne. Prawie tak samo wstrętne jak ostrogi – powiedziała. – Ale, ale... Nie masz żadnych blizn – zauważył golem. – Dawno temu nauczyłem się spełniać każdą zachciankę. – odparł koń. – Ostatnio nie kłuł mnie ostrogami. Blizn już prawie nie widać. Ale gdyby teraz mnie złapał, po tym jak mu uciekłem, ociekałbym krwią. Nawet nie chcę o tym myśleć. Imbri wyobraziła sobie czerwoną krew na śnieżnobiałym boku i aż zarżała z przerażenia. – Co za potwór! – krzyknęła. – Tak. – Ichabod pokiwał głową. Ludzie okropnie traktują zwierzęta. W Xanth nie jest aż tak źle, ale to tylko dlatego, że tutejsze stworzenia potrafią się lepiej bronić. – Ach tak! Smoki! – zaśmiał się Grundy. – I mrówkolwy, bazyliszki, harpie. Ujrzeli przed sobą jakieś wzgórze. Podeszli bliżej i zaczęli się wspinać po stromym, nagim zboczu. Mozolnie posuwali się naprzód, jednak nie mogli wybrać innej drogi, gdyż na zachód stąd rosły mięsożerne winoroślą, zaś na wschodzie były pokrzywy. Szczyt nie był zbyt daleko. Mieli nadzieję, że wkrótce go zdobędą i spokojnie zejdą w dół rozkoszując się widokiem cudownego, słodkiego jeziora, którego od dawna wypatrywali. Imbri i Koń Dnia rozgarniali kopytami czerwonawą darń i tratowali rzadkie kępy suchej trawy. Ziemia była miękka i ciepła od słońca. Nagle tuż przy nich wystrzelił pęk pałek. Cameleon krzyknęła. Konie stanęły dęba i uskoczyły w bok przestraszone. – Latające węże! – wrzasnął Grundy. – Uważajcie! Poznaję je. Są głupie, a czasem jadowite. Nie odzywajcie się do nich. Trzeba im związać paszcze. Tylko wtedy są posłuszne. Cameleon i Ichabod mieli kije. Znaleźli je w lesie. Rozgarniali nimi krzaki, odsuwali

czepiające się ich pnącza. Teraz zrobili z nich prawdziwy użytek. Węże fruwały w powietrzu z otwartymi pyskami. Były małe, lecz mogły być – jak przypuszczał golem – jadowite. Imbri miotała się między nimi. Uciekła zielonemu i czerwonemu, lecz żółtemu udało się ją dopaść. Ugryzł ją w kolano. Złapała go zębami tuż przy głowie i wyszarpała z ciała, lecz ukłucie nie przestało boleć. Nigdy dotąd nie musiała się takimi rzeczami przejmować. Walka trwała krótko. Węże nie umiały szybko latać. W powietrzu poruszały się wolniej niż po ziemi. Nasi wędrowcy uciekli. Znów zaczęli wspinać się w górę. – Czy to możliwe, że zarówno Nocny Ogier, jak i Dobry Mag ostrzegają nas przed tym samym? – głośno myślał Ichabod. Miał taki nieznośny zwyczaj. Zanudzał ludzi zmuszając ich do wysłuchiwania przeróżnych swoich domysłów. – Skoro Jeździec to nasz wróg, a może i dowódca Najeźdźców, to lojalni obywatele Xanth powinni się go wystrzegać. Dlaczego? Tego nie trzeba nikomu mówić. To marnowanie przestrogi. – I tak mnie złapał – wyznała Imbri. – Niosłam przesłanie, ale nie rozpoznałam Jeźdźca, gdy go spotkałam. Gdyby Koń Dnia nie pomógł mi uciec... – Nie mogłem ścierpieć, że tak piękna klacz musi służyć tak okrutnemu człowiekowi – mówił koń w ich wspólnym śnie. – Okropnie się bałem podejść do obozowiska. – Nie wyglądałeś na przestraszonego – Imbri prawiła mu komplementy. – Dziękuję – odpowiedział. – Nie jestem taki odważny na jakiego wyglądam. Chyba miał rację. Jego strach przed Najeźdźcą przypominał histerię. Imbri sądziła, że przesadza. Ale nie dawał tego po sobie poznać. Sprawiał wrażenie silnego, odważnego konia. I był taki śnieżnobiały! Grzywa i ogon powiewały nad wspaniale zbudowanym ciałem. Obcowanie z nim sprawiało jej wielką przyjemność. W końcu wspięli się na rdzawy pagórek. Przed nimi, w dole, niczym jakaś cudowna szata, rozpościerało się Królestwo Xanth. Gdzieś w dali niknęła ledwo widoczna Rozpadlina. Na prawo od niej, nad Wioską Północną, wzbijał się w górę słup dymu. Gotowano strawę. Gdy zaś spojrzeli na północ, zobaczyli... – Jezioro! – wykrzyknął rozpromieniony Ichabod. – O! I jak zielono dokoła. Wreszcie będzie trawa dla koni i jakieś owoce dla reszty towarzystwa. Zostajemy tam na noc. – Dobrze by było. Ale patrzcie, od jeziora dzieli nas taki dziwny labirynt wzniesień – powiedział Grundy. – Trafię tam – zapewniła go Imbri. – Umiem iść prosto do celu, niezależnie od drogi. Zawsze wiem, dokąd zmierzam. – Całe szczęście – odetchnął Grundy. Imbri zaczęła powoli schodzić ze wzgórza. Koń podążał za nią. Nagle potknęła się i upadła na łeb, zrzucając z siebie golema i Cameleon. Wszyscy poczęli staczać się w dół. Zatrzymali się dopiero u podnóża. Grundy wstał, strzepnął z siebie rdzawy pył przemieszany ze źdźbłami suchej trawy i zapytał:

– Cóż to się stało, końska gębo? W co wdepnęłaś? – To ta noga. Kolano ugięło się pode mną. Nigdy przedtem nic takiego mi się nie przydarzyło. Cameleon próbowała doprowadzić się do ładu. Mimo że była brudna i rozczochrana, wyglądała prześlicznie. Stanowiła niezbity dowód na to, że starzejąca się kobieta niekoniecznie musi być brzydka. – Boli cię? – zapytała. Imbri przewróciła się na bok, tak jak to zwykle robią konie, wysunęła przednie nogi i spróbowała się podnieść, ale natychmiast znowu opadła na ziemię. Kolano nie było w stanie utrzymać jej ciężaru. Cameleon czule spojrzała na nogę klaczy, obejrzała bolące miejsce i choć rana nie była zbyt głęboka, od razu, niczym tkliwa matka, odgadła, co się stało. – Ojej! Jakie spuchnięte! – krzyknęła. – Pogryzły cię! Koń Dnia ostrożnie schodził ze wzgórza. – Pogryzły? – zarżał. – A więc to jadowite węże – stwierdził Grundy. – Czemu nic nie powiedziałaś? Przepytałbym nicponia i może znalazłaby się jakaś odtrutka? – Konie się nie skarżą – odpowiedziała Imbri. Nigdy przedtem nie ugryzł jej żaden wąż, toteż nie była świadoma następstw takiego wypadku. Rozbolała ją noga, ale po chwili wydawało się jej, że ból minął. I tak też było, lecz nie dlatego, że rana się goiła. Po prostu kolano spuchło i Imbri straciła czucie w nodze. Ale gdyby nie trudna wędrówka w dół, pewnie nawet nie wiedziałaby o tym. A teraz noga kompletnie odmawiała jej posłuszeństwa. – Niech wszyscy wsiadają na mnie – zaproponował Biały Koń. – Dam sobie radę. Po krótkim namyśle przystali na jego propozycję. Ogier był zmęczony i mokry od potu, ale jeszcze zupełnie nie opadł z sił. Mogli go dosiąść. Cameleon i Grundy usadowili się wygodnie tuż za Ichabodem na obszernym końskim grzbiecie. Na szczęście był z nimi. Cóż by zrobili, gdyby mieli tylko Imbri! Klacz musiała jakoś wstać. Wsparła się na zdrowej, prawej nodze i uniosła w górę. Udało się. Spróbowała podeprzeć się chorą nogą, ale wciąż nie miała w niej czucia. Podkurczyła ją i kuśtykała na trzech nogach. W ten sposób powoli posuwała się naprzód. – Może wsadzilibyśmy ci tę nogę w szyny? – zaproponował Ichabod. – Byłaby wyprostowana i przynajmniej mogłabyś się na niej choć trochę oprzeć. Przytaknęła ochoczo. Zaczęli krążyć wokoło w poszukiwaniu jakichś drewienek. Po chwili natrafili na usypaną z ziemi bruzdę, z której sterczały grube, mocne tyki. Ichabod zszedł z konia i pochwycił pierwszą lepszą z brzegu. Tyka zatrzeszczała, skręciła się, lecz nie złamała. Dalej tkwiła w ziemi. – Utnij ją – poradził mu Grundy.

Cameleon wyjęła ostry nóż. Imbri była zaskoczona. Nie wiedziała, że ta kobieta w ogóle coś takiego ze sobą zabrała. – A jednak piękna matka Dora nie jest tak całkowicie bezradna – pomyślała. Cameleon podeszła do tyki, schyliła się, przyłożyła doń ostrze i nacięła korę. Ziemia zaczęła się trząść. Coś huczało i grzmiało. Wyprostowała się i pytająco spojrzała na swych towarzyszy. – Hałas to pestka! – zawołał Grundy. – Zmykajmy stąd nim nastąpi prawdziwe trzęsienie ziemi. – Nie będzie żadnego trzęsienia – oponował Ichabod. – Ono wygląda zupełnie inaczej. Wtedy po prostu pękają skały, a wszystko drży wskutek różnicy ciśnień między poszczególnymi warstwami podłoża. Znowu zagrzmiało, tym razem głośniej i jakby nieco bliżej. – Ale tu, w Xanth – tłumaczył mu golem – tu nawet na pozór martwe, nieożywione minerały, mają swój charakterek. Posłuchaj tylko, jak rozmawiają z Dorem. Tu wszystko i każdy ma swoje zachcianki. Co dopiero ziemia! A ziemia znowu drżała. Archiwista musiał zrobić parę kroków, by utrzymać równowagę. – Chyba masz rację – powiedział do golema trzęsąc się ze strachu. Cameleon jeszcze raz spróbowała uciąć tykę. Ostrze noża było ostre, ale tyka twarda. Nie dała rady jej przeciąć. Tymczasem z nacięcia poczęła się sączyć gęsta, czerwona ciecz. – Ciekawa roślina – stwierdził Grundy. – Wydaje takie dziwne pomruki. – Pokiwał głową. – Nie odpowiada. – Może teraz da się ułamać? – zapytał Ichabod. Był coraz bardziej niespokojny. Mocno chwycił tykę i szarpnął nią jeszcze silniej niż przed chwilą. I nagle... reszta tyczek uniosła się do góry. Tuż obok nich powstała szczelina, a w niej ukazała się mokra, szklista biało-brązowo-czarna, żyłkowana powłoka. Przypominała wypolerowany, piękny kamień. – To oko! – wrzasnął Grundy, a wiszący na tyce Ichabod spytał: – A na cóż, do licha, jakiejś górze potrzebne są oczy? Z przerażeniem spoglądał w dół na to dziwaczne ślepię. – I czemóż się wzbiłem w górę? – Trzymasz się rzęs – odpowiedział golem. – Powinienem był się domyślić. To żywa bestia, nie jakaś tam roślina. Próbowałem porozmawiać z rzęsami i oczywiście mi się to nie udało. Rzęsy nie mówią! Ichabod puścił tykę i spadł na „ziemię”. Na nieszczęście nogą trącił oko. Mrugnęło. Powieka opadła niczym więzienna krata. Archiwista wyrwał nogę z jej objęć i odbiegł krzycząc. – Na koń! – krzyknął Grundy. – Uciekajmy! Cała trójka szybko dogoniła Białego Konia. Ruszył z kopyta. Imbri kuśtykała za nimi. Wszystko pojęła.

– To sfinks – powiedziała. – To jest sfinks! – Mieliśmy go omijać z daleka – przypomniał jej golem. – Jak zwykle wleźliśmy prosto tam, gdzie nie należy, na dodatek w ogóle o tym nie wiedząc. To, na czym stali, znowu zadrżało i zaczęło unosić się do góry. Olbrzymi sfinks otwierał paszczę. Powietrze przeszył przeraźliwy ryk. Dął straszny wiatr, przypominający huragan. – Boli go. A może tylko ryczy ze śmiechu! – zawołał Grundy. – Tam do licha. Wyrażaj się jednoznacznie, nie czas na żarty – mamrotał Ichabod. – Cały Xanth to jeden wielki żart. Paradoks. – odpowiedział mu golem. – Patrz, gdzie idziesz, bo zaraz gdzieś wdepniesz. – Lub na coś – odezwała się Cameleon patrząc jak znikają wypadające spod ogona rdzawe kule. Wdrapali się na konia. Galopował teraz po obwisłym policzku potwora, zbliżając się do ramienia. Ogromny sfinks leżał. Głowę odrzucił do tyłu. Koń musiał schodzić po prawie pionowym zboczu. Rdzawe wzgórze, na które się wspięli, było po prostu jego łbem ze skórą spaloną słońcem. Każde ich stąpnięcie z pewnością sprawiało mu ból. Jednak obudził się dopiero, gdy chciano mu odciąć rzęsę. – Imbri! – zawołała Cameleon, spoglądając na oddalającą się coraz bardziej sylwetkę klaczy, która nie była w stanie dotrzymać im kroku. – Idź! Idź! – odpowiedziała mara. – Dogonię was. Jednak na trzech nogach nie mogła ich dogonić. W dodatku grunt trząsł się jej pod nogami. Upadła i toczyła się prosto w otwartą paszczę potwora, który właśnie chciał zaczerpnąć powietrza. Krzyknęła z przerażenia, ale zdołała zmienić kierunek tej nieoczekiwanej jazdy. Teraz od jej przyjaciół oddzielały ją wielkie usta. Przesłała im nowy sen. Zobaczyli nieruchomą, pofałdowaną, monstrualną małżowinę. Było w niej cicho i bezpiecznie, mimo że tuż, tuż trzęsła się skóra na twarzy. Imbri postanowiła się tam zatrzymać. W uchu przynajmniej nic jej nie mogło grozić. Nadal jednak martwiła się o swoich przyjaciół. Sfinks mógł ich pożreć. Właśnie byli w najgroźniejszym miejscu. Wtem coś jej przyszło do głowy. Wytężyła swe siły i sfinks zaczął śnić, że przestało go cokolwiek niepokoić. Był zadowolony. Imbri nie umiała snuć takich snów. Była specjalistką od czego innego. Ale bądź co bądź miała pół spokojnej i dobrej duszy. W tym śnie bardzo się jej przydała. Wzburzony sfinks powoli usypiał. Śnił o miękkiej trawie, słonecznych łąkach i buszujących wśród traw małych sfinksikach. I o tym, że spaloną słońcem twarz spowiła miła, chłodna mgiełka. Zamknął oczy, przymrużył obolałe rzęsy. Drżenie ustało. Imbri ostrożnie wyszła z ucha. Kuśtykając próbowała przejść przez olbrzymi policzek, by zejść na prawdziwą ziemię. Lecz kopyta znów podrażniły delikatną skórę. Sfinks zaczął się budzić. Widocznie już nie spał tak mocno, jak przedtem. Wielkie monstra zachowują się

dziwnie, nawet gdy drzemią. Nie było jednak jeszcze tak najgorzej, ale Imbri postanowiła wrócić z powrotem do ucha. W nim była bezpieczna. Nie mogła uciec stąd za dnia. Stwierdziła, że musi się zdrzemnąć. Uspokoiła sfinksa nowym słodkim snem, na tyle miłym, by zasnął nie budząc się. Na szczęście istoty te kochały spanie. Dlatego tak rzadko spotykało się je w Xanth. Pewnego razu jeden z nich, w poszukiwaniu dobrego łowiska zawędrował aż do Mundanii, gdzie znalazł piękną, ciepłą pustynię. Zasnął na niej i śpi tam od wieków. Ludzie biorą go za rzeźbę z kamienia. Naiwniacy ubili mu nawet kawał nosa. Jeśli się tylko o tym dowie, usłyszymy go... Jednak na razie chyba o tym nie wiedział. Ale też nikt nie wspinał mu się tam i z powrotem na nos. Imbri także musiała poczekać. Potworów nie wolno drażnić. Gdy się obudziła było już ciemno. – Zaraz będę wolna – szepnęła. – Już nie potrzebuję tej mojej okulawionej nogi. Wstała i pogalopowała w poprzek olbrzymiej głowy, po której wciąż przewalały się przyjemne sny. Dotarła do drugiego ucha i pobiegła na północ, w stronę jeziora. Szybko trafiła tam, gdzie chciała, przesadziła je i po chwili znalazła obozowisko swoich przyjaciół. Pierwsza zauważyła ją Cameleon. – Imbri! – zawołała radośnie. – Wróciłaś! Przytuliła konia, a uradowana klacz z powrotem nabrała ciała. Lubiła, gdy ktoś ją pieścił. A Cameleon nie dało się nie lubić, nawet wtedy, gdy była taką słodką idiotką, jak teraz. Chyba tylko bazyliszek nie dałby się jej pogłaskać. – Chciała pójść po ciebie – powiedział jej Grundy – ale nie puściliśmy jej. Mogłaby nas i ciebie wpakować w jeszcze większe tarapaty. – Mój syn Król kazał mi słuchać golema – usprawiedliwiła się Cameleon. Na jej ładnej twarzy pojawił się cień smutku. – I dobrze – odpowiedziała Imbri. – Przeczekałam do zmroku w jego uchu. A potem zdematerializowałam się. – A jak twoja noga? Chyba trochę lepiej? – zauważył Ichabod. – Nie, ale też nie gorzej. Może do rana się zagoi. Nadchodziła noc. Cameleon, Grundy i Ichabod ułożyli się wygodnie do snu. Koń Dnia i klacz rozkoszowali się bujną trawą. Aby ją skubać Imbri musiała mieć ciało. Nie musiała jednak go mieć, by ją przeżuwać. Powoli krążyła po pastwisku. Nie chciała przemęczać swej nogi. Z nadejściem świtu opuchlizna nieco opadła. Wróciły jej siły. Zwalczyła jad. Rano obudzili się jak nowo narodzeni. Cameleon rozebrała się i myła na brzegu jeziora. Ichabod skromnie odwrócił głowę, lecz Grundy bezczelnie się jej przypatrywał. – Dla niektórych ludzi latka są łaskawe! – rzekł z uznaniem. – Ale zobaczymy, jak będzie wyglądać za miesiąc! – Znam te jej fazy – sucho odrzekł Ichabod. – W tej drugiej ma najbłyskotliwszy umysł, jaki kiedykolwiek spotkałem.

– I najpiękniejszą mordkę – szydził chichocząc golem. – Jest taka, jak inne kobiety. Tylko mniej zagadkowa. One zawsze w młodości są piękne, a kończą jako brzydkie staruchy. – Dlatego rozglądasz się za nimfami – dociął mu Grundy. – Są bezmyślne, więc nic nie jest w stanie zbić cię z właściwego tropu. Możesz patrzyć ile wlezie, gdzie chcesz. – Och, znowu tak im się nie przyglądam. Lubię tylko ich nogi. – Czemu nie popatrzysz na Cameleon? Też ma ładne nogi. Może i ładniejsze od innych. – Calemeon to normalna kobieta. Poza tym przyjaźnię się z nią – odpowiedział poważnie Ichabod. – Och! Chyba nie miałaby nic przeciwko temu – golem był szczęśliwy, że może sobie z niego trochę pożartować. – Ej! Laleczko, czy Ichabod może sobie troszkę na ciebie popatrzeć? – Cicho – syknął archiwista czerwieniąc się ze wstydu. – Pewnie! – odpowiedziała Cameleon. – Jestem tu, pod wodą. – Cały czas była zanurzona! – wykrzyknął Ichabod. Golem tarzał się ze śmiechu. – Nie było na co patrzeć! Nagle pośrodku jeziora utworzył się lej. Woda zawirowała, po czym opadła nieco i wynurzyło się z niej parę głów. – Trytony! – wrzasnął Grundy. – Trzymaj się blisko brzegu! Mogą być niebezpieczne. Trytony uniosły trójzęby w górę. Chyba rzeczywiście były wrogo nastawione. Cameleon wynurzyła się z wody, lecz przypomniawszy sobie, że jest naga, szybko zanurzyła się z powrotem. Nie pomyślała, ile ta skromność może ją kosztować. Imbri popędziła na ratunek. Dogonił ją Biały Koń. Trójka trytonów wyrosła jakby spod ziemi, tuż za końskimi zadami. – Hola! Cóż to za sposoby? – zawołał jeden z nich. – Czy przyszliście tu po to, by zmącić nasze wody? – Jego trójząb rzucał groźny blask. Imbri przesłała mu uspokajający sen. Robiła to coraz lepiej. – Właśnie tędy przechodziliśmy. Nie chcieliśmy wam przeszkadzać. Nie mieliśmy pojęcia, że mieszkacie w tym jeziorze. Tryton zerknął na Cameleon. Gdy próbowała wstać, mignęły mu przed oczyma jej nagie piersi. – Ona musi mieć w sobie coś z nimfy – napomknął zachwycony. Wtem z wody wynurzyły się syreny. Pędziły za trytonami. – To kobieta – krzyknęła jedna z nich. – Zostaw ją. Tryton wykrzywił się. – To chyba porządni ludzie. Nie robią bałaganu – powiedział. – Słuchaj, no – zagadnął go Grundy, gdy się trochę uspokoił. – Czy znacie Syrenę? Mieszka tu gdzieś od wieków. – To pół-kobieta, pół-ryba? Pewnie, czasem się tutaj zjawia. Swój ogon może zmieniać w

nogi, wędruje więc z jeziora do jeziora. Niekoniecznie po wodzie. Poślubiła Morrisa i urodziła chłopca, podobnego do niej, w połowie człowieka. To bardzo mili ludzie. – Znam ją od lat – rzekł Grundy. – Jej siostra Gorgona wyszła za mąż za Dobrego Maga Humphreya. – Odetchnął widząc, że udobruchał te wodne stwory. – Gdzież ona teraz jest? Może złożylibyśmy jej wizytę? – Mieszka pod wodospadem. Nie wiem, czy zdołalibyście tam wejść. To chyba zbyt ryzykowne. Trzeba by płynąć lub przejść przez Strefę Ognia. Golem wzdrygnął się. – A więc nie bardzo można stąd tam dojść. Szkoda! Tak chciałbym ją znów zobaczyć! – Czy na północ od jeziora mogą na nas czyhać jakieś niebezpieczeństwa? – spytała Imbri snując nowy sen. – Smoki na lądzie, potwory rzeczne i cała pozostała hołota – odpowiedział tryton. – Ale jak daliście sobie radę ze sfinksem, to i z nimi sobie poradzicie. – Dziękuję, jednak nie chciałabym się z nimi spotkać – oznajmiła mara. Sen zniknął. Cameleon ubrała się. Zwinęli obóz i pomaszerowali dalej. Kolano Imbri zagoiło się. Jad jakoś się rozszedł. Po ranie nie było ani śladu. Matka Króla i golem mogli znowu jej dosiąść. Przez cały dzień mieli się na baczności. Woleli unikać wszystkich tych stworów, o których wspominał tryton. Przed wieczorem dotarli na linię frontu. Najeźdźcy byli już na terytorium Xanth. Natknęli się na nich szybciej niż przewidywali. Zbiegłe z pola walki zwierzaki opowiadały Grundy’emu o niebywałym okrucieństwie wroga. Mundańczycy palili i niszczyli wszystko, co się dało. Zabijali nawet smoki. Nie wróżyło to Królestwu Xanth nic dobrego. – Chyba teraz na mnie kolej – stwierdził Ichabod. – Muszę zobaczyć tych wojowników. Wtedy będę wiedział, co to za jedni. Każda epoka ma swe sztandary i uzbrojenie, i nawet jeśli ich natychmiast nie zidentyfikuję, to na pewno znajdę coś o nich w moich księgach. Na razie wiem tylko tyle, że to średniowieczne lub nawet starożytne wojska. Nie używają broni palnej. Na szczęście! – odetchnął – Broni palnej? – zapytała Cameleon. Popatrzyła na siebie tak jakby zaraz miała się zapalić i bezmyślnie poklepała się po nogach. – To taka nowa broń – wyjaśnił Ichabod. – Używa się do niej specjalnego, magicznego prochu. Wyobraź sobie, na przykład, czereśniowe bomby, lecące niczym strzały z dziwacznych rur. Coś strasznego! Mam nadzieję, że takie nieszczęście nigdy nie nawiedzi tej krainy. Chciałbym, aby mój świat nigdy się tu nie przedostał. – Rozejrzał się wokoło. – Cameleon, może zamieniłabyś się ze mną. Chętnie przesiadłbym się na Imbri. Pojadę do nich sam; nie przypuszczam, aby Król chciał narażać swą matkę na tak wielkie niebezpieczeństwo. – Nawet na pewno – ochoczo przytaknął mu Grundy. – Wystarczy, że rozdrażniła trytony. Zresztą mamy jej pilnować. Po to tu jestem. – By ją podglądać w kąpieli! – wtrącił się Ichabod.

Był zły. Grundy wszystkim działał na nerwy. – Cameleon, przesiądź się – rozkazał golem, nie zwracając uwagi na przytyk starca. – Za jakiś czas przyłączę się do was – powiedział do Imbri i Ichaboda. – Przyłączysz się? – spytał przerażony Ichabod. Koń Dnia położył uszy po sobie. Nikt się nie ucieszył. Nie lubili golema. – Pojadę z wami. Znam język roślin i zwierząt. Porozmawiam z nimi, może to wystarczy i nie będziesz musiał specjalnie się poświęcać. Ichabod uśmiechnął się, ale widać było, że nie jest zbyt szczęśliwy. – Lubię się poświęcać. Przyznam się wam, że mam w sobie coś z Don Kichota. – Jakiego kota? – zapytała Cameleon, mrugając oczyma. – Mam kota na twoim punkcie – odrzekł ubawiony archiwista. – Pisze się inaczej i czyta inaczej, nawet tu, w Xanth. To był wielki człowiek i uczony. Całe życie spędził wśród ksiąg. Prawie tak jak ja, nim Dor, Iren, Grundy i ogr Smash, a także centaur Arnold nie wyciągnęli mnie zza nich i nie pokazali nowych, wspaniałych możliwości, jakie się przede mną rozciągały. Don Kichot został rycerzem – działo się to w średniowieczu – i tak jak ja Xanth, tak on przemierzał swój kraj w poszukiwaniu przygód. To, co przeżywał, miało dla niego dużo większe znaczenie niż powszechnie sądzono. Ze mną jest całkiem podobnie. Walczył z wiatrakami. Naprawdę. To przecież znana historia... – Co to za ptaki? – przerwała mu Cameleon. – Och! Wiatraki to nie ptaki! To... – Lepiej już chodźmy! – zawołał zniecierpliwiony Grundy. – Masz rację – przytaknął mu Ichabod. – Wy zostańcie tutaj. Jak wrócimy golem zapyta się roślin, gdzie jesteście. Tu będzie bezpieczniej. Na pewno się odnajdziemy. – Na pewno! – zarżał Koń, a golem im to przetłumaczył.

Rozdział 6 Nowa fala

Imbri, golem i uczony Mundańczyk szli w stronę strasznego pola walki. Ostatnia Fala Najeźdźców zalała Xanth około półtora wieku temu, tak więc obecny najazd siał wszędzie przerażenie i grozę. – Jesteś jakaś spięta, Imbri, czy się mnie boisz? – spytał Ichabod. – Zastanawiałam się, ile czasu upłynęło od Ostatniej Fali – odpowiedziała klacz. – Byłam wtedy bardzo młoda, miałam zaledwie dwadzieścia lat, ale to, co się wtedy wydarzyło, pamiętam tak dobrze, jakby to było wczoraj. – Pamiętasz? – zdziwił się archiwista. – Tak... to by się zgadzało. Zapomniałem, że masz prawie sto siedemdziesiąt lat. A Ostatni Najazd, jak to udowodniłem, miał miejsce sto pięćdziesiąt lat temu... – przerwał na moment. – Doszedłem do tego na podstawie archiwaliów i dokumentów, lecz nigdy nie miałem okazji posłuchać relacji naocznych świadków. Byłbym niezmiernie szczęśliwy, gdybyś zechciała mi coś o tym opowiedzieć. – Cóż, niewiele widziałam. Bywałam tu tylko w nocy. Roznosiłam sny – cichutko szepnęła Imbri. – Wielkie bitwy toczyły się za dnia, a wtedy nie mogłam opuszczać Królestwa Mroku. – To nic! Cokolwiek by to nie było i tak będę zachwycony – powiedział uczony. – Twe odczucia uzupełnią mój obraz, który odtworzyłem, opierając się jedynie na wzmiankach źródłowych. – A może ty byś nam coś opowiedział? – przerwał mu golem, którego wbrew jego własnym oczekiwaniom zaciekawiły te dawne dzieje. – Wtedy ja też będę wiedział, o czym mowa. W przeciwieństwie do Imbri, golem nie był świadkiem tych wydarzeń, a lubił zawsze być dokładnie o wszystkim poinformowany. – Z przyjemnością – odparł Ichabod, który historię kochał całym swoim starym sercem. – Mój przyjaciel centaur Arnold znalazł ciekawe teksty źródłowe. Wynika z nich, że pierwsi ludzie pojawili się w Xanth około tysiąca lat temu. Była to tak zwana Pierwsza Fala Najeźdźców. Przedtem były tu tylko zwierzęta i hybrydy, takie jak na przykład centaury. Z ich pochodzeniem wiąże się ujmująca opowieść... – Do rzeczy, do rzeczy – upomniał go Grundy. – Tak, tak... – przytaknął mu zirytowany Ichabod. – A więc Najazdów było wiele, przypuszczalnie dwanaście. Najeźdźcy przeważnie byli okrutni. Pustoszyli i niweczyli tę krainę. Po każdej takiej Fali osiedlali się tu, a ich dzieci posiadały już magiczne zdolności czy talenty, jak mówią niektórzy. W ten sposób stawali się prawdziwymi obywatelami Xanth. A potem, po pięćdziesięciu, a nawet stu latach zjawiali się następni Najeźdźcy, którzy burzyli to wszystko, co potomkowie poprzednich Fal zdołali stworzyć. Aż w końcu, prawie sto

pięćdziesiąt lat temu, zalała Xanth Ostatnia Fala. Była tak straszna, że ci, co ją przeżyli, postanowili się bronić i całkiem poważnie się do tego zabrano. W ciągu piętnastu lat Król Mag Ebnez odgrodził Xanth magiczną tarczą obronną z cudownego Kamienia. Emanowała z niego jakaś śmiertelna moc, więc nikt nie mógł jej przekroczyć. Tarcza ta powstrzymywała najeźdźców przez sto dziesięć lat i dopiero Król Trent, który przebywał w Mundanii przez jakiś czas, wstąpiwszy na tron po ustąpieniu Króla Burz, kazał ją zlikwidować. Chyba stwierdził, że brak nowych przybyszów w efekcie zmniejsza populację ludzi. Wolał zaryzykować, niż skazać mieszkańców Xanth na wymarcie. Przez ostatnie ćwierć wieku nie było żadnych barier – no i mamy to, co mamy. Król Trent odmówił wzniesienia magicznych zapór. Uważał, że i bez nich pokona wroga. Może ze swoją zdolnością do transformacji byłby tego dokonał. Ale... – Ale teraz Król Trent nie uczestniczy w tej zabawie, a Król Dor nie umie wznosić zapór – dokończył Grundy. – Tak czy owak – Mundańczycy już wkroczyli do Xanth, a więc nie ma o czym mówić. – Nie jestem taki pewien, czy w ogóle dałoby się ich powstrzymać – odrzekł Ichabod. – Jestem przekonany, że Król Trent miał rację. Między Xanth a Mundanią granice powinny być otwarte. Powinien kwitnąć handel. Niestety, nie wszyscy Mundańczycy są usposobieni pokojowo. Ci z Ostatniej Fali, o ile dobrze wiem, byli Mongołami, z naszego trzynastego wieku, a konkretnie z około 1231 roku, o ile nie pomyliłem dat z historii Azji. Myśleli, że najechali na Półwysep Koreański. Obecna Korea też jest podzielona, czymś w rodzaju tutejszej Rozpadliny, a jej stolica leży dokładnie tam, gdzie wasz Zamek Roogna, tak więc zachodzi tu pewne ciekawe podobieństwo... – zauważył, że Grundy znów rozdziawił mordkę i przestał snuć domysły. – To jednak nie ma nic wspólnego z naszą obecną sytuacją. Mongołowie byli szczególnie okrutni, a więc w pełni można zrozumieć, czemu ludzie z Xanth na przyszłość postanowili się bronić. – Pokiwał głową. – Ale, ale... chciałem posłuchać, co Imbri ma do powiedzenia na ten temat. Jak oni wyglądali, klaczko? – W złych snach, jakie roznosiłam, występowali zawsze jako dzicy, płaskonosi ludzie. Zabijali wszystkich, którzy weszli im w drogę. Używali strzał i mieczy. Byli dobrymi jeźdźcami. Gdy odparto wroga, ich konie wybito co do jednego, bowiem mieszkańcy Xanth kojarzyli te zwierzęta ze swoim nieszczęściem. To była prawdziwa końska rzeź. A konie przecież nigdy nie życzyły źle tej krainie. – Na pewno – smutno przytaknął Ichabod. – Podczas wojny przeważnie giną niewinne istoty. To jedno z praw gwałtu. Archiwista zaczynał się jej podobać. – Najeźdźcom też roznosiłam złe sny. My, nocne mary, zawsze byłyśmy uczciwe i bezstronne. Zawsze dostarczałyśmy sny tam, gdzie trzeba, bez względu na okoliczności. Najeźdźców dręczył strach i niepokój, szczególnie wtedy, gdy przestali wygrywać. Bez zastanowienia i żadnych skrupułów zabijali co popadło. Lecz o własne rodziny, które

zostawili w Mundanii, czy o swych współtowarzyszy bardzo dbali. Przekonali się, że Xanth to straszny, zaczarowany kraj, że wszędzie na nich coś czyha... – Tak się wydaje wszystkim Mundańczykom – przerwał jej Ichabod. – Ale ktoś, kto tu mieszka, może to samo sądzić o Mundanii, a już szczególnie, gdy natrafi na pętle wielkich autostrad. Gdyby nie troskliwa opieka moich przyjaciół podczas mojej pierwszej wizyty w waszym kraju – z pewnością długo bym tu nie pożył. Już pierwszego dnia o mało nie wpadłem do gniazda niklasów. Zawsze myślałem, że niklasy to monety. – Mieszkańcy Xanth podświadomie unikają takich niebezpieczeństw – wyjaśnił Grundy. – Ale pamiętam te wasze mundańskie smoki ziejące ogniem z ogonów, przemierzające kraj wzdłuż i wszerz i ludzi, którzy, zanim nie zostali strawieni, długo siedzieli w ich brzuchach. Potworne! Gdy ktoś wchodzi na obcy teren, narażony jest na wiele niebezpieczeństw. Sami szliśmy po głowie sfinksa, choć kazano nam się go strzec. – Mamy się strzec Jeźdźca – dodał Ichabod. – I zerwać okowy. Problem w tym, że za późno zaczynamy rozumieć, o co chodzi. – Nawet nie wiem, gdzie można by znaleźć jakieś okowy, a co dopiero, jak się ich pozbyć – powiedział Grundy. – Na szczęście nie ja muszę się o to martwić. Król Dor na pewno teraz ślęczy nad tym problemem. Wątpię by w Zamku Roogna w ogóle coś takiego było... – A więc uważasz, Imbri – przerwał mu Ichabod że Mongołowie to mimo wszystko ludzie, to znaczy, że czują i cierpią tak jak my? Wiesz, dla mnie to coś cudownego. Tak się cieszę, że mogę porozmawiać z kimś, kto ich widział, choć było to tak dawno temu. – To bardzo dziwne, lecz i wśród nich zdarzały się przyzwoite istoty. Jednak w czasie bitew zachowywali się tak, jak gdyby walczyli ze smokami, salamandrami czy bazyliszkami, a nie z ludźmi. Po prostu z rozkoszą ich zabijali. – Niestety podobnie dzieje się w Mundanii opowiedział Ichabod. – Wpierw jakaś grupa ludzi pozbawia drugą cech człowieczeństwa, ale potem sama wpada we własne sieci. W Xanth ludzie i stworzenia są do siebie podobne. Zwierzęta czasem są lepszymi kumplami niż niejeden z ludzi – poklepał Imbri po szyi nie mówiąc już o centaurach, które łączą w sobie obie te cechy. Ale Mundańczycy nie wierzą w czary, a więc wszystkie zwierzęta uważają za głupie, bo nie mówią ich językiem. To prowadzi do strasznych pomyłek. Pod tym względem o wiele bardziej wolę Xanth. – To kwestia porozumiewania się – odezwał się golem. – Tu zwierzęta i rośliny mówią różnymi językami, a ludzie jednym. W Mundanii jest odwrotnie. A więc zwierzęta właściwie nie mówią po ludzku, chyba że się któreś nauczy. Tak jak Imbri. Nikt nigdy nie odkrył, co tu tak działa na ludzi. Fakt, że nawet Mundańczycy, gdy tylko wkroczą na terytorium Xanth, doskonale się rozumieją. Chyba od razu zmienia się ich język. – Jeszcze dużo musimy się nauczyć. Pewne zaklęcia są wciąż dla nas tajemnicą – stwierdził archiwista. – Mam tylko nadzieję, że jakiś czas jeszcze pożyję i dokonam różnych znaczących odkryć.

Imbri postawiła uszy. Zaczęła węszyć. – Mundańczycy – powiedziała. Wkrótce poczuli swąd spalonej trawy. – Po co oni wszystko tak dewastują? – zrzędził Grundy. – Taka spalona ziemia zarówno im, jak i nam na nic się nie przyda. Ichabod westchnął. – Chyba wiem, czemu. Oni nie będą uprawiać tych pól, natomiast chcą, byśmy nie mieli z nich żadnego pożytku. Chcą osłabić swych przeciwników. Ich sprzymierzeńcem jest głód. Głodni wojownicy nie mają siły walczyć. A ponieważ każdy kawałek Xanth wiąże się z magią, której nie posiadają, to niszcząc wszystko wokoło przysparzają Królestwu Xanth więcej szkód niż sobie samym. Jest to wstrętne, ale przynajmniej przynosi pożądane efekty. – Musimy ich jakoś zatrzymać – oświadczył Grundy. Pewnie. Ale nie przyjdzie to łatwo. Trzeba zobaczyć, co to za jedni, a potem tak się zorganizować, by uderzyć w ich słaby punkt. Dlatego nasza misja jest tak ważna. Nie można wygrać walki, nie rozpracowawszy strategii wroga. Imbri ostrożnie posuwała się naprzód, wypatrując przeklętych Mundańczyków. Od północy wiał lekki wiatr. Przenosił na południe płomyki ognia, przed którymi uciekały różne pomniejsze stworzonka. Wszyscy w Xanth wiedzieli, co to ogień. Znali ziejące nim smoki, ogniste muchy, ogniste ptaki i salamandry, które buchały od czasu do czasu płomieniami. Ten, wzniecony przez Mundańczyków, musiał się kiedyś wypalić. Na terytorium Królestwa pełno było rzek i jezior, ziemię porastała bujna, soczysta zieleń, a to wszystko niezbyt dobrze się paliło. Ogień mogły także ugasić jakieś rozdrażnione, burzowe chmury. Udusiłby się w potokach deszczu. Krainę Xanth nękało wiele różnych nieszczęść, lecz jakoś zawsze znajdowano na nie sposób. Imbri stwierdziła, że jednak tym razem Mundańczycy aż nazbyt nadużywają gościnności, tym bardziej że nikt ich tu nie zapraszał. Gdy szli pod wiatr, nękał ich bijący od ognia żar. Dusili się od dymu. Teoretycznie powinni byli zajść płonące pole od drugiej strony. Lecz w praktyce mogłoby się to okazać zbyt niebezpieczne. Mogliby w każdej chwili wpaść w ręce wroga. – To się nam nie uda – powiedział Ichabod. – Sądzę, że znaleźliśmy się w beznadziejnej sytuacji. Nie chciałbym tracić czasu, ale może należałoby zaczekać, aż się ściemni. – Spowiły go kłęby dymu. Zaczął kaszleć. – Czekaj – wtrącił się Grundy. – Patrzcie, tam jakoś dziwnie wieje. Imbri rozejrzała się. Mewy krążyły w powietrzu. Nagle jedna, potem druga i trzecia skierowały się na zachód. Fruwały w górę i w dół. Z ich ruchów Imbri zorientowała się, że to coś wędruje na północ, pod wiatr. Przypominało jej to wirujący podmuch, małą trąbę powietrzną lub lekki powiew zefiru, nie dość mocny, by stanąć w szranki ze swoimi starszymi współbraćmi. – Patrz na mewy ponad nami – koniec, koniec z kłopotami! – golem wypowiedział słowa

przyśpiewki. – Wiecie, co się stanie, gdy ta dziwna trąba zasypie ogień kurzem? Ichabod skrzywił się. – Spowije nas gęsty dym. Tak gęsty, że nic nie będzie widać i... – archiwista wreszcie pojął, o co golemowi chodzi... – Czy będziesz mogła przezeń przeniknąć, Imbri? – Tak. Mogę przenikać przez gęsty dym – odpowiedziała klacz. – W ten sposób uciekłam centikorze strzegącej dostępu do zamku Dobrego Maga. To jednak nic pewnego. Gdy dym się trochę przerzedzi, wtedy znów się zmaterializuję. – Gdy tylko ich zobaczymy, możemy natychmiast uciekać – powiedział Ichabod. Był bardzo zdenerwowany, zdawał sobie sprawę, co im grozi. – Oni mogą mieć konie. Czy dasz sobie radę? Imbri zawahała się. – Jeśli to takie konie, jak Biały Koń, to w dzień mogę mieć kłopoty. Ale tylko w dzień. Nie w nocy. – To lepiej nie ryzykujmy – stwierdził starzec – Nie wygramy z uzbrojonym wojskiem. – Ale, ale... gdyby był dym, to nie musielibyśmy walczyć – oponował Grundy. – A może znaleźlibyśmy jakąś nie spaloną połać ziemi, którą dopiero co opuścili? – zaproponowała Imbri – Grundy porozmawiałby ze źdźbłami trawy i sprawa byłaby załatwiona. – Świetny pomysł! – radośnie wykrzyknął Ichabod. – Otóż to! – przytaknął golem. Lubił czuć się ważny. Błędny podmuch wiatru zbliżył się do ognia. Płomienie zawirowały wesoło, pochylając się w odwrotnym kierunku. Dym zaczął wędrówkę w stronę Mundańczyków, na północ. W ich szeregi wdarło się przerażenie. Zaczęli się dusić. Imbri torowała sobie drogę wzdłuż płonącego pola, rozglądając się za jakąś dogodną ścieżką prowadzącą w kierunku szeregów wroga. I nagle... z dymu wyłoniło się paru ludzi. Zmierzali na południe. – Oho! – pisnął Grundy. – Małe nieporozumienie. Klacz zawróciła. Pogalopowała w odwrotną stronę. Ale i tu wdzierały się płomienie. Dym bił jej w twarz. Jednak nie był na tyle gęsty, by mogła przez niego przeniknąć lub skryć się w nim. Skręciła na wschód. Nie miała ochoty zmierzyć się z ogniem, chyba żeby to było naprawdę konieczne. Po chwili wpadła na wojska wroga, które szybko wykorzystały zmianę kierunku wiatru i penetrowały okolicę. Mundańczycy chwycili za miecze i włócznie. W każdej chwili gotowi byli ich użyć. Paru z nich miało też łuki. Było ich wielu. Za wielu, by można im uciec. Otoczyli Imbri i jej współtowarzyszy ciasnym kołem. Mieli na sobie dziwne, pstrokate szaty. Byli różnie uzbrojeni i odziani, lecz doskonale zorganizowani. – Wyglądają mi na wojska najemne – mruczał Ichabod. – To tacy lepsi zbóje. Era przedchrześcijańska. Europa. Galia lub Półwysep Iberyjski. Tak mi się wydaje.

– Kto to? Rzymianie? Fenicjanie? – zapytał jakiś żołnierz. – Rzymianie? Fenicjanie? – powtórzył Ichabod wstrzymując oddech. – Tak! Rzymianie. W szeregach Rzymian walczyli obywatele Rzymu. Przynajmniej z początku. Z czasem stali się zawodowymi żołnierzami. Byli tylko tytularnymi posiadaczami ziemi. A Fenicjanie, zwani też Punijczykami, używali właściwie tylko siły najemnej. Kartagina... to będą Kartagińczycy. Z około 500 do 100 lat p.n.e. – Gadaj starcze! – zwołał żołnierz wykonawszy za pomocą miecza znaczący gest. – Och, nie jestem ani tym, ani tym – szybko odpowiedział Ichabod i cicho szepnął do Imbri i Grundy’ego: – Sądzą, że tylko ja jestem istotą myślącą. Nie cierpię kręcić, ale lepiej nie wyprowadzać ich z błędu. – Masz rację – przytaknęła mu mara. – Grundy niech udaje laleczkę, a ja... głupie zwierzę. – Chyba mówisz prawdę – rzekł Mundańczyk. – Gdzie ukradłeś tego konia? – Nie ukradłem go – zaprzeczył Ichabod. – Pożyczyłem go od przyjaciela. – No to teraz my go sobie pożyczymy od ciebie. I co ty na to? Złaź! – Powinniśmy trzymać się razem – powiedziała Imbri. Była trochę przestraszona. Pamiętała, jak ją złapał Jeździec. Nie chciała na nowo czegoś takiego przeżywać. – To zupełnie nieokrzesane zwierzę – ostrzegł go Ichabod. – Jeżdżę na nim bez uzdy i siodła, ale nikogo obcego nie posłucha. Żołnierz zawahał się. Z pewnością znał się na półdzikich koniach. Poklepał Imbri po łopatce. Zarżała i zaczęła grzebać nogą niczym narowista klacz, którą grała. – No dobrze. Na razie pojedziesz na niej. Bierzemy cię na przesłuchanie do Hasbinbada. Hasbinbad musiał być ich przywódcą. Za mieszkanie służył mu wspaniały namiot. Wyszedł w pełnej zbroi i w pełnym rynsztunku. Miał pięknie kuty napierśnik, wielką, podłużną tarczę i imponujący hełm. Wyglądał na bezczelnego, acz przystojnego gbura, o czystej twarzy i przylizanej brodzie. – Moi żołnierze oświadczyli mi, że ukrywałeś się na południe od terenów, które wypalamy. Co tam robiłeś? – Jesteś prawdziwym Kartagińczykiem! – wykrzyknął Ichabod. – Od urodzenia – potwierdził Hasbinbad i uśmiechnął się pod nosem. – Czy może się tu urodziłeś? Za uczciwe informacje obiecuję ci dobrą nagrodę. Imbri nie ufała temu mundańskiemu przywódcy, ale musiała zostawić Ichaboda w spokoju. Teraz on udzielał odpowiedzi. – Jestem przybyszem z dalekich stron – wymijająco rzekł Ichabod. Był bardziej zaciekawiony niż przestraszony. Najwidoczniej spodobała mu się ta konfrontacja z kimś, kto dotąd był dla niego tylko postacią z zamierzchłych wieków. – Zobaczyłem ogień i zacząłem się zastanawiać, co to jest. Zaraz potem pojmali mnie twoi ludzie. – Rozkazałem im zabijać wszystkie dziwne stwory i brać do niewoli każdego

napotkanego człowieka – wyjaśnił Hasbinbad. – Od kiedy przekroczyliśmy Alpy i wkroczyliśmy do Południowej Galii, ciągle spotyka nas coś dziwnego. To o wiele mniej cywilizowany kraj od Hiszpanii. – O, na pewno! – radośnie przytaknął mu Ichabod. – Jesteśmy chyba gdzieś koło 210 lub 215 roku p.n.e., w Dolinie Po... – Przerwał, bo Imbri snuła nowy, niepokojący sen. – Wygadujesz jakieś dziwne rzeczy – zdziwił się Hasbinbad. – Mówisz, że skąd jesteś? – Straszne! – zawołał archiwista do Imbri w ich śnie. – Gadam głupstwa. Nie mogę używać naszego kalendarza. Przecież ci ludzie nie mają pojęcia, co się w przyszłości wydarzy. Nie mogę im powiedzieć, skąd jestem i z jakiej epoki, bo pomyślą, że bredzę. – Udawaj, że jesteś nawiedzony. Powiedz, że wczoraj opuściłeś Zamek Roogna – zaproponowała Imbri nie przejmując się, iż wprawi to Mundańczyków w zakłopotanie. Myślała, że tylko Cameleon ma różne dziwne skojarzenia. A może wszyscy ludzie zachowywali się podobnie? – Z Zamku Roogna, leży w środkowym Xanth. – Ichabod zastosował się do rady Imbri. – A więc jesteś Rzymianinem! Archiwista roześmiał się. – Ależ skąd! To nie jest w Italii. Hasbinbad zmarszczył brwi. Świetnie mu to wychodziło. – Nie? A więc gdzie to jest, u licha? – Ach tak. Wkroczyliście do Francji z Hiszpanii. Potem przekroczyliście Alpy i doszliście do Doliny Po. – Mamy ze sobą tysiąc dwieście żołnierzy i dziewięć słoni. Przybyliśmy z pomocą naszemu dowódcy Hannibalowi, dręczonemu przez tych przeklętych Rzymian – dokończył Hasbinbad. – Lecz nie możemy go znaleźć. – Pewnie masz rację – przytaknął mu Ichabod. – Chyba pomyliliście drogę. Hannibal był... to znaczy jest w Italii. Panuje tam wojna. Druga Wojna Punicka nawiedziła Imperium. A to jest Xanth. Kraina Magii. – Xanth? – To jest Xanth – powtórzył Ichabod. – To zupełnie inny kraj. Tu nie ma żadnych Rzymian. Ani Hannibala. – Twierdzisz, że nie znamy się na mapie? – Nie całkiem. Myślę, że dobrze wybraliście drogę. Musieliście zabłądzić, wejść w przestrzeń bez czasu, bez ciągłości. To trudno wytłumaczyć. Czasami ludzie przekraczają tę granicę przypadkiem i od razu znajdują się tutaj. Zwykle to tylko szczęśliwy traf. O wiele łatwiej opuścić Xanth niż go znaleźć. Chyba że ktoś ma zaczarowanego przewodnika. Kartagińczyk nadął policzki. Widać było, że ubawił go ten wariat. – A jak mamy znaleźć Rzym? – Musicie zwrócić, opuścić Xanth i wybrać właściwą drogę. – Ichabod zawahał się. – Nie, może nie tak. Jeśli nie zabłądzicie, to traficie z powrotem do Mundanii, lecz możecie wejść

do niej w zupełnie innym miejscu i czasie. Musicie odpowiednio określić datę. A na tym trzeba się dobrze znać. Przypuszczam, że musielibyście kilka razy spróbować, nimby się wam to udało. – Zastanowię się nad tym – odpowiedział Hasbinbad. – Tak czy inaczej, to ciekawy kraj. – Jak myślicie – z Imbri znów emanował sen – czy można mu wierzyć? – On kłamie – odpowiedział Grundy we śnie. W rzeczywistości udawał leżącą na koniu małą kukiełkę. – On wie, że to nie Rzym, i wcale nie chce tam wrócić. Może cię tylko podpuszcza, chcąc wyczuć, czy ty też kłamiesz. – Jeśli nie znajdziecie drogi do Rzymu – powiedział głośno Ichabod – Hannibal nie otrzyma posiłków i zginie. Pomogę wam znaleźć tę drogę. – Lecz choć, jak mówisz, to nie jest Rzym, to i tak jest tu co rabować – przerwał mu Hasbinbad. – Moi ludzie przebyli długą drogę i muszą coś z tego mieć. Kto tu rządzi? – Król Trent – odpowiedział Ichabod. – To znaczy, chciałem rzec, Król Dor. – A więc ostatnio się zmienili? – zapytał zaniepokojony Mundańczyk. – Tak, ale to nie ma z wami nic wspólnego. – Chyba jednak ma. A co stało się ze starym Królem? Ichabod z pewnością nie był mistrzem dyplomacji, co zaś czyniło zeń niezbyt mądrego, acz przemiłego człowieka. – Miał atak. Ale pewnie szybko wróci do siebie. – Albo, jeśli okaże się, że Król Dor dobrze sobie radzi, on też dostanie podobnego ataku – mruczał pod nosem Hasbinbad. – On coś wie! – krzyknęła Imbri. Spuściła uszy po sobie, by nikt nie domyślił się, że podsłuchuje. – A cóż ty możesz wiedzieć o naszych Królach? – spytał Ichabod, choć prawnie, właściwie nie był obywatelem Xanth. Hasbinbad wzruszył ramionami. – Że umierają, jak wszyscy – znacząco zerknął na Ichaboda. – No i co mam z tobą zrobić szpiegu? Zatrzymam twego konia, lecz ludzi utrzymać trudniej. A ty chyba nie nadajesz się do ciężkiej pracy. – Musimy się stąd jakoś wydostać – szepnął do Imbri Ichabod. Teraz zaczął się bać naprawdę. – Czy ten twój Król Tor wykupi cię za uczciwą sumę? – zapytał dowódca Fenicjan. – Król Dor, nie Tor – poprawił go starzec. – Pieniądze to wasz wymysł. Nie zapłaci. – To chyba cię złożę w ofierze Baalowi Hammonowi, choć on bardziej gustuje w ciałkach dzieci. Nawet nasi bogowie muszą cierpieć przez tę wojnę. Ichabod próbował uciekać, lecz Hasbinbad natychmiast go pochwycił i zaraz zajęli się nim jego żołnierze. Pojmali starca i odciągnęli na bok. Imbri chciała iść za nim, lecz zarzucili na nią sieć z lin. Błyskała broń. Trójka przyjaciół miała przed sobą niepewną przyszłość.

Klacz zaprowadzono do zagrody. Została sama. Na szczęście Mundańczycy nie wiedzieli, kim jest. Nie wiedzieli też, że golem jest żywy i że wciąż są razem. A więc tylko Ichabod siedział w więzieniu. – Może uwolnimy go w nocy – pocieszyła golema. – Mam nadzieję – odrzekł Grandy – to stary, dobry kumpel; mniejsza o to, że jest Mundańczykiem. Ale ten mundański wódz wie chyba o wiele więcej niż przypuszczamy. Wiedział, że już nie ma Króla Trenta. To jakieś zakonspirowane oddziały. To coś więcej niż zwykły Najazd. Do zagrody wszedł jakiś człowiek. – Co ja widzę! Koń, który przynosi sny! – wykrzyknął. Imbri spojrzała na niego i serce w niej zamarło. Był to przeklęty Jeździec. – Och! Tylko nie mów, że mnie nie poznajesz klaczko – powiedział. – Nie wiem, jak ci się udało zbiec, jestem jedynie ciekaw, jak ugasiłaś ogień. Byłem wściekły, gdy rano zobaczyłem, że cię nie ma. O mało nie zabiłem jednego z parobków. Potem jednak doszedłem do wniosku, że nikt z nas właściwie nigdy jeszcze nie miał do czynienia z tak mądrym koniem. Mój był taki głupi! W tej chwili pewnie jest już na pół żywy. Wziąłem więc to nasze spotkanie za dobrą lekcję, z której należy wyciągnąć wnioski o możliwościach wroga. Nigdy już mi nie uciekniesz! – Uśmiechnął się dziko. – Zaproponuję ci coś. Wyjaw mi tajemnicę, a ja będę cię chronić. Nie dostaniesz się w łapy tych potwornych Fenicjan. Puszczę cię, gdy tylko znajdę mego rumaka. Konia Dnia. Jego potrafię utrzymać. Rozumiesz? – Nic ci nie powiem – cicho jęknęła Imbri. – Nie wierzysz mi? Tu ja rządzę. Jestem zastępcą Hasbinbada i mogę sobie wziąć każdego konia, którego tylko zapragnę. Nie jestem takim sobie zwykłym szpiegiem. – Wiem. I dlatego nici w naszej współpracy – odpowiedziała klacz. – Nie jestem znów taki zły – ciągnął mężczyzna. – Gdy koniki są grzeczne, to nie robię im nic złego. Wymagam jedynie, by były mi całkowicie oddane. – A ostrogi? – zapytała Imbri ziejąc mu snem niczym jakiś ognisty smok. – Ojej! Jesteś jeszcze gorętsza niż oddech Baala. Gdy koń mnie słucha, nie używam ostróg – zapewnił ją Jeździec. – Koń Dnia nie ma żadnych świeżych blizn, chyba że wpadł w jakieś kolczaste krzaki. Niewdzięczne stworzenie! Zginie w tej dżungli. Jest za głupi, by w niej przeżyć. Oboje siebie potrzebujemy. Fenicjanie mają kiepskie konie. Po górach ciężko się chodzi. Poza tym jest zimno. Szybko się męczą. A najlepsza pasza jest dla słoni. By się tu dostać, musiałem okiełznać centaura. Na południu wojska Xanth prawie że zagrodziły mi drogę. O ile dobrze sobie przypominam, było to coś w rodzaju wielkich okopów... – To Rozpadlina – wyjaśniła mu Imbri i zaraz siebie za to przeklęła. Powinien był w ogóle o niej zapomnieć. – No i co? Powiedziałaś Królowi, że tu jestem? – Pewnie!

Znów przesłała mu sen o tym, jak dostał z zadu w twarz. Obraz był tak realny, że Jeździec odruchowo gwałtownie odskoczył w bok. – A więc nie powiesz mi, jak ugasiłaś ogień? Ale i tak chyba się domyślam. Przesłałaś parobkowi straszny sen. Wydało mu się, że się pali. Chwycił wiadro wody i chlusnął w płomienie. Coś w tym rodzaju? Naprawdę, bardzo żałuję, że nie mogę wykorzystać twego talentu. Marnujesz się. – Czemu sama na to nie wpadłam? – pomyślała Imbri. – Przecież mogłam zrobić temu mężczyźnie takiego psikusa. Na razie postanowiła nie wspominać o Białym Koniu, który był chyba o wiele mądrzejszy niż sądził jego pan. – Wiesz, nie mogę cię potępiać za lojalność – mówił dalej Jeździec. – W końcu ja też jestem lojalny. A więc ujmijmy to inaczej. Złapałem cię, uciekłaś i opowiedziałaś o mnie swemu Królowi. Zdradziłaś mnie. Ale teraz znów cię złapałem. Lecz tak bardzo mi się podobasz, że ponad wszystko chciałbym móc cię dosiąść. Razem daleko zajedziemy, Imbri! Z drugiej zaś strony, moi drodzy Fenicjanie na pewno będą chcieli dokładnie wiedzieć, co z ciebie za koń i jak uniemożliwić ci nocną ucieczkę. Mam im powiedzieć? Imbri zesztywniała. Naprawdę mógł ją uwięzić! A to znaczyłoby, że Ichabod i Grundy także pozostaną w niewoli. Cameleon znalazłaby się w trudnej sytuacji. W tej chwili nie była o wiele mądrzejsza od Białego Konia. Golem, udając szmacianą laleczkę, może mógłby uciec. Jeździec o nim nic nie wiedział. Ale co począłby taki mały człowieczek w nieprzebytej dżungli Xanth? Musiała sobie jakoś poradzić z tym strasznym człowiekiem. Wysiliła całą swą wyobraźnię. Postawiła uszy i nawet przechyliła je nieco do przodu. Nie chciała, by kładły się po sobie. – O, chyba wreszcie mnie zrozumiałaś! – zawołał Jeździec. – W każdym razie powinnaś, bo jesteś najmądrzejszym koniem, jakiego kiedykolwiek spotkałem. Nie chcesz ze mną współpracować. Cóż, nie jestem taki głupi. Pójdziemy na kompromis. Ty mi coś powiesz, a w zamian za to ja nigdy nikomu nie zdradzę twej tajemnicy. Opowiesz mi jak uciekłaś, dowiem się, kto ci pomógł, ale żaden Fenicjanin się o tobie nie dowie. Tylko ja będę dobrze poinformowany. I tak, co ma być, to będzie. Imbri znalazła się w trudnej sytuacji. – Czy mogę mu zaufać? – myślała. – Czy dotrzyma słowa? Czy mogę wydać Konia Dnia? – Zupełnie nie wiedziała, co ma robić. – Widzę, że mi nie ufasz – rzekł mężczyzna. – Rzeczywiście. Właściwie dlaczego miałabyś to robić? Wiara musi się w jakiś sposób narodzić, co? Uwierz mi. Gdybym cię wydał, to i tak nic się nie zmieni. Nie możesz się znaleźć w jeszcze gorszej sytuacji. A ja chcę jedynie wyciągnąć odpowiednie wnioski z moich błędów. Nie lubię dwa razy popełniać tych samych głupstw. Cóż mi to da, że Fenicjanie rozprawią się z tobą i z tym staruchem? Ale nie będę cię dłużej prosić. I możesz sobie o mnie myśleć, co chcesz, ale powiem ci jedno: Jak nie

będziemy razem, to oboje na tym stracimy. A raczej wolałbym cię widzieć wolną i żywą, bo wtedy mam szansę cię znowu złapać, niż uwięzioną i martwą. Chcę cię tylko uwolnić. Nic więcej. Ale już nic nie powiem. – Co mam robić? – zapytała golema, przesyłając mu sen. – Niedobrze – odpowiedział Grundy. – To podstępna natura. Próbuje cię nakłonić, byś mu zechciała zaufać. To pierwszy krok ku temu, by cię naprawdę okiełznał i przekabacił na swoją stronę. Chce, abyś zdradziła Xanth. Pomyśl tylko, co się stanie, gdy będzie mógł na twym grzbiecie przenikać ściany. Nie możesz mu ufać. Nie wolno ci! – A jak powie Hasbinbadowi, kim jestem naprawdę? Wtedy na pewno nie będę w stanie stąd uciec, a Ichabod zostanie złożony na ofiarnym ołtarzu Baala Hammona. – Masz rację. Tak źle i tak niedobrze – zgodził się Grundy. – Chyba będziesz musiałaś się poddać. Ale nie wierz mu. Strzeż się Jeźdźca! Imbri zdecydowała się przystać na jego propozycję. W innym wypadku mogłaby wiele stracić. Jej przyjaciele wpadliby w jeszcze gorsze tarapaty, a cała wyprawa skończyłaby się niepowodzeniem. Xanth musiałby za to słono zapłacić. – Uwolnił mnie Koń Dnia – przyznała się z bólem serca. Nienawidziła Jeźdźca głównie za to, do czego ją zmuszał. – Ha! A więc cały czas kręcił się w pobliżu! Co zrobił? – Zgasił ogień. – Przecież koń nie ma rąk. Nie może nosić wody. On...? – Jeździec przerwał, a potem roześmiał się. – Nie... chyba tego nie zrobił... – A tak! – Tak? To zwierzę jest mądrzejsze niż myślałem. To chyba taka piękna klacz pobudziła go do działania. Nigdy przedtem nie zwracał uwagi na zwykłe klacze. Jestem tego pewien. A więc uciekłaś z nim, ale z nim nie zostałaś. Gdzie on jest? Nie muszę ci tego mówić – odpowiedziała Imbri. Była wściekła, bo Jeździec wymógł na niej, by zdradziła swój sekret. Poza tym brał ją pod włos, napomykając o uczuciach Białego Konia. Chciał się jej przypodobać. Każda dama jest zadowolona, gdy się jej powie, że ktoś uważa ją za piękność. I choć ciągle nie była pewna, czy chce mieć z nim cokolwiek wspólnego, to jednak cieszyło ją to, że się jemu podoba, czerpała z tego pewną przyjemność. Jeździec zmarszczył brwi. – Chyba masz rację. Tego nie było w naszej umowie. Jestem przekonany, że Koń Dnia nie podejmowałby takiego ryzyka tylko po to, by uwolnić damę swego serca. Kobiety ogłupiają mężczyzn. Klacze robią to samo z ogierami! Musiał ci wpaść w oko, a teraz na pewno podoba ci się jeszcze bardziej. Coraz lepiej! Imbri musiała się dobrze pilnować. – A więc, jeśli jesteś tutaj, to on pewnie też musi być w pobliżu. Chyba często się

widujecie. A może przyszliście tu we dwoje? Może w ten sposób chcesz mu się odwdzięczyć? Wyszukujesz mu świeżą trawę i pomagasz przeżyć w Królestwie Xanth? Dlatego nie mogłem go znaleźć. I dlatego nie przywiódł go do mnie ani głód, ani pragnienie. Jeździec był nadzwyczaj bystry. Imbri nie odezwała się ani słowem. – Pięknie. Chyba niechcący odpowiedziałaś mi na pytanie. Wierzę ci. Zostawię cię w spokoju, ale na pewno jeszcze się spotkamy. Obrócił się i wyszedł. Imbri odetchnęła. Nie przyszło jej to łatwo. – Jak myślisz? Dotrzyma obietnicy? – zagadnęła golema. – Zobaczymy – odpowiedział Grundy. – Już wiem, czemu się go boisz. Jest fałszywy. Taki ludzki bazyliszek – przerwał na moment. – Lecz w tej jego arogancji brzmi jakaś nuta szczerości. Jest ślepo ambitny i zadufany w sobie. A więc za wszelką cenę chce odzyskać konia. Wziął sobie to za punkt honoru. I myśli, że mu w tym pomożesz, bez względu na to, co o nim myślisz. Gdy uciekniesz, najprawdopodobniej zacznie cię śledzić. Ale przynajmniej nic nie wie o mnie. Będę mógł cię rozwiązać i otworzyć ci drzwi od zagrody, nawet wtedy, gdyby rozpalił ogień. – To ostateczność. Jeśli Jeździec, z takiej czy innej przyczyny, dotrzyma słowa, nie będziesz musiał tego robić. – Mógłbym pójść zobaczyć, gdzie jest Ichabod – stwierdził golem. – To by ułatwiło sprawę. Będziemy wiedzieć, gdzie go szukać, gdy tylko zapadnie noc. – Może i masz rację – przytaknęła. Po tym całym przejściu z Jeźdźcem wreszcie zaczynała przychodzić do siebie. – Ale do tego czasu musimy grać wariata. – Pewnie. Choć golem leżał niczym martwa lalka, mógł rozmawiać z roślinami i stworzeniami, które były w pobliżu. Na skraju zagrody rosło źdźbło trawy. Jakoś umknęło uwadze poprzednio trzymanych tu koni. Grundy zagroził mu, że gdy nie odpowie na pytanie, zmusi swego kompana-konia, by wdeptał je w ziemię. Przestraszyło się. Golem postąpił z nim tak samo, jak Jeździec z klaczą. Imbri zastanawiała się, czy ich postępowanie różni się od zachowania wroga. Doszła do wniosku, że nie; zrobiło się jej przykro, ale nie sprzeciwiła się. Źdźbło trawy wyśpiewało Grundy’emu wszystko, co wiedziało o Mundańczykach i Nowej Fali, ale właściwie nic takiego nie powiedziało. Siedzieli tu od dwóch dni i choć zwali się Fenicjanami, w większości pochodzili z Hiszpanii i z Maroka. Wielu miało opuchnięte nogi, zmęczone długim marszem przez góry. Dlatego odpoczywali. W rogu zagrody była maleńka pajęczyna. Grundy zagadnął buszującego po niej pająka. Ten odrzekł, że Mundańczycy przywlekli ze sobą tłuste, soczyste i pyszne wszy, pchły i pluskwy. Był bardzo z tego zadowolony. Pająk nauczył się mówić językiem swych ofiar, a więc bez trudu wabił je w swoje sieci. Podsłuchał też jakąś tajną rozmowę. Wynikało z niej, że przeprawa przez góry była naprawdę potworna. Mundania miała chyba ostrzejszy klimat niż Xanth. Przełęcze wysokich gór pokrywały masy trudnej do przebycia magicznej

substancji. Zwali ją lodowcem. Na początku mieli tysiąc dwieście ludzi i dziewięć słoni. Stracili jedną trzecią wojsk i sześć słoni. Hasbinbad z powodu czegoś, co nazywał żołdem (ani Imbri ani golem, nie wiedzieli, co by to mogło być), nie chciał się do tego przyznawać. Z dwustu koni zostało im tylko pięćdziesiąt, a i z tych kilka uciekło, gdy tylko tu przybyli. – Koń Dnia – powiedziała Imbri. – Tak, to jeden z wielu – przytaknął jej Grundy. – Pająk nie wie, jak się nazywały, ale to by się zgadzało. Jak na mundańskie zwierzę, jest dość mądry, a więc radzi sobie lepiej niż inne. Większość uciekinierów zapewne pożarły już smoki. Imbri posmutniała, bo wiedziała, że rzeczywiście tak mogło się stać. – A co żołnierze myślą o Xanth? Grundy przetłumaczył to pająkowi. – Narzekają – odpowiedział. – Nie otrzymują zapłaty, więc plądrują, gdzie się da i co się da. Zapłata! – krzyknął pająk. – To musi być ten żołd, o którym mówili. Hasbinbad nie wypłacił go żołnierzom! Wielu z nich zmarło, zginęło w mackach wikłaczy i zamieszkujących w wodach potworów. Paru zamieniło się w ryby, gdyż skosztowali wody z zaklętej rzeki. Przynajmniej tak opowiadała mi pewna pchła, która w porę zdołała uciec. Jeszcze inni pobiegli za nimfami do dżungli i nikt już ich więcej nie zobaczył. Chyba prawie dwustu zginęło w Xanth. Więc nadzwyczaj ostrożnie posuwają się naprzód. I wiedzie im się coraz lepiej. Zabijają smoki i gryfy, pieką je i zjadają. Wiele z tych potworów straciło już życie z ich rąk. A jednak wciąż boją się tego, co ich jeszcze czeka. Wcale im się nie dziwię – odrzekła Imbri. – Zrazili do siebie tutejsze stworzenia. Przecież to, co tu wyprawiają, to zwykła rzeź. Powinni czym prędzej się stąd wynieść, zanim wyrządzą jeszcze więcej szkód. – Nie wyniosą się, póki mają co kraść – stwierdził Grundy. – Pająk potwierdził to, co sami widzieliśmy. Nie poddadzą się tak łatwo. To smoki w ludzkiej skórze. A w dodatku rządzi nimi chytry i przebiegły wódz. Można powstrzymać ich tylko siłą. Tacy już oni są. – Z wyjątkiem Ichaboda – przerwała mu mara. – On nie jest prawdziwym Mundańczykiem – odrzekł golem, zły, że go przyłapano na jakiejś nieścisłości. – Jest żądny wiedzy, pełen fantazji, no i czasem lubi popatrzyć na nimfy... Mundańczyk, który jej pilnował, wrzucił do zagrody naręcze mokrego siana. Siano jest najlepsze wtedy, gdy jest dobrze ususzone. Mundańczyk najwyraźniej nie wziął tego pod uwagę. Lecz i tak to było lepsze niż nic. Schrupała je, jak to zrobiłby głupi koń, którego udawała, i na stojąco zasnęła cierpliwie wyczekując zbawczej nocy. Zapadł zmierzch. Robiło się ciemno. Golem Grundy wymknął się z zagrody na przeszpiegi. Znał język wszystkich żywych stworzeń, a więc wszędzie mógł zdobywać informacje. Gdy wrócił, zrobiło się na tyle ciemno, że Imbri mogła przejść przez ścianę. – Znalazłem go – szepnął Grundy. – Zaprowadzę cię tam. – Wskoczył jej na grzbiet i zaraz spadł na ziemię. – Ojej! Zdematerializowałaś się!

Po chwili klacz znów nabrała ciała. Wsiadł na nią i razem wyszli z zagrody. Unosząc golema z sobą pobiegła tam, gdzie jej kazał. Uczony siedział w osobnej szopie. Strzegł go uzbrojony w miecz strażnik. Wkoło było jasno i Imbri nie mogła bezpiecznie wejść do środka. – Zajmę go czymś – powiedział Grundy – a ty zmaterializujesz się i wślizgniesz do szopy, zabierzesz Ichaboda i wyjdziesz. Jest to trochę ryzykowne, z pewnością będą nas gonić, ale jeśli nam się powiedzie, to po chwili się zdematerializujesz i już nic nie będą nam mogli zrobić. Imbri jakoś nie za bardzo mogła uwierzyć w powodzenie tego całego przedsięwzięcia, ale nic mądrzejszego nie przychodziło jej do głowy. Wkrótce i tak zauważyliby, że zniknęła i zaczęliby jej szukać. Musiała szybko działać. – Jestem gotowa. Zaczynaj – szepnęła do golema. Grundy zeskoczył na dół. Jak tylko stracił z nią kontakt, natychmiast się stał materialny. Zaszedł strażnika od tyłu. – Hej! Karaluchu! – zawołał szyderczym tonem. Był tuż obok niego. Człowiek rozglądnął się, lecz nikogo nie zauważył. – Kto to? Pokaż się! – Sam sobie coś pokaż, rudy ryju! – odpyskował Grundy. Był specjalistą od tanich obelg. Ubóstwiał je. Żołnierz ujął rękojeść miecza. – Wychodź, gnojku, albo posiekam cię na kawałki! – Posiekaj sobie swój obślizgły, parszywy jęzor, potworze! – warknął Grundy. Strażnik wyciągnął miecz i podszedł tam, skąd dochodził głos. Kroczył cicho, niczym prawdziwa bestia. Gdy tylko się odwrócił, Imbri cichutko wślizgnęła się do szopy. – Szykuj się – powiedziała do Ichaboda we śnie. Uczony niespokojnie pochrapywał. Nagle na jego śniącej twarzy pojawił się wyraz zadowolenia. – Mam związane ręce – wyszeptał. – Nie mogę się ruszyć. Imbri wzięła powróz do pyska. Zaczęła go żuć. Miała ostre zęby, a więc liny po chwili puściły. Jednak trwało to za długo. Wartownik wrócił i zauważył ją. – Hoo! – wrzasnął biegnąc z wyciągniętym mieczem w ich stronę. – Więzień się uwolnił! Archiwista wdrapał się Imbri na grzbiet. Uskoczyła. Ostrze miecza mignęło tuż obok. Ale wciąż było jasno. Nie mogła się zdematerializować. W każdej chwili mogli jej dopaść. Po chwili dogonił ich Grundy. – Szybko, szybko! Ruszaj się! – wrzeszczał. Chwycił się za jej szyję i przylgnął do grzywy. Żołnierz znowu zamachnął się mieczem. Obciął Imbri kawałek ogona. Klacz przeskoczyła przez ogrodzenie. Uciekli.

Krzyk wartownika obudził śpiące wojska. Zapłonęły pochodnie. Zrobiło się jasno. Imbri nie mogła zniknąć. Galopowała na wschód, bo tylko tam nikogo nie było. – Strzelać! – usłyszeli za sobą czyjś rozkaz. Był to chyba sam Hasbinbad. Zasypał ich deszcz strzelał. Ichabod podskoczył i jęknął: – Jestem trafiony. – Pędź dalej! – wrzeszczał Grundy. – Jeśli teraz się zatrzymamy, będziemy zgubieni. Imbri galopowała. Ognie pochodni zostały w tyle. Żołnierze nie mieli czasu, by dosiąść koni. Na piechotę nie byli w stanie ich dogonić. Wciąż jednak kręcili się wokoło. Było za jasno, by zboczyć na południe i spotkać się z Koniem Dnia i Cameleon, więc dalej cwałowali na wschód. Jak tylko światła pochodni zniknęły, Imbri zdematerializowała się i stała się niewidzialna. Strzały Mundańczyków nic jej nie mogły już zrobić. Wrogie wojska wiedziały jednak, gdzie jest. Pościg trwał. Ale ponieważ była czarna, i tak nikt nie mógł jej zauważyć w ciemnościach. Pewnie byli przekonani, że właśnie dlatego jej nie widzą. Część żołnierzy dosiadła już koni. Gdyby była zwykłą klaczą, z łatwością mogliby ją dogonić, ale ona teraz była nocną marą, u nocnej mary nie był w stanie dogonić żaden koń. Wróg został daleko w tyle, a Imbri mijając drzewa, pagórki i wzgórza galopowała w ciemną noc. Tak szybko, jak tylko mogła. Jak się czujesz? – spytała Ichaboda. Nie usłyszała żadnej odpowiedzi. Zmaterializowała się i zagadnęła go znowu. Myślała, że może teraz ją usłyszy. Poczuła na szyi strumień krwi. Ichabod krwawił. Był nieprzytomny. Uratowało go tylko to, że przez jakiś czas nie miał ciała. Tylko dlatego nie zsunął się jej z grzbietu. Był tak słaby, że nawet nie był w stanie śnić. Było z nim gorzej niż myślała! – Musimy znaleźć kogoś, kto leczy magią – stwierdził zmartwiony golem. – Pędź szybko, póki się całkiem nie wykrwawi. Musimy gdzieś zdobyć czarodziejski eliksir. – Skąd go weźmiemy? – spytała klacz. – Oj, marko-zmorko! Musimy go zanieść do Źródła lub do Zamku Roogna. Tam go na pewno mają. – Za daleko. Umrze, zanim tam dotrzemy. – No to wymyśl coś innego! – A może Syrena będzie go miała? Mieszka pod wodospadem. To niedaleko stąd. – Pędź! – zadecydował Grundy. – Musimy coś zaradzić, zanim będzie za późno. To już niemłody facet. Stary kutwa. Imbri dobrze wiedziała, że Ichabod ma już swoje lata. Biegła z całych sił. Po chwili przybyła pod skaliste wzgórze, zza którego wypływał wodospad, zatopiła się w nim i przeszła na drugą stronę. W dole rozciągało się morze. Z góry pośpiesznie spływała kaskada wód nie lubiąca samotności. Chciała jak najszybciej znaleźć się w głębinach oceanu. Był to jeden z siedmiu cudów przyrody w Xanth. Lecz byli i tacy, którzy kłócili się, co jeszcze włączyć do tej siódemki. Klacz galopowała po powierzchni morza. Zalewała ich woda. Żałowała, że nie było tu żadnych hipnotykw. Mogłaby z nich skorzystać i zorganizować pomoc. Ale tykwy nie

porastały jezior ani rzek, a wodospad tworzyły same wody. I nic poza tym. Na szczęście umiała szybko biegać po wodzie. Pokonywała odległości prędzej niż normalne konie. Wkrótce dotarła w pobliże domu Syreny. Była noc, ale morski ludek nie spał. Urządzano nocne łowy. Wielu miało już pełne sznury nocnych ryb. – Gdzie jest Syrena? – sen Imbri był tym razem skierowany do wszystkich. Z wód wyłoniła się kobieta. – Jak się masz, Grundy! – zawołała. – Czy coś się stało? Golem zlazł z grzbietu Imbri, zmaterializował się i z pluskiem wpadł do wody. Hoże dziewczę wyłowiło go. – Mój przyjaciel Ichabod został ranny. Umiera. Przyniosła go tu zaprzyjaźniona ze mną nocna mara. Masz trochę uzdrawiającego eliksiru? – Chyba tak – odpowiedziała Syrena. – Zanieście go na brzeg zatoki. Morris zaraz przyniesie to lekarstwo. Imbri pokłusowała w stronę plaży. Syrena wzięła od męża eliksir i wyszła z morza. Rybi ogon od razu zamienił się w zgrabne nogi. Pokropiła Ichaboda cudownym płynem. Nie przyniosło to spodziewanych rezultatów. Imbri była zawiedziona. – Nie działa – powiedziała ze smutkiem. – Jest trochę rozcieńczony – wyjaśniła Syrena. – Tu, pod wodospadem, nie mamy dobrych źródeł. Są pod wodą i trudno wyłowić z nich sam ekstrakt. Wyzdrowiałby kilka godzin wcześniej, gdyby się go napił. Posadzili nieprzytomnego Ichaboda i wlali mu parę kropli eliksiru do ust. Starzec ocknął się, otworzył oczy i zaczął coś mamrotać. – Żyje! – radośnie wykrzyknął Grundy. – Naprawdę się już o niego martwiłem. – Wyciągnijcie mu strzałę – krzyknął z oddali Morris. Nie mógł wyjść na ląd, gdyż był trytonem czystej krwi. – Nie wyleczycie go, gdy będzie wciąż tkwiła mu w plecach. Miał całkowitą rację. Tak się przejęli krwawieniem, że zupełnie zapomnieli o ranie. Nie bardzo jednak wiedzieli, jak się do tego zabrać. Strzała była najeżona kolcami. Gdyby ją tak po prostu wyciągnąć, Ichabod pewnie znów by zemdlał. Tym razem z bólu. Mógłby nawet umrzeć, pomimo iż zażył eliksir. Magia też ma swoje granice. A może mogłabyś sprawić, by zniknęła – zapytał Imbri golem. – Spróbuję – powiedziała. Ostrożnie wzięła w zęby drzewce strzały, zdematerializowała się i wyciągnęła je. Strzała gładko wyszła z ciała i nawet szeroki grot nie stawiał żadnego oporu. Uszczęśliwiona mara wyrzuciła ją na bok. Wyjęła ją nie sprawiając Ichabodowi żadnego bólu! Rana była dość duża, ale zaczęła się goić. Teraz należało tylko czekać. Nie minęło nawet pół godziny i Ichabod doszedł do siebie. – Mam nadzieję, że mnie ponownie nie dostaną – wyszeptał. – Piękne dzięki, słodka

panienko! Przybyłaś w samą porę! Syrena uśmiechnęła się. Była zadowolona. Miała już swoje lata, ale widocznie lubiła, gdy ją tak nazywano. – Jaka tam panienka – nie wytrzymał Grundy. – To Syrena. – Syrena? – spytał Ichabod, chcąc usłyszeć jeszcze coś ciekawego. – Ta, co wabi żeglarzy w mórz głębiny? – Już nie – odpowiedziała, nachmurzywszy się nieco. – Centaur zgruchotał mi magiczne cymbały. W ten sposób pozbawił mnie mojej mocy. – Ojej! – uczony starzec zamyślił się. – Gdybyś odzyskała swą moc, mogłabyś uczynić wiele dobrego dla naszego kraju. Mogłabyś zwabić Mundańczyków. – Nie chcę wyrządzać ludziom zła. Nawet Mundańczykom. Mam rodzinę. To mój syn Cyrus. – Przedstawiła im małego chłopca. Uśmiechnął się nieśmiało i dał nura do wody. Jego nogi zaraz zmieniły mu się w rybi ogon. – Nikt nie lubi zabijać – odezwał się Ichabod. – Ale może mogłabyś wyprowadzić ich na jakąś bezludną wyspę, zewsząd otoczoną wodą, w której pławią się morskie potwory? Wtedy żadnemu z nich nic by się nie stało. – Może – przytaknęła. – Mogłabym też zaprowadzić ich do mojej siostry, Gorgony. Zamieniłaby ich w kamień. Takie posągi można ożywić tylko za pomocą magii. Co prawda w Mundanii zaklęcie traci swą moc, ale przecież nikt ich tam nie przeniesie. To tak, jakby nie żyli. – Wzdrygnęła się. – Ale chyba już nigdy nie odzyskam mojej mocy. Tylko Dobry Mag Humphrey potrafiłby zreperować ten instrument, ale tego nigdy nie zrobi, nawet gdybym odpracowała u niego ten przepisowy rok. Nie ma o czym mówić. Teraz jestem chyba nawet jeszcze bardziej szczęśliwa niż wtedy. Naprawdę. Pogrążyła się w zadumie, jakby sama lękała się swej własnej, utraconej mocy. Ichabod rozłożył ręce. – Nigdy nic nie wiadomo. Przywiozłem mu mnóstwo doskonałych ksiąg naukowych z Mundanii. Może ci jakoś to załatwię. Podarowałaś mi prawie rok życia. Tak czy owak, bardzo ci jestem wdzięczny. Wam oczywiście także – skinął głową w stronę golema i Imbri. – Teraz musimy poszukać Cameleon. Miał rację. Noc mijała stanowczo za szybko. Pożegnali Syrenę, przyjazny morski lud i pomaszerowali na południe. Musieli opuścić wodospad zanim Imbri się zmaterializuje. Nie potrafiła galopować po wodzie za dnia. Przeszli pod kaskadami i zanim wzeszło słońce weszli na stały ląd. Imbri włączyła swój zmysł umiejscawiania ludzi. Roznosząc sny korzystała z niego przez wiele lat. Musiała przecież jakoś wyszukiwać uśpionych z otrzymywanych wykazów. Nocny Ogier zawsze do instrukcji snów dołączał adresy, ona jednak i tak wiedziała, gdzie kogo szukać. Szczególnie dobrze lokalizowała tych, których znała, i tych, co o niej myśleli. Przynajmniej uważała, że tak jest. Lecz jeszcze nigdy nie próbowała w ten sposób znaleźć kogoś, kto był nie wiadomo

gdzie. Tym razem się jej to udało. Bez problemu odnalazła Cameleon i Konia Dnia. Kobieta spała na posłaniu z mchu, a koń spokojnie skubał trawę opodal. Prawdopodobnie przeszukali teren i stwierdzili, że nic im tu nie grozi. Choć Cameleon wciąż była nierozgarnięta, miała świetnie rozwinięty instynkt samozachowawczy. W Xanth nigdzie nie było zbyt bezpiecznie, ale wystarczyło dobrze orientować się, gdzie co jest. Mundańczycy wpadliby tu z pewnością w szpony mięsożernych traw, na wikłacze czy na małe wodne smoki z pobliskiej rzeczułki. Mieszkańcy Xanth jakby odruchowo unikali wszystkich tych rzeczy. I może to także ich chroniło przed obcymi przybyszami. Gdy tylko podeszli bliżej, Cameleon obudziła się. – Och! Cudownie! Nic wam się nie stało! – zawołała. – Była tu jakaś nocna mara. Nawet z początku myślałam, że to ty, Imbri. Przyniosła mi straszny sen. Śniło mi się, że Ichabod jest ciężko ranny. Jak dobrze, że tak nie jest. – Ale tak było! – odrzekł Ichabod. – Dlatego tak późno wróciliśmy. – Złapali nas Mundańczycy – powiedział Grundy. – Ach, tak. Coś sobie przypominam. To też mi się śniło. Jakie to straszne! Koń Dnia przystanął. Postawił uszy. – Jak dobrze, że on był ze mną – ciągnęła Cameleon. Poklepała go po dobrze umięśnionym boku. Biały Koń zarżał przyjaźnie. Lubił Cameleon, jak wszyscy, którzy ją znali w tej fazie. – Skryliśmy się w kłębach dymu, ale zmienił się kierunek wiatru – opowiadał golem – i otoczyli nas. Rozmawialiśmy z ich wodzem, Hasbinbadem. To Fenicjanin. A potem pojawił się Jeździec. Biały Koń się przestraszył. – Mówiłem wam, że on tu gdzieś jest – kontynuował Grundy. – Zmusił centaura, by zawiózł go na północ, gdyż wokół Zamku Roogna zrobiło się gorąco. Nie wiemy, co stało się z parobkami, o których wspomniała Imbri. Może pożarły ich smoki. Ale baba z wozu – koniom lżej! Chciał się dowiedzieć, w jaki sposób Imbri mu uciekła. – Musiałam mu to powiedzieć – przyznała się klacz. – Obiecał, że pozwoli nam uciec. I dotrzymał słowa. – Jeśli to prawda, uczynił to tylko w jakimś określonym celu – rzekł Koń Dnia, we śnie, który roztaczała mara. – Znam tego człowieka. Nigdy niczego nie robi bezinteresownie. – Niemniej jednak nie zatrzymał nas – odpowiedział Grundy. – Może chciał pójść za nami i ciebie złapać. To mu się jednak nie udało. By odnaleźć Syrenę musieliśmy przejść pod wodospadem. To ona wyleczyła Ichaboda. Zgubiliśmy Mundańczyków, a więc może w końcu i jego wyprowadziliśmy w pole. – Wątpię. To musi być jakiś podstęp. Jeździec jest kuty na cztery nogi. Najprawdopodobniej sam chciał, żebyś stamtąd uciekła. Może wiedział, że Mundańczycy nie

pozwolą mu ciebie zatrzymać, a więc wolał, żeby nikt cię nie dosiadał. To do niego podobne. Potrafi dokuczać ludziom na różne sposoby. Również i tak, że nawet nikt się tego nie domyśla. Ale z pewnością wie, gdzie teraz jesteśmy. Musimy natychmiast stąd zniknąć. – Na pewno – zgodził się z nim Grundy. – Wiemy, co chcieliśmy wiedzieć. Wiemy, co to za Mundańczycy i kim są. Teraz jak najszybciej musimy to przekazać Królowi. A on niech się martwi, juk powstrzymać Najeźdźców. Miał rację. Imbri była zachwycona. Koń Dnia był czarujący i mądry. Wcale nie był taki głupi, jakby się zdawało. Doskonale scharakteryzował swego byłego pana. Ale jeśli Jeździec rzeczywiście chciał, aby się wydostali z obozu, to na pewno wiedział, że pogalopują prosto do Dora. Co więc knuł? Był przecież wrogiem i jeżeli Król zorganizowałby dobrą obronę to sam Jeździec ucierpiałby na tym. Brakowało w tym wszystkim jakiegoś ogniwa. Imbri była niespokojna. Ruszyli na południe. Cameleon podobał się Koń Dnia. Tym razem pozwolił jej jechać na nim. Bali się pościgu. Cały dzień mknęli galopem. Mieli takie tempo, że o zmroku przeszli przez Niewidzialny Most i wkrótce potem przybyli do Zamku Roogna. Koń Dnia wolał unikać zamieszkałych miejsc. Nic chciał wejść do środka. – Ludzie mnie zobaczą i zamkną w zagrodzie powiedział do Grundy’ego, który znów musiał tłumaczyć. Cameleon rozumiała go. – Dobrze, dobrze – odezwała się do niego. – Mundańczycy też zamknęli Imbri. – Zeszła z konia i objęła jego mokrą od potu szyję. Przytuliła go czule. – Bardzo dziękuję, Biały Koniku szepnęła i ucałowała go w prawe ucho. Konie się nie czerwienią, ale Koń Dnia prawie że to uczynił. Zastrzygł uszami i pogrzebał nogą w piachu. Wymachiwał ogonem, mimo iż nie gryzły go muchy. Potem stanął dęba i pokłusował w drugą stronę, szukając jakiejś łąki z pyszną trawą, na której mógłby odpocząć. – Ładne kobiety można kochać – podsumował Grundy. – Nawet wtedy, gdy się jest koniem.

Rozdział 7 Pierwsza potyczka

Król Dor już na nich czekał. Wysłuchał relacji z kamiennym wyrazem twarzy i wszystko sobie zanotował. Ichabod dokładnie opisał uzbrojenie wroga, dodając nieco od siebie, gdyż znakomicie znał historię Mundanii. Imbri podziwiała jego zmysł obserwacji. Zapamiętywał najdrobniejsze szczegóły. Teraz chyba więcej wiedzieli o Mundańczykach niż Mundańczycy o nich! – Najemne wojska kartagińskie były, przepraszam, są świetnie wyszkolone – ciągnął uczony. – Mieli doskonałych dowódców i byli prawie że samowystarczalni. Ciągnęli za sobą niewielkie tabory. Zajmowali zachodnie wybrzeża Morza Śródziemnego i nawet Rzymianie z trudem dorównywali im w walce. – Przerwał na moment. – Ale, ale... jak zwykle odbiegam od tematu. Chciałem wam po prostu uświadomić, że to straszny przeciwnik, skłonny wszystkich jeńców złożyć w ofierze żądnemu krwi Baalowi Hammonowi. To ich bóg. Nie lubię nikogo namawiać do walki, ale w tym wypadku nie widzę innego wyjścia. Tego konfliktu nie da się inaczej rozstrzygnąć. Na szczęście prócz perfidii i zdrady władają tylko taką bronią, jaką znacie. Dor pokiwał głową. Był zmartwiony. Nie było ich zaledwie trzy dni i pomimo iż zdążył się tymczasem przespać – sprawiał wrażenie, że posunął się w latach. – Miałem nadzieję, że tym razem nie będzie to takie straszne. Ale Najazd to Najazd. Musimy walczyć tą bronią, którą mamy. A więc zostało około sześciuset Najeźdźców, uzbrojonych w miecze, włócznie i łuki. W zwykły sposób nie damy rady ich pokonać. Zrobiłem przegląd naszych wojsk, to znaczy byłej armii Króla Trenta, lecz nie bardzo wierzę w ich umiejętności. Potrzebowalibyśmy straszliwych bestii, na przykład smoków. Wszyscy dobrze wiedzą, że w przeszłości pomagały Królestwu Xanth w trudnych sytuacjach. Ale tym razem odrzuciły moją propozycję. Może do Króla Trenta były lepiej nastawione? Jego magiczna moc była większa od mojej. Teraz po prostu stwierdziły, że jeśli ludzie chcą się zabijać, to niech się zabijają. Tym lepiej dla nich. – Poczekajcie! Niech no tylko Fala zaleje ich terytorium – mruknął Grundy. – Wtedy te wstrętne bestie zaraz się ockną. – Ale wtedy może być już za późno – powiedział Dor. – W każdym razie chodzi tu nie tylko o smoki. Gobliny, które mają dużo więcej ludzkich cech niż smoki, odpowiedziały naszemu wysłannikowi, by sam się pakował w to bagno. – Gobliny nie cierpią wojny – wtrąciła się Imbri przypomniawszy sobie swój ostatni zły sen. Król Dor spojrzał na mapę. – Mundańczycy z pewnością najpierw ruszą na Zamek Roogna. Właśnie tu byłby Rzym,

gdyby znajdowali się tam, gdzie myślą, że się znajdują. A więc to będzie ich pierwszy cel. I niestety dobrze zrobią. Jeśli uda im się podbić lub zburzyć Zamek, Xanth nie będzie miał centrum dowodzenia. Ziemie smoków i goblinów leżą w środkowym Xanth. Jeżeli Najeźdźcy ruszą wzdłuż zachodnich wybrzeży, ominą te tereny. Tak więc smoki i gobliny niczym się nie przejmują. A ponieważ główne skupiska ludzi znajdują się na zachodzie, musimy odeprzeć natarcie. – Przejechał ręką po włosach. Chyba trochę wyłysiał przez te dni. – Chciałbym, żeby Król Trent był z nami. Był doskonałym strategiem. Z pewnością by coś wymyślił. A więc jednak. Nawet sam Król Dor zdawał sobie sprawę ze swych umiejętności. Strata Króla Trenta była dla Królestwa straszliwym ciosem, zaś wódz Hasbinbad miał świetny wywiad. Jeździec spisywał się doskonale. – Nie przejdą Rozpadliny – rzekł Grundy. – Może. Jeśli zburzymy zaklęte mosty. Ale to ostateczność. Trudno byłoby je odbudować. Wznoszono je pod nadzorem Dobrego Maga Humphreya, a on już się bardzo zestarzał. – Nigdy nie był młody – przerwał mu golem. Chyba się już taki urodził, pomarszczony, łysy gnom! Ale trafiłeś w samo sedno. Teraz chyba Gorgona dogląda wszystkiego. Zresztą nieźle sobie radzi. Obawiam się, że nie wszedłbym na most, który by dzisiaj zbudował. – Tak więc poprowadzę starą królewską armię. Zaskoczymy Mundańczyków na północ od Rozpadliny. – Dor! Chyba z nimi nie pójdziesz! – wykrzyknęła zaniepokojona Cameleon. – Ależ mamo! Jestem Królem – zaprotestował. Wyglądało to śmiesznie. – Mam obowiązek poprowadzić wojsko do walki. – Masz rządzić Xanth! – zawołał Grundy. Co zrobimy jeśli pójdziesz na wojnę i w głupi sposób dasz się zabić? – Ale przecież... – Wasza Wysokość, oni mają rację odezwał się ktoś przy drzwiach. Była to Królowa Iris. Cała w czerni. Jestem pół-wdową. Wiem, co to znaczy. Nie chcę, by moja córka też się o tym przekonała. Dor uśmiechnął się. – Spróbuję uważać na siebie. Nie będę uczestniczył w bitwie, ale muszę być razem z żołnierzami. Przynajmniej to powinienem zrobić. Tak jak oczekiwano, Najeźdźcy szli wzdłuż zachodniej granicy Królestwa. Nawet nie próbowali kierować się w głąb lądu. Unikali też zamieszkałych przez monstra wybrzeży. Jeździec z pewnością świetnie wybrał drogę. Do Xanth mogli tylko wejść zaczarowaną ścieżką, a ściślej mówiąc – tym odcinkiem, którego używano jako szlaku handlowego w drodze na przylądek. Teraz zaklęte przejście pomogło siłom wroga. Prowadziło wprost do Zamku Roogna. Większość mieszkańców Xanth uważała poprzednich Najeźdźców za hordy zwykłych, pozbawionych skrupułów dzikusów. Obecna mundańska Fala niczym się od nich nie różniła.

Jednak nigdy dotąd atakujący nie mieli tak dobrego wywiadu. I to tym razem stanowiło ich atut. Mundańczycy szybko uczyli się pokonywania wszystkich grożących im w Xanth niebezpieczeństw. Wiedzieli też, jak posługiwać się zbawienną magią. Spokojną Wioskę Północną musiano ewakuować dużo wcześniej niż zalała ją Fala. Także centaury opuściły leżącą nieco na południe od niej pobliską Osadę. Miejscowe centaury sprzyjały ludziom, ale miały mniej magicznych zdolności niż te z Wyspy Centaurów. Teraz niosły starych i chorych mieszkańców Wioski Północnej. W zamian za to ludzie swymi czarami pomagali im znosić trudy podróży, zdobywać żywność i potrzebne narzędzia. Wspólnym wysiłkiem pokonywali wszelkie trudności. Imbri wiedziała, że w Wiosce Północnej mieszkali dziadkowie Dora, zaś w Osadzie Centaurów żyli rodzice zaprzyjaźnionych centaurów, Chet i Chem, a więc to, co się tam działo, obchodziło mieszkańców Zamku Roogna zarówno z taktycznych, jak i osobistych względów. Zdawali sobie sprawę, że nie ma innego wyjścia... że na razie trzeba te tereny oddać wrogowi. Było im smutno, lecz niestety było to zło konieczne. Król Dor mianował Królową Iris nadzorcą ewakuacji. Całe dnie i noce spędzała w sypialni nieprzytomnego Króla, wykorzystując dla dobra Xanth swą moc stwarzania iluzji. Król Trent z pewnością też by ją o to poprosił. Ukazała się wszystkim mieszkańcom Wioski, ostrzegła ich przed nadchodzącym niebezpieczeństwem i upewniła się, czy rzeczywiście opuścili swe domostwa. Towarzyszyła im i w każdej chwili mogli się do niej zwrócić. Potrafiła stworzyć tak realną iluzję, że wydawało się, iż jest prawdziwa. Naprawdę trudno było określić, gdzie kończyła się rzeczywistość, a zaczynała magia. Przemawiała spokojnie, ale stanowczo. Pilnowała, by zabrali nie tylko najpotrzebniejsze rzeczy, ale i to, co mogłoby się przydać Mundańczykom. Nie można było niczego zostawić. Najeźdźcy byli już w granicach zasięgu jej magicznej percepcji. Mogła śledzić ich ruchy. Tak więc ewakuacja została przeprowadzona spokojnie, bez zbędnego pośpiechu i paniki. Ale też zbytnio się nie ociągano. Jednak Królowa była zmęczona. Pracowała ponad siły. Jej magiczne, iluzoryczne obrazy przemierzały kraj wzdłuż i wszerz, niczym galopujące konie. Wymagało to szalonej koncentracji. Pochłaniało wiele energii. Iris nie spała po nocach, sprawdzając w kółko, czy wszystko jest w porządku. Obrazy zaczęły się rozmazywać. Królowa nie była już pierwszej młodości. Miała tyle lat, co Król. Tak wielki wysiłek mógł zwalić ją z nóg, mogła sama zlec obok Króla Trenta. W końcu Dor wysłał do niej Imbri. Miała jej zanieść kosz jedzenia i coś do picia, a także przekazać rozkaz. Królowej kazano się przespać. Dor nie wiedział, jak ma się zwracać do swojej teściowej, i doszedł do wniosku, że klacz go świetnie zastąpi. Wybrał ją nieprzypadkowo. Potrafiła roztaczać sny, podobnie jak Iris swe obrazy. Stwierdził, że szybko się dogadają. Imbri chętnie podjęła się tej roli.

Weszła do sypialni, postawiła kosz na podłodze i wypuściła z pyska pałąk. – Królowo, przyniosłam ci przekąskę. Musisz to zjeść i coś wypić – powiedziała. Iris na chwilę przerwała swą magiczną pracę. – Nie oszukasz mnie – bąknęła. – Dolałyście czegoś na sen. – Pewnie – przytaknęła jej Imbri. – Twoja własna córka to zrobiła. Obiecała, że zaopiekuje się ojcem. Odpocznij trochę. Oczywiście, jeśli chcesz. – Jej miejsce jest przy mężu, nowym Królu – cicho szepnęła Iris. – Wiem, że kocha swojego ojca. Nie musi mi tego udowadniać. – Proszę cię, prześpij się trochę. Mieszkańcy Wioski mogą przez chwilę być sami. Później i tak będziesz im potrzebna. To odpowiedzialni ludzie, podobni do dziadka Dora, Rolanda, tego, który należy do Rady Starszych. A centaury Chester i Cherie uczyły Króla Dora sztuki walki. Dadzą sobie radę. – Prawdę mówiąc Iren kocha bardziej Króla Trenta niż mnie – narzekała Iris. Zjadła ciasto i wypiła trochę kokosowego mleka, po czym pozwoliła sobie na krótką drzemką. – Pilnuj Króla – powiedziała. – I nie przynoś mi żadnych złych snów. Już bez nich mam wszystkiego dosyć! – Nie będzie żadnych złych snów – chętnie zgodziła się Imbri. Zesłała jednak Królowej dobry sen o tym, jak centaury i mieszkańcy Wioski Północnej bezpiecznie dotarli do Rozpadliny i zamieszkali w innych wioskach i osadach. – Nie rób ze mnie głupka! – krzyknęła Królowa przez sen. – Też stwarzam różne iluzje. Dla innych. Sama wolę rzeczywistość. – Brawo! – pochwaliła ją Imbri. – Nie chcę słuchać tych plugawych pochlebstw – odpowiedziała Królowa, odrzucając jej sen. – Nie powiem, żebyś była miła – docięła jej klacz. Pojawiła się w nowym śnie pod postacią starej kobiety, takiej, przy której Królowa dobrze się czuła. – Stwierdziłam tylko, że jesteś dzielna i odważna. – Nie trzeba być dzielnym i odważnym, by przed kimś roztaczać swe wizje. Powinnaś o tym wiedzieć. – Ale trzeba mieć odwagę, by zmierzyć się z rzeczywistością – wyjaśniła Imbri. – Moje obrazy tworzone są z czyichś myśli, odwrotnie niż twoje. Ale ja też przedkładam prawdę nade wszystko. Ona wcale nie musi przypominać snu. Jednak wielu ludzi woli żyć w świecie iluzji. – Doceniam cię – powiedziała Królowa. – Nie chcesz, abym się za wcześnie obudziła. I chyba masz rację. Gdy będę przemęczona, nie będę mogła nic zrobić dla Xanth. – Zrobiła krótką przerwę. – Xanth – ciągnęła. – Xanth? A kogóż to pragnę oszukać? Sama mówiłam, że cenię prawdę. Ale to nieprawda! Sprawiam tylko takie wrażenie. Nigdy nie zależało mi na tym kraju! Chciałam tylko nim rządzić! A to zupełnie coś innego. Ale Królowe nie mogą rządzić Xanth. Bez względu na to, jak są utalentowane.

– Ichabod twierdzi, że Xanth to średniowieczne królestwo – przerwała jej Imbri. – Mówi, że prawdopodobnie nadejdą takie czasy, w których kobiety będą miały równe prawa. – Jak tam z Królem? – spytała Iris. Celowo zmieniła temat, albo też z przemęczenia zapomniała o czym rozmawiały. Imbri popatrzyła na łoże. – Bez zmian. Wiesz, poślubiłam go tylko po to, by zostać Królową. Jeśli nie można samemu rządzić, to najlepiej wyjść za mąż za kogoś, kto to robi. To było małżeństwo z rozsądku. Nigdy nawet nie udawaliśmy, że się kochamy. On musiał się ożenić, bo Rada Starszych, która obrała go Królem, postawiła taki warunek. Poślubił mnie, by się z nimi nie kłócić! – Ale na pewno... – zaprzeczyła jej Imbri. – Popełniłam wiele ciężkich grzechów, ale nigdy nie byłam hipokrytką – obstawała przy swoim Królowa. – Byłam żądna władzy. Niczego tak nie pragnęłam. Ale Trent także chciał rządzić. Jednak nie chciał żenić się po raz drugi, a gdy zobaczył, że musi, zrezygnował z małżeństwa z miłości. Zawarł ze mną układ, gdyż ja również nie byłam w stanie się zakochać. To cenna cecha. Prawie tak cenna, jak magia, którą władam. Jeśli jego zmarła, mundańska żona mogłaby to widzieć – przekonałaby się, że nigdy nie byłam traktowana tak dobrze, jak ona. W ten sposób sam siebie ukarał. Wiedziałam o tym, ale prawdę mówiąc nie chciałam nikogo kochać. A więc sprzedałam się za dystynkcje i władzę. Lecz właściwie to on mnie nie kupił. Nigdy mnie nie pożądał. Imbri poczuła się zażenowana. Było to dla niej zupełnie coś nowego. Królowa otworzyła przed nią swą duszę. Długo skrywane prawdy wreszcie wyszły na jaw. Nie chciała się wtrącać. Konie też rezygnują z miłości. Wystarcza im dobry kumpel, potomstwo i dobra łąka – odpowiedziała. Królowa roześmiała się. – Dobrze to określiłaś, nocna maro! Oto czego chciałam, oprócz władzy. I Król Trent w pewnym sensie mi to wszystko zapewnił. Nie mogę się uskarżać. W młodości zasłynął jako Zły Mag, ale tak naprawdę był, a raczej JEST dobrym człowiekiem. – I dobrym Królem – przytaknęła jej Imbri. – To najlepszy okres w historii Xanth od czasu Króla Roogna. – To prawda. Król Roogna zwyciężył Czwartą czy Piątą Falę, zapomniałam już którą, i wprowadził Xanth w Złoty Wiek. Wybudował piękny Zamek. Obecne czasy zwą Srebrnym Wiekiem, ale chyba nie jest on mniej złoty od tamtego. – Zamyśliła się. – Sprawy czasem przybierają dziwny obrót. Poślubiłam Trenta z rozsądku. Myślałam, że go wykorzystam, że dam radę nim rządzić. Ale był silniejszy i mądrzejszy niż przypuszczałam. I zamiast ja go zdominować, on zdominował mnie. A najdziwniejsze jest to, że go polubiłam. Może go nawet pokochałam. Lecz jedyna osoba, którą on przez całe życie kochał, nie żyła. Umarła, zanim

wrócił do Xanth. Miał też syna. Obydwoje powaliła jakaś nieznana choroba. Nigdy o tym nikomu nie mówił. Gdyby się powtórnie zakochał, czułby się w jakiś sposób wobec nich winny. I pozostał sobie wierny do końca. A ja nie. Zazdrościłam tej nie znanej nieboszczce. – Ale przecież masz z nim dziecko! – To co z tego – zaśmiała się Królowa. – Xanth potrzebował następcy tronu, aby władzy nie objął jakiś podejrzany Mag. Kogoś, kto by zastąpił Króla po śmierci. Kogoś, kto by zajął Zamek Roogna, zanim jakiś zły Mag się w nim zjawi. A więc Trent musiał się ze mną przespać. Był taki przerażony, że byłam zmuszona użyć całej swej mocy, by doprowadzić do naszego zbliżenia. Kochaliśmy się jako dwoje zupełnie innych ludzi. To nie był ON, to nie byłam JA. Oto jak spłodziliśmy Iren. Imbri przeżyła szok. – Poszłaś z nim do łóżka tylko dlatego, że tak było trzeba? – Nadal nic nie rozumiesz. Czułam to, ale on nie. On tylko spełniał swoją powinność. A potem urodziła się nam córka. Dziewczyna! Wyobrażasz sobie! Nie chłopiec. Żeby przynajmniej była czarodziejką! Podwójna wsypa. Chyba jednak się tym zbytnio nie przejął. Pokochał to drugie dziecko, gdyż człowiek kocha wszystkie swoje dzieci, nie krzywdząc w ten sposób żadnego. Miał Iren, lecz zawsze pamiętał o swym synu. I ją kochał. Czasem nawet sobie myślę, że również troszeczkę pokochał jej matkę. – Na pewno! – A teraz go nie ma. Może odszedł tylko na jakiś czas. Muszę sobie to wmówić! Teraz mogę grać swoją rolę. Tego wszyscy ode mnie oczekują. Zapłakana, pogrążona w smutku, lojalna małżonka. I tak jest naprawdę! To małżeństwo z rozsądku, czy jak kto chce – z wyrachowania, nagle stało się prawdziwym związkiem. Przynajmniej dla mnie. I zrobię dla Xanth wszystko, co w mojej mocy, tylko dlatego, że ON by tak zrobił. Teraz mogę realizować siebie jedynie poprzez spełnianie jego woli – skrzywiła się. – Piękna feministka! Upadłam na samo dno! Tym gorzej, bo nikt o tym nie wie. – Nie, nie sądzę, by to był upadek – powiedziała Imbri. – Bo jesteś klaczą. – Królowa uśmiechnęła się. Było jej miło, że ktoś chce podtrzymać ją na duchu. – Dałabym wszystko, by wyzdrowiał, lub bym też mogła odejść gdzieś, do niego. Ale chyba nie mogę podejmować sama żadnych decyzji. Rządzi mną życie. Tak było przez cały czas. Iris skończyła i zapadła w głęboki sen. Imbri pozwoliła się jej przespać. Nie zsyłała jej już żadnych snów. Królowa musiała wreszcie nabrać sił. Klacz nie chciała dalej dochodzić tego, co ta kobieta naprawdę czuje. Nigdy nie chciała niczego z niej wyciągnąć. Ale cieszyła się, że posiadła jej tajemnicę. – Ci ludzie są strasznie skomplikowani. O wiele lepiej być koniem – pomyślała. ***

W ciągu następnych paru dni Król Dor był zajęty dozbrajaniem armii i przeglądami wojsk. Musiał tak wszystko przygotować, by można było zmierzyć się z wrogiem. Każdy wiedział, że Król Trent zorganizowałby świetną kampanię, teraz jednak, niestety, nie był w stanie tego zrobić. Ludzie nie mieli zaufania do Dora, ale był on ich jedynym królem. Wszyscy zastanawiali się, czy sprosta zadaniu. Dor szedł razem z armią na północ. Towarzyszyli mu jego dawni przyjaciele z dziecinnych lat. Stanowili jego ochronę. Dosiadał centaura Cheta uzbrojonego w piękny łuk, miecz i włócznię. Centaur potrafił zmniejszać głazy. Zamieniał je w małe kamyczki. Nazywał to rachunkiem kalkulacyjnym. Zabrali też ze sobą siostrę Cheta, Chem. Umiała wyświetlać mapy. Była nieoceniona, gdyż dzięki niej można było w każdej chwili nanosić na mapę pozycje wrogich wojsk. Na Chem jechał golem Grundy. Potrafił rozmawiać ze wszystkim, co żyło. Dor znał język rzeczy nieożywionych. We dwójkę mogli szybko wiele się dowiedzieć. Przybył też ogr Smash. Przypominał wielkiego, brutalnego mężczyznę, gdyż miał w sobie połowę ludzkiej krwi. Ale gdy było trzeba, mógł natychmiast stać się przerażającym ogrem. Dosiadał Imbri, gdyż jako człowiek nie nadążał za centaurami. Mara poznała Smasha w świecie tykw. Terroryzował chodzące szkielety, ale do niej bardzo miło się odnosił. Zawdzięczała mu pół swojej duszy. Z Chem łączyła ją jeszcze bliższa znajomość. To od niej dostała te pół duszy, które miała. Widziała ją teraz po raz pierwszy od tego czasu. Szły za Chetem i Królem Dorem noga w nogę. Chem była pięknym, śniadym stworzeniem o bujnych włosach. Miała imponujący ogon i szczupły, doskonały tors. Imbri bardzo ją lubiła, ale czuła się wobec niej trochę winna. Teraz miała okazję z nią porozmawiać. – Pamiętasz mnie, Chem? – zapytała. – Pewnie. Pomogłaś nam uciec ze Strefy Void. Bez ciebie przepadlibyśmy na zawsze. Tylko nocne mary mogą przejść skrajem tego strasznego otworu. A teraz pomagasz Cameleon, tak? Nie lubi oglądać bitew, ale chce jakoś ochronić Dora. Dlatego kazała mi wziąć ze sobą ogra. Może do czegoś się przydamy. Ona przynajmniej tak uważa. – Tak, wiem. Centaury chciały bym została w Zamku Roogna z Królową Iris, Królową Iren, Cameleon i żoną Smasha, Tandy. Sądzę, że jest bardzo miła, ale ja nie jestem mężatką i niezbyt dobrze czułabym się wśród samych żon, które przeważnie żyją jedynie dla swych mężów. – A może tylko tak udają? – Imbri przypomniała sobie, co mówiła Iris. – Tego już nie wiem. W każdym razie namówiłam Króla, żeby mnie wziął na front – uśmiechnęła się. Jakże ją Imbri lubiła. – Teraz jestem dzienną klaczą. Powinnam zwrócić ci duszę...

– Nie. Podarowałam ci ją. To była uczciwa wymiana. Już ci powiedziałam, że bez twojej pomocy i tych dwóch mar, Crisis i Vapor, bez was wszystkich Smash, Tandy i ja nie żylibyśmy. Nie żylibyśmy w normalny sposób. Moja dusza pięknie odrasta. Myślę, że i twoja połowa robi to samo. – Może – odpowiedziała Imbri. – Nie wiem, po czym to poznać. Przedtem byłam bezdusznym stworzonkiem. – Niektóre wspaniałe stworzenia nie posiadają dusz – odparła Chem. – Nie wiem, jaki wpływ mają dusze na ludzi i pół-ludzi, ale czasem smoki są lepsze od Mundańczyków – zerknęła na Smasha. – Nawet ogry są czasem bardzo dobre. – Podsłuchałem! – wykrzyknął Grundy. – W tym śnie jest mowa o tobie, Smash! – A czemuż by nie? – cicho zapytał ogr. – To moi przyjaciele. – Och! Już nawet nie myślisz jak ogr. Zatraciłeś poczucie humoru – poskarżył się golem. Roześmiali się. – Te pół duszy może ci się jeszcze przydać – powiedziała Chem tylko do Imbri w ich wspólnym śnie. – Takie rzeczy często więcej znaczą niż przypuszczamy. Może te moje pół duszy kiedyś pomoże ci w czymś, tak jak ty mi pomogłaś. Oczywiście, nie chciałabym cię wyciągać ze Strefy Void, ale... Zobaczyli harpię. Siedziała na gałęzi pieprzowca. Maszerujące wojska omijały go z daleka, aby nie zacząć kichać. Harpia chyba była na niego uodporniona. Może dlatego, że cała wytapiała się w kurzu i błocie. – He, hej! Ptasi móżdżku! – zawołał Grundy, jak to miał w zwyczaju. – Może byś tak coś dla nas zrobiła? Co byś powiedziała na mały rekonesans? – Dla was? – zaskrzeczała nieprzyjemnie harpia. Miała głowę i tors kobiety, zaś skrzydła i ciało sępa. Była jeszcze młoda. Gdyby nie zgrymaszona, oblepiona błockiem twarz, można by ją ewentualnie jakoś ścierpieć. – Po co mam coś dla was robić, wy pieprzone bractwo koniogniotów? Imbri i Chem kichnęły. Centaurzycy poczerwieniały śliczne różowawe uszy. Smash odwrócił głowę. Harpie miały cięty język i cięte ciało. Ta jednak zbyt sobie pofolgowała. – Po to, by w Xanth było ci jeszcze lepiej, ty dzioboryjcu – odpyskował Grundy. Zawsze potrafił najszybciej się odciąć. Tym razem wymyślił coś dla rzygającej plugastwem harpii. Chyba miał cały zasób takich słówek, zakodowany w głowie, na wszelki wypadek. Rzadko jednak miał okazję z nich korzystać. Harpia nie była mu dłużna. – Byłoby lepiej, gdyby Xanth pozbył się zakichanych, kołtuńskich garbusów, jak wy. Nie jestem kretynką do kwadratu. Przez chwilę nie wiedzieli, co odpowiedzieć. Nawet pieprzowiec poczerwieniał ze wstydu. Jeżeli harpie były w czymś dobre, to na pewno był to pieprzny język. – Po bitwie będziesz miała dość truposzów – odezwał się Grundy i zanucił:

Wszędzie kwitną maki Pełno trupków wkoło Śmierdzą wzdęte flaki Harpiom jest wesoło, hej! Oczy harpii zaszły mgłą. – Och, przestań! – zawołała. – Na samą myśl skręca mnie z głodu! – Mam nadzieję – powiedział Grundy. Był bardzo z siebie zadowolony. Jakoś dziwnie nikt więcej nie miał na jedzenie najmniejszej ochoty. – Masz tylko wylecieć naprzeciw wojskom wroga i powiedzieć nam, dokąd doszły i ile ich jest. – Tego już za wiele! Zakichana, wredna robota dla matoła! – Wyobraź sobie nadziane na włócznie oczyska, rozwalone wątroby, rozprute nogi... – No dobrze. Już lecę – zaskrzeczała harpia oblizując swe wstrętne wargi. Zeszła z drzewa strzepując z, niego chmurę pieprzu i ciężko pożeglowała na północ. – Mundańczycy mogą ją zestrzelić. Mają strzały – odezwała się Chem. Ale jakoś nie za bardzo się tym przejęła. – Śmierdzi tak, że nawet strzały się do niej nie zbliżą – zażartował Grundy, chociaż może miał rację. Do odoru harpii trzeba się było długo przyzwyczajać. Doszli do Rozpadliny. Musieli przez nią przejść. Wybrali najczęściej używany, jedyny widzialny, szeroki most, prowadzący w obie strony. Z pewnością byłby pierwszym obiektem, który należałoby zniszczyć, gdyby Fala dotarła aż tutaj. Rozpadliny pilnował Smok z Wyrwy. Biegał tam i z powrotem, lecz Rozpadlina była za głęboka, by mógł im coś zrobić. – No wsadź se w mordę sfuj wrzący ogon – wrzasnął Grundy rzucając w niego czereśniową bombą. Taszczył ją ze sobą od Zamku Roogna. Urwał ją w tamtejszym sadzie. Smok otworzył paszczę i kłapnął zębami. Po chwili dał się słyszeć stłumiony grzmot. Wybuchła. Z uszu potwora uniósł się biały dym. Ale monstrum zbyt się tym nie przejęło. Dalej pomrukując goniło za nimi. Smok z Wyrwy był uparty. Co do tego nie można było mieć żadnych wątpliwości. Gdy tylko przeszli na drugą stronę, harpia wróciła. – Jest ich około trzystu – powiedziała. – Idą w kierunku terytorium niklasów. Nie podoba mi się to. Nie zostanie z nich nic smacznego. Nic, co mogłabym schrupać. Chem zamyśliła się. Wyświetliła magiczną mapę. Była na niej Osada Niklasów – sieć pęknięć w wyschniętej ziemi. – Gdzie właściwie są ci Mundańczycy? – zapytała. Harpia dała jej namiary. Centaurzyca natychmiast naniosła je na mapę. Zaraz potem harpia odleciała, tłumacząc się, że nie znosi zapachu ludzi. Jednak teraz już wiedzieli, jak

rozmieszczone są siły wroga. – Ale jest ich tam tylko trzystu. – zauważyła Chem. – To wskazywałoby na to, że mają tu tylko połowę ludzi. Reszta pewnie czeka na dalszy rozwój wydarzeń. Podjechali do Dora. Chcieli dowiedzieć się, co o tym sądzi. – Spróbujemy zapędzić ich na terytorium niklasów – zadecydował. – Jak tylko się tam znajdą, pożałują tego. Ale armia Króla nie była młoda. Przeciętny wiek żołnierzy zbliżał się do pięćdziesiątki. Szli wolno. Nie byli w stanie dogonić Fali Najeźdźców w okolicy Osady Niklasów. Stracili świetną okazję! – Musimy gdzieś się zatrzymać i poczekać na nieprzyjaciół – rzekł Dor. – O ile sobie dobrze przypominam, gdzieś na północ od Rozpadliny tryskało Źródło Miłości. – Jest tutaj – powiedziała Chem, wyświetlając swą mapę. – Właśnie w tym miejscu. – Wskazała na odpowiedni punkt. – Już je minęliśmy. Wiedzie ku niemu jednokierunkowa ścieżka. Stąd nie da się tam dojść. – To świetnie. Chcę je ominąć. Lepiej się do tego nie zbliżać. Nie chciałbym, by żołnierze popili sobie tej wody. Grundy roześmiał się. – Pewnie! Ale może by tak podsunąć ją Mundańczykom. Miast walczyć, zaczęliby rozglądać się za kobietami! – Daj spokój – skarcił go Dor. – Nie ma się z czego śmiać, Grundy. Nie będziemy walczyć takimi sposobami. – Możesz być pewien, że Mundańczycy by je wykorzystali. Działają bez żadnych skrupułów. Są niezwykle uparci – sprzeczał się z nim golem. – Ale my postępujemy inaczej – odpowiedział Król Dor. – Może to nas od nich różni. Nie mam ochoty tego zmieniać. – Tak jest, Wasza Wysokość – przytaknął golem. Był bardzo rozczarowany. – Co jeszcze dzieli nas od Fali Najeźdźców? – zapytał Król zwracając się do Chem. – Tu jest zaklęta Rybna Rzeka. Każdy, kto napije się płynącej w niej wody, natychmiast zamienia się w rybę – wyjaśniła Chem, pokazując to miejsce na mapie. – Z tego, co mówił Ichabod, Najeźdźcy już musieli się natknąć na jedną z jej odnóg, gdzieś dalej na północy. Ale może nie wiedzą, że tu jest ta sama rzeka. Niedaleko jest Las Spokoju. Tamtejsi ludzie są nadzwyczaj spokojni. Prawie cały czas wylegują się lub śpią... – Nie będą stawiać żadnego oporu. Mundańczycy zawojują ich bez problemu – stwierdził Grundy. – Ci wcale nie są spokojni! – Powinniśmy się trzymać z dala od Lasu – skonstatował Król. – I od Rzeki. Musimy znaleźć sobie inną wodę. Bezpieczną. Coś jeszcze? – No, niklasy – odpowiedziała Chem. – Gdy Mundańczycy je ominą i przejdą koło spokojnych sosen, to spotkamy się z nimi nad Rzeką.

Dor westchnął. – Niech już tak będzie. Mam nadzieję, że ich zatrzymamy bez zbytniego rozlewu krwi. Nikt się nie odezwał. Imbri wiedziała, że wszyscy zadają sobie to samo pytanie: czy ten młody, niedoświadczony Król będzie w stanie zwyciężyć straszliwe hordy mundańskich wandali? Wkrótce mieli się o tym przekonać. *** Ku ich wielkiemu zdziwieniu Król Dor był pewien swego. Dobrze wiedział, co robi. Rozstawił oddziały wzdłuż Rzeki, kazał im kopać rowy, sypać wały i ustawiać na nich gałęzie i krzaki. Miały chronić skrytych za nimi łuczników. Wróg nie mógł ich zobaczyć, natomiast oni widzieli wszystko doskonale. Przed łucznikami ustawił rząd włóczników i mieczników mających zabezpieczać ukrytych żołnierzy przed nacierającymi wojskami. – Nic nie róbcie, dopóki wasz kapitan nie wyda rozkazu – rzekł Dor. – Najeźdźców jest dużo więcej. Chcąc wyprowadzić was w pole mogą udawać odwrót, a potem znów nas zaatakować. Strzeżcie się! Nie myślcie, że ci, co nie znają magii, nie są niebezpieczni! Przez oddziały przeszedł pomruk zadowolenia. Wszyscy żołnierze kiedyś byli Mundańczykami i nie znali się na magii. To, co powiedział Król, mile połechtało ich dumę. Teraz należało tylko czekać na nadejście wroga. Żadna trupów harpia latała tam i z powrotem, a więc dobrze wiedzieli, co robią Mundańczycy i czy nie wymyślili jakiegoś podstępu. Maszerowali drogą i nawet nie próbowali się jakoś maskować. Nie wysyłali zwiadowców ani nie ustawiali flankujących resztę wojsk oddziałów. Wyglądali po prostu, jak zwykła, bezmyślna horda posuwająca się szybko naprzód, po linii najmniejszego oporu. Swoja drogę znaczyli dymem i ogniem, zostawiając po sobie jedynie popiół i zgliszcza. Wioskę Północną zrównali z ziemią, a tereny zamieszkałe przez centaury zniszczyli tak, że nieprędko się zazielenia. Imbri pomyślała o bezsensownej dewastacji doskonałych pastwisk i posmutniała. Z drugiej jednak strony rozumiała powody, jakimi kierowali się Najeźdźcy. Ogień niszczył niewidzialną sieć magii. Wyganiał magiczne stwory. Mundańczycy czuli się w ten sposób bardziej bezpieczni. – Nie ufam im – powiedział centaur Chet. – Albo zupełnie zgłupieli, albo nie wierzą, że możemy im stawiać jakiś opór. Gdzie podziała się reszta wojsk? – Może myśleli, że zdobędą Zamek Roogna, zanim w ogóle zorientujemy się, że nadchodzą – odpowiedział Dor. Był nieco zakłopotany. – Mundańczycy są prymitywni, ale nie można ich nie doceniać. Bardzo chciałbym ich dziś zatrzymać. Jeśli będą musieli pozostać na wypalonych polach, zacznie ich dręczyć głód. – I pragnienie – dodał Grandy, zerkając w stronę Rzeki.

– Taka przemiana jest mimo wszystko lepsza niż rzeź – stwierdził Dor i westchnął. – Z pewnością wierzył w to, co mówił. Najeźdźcy nadciągnęli późnym popołudniem. Stanęli nad Rzeką, nie zauważywszy nawet umocnień na drugim brzegu. Wojska Dora siedziały cicho. Dowódcy mieli dać sygnał rozpoczęcia walki tylko na osobisty rozkaz Króla. Imbri była wzruszona. Młody Król Dor okazał się zadziwiająco dobrym strategiem. Postępował dokładnie tak, jakby już miał do czynienia z Mundańczykami. Oczywiście było to niemożliwe. W jego oczach nie było Najazdu. Nie pamiętali go nawet jego rodzice czy dziadkowie. Z tego, co wiedziała, chyba jedynie ona widziała przelewającą się przez Xanth Ostatnią Falę. I może jeszcze Dobry Mag Humphrey, zombi i duchy. One były ponadwiekowe. Ale nie brała ich pod uwagę. Pierwsi Mundańczycy zaczęli rozbijać się na brzegu. Wpadli od razu do Rzeki mącąc jej kryształowe wody. Natychmiast zamienili się w ryby, które – jakby dziwiąc się temu, co się stało – podskakiwały w wodzie i trzepotały ogonami, nim dały nura w srebrną toń. Pozostali żołnierze wytrzeszczyli oczy. Nie byli tacy głupi. Szybko zorientowali się, że to jakieś czary i doszli do wniosku, iż musi to być ta sama rzeka, na którą już się kiedyś natknęli. Natychmiast poczęli bić na alarm. Ale paru śmiałków nic sobie z tego nie robiło. Nie widzieli tej przemiany na własne oczy i myśleli, że może to jakiś głupi żart, że któryś z mściwych współtowarzyszy chce, by nie ugasili pragnienia. Jeden z nich wszedł do wody, począł łapczywie ją pić i... w Rybnej Rzece znalazła się jeszcze jedna ryba. Tym razem już wszyscy mieli okazję to zobaczyć. I to poskutkowało. Wzdłuż brzegu rozstawiono straże. Miały przestrzegać każdego, kto by tylko się zbliżył do wody. W ten sposób już nie tracili więcej ludzi. Ale przynajmniej z tuzin zamieniło się w ryby. Niestety, stanowiło to tylko znikomy procent całej armii. Mundańczycy buszowali nad rzeką. Chcieli chyba znaleźć jakieś lepsze miejsce na obóz. I nagle zauważyli barykady. – Powinniśmy ich ostrzec – powiedział Król Dor. – Ostrzec?! – wrzasnął Grundy. – Chyba zgłupiałeś! – Golem zawstydził się. W końcu mówił do Króla. – To znaczy, mylisz się, Wasza Wysokość! – Zapamiętam to sobie – sucho nadmienił Dor. Zachowywał się prawie jak Król Trent. – Imbri, czy możesz na taką odległość przesłać im sen? – Byłby niewyraźny. Obrazy będą zamazane. Nic im to nie powie. Król pokiwał głową. Naradził się z dowódcą swoich wojsk. – Weź ochotnika. Niech wyjdzie na wał i powie im, by się zatrzymali – rozkazał. – Sam to zrobię – odparł dowódca i zasalutował. – Był łysiejącym mężczyzną w średnim wieku. Świetnie zorganizował wojsko i zaprowiantowanie. Miał mało czasu, a w końcu było ich około setki. Zszedł z pagórka, na którym stał Król, i by nie zdradzić jego pozycji, obszedł wzgórze dokoła. Wyszedł przed barykadę i wdrapał się na wielki głaz. Złożył dłonie w trąbkę i krzyknął gromkim głosem:

– Mundańczycy! Stójcie! Ci, co byli najbliżej brzegu, popatrzyli na niego, wzruszyli ramionami nic sobie z niego nie robiąc i przez Rzekę ruszyli naprzód. – Stójcie, bo was zaatakujemy! Jeden z Mundańczyków wyjął z kołczana strzałę i posłał ją w kierunku wojsk Xanth. Inni uczynili to samo. – Cóż! Próbowaliśmy – westchnął żałośnie Król Dor. Dał znak dowódcy. Ten wypuścił strzałę w górę i skrył się za głaz. Generał wydał rozkaz. Łucznicy Xanth wystrzelili pierwsze latające pociski. Prawie żaden nie trafił do celu. Może dlatego, że tak dawno nie strzelali, a może z tego powodu, że nie byli całym sercem po stronie sprawy. Przez ponad dwadzieścia lat walczyli tylko z potworami. Nie zabijali ludzi, a pojedynki, które czasem staczali dla zabawy, nie miały z tą bitwą wiele wspólnego. Tylko jedna strzała przeszyła Mundańczyka. Chyba przez przypadek. – Krew! – zaskrzeczała głodna harpia. Mundańczycy w końcu pojęli, że są atakowani. Osłaniając się tarczami zaczęli cofać się za Rzekę. Paru z nich poślizgnęło się i przewróciło do wody. Łyknęli sobie jej trochę i od razu zamienili się w ryby. Najeźdźcy byli wściekli. Bądź co bądź mieli ku temu powody. Ustawili się wzdłuż brzegu i zaczęli zasypywać armię Xanth gradem strzał. Nie przyniosło to jednak pożądanych rezultatów, gdyż żołnierze byli dobrze ukryci za barykadą z gałęzi i krzaków. Nagle na czoło wojsk wysunął się dowódca Kartagińczyków – Hasbinbad. Miał wspaniałą zbroję i doskonałą broń. Wyglądał, jak prawdziwy Fenicjanin. W porównaniu z nim łucznicy i włócznicy, którymi dowodził, stanowili kupę obdartusów. Imbri nie słyszała, co mówi. Gdy skończył, wśród Mundańczyków natychmiast zapanowało poruszenie. Utworzyli falangę i osłaniając się tarczami przeszli przez Rzekę, na drugi brzeg. Żołnierze Xanth nie wiedzieli, co się dzieje, ale kilku z nich znało tę taktykę. Jedni drugim szybko przekazali, o co chodzi. Mundańczycy byli teraz poza zasięgiem strzał, ale dowódca armii Xanth wiedział, co ma robić. Na jego rozkaz oddział złożony z silnych, potężnych mężczyzn uniósł zebrane wcześniej wielkie głazy i zepchnął je w dół. Wolno toczyły się po zboczu, prosto w falangę wroga. Mundańczycy zobaczyli, co się dzieje i rozproszyli się. Wojska Xanth były górą. – Może to wystarczy – pomyślała Imbri. – Chcąc dotrzeć do Zamku Roogna musieli tędy przejść. Jak dotąd, nie posunęli się do przodu. Wkrótce nadejdzie noc, a z nią nocne potwory. Wróg będzie się musiał gdzieś ukryć. Pozostali na drugim brzegu żołnierze zawzięcie się krzątali. Rozpalili wielkie ognisko. Chyba rzeczywiście kochali ogień. Zapalali w nim swoje strzały. – Czyżby niszczyli swoją broń – zastanawiała się mara. – Nie, to przecież bez sensu... Ale nie. Ustawili się rzędem i wycelowali te zapalone strzały w barykady obrońców

Królestwa. – Oho! Tego tylko jeszcze brakowało – wyszeptał centaur Chet. – Powinniśmy byli to przewidzieć. Było to straszne. Suche gałęzie od razu zaczęły płonąć, a barykada rozpadać się. Ludzie skoczyli, by zrzucić palące się krzaki, lecz w tym momencie reszta mundańskich wojowników ruszyła na nich. Łucznicy Xanth zasypali ich gradem strzał, wykazując tym razem większą wolę walki. Wielu żołnierzy padło. Po chwili wrogie wojsko, wywijając mieczami, wpadło na barykady. Armia Xanth uciekła w popłochu. Droga do Zamku była wolna. – Nie poddam się! – zawołał Król Dor. – Zawieź mnie tam, Chet! – Mogą cię zabić! – przestrzegł go centaur. – Już zaglądałem śmierci w oczy – z powagą stwierdził Król. – Jeśli mnie tam nie zawieziesz, pójdę pieszo. Chet skrzywił się, wyciągnął miecz i pogalopował naprzód. – Idiotyzm! – mruknęła Chem. Wzięła linę i podążyła za bratem. Wraz z nią popędził golem. Imbri ze Smashem dołączyli do nich. Jedno było pewne! Przyboczna gwardia Króla składała się z samych wariatów, ale na pewno nie z tchórzy. Wpadli na płonące barykady. Mundańczycy już zaczęli się przez nie przedzierać. Nagle przemówiły płomienie. Król wykorzystał swój talent. – Zniszczę cię Mundańczyku! – zawołał jeden z nich, podpełznąwszy bliżej. – Naprawdę! Zaraz spłoniesz! Mundańczycy przystanęli. Byli przestraszeni. – Tak, ty gębo uzbrojona po zęby – ciągnął płomień. – Przyskwierczę ci skórę na tylnej części ciała. Ugotujesz się we własnym tłuszczyku. Strzeż się mnie! Niektórzy żołnierze szybko zawrócili, inni podeszli bliżej grupy Króla. – Na niego! Zwiążcie go! – wrzasnął jeden z nich. – To ich Król! Teraz do akcji wkroczył ogr Smash. Nagle urósł. Był dwa razy wyższy i sześć razy cięższy niż przeciętny człowiek. Musiał zejść z Imbri. Stanął obok niej i zawył. Podmuch powietrza strząsnął liście z drzew i przesunął chmury. Wyrwał z ziemi osikę, wygiął ją i niby kosą skosił żołnierzy wroga. Mundańczycy chyba nigdy nie widzieli ogra. Pewnie w przyszłości będą się go wystrzegać. Król Dor i Chet przyłączyli się do Smasha. Ziemia zaczęła wyć, rzucając w stronę Mundańczyków groźne przekleństwa. Kamienie trzeszczały, jakby zbliżał się jeden z olbrzymów, suche patyki syczały jak jadowite węże. Mundańczycy byli przerażeni. Nie wiedzieli, co się dzieje. Większość z nich uciekała w popłochu. Każdy, kto odważył się zbliżyć do Dora, był unieszkodliwiany za pomocą lin i mieczy centaurów, innych odstraszał ogr. Fenicjanie mieli dosyć. Ich wróg miał dziwne i okrutne metody walki.

Tymczasem powrócili żołnierze Króla. Rzucili się do boju. Polała się krew. Teraz wiedzieli, że to nie przelewki. Walczyli ze zdwojoną siłą. Mundańczycy zawrócili, przeszli przez Rzekę i uciekli na północ. Zapadał zmierzch. Król odwołał pościg. Nie chciał walczyć w nocy. Spełniło się marzenie harpii. Na polu bitwy pozostało pięćdziesięciu nieżywych Mundańczyków i dwudziestu żołnierzy Xanth. Było dwa razy tyle rannych. Ta krótka bitwa dała się wszystkim we znaki. Była tak okrutna, jak najgorsze sny, które Imbri roznosiła podczas Ostatniej Fali. Obrońcy jednak odnieśli wspaniałe zwycięstwo, a radość z odparcia Nowej Fali Najeźdźców przesłaniała smutek, rozpacz i łzy. – To wygląda na wojnę – powiedział Chet. – Obie strony ponoszą wiele strat. Czy nie można by rozwiązywać wszelkich problemów w przyjemniejszy sposób? – To jeszcze nie koniec – powiedział Dor. – Jutro wrócą. Dalej jest ich więcej niż nas. Mamy tylko czterdziestu zdolnych do walki ludzi. Musimy zebrać głazy i zrobić ognioodporne barykady. Musimy nanieść wody, lecz nikomu nie będzie wolno jej pić. Musimy wyćwiczyć łuczników w trafianiu do celu. Jeśli się trochę namęczymy, może uda się nam ich zatrzymać. Ale nie będzie nam łatwo. – A jak przytrzymamy ich jeszcze dzień lub dwa – dodała Chem – stracą ochotę do walki i zaczną rozglądać się za jakimś pożywieniem. Może będą chcieli z nami pertraktować. Zaprzestaną walki i Fala odpłynie. Imbri dobrze wiedziała, że jest to za piękne, by mogło być prawdziwe. Nie wierzyła Mundańczykom. Znała ich zdradzieckie sposoby. Żołnierzom pozwolono spać na zmianę. Cały czas pracowano nad nowymi umocnieniami. Ranni, którzy byli w stanie iść, zostali odesłani na południe. Mieli przejść przez most nad Rozpadliną. Byli tam bezpieczniejsi niż tutaj. Tu rankiem spodziewano się następnej potyczki. Gdyby Mundańczycy mieli tylu rannych, co armia Xanth, może by nie uderzyli. Ale nikt tego nie wiedział. Dwa centaury, Imbri, golem i ogr, śpiąc także na zmianę, pełniły wartę przy namiocie Króla. Noc była spokojna. Mundańczycy widocznie tak samo nie mieli większej ochoty walczyć po ciemku. – Widzieliście? – powiedział Chet rozmyślając o wydarzeniach minionego dnia – oni w ogóle nie mieli koni. Musieli je zostawić z resztą wojsk. Imbri wcześniej nie zwróciła na to uwagi. Rzeczywiście centaur miał rację. Ona pierwsza powinna była to zauważyć! – Dlaczego Fenicjanie szli pieszo, jeśli chcieli szybko posuwać się naprzód? – zapytał. – Może mają za mało koni? A może nie chcą tracić czasu na popas – odpowiedziała. – Może właśnie dlatego nie wzięli ich ze sobą. Jednym oddziałem nie daliby rady zdobyć Zamku Roogna. Nie ma obawy; jak będzie trzeba – dosiądą swych wierzchowców . – Możliwe – zgodził się Chet – lecz jestem ciekaw, gdzie są te konie i ludzie, i co teraz

robią. Pewnie zaatakują z zupełnie innej strony, podczas gdy my bacznie śledzimy ruchy piechoty, mając ze sobą całą armię Xanth. – Musimy o tym powiedzieć Królowi, ale może lepiej poczekajmy z tym do rana – zaproponowała Imbri. – Gdyby rzeczywiście było, jak mówisz, Dor chciałby wysłać do Zamku swój oddział specjalny. Gdy nas tam nie będzie, pięćdziesięciu jeźdźców z łatwością może go zdobyć. Z radości, że rozszyfrowali plany wroga, pozwolili sobie na mały relaks. Jednak, ku ich zdziwieniu, Mundańczycy zaatakowali o świcie. Znowu ruszyli falangą. Tym razem jednak tak manewrowali, by omijać zrzucane na nich głazy. – Wasza Wysokość! – krzyknął Grundy. – Wróg atakuje! W namiocie panowała cisza. Nikt się nie odzywał. Chet podniósł zasłonę. Wszyscy zajrzeli do środka. Dor leżał i patrzył w sufit, ale się nie budził. Nic nie mówił, tylko oddychał. Oczy miał szeroko otwarte. Imbri przesłała mu sen. Nie odebrał go. W głowie miał pustkę. – Stało się z nim to samo, co z Królem Trentem! – wrzasnęła przerażona Chem. Znów spotkało ich wielkie nieszczęście. Mundańczycy szybko się z nimi uporali. Pozostali przy życiu żołnierze rozeszli się. Tym razem nie było nikogo, kto by ich zwołał, utworzył oddziały i poprowadził do walki. Centaury przytroczyły Króla do grzbietu Imbri i razem z nią ruszyły w stronę Zamku Roogna. Stracili następnego władcę. Zwycięstwo okazało się klęską. Co powiedzą Królowej Iren? Nowo zaślubiona małżonka została wdową.

Rozdział 8 Władca Zombich – Przeczuwałam, że tak się stanie – powiedziała Iren. – Miałam koszmarny sen. Nocna mara przepowiedziała mi, że Dor nie wróci. Była ubrana na czarno. Starałam się o tym zapomnieć, uciec od przepowiedni, ale gdy was zobaczyłam, wszystko sobie przypomniałam. – Popatrzyła na Króla Dora. Na jej twarzy malował się wyraz smutku. – Zanieście go do komnaty Króla Trenta. Zrobili jak kazała i położyli obok chorego władcy. Iren została w sypialni. Nie mieli jej już nic do powiedzenia. – Kto ma być następnym Królem? – zapytał Grundy. – To musi być jakiś Mag. – Będzie nim Władca Zombich – rzekł Chet. – Mag Humphrey jest za stary. Nie miesza się do polityki. Kiedy osiem lat temu Król Trent zaginął w Mundanii i Dor musiał po niego pojechać, rządził przez parę tygodni. Nieźle sobie radził. Skończył wszystkie awantury przy pomocy zombich i po kilku dniach już był spokój. – Chet wymownie się uśmiechnął. – Ale Władca Zombich wyjechał gdzieś na południe, w nie zbadane rejony Królestwa. Nie ma ich nawet na mapie – odezwała się Chem. – Lubi samotność. – A nasze magiczne zwierciadło wciąż nie działa – zmartwił się Grundy. Nie ma go jak zawiadomić. – Powinniśmy byli już dawno je naprawić – szepnęła Chem. – Ale tak jest zawsze. Jak coś jest niepotrzebne, to leży zepsute. – Samo życie – stwierdził Chet. – Musimy jakoś do niego dotrzeć. Musi rządzić, póki Dor nie poczuje się lepiej. Musi zatrzymać Najeźdźców. Nie mogą przekroczyć Rozpadliny. – Dor jest chory – rzekł Grundy. – Królowa Iris próbowała wszystkiego. Uzdrowiciele mówią, że to nie jest choroba. To zaklęcie. Niestety, nie znamy kontrzaklęcia. – Pojadę do Władcy Zombich – zaproponowała Imbri. – Byłam już kiedyś w jego Zamczysku. Zanosiłam sny jego żonie. – To przecież Millie. Duszyca – zdziwił się Chet. – Duchy nie śnią. – Bardzo się martwi o swoje dzieciaki. Okropnie psocą. – Och! Chyba, że tak – odpowiedziała Chem. – Parę lat temu były tu, w Zamku Roogna. Nie jestem pewna, czy po tej wizycie do dziś doprowadziliśmy wszystko do porządku. Te bliźniaki nawet zombich doprowadzają do szału. – Trzeba powiadomić Maga. Znów będzie dźwigał to brzemię – przypomniał im Grundy. – Nie uwierzy Imbri. Nie zna jej. Pomyśli, że to jeszcze jeden zły sen. – Uwierzyłby Iren – powiedział Chet. – Jednak nie wiem, czy ona... – Jest zupełnie załamana – stwierdziła Chem. – Obawiam się, że nie sprosta takiemu zadaniu. – A Cameleon? – zapytał Chet. – Co prawda straciła syna... Chem pokiwała głową.

– Nie widać tego po niej, ale bardzo to przeżywa. Jednak ma jeszcze swój śliczny okres, a to znaczy... – Wszyscy wiemy, co to znaczy! – przerwał jej Grundy. – Dobrze jej zrobi taka podróż. Jest sama. Bink ciągle jest w Mundanii. – Nie bądź cyniczny – skarciła go Chem. – Ale można jej to zaproponować. Potrzeba nagli. Poszli do niej. Po stracie syna była blada jak papier. – Pojadę – zadecydowała bez wahania. I znów Imbri i Cameleon szykowały się do drogi. Tym razem jechały same. Miały czas do wieczora. Imbri najbardziej lubiła podróżować nocą. Mogła wtedy buszować po tykwach. W ten sposób natychmiast przebywała każdą odległość. Najadła się siana i owsa. Nawet Cameleon zmusiła się, by coś przełknąć. Zapadł zmierzch. Pogalopowały w stronę najbliższego tykwopola. Gdy zrobiło się zupełnie ciemno, Imbri przeszła przez otwór tykwy. Znów znalazły się w zupełnie innym świecie. Żałowała, że nie może na chwilę przystanąć, by zamienić kilka słów z Nocnym Ogierem. Chciała mu sama powiedzieć, co robi, choć on i tak na pewno dobrze wiedział, co się z nią dzieje. Gdyby było trzeba, zawsze mógł przysłać do niej jakąś inną marę. Tykwy otwierały swe wrota przed swymi mieszkańcami. Zamykały przed niektórymi ludźmi. Gdy ktoś oderwał oko od dziurki, momentalnie z powrotem wracał do Xanth, lecz gdyby znów przez nią zerknął, znalazłby się w tym samym miejscu Świata Nocy, w którym go opuścił. Nie dotyczyło to Imbri. Mogła swobodnie przechodzić od jednej hipnotykwy do drugiej, wybierać dowolne okolice. Lecz była z Cameleon. Tak więc stanęły u podnóża płonącej lodowej góry. Były dokładnie tam, skąd ostatnio wyszły. Cameleon otoczyły bezcielesne istoty. Już się ich nie bała. – Straciłam syna – powiedziała. – Cóż gorszego może mi się jeszcze przydarzyć? Imbri stwierdziła, że dosiadająca jej kobieta robi się coraz mądrzejsza. Zbrzydła też trochę, choć dalej, jak na swój wiek, świetnie się trzymała. Zmieniała się z każdym dniem, a od ich ostatniej wyprawy minęło trochę czasu. Bezkształtne istoty gapiły się i wyciągały macki. Nic jednak nie mogły jej zrobić. Cameleon po prostu je zlekceważyła. Poza tym była półmaterialna. W świecie hipnotykw nikt nie mógł jej dotknąć. Imbri pogalopowała na szczyt lodowej góry i zbiegła w dół po stromym zboczu. Przybyły w okolicę zamieszkaną przez kamieniarzy. Kamieniarze, jak sama nazwa wskazuje, byli z kamienia. Kuli w drewnie, ciele i metalu. Paru z nich przygotowywało fantastyczne dekoracje; malowali różnobarwne, straszliwe potwory. Na ich tle rozgrywały się najkoszmarniejsze sny. Prawdziwe monstra w nich nie występowały. Uważały to za stratę czasu. Zastępowano je z powodzeniem odpowiednią scenografią. Cameleon przyglądała się im bez specjalnego zainteresowania.

– Po co tak ciężko pracować robiąc to, czego nikt nie lubi? – zapytała. – W ludziach tkwi wiele zła i trzeba ich pilnować. Złe sny są jak sumienie. Gdyby ich nie dręczyły, nigdy by się nie poprawili. Czasem ich ostrzegają przed nadchodzącą klęską lub zapowiadają nieszczęście – wyjaśniła jej Imbri. – Tak jak nasze magiczne zwierciadło? – Coś w tym rodzaju. Może i Nocny Ogier byłby przesłał wam jakiś wróżebny sen, ale on przecież też nie może o wszystkim pamiętać. Trzeba mieć trochę własnego pomyślunku, no nie? Minęły kamieniarzy i weszły na Kipiące Błota. Zielono-purpurowa gęsta masa nieprzyjemnie bulgotała. Pomiędzy bańkami błota przepływały żółto-zielonkawe prądy. Kopyta Imbri nawet ich nie dotknęły. Nie musiała kąpać się w błocie. – A to po co? – To najlepsze błoto, jakie znam. Służy do rzucania – odpowiedziała mara. – Ale gdy się chce w kogoś rzucić kulą tego paskudztwa, trzeba się nim także samemu spaprać. Inaczej nic z tego. Większość ludzi po takiej brudnej przygodzie obiecuje sobie poprawę. Przestają nawzajem obrzucać się błotem. – Większość? – Niektórzy wpadają w nałóg. Całe życie tarzają się w błocie. – Muszą być bardzo samotni. – Nic podobnego? Może to i śmieszne, ale mają prawie tyle samo przyjaciół, co czyścioszki. Swój zawsze szuka swego. – Ale któż chciałby mieć takich znajomych? – Nikt. W tym sęk. Cameleon uśmiechnęła się. Rzeczywiście była coraz mądrzejsza. Przegalopowały przez mięsożerne bluszcze i wyszły przez inną dziurkę. Znowu znalazły się w prawdziwym Xanth, tuż obok nowego Zamczyska Władcy Zombich. Zamczysko wyglądało dokładnie tak samo, jak powinna wyglądać rezydencja zombich. Na pierwszy rzut oka można było zorientować się, kto w niej mieszka. Kruszące się kamienne bloki pokrywał zielony, śliski szlam. Drewniane bele były przeżarte przez robactwo i zbutwiałe. Okucia w oknach i drzwiach pokrywała rdza; prawie że się rozpadały. Zamiast wody w fosie płynął szary, cuchnący muł. – To na pewno tutaj – stwierdziła Cameleon. Imbri przemaszerowała pomiędzy grobami i weszła na zwodzony most. Na szczęście jeszcze się nie zmaterializowała i nie miała wagi. Inaczej mógłby się pod nimi zawalić. Strażnik-zombi powitał ich u wejścia. – Stać! – zwołał, gubiąc kawałek krtani. Najwidoczniej ciężko było mu głośno mówić i oddychać. – Ojej! Nigdy za bardzo nie lubiłam zombich – powiedziała Cameleon. Ale opanowała się

i krzyknęła: – Chcemy się zobaczyć z Władcą Zombich. To bardzo ważne! – Thendy – wydusił z siebie zombi i odwrócił się. Kawał jego ręki upadł na ziemię. Zombi potrafili ciągle gubić ciało, choć tak naprawdę nic im nie ubywało. To był jedna z ich magicznych sztuczek. Poszły za nim i weszły do Zamku. Od środka wyglądał zupełnie inaczej. Kamienne bloki były czyste i gładko ociosane, drewno piękne, twarde i wypucowane. Gdzieniegdzie wisiały nakrochmalone zasłony. Nie było śladu zgnilizny. – To pewnie robota Millie. Musiała tu zaprowadzić porządek – mruknęła Cameleon. – On ma to, co chce, na zewnątrz, ona – wewnątrz. Poszli na kompromis. Mężczyzna i kobieta często się na to godzą. Spojrzały po sobie. Ze ściany sterczało olbrzymie ludzkie ucho i otwarte usta. Cameleon roześmiała się. – Powiedz mamie, że ma gości, Hi. Teraz Imbri wszystko sobie przypomniała. Władca Zombich miał bliźniaki. Nazywały się Hiatus i Lacuna, miały po jedenaście lat. – To wpiszcie się milczki – wyrzekły wargi. Przed nimi leżała wielka księga gości. Cameleon zeszła z konia i podeszła do książki. – Och! Patrz, kto tu się wpisał! Szatan. Lucyfer, Gabriel i Kuba Rozpruwacz, Król Roogna... – Lacky umie fałszować pismo – przypomniała jej Imbri. – Ach tak. Wiem – powiedziała Cameleon. Podpisała się i sprawdziła, czy jej podpis nie zmienił się w coś strasznego. Imbri postawiła na karcie prawą przednią nogę i odbiła swoją mapę księżyca. Rozbłysnęło MARE IMBRIUM. – Cameleon? Jakże się cieszę, że mogę cię znów zobaczyć! To była Millie. Nie wytrzymała i wreszcie się im ukazała. Miała wiele sex appealu. Był to zresztą jej magiczny talent. Podobnie jak Cameleon, z wiekiem nie straciła nic ze swego wdzięku. Miała teraz prawie osiemset czterdzieści lat, ale tak naprawdę liczyło się tylko to czterdzieści. Była tak piękna, jak jej gość. Kobiety uścisnęły się. – Tak dawno cię nie widziałam! – wykrzyknęła Cameleon. – To chyba już osiem lat, jak nas odwiedziłaś w Zamku Roogna? – Tak. Przyjechałam tam tylko dlatego, że Jonathan musiał na jakiś czas objąć rządy. Nie lubi zajmować się polityką. Cameleon posmutniała. – Przynoszę ci złe wieści, Millie. Duszyca spojrzała na nią i spoważniała. – Masz coś do załatwienia?

– Muszę ci powiedzieć coś strasznego. Bardzo cię przepraszam. – Coś z Królem... – Zachorował, nie może rządzić. – A Dor, twój syn? – Też zachorował na to samo, co Król. – Cameleon, to okropne! Ale... – Władca Zombich musi zostać Królem. Tak jak podczas ostatniego kryzysu. Millie była poruszona. – Król Trent był coraz starszy, wiedziałam, że kiedyś... ale Dor! Był taki młody! – Rzucono na nich jakieś zaklęcie. Millie przyglądała się im przez dłuższą chwilę. Potem jej twarz stała się przezroczysta, jakby znów zamieniła się w ducha. – Opiekowałam się nim przez tyle lat. Byłam jego guwernantką. Zawsze go lubiłam. Uratował mojego Jonathana. Sprowadził eliksir, który go ocalił. Wrócił mi moje szczęście! Wszystko mu zawdzięczam. Naprawdę! Czemu akurat jego to spotkało? – Ożenił się. Został Królem. Pokonał Nową Falę Najeźdźców. No i ... – Och! Cameleon! – wykrzyknęła Millie. Była przerażona. Matka Dora w końcu nie wytrzymała i wybuchnęła płaczem. – Mój syneczek! Cóż ja teraz pocznę bez niego? Przeżyłam jakoś ten jego ślub, ale teraz? Prawie nie żyje! – łzy spływały jej po policzkach. Mille objęła ją czule. Teraz płakały obie. – Och! Wiem! Wiem, co to znaczy. Cameleon! Jakże ci współczuję. Imbri nie chciała nikomu sprawiać przykrości. Dlatego przestała roznosić złe sny. Nagle uzmysłowiła sobie, że rzeczywistość, w której przyszło jej żyć, bywała gorsza od najgorszych nocnych koszmarów. Zmartwiła się, bo wcześniej wydawało się jej, że Cameleon dość obojętnie przyjęła wieść o stracie syna. Teraz widziała, że nie miała racji. Dobrze, że tutaj przyszły. Cameleon znalazła kogoś, z kim mogła dzielić swój smutek. Duszyca Millie znała Dora prawie tak dobrze jak jego matka. W drzwiach pojawił się jakiś człowiek. Był w średnim wieku, chudy acz przystojny. Miał na sobie czarny garnitur. Był Władcą Zombich. Magiem z dawnego Xanth. – Jesteś nocną marą – rzekł do Imbri. – Znam was. Możesz mówić do mnie po swojemu. Imbri przypomniała sobie, że kiedyś kobiety nie mogły odezwać się bez pozwolenia. Szybko przesłała mu sen i opowiedziała, co się stało. Pokazała Zamek Roogna, Królów leżących w łożach bez śladu świadomości i pogrążone w żalu wdowy. Xanth potrzebowało nowego władcy. – Miałem nadzieję, że taka sytuacja się nie powtórzy – powiedział smutno Władca Zombich. – Widziałem poprzednie Najazdy za życia i po śmierci. Ten też musimy pokonać. Już tej nocy udam się z wami do Zamku Roogna. Cameleon może tu zostać.

– Musisz wziąć ze sobą zombich. – Nie ma na to czasu. I tak większość z nich jest w Zamku. Dadzą sobie radę. – A jak Cameleon dotrze do domu, gdy... – Mamy tu magiczny dywan Dobrego Maga Humphreya. Pożyczył nam go i do tej pory jest tutaj. Może z niego skorzystać, kiedy tylko zapragnie. Na razie tu jej będzie lepiej. – Nie jestem taka pewna – mruknęła Imbri. – Jeśli to, co mówisz, jest prawdą – jestem Królem per procura. Nie przeszkadzaj mi. Miał rację. Król Jonathan, Władca Zombich, pożegnał żonę i dzieci, dosiadł Imbri i zniknął w ciemnościach. Wrócili na tykwopole. Klacz powiedziała mu, by się niczego nie bał, i dała nura w jedną z tykw. Tym razem znaleźli się w Krainie Zmór. Fantomy wyjąc rzuciły się na nich. – Hej! Chyba się już kiedyś spotkaliśmy? – zapytał Władca Zombich przypatrując się jednemu z nich. – Chcą cię nastraszyć – wyjaśniła mu Imbri. – Wiem. Znam się na tym. – Znów spojrzał na fantoma. – Jakieś siedemset lat temu, nad Jeziorem Widm. Jestem zombi Jonathan, spotkaliśmy się tam. Ty byłeś upiorem. Fantom rozpromienił się. Pewnie, że pamiętał. – Ale to było w Xanth – ciągnął Jonathan. – Jak się tutaj dostałeś? Fantom mówił za pomocą gestów. Udawał, że trzyma coś w rękach i zagląda do środka. – Ach! Zajrzałeś do tykwy przez dziurkę – domyślił się Władca Zombich. Fantom pokiwał głową. – Ale tu chyba jest ci tak dobrze, jak tam. Dla was to bez różnicy. Możesz tu robić to samo, co w Xanth, masz kumpli i od czasu do czasu zagrasz sobie w jakimś śnie... Fantom zdawał się ucieszony. Wreszcie ktoś go zrozumiał! Po chwili dokądś poszedł. Sny były ważniejsze niż towarzyskie pogaduszki. Imbri ruszyła dalej. Minęli rejon snujących się mgławic. Ominęli najjaśniejsze z nich i weszli do gęstego lasu. Było w nim pełno pająków-olbrzymów. Imbri musiała cały czas kluczyć między ich nogami. Wyszli przez otwór niedaleko Zamku Roogna i po chwili znaleźli się w samym Zamku. – Szybko przemierzasz odległości – zauważył Władca Zombich. Klacz zaprowadziła Władcę Zombich wprost do królewskiej sypialni. Dwie wdowy opłakiwały dwóch Królów. Jednak oczy miały suche i zmęczone. W ogóle nie spały. Wyglądały dokładnie tak, jak to opisała Imbri w swoim śnie. Natomiast Król Trent i Król Dor leżeli obok siebie, sztywni niczym dwa trupy. Władca Zombich zszedł z konia i zbliżył się do łoża. – Obejmuję władzę, bo tak trzeba. Nie taka jest moja woła – powiedział do kobiet. – Przepraszam, spróbuję ich zbadać. Może ożyją. – Położył rękę na czole Dora. – Nie reaguje

na moją moc. Jest żywy. Nie umarł. – Nie, oni żyją – przytaknęła mu Iren. – Są zaczarowani. – Tak. Powinniśmy znaleźć kogoś, kto to uczynił – stwierdził Władca Zombich. – Dobry Mag Humphrey z pewnością by nam pomógł. Ale najpierw musimy zatrzymać Najeźdźców. Dobra Imbri opowiedziała mi o nich. Już kiedyś zwalczałem Fale. W poprzednim wcieleniu. Moi zombi sami nie dadzą rady, ale osłabią atak. Utworzą straszną barykadę. Tam przy... Co to jest, co dzieli Xanth? – Rozpadlina – odpowiedziała Iren. – Odszedłeś za daleko na południe, a więc prawie o niej zapomniałeś. Tam działa Zaklęcie Zapomnienia. – Właśnie. Moi zombi mogą strzec mostów i zniszczyć je, gdyby było trzeba. Potrzebuję kogoś do pomocy. Musi znać Zamek Roogna i wiedzieć, co tu się ostatnio zdarzyło. Nie mogę tracić czasu na zaznajamianie się ze wszystkimi zmianami, jakie tu zaszły. – Golem Grundy zna Zamek – stwierdziła Iren. – A Mundańczyk Ichabod wie wszystko, co dotyczy wroga. Może weźmiesz też Chet i Chem. No i oczywiści Imbri. – Świetnie! – zgodził się Mag i wyszedł z komnaty. Imbri podążyła za nim. Mag zwołał naradę wojenną. Grundy i Ichabod opowiedzieli mu o swej tajnej misji, a centaur Chet opisał bitwę z Kartagińczykami. Powiedział też nowemu Królowi, jak i kiedy Król Dor utracił świadomość. Władca Zombich zamyślił się. – Zawsze działają tak samo – rzekł w końcu. – Za każdym razem Król jest sam, choć zdawałoby się, iż jest dobrze strzeżony. Za każdym razem dzieje się to nocą. Mamy chyba do czynienia z jakimś wrogiem, który atakuje z niewielkiej odległości, wyłącznie w ciemnościach. A na dodatek potrafi przejść nie zauważony obok straży. Czy wiecie, kto to może być? – Nocna mara – odpowiedziała Imbri zsyłając wszystkim ten sam sen. – Nocą jesteśmy niewidzialne, zdematerializowane i możemy przenosić sny. Ale musimy stać blisko i nie potrafimy rzucać zaklęć. – Nocna mara – powtórzył Król zdejmując koronę. Świetnie na nim leżała, ale widocznie nie przywykł do takich wyróżnień i wolał się jej pozbyć. – A może znalazł się wśród was jakiś zdrajca, wyrzutek społeczeństwa, mający jednocześnie szczególną moc? – Nie znam nikogo takiego. W Świecie Tykw nie ma zdrajców – odrzekła Imbri. – Nocny Ogier posiada nadzwyczajną moc, ale zawsze był wobec Xanth lojalny i nigdy nie opuszczał hipnotykw. Wszystkie inne mroczne konie są dość głupie. Mogą tylko roznosić sny, a zwykłe konie nawet tego nie potrafią robić. Tu w Xanth są tylko konie Mundańczyków, ale nie mają one nic wspólnego z magią. – Jest jeszcze Koń Dnia – powiedział Grundy. – Ale to durne zwierzę. – Nie całkiem – zaprzeczyła Imbri. – Jest coraz mądrzejszy. Powoli przyzwyczaja się do

naszego sposobu bycia. To chyba niemożliwe, by był czarnoksiężnikiem, którego szukamy. Nawet gdyby miał jakąś moc, nie parałby się czarną magią. Dwa razy stanął po naszej stronie. Uwolnił mnie do Jeźdźca i wybrał się z nami w tajną misję. – Zostawmy konie w spokoju – rzekł Władca Zombich. – Czy jeszcze jakieś stworzenia mają podobne umiejętności? Chet wzruszył ramionami. Tupnął kopytem. – Wszystko jest możliwe. A nuż to jakiś mutant bazyliszka, który rzuca zaklęcia miast zabijać? Albo grupis. One kradną dusze. Z pewnością jest to ktoś, albo coś, co unieszkodliwia Królów. – I TO musi być niegłupie. Dobrze wie, kto jest Królem. Tylko ich się czepia – zauważył Grundy. – Właśnie – przytaknął mu Władca Zombich. – Jestem pewien, że teraz na mnie kolej. Jedno powinniście wiedzieć. Byłem zombim przez osiemset lat. Dor zdobył dla mnie specjalny eliksir. Dzięki niemu ożyłem. Jestem mu za to niezmiernie wdzięczny. Teraz mam okazję spłacić mój dług. Mogę odradzać się jako zombi. Czy teraz mam umrzeć? Trochę za wcześnie. A więc jeśli ten zagadkowy wróg powali mnie z nóg i jednak poniosę śmierć, będziecie musieli odszukać mojego zombi i dokładnie go o wszystko wypytać. Może znajdziecie tego tajemniczego, wrogiego czarnoksiężnika. Pokiwali głowami na znak niemej zgody. Był to niezbyt wesoły sposób dochodzenia prawdy. – Teraz muszę obudzić zombich strzegących Zamku Roogna i pomaszerować z nimi nad Rozpadlinę. To nasza jedyna szansa. Musimy tam być, zanim pojawią się Najeźdźcy. Czas nagli. – Prawie wszyscy zombi są na nogach wyjaśnił mu Grundy. – Dor i Iren kilka dni temu wzięli ślub na ich cmentarzu. – Ach! Jeśli tak, to się nie mylisz – rzekł Władca Zombich ponuro się uśmiechając. – Zombi kochają śluby i podobne szaleństwa. Ale teraz muszę utworzyć z nich zbrojny oddział. A wy prześpijcie się trochę. Macie stawić się nad Rozpadliną o świcie. Mogę kogoś z was potrzebować. Może będzie trzeba niektórymi dowodzić. Zombi nie są zbyt błyskotliwi. – Z tymi słowami opuścił komnatę i udał się do swoich żołnierzy. – Kapitan drużyny zombich! – mruknął do siebie Grundy. – Cóż, czemu nie? Zombi nie są znowu tacy źli. Tylko strasznie śmierdzą. Imbri przypomniała sobie swą krótką wymianę snów z zombi, którą przeprowadziła podczas ślubu. Truposz marzył o wstrętnym, krwawym budyniu z robalami! Brr! – Może i zombi nie są tacy źli, ale z pewnością nie są także nadzwyczaj przyjemni pomyślała. Mogło się jednak okazać, że są dobrymi obrońcami Królestwa. Przyszłość rysowała się całkiem nieźle. O świcie, trochę zaspani, stawili się tam, gdzie im rozkazano. Król już na nich czekał.

Ustawił zombich wzdłuż krawędzi Rozpadliny i ukrył ich za drzewami. Mundańczycy mogli przejść na drugą stronę jedynie po moście. Jako że Most Jednokierunkowy prowadził z południa na północ, a drugi był niewidzialny musieli wybrać trzeci, Główny. Łączył dwa brzegi Rozpadliny, był jawny, dostrzegalny i solidny. Wiodła ku niemu wygodna ścieżka, bez magicznych zabezpieczeń. Od ostatniej potyczki minął cały dzień. Mundańczycy nie marnowali czasu. Przegrupowali się i ruszyli w drogę. Posuwali się Głównym Traktem i koło południa przybyli nad Rozpadlinę. Najwidoczniej już się zorientowali, że należy trzymać się utartych szlaków. Po bokach czyhały różne dziwaczne i niebezpieczne stwory. W tym wypadku Xanth umiał sobie podporządkować Najeźdźców. Zombi z miejsca ich otoczyli. Zamiast do nich strzelać – obrzucili ich kawałkami rozkładających się ciał i kości. Najeźdźcy zrobili to, czego od nich oczekiwano. Wycofali się wrzeszcząc z przerażenia. Mundańczycy bali się zombich. Przerażały ich również duchy, wampiry, wilkołaki czy inne niewinne istotki. Nie lubili się z nimi spotykać. Nagle pojawił się Hasbinbad. Wymachiwał rękoma. Zebrał rozproszonych wojaków i ruszył do ataku. Horda dzikusów zamieniła się w regularny oddział. Hasbinbad potrafił do nich przemówić. Mundańczycy rzucili się na zombich zasypując ich gradem strzał. Oczywiście, nic to nie dało. Nie można zabić kogoś, kto i tak już nie żyje. Inni Mundańczycy dźgali zombich mieczami. To odnosiło nieco większy skutek, gdyż zombi nie mogli walczyć nie mając nóg czy głów. Mimo wszystko Najeźdźcy brzydzili się zombi, a więc truposze pokonały wielu ludzi. Ziemia pokryła się kośćmi i ciałami. Żywych i umarłych. Nagle na most wpadł Hasbinbad, a za nim reszta wojowników. Szli falangą, zakrywszy się rzędem tarcz. Teraz oni byli górą. – Musimy jakoś pokonać ich wodza – powiedział cicho Władca Zombich. – Bez niego będą niczym. Imbri musiała się z nim zgodzić. Od dowódcy wiele zależało. Gdyby Król Trent nie zachorował, Fala nie dotarłaby aż tutaj. Król Dor także odniósł zwycięstwo. Jak Xanth miał się bronić, gdy po kolei tracił wszystkich władców? Jednego po drugim. Na most wysłano oddział złożony z najlepszych zombich. Były to zwierzaki, dużo groźniejsze od zombich-ludzi. Hasbinbad uderzył na dwunożnego, uskrzydlonego smoka. Potwór nie trzymał się zbyt dobrze. Z każdym ruchem gubił łuski i strzępy ciała. Mundańczyk dźgnął go mieczem w pysk. Olbrzymia gęba pękła niczym zgniła dynia. Zębiska, oczy, język i kawałki nosa poleciały w górę, po czym posypały się na żołnierzy. Smok jednak nie dał za wygraną. Walczył dalej. Zionął ogniem. Płomienie zieleniły się nieco, lecz szybko dopadły Hasbinbada. Zaczęły go parzyć. Uciekł co sił w nogach. Gdy ogień zgasł, zawrócił. Trzasnął

smoka mieczem. Resztki łba runęły na ziemię, zaś uszy, migdałki i mózg fruwały w powietrzu, spadając na Mundańczyków, niczym wiosenny deszcz. Bezgłowy smok sunął naprzód, nacierając prosto na Hasbinbada. Splunął mu w twarz lepką, zielonkawo-żółtą ropą. Fenicki wódz musiał znowu uciekać. Hasbinbad jednak i tym razem się pozbierał. Stanął wyprostowany, piękny, z mieczem w dłoni. Podbiegł bliżej. Zranione smoczysko bryzgnęło rzadką krwią. Hasbinbad otrząsnął się nie całkiem dowierzając swym oczom. Wierzchem dłoni starł z twarzy całe ścierwo. Smok rzygnął wnętrznościami. Pomimo to Kartagińczyk parł naprzód, nie zwracając uwagi na resztki ciała i jelita oblepiające mu ciało. Sam teraz wyglądał jak zombi. – Mundańczyk jest zdecydowany na wszystko – stwierdził Władca Zombich. – To ten, który przeprowadził ich przez Alpy – wyjaśnił Grundy. – Z Galii do Italii. Cwana bestia. Teraz zombi-mrówkolew zabrał się do roboty. Był świeżym zombim, w niewielkim stanie rozkładu. Zaryczał głośno, ukazując wspaniałe lwie kły. Mrówkociało wspierało się na sześciu rosłych nogach. Na końcu sterczało żądło. Stworzenie mogło w każdej chwili odeprzeć ataki wroga. Rzuciło się na wodza Fenicjan zręcznie unikając razów jego miecza. Niewielu zombich posiadało tak rozwinięty zmysł samoobrony. Jeszcze jeden Najeźdźca rzucił się na zombich. Napiął cięciwę. Strzała wyleciała w powietrze. Prawie, że dosięgła mrówkolwa, ale trzy zombi-gobliny natychmiast zwaliły wrogiego łucznika z nóg. Lecz za nim ruszyli następni Mundańczycy. Wkrótce pokonali mrówkolwa i gobliny, siekając je na kawałki. To samo zrobili z zombi-żabkami, królikami i wodnookim morskim baranem. Tryk runął w dół i wpadł do Rozpadliny. Wojownicy oblani krwią i zbryzgani zgnilizną stanęli na samym brzegu mostu. Na moście zaś walczył zombi-pyton, wspierany przez karaluchy, latającą rybę i bazyliszka. Mundańczycy uderzyli na węża, nie zauważywszy biegnących za nim groźnych potworów. Hasbinbad odciął głowę pytona, a pozostali rozdarli go na strzępy. Wróg był już w połowie drogi. – Męstwo dowódcy ratuje im życie – powiedział Władca Zombich. Dwóch następnych Najeźdźców zawzięcie deptało karaluchy. Strzelały z hukiem, wydając z siebie przedziwne dźwięki. Wszystko zależało od tego, jak były zachowane. Inni wywijając mieczami próbowali pokonać latającą rybę, która fruwała wkoło plując na nich śmierdzącą, zastaną wodą. Nagle jeden z wojaków stanął naprzeciw bazyliszka. Nie minęła nawet chwila i Mundańczyk zamienił się w zielonkawą, lepką ciecz i spłynął z mostu. Żywe bazyliszki zabijały ludzi swym wzrokiem. Zombi-bazyliszki miały nieco mniejszą moc. Mięśnie i kości przetwarzały w gęstą, lepką ciecz. Na potwora natarł następny Mundańczyk. I ten, podobnie jak jego poprzednik, spłynął w przepaść. Z dołu dochodziły dziwne dźwięki. To hałasował Smok z Wyrwy. Kłapnąwszy

zębami połknął zielonkawą ciecz i teraz miał chyba lekką niestrawność. – Nie patrzcie na niego! Zasłońcie twarze tarczami! – wrzeszczał Hasbinbad. Nawet Imbri stojąca po drugiej stronie Rozpadliny, słyszała, co mówi. Dzielny Najeźdźca usłuchał swego wodza. Mężczyzna nasunął hełm na oczy, wszedł na most trzymając się balustrady i słuchając wskazówek dowódcy posuwał się naprzód. Nagle uderzył na bazyliszka i czubkiem tarczy zepchnął go w dół. Smok z Wyrwy tylko mlasnął. Przełknął ścierwo i zawył. Teraz chyba naprawdę rozbolał go brzuch. – Nie podoba mi się to – rzekł Władca Zombich. – Nie damy rady. Jest ich za dużo. Musimy zniszczyć most. – Mogę ich wystrzelać. Jednego po drugim – odezwał się Chet trzymając łuk w pogotowiu. Król zamyślił się. – Może powinniśmy spróbować. Ale nie bardzo wierzę, że nam się to uda. Na drugim brzegu stoi jeszcze sporo Mundańczyków, którzy w ogóle nie brali udziału w bitwie. Most jest za mały, by ich wszystkich pomieścić. Stoją tam i czekają na swoją kolej. Nie damy rady. Wkrótce tu będą. Hasbinbad właśnie siekał zombi-węża. Nowa Fala Najeźdźców prawie że weszła na most. – Spryciarze! Chet napiął cięciwę i wypuścił strzałę. Przeleciała ponad Rozpadliną i trafiła żołnierza w twarz. Spadł w przepaść. Następny uniósł tarczę, lecz centaur trafił go w udo. Mężczyzna wrzasnął, zachwiał się, stracił równowagę i upadł. Trzeci śmiałek przysłonił ciało i czekał, co się stanie. Zasłonił głowę, lecz Chet szybko przestrzelił mu nogi. Tym sposobem centaur eliminował Mundańczyków. Zabijał ich rzeczywiście jednego po drugim. Nagle zauważył... że skończyły mu się strzały. W tym momencie Najeźdźcy wtargnęli na most. Biegli wszyscy razem. Ponieśli nieuniknione straty, ale w końcu byli bliscy zwycięstwa. Władca Zombich przestraszył się. Było ich za dużo. – Most! – wrzasnął. Chet wyciągnął miecz i uderzył w liny. Pękły, ale kładka nie puściła. Zaczął walić w deski. – Stójcie! – krzyknął jakiś Mundańczyk, widząc, co się święci. Chet zawzięcie wywijał mieczem. Chem rzuciła sznurem. Omotała jednego z Najeźdźców i zsunęła go z drogi. Grube dechy nie chciały pęknąć. Przydałaby się im siekiera. Niestety, żadnej ze sobą nie zabrali. Imbri żałowała, że nie było z nimi ogra. Smash został na straży w Zamku Roogna, na wypadek gdyby tam się coś wydarzyło, bowiem wszyscy zamkowi zombi przybyli tutaj. Władca Zombich wiedział, że Mundańczycy posiadają jeszcze w rezerwie trzystu żołnierzy, i bał się, że zajdą Zamek od tyłu. Ogr miał także pilnować, by nikt lub nic nie włóczyło się po okolicy. Niestety, w takiej sytuacji nie mogli go wezwać na pomoc.

Jeden z Najeźdźców przeskoczył przez dziurę w moście i nadział się na miecz Władcy Zombich. Jonathan trafił go prosto w serce. Człowiek natychmiast umarł i bezładnie zwalił się na ziemię. Król dotknął go ręką i... Mundańczyk ożył. Tym razem jako zombi. Wstał ociekając krwią. – Tak jest, panie – powiedział. – Pilnuj mostu – rozkazał Władca Zombich. – Nikt żywy nie może tędy przejść. Nowy zombi podszedł do Rozpadliny trzymając miecz w dłoni. Chet wciąż próbował zniszczyć most. Znów nadbiegł jakiś Mundańczyk. Zombi przeszył go na wylot. – Hej, przecież jesteś po naszej stronie – wyszeptał nim zginął. – Już nie – odpowiedział zombi. Żołnierz zatoczył się przestraszony i wpadł do Rozpadliny. Chet w końcu uporał się z ostatnią deską. Ciężar żołnierzy zrobił swoje. Most z hukiem zleciał w dół, a wraz z nim z tuzin Mundańczyków. Hasbinbad stał na drugim brzegu. – Nie powstrzymasz mnie! – krzyknął. – I tak zmiotę cię z powierzchni ziemi. Jesteś skończony Królu Zombi! Imbri machnęła ogonem z wściekłości, ale Władca Zombich nic sobie z tego nie robił. – Mam wskrzeszać umarłych, a nie zabijać żywych – powiedział do obrońców. – Dziś przyczyniłem się do tak wielu zgonów. Zdarzyło mi się to po raz pierwszy w życiu. Nie cierpię rzeczywistości. Przyznaję się do tego. Módlcie się, żeby Najeźdźcy nie przeszli przez Rozpadlinę, bo nas zniszczą. – I tak musimy ich śledzić – odezwał się Grandy. – Nie wierzę temu Hasbinbadowi. To parszywy człek. – Zajmą się nim moi ulubieńcy. – Władca Zombich odszedł od Rozpadliny. – Powinniśmy się rozbić gdzieś tutaj. I siedzieć tak długo, dopóki nie będziemy pewni, że odchodzą. Imbri obejrzała się za siebie. Hasbinbad ze swoimi Kartagińczykami wciąż stał na drugim brzegu. Wrzeszczał wygrażając im pięściami. – ...i ciebie też zniszczę. Zabiję. Ty Królu Zombi! – jego głos na chwilę zamilkł. – Zrobię z tobą to, co z Transformerem i Ogniomówcą. Też byli Królami... A więc jednak stan Królów miał ścisły związek z Nową Falą Najeźdźców. Ale dlaczego? Wiedzieli, że dopóki nie odpowiedzą sobie na to pytanie – nie będą mogli jej pokonać. W lesie, niedaleko Rozpadliny, znaleźli wspaniały namiot. Zostawiła go gąsienicabudowniczka. Jego wnętrze wyłożone było jedwabiem. Lepszego schronienia nawet nie mogli sobie wymarzyć. Gąsienice uwielbiały otaczać się luksusem. Aż w końcu, po jakimś czasie, zamieniały się w motyle i opuszczały swe mieszkania. Król natychmiast zasnął. Był zmęczony. Nie spał przez całą noc. Chet i Grandy stanęli na warcie u wejścia do namiotu. Wypatrując przeróżnych intruzów wydeptali ścieżkę wokoło. Chem pogalopowała do Zamku Roogna. Miała powiadomić kobiety o przebiegu bitwy.

Imbri znalazła w lesie niewielką polanę pełną soczystej trawy. Wreszcie mogła się najeść. Pasła się przysypiając od czasu do czasu. Dawno nic nie jadła ani nie spała, a ciało miało swoje wymogi. – Wcale się nie dziwię, że żywi umierają – pomyślała. – Oni się po prostu starzeją i zużywają. Po paru godzinach spokojnego żucia trawy i przemiłych rozmyślań – uwielbiała to robić, gdy miała co jeść – Imbri zauważyła, że zbliża się doń jakieś zwierzę. Był to Koń Dnia. Spojrzała na niego uszczęśliwiona. Stwierdziła, że tęskniła za nim przez te dwa straszne dni. – Gdzie byłeś? – zapytała. – Trzymałem się z dala od Mundańczyków – odpowiedział we śnie. – Śledzą mnie. – Jesteś piękny i niegłupi – powiedziała. – Stoczyliśmy z nimi dwie bitwy. Zatrzymaliśmy ich przy Rozpadlinie. – Wiem. Słyszałem szczęk broni. Czy mówisz prawdę? – Chyba tak. Zniszczyliśmy Główny Most łączący oba brzegi Rozpadliny. Nie wiedzą, że na wschodzie jest jeszcze jeden most. Niewidzialny. Gdyby chcieli zejść na dół, pożre ich Smok z Wyrwy. Tylko dzisiaj stracili około czterdziestu ludzi. – Muszą odejść. Inaczej w Xanth nie będzie zbyt bezpiecznie. Najgorszy jest ten Jeździec. Imbri pamiętała, że już dwa razy ostrzegano ją przed nim. Wiedziała, iż koń ma swoje powody. Mógł go nienawidzić. Sama czuła na sobie ślady ostrych ostróg. Nie była jednak taka pewna, czy Koń Dnia na pewno ma rację. Wśród Mundańczyków nie było go, ale mógł być w oddziałach rezerwowych, rezydujących być może na północy Xanth. – Wydaje mi się, że Hasbinbad jest gorszy – napomknęła. – Jest tylko dziki. Dziki i brutalny. Bez wahania wali naprzód i rozpędza wszystko, co ma na drodze. Za to Jeździec jest chytry i przebiegły. To ich dowódca. Twój prawdziwy wróg. – Jesteś widać dobrze zorientowany. Nie widziałam go odkąd uciekliśmy od Fenicjan. – Bo coś knuje. Dopóki go nie zniszczysz, nie będziesz spać spokojnie. Imbri przestała z nim dyskutować. Jeżeli zarówno Nocny Ogier, jak i Dobry Mag Humphrey uważali, że trzeba się go strzec, to zapewne rzeczywiście był groźny. Ale dlaczego? Nie bardzo mogła sobie wyobrazić jak nawet najmądrzejszy i najprzebieglejszy Mundańczyk mógł zniszczyć Królestwo Magii. Prawie godzinę skubali razem trawę. Zapadła noc i Koń Dnia odszedł. Pogalopował gdzieś w poszukiwaniu swego bezpiecznego raju. Byle dalej od Mundańczyków. Imbri parsknęła. – Jest świetnym kumplem – mówiła sama do siebie – ale ma głupie nawyki. To histeryk. Mundańczycy przecież na razie, po tej stronie Rozpadliny, nie mogą go złapać. A jakby się im jakimś cudem to udało, to zawsze może uciec. Żaden człowiek pieszo nie dogoni konia, a drzewa i busz dżungli osłonią go przed gradem strzał. Był środek nocy. Imbri szła przez trawy i pagórki. Wracała pod namiot Władcy Zombich. Natrafiła na Grundy’ego i zmaterializowała się. – Nie zaskoczysz mnie marko-zmorko! Nigdy nie śpię na warcie! – warknął złośliwie

golem. – Choć gdybyś była niewidzialna, to nie bardzo wiedziałbym, co mam zrobić – przyznał się po chwili. – Może mogłabym pełnić wartę jako niewidzialny wartownik? – Nie. Musisz coś zjeść i odpocząć – odpowiedział jej Grundy. Pewnie chciał, żeby ten honor przypadł w udziale tylko jemu. – Ale mogłabym cię zastąpić. Przez godzinkę lub dwie. – No cóż – zgodził się golem. – Może i ja stałbym się niewidzialny. – Świetnie. Właź mi na grzbiet. – Dobra! Zobaczymy, co się dzieje. Wskoczył na klacz i zdematerializowali się. Imbri przeszła przez ścianę. Byli w środku. Władca Zombich spokojnie pochrapywał. Imbri przesłała mu sen. – Witaj, Wasza Wysokość! – we śnie była piękną zombicą. – To ja. Mara Imbrium. Odpoczywasz? – O tak! Dziękuję, maro – odrzekł Król. – Ale bardzo tęsknię za moją rodziną. Czy mogłabyś mi ich pokazać we śnie? – Pewnie! – odpowiedziała mara. Jako zombica traciła sierść. Wypadały jej kawałki skóry. Skoncentrowała się i... za moment we śnie zjawiła się duszyca Millie. Była trochę zamazana, ale cudowna i jak zawsze pełna sex appealu. – Och! Jonathanie! Jakże cię kocham! – zawołała przytulając się do niego. – O! To dobry sen! – wykrzyknął Władca Zombich, wyraźnie zadowolony. Ich miłość trwała od ośmiu wieków. On był zombim, a ona duszycą. Widać to, że teraz posiadali ciała, nie zmniejszyło ich uczucia. Imbri sama niedawno przeobraziła się w śmiertelną istotę. Rozumiała ich lepiej niż kiedyś, gdy była tylko nocną marą. Ciało dostarczało specjalnych wrażeń. Ci, którzy go nie posiadali, nigdy nie mogli tego zrozumieć. Nagle na pobliskiej ścianie pojawiło się duże oko. Mrugnęło wesoło i wyświetliło napis: „Ha, ha, ha. Sroczka kaszkę warzyła!” – Idźcie do siebie, dzieci – warknął Władca Zombich. – Macie własne sny. Powieka opadła i napis zniknął. Jonathan ucałował żonę. Ona zrobiła to samo. Całowali się coraz namiętniej. Millie była naprawdę gorącą duszycą. I nagle oczy Władcy Zombich zaszły mgłą. Zamarł. – Jonathan! – zawołała Millie. – Co się stało? Ale Władca Zombich nic nie odpowiedział. Stał wpatrując się w nią martwym wzrokiem. Imbri natychmiast przerwała sen. I tak go już nie odbierał. – Wzięło go! I jego! – krzyknęła do golema. – Podczas snu! – Ale tu nikogo nie było. Tylko my. Zmaterializujmy się! Szybko! Zmaterializowała się. Byli w namiocie. Grundy zeskoczył na ziemię. Zagwizdał cicho. Rozmawiał z trawą. – Trawa nie widziała nikogo – powiedział.

– Może ten ktoś był na zewnątrz? Grundy uchylił poły namiotu i wybiegł. Imbri przeszła przez ścianę i pogalopowała do Cheta. – Ktoś rzucił zaklęcie na Króla. Przed chwilą. – Ale przecież Grundy stał na warcie! – I ja też. Ale to stało się tak nagle. W trakcie snu, który mu sama przesłałam. Obydwoje go pilnowaliśmy... – Hej! Mam go! – wołał zza namiotu Grundy. Drzewo mówi, że był tu jakiś człowiek. Wdrapał się na nie, zeskoczył i uciekł. Chet pogalopował w jego stronę. – Kto to? Wie? – Nie. Drzewo nie może go zidentyfikować. Dla drzew wszyscy ludzie wyglądają tak samo. Poza tym jest ciemno. Chyba to był ktoś obcy. Ale może to także być byle kto. Xanthańczyk albo Mundańczyk. – To musi być ktoś z Xanth – stwierdziła Imbri. – Przecież posiada magię. Rzuca zaklęcie. Królowie tracą świadomość. – Ale dlaczego teraz rzucił je tylko na Króla? – zapytał Grundy. – Byliśmy niewidzialni. Musiało nas ominąć. – Albo było wycelowane tylko w niego. Tak jak te poprzednie – powiedział Chet. – Ale zgadzam się z tobą. To musi być ktoś z Xanth. Jakiś złodziej umysłów. Jakiś zdrajca. On jest wśród nas. Zabiera nam królów właśnie wtedy, gdy jest ogólny kryzys i nie możemy się obronić. Zaleje nas teraz ta Nowa Fala. – Tak jak przepowiedział Hasbinbad – przypomniała im Imbri. – Wróg działa. Tego możemy być pewni. Grundy przeprowadził dalsze śledztwo. Przepytał źdźbła traw, krzaczki i drzewa. Dalej były tylko kamienie. Z nimi nie mógł się porozumieć. Ślad zniknął. Nie potrafił rozmawiać ze skałami. – Król Dor byłby sobie z nimi poradził. Ale... – Ale Króla Dora też wzięło – dokończył Chet. – Och! Ale nas dostało! Co powiemy innym? – Prawdę – zarządził golem. – Zamiast okolicy pilnowaliśmy Króla. Teraz potrzebujemy nowego! – Ja pójdę! Zawiadomię ich. Zaraz będę w Zamku Roogna. Królowe muszą się o tym dowiedzieć – oświadczyła Imbri. – Weź mnie ze sobą – poprosił Grundy, wdrapując się na jej grzbiet. – Chet, ty powiadomisz zombich. Muszą bronić Rozpadliny jak długo się da. – Dobrze – zgodził się centaur. – Obawiam się jednak, że Fenicjanie przez nią przejdą. Mamy parę dni na to, by przygotować się do następnej bitwy – popatrzył na pokonanego

Króla. – Zaniosę go do Zamku Roogna. – Do tego wspólnego grobowca Królów Xanth? Imbri była zaskoczona i zmartwiona. Dopiero co odszedł Król Trent i Dor. Zdematerializowała się i popędziła w stronę tykwopola. Dobrze wiedziała, gdzie leży. Często z niego korzystała. – Trzymaj się i nie zwracaj uwagi na to, co zobaczysz – krzyknęła do golema. – Nie martw się. Nie może być nic gorszego od tego, co nas spotkało. Grundy miał rację. Królowie odchodzili coraz szybciej i nikt nie wiedział, kiedy się to skończy i jak można się przed tym obronić. Czarnoksiężnik pojawiał się nawet wtedy, gdy pełnili straż.

Rozdział 9 Humphrey królem

W Zamku Roogna powitała ich Królowa Iris. – Czułam, że tak się stanie – powiedziała. – Zawsze, gdy zwyciężamy, tracimy Króla. Martwiłam się o męża, a raczej powinnam była pomyśleć o jego następcach. Trzeba natychmiast udać się do Dobrego Maga Humphreya. Musi być następnym Królem! Tym razem staruch nie może odmówić! Nie dajcie się zbyć byle czym. Zawiadomię duszycę Millie, choć może to już za mnie zrobiła jakaś nocna mara. Zajmę się też wszystkim na miejscu. Powiedzcie Humphreyowi, że teraz jego kolej. Jest ostatnim Magiem w Xanth. Musi od razu zasiąść na tronie i niech nie zrzędzi, jak pokraczny gnom. Imbri stwierdziła, że Królowa, pomimo nieszczęść, jakie ją spotkały, zachowała zimną krew. Teraz, gdy kryzys pogłębiał się, przestała myśleć o swoich własnych kłopotach i zmobilizowała się do działania. Faktycznie w czasie bezkrólewia objęła rządy. Grundy złośliwie twierdził, iż zaślubiona z rozsądku Królowa teraz jest w swoim żywiole. Imbri wiedziała coś więcej na ten temat. Iris była naprawdę zrozpaczona. Tak się szczęśliwie złożyło, iż prawie półtora wieku klacz pracowała po nocach. Nie była więc zbytnio zmęczona, choć dawno nie miała okazji się przespać. Golem wskoczył jej na grzbiet. Pocwałowali do Zamku Dobrego Maga. Imbri popędziła na to samo tykwopole, przez które przechodziła z Cameleon. Jednak dosiadał jej ktoś inny, więc okolica Krainy Mroku zupełnie się zmieniła. Tym razem przedzierali się przez mięsożerne chmury. Obłoki tworzyły lejkowate, wirujące paszcze. Świszcząc i sycząc z wściekłości prychały naśladując odgłosy ulewy i gwałtownych podmuchów wiatru. Nie mogąc pochwycić swej ofiary, chciały chociaż pograć jej na nerwach. Po chwili weszli w gęsty las, w którym rosły ruchome drzewa. Poklepywały ich swoimi gałęziami. Liście mlaskały bełkocząc coś bez sensu. Na skraju lasu zaczynało się zbrojne pole, porośnięte szpadami, maczugami, dzidami i pętlami. Chybotały się na wszystkie strony. Pętle zaś zaciągały się ze złości. Były tam też dziwne metalowe rurki hałaśliwie buchające dymem i ogniem. Imbri dobrze znała to miejsce, więc spokojnie przez nie przeszła, klucząc między ostrzami różnorakiej broni. Byli bezpieczni. W hipnotykwach można było znaleźć przeróżne rekwizyty potrzebne do tworzenia złych snów. – Macie tu niezłe scenki – nadmienił Grundy, gdy wszystko już zostało za nimi. Wyszli tuż obok Zamku Dobrego Maga. Przeszli przez ścianę i weszli do olbrzymiego hallu. Humphrey był jak zwykle w swoim gabinecie. Stał pochylony nad wielką, otwartą księgą. Gdy tylko Imbri i Grundy zmaterializowali się, posępnie spojrzał na nich spod oka i

westchnął: – A więc stało się! Przez cały wiek nie zajmowałem się polityką, ale w końcu zapędziliście mnie w kozi róg. – Tak, panie. – Golem starał się być bardzo grzeczny. Humphrey niegdyś go ożywił. Miał wobec niego dług wdzięczności. Poza tym mógł się jeszcze na coś przydać. – Musisz przejąć berło i zostać Królem. – W Xanth nie używa się bereł, to mundański przeżytek – mruknął Mag i ukradkiem zerknął na półkę, na której stał rząd magicznych bereł, zadający kłam temu, co przed chwilą powiedział. – Nie jestem ostatnim Magiem w Xanth. – Centaur Arnold się nie liczy – odpowiedział mu Grundy. – Jego magiczny talent działa tylko poza granicami naszego Królestwa. A poza tym to nie nasz człowiek. – Masz rację. Ale przyjdzie i na niego kolej. Lecz przed nim będzie jeszcze Bink. Zostanie moim następcą. – Bink? – zawołał zrozpaczony golem. – Ojciec Dora? On nie ma żadnej magii! Aby mógł otrzymać obywatelstwo Xanth, Król Trent musiał znieść nakaz jej posiadania, obowiązujący każdego mieszkańca tutejszego kraju. Inaczej nie mógłby tu zostać. – Bink jest Magiem. – Humphrey obstawał przy swoim. – I to może najpotężniejszym z nas wszystkich. Przez pierwsze dwadzieścia pięć lat jego życia nikt o tym nie wiedział. Później wiedziała o tym tylko garstka wybrańców. Teraz wszyscy muszą się o tym dowiedzieć. Xanth go potrzebuje. Wbij to sobie do swej małej główki potworku. Ty bowiem obwieścisz to światu. Może Bink zerwie okowy? – Zerwie okowy? – powtórzyła Imbri. – Przecież to kazałeś zrobić, by uratować Xanth przed Nową Falą Najeźdźców. – Tak – przytaknął jej Humphrey. – Ale nie bardzo wiem, jak to zrobić. Mnie się to chyba nie uda. Nie mogę przepowiadać czegoś, co jest związane z mym losem. Jednak wydaje mi się, że Bink to zrobi... albo... albo Cameleon. Klacz i golem zdziwieni spojrzeli na siebie. – Czy Dobry Mag Humphrey zgłupiał do reszty? Co on wygaduje! – pomyśleli. W drzwiach ukazała się Gorgona. Twarz przysłaniał jej ciężki woal. – Kochanie! Spakowałam ci zaklęcia i drugie śniadanie – rzekła cicho. – A skarpetki? – warknął Humphrey. – Zapakowałaś mi skarpetki? – Oczywiście – odpowiedziała. – Mogłabym zapomnieć o jakimś zaklęciu, ale nigdy bym nie zapomniała o zapasowych skarpetach. Są najważniejsze na świecie. – Woalka poruszyła się. Gorgona uśmiechnęła się i położyła przed nim przewiązany na supeł worek. – Nie na książkę! – krzyknął. – Zniszczysz całą stronę. Gorgona ostrożnie zdjęła worek z opasłego woluminu. Klęknęła przed Dobrym Magiem i wybuchnęła płaczem. – O, mój panie! Czy naprawdę musisz się w to pakować? Nie mógłbyś rządzić stąd? – Moja droga! Cóż to znaczy? Któż tu mówi „mój panie”? – spytał Grundy. – Gorgona

przecież nie klęka przed nikim. Humphrey złapał worek. – Co ma być, to będzie – powiedział. – Tak jest tu napisane. – Popukał po otwartej księdze pokręconym paluchem. Imbri zajrzała do książki. „Dobry Mag nie zerwie okowów” – przeczytała. Woalka Gorgony były coraz ciemniejsza od łez. Imbri zdziwiła się, że ta kobieta w ogóle mogła płakać. – Panie, proszę cię, weź mnie ze sobą. Przynajmniej sparaliżuję twoich wrogów. Grundy popatrzył na nią. Nagle ją zrozumiał. „Sparaliżuję” – powiedziała? Nosi woal. Zasłania twarz... Gdyby była bez oblicza, to znaczy gdyby miała twarzo-pustkę, nie potrzebowałaby go. – Gorgona odzyskała swą moc! – krzyknął. – Niezupełnie. Nie wolno jej samej nic robić. Może odsłonić twarz dopiero na wyraźny rozkaz Króla. Inaczej jej moc przepadnie, a Xanth zginie razem z nią. Musi sprowadzić tu swą siostrę Syrenę. W pewnym momencie będą potrzebne obie. – Ale skąd będziemy wiedzieć, że to właśnie ten moment? – spytała Gorgona. – Naprawiłeś cymbały, ale zostawiłeś je tutaj. Może w ogóle nie będziemy mieć Króla. Kto wtedy będzie wydawał rozkazy? – Ktoś będzie – odpowiedział Mag. – Maro Imbrium, muszę cię wykorzystać. Jeszcze nie zwrócono mi mojego latającego dywanu. Grundy, zostaniesz tutaj i dopóki Gorgona z Syreną nie wrócą popilnujesz Zamku. – Ja? Ale... – Lub dopóki nie wezwie cię inna potrzeba. – Co za potrzeba? – golem był zupełnie zbity z tropu. – Dowiesz się w odpowiednim czasie. I nie szperaj mi po księgach! – Humphrey pogroził mu swym wykrzywionym paluchem – I nie waż się tknąć żadnej buteleczki. Są w nich różne zaklęcia. – A jak zechce mi się pić? – Jak się czegoś napijesz, zamienisz się w olbrzyma. – Olbrzyma? – zawołał uradowany golem. – ...wstrętnego czerwonoryjca – dokończyła Gorgona. Szczęście prysło. Grundy posmutniał. Za pomocą drabinki i biurka Mag wdrapał się na Imbri. Był mały, stary i ułomny. Klacz obawiała się, że z niej spadnie. Chwycił ciężki wór zaklęć i o mało nie zsunął się w dół. – Muszę chyba się czymś przykleić. Gdzież jest to zaklęcie? – mruczał. Otworzył wór i zaczął w nim grzebać. Wyjął jakąś buteleczkę, odkorkował ją i wylał z niej parę kraciastych kropel. W powietrze wzniósł się barwny pled i zawisł u sufitu. – To nie to – powiedziała spokojnie Gorgona. – Poczekaj, znajdę ci to, czego szukasz. –

Zajrzała do worka i wyciągnęła jakąś białą butlę. Wyjęła korek i wylała kropelkę płynu, który natychmiast zmienił się w chmurkę białej piany. Obłoczek poszybował w kierunku Maga i Imbri, zakrył ich i nagle zniknął. Mag i jego tobołek byli przyklejeni do grzbietu konia. – Widzisz, jednak mnie potrzebujesz – stwierdziła Gorgona nie dając za wygraną. – Wiem, gdzie są twoje zaklęcia... – Zostaniesz tutaj – rzekł Mag takim tonem, jakby się zwracał do psiaka. – Ruszaj klaczko! Imbri przeszła przez ścianę i pobiegła w stronę fosy. Zdematerializowała się. Byli bezpieczni. Znów pędziła do Zamku Roogna. – Czemu nie zabrałeś jej ze sobą? – zapytała nieco rozczarowana. – Gorgona tak się o ciebie martwi. – Wiem o tym. Nie jestem aż takim durniem – warknął Humphrey. – Nie zasługuję na taką dobrą żonę. Zawsze tak było. – Ale... – Nie chcę, by była świadkiem mojej zguby – wyjaśnił. – W moim wieku jest się trochę próżnym, a los mój jest przesądzony. – A więc to tak. Jednak Humphrey kocha swą żonę, choć jej tego nie okazuje – pomyślała Imbri. Miała jeszcze jedno pytanie. – Jeśli wiesz, że przegrasz, że podążasz jedynie po to, by zmierzyć się z losem, to po co w ogóle to robisz? – Gram na zwłokę. Mój następca musi wrócić z Mundanii. A na to trzeba czasu – odpowiedział Mag. – Xanth musi mieć Króla, Króla-Maga. Po mnie będzie Bink. A on jest w Mundanii. Xanth nie oprze się Nowej Fali Najeźdźców bez Króla. – Ale czeka cię śmierć... – Nie całkiem... – powiedział Humphrey. – Ale ponieważ nie jestem tego zupełnie pewien, postanowiłem grać na zwłokę. Nie mając nadziei na nic, Gorgonie będzie łatwiej się pogodzić z tym, że mnie już nie ma. Nie zostawiłem jej cienia nadziei... – Czy naprawdę jesteś aż tak okrutny? – Imbri wzruszyła ramionami i weszła do hipnotykwy. – Nie jestem gorszy od twoich snów – odrzekł. A Świat Snów roztaczał przed nimi swe podwoje. Otaczały ich krzywe lustra. Humphrey raz przypominał goblina, raz skrzata albo chochlika, zaś Imbri – to krowę, to niedźwiedzia, to jednorożca. Potem weszli w Papierowe Miasto. W powietrzu fruwały papierowe ptaki, a wokół pętały się papierzane zwierzęta. Wszystko było zrobione z odpowiednio złożonego papieru, jak origami. – Wspaniałe! – wykrzyknął Humphrey. – Ale teraz mam co innego do roboty. Chciałbym odkryć naszego ukrytego wroga, zanim on mnie zabierze do siebie. Wypiszę jego imię na

magicznej tabliczce, którą schowam do pewnej buteleczki, by nie mógł jej znaleźć. Ty musisz ją uratować. W niej mój następca znajdzie ODPOWIEDŹ! – Jesteś Magiem Wiadomości. Czemu nie znasz tej ODPOWIEDZI? – zapytała. – Czasem to, co wiem, niszczy mnie samego. Gdy znam ODPOWIEDŹ, sytuacja niejednokrotnie zmienia się, zanim stanie się tak, jak przepowiedziałem, i powstają jeszcze gorsze problemy do rozwiązania. Poza tym nie mogę przepowiadać przyszłości, w którą sam jestem wplątany, i to w dodatku, gdy trzeba znaleźć Czarnoksiężnika. Przepowiednie przeważnie wydają się ważne, ale mogą też prowadzić na manowce. Z powodu rozbieżności interesów. Imbri nie całkiem rozumiała to, co mówił, lecz doszła do wniosku, że to pewnie ludzka rzecz. W końcu Dobry Mag wiedział, co robi. Opuścili tykwę. Weszli na tykwopole graniczące z Zamkiem Roogna i pogalopowali wprost do królewskiej siedziby. Nadchodził świt. Z nastaniem dnia Imbri przemierzała odległości w dłuższym czasie. Jednak zdążyła jeszcze przejść przez kamienne mury. Zaprowadziła Dobrego Maga wprost do sali tronowej. Iris już na nich czekała. – Witamy nowego Króla! Zamek i przynależne mu dobra są do twojej dyspozycji, Panie! – Pewnie. Tak powinno być – bąknął Humphrey. – Pozwólcie, że zejdę z konia. Lecz nie mógł tego zrobić. Zaklęcie złączyło go z Imbri w jedną całość. Musiał poszukać jakiegoś antidotum. Poszperał w swym worze i, jak za pierwszym razem, wyjął z niego jakąś buteleczkę. Wypuścił z niej zielone gołąbki, po czym znalazł dużą księgę zatytułowaną „Głupota Mundańczyków”. Bardzo się zdziwił, bowiem był pewien, że zginęła mu kilka lat temu. Teraz pewnie mogła się przydać. Gorgona dobrze wiedziała, co ma zapakować. Następnie natknął się na parę skarpet w kropki. – Poczciwa Gorgonka – szepnął i po chwili już miał to, o co mu chodziło. Zszedł z Imbri i stanął na własnych nogach. – Teraz zastanówmy się nad sytuacją – rzekł Król Humphrey. – Straciliśmy pięciu Królów i jeszcze będziemy mieć pięciu... – Co? – zapytała zdziwiona Iris. – Straciliśmy pięciu Królów – powtórzył zdenerwowany Mag. – Jakich pięciu? – Bink, Humphrey, Jonathan... – Liczysz wstecz – odezwała się Królowa Iris. – Binka jeszcze nie straciliśmy... – przerwała. – Bink? – Przecież już ci mówiłem, Iris! – westchnął Humphrey. – To mnie mówiłeś – wtrąciła się Imbri. – Bink ma być jego następcą. – Wszystko jedno. Ta, czy tamta. Obie jesteście kobietami. Jak mam to wszystko zapamiętać? Najważniejsze jest to, by „Strzec się Jeźdźca”... i „Zerwać okowy”. I chyba Bink

to zrobi... – Ale on nie jest Magiem! – zawołała Królowa. – Kobieto! Nie przerywaj mi! – warknął Humphrey. Królowa była wściekła. W tle kotłowały się groźne, czarne chmury. Raz po raz powietrze przeszywały błyskawice. W zamkniętej komnacie robiło to duże wrażenie. Imbri zazdrościła jej trochę. Chciałaby umieć miotać piorunami ze złości. Wszystko, co ona tworzyła, pozostawało w głowie śniącego. – Uważaj do kogo mówisz, gnomie! – KRÓLU Gnomie – poprawił ją Humphrey i znów zajrzał do worka. Tym razem wyjął z niego flaszeczkę, wysunął korek i strzepnął z niego kropelkę. Upadła na szkło wybuchając z wielkim hukiem. W pomieszczeniu zrobiło się gorąco. Chmura Królowej Iris skurczyła się i wyparowała, jakby rzucono ją na jakąś wielką patelnię. Ucichły pioruny. Wyczarowana sceneria zniknęła. Mag postawił na swoim. Zniszczył iluzję. – Królu Gnomie – powtórzyła z uniżeniem Królowa. – Magia Binka objawia się tym – zaczął Król – że żadna magia nie może mu nic zrobić. Dopóki Mundańczycy będą walczyć po swojemu, nie będzie w stanie ich powstrzymać, ale może przerwie ten łańcuch śpiochów. – Łańcuch Królów! – wykrzyknęła Królowa Iris. – Chyba to miałeś na myśli! – W ten sposób w Xanth wciąż będzie panował jakiś Król. Gdyby mu się to nie udało, widmo Mundańczyków nadal będzie nad nami ciążyć. – Dobry Mag przerwał na chwilę. Królowa myśląc, że już skończył zadała mu kolejne pytanie. – Czemu nikt o tym nie wiedział? Mógłby już przedtem być Królem. – Gdyby wszyscy wiedzieli, że żadna magia nic mu nie robi, zginąłby w normalny sposób – wyjaśnił Humphrey. – Tak więc jego magia wtedy by go zwiodła. Ta tajemnica w jakiś sposób go chroniła, a wszystkim się wydawało, że cudem zawsze uchodzi cało. Król Trent o tym wiedział, lecz żeby talent Binka nie obrócił się przeciwko niemu, pilnie strzegł tego sekretu. Tak więc Bink, choć prawie nikt o tym nie wie, jest naprawdę wielkim Magiem. W ciągu pięćdziesięciu lat nigdy mu się nic nie stało, ale prawie zawsze uważano to za szczęśliwy zbieg okoliczności. Ja osobiście miałem co do tego pewne wątpliwości, bo nigdy nie mogłem stwierdzić, dlaczego tak się działo. – Ale teraz już wiesz! – zawołała Iris. – Zgłębiłem ten problem, gdy Bink udał się do Mundanii – odpowiedział Mag, wyraźnie z siebie zadowolony. – Tam jego moc czasowo zanika. Zawsze byłem pewien, że to Mag. Tylko nie wiedziałem, co potrafi. A nawet, jak to odkryłem, nie mogłem o tym nikomu powiedzieć. Ale teraz, gdy znów jest w Mundanii, musi zostać obwołany pełnoprawnym następcą tronu. – Dobrze – zgodziła się Iris i zasępiła się. – Ale jak to możliwe, że po nim będzie jeszcze następnych pięciu? Przecież on ma zerwać okowy, przerwać ten łańcuch nieszczęść.

– Nie wiem. I dla mnie jest to trochę niejasne – wyznał Dobry Mag. – Ale wszystkie moje znaki tak się układają. – Jak może być jeszcze pięciu Królów, gdy w Xanth nie ma już żadnych Magów? – wypytywała go Królowa. – Jest jeszcze Arnold – odpowiedział Humphrey – lecz on jest centaurem. – Ale również Magiem. – Jego magia działa jedynie poza granicami Xanth. Tu nie ma jakiejkolwiek mocy. – Nasze prawo nie mówi, jaką magię ma mieć Mag i gdzie ma ona działać – przypomniał jej Humphrey. – Po Binku on będzie Królem. – A po nim? Humphrey rozłożył ręce. – Sam chciałbym to wiedzieć. Ale to, co widzę, jest zamazane. Gdybyśmy znali imiona wszystkich Królów, nasz wróg mógłby się z nimi rozprawić zawczasu. Pozorny paradoks strzeże tajemnicy. Królowa Iris wzruszyła ramionami. Wiedziała, że Humphrey jest coraz starszy, ale nie chciała tego nikomu mówić. – Wasza Wysokość. Co mogę zrobić, by ocalić Xanth? – Musisz cierpliwie czekać. Przyjmuj gorąco każdego Króla. Ciesz się, gdy ktoś zerwie okowy. Otrzymasz nagrodę. Dostaniesz coś, czego zawsze najbardziej pragnęłaś. – Czekałam cierpliwie i straciłam trzech Królów. Tego już za wiele. Co to jest to coś? – Nie wiesz? – Przecież pytam. – Nie pamiętam, ale co by to nie było, będziesz to miała. Może nawet zanim pęknie ten nieszczęsny łańcuch. Ale nim to nastąpi przyjdą ciężkie czasy. – Humphrey ziewnął. – A teraz dajcie mi się przespać. W dzień muszę zastawić pułapki. – Rozejrzał się wkoło. – Szkoda, że to i tak nic nie da. – Znowu sięgnął do worka i wyjął z niego maleńki portfelik. Otwierał go wzdłuż, potem wszerz, jeszcze raz i jeszcze raz, powtarzając tę czynność tak długo, dopóki nie zrobił z niego przyjemnej koi. Położył się w niej i natychmiast zasnął, pochrapując przez sen. Królowa Iris pokiwała głową. – Rzeczywiście, trudne czasy – powtórzyła. – Cóż one robią z Królów? Humphrey zawsze był dziwakiem. Wzeszło słońce. Rozległ się jakiś hałas. Królowa podeszła do największego okna i otworzyła je. Do komnaty wpadł latający dywan i miękko wylądował na posadzce. Siedziała na nim Cameleon. Była dużo brzydsza niż zazwyczaj. – Musiałam wrócić – powiedziała. – Dziś Bink ma wrócić z Mundanii. Powinnam tu na niego czekać. Królowa powitała ją z otwartymi ramionami. Imbri zauważyła, że kobiety bardziej niż inne stworzenia lubią się ściskać i całować.

– Och, moja droga, mam ci tyle do powiedzenia. Niestety, to prawie same złe wieści. – Iris zabrała ją do innej komnaty. Imbri zeszła na dół i poszła na cmentarzysko zombich. Najlepsza trawa rosła zawsze na grobach. Miała teraz ochotę coś przekąsić i zdrzemnąć się nieco. Wiedziała, że Dobry Mag pośle po nią, gdy będzie jej potrzebować. Około południa Dobry Mag Humphrey wezwał ja do siebie. – Zaniesiesz mnie do baobabu – rozkazał. Tam się rozłożę. – Baobab! To tam, gdzie umawiam się z koniem. Koniem Dnia. Czy go tam dzisiaj też spotkam? – pomyślała. Nadeszła Cameleon. – Wasza Wysokość, czy mogłabym wyjechać Binkowi na spotkanie? Nie chciałabym, by wlazł prosto na Mundańczyków. Są dokładnie pośrodku Xanth. – Wieczorem powinien przejść przez Przesmyk – rzekł Humphrey. Odkąd był Królem jego stary umysł funkcjonował jasno i sprawnie. – Imbri po niego pojedzie. Ona da sobie radę. – Ale chciałabym tam pojechać razem z nią. Straciłam Króla, syna i przyjaciela. Muszę się z mężem zobaczyć. Humphrey zamyślił się. – Może i tak będzie lepiej. Nocny Ogier twierdzi, że masz do spełnienia bardzo ważną rolę. Binka trzeba ostrzec, a czasu jest mało. On będzie z Arnoldem, ale centaur może być zmęczony. Jest już bardzo stary, prawie tak jak ja. Potrzebny nam będzie jeszcze jeden koń. Imbri była najstarsza ze wszystkich, ale nocne mary są prawie nieśmiertelne. – Koń Dnia – powiedziała nieśmiało. – Już nam kiedyś pomógł. Widuję go czasami. Przy baobabie. Może znów nam towarzyszyć. Humphrey skrzywił się. Dłużej niż zwykle mrugał oczyma i w końcu zapytał. – Koń Dnia? Czy ja go znam? To jakiś czarodziej? – Nie. Uciekł od Mundańczyków – wyjaśniła Cameleon. – Jest bardzo miły. Byłoby doskonale, gdyby mógł udać się razem z nami. Mag wzruszył ramionami. – Róbcie, jak chcecie – odpowiedział i władował się na Imbri, ciągnąc za sobą swój tobół pełen magicznych sztuczek, zaklęć i klątw. – Przyjdę po ciebie wieczorem – powiedziała Imbri do Cameleon we śnie, po czym ostrożnie zeszła na dół, gdyż za dnia nie mogła się dematerializować. Pobiegła kłusem do baobabu. Konia Dnia nigdzie nie było widać, ale wiedziała, że nawet gdyby tu gdzieś był i tak skryłby się przed Dobrym Magiem. Nie lubił nieznajomych. – Koniu Dnia! – zwołała. – Nie bój się, to tylko Dobry Mag Humphrey. Biały Koń wyszedł zza stojącego na opak drzewa. – Czy to Mundańczyk? – zapytał.

– Ależ skąd. To wielki Mag. Wie wszystko. Koń podszedł zaniepokojony. – No, może prawie wszystko – bąknął Humphrey. – Wiem to, co chciałem wiedzieć o tym, czym miałem okazję się zająć. Jeszcze nie prowadziłem badań nad mundańskimi końmi. Chodźcie, muszę rozładować mój wór. Koń Dnia niepewnie wszedł do środka. Humphrey za pomocą zaklęcia zszedł z Imbri i zaczął układać swoje magiczne przedmioty. Wyjął fiolki, słoiczki, buteleczki, jakieś paczuszki i przeróżne książki. Było ich dużo więcej niż zdołałby pomieścić zwykły wór, ale wór Maga też był zaczarowany. – Po co to wszystko? – spytała zaciekawiona Imbri. Nie była jednak pewna, czy Król Humphrey w ogóle jej coś odpowie. – Najlepiej będzie jak poznasz całą prawdę – rzekł Mag. Klacz bardzo się zdziwiła. – Po pierwsze muszę wiedzieć, gdzie są Mundańczycy i dokąd zmierzają. W tym celu wyślę moje Szpiegujące Oczka. Pocierając wieczko czymś w rodzaju klucza, otworzył metalowe pudełeczko. Według Imbri taki rodzaj zamknięcia był zupełnie bez sensu, ale nic nie mogła na to poradzić. Mag miał swoje sposoby. Wewnątrz leżało około dwudziestu białawych gałek ocznych. Potrząsnął tym dziwnym pudełeczkiem, gałki wypadły i natychmiast uniosły się w powietrze. – Lećcie i patrzcie, co się dzieje przy Rozpadlinie – rozkazał. – Wypatrujcie Mundańczyków. Co jakiś czas proszę mi składać meldunki. Oczka odleciały jedno po drugim, gwiżdżąc i sycząc: „Szpiegujemy! Szpiegujemy!” Po chwili Humphrey wyjął pęk cienkich, papierowych wycinanek. – Wyślę je nad Rozpadlinę. Muszę czymś zwabić Mundańczyków, inaczej będą zagrażać Zamkowi Roogna – powiedział i rozwiązał pęczek. Wycinanki rozsypały się i zaczęły rosnąć, rosnąć jak nadmuchane. Zamieniły się w wielkie lale. Na głowie wyrosły im włosy, piersi wystrzeliły do przodu, a w dół zgrabne nogi. Złudne, puste w środku balony czekając na polecenia unosiły się w powietrzu. – Lećcie za Szpiegującymi Oczkami – rzekł do nich Humphrey. – Macie się mizdrzyć do tych, co pójdą za wami. I nie dajcie się złapać. Zachowujcie minimalną, acz przyzwoitą odległość. Pamiętajcie, jeżeli ktoś was dotknie, może was przedziurawić. – Humphrey złośliwie się uśmiechnął. Balony cicho odleciały. – Ale jeśli Mundańczycy dotrą aż tutaj, to cię zaatakują! – zawołała Imbri. – Co wtedy zrobisz? – Pewnie masz rację – zgodził się Mag – ale to jeszcze nie wszystko. Mam jeszcze inne zaklęcia. – Wydawało się, że zapomniał o tym, iż i tak jest pisana mu śmierć. Znów sięgnął do worka i wyjął jakąś mokrą pętlę. – A teraz uważaj, maro! Patrz, co masz robić, gdybym cię potrzebował. Choć może obejdzie się bez tego. – Podniósł to coś, co trzymał w ręce. – Oto rzeka Elba zawiązana na supeł. – Przewiesił ją sobie przez ramię. – Patrz, jak wygodnie

można ją nosić. Gdy przystawisz pętlę do ust i powiesz: „Elba belba bale melba” – supeł pęknie i zaleje całą okolicę. Lecz nigdy nie rób tego, póki nie znajdziesz się w zasięgu wroga. Koń Dnia zarżał. Humphrey zmarszczył nos. – Masz jakieś ale, koniku? Popatrz tylko. – Wysnuł z pętli kawałek nitki, urwał ją tuż pod węzłem i rzucił nią w konia. Mokra nitka już w powietrzu zamieniła się w potok wody. Koń był cały mokry. Woda przepłynęła mu między kopytami, wypłynęła z drzewa i po chwili zniknęła w oddali. A była to tylko odrobinka wielkiej rzeki. – Cóż, na drugi raz nie prychaj – życzliwie poradziła mu Imbri. Koń Dnia otrząsnął się, wyraźnie niezadowolony. Tym razem nie zarżał. Humphrey wyjął jakąś puszkę. Pisało na niej „PANDORA” – To moja tajna broń, groźniejsza od innych. Pandora była śliczną dziewczyną. Wcale nie chciała mi jej oddać. – Uśmiechnął się na wspomnienie tej przygody. – Ale wiedziałem, że jeśli jej tego nie odbiorę, to i tak ją otworzy – powiedział i postawił puszkę na ziemi. Imbri była ciekawa, co zaszło między Magiem a Pandorą i co teraz dzieje się z tą dziewczyną. Czy może zmarła wiele lat temu? Pragnęła dowiedzieć się, co zawiera ta puszka. Płonęła ze zwykłej, kobiecej ciekawości, lecz nie odważyła się zapytać. Stwierdziła, że pewnie i tak kiedyś się dowie. – A to kwartasy – wyjaśnił Mag stawiając koło niej jeszcze inną puszkę. – Kwartasy? – spytała zdziwiona. – To dalecy krewni niklasów – odpowiedział Mag. – Ale są o wiele groźniejsi od nich, przynajmniej z pięć razy gorsi. Wyrzucają dwa żądła na raz. Mara nie chciała nic więcej słyszeć. Już niklasy były wstrętne i złośliwe, dużo gorsze niż na przykład cynkasy. Nie można było wymyślić nic straszliwszego. Wystarczyło je tylko wpuścić do Xanth. Byłby to istny sądny dzień. – Krzywy uśmiech – rzekł Humphrey wskazując na jakąś buteleczkę. – Skaczące fasolki, Gruba dynia... – objaśniał po kolei. – Dynia to coś do jedzenia? – niepewnie zapytał Koń Dnia. Imbri nie odpowiedziała. – Ta ma się tak do mundańskich dyń, jak hipnotykwa do zwykłej tykwy – wyjaśnił Mag nie bez cienia satysfakcji – choć nie twierdzę, że wasze dynie są niepotrzebne. Pamiętam, jak kiedyś pewna dama użyła dyni zamiast karety. Czy to nie przypadkiem ta od szklanego pantofelka? W każdym razie moja dynia nie nadaje się do jedzenia. Ona lubi miażdżyć wszystko, co napotka na drodze. Koń Dnia nadstawił uszu. Był wyraźnie zaniepokojony. – A tu mamy jeszcze gorszą broń – stwierdził Mag, wyjmując małą książkę. – Tu są spisane wybrane zaklęcia. Każde jest doskonałe. Oczywiście trzeba je dobrze wymówić – mruknął sam do siebie, zerkając na otwartą stronę. – Jak myślisz, czy Dobry Mag Humphrey zatrzyma Mundańczyków? – spytała Imbri konia.

– Chyba tak – odpowiedział koń drżącym głosem. – A Jeźdźca, tego zastępcę Hasbinbada? – pytała dalej, choć nie bardzo wiedziała, kim on właściwie jest. Koń Dnia cofnął się rozbryzgując resztki wody. – Nie, nie sądzę. – Ale Jeździec nie może ujeżdżać Dobrego Maga używając ostróg. – Odczep się od Jeźdźca! – nalegał koń ciężko dysząc. Czegoś jej tu w tej zagadce brakowało. Imbri poznała tylko niewielką część zaklęć Dobrego Maga i była szczęśliwa, że wystarczą, by zdruzgotać całą armię. Humphrey, jak i jego poprzednicy, był silniejszy niż oczekiwano. A jednak Koń Dnia był pewny, że Jeździec będzie górą. Wróciło pierwsze Oczko. – No i co żeś widziało? – spytał Mag. Wszechwidzące Szpiegujące Oczko zatrzymało się przy ścianie. Błysnęło jasną smugą światła, którym uderzyło w pień. Na ścianie pojawił się magiczny obraz. Ujrzeli Mundańczyków spuszczających się na linach na dno Rozpadliny. Niektórzy już byli na dole. Mieczami i włóczniami dźgali Smoka z Wyrwy. Wielu leżało w kałużach krwi, lecz Smok także był ranny. Pogubił łuski i kuśtykał z trudem. Mundańczyków przybywało z każdą chwilą, a Smok nie miał już siły walczyć. Imbri, Koń Dnia i Humphrey jak zauroczeni patrzyli na rozgrywające się przed nimi sceny. Szpiegujące Oczka dobrze się spisały. Przesyłały coraz to nowe relacje. Mundańczycy zawzięcie walczyli ze Smokiem z Wyrwy, aż w końcu biedne zwierzę podwinęło ogon pod siebie i czym prędzej uciekło. Imbri dobrze wiedziała, jak Smok i jego poprzednicy obchodzili się z napotkanymi śmiałkami. Monstra były bezlitosne. Nikt nie mógł przedrzeć się przez Rozpadlinę. Ale teraz było jej go żal. Ludzie okazali się gorsi od najgorszego smoka. Późnym popołudniem wszyscy Mundańczycy znaleźli się na dnie Rozpadliny. Zaczęli zarzucać liny na przeciwległe zbocze. Stało tam jednak jeszcze kilku zombich. Zrzucali im sznury z powrotem, pilnując, by żadna kotwica się gdzieś nie zaczepiła. Mundańczycy wypuścili strzały. Trafili niektórych zombich, lecz nic to nie dało. Jednak po chwili do strzał przywiązali liny, omotali nimi zombich i ściągnęli ich w dół, siekając na drobne kawałki. Zombi nie byli w stanie dłużej się bronić. Fenicjanie pokazali, co potrafią. Najwidoczniej przełamali już w sobie wszystkie opory. Żywe truposze nie robiły już na nich żadnego wrażenia. Znów wystrzelili kotwice. Gdy tylko liny zahaczyły się na dobre, zaczęli wspinać się w górę. Powoli, krok po kroku posuwali się naprzód. Byli coraz bliżej drugiego brzegu. – Do wieczora wszyscy będą po drugiej stronie. Pokonają największą przeszkodę – szepnęła mara. – Dwustu pięciu żołnierzy – liczył Humphrey. – Wielu z nich jest rannych, ale nie mają

koni ani słoni. Lecz i tak jest ich wystarczająco dużo, by zdobyć Zamek Roogna. Jednak mój wór zaklęć da im się trochę we znaki. Gorszy problem to ich siły rezerwowe. My nie mamy żadnych rezerw. – Czy one są jeszcze po północnej stronie? – spytała klacz, obawiając się, że zdążyły już też przejść na południe. – Chyba nie myślisz, że z sześciuset ludzi nagle zostało dwustu, tylko dlatego, że przeszli kawałek Xanth – burknął zdenerwowany Mag nie rozumiejąc, o co jej chodzi. – Hasbinbad nie jest głupi. Podzielił swoją armię. Resztą żołnierzy dowodzi Jeździec, albo też zostawił tam innego doświadczonego wodza. To ich należy się bać. Są cali i wypoczęci, a nasza obrona zdziesiątkowana. Pewnie cały czas wysyłają konnych posłańców i wiedzą, co się tu dzieje. Poznali się też na wielu niebezpieczeństwach Xanth i potrafią ich unikać. Poza tym są zawzięci i wytrwali. – Mag rozwija swój talent. Gada i gada – pomyślała mara. – Taki doskonały taktyk, a nie jest pewny zwycięstwa. Czemu mi wszystko mówi? Po co tak szczegółowo tłumaczy? To zupełnie nie leży w jego naturze. Normalnie zataja wszelkie informacje. Czyżby myślał, że to ja będę musiała walczyć za pomocą tych zaklęć? A może będę musiała kogoś nauczyć się nimi posługiwać? To nie wróży nic dobrego. Wróciło następne Szpiegujące Oczko. Spojrzeli na ścianę. Mundańczycy rozbijali obóz i penetrowali okolicę w poszukiwaniu picia i pożywienia. Już wiedzieli, jak korzystać z dobrodziejstw Xanth. Zamiast, jak to zwykle robili, palić wszystko dokoła – łupali czekoladowe łupki z czekoladowych skał i odbijali szpunt z pni piwowców, nalewając sobie pełne kufle pieniącego się piwa, które chyba skądinąd dobrze znali. – Nimfy jakoś wolno fruwają – zauważył Humphrey. – Myślałem, że przywiodą tu Najeźdźców jeszcze dziś, ale zdaje się, że nic z tego. Lecz i tak dojdą tu jutro koło południa. Popełniłem błąd. Źle sobie przepowiedziałem przyszłość. – Zmarszczył brwi. – Jestem już stary. Robię głupie błędy. Pewnie dlatego jest mi sądzony taki koniec. – Ależ Wasza Wysokość – oburzyła się Imbri. – Masz świetny plan. Gdy tylko Fenicjanie się tutaj zjawią, rzucisz na nich swe zaklęcia. Humphrey pokiwał głową. – Nie pocieszaj starego kumpla. Jesteś tylko parę lat starsza. Masz rację, mam niezły plan. Wziąłem go z pewnej księgi. Dawno, dawno temu wyczytałem w niej jak najlepiej pozbywać się Najeźdźców, ale chyba, jak na ironię, popełniłem olbrzymi, niewybaczalny, skandaliczny i przerażający błąd. I to wszystko skończy się tragicznie. – Co przeoczyłeś? – spytała zaskoczona Imbri. – Chyba dopiero coś przeoczę. I to zupełnie zmieni cały mój plan. Cała ta akcja weźmie w łeb. To śmieszne; już kiedyś popełniłem taki błąd, ale wtedy byłem dużo młodszy i o wiele bardziej przewidujący. – Ale skoro wiesz, że popełniłeś błąd...

– Wiem, ale nie wiem, kiedy. Zgubiłem się. Zestarzałem. Nie mogę do tego dojść. Pewnie każdy głupek wpadłby na to, na co ja nie mogę wpaść. Ot i cała prawda. Dlatego zabroniłem mojej pięknej żonie, mojej Gorgonce pójść z nami. Wstyd mi. Nie chcę, by jakaś istota była świadkiem mojego upadku. I proszę was, zwierzaki, nie paplajcie na prawo i lewo o tym, co się stało. Powiedzcie tylko całemu światu, że chciałem jak najlepiej i że bardzo się starałem. – Nie widzę, żebyś coś przeoczył... – Bo jesteś we mnie ślepo zapatrzona, klaczko – odpowiedział. – W ten sposób przynajmniej ty masz szansę wypełnić swoje zadanie. Ale będziesz zrozpaczona. Rozczarujesz się. Ktoś ci złamie serce. – Jesteś szalony! Powiedz coś jeszcze – poprosiła ze strachem. – Gdybym coś więcej wiedział, nie popełniłbym żadnych głupstw. Przysięgnij, że dotrzymasz tajemnicy, gdy w końcu wszystko zrozumiesz i odkryjesz mój sekret. Imbri osłupiała. Wyjąkała słowa przysięgi, a potem opowiedziała o wszystkim swemu przyjacielowi. Koń Dnia słuchał zadowolony. W końcu powiedział: – Ode mnie nikt na pewno o niczym się nie dowie. Humphrey smutno się uśmiechnął. – Przynajmniej to pozostanie tajemnicą. Jestem i tak w krytycznej sytuacji. – Pokazał im małą sakiewkę. – Oto jeszcze jedna śmiercionośna broń. Worek wiatrów. Rozwiążcie go, gdy żołnierze będą się zbliżać. Jednak wicher może wszystkim dać się we znaki. Musicie być pewni, że i was nie zdmuchnie. – Spojrzał na mały zaczarowany słoneczny, zegar, który nosił na ręce. Pokazywał czas, nawet wtedy, gdy nie świeciło słońce. – Ojojoj! Najwyższa pora pójść po Cameleon. Powiedz swojemu przyjacielowi, jak poruszać się w Świecie Mroku. Inaczej zniknie na zawsze. Hipnotykwa go pochłonie. No idźcie już, dalej, czas na was, kochaneczki. „Kochaneczki”. Imbri była speszona i przestraszona. Rzeczywiście lubiła konia, wkrótce miała mieć ruję, a więc musiała szybko coś postanowić. Kobiety nie miały takich problemów. Mogły przebierać w chłopach i marudzić. Klaczom zwykle było wszystko jedno. Gdy w swoim czasie były koło konia, po prostu korzystały z okazji. Pewnie dlatego Biały Koń jej towarzyszył nie zważając na nudne rozmowy i starych zgrzybiałych Magów z pełnymi worami zaklęć. Przyglądał się jej ciekawie. Imbri odrzuciła grzeszne myśli, postawiła uszy i przesłała mu sen, w którym swobodnie, bez żadnych niecnych planów, szli na pastwisko. Nie miała nadziei, że go tym oszuka, ale chciała przynajmniej zachować pozory. Lecz jednak nie o to mu chyba chodziło. – Mam wejść w Świat Mroku? – zapytał. – Och! Zapomniałam ci powiedzieć. Proszę cię, chodź ze mną, przywieziemy tu Ambasadora Binka. Właśnie przekracza Przesmyk. Ma być następnym Królem Xanth. Nie może wpaść w ręce Mundańczyków. – Mundańczycy! – stanął przerażony.

– Nocą nas nie zobaczą – zapewniła go. – Chcę wyjechać mu z Cameleon na spotkanie. Potrzebuję drugiego konia. – Cameleon – powiedział uszczęśliwiony. – To ta miła kobieta. – Coś mi się wydaje, że ją bardziej lubisz ode mnie – zarżała Imbri. Jej senny sobowtór pozieleniał z zazdrości. – Cóż, to tylko kobieta. Ale kobieta to też człowiek i ma w sobie jakąś moc... Na punkcie ludzi miał zupełnego fioła. Wszystko jedno, czy był to dobry, czy zły człowiek. W ich śnie Imbri zamieniła się w elegancką, ubraną na czarno kobietę z pięknym biustem i wspaniałym końskim ogonem. – No i co, jak ci się teraz podobam? Zarżał zachwycony. – Wolę, jak jesteś koniem. I tak nie mogę dotknąć tej dziewczyny. – Aa! Tego chcesz! – powiedziała czarnoskóra dziewczyna przysuwając się do niego. – Tylko tracicie czas – wtrącił się Humphrey. – Zostawcie swoje miłostki na potem. Będziecie mieli na nie jeszcze dość czasu. Czeka was długa podróż. Teraz jest wojna. Sen prysnął. Imbri była szczęśliwa, że konie się nie czerwienią. Inaczej chyba oblałaby się rumieńcem od stóp do głów. Miał rację. Flirtowała z koniem, choć wcale nie miała zamiaru tego robić. Jednak ogiery robiły na niej wrażenie! Sztywno wyszła z baobabu. Opodal znalazła małe źródełko. Schyliła się i długo piła wodę. Nie wiedziała, kiedy znów będzie mogła się czegoś napić, a woda jest koniom bardzo potrzebna. Szczególnie wtedy, gdy płoną ze wstydu. Koń Dnia miał trochę czasu do namysłu. Była pewna, że pójdzie razem z nią. Chciał tylko zamanifestować swoją męskość, pokazać jej, że nie wystarczy skinąć głową, by go zdobyć. W końcu – co ogier, to ogier. Nie musi skakać na każdy rozkaz jakiejś tam klaczy. Po chwili namysłu przyłączył się do niej. Pochylił się i także długo pił wodę. Uczynił pierwszy krok. Zdecydował się na tę wspólną podróż. Ruszyli w stronę Zamku Roogna. Koń biegł za nią. Wyglądał naprawdę wspaniale. Zapadał mrok. Biała sierść rozświetlała ciemności. Ona, cała czarna, była prawie niewidoczna. Wyglądali zupełnie jak dzień i noc. Miał w sobie wszystkie męskie cechy. Był śmiały i otwarty. Ona zaś była kwintesencją kobiecości. Ponura i skryta. Zmierzył ją wzrokiem. Zastrzygł uszami. Wiedziała, że mocniej zabiło jego końskie serce. Wygłupiła się występując we śnie pod postacią kobiety. Podniecał ją. Nie bardzo wiedziała, jak ma się zachować. Był pierwszym ogierem, jakiego znała, wyłączając tego, który ją spłodził. Była pewna, że w swoim czasie nie ucieknie, że nie zaszyje się gdzieś daleko, że odpowie na zew natury. Daleko? – pomyślała. – Wystarczy dać nura w hipnotykwę. Ale nie! Z pewnością tego nie zrobi. On też o tym wiedział. I ona wiedziała, że on wie. Nikt nie oszuka koni! – Świat Nocy? – zapytał. Imbri ocknęła się. Przez moment nie wysyłała snów. Przesłała mu nowy sen.

– Gdy mnie dotkniesz, nic ci się nie stanie. Razem ze mną będziesz mógł przechodzić przez co tylko chcesz. Nocą skorzystamy z hipnotykw. Tak będzie szybciej. To trochę niebezpieczne. Zobaczysz dziwne rzeczy. Chyba... chyba że nie chcesz ryzykować. – A jak nie zechcę – zapytał ze strachem. – Gdzie cię znajdę w czasie rui? Nie pomyślała o tym. A więc jednak! Też robię na nim jakieś wrażenie. Wszystkie zwykłe klacze są w rękach Mundańczyków, toteż są dla niego nieosiągalne. On jest tu jednym ogierem, a ja jedyną klaczą. Ogierami nie rządzi czas rui, choć zawsze są nią zainteresowane. Za wszelką cenę będzie mnie chciał zadowolić, nawet gdyby to sprawiło mu jakieś trudności. Ale na szczęście nie zna mego cyklu. Wie tylko, że mogę go mieć nawet jutro. Pewnie dlatego cały czas trzyma się w pobliżu. Inaczej by mnie stracił. – Mogę więc sobie nieco pogrymasić – stwierdziła. – Zachować się jak kobieta! Pozwolić sobie na małe humory, doprowadzające mężczyzn do szału. To staje się coraz ciekawsze. Gdybym tak jeszcze nie miała niczego na głowie! Teraz jednak muszę przywieźć Binka do Zamku Roogna i to zanim Król Humphrey popełni zapowiedziany, głupi błąd i odejdzie, jak inni, w nieznane. Bink jak najszybciej musi zostać Królem i stanąć na czele wojsk, bo inaczej Nowa Fala Najeźdźców zaleje ostatni bastion Xanth. Moja misja jest teraz naprawdę bardzo ważna! – Jeszcze nie mam rui – powiedziała do konia, wcale nie odpowiadając na jego pytanie. Nie chciała mu się oddać zbyt wcześnie. – Muszę cię teraz nauczyć utrzymywać stały kontakt, póki jeszcze jest choć trochę jasno. Potem wejdziemy do hipnotykwy i popędzimy na Przesmyk. Razem z Cameleon. Przez mrok. – To mi się podoba – zarżał. Jej też się to podobało. Konie zwykle nie lubiły ludzi, ale w końcu przyzwyczajały się do nich. – Musisz teraz przez cały czas mnie dotykać. Moja magia działa tylko wtedy, gdy mam z kimś stały kontakt. Cały czas musimy biec razem. Przypadkiem nie próbuj się odłączać. – Tak dobrze? – przysunął się do niej i kłusował bok w bok. Miał ciepłe i miękkie ciało. Czuła je. Sierść była gładka i przyjemna. Jakże jej było miło. – Tak – odpowiedziała. Czuła się trochę głupio, że aż tak na niego reaguje. Ale czy można obwiniać się za to, że coś sprawia komuś przyjemność? Ostatnio bardzo zżyła się z ludźmi. Zaczynała reagować tak jak oni. Imbri i Koń Dnia szli stępa. W końcu przeszli w kłus. Rozległ się miarowy tętent ośmiu kopyt. Dwa i dwa i dwa i dwa. Tu-tu, tu-tu, tu-tu, tu-tu. Było w tym coś urzekającego. Wybijali wspólny, własny rytm, wystukując hymn na cześć koni. Wkrótce na horyzoncie pojawił się Zamek Roogna. Koń Dnia wzdrygnął się i odszedł od Imbri. – Nie, tam nie pójdę – zarżał. Paniczny strach przed ludźmi był górą. Klacz zdziwiła się nieco, lecz próbowała go

zrozumieć. – Przyprowadzę ją tutaj. Poczekaj – poprosiła i zostawiła go w zamkowym sadzie, porośniętym wspaniałą, bujną, zieloną trawą. Pochylił głowę i ze smakiem skubał soczyste ździebełka. Pobiegła kłusem do Zamku. Cameleon wypatrywała jej niecierpliwie. Pragnęła jak najszybciej ujrzeć Binka. A Imbri już dobrze wiedziała, co znaczy tęsknota. Odkąd zaczęła sama rozglądać się za ogierami, nieobce jej było to uczucie. W ciągu tych paru godzin Cameleon jakby trochę zbrzydła. Była teraz zupełnie przeciętną kobietą. Imbri wiedziała, że za to jest dużo mądrzejsza. Może chciała zobaczyć męża, zanim straci cały swój urok? Właściwie byłoby to zupełnie naturalne. Brzydkie, pozbawione wdzięku kobiety są najnieszczęśliwszymi stworzeniami na świecie. Cameleon wskoczyła Imbri na grzbiet. Odjechały. Koń Dnia cierpliwie czekał. Pasł się obok groźnego szpilkowca. Chyba nie znał tego drzewa. Jego biała sylwetka majaczyła w czerni zapadającej nocy. – Och! Jakże się cieszę, że cię mogę znów zobaczyć! – zawołała Cameleon z dziewczęcym entuzjazmem. Koń uniósł łeb i spojrzał na nią ze strachem. Oddychał ciężko sapiąc. Imbri zorientowała się, o co mu chodzi. – To Cameleon – wyjaśniła. – Każdego dnia jest inna. Teraz jest brzydsza, ale za to o wiele mądrzejsza. Widziałeś ją parę dni temu. Wtedy była piękna. Ale to naprawdę ta sama kobieta. – Tak, uwierz mi, to ja – odezwała się kobieta. – Gdy Imbri, Ichabod i Grundy pojechali na przeszpiegi, widzieli Hasbinbada i Jeźdźca – my byliśmy razem w lesie. I było nam tak dobrze! Koń odetchnął. Postawił uszy. Cameleon pogłaskała go po nosie. Teraz był pewien, że to istotnie ona. Wreszcie pojął, o co tu chodzi. – Jestem teraz trochę inna – ciągnęła Cameleon. – Trochę brzydsza i będę jeszcze bardziej brzydka. Nie będziesz mógł na mnie patrzeć. Poza tym, gdy jestem mądra, staję się złośliwa. Mam cięty język, jak zresztą większość kobiet. Wtedy nikt nie może mnie znieść. Koń Dnia parsknął. Z pewnością pomyślał, że niepotrzebnie się tak jej bał. – Zobaczysz – powiedziała Cameleon ze smutkiem. – Kobiety nie powinny być zbyt mądre. To najgłupsza rzecz, jaką mogą zrobić. Przekonasz się za tydzień, a może już ciut wcześniej. Jeśli nie będziesz mnie drażnił, to chętnie znów cię dosiądę. Pobiegli kłusem na najbliższe tykwopole. Cameleon przeraziła się. – Czy będziemy przechodzić koło...? – przerwała. Nie była w stanie dokończyć. – Nie, nie zobaczysz tego miejsca, w którym wzięło Dora. – Imbri przesłała jej miły sen, lecz nie dała rady wymazać zupełnie z jej pamięci tego zdarzenia. Pewnie duszyca Millie zdołała ją jakoś pocieszyć – pomyślała. – Może jednak ma jakąś

nadzieję. Millie czekała osiemset lat! Ale im Cameleon była inteligentniejsza, tym była bardziej zrozpaczona. I pewnie też z tego powodu jak najszybciej chciała zobaczyć męża, szczególnie teraz, gdy również miał zostać Królem. Chciała być przy nim. Nad drugim mężczyzną jej życia zawisło niebezpieczeństwo. Usiłując zapomnieć o swym smutku szeptała koniowi do ucha. – Kiedyś, gdy byłam młoda, mieszkałam w maleńkiej wiosce, po północnej stronie Rozpadliny. W każdej fazie nosiłam inne imię. Gdy byłam ładna, nazywałam się Wynn; gdy byłam taka sobie, nazywano mnie Dee; gdy zaś byłam brzydka, wołano na mnie Fanchon. Mieszkańcy wioski znali mnie i traktowali jak trzy zupełnie inne dziewczyny. Może i lepiej. Wszyscy, a szczególnie młodzi chłopcy, lubili Wynn, połowa z nich lubiła Dee, ale nikt nie lubił Fanchon. A ponieważ każdy, kto by się ze mną ożenił, musiałby znosić wszystkie trzy baby, groziło mi staropanieństwo. Aż w końcu poznałam Binka. Był taki miły! I choć nie potrafił posługiwać się magią i nie posiadał żadnego talentu – pomyślałam, że może... że gdyby nie poznał mej prawdziwej natury to... Byłam głupia, lecz mogę sobie to wybaczyć, gdyż to było w niezbyt mądrej fazie. Najpierw natknął się na Wynn. Myślałam, że może znajdę jakieś zaklęcie, aby być taka sama przez cały czas. Jednak Dobry Mag Humphrey powiedział mi, że nie ma takiego zaklęcia i kazał mi wędrować do Mundanii. Twierdził, że tam pozbędę się mej magicznej cechy i stanę się Dee. Próbowałam, ale jakoś mi się to nie udało, a Bink pokochał mnie taką, jaka jestem i chyba tego nie żałuję! – Roześmiała się. – „Zaklęcie dla Cameleon” nie istnieje. Wystarczyło trafić na odpowiedniego człowieka. Gdyby tak straciła i Binka – pomyślała przerażona Imbri – popadłaby w straszną, straszną depresję. Weszli na tykwopole. – Idź teraz ze mną krok w krok, cokolwiek by się nie stało – powiedziała Imbri do konia. – Nie zważaj na nic, co zobaczysz. Jeżeli się rozłączymy, będziesz skończony. Koń Dnia chciał się do niej przytulić, lecz stanęła mu na przeszkodzie prawa noga Cameleon. – Usiądę po damsku – zadecydowała kobieta zmieniając pozycję. Teraz dużo szybciej rozwiązywała każdy problem. – Złapię się końskiej grzywy. Wtedy na pewno się od nas nie odłączy. – Przechyliła się i chwyciła pęk włosia. – Ale miękkie, jak jedwab! – wykrzyknęła. Przesadziła nieco. Grzywa była piękna, lecz sztywna. Przypominała raczej giętkie, białe druty, a nie jedwabną nić. Natura wyposażyła konie w sprężyste grzywy i ogony, by mogły nimi zabijać nękające je owady, co zresztą z powodzeniem czyniły. Lecz Koń Dnia zarżał ze wzruszenia. Lubił Cameleon, gdy była piękna i głupia. Imbri zauważyła, że teraz, kiedy już nie jest taka ładna, lubi ją jeszcze bardziej. Niewątpliwie była bardzo miła. Zrównali krok i dali nura w hipnotykwę. Cokolwiek by można było rzec – Koń Dnia nie był znów takim tchórzem. Bał się ludzi, lecz śmiało szedł w nieznane. Przeszli zieloną skórkę i weszli na pole drewnianych przekładni. Obracały się z niezwykłą dokładnością. Koń parsknął przerażony, lecz nie odskoczył w bok. Kluczyli

między zębatkami, uzgadniając drogę we wspólnym śnie. Imbri przekazała mu mapę z zaznaczonym na żółto szlakiem ich podróży. Biegła tuż przy lewym brzegu szlaku, a on przy prawym. Jak na razie wszystko szło dobrze. Znała tę okolicę, jak zresztą cały mieszczący się w hipnotykwie świat. – Do czego służą te koła? – spytała Cameleon. Znała już trochę Świat Hipnotykw, nie była więc tak przerażona. – Mierzą czas każdej opowieści w każdym śnie – wyjaśniła Imbri. – Co noc setki osób i stworzeń śni tysiące snów. Gdyby ich czas nie był ściśle określony, wszystko by się pomieszało. Sny nachodziłyby na siebie. Powstałoby wielkie zamieszanie. Każda nocna mara dostaje nocny rozkład. Musi punktualnie o danej porze dostarczyć swój sen. Te zębatki odmierzają czas dokładniej niż ludzie, a i tak czasem sny nagle się urywają czy mieszają ze sobą, bowiem i czas, i miejsce nie są ze sobą dobrze zsynchronizowane. – Tysiące snów każdej nocy. – Cameleon westchnęła. – Nie wiedziałam, że roztaczanie snów jest takie skomplikowane. Zresztą tak rzadko śnię. – Śnisz nocą – ciągnęła Imbri – i zapominasz większość z tego, o czym śniłaś. Pewnie masz dobre sny, bo jesteś dobra. Te przynoszą inne klacze. Klacze Dnia. Są niewidzialne. Snują marzenia i przyjemne sny. Nie liczą ich ani nie zapisują. Nie zależy im na nich. Mogą być przemieszane i zapomniane. To szczęśliwe, beztroskie konie. Zamilkła zawstydzona, przypomniała sobie bowiem, że kiedyś niepotrzebnie krytykowała swoje dzienne koleżanki. Dzienne mary były bardzo miłe. Teraz, gdy je znała, była tego już pewna. Wciskają się w wolne miejsca między naszymi snami, ale muszą się z nami trochę liczyć. My ciężko pracujemy nad złymi snami. Jakoś trzeba współpracować. – Nigdy nie przypuszczałam, że tyle rzeczy może się zmieścić w jednej tykwie. – Pewnie nikt o tym nie wie – odpowiedziała Imbri. – Ludzie biorą to, co się dzieje, za dziwny zbieg okoliczności, a w Xanth nader rzadko coś dzieje się przypadkowo. Przypadkiem tłumaczy się coś wtedy, gdy tak naprawdę nie rozumie się, dlaczego coś się stało. Przekraczali mniejsze kółka, omijali większe, skakali od dziury do dziury. Zębatki mieniły się różnymi kolorami, obracały we wszystkie strony, w zadziwiający sposób pociągając jedną za drugą. W końcu wyszli z tego niezwykłego labiryntu i wkroczyli w zupełnie odmienny świat. Naokoło było pełno wody i mnóstwo olbrzymich rybopodobnych stworów. Buszowały tam grube ryby. Rekiny finansowe. Jedne żyły na pożyczkach, inne z procentów. Pomiędzy nimi szwendały się biedne płotki. Pluskały się w kanałach i z brzękiem monet obijały się o brzegi. Jednak nikt z mieszkańców hipnotykw nie mógł dotknąć ani nocnej mary, ani jej przyjaciół. Ktoś, kto by się na to odważył, miałby do czynienia z Koniem Mroku. A on rzadko przebaczał. Mieszkające tu ryby spotkałaby niechybnie sroga kara. Musiałyby pewnie pełnić służbę na pustyni, co w ich wypadku nie należało do przyjemności. Te, które nękały nocne mary, zostały już dawno zesłane w piekielnie gorące rejony, a Koń Mroku odcisnął na

nich swe piętno. Nigdy nie mogły tu wrócić. Zawsze jednak mogły blefować. I tak też czyniły. Nasi podróżnicy poszli dalej. Teraz otaczały ich skrzące się promienie. Krzyżowały się we wszystkie strony, we wszystkich możliwych kierunkach, tworząc dziwną, jasną sieć. Niektóre buchały czerwonym płomieniem, przypalając wszystko, co im weszło w drogę; inne osmalały lub przygrzewały tak mocno, że miejsce, na które padały, natychmiast wyparowywało. Czarne zamrażały, zaś to, czego dotknęły zielone, wypuszczało piękne liście. – Och, już wiem! Wiem, co one robią! – krzyknęła Cameleon. – Dzięki nim coś jest zimne lub gorące, ciekawe lub nudne, czyste lub brudne i tak w nieskończoność. – Była rzeczywiście o wiele mądrzejsza. – Tak – przytaknęła jej Imbri. Sama patrzyła teraz na ten swój świat zupełnie innymi oczyma, odkrywając coraz to nowe właściwości, skądinąd znanych jej rzeczy. – Gdyby nie my sny śnione w Xanth byłyby delikatne, słodkie i słabe. Musimy w nie wplatać coś strasznego. Dla kontrastu. Snucie snów to wielka sztuka. Oczywiście, jeżeli mają spełniać swoją rolę. – To czemu większość z nich zapominamy? – spytała Cameleon. – To przecież strata czasu... – Tak naprawdę to je pamiętacie – odpowiedziała Imbri. – Drzemią w waszej podświadomości. Jest z nimi tak, jak z drzewem, na które spoglądasz każdego dnia, z bzyczeniem much, które często słyszysz, powiewem ciepłego wiatru owiewającego ciało. One też rzutują na twój charakter, sposób bycia... – Ciekawe – szepnęła Cameleon kiwając głową. – Życie jest bardziej skomplikowane niż nam się wydaje. Czy w Mundanii też są takie dziwy? – Wątpię – stwierdziła klacz. – Popatrz, jacyż dzicy i okrutni są Mundańczycy. Jeśli śniliby o tym, co trzeba, nie byliby aż tak brutalni. Nie byliby zepsuci do szpiku kości. Weszli w skórkę i wyszli z tykwy. Znajdowali się w Przesmyku Xanth, na wąskim pasie ziemi prowadzącym wprost do Mundanii. Właśnie tu powinni byli zjawić się Arnold i Bink. Tu kończyła się ich dyplomatyczna misja. Imbri i Koń Dnia rozłączyli się. Teraz było im łatwiej biec. – Dobrze ci poszło – klacz pochwaliła konia. – Cały czas myślałem tylko o tym, jak mam iść. Wiedziałem, że gdy zacznę się rozglądać, pomylę krok i odłączę się. Przybyli na równinę. Rozległą polanę oświetlało blade światło księżyca. Wspaniale się po niej galopowało. Imbri kochała galop i wiedziała, że Koń Dnia także go lubi. Konie były do niego stworzone. Zawsze tam, gdzie trzeba było szybko gdzieś biec, używano koni. Imbri spróbowała wyobrazić sobie opasłe smoki roznoszące złe sny. Poczuła się dziwnie podniecona. Nie, to robota tylko dla nocnych mar! Nagle w świetle księżyca zobaczyli jakiś dziwny kształt. Przypominał unoszącą się tuż

nad ziemią chmurę. Od spodu była płaska i wybrzuszona od góry. Leciała prosto na nich. Imbri zdematerializowała się. – Schowaj się! – krzyknęła do Konia Dnia. Ale chmura nagle zaczęła coś wołać. – Imbri! Cameleon! To ja, Grundy! Golem! A więc to tak. Imbri z powrotem się zmaterializowała. – A cóż ty tutaj robisz? – niegrzecznie burknęła. – Miałeś pilnować Zamku Króla Humphreya dopóki Gorgona nie wróci! – Tylko uważaj! – odpyskował, lądując obok klaczy. – Wziąłem jedno z magicznych zaklęć, wsiadłem na latający dywan i przyleciałem wprost tutaj. Szybka jesteś! Pędziłem tu tak, że aż pękały chmury. Patrz, ile ich mam na sobie. Ale widać zdążyłem na czas. – Na czas? – spytała Cameleon. Golem zrobił tajemniczą minę. – Musicie się dowiedzieć, zanim... – Co się stało? – przerwała mu Imbri, gdyż golem już zaczął roztaczać złą wizję. Ich myśli o mało się nie zderzyły. – Muszę wam opowiedzieć o Dobrym Magu. Uruchomiłem magiczne zwierciadło. Trzeba było tylko wymówić pewne zaklęcie. Można to było już dawno zrobić i mielibyśmy kłopot z głowy. Od razu moglibyśmy z nim rozmawiać. Wziąłem to zaklęcie z księgi, którą na wszelki wypadek zostawiła Gorgona. Gdybym przypadkiem potrzebował lustra... przepraszam, zwierciadła. Wyregulowałem je, próbowałem... – Czy Mundańczycy już nas zaatakowali? – zapytała zmartwiona Cameleon. – Nie, nie całkiem. Choć chyba tak; zależy, jak to rozumieć. On odszedł. – Co? – bąknęła Cameleon, nie bardzo wiedząc, o co chodzi. – Dobry Mag Humphrey opuścił baobab? – Nie, jest tam, a właściwie nie jest. – Ja... – Humphreya też wzięło! – krzyknął zrozpaczony Grundy. – Stało się z nim to, co z innymi. Jego umysł zamienił się w nicość. Teraz Bink musi zostać Królem! Zaraz! Dlatego tu przyleciałem. Musiałem to zrobić, zanim Mundańczycy dotrą do baobabu i dostaną w swe łapy te wszystkie zaklęcia, które przywiózł ze sobą Mag. Przecież zaraz użyliby ich przeciwko nam. Cameleon zakryła oczy dłońmi. Była wstrząśnięta. – A więc to już. Nie będę miała męża. Tak jak Iren Dora. – Bink musi wziąć latający dywan – rzekł Grundy. – Musi lecieć prosto do Zamku Roogna. – Nie – mruknęła Cameleon. – Bink nic o niczym nie wie. Trzeba go przygotować. – Nie ma czasu. Mundańczycy ruszą z samego rana, a już mamy środek nocy. – Pojadę z nim na Imbri – powiedziała stanowczo. – Wyjaśnię mu wszystko po drodze. Długo go nie było. Musi dokładnie wiedzieć, co tu się stało. Mamy nadzieję, że jak dotrzemy

do Zamku, będzie gotów zasiąść na tronie. Grundy przekrzywił swą lalkowatą główkę. – Jesteś Królową! Wiesz o tym? Ale jeśli Xanth nie będzie miało Króla, jeśli Mundańczycy zdobędę Zamek Roogna... – Xanth będzie miało Króla – zapewniła go Cameleon. – Teraz wszystko jest na twojej głowie – mruknął Grundy.

Rozdział 10 Magiczne sztuczki

Dobry Mag Humphrey dokładnie określił moment przybycia Binka do Xanth. Razem z Arnoldem wynurzył się z ponurej Mundanii o świcie. Cameleon podbiegła ku nim i uściskała męża. Grundy przedstawił Imbri i Konia Dnia. Wymienili z centaurem znaczące spojrzenia. Bink pocałował żonę i powiedział: – Właśnie taką cię lubię, Dee. Był krzepkim, siwiejącym mężczyzną. Musiał być bardzo silny, gdy był młody. Imbri teraz go sobie przypomniała. Od czasu do czasu zanosiła mu złe sny. – Dee? – spytał Grundy. Bink uśmiechnął się, potwierdzając to, co już usłyszeli z ust jego żony. – Moja zmienna żona ma różne imiona. Inne w każdej fazie. Dee to zwykła, nie za ładna kobieta. Właściwie nie wiem, czemu w ogóle zwracam na nią uwagę. – Znów ją pocałował. Arnold był starszym centaurem. Nosił okulary. Wyglądał tak, jakby dopiero co uciekł z lasu. Z usposobienia i wykształcenia był archiwistą. Podobnie jak jego przyjaciel Ichabod, w mrocznych komnatach przekładał z miejsca na miejsce akta, dokumenty i księgi. Po co? Tego nikt nie wiedział. Otaczało go magiczne pole, w którym działała magia. Gdziekolwiek się pojawił – jego „Przesmyk Centaura” uaktywniał magiczne zdolności wszystkich towarzyszących mu osób. W Xanth nie miał żadnej magii, dlatego też długo nikt w ogóle o niej nie wiedział. Pod tym względem przypominał Binka. Zresztą i tak oboje bardzo się lubili. – Czy mogę spytać, czemu zawdzięczamy tak gorące powitanie? – zapytał centaur. – Chcieliśmy sobie tu, na granicy, uciąć małą drzemkę i dopiero potem udać się w dalszą podróż na południe. Myśleliśmy, że może w dwa dni dotrzemy do Wioski Północnej. – Ha! – odpowiedział Grundy. – Nie ma... – Proszę cię – przerwała mu Cameleon. – Muszę mu to sama powiedzieć. – Ale Humphrey MNIE kazał to zrobić – stanowczo zaprotestował golem. – Czy mogę wam zaproponować kompromis? – grzecznie wtrącił się Arnold. – Niech zacznie Grundy, a Cameleon skończy i opowie nam wszystko własnymi słowami. Cameleon uśmiechnęła się przyjaźnie. – Podoba mi się to! – przytaknęła. – Dobrze – wymamrotał Grundy. – Bink! Jesteś Królem! Musisz iść prosto do Zamku Roogna. Możesz wsiąść na latający dywan. Na nim będziesz tam za godzinę. – Królem?! – wykrzyknął Bink. – A co się stało z Królem Trentem? Teraz nie moja kolej. Nie ja mam być po nim Królem Xanth. – Trent zachorował – wyjaśniła Cameleon. – A więc nasz syn Dor powinien wstąpić na tron.

– On też jest chory – cichutko szepnęła Cameleon. Bink zaczerpnął powietrza i zamarł z trwogi. – Ciężko? – zapytał. – Za ciężko, aby rządzić – odpowiedziała. – To jakieś zaklęcie, a na razie nie mamy kontrzaklęcia. – Mag Humphrey na pewno mógłby... – Bink popatrzył na jej zatroskaną twarz. – On też? Tak samo zaklęty? – I Władca Zombich! Lecz Humphrey powiedział nam, że tak naprawdę to ty też jesteś Magiem, bo żadna magia nie może ci nic zrobić. Twierdził, że powinno ci się udać przerwać ten magiczny łańcuch. Ten ciąg zaklęć rzucanych na Królów. No, może trochę się bał, że nie dasz rady, ale musisz być Królem i zatrzymać Najeźdźców... – Najeźdźcy? A to co znowu? – Nowa Fala – wtrącił się Grundy. Bink smutno się uśmiechnął. – Widzę, że rzeczywiście mam duże zaległości. Muszę szybko je nadrobić. Czy latający dywan pomieści nas dwoje? Ciebie i mnie? Cameleon mogłaby... – Nie – odpowiedział Grundy. – Nie uniesie dwojga ludzi. To model jednoosobowy. Musisz pojechać na nim sam, bo nie możesz tracić dwóch dni na podróż na południe. Inaczej, gdy przybędziesz do Zamku Roogna, on już będzie w rękach Mundańczyków. Aha! Główny Most przez Rozpadlinę został zburzony, a Najeźdźcy są wszędzie i... – Nie zgadzam się! Nie pozwolę mu jechać samemu! – ostro zaprotestowała Cameleon. Już tak szybko nie przystawała na propozycje innych, jak wtedy, gdy była ślicznotką. – Straciłam syna, a co dopiero się ożenił. Nie chcę, by z Binkiem stało się to samo. – Ale Xanth musi mieć Króla – odrzekł Bink. – Nie jestem na to przygotowany, lecz muszę chociaż spróbować sprostać swemu zadaniu. Jak jeszcze mógłbym zdążyć na czas? – Może cię zawieźć Imbri – zaproponowała Cameleon. Nagle coś ją oświeciło. – To nocna mara. Będziesz na Zamku przed świtem. Po drodze opowie ci o wszystkim, o czym powinieneś wiedzieć. W ten sposób będziesz jako tako przygotowany do wstąpienia na tron. – Nic z tego nie rozumiem – stwierdził Bink – ale jestem pewien, że ty wiesz najlepiej, Dee. Całkiem inaczej wyobrażałem sobie to nasze spotkanie... – Ja też – wymijająco odpowiedziała Cameleon. – Będę strasznie brzydka, jak cię znowu zobaczę. – Dla mnie zawsze jesteś ładna – kokieteryjnie powiedział Bink, nie mogąc jednak zupełnie ukryć swego rozczarowania. Dość długo jej nie widział, a Cameleon była kobietą, którą należało podziwiać w odpowiednim czasie. Znów mocno ją uścisnął. – A czy wy będziecie bezpieczni? – zapytał podchodząc do Imbri. – O, tak! – upewnił się golem. – Koń Dnia wie, jak trzymać się daleko od Mundańczyków. Poza tym mamy latający dywan.

Możemy go użyć, gdyby coś się stało. Wsiądę na Arnolda. Będę go pilnować. – Nie wątpię – odpowiedział centaur uśmiechając się szeroko. – Opowiem ci wszystko po drodze – ciągnął Grundy. – Ty będziesz następnym Królem. Po Binku. Cameleon zmarszczyła brwi. – Jesteś doskonałym dyplomatą, Grundy – zażartowała. – Wiem o tym – odrzekł golem wyraźnie z siebie zadowolony. Bink wskoczył na Imbri i pomachał żonie na pożegnanie. Mara od razu poczuła, że już dosiadał zwierząt. Dobrze się na niej trzymał. Zupełnie odwrotnie niż Cameleon. Być może przyczyniły się do tego centaury. Bink często jeździł do Mundanii. Musiał ujeżdżać też tamtejsze konie. Imbri posłała wszystkim pożegnalny sen. Zobaczyli ładny obrazek – stary zatroskany centaur niósł golema, a cudowny biały ogier smutną kobietę. Grundy miał rację. Arnold powinien wszystko wiedzieć i znać najdrobniejsze szczegóły, zanim zostanie Królem. Musiał przynajmniej mieć czas na to, by się zastanowić, kogo mianować swoim następcą. Sprawy toczyły się za szybko. Nie było czasu na obrady Rady Starszych. Imbri ruszyła na najbliższe tykwopole. – Opowiedz mi o ślubie Dora – poprosił Bink. Mara roztoczyła przed nim swą wizję. Pokazała porwanie i zaślubiny na cmentarzysku zombich, a następnie zaskakujące odkrycie zaklętego Króla Trenta. Bink widział wszystko tak przestrzennie, tak barwnie, że prawie nie zauważył, iż weszli w tykwę i cwałują przez wirujące obrazy z przeróżnych snów. Po jakimś czasie opuścili Świat Mroku. Byli niedaleko Zamku Roogna, a Bink już świetnie orientował się w całej sytuacji. Wiedział dokładnie tyle, ile Imbri. – Rzeczywiście masz w sobie coś z mary – powiedział, gdy zobaczył Zamek. Zdążyli na czas. Zaczynało świtać. Gdyby zrobiło się całkiem jasno, zanim wyszliby z hipnotykwy, musieliby tam tkwić przez cały dzień. Magia Imbri działała, jak zawsze, tylko nocą. Weszli do Zamku. Powitała ich Królowa Iris. – O wielkie dzięki dobremu losowi! Dobrze, że jesteś, Bink. Właśnie odkryliśmy, że Humphreya wzięło. Ty... – Ja jestem Królem – pewnie odrzekł Bink. Zaskakująco szybko pogodził się z tym, co mu powiedziała klacz. W Xanth Bink w pewnym sensie był kimś w rodzaju antyobywatela. Uważano, że nie posiada żadnej magii, dzięki czemu niejednokrotnie odnoszono się do niego z jakąś podświadomą pogardą, na którą wcale nie zasługiwał. Imbri podejrzewała, że nawet Grundy, Cameleon, no i Koń Dnia niewiele się po nim spodziewali. Ale ona już wiedziała! Mile ich zaskoczy! Jego poprzednicy długo nie panowali, a jednak każdy z nich podczas kryzysu

wykazał się dużymi umiejętnościami i odwagą. – Jak długo jeszcze to może trwać – myślała. – Jak długo w obliczu strasznego zaklęcia, powalającego z nóg każdego z Królów, będzie mógł rządzić Bink? Weszli do komnaty, w której spoczywali zaklęci władcy, z Jonathanem i Dobrym Magiem Humphreyem włącznie. Widać centaury Chet i Chem pogalopowały do baobabu, by przynieść ostatnią ofiarę tej wojny. Iren siedziała przy mężu. Podniosła wzrok. – Bink! – zawołała wstając. Podeszła do niego. – Czy wiesz, że on, że my... Bink objął ją swym ramieniem. – Mara Imbri wszystko mi powiedziała. Gratuluję! Przykro mi, że nie mieliście dla siebie więcej czasu. – Ani jednej chwili – poskarżyła się wykrzywiając usta. – Całkowicie poświęcił się królowaniu. A potem ktoś rzucił na niego zaklęcie. – Zamilkła i popatrzyła na leżącego bez ruchu Dora. – Jakoś znajdziemy to kontrzaklęcie – pocieszył ją Bink. – Mówią, że ty, że ciebie nie da się... – A więc w końcu i to się wydało! Twój ojciec zawsze o tym wiedział! Dlatego wysyłał mnie na najniebezpieczniejsze wyprawy. Ale ja nie jestem niepokonany. Można mnie zranić. Mundańczycy dla mnie są równie groźni, jak dla kogoś innego. Lecz być może będę mógł się zmierzyć z tym rzucającym zaklęcia tajemniczym wrogiem. Pokonał już czterech Królów. Powinienem był natychmiast udać się do baobabu i spróbować zatrzymać Mundańczyków za pomocą magicznych sztuczek Humphreya. – O! Jesteś dobrze poinformowany! – docięła mu Królowa Iris. – A tak! Taki człowiek jak ja może bezpiecznie posługiwać się zaklęciami Humphreya. W tym momencie tylko one mogą zatrzymać pochód Mundańczyków. Dlatego Mag został zaczarowany, zanim zdążył ich użyć. Ale teraz ja to zrobię! Chcę, by ten czarownik przyszedł po mnie. Jego magia nic mi nie zrobi; będę mógł zobaczyć, kto to taki i być może, jak przypuszczał Humphrey, uda mi się przerwać ten przeklęty łańcuch zaklęć. Chyba że Mundańczycy dopadną mnie w inny sposób! Wtedy nie wiem, czy dam radę się obronić. – A więc zwycięstwo albo śmierć – powiedziała Iren. – Tak. Dlatego Dobry Mag Humphrey nie potrafił przepowiedzieć mojej najbliższej przyszłości. Nie pozwalał mu na to mój talent. Ani ja, ani on nie byliśmy w stanie przewidzieć, co zrobią Mundańczycy . – Na chwilę zamilkł. – To dziwne. Ten najbardziej uczony i najmądrzejszy z ludzi także został zaczarowany. Pokonało go zaklęcie, nie jakaś tam mundańska broń... – Przeczuwał, że nadchodzi ta chwila – przerwała mu Imbri. – Mówił mi, że chyba przeoczył coś bardzo ważnego. Może twierdził tak tylko dlatego, że nie potrafił przepowiedzieć, co się stanie.

Więcej nic nie mogła wyjawić. Inaczej musiałaby złamać daną obietnicę. Opowiedzieć wszystkim o sromotnej porażce starego Maga. Co prawda sama nie uznawała tej porażki za klęskę czy hańbę. Wrogi czarownik czekał, dopóki Humphrey nie zostanie sam, a potem zaatakował znienacka. To on powinien się wstydzić, a nie Dobry Mag. – Zawieź mnie tam – rozkazał jej Bink. – A wy rozpowiadajcie na prawo i lewo, że jestem sam w baobabie. Chcę, by wrogi czarownik dowiedział się o tym. – Spojrzał na zaklętego syna. – Wszystko będzie dobrze. Obiecuję ci. Robię to dla ciebie, Dor! I dla tych, którzy tak dzielnie się spisali. Czarownik odpowie mi za to. Będzie musiał naprawić całe zło. Bink ujął w dłoń rękojeść miecza. Wyglądało to, jak jakiś złowieszczy znak. Imbri nie sądziła, by lubił przemoc, teraz jednak wiedziała, że nie zawaha się przed niczym i zrobi wszystko, by wypełnić swe zadanie. Zawiozła go do baobabu. Zastali tam centaurzycę Chem. Pilnowała zaklęć Dobrego Maga. Wyglądało na to, że nikt ich nie tknął. Buteleczki i flaszeczki były nienaruszone. – Jak go znaleziono? – spytał Bink. – Siedział tu, na podłodze, trzymając to w rękach – odpowiedziała Chem, podnosząc z ziemi czerwoną buteleczkę. – Chciał ją chyba postawić obok tamtych... – Dziękuję – przerwał jej Bink, biorąc buteleczkę od Chem. – Możesz pokłusować z powrotem do Zamku Roogna, albo nie! Poczekaj chwilę. – Wyciągnął korek. Z buteleczki uleciała czerwonawa mgiełka. Zawirowała wokoło. – „JEŹDZIEC” – wyszeptał głos Dobrego Mag. Mgiełka znikła, nie pozostawiając nic oprócz ciszy. – Uwięził swój własny głos – wykrzyknęła Chem. – Teraz już wiemy, kto go zaczarował – rzekł Bink. – Jeździec! Humphrey obiecał nam powiedzieć, kto to taki, i dotrzymał słowa... tuż przedtem, zanim sam popadł w zaklęte odrętwienie. – „Strzeż się Jeźdźca” – szepnęła Imbri w nerwowym śnie. – Tak brzmiało pierwsze ostrzeżenie. – Wynika z tego, że Jeździec jest gdzieś w pobliżu – stwierdził Bink. – Właśnie tak, jakbym tego chciał. Przyjdzie tu, gdy zostanę sam... Humphrey spełnił swą obietnicę. Dał nam klucz do zagadki. Idź i wszystkim to powiedz! – odesłał Chem. – Chyba jesteśmy na dobrej drodze, by przerwać ten nieszczęsny łańcuch. I przynajmniej wiemy, co znaczą te dwie przestrogi. Wiemy, kogo się pozbyć i dlaczego. – Nie podoba mi się to – powiedziała Chem, ale posłusznie opuściła baobab. – Pamiętam, jak była źrebakiem – cichutko szepnął Bink. – Śliczną, małą istotką. W wyobraźni zawsze tworzyła mapy, które wszystkim pokazywała. A teraz jest naprawdę piękną dziewczyną i klaczą!... Mówiąc, że chcę być sam – powiedział do Imbri – nie myślałem o tobie. Mam nadzieję, że mimo wszystko tu zostaniesz, chociaż wiem, że boisz się Jeźdźca. – Nie boję się go! – zaprzeczyła Imbri. – To Koń Dnia się go boi. Jeśli tylko ten straszny

człowiek spróbuje się do mnie zbliżyć, przypieczętuję mu twarz kopytem i zostawię moją pieczęć wewnątrz jego czaszki. – Świetnie! – przytaknął jej Król, smutno się uśmiechając. – Ale może zostaw to mnie. To na pewno nie żaden Mundańczyk. Możesz być podatna na jego czary. Jak on wygląda? Imbri wyświetliła mu senny obraz Jeźdźca. Trzęsła się z nie ukrywanej złości. Tak! To z pewnością nie był Mundańczyk! Specjalnie ją oszukał! Chciał, by była przekonana, że nie ma nic wspólnego z Xanth! Była wściekła. Dała mu się tak nabić w butelkę. Tak ją znieważył! – Humphrey przeoczywszy ten ważny szczegół musiał się czuć tak samo – pomyślała. – Doskonale Imbri. Posiadasz wielki talent. Gdybyś nie była nocną marą, byłby to talent podwójny. Wyświetlanie snów i zdolność dematerializowania się nocą. Ale obie te cechy tak naprawdę są częścią twej natury. A więc wcale nie można ich określić jako talent i dlatego też talentami nie są. – Pokiwał głową. – Magia to śmieszna rzecz. Nigdy nie możesz być całkiem pewny, jakimi chadza drogami i gdzie się na nią natkniesz. Zawsze, gdy wydaje się, że coś już rozumiesz, pojawia się coś nowego i wtedy rozumiesz, że nic nie rozumiesz. Imbri polubiła Binka, podobnie jak jego żonę Cameleon. Był miły, inteligentny, zaradny, naturalny i uczciwy. I nie miał w sobie nic ze snoba. – Dla mnie magia to coś całkiem zwyczajnego – odpowiedziała szczerze. – Cóż ci tak trudno zrozumieć? – No, na przykład podział i definicję magicznych talentów – rzekł Bink. – Ludzie przez wieki wierzyli, że wszystkie stworzenia bądź posiadają jakiś magiczny talent, bądź są magiczne same w sobie. Ludzie posługiwali się magią, a smoki były magiczne. Potem odkryliśmy, że niektóre centaury także potrafią posługiwać się magią. A więc mamy magiczne pół-konie, pół-ludzi, wykazujące magiczny talent. I cała definicja bierze w łeb. A wy, nocne mary? Też nie pasujecie do tej definicji. Jeśli przyjmiemy, iż jesteście zwykłymi końmi posiadającymi magiczny talent, będziemy mieli do czynienia z zagadnieniem podwojonego talentu, a przecież jedna osoba może mieć tylko jeden talent. Uważaliśmy, że każdy talent jest inny, ale okazało się, że wszystkie demoniaki mają jeden i ten sam talent. No, przynajmniej to nie łamie prawa mówiącego o jednym talencie na osobę. A ty... – Chyba masz rację – zgodziła się klacz. – Wszystkie nocne mary potrafią przechodzić przez przedmioty i wyświetlać sny. Być może czasem jedna istota może posiadać dwa talenty. – Albo magiczna mara przechodząca przez przedmioty posiada jeden talent: przesyła sny. – Przerwał na chwilę. – Powiedzmy, że ciebie jakoś się da dopasować do naszej definicji. Lecz stale żyjemy w niepewności. Pewnego dnia możemy odkryć jakiś rodzaj magii nie dający się tej definicji podporządkować. Pomyśl o Jeźdźcu. To z pewnością ktoś, kto potrafi rzucać zaklęcia na drugiego człowieka. Właściwie nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Mój ojciec Roland potrafił „zamrażać” ludzi. Król Trent ich przeobrażał. Lecz w jaki sposób nasz Jeździec podchodzi tak blisko przez nikogo nie zauważony? Czy ma jakiś drugi talent, podobnie jak ty, w nocy? Nie wiemy! Musimy jednak i to brać pod uwagę.

– Teraz już rozumiem, co cię trapi – odpowiedziała klacz. – Ta magia jest rzeczywiście bardziej skomplikowana niż myślałam. – Chciałbym, żebyś jeszcze raz powiedziała mi wszystko, co wiesz o Jeźdźcu. W jakich okolicznościach rzucał zaklęcia na Królów – ciągnął Bink. – Z pewnością, spełniając swój haniebny czyn, był w pobliżu. Ale też jakoś kontaktował się z Mundańczykami. A ci byli bardzo daleko. Gdybyśmy wiedzieli, w jaki sposób przenosi się z miejsca na miejsce, może moglibyśmy mu w tym jakoś przeszkodzić. To musi być ktoś z Xanth. Pomaga Mundańczykom i pewnie czerpie z tego jakieś swoje własne korzyści. I oczywiście, w zamian za to, co dla nich robi, mianowali go zastępcą dowódcy. Ale tak właściwie, to czy on im tak bardzo sprzyja? Wiedział, że pracujesz dla Xanth, a jednak pozwolił ci uciec. Gdyby cię zatrzymał, byliby górą, a on sam lepiej mógłby wywiązać się ze swych zadań. – To oszust i hultaj. – Imbri przesłała mu gwałtowny sen, w którym i księżyc, i słońce z impetem wpadły na siebie. Na Xanth posypały się płonące meteory i odłamki sera. – Jeśli Mundańczycy i mieszkańcy Królestwa wybiją siebie nawzajem, on sam będzie mógł święcić swój triumf! – Masz rację. Tak zwykle rozumują tacy nikczemnicy – zgodził się Król Bink. – Jest silny. Drenuje mózgi. Ale może tylko to potrafi? Może ma słój pełen myśli, podobnie jak Dobry Mag Humphrey? On też wszystko miał we flaszeczkach. Może to jakaś butla z magią obezwładnia Królów? Jedno jest pewne. Musi się zbliżyć do swojej ofiary. Trzeba przyznać, że właściwie nie wiemy, czym on się posługuje. Imbri zamyśliła się. Do tej pory spotkała Jeźdźca tylko dwa razy. Raz niedaleko Zamku Roogna, tuż przedtem jak zachorował Król Trent, a później w obozie Hasbinbada, w północnym Xanth. Nie widziała go, gdy wzięło Dora i gdy Władca Zombich zapadł w ten dziwny stan odrętwienia, choć Jeździec bezsprzecznie był tym człowiekiem, którego widziano na drzewie. – A więc może jest gdzieś tutaj z mundańską armią? – ciągnął Bink. – Gdy Król Dor spał, Mundańczycy byli niedaleko, tuż za rzeką. Nie widziałaś go, bo się ukrywał. Kluczył wkoło, czekając na odpowiedni moment. Imbri musiała się z tym zgodzić. W zamieszaniu panującym na polu walki nie było zbyt trudno podkraść się nocą pod namiot Króla. – Następnym razem Władca Zombich też był wśród walczących – mówił Król. Imbri powtórzyła przed nim tę scenę. Pokazała śpiącego Władcę Zombich, z lubością śniącego zesłany przez nią i nagle urwany sen, oraz Grundy’ego, tropiącego tego człowieka aż do rzeki, przy której zgubił ślad. – Jak tylko to się stało, Grundy natychmiast ruszył za nim w pościg – powiedziała. – A więc wiemy, że nie musi dotykać swej ofiary – wywnioskował Bink. – Może być niedaleko, lecz poza zasięgiem wzroku. Nie musi jej nawet widzieć. To ważne odkrycie. Mógł podkraść się do baobabu i ukryć gdzieś w jakimś zakamarku. Być może był tutaj razem

z wami i tylko czekał na to, aż Mag zostanie sam. To mogło się wydarzyć zaraz po tym, jak stąd wyszliście. Ile zaklęć zdążył przy tobie wyjąć z worka? Bink przeprowadzał zwyczajne śledztwo. Imbri popatrzyła na flaszeczki i pudełeczka, próbując sobie przypomnieć, ile ich stało na podłodze... – Prawie tyle samo – powiedziała. – Jeździec nie bez przyczyny wędrował tak daleko po nocy – kontynuował Bink. – Jednak wątpię, by został tu, w baobabie. A to dlatego, że nie tknął tych wszystkich zaklęć. Nie wziął nawet buteleczki ze swoim imieniem. A ją przede wszystkim należało zniszczyć. Musiał się bać, że ktoś go odkryje. Zaraz po wykonaniu zadania uciekł. To by sugerowało, że nie może rzucać zaklęć na stojących na straży. Albo że może w jednym momencie zaczarować tylko jedną osobę. Toteż musi dopaść ofiary, gdy ta jest zupełnie sama. A może potem na jakiś czas traci swą moc, więc szybko znika, zanim się ktoś pojawi. Tak dzieje się z malutką żoną ogra Smasha. Gdy wpadnie w gniew i kogoś zaczaruje, przez jakiś czas nie może tego ponownie zrobić. Imbri przytaknęła mu. Troszkę się przestraszyła, słysząc, że ten przeklęty Jeździec kręci się gdzieś w pobliżu. Nie mogła zdematerializować się za dnia. Z tego powodu bała się teraz jeszcze bardziej. – Powinnaś trochę odpocząć i coś zjeść, Imbri – powiedział Bink. – Idź przejdź się trochę, ale co godzinę sprawdzaj, co się ze mną dzieje. Pseudonimfy przywiodą tu Mundańczyków nie wcześniej niż w południe. Uważam, że Jeździec spróbuje przedtem uderzyć. Dobrze, że zaklęcia Humphreya są groźne dla sprzymierzonych z nim Mundańczyków. Jeśli się nie pomyliłem, to i tak będziesz potrzebna, żeby zanieść wiadomość do Zamku Roogna. Imbri skinęła głową pocieszona i zmartwiona. Król Bink okazał się o wiele sprytniejszy niż myślała, lecz Jeździec był chyba jeszcze bardziej przebiegły. Poszła na pastwisko, ale trawa za bardzo jej nie smakowała. Wyglądała spodziewanego wroga. Patrzyła, czy się nie zbliża, obawiając się, że znów prześlizgnie się jakoś nie zauważony, jak to przypuszczalnie wcześniej robił. Do tej pory Jeździec wszystkich wystrychnął na dudka! Sprawdzała co godzinę, lecz Król Bink był zdrów i cały. Nadeszło południe. Nic się nie wydarzyło. Imbri była niemal rozczarowana. Oczywiście nie życzyła źle Królowi, lecz nie mogła znieść tego napięcia i oczekiwania. – A jak okaże się, że Binka też można zaczarować? Albo na przykład Jeździec zechce jeszcze trochę przetrzebić oddziały Mundańczyków, postoi i popatrzy, jak Król Bink walczy miotając zaklęciami? Może tak właśnie sobie to zaplanował? Może uderzy dopiero potem? A może już próbował i nie udało mu się, a my o tym nie wiemy? Co się właściwie dzieje? – myślała zaniepokojona mara. Dokładnie tak, jak obliczył Bink, przyfrunęły pierwsze nimfy. Za nimi biegł rozochocony, zapluty Mundańczyk. Imbri powiedziała Królowi wszystko, co wiedziała na temat zaklęć Dobrego Maga. Teraz Bink podniósł jedno z tych, których nie znali.

– Odejdź Imbri – ostrzegł ją. – To zaklęcie nic mi nie zrobi, ale tobie może zaszkodzić. Muszę trochę poeksperymentować, póki jeszcze nie jest tak źle. Jednego Mundańczyka powalę moim mieczem. Jeśli będzie ich więcej – użyję cięższej broni. Imbri odsunęła się. Wydawało się jej, że Bink niepotrzebnie ryzykuje, ale zaraz sobie przypomniała, że przecież ma talent, który go chroni. Nowy Król dobrze o tym wiedział. A więc mógł robić to, na co nikt inny by się nie odważył. Było to nawet dla niego bezpieczniejsze niż bezpośredni kontakt z jakimikolwiek Mundańczykami. Może właśnie dlatego Dobry Mag Humphrey ujawnił jego tajemniczy talent. Jedynie Bink mógł bez przeszkód igrać z nie znanymi, śmiercionośnymi zaklęciami. Dlatego musiał zastąpić samego Humphreya i posłużyć się nimi, gdy żadnego z przyjaciół nie było w pobliżu. Ich mógłby zranić. Humphrey zadziwiająco dokładnie przewidział każdy szczegół, ze swoją porażką włącznie. Nimfy uleciały w górę. Wyglądały pociągająco. Swym wdziękiem rujnowały ludzi. Gdy Imbri pierwszy raz je ujrzała – były pękate, nadęte i śmiertelnie blade. Widać nocne powietrze dobrze im robiło, gdyż teraz nabrały kolorów i tryskały dobrze udawanym życiem i humorem. Z każdym ruchem delikatnie potrząsały najbardziej intymnymi częściami swych złudnych ciał. Nic dziwnego, że spocony Mundańczyk biegł za nimi. Nagle zauważył Króla Binka. – O, nie! Ona jest moja! – zawołał wyciągając miecz. – Gonię ten boski sen przez pół dnia i nocy. – Aby być fair, muszę obwieścić ci dwie rzeczy – odezwał się Bink. – Po pierwsze – ta nimfa naprawdę nie istnieje, jest tylko zaklętym kształtem. Nie ma rozumu. Wcale... – Nie obchodzi mnie, kim jest i czy jest mądra, czy nie – powiedział Mundańczyk oblizując swe roznamiętnione usta. – I tak od razu, jak tylko ciebie załatwię, mam zamiar poświęcić jej trochę czasu. Zbliżył się do Króla, trzymając miecz w pogotowiu. – Po drugie – trzymam jedno z zaklęć Dobrego Maga – ciągnął cofając się Bink. – Może cię ono zranić, a nawet zabić, chyba... Mundańczyk podskoczył ku niemu groźnie wywijając mieczem. Bink odkorkował flaszeczkę, kierując jej otwór na wroga. Wystrzeliła z niej ognista, zielona kula. Trafiła Mundańczyka w pierś. Człowiek krzyknął. Płomienie buchnęły dziko, pochłaniając go z zawrotną szybkością. Po chwili Najeźdźca prawie że nie miał tułowia. Bink popatrzył i zbladł. – Humphrey się nie patyczkował – wyszeptał. – Chciał zniszczyć całą armię Fenicjan! Imbri pokiwała głowa. – To tylko jedna ze śmiercionośnych broni. Musiałeś wybierać. Ty albo wróg – pocieszyła go we śnie, zadowolona, że posłuchała jego rady i stanęła dostatecznie daleko. – Próbował cię zabić, gdy ty sam starałeś się go ostrzec.

– Tak, taki widok nie powinien już na mnie robić żadnego wrażenia – jęknął Bink. – A jednak jest mi niedobrze. Rzadko kiedy zabijałem. Większość Mundańczyków jest całkiem inna. Potrafią się kulturalnie zachowywać... No, muszę przyznać, że ten był nieco inny. Nadleciała następna pseudonimfa. Podążał za nią drugi nieokrzesany Mundańczyk. Bink podniósł fiolkę. – Mundańczyku! Stój! – wrzasnął. – Już uśmierciłem jednego twojego towarzysza. – A! Zrobię więc to samo z tobą – odpowiedział Mundańczyk. Taszczył ze sobą łuk. Wyjął strzałę, napiął cięciwę i wymierzył do celu. Bink otworzył fiolkę, jak za pierwszym razem, kierując otwór w stronę przeciwnika. Coś poleciało w górę. Strzała zmieniła swój tor. Przeszyła tajemniczy przedmiot i poleciała dalej, minąwszy głowę Binka na wyciągnięcie ręki. Wbiła się w pień tuż za nim. Imbri spojrzała na grot. Tkwiła na nim kanapka z fasolą. Mundańczyk przestrzelił obiadek Humphreya! Mężczyzna wahał się przez moment, po czym wybuchnął gromkim śmiechem. – Cha! Cha! Dobrze sobie poczynasz! Gdy tylko Mundańczyk wyjął i wycelował następną strzałę, Bink wziął jakąś flaszeczkę, otworzył ją i nakierował ku niemu. Tym razem z wnętrza wydobył się dym. Przybrał kształt olbrzymiej twarzy. Wielka gęba roześmiała się. – Che! Che! Che! – ryczała. Był to bowiem gaz rozśmieszający. Jednak poczucie humoru Mundańczyka ograniczało się jedynie do wyśmiewania się z innych, a nie z siebie. Wystrzelił strzałę w kierunku Binka, przestrzelił gębę i prawie że trafił w Króla. Wyciągnął jeszcze jedną. Imbri zaczynała się denerwować. Zaklęcia nie spełniały pokładanych w nich nadziei. Bink na razie odłożył je na bok. Przedarł się przez dym, wyjął miecz i rzucił się na Najeźdźcę. Ten widząc, że łuk z bliska jest całkiem bezużyteczny, także pochwycił szybko za własny miecz. Złączyli się w walce. Jednak Mundańczyk był młodszy i okazał się o wiele zwinniejszy. Imbri zrobiła parę kroków naprzód. Wiedziała, że nie może tak stać i patrzyć, jak ginie Król. Gdy rozśmieszający gaz ulotnił się, zauważyła następnego Mundańczyka z włócznią w dłoni. Skradał się do dwojga walczących ludzi, szukając jakiegoś odsłoniętego miejsca, w które mógłby dźgnąć Króla. Klacz ruszyła ku niemu galopem, odwróciła się gwałtownie i wierzgnęła tylnymi kopytami, trafiając włócznika prosto w płuca. Runął na plecy. Musiała go albo zabić, albo tak zranić, by nie mógł się bić przez dłuższy czas. Miała teraz krew na kopytach. Podeszła do Binka, chcąc mu pomóc, lecz Król już pokonał swego przeciwnika. Świetnie władał bronią. Jego perfekcja i wprawa przewyższyły umiejętności żwawego Najeźdźcy. Ale już do baobabu zbliżali się kolejni uzbrojeni Mundańczycy. Przybywała cała armia! Pseudonimfy fruwały wokoło, tańcząc mężczyznom tuż przed nosem, znacząco potrząsając

tym i owym. Sprawiały, iż Kartagińczycy stali się jeszcze bardziej agresywni niż zwykle. – Muszę znów posłużyć się magią – stwierdził Król Bink. – Nie jestem w stanie pokonać całej Fali Najeźdźców za pomocą jednego miecza! – zerknął na powalonego przez Imbri człowieka. – Nie mogę cię skazywać na takie ryzyko. Szkoda twoich nóg. Teraz nie wolno ci się oddalać. Robi się niebezpiecznie. Wkrótce nadejdzie więcej Fenicjan. A więc byłoby dużo lepiej, gdybyś stanęła tuż przy mnie. W ten sposób magia prawdopodobnie nic ci nie zrobi, a może nawet ochroni cię, tak jak mnie. Imbri dotąd nie zauważyła, by magia przydała się na coś Królowi. To, że nie mogła uczynić mu nic złego, wcale nie znaczyło, że ma go bronić. Lecz posłuchała Binka. Stwierdziła, iż będąc bliżej niego łatwiej jej będzie przyjść mu w razie czegoś z pomocą. – Gdyby szala zwycięstwa przechyliła się na stronę Mundańczyków, będę mogła go wynieść z baobabu – pomyślała. Król podniósł jakąś paczuszkę. Otwierając ją rozdarł ścianki. Z paczuszki wypadł pęk dużych, gumowych wstążek. Nawet Bink był zdziwiony. – A po cóż to? – zapytał. Imbri dotknęła kopytem jednej z nich. Wstążka natychmiast podskoczyła i owinęła się jej dookoła pęciny. Zabolało ją to. Musiała podnieść nogę do pyska i zedrzeć to świństwo zębami. A wtedy dostała prztyczka w noc. – Oho! – wykrzyknął Bink i także podniósł jedną z nich. Zatrzepotała mu w dłoni, lecz nie udało się jej opleść wokół królewskiego nadgarstka. Rzucił nią w stojącego niedaleko Mundańczyka. Wstążka ześlizgnęła mu się po włosach i zacisnęła wokół szyi. Twarz mu poczerwieniała i zaczął się krztusić. – O! To jest to, o co nam chodzi! – zawołał Bink, cisnąwszy dwiema następnymi wstążkami w innych Najeźdźców. Jedna oplotła ręce wroga bandażując je sztywno razem z tułowiem, druga mocno złapała przeciwnika w pasie, ściskając mu wnętrzności. W ręku Binka wstążki wyglądały niepozornie i niewinnie. Jednak zetknąwszy się z innym ciałem pokazywały, co naprawdę potrafią. Nadeszło jeszcze więcej żołnierzy. Bink rozrzucił resztę gumowych dusicielek i sięgnął po jakąś fiolkę. Wyskoczył z niej nóż. Przeszył kilku Kartagińczyków. Król potrzebował nowej broni. Otworzył wielki słój z szerokim otworem, ale niczego w nim nie znalazł. Słój był pusty. Po chwili zaczął gwałtownie powiększać swoją objętość. W końcu stał się tak duży, że mógł w sobie pomieścić stojącego człowieka. Na ściankach miał wypisane tajemnicze słowa: CAVE CANEM. Imbri nie była pewna, co oznaczają, ale brzmiały jej jakoś dziwnie groźnie. – A więc to jakaś grota – powiedział Bink. – Być może z niej skorzystamy. Hej! Nimfy! Pofruńcie do środka – wskazał na grotę z ciemnego, matowego szkła. Unoszące się w powietrzu nimfy posłusznie wfrunęły do słoja. Pozostali przy życiu

Mundańczycy ruszyli za nimi. Sześciu zniknęło w jej mrocznych czeluściach. Z dna słoja zaczęły dochodzić straszliwe pomruki, przemieszane z jękami i wrzaskiem. Imbri przestraszyła się. Przesłała sen, pytając, co się właściwie tam dzieje, i odkryła, że mózgi Mundańczyków zamieniły się w mózgi zwierząt. Teraz byli podobni do rozwścieczonych psów. – Psia Grota! – zawołał Bink. – Wspaniałe urządzenie! – Strzeż się groty – przytaknęła mu Imbri. Nie przepadała za psami. Lubiły łapać konie za pęciny i trudno się było ich pozbyć nawet szybko waląc kopytami. Po chwili szklana grota była zapełniona. Mundańczycy wypadali ze środka. Ujadając biegali na czterech łapach jak psy. Ich twarze przypominały psie pyski. Imbri pomyślała, że znowu tak bardzo się nie zmienili. Psolice stworzenia przepychając się wyszły z baobabu. Ogony majtały im między nogami. – Ogony ? Imbri spojrzała jeszcze raz w ich stronę... za późno. Nie było już nikogo. Kartagińczycy jednak wciąż byli groźni. Mniejszymi i większymi grupami nadciągała reszta armii i pojedyncze flaszeczki już nie wystarczały. Niektórych pogryzły lub rozpędziły zbiegłe psy, lecz nadal było ich zbyt wielu, by ich zatrzymać. – Czas na jakieś dzieło większego kalibru – postanowił Król Bink. – Stań tu. W razie czego przeniesiesz mnie w jakieś bezpieczne miejsce, Imbri. To zaklęcie może być gorsze niż się spodziewamy. Imbri posłusznie stanęła tuż obok niego. Bink uniósł wór wiatrów i chciał rozwiązać supeł. W tym momencie olbrzymi Mundańczyk rzucił się na Króla. Bink czujnie uskoczył w bok, unikając ciosu, ale ostrze miecza trafiło w związaną rzekę. Przecięło pętlę na pół. Natychmiast trysnęły splątane wody. Rzeka była wolna. Zalała ziemię. Z każdą chwilą robiło się coraz głębiej. Ileż w niej było płynu! Mundańczycy ledwo trzymali się na nogach. Zaczęli kląć. Jeden z nich próbował zaatakować Króla, lecz runął w dół i popłynął z prądem. Po chwili Binkowi udało się rozwiązać wór wiatrów. Wicher z hukiem opuścił swoje więzienie. Zawirował wokoło i wzburzył wzbierające wciąż wody. Na powierzchni pokazała się piana. Było trudno stać i oddychać. Zrobiło się niewesoło. Imbri starała się odnaleźć Binka, który podobnie jak Mundańczycy został porwany przez rwącą rzekę. Widocznie, uwolniona, nie była już magiczną siłą. Mogła z nim robić, co chciała. – A może go tylko przesunęła z miejsca na miejsce, nie robiąc mu nic złego? – pomyślała klacz. – Żadne dwunożne stworzenie nie byłoby w stanie tu teraz ustać na nogach! Oto jeszcze jedna z nieodrodnych ludzkich wad: brak odpowiedniej liczby dolnych kończyn. Nie, Bink nie mógł utonąć – stwierdziła. – Nawet nie chcę o tym słyszeć. – Nie! Na pewno nie! – przypomniała sobie, co mówiono o jego talencie. Była przekonana, że jednak żyje, gdyż do tego, co się tu wydarzyło, przyczyniła się jakaś magia. W końcu rzekę związano magicznym węzłem, a więc śmierć Binka była wykluczona. Jednak tak

samo jak Fenicjanie popadł w niezłe tarapaty. Wróg był blisko. Pomimo tych wszystkich czarów mógł go zranić. Król był w opałach. Potrzebował pomocy. Przedzierała się przez spienione wody. Wiatr wiał nieznośnie. Musiała przymykać oczy. Nie wiedziała, skąd wieje, gdyż wietrzysko w poszukiwaniu wyjścia wciąż wirowało po baobabie. Po chwili znalazła Króla. Trzymał się brzegu Psiej Groty. Trąciła go łbem. Przyholował słój ku niej. W ręku miał coś jeszcze, coś, co mu wyraźnie zawadzało. Imbri zanurkowała i wyłowiła go ze spienionej wody. Teraz trochę płynęła, trochę dryfowała z prądem, kierując się ku wyjściu. Mundańczycy unoszeni przez wezbraną rzekę, objuczeni tarczami i bronią, z trudem łapali powietrze, raz po raz pogrążając się w Rzece Elbie, która zalała całą okolicę, dokładnie tak, jak powiedział Mag. Obyło się nawet bez zaklęcia. „Elba belba bale melba...” Nie była pewna, czy tak właśnie brzmiało, lecz z pewnością uwięzione w worze i związane żywioły i tak przetrzebiły mundańską armię. Na zewnątrz baobabu było nieco spokojniej. Imbri stanęła na nogach i poczłapała w stronę jakiegoś wzniesienia. Paru Mundańczyków zrobiło to samo. W końcu dotarła na porośnięte trzęsącymi się osikami wzgórze i przystanęła. Widząc rozkołysaną wodę u swych korzeniostóp drzewa zatrzepotały listkami ze strachu. – Nic ci nie jest? – spytała klacz. – Jestem mokry i zmęczony – odpowiedział Król – ale cały. Jednak to jeszcze nie koniec. Bitwa trwa. Coraz więcej Mundańczyków wychodziło na brzeg. – Możemy uciec – zaproponowała Imbri. – Nie. Zorientują się, co się stało, i ruszą na Zamek Roogna, a tam są kobiety. I nie ma nikogo, kto mógłby je obronić. Ani ludzi, ani zombich. Został tylko ogr, ale i on nie może być wszędzie naraz. Nie chcę wydać naszych ukochanych na pastwę Fenicjan. Zrobiliby z nimi to samo, co z pseudonimfami. Sam muszę zmierzyć się z wrogiem. Nie wrócę do Zamku Roogna, póki nie zwyciężę w tym pojedynku. Imbri podziwiała jego uczucia i odwagę. Ale Bink był tylko człowiekiem, jednym przeciwko prawie dwudziestce pozostałych przy życiu Mundańczyków. Miał pięćdziesiąt lat, choć i tak, jak na mężczyznę w tym wieku, świetnie sobie dawał radę. Należało się jednak spodziewać, że zostanie pokonany i zginie, a jego spodziewany następca, centaur Arnold, wciąż był daleko. Lecz jeszcze na razie Bink był Królem i trzeba było postępować zgodnie z jego wolą. – Masz jakieś wątpliwości? – zapytał smutno się uśmiechając. – Jesteś rozsądną klaczką. Nie martw się. Mam coś w zanadrzu. Uratowałem Księgę Zaklęć. – Mam nadzieję, że niezłych! – odpowiedziała. – Nadchodzi dwóch żołnierzy! Bink otworzył Księgę. Mundańczycy podeszli bliżej, trzymając broń w pogotowiu. Popatrzył na pierwsze słowo.

– O rety! Nie wiem, jak się je wymawia! – powiedział. – Próbuj na różne sposoby – poradziła mu Imbri, gdyż za tymi dwoma żołnierzami podążali następni Mundańczycy. Wstrętni i zdecydowani na wszystko. Jedno trzeba było im przyznać – nigdy nie dawali za wygraną! Gdyby Król nie bronił się za pomocą magii, zwykła punicka armia szybko by go pokonała. – SZNEZL – głośno przeczytał Bink, skracając literę E. Nic się nie stało. Mundańczycy byli tuż, tuż. – SZNEZL – powtórzył, tym razem przeciągając E. Dwóch włóczników zaczęło kichać. Nie mogli się powstrzymać. Oczy im zaszły łzami, z trudem łapali powietrze zwijając się w dziwnych konwulsjach, jakby mieli wypluć swe płuca przez nos. Puściły im pasy, odpadły guziki, oczy to wychodziły im na wierzch, to się chowały. Rzucili włócznie i nieustannie prychając pobiegli drobnymi kroczkami w kierunku czarnej wody. Reszta Mundańczyków przystanęła, przypatrując się ciekawie tej śmiesznej kanonadzie dźwięków. Za drugim razem Król musiał wymówić to słowo we właściwy sposób. Nawet Imbri chciało się kichać. Ale opanowała się i przysunęła do Binka. To pomogło. On był uodporniony na ten czar. – Dziwne – zauważył Bink. – Druk zniknął ze strony. Tego słowa już nie ma. – To musiało być jednorazowe zaklęcie – stwierdziła klacz. – Ile ich jeszcze masz? Bink przekartkował stronice. – Około setki. – Powinno wystarczyć. – Imbri odetchnęła. Nadbiegł następny Najeźdźca, groźnie wymachując wyciągniętym mieczem. Bink odczytał drugie słowo. – AMNSZA! – krzyknął kładąc akcent na ostatnią sylabę. Mundańczyk ani kichnął. Biegł dalej. – AMNSZA – powtórzył Bink, tym razem akcentując pierwszą. Nic się nie stało. Mundańczyk wciąż podążał ku niemu. – AMNSZA – szybko wrzasnął Bink. Tym razem wymówił całe słowo, nie akcentując żadnej sylaby. Uskoczył w bok. Ostrze miecza świsnęło mu koło ucha. Żołnierz chybił. Mundańczyk zatrzymał się i odwrócił. Zrobił zdziwioną minę. – Co ja tu robię? – zapytał. – Kim ty jesteś? A kim ja? – Stracił pamięć. – Imbri przesłała Binkowi miły sen. – Szkoda, że nie było ich tu więcej. – Dobrze, że stałaś tak blisko mnie i że ciebie też nie złapało. Humphrey na pewno lepiej wykorzystałby te zaklęcia, niszcząc całą armię. Mój syn Dor opowiadał mi o podobnym zastosowaniu Zaklęcia Zapomnienia, jakieś osiemset lat temu, przy Wielkiej Rozpadlinie. To jeszcze jedna zagadkowa opowieść o czymś, co się zdarzyło, zanim się urodził. Może widział to we śnie...?

– Lepiej rozpraw się z tym Mundańczykiem – przerwała mu Imbri, przesyłając mu nowy sen. – Jesteś teraz imigrantem w kraju Xanth. Znajdziesz w nim świetny dom i chętną nimfę. Osiedlisz się tu i staniesz się przykładnym obywatelem. Moje gratulacje! – powiedział Król. – Tak... dzięki – odrzekł zdziwiony człowiek i odszedł rozglądając się za swym domem. Ale nadeszli następni wojownicy. Ci wszystko świetnie pamiętali. Słowo Zapomnienia zniknęło ze strony. Bink przewrócił kartkę i przeczytał jeszcze inne zaklęcie: – STONK! Nagle rozszedł się przeraźliwy smród. Rozprzestrzeniał się razem z falą dźwiękową. Utworzył skłębioną, groźną chmurę i pożeglował w kierunku drogi, którą szli Mundańczycy. Żołnierze nauczeni unikać oczywistej magii nie zwrócili uwagi na mokre opary i niepostrzeżenie pogrążyli się w śmierdzącej mgle. Natychmiast rozbiegli się na wszystkie strony, krztusząc się i trzymając za nosy. Smród ostro walił na nich i nawet stojąca z dala Imbri musiała zamknąć pysk i wstrzymywać oddech. Było jej niedobrze, a będąc koniem nie mogła wymiotować. Jakiś zbłąkany wiaterek odpędził chmurzysko od Króla. Bink nic nie czuł. Czy było to tylko czysty przypadek? Paru Mundańczyków próbując spłukać z siebie smród rzuciło się do wody. Woda poszarzała i zmętniała. Małe rybki uciekły gdzieś dalej. Wyglądało na to, że nim się wymyją upłynie dużo czasu. Mgła opadła. Wyłonił się kolejny Mundańczyk i ruszył do ataku. Wyjął strzałę i napiął cięciwę łuku. Król znów wezwał Księgę na pomoc. – KROKK! – ryknął do łucznika. Mundańczyk przeobraził się. Szczęki zaczęły mu rosnąć, aż w końcu utworzyły wielki, zielony, uzębiony ryj. Kończyny skróciły się, zamieniając w przykrótkie, zakończone pazurami łapy, tułów pokrył się łuskami. Wypuścił łuk i runął nie mogąc dłużej utrzymać równowagi. Wielkie brzuszysko z hukiem uderzyło o ziemię. Podpełzł do wody i szybko odpłynął pomagając sobie olbrzymim, drugim ogonem, który wyrósł mu z tylnej części ciała. – Zamienił się w krokodyla – szepnął zdziwiony Bink. – Nie wiedziałem, że Dobry Mag Humphrey potrafił przeobrażać ludzi. – Zbierał wszelkie wiadomości – powiedziała Imbri. – Wielu ludzi w różnoraki sposób odwdzięczało mu się za jego przysługi. Dobrze wiedział, skąd wziąć okruszki magii. Gromadził to wszystko przez ponad sto lat. Pewnego razu przyniosłam mu sen o puszce z kwartasami i po prostu obudził się i wyciągnął ją z miejsca, o którym śnił. Nawet nie wiedziałam, czym są te kwartasy. Dawno już zapomniałam o tym wydarzeniu, aż tu nagle, wśród zaklęć Maga, w baobabie odnalazłam właśnie tę puszkę. Nigdy nie przepuścił żadnej sztuczce. – Powinienem był ją uratować – żałośnie jęknął Bink.

– Może jak opadną wody... Ale nadbiegał następny Mundańczyk. Wywijał zawzięcie bojowym toporkiem. Bink szybko zerknął do Księgi. – BANSZ! – wrzasnął. Mundańczyk zniknął. Zniknął też toporek i cała reszta. Zaklęcia rzeczywiście były cudowne! Oczywiście, jeśli działały. Lecz na brzegu rzeki wciąż jeszcze stało dwunastu Fenicjan. Utworzyli regularną falangę i powoli zbliżali się do Króla. Zaczynało się robić gorąco! Bink nerwowo przerzucał karty w poszukiwaniu jakiegoś właściwego zaklęcia. – Gdybyż tu tylko pisało, co one znaczą – westchnął z wyrzutem. Ktoś rzucił w niego włócznią. – Uważaj! – jęknęła Imbri. Król uskoczył w bok, ale włócznia przeszyła otwartą Księgę. Wypadła mu z rąk. Natychmiast rzucił się za nią. Nie zdążył. Tomisko wpadło do wody. Z głębin wyłonił się olbrzymi krokodyl. Porwał Księgę w swe wielkie pyszczysko, złośliwie mlasnął i odpłynął. Za pomocą zwykłej włóczni i krokodyla Król został całkowicie pozbawiony magicznej broni. Zwierzaka wprawdzie stworzyła magia, lecz wciąż jeszcze zachowywał się jak prosty, mundański żołnierz. – Popatrz! – zawołał Bink pochylając się, by wyłowić unoszącą się na powierzchni flaszkę. Była chropowata, żółta i jakby zniekształcona. – Czy to nie ta, w której siedzi olbrzymia ściskająco-dusząca moc? – Mam nadzieję – przytaknęła mu Imbri. Talent Binka w jakiś sposób rekompensował utratę Zaklętych Słów. Na razie nic mu się nie stało. Od razu znalazł coś nowego. Słowa nie zawsze przynosiły pożądany efekt. – Posłużę się nią, a ty przeszukaj wodę. Może jeszcze na coś się natkniesz. Bink odkorkował flaszkę i rzucił nią w oddzialik Mundańczyków. Zgodnie ze swoją naturą to coś więzione w niej rosło i rosło, aż w końcu runęło z góry i prawie wszystkich żołnierzy zgniotło na placek. Imbri znalazła jakąś butelkę. Wyłowiła ją zębami. Pełno ciągle śmierdzącej zaklęciem wody nalało się jej do pyska. Jednak inaczej nie dało się tego zrobić. Podała buteleczkę Królowi akurat gdy Mundańczycy, którzy jakoś zdołali się wyczołgać spod przygniatającego ich ciężaru, zmierzali w jego kierunku. Od razu ją otworzył, kierując szyjką na wroga. Wysypały się małe, przecinkowate plamki. Po chwili nabrały większych rozmiarów, zmieniając się w krągłe piłeczki. Na każdej powstała wstrętna twarz, spoglądająca wkoło spode łba. Jedna z nich spojrzała na Imbri i klacz nagle pokryła się parszywym plugastwem. – Już wiem – powiedział Król. – To butelka brudnych spojrzeń. Trzeba je dobrze wykorzystać. – Podszedł do twarzy i każdą z nich skierował w kierunku wroga. Efekt był mniej niż szkodliwy, lecz więcej niż niewygodny. Fenicjanie byli brudni, zbroje

oblepiły się jakimś świństwem, ręce i twarze smarem, mułem i piachem. I tak byli już przedtem brudni, a więc to wszystko otrzymali tylko jakby na dodatek. Wili się i pluli, próbując przynajmniej usunąć tę rynsztokową papkę z ust. Jeden wymierzył strzałę w Króla, lecz grot ześlizgnął się z łuku, który chwiał mu się w rękach. Nie mógł strzelać. Inny szarpał się z nożem, ale zardzewiałe ostrze przywarło do brudnej pochwy. Próba użycia noża spełzła na niczym. Imbri znalazła jeszcze dwie flaszeczki. W pierwszej były skaczące ziarnka. Rozprysły się wokoło, piorąc strapionych Mundańczyków. Oślepiły któregoś z nich, skacząc mu do oczu. Innemu wskoczyły do nosa. Wielki mundański nos zaczął się wybrzuszać na wszystkie strony. Ziarnka ciągle skakały. Na polu bitwy pozostało sześciu Fenicjan. Byli zdecydowani na wszystko. Wciąż mieli większe szansę. Bink otworzył ostatnią flaszeczkę. Wyleciało z niej mnóstwo upiorów. Cała chmara. – Na nich! – rozkazał Król i duchy ruszyły na Kartagińczyków. Rozgorzała okrutna bitwa. Nie trwała długo. Upiory były ponadnaturalnej wielkości. Posiadały mocne ręce, groteskowo powykrzywiane twarze i eteryczne ciała które wlokły za sobą niczym smugę dymu. Wpadły na Mundańczyków, ukręcały im nosy, wydzierały wątroby, skręcały karki. Chwytały na łapu-capu. Sięgały, gdzie popadnie, by tylko coś uszczknąć. Mundańczycy byli mocno zaniepokojeni. Bronili się zaciekle, wywijając włóczniami i mieczami. Mimo to tracili ręce, głowy i nogi. Lała się krew. Tryskała posoka. Po chwili ziemię pokryły martwe ciała. *** Słońce zniżyło się ku zachodowi. Niebo było czyste. Nadchodziła noc. Ucichła bijatyka. Upiory zniknęły. Pozostał tylko jeden Mundańczyk. Stał naprzeciw. Był to Hasbinbad. Dowódca całej armii. Najmądrzejszy wojownik z nich wszystkich. – A więc to ty jesteś królem Xanth – powiedział. – Jesteś lepszym Magiem niż przypuszczałem. Wiedziałem, że Król-Przemieniacz jest śmiertelnie groźny. Odkryłem, że Gadającego–do–Rzeczy też trzeba się bać. Nie chciałem dłużej zadawać się z Królem Zombich. Obrócił przeciwko mnie własną śmierć. Król-Informator o wiele za dużo wiedział... Ale myślałem, że ty nie masz żadnej magii. Myślałem, że przy tobie będę bezpieczny. – Jakoś dziwnie wzruszył ramionami. – Wszyscy popełniamy jakieś błędy. Także i ciebie powinienem był brać pod uwagę. Dopuścić Centaura – Króla. On nie ma magicznej mocy na terytorium Xanth. – Wydaje mi się, że dość dużo wiesz o Xanth i o naszym rządzie – rzekł Bink. – Ty zaś wiesz mnóstwo na temat Mundanii, jak nazywacie tu prawdziwy świat – odpalił Hasbinbad. – Ludzie w odpowiednim wieku i z odpowiednim wykształceniem szybko uczą się podstawowych rzeczy. Inaczej nie przeżylibyśmy. Taka jest nasza praca. Gdy po raz pierwszy wkroczyliśmy do Xanth, myślałem, że jestem w Italii, ale gdy tylko ptak-olbrzym

porwał jednego z moich cennych, pozostałych przy życiu słoni – natychmiast zorientowałem się, że dzieje się tu coś dziwnego. Wysłałem swych szpiegów rozkazawszy im, by dowiedzieli się wszystkiego, co trzeba. I szybko zorientowałem się, że magię powinniśmy zwalczać magią. A więc zawarliśmy układ z Jeźdźcem. Nadzwyczaj szczęśliwy. Wolę to mocarstwo od Rzymu. Jest potężniejsze. Zamierzam je podbić i zostać jedenastym z rzędu Królem. – Będziesz musiał uporać się jeszcze z pięcioma – rzekł Bink. – Zrobię to. Połowa mej armii zginęła, ale ty też nie masz już żadnych magicznych sztuczek. Musisz stanąć do walki. Zmierzyć się ze mną w mój sposób, jak człowiek z człowiekiem. Na mundańską modę. A gdy już ciebie posiekam na kawałki, wrócę do moich oddziałów i podbiję Xanth bez większych trudności. Zbliżył się. Miecz wyciągnął do przodu. Imbri ruszyła, by go zatrzymać. Jedno szybkie kopnięcie mogłoby... – Nie – rozkazał Król. – To mój obowiązek. Pożyczyłem od Humphreya wór zaklęć. Teraz kolej na mnie. Też muszę coś zrobić. Odsuń się. – Wyciągnął miecz. – Dobrze rzeczesz – powiedział niewzruszony Hasbinbad. Trzymał swój miecz jakby od niechcenia, nic sobie nie robiąc z broni swego przeciwnika. W końcu sam był dobrze uzbrojony, natomiast Król Bink nie bardzo. Jako Fenicjanin wybornie władał swą bronią. Żył z wojny, zaś obywatel Xanth, którego niedawno mianowano Królem, wojownikiem nie był. – Przeoczyłeś jeden szczegół – ciągnął Bink spokojnym, miłym głosem. – Jednym z tych Królów, których powalił Jeździec, był moim synem. Zabłysło ostrze. Dumnym krokiem podszedł do wodza. – Ach! Twoim synem? – powtórzył Mundańczyk i cofnął się do tyłu. – Masz więc dodatkowy motyw. Motyw więzów krwi. – Groźnie popatrzył na Binka. – Zobaczymy, jak się to ma do sztuki władania bronią. Zbliżyli się do siebie, Hasbinbad wywijał mieczem. Bink wspaniale odpierał każdy atak. – O! Widzę, że wcale nieźle znasz to rzemiosło! – stwierdził Mundańczyk. Był coraz bardziej zdziwiony. Zrobił fintę, ale nie udało mu się zwieść Króla. Bink przeszedł do kontrofensywy. Trafił Fenicjanina w lewe, nie okryte zbroją ramię. Hasbinbad odparował cios, ale był ranny. – Pierwsza krew! – krzyknął i z furią ciął mieczem chcąc sięgnąć Binka, lecz chybił. Król nie miał zbroi. Okazało się, że przynosi mu to więcej korzyści niż strat. Miał większą swobodę ruchów, mniej się męczył. A mieczem władał tak dobrze, że właściwie niepotrzebna mu była żadna zbroja. Stopniowo zmuszał przeciwnika do obrony. Hasbinbad już nie atakował. Wtem Mundańczyk odwrócił się. – Robi się ciemno – powiedział. – Nie lubię walczyć w nocy. Wnoszę o zawieszenie broni do świtu.

Imbri była zaniepokojona. Hasbinbad chciał zyskać na czasie. Nabrać sił. Bink wzruszył ramionami. Często przebywał wśród Mundańczyków, więc znał ich dziwne zwyczaje. – No to mamy zawieszenie broni. Do świtu – zgodził się Król. Imbri majtnęła ogonem z niezadowolenia. Zachowywała się jak zalotna, młoda klacz. Hasbinbad schował miecz i rozglądnął się dokoła. – Jestem głodny – powiedział. – Chcesz wymienić mundańską rację żywnościową na troszkę dobrego grogu? Wy, tubylcy, wiecie, gdzie znaleźć dziko rosnące grogowce. Potraficie z nich ściągać sok. Drzewa nic wam nie robią, czy tak? – Tak – przytaknął Bink. – Nie podoba mi się to – powiedziała Imbri we śnie. – Temu człowiekowi nie wolno ufać. Czas ucieka. W nocy możesz mu uciec. – I zgubić jego ślad? – zapytał Bink. – Na północy wciąż stacjonuje połowa punickiej armii. Nie mamy kim z nimi walczyć. Zwyciężą, jeżeli ich ktoś poprowadzi. Muszę teraz pokonać ich dowódcę. Nie ucieknie mi. – Ty jesteś uczciwy, on nie. Nie wolno mu wierzyć – kłóciła się klacz. – Znam go. Wiem, jaki jest – spierał się z nią Bink. – Rozmawiasz z senną marą? – wtrącił się Hasbinbad. – Sam chciałbym mieć takiego rumaka. Gdy złapaliśmy ją na północy, nie wiedziałem, kim jest. Nie wypuściłbym jej po raz drugi. – Ten człowiek stanowczo za dużo wie – ostrzegawczo szepnęła Imbri. – Wasza Wysokość! On jest niebezpieczny! – Będę go miał na oku – obiecał jej Bink. – Nocą możesz szybko podróżować. Idź opowiedz Paniom w Zamku Roogna, jak się sprawy mają. Ta wojna jeszcze nie jest zakończona. Musimy zebrać siły, by zmierzyć się z drugą połową mundańskiej armii. Był Królem, więc musiała go słuchać. Była poważnie zaniepokojona i pełna obaw, lecz zdematerializowała się i pobiegła kłusem przez opadające wody, prosto do Zamku Roogna. Z oddali dochodziły odgłosy Hasbinbada i Króla. – A kto ma być Królem po Centaurze? Myślałem, że w Xanth nie ma już żadnych Magów. Pytam ze zwykłej zawodowej ciekawości. – Nie wiem – odpowiedział Bink. – Jeśli będę żył, nie będzie następnych Królów. Jeśli umrę i tak nic mi po tym. Jak się to stało, że wiesz o nas prawie tyle, co my sami? Hasbinbad roześmiał się. Może coś powiedział. Imbri i tak nie słyszała już jego słów. Zniknęły gdzieś w oddali. Lecz nurtowały ją dwa pytania. Skąd Fenicjanie wiedzieli to wszystko? I kto byłby Królem, gdyby zginął Arnold? Wyglądało na to, że zarówno ona, jak i Najeźdźcy pogodzili się z tą przepowiednią. Wiedzieli, że będzie panować dziesięciu Królów, nim skończy się ta wojna. Ale jak to często bywa, mimo tego proroctwa przyszłość była

niepokojącą, tajemniczą niewiadomą.

Rozdział 11 Rozstrzygnięcia centaura

Baobab rósł niedaleko Zamku Roogna. Imbri szybko dotarła do celu. Mogła zabrać ze sobą Króla, gdyby tylko Bink wyraził taką chęć. Lecz zdecydował, że tę akcję zakończy po swojemu. I może miał rację. Hasbinbad na czele wojsk był o wiele bardziej niebezpieczny. Teraz przynajmniej był sam. Kobiety były niespokojne i zmartwione. Żona ogra, Tandy, przeprowadziła się do Zamku. Nie chciała być sama, gdy Smash strzegł innych kobiet. Imbri miała wiadomości z pierwszej ręki, a właściwie z pierwszego kopyta (ludzie i tak nie rozumieją takich niuansów). Na własne oczy zobaczyła, jak wygląda bitwa. Wiedziała, że jeden ogr nie pokona dzikich i zdecydowanych na wszystko Najeźdźców. Nie odeprze ataku na Zamek. Szybko wyświetliła długi sen, dokładnie opisujący wydarzenia minionego dnia. Królowe, Cameleon i ogr przyznali jej rację. Iren pokiwała głową. Była smutna i zrezygnowana. Podobnie jak matka, po pierwszym, bolesnym szoku powróciła już do równowagi, lecz to oczywiście nie oznaczało, że mniej tęskni za mężem i ojcem. Po prostu stwierdziła, że musi robić, co tylko może, by ocalić Królestwo Xanth przed ostateczną zagładą, że pomimo nieustającego żalu musi walczyć. – Bink nie wrócił – powiedziała. – Jest za dobry. Za uczciwy. To jego straszna wada. Kocham go równie mocno jak ojca, ale go znam. Gdy coś sobie postanowi, nigdy nie kieruje się rozsądkiem. Zawsze robi to, co chce, bez względu na konsekwencje swego czynu. Dor też ma coś z niego... – I Smash także – dodała Tandy. – Była rezolutna, drobna i czarnowłosa. Właściwie wyglądała na dziewczynkę, a nie na młodą kobietę. Imbri nie sądziła, by była w typie ogra, lecz znała ją od dawna. Wiedziała, że potrzebuje naprawdę silnego mężczyzny, będącego w stanie ją obronić przed zakusami demona. A Smash niewątpliwie taki był. – Jak myślisz, czy mamy się przygotować na przyjęcie nowego Króla – zapytała cicho Królowa Iris. Imbri nie odezwała się. – Chyba tak – odpowiedziała Królowa sama sobie. – A więc musimy cię wykorzystać, Imbri – zwróciła się do mary. – Trzeba porozumieć się z centaurami. Bink powinien był wrócić i wszystko zorganizować. Ponieważ się tu nie zjawił, my kobiety musimy robić, co w naszej mocy. Jeżeli centaur ma być naszym następnym Królem, musimy o tym powiadomić mieszkańców Wyspy Centaurów. Odmówili nam czynnej pomocy w tej kampanii. Uważam, że głupio zrobili. Ale może dla jednego z nich zrobią coś, czego nie uczynili dla Królaczłowieka – stwierdziła z goryczą. – Niekoniecznie – odpowiedziała Iren. – Krzywo patrzą na utalentowanych. Uważają ich

za przemądrzalców. Wygnali Arnolda, gdy tylko okazało się, że ma talent. Mogą go potraktować gorzej niż człowieka. – Wygnali centaura posługującego się magią. Centaur-Król Xanth to zupełnie coś innego. Gdy się o wszystkim dowiedzą, powinni zmienić zdanie. Wiemy, że są dobrze zorganizowani i gotowi. Muszą jedynie wyruszyć z Wyspy. – Ale czy będą chcieli? – spytała Imbri. – Gdy nam teraz nie pomogą, mszcząc się, jak to nazywają, za nasze winy, i tak będą musieli walczyć z Mundańczykami, a kiedyś już mieli z nimi do czynienia. Wątpię, by jeszcze raz chcieli przejść przez to piekło. – Już tam idę – zgodziła się Imbri. – Powiem im o tym dziś wieczorem. Wyszła z Zamku i ruszyła galopem na południe. Martwiła się o Binka, lecz wiedziała, że i tak nie chciał, by wracała przed świtem. Jego specyficzne poczucie honoru nakazywało albo wygrać, albo przegrać ten pojedynek. Chciał być sam. Teraz mogła jedynie pomóc przygotować Xanth na przybycie następnego władcy. W jej sytuacji było to najlepsze rozwiązanie. Z takich zdarzeń budowano złe sny. Jej praca nie zmieniła się aż tak bardzo jak przypuszczała. Minęła południowe, bezludne połacie kraju. Rosły tam różne przedziwne rośliny i monstrualne ogrody. Nieczęsto bywała w tych stronach, ponieważ były one rzadko zaludnione, a więc tylko kilka osób musiało tu o czymś śnić. Właśnie przechodziła opodal Zamczyska Władcy Zombich. Coś ją tknęło. – Duszyca Millie siedzi sama z dziećmi – pomyślała. – Może nawet nie wie, że Władca Zombich został zaczarowany. Postanowiła wstąpić do niej na chwilę. Nic więcej nie mogła dla niej zrobić. Podbiegła do Zamczyska. Przeskoczyła przez brudną fosę, przeniknęła przez walącą się ścianę i weszła do czyściutkiej komnaty. Millie czytała dzieciom z książki zatytułowanej „Przedziwne mundańskie opowieści” bajkę o tajemniczym światełku magicznej latarni. Gdy Imbri się pojawiła, wszyscy spojrzeli w jej kierunku. – Imbri! – zawołała zadowolona Millie. – Chciałam się tylko upewnić, czy wiecie... – Imbri nie mogła nic więcej z siebie wydusić. – Wiemy – szepnęła Millie. – Nikt nas nie zawiadomił, ale przypuszczaliśmy, co się stało. Cameleon wyjechała, a to oznaczało, że teraz nasza kolej... Jeszcze nikt nie przerwał łańcucha. Dobrze to znosisz – powiedziała Imbri. – Byłam duchem, a Jonathan zombim przez osiemset lat – odpowiedziała Millie. – Mieliśmy do czynienia ze śmiercią. Potrafimy być cierpliwi. Jonathan nie powrócił jako zombi, a więc tak naprawdę nie umarł. Wróci, gdy ktoś zerwie ten łańcuch. – Świetna perspektywa – pomyślała klacz i oznajmiła: – Teraz Bink jest Królem, po nim będzie rządzić Centaur Arnold, a potem jeszcze czterech Królów, aż w końcu pękną okowy.

Lecz nie wiadomo, kto to zrobi. W Xanth nie ma już Magów. – Kto rzuca zaklęcie na Królów? – spytała Millie. – Już wiesz? – Jeździec. Król Humphrey nazwał go po imieniu, zanim... zresztą Fenicjanin Hasbinbad to potwierdził. – Czy jeździec jest Magiem? Imbri nie odzywała się przez chwilę. Przestraszyła się. – Jeżeli byłby Magiem, może się starać o tron Xanth. – Tak przypuszczałam – powiedziała Millie. – Pomoże Mundańczykom podbić Xanth, a potem wstąpi na tron jako ostatni Mag i w ten sposób zerwie okowy. Z punktu widzenia naszego prawa będziemy musieli go zaakceptować. – To straszne! – krzyknęła Imbri. – Może chce żebyśmy pokonali Mundańczyków, a potem, gdy zostanie Królem, zacznie zaklinać ich przywódców, by nie mogli dalej walczyć? Gra na dwie strony? Chyba chce wygrać tę wojnę. Strzeż się Jeźdźca. Łańcuch wiedzie ku niemu! – Mam nadzieję, że go przedtem zerwiemy – stwierdziła Millie. Przytuliła swoje dzieci. Nie chciała, by się bały. – Biegnę na Wyspę Centaurów. Chcę je poprosić, aby poparły Arnolda, gdy zostanie Królem. Może ich przekonam. – Oby! – odpowiedziała Millie. – Nie będę cię zatrzymywać, Imbri. Dziękuję za odwiedziny. Powodzenia w tej ważnej sprawie! Imbri zwróciła się ku drzwiom i zobaczyła, że z podłogi spogląda na nią jakieś oko, zaś przy tylnych nogach widać napis: „A TO JEZD KOŃSKI ZAD”. Dzieci, jak zwykle, szalały. Przeskoczyła przez oko i napis, i przeszła przez ścianę. Cieszyła się, że wstąpiła do Millie. Duszyca podsunęła jej cenną, choć straszną myśl. Nowe rozwiązanie. Imbri wiedziała, że Jeździec ma swój własny plan, lecz nigdy nie pomyślała o tym, że być może będzie on jedynym Magiem w Xanth. Nie pomyślała o konsekwencjach takiego stanu rzeczy. Gdyby tak udało im się wcześniej zerwać ten łańcuch, nie zrealizowałby swego zamiaru. Rzeczywistość była gorsza od najgorszego snu. Południowy przylądek Xanth był daleko. Zapomniała o tym. Czekała ją druga podróż. Nie myślała, że straci tyle czasu. Gdy stanęła na Wyspie, była już północ. Wtedy sobie o czymś przypomniała. Powinna była skorzystać z hipnotykw. Była tak roztrzęsiona. że zupełnie wyleciało jej to z głowy. – Podobnie Dobry Mag Humphrey pewnie przeoczył coś, co było tak oczywiste. Tak się tego wstydził. Cóż to mogło być – pomyślała. Czym się tak zamartwiał zanim odszedł? Co prawda Jeździec i nim zawładnął, ale w końcu to samo stało się z resztą Królów. Prawie wszystkie centaury spały. Imbri musiała szybko znaleźć ich przywódcę. Dotarła za pomocą snu do pierwszego lepszego śpiącego – centaurzycy w średnim wieku. – Kim jest wasz wódz?

– Och! Przecież każdy wie – odpowiedziała centaurzyca. – Gerome, Starszy Wyspy. – Dziękuję. – Od kiedy sen komuś dziękuje? – We śnie wszystko się może przydarzyć. Imbri skorzystała ze swego szóstego zmysłu, szybko umiejscowiła Geroma i weszła do domu. Był to stary centaur o siwej sierści i siwych włosach. Dokładnie przemyślała swój sen. Pokazała mu się jako centaurzyca w średnim wieku. – Starszy Gerome, przynoszę ci ważne wieści – zaczęła. – Ach! Jesteś marą z Zamku Roogna – rzekł i wcale się nie zdziwił. – Oczekiwaliśmy ciebie. Społeczność centaurów miała swój własny wywiad. Centaury posługiwały się magią, lecz nie chciały, by ktokolwiek o tym wiedział. Te, u których pojawiał się jakiś magiczny talent, były skazywane na banicję. Tak więc na przykład Chem i Chet mieszkający w Zamku Roogna nie byli tu zbyt mile widziani. Jednak Wyspa Centaurów była główną siedzibą tego gatunku i stąd należało oczekiwać pomocy. – No to wiesz, że Xanth zaatakowała Nowa Fala Najeźdźców? – Oczywiście. – I że jakiś człek, zwany Jeźdźcem drenuje mózgi naszych Królów? Tak zrobił z Trentem, Dorem, Władcą Zombich, Humphreyem, a może i Binkiem. Imbri tak naprawdę nie wierzyła, by Binka też to spotkało, lecz wolała przyjąć, że tak jest. Wolała już te czary aniżeli śmierć z okrutnych rąk Hasbinbada. – Bink? – To nie człowiek. To Mag. Niedawno ujawniono jego talent. – No to teraz na niego kolej. – Ale po nim Królem Xanth ma być Centaur Arnold. – O! To już jest problematyczne – odpowiedział Gerome. – Nie uznajemy centaurów z magią. – Jeśli nie zatrzymamy Najeźdźców, Mundańczycy zwyciężą! Tak było w przypadku innych Fal, które nas zalewały. Wy, centaury, dobrze wiecie, jak to jest, gdy jakiś Najazd panoszy się w Xanth. Gerome westchnął. – Tak, to prawda. Wiemy o tym lepiej niż można by się spodziewać. Bardzo dobrze! Potraktujemy Arnolda jak Króla-człowieka. Pomożemy mu. Stawimy się na wezwanie. – Mundańczycy mogą zdobyć Zamek Roogna, zanim dotrą tam wasze oddziały – zwróciła mu uwagę Imbri. – Byłoby lepiej, gdybyście wyruszyli natychmiast. Powinniście jak najszybciej być w Zamku. Będziemy was potrzebować. Gerome pokiwał głową.

– Niezbyt nam się to podoba, ale przyjmuję to do wiadomości. Wyślemy jeden kontyngent zaraz z rana. Potrzebujemy pół dnia, by przejść przez Wyspę Centaurów i dwóch dni, by dotrzeć do Zamku Roogna. Czy jesteście w stanie przez ten czas jakoś go obronić? – Może – odpowiedziała Imbri za pomocą snu. – Pokonaliśmy pół mundańskiej armii. Druga połowa jest daleko. Droga zajmie im ze trzy dni. – Świetnie! Masz moje słowo! Ale mam swoją cenę. – Cenę? – De facto posiadamy autonomię. Chcemy, by rząd Xanth zatwierdził ją prawnie, od teraz na wieki. – Jeśli Arnold zostanie Królem, na pewno to zrobi. – Zobaczymy – Gerome zawahał się. A więc o to chodziło! Centaury były honorowe. Wiedziała, że zrobią to, co obiecały. Wydostała się ze snu Starszego Centaura i pozwoliła mu dospać do rana w spokoju. Na zakurzonych drzwiach zostawiła swą pieczęć. Chciała, by przypomniał sobie o niej, kiedy się obudzi. Kłusowała rozglądając się za jakimś poletkiem hipnotykw, ale okazało się, że ich na Wyspie nie ma. Chyba centaury systematycznie je wyrywały, bojąc się ich niszczącej magii. Można je było zrozumieć, choć dla Imbri nie było to zbyt wygodne. Powinna była o tym wiedzieć. Miałaby temat na sen. Teraz musiała albo tracić czas na poszukiwanie jakichś dziko rosnących hipnotykw albo szybko biec prosto do domu. Wybrała to drugie rozwiązanie. Wymagało więcej czasu, ale było mniej denerwujące. Pogalopowała na północ – przez lasy i góry, przez jeziora i moczary. Chmury wisiały jej nisko nad głową, otarła się o nos śpiącego smoka, lecz punktualnie o świcie dotarła do celu. Dzień właśnie przecierał zaspane oczy. Miała dobry czas. Odległość była spora. Znów poczuła się rześka i młoda. Weszła do Zamku i zdała relację z wyprawy. – Wysyłają oddział, ale chcą autonomii. – Nie możemy podjąć takiej decyzji – powiedziała Królowa Iren. Pełniła obowiązki za śpiącą matkę. Oczekiwały powrotu Cameleon. – Tylko Król może to zrobić. – Najwyższy czas wrócić do Króla. O ile jeszcze w ogóle żyje – nerwowo bąknęła Imbri. – Tak. To ojciec mego męża – rzekła Iren. – Tak czy owak przywieź go tutaj, w jakim by nie był stanie. Szybko się postarzała w ostatnich dniach. Wyglądała prawie jak jej matka. Miała podkrążone, zapadnięte oczy i bruzdy na policzkach. Mówiono, że jest piękna i dobrze zbudowana. Teraz obie te cechy zniknęły. Przeciągający się kryzys nie oszczędzał tej kobiety. Imbri była zmęczona, lecz nie miała czasu na odpoczynek. Pokłusowała prosto do baobabu. Króla tam nie było. Opuścił baobab, gdy zalała go woda. Teraz, gdy opadła, na ziemi leżały trupy Mundańczyków, suche gałęzie, cuchnące łachy mułu i parę flaszeczek. Imbri

wybrała jedną z nich, lecz zobaczyła, że nie ma korka. Cała zawartość flaszeczki zniknęła. Powódź pochłonęła wszystko, cokolwiek to nie było. – Upłynie dużo czasu, zanim zniknie po niej wszelki ślad – pomyślała klacz i poszła dalej. Skierowała się ku miejscu, które jeszcze wczoraj było wyspą. Ujrzała wygasłe ognisko, dwie puste t-filiżanki z drzewa T i kubeczki z kubkowej sosny. Bink i Hasbinbad musieli jeść razem wieczerzę. Szukając śladów wąchała ziemię. Nasłuchiwała. Miała wyostrzone końskie zmysły. Podjęła próbę poszukiwań. Wszczęła śledztwo. Król Bink spał tu na poduszce z mchu. Ale są tu i ślady Hasbinbada. Świeższe. Musiał przyjść później. Nie są dobrze odciśnięte w ziemi. Tak szedł ktoś, kto się skradał. Wyraźnie rysują się tylko palce u nóg. A więc jednak się skradał! Łotr! Zaatakował jak zdrajca! W nocy, przed świtem! Ale nie ma nikogo. Ani jednego z nich! Wcale mi się to nie podoba. Czyżby mundański przywódca zdradziecko go...? Nigdzie jednak nie było krwi. Żadnego śladu przemocy. Hasbinbad podkradł się, lecz nie napadł na Binka. Król także wstał przed świtem. Może Fenicjanin specjalnie zostawił ślady? Wydawało się jej, że Hasbinbad tylko udawał zdradę, a Bink dał się na to nabrać. Król naprawdę martwił się. Starał się dojść natury swego przeciwnika. Imbri rozpracowała go. Tego była pewna. Szukała i znalazła dwa nocne tropy. Bink poszedł za Hasbinbadem. Oszukany podążył śladem winnego. Zawieszenie broni zostało pogwałcone. Król nie musiał mu dłużej ufać. Walka znów nabierała barw. Bink był lepszy. Hasbinbad gorzej władał bronią. Jednak Król przegrał, choć wcale nie był naiwniakiem. Kierował się tylko źle pojmowaną etyką. Mundańczyk nie przestrzegał żadnych zasad – ani taktycznych, ani estetycznych. Grał na zwłokę. Inaczej już by było po nim. Imbri z trudem odnajdywała tropy. Wiedziała, że kluczy. Bink i Hasbinbad musieli iść szybko i wyruszyć jakąś godzinkę przed świtem. Ona poruszała się powoli, a mimo to gubiła się co chwilę. Nie był to idealny teren do tropienia. Wszędzie wiły się skaliste, krzyżujące się ze sobą dróżki, rozciągały się mokradła, łaziły zwierzaki zacierające ślady łudzi. Nagle jej wzrok spoczął na jakimś zagłębieniu. Podbiegła szybko, aby zobaczyć, co to takiego. Znalazła zakorkowaną flaszkę, pełną jakiejś dziwnej, żółtej pary lub płynu. Jeszcze jedno z magicznych zaklęć Maga przyniesionych przez wezbrane wody. Ale flaszka była cała. Cóż miała począć? Szkoda jej było ją zostawić. Musiała ją wziąć do pyska i nieść, choć nie było to zbyt wygodne. Mogła nawet przegryźć szkło. Bała się, czy nie ma w niej ifryta. – A gdyby tak tam był? – myślała. Xanth kryje w sobie wiele niebezpieczeństw! Jednak zaklęcie czasem może się na coś przydać... Podniosła więc ostrożnie flaszkę wargami i ruszyła dalej. Pościg stawał się beznadziejny. Mijały godziny. Mężczyźni szli na północ. Teraz Imbri była tego zupełnie pewna. Hasbinbad uciekł. Zorientował się, że nie zwycięży Króla. Fenicjanin chciał dotrzeć do swej armii,

prawdopodobnie dowodzonej przez Jeźdźca, i poprowadzić zwycięską kampanię na Zamek Roogna. Pierwsza armia zlikwidowała przeciwnika. Druga by zwyciężyła. Coś świsnęło. Latający wąż frunął w jej kierunku. Weszła na jego terytorium. Był to jeden z bezskrzydłych gadów unoszących się w powietrzu wyłącznie za pomocą magii, wykorzystując niewidoczne prądy i wiry powietrza. Był duży, dwa razy taki długi jak ona. Raz po raz wysuwał jadowity język. Może Hasbinbad go wypłoszył, a obecność Binka nieco wystraszyła? Jeśli magia nie mogła skrzywdzić Króla, jak mogła to uczynić jakaś magiczna istota? Bink mógł bezpiecznie chodzić po całym Xanth. Musiał tylko uważać na zwykłe niebezpieczeństwa. Być może, jak na ironię, Hasbinbada chroniła obecność Binka, tak jak chroniła ją wiele razy, gdy była razem z nim. Teraz na jej nieszczęście musiała się zmierzyć z wężem. Zupełnie się obudził i mógł być dla Imbri bardzo groźny za dnia. Jednak nie mogła pójść naokoło. Musiała przejść tędy. Inaczej już nigdy nie natrafiłaby na trop Hasbinbada i Króla. Zawahała się przez moment, lecz wąż nie czekał ani chwili. Gwizdnął i rzucił się na nią z otwartą paszczą. Imbri niechcący zacisnęła zęby, szykując się do walki.... i zmiażdżyła flaszkę, którą trzymała w pysku. Zupełnie o niej zapomniała. Natychmiast wypluła szkło, lecz kilka kropli płynu zostało jej na języku. Nie był żółty, a przezroczysty. Miał smak czystej wody. Wąż wbił jej zęby w szyję. Tego jeszcze brakowało! Imbri poczuła, jak jad paraliżuje jej ciało. Trucizna rozchodziła się o wiele szybciej niż wtedy, gdy została ugryziona w kolano. Znienawidziła te wstrętne gady. Trzepnęła głową, uniosła kopyto, strzepnęła nim węża i wdeptała go w ziemię. Syknął i ugryzł ją po raz drugi. Tym razem zmiażdżyła mu łeb. Wąż nie żył. Zbagatelizował sytuację. Nie powinien był atakować koni. Umiały się bronić. Imbri była i tak nad wyraz powolna. Zmęczenie i złość spowodowana rozbiciem flaszki dawały znać o sobie. Oceniła sytuację. – Pogryzł mnie, ale jestem dość duża; może trucizna się jakoś rozpuści, nim rozejdzie się po całym ciele – pomyślała. – Jeśli ukłucie nie jest zbyt głębokie, a wąż niezbyt jadowity, to może jakoś przeżyję. Lecz na pewno rozchoruję się i zgubię ślad. Jednak nic jej nie było. Paraliż minął, jakby się cofnął do punktu wyjścia. – Czyżby moje ciało samo się broniło? Jak to możliwe? Nie jestem specjalnie odporna. Musiało mnie uratować lekarstwo z flaszki! Szkoda, że nie zabiło węża. Uratować? Imbri oblizała wargi, próbując wyczuć jakiś smak. Ależ tak! To był uzdrawiający eliksir. Nic dziwnego, że nic jej się nie stało. Niespodziewanie natknęła się na życiodajny środek, na coś, co mogło pokonać ukąszenie węża i przywrócić jej opuszczające ją siły. Miała takie samo szczęście jak Król Bink! Szczęście? W przypadku Binka to wcale nie było szczęście. Teraz, w ostatnich latach, los w jakiś przedziwny sposób obdarzał go zdrowiem i ukrywał przed światem jego prawdziwy

talent. To wszystko działo się poza nim. Należało tylko popatrzeć wstecz, rozpatrzyć przeszłość, a już było wiadomo, że pośrednio kierowała nim magia. Nawet gdy ona pakowała go w tarapaty, jego talent bronił go przed nią. Czy był to tylko czysty przypadek? A może los podrzucił tu tę flaszkę uzdrawiającego eliksiru, chcąc, by była w pobliżu, by ją znalazł, gdy ugryzie go wąż? Lecz gad nie zaatakował go. Nie mógł. Obroniła go przed nim jego magia. A więc po co był tu ten eliksir? Czyżby był niepotrzebny? A może to wszystko było o wiele bardziej skomplikowane niż myślała. W magicznym Xanth Binkowi zagrażał osobnik z Mundanii. Hasbinabad musiał chyba też czerpać korzyści z magii. Nikt tu nie mógł tego uniknąć. A więc w ten sposób przeciwnik Binka miał także w sobie trochę magii, przed którą jego talent nie mógł go obronić. Dziwny, prawie skrajny przypadek. A jednak! Doszła do wniosku, że jego talent podsunął mu flaszkę, magiczny płyn, który miał go uratować przed Mundańczykiem. Może właśnie teraz potrzebuje uzdrawiającego eliksiru, by wyleczyć zadane mu przez Hasbinbada razy? – myślała. Tak. Na pewno tak jest. Stałam się narzędziem magii. I to magia mnie uratowała. Po to, bym mogła spełnić swe zadanie. Popatrzyła na ziemię. Dziwny zbieg okoliczności sprawił, że resztki rozbitej flaszki spadły prosto na trawę. Wtuliły się w nią, pieczołowicie skrywając resztki cennego płynu. – Zbieg okoliczności? – spytała sama siebie. Imbri odnalazła korek, podniosła go ostrożnie zębami i przytkała nim szyjkę tego nowego naczyńka. Delikatnie wcisnęła go nosem. Pasował! Uratowała trochę leku! Zostało tylko parę kropel, ale nie miało to żadnego znaczenia. Było go wystarczająco dużo, by wyleczyć Króla bez względu na to, gdzie i w jakim stanie się znajdował. Miała to, czego potrzebował. Ruszyła naprzód z naczyńkiem w pysku. Robiła postępy. Śledztwo nabierało mocy. Wciąż jednak daleko jeszcze było do końca. Późnym popołudniem dotarła do Wielkiej Rozpadliny. I coś się zmieniło. Natrafiła na ślady walki. Znalazła na piachu plamy krwi, ale nadal nikogo nie zauważyła. Wąchała, szukała, próbowała odgadnąć, co się stało. – Hasbinbad pewnie zapomniał o Wielkiej Rozpadlinie – pomyślała. Rzucił się na Króla, lecz Bink zdążył odeprzeć atak. Wywiązała się walka na śmierć i życie. Jeden z nich został ranny, a drugi... spadł w przepaść. Nerwowo powąchała wijącą się krawędź Rozpadliny. Spojrzała w dół, lecz czeluść była zbyt głęboka, by dojrzeć ewentualne ofiary. Poza tym w dole grasował Smok z Wyrwy. Być może uporał się już z całym tym bałaganem. Kto przeżył? Zgodnie z jej własną teorią magii powinien to być Król, ale nie była pewna, czy dobrze ją sobie wymyśliła. Znalazła nowe ślady. Prowadziły w drugą stronę. Ucieszyła się, bo pachniały Binkiem. Widniały na nich krople krwi. Z odcisków stóp widać było, że powłóczył nogami, ale żył! Wygrał ostatnią potyczkę! Sam jeden zmierzył się z Falą! Szła tropem na zachód. Ślady prowadziły ku ścieżce prowadzącej na Niewidzialny Most. Mógł nią bezpiecznie wrócić do Zamku Roogna. Była rozczarowana. Nie szalały na niej żadne monstra. Właściwie Binkowi i tak nie mogły one nic zrobić, ale pewnie było mu łatwiej

nią iść niż przedzierać się przez nie przetarte ostępy Xanth. Szczególnie wtedy, gdy był ranny i zmęczony. Imbri przyśpieszyła. Przestała węszyć. Wiedziała, dokąd poszedł. Wiedziała, że teraz go odnajdzie. Da mu uzdrawiającego eliksiru i może szybko podwiezie go do domu. Może działały tu jeszcze jakieś inne moce? Obroniły ją przed latającym wężem po to, by teraz ona z kolei mogła przyjść z pomocą Binkowi, by mogła przysłużyć się mu jako koń. – Wszystko będzie dobrze – pomyślała. – Król Bink przeżył podstępny atak. A następnym razem pomogą mu centaury. To świetni łucznicy. Gdyby tak stanęli wzdłuż Rozpadliny, Mundańczycy nigdy by się przez nią nie przedostali. Dzień miał się ku końcowi. Była już blisko Niewidzialnego Mostu, gdy nagle zobaczyła jakąś postać. Król siedział na trawie i odpoczywał. Zarżała przyjaźnie. Lecz gdy podeszła bliżej, jej radość zmieniła się w strach. Bink się nie ruszał. Bezmyślnie, patrzył w ziemię. Z piersi kapała mu krew. – Czyżby nie żył? Szybko otworzyła naczyńko i pomagając sobie nosem pokropiła ranę eliksirem. Cięcie natychmiast zaczęło się zabliźniać. Król nabierał kolorów. Zdrowiał. Lecz wciąż nie odpowiadał na jej pytania. Przesłała mu sen i odkryła, że jego mózg nie pracuje. – Ale przecież tobie nie mogło się to przydarzyć! – łkała przez sen, przybrawszy z żalu postać wierzby płaczącej. – Jesteś jedyną osobą, której magia nie może nic zrobić. Lecz fakty przeczyły logice. Król Bink pokonał wroga tylko po to, by samemu paść ofiarą magii. W końcu Jeździec i jego dopadł. Około północy zdołała dotaszczyć go do Zamku Roogna, Człowiek mógł wskoczyć na półprzytomnego konia. Gorzej, jeśli było odwrotnie. Musiała wykazać niebywałą zręczność, by władować na siebie nieprzytomnego człowieka. Nie upłynęła godzina, gdy nagle, niespodziewanie zjawili się Centaur Arnold i Cameleon. Dosiadała centaura, gdyż Koń Dnia miał już dość tej ciężkiej podróży. Konie Dnia to nie nocne mary. Nie mogąc przenikać przez przeszkody, muszą ostrożnie stąpać w ciemnościach. Ogier został na skraju Wielkiej Rozpadliny. Bał się wejść na Jednokierunkowy Most. – Jednokierunkowy Most? – spytała zdziwiona Imbri. – Prowadzi na północ, jak mogliście nim przejść na południe? – Musieliśmy – wyjaśnił jej Arnold. – Wiedzieliśmy, że Główny Most został zburzony. Odpowiedź była prosta. Królowa Iris zobaczyła ich w magicznym zwierciadle. Poprosiła Starego Wiarusa Crombie i jego córkę Tandy, by wyszli im naprzeciw. Mąż Tandy, ogr Smash chciał pójść z nimi i rozprawić się z wrogiem po przeciwnej stronie Rozpadliny, lecz Królowa odrzuciła tę propozycję tłumacząc mu, iż musi zostać w Zamku, by móc go bronić w czasie ewentualnego najazdu wroga. Tandy pierwsza przeszła na drugą stronę. Most pojawił się otwierając przed nią swe wrota. Stanęła cichutko przy ostatnim północnym przęśle, zaś Crombie zatrzymał się przy południowym. Tym sposobem powstał między nimi realny most, po którym bezpiecznie przeszli Arnold i Cameleon. Gdyby był z nimi Grundy, mógłby ich

przewieźć na zaczarowanym dywanie, jednakże golem dawno temu odleciał do Zamku Dobrego Maga. Musiał pilnować rezydencji do czasu powrotu Syreny i Gorgony. Gdy było już po wszystkim, Arnold przyznał, że bałby się wsiąść na dywan. Obawiał się, że mógłby go nie unieść ponieważ jest przystosowany do przewozu osób. Gdy tylko nasi podróżnicy znaleźli się na drugim brzegu, Crombie i Tandy zeskoczyli na ziemię i most zniknął. Tandy musiała pójść naokoło i wrócić nocą przez Niewidzialny Most do Zamku Roogna. Koń Dnia stwierdził, iż jest zbyt zmęczony, by iść dalej. Chciał znaleźć jakieś miejsce, w którym mógłby coś zjeść i przespać się. Cameleon i Arnold nie chcieli się z nim kłócić. Stworzenia z Mundanii boją się tego, czego nie widzą. Pewnie i tak nie przeszedłby przez most. – Ale nocą w Xanth wcale nie jest bezpiecznie – krzyknęła Imbri. Odkryła, że koń jest krnąbrny. Rozczarowało ją to. Był dużym i silnym zwierzęciem, więc zanim poszedłby się przespać mógłby chociaż podwieźć Tandy pod Niewidzialny Most. Dla Cameleon zrobiłby to z pewnością. Imbri też by pewnie nie odmówił. Lecz oczywiście mundańskie zwierzaki nie posiadały magii i nie bardzo ciągnęły do towarzystwa. Zachowanie konia potwierdzało tylko tę regułę. Nie można się było złościć na kogoś z Mundanii tylko dlatego, że nie był z Xanth. – To żona ogra, a ścieżka jest zaczarowana. Nawet wikłacze nie odważą się czegoś jej zrobić – powiedziała smutno Iris. Imbri pamiętała jak ogr Smash rozprawił się z Mundańczykami. Nikt przy zdrowych zmysłach nie odważyłby się zaczepić ogra. Wałęsający się po okolicy Mundańczycy z pewnością już o tym wiedzieli. Królowa miała rację; Tandy będzie bezpieczna. Ale to wszystko było mało ważne. Króla Binka też wzięło, a Xanth miało nowego Króla. Cameleon opłakiwała teraz zarówno syna, jak i męża. Jeździec pchany żądzą władzy wnosił do Xanth żałobę i smutek. – Taki rozwój wypadków nie był, niestety, oczekiwany – rzekł Król Arnold, gdy Królowa Iris przyniosła mu insygnia koronne. – Jako archiwista muszę stwierdzić, iż znam prawo. Xanth musi mieć Króla, który jest Magiem, ale nie jest wcale powiedziane, że musi to być człowiek. – Może to być równie dobrze centaur – przytaknęła Królowa. – Prawo nie broni obierać Królem Centaura-Maga. – Może nie – zgodził się Arnold. – Może coś przeoczono. Może więc dopuszczono by też do władzy takiego Jeźdźca. Ale niezupełnie to miałem na myśli. Gdzie jest Rada Starszych ludzkiego Xanth? – Roland jest tutaj – powiedziała Królowa Iris. – To ojciec Binka, a dziadek Dora. Jest stary i niedołężny, ale ma doskonały umysł. Opuścił Wioskę Północną, zanim splądrowali ją Mundańczycy. Jestem pewna, że może mówić w imieniu Rady. – Muszę z nim koniecznie porozmawiać. Wniesiono Rolanda i Król przemówił. Roland był w wieku Króla Trenta, wciąż trzeźwo

myślący, bystry i logiczny. Poruszał się jednakże z trudem i tracił wzrok. Za panowania Króla Trenta Rada Starszych nie miała wiele do roboty. Pełniła w zasadzie jedynie reprezentacyjną rolę. Roland nadal miał talent. Potrafił z miejsca „zamrażać”. – Rolandzie, przypominam sobie pewien precedens. Interpretację serii interpretacji prawa Xanth – rzekł centaur. – Chciałbym żebyś mnie poparł. – Interpretacja praw! – wtrąciła się Królowa Iris. – Po co tracić czas na takie bzdury, gdy mamy kryzys, który może zrujnować Xanth? Arnold tylko na nią spojrzał i machnął ogonem. – ...Wasza Wysokość – przeprosiła speszona. – Wybacz mi moje nieprzystojne zachowanie. – Gdybyś chwilę poczekała, już miałabyś odpowiedź – powiedział spokojnie Król Arnold. – No i co, Rolandzie? Stary człowiek rozpromienił się. To brzmiało jak jakieś wyzwanie. – A jak ty to interpretujesz, Królu Arnoldzie? Imbri zauważyła, że ci ludzie przywiązują wielką wagę do tytułów, jakby przez to podtrzymywali swą wiarę w siłę i potęgę Królestwa, tak teraz potrzebną Xanth. – Xanth musi mieć Króla, który jest Magiem – powtórzył jeszcze raz centaur. – Definicja terminu „MAGICZNY” jest niezbyt jasna. Ja twierdzę, że oznacza to osobę, której magiczny talent jest większy niż każdej przeciętnej osoby, co oczywiście jest rzeczą względną. Gdy brak ludzi z większym talentem, mogą ich zastąpić ci z mniejszym. – Zgadzam się! – zawołał Roland. – A więc w obecnej sytuacji twój własny talent staje się... – Och, nie! Nie powiesz... – ostro zaprotestował Roland. – Widzę potrzebę podniesienia nowych talentów do rangi magicznych. Należy to zrobić w imię kontynuacji sukcesji tronu. Przyjmuję to rozwiązanie. Ale ja jestem za stary na Króla. Nie podołam obowiązkom... – Mądry – pomyślała Imbri. – Znalazł rozwiązanie. Ma doskonały umysł. Świetnie to wykombinował. A to jest bardzo ważne, skoro, jak przepowiedział Humphrey, po Arnoldzie ma być jeszcze czterech Królów. Jeśli Arnold utraciłby tron przed rozwiązaniem tej kwestii, zapanowałby ogólny chaos. – Cóż, więc weźmy talenty młodszych ludzi. Na przykład Iren. Należy ją podnieść do rangi Czarodziejki, choć jej magia jest rzeczywiści dużo słabsza od magii tych, którzy odeszli. – Tak – zgodził się Roland. – Prawdę mówiąc, osobiście już wcześniej uważałem, że należy to zrobić. Teraz oczywiście w pełni na to zasługuje. Ale Królestwu i tak na nic się to nie zda, gdyż Iren jest kobietą! Królowa Iren i Cameleon były na górze razem ze swoimi nieszczęsnymi mężami. Imbri wiedziała, że ta rozmowa z pewnością by je zaciekawiła. Królowa Iris promieniała ze szczęścia.

– A czymże różni się moc Czarodziejki od mocy Maga? – zapytał Arnold. – Niczym – wtrąciła Królowa Iris. Czekała na to od lat. – Niczym – zawtórował jej Roland i uśmiechnął się. – A więc obydwoje co do tego jesteśmy zgodni. – Różnica jest czysto teoretyczna – stwierdził Arnold. – Czarodziejka to tyle, co KobietaMag. – Tak – obwieścił wszem i wobec Roland. – To Mag. Terminologia niekonsekwentnie dawała pierwszeństwo mężczyźnie. To przeżytek z dawnych wieków. – Uprzedzenie – powiedział Arnold. – I znów mamy problematyczną myśl. Mój umysł jest uprzedzony do pewnych form magii. Osobiście doszedłem do tego. Wy jesteście uprzedzeni do kobiet... – Ależ nie – zaprzeczył Roland. – Cenimy je, chronimy i poważamy. – Ale też systematycznie je odsuwacie od władzy. – Nie!!! – A właśnie że tak! – jednym tchem wyrzuciła z siebie Iris. – Chcę wam zwrócić uwagę – Arnold uśmiechnął się – że w Xanth nie ma prawnej różnicy pomiędzy obiema płciami. – Cóż – odezwał się Roland. – Chyba przyczepiłeś się do czegoś, czemu nie sprzeciwiłyby się ani Imbri, ani Królowe. – A więc nie masz nic przeciwko temu – ciągnął Arnold – aby w uzasadnionych przypadkach, gdy zachodzi taka konieczność, powierzyć kobiecie tron Xanth? Królowa Iris wstrzymała oddech. Imbri już teraz wiedziała, do czego zmierza Król. Przypomniała sobie sen o czereśniowej bombie, która wybuchła przed czasem. – Ależ ich podszedł! – pomyślała. Roland grzecznie skinął głową. Prawie cmoknął ze zdziwienia. – Chyba pamiętasz, że zgodnie ze starym zwyczajem tron Xanth należy do Królów? – Pamiętam. Ale czy ten zwyczaj mówi, że Król to mężczyzna? – Nie przypominam sobie takiego stwierdzenia – odpowiedział Roland. – Ale przyznaję, że zwyczajowo przyjmujemy, iż jest to mężczyzna. Często z wygody. Czy może nigdy nam nie przyszło do głowy, by znaleźć inne wyjście. Przypuszczalnie i kobieta może być Królem! – Bardzo się cieszę, że jesteśmy co do tego zgodni – rzekł uroczyście Arnold. Obydwaj doskonale rozumieli, że właśnie wymyślili zagadkę i rozwiązywali ją, mając na uwadze dobro Xanth. – A więc przy pełnym poparciu Rady Starszych niniejszym stwierdzam, że sukcesja tronu w Xanth może przypadać zarówno żeńskim, jak i męskim Magom. – Spod szkieł puścił oko do Królowej Iris. – Oświadczam, iż moim następcą będzie Magiczka Iris, a po niej panować będzie jej córka Iren. Oczywiście, o ile Xanth będzie jej potrzebować i kryzys nie minie. Roland znów się uśmiechnął.

– Zgadzam się. Wierzę, że mówię to w imieniu całej Rady Starszych. Królowa Iris odetchnęła. Na jej twarzy pojawiły się rumieńce. W powietrze bezszelestnie wzleciały girlandy ogni sztucznych. Z radości Królowa dała upust swej od dawna uśpionej wyobraźni. Ona i jej płeć otrzymały właśnie pełne prawa! – Królu-Centaurze nie można cię nie lubić! – krzyknęła. Arnold wzruszył ramionami. – Twój mąż zawsze był dla mnie bardzo dobry. Gdy mój własny ród wygnał mnie z kraju, powierzył mi odpowiedzialne stanowisko. Ty zawsze traktowałeś mnie z należnym szacunkiem. Ale to nie sentyment, a logika kierowały mną, gdy podejmowałem tę decyzję. Poprawiłem błąd... – Tak jest, Wasza Wysokość – powiedziała Królowa. Jej oczy lśniły dziwnym blaskiem. Przez moment wyglądała jak piękna, młoda kobieta, podobna do swej córki. Jednak klacz nie była pewna, czy to przypadkiem nie efekt iluzji. Teraz centaur zwrócił się do Imbri: – Muszę z tobą porozmawiać na osobności, dobra maro. Myślę, że jesteś zmęczona... – Tak jak i Wasza Wysokość... – A więc szybko załatwmy, co mamy załatwić, abyśmy mogli jeszcze chwilę odpocząć, nim nadejdą moi współbracia. – Dobrze – zgodziła się Imbri, zastanawiając się, czego od niej chce. Ta gra intelektu trochę ją zbiła z tropu. Była już pewna, że Arnold będzie doskonałym Królem, nawet pomimo tego, że w Xanth nie miał żadnej magii. Przeszli do następnej komnaty. Imbri nie wiedziała, dlaczego Król wyłączył resztę towarzystwa z tej rozmowy. Królowa Iris powinna przecież też być o wszystkim informowana – pomyślała. – Czyż nie wydaje ci się dziwne, że Król Bink, który jest odporny na magię, także padł ofiarą Jeźdźca? – spytał centaur. – Oczywiście – odpowiedziała mara. – Powinien być nietykalny. Wierzył, że tak jest. Jego talent dotychczas nigdy go nie zawiódł. Chciał, żeby Jeździec się do niego zbliżył... – Tak, ale na niego prawdopodobnie wcale nie był odporny – przerwał jej Arnold. – Dlaczego? – Pewnie po długiej walce był bardzo zmęczony. Został ciężko ranny, a dowlókł się prawie do ścieżki prowadzącej na most. Może to osłabiło jego talent? – Wątpię. Chociaż NIKT o tym nie wiedział, miał jeden z najsilniejszych talentów w Xanth. – A jednak go nie ochronił... – Właśnie to miałem na myśli. A może Binkowi nic nie jest? Imbri spojrzała na drzwi prowadzące do komnaty, w której złożono wszystkich Królów. – Nie rozumiem cię, przecież jest zaklęty tak jak inni. – Przyjmujesz, że zaklęcie powoduje chorobę. Przypuśćmy jednak, że tak nie jest. W tym

wypadku talent Binka nie musiałby go chronić... – Ale...? – Imbri nie była w stanie powiedzieć więcej ani słowa. – Popatrzmy na całą sprawę z innego punktu widzenia – ciągnął Centaur-Król. – Zdziwiło mnie to, że ta przypadłość zaklętych Królów w jakimś sensie przypomina stan, w którym pogrąża się ktoś, kto zajrzy do hipnotykwy. – Masz rację! – zawołała Imbri. – Ale tu nie ma hipnotykw!? – Przypuśćmy, że Jeździec potrafi stworzyć jednostronną, magiczną linię wzroku łączącą dwa dowolne miejsca. Na przykład oko Króla i otwór hipnotykwy. Co wtedy się stanie? Imbri zatkało. – To... bardzo prawdopodobne... – A więc, przypuśćmy, że wiemy, gdzie szukać uśpionych Królów – rzekł Arnold. – Czy chciałabyś się podjąć takiego zadania? – Pewnie! – krzyknęła Imbri, zła, że wcześniej sama nie zauważyła tej prostej zależności. – A więc odpocznij chwilę, a gdy będziesz gotowa, znajdziesz tykwę i wejdziesz do środka. Tylko ty możesz to zrobić. – Już idę! Jeśli SĄ tam Królowie... – I tak wciąż nie będziemy wiedzieć, jak ich stamtąd wydostać – dokończył Arnold. – Na razie nie możemy o tym nikomu mówić. Moje rozumowanie może być fałszywe. Dlatego nie wspomniałem o tym pogrążonym w smutku krewnym. Nie chcę niepotrzebnie zaszczepiać im cienia nadziei. Imbri skinęła łbem. – Nic im o tym nie powiem, dopóki nie będziemy tego pewni. Muszę to jak najprędzej sprawdzić, odpocznę potem. Najpierw wszystkiego się dowiem i opowiem ci o tym... – To ładnie z twojej strony – powiedział Arnold. Starając się ukryć podniecenie wyszła z komnaty przez drzwi i prawie że wpadła na nadchodzącego Mundańczyka: archiwistę Ichaboda, który właśnie wchodził do środka. Widocznie teraz była jego kolej. Imbri dobrze wiedziała, dlaczego. Ichabod był najbliższym przyjacielem centaura, rozumował podobnie jak Król, miał podobny charakter i szeroką wiedzę na temat Mundańczyków. Centaur mógł omawiać z nim plany na przyszłość. Ichabod z pewnością patrzył bardziej obiektywnie na sprawy Xanth niż większość rdzennych mieszkańców Królestwa. Imbri pozdrowiła go w przyjaznym śnie, a archiwista poklepał ją po szyi. Odszukała najbliższe tykwopole i dała nura w Świat Nocy. Była sama, a więc tym razem nie wydarzyło się nic specjalnego. Pobiegła kłusem prosto na pastwisko Nocnego Ogiera. Oczekiwał jej niecierpliwie. – Najwyższy czas, byś tu zajrzała, ty idiotko! – rzekł we śnie. Był wściekły. Podmuch oddechu położył i poskręcał pobliskie trawy. – Miałaś być łącznikiem!

– Wysłał mnie Król Arnold – bąknęła onieśmielona. – Ostatnio wiele się zmieniło i on... – Przestań maro! Pytaj! – Czy Królowie Xanth? – O właśnie. – Ogier przeszedł przez ścianę, która nagle ni stąd ni zowąd pojawiła się na pastwisku. Poszła na nim. Weszli do pałacowej komnaty urządzonej w ludzkim stylu. Znalazła w niej fantomy wszystkich Królów. Król Trent grał z Dobrym Magiem Humphreyem i Władcą Zombich w pokera, Król Dor gawędził z meblami, a ostatnio przybyły Król Bink spokojnie spał na łożu. – Nic im nie jest! – krzyknęła uszczęśliwiona mara. – Są tu, w hipnotykwie! Czemu nie wysłałeś jakiejś innej nocnej mary? Czemu nic nam nie powiedziałeś? – To zabronione – odpowiedział Ogier. – Mówiąc komuś, co go czeka, możesz mu zniszczyć całą przyszłość. Nie mogę tego robić. To tak, jakbym zdradził powierzoną mi tajemnicę. Tylko ty możesz ją wyjawić. Tylko tak mogłem wam pomóc. To jedyne wyjście z tej sytuacji bez uciekania się do pomocy sił nadprzyrodzonych. Muszę stać z boku i tylko obserwować, co się dzieje. Mogłem jedynie ostrzec Xanth przed Jeźdźcem. To naprawdę wszystko, co wolno mi było uczynić. Imbri prychnęła. – Ale przecież to jedno i to samo. – Tak, lecz w ten sposób przyszłość jest nienaruszona, gdyż ludzie rzadko wierzą w prawdę. I będzie nienaruszona, choć najważniejsze już zostało powiedziane. Król Xanth rozwiązał zagadkę Królów Xanth. Nie jest już ona żadną tajemnicą. Resztę zostawiam wam. – Zamilkł i znacząco popatrzył na Imbri. – Pamiętaj! Strzeż się Jeźdźca. – Wystrzegam się go! – zaprotestowała, lecz Nocny Ogier przeszedł przez ścianę i zniknął. Imbri czuła się nieswojo. Miała jakieś dziwne przeczucie, że o czymś zapomniała, o czymś bardzo ważnym. Nic wiedziała jednak, cóż by to mogło być. Miała się trzymać z dala od Jeźdźca i wcale mu nie ufać, i starała się to robić. Trzej Królowie kończyli grać w pokera. Oczywiście Mag wiadomości był górą. Piętrzyły się przed nim stosy ostryg, pił i przywiędłej sałaty. Miał się czym pochwalić. Popatrzył na Imbri. – A co tam w Xanth? – spytał grzecznie Król Trent, jakby to była jakaś zwykła rozmowa. – Wasza Wysokość – odpowiedziała Imbri, wciąż nie mogąc z wrażenia przyjść do siebie. – Czy mam ci opowiedzieć wszystko od początku? – Nie, od momentu, gdy Binka wzięło. Imbri przesłała mu sen o tym, jak szukała Króla Binka, jak wrócili do Zamku Roogna, o wystąpieniu Centaura Arnolda i o tym, jak rozwiązał zagadkę Królów, i jak wyznaczył Królową Iris i Królową Iren na swych następców. – Wspaniale! – wykrzyknął Władca Zombich. – Wreszcie jakiś mądry centaur.

– Ale to dopiero dwóch Królów, a ma ich być jeszcze czterech – odezwał się Humphrey. – Kto będzie rządzić po nich? – Czarny Ogier wie – wtrącił się Dor – ale nic nam nie powie. – Nie może – rzekł Władca Zombich. – Musimy do tego dojść sami. Tylko w ten sposób możemy zerwać ten łańcuch i w końcu uratować Xanth. – A czy można jakoś was zabrać z powrotem do Xanth? – spytała klacz. – Nie. Póki Jeździec jest na wolności nie możemy stąd wyjść – odrzekł Humphrey. – Myślę, że trzeba go zabić. To jedyny sposób na to, by przestał rzucać swe zaklęcia na ludzi. I nie wiem, czy nawet jest on w stanie odwrócić linię wzroku. Być może talent Jeźdźca jest jednostronny, jak nasz Jednokierunkowy Most nad Rozpadliną. To nie jest Wielki Mag. – A jednak wyrządza tyle zła! – krzyknął Władca Zombich. – Jest dość silny i będzie silny, dopóki w Xanth będzie rosła choć jedna hipnotykwa. Może i tak mamy szczęście, że nie uderzył na nas przed wiekami. – On chyba nic nie wiedział o hipnotykwach, tak jak wielu ludzi – powiedział Humphrey. – Hipnotykwy! – szepnęła przerażona Imbri. – To ja mu o nich powiedziałam. Opowiedziałam mu też o Świecie Nocy. Myślał, że tykwy to jakieś dziwactwo, lecz gdy dowiedział się, jakie one są... Podpowiedziałam mu, jak uwięzić Królów! – Tak widocznie miało być – stwierdził filozoficznie Król Trent. – Miałaś przekazać hasło, którego nie rozumiałaś, tak samo jak my. I tak świetnie się spisujesz, a twój Nocny Ogier chyba zna rozwiązanie tej całej zagadki: Wie, jak uratować Xanth. – To ja mam to zrobić! – nagle sobie przypomniała mocno zdziwiona Imbri. – Ale nie wiadomo jak – odezwał się Dobry Mag Humphrey. – To właśnie jest to, co mi umknęło. To ten mój kolosalny błąd. Może dla ciebie, łączniczki dwóch światów, nie będzie to takie trudne. Ośmielam się twierdzić, iż nasze żony ucieszą się, gdy im powiesz, że o nich pamiętamy. Dor roześmiał się. – Moja pewnie powie „Dobrze mu tak!” Nie poświęciłem jej zbyt wiele czasu po ślubie. – Nie będzie się długo gniewać – rzekł Król Trent. – Moja córka ma charakter mojej żony. To mądra kobieta. Mojej żony! – powtórzył po raz drugi. – Myślałem oczywiście o Królowej Iris. Humphrey zmarszczył brwi. – Nareszcie! Po dwudziestu latach małżeństwa! Najwyższy czas, Trent! Nie możesz wciąż żyć przeszłością. Imbri słyszała opowieść o wielkiej miłości Króla do swojej pierwszej, mundańskiej małżonki. Wiedziała, ile Królowa Iris przez to wycierpiała. – Być może trochę za późno to odkryłem, ale to jednak prawda. Najwyższy czas się z nią pogodzić. Muszę zacząć żyć dniem dzisiejszym, nie mogę wciąż rozpamiętywać tego, co minęło. Iris jest tego warta! – Król Trent zwrócił się do Imbri. – Proszę cię, przekaż jej to,

moja droga maro. Imbri radośnie przytaknęła, po czym zapytała Humphreya: – A jak Jeździec dopadł ciebie i Binka? Rozpoznałeś go! Powinieneś umieć go powstrzymać, a Bink miał być odporny na czary. – I mnie może przydarzyć się jakiś lapsus – odpowiedział Mag. – Byłem tak zajęty układaniem zaklęć, że nawet nie zauważyłem, kiedy wszedł do baobabu. Nagle stanął obok mnie i zdążyłem jedynie wyszeptać jego imię. Zaraz potem mnie capnął. Gdybym był się jego spodziewał, a powinienem był na niego czekać, to przygotowałbym sobie Mocne Słowo. Miałbym je w pogotowiu, a tak... – pokiwał głową ze wstydu. – Kiedy przyszedł? – Jak już mówiłem, nie zwróciłem na to uwagi, ale myślę, że zaraz po tym, jak wyszliście. Musiał siedzieć w ukryciu i czekać na dobrą okazję. Na tę chwilę, gdy będę sam. Sprytna bestia! – A Bink... jak on...? – Bink nie znalazł się tu z powodu jakichś złych czarów, jak zresztą my wszyscy – wyjaśnił Humphrey potwierdzając domysły Króla Centaura – tylko z powodu transferu świadomości, co nam znowu tak bardzo nie przeszkadza. A więc talent Binka nie miał tu nic do roboty. – A jednak zatroszczył się o jego ciało – pomyślała Imbri. – Chroniący go talent ma wąski zakres działania. Leczy fizyczne, a nie psychiczne niedomagania Króla. Szkoda! Może to i ma jakiś sens, choć samo Xanth na tym traci. Z drugiej strony ta przymusowa banicja umożliwiła jego następcy rozwikłanie królewskiej zagadki. – Jak mogę wam pomóc? – spytała. – Rób to, co masz robić – odezwał się Władca Zombich. – Bądź łącznikiem. Zanieś wieści naszym żonom. Może coś wymyślimy. Coś, co pomoże nam zakończyć tę wojnę. Informuj nas, co robi aktualny Król. Spytaj go, czy chce, byśmy jakoś się przyczynili do tego zwycięstwa. – Albo Królowa – poprawiła go Imbri. – Po Arnoldzie będzie rządzić Królowa Iris. Królowie znacząco spojrzeli na siebie. – Nie mamy bezpośredniego wpływu na to, co się dzieje – rzekł Humphrey. – Może lepiej pozostawmy to Królowi-Centaurowi. Wydaje mi się, że jest całkiem kompetentny. – Pozdrów moją matkę i żonę – poprosił smutno Dor, żałośnie się uśmiechając. – Ojcu sam resztę dopowiem – dodał zerkając na uśpionego Binka. Imbri pożegnała Królów i odeszła w realny Świat Dnia. *** Przybyła do Zamku Roogna koło północy. Parę osób jeszcze gawędziło, a niektórzy już

spali, co jednak w niczym jej nie przeszkodziło. Wszystkim przesłała radosny sen. – Królowie są w hipnotykwie! Prosili, by was uściskać! Ci, którzy jeszcze nie położyli się spać, otoczyli ją zwartym kołem. Ci, co spali, natychmiast się pobudzili. W sekundzie stała się centrum uwagi. Zaczęli zasypywać ją pytaniami. Opowiedziała im o wszystkim, włącznie z tym, co kazał Królowej przekazać Król Trent. – Naprawdę on to powiedział? – zapytała ucieszona Iris, nie dowierzając własnym uszom. – Tak. Stwierdził, że już najwyższy czas, by zacząć żyć dniem dzisiejszym. I że ty jesteś jego żoną – powtórzyła Imbri. – Och! Mamo! – zawołała Iren. – Podbiegła do Królowej i mocno przytuliła ją do siebie. – Nareszcie zostałaś członkiem rodziny! Zabrzmiało to dziwnie, lecz Imbri dobrze wiedziała, o co chodzi. Tragedia Xanth przynosiła niespodziewane korzyści. Imbri skłoniła się grzecznie i pomaszerowała do zamkowych ogrodów. Musiała coś przekąsić, odpocząć i przespać się. Pracowała przez okrągłe dwa dni. Późną nocą wróciła Tandy. Była cała i zdrowa. Od razu natknęła się na Smasha, który biegał wokoło wyrywał drzewa z korzeniami i z nerwów lepił z nich drewniane, mocne kule. Zawsze tak robił, gdy się czegoś bał. W tej chwili było to jednak zupełnie zrozumiałe. Niedługo potem, w rekordowym tempie przybył oddział centaurów. Imbri poprowadziła go do Zamku Roogna. Przemknęło jej przez myśl, że może Chet i Chem chciałyby to zrobić, w końcu też przecież były centaurami, ale doszła do wniosku, że chyba nie. Chem i Chet posiadały magiczny talent, a zwykłe centaury niezbyt lubiły te utalentowane. Chet już kiedyś odwiedził Wyspę Centaurów. Twierdził, że jej mieszkańcy miło go przyjęli, lecz wkrótce potem otrzymał jakąś dziwną przesyłkę i nigdy już tam nie pojechał. W niektórych przypadkach rozbieżności między zwykłymi centaurami a Centaurami-Magami były większe niż pomiędzy mieszkańcami Xanth a Mundańczykami. Tak więc Imbri, nie mając w sobie nic z centaura, lepiej nadawała się na przewodnika. Znała drogę, mogła dotrzymać im kroku, a poza tym nikogo z nich nie obchodziło, czy posiada jakiś talent, czy nie. Tak naprawdę to się jej bały, gdyż centaury zrodziły się z mar. Czciły też prawdziwe konie, choć znały ich zalety i wady. Powitała je na plaży. Przypłynęły na magicznie napędzanych, mocnych i doskonałych tratwach, wcale nie tając tego, że posłużyły się magią. Było ich dokładnie pięćdziesiąt. Pięknych, przystojnych, zdrowych wojowników. Zbroje i broń błyszczały w świetle księżyca. Imbri nie była pewna, czy pięćdziesiąt centaurów da radę pokonać trzystu Mundańczyków. Ale mimo wszystko to już było coś. – Jesteśmy centaurami – oświadczył ich dowódca, jakby ktoś miał co do tego jakieś wątpliwości. Nie zadał sobie trudu, by się przedstawić. Centaury zachowywały się nieco bezczelnie. Lecz robiły to nieświadomie, więc Imbri nie brała sobie tego do serca. O świcie

dotarli do Zamku Roogna. – Chciałbym wam wszystkim podziękować. Szczególnie Ichabodowi i Królowej Iris. Bardzo mi pomogli – mówi Arnold. – Zlokalizowaliśmy drugą połowę mundańskiej armii. Ichabod wydedukował, gdzie prawdopodobnie mogą być, a Królowa szybko wysłała swoje wyimaginowane sobowtóry w prawie każdy zakątek Xanth, mogła więc zobaczyć wroga. – (Królowa Iris z wdzięczności całym sercem była oddana Królowi-Centaurowi.) – Wojska stacjonują niedaleko Moczarów Bagiennych Ogrów. Jest z nimi Jeździec. Nie wiemy, w jaki sposób tak szybko dotarł do nich. Zajęło mu to dwa dni. To bardzo mało, nawet jak dla zdrowego, silnego i znającego drogę mężczyzny. Aby tam dojść, musiał przedzierać się przez najdziksze tereny Xanth. Sprawdzałem to na mapie Chem. Grasują tam muchy, smoki, gobliny, gryfy i ogry. Są tam również dziewicze, nieprzebyte ostępy leśne. Muszę się przyznać, że w żaden sposób nie potrafię zrozumieć, jak mu się to udało. Imbri podzielała jego zdanie. Bywała w tych okolicach i dobrze wiedziała, że są nadzwyczaj niebezpieczne. Władca Much poważnie traktował swe obowiązki. Nie lubił, gdy kręcił się tam ktoś obcy. Wszystkich niepożądanych gości zabijał bez wahania. Inne stwory były nie mniej groźne. – Musiał wykorzystać swój talent i zaczarować wszelkie nieprzyjazne potwory. Być może nastraszył gryfy i zmusił je, by go przewiozły. Jeździec to doświadczony osobnik. Za pomocą wędzidła, ostróg i siadu na nerki potrafi wszystkich do wszystkiego zmusić. – O tak! – pomyślała mara. – I tak chyba było. Wiemy przynajmniej, że teraz nie ma go tutaj. – Może myśli, że Król Arnold nie jest groźny, a więc szkoda wysyłać go do hipnotykw? – zapytał jakiś centaur. Król pominął to stwierdzenie milczeniem. Imbri miała nadzieję, że nawet gdyby tak było, tym razem Jeździec nie będzie miał takiej okazji. By wejść do Zamku centaury musiały się schylić. Rozbiły obóz w ogrodzie, splądrowały sady i ustawiły małe namioty, w których miały złożyć swe zapasy. – Powiedzcie mi, gdzie jest teraz ta armia – zimno poprosił dowódca. – Rankiem wyjdziemy im na spotkanie. Zanim Chem odważyła mu się pokazać dokładną mapę, Imbri wyświetliła mu senną, na której mniej więcej zaznaczyła położenie wojsk... Uprzedzenie centaurów do jednostek utalentowanych w tej chwili było zupełnie nie na miejscu. – Są na terytorium ogrów? – zapytał ze zdziwieniem dowódca. – Ogry zamieszkujące Moczary są dzikie i do wszystkich wrogo nastawione. Jak zwykli Mundańczycy mogli je ujarzmić? – To bardzo twardzi ludzie – wyjaśniła Imbri. – Pokonali nawet Smoka z Wyrwy. – Smoka skąd? Zaklęcie Zapomnienia znów dawało znać o sobie.

– Straszliwe monstrum broniące Rozpadliny – odpowiedziała. Na centaurze nie zrobiło to żadnego wrażenia. – Każdy z nas może to zrobić. Myślę, że Mundańczycy zjednali sobie ogry. Pewnie im obiecali, że będą razem z nimi plądrować Xanth, gdy tylko przyłączą się do nich. – To zupełnie możliwe – przytaknęła mu Imbri. Nie chciała się z nim kłócić. – To tak jak obietnica autonomii... – Chyba żartujesz, maro? – spytał oschle. Ich szacunek dla koni też miał chyba swoje granice. Król Arnold natychmiast po ich przybyciu ogłosił autonomię Wyspy, nadmieniając, że w istocie i tak nie robi to żadnej różnicy. Centaury przyjęły tę wieść bez specjalnego zadowolenia, a Króla chyba dręczyły wyrzuty sumienia. – Pewnie, że tak – mruknęła Imbri nadstawiwszy uszu i nastroszywszy ogon. Coraz bardziej przyzwyczajała się do swego rodzaju dyscypliny. Uczyła się czegoś nowego: polityki. – Po prostu boję się, że będziemy musieli walczyć nie tylko z Mundańczykami. Gdy człowiek, Król Xanth, poprosił inne stworzenia o pomoc, prawie wszystkie wyraziły swoje niezadowolenie i odmówiły mu. Powiedziały, że wojna ludzi nic ich nie obchodzi. A więc z taktycznego punktu widzenia można właściwie zrozumieć, dlaczego Mundańczycy, a właściwie armia fenicka może bez niczego, ot tak sobie, przemaszerować przez terytorium zamieszkane przez monstra. Być może niektóre zwierzaki nawet z nimi współpracują. A tego wszystkiego potrafił dokonać ich obecny przywódca – Jeździec. Zdrajca. Wyrzutek Xanth. Centaur rozejrzał się pogardliwie w poszukiwaniu kogoś takiego. – Poradzimy sobie z nim – zadecydował. – Imbri miała nadzieję, że się jedynie nie chwalił. – A teraz idź sobie, maro. Wyruszamy o świcie. *** Imbri wróciła na Zamek. Cameleon wstała. Nie wiedziała, co się dzieje. Była coraz brzydsza i coraz mądrzejsza. Jakoś pogodziła się z myślą, że jej syn i mąż zostali zaczarowani. Jej smutek prawie zniknął. – Imbri, jak myślisz, czy mogłabyś kogoś wnieść do hipnotykwy, by się spotkał z Królami? Klacz nie wiedziała, co odpowiedzieć. – Może. Przypuśćmy, że mogłabym. Sama nie wiem. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Wchodzi tam tylko duchodusza. Ale podróżując w dalekie strony przenosiłam ludzi przez hipnotykwy. Może mogłabym cię tam zabrać, byś ujrzała tych, których tak kochasz. – Och, nie myślałam o sobie. Jestem teraz taka wstrętna. Mnie zawieziesz tam później. W innej fazie. Myślałam o Iren. – Iren?

– Poślubiła Dora nim został Królem. A on musiał służyć Królestwu. Stanąć na czele wojsk przeciwko armii Mundanii, stoczyć bitwę. Nie miał chwili dla siebie, chyba że spał. Właściwie została wdową, zanim wyszła za mąż. Imbri trudno było przyzwyczaić się do mądrej Cameleon. Pamiętała powoli myślącą, piękną kobietę. Ale musiała pogodzić się z prawdą. Rzeczywiście. Nie było nawet nocy poślubnej. Wiedziała, że takie rzeczy są dla ludzi bardzo ważne. – To tak, jakby ktoś oddzielił mnie murem od ogiera podczas rui – pomyślała. – Zabiorę ją tam – zgodziła się klacz. – Dziś wieczorem, nim jeszcze cokolwiek się przydarzy. Cameleon zeszła do Iren. – Nasza kochana Imbri gdzieś cię dzisiaj zawiezie... Dziewczyna potrząsnęła głową. – Wiesz przecież, że nie mogę opuścić Dora. Jeśli coś stanie się z jego ciałem, nigdy nie będzie mógł tutaj wrócić. Nie wiedziała! To było coś całkiem nowego. – Myślę, że powinnaś tam pojechać, Iren – stwierdziła Cameleon. – To ci dobrze zrobi. Musisz na chwilę wyjść z tego Zamku. Później może być jeszcze gorzej. Zaopiekuję się Dorem, póki nie wrócisz. Iren westchnęła. Nie mogła odmówić matce Dora, gdy ta chciała posiedzieć trochę przy synu. – Chyba masz rację. Cóż, dobrze, pojadę tam od razu. Wskoczyła na Imbri i ruszyły w drogę. Nie było jeszcze całkiem ciemno, więc Imbri miała jeszcze trochę czasu. Okrążyła obóz centaurów i powoli zmierzała ku tykwopolu. Nie mogła bezpiecznie wejść do tykwy przed zapadnięciem zmroku. – Wiesz, dobrze jest czasem gdzieś wyjść – przyznała się Iren rozglądając się wokoło. – Nigdy przedtem nie dosiadałam nocnej mary. Czy naprawdę umiesz przechodzić przez drzewa i przeszkody? – Tak, ale tylko nocą – odpowiedziała nie wyjaśniając jej, o co chodzi. – Chciałabym podziękować ci za wszystko, co dla nas zrobiłaś – ciągnęła Iren promieniejąc z zachwytu. Była wyraźnie zadowolona. – Wszędzie zabierałaś Cameleon, tak bardzo pomogłaś Dorowi... – Wszyscy musimy robić to, co w naszej mocy. Imbri przypomniała sobie, że sama w sobie ma być rozwiązaniem zagadki, że ma uratować Xanth. Gdyby tylko wiedziała coś więcej! Teraz mogła jedynie robić to, co robi. Powolutku, godzina po godzinie próbować dojść do sedna sprawy. – Czy to wystarczy? – pytała sama siebie. Zaczynała wątpić. – Tak – przytaknęła dziewczyna. – Ale wszystko, co mogłam zrobić, to siedzieć i czekać jak głupiec, przeklinając swój własny los. Przez tyle lat mogłam poślubić Dora, a czekałam.

Tylko czekałam, myśląc, że to jakaś gra. A teraz wiem, że jest już za późno... Wiem... – zamilkła. Po policzkach spływały jej łzy. Imbri zobaczyła, że płacze. Nie kłamała. – Zawiozę cię do niego – wyznała jej klacz. – Teraz? Gdzie? – Do hipnotykwy. Jest tam również twój ojciec i inni Królowie. Pojedziemy ich odwiedzić. Ale musimy wrócić przed świtem, albo ty... też tam zostaniesz. – Mogę tam wejść na jakiś czas? – Iren zaczynała coś niecoś rozumieć. – Na kilka godzin – przytaknęła jej Imbri. – I nic mi się nie stanie? Będę realna? To znaczy, czy będę miała ciało? Czy Królowie je mają? Czy to tylko zjawy, czy też fantomy? – No wiesz... niektórzy są tam duchem, niektórzy ciałem. Gdy ja wchodzę do hipnotykwy – magia przystosowuje mnie do niej i wszystko jest w porządku. Nikt prócz nocnej mary nie może bezpiecznie wchodzić i wychodzić z hipnotykwy, z wyjątkiem tych, których dotykam. – A więc błagam cię! Chodźmy tam! – krzyknęła uszczęśliwiona Iren. Zrobiło się ciemno. Imbri pogalopowała na tykwopole i dała nura w najbliższą tykwę. Przeszła przez dziurkę. Minęły skórkę, potem przeszły przez jeszcze jedną ściankę, minęły cmentarz. Szkielety zagruchotały. Jeden z nich przyjaźnie pomachał do Imbri. Pobiegły kłusem do komnaty, którą odstąpił Królom Nocny Ogier. A Królowie już na nie czekali. Byli zaniepokojeni. Spodziewali się tej wizyty. – Iren! – zawołał ucieszony Dor. Iren przywitała się z teściem i ojcem, a potem podeszła do Dora. Spojrzała na niego zalotnie. – Tym razem mi się nie wymigasz – powiedziała. – Wzięliśmy ślub na cmentarzu i prześpimy się na cmentarzu! – Nie wiem, czy szkieletom to się spodoba – mruknął Dor. – Nie muszą na to patrzyć – odpowiedziała. Imbri pokazała im sąsiednią komnatę z miękką pościelą. Klacz wyszła, a Dor z Iren rozpoczęli prawdziwą wojnę na poduszki. Wróciła na cmentarz. Miała ochotę poskubać trochę trawy. Groby zaczęły trząść się i podskakiwać. Syknęła ostrzegawczo i przestały. Nic im nie zabierała. Zrozumiały, że tylko je trawę. Dobrą chwilę przed świtem, który nigdy nie zagląda do Świata Nocy, klacz powróciła do komnaty Królów. Dor i Iren już tam byli. Rozmawiali. Wyglądali na szczęśliwych. Wkoło leżały porozrzucane poduchy. Chyba w tej ich walce i inni brali udział. Jak zawsze – konflikt się rozprzestrzeniał. Ale tym razem nikt nie był zły. Iren zobaczyła marę. – Och! Musimy już iść, bo mama się dowie, w co się wpakowałam! – krzyknęła wyciągając sobie z włosów białe pióra. Pocałowała Dora na do widzenia i podeszła do Imbri.

Wyszły. Zdążyły opuścić hipnotykwę przed świtem. Słońce bało się ciemności, nigdy nie opuszczało swej nocnej kryjówki przed nastaniem dnia. – Och! Imbri! – zawołała Iren. – Świetnie to urządziłaś. Zważywszy, że... – Że Królowie wciąż siedzą w swoim więzieniu, a nad Xanth wisi groźba wojny z Mundanią – dokończyła mara. – Doskonale cię rozumiem. Wykorzystałyśmy po prostu chwilowe zawieszenie broni. – Musimy jak najszybciej ich uwolnić – stwierdziła klacz. – Inaczej ich ciała umrą z głodu. – No tak – przytaknęła jej Iren. – Trzeba wreszcie schwytać tego Jeźdźca. Wróciły na Zamek. Król Arnold chodził tam i z powrotem. – Wypoczęłaś? – zapytał marę. – Tak – odpowiedziała. Trawa na cmentarzu była wspaniała. Mogła ją spokojnie skubać przez parę godzin, jednocześnie ucinając sobie krótką drzemkę. W domowym zaciszu tykwy w pełni odzyskała swoje siły. Poza tym cieszyła się, że Iren mogła ujrzeć męża i ojca. To także dodawało jej sił. Żałowała jedynie, iż ominęła ją bitwa na poduszki. – A więc bardzo cię proszę, abyś zaprowadziła centaury do Mundańczyków – rzekł Król. – Nie znają drogi, a nie chciałbym, by padły ofiarą jakichś przypadkowo napotkanych niebezpiecznych stworzeń. Zrobiłbym to sam albo wysłałbym Cheta bądź Chem, ale sama wiesz... Wiedziała. Oddział z Wyspy Centaurów wciąż nie chciał współpracować z utalentowanymi centaurami. Mogła im mieć to za złe, lecz była pewna, że nie ma po co się z nimi kłócić. Mało kto był taki krnąbrny jak centaury. Lepiej już było robić to, czego one chciały. W końcu miały uratować Xanth przed Najeźdźcą. – Zaprowadzę je tam – powiedziała. – Gdzie dokładnie są teraz ci Mundańczycy? – Posuwają się na południe, omijając strefy żywiołów: Ziemi i Ognia. Mijają właśnie Krainę Goblinów. Wysłaliśmy już do nich posłańca z ostrzeżeniem przed Mundańczykami. Obiecały zorganizować jakąś obronę, lecz przypuszczam, że to skończy się tylko na rozesłaniu powołań. Nigdy nie wiadomo, jak dalece można na tych goblinach polegać. Choć trzeba przyznać, że nie boją się prawie niczego. Ale Mundańczycy też są niezwykle twardzi. W przeszłości gobliny przynosiły więcej zła aniżeli oni. Ale wtedy były liczniejsze i bardziej zawzięte. Chem mówi, że kiedyś znała jedną goblinkę zwaną Golda. Miała zaczarowaną różdżkę. Ja jednak wolę być z nimi ostrożny. Imbri poszła do obozu centaurów. Szykowały się do drogi. Już o świcie zwinęły i spakowały swe stajnie-namioty. Poprowadziła je na północ, ścieżką prowadzącą na przerzucony przez Rozpadlinę Niewidzialny Most. Zobaczyły przepaść i zdziwiły się. Wcześniej nikt im o niej nic nie powiedział. Zaklęcie Zapomnienia działało! Sznureczkiem przeszły przez Most i po chwili przegrupowały się już na drugim brzegu.

Imbri miała przed oczyma mapę, którą przed wyjściem pokazała jej Chem. Ponieważ musieli przeprawić się przez Krainę Much, wzięli specjalny Odstraszacz Owadów. Wiedzieli też, jak przeciąć ustawiony na granicy lep na muchy. Muchy brzęczały z wściekłości, ale nie odważyły się zbliżyć. Odstraszacz trzymał je w bezpiecznej odległości. Mogły się tylko wściekać i gniewać. Centaury były świetnymi piechurami, a więc oddział posuwał się dość szybko. Po chwili szli już brzegiem Krainy Smoków. – Nie zwracajcie uwagi na te potwory – przykazała im Imbri w krótkim śnie. A gdy pojawił się pierwszy smok, wyświetliła mu sen ukazujący zaciętą walkę ludzi i pół-ludzi, przy okazji wyjaśniając, iż pod byle pretekstem mogą się zwrócić przeciwko niemu. Spokojnie odmaszerował. Smoki bały się ludzi. Szczególnie, gdy było ich wielu. Wiedziały, czym to pachnie. Miały okazję zmierzyć się z utalentowanymi, władającymi magią mieszkańcami Królestwa. Dobrze też wiedziały, że centaury są wspaniałymi wojownikami. Wolały udzielić im swego poparcia i przepuścić zbrojny oddział przez swoje terytorium. Mimo to czasem trzeba było przystanąć. Centaury musiały coś jeść, a nie potrafiły się napaść. Imbri była coraz bardziej zadowolona z tego, że jest koniem. Każde odstępstwo na rzecz innego gatunku wydawało się jej potworne i trudne do zniesienia. By utrzymać swą formę, centaury musiały pożerać wielkie ilości pożywienia, które trzeba było zjeść nie przystosowanymi do tego, ludzkimi ustami. Na szczęście miały ze sobą wory zapasów. Prawdopodobnie jednak to im nie na długo miało wystarczyć. Droga zaczęła się wić. Pomiędzy Krainą Smoków a Krainą Goblinów było wystrzępione pasmo gór. Ciągnęło się na zachód, ku strefie trzęsień ziemi. Musieli je okrążyć posuwając się wzdłuż podnóża i uważać, by nie zahaczyć o ten niebezpieczny region. Było późne popołudnie. Nagle, niczego się nie spodziewając, centaury wpadły w zasadzkę zastawioną przez mundańskie wojska. Imbri przeklinała sama siebie, że dała się tak złapać, lecz przecież nie umiała czytać w umysłach ludzi. Nie mogła przewidzieć, że spiskują. Potrafiła jedynie wyświetlać sny i z ich pomocą porozumiewać się z ludźmi, po prostu umieszczając siebie w tych snach. Powinna była wiedzieć, że Mundańczycy są blisko. Niestety, nie wiedziała. A szkoda! Przecież Król Arnold powiedział jej, że wroga armia maszeruje na południe, więc oddział centaurów musiał się na nią natknąć nieco dalej niż Arnold jej pokazał. Centaury biły się dzielnie, a jednak przegrały. Mundańczycy staczając ze zboczy wielkie głazy, przepędzali obrońców Xanth w rejon trzęsień ziemi. Grunt z hukiem rozstępował im się pod nogami, pochłaniając w całości większość z nich. Nie była to bitwa, lecz okrutna rzeź. Tylko dziesięć centaurów przeżyło tę potyczkę. Reszta zginęła, zanim w ogóle zdołała ustawić się w jakimś szyku bojowym. Po chwili centaury zrozumiały, co się stało. Zatrzymały się i powoli ruszyły na Mundańczyków.

– Co robicie? – spytała Imbri we śnie. – Teraz my zarzucimy sieci. Pokonamy ich! – odpowiedział jeden z nich. – Ale tam są setki Mundańczyków; kryją się między górami, zabiją was tak jak waszych towarzyszy. Uparte stworzenia zupełnie ją zignorowały. Przygotowały broń i ruszyły na Fenicjan. – To szaleństwo! – krzyknęła Imbri, wyświetlając sen, w którym armię centaurów zmyła z plaży fala oceanu. – Poczekajcie przynajmniej aż zrobi się ciemno. Potem pójdziecie na zwiady. Nocą ich wytropicie i zastawicie własną pułapkę... Ale centaury szły dalej. Wyprostowane, zbyt dumne, by posłuchać mądrzącej się po końskiemu klaczy. Były nadzwyczaj inteligentne, lecz nie lubiły stosować się do czyichś rad. Imbri została w tyle. Wiedziała, że nie może narażać swego życia. Podziwiała ich odwagę. Nie zrażały ich żadne niepowodzenia. Musiała jednak zostawić je same. Musiała wrócić do Zamku Roogna. Królowa Iris nawet za pomocą swej iluzji mogła nie zdołać dowiedzieć się o przegranej. Musiała jej to wszystko opowiedzieć. Poczekała jeszcze chwilę, mając nadzieję, iż centaury zmądrzeją. Szły jednak, dalej, przed niczym się nie cofając. Mundańczycy zwartą grupą ruszyli do ataku. Dziesiątka mężnych centaurów zamieniwszy ze sobą parę słów uniosła łuki i napięła cięciwy. Na polu bitwy było dwadzieścia razy więcej wrogich wojowników, a reszta armii czekała w pogotowiu. Fenicjanie widocznie myśleli, iż szybko ich uprzątną. Ale tak się nie stało. Centaury były wprawdzie szalone, lecz i wspaniale wyszkolone. Miały świetne zbroje i doskonałą broń. Poza tym trafiały dokładnie tam, gdzie wycelowały. W sekundzie dziesięć strzał wyleciało w powietrze. Trafiły Mundańczyków między oczy. Żołnierze padli na ziemię. Centaury natychmiast wysłały następne strzały. Powaliły kolejnych dziesięciu Fenicjan. Ci pół-ludzie, pół-konie były niedoścignionymi łucznikami. Liczyła się każda strzała. Każda trafiała prosto do celu. Żadna nie zboczyła z drogi. Jedną strzałą załatwiano jednego wojownika. W obliczu takich strzelców jak ci zbroje właściwie nic nie znaczyły. Imbri była zachwycona. Mundańczycy widząc, że muszą zmierzyć się z prawdziwym wrogiem, szybko ustawili się w falangę, osłaniając się wielkimi tarczami. Jednak i tak musieli zerkać zza nich, by nie pomylić drogi. Gdy tylko utworzyli jakąś szparkę, momentalnie dosięgała ich niewiarygodnie celna strzała przeciwnika. W ten sposób ci, co szli na przedzie, raz po raz padali na ziemię, z której nigdy się już nie mieli podnieść. Imbri wiedziała teraz, że broniący mostu młody centaur Chet nie był jeszcze zbyt dobrze wyszkolony. Gdyby opanował sztukę tej walki, nie potrzebowałby więcej niż jednej strzały do zabicia jednego wojownika. Ależ dali popis! Trzeba było też jednak przyznać, iż Fenicjanie walczyli z nie mniejszym uporem niż bohaterskie centaury. Wciąż utrzymywali szyk. Sunęli falangą po trupach swych towarzyszy, zbliżając się coraz bardziej do swego wroga. Większość z nich nie przeżyła tej bitwy, lecz ci, co zostali, parli naprzód.

Po jakimś czasie centaurom zabrakło strzał. Wyciągnęły miecze. Mundańczycy wciąż mieli przewagę. Ale już tylko dziesięciu Fenicjan przypadało na jednego wojownika z Wyspy. Gdyby pięćdziesiąt centaurów nie dało się wpędzić w pułapkę, mogłyby bez problemu wybić do nogi całą armię Fenicjan. Nie miały sobie równych. Jednak Mundańczycy musieli o tym wiedzieć. Bali się tych strzelców. To było więcej niż pewne. Dlatego nie odważyli się ruszyć im naprzeciw, by stanąć z nimi twarzą w twarz na otwartym polu. A i tak czterdzieści centaurów i stu Mundańczyków zginęło. Jedno nieszczęście pociągało za sobą drugie, choć walka jeszcze się nie skończyła. Teraz centaury nie miały już żadnych szans. Miecze były zdradliwsze niż strzały. Imbri nie chciała na to patrzeć. Odwróciła się i umknęła z pola bitwy jak tchórz. Wiedziała jednak, że musi tak zrobić. Wtem zagrodził jej drogę jakiś goblin. Wymachiwał swoimi krótkimi rączkami. Imbri ledwo zdążyła się zatrzymać. – Kim jesteś? – spytała. – Nazywam się Stunk – odpowiedział. – Przyniosłaś mi kiedyś zły sen. Dostałem powołanie, miałem bronić Krainy Goblinów... Niestety, ten sen zamienił się w rzeczywistość. Po chwili wszystko sobie przypomniała. To był jej ostatni sen, ten, z powodu którego wyleciała z pracy. – Ale przecież gobliny nigdy się nie biją... – Tak, bronimy tylko naszych jam w górach – przytaknął jej Stunk. – Lecz Golda, goblinka zaprzyjaźniona z naszym wodzem, prosiła mnie, bym ci coś przekazał. Powiedziała, że kilku jej przyjaciół walczy po stronie ludzi i że też chciałaby pomóc. Ale jest jedyną istotą wśród goblinów, która rzeczywiście chce to zrobić. A więc jeśli będziecie jej potrzebować, przyślijcie po nią. Ma magiczną różdżkę. I jest bardzo odważna. – Powtórzę to Królowi – obiecała Imbri. Stunk zasalutował, a Imbri pomachała mu ogonem na pożegnanie. Pomknął na północ, klacz ruszyła z powrotem na południe. Wydało się jej, iż to, że został wcielony do armii, nie zrobiło na nim wielkiego wrażenia. Na pewno nie aż takiego, jak w złym śnie. I tak miał dużo szczęścia. Gobliny uniknęły bezpośredniego starcia z Mundańczykami. *** Zapadła noc. Imbri znalazła tykwopole i przeszła przez dziurkę. Żałowała, że nie może chodzić tamtędy w dzień. Mogłaby wtedy sprowadzić centaurom jakąś pomoc. Lecz skoro już nie mogła korzystać z hipnotykw za dnia, to przynajmniej nic się jej nie działo, gdy zaglądała w ich otwory. Była obywatelem Świata Tykw, nieczułym na jego czary. Choć właściwie nie bardzo było po co do nich zaglądać wtedy, gdy na nic się nie zdały. Pomyślała o Jeźdźcu. Właśnie za pomocą hipnotykw unieszkodliwił Królów. A więc

gdyby i ją chciał usidlić tym sposobem, nic by jej nie zrobił. Mogłaby go zniszczyć. Zabić. Galopowała poprzez znajome strony, przez Świat Snu. Postanowiła wpaść do pięciu uwięzionych Władców i opowiedzieć im, co się stało. Miała nadzieję, że może wspólnie znajdą jakieś wyjście z sytuacji. Mogłaby wtedy z kolei przekazać to Królowi Arnoldowi. Przecież chcieli, by była łącznikiem dwóch światów. Zawróciła i pobiegła w ich kierunku. Przemknęło jej przez myśl, że mogłaby wynieść z hipnotykwy któregoś z nich. Była ciekawa, czy jest to możliwe. Czy połączyłby się z ciałem? Zrobiła tak kiedyś z ogrem Smashem. Stwierdziła jednak, że nie jest to możliwe, bo nie wie którędy zostali oni tu wniesieni. Każdy z Królów musiałby istnieć jako fantom, czyli upiór w realnym świecie. Ciało dalej pozostawałoby bez życia. Zmartwiła się. Musiała dowiedzieć się, którędy i którymi tykwami weszli do Świata Nocy. Zlokalizować poszczególne kanały. A to mógł jej powiedzieć jedynie Jeździec. On dzierżył klucz do tej nowej zagadki. No i oczywiście wcale by jej tego tak po prostu nie zdradził. Weszła do Królewskiej komnaty i stanęła jak wryta. – Tak! Stało się! – rzekł Arnold. – Mnie także wzięło. Imbri wyświetliła im krótki sen, opowiadający o straszliwym losie centaurów. Jeszcze gorsze było to, że Jeździec zabierał Królów tak szybko, iż zaledwie zdążali wstępować na tron. Myślała, że Jeździec towarzyszy mundańskiej armii, lecz widocznie długo z nimi nie zabawił. – Wydaje mi się, że zawsze, gdy mamy jakiegoś mądrego Króla, Jeździec nam go zabiera – powiedział Trent. – Gdyby tak oddać tron jakiemuś beznadziejnie głupiemu władcy, pewnie mógłby on doczekać zwycięstwa wroga. Tymczasem, moja droga Imbri, uczyń mi tę łaskę i powiedz mojej żonie, Czarodziejce Iris, że jest teraz Królem. – Królową... – wymknęło się Imbri i zamarła ze strachu. – Królem – powtórzył stanowczo Trent. – W Xanth nie rządzą Królowe. – I przeproś ją, że się pomyliłem, że nie zlokalizowałem Jeźdźca – dodał Arnold. – Kazałem jej położyć się spać. Nie była mi potrzebna. Widocznie popełniłem błąd. – Chyba tak. – Imbri musiała się z nim zgodzić. Pokiwała głową i z ciężkimi kopytami wybiegła z komnaty. – Kiedyż się to skończy – myślała.

Rozdział 12 Królowa królem

Zaniepokojona, co jeszcze może się jej tym razem przydarzyć, Imbri galopowała w stronę Zamku Roogna. Gdy przybyła na miejsce, służba i Królowe pogrążeni byli w głębokim śnie. Podeszła do Królowej Iris i przesłała jej proroczy sen. – Wasza Wysokość, Króla Arnolda wzięło. Musisz przejąć władzę! – Co? Przecież był tu jeszcze przed chwilą! – krzyknęła Iris truchlejąc ze strachu. – Czas jakiś spałaś... Królu Iris. – Król Iris!? – zawołała Królowa budząc się ze snu. Wyskoczyła z łóżka i pobiegła do królewskiej komnaty. – Królu Centaurze, miałam taki zły sen... – przerwała w pół słowa. Arnold stał, ślepo spoglądając w dal. – A więc to prawda... – szepnęła. – Och! Powinnam była go lepiej pilnować. – Widziałam się z nim w hipnotykwie – uspokoiła ją Imbri. – Powiedział, że teraz ty musisz być Królem. Król Trent też tak uważa, a ja mam złe wieści dla Króla... Iris poczuła się słabo. Oparła się o ścianę, by nie upaść. Nie była już młoda, a wydarzenia ostatnich dni mocno nadwerężyły jej zdrowie. Jedynie jej niepohamowana żądza władzy podtrzymywała ją na duchu, mobilizując do działania. – Przez całe życie chciałam rządzić w Xanth, a teraz, gdy zostałam Królem, jestem przerażona. Zawsze przedtem wiedziałam, że bez względu na to, jak bardzo bym tego pragnęła, i tak moje marzenie się nie spełni. Właściwie była to tylko kobieca zachcianka. Kobiety przeważnie nie chcą mieć wszystkiego o czym marzą. Uwielbiają jedynie tęsknić i snuć swoje fantastyczne wizje. Och, Imbri! Co ja teraz zrobię? Jestem już na to za stara. Czemuż te sny o potędze zamieniły się w koszmarną rzeczywistość? – Pokonasz Mundańczyków, Królu Iris – pocieszyła ją klacz wzruszona tym wyznaniem. Twarz Królowej skamieniała. – Masz rację, maro! Jeżeli w ogóle w czymś jestem dobra, to w katowaniu ludzi. Ci Mundańczycy jeszcze pożałują, że się tu zjawili. Przeklną ten dzień... A Jeździec... niech no tylko go znajdę... – Wasza Wysokość, lepiej trzymaj się od niego z daleka – poradziła jej Imbri. – Póki nie rozwiążemy tej zagadki i nie dowiemy się, jakimi chodzi drogami, żaden Król nie powinien się doń zbliżyć. – Nie muszę osobiście tego robić! Mogę wykorzystać mą moc tworzenia ułudy. Imbri miała pewne wątpliwości, lecz nie odezwała się ani słowem. – Może być gdzieś w pobliżu Zamku Roogna – powiedziała po chwili. – Myśleliśmy, że jest w Krainie Goblinów... – Był tam – zawołała Królowa Iris. – Wczoraj go tam widziałam.

– Lecz musiał też być tutaj, by wziąć do tykwy Arnolda. – Może w jakiś sposób potrafi poruszać się tak szybko. Teraz pewnie znów połączył się ze swoją armią. Zaraz to sprawdzimy – zaczerpnęła powietrza – a tymczasem powiedz mi dokładnie, co się stało. Jeśli już mam rządzić, będę to robić dobrze, ale gdy to wszystko się skończy, będę wyczerpana. W ten sposób odpokutuję za ten głupi kaprys żądzy władzy. Teraz jednak nie mogę sobie pozwolić na żadne kobiece słabostki. Imbri zdała jej relację z poprzedniego dnia i zgodnie z rozkazem Króla poszła na pobliskie pastwisko, by trochę odpocząć i najeść się trawy. Lubiła przemierzać Xanth, była już jednak zmęczona. Życzyła sobie, by te podróże nie wiązały się tylko z coraz to większymi kryzysami. Rankiem plan Królowej był gotów. Stworzyła mnóstwo przeróżnych wyimaginowanych i przerażających stworzeń i wysłała je na terytorium smoków. Miały tam oczekiwać przybycia mundańskiej armii. Prawdziwe smoki ujrzawszy je, grzecznie schowały się w swoich norach. Nie chciały im stawać na drodze. Koło południa zjawili się Fenicjanie. Dwustu silnych, uzbrojonych wojowników maszerowało w nienagannie równych kolumnach. Imbri zobaczyła, że większość z nich nie brała udziału we wczorajszej potyczce. Około pięćdziesięciu musiało stać gdzieś na tyłach, a może byli zajęci staczaniem głazów? Drugie tyle zginęło pewnie w walce wręcz z centaurami. Trzystuosobowa armia, dużo większa niż przewidywano w Xanth, została wybita prawie do połowy. Jeżeli Imbri byłaby dość czujna, to jeden oddział złożony z pięćdziesięciu wojowników z Wyspy mógłby pokonać całą resztę Najeźdźców. Takie błędy decydowały czasem o wyniku wojny! Król Iris uruchomiła magiczne zwierciadło i skierowała je na mundańską armię, by wszyscy mogli widzieć, co się dzieje. Musiała mieć szeroką publiczność. Jej magia stwarzania iluzji działała tylko wtedy, gdy ktoś patrzył na wymyślone przez nią obrazy. Na początku pojawiły się pary sfinksów. Każdy z nich miał tors kobiety lub mężczyzny, ciało i ogon lwa, a głowę i skrzydła ptaka-olbrzyma. Żeńskie osobniki były pięć razy cięższe od człowieka, męskie jeszcze większe. Wszystkie cztery rozpostarły skrzydła i wzbiły się w powietrze, wydając groźne bojowe okrzyki. Mundańczycy rozbiegli się w popłochu. Wielu z nich wpadło do pobliskiej Strefy Powietrza i zginęło w tańczących tam wirach i trąbach huraganów. Paru wpadło do smoczej jamy. Rozległ się przeciągły krzyk, a potem tylko słychać było mlaśnięcia i cmokanie. To smok oblizywał swą paszczę i zionął dymem z radości. Po chwili z hukiem wypuścił gazy i szczątki mundańskich zbroi wyleciały z nory. Na ten widok większość żołnierzy zawróciła. Wznieśli tarcze i oczekiwali ataku. Nie byli tchórzami! Sfinksy odleciały, nie chcąc patrzeć na tę dziwną rzeź. W rzeczywistości straciły swą moc, gdyż Mundańczycy odkryli, że są fałszywe. Nic, co było wytworem wyobraźni, nie mogło wprost uczynić człowiekowi żadnej

krzywdy. Człowiek musiał sam wpakować się w tarapaty. Przeważnie robił to ze strachu. Gdyby sfinksy uderzyły na żołnierzy i rozpłynęły się w nicość, gra byłaby zakończona. Po sfinksach przyfrunęły olbrzymie skalne gołębie. Krążyły po niebie. Zrobiło się ciemno. Sześć z nich poszybowało w dół rzucając czarne cienie. Dostrzegłszy zwidy dwa ostatnie mundańskie słonie zawróciły z powrotem na północ, wyciągając łby i trąbiąc z przerażenia. Wiedziały, kto pada ofiarą tych potworów. Słonie z kolei spłoszyły konie, które cwałem ruszyły za nimi. O ile któryś z nich by przeżył, to i tak nieprędko by się odnalazł. – Oto jak powinna działać wyobraźnia – mruknęła zadowolona Iris. – Bez zwierząt będą o wiele wolniej iść naprzód. Każdy gołąb taszczył olbrzymi wór. Gdy znalazły się nad głowami Najeźdźców, wypuściły je ze swych szponów. Wory pękły uderzając o ziemię, a z ich wnętrza zaczął wydobywać się żółtawy, rzekomo trujący dym. Okoliczne krzaki i drzewa poczęły się trząść, schnąć, czernieć i więdnąć. Pojawiły się majaki utworzone na podobieństwo Mundańczyków. Słaniały się na nogach, zasłaniając usta, aż w końcu w konwulsjach padały na ziemię. Imbri spodobało się to całe przedstawienie. Zarżała radośnie z podziwu. Nie przypuszczała, iż Królowa posiada aż takie zdolności. – Sama bym była przestraszona, gdybym się tam gdzieś znalazła – pomyślała. Słyszała, jak ktoś kaszle, jakby rzeczywiście wdychał duszący gaz. Jeśli iluzja robiła takie wrażenie na tych, co ją tylko oglądali z daleka wiedząc, że to wszystko jedynie twory wyobraźni, to jak musiała działać na przesądnych i zabobonnych Mundańczyków, którzy byli tuż, tuż! Może udałoby się po prostu zmieść armię wroga bez żadnej realnej walki? Fenicjanie zawrócili. Obawiali się, że żółtawy dym otruje całą ich armię. Teraz dowodził nimi Jeździec. Jechał na czele na karym koniu, który jakimś dziwnym sposobem mu nie uciekł. Imbri przestraszyła się. Znaczyło to bowiem, że był z żołnierzami, a nie gdzieś niedaleko Zamku Roogna. W tej chwili nie czaił się w pobliżu. – Jak mógł tak szybko przebyć tę drogę? – głośno zapytała klacz. – Musiał posłużyć się jakimś magicznym wehikułem czy latającym dywanem, lub jakimś zdrajcą z Xanth, który mu pomógł, kimś, kto potrafił sprawić, by unosił się w powietrzu i frunął. Jednak chyba jest to prawie niemożliwe! Zagadka robiła się coraz trudniejsza do rozwikłania! Nagle Jeździec krzyknął na swe oddziały i pogalopował prosto w żółtawą mgłę. Nic mu się nie stało. Żołnierze pobiegli za nim. Oczywiście też nic im nie było. Wykryli prawdę! Od tej chwili nie zwracali już uwagi na wspaniałe twory wyobraźni Króla Iris. Maszerowali na południe, ku Wielkiej Rozpadlinie, i wydawało się, że już nic nie jest w stanie ich zatrzymać. Imbri jednak wiedziała, że to jeszcze nie koniec. – Muszę wykorzystać inne rodzaje ułudy – powiedziała smutno Królowa. Późnym popołudniem fenicka armia dotarła w pobliże Rozpadliny. Przebyła tę odległość

w rekordowo szybkim czasie. Nikt i nic im już nie przeszkodziło, a Jeździec doskonale znał drogę. Jednak Królowa sprawiła, że widzieli Rozpadlinę dalej niż była w rzeczywistości. Wysłała też stado deszczonośnych łań. Przybyły nad prawdziwą Rozpadlinę, zalewając okolicę strugami deszczu. Iluzja działała w obie strony. Pojawiło się coś, co nie istniało, a coś, co istniało, znikło. Ten manewr przyniósł nadspodziewany efekt. Na niebie rozbłysły błyskawice, biły pioruny. Iris była artystką jedyną w swoim rodzaju. Można było nie wierzyć w burzę, lecz nie można było nie zauważyć wzbierającej wody, która zalewała wszystko dokoła przeobrażając się w prawdziwy potop, wody, w której odbijały się nawet promienie światła. Mundańczycy zmordowani wydarzeniami tego dnia ruszyli na nie istniejące łanie; weszli wprost w wyimaginowaną burzę, na nie istniejącą ziemię i... spadli prosto na dno najprawdziwszej w świecie Wielkiej Rozpadliny. Jeździec, co zresztą w tym miejscu było zupełnie normalne, zupełnie zapomniał o jej istnieniu, zaś Fenicjanie nigdy przedtem o niej nie słyszeli. Natychmiast zatrzymał resztę wojsk, lecz stracił następnych trzydziestu ludzi. Było ich teraz mniej niż stu pięćdziesięciu, a ci, co zostali, psioczyli i narzekali. Ściągnął wodze. Zatrzymał konia na brzegu Rozpadliny i potrząsnął pięścią. Na ręce błysnęła mosiężna obręcz. W głębi duszy Imbri była szczęśliwa, że nie złapał Białego Konia. Tego musiał wziąć od jakiegoś oficera niższej rangi. Czy mógłby dojechać do Zamku Roogna i wrócić w czasie jednej nocy? Wydawało się to niemożliwe. Koń nie był zmęczony. Lecz jeszcze niedawno Mundańczycy mieli więcej koni. Spłoszyły je dopiero magiczne wizje Królowej, a więc mógł użyć innych do tego celu. Z drugiej strony najlepsze drogi dla kopytnych stworzeń nie były wcale najkrótszymi drogami do celu. A już na pewno nie były najbezpieczniejsze. Na skróty mógł iść tylko człowiek. Tak czy owak – wciąż nie mogła znaleźć właściwej odpowiedzi na swoje pytanie. Największą jednak zagadkę stanowiło nie to, w jaki sposób pokonywał takie odległości, ale jak rzucił zaklęcie aż na sześciu Królów! – Czy to ty, mundański ośle? – spytała Król Iris w odpowiedzi na jego gest. – Nie dostaniesz mnie ty... ty Jeźdźcu! Użyję całej mej mocy! Zniszczę całą twą armię nim zdąży podejść pod Zamek Roogna! Mówiąc te słowa stworzyła maliniak. Narobił wielkiego hałasu. Lecz nieustraszony Jeździec poprowadził konia prosto w złudne krzaki... i wlazł na żelazne drzewo, które Iris pokryła malinami. Koń potknął się, a Jeździec spadł z niego i legł jak długi. Potoczył się po piachu. Cały ale purpurowy ze złości. – Och! Ojej! Mamo! Cudownie! Jak to zrobiłaś? – zawołała Iren. Wyimaginowana Królowa pochyliła się nad leżącym mężczyzną, złośliwie się uśmiechając. Widziała go swymi drugimi oczyma. Teraz i Jeździec ją zobaczył. Rzucił się, chcą ją chwycić obiema rękami.

Wizja zniknęła. Królowa Iren spojrzała na matkę przestraszona. – Co jest...? – przeraźliwie krzyknęła. Wszyscy zobaczyli, co się stało. Królowa szydząc sobie ze śmiertelnego wroga sama padła ofiarą jego magii. Po chwili Imbri przesłała dziewczynie sen. – Co zamierzasz Królu Iren? – Nie jestem... nie mogę – bełkotała Iren. – Król Arnold wyniósł cię do godności Czarodziejki, a więc Maga! Teraz jest twoja kolej. Nazwał cię ósmym Królem Xanth. Musisz zasiąść na tronie i rządzić podczas kryzysu. Wasza Wysokość, Xanth cię potrzebuje! Twojej matce nic się nie stało. W hipnotykwie jest zupełnie bezpieczna. Przynajmniej to wiemy! Iren przestała trząść się broda. – Masz rację. Może po raz pierwszy w życiu naprawdę jest z moim ojcem. I będzie dopóty, dopóki zachowamy jej ciało. Ale gdy Mundańczycy wtargną do Zamku, wszystko przepadnie. Rozprawią się z ciałami, a nasi ukochani na zawsze pozostaną w hipnotykwach. Albo zdarzy się jeszcze coś gorszego. Nasza sytuacja jest beznadziejna. Nie mamy już nic, co mogłoby na odległość zniszczyć wroga – zamilkła rozglądając się po komnacie. – A kto po mnie ma być Królem? – Humphrey powiedział, że podczas tej zawieruchy będzie rządzić dziesięciu Królów – przypomniała jej Imbri. – Ale ty jesteś ostatnim Magiem. Nie możemy dopuścić, by Jeździec objął władzę. Myślę, że musisz wyznaczyć swojego następcę, wybrać go spośród mniej utalentowanych. Trudno, to jedyne wyjście. Król Iren skinęła głową po raz drugi. Spojrzała na zebranych. Cameleon pomagała staremu wiarusowi Crombie przenieść Króla Iris do komnaty, w której złożono ciała poprzednich Królów. Iris była siódmym. – Cameleon – powiedziała Iren. Kobieta przystanęła. Imbri znów musiała się do niej przyzwyczaić. Teraz daleko jej było do dawnej piękności. Gdyby nazwała ją paskudą, popełniłaby nietakt, ale niestety nią była. – Tak, Wasza Wysokość? – nawet głos jej się zmienił. Brzmiał jakby ostrzej. – Będziesz Królem numer dziewięć – zadecydowała Iren. – Co? – Cameleon wolną ręką założyła za ucho kosmyk włosów. – Jesteś matką Króla i żoną Króla i właśnie wchodzisz w swój mądry okres. Nie mamy już Magów. Musimy wybrać kogoś inteligentnego. Król Arnold pokazał wam, ile można zdziałać za pomocą rozumu. Ustalił sukcesję tronu i zlokalizował Królów. Więcej uczynił dla Xanth niż jakikolwiek inny Mag. A ty będziesz jeszcze mądrzejsza. Może dasz radę rozwiązać zagadkę Królów, nim Jeździec... – zadrżała. – Zostanie dziesiątym Królem – dokończyła Cameleon. Była o wiele bardziej pojętna. Pierwszy szok minął.

Imbri uważała ten stały postęp za coś wspaniałego i godnego uwagi. Wiedziała, że Cameleon jest jedną i tą samą kobietą, lecz prawie wszystkie cechy kogoś, kogo wiozła na północ, by śledzić Mundańczyków, zniknęły. Tamta Cameleon bardziej się jej podobała. Tandy zastąpiła następcę Króla i pomogła Crombiemu zanieść ciało Królowej do drugiej komnaty. Cameleon zawróciła, by porozmawiać z Iren. – Rozumiem cię – powiedziała. – Nie jestem Czarodziejką, a w Xanth jest wielu ludzi mających większy talent niż ja. Mimo to jestem przekonana, że masz rację. Teraz potrzeba nam mądrości, nie magii. Przez jakiś czas sprostam temu zadaniu. Jeździec nie będzie dziesiątym Królem, nawet jeśli nie podołam i zrobię coś nie tak. Uśmiechnęła się szeroko, wiedząc, że gdyby musiała rządzić przez dłuższy czas, Xanth znalazłby się w parszywej sytuacji. Musiałaby zawiesić urzędowanie i przeczekać swój piękny okres, gdyż wtedy nie miałaby rozumu za grosz. Nawet nie próbowała zaprzeczać. Obie z Iren wiedziały, że ją też dosięgnie to straszne zaklęcie. Tak chciało przeznaczenie. Łańcuch Królów musiał się kiedyś skończyć. – Ale gdybyś tak musiała z nim stanąć twarzą w twarz, Królowo Iren... Iren zmarszczyła brwi. – Nie wiem, co masz na myśli. – Jesteś piękną, młodą kobietą. Może chcieć cię wykorzystać w inny sposób... Iren oblała się rumieńcem. – Zabiję go! – przechyliła głowę. – I tak go zabiję – postanowiła. – Jeśli tylko będę miała okazję, pomszczę ojca, matkę, męża... Cameleon znowu się uśmiechnęła. Wyglądała dziwnie. Zupełnie inaczej niż wtedy, gdy była ładna. Teraz jej uśmiech był zimny, wyrachowany, straszny. – Nie przeczę, że jesteś lojalną obywatelką Xanth. Po prostu zwracam ci tylko uwagę, że TO może się zdarzyć. Mężczyźni tak reagują na piękne, młode kobiety. Gdybyś mogła przez jakiś czas udawać, że zależy ci na nim... przynajmniej dopóki nie rozwikłasz do końca ten zagadki... Uśmiech Iren powoli zmienił się w uśmiech starej kobiety. Najdziwniejsze było to, iż w tym momencie piękna Królowa wcale nie była ładniejsza od Cameleon. Imbri zauważyła tę zmianę. Rozumiała Iren i też była tą propozycją zgorszona. Kobiety rodzaju ludzkiego doskonale umiały zwodzić mężczyzn. I robiły to bez żadnych skrupułów. – Potworny sposób ratowania Xanth – pomyślała. – Jak mogło dojść aż do tego? Czyżby nie było innego sposobu? Czy można to jakoś usprawiedliwić tą wojną? Imbri sama nie wiedziała, co ma o tym sądzić. Być może na takie pytania nie było właściwej odpowiedzi. Teraz Król Iren zabrała się do roboty. Przygotowała swój plan natarcia. W magicznym zwierciadle znów ujrzeli Mundańczyków. Wydawało im się, że rozbili obóz. Przynajmniej rozpalili parę ognisk. Nic więcej nie było widać. Reszta tonęła w mroku. Jeżeli Fenicjanie

chcieliby ruszyć o świcie, do Niewidzialnego Mostu musieliby maszerować ze dwie godziny, a do Zamku Roogna jeszcze dłużej. Jeździec z pewnością o tym wiedział. – Imbri, czy mogłabyś przez jedną noc zniszczyć ten most? – spytała Iren. – Spróbuję – odpowiedziała klacz. – Mogę jednak wpaść w Rozpadlinę. Nie potrafię posługiwać się toporem ani dźwignią. Nie mogę się zdematerializować, gdyż aby kopać w most muszę mieć nogi. Tu naprawdę potrzebny byłby człowiek z porządnymi narzędziami. – Ku swemu zmartwieniu musiała przyznać, że w pewnych sytuacjach ludzie byli sprawniejsi od koni. Pocieszała się jednak tym, że zdarzało się to nadzwyczaj rzadko. – Pójdę z tobą – powiedziała Cameleon. – Nie jestem zbyt silna, ale może dam sobie radę. Umiem to robić. Mam ostry nóż, mogę poprzecinać liny. – Ale... – odezwała się Iren. – Nocą Mundańczycy nic nam nie zrobią – przypomniała jej Cameleon. Będę szła zaczarowaną ścieżką lub jechała na klaczy, a więc nie wpadnę w łapy potworów. Gdyby udało się nam szybko zniszczyć ten most, Nowa Fala Najeźdźców straciłaby co najmniej jeden dzień na sforsowanie Rozpadliny, a my moglibyśmy lepiej przygotować się do obrony Zamku Roogna. – A co będzie, gdy ja... zostanę... Gdy mnie też weźmie, jak ciebie nie będzie tutaj? – Zaraz wrócę, przyrzekam ci to. Dziewczyna rozpostarła dłonie. – Masz rację. Boję się być sama. Boję się odpowiedzialności, lecz muszę jakoś dać sobie radę. Podobnie jak mojej matce, nawet mi przez myśl nie przeszło, że mogę zostać Królem. Posadzę pewne rośliny. Powinny nas bronić. Lecz nie pozwolę im rosnąć, zanim nie wrócicie całe i zdrowe na Zamek. Cameleon wsiadła na Imbri, przeszły przez ścianę i skierowały się na pobliskie tykwopole. – Mam dla ciebie jeszcze jedno zadanie – powiedziała Cameleon, gdy zostały same. – Nie wierzę, by Rozpadlina czy rośliny Iren były w stanie zatrzymać Najeźdźców. Nigdy nie pozbędziemy się Jeźdźca, jeżeli pierwsi go nie złapiemy. Musimy udaremnić mu ucieczkę. Musimy go jakoś zwabić. Zastawić sidła, z których nie mógłby uciec. Ktoś z nas będzie musiał się poświęcić... – Zabiję go, jeśli go oczywiście znajdę – odpowiedziała Imbri. – Jestem przekonana, że i tak nie zdradzi nam kontrzaklęcia. Raz mnie oszukał, ale już nigdy to mu się nie uda. – Majtnęła ogonem strzepując wyimaginowane muchy. – Jest nieuchwytny. Chyba wiem dlaczego – Cameleon zamilkła na chwilę. – Mam nadzieję, że się nie mylę. Byłoby mi strasznie głupio; nie jestem jeszcze u szczytu swych możliwości umysłowych, więc może... Jednak coś podejrzewam, lecz na razie nic ci nie powiem. Jeśli mam rację, to rzuci swoje zaklęcie na Króla Iren, a zaraz potem na mnie. Będzie myślał, że dzięki temu jest dziesiątym Królem, że na nim kończy się łańcuch.

Możemy jednak temu zapobiec. Tym razem my zrobimy pierwszy krok. Trzeba wybrać następnego Króla Xanth, takiego, którego nie można przenieść do Świata Hipnotykw. Ten Król nareszcie zerwie okowy. – Tak. Proroctwo Maga Humphreya mówi, iż dziesiąty Król będzie żył – przytaknęła jej Imbri dając nura w jedną z tykw. – Ale któż mógłby nim być? Każdy może paść jego ofiarą, bez względu na to, kogo byś nie wybrała. Tak były zajęte rozmową, że nie zwracały uwagi na to, co je otacza. Poza tym Cameleon już nic nie dziwiło. – Każdy oprócz kogoś jednego – stwierdziła Cameleon. – Kogo? – Ciebie. Imbri skręciła i przeszła przez mur Mosiężnego Miasta. W tej części hipnotykwy mosiężni ludzie wyrabiali przeróżne metalowe przedmioty, których używano w złych snach. Oczywiście mosiężny mur nic im nie zrobił. W tej chwili była już niematerialna, lecz stanęła przestraszona, zerkając na pracujący mosiężny ludek. – Kogo? – powtórzyła. – Kogo szukasz? – zapytał mosiężny człek, myśląc, że zwróciła się do niego. Imbri nie wiedziała, co zrobić. Szybko wypowiedziała imię mosiężnej dziewczynki, która kiedyś odwiedziła realny świat. – Blythe. – To nie w tym budynku – odpowiedział mosiężny człek. – Ona jest w B-cztery. – Powiedz jej, że chyba wkrótce będę jej potrzebować – poprosiła go Imbri, pomyślawszy, że może ta pomyłka przyniesie jej jakąś korzyść, a może akurat mosiężna Blythe będzie w stanie jej pomóc. – Teraz muszę jeszcze gdzieś wstąpić. – Chcesz wpierw wynieść to paskudztwo na śmietnisko? – rzucił inny mosiężny człek, zerkając na Cameleon. Imbri szybko przeszła kłusem przez ścianę. Czuła, że poczerwieniała po same uszy. – Ci mosiężni ludzie nie mają dusz, lecz mają niewyparzony język. – Nie przejmuj się, jestem do tego przyzwyczajona – uspokoiła ją Cameleon. – Ludzie uważają, że jak jestem brzydka, to muszę być zła. A więc odpowiednio mnie traktują. A ja utwierdzam ich jeszcze w tym przekonaniu, bo im nie zaprzeczam. Gdyby traktowali mnie tak samo, jak wtedy, gdy jestem ładna, nie byłoby problemu. Było w tym wiele prawdy. Pamiętała, że kiedyś ogra Smasha potraktowano jak brutala i niewdzięcznika tylko dlatego, że był brzydki i wielki, gdy w istocie był on jednym z najłagodniejszych i najprzyzwoitszych stworzeń. Jednak i ludzie często stawali się tacy, za jakich ich uważano. Może tak było z powodu magii Xanth? – Imbri – Cameleon chciała już skończyć tę rozmowę – mianuję cię ostatnim Królem

Xanth. Jeśli się nie mylę, a mam nadzieję, że nie, jesteś jedyną istotą, która może temu podołać. Właśnie dlatego Nocny Ogier wysłał cię do Świata Dnia. Wiedział, że nic więcej nie wolno mu nam wyjawić. Jednak zrobił, co mógł, byśmy sami byli w stanie ocalić Xanth. Wymagało to poświęcenia i wielu ofiar. Nawet Mag Humphrey musiał się okryć hańbą, ale prawdopodobnie tylko tak można było uratować Xanth. Ty jesteś kluczem do tej zagadki. Musisz być dziesiątym Królem. – Ale ja jestem koniem! – Zauważyłam. Czy przez to nie jesteś obywatelem Xanth? Imbri parsknęła. – Bardziej cię lubiłam, gdy byłaś ładna. Ale nie dlatego, że taka byłaś. – Każdy tak mówi! Jednak czasem, co prawda bardzo rzadko, inteligencja kobiety jest ważniejsza od jej urody. – Pewnie, nie powiedziałam... – Znów będę piękna, Imbri. I wtedy nie będę mogła być Królem. Doprowadziłabym Xanth do ruiny. Gdyby Jeździec był na tyle mądry, by pozbyć się Iren i dać mi władzę, to natychmiast by nas pokonał. Musiałby tylko poczekać na tę moją drugą fazę. Ale ja muszę go sprowokować, właśnie teraz, gdy mogę sobie dać z nim radę. Gdy wrócimy do Zamku Roogna, sprawy mogą potoczyć się bardzo szybko. Musisz być przygotowana na wszystko, maro! – Nie bardzo rozumiem. – Imbri przesłała jej sen o przewalającej się szarej mgle. – Nawet jeszcze nie jesteś Królem, a mówisz już o wsadzeniu cię do hipnotykwy. Jeżeli mianujesz mnie Królem, wszyscy obywatele Xanth będą temu przeciwni. – To niech sobie będą – powiedziała Cameleon. – Wytłumaczyłabym ci to lepiej, lecz obawiam się, że mogłoby to w jakiś sposób zmienić przeznaczenie. Nie wolno ci nikomu o tym mówić... do czasu. A tymczasem, jak tylko zniszczymy most, musisz pójść do Zamku i pomóc tym roślinkom Iren. Tron Xanth w końcu przypadł kobietom. To nas do czegoś zobowiązuje. Powinnyśmy go bronić lepiej niż mężczyźni. Sprowadź Syrenę i Gorgone. Niech opuszczą Zamek Dobrego Maga i tu przybędą. Znajdź też goblinkę Goldę. Ich talenty będą nam potrzebne. To nasza ostatnia potyczka. – Ale jak wrócisz na Zamek, gdy pogalopuję po nie? – Imbri nigdy nawet nie śniła o tym, by zasiąść na tronie, choć będąc nocną marą śniła o wielu rzeczach. W końcu jednak zaczęła dostrzegać w tym wszystkim jakiś sens. Jeździec nic nie mógł jej zrobić! A więc rzeczywiście nikt inny, a tylko ona mogła coś zdziałać, by go zatrzymać. Ale jak? – Muszę chociaż cię tam z powrotem zawieźć... – Zobaczymy, jak się to skończy – enigmatycznie stwierdziła Cameleon. Była to jeszcze jedna z jej „nowych” cech. Oczywiście, Imbri mało co z tego rozumiała. Niedaleko mostu wyszły z tykwy i pogalopowały prosto na brzeg Rozpadliny. Od razu natrafiły na przeszkodę. Mundańczycy rozstawili straże. Jednak nim ktokolwiek zdołał ją zauważyć, Imbri zawróciła w ciemny las i przystanęła.

– I co teraz? Ja mogę się zdematerializować i podejść tam, ale by zniszczyć ten most muszę mieć prawdziwe kopyta. Cameleon myślała, mile czesząc palcami końską grzywę. – Trzeba się ich jakoś pozbyć. Zrobię katapultę. A ty wprawisz ją w ruch. Sprawdzisz tylko, czy zerwałam dobre liany. Szybko przeszukały dżunglę. Znalazły mnóstwo gumowych, ciągnących się lian. Zerwały je i przywiązały do mocnych pni żelaznego drzewa. W ten sposób skleciły wielką procę. Cameleon włożyła w nią olbrzymi głaz. uplotła uprząż i zaprzęgnęła w nią Imbri. Klacz naciągnęła procę używając całej swej mocy. Zgodnie ze wskazówkami Cameleon, Imbri ustawiła się tak, by wycelować głaz prosto w Mundańczyków. Na rozkaz kobiety puściła gumową linę. Głaz uleciał w górę. Uderzył dokładnie w brzeg Rozpadliny i mostu, spychając dwóch Mundańczyków w dół. W tej fazie Cameleon świetnie wiedziała, co robi! Paru Fenicjan pośpiesznie podbiegło do mostu. Stwierdzili, że już go nie ma. Głaz spełnił swe zadanie. Nie miały tu już nic do roboty. Po drugiej stronie Rozpadliny zobaczyły dwóch Mundańczyków napinających łuki, lecz Cameleon wskoczyła na Imbri. Klacz znów się zdematerializowała. Strzały przeszyły je nic im nie robiąc. Jednak szybko opuściły to miejsce. Nie chciały dać się złapać. Z zachodu dobiegał jakiś hałas. – To centaur! – zawołała Imbri. – Nie, to koń! Biały Koń mignął między drzewami. Imbri przesłała mu sen. Uśmiechnęła się na powitanie. – Czy most jeszcze tam jest? – spytał zmartwiony. – Słyszałem jakiś huk, a więc przybiegłem tutaj. Najlepsze pastwiska są na południu, lecz za to po drugiej stronie mam dobrą kryjówkę. Robi się późno... – Już nie ma mostu – odpowiedziała Imbri. – Właśnie go zniszczyłyśmy. I tak nie mógłbyś przez niego przejść, bo Mundańczycy rozstawili przy nim straże. – Mundańczycy!? – wykrzyknął jego senny sobowtór. – Myślałem, że są na północy! – Tam byli wczoraj. Teraz są tutaj. Jutro przeprawią się przez Rozpadlinę i w końcu dotrą do Zamku Roogna. – Muszę biegnąć! – Jeśli dobrze zrozumiałam – odezwała się Cameleon – powiedziałaś mu, gdzie stacjonuje armia. I on chce stąd uciec. – Tak – przytaknęła jej Imbri. – Nienawidzi Mundańczyków i bardzo się ich boi. Mogłam cię włączyć w sen, sama mogłabyś z nim porozmawiać. – Nie przejmuj się. Gdy byłam ładna i głupia, świetnie się czułam z takim końskim móżdżkiem, jak on. Lecz teraz jego towarzystwo już mi się sprzykrzyło. Potrzebuję jednak jakiegoś środka lokomocji. Powiedz mu, że zostanę następnym, dziewiątym z rzędu Królem Xanth, i spytaj, czy nie zawiózłby mnie z powrotem do Zamku Roogna. Jest na południu, z

dala od nieprzyjaciół. Imbri posłusznie zagadnęła konia. – To Cameleon? – spytał zdziwiony. Noc była ciemna. Księżyc prawie zniknął, mimo to swym końskim okiem widział ją doskonale. – Wiem, że się zmienia, lecz nie przypuszczałem, iż może być aż tak brzydka. – Duszę ma taką samą jak miała – wyjaśniła Imbri w ten sposób, by oboje ją usłyszeli. – Identyczną – warknęła Cameleon. – I naprawdę będzie królową Xanth? – nie dowierzał jej koń. – Królem Xanth – Imbri nie miała siły dalej mu tłumaczyć. Nie powiedziała, kto będzie następnym. Koń zarżał. – Jest wstrętna, lecz kiedyś ją lubiłem. Zawiozę ją do Zamku, jeśli na pewno nie ma tam Mundańczyków. – Nie ma nikogo – upewniła go Imbri. – Gdy Arnolda wzięło, nawet Ichabod wyjechał do Mundanii. W Zamku Roogna są same kobiety i Królowa Iren. Koń zarżał przyjaźnie, przystając na ich prośbę. Nie bał się kobiet. Cameleon wdrapała mu się na grzbiet i pogalopowała do Zamku Roogna. Imbri natomiast ruszyła do Zamku Maga Humphreya, skracając sobie drogę przez hipnotykwy. Gdy tak szła przez ten Świat Nocy, zastanawiała się, skąd Cameleon wiedziała, jakim sposobem wróci. W tym okresie ta kobieta była rzeczywiście niesamowicie inteligentna. Ale chyba i los jej sprzyjał. Wkrótce dotarła do Zamku Dobrego Maga. Przebiegła kłusem przez fosę i przeszła przez ścianę. – Grundy! – zawołała w skierowanym do wszystkich śnie. – Czy Gorgona już wróciła? Powiedz jej, żeby przypadkiem na mnie nie spojrzała... – Już wróciłam – odpowiedziała Gorgona we śnie. – Golem przed chwilą pobiegł do Zamku Roogna, by wesprzeć ich w czasie ostatniej, decydującej walki. Mam zakrytą twarz. Pozwól mi wstać, przedstawię cię mojej siostrze Syrenie i goblince Goldzie, która też jest tutaj. A więc goblinka mówiła serio! Naprawdę chciała im pomóc. Nie budź się jeszcze! – poprosiła ją Imbri. – Musisz się wyspać, ja już poznałam Syrenę. Będę przemawiać do wszystkich w tym samym śnie. – Rozszerzyła sen, by mogli odbierać go inni. – Och! Ty jesteś tą nocną marą, którą zna ogr Smash? – zawołała Golda. – Syrena dużo mi o tobie mówiła. Wyniosłaś Smasha ze Strefy Void. – Niezupełnie – mruknęła mile zaskoczona Imbri. – Pomogłam mu, ale w zamian dostałam pół duszy centaurzycy Chem. Dzięki temu mogłam wejść w Świat Dnia. – Wiem o tym – odpowiedziała goblinka. – Ogr wystarał się dla mnie o magiczną różdżkę. Przez to mam wielką moc. To rzadko się zdarza wśród nas. Wkrótce poślubię wodza

goblinów. Byłam na dole w kopalni, by wydobyć trochę kruszcu na swą ślubną wyprawę, lecz niestety musiałam szybko stamtąd wyjść. Chciałam pomóc centaurom w pokonaniu Najeźdźców. Niestety, było już za późno; wysłałam do was posłańca. Być może nie dotarł... – Widziałam się z nim – przerwała jej Imbri. – A potem porwała mnie Gorgona. Nie zdążyłam z nim porozmawiać. Teraz jestem gotowa – pomachała czarodziejską różdżką i otaczające ich we śnie przedmioty odleciały, utraciwszy swój związek z prawem grawitacji. – Mag Humphrey kazał mi sprowadzić mą siostrę – wyjaśniła Gorgona. – Syrena powiedziała, że powinnam zebrać trochę przyjaciół. Próbowaliśmy to zrobić, lecz Ognisty Dąb Hamadriad nie może zostawić swego pnia, by udać się w tak niebezpieczną podróż, a wróżbiarz John oczekuje potomstwa. Nie wiem, czy w ogóle ich znacie. Mosiężnej dziewczynki Blythe, nigdzie nie mogliśmy znaleźć. Z Chem i Tandy nie zdążyliśmy jeszcze zamienić słowa... – Chem i Tandy są już w Zamku Roogna – powiedziała Imbri, wyświetlając w tle obraz Zamku. – A Blythe mogę zawołać, kiedy tylko zechcę. Już wcześniej mi mówiła, że chciałaby się tu znaleźć. Zostawiłam jej wiadomość w Mosiężnym Mieście. Powinna być gotowa. – Jak dobrze, że znów jesteśmy razem – stwierdziła Syrena. – Zobaczę ogra... to dzięki niemu wszystko jest możliwe... – Cameleon poprosiła bym zebrała ochotników. Potrzebujemy pomocy w Zamku Roogna – oznajmiła Imbri. – Mogę jednak zabrać tylko jedną osobę. – Polecimy na latającym dywanie – postanowiła Gorgona. – Daliśmy golemowi Zaklęcie Łączności i w ten sposób zostawiliśmy sobie dywan. Wylecimy o świcie i będziemy krążyć tam i z powrotem, dopóki wszyscy troje się tam nie znajdziemy. Czy mamy dość czasu? – Chyba tak – odpowiedziała Imbri. – Spodziewamy się, że Mundańczycy dotrą do Zamku w dwa dni. Król Iren ma posadzić rośliny, które mają ich zatrzymać... – Król Iren! – zawołała Gorgona. – A co się stało z centaurem? Imbri szybko opowiedziała im, co zaszło. – Tak więc Cameleon zostanie następnym Królem – skończyła. – Jak dla mnie, to wszystko dzieje się trochę za szybko... – przyznała się Syrena. – Musimy wreszcie przestać tracić Królów. – I zatrzymać Najeźdźców. – dodała Gorgona. – Wierzę, że potrafię jeszcze wiele zrobić; niech no tylko na nich popatrzę... – Dobrze, dobrze. Sprawdź tylko, czy nas gdzieś tam nie ma – przygadała jej Imbri. Gorgona skinęła głową. – Pewnie. Idź po Blythe. Spotkamy się w Zamku Roogna. Imbri pozostawiła ich pogrążonych w głębokim, pustym śnie. Pokłusowała na tykwopole i wkrótce znalazła się w Mosiężnym Mieście. Cały blok Blythe skamieniał. Zawsze w ten sposób odpoczywali. Imbri nosem nacisnęła

guzik i mosiężni ludzie powrócili do życia. – Czy pójdziesz ze mną do realnego świata, Blythe? – zapytała piękną mosiężną dziewczynkę. – Twoi przyjaciele chcą się z tobą zobaczyć, a kiedyś wspominałaś mi... – Z przyjemnością! – wykrzyknęła uradowana Blythe. – To dziwny świat, te wszystkie żywe istoty, lecz tak bardzo lubię ogra i dziewczyny... – Muszę to jednak uzgodnić z Nocnym Ogierem – zastrzegła się Imbri. – Myślę, że się zgodzi. Blythe dosiadła konia. Przed wyjściem wyłączyły z powrotem cały blok i udały się do Komnaty Siedmiu Królów. Imbri przeraziła się. Okazało się bowiem, że jest ich tam już dziewięciu. Zarówno Iren jak i Cameleon już wzięło. – Teraz twoja kolej, Królu Imbri – oświadczyła Cameleon. – Tylko ty możesz zniszczyć Jeźdźca! – Ale jak on cię dostał? – spytała sfrustrowana klacz. Cameleon mówiła jej, że to stanie się błyskawicznie, jednak trudno było jej się z tym pogodzić. Cameleon złośliwie się uśmiechnęła. – Zaprowadziłam go do Zamku Roogna. Mój plan sprawdził się w stu procentach. – Co zrobiłaś? – Utwierdziłam się w swym przekonaniu i złapałam go w sidła. Sama siebie wystawiłam na przynętę. Gdy był już w środku, wysłałam resztę mieszkańców przed Zamek, a Król Iren kazała urosnąć swym roślinom. Oplotły całą budowlę i uwięziły go w niej niczym w twierdzy. Niczego się nie spodziewał, bo był skoncentrowany na nas... – znów wstrętnie się uśmiechnęła. – Przez chwilę myślał, że się podoba Iren, lecz gdy zorientował się, że Królowa tylko gra na zwłokę, czekając aż wyrosną te jej rośliny, natychmiast przeniósł ją do hipnotykwy. Więc nałożyłam koronę i oznajmiłam mu, że wiem, kim jest, i że nigdy nie ucieknie z tego Zamku. No i oczywiście mnie także się pozbył. Krótko sprawowałam rządy. Jakieś dwie minuty. Był wściekły, że został zdemaskowany. I to przez kogoś, kogo miał za głupca. – Ale przecież nigdy cię nie widział – powiedziała zdziwiona Imbri. – Gdy złapał mnie, Grundy’ego i Ichaboda byłaś w lesie z Koniem Dnia... – Niezupełnie. Teraz ty musisz iść i zniszczyć go. To nie będzie dla ciebie takie łatwe... – Czemu nie? – zawołała Imbri. – Z przyjemnością wykończę tego potwora. Cameleon pokiwała głową. – Nie, będzie ci trudno się z tym pogodzić. Poza tym nie możesz go zabić. – Jak to nie?! Na pewno mogę, Królu Cameleon! – zaprzeczyła gorąco Imbri. – Nie, bo tylko on zna Zaklęcie, którym nas powalił. Najpierw musisz zmusić go, by nas uwolnił, a on chętnie tego nie zrobi... Jak zwykle, miała rację. Imbri opadła z sił. Opuścił ją cały jej koński temperament.

– Mogę go skopać tak, że w końcu przyzna się do wszystkiego. A potem dokończę swoje dzieło. – Nie – wtrącił się Humphrey. – Musimy jeszcze coś wyjaśnić. – Widzisz – ciągnęła Cameleon. – To potomek ogiera i kobiety. Owoc spotkania u Źródła Miłości. Dlatego zwie się Jeźdźcem – czyli człowiekiem na koniu, w przybliżeniu człekokoniem.8 To mieszaniec, podobny do centaurów. – Do centaurów? – spytała zmieszana Imbri. – Ale ON przecież jest mężczyzną... – To koniołak. Wererider.9 Powoli docierała do niej cała prawda. – To Koń Dnia? – Właśnie. We własnej osobie. Jego umysł zamieszkują dwie istoty. W jego przypadku to zupełnie normalne. Nikt by nie przypuszczał, że tak jest, gdyż dawno nie było takich stworzeń. – Czemu mi nie powiedzieliście? – smutno szepnęła Imbri. – Przez cały czas myślałam, że on i ja... – Wiem, że to straszne – odezwała się Cameleon – ale nie byłam tego całkowicie pewna. Gdybym się myliła, mogłabym posądzić o tak straszną rzecz dobre, niewinne zwierzę; gdybym natomiast miała rację, ty dowiedziawszy się o tym mogłabyś niechcący przekazać mu swe uczucia. Stałby się czujny i nie wpadłby w moje sieci... Musiałam cię oszukać. Przepraszam. Bardzo mi przykro... – Więc prawie przez cały czas był z nami: Jeździec, Konio-człek, Koniołak... – Potrafi łączyć wzrokiem dwa miejsca, na przykład ludzkie oko i otwory hipnotykw. Tak jak podejrzewaliśmy. W ten sposób nas zaklinał. Lecz, jeśli spróbujesz go kopnąć, zamieni się w konia... A jest silniejszy od ciebie. – Tylko w dzień – zaprotestowała Imbri. Była przerażona. Zawsze myślała, że ma w nim przyjaciela. Teraz sobie wszystko przypomniała. Tak... Przecież to zwierzę zawsze kręciło się w pobliżu Jeźdźca. Tak też było, gdy pierwszy raz na nich się natknęła. Jeden mówił, że śledzi drugiego. Ależ wyrafinowane kłamstwo. Koń ją nawet uwolnił od swego pana! Jak mogła podejrzewać, że to jedna i ta sama istota? A gdy ona, Ichabod i Grundy wpadli w łapy nieprzyjaciela – zostawił śpiącą Cameleon i poszedł do obozu wrogiej armii. Wędrował przybierając postać Konia. Galopował godzinami, a więc drogę, na którą ludzie normalni potrzebowali dwóch dni, przemierzał o wiele szybciej. Gdy nie mógł gdzieś przejść jako koń, na powrót stawał się człowiekiem. A więc mógł chodzić na skróty, wykorzystywać najdogodniejsze przejścia! Dwie postacie! Koń Dnia udając, że jest głupi, odkrywał przeróżne sekrety Xanth! Dowiedział się o Niewidzialnym Moście i następcach poszczególnych Królów. A oni byli przekonani, że jest po ich stronie, i wszystko mu mówili. 8

Nieprzetłumaczalna gra stów: Horseman (ang.) – jeździec, horse (ang.) – koń, man (ang.) – mężczyzna, człowiek. 9 Wererider (ang.) – istota mająca zdolności zamiany postaci, która z własnej woli może przyjąć kształt określonego zwierzęcia: werewolf – wilkołak, werehorse – koniołak itp.

Teraz rozumiała, dlaczego Magowi Humphreyowi było wstyd. Koń Dnia widział, jak rozkładał swoje zaklęcia. Słuchał, jak objaśniał działanie każdego z nich! Mag mógłby zaczarować go w każdej chwili, gdyby tylko wiedział, kim on jest! Teraz wydawało się to takie jasne! Ale nie tylko tego nie zrobił, ale jeszcze od razu, jak tylko Imbri wyszła z baobabu, sam pozwolił mu siebie zakląć. Tak! Czekała na niego przez moment! Ogier zamienił się w Jeźdźca, zaczarował Humphreya, znów zamienił się w konia i pobiegł do Imbri. Potrafił wyprowadzić w pole takiego Maga! Nawet nie chciała myśleć, co jej się mogło przydarzyć! – Byłam naprawdę głupią szkapą! – stwierdziła. Wszystko pasowało do siebie jak ulał. Zrobiło się jej niedobrze. Cameleon też znalazła się w hipnotykwie, choć przechodziła swój najmądrzejszy okres. Klacz musiała wyciągnąć z tego odpowiednie wnioski. Jeździec będąc pewny swego też dał się zwieść. Pojechał z Cameleon do Zamku Roogna, gdyż tam mógł rzucić zaklęcie na dwie ostatnie KróloKrólowe. Cała dziewiątka Królów-Fantomów stała przed nią oczekując, co zrobi. Król Dor obejmował Iren. Wyglądali cudownie! Chyba byli szczęśliwi, że znów są razem. Król Trent wziął Króla Iris za rękę. Nie robił tego od prawie ćwierć wieku. Królowie na razie mieli się całkiem dobrze, lecz ich ciała znajdowały się wciąż w Zamku Roogna zdane na łaskę i niełaskę wroga. Odkryli całą prawdę. Zdemaskowali Jeźdźca. Niestety, nie był to jeszcze koniec wojny. – Wszystkiego dobrego, Królu Imbri – powiedział uroczyście Król Trent. – Przyszłość Xanth jest w twoich rękach, to jest – chciałem powiedzieć – kopytach. Imbri dumnie podjęła nowe wyzwanie. Dziesiąty Król Xanth miał zerwać okowy. Zakończyć sprawę. Tym dziesiątym Królem była ONA!

Rozdział 13 Krusząc kajdany

Mosiężna dziewczynka Blythe z łatwością otrzymała zezwolenie na przejście do realnego Świata Dnia. Nocny Ogier jakby tylko na to czekał. Przybyły do Zamku Roogna przed świtem. Gorgona, Syrena i goblinka Golda już tam były. Przyszła też centaurzyca Chem i Tandy ze swym mężem ogrem Smashem, który przez cały czas wiernie strzegł Zamku. Reszta ludzi i żywych istot została ze względów bezpieczeństwa odesłana do sąsiednich wiosek. Nie było bowiem wiadomo, na czyją stronę przechyli się szala zwycięstwa. Staremu wiarusowi Crombiemu przykazano pilnować uchodźców. Miał się nimi opiekować podczas podróży i wskazywać drogę, gdyby przypadkiem ktoś się zgubił. Tak naprawdę był już za stary, by walczyć z Mundańczykami i za dumny, by się do tego przyznać. Dlatego Syrena, wykorzystując cały swój spryt i takt, tak pokierowała tą sprawą, żeby się niczego nie domyślał. Blythe cieszyła się, że zobaczy starych przyjaciół. Po krótkim radosnym powitaniu natychmiast spoważnieli. Dobrze wiedzieli, iż wkrótce nadejdą dramatyczne chwile. – Od strony Rozpadliny nadciąga jeden wróg – armia fenicka. W Zamku czai się drugi. Jeszcze gorszy. Jak na ironię, obydwóch muszą pokonać kruche, słabe kobiety i jeden ogr – powiedziała Imbri. – No i jeden golem – dodał dumnie Grundy. Oczywiście nie poszedł razem z innymi, a powinien. W tym momencie nie wiedział, w czym mógłby im pomóc. Jednak Grundy bardzo chciał się na coś przydać. Popatrzyli na Imbri i klacz nagle pojęła, iż teraz ona musi wydawać rozkazy. Była Królem. – Odpocznijcie i zjedzcie coś niecoś – przykazała im w spokojnym śnie. – Mundańczycy zjawią się tu pewnie dopiero jutro. A wtedy będziecie wiedzieć, co macie zrobić. – Imbri spojrzała na Zamek. Jego ponura sylwetka rysująca się coraz wyraźniej na tle ciemnego nieba przypominała, że zbliża się świt. – Ja też wiem, co muszę zrobić – oświadczyła. Zamek wyglądał przedziwnie. Przyjrzała się mu dokładnie. Zupełnie się zmienił. Prawie całe ściany porastała bujna zieleń. Wikłacze oplatały ściany, ze szczelin wyzierała mięsożerna trawa. Żywe pnącza zwisały z parapetów. W fosie rosły olbrzymie krakeny. Zamieszkujące ją monstra nie miały obecnie łatwego życia. Król Iren odeszła, lecz to, co wyczarowała, zostało. Chyba rzeczywiście była Magiem. Żadna zwykła osoba nie mogła wyjść ani wejść do środka. Jeździec był usidlony. Złapany w pułapkę. Każdy drzewochłon od razu by go pochłonął. Obojętne czy przybrałby postać mężczyzny, czy konia. Rośliny nie mogły wtargnąć do wnętrza, gdyż Zamku chroniły

odwieczne zaklęcia, lecz na zewnątrz mogły wcisnąć się w każdy kącik. Imbri musiała tam wejść. I to teraz, przed świtem. Musiała się pośpieszyć, przedrzeć się przez liany i macki nim wzejdzie słońce. Inaczej nie dałaby rady tego zrobić przed ponownym zapadnięciem zmroku. Przez to zielsko mogła przejść jedynie jako bezcielesna nocna mara! Cameleon i Iren obmyśliły to naprawdę wspaniale. W czasie swych krótkich rządów zrobiły dla Xanth prawie tyle, co każdy z poprzednich władców. Nagle usłyszała jakiś hałas. Zobaczyła galopującego centaura. Był to Chet. Na jego pięknym ciele lśniły krople potu. Była zachwycona. Nie mogła się nadziwić. Jakże różne dwa charaktery. Obydwoje spłodzeni z konia i kobiety, a tak inni. – Jeździec i centaur – pomyślała. – Nadchodzą Mundańczycy! Nadchodzą Mundańczycy! – krzyczał ledwo łapiąc oddech. – Przecież zwaliliśmy most – odpowiedziała Imbri. – Wiem. Podglądałem ich. Patrzyłem, co robią. Jednak nie mogłem podejść za blisko. Nie chciałem, by mnie zobaczyli. Chyba zaraz, jak tylko stamtąd odeszłyście, wysłali kogoś na drugi brzeg. Przeszedł tak szybko, że nawet Smok z Wyrwy nie zdołał go dopaść. Może zresztą biedny potwór nie chciał mieć z nimi znów do czynienia. Człowiek ten z powrotem umocował Niewidzialny Most. Wiesz przecież, że przypominał on wielką sieć. Związał tylko liny. Tak więc nocą część wojsk przeszła na drugą stronę. Teraz idą prosto na nas! Byłbym ich zauważył wcześniej, lecz sprawdzałem inne przejścia. – Pełniłeś zwykłą nocną wartę. Nie mogłeś się ich spodziewać – powiedział Grundy. – Wszyscy byliśmy przekonani, że na pewno nie przejdą przez Niewidzialny Most. Myśleliśmy, że go nie ma. – Nie docenialiśmy ich – odezwała się Syrena. – Dlatego wojna przybrała dla nas taki zły obrót. Uważaliśmy, że ludzie, którzy nie posługują się magią, nie mogą nam nic zrobić. A to nieprawda! Wcale tak nie jest. W rzeczywistości ludzie ci są okrutni, zdecydowani na wszystko i pozbawieni wszelkich skrupułów. Być może dlatego, że mogą liczyć tylko na własne siły. I przez to są po dwakroć gorsi i niebezpieczni! Syrena utraciła swoją magiczną moc ponad dwadzieścia lat temu. Dobrze wiedziała, do czego może doprowadzić utrata magii. Była dobrą kobietą, więc może nawet wyszło jej to na dobre, lecz ludzie prymitywni mogli szybko z tego powodu stoczyć się na manowce. Imbri podobnie jak inni poważnie rozważyła, co w takiej sytuacji Najeźdźcy będą w stanie zrobić. Wcześniej myślała, że pewnie rozbiją obóz, przeczekają noc, a o świcie sforsują Rozpadlinę i znów zatrzymają się na jakiś czas po drugiej stronie. Chcąc jak najszybciej odnaleźć swego uwięzionego dowódcę – wyprowadzili ją w pole. Popełniła błąd, którego skutki były teraz dobrze widoczne. Wróg był w drodze, a oni jeszcze nie byli gotowi do walki. Jeździec musiał poczekać. Najpierw należało zorganizować obronę. Zaplanować całą

akcję. Najeźdźcy nie mogli dostać się do Zamku Roogna – ostatniej twierdzy Xanth, symbolu niezawisłości i niepodległości Królestwa. Nie mogli uwolnić Jeźdźca. Gdyby weszła do środka, aby się z nim rozprawić, nie mogłaby już wyjść. Byłaby więźniem przez cały dzień. Nie byłaby w stanie przejść przez ściany i pnącza, a więc nie mogłaby pokonać armii wroga. Mogłaby zabić Jeźdźca, lecz przegrać bitwę. A wtedy po Xanth rozlałaby się Nowa Fala barbarzyńskich Najeźdźców. – Nawet jeden gorszy dowódca jest lepszy niż żaden – pomyślała. – Najpierw uporam się z Mundańczykami. Jeździec i tak nie wyjdzie ze swojego więzienia. Rozprawię się z nim później. Nie bardzo jednak wiedziała, co ma robić. – Przypuśćmy, że ten koniołak ze złości rozszarpie ciała Królów. Czy mogę zaryzykować? – Imbri znów się wahała. Ciężko jej było podjąć jakąkolwiek decyzję. – Ta moja beznadziejna pomyłka ściągnie nieszczęście na wszystkich – szepnęła. – Może zaważyć na losie całego Królestwa. – Nie martw się – odezwała się Syrena przechwyciwszy jej myśli. – Jeździec nic Królom nie zrobi. Trzyma ich jako zakładników. Wie, że możemy do niego wysłać oddział harpii czy innych śmiercionośnych stworzeń. Szybko by sobie z nim poradziły. Wie, że nie zrobimy tego jedynie dlatego, że w komnacie spoczywają ciała drogich nam osób. Teraz i tak Królowie mu nie zagrażają. Może dużo zyskać. A gdyby ich tknął, mógłby wiele stracić. Musi ich pilnować, dopóki... Mundańczycy nie wtargną do Zamku i nie uwolnią go. A gdy jego sprzymierzeńcy przegrają, będzie próbował posłużyć się tymi ciałami. Przehandlować je, wykupić sobie za nie swą wolność. – Chyba masz rację. – Imbri bardzo chciała w to uwierzyć. – Trzeba szybko coś postanowić. Gorgona musi stanąć w takim miejscu, by mogła w każdej chwili spoglądać na wroga, ale jednocześnie nie może jej dosięgnąć w tym miejscu żadna strzała. I żeby nikt z nas nie był w stanie jej przypadkiem zobaczyć. – Nic się nie bój – rzekła Gorgona. – Odsłonię woalkę dopiero wówczas, jak zobaczę Mundańczyków. Mogę stanąć za drzewem i wychylać się zza pnia... – Inni i tak zobaczą, co się dzieje – powiedziała Syrena. – Mundańczycy bardzo szybko zorientują się, o co chodzi. Świetnie sobie radzą. Pomogę ci. Dobry Mag Humphrey zanim został Królem naprawił moje magiczne cymbały. Mam je. Odzyskałam moją magiczną moc. Wyprowadzę ich... – Najpierw musimy stąd wyprowadzić wszystkie męskie istoty zamieszkujące Xanth – wtrąciła się Imbri. – Ach! Znamy Gorgone. Nie musisz tego robić – Grundy był wyraźnie zaniepokojony. – Nie będziemy zerkać na jej buźkę... – Wszyscy mężczyźni muszą stąd odejść – nalegała Imbri. – Nie możecie nic słyszeć. Syrena nie może was złapać na swą pieśń... Idź i ostrzegaj każdego, kogo napotkasz po drodze. Rozkazuję ci w imieniu Króla. Idź i nie wracaj, dopóki ktoś z nas nie powie ci, że

jesteś zupełnie bezpieczny. – Ech! Smash poszedł na obchód dżungli – westchnęła Tandy. – Chciał się upewnić, czy Mundańczycy przypadkiem nie ruszyli w inną stronę. – Musimy jej słuchać – zarządził Chet. – Jest Królem. Królem-Marą. A w dodatku ma rację. Musimy ostrzec wszystkich tak szybko, jak tylko to możliwe. Trzeba odnaleźć Smasha i kazać mu odejść. Chodź już, zmykajmy! – Jeszcze macie trochę czasu – uspokoiła ich Imbri. – To bitwa kobiet. Tylko nam pieśń Syreny nic nie zrobi. Prawda? – Tak – Syrena potwierdziła jej słowa. – Moja moc jest podobna do tej, którą włada duszyca Millie emanując swym sex appealem. Może tryton mógłby zawładnąć kobietami...? – To by się im należało – wrzasnął Grundy. Gorgona podeszła do niego. Ręką ujęła brzeg woalki, jakby chciała już odsłonić swe lico. Grundy szybko wskoczył na Cheta. Pogalopowali w dal. Syrena roześmiała się wesoło. Gorgona na pewno nie uniosłaby zasłony! Imbri wciąż była niespokojna. Te dwie siostry posiadały wspaniałą broń, czy też zestaw broni. Mundańczycy byli przecież bez wyjątku mężczyznami. Gdyby tak miały trochę więcej czasu, by zająć lepsze pozycje, trochę lepiej się przygotować. Czasu jednak było niewiele. Ich plan był prosty, ale nie dopracowany do końca. Słońce wschodziło coraz wyżej, oświetlając skraj lasu i pojedyncze listki drzew. Ujrzały czoło mundańskiej kolumny maszerującej na Zamek. Hełmy i tarcze Fenicjan pobłyskiwały w promieniach porannej zorzy. Śmiertelna Fala była coraz bliżej. Centaurzyca Chem wlazła do dziupli starego piwnego drzewa i wyświetliła wielką mapę okolicy. Były na niej zaznaczone pozycje wroga. Każdy z obrońców Zamku mógł je zobaczyć. Fenicjanie pewnie ujrzeli się także. Nie zobaczyli jednak czających się nieprzyjaciół. Zaczęli rozglądać się wkoło, próbując dojść, skąd się wzięła ta dziwna mapa, lecz widzieli jedynie setki grubych, wiekowych drzew. Żadne z nich nie chciało być z nimi sprzymierzone. Zwiodło ich także specyficzne ukształtowanie terenu. Rozeszli się po lesie wbijając włócznie w pnie drzew. Spadł na nich grad suchych gałęzi. W końcu o mało nie natrafili na pień piwowca, w którym siedziała Chem, lecz goblinka Golda popatrzyła na mapę widmo i skinęła swoją magiczną różdżką. Któryś z Mundańczyków z przeraźliwym krzykiem uniósł się w powietrze. Wrzeszcząc frunął nad lasem, aż w końcu zniknął im z oczu. Reszta Najeźdźców patrzyła na nieszczęśnika i na chwilę zapomniała o mapie. A potem zobaczyli Goldę. Siedziała ukryta wysoko w koronie ej-ty-liptusa. Próbowali ją zestrzelić, lecz drzewo w porę zawołało „ej-ty” i pomachało gałęziami, by ich przegonić. Stanęli i spojrzeli ze zdziwieniem po sobie, nie dowierzając swym oczom. Wytłumaczyli to sobie działaniem wiatru, lecz po chwili przestało wiać, a drzewo wciąż wymachiwało gałęziami. Zorientowali się, że ono też z nimi walczy. Wszystkie drzewa wkoło Zamku Roogna były jego strażnikami i mogły się poruszać, ale nie były w stanie zbyt wiele zrobić,

póki Mundańczycy nie podeszli pod mury. A na razie wróg przystanął. Po chwili Najeźdźcy ruszyli w kierunku ej-ty-liptusa. Golda za pomocą swej różdżki wysyłała w powietrze jednego za drugim. Lecieli w stronę pobliskiego jeziora, nad Którym czyhały na nich drapieżne i żarłoczne ptakopotwory. Jednak niewielu zginęło. Podeszli do drzewa i zaczęli się wspinać po pniu. Teraz do akcji wkroczyła mosiężna dziewczynka Blythe. Miała za sobą pełen kosz czereśniowych bomb. Zebrała je w pobliskim sadzie. Uczepiła się gałęzi i rzucała nimi w Fenicjan. Bomby wybuchały z wielkim hukiem, zalewając czereśniowym sokiem twarze nieprzyjaciół. Hełmy przerażająco drżały. Wspinający się Mundańczycy odpadali od pnia jeden po drugim. W końcu zrezygnowali z dalszej walki. Inni jednak zasypywali ją gradem strzał. Byli tak blisko, że gałęzie nie mogły jej bronić, ale groty oczywiście zsuwały się po jej metalowym ciele, nie czyniąc szkody. Jedynie każdy z nich zarysowywał jej wypolerowaną skórę, pozostawiając niewielką dziurkę. Nienawidziła tego. Z wściekłości z furią obrzuciła łuczników piorunującymi czereśniami. Uciekli w popłochu. Jednak tak łatwo nie dali za wygraną. Utworzyli małą falangę, zakryli głowy tarczami, by czereśniowe bomby nie mogły im nic zrobić, i ruszyli w kierunku pnia. Jak tylko się do niego zbliżyli, poczęli go dźgać mieczami. – Oooo! – jęknęło drzewo świszcząc niczym wiatr w koronie, między listkami. – To naprawdę boli! Blythe skoczyła na szczyt falangi i uklękła szukając jakichś szpar między tarczami. Wciskała przez nie coraz więcej bomb. Eksplodowały raz po raz. Tarcze leciały w górę i spadały daleko. Unosił się dym. Stłoczeni żołnierze zaczęli dusić się i kaszleć. W pewnym momencie Blythe straciła równowagę i zleciała prosto w środek szyku. Teraz z kolei wojacy rzucili się na nią, by rozedrzeć na strzępy. Blythe struchlała. Chciała się wymknąć, lecz byli za silni i było ich za wielu. – Popatrz, co to jest! – zawołał jakiś Fenicjanin. – Złota nimfa! – Już ja wiem, co z nią zrobić! – krzyknął drugi przytrzymując jej ręce i nogi. Imbri zobaczyła, co się święci i z miejsca pogalopowała do kryjówki Syreny. – Dostali Blythe! – rzuciła jednym tonem. – Ścinają drzewo, na którym siedzi Golda. Zabieraj się do roboty! Syrena skinęła głową. Ujęła cymbały i zaczęła grać. Magiczna, cudowna muzyka napełniła powietrze. Syrena śpiewała. Jej głos brzmiał dziwnie. Łączył się z dźwiękiem tego wspaniałego instrumentu, tworząc piękną, słodką melodię. Tak samo jak cymbały, jej głos nie był magiczny sam w sobie. Jednak razem z nimi posiadał tajemną, czarowną moc. Rozpływał się wokoło zalewając pole bitwy i okolicę. Mundańczycy zareagowali na nią zupełnie inaczej niż kobiety z Xanth. Porzucili wszystkie dotychczasowe zajęcia. Stali prosto i słuchali. Strzały pozostały na cięciwach, przestali ścinać ej-ty-liptusa, paru mężczyzn zatrzymano się w pół drogi, inni trzymali

rozciągniętą mosiężną dziewczynkę, zabierając się do zwykłej, męskiej czynności. Wszystko zamarło w bezruchu. Słychać było jedynie cudowną muzykę. Zmaltretowana i wyszczerbiona, aczkolwiek nieustraszona Blythe upadła na ziemię. Nikt się nią już nie interesował. Falanga rozsypała się. Fenicjanie pogrążeni w jakimś niesamowitym transie zaczęli wolno posuwać się ku miejscu, z którego dochodził głos. Syrena nie wykorzystywała swej mocy przez przeszło dwadzieścia pięć lat. Przez ćwierć wieku nie miała swego zaklętego instrumentu. Teraz jej pieśń brzmiała tak dźwięcznie, tak czysto, jakby Syrena nadrabiała stracony czas. Mundańczycy niczym gnane wiatrem listowie dotarli do wąskiej przecinki prowadzącej ku polanie, na której siedziała. W przecince zrobiło się tłoczno. Przepychali się przez nią nie szczędząc sobie razów. Otoczyli Syrenę zwartym kołem. Tuż koło niej stała Gorgona. Gdy tylko zbliżał się do niej jakiś człowiek, podnosiła woalkę i odsłaniała twarz. Nieszczęśnik natychmiast zamieniał się w twardy głaz. Idący za nim nie zwracali jednak na to uwagi. Po prostu posuwali się coraz dalej i dalej, i zamieniali w skały. Imbri obserwowała to wszystko z ukrycia. Stała za Gorgoną, gdyż tam czuła się zupełnie bezpiecznie. Muzyka Syreny działała jedynie na mężczyzn, lecz Gorgona zamieniała w głaz wszystko, na co popatrzyła. Razem stanowiły śmiertelne zagrożenie. Mało brakowało, a z całej armii Fenicjan zostałyby jedynie kamienne posągi. Nagle Imbri wyczulonym końskim uchem usłyszała jakiś głos. Ktoś wołał: – Imbri! Mamy kłopoty! Była to jedna z dziewcząt. – Co się stało? – zaniepokoiła się klacz. Opuściła kamienny las, nie zwróciwszy tym razem uwagi na Gorgonę. Była pewna, iż żona Dobrego Maga nie spojrzy na żadnego ze swych przyjaciół. Nocą Jeździec może nie mógłby jej nic zrobić, lecz Gorgona to zupełnie coś innego. Pogalopowała zostawiwszy za sobą nierozważnych Najeźdźców. Wołała ją Tandy pełniąca wartę na tyłach. Pilnowała, by nic nieprzewidzianego się nie stało. Nagle ku swemu przerażeniu zauważyła, że... – Mój mąż! Mój własny mąż! – krzyknęła na widok Imbri. – Smash! Musiał się minąć z Chetem i Grundym i pewnie nic nie wiedział! Zwabił go śpiew Syreny. Przyszedł tu i nie wiem, jak go zatrzymać. Ogr rzeczywiście szedł wolno za Mundańczykami w kierunku ukrytej polany. Dał się złapać. Był dwa razy wyższy od ludzi i prawie sześć razy cięższy. Żadna zwykła istota nie mogła go pokonać. Na dodatek posiadał magiczną moc ogra; był bardziej groźny niżby na to wskazywały jego rozmiary. Potrafił rękami kruszyć skały i wyciskać soki z pni drzew. Nawet olbrzymowi trudno by było go powstrzymać. A co dopiero małej Tandy! – Smash! – zawołała Imbri przesyłając mu ostrzegawcze senne marzenie. – Złapałeś się na syreni śpiew! Stój! To głos Syreny! Stój albo trafisz na wzrok Gorgony! – Gdy Gorgona spojrzy sobie, wtedy będzie już po tobie. Ja rozumiem, lecz zatrzymać się

nie umiem – odpowiedział jej wierszem, jak to zwyczajowo robiły ogry. Choć Smash odziedziczył po swych ludzkich przodkach nieprzeciętny rozum i inteligencję, mimo to zupełnie już nie panował nad sobą. Coś zachrzęściło w jego wielkich łapach. Zaklęcie musiało mieć istotnie olbrzymią moc. Imbri stwierdziła, że nie potrafi go zatrzymać. Pogalopowała z powrotem na polanę i krzyknęła do Gorgony: – Jestem tutaj! Zakryj twarz! Gorgona opuściła woalkę. Imbri podeszła bliżej, mimo wszystko trzęsąc się ze strachu. Stanęła za straszliwą kobietą, a Gorgona znów odsłoniła twarz obrzucając Mundańczyków śmiertelnym wzrokiem. Polana zamieniła się w prawdziwy kamienny las. Właściwie nie było już gdzie szpilki włożyć. Razem z Syreną pokonały całą mundańską armię, przemierzającą Xanth wzdłuż i wszerz. Armię, która rozprawiała się z gryfami, goblinami i smokami, siejąc spustoszenie wśród wszystkich mieszkańców Królestwa. Jak na ironię, do klęski punickich wojsk przyczyniły się dwie podstarzałe, dobre i urocze mężatki! – Idzie tu ogr. Nie dam rady go zatrzymać – powiedziała Imbri do Syreny. – Musisz na chwilę przestać śpiewać. Wyprowadzę go stąd. Kiedy będziemy daleko, dokończysz swą pieśń. – Ale w ten sposób uwolnię także Mundańczyków! – protestowała Syrena. – Wiem, lecz Gorgona może w dalszym ciągu zamieniać ich w skały. Nie wiedzą, że powinni uciekać. Ogr szybko biega. To nie potrwa długo. – Jak chcesz. – Syrena przestała śpiewać i grać. – I tak już się zmęczyłam. Tak dawno tego nie robiłam. Bolą mnie palce. Poruszyła nimi, chcąc je trochę rozprostować i dać im odpocząć przed następną upojną pieśnią. – Smash! – Imbri przesłała ogrowi mocny sen na długiej fali. – Uciekaj do dżungli tak szybko, jak tylko potrafisz! Musisz znaleźć się poza zasięgiem śpiewu Syreny. Inaczej zamienisz się w kamień – pokazała mu mężczyzn, na których spojrzała Gorgona. Obok nich stał olbrzymi ogr powoli przeobrażający się w paskudny, niekształtny, twardy głaz. – Brykam, zmykam! – zawołał ogr. – Zaklęcia zostawiam tobie i jakoś radźcie sobie! – Położył coś na ziemi, złapał Tandy i popędził do lasu. Ziemia aż drżała pod jego stopami. – Ty też odejdź, Chem – rozkazała Imbri, dochodząc do wniosku, iż jej mapa jest już niepotrzebna. – Idź i zobacz, czy nie jesteś komuś potrzebna. Zawołamy cię, jeśli będzie trzeba. Zajrzyj do leśnych potworów. – Są daleko – odpowiedziała Chem uchyliwszy się w bok, by nie oberwać włócznią. – Nie mieszają się do naszych spraw. Wszystko im jedno, kto rządzi w Xanth. – No, idź już. Nie chcę, by ci się coś stało. Chem skinęła głową. Była dość mądra, by sama ocenić sytuację. Najlepiej było trzymać się jak najdalej od Gorgony. Wypadki chodzą po ludziach... i centaurach. Mundańczycy przez chwilę kiwali ze zdziwienia głowami. Paru próbowało zaatakować

pędzącego ogra. Byli przekonani, że ucieka przed nimi. Ta pomyłka drogo ich kosztowała. Smash wywinął pięścią, zatoczył przerażająco wielki łuk i jednym ruchem powalił ich na ziemię. Uczynił to tak spokojnie, jakby odpędzał muchy. Reszta przypomniała sobie, po co tu przyszli i ruszyła w kierunku Zamku Roogna. Oddziały były zdziesiątkowane. Chyba liczyły mniej niż setkę żołnierzy. Kilku jednak poszło na polanę, by zobaczyć, co się właściwie stało. Tych natychmiast dosięgnął wzrok Gorgony. Kilku z nich sięgnęło po dziwaczne puszki, które upuścił ogr. Imbri zapomniała o nich. A przecież Smash powiedział, że zostawia jej jakieś zaklęcia. Musiał wiedzieć, że to coś może im pomóc. Pogalopowała w kierunku Fenicjan. Było już jednak za późno. Jeden z nich właśnie otwierał puszkę. Co by to nie było, znajdowało się teraz w rękach wroga. Jako Król niezbyt dobrze sobie radziła! Rozległ się przejmujący krzyk i Mundańczyk zaczął wykonywać jakiś szalony taniec. Wyglądało to tak, jakby coś z siebie zdzierał. Przebierał nogami, a w końcu uciekł, nie zwracając wcale uwagi na Imbri. Po chwili klacz zobaczyła, co to takiego. Smash znalazł puszkę kwartasów, które zostawił Dobry Mag. Woda musiała przywlec je aż do dżungli. Straszliwe małe stworzonka oczywiście atakowały wszystko, co tylko stanęło im na drodze. Dopadły Mundańczyków, wbijając im swe ostrza w ciało, szczypiąc i tnąc. Tego nawet gruboskórni żołdacy nie byli w stanie znieść! Po chwili nikogo już nie było. Nie było też kwartasów. Wszystkie żerowały na Fenicjanach. Z oddali dochodziły jedynie wrzaski i przekleństwa żołnierzy. Obrońcy Zamku Roogna mieli jednak szczęście! Drugą puszkę już gdzieś widziała. Pisało na niej PANDORA. Była ciekawa, co w niej jest. Pamiętała, że lepiej jej nie otwierać. Podniosła ją ostrożnie zębami i zaniosła Gorgonie. Stwierdziła, że ona na pewno będzie wiedziała, co z nią zrobić. Przecież sama spakowała wór swego męża! Ogr był już daleko. Z oddali jeszcze dochodził odgłos jego kroków. Raz po raz słychać było chrzęst łamanych gałęzi, lecz śpiew Syreny już nic nie mógł mu zrobić. Imbri zastanawiała się, czy kwartasy odważyłyby się pogryźć ogra, gdyby otworzył puszkę z owadami. Pokłusowała do Gorgony, zadowolona, że udało się jej pozbyć Najeźdźców. – Zaczynaj, Syreno! Już możesz grać! – zawołała. Odpowiedzi jednak nie było. – Hej, hej! Syreno! – głośniej krzyknęła Imbri. Nikt się nie odzywał. – Gorgono, powiedz siostrze, by znów zaczęła śpiewać. Przez moment przed oczyma mignęła jej Gorgona. – Moją siostrę zaklął Jeździec – powiedziała. Imbri zachwiała się, jakby spadła na nią jakaś zwalona przez ogra ściana. Za późno zorientowała się, co się stało. Uwięziony w Zamku Roogna Jeździec także usłyszał syreni

śpiew. Też musiał się mu poddać. A że nie mógł bliżej podejść, dźwięk tylko go częściowo zahipnotyzował. Pewnie chodził od ściany do ściany, bojąc się wyjść, by go nie zjadły mięsożerne pnącza. Lecz gdy pieśń się skończyła i przestała zaprzątać mu umysł, chciał się od niej uwolnić. Musiał jakoś wyjrzeć z ukrycia i spojrzeć na Syrenę. Jego magia działała na wszystkich tych, na których popatrzył. A może jej pieśń zmusiła go do tego, by skupił na niej całą swą moc? Przeniósł ją do hipnotykwy. Teraz pewnie jest razem .z Królami. – Cóż, będziemy musieli walczyć bez niej – stwierdziła Imbri. – Nie bój się, Gorgono, jej jest tam bardzo dobrze. Strzeż jedynie jej ciała przed Mundańczykami. Uwolnimy ją razem z Królami. – Zrobię coś więcej – powiedziała smutno Gorgona. – Zamienię w kamień wszystkich Mundańczyków. Nic po nich nie zostanie. Przechadzała się dumnie z odsłoniętą twarzą pomiędzy sterczącymi głazami. Patrzyła na skamieniałych mężczyzn. Imbri była szczęśliwa, że nikogo oprócz niej tu nie było. Teraz rzeczywiście zrobiło się tutaj niebezpiecznie. Gdy Syrena przestała śpiewać, Mundańczycy wyczuli, co się dzieje. Jedni zasłaniali się tarczami, inni starali się nie patrzyć na nią, jeszcze inni orientowali się, gdzie może być, zerkając na jej odbicie na tarczach. Zawiązali oczy łucznikom i mówili, w którą stronę mają skierować łuki. Pierwsze strzały przeleciały obok, ale następne prawie że trafiały do celu. Może nie strzelali tak dobrze jak centaury, lecz i tak robili to nieźle. Gorgona musiała uciekać z pola walki. – Trzeba coś wymyślić – odezwała się Imbri. – Stań znów za drzewem, na którym siedzi Golda, Gorgono. Golda będzie cię chronić. Blythe też może nam pomóc. Myślę, że twój wzrok nic jej nie zrobi. Ona i tak jest z twardego materiału. – Moja siostra wspomniała mi, że Blythe może patrzyć nawet na bazyliszka – przypomniała sobie Gorgona. – Mój wzrok nie jest dużo gorszy. – Wsiadaj! Musimy się pośpieszyć. Gorgona ostrożnie wdrapała się na Imbri. Opuściły polanę, pozostawiając za sobą las kamiennych posągów. Wielu Mundańczyków zatrzymało się w półruchu. Nagle zobaczyły, że galopuje ku nim jakiś centaur. Była to Chem. – Czemu Syrena nie śpiewa! – zawołała. – Czy coś się stało? Imbri szybko opowiedziała jej, co zaszło. – Trzymaj się z daleka od Mundańczyków – stwierdziła. – Nadal są niebezpieczni. – Wiem – przytaknęła Chem. – Jedno, co mogę zrobić, to zabrać ciało Syreny. Schowam je gdzieś, gdzie będzie bezpieczne. – Doskonale! – pochwaliła ją Imbri i razem z centaurzycą pogalopowały w las. Zatrzymały się przy drzewie ej-ty-liptusa. Blythe osłaniała je przed ostrzami włóczni i strzał, zaś goblinka Golda za pomocą swej czarodziejskiej różdżki rozprawiała się ze wszystkimi zbyt dobrymi łucznikami. Obie strony tylko czekały na to, aż wyczerpią się siły

przeciwnika. Lecz zarówno wróg, jak i obrońcy Xanth byli coraz bardziej czujni. Fenicjanie próbowali pokonać Gorgone, znów nacierając na nią nową falangą. Golda i Blythe pomieszały im szyki. Paru Mundańczyków niechcący spojrzało zza tarcz i... zamieniło się w głazy. Reszta znalazła się w potrzasku pomiędzy kamiennymi postaciami. Paru żołnierzy próbowało staranować ich za pomocą uciętego pnia, lecz Imbri przesłała im sen, w którym przestawiła ej-ty-liptusa na drugą stronę. Uderzyli nań i, nie znajdując oparcia, z rozpędu stracili równowagę; z impetem runęli na ziemię. Widząc, że coś jest nie tak, spojrzeli za siebie, a wtedy dosięgnął ich wzrok Gorgony. Kamieni przybyło. Paru innych śmiałków próbowało unieść skamieniałe ciała swych towarzyszy i cisnąć nimi w drzewo, na którym siedziała Golda, lecz kamienne posągi były tak ciężkie, że wypadały im z rąk. Poza tym Golda machając swą różdżką z łatwością wysłała ich w powietrze. Pomimo drobnych niepowodzeń dziewczyny radziły sobie nad podziw dobrze. Mundańczyków było już tylko pięćdziesięciu, a raz po raz następnych zmieniano w głazy. – Jeszcze trochę i nie będą w stanie pokonać muru roślin oplatających Zamek. Nie uwolnią swego dowódcy – pomyślała klacz. Dzień miał się ku końcowi. Imbri postanowiła, że nocą skorzysta ze swej magicznej siły. W ciemnościach nikt nie mógł jej nic zrobić. Na razie Mundańczykom zagrażała jedynie Gorgona. Nie wiedzieli, jak można ją dopaść, a więc była cała i zdrowa. Gdyby Fenicjanie byli w stanie ją postrzelić czy zaatakować, pewnie by zwyciężyli. Nagle Imbri stwierdziła, że od jakiegoś czasu nie widziała żadnych unoszących się w powietrzu żołnierzy. – Nic ci nie jest, Golda? – zawołała do goblinki ukrytej wysoko między gałęziami. Odpowiedziała jej pustka. Znów opadła z sił. Nawiedziło ją dobrze znane uczucie przerażenia. Wiedziała. Goblinkę też wzięło! Jeździec musiał ją wykryć, wyśledzić, umiejscowić. Choć działał z oddali, jednak ją też dosięgnął. Pewnie nie było mu łatwo, lecz jednak mu się udało. Być może zanim doszedł do tego, jak to zrobić, próbował tysiące razy. Teraz Golda była w hipnotykwie i nic nie można było na to poradzić. – Może znów popełniłam jakiś błąd? Może powinnam była najpierw się z nim rozprawić? – pomyślała Imbri. – Tyle nieszczęść spada na nas przez niego! Kto będzie następny? – Musisz stąd odejść, pójść gdzieś, skąd nie widać Zamku powiedziała do Gorgony. – Blythe i ja pochodzimy ze Świata Nocy. Na nas nie rzuci swego zaklęcia. My możemy zaglądać przez dziurkę do hipnotykw, ale ty... Gorgona szybko obeszła pień drzewa, by ją osłonił przed Zamkiem Roogna. Bez Goldy ich sytuacja stawała się beznadziejna. Mundańczycy po raz trzeci utworzyli falangę i szli prosto na nich. Żaden już nie wzlatywał w górę. W błyszczących tarczach odbijało się całe otoczenie, tak więc bez trudu maszerowali w stronę drzewa. Teraz już nikt i nic nie mogło ich

powstrzymać. – Musimy uciekać! – szepnęła Imbri. – Nie damy rady. Jest ich za wielu. Gorgona i Blythe wdrapały się jej na kark i pogalopowały w las. Było jej ciężko. Dwie osoby, w tym jedna z metalu, dawały znać o sobie. Lecz falanga też nie posuwała się szybko. Tak więc Imbri ciężko galopując skryła się w dżungli. Nagle poczuła, że Gorgona spada. Po prostu ześlizgnęła się z jej grzbietu. Blythe próbowała ją przytrzymać, lecz nie w tym tkwiło sedno sprawy. Musiały znaleźć się gdzieś w zasięgu wzroku Jeźdźca. Dopadł Gorgonę. Może teraz miał szczęście, lecz i tak zdziesiątkowała jego armię, siejąc spustoszenie i strach. Imbri znalazła się w krytycznej sytuacji. Nie miała już czym się bronić. Mogła jedynie czekać, aż zapadnie noc i liczyć na to, że do tej pory Jeźdźcowi nie uda się wyjść z Zamku. Nie była z siebie zbyt dumna. Mogła przewidzieć, że Jeździec wykorzysta każdą sposobność. Mundańczycy nie gonili ich zbyt długo. Pewnie bali się, że znów wpadną w jakąś pułapkę. Z pewnością cieszyli się, że pokonali wroga, lecz chyba nie wiedzieli, że Gorgona nie może już im nic zrobić, że właściwie są bezpieczni. Imbri zostawiła Fenicjan i weszła w gęsty las. Razem z Blythe ułożyły Gorgonę na posłaniu z mchu, nakryły kocem z pledowego drzewa i zostawiły samą. Powinna tu leżeć dopóki... dopóki nie nadejdzie wolność. Większość zamieszkujących dżunglę stworzeń uciekła z niej jak tylko wkroczyli Fenicjanie. Mundańczycy nie cieszyli się dobrą sławą. Było powszechnie wiadomo, że polują na monstra i zabijają wszystkich, którzy wejdą im w drogę. Imbri i Blythe w końcu jednak postanowiły wyjść na skraj lasu. Musiały zobaczyć, gdzie czai się wróg. Rośliny, które posadziła Iren, rosły sobie spokojnie. Pierwszy Mundańczyk, który odważył się do nich podejść, został pożarty przez zwisające z głównej bramy mięsożerne liany i strzegące jej wikłacze. Resztki ciała pospadały na trawę. Ta też szybko uporała się z nimi. Kilku żołnierzy wleciało do fosy, a tam dopadły ich wodne monstra i krakeny. Pozostali zachowywali się już rozważniej. Wzięli taran i biegnąc próbowali przerzucić go przez fosę, by rozbił zamkowe mury. Wijące się pnącze odbiło go niczym sprężyna. Taran staranował ich, a nie mury. Prawdziwy, żywy t-baran z zakręconymi rogami, z kopytami u nóg też lubił nacierać na wszelkie przeszkody. Jednak takiego głupstwa nigdy by nie zrobił. Nie uderzyłby gałęzi wikłacza i strasznych pnączy! Mundańczycy coś szeptali. Musieli się naradzać. – Co oni robią? – spytała Blythe. Wkrótce mogła sama sobie odpowiedzieć na to pytanie. Zbierali suche drzewo na opał. – Chcą chyba podpalić Zamek – stwierdził klacz. – Och! Rośliny tego nie lubią! – powiedziała zmartwiona dziewczynka. Znała je z poprzedniej wizyty w Xanth. Była tu wtedy z ogrem. – Ale czy woda nie gasi ognia?

– Owszem – przytaknęła Imbri. – Lecz Mundańczycy są sprytni. Musieli coś wymyślić, aby i z tym sobie poradzić. Imbri spojrzała na niebo. Słońce chyliło się ku zachodowi i, jak każdego dnia o tej porze, było już zmęczone i chciało sobie odpocząć. Była pewna, że Fenicjanie nie zdążą uwolnić swego dowódcy przed zapadnięciem zmroku. – Gdy zrobi się ciemno, wejdę do Zamku Roogna i rozprawię się z tym Jeźdźcem – powiedziała. – Ty musisz pójść i zdjąć Goldę z drzewa ej-ty-liptusa. Zanieś ją tam, gdzie ukryliśmy Gordonę. – Tak. Tam będzie bezpieczna. Zaraz pójdę – przyrzekła jej mosiężna dziewczynka. Tymczasem Mundańczycy zaczęli staczać do fosy małe głazy. Fosa powoli się zapełniała, a z kamieni tworzył się bezpieczny, solidny most. Szpary umacniali piachem i błotem. Ani monstra, ani rośliny nie wiedziały, czym może to grozić. Były za mało inteligentne. Tak więc wcale im tej roboty nie utrudniały. Mundańczycy stanowili smaczny kąsek. Rośliny pożerały ich, gdy tylko nawinęli się im pod macki, jednak głazy zostawiały w spokoju. Tym sposobem ten dziwaczny most doszedł aż do murów Zamku. Mundańczycy mogli spokojnie przejść na drugą stronę i jakoś pozbyć się atakujących ich pnączy. Przynieśli drzewo i tuż przy murach Zamku ułożyli wielki stos. Liany jednak pochwyciły suche gałęzie i patyki i odrzuciły je w dal, gdyż wcale im nie smakowały. – Zaczynam lubić te rośliny – powiedziała Imbri sama do siebie. Jednak i to nie zatrzymało Najeźdźców. Ułożyli swój stos trochę dalej od murów, podpalili go i zaczęli rzucać rozpalone szczapy na pokrywające mury pnącza i liany. Rośliny odrzucały im je z powrotem, jednak miejscami zostały dotkliwie przypalone. Imbri stwierdziła, że niezadługo zniszczą je całkowicie. Na razie nie podchodzili do głównych wrót, gdyż tych pilnowały dwa wikłacze. Natomiast tu, przy fosie, Zamek nie był aż tak dobrze strzeżony. – Za roślinami wznosi się solidny, mocny mur. Muszą wybić w nim dziurę, a to też zajmie im trochę czasu... Imbri stwierdziła, że za jakąś godzinę będzie mogła wejść do środka. Nie była pewna, czy w ogóle zdoła to zrobić. Fenicjanie już nieraz ją zadziwiali. Byli niesamowicie sprytni i podstępni. Jednak musieli być chyba trochę zmęczeni. Nie spali przez prawie dwie doby. W końcu ich siły pewnie już też były na wyczerpaniu. Zapadła ciemność. – Idź już, Blythe – rozkazała dematerializując się klacz. – Szczęścia i powodzenia! – zawołała mosiężna dziewczynka. Imbri zarżała w odpowiedzi i zorientowała się, że wciąż trzyma w zębach puszkę Pandory. Tak była zaabsorbowana tym, co się działo, że nawet nie zauważyła, iż dzięki niej ma wciąż otwarty pysk. Musiała ją jeszcze trochę potrzymać w zębach. Była przekonana, że to coś bardzo ważnego. Czyż Humphrey nie wspominał, że uwięziona w tej puszce tajna broń jest gorsza od

innych? Bał się, by dziewczyna zwana Pandorą bezmyślnie i nazbyt pochopnie jej nie otworzyła. Więc jej to coś zabrał. Gdyby Imbri sama otworzyła puszkę, również jej mogłoby się coś strasznego przydarzyć. Mogłaby zginąć, podobnie jak Mundańczycy, którzy wypuścili kwartasy. Dobrze o tym wiedziała. Jeśli oddałaby tę dziwną rzecz w ręce wroga, mogłoby to w jakiś sposób mu pomóc. Zupełnie nie wiedziała, co ma robić, jak rozwiązać ten problem. Pomyślała, że bardzo potrzebuje szczęścia, którego życzyła jej Blythe. Teraz wszystko zależało od niej samej. Postanowiła, że otworzy puszkę dopiero wówczas, gdy znajdzie się w prawdziwych tarapatach. Miała nadzieję, iż uwięzione w niej zaklęcie pomoże jej. – Nie. Nic nie ruszę, póki nic już nie będę miała do stracenia! – zadecydowała. Zbliżała się do Zamku. Jakoś przedtem nie zwróciła na to uwagi. Teraz, niewidzialna, galopowała, by stoczyć ostatnią walkę. Zauważyła, że mur oświetla z jednej strony rozpalony przez Mundańczyków ogień. Dawali znaki Koniowi Dnia. Myślała, że ten piękny koń jest jej przyjacielem. Teraz wiedziała, że tak nie było. Zdradził ją. Uciekł od niej, bo bał się, że może czytać w jego myślach. A potem ukazał się jej pod postacią Jeźdźca tylko po to, by wyciągnąć od niej jak najwięcej wiadomości. A jeszcze później uwolnił ją jako koń. Potrafił zacierać ślady, mylić swoje ofiary. Cóż za cynik! A tak go lubiła. Pokazała mu cały Xanth. Opowiedziała o wszystkich roślinach, o Niewidzialnym Moście, o obrońcach Królestwa. A więc ONA była odpowiedzialna za zdradę, za to, co się stało z Królami, za to całe nieszczęście. A to, co ten samolub Koń Dnia mówił na temat Jeźdźca, było najprawdziwszą prawdą. Trzeba mu jednak przyznać, że ten potwór w swej drugiej postaci pomógł jej uciec. – Śmieszne – pomyślała. – Przecież byłam lepsza niż jakikolwiek z jego szpiegów! Strzeż się Jeźdźca! Gdybym wiedziała! Teraz już wiedziała. Teraz była dziesiątym Królem Xanth i miała naprawić swój kolosalny błąd. Miała pokonać Jeźdźca, któremu tak łatwo dała wyprowadzić się w pole. To jeszcze nie wszystko. Nie mogła zabić Jeźdźca, gdyż jego magia prawdopodobnie i tak by dalej działała. Królowie na zawsze zostaliby w swym więzieniu. Musiała go jakoś zmusić, by jej wyznał swój sekret... a to znaczyło, że trzeba będzie z nim porozmawiać. Nie mogła tego zrobić, bo... Bo co? Jej mózg jakoś gorzej funkcjonował. Myśli odpływały w dal, jakby była gdzieś koło Rozpadliny. Jednak trzeba było stawić czoło prawdzie. To była ostatnia potyczka. Ostatnie starcie. No ale jaka była ta prawda? Parsknęła parę razy wymachując ogonem i dając w ten sposób upust swej złości. Była wściekła, że Koń Dnia tak nią manewrował. Jeszcze raz próbowała przypomnieć sobie ich wszystkie spotkania. Ten cynik grał niewinne prawie głupie zwierzę. Wydawało się nawet czasem, że jest tchórzem, choć wcale nim nie był. Usługiwał i pomagał przyszłym Królom Xanth, w rzeczywistości tylko śledząc, kto, po kim nastąpi. Uważał, że i tak mu nic nie zrobią. Wszystko o nich wiedział. Tak więc Mundańczycy z łatwością mogli posuwać się

naprzód. A gdy któryś z Władców niemiło go rozczarował, przenosił go do hipnotykwy, robiąc miejsce jeszcze słabszemu. I jak na ironię coraz to nowi sukcesorzy, a nawet kobiety, okazywali się opokami siły Królestwa Xanth. I w końcu niepozorna i skromna Cameleon, po której najmniej można by się było spodziewać, wykryła jego sekret i złapała go w swą pułapkę. Skromna? Niepozorna? Nie te niewątpliwie wartościowe cechy należało przypisać samej Imbri. Nie była ani człowiekiem, ani mężczyzną, ani Magiem. Xanth upadł na samo dno. Rządziła nim klacz! Stworzenie, które natura obdarzyła zwykłym końskim cyklem. Które co jakiś czas miało ruję! Nagle przechodząc ciemną fosę doszła do straszliwego, przerażającego wniosku. Choć myśl ta nurtowała ją już przez jakiś czas, dopiero w tym momencie ją dopadła. Ruję... miała właśnie teraz! Czuła to od dawna. Jak każdy normalny koń wchodziła w swój cykl. Gdy była nocną marą, nic ją to nie obchodziło. Nie miała ciała. Gdy jednak przeszła na stronę Dnia, jej sposób życia całkiem się zmienił. Musiała żyć według jego praw. A te były nieubłagane. Teraz natura kazała jej łączyć się w pary. Umysł był zaprzątnięty sprawami Xanth, ale nie ciało. A wrogiem był nikt inny tylko piękny ogier! Uciekła z Zamku. – Nie, teraz nie mogę się z nim zobaczyć – pomyślała. – Nie mogę się nawet do niego zbliżać. Moja końska krew zdradzi mnie! To jest silniejsze niż mój umysł. Nie będę w stanie go zaatakować. Będę chciała połączyć się z nim. Nie mogła tak stać przed Zamkiem. Wiedziała, iż wkrótce Mundańczycy rozwalą mur i uwolnią swego dowódcę. A wtedy już nie byłoby Królestwa Xanth. Jeździec zniszczyłby ciała Królów i sam siebie powołałby na tron. Co prawda nie miałby poddanych oprócz jednej poniżonej klaczy, która musiałaby mu służyć. – Jeśli się z nim w końcu nie rozprawię, to całe życie będę musiała to robić – powiedziała sama do siebie Imbri. Niezdecydowanie ruszyła naprzód. – Jeśli wejdę do Zamku Roogna, zdradzę Xanth wydając go wrogowi. Jeśli stchórzę, nie wejdę i uniknę konfrontacji – również przyczynię się do upadku i końca Królestwa. Co zrobić? Spojrzała na Zamek. – Spróbuję! Przynajmniej się postaram – postanowiła. Pogalopowała w stronę Zamku. Była zdecydowana na wszystko. – Mogę mieć ruję, ale przecież mam też ludzki umysł, a kobiety całkiem dobrze sobie w tych momentach radzą. Muszę zachowywać się jak one. – Imbri stwierdziła, że powinna być cywilizowanym Królem, a nie prostym bydlątkiem. Przeszła przez fosę, przez pnącza oplatające Zamek, przez kamienne mury i weszła do ciemnej i szarej komnaty. Zobaczył ją duch, pomachał jej i zniknął. Potem zaległa cisza. Skierowała swe kroki do sali tronowej... i zobaczyła Jeźdźca. Jej wróg siedział rozwalony na tronie. W złotej koronie na głowie i z berłem w ręku. Spał.

– Dobre sobie – pomyślała. Zmaterializowała się i zaczęła się mu przyglądać. Był bardzo przystojny. Miał jasne, kręcone włosy. Wspaniałe mięśnie. Na lewej ręce lśniła cienka, mosiężna obręcz – jedyny klejnot jaki miał na sobie. Lecz nawet gdy spał jego górna warga wykrzywiała się w jakiś nieprzyjemny, okrutny grymas. Nie wyglądał miło. – Teraz z łatwością mogłabym go zabić! Ten człowiek sprowadził na Xanth plagę nieszczęść! Sama także była mu coś dłużna. Dosiadał jej wbijając w ciało swe ostre ostrogi. Powinna z radością posiekać go na kawałki. Wymierzyć sprawiedliwość. Najpierw jednak musiała wydrzeć mu jego sekret. Uwolnić dziewięciu Królów Xanth. Gdyby przegrała, wszyscy by zginęli, gdyż ich ciała umarłyby z głodu, a następnie rozłożyłyby się. Zginęliby nawet wtedy, gdyby Jeździec wcześniej umarł. Natomiast gdyby ON wygrał, Królestwem Xanth rządziłby tyran wspomagany przez swych mundańskich poddanych. – MUSZĘ zwyciężyć! – postanowiła Imbri. Jednak wciąż nie wiedziała, jak to ma zrobić. Gdy tak stała pełna niepokoju i obaw, Jeździec obudził się. Otworzył oczy i zobaczył ją. – Cóż – powiedział całkiem spokojnie. – A więc w końcu przyszłaś, Klaczko-Królu. Był świetnie poinformowany. Zdawała sobie sprawę, że ten straszny człowiek nic jej nie może zrobić. Teraz była noc. Nawet jeśli w jakiś sposób udałoby mu się wskoczyć jej na grzbiet, to i tak na nic by się mu to zdało, gdyż po prostu w każdej chwili mogła się zdematerializować. Musiałby prędko zeskoczyć, gdyż mogła go natychmiast przenieść w Świat Hipnotykw i uwięzić razem z Królami. I nigdy nie byłby już Władcą Xanth. Ona mogła go zaatakować, a on nie. Nawet za pomocą swej magii. Była jednym z nielicznych stworzeń odpornych na działanie jego czaru. Dlatego się tu znalazła. – Dlaczego więc on się nie boi? – myślała. – Cóż to, Imbri, o niczym nie marzysz? Nie śnisz? – złośliwie zapytał. – Zadałaś sobie tyle trudu, by się ze mną zobaczyć, a teraz nie odzywasz się ani słowem? – Jestem tu po to, by zerwać okowy – oświadczyła starając się pozbyć jakiegoś irracjonalnego lęku, który jej nie opuszczał od dłuższego czasu. – Jak uwolnić zaklętych Królów? – Nie zrobisz tego, Imbri. Ci Królowie to już historia. Ja będę następnym i ostatnim Królem Xanth. Widzisz chyba? – Nie jestem taka pewna. Teraz ja jestem Królem! – wzbierał w niej gniew. – Prędzej skopię cię na śmierć niż pozwolę ci zasiąść na tronie. – Zrobiła krok naprzód. Jeździec jakby od niechcenia skinął ręką. – A więc musimy rozstrzygnąć, kto z nas jest istotnie dziesiątym Królem Xanth. Blefujesz maro. Wiem, że gdy jest ciemno, nic ci nie mogę zrobić. Wiem, że nie mogę cię teraz okiełznać. Widziałem ten twój Świat Nocy. Ale ty też nie możesz mnie zabić, gdyż

wtedy nie byłoby nikogo, kto zna kontrzaklęcie. Twoi poprzednicy zginęliby. – A więc jednak możesz ich uwolnić, jeśli chcesz! – Tego nie powiedziałem – odpowiedział Jeździec. Gra nabierała barw. – Więc albo możesz, albo nie możesz. Jeśli nie, to i tak zostaną tam, gdzie są. Problem z głowy. Ale jeśli możesz to zrobić, zrób to szybko. Inaczej cię zabiję. Nie pozwolę na to, by tron Xanth dostał się w twoje łapy. W żadnym wypadku nie zostaniesz Królem. Będę tu rządzić ja albo Król Trent! Możesz uwolnić Królów i żyć, albo ich nie uwolnić i zginąć. Jeździec cmoknął i klasnął w dłonie z uciechy. – Och! Jakże pięknie przemawiasz, nocna maro! A co będzie, jeśli to ja będę żył, a ty zginiesz? Wtedy zostanę dziesiątym Królem. Ostatnim ogniwem tego łańcucha. Zrozumiała, że nie ma sensu dalej nalegać. Grał na zwłokę, czekając na swoich Mundańczyków. Nie miała wyjścia. Postanowiła go skopać. – Może gdy trochę oberwie, spuści z tonu – pomyślała. – Dobrze wie, że nie żartuję. Ruszyła do ataku. Nagle Jeździec rzucił o ścianę matową kulą. Rozbiła się na kawałki, spadając tuż za Imbri i uwalniając uwięzione w niej zaklęcie. W komnacie zrobiło się jasno jak w dzień. Było to jedno z zaklęć z Królewskiego Arsenału – magiczny promyk słońca. Jeździec musiał dobrze przeszukać wszystkie kąty. Oczywiście wziął, co mu było potrzebne. Umiał sobie radzić. Powinna była to przewidzieć. Imbri odwróciła oczy od jasnych promieni. Było jednak już za późno. Jej wzrok przywykł do ciemności. Światło ją oślepiało. – To minie po chwili! Ależ byłam głupia! Dałam się mu znów wyprowadzić w pole. Kompletnie mnie zaskoczył – stwierdziła. – No i co? Czyżby ten błysk poraził twe piękne czarne oczy, marko? – spytał Jeździec z nutką złośliwości w głosie. – I co, nie możesz mnie zobaczyć, Klaczko-Królu? A może mogę ci w czymś pomóc? Imbri uskoczyła w bok. Nie chciała się z nim spotkać. Wpadła na ścianę. Z pyska wypadła jej zapomniana puszka. Uderzyła o kamienną posadzkę. Nic nie widziała i nie mogła się zdematerializować, gdyż rozbita kula wciąż promieniowała jasnym światłem. Podstępny Jeździec podwójnie ją ukarał. Był niesamowicie sprytny. Świetnie wszystko obmyślił. – Nie podoba mi się to, Imbri – odezwał się podchodząc do niej pełnym godności krokiem. – Jesteś taka piękna. Uwielbiam ładne konie. A myślę, iż coś niecoś znam się na tym. Lecz stanęłaś mi na drodze! Utrudniasz mi dostęp do Xanth. Przez ciebie zginęło wielu mych przypadkowych sprzymierzeńców. Gratuluję! Doskonale to zorganizowałaś! Teraz jednak rozprawię się z tobą... Imbri znów uskoczyła na bok. Otarła się o ścianę. Powoli powracał jej wzrok, choć obrazy były jeszcze zamazane. – Uważaj! On ma magiczną szpadę! – szepnął jej do ucha jakiś głos. – Kim jesteś? – spytała nieznajomego. – Czy jeszcze jest ktoś w tym Zamku?

– Jestem duch Jordan – odpowiedział jej głos do ucha. – My, duchy, tylko czekaliśmy na odpowiedni moment. Zauważyłem, że weszłaś. Wiem, co robisz i ile wysiłku to cię kosztuje. Pomogę ci. Możesz mi zaufać. W hipnotykwie mam przyjaciół. – Miałam cię od nich pozdrowić – powiedziała cichutko, wciąż posuwając się naprzód. – Zapomniałam cię poszukać. Mogłam wcześniej to zrobić. Jakże mogłabym ci nie wierzyć! Teraz żałowała, że postąpiła tak niegodnie. W Zamku Roogna było prawie pół tuzina duchów. A duszyca Millie, żona Władcy Zombich, była jednym z nich przez prawie osiem wieków. Oczywiście wszystkie zamkowe duchy popierały prawowitych Królów Xanth. – Pomóż mi. Wsiądź na mnie i kieruj mną, dopóki zupełnie nie odzyskam wzroku. – Już siedzę – odpowiedział Jordan. Jednak Imbri nie czuła żadnego ciężaru. Duchy chyba nigdy nic nie ważyły. – Przejdź odległość równą twemu ciału i skręć w prawo. Tam są drzwi. Spiesz się. Inaczej trafi cię prosto w bok. Imbri skoczyła w przód i skręciła w prawo. Zrobiła to troszkę niecelnie i uderzyła o framugę, lecz wyszła z komnaty. – Dwie długości ciała i na lewo – komenderował duch. Usłuchała go i znalazła następne przejście. – Tu jest już ciemno – oświadczył Jordan. – Chwała ci! – krzyknęła. Zdematerializowała się i przeszła przez ścianę. Dzięki niemu była bezpieczna. – Dziękuję ci, Jordan. Czy wciąż jesteś tutaj? To znaczy teraz, gdy... – Tak. Cały czas tkwię na twym grzbiecie. Twój stan nie robi mi różnicy. – Czy Jeździec idzie za nami? – Nie. Pozostał w jasnej komnacie, ze szpadą gotową do ataku. Zerka na puszkę, którą przyniosłaś, lecz na razie jej nie dotyka. – Nie wie, co w niej jest. Ja także. I co teraz? Myślałam, że otworzę ją, gdy znajdę się w naprawdę beznadziejnej sytuacji. Może jakoś by mi pomogła. No, ale przynajmniej nic mi się nie stanie. Przypuszczam, że jest w niej coś okropnie złego. – Mądrze mówisz. Jednak teraz on ma tę puszkę, choć boi się do niej zajrzeć. – A więc znowu przegraliśmy. W ciemnościach nie może nic mi zrobić, lecz i ja nie mogę mu nic uczynić, gdy jest jasno. Jeśli jego szpada jest rzeczywiście magiczna, nadzieję się na nią nim w ogóle zdołam go kopnąć. – Jest, jest – upewnił ją duch. – Ale ty też mogłabyś sobie coś wziąć z Arsenału. – To brzmi nieźle. – Imbri wiedziała, że ma mało czasu, że musi się z nim szybko rozprawić. Słyszała już huk rozwalanych murów. – Co tam jest? – Och! Mnóstwo rzeczy – odpowiedział Jordan. – Są magiczne pociski. Jednak nie wiem, jak ich użyć. Nie wiem czy zabijają, czy wspomagają ludzi. Jest znikająca pulpa. Gdy ktoś ją zje, nie można go zobaczyć. Jest uzdrawiający eliksir, dziwne wachlarze... – A co to jest dziwny wachlarz? – To wachlarz z bambusa. Gdy się go otworzy, ukazuje się na nim magiczny obraz –

wyjaśnił duch. – Sprawia też, że wydaje ci się, iż jest ci nieco chłodniej, zwłaszcza wtedy, gdy narysowana jest na nim kupa śniegu. Od czasu do czasu wachlarze z całego Xanth organizują Walny Zjazd. Dmą i wachlują ciepłym powietrzem. Wybierają też Mistrza swego Wachlarzowego Królestwa. – Chyba są mi niepotrzebne. Nic takiego mi nie trzeba. A czy jest tam też coś, co obroniłoby mnie przed działaniem tej magicznej szpady? – Pewnie! Magiczne tarcze, zbroje, rękawice... – Nie mam rąk, więc jak mam się nimi posłużyć? – No tak! W Xanth nigdy nie było bezrękich Królów. Niech no pomyślę. Musisz się wystrzegać tej szpady. Jeśli znajdziesz się w jej zasięgu, zakłuje cię na śmierć. Gdyby jej nie miał, mogłabyś go atakować, nawet wtedy, gdy jest jasno... Imbri wiedziała, że nawet gdyby wskoczył jej na grzbiet i użył swych ostróg – i tak nic by jej nie zrobił. Nie zwróciłaby uwagi na ból i wskoczyła w jakieś ciemne miejsce. A tam już panowałaby nad sobą. Ale teraz i tak nie odważyłby się jej dosiąść... – Mam! – zawołał nagle duch bezszelestnie strzeliwszy ze swych niewidzialnych palców. – Zaklęcie Topnienia! – Topi metal? – Oczywiście. Tego nam potrzeba! Uczony Mundańczyk Ichabod katalogował wszystkie zaklęcia z Arsenału. Robił to dla Króla Arnolda. To jedno ze starszych zaklęć. Odkrył je nim odesłano stąd wszystkich mężczyzn. Szkoda, że nie zakończył tej inwentaryzacji. W Zamku jest tyle świetnych rzeczy, na których nawet my, duchy, się nie znamy. Pokłusowali do Arsenału. Zaklęcie, podobnie jak inne zaklęcia, było zamknięte w małej kuli. Imbri była ciekawa, który z Magów tak je popakował. Wydawało się jej, iż tkwią w tych kulach od zawsze. Wzięła ostrożnie w zęby właściwe zaklęcie, gdyż żaden duch-widmo nie mógł nieść nic materialnego, i zawróciła. Pobiegła na piętro. Z oddali słyszała, jak Mundańczycy walą w mur. Po dźwiękach domyśliła się, że są coraz bliżej. Ich taran i ogień zniszczył pobliskie rośliny i pomógł im przejść przez fosę. Mogli swobodnie rozbijać mury Zamku. – Jeszcze parę minut i wejdą do środka – powiedziała. – Muszę skończyć z tym Jeźdźcem zanim się tu dostaną. Inaczej, bez względu na to, kto wygra ten pojedynek, Mundańczycy zbezczeszczą ciała zaklętych Królów. Muszę się spieszyć! Pomyślała, że najlepiej byłoby się go pozbyć. Zabić Jeźdźca i mieć pewność, że już nigdy nigdzie nie zawlecze prawdziwych Królów, że nie zabierze ich ze sobą. Weszła do jasnej komnaty. Jeździec czekał na nią z wyciągniętą szpadą. W każdej chwili mógł ruszyć do ataku. Przybrał nonszalancką pozę. Zza jego wąskich, wykrzywionych warg wyzierały zęby. Na ręce, w blasku jasnych promieni, połyskiwała mosiężna obręcz. Wiedziała, że w komnacie będzie jasno, choć poprzednie zaklęcie już nieco straciło swą moc. Jednak teraz wszystko widziała. Zmaterializowała się. Tak działo się zawsze, gdy

znalazła się w świetle silniejszym od światła księżyca. – Ach! Byłem pewien, że cię znów zobaczę! Klaczko-Król we własnej osobie! – szydził Jeździec. – Musiałaś się ze mną spotkać. Tak łatwo nie zrezygnowałabyś z tej walki. – Podszedł bliżej. Szpada sama szykowała się do uderzenia. Nie musiał nic robić. Imbri wypuściła kulę z pyska. Zapakowane zaklęcie uleciało w powietrze kierując się prosto na wroga. Szpada natychmiast osłoniła Jeźdźca, uderzyła kulę i rozcięła ją na dwie połowy, lecz sama też od razu się stopiła. Bezrozumna broń. Gdyby nie zaatakowała kuli lub gdyby po prostu Jeździec złapał zaklęcie w lewą rękę, byłby uratowany. Lecz kula rozpadła się, a jej zawartość wyparowała otaczając szpadę czarodziejską mgiełką, która stopiła ostrze. Skręciło się, następnie zaczęło kapać niczym stopiony wosk i w końcu rozpłynęło się po posadzce. Było po szpadzie! Teraz Imbri z bojowym krzykiem skoczyła na wroga. Stanęła dęba, przygotowała kopyta. Człowiek cofnął się do tyłu. Wyrzucił bezużyteczną broń. Próbował jej wskoczyć na grzbiet, lecz Imbri zatrzęsła się, trzepnęła łbem i wyszczerzyła zęby. Większość ludzi nawet się nie spodziewa, że konie są w stanie ich ugryźć. Chwyciła go tylko za rękaw. Zbyt szybko się poruszał. Wdrapał się na nią. Z ostrogami na nogach. Śmignęła w bok, oparła się o ścianę. Próbowała go przygwoździć, zgnieść i zrzucić. Znów jednak był szybszy od niej. Doskonale znał konie! Przetoczył się na drugą stronę i miękko zeskoczył na ziemię. Imbri strzeliła z zadu. Gdyby go trafiła obydwoma kopytami, połamałaby mu kości. Ale znów był górą. Z jakąś nadzwyczajną zręcznością rzucił się w bok, uniknąwszy razów. Chybiła. Lecz była także nocną marą. Mimo wszystko miała o wiele większe doświadczenie niż on. Na temat walki wiedziała o wiele więcej niż normalny koń, z którym on miał do czynienia. Stanęła na posadzce i strzeliła z zadu po raz drugi. Tym razem trafiła. Nie mógł opuścić jasnej komnaty, gdyż w ciemnościach z łatwością by go zniszczyła. Była pewna, że za moment go dopadnie. Czy to zębami, czy kopytami, czy całym ciałem. – Jeździec tego nie wytrzyma – stwierdziła. Mężczyzna upadł na ziemię. Najwidoczniej i ona go zaskoczyła. Potrafiła być szybka i złośliwa. Przeliczył się, podobnie jak ona w ocenie Białego Konia. Myślał, że skoro jest koniem, będzie zachowywać się jak konie, że tylko jedna natura włada jej ciałem. Przyzwyczaił się o mundańskich koni, które tolerowały jeźdźców, bo nie miały innego wyjścia. Teraz czołgał się na czworakach próbując uciec, a ona szykowała się, by go zabić. Opadł z sił. Miała go. I nagle stanął przed nią biały, piękny rumak. Ogier. Jeździec zmienił swe ciało. Stało się to, w co tak bardzo nie chciała uwierzyć. W głębi serca przez cały czas miała nadzieję, że jej cudowny przyjaciel to nie ON. Nie Jeździec. Rzeczywistość rozwiała wszelkie wątpliwości. Imbri zawahała się. To cudowne stworzenie podniecało ją. Miała ruję. Tylko czekała na jakiegoś towarzysza. A był to jedyny ogier, jakiego znała. Jeśli zniszczyłaby go, być może

nigdy więcej nie miałaby okazji powić źrebaka. Był też jej wrogiem. Dobrze o tym wiedziała. Nie miała wątpliwości. Na jego lewej nodze, tuż nad kopytem, tkwiła mosiężna obręcz. Nie zdjął jej. Dawniej myślała, że to znak poddaństwa, że to Jeździec tak konia zaobrączkował. Teraz była przekonana, że to coś więcej. Człowiek zmienił ciało, lecz obręcz pozostała nie zmieniona. Jakże była łatwowierna! Przez cały czas oszukiwała samą siebie, wmawiając sobie, że żaden koń nie może być zły. Teraz znała jego prawdziwą naturę. Z kolei jej natura sprzeciwiała się pogwałceniu swych należnych jej praw. Wszystkie klacze podporządkowywały się ogierom. A co dopiero wtedy, gdy miały ruję! Było to tak, jakby mężczyzna nie zwrócił uwagi na piękną kobietę. Było to po prostu niemożliwe! I nie miało nic wspólnego z rozumem. Rządziła tym fizjologia, chemia. U koni rozum nie kierował rozmnażaniem gatunku. Zawsze myślała, że tak jest lepiej. Teraz jednak to szczęście obróciło się w nieszczęście. Koń Dnia podszedł do niej unosząc swój piękny łeb. Zarżał, jakby chciał powiedzieć, kto tu rządzi. Wiedział, że jest silniejszy. Obydwoje wiedzieli, że ze sobą walczą, że on jest śmiertelnym wrogiem Xanth, że jest ogierem tylko do czasu, że tylko czeka na Fenicjan, że gra na zwłokę. Chciał odwrócić jej uwagę, zyskać na czasie. Koń Dnia dobrze się spisywał. Była bezsilna. Zachowywała się jak ślepiec. – Imbri! Nie daj się zwieść – krzyknął jej Jordan do ucha. Nie odstępował jej ani na krok, choć ona zupełnie o nim zapomniała. – Żaden mężczyzna nie jest tego wart! Mówię ci. Sam jestem takim nędznikiem o niegodnym charakterze. Zrujnowałem życie porządnej dziewczynie. Teraz pokutuję przez wieki. Nie daj się! Xanth liczy na ciebie! Lecz Imbri wciąż stała jak zaklęta, wdychając cudowną woń ogiera. Wiedziała, że jest głupia. W obecności mężczyzn kobiety zawsze głupiały. Wiedziała, czym to grozi, ale nie była w stanie się ruszyć. Była za bardzo podniecona. Koń Dnia łagodnie szczypał jej szyję. Stała spokojnie, mimo że to ją bolało. Lecz był to przyjemny, miły ból, taki, który klacze nie tylko przyjmują z ochotą, ale nawet go łakną. Panował nad nią. To musiało się tak skończyć. W końcu był to prawdziwy, dobry ogier! Obchodził ją dookoła, a cenny czas płynął. Choć to też należało do wspólnej, miłosnej gry. Podszczypywał ją to tu, to tam, rżąc przyjaźnie raz po raz. Tak! Całkowicie nią zawładnął! Nawet duch dał za wygraną. Wiedział, że już wszystko przepadło. Była zgubiona. Nagle jej rozmarzone oczy zauważyły puszkę. Tę, na której pisało PANDORA. Leżała na podłodze. Wystarczyło zrobić jedynie trzy kroki naprzód, kopnąć kopytem i otworzyć ją. Wypuścić z niej wszystko, cokolwiek by tam nie było. Jednak Imbri nie mogła zmusić się nawet do tego. Z dala słychać było coraz głośniejsze odgłosy uderzeń. Mur pękał. Mundańczycy w końcu wybili dziurę. Imbri zadrżała, starając się wreszcie ruszyć, lecz ogier zarżał i uspokoiła się. Po prostu nie była w stanie mu się sprzeciwić, choć dobrze zdawała sobie sprawę ze

swojej głupoty. Zapanowała nad nią jej niepohamowana żeńska natura. Teraz była tylko klaczą. – Generale, gdzie jesteś? – zawołał jakiś Mundańczyk. Koń Dnia natychmiast zmienił się w człowieka. – Tu, w sali tronowej – krzyknął. Czar prysnął. Imbri skoczyła jak oparzona. Rzuciła się na niego. Gdy tylko szykowała się do strzału z zadu, natychmiast przybrał swą drugą postać. Wyciągnął szyję, wytrzeszczył oczy i patrzył na nią łagodnie. Piękny i gotowy, jak zawsze. Uderzał lewym kopytem o posadzkę. Imbri pomimo swych najlepszych chęci znów stanęła jak wryta. Spojrzała na mosiężną obręcz, świadczącą niezbicie, kim naprawdę jest. Kopnęła go przednią nogą, próbując zerwać tę obręcz. Jednak uderzenie nie było ani zbyt silne, ani zbyt celne. Wreszcie zdobyła się na jakiś ruch! O to właśnie chodziło. Do tej chwili nie bardzo potrafiła w ogóle cokolwiek uczynić. Teraz na własne oczy zobaczyła, że Koń Dnia zmienia się, że współpracuje z Mundańczykami. Pozbawiło ją to ochoty na końskie zaloty. Stwierdziła, że nie jest to koń pod postacią Jeźdźca, a mężczyzna pod postacią konia. Ujrzała, jaką naturę ma wererider. Już wiedziała, że to nie koń, a człowiek. A z człowiekiem w żadnym wypadku nie chciała się sparować. Nie był to jej wymarzony ukochany, przyjaciel. Teraz była tego pewna. Wystarczyło popatrzeć na obręcz z mosiądzu. Koń Dnia zarżał przeciągle ze złości. Znów potrząsnął lewą nogą. Był zagniewany, lecz to tylko dodawało mu uroku. Jednak Imbri już na to nie reagowała. Nie chciała znów dać się złapać. Ta mosiężna obręcz na dobre utkwiła jej w pamięci. Trzepnęła łbem, wbiła mu zęby w ciało tuż za puszystym białym uchem i wydarła kępę pięknej, białej grzywy. Trysnęła czerwona krew. Splamiła błyszczącą sierść. Teraz i Koń Dnia ruszył do ataku. Zarżał, trzasnął kopytami i stanął dęba. Lecz ona też już stała na tylnich nogach. Nie była ani tak wielka, ani tak silna jak on. Sprawiało jej to trochę kłopotu, ale kierowała nią nie tylko zwykła ludzka złość. Walczyła nie tylko z powodu swej urażonej dumy. Nie dlatego, że ją obraził. Była Królową. Walczyła o los, życie i przyszłość dziewięciu innych Królów. Chciała przeżyć i ich uwolnić. Obróciła się nagle i strzeliła z zadu. Była lżejsza, a więc bardziej ruchliwa. Trafiła go w łopatkę i poczuła, jak pod wpływem uderzenia pękają kości. Koń Dnia zachwiał się i powłócząc nogami znów ruszył na nią. Był naprawdę bojowo nastawiony. I niczego się nie bał. Zamiast obrócić się i też ją strzelić z zadu, natarł na nią łbem, niczym zalecający się ogier. Tym razem Imbri kopnęła go w głowę. Prawie upadł. Krew trysnęła mu z nozdrzy. Popatrzyła na niego. Było jej przykro, choć wiedziała, że musiała tak postąpić. Jeździec popełnił fatalny taktyczny błąd. Chciał nią zawładnąć zamiast z nią walczyć. Teraz za to płacił. Jednak mimo wszystko jakoś ją to przerażało.

Krew zalewała jego piękną, białą sierść. Pamiętała, że w Arsenale jest uzdrawiający eliksir. Mogłaby go tu przynieść i natychmiast to najpiękniejsze ze stworzeń by ożyło. – Gdzie jesteś, Generale? – zawołał jakiś Mundańczyk wchodząc do sali tronowej. Imbri popędziła do drzwi. Szybko się obróciła i posłała mu solidne uderzenie w pierś. Mruknął coś i padł jak martwy, a może zemdlał? – Jordan! – zawołała. – Czy duchy mi pomogą? Słyszałam, że Mundańczycy są przesądni. Boją się sił nadprzyrodzonych. Moglibyście się im pokazać, pomachać rękami. Może przestraszą się i uciekną. Idę przypilnować uśpionych Królów. Pomyślę, jak zdjąć z nich to zaklęcie. – Zrobimy, co w naszej mocy – przyrzekł jej Jordan i odpłynął unosząc się miękko w powietrzu. Imbri podeszła do leżącego konia, zdecydowana na wszystko, by tylko wyciągnąć od niego jego sekret. Nienawidziła tego, co robi, ale gdyby musiała – dałaby mu nawet uzdrawiającego eliksiru. Za wszelką cenę chciała jakoś wydobyć z niego to kontrzaklęcie. Odkryła, że się znów zmienił. Powrócił do ludzkiej postaci. Leżał w kałuży krwi i... nie oddychał. Silne uderzenie jej kopyt zmiażdżyło mu głowę. Wystarczyło nań spojrzeć, by domyślić się, że nie żyje. Nie było mowy, by cokolwiek powiedział. Za mocno go kopnęła. Zamordowała go. Patrzyła na ten okropny widok. Jej żal z powodu śmierci Białego Konia mieszał się ze smutkiem. Wiedziała, że wkrótce nastąpi Zgon Królów. – Co mam robić? – myślała. – Zmarnowałam ostatnią szansę. – Imbri ogarnęła czarna rozpacz. – Wraz z duchami pewnie pokonam Mundańczyków, lecz czy to teraz ma jakieś znaczenie? Królowa Imbri sprowadziła nieszczęście na Xanth. Jak przepowiedziano... – Puszka – zwołał powracający Jordan. – Może w niej jest jakieś kontrzaklęcie? Imbri bezwiednie położyła kopyto na wieczku i zmiażdżyła ścianki. Ze środka wypłynął przezroczysty, różowy płyn. Zaczął rosnąć, aż osiągnął rozmiar niewielkiej chmury. Znalazła się w środku, gdyż nie zrobiła nic, by tego uniknąć. Było jej wszystko jedno czy zaklęcie dopadnie ją, czy nie. Lecz nic złego się nie stało. Poczuła się lepiej. Jakby wstąpiło w nią jakieś natchnienie. Nabrała otuchy i wiary w to, że wszystko dobrze się skończy. – Nadzieja! – krzyknął jej Jordan do ucha. – W tej puszce była zamknięta nadzieja! Czuję to! Zaczynam nawet wierzyć, że ta moja długa tułaczka kiedyś się skończy! Nadzieja! Dobry Mag Humphrey napomknął jej, że gdzieś schował nadzieję. Nie wiedziała, że wsadził ją właśnie do Puszki Pandory. Zobaczyła, że nic się nie zmieniło, ale nabrała jakiejś dziwnej wiary, pewności siebie. – Musi być jeszcze jakieś wyjście – pomyślała. Popatrzyła na mosiężną obręcz na ręce Jeźdźca. Coś jej przyszło do głowy. – Dlaczego on jej nigdy nie zdejmował? – szepnęła. – Przecież dzięki niej zawsze można

było rozpoznać, kim jest. Musiała być dla niego najważniejsza! Bezcenna! Czy to jakiś magiczny amulet? Coś, dzięki czemu zamieniał się w konia? Nie, tę przemienność jako wererider miał wrodzoną. Podobnie nogi Syreny zamieniały się w rybi ogon, kiedy to było potrzebne. Odziedziczyła to po rodzicach. Syrena jednak, by oddziaływać na ludzi, musiała mieć cymbały. Może ta obręcz ma podobne działanie? Może w niej tkwiła jego moc? Weźmy taką Syrenę. Ci mieszańcy zawsze potrzebowali czegoś, coś mieli. Inaczej ich moc nie działała. Mieli jakby dwojaką naturę. Po części magiczną, po części nie. A więc tę słabszą stronę należało wspierać. Cymbały – cienka mosiężna obręcz. Magia Jeźdźca mogła częściowo tkwić właśnie w tym amulecie. To była jej ostatnia szansa. Miała nadzieję. To mogło rozwiązać zagadkę Królów. Wzięła obręcz między zęby i mocno szarpnęła. Obręcz nie chciała zejść z dłoni. Skruszyła więc kopytem martwe kości, rozgniotła rękę i zdjęła amulet. Ujęła go wargami i wyszła z komnaty. Po chwili zniknęła w ciemnościach. – Zajmiemy się ciałami Królów! – zawołał Jordan. – Będziemy odstraszać Mundańczyków tak długo, jak tylko damy radę. Zarżała w podzięce. Przeszła przez ściany i wyszła z Zamku. Z daleka zobaczyła duchy. Świetnie się spisywały. Mundańczycy nie mieli odwagi zbliżyć się do nich. Jeździec nie żył, ich własne oddziały były mocno przetrzebione, wokoło wałęsały się duchy. Była pewna, że nocą najeźdźcy nie podejdą bliżej, że będą się bali. Nie zdawali sobie sprawy, że te duchyzjawy nie mają fizycznej siły. Imbri miała nadzieję, że nie zabawi dłużej. Jeździec przegrał, ale Xanth nie miał Królów. Wojna nie była skończona. Pędziła przez ciemność, mocno trzymając zębami mosiężną obręcz. Znała kogoś, kto mógł jej coś o niej powiedzieć. – Blythe! – pomyślała. – Ona musi znać się na mosiądzu. – Mosiężna dziewczynko! Blythe! – wołała przesyłając najsilniejszy ze swych snów. Gdy tylko zbliżyła się do miejsca, w którym zostawiły Gorgonę, usłyszała senną odpowiedź: – Jestem tutaj, Królu Imbri! Po chwili były znów razem. – Blythe! Mam tu mosiężną obręcz. Zdjęłam ją z ręki Jeźdźca. Myślę, że ma coś z nim wspólnego, że jakoś wiąże się z jego mocą. Ale nie wiem, jak działa. Możesz mi pomóc? Blythe wzięła do ręki mosiężną obręcz i dokładnie się jej przyjrzała. – Chyba się już z czymś takim kiedyś zetknęłam. Popatrz, jaka jest mała, wąska i ciężka. Zrobiona z krótkiego paska metalu. Takie obręcze nazywamy Krótkim Spięciem. – Krótkie Spięcie? A cóż to takiego? – To takie coś, co powoduje spięcie dwóch sił, skupia je w sobie. Chyba działało w złym kierunku. Ściągało moc z właściwej drogi, czy coś takiego... Nie jestem całkiem pewna. Nie znam się na tym. – Czy to może skierować gdzieś strumień światła? – zapytała Imbri z nadzieją w głosie. – Myślę, że tak. Może skierować promień światła na inny tor.

– Na przykład z oka do dziurki w hipnotykwie... – Królowie! – zawołała uradowana Blythe. Imbri spojrzała przez metalowy krążek, ale po drugiej stronie zobaczyła jedynie mosiężną dziewczynę. Brakowało jej magii Jeźdźca. Musiał jakoś się tym Krótkim Spięciem posługiwać, jakoś łączyć wzrok Królów z dziurką tykwy. W ten sposób pozbywał się ich. Obręcz jakby na krótko sprzęgała otwory hipnotykw z ludzkim okiem. – Ale jak ich teraz uwolnić? – spytała Imbri. – Musisz jakoś zaekranować tę obręcz, by nie emanowały z niej już żadne czary, żeby nie wysyłała już żadnych impulsów. Można to zrobić tylko za pomocą magii. – Nie władam taką magią... i nie mam czasu – jęknęła Imbri. Była zrozpaczona. – W jaki sposób najszybciej pozbyć się mocy tej obręczy? Czy mam ją zniszczyć? Połamać? Chyba dam radę zgnieść ją kopytem, albo poproszę ogra, by zgniótł ją zębami. – Nie rób tego! – zawołała przerażona Blythe. – To mogłoby ciężko zranić Królów. Mogłoby przesłać do innych ciał ich dusze, uwięzić je na stałe w Świecie Nocy. – Przerwała i zawadiacko się uśmiechnęła. – Czy to nie śmieszne, że ktoś może być więźniem nocy? No ale skoro nie wzięli ze sobą swych ciał... – wzruszyła ramionami. – Musisz pozbawić tę obręcz mocy nie uszkodziwszy metalu. To jedyne wyjście. Tylko w ten sposób, bezboleśnie przetniesz linie łączące wzrok Królów z otworami hipnotykw. Powinna była to wiedzieć. Przecież tu nie działała magia mosiężnych ludzi. Próbowała szybko coś wymyślić. – Ale jak to zrobić? – spytała. I nagle coś się jej przypomniało. – Strefa Void. Ona kasuje wszystko. – Tak. Wywozimy tam niebezpieczne odpadki, gdy chcemy się ich pozbyć. Mam nadzieję, że ci się uda. Stamtąd nikt i nic nie wraca. Imbri chwyciła obręcz i pogalopowała na północ, ku Strefie Void. Nagle przypomniała sobie, że dla skrócenia drogi może skręcić w pobliskie tykwopole. Mogła tam wejść z obręczą, gdyż Świat Hipnotykw nie miał na ten dziwny przedmiot żadnego wpływu. Koń Dnia miał tę obręcz na sobie, gdy wszedł z nią do jednej z tykw, a żaden z Królów nie wyszedł na stronę Dnia. Strefa Void to co innego. Nawet mieszkańcy Świata Nocy powinni mieć się przed nią na baczności. Cwałowała jak szalona, nie zwracając uwagi na to, co dzieje się dookoła. Po chwili, tuż przy straszliwej Strefie Void, opuściła swój świat, Świat Nocy. Była coraz bardziej nerwowa. W końcu teraz wszystko zależało od niej. Pogalopowała prosto w stronę najbardziej niebezpiecznego rejonu Xanth, w sam środek Void. Ziemia kotłowała się jej pod nogami, tworząc jakiś wielki, sunący w ciemność lej, ściągający w dół wszystko, co było na drodze. Void był niczym wielka, czarna dziura, z której nie było już wyjścia. Nawet światło go nie opuszczało. Jedynie nocne mary mogły bezpiecznie wędrować po jego obrzeżach.

Wewnątrz musiała się zdematerializować, inaczej jej ciało zostałoby wciągnięte do środka i nigdy nie zdołałaby stamtąd wyjść. Przerażała ją ta czarna głębia. Jeszcze nigdy tu nie była. Nigdy nie zapuszczała się tak daleko. Jednak chciała być pewna, że zostawiła mosiężną obręcz we właściwym miejscu, że wysyłane przez nie impulsy zostały kompletnie skasowane. Wiedziała, że gdyby spadła lub stoczyła się w ten lej, zboczyłaby z drogi – wtedy Królowie musieliby siedzieć w hipnotykwie tak długo, dopóki jakimś cudem nie skończyłaby tej przedziwnej podróży. Nie była nawet pewna, czy Void jest w stanie wytłumić to zaklęcie. Jednak wydawało się jej to całkiem prawdopodobne. Postanowiła spróbować. Zresztą i tak nie miała wyboru. Tylko to jej zostało. Z Void wiązała swe ostatnie nadzieje. Jeżeli w ten sposób nie skruszyłaby tajemnych okowów, w Xanth zapanowałaby anarchia, a Królowie nigdy nie wróciliby na Zamek. Mundańczycy bez przeszkód opanowaliby całą krainę. – Jeździec nie żyje, lecz całe zło, które przyniósł ze sobą, zostało – pomyślała. Zeszła na samo dno leja. Ujrzała głęboką czerń czarnej dziury. Była niematerialna, lecz i tak ciągnęło ją w dół. Dziura miała w sobie niesamowicie silną moc. Imbri okropnie się jej bała. Otworzyła pysk i rzuciła mosiężną obręcz. Spadała szybko jak kamień, jakby nagle nabierała ciężaru. Po chwili zniknęła. Nie było nic słychać. Nic nie plusnęło. Nic nie uderzyło o nic. Wokół zaległa cisza. A więc udało się! Imbri spróbowała się obrócić i opuścić lej. Ruszała nogami, lecz nie posuwała się naprzód. Podeszła za blisko śmiertelnej paszczy Void! Nawet w obecnej, niematerialnej postaci nie była w stanie stąd uciec. Desperacko czołgała się w górę. Wolno, bardzo powoli wdrapywała się w przód, po czym znów zsuwała się w dół. Jej kopyta nie miały żadnego oparcia. Była tu tylko nicość. Zapuściła się w rejon, z którego nikt nie mógł wrócić. Śmierć zaglądała jej w oczy. Rżąc z bezsilnej złości mara Imbri ześliznęła się w lej prowadzący wprost do czarnej dziury Void. *** Cameleon biegła przez las. Była potwornie brzydka, ale i wielce uduchowiona. – Chem! Chem! – słychać było w dżungli raz po raz. – Centaurzyco Chem, gdzie jesteś? – Tutaj – zawołała Chem. – Tu, przy Gorgonie. Nie martw się, ma zasłoniętą twarz. – Musisz nam dać swą duszę – krzyknęła Cameleon przedzierając się przez krzaki. – Mam tylko połowę duszy – odpowiedziała Chem. – Drugą połowę ma Imbri, nocna mara. – Nie, teraz masz całą duszę. Nie czujesz tego? – Może tak. Tak. Teraz ją czuję – szepnęła zdziwiona Chem. – Czuję taką dziwną lekkość! Ale jak to możliwe? Nigdy nie zabrałam Imbri mej duszy, a te pół, które jej dałam, odrosło mi prawie w całości. Teraz mam więcej niż jedną duszę. Jak na mnie to trochę za

dużo. – Imbri wpadła w czarną dziurę Void! – wyjaśniła jej Cameleon. – Zabiła Jeźdźca i zaniosła jego magiczny amulet w Strefę Void. Chciała go wrzucić do dziury, by nas uwolnić, lecz sama już stamtąd nie wróciła. – Void! Ojej! To straszne! A więc mówisz, że nie żyje? Po tym wszystkim, co dla nas zrobiła? – Nie. Wierzę, że coś z niej zostało. By tam wejść i skruszyć okowy złożyła w ofierze swe ciało, lecz jej dusza przeżyła tę tragedię. Dusze nie zostają w Void. To jedyna rzecz w Xanth, której nie pochłania ta dziura. – Ale ona wróciła z powrotem do mnie! To nie była jej własna dusza. Mieszkańcy Świata Nocy – zmory – nie mają własnych dusz. Muszą je pożyczać. Na przykład od takich stworzeń, jak my. Nie chcę tej jej połówki duszy dla siebie. Chcę, żeby żyła. Po tym, co zrobiła dla Xanth! Poza tym była taka miła... – centaurzyca rozpłakała się. Z jej oczu kapały łzy pełne smutku i żalu. – Wszyscy tego chcemy – powiedziała Cameleon. – Dlatego i ja, i Dobry Mag Humphrey staraliśmy się coś wymyślić. Dotychczas nie mogliśmy nic zrobić, gdyż byliśmy więźniami hipnotykw, ale gdy tylko Imbri nas uwolniła, Humphrey wypowiedział pewne znane tylko jemu zaklęcie. Słowo Mocy. Zaklęcie, które chroni dusze, bez względu na to, czyje są. – Tak. Uwalnia, oddziela je od ciał. A więc Imbri może żyć dalej, pomimo że jej ciało zginęło. – Lecz jak? Ta dusza wróciła do mnie... – Wróciła, bo masz do niej wszelkie prawo. Ale razem z nią wróciła Imbri. Musisz ją uwolnić, Chem. Zaklęcie Dobrego Maga Humphreya umożliwi ci to. I nagle stało się coś niepojętego... Pojawiła się Imbri. – Czy to prawda? – spytała. – Czy naprawdę żyję? – Tak, piękna nocna maro – odpowiedziała Cameleon. – Żyjesz! Straciłaś jednak swe ciało. Już nigdy się nie zmaterializujesz. Teraz żyjesz w Świecie Duchów, jak duchy-widma. – Co pocznę bez mojego ciała? – jęknęła zmartwiona Imbri. Była trochę rozczarowana. Pamiętała tylko czarną dziurę Void i przybycie Cameleon. Pomiędzy tym nie było nic. Pustka. – Tak to wymyśliliśmy – oznajmiła Cameleon. – Zaklęcie Humphreya mogło uratować cokolwiek, a więc wszystko będzie dobrze. My cię bardzo kochamy, Imbri. Chcieliśmy ci bardzo podziękować. Dzięki tobie żyjemy. Pokładaliśmy w tobie nasze nadzieje. Chcemy być z tobą tak często, jak to tylko możliwe. Będziesz Marą Dnia roznoszącą marzenia i przyjemne popołudniowe drzemki, podobnie jak to już kiedyś robiłaś. Tylko teraz będziesz to robić legalnie. I tak już zostanie. Na zawsze. Będziesz z nami, gdy tylko zaczniemy marzyć. Poznasz swe nowe towarzyszki. Będziesz musiała sprawdzać, czy każde z marzeń dotarło tam, gdzie trzeba, sprawiając oczekiwaną radość.

Imbri spodobał się ten pomysł. Nie chciała już roznosić złych snów. Jednak wciąż była trochę przestraszona. – Jakie towarzyszki? I nagle ukazało się jej stado klaczy swobodnie kłusujących po niebie. Były kolorowe i piękne. Czerwone, niebieskie, zielone i pomarańczowe. – Witaj, czarna klaczko! – zawołała jedna z nich, przyjaźnie nastawiwszy uszy. – Nie martw się, Ogier Dnia bardzo cię polubi! Masz taki piękny kolor! Jak żadna z nas! – Ogier Dnia? – zapytała. Miała niemiłe skojarzenia. W górze pojawił się Ogier. Nie miał skrzydeł, a mimo to frunął w rozświetlonym słońcem powietrzu. – Zatwierdzam marzenia – powiedział i trzepnął ogonem. Był najpiękniejszym koniem, jakiego dotąd widziała. – Lecz wybór należy do ciebie. Możesz je roznosić do kogo chcesz. U nas nie ma biurokracji. Rzadko traktujemy sprawy poważnie. Weźmy na przykład TO marzenie. Wszyscy jesteśmy z nim związani, wszyscy sobie nawzajem pomagamy, a jednocześnie spokojnie wprowadzamy cię w nasz świat. Widzą je wszyscy Królowie Xanth i ich przyjaciele. Niedługo będą musieli poważnie zabrać się do roboty, powrócić do życia, wygnać resztkę Najeźdźców. Muszą z powrotem zamienić ich w ludzi, gdyż Król Trent natychmiast zrobił z nich wstrętne, śmierdzące chwasty i teraz w całym Zamku jest okropny smród. Trzeba sprawdzić, czy zgodzą się służyć obecnemu panu. Czy zaakceptują nowy stan rzeczy i nasze prawo. Król Trent prawdopodobnie uda się na emeryturę, więc będzie mógł poświęcić swej żonie więcej czasu. Dor wstąpi na tron, lecz trzeba to będzie uczcić odpowiednią ceremonią koronacji... Jednak najpierw wszyscy chcieliby zobaczyć ciebie, Imbri. W nowej roli. Wśród nas nigdy nie było Króla... – Ale ja już nie jestem Królem – powiedziała klacz. – Teraz, gdy prawdziwi Królowie są wolni... – Nadaję ci honorowy tytuł Króla. Zatrzymasz go sobie. Król Mara Imbrium – rzekł Król Trent serdecznie się uśmiechając. – To ty uratowałaś Xanth. Postawimy ci pomnik i nigdy o tobie nie zapomnimy. Wszyscy przyjaciele uczestniczący w tym marzeniu z radością przyjęli oświadczenie Króla. Imbri poczuła, że już lubi swoje nowe zajęcie. Gdy to stwierdziła, zobaczyła, że wokoło jest jasno. Był dzień. Od czasu, gdy wpadła do czarnej dziury w Strefie Void, gdy ostatecznie skruszyła kajdany i całą duszą stała się koniem, minęło parę godzin. Teraz słońce stało wysoko, rozsiewając złociste promienie. I nagle spadł drobny deszczyk; to chmury płakały z radości. Ich Xanth był uratowany. Może przygnała je tu pogoda, a może przypłynęły tu z księżycowego Morza Deszczu? Wtem na jasnym, lekko zamglonym niebie pojawiła się cudowna, kolorowa tęcza, którą zawsze tak bardzo chciała zobaczyć.

KONIEC tomu 6
Anthony Piers - Xanth Tom 6 - Nocna Mara

Related documents

241 Pages • 99,057 Words • PDF • 1.7 MB

1,093 Pages • 97,072 Words • PDF • 1.8 MB

278 Pages • 92,872 Words • PDF • 1.8 MB

7 Pages • 937 Words • PDF • 374.7 KB

229 Pages • 84,657 Words • PDF • 1.2 MB

577 Pages • 227,085 Words • PDF • 2.7 MB

400 Pages • 162,899 Words • PDF • 1.8 MB

459 Pages • 227,065 Words • PDF • 3.1 MB

440 Pages • 228,863 Words • PDF • 2.8 MB

3 Pages • 1,886 Words • PDF • 82.9 KB

285 Pages • 76,666 Words • PDF • 1.4 MB

23 Pages • 69 Words • PDF • 6 MB