Piers Anthony - Xanth 04 - Przesmyk centaura.pdf

278 Pages • 92,872 Words • PDF • 1.8 MB
Uploaded at 2021-09-24 17:17

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


1 Ortograficzna pszczoła Dor usiłował napisać esej, albowiem Król zarządził, że każdy przyszły władca Xanth powinien być literatem. Była to straszliwa pańszczyzna. Potrafił czytać, lecz jego umysł ogarnęła pustka, gdy próbował się zmusić do wymyślenia jakiegoś tekstu, a poza tym nigdy nie opanował prawidłowej pisowni. -

Kraina Xanth - wymamrotał z odrazą.

-

Co? - zapytał stolik.

-

Tytuł mojego okropnego eseju - wyjaśnił ze zniechęceniem Dor. - Moja

nauczycielka Cherie, niech ją licho, zadała mi napisanie tekstu liczącego sto słów i mówiącego wszystko o Xanth. Wydaje mi się, że to niemożliwe. Nie mam tak dużo do opowiedzenia. Po dwudziestu pięciu słowach chyba zacznę się powtarzać. Jak zdołam rozwodnić tę nikłą wiedzę na całą setkę słów? Nawet nie jestem pewny, czy jest tyle słów w naszym języku. -

Kto pragnie wiedzieć o Xanth? - spytał stolik. - Ja już mam dość.

-

Wiem, że jesteś stołem. Myślę, że to Cherie - aby sto rzepów wczepiło się w jej

ogon - chce wiedzieć. -

Musi być strasznie głupia.

Dor zastanowił się. -

Nie, ona jest piekielnie sprytna. Wszystkie centaury są takie. To dlatego są

historykami, poetami i nauczycielami Xanth. Do diabła z tak wysokim współczynnikiem inteligencji! -

To czemu nie rządzą Xanth?

-

No cóż, większość z nich nie umie czarować, a tylko Mag może władać Xanth.

Rozum nie ma tu nic do rzeczy... i pisanie rozprawek też. - Dor spojrzał wilkiem na czysty papier. -

Tylko Mag może władać krajem - odrzekł z zadowoleniem stolik. - No, a co z

tobą? Przecież jesteś Magiem, może nie? Czemu nie jesteś Magiem, może nie? Czemu nie jesteś Królem? 

Nieprzetłumaczalna gra słów: ang. bored znudzony, mający czegoś dość; board - stół. Autor będzie w powieści często bawił czytelnika, używając słów jednakowo brzmiących fonetycznie w języku angielskim, tzw. homonimów.

-

Kiedyś zostanę Królem - powiedział defensywnie Dor, świadomy, że rozmawia ze

stolikiem tylko po to, aby choć trochę odwlec nieuniknioną walkę z rozprawką. - Gdy Król Trent, hmmm, odejdzie. To dlatego muszę być wykształcony, jak ona to nazywa. Wszelkie złorzeczenia kierował ku centaurzycy Cherie, ale nigdy ku władcy Xanth. Znów spojrzał ponuro na kartkę papieru, na której napisał „Krajna Ksand”. Raczej nie wyglądało to na prawidłową pisownię. Rozległ się chichot. Dor zerknął w tę stronę i stwierdził, że zachichotał portret Królowej Iris. To właśnie najbardziej go irytowało; w Zamku Roogna zawsze się było pod czujnym okiem Królowej, której główne zajęcie polegało na wtrącaniu się w sprawy innych. Dor z trudem powstrzymał się od pokazania języka portretowi. Widząc, że ją przyłapano, Królowa przemówiła, poruszając ustami portretu. Jej talent polegał na wywoływaniu iluzji; gdy chciała, mogła stworzyć iluzję dźwięku. -

Może i jesteś Magiem, ale nie jesteś erudytą. Pisownia najwyraźniej nie jest twoją

mocną stroną. -

Nigdy nie twierdziłem, że jestem - odburknął Dor. Niezbyt lubił Królową, a ona

również nie darzyła go sympatią, lecz rozkaz Króla Trenta zmuszał ich do uprzejmości względem siebie. - Z pewnością kobieta o tak nadzwyczajnych talentach ma o wiele ciekawsze zajęcia niż zerkanie na moją głupią rozprawkę - rzekł. Potem niechętnie dorzucił: -

Wasza Wysokość.

-

I rzeczywiście mam - zgodziło się malowidło, a jego tło pociemniało. Oczywiście

zauważyła pauzę, jaką uczynił przed jej tytułem; w zasadzie nie było to uchybienie, ale podtekst był dość czytelny. Chmury na obrazie zmieniły się w burzę z piorunami, a zygzaki błyskawic strzelały jak iskry. Chciała się jakoś zemścić na nim. -

Przecież nigdy nie odrobisz swojej pracy domowej, jeśli nie będziesz

kontrolowany! Dor skrzywił się w stronę blatu stolika. To był celny strzał. Wtem dostrzegł, że atrament rozmazał się po całej kartce, niszcząc ją. Z gniewnym pomrukiem uniósł ją, a atrament ześliznął się i zebrał na powierzchni stolika, wypuścił nóżki i uciekł. Stoczył się ze stolika jak duży robak i rozwiał w ulotną mgiełkę. Była to jedynie iluzja. Królowa zrewanżowała mu się. Była nadzwyczaj biegła w małych, brzydkich psotach. Rozgniewany Dor nie mógł się przyznać, że wystrychnęła go na dudka - a to rozzłościło go jeszcze bardziej.

-

Nie rozumiem, dlaczego trzeba być mężczyzną, by rządzić Xanth - powiedział

obraz. Był to czuły punkt Królowej. Jako Czarodziejka była również utalentowana jak każdy Mag, lecz prawa i zwyczaje Xanth nie pozwalały, by kobieta została Władcą. -

„Mjeskam f Krajnje Zanth” - pisał powoli Dor swój esej ignorując Królową z -

miał nadzieję - obraźliwą uprzejmością - „ktura rurzni się tym ot módtanij, rze f Xanth iest magja a f módtanij iei nje ma”. Zadziwiające, jaki przypływ mocy twórczych wywołały w nim przeciwności. Miał już dziewiętnaście słów! Zerknął ukradkiem na obraz. Znów stał się zwyczajny. Świetnie, Królowa wycofała się. Przestało ją to bawić, skoro nie mogła go drażnić pełzającymi iluzjami. Teraz jednak ulotniło się jego natchnienie. Musiał napisać całą setkę słów, sześć razy więcej niż to, co już miał. A może pięć razy więcej? - również nie był zbyt biegły w wyższej matematyce. Dwa dodatkowe słowa, jeżeli doliczy tytuł. Znacząca część zadania, ale tylko część! Co za pańszczyzna! Weszła Iren. Była córką Króla Trenta i Królowej Iris, rozwydrzonym bachorem, nieznośnicą, lecz czasem zupełnie miłą pannicą. Dor z wielką niechęcią musiał przyznać, że była bardzo ładną dziewczyną, coraz piękniejszą, i że robiła na nim coraz większe wrażenie. Krępowało go to w walce z nią. -

Cześć, Dor - powiedziała bezczelnie. - Co porabiasz?

Jej tupet tak rozwścieczył Dora, że zapomniał o zaplanowanej ostrej ripoście. -

Nie wygłupiaj się! - zawarczał. - Świetnie wiesz, że twoja matka znudziła się

szpiegowaniem mnie, więc zleciła to tobie! Iren nie zaprzeczyła. -

No cóż, ktoś musi czuwać nad tobą, bałwanie. Wolałabym pobawić się z Zilich.

Była to młoda krowa morska, wyczarowana na piętnaste urodziny Iren. Umieściła ją w fosie i za pomocą magii spowodowała rozrost mocnej kwiatowej ściany, odgradzając spory kawałek fosy, co chroniło pasącą się Zilich przed potworami z fosy. Dla Dora Zilich była tylko tłustym, głupim zwierzakiem; lecz cenne było wszystko, co choć trochę przyciągało uwagę Iren. Odziedziczyła bowiem po swej matce pewne irytujące cechy. -

Pobaw się z Zilich! - podsunął Dor. - Nic nie powiem.

-

Nie, księżniczka musi spełniać swoje obowiązki. – Iren wspominała o obowiązku

tylko wtedy, gdy i tak miała na coś ochotę. Wzięła jego rozprawkę. -

Hej, oddaj! - zaprotestował Dor.

-

Słyszałaś, złodziejaszku? - poparł go papier. - Oddaj mnie!

To tylko pobudziło upór Iren. Cofnęła się, ściskając kartkę i czytając to, co było na niej napisane. Z trudem powstrzymywała śmiech. -

Hej, to jest coś! Nie sądziłam, że ktoś może zrobić tyle błędów w słowie

Mundania! Dor skoczył ku niej zaczerwieniony, ale schowała kartkę za siebie i tanecznym krokiem umknęła mu. Była to jej ulubiona rozrywka - dokuczanie mu, zmuszanie go do reagowania w taki czy inny sposób. Spróbował dosięgnąć kartki z wypracowaniem - i objął ją, wbrew swojej woli. Iren była dziewczyną ładną i przedwcześnie rozwiniętą. A ostatnio natura obdarzyła ją hojnie, co z tak bliskiej odległości wyraźnie dawało się zauważyć. Miała zielone oczy i włosy o naturalnym zielonkawym odcieniu. Nie farbowała ich; hoża, wiosenna piękność! Co gorsza, wiedziała o tym i stale poszukiwała nowych sposobów pokazania swej niezwykłej urody. Tego dnia ubrana była w zieloną bluzkę i spódnicę, podkreślające jej figurę, oraz nosiła zielone pantofelki, uwydatniające zgrabne nogi i stopy. Krótko mówiąc, świetnie się przygotowała do tego spotkania i nie miała zamiaru pozwolić, by spokojnie napisał swoją rozprawkę. Zaczerpnęła głęboko powietrza, co wtuliło ją weń jeszcze bardziej. -

Będę krzyczeć - wyszeptała mu do ucha, naigrawając się zeń. Lecz Dor wiedział,

jak sobie z nią poradzić. -

Połaskoczę cię - szepnął.

-

To nieuczciwe!

Nie mogłaby wrzasnąć chichocząc, a była bardzo czuła na łaskotki. Może dlatego, że uważała, iż młode damy powinny wciąż chichotać. Usłyszała gdzieś, że łaskotliwość czyni dziewczęta bardziej pociągającymi. Dłonie Iren śmignęły szybko, usiłując ukryć kartkę na piersiach, gdzie, jak wiedziała, nie ośmieli się sięgnąć. Ale Dor przewidział ten manewr i zdążył złapać ją za nadgarstek. Wreszcie odzyskał papier, bo był silniejszy od niej, a poza tym sądziła, że zbyt zażarta walka nie jest godna damy. Wizerunek był dla niej niemal tak samo ważny, jak psoty. Puściła kartkę, lecz spróbowała innej sztuczki. Objęła go. -

Pocałuję cię.

Był jednak przygotowany także i na to. Jej pocałunki mogły nieoczekiwanie zamienić się w ukąszenie, zależnie od nastroju. Nie należało jej ufać; lecz, prawdę mówiąc, zapasy z pannicą obudziły w nim chętkę na pieszczoty. Panowała nad nim bardziej niż była tego świadoma.

-

Twoja matka patrzy!

Iren puściła go natychmiast. Była stale dokuczliwa, lecz w obecności matki zawsze anielsko grzeczna. Dor nie był pewien, czym to było spowodowane, ale podejrzewał, że niejaką rolę odgrywało tu pragnienie Królowej, by Iren została jej następczynią, Iren nie chciała przysłużyć się matce, tak jak nie chciała przysłużyć się komukolwiek - zaś tak otwarte okazywanie zainteresowania Dorem mogłoby ją skompromitować. Królowa miała za złe Dorowi, że był w pełni Magiem, podczas gdy jej córka zaledwie czarodziejką, lecz nie zamierzała dopuścić, by czyjąś inną córkę uczynił Królową. Iren chciała zostać Królową, ale chciała również dokuczyć matce - tak więc zawsze starała się stwarzać pozory, że to Dor jej się narzuca, a ona mu się opiera. Niekiedy rozliczne aspekty tej cynicznej gry bardzo się komplikowały. Sam Dor nie był zbyt pewny, co o tym wszystkim sądzi. Cztery lata temu, gdy miał dwanaście lat, wyruszył na niezwykłą przygodę w przeszłość Xanth i przebywał w ciele rosłego, umięśnionego barbarzyńcy. Dowiedział się wówczas co nieco o sprawach męskodamskich. Ponieważ miał sposobność odgrywania dorosłego, zanim sam dorósł, to przeczuwał, że niektóre gierki Iren są bardzo ryzykowne, z czego ona nie zdaje sobie sprawy. Panował wiec zawsze nad sobą i odrzucał jej kpiące awanse, chociaż czasem nie było to łatwe. Niekiedy miewał dziwne, grzeszne sny, w których powracały jej niektóre gierki - nie będąc już właściwie gierkami - i w których ręka anonimowego cenzora wycinała zakazane sceny. -

Głupku! - krzyknęła gniewnie Iren, spoglądając na nieruchomy obraz na ścianie. -

Moja matka wcale nas nie obserwuje! -

Udało mi się, nie? - powiedział z zadowoleniem Dor. - Chciałaś naśladować

duszycę Millie, ale się nie odważyłaś! Była to podwójna obelga, jako że Millie, która przestała być duchem jeszcze przed narodzinami Dora - ale dalej była tak nazywana - obdarzona była magicznym sex appealem, którym posługiwała się, by usidlić jednego z magów Xanth, posępnego Władcę Zombich, Dor zdobył eliksir, który przywrócił życie Czarnoksiężnikowi. Duszyca Millie i Władca Zombich teraz mieli już trzyletnie bliźnięta. Tak wiec Dor insynuował Iren, że straciła swój sex appeal i kobiecość - to, o co tak usilnie zabiegała. Trudno jednak było się odgryźć, bo Iren była wciąż bliska celu. Gdyby kiedykolwiek zapomniał, że jest rozwydrzonym bachorem, byłby w opalach - bo jakiż ukryty cenzor zdołałby wymazać sen zmieniający się w jawę? Iren potrafiła być szalenie miła, jeżeli tylko zechciała. A może wtedy, gdy przestawała udawać; nie był tego pewien.

-

No cóż, lepiej napisz tę durną rozprawkę, bo inaczej Cherie cię stratuje -

powiedziała Iren, wpadając winny nastrój. - Jeżeli chcesz, to pomogę ci w ortografii. Dor jednak nie uwierzył jej i w tym przypadku. -

Lepiej zrobię to sam.

-

Oblejesz! Cherie nie zniesie twego nieuctwa.

-

Wiem - zgodził się ponuro. Centaurzyca była straszliwym tyranem - to dlatego

dała mu takie zadanie. Gdyby uczył go Chester, to Dor zajmowałby się raczej łucznictwem, szermierką i walką na pięści, a jego ortografia byłaby jeszcze gorsza. Król Trent świetnie wiedział, co robi! -

Wiem! - wykrzyknęła Iren. - Potrzebna ci ortograficzna pszczoła!

-

Co?

-

Złapię jedną - powiedziała ochoczo. Przywdziała teraz maskę pomocnicy, a trudno

się było temu oprzeć, bo bardzo potrzebował pomocy. - Zwabiają je literowe rośliny. Wezmę jedną z mojej kolekcji. I wybiegła, ciągnąc za sobą smugę słodkiej woni; wyglądało na to, że zaczęła się perfumować! Dor z niesłychanym trudem wydusił następne zdanie. „Karzdy f Zantch ma sfui flasny talend magicny; nje ma tfuch takih samyh” - pisał. Trzynaście słów więcej. Drętwota! -

Wcale nie - powiedział stolik. - Moim talentem jest mówienie. Wiele rzeczy mówi.

-

Nie jesteś osobą, jesteś rzeczą - poinformował go krótko Dor. - To nie twój talent,

tylko mój. To ja sprawiłem, że nieożywione rzeczy mówią! -

Eeee... - rzekł posępnie stolik.

Wpadła z powrotem Iren,, z ziarenkiem ze swojej kolekcji i z doniczką napełnioną ziemią. -

Oto jest.

Miało kształt litery „L”. Wetknęła je w ziemię i wydała magiczny rozkaz: - Rośnij! Wykiełkowało i rosło w tempie nie spotykanym w naturze. Na tym właśnie polegał jej talent. W ciągu niewielu minut mogła wyhodować olbrzymi dąb z malutkiej siewki; gdy się skoncentrowała, mogła też nadać monstrualne rozmiary już wyrośniętej roślinie. Nie mogła jednak przemienić rośliny w całkowicie odmienną istotę, co potrafił uczynić, jej ojciec, nie mogła też ożywić bezdusznych rzeczy - jak to czynił Dor i Władca Zombich; nie uważano jej więc za Czarodziejkę obdarzoną pełnymi zdolnościami - i z tej przyczyny nieustannie zamartwiała się. Jednak znakomicie czyniła to, co potrafiła zrobić - a było to hodowanie roślin.

Główny pęd rośliny literowej osiągnął grubość ręki. Wówczas rozgałęziła się i zakwitła - każdy kwiat miał kształt jednej z liter alfabetu. Kwiaty wydzielały delikatny, dziwny zapach - trochę jak woń atramentu, trochę jak woń starych, zbutwiałych ksiąg. Jak tego oczekiwali, pojawiła się duża, kosmata pszczoła. Brzęczała od kwiatu do kwiatu, zrywając je i upychając do małych koszyczków na swych sześciu nóżkach. Szybko wypełniła wszystkie i była gotowa do odlotu. Ale Iren zamknęła drzwi i wszystkie okna. -

To moja roślina literowa - powiedziała pszczole. – Musisz zapłacić za te kwiaty.

-

Bzzzzz... - pszczoła zabrzęczała gniewnie, lecz zgodziła się. Znała zasady. Szybko

podawała Dorowi prawidłową pisownię. Musiał tylko wymówić dane słowo, a pszczoła układała je ze swoich kwiatów. Nie było takiego słowa, którego nie potrafiłaby napisać. -

No i fajnie, wykonałam dzienny plan dobrych uczynków - powiedziała Iren. - Idę

teraz popływać z Zilich. Nie wypuść pszczoły, zanim nie napiszesz rozprawki i nie mów mojej matce, że przestałam cię dręczyć, no i daj znać, jak skończysz! -

Dlaczego miałbym cię informować, że skończyłem? - za pytał. - Przecież nie

jesteś moją nauczycielką! -

Idioto, przecież muszę twierdzić, że dokuczałam ci przez cały czas, gdy odrabiałeś

lekcje! - odparła rozsądnie, - Ugoda ze mną, a mamy święty spokój przez cały dzień. Rozumiesz wreszcie, tępaku? Najwyraźniej proponowała mu układ; pozostawi go w spokoju, jeżeli jej nie wyda, że to zrobiła. Wypadało się zgodzić. -

Jasne, zielononosa - zgodził się.

-

I uważaj na pszczołę - ostrzegła go, wymykając się z pokoju. - Musi podać

pisownię każdego właściwego wyrazu, ale nie zareaguje, jeśli nie użyjesz właściwego słowa. - Pszczoła rzuciła się ku uchylonym drzwiom, ale Iren zdążyła je przed nią zatrzasnąć. -

No cóż, ortograficzna pszczoło - rzekł Dor. - Nie bawi mnie to wcale, tak jak i

ciebie. Im szybciej skończymy, tym prędzej się stąd wydostaniemy. Pszczoła wcale nie była zadowolona, ale zabrzęczała zrezygnowana. Była przyzwyczajona do przestrzegania zasad, a nie było reguł bardziej drobiazgowych i bezsensownych niż reguły ortograficzne. Dor odczytał głośno dwa pierwsze zdania, robiąc przerwę po każdym słowie, by zdążyła je ułożyć. Nie dowierzał pszczole, ale wiedział, że nie jest w stanie podać błędnej pisowni, choćby nie wiem jak chciała zrobić mu na złość.

„Niektórzy mogą zaklinać rzeczy” - ciągnął powoli. - „A inni potrafią wyczarować dół lub złudzenie, lub mogą wzbić się w powietrze. Ale w Mundanii nikt nie czaruje, więc jest strasznie nudno. Nie ma tam żadnych smoków. Zamiast nich są niedźwiedzie i konie, i mnóstwo innych potworów”. Przerwał, żeby policzyć słowa. Już osiemdziesiąt dwa! Jeszcze tylko osiem - nie, więcej; przeliczył na palcach. Dwadzieścia osiem. Ale niemal wyczerpał temat. I co teraz? Hm, może coś konkretnego: „Naszym władcą jest Król Trent, którzy rządzi już siedemnaście lat. Przemienia on ludzi w inne stworzenia”. Oto następne szesnaście słów, co dawało razem - patrzcie, dziewięćdziesiąt dziewięć słów! Musiał przedtem źle policzyć. Jeszcze tylko jedno słowo i skończy! Ale jakim słowem można by to zakończyć? Nic nie mógł wymyślić. W końcu sprężył się i wydusił jeszcze jedno całe zdanie: „Nikt nie jest tu prześladowany; żyjemy w pokoju”. Ale to całe dziewięć słów więcej - o osiem za dużo! Takie marnowanie energii bardzo go zabolało. Westchnął. Nic nie można na to poradzić. Musiał wykorzystać te słowa, skoro już je miał! Spisał wszystko tak, jak ułożyła pszczoła, wymawiając każde słowo uważnie, by dobrze je pojęła. Był przekonany, że pszczoła ma niewielkie poczucie ciągłości albo nie ma go wcale; po prostu układa każde słowo oddzielnie. W porywie szaleńczej wspaniałomyślności dodał jeszcze cztery słowa: „Moja opowieść jest zakończona”. Dawało to rozprawkę ze stu dwunastu słów. Centaurzyca Cherie powinna dać mu za to najlepszy stopień! -

W porządku, ortograficzna pszczoło - rzekł. – Zrobiłaś swoje. Jesteś wolna, razem

ze swoimi literami. Otworzył okno, a pszczoła wyleciała przez nie brzęcząc z zadowoleniem: -

Bzzzzz!

-

Teraz muszę dostarczyć to mojej ukochanej nauczycielce, oby pogryzły ją pchły -

powiedział do siebie. - Ale jak tego dokonać w sposób, który uniemożliwiłby jej zadanie mi dodatkowej roboty? Wiedział bowiem - jak wszyscy uczący się - że zasadniczym celem kształcenia było nie tyle nauczenie młodych czegoś pożytecznego, ile wypełnienie całego ich czasu nieprzyjemnościami. Dorośli byli przekonani, że nieletni muszą cierpieć. Dopiero porcja cierpień, odzierająca z niemal całej wrodzonej beztroski i niewinności, czyniła ich statecznymi, co pozwalało uznać ich za dojrzałych. Dorosły to w istocie załamane dziecko.

-

To do mnie? - spytała podłoga.

Nieożywione rzeczy rzadko miały choć trochę rozumu, dlatego nie poprosił żadnej z nich o pomoc w ortografii. -

Nie, mówię do samego siebie.

-

Dobra. Więc nie powiem ci, jak złapać papierową osę.

-

I tak nie mógłbym jej złapać. Użądliłaby mnie.

-

Nie musiałbyś jej łapać. Jest pode mną. Głupia wlazła pod spód w nocy i nie może

się wydostać. Tam jest ciemno. To była dobra wiadomość. -

Powiedz jej, że ją stamtąd wyciągnę, jeżeli doręczy moją rozprawkę. Przez chwilę

słychać było mamrotanie rozmawiającej z osą podłogi. Potem ta ostatnia znów przemówiła do Dora: -

Ona mówi, że to uczciwa wymiana:

-

Dobra. Powiedz jej, gdzie jest szpara na tyle duża, by mogła się przez nią

przedostać do pokoju. Wkrótce pojawiła się osa. Duża, o wąskiej talii, w miłym czerwono-brązowym kolorze - ładna samiczka swego gatunku, oszpecona nieco smugami kurzu na skrzydłach. -

Bzzz? - zabrzęczała, strzepując kurz, aż stała się na powrót urocza.

Dor podał jej kartkę i otworzył okno. -

Zanieś to do centaurzycy Cherie. Potem będziesz wolna.

Usiadła na chwilę na parapecie trzymając papier. -

Bzzz? - spytała znów.

Dor nie znał języka os, a nie było w pobliżu jego przyjaciela, golema Grandy, który nim mówił. Wydawało mu się jednak, że wie, co nią na myśli osa. -

Nie radzę ci użądlić Cherie. Potrafi ona trzepnąć ogonem jak batem i nigdy nie

chybia muchy. Albo czyjegoś siedzenia, dodał w myśli, jeśli ten ktoś jest na tyle głupi, by sprzeciwiać się jej poleceniom. Dor przekonał się o tym na własnej skórze. Osa, pomrukując z zadowoleniem, wyleciała z kartką przez okno. Dor wiedział, że ją dostarczy; tak jak i ortograficzna pszczoła, musiała działać zgodnie ze swą naturą. Papierowa osa nie mogła zaprzepaścić papieru. Dor poszedł opowiedzieć wszystko Iren. Znalazł ją z południowej strony zamku, w kostiumie kąpielowym, pływającą wraz z zadowoloną krową morską, którą karmiła morskim

owsem, magicznie wyhodowanym na brzegu. Na widok Dora Zilich zamruczała, ostrzegając Iren. -

Hej, Dor, chodź popływać! - zawołała Iren.

-

W fosie z potworami? - odciął się.

-

Przegrodziłam ją rzędem maczugowatych dębów, wzmacniających kwietną ścianę

- odparła. - Żaden potwór się nie przedostanie. Dor przyjrzał się. Jakiś potwór z fosy pływał wzdłuż linii maczugowców. W pewnej chwili zbytnio się do nich przybliżył i oberwał celnie wymierzoną maczugą. Nie mogły przedrzeć się przez te drzewa! Dor i tak wolał pozostać na brzegu. Nie miał pojęcia, co mogłaby zrobić w wodzie Zilich. -

Myślałem o potworach po tej stronie - rzekł. – Chciałem ci tylko powiedzieć, że

rozprawka już skończona i wysłana do nauczycielki. -

Potwory po tej stronie! - powtórzyła Iren, przyglądając się sobie. - Bierz go,

Weedles! -

Z wody wynurzyła się macka i owinęła wokół jego kostki. Jeszcze jedna, z jej

filuternych roślin. -

Zabierz to! - wrzasnął Dor młócąc rękami, bo macka szarpnęła go za nogę. Nic mu

to nie pomogło. Stracił równowagę i z wielkim pluskiem wpadł do fosy. -

Ho, ho, ho! - roześmiała się woda. - To chyba ostudzi twoje zapały!

Dor wściekle uderzył pięścią w powierzchnię wody, ale to nic nie dało. Czy chciał tego, czy nie, i tak pływał, całkowicie ubrany! -

Hej, coś mi się przypomniało! - zawołała Iren. - Czy definiowałeś słowa dla

ortograficznej pszczoły? -

Jasne, że nie - wymamrotał Dor, próbując wygramolić się na brzeg i plącząc się w

mackach rośliny, która wciągała go z powrotem. Duma nie pozwalała mu poprosić o pomoc Iren, której jedno słowo mogło poskromić roślinę. W końcu sama dostrzegła konieczność pomocy. -

Puść go, Weedles - powiedziała i roślina wciągnęła swe macki.

Iren wróciła do tematu: -

Mogą być kłopoty. Jeżeli użyłeś jakichś homonimów...

-

Nie, nie użyłem. Nigdy przedtem o nich nie słyszałem.

Weedles już go nie atakowała, ale za każdym razem, gdy Dor próbował podpłynąć do brzegu, roślina przeszkadzała mu w tym. Rozdrażnił Iren docinkiem o potworach i mściła się

na nim bezlitośnie. Pod tym względem dorównywała matce. Czasami Dor myślał sobie, że świat byłby o wiele lepszy, gdyby wytracono wszystkie kobiety. -

Różne słowa, które brzmią tak samo, głupku! – odparła z dziewczęcą arogancją. -

Odmienna pisownia. Ortograficzna pszczoła nie jest zbyt bystra. Jeżeli nie powiedziałeś jej dokładnie, o które słowa... -

Odmienna pisownia? - zapytał z dreszczem niepokoju.

-

Jak „buk” i „Bóg” - odparła, popisując się bezczelnie, jak to dziewczyny potrafią.

Albo „mór” i „mur”. Albo „morze” i „może”. Żadnego związku, tylko to samo brzmienie. Czy użyłeś słów tego rodzaju? Dor usiłował przypomnieć sobie rozprawkę, już niemal zapomnianą. -

Chyba wspomniałem coś o wieży.

-

To mogło dać wierzy! - wykrzyknęła ze śmiechem. – Ta pszczoła może nie jest

bystra, ale na pewno nie była zadowolona z konieczności zapracowania na litery! Dor, ty zawsze wpadasz w tarapaty! Poczekaj, niech no tylko centaurzyca Cherie to przeczyta! -

Och, daj spokój! - warknął niezadowolony. Jak wielu homonimów użył?

-

Wieży-wierzy! - wykrzyknęła, podpływając bliżej i szarpiąc jego ubranie.

Materiał, nie przeznaczony do kąpieli, rozdarł się bardzo łatwo, na wpół odsłaniając tors Dora. -

Wierzy wierzy, wierzy! - zrewanżował się z wściekłością i szarpnął górę jej

kostiumu kąpielowego. Także i ten materiał ustąpił zdumiewająco łatwo, ujawniając, że jej ciało jest rzeczywiście tak kształtne, jak to sugerowały stroje. Jej matka, Królowa, często upiększała się za pomocą iluzji. Iren nie musiała. -

Oooooo! - pisnęła radośnie. - Mam cię!

I znów zdarła z niego trochę ubrania, nie poprzestając na koszuli. Dor odwzajemnił się tym samym, a zaintrygowanie tym, co mógł dojrzeć w bryzgach wody, uśmierzyło jego złość. Po chwili obydwoje byli całkiem nadzy, roześmiani. Wyglądało to tak, jakby w złości uczynili coś, czego nie odważyliby się uczynić w innym przypadku, chociaż pragnęli tego. I wtedy przykłusowała Cherie. Miała tors bardzo zgrabnej kobiety, tylną część stanowił zad przepięknego konia. Twierdzono, że Mundania była krajem pięknych kobiet i szybkich koni - a może należałoby zamienić przymiotniki; Xanth był krainą, w której tworzyły jedność. Brązowe, ludzkie włosy Cherie spływały do tyłu, opadając na brązową końską sierść, a jej piękny ogon stanowił ich odpowiednik. Nie nosiła żadnej odzieży, bo centaury nie przepadały za takimi sztucznościami, a Cherie była stara - pomimo swego wyglądu; należała do pokolenia ojca Dora. Czyniło ją to o wiele mniej interesującą niż Iren.

-

Co do tej kartki, Dor... - zaczęła Cherie.

Dor i Iren zamarli, uświadamiając sobie nagle okoliczności. Nadzy, niemal obejmujący się, w wodzie. Weedles bawił się częściami ich garderoby. Na pewno nie było to odpowiednie zachowanie i mogło spowodować nieporozumienia. Ale Cherie była pochłonięta esejem. Potrząsnęła głową tak, że włosy opadły jej na piersi - gest ten sygnalizował poważne sprawy. -

Czy moglibyście na chwilę przerwać wasze gry erotyczne? - spytała. - Chciałabym

omówić pisownie tego eseju. Centaury nie zwracają zbytniej uwagi na to, czym zajmuje się dwoje ludzi w wodzie; dla nich takie zajęcia są czymś naturalnym. Ale gdyby Cherie opowiedziała o tym Królowej... -

Hm, cóż - powiedział Dor, pragnąc zniknąć pod wodą.

-

Ale zanim przejdę do dokładnego omówienia, uzyskajmy i inną opinię - tu Cherie

przybliżyła kartkę tak, by Iren mogła przeczytać. Iren była równie zakłopotana swoim położeniem, jak Dor. Wdychała powietrze, usiłując zmniejszyć swą zdolność utrzymania się na powierzchni wody, ale krztusiła się po chwili i musiała zaczerpnąć powietrza - więc znów się wynurzyła, w czym pomagały niektóre partie jej ciała. Jednak to, co przeczytała, zmieniło jej nastrój. -

No nie! - wykrzyknęła. - Ale numer! - parsknęła radośnie. - Dor, tym razem

przeszedłeś samego siebie! To najgorsze, co mogło się przydarzyć! - wołała wesoło. -

Co jest takie śmieszne? - spytała woda, a jej ciekawość udzieliła się skałom,

piaskowi i innym nieożywionym rzeczom znajdującym się w zasięgu talentu Dora. Cherie nie pochwalała magii u centaurów - była ze staromodnej, konserwatywnej szkoły, traktującej magiczne zdolności cywilizowanych gatunków Xanth jako coś nieprzyzwoitego, lecz doceniała stosowanie jej przez istoty ludzkie. -

Przeczytam ci tekst, starając się wymówić wyrazy tak, jak zostały napisane -

powiedziała. Kiedy uczyniła to - ujawniły się nowe znaczenia słów, chociaż ich wymowa nie uległa zmianie. Dor przeraził się. Było to o wiele gorsze niż się spodziewała. -

Kraina Xanth - kupić drzwi. Oko mieszka gospoda... Gdy skończyła czytać, Iren

płakała ze śmiechu, Zilich ryczała radośnie, woda, plaża i kamienie rechotały, maczugowce poklepywały się wzajemnie po gałęziach, a potwory z fosy śmiały się rubasznie. Nawet 

Poprzez użycie wielu homonimów wypracowanie Dora uzyskało całkowicie odmienny sens, wynikający z nieprzetłumaczalnej

gry angielskich słów, Np.: - by Dor (według Dora) = buy door (kupić drzwi) - I (ja) = eye (oko)

centaurzyca Cherie z trudem hamowała wybuch śmiechu. Dor był jedyną istotą niezdolną do zachwytu nad niezwykłym komizmem tego tekstu; z rozkoszą zapadłby się pod ziemię. -

Czyż to nie cudowne? - jęknęła radośnie Iren. I wszystkie stworzenia oraz

krajobraz na nowo parsknęły wesołym śmiechem. Nawet kamienie roniły łzy radości. Cherie panowała nad swą wesołością na tyle, by przybrać groźną minę. -

Lepiej opowiem o tym Królowi, Dor.

O, nie! W jakie jeszcze kłopoty miałby wpaść jednego popołudnia? Miałby szczęście, gdyby Król Trent nie zmienił go w ślimaka i nie wrzucił na powrót do fosy. I jakby nie wystarczyło oblanie tej pracy - zostać przyłapanym nago z królewską córką! Dor owinął resztki ubrania wokół środkowych partii swej osoby i wygramolił się z wody. Nie ma rady, musi przez to przebrnąć. Wpadł do domu, żeby się przebrać. Liczył, że nie będzie matki, ale akurat sprzątała. Na szczęście znajdowała się właśnie w fazie nimfy i wyglądała jak ślicznotka, choć dobiegała już czterdziestki. Nie było piękniejszej od Cameleon, kiedy znajdowała się u szczytu cyklu, i brzydszej - przy jego końcu. Jej inteligencja podlegała odwrotnym przemianom, więc teraz była najgłupsza. Nie miała dość rozumu, by go spytać, dlaczego jest owinięty w mokre strzępy ubrania i dlaczego wszystko na jego drodze chichocze. Dostrzegła jednak wodę. -

Nie zamocz podłogi, skarbie - ostrzegła go.

-

Zaraz się wysuszę - uspokoił ją. - Pływałem z Iren.

-

To miło - odrzekła.

Wkrótce szedł już do Króla, który zawsze spotykał się z nim w bibliotece. Gdy wchodził po schodach, serce łomotało mu niespokojnie. Centaurzyca Cherie na pewno pokazała Królowi jego esej, zanim po niego przyszła; może Król nic nie wie o zdarzeniu w fosie. Król Trent oczekiwał go. Był to krzepki, siwiejący, przystojny mężczyzna, dobiegający sześćdziesiątki. Kiedy umrze, Dor prawdopodobnie odziedziczy koronę Xanth. Ale nie było mu spieszno do objęcia tronu. -

Witaj, Dor - rzekł Król, potrząsając jak zwykle energicznie jego dłonią. -

Wyglądasz dzisiaj czysto i świeżo. To dzięki przygodzie w fosie. Też sposób na kąpiel! Czy Król kpi z niego? Nie, to nie są metody Trenta.

- in (w) = inn (gospoda) - which (którzy) = witch (wiedźma) - My tale is done (Moja opowieść jest skończona) = My tail is dun (mój ogon jest ciemnobrązowy).

-

Tak, Wasza Wysokość - odparł ze skrępowaniem.

-

Mam dla ciebie poważne wieści.

Dor zesztywniał. -

Tak, Wasza Królewska Mość. Przykro mi.

Trent uśmiechnął się. -

Och, to nie ma nic wspólnego z twoim esejem. Prawdę mówiąc i ja w młodości nie

byłem zbyt mocny w ortografii. To przychodzi dopiero z czasem. Twarz Króla spoważniała i Dor zląkł się, wiedząc, że Trenta martwi to drugie zdarzenie. Dor chciał wszystko wyjaśnić, lecz zdał sobie sprawę, że brzmiałoby to jak usprawiedliwianie się. Zaś Królowie i przyszli Królowie nie usprawiedliwiają się; byłoby to niekorzystne dla ich wizerunku. Czekał więc w przerażającym milczeniu. -

Proszę, Dor, nie martw się! - powiedział Król. - To ważne.

-

To był przypadek! - wybuchnął Dor, bo poczucie winy przeważyło. Jak trudno

zachowywać się po królewsku! -

Czyżbyś miał na myśli upadek do fosy?

Potwierdzenie było równie nieprzyjemne jak podejrzenia! -

Tak, Wasza Wysokość.

Dor zdał sobie sprawę, że byłoby nierozważnie zrzucić winę na Iren. -

Najzabawniejsze pluskanie się, jakie zdarzyło mi się widzieć w ostatnich czasach -

rzekł Król Trent z dostojnym uśmiechem. - Widziałem wszystko z okna. Wciągnęła cię, oczywiście, a potem poszarpała ci ubranie. Kobiece metody. -

Nie jesteś zły?

-

Dor, ufam ci. Zazwyczaj popadasz w tarapaty przy drobnostkach, ale świetnie

sobie radzisz w poważnych sprawach. Muszę również przyznać, że moja córka potrafi czasem być bardzo prowokującym bachorem. Poza tym lepiej jest wpadać w kłopoty, gdy się jest dość młodym, by nabierać w ten sposób doświadczenia. Gdy zostaniesz Królem, nie będziesz miał tej przyjemności. -

A więc nie dlatego mnie wezwałeś? - zapytał z ulgą Dor.

-

Gdybym miał czas i możliwość, też bym się pluskał w fosie. - Król powrócił do

interesów, a jego uśmiech znikł. - Królowa i ja wybieramy się w oficjalną podróż do Mundanii. Przewidujemy, że zajmie nam to tydzień. Musimy przedostać się przez ciemne wody, w górę wielkiej rzeki, aż do oblężonego królestwa w górach, otoczonego zewsząd przez wrogie ludy A, B i K. Normalna wymiana została prawie całkowicie zahamowana;

kupcy nie mogą się przedrzeć przez wrogie krainy - tak przynajmniej poinformowali mnie moi zwiadowcy. Z zadowoleniem przyjęli naszą ofertę handlu. Ale szczegóły pozostały niejasne; będę musiał sam nad tym popracować. Jestem jedyną osobą we władzach Xanth, która na tyle zna Mundanię, by sobie z tym poradzić. To skromny, ostrożny początek jeśli jednak nawiążemy ograniczone, trwałe stosunki handlowe z którąś z części Mundanii, może się to okazać korzystne, choćby tylko dla zdobycia doświadczenia. Wybieramy się teraz, bo w Xanth panuje spokój. Będziesz królem w czasie mojej nieobecności i będziesz rządził Xanth. To całkowicie zaskoczyło Dora. -

Ja królem?

-

Za tydzień od dzisiaj. Uważałem, że lepiej cię uprzedzić.

-

Ależ ja nie mogę być królem! Nie mam pojęcia o...

-

Sądzę, że to świetna okazja do nauczenia się, Dor. W królestwie panuje spokój,

jesteś popularny, no i jest dwóch innych Magów, mogących ci doradzać - mrugnął do Dora. Królowa zaproponowała, że zostanie i będzie cię wspierać radą, lecz uparłem się, że jej obecność jest dla mnie niezbędna. Powinieneś być przygotowany, na wypadek, gdyby nagle spadły na ciebie takie obowiązki, by nie przygwoździło cię brzemię władzy. Dor docenił logikę Króla, pomimo szoku spowodowanego nagłym obarczeniem odpowiedzialnością. Gdyby Królowa pozostała w Xanth, rządziłaby wszystkim i nie nabrałby żadnego doświadczenia. Dwaj pozostali Magowie, Humfrey i Władca Zombich, nie będą się w ogóle wtrącać; żaden z nich nie brał dobrowolnie udziału w codziennych sprawach Xanth. Tak więc Dor będzie miał wolną rękę - a o to właśnie chodziło Królowi Trentowi. Ale ta druga wzmianka - o spadających nagle na niego obowiązkach? Czyżby to była sugestia, że z Królem Trentem było coś nie tak? Przeraziło to Dora. -

Minie jeszcze przecież dużo czasu, zanim... to znaczy...

-

Nie obawiaj się przesadnie - odparł Król Trent, jak zwykle rozumiejąc niezgrabnie

wyrażoną myśl Dora. - Nie mam jeszcze sześćdziesiątki, a przypuszczam, że dobijesz trzydziestki, zanim brzemię spadnie na ciebie. Cieszę się dobrym zdrowiem. Musimy jednak być przygotowani na niespodzianki. A teraz, czy jest coś, do czego chciałbyś się przygotować? -

Hm... - Dor dalej był jak sparaliżowany. - Czy to nie może pozostać tajemnicą?

-

Królowanie trudno utrzymać w sekrecie, Dor.

-

To znaczy, czy wszyscy muszą wiedzieć, że odszedłeś z Xanth? Gdyby myśleli, że

jesteś w pobliżu, że to tylko próba... Król Trent zmarszczył brwi.

-

Czyżbyś nie czuł się na siłach?

-

Nie, Wasza Wysokość!

Król westchnął. -

Dor, jestem rozczarowany, ale nie dziwię się. Sądzę, że sam siebie nie doceniasz,

lecz jesteś jeszcze młody i nie jest moim zamiarem przysparzanie ci

niepotrzebnych

kłopotów. Możemy ogłosić, że Królowa i ja wybieramy się na tygodniowy urlop - roboczy urlop

-

i

pozwalamy

ci

nabierać

doświadczenia

w

przyszłych

obowiązkach.

Nie wydaje mi się, żeby to zbyt daleko odbiegało od prawdy. Będziemy pracować, a odwiedziny w Mundanii to dla mnie urlop. Królowa nigdy tam nie była; będzie to dla niej nowością. Ale musisz zdawać sobie sprawę z tego, że nie będziemy mogli ci pomóc w razie jakichś trudności. Jedynie Rada Starszych i pozostali Magowie będą wiedzieli, gdzie jestem. Kolana ugięły się pod Dorem. -

Dziękuję, Wasza Wysokość. Postaram się nie sfuszerować.

-

Postaraj się. Nie wpadnij do fosy! - powiedział z uśmiechem Król Trent. - I nie

pozwól mojej córce rządzić sobą. To nie przystoi Królowi - potrząsnął głową. - Ale z niej jędza, co? Kiedy ściągnąłeś z niej kostium... -

Hmmmm - Dor zaczerwienił się. Miał nadzieję, że już do tego nie wrócą.

-

Zasłużyła na to! Królowa i ja byliśmy dla niej zbyt pobłażliwi! Musiałem zagrozić

Iris, że przemienię ją w kaktus, żeby się nie wtrąciła. No i okazało się, że miałem rację poradziliście sobie sami. Właściwie to centaurzyca Cherie przerwała walkę, bo inaczej nie wiadomo, czym to by się skończyło. Chociaż raz w życiu Dor był wdzięczny Cherie za interwencję. Być może Król wiedział i o tym. -

Uff, dzięki, to znaczy, tak, Wasza Wysokość - słabo zgodził się Dor. To niemal

nadmiar zrozumienia. Królowa na pewno potraktowałaby go o wiele ostrzej. Wiedział jednak, że Król nie żartował z tym kaktusem; wyglądał na dobrodusznego, ale nie tolerował żadnej niesubordynacji. Była to oczywiście jedna z głównych zalet jego panowania. Niestety, talent Dora nie był tak skuteczny. Nie potrafił przekształcać tych, którzy mu się przeciwstawiali. Co mógłby uczynić, gdyby ktoś nie posłuchał jego rozkazu? Nie miał pojęcia. -

W każdym bądź razie, musisz sobie poradzić – powiedział Król Trent. - Zależy mi

na tym, abyś dał sobie radę, bez względu na wyczyny mojej córki.

-

Tak, Wasza Wysokość - zgodził się Dor bez wielkiego entuzjazmu. - Czy

naprawdę musisz jechać? -

Muszę, Dor.

Myślę, że to znakomita sposobność, aby wznowić handel.

Mundania ma wielkie i mało wykorzystywane bogactwa, mogące przysporzyć nam wiele korzyści, my zaś możemy im w zamian zaoferować nasze zdolności magiczne. Do tej pory handlowaliśmy z Mundania tylko sporadycznie, ze względu na trudności w porozumiewaniu się. Potrzebne są nam trwałe, osobiste kontakty. Musimy zachować maksymalną ostrożność, bo nie chcielibyśmy, żeby Mundania znów napadła na Xanth. Dlatego próbujemy nawiązać stosunki z małym królestwem, które nie będzie w stanie dokonać agresji, choćby miało taki zamiar. Dor docenił mądrość Króla. Wiele razy fale mundańskich najazdów przetaczały się przez Xanth, aż wreszcie podjęto środki zaradcze. Teraz nie było bitej drogi z Mundanii do Xanth; czas mundański wydawał się płynąć odmiennie, więc kontakty były dorywcze. Za to każdy mieszkaniec Xanth mógł wybrać się do Mundanii - wystarczyło, by przekroczył granice krainy magii. Powrót był możliwy, jeżeli dobrze zapamiętało się drogę. Pozostawało to jednak w sferze teorii - nikt nie chciał opuszczać Xanth, bo musiałby zrezygnować ze swych magicznych zdolności. Dor musiał przyznać, że były jednak pewne wyjątki. Jego matka, Cameleon, myślała o opuszczeniu Xanth, zanim spotkała jego ojca, Binka, aby uwolnić się od cyklicznych przemian. Także Gorgona spędziła kilka lat w Mundanii, gdzie ludzie nie zamieniali się w kamień na widok jej twarzy. Pewno byli i inni. Ale to desperackie decyzje. Xanth najwyraźniej był tak wspaniałą krainą, że tylko nieliczni opuszczali go z własnej woli. -

Hrnmm, przypuśćmy, że Wasza Wysokość zginie? – zapytał z niepokojem Dor.

-

Zapominasz, że już byłem w Mundanii. Znam drogę.

-

Ale Mundania zmienia się! Nie możesz powrócić tam, gdzie byłeś!

-

Możliwe. Z pewnością nie zabrałbym Królowej tam, gdzie zawarłem pierwsze

małżeństwo. - Król zamilkł na chwilę, Dor także, bo wiedział, że nie należy o tym dyskutować. -

Król Trent miał w Mundanii żonę i dziecko, lecz utracił ich i dlatego powrócił do

Xanth, gdzie został Królem. Trent nigdy nie wróciłby do Xanth, gdyby jego rodzina żyła. -

Wierzę, że jakoś sobie poradzę.

Dor był jednak pełen obaw. -

Mundania to niebezpieczny kraj, w którym żyją niedźwiedzie, konie i tym

podobne potwory!

-

Dowiedziałem się o tym z twojego eseju. Wcale nie twierdzę, Dor, że nie jest to

ryzykowna wyprawa, ale uważam, że korzyści, jakie możemy osiągnąć, są warte tego ryzyka. Świetnie władam mieczem, no i miałem dwadzieścia lat na doskonalenie sposobów przeżycia nie opartych na magii. Muszę się poza tym przyznać, że trochę brak mi Mundanii - i to chyba jest ukryty powód tej wyprawy. - Król znów się zamyślił, po czym zmienił temat. Najtrudniejsze jest samo przejście. Przechodząc do Mundanii możemy znaleźć się w dowolnym punkcie jej historii. Do tej pory nie mogliśmy wybierać tego punktu i musieliśmy się zdać na przypadek. Królowa utrzymuje jednak, że odkryła sposób, by uniknąć skoku w czasie. To jedna z przyczyn, dla których sam muszę negocjować układ handlowy. Nie sądzę, by ktoś inny poradził sobie z niebezpieczeństwami przejścia. Możemy nie dotrzeć do wybranego królestwa, albo dostać się tam i nic nie uzyskać; w takim przypadku odpowiedzialny będę tylko ja. -

Ale skoro nie wiesz, gdzie pojawisz się w Mundanii, to skąd wiesz, że osiągniesz

jakieś korzyści? Przecież możesz się znaleźć w zupełnie innym miejscu. -

Jak powiedziałem, uzyskałem pewne wskazówki. Poza tym sądzę, że istnieją teraz

okoliczności sprzyjające wejściu w wieki średnie Mundanii; Królowa zajmowała się tym problemem i twierdzi, że potrafi tak zharmonizować nasze przejście, że trafimy do miejsca, gdzie działali nasi zwiadowcy. Są tam podobno ogromne zasoby drewna i płótna moglibyśmy je magicznie przetworzyć w kunsztowne rzeźby i piękne stroje. Być może nadarzy się coś innego. Albo nic. Uważam, że tydzień wystarczy na rozpatrzenie się w sytuacji. Nie możemy tkwić w miejscu, musimy stale pracować nad poprawą naszego położenia.

Magia nie wystarczy, by utrzymać dobrobyt Xanth, potrzebna jest

również sprawna administracja. -

Też mi się tak wydaje - przyznał mu rację Dor. Jednak wydawało mu się, że nie

potrafi godnie zastąpić Króla Trenta. Xanth prosperowało teraz naprawdę dobrze, a poprawa postępowała nie przerwanie od chwili objęcia rządów przez Trenta. Królestwo było trzymane w ryzach i znakomicie zarządzane; nawet smoki nie ośmielały się już wałęsać po obszarach zajętych przez ludzi. Dor obawiał się, że przejęcie przez niego władzy może oznaczać koniec złotego wieku. -

Życzę powodzenia w Mundanii, Wasza Wysokość.

-

Wiem o tym, Dor - odparł łaskawie Król Trent. - Chciałbym, żebyś kierował się

przede wszystkim prawością. -

Prawością?

-

W razie jakichkolwiek wątpliwości jest to zwykle najlepsza metoda. Co by się nie

przydarzyło, nie będziesz się musiał wstydzić, jeżeli będziesz się nią kierował. -

Zapamiętam - rzekł Dor. - Uczciwość.

-

Prawość - powtórzył Król Trent ze szczególnym naciskiem. - Właśnie to.

2. Król Dor Budzący obawy dzień nadszedł w mgnieniu oka. Dor, czując się ogromnie samotny, kulił się na tronie. Król Trent i Królowa Iris oznajmili o swoich wakacjach i zniknęli w obłoku. Kiedy obłok rozwiał się, nie było po nich śladu. Iris mocą swej iluzji uczyniła ich niewidzialnymi. Zawsze uwielbiała dramatyczne wejścia i zniknięcia. Dor musiał przejąć obowiązki Króla. Sprawowanie władzy miało swe ustalone formy. Istniał wyszkolony personel pałacowy, o niezłych kwalifikacjach, a jego członków Dor znał „od zawsze”; robili wszystko, co im polecił, i odpowiadali na każde jego pytanie. Nie podejmowali jednak ważnych decyzji - Dor odkrył szybko, że każda decyzja, choćby najdrobniejsza, jest doniosła dla tych, których dotyczy. Pozostawił więc rutynowe sprawy ich własnemu biegowi, a zajął się tymi, które wymagały decyzji samego Króla - z nadzieją, że obszerna szata królewska ukryje drżenie jego kolan. Pierwsza sprawa dotyczyła dwóch wieśniaków, poróżnionych o plantację świetlistych bulw. Każdy z nich twierdził, że ma prawo do najjaśniej świecących bulw z tegorocznego zbioru. Dor wypytał drewniane sprzączki ich pasów i dowiedział się prawdy. Jego talent ogromnie zdumiał wieśniaków. Dor uczynił to rozmyślnie, by mogli przekonać się, że faktycznie jest Magiem. Wieśniacy cenili ten rodzaj magii, więc miał nadzieję, że teraz chętniej go posłuchają. Wieśniak A uprawiał pole przez wiele lat, z miernym powodzeniem; było ono jego własnością. W tym roku wynajął do pomocy wieśniaka B. - i był to najjaśniej świecący zbiór od wielu lat; nad polem nigdy nie zalegały teraz ciemności. Do kogo należały więc najlepsze bulwy? Dor uznał, że sprawa wymaga dyplomatycznego podejścia. Mógł oczywiście rozstrzygnąć ten spór arbitralnie, ale wtedy jedna ze stron pozostałaby niezadowolona. A to byłoby źródłem przyszłych kłopotów. Dor nie chciał, by któraś z jego obecnych decyzji sprawiała później jakiekolwiek kłopoty Królowi Trentowi. - Wieśniak B najwyraźniej zna jakieś szczególne sposoby, które sprawiły, że tegoroczny zbiór bulw lśni tak jasno - rzekł. - Należałoby więc pozwolić mu wybrać spośród najlepszych tyle, ile zażąda. Bez niego bowiem zbiór ten nie byłby wiele wart.

Wieśniak B wyglądał na zachwyconego. - Jednakże właścicielem pola jest wieśniak A. W przyszłym roku może zatrudnić kogo zechce i zatrzymać większość swego zbioru. Wieśniak A pokiwał twierdząco głową. - Oczywiście - kontynuował radośnie Dor - wówczas wieśniak A nie miałby tak dobrego zbioru, a wieśniak B pozostałby bez pracy. Bulwy nie będą tak rosły gdzie indziej, nikt inny też nie nada im takiej jasności. A wiec obaj wieśniacy byliby stratni. Nie o to przecież chodzi. Należałoby rozdzielić najlepsze bulwy równo pomiędzy obu, by razem ciągnęli korzyści ze wspólnego wysiłku; mogliby też zawrzeć umowę na przyszły, być może jeszcze lepszy sezon. Wieśniacy patrzyli na siebie ze wzrastającym zrozumieniem. Czyż, w gruncie rzeczy, nie lepiej było dzielić się przyszłymi planami niż odejść z najlepszymi bulwami z tego jednego zbioru? Muszą to sami omówić. Odeszli dyskutując z ożywieniem. Dor odprężył się. Czy podjął właściwą decyzję? Zdawał sobie sprawę, że nie może każdego zadowolić, ale chciał choć spróbować. Następnego ranka Dor zbudził się i zobaczył ducha stojącego przy królewskim łożu. Była to Doreen, podkuchenna. W posiadłości przebywało pół tuzina duchów, a każdy lub każda byli bohaterami jakiejś smutnej historii, lecz większość z nich milczała na lemat swej przeszłości. Dor zawsze lubił Doreen z powodu zbieżności ich imion - Dor, Doreen - chociaż poza tym nie mieli wiele wspólnego. Być może zawdzięczał jej swe imię - była przecież przyjaciółką duszycy Millie, jego niańki. Nikt nie potrafił tego wyjaśnić, a miejscowe meble nic nie wiedziały. Zamek ten miał wiele małych tajemnic; to stanowiło część jego uroku. W każdym razie Doreen była w średnim wieku, korpulentna i często zgryźliwa, niechętnie kontaktowała się z żyjącymi. Toteż bardzo się zdumiał, widząc ją. - Co mogę dla ciebie uczynić, Doreen? - zapytał. - Wasza Wysokość, Królu Dorze - powiedziała nieśmiało. - My tak tylko zastanawialiśmy się... To znaczy, może byłoby można... skoro na jakiś czas, chwilowo, jesteś teraz monarchą... Dor uśmiechnął się. Doreen zawsze miała trudności z wykrztuszeniem tego, o co jej szło. - No, dalej. Mów, o co idzie! - No cóż, nie widujemy prawie wcale Millie, od kiedy umarła... W rozumieniu duchów, Millie, powracając do życia, umarła. Była jedną z nich przez wiele stuleci, a teraz powróciła do śmiertelnych.

- Tęsknicie za nią? - Tak, oczywiście, na swój sposób, Wasza Wysokość. Przychodziła codziennie zobaczyć się z nami, zaraz potem jak... ale gdy zawarła małżeństwo... to nie... to ona nie... Millie wyszła za Władcę Zombich i mieszkali w zamku należącym teraz do Dobrego Maga Humfreya. Osiemset lat temu zamek ten był własnością Władcy Zombich. - Chciałabyś ją znów zobaczyć - odgadł Dor. - O tak, Wasza Wysokość. Byłeś jej przyjacielem, a teraz, kiedy jesteś Dostojnym Monarchą... - Niepotrzebna jej zgoda Króla na odwiedziny u starych przyjaciół - uśmiechnął się Dor. - Nie, żebym nie chciał takiej zgody udzielić, a gdyby nawet... - to kto powstrzyma ducha przed udaniem się tam, gdzie zechce? - Och, Wasza Wysokość, my nie możemy iść wszędzie! - zaprotestowała Doreen. Jesteśmy trwale związani z miejscem naszej okrutnej śmierci do czasu... jakby to delikatnie powiedzieć, do czasu aż spadnie z nas brzemię. - Jeżeli zwierzysz mi się, to może będę mógł ci jakoś pomóc - zasugerował Dor. Po raz pierwszy ujrzał rumieniącego się ducha! - Och, nnnie, nie, nnigdy! - wyjąkała. Najwyraźniej trafił w czułe miejsce. - No cóż, Millie z pewnością może przybyć z wizytą do ciebie! - Ale ona nigdy... ona nie... ona nie przyjdzie – lamentowała Doreen. - Słyszeliśmy... doniesiono nam... sądzimy, że została matką... - Matką bliźniaków - potwierdził Dor. - Chłopak i dziewczynka. To musiało się zdarzyć, przy jej talencie! Pruderyjna Doreen puściła to mimo uszu. - Tak więc, naturalnie, jest bardzo zajęta. Ale gdyby Król zasugerował jej... napomknął... nakazał jej odwiedzić... Dor uśmiechnął się. - Millie była moją guwernantką przez dwanaście lat. Strasznie ją lubię. Nigdy nie słuchała moich, poleceń, raczej odwrotnie. Nikt, kto mnie zna, nie traktuje mnie serio mówiąc to Dor wystraszył się, że powiedział coś znaczącego, przynoszącego ujmę czy obciążającego; musi to przemyśleć w samotności. - Ale teraz, kiedy jesteś Królem... - powiedziała Doreen, pomijając jego argumenty. Dor znów się uśmiechnął.

- No, dobrze. Zaproszę Millie wraz z całą rodziną, żebyś mogła poznać dzieci. Nie gwarantuję, że przyjadą, ale zaproszę wszystkich. - Och, dziękuję, Wasza Wysokość! - i Doreen, pełna wdzięczności, zniknęła. Dor potrząsnął głową. Nie zdawał sobie sprawy, że duchy lubią dzieci. Ale przecież jeden z nich był dzieckiem, Button - to chyba tłumaczyło wszystko. Dzieci Millie miały dopiero trzy lata, a Button miał sześć łat - ale z czasem osiągną jego wiek, a duszek przecież się nie zmieni. Był sześciolatkiem od sześciuset lat. Dor także nie widział dzieci Millie, więc ta wizyta mogła być zajmująca. Ciekaw był, czy Millie zachowała swój sex appeal, teraz, gdy była szczęśliwą mężatką? Czy którakolwiek z żon zajmowała się sprawami tego rodzaju? Obawiał się, że będzie za późno, zanim się o tym przekona. W późniejszych godzinach tego dnia jakiś zombi podszedł do Dora, ale może nie miało to związku z rozmową z Doreen? Istoty te zazwyczaj tkwiły wygodnie na cmentarzu w pobliżu Zamku, a każde niebezpieczeństwo zagrażające Zamkowi powodowało ich budzący grozę atak. Z tego zombi odpadały grudki cuchnącej ziemi i rozkładającego się ciała, jego twarz była zropiała i gnijąca, ale zdołał jakoś przemówić. - Waaassaa Wwyyysookoość - zajęczał ponuro, ukazując zepsuty ząb. W swoim czasie Dor znał sporo zombich, także zombi-zwierzęta i nawet zombi-ogra Egora, więc żywe trupy nie budziły w nim zbyt wielkiego wstrętu. - Tak? - spytał uprzejmie. Najlepszym sposobem na zombi jest spełnienie jego żądania, bo nie można go ani zabić, arii odstraszyć. Teoretycznie możliwe jest pokawałkowanie go i pochowanie każdej takiej części oddzielnie, ale rezultat nie był wart włożonego trudu; no i nie było wiadomo, czy jest to właściwa metoda. Poza tym zombi można było polubić, na swój sposób. - Nnaasz Wwwłaaadcaa... Dor domyślił się. -Nie widziałeś Władcy Zombich od pewnego czasu. Zaproszę go tutaj, będziecie więc mogli spotkać się i powspominać dawne czasy. Pewno byliście razem na wielu cmentarzach. Nie mogę obiecać, że przybędzie - bardzo ceni swe zacisze - ale zrobię wszystka, co będę mógł. - Ddddziiiękiii - zaświszczał zombi, gubiąc cześć przegniłego języka. - Ale pamiętaj - on teraz ma rodzinę. Dwoje małych dzieci. Mogą wybierać piasek z grobów, bawić się kośćmi... Ale zombi nie przejął się tym. Robaczki zaroiły się żwawo w jego zapadniętych oczach i odszedł. Może to zabawne - dzieci bawiące się czyimiś kośćmi.

Tymczasem trwał codzienny kierat. Następna sprawa dotyczyła morskiego potwora wdzierającego się do rzeki i straszącego tamtejsze ryby, co wydatnie zmniejszało połowy. Dor musiał się tam udać i sprawić, by ziemia w okolicy zadrżała, jakby wstrząsana krokami olbrzyma. Nieożywione obiekty przystały na to z ochotą. Zachwycił je spisek-mający odstraszyć potwora. A potwór morski, niezbyt bystry i nie lubiący kłopotów, uznał, że bezpieczniejszy będzie w głębiach morza, gdzie mógł pożerać marynarzy z rozbitych statków i ukazywać się wścibskim mundańskim badaczom. Ryknął: - Pożałujecie, jak już tu więcej nie przypłynę! - i oddalił się. Dor odetchnął. Miał szczęście. Nie poszłoby mu tak łatwo ze sprytnym potworem. Czuł, że zagraża mu jakaś wielka wpadka i jest tylko kwestią czasu, kiedy to się stanie. Zdawał sobie sprawę, że nie ma talentu do rządzenia państwem. Miał złe sny; i to nie te zwykłe, w których ścigały go czarne mundańskie klacze, ale jeszcze gorsze-śnił, że nie śpi, lecz podejmuje jakąś fatalną decyzję, wydającą cały Xanth na pastwę magicznych płomieni albo na łup świdrzaków, lub też - i to było najgorsze ze wszystkiego - powodującą, że Xanth traci całą swą magię i staje się taki, jak ponura Mundania. I wszystko z jego winy. Słyszał, że korona ciąży temu, na którego głowie spoczywa. Po prawdzie, to nie tylko była tak ciężka, że poraniła mu skórę głowy, ale i przerażała odpowiedzialnością za kierowanie Xanth. Kiedy indziej popełniono poważną kradzież w Wiosce Pomocnej. Dora przeniesiono tam; oczywiście Zamek Roogna miał własnego zaklinacza. Problem polegał na tym, że wioska znajdowała się w centrum Xanth, w pobliżu Niepoznanego - ziem nie zbadanych jeszcze dostatecznie przez ludzi, gdzie smoki pozostały nieujarzmione, a to niepokoiło Dora. W Xanth było wiele niszczycielskich potworów, ale smoki były najgroźniejsze - bardzo liczne, rozmaitych odmian i rozmiarów. Teraz jednak okolice te stały się całkiem przyjemne, korzystając z większości magicznych udogodnień, jak źródła wody sodowej czy pachnące mydło kamienne do prania. Uprawiano tam futra, a tegoroczny zbiór z zimozielonych drzew filtrowych był znakomity. Zielone futra poddawano działaniu promieni słońca, księżyca i gwiazd, aż tu pewnego ranka zniknęły bez śladu. Dor wypytał platformę, na której złożone były futra, i dowiedział się, że ludzie z innej wsi ukradli je. W jednym przewyższał Króla Trenta - w zbieraniu informacji. Potem sprawił, że futra wróciły. Przeciwko tamtej wiosce nie podjęto żadnej akcji; jej mieszkańcy wiedzieli, że ich czyn został wykryty, więc miał nadzieję, że uspokoją się na jakiś czas. Iren dokuczała mu bez przerwy. Była rozgniewana jego wyniesieniem na tron, chociaż wiedziała, że to tylko chwilowe, i cały czas oczekiwała, że Dor popełni jakieś głupstwo.

- Ojciec lepiej by sobie z tym poradził - mruczała ponuro, gdy Dor rozwiązał jakiś problem, a jego przytaknięcie niewiele łagodziło jej gniew. - Powinieneś był ukarać złodziejską wioskę. Dor zastanawiał się, czy dobrze zrobił, stosując fortel zamiast zwykłego działania. Ale cóż mógł uczynić innego niż to, co wydawało się najlepsze w momencie podejmowania decyzji? Poczucie odpowiedzialności za popełnione błędy sprawiło, że stal się niezmiernie ostrożny. Podejrzewał, że tylko doświadczenie daje pewność siebie, niezbędną przy podejmowaniu właściwych decyzji w nagłej potrzebie. A Król Trent, w swej mądrości, umożliwił mu zdobycie doświadczenia. Dor, ku swemu zdziwieniu, nie popełnił jeszcze żadnego głupstwa. Dzięki rozmaitym sprawom, które musiał rozwiązywać, wyostrzył swój umysł; rosła też obawa, że szczęście może go opuścić. Liczył mijające dni, modląc się, by nic poważnego nic przydarzyło się przed powrotem Króla Trenta. Może, gdy będzie w wieku władcy Xanth, nabędzie kompetencji do kierowania królestwem „w pełnym wymiarze czasu”, ale teraz to wyczerpujące zajęcie doprowadziło go do szaleństwa. Iren wyczuła to i próbowała go wspomóc. - Przecież to nie jest na stałe - mówiła pocieszająco. - Jeszcze dzień lub dwa i niebezpieczeństwo minie. A wtedy wszyscy odetchniemy z ulgą. Dor doceniał jej próby pocieszenia go, chociaż wolałby, by nie podkreślała tak silnie jego nieudolności. Wreszcie skończyło się. Nadszedł dzień powrotu Króla Trenta - ku wielkiej uldze Dora oraz ku zadowoleniu i konsternacji Iren, która pragnęła, by ojciec wrócił, ale oczekiwała, że Dor narobi więcej zamieszania. Dor przeszedł próbę zwycięsko, a to jej się nie podobało. Obydwoje odziali się starannie i sprawdzili, czy w Zamku Roogna wszystko jest w porządku. Byli przygotowani do powitania powracającej pary królewskiej. Minęły godziny oczekiwania, a Król i Królowa nie pojawili się. Dor tłumił niepokój; podróż wymaga czasu, zwłaszcza jeżeli przewozi się wiele towarów mundańskich. Spotkał się z Iren podczas lunchu z literowych klusek w mlecznej trzęsionce. Usiłowali się zabawić składaniem słów, ale mleko trzęsło się tak mocno, że nie udało im się nic złożyć. To przygnębiło ich jeszcze bardziej. - Gdzie oni są? - zapytała w końcu Iren. Zaczynała się naprawdę niepokoić. Dopiero teraz - kiedy własne zmartwienia powstrzymywały ją od dręczenia go - okazało się, jaką

piekielnie śliczną dziewczyną mogłaby być. Nawet zielonkawy odcień jej włosów był pociągający. Pasował do koloru oczu; a w końcu rośliny miały swój urok. - Pewno mają mnóstwo bagaży - powiedział po raz któryś Dor. Zaczynały jednak dręczyć go obawy. Odpychał je, lecz wciąż po wracały; takie już miały zwyczaje. Iren nie zaprzeczyła, choć zieleń zaczęła wypełzać jej na twarz, a to ją nieco szpeciło. Nadszedł wieczór, potem noc, a Iris i Trent nie powrócili. Iren zwróciła się ku Dorowi z niekłamanym lękiem: - Och, Dor, boję się! Co się z nimi stało? Nie mógł oszukiwać ani jej, ani siebie. Objął ją. - Nie mam pojęcia. Też się boję. Przylgnęła do niego na chwilę, słodka i łagodna w swym niepokoju. Potem wyrwała się i uciekła do swoich pokoi, mówiąc: - Nie chcę, żebyś widział, jak płaczę. Dor był wzruszony. Czy nie mogłaby być taka wtedy, kiedy wszystko dobrze się układa? Tkwiło w niej o wiele więcej, gdy porzucała myśl o głupstwach i seksualnych prowokacjach. Poszedł do siebie i spał niespokojnie. Tym razem nawiedziły go prawdziwe koszmary, nie lśniące, ładne kłaczki, z którymi zdążył się już zaprzyjaźnić, ale ogromne, mgliste, niekształtne stwory o płonących, białych oczach i lśniących zębach. Wyrwał się gwałtownie ze snu, Żeby się uwolnić od nocnej mary. Korzystał z królewskich pokoi, skoro był teraz królem, ale ponieważ tydzień się skończył, bardziej niż przedtem czuł się oszustem. Patrzył posępnie na ciemne ślady kopyt na podłodze i wiedział, że mary czekają tylko, żeby go ukarać, gdy zaśnie. Był bezbronny; chroniła go jedynie nadzieja na uwolnienie po tygodniu, a teraz odebrano mu ją. Co uczyni, jeżeli Król i Królowa dziś też nie powrócą? Nie powrócili. Dor nadal łagodził spory i rozstrzygał różne sprawy, bo cóż innego mógł zrobić? Lecz w pałacu narastał niepokój, a jego własny strach potężniał z każdą godziną. Dworzanie wiedzieli, że wakacje Króla Trenta miały trwać tylko tydzień. Dlaczego więc nie powrócił? Wieczorem podeszła do niego na osobności Iren. Straciła swoją figlarność. Odziana była skromnie w obszerną zieloną suknię, włosy miała w nieładzie. Oczy błyszczały jej nienaturalnie jasno, jakby przepłakała wiele godzin, a potem przypudrowała twarz, żeby ukryć ślady łez. - Coś musiało się przydarzyć - powiedziała. - Czuję to. Musimy ich odnaleźć. - Nie możemy tego zrobić - odparł przygnębiony.

- Nie możemy? Tego pojęcia nie ma w moim słowniku. - Tak się przyzwyczaiła do używania dziwacznych słów, że teraz czyniła to machinalnie. Dor miał nadzieję, że nigdy nie zgłupieje do tego stopnia. - Mogę zrobić, co tylko zechcę, z wyjątkiem... - Z wyjątkiem rządzenia Xanth - powiedział Dor. - I poza odnalezieniem twoich rodziców. - Gdzie oni są? - zapytała. Oczywiście, nie wiedziała. Nie została wtajemniczona. Teraz jednak musiał jej powiedzieć, była przecież córką Króla Trenta, no i sytuacja stała się poważna. Miała więc prawo wiedzieć. - W Mundanii - odparł. - Mundania! - wykrzyknęła z przerażeniem. - W misji handlowej - wyjaśnił szybko. - W sprawie układu korzystnego dla Xanth. Dla postępu. - To o wiele gorsze niż się obawiałam! Biada mi! Mundania! Najokropniejsze miejsce! Nie mogą tam czarować! Są bezradni! To była przesada, lecz zawsze miała skłonność do przesady. Ani Trent, ani Iris nie byli bezradni bez magii. Król doskonale władał mieczem, a Królowa posiadała wspaniale przebiegły umysł. - Przypomnij sobie, że spędził tam dwadzieścia lat, zanim został Królem. Wie, co robić, - Ale nie powrócił! Temu Dor nie mógł zaprzeczyć. - Nie mam pojęcia, co robić - zwierzył się. - Musimy udać się tam i odnaleźć ich - odrzekła. – Tylko znowu się nie sprzeciwiaj. W jej jasnych oczach zaiskrzyła się taka błyskawica, że Dor nie odważył się na to. Na razie wydawało się to proste. Wszystko było lepsze niż pozostawanie w niepewności. - Zgoda. Ale muszę powiedzieć o tym Radzie Starszych. Starsi byli odpowiedzialni za królestwo podczas nieobecności Króla. Zajmowali się rutynowymi sprawami administracyjnymi i do nich należał wybór nowego Króla, jeżeli cokolwiek przytrafiło się staremu. To oni wybrali Trenta, gdy zmarł jego poprzednik, Król Burz. Przewodniczył im dziadek Dora, Roland. - Rankiem - powiedziała, a jej oczy powstrzymały go od sprzeciwienia się. - Rankiem - zgodził się. Wymusiła na nim tę decyzję, lecz był z tego zadowolony.

- Zostać z tobą tej nocy? Widziałam ślady kopyt. Dor zastanowił się. Najlepszym sposobem na uwolnienie się od nocnych zmór była czyjaś obecność podczas snu. Lecz Iren była w tym momencie zbyt ładna i zbyt zgodna; nie ugryzłaby go, gdyby ją w nocy pocałował. Nakazało mu to ostrożność. Dobry Mag Humfrey tłumaczył mu niegdyś, że czasem lepiej jest odrzucić ofertę kobiety niż przyjąć ją. Wtedy Dor niezbyt go zrozumiał, ale teraz zaczynał się domyślać, o co Magowi chodziło. - Nie - odparł z żalem. - Obawiam się zmór, ale ciebie jeszcze bardziej. - Ooooo - powiedziała z zadowoleniem. Potem pocałowała go i odeszła, pozostawiając woń perfum. Dor nie kładł się jeszcze przez jakiś czas; pragnął, by Iren była stale właśnie taka. Bez napadów

złego

humoru,

bez

wystudiowanego

falowania

piersi,

bez

fałszywych

nieporozumień - po prostu szczera i troskliwa. Ale jej uprzejmość była tylko jedną z faz, którą szybko zastępowała kokieteria. Jego decyzja dała jednak dobry wynik - nocne mary grasowały tej nocy gdzie indziej i pozwoliły mu spać spokojnie. - Osłaniaj mnie - powiedział rankiem do Iren. - Nie chciałbym, żeby ktoś oprócz zaklinacza wiedział, gdzie jestem. - Oczywiście - zgodziła się. Gdyby ludzie dowiedzieli się, że naradza się w tajemnicy z jednym ze Starszych, zorientowaliby się, że dzieje się coś złego. Udał się w odwiedziny do swego dziadka, Rolanda, mieszkającego w Wiosce Północnej, o kilka dni marszu od Rozpadliny. Rezydowali tam niegdyś królowie Xanth, zanim Trent nie przeniósł się do Zamku Roogna. Przeszedł porządnie utrzymaną dróżką i zastukał do skromnych drzwi. - Och, dziadku! - wykrzyknął Dor ujrzawszy krzepkiego starszego pana. - Coś przydarzyło się Królowi Trentowi i muszę go odszukać! - Niemożliwe - powiedział surowo Roland. - Król nie może opuścić Zamku Roogna na dłużej niż jeden dzień, nie wyznaczając innego Maga swym następcą. W tej chwili nic ma żadnego Maga, który mógłby przejąć koronę, więc musisz zaczekać na powrót Króla Trenta. Tak stanowią prawa Xanth. - Ale Król Trent i Królowa Iris udali się do Mundanii. - Do Mundanii?! - Roland wydawał się równie zdumiony, jak przedtem Iren. - Nic dziwnego, że nie porozumiał się z nami! Nigdy byśmy na to nie zezwolili!

A więc to dlatego Król Trent umożliwił Dorowi tygodniową praktykę w sprawowaniu władzy! Postąpił wbrew Radzie Starszych! Ale nie to było największą troską Dora. - Nie nadaję się do rządzenia, dziadku. Jestem zbyt młody. Muszę sprowadzić Króla Trenta z powrotem! Wykluczone! Jestem tylko jednym z Rady Starszych, ale odgaduję ich reakcję. Musisz pozostać tu do powrotu Trenta. - Ale jak go wówczas wyswobodzę? - Z Mundanii? Nie możesz. Musi sam sobie poradzić, bez względu na to, w jakiej sytuacji się znajduje. Zakładając, że żyje. - On żyje! - powiedział stanowczo Dor. Musiał w to uwierzyć! Druga możliwość była nie do przyjęcia! - Nie wiem, jak długo zdołam kierować Xanth. Ludzie wiedzą, że nie jestem prawdziwym królem. Sądzą, że Król Trent jest gdzieś w pobliżu i po prostu pozwala, abym się wprawiał. Nie będą mnie dłużej słuchać. - Może ktoś ci pomoże - podsunął Roland. - Z zasady nie pochwalam wprowadzania w błąd, ale sądzę, że lepiej, aby w tym przypadku ludzie nie zdawali sobie sprawy z powagi sytuacji. Być może nie jest aż tak źle; Król Trent może powrócić w każdej chwili. Tymczasem królestwo wcale nie musi być rządzone wyłącznie przez jednego młodego człowieka. - Może i uzyskam pomoc - rzekł Dor niepewnie. - Ale co z Królem Trentem? - Albo powróci bez niczyjej pomocy, albo mu się to nie uda. Nikt z nas nie zdoła odnaleźć go w Mundanii, nikt mu nie pomoże. Oto skutki zlekceważenia przez niego porad, jakie mógł uzyskać od Rady Starszych. Możemy jedynie czekać. Jest zaradnym człowiekiem i na pewno zwycięży, jeśli jest to w ludzkiej mocy. Dor musiał się tym zadowolić. Był Królem, lecz nie mógł sprzeciwić się Starszym. Zdał sobie sprawę, że powodem były nie tyle prawa i zwyczaje, co zwykły rozsądek. Jeżeli Król Trent nie poradzi sobie sam w Mundanii, to tym bardziej nie dałby sobie rady on, Dor. Iren przyjęła to lepiej niż się spodziewał, gdy opowiedział jej wszystko po powrocie. - Oczywiście, Starsi muszą tak twierdzić. Są starzy i konserwatywni. I, jak przypuszczam, mają rację. Musimy sobie jakoś poradzić do powrotu ojca. Nie bardzo wierzył tej odmianie, ale wolał się zbytnio nie dopytywać. - Kogo poprosimy o pomoc? Wiedział, że nie uda się odsunąć Iren od tego. W końcu Król Trent był jej ojcem, jedyną osobą, wobec której była niezmiennie lojalna.

- Och, wszystkie dzieciaki. Cheta, Smasha, Grundiego... - Do kierowania królestwem? - zapytał z powątpiewaniem, - A może wolisz zostawić to Starszym? Trafiła w sedno. - Mam nadzieję, że to długo nie potrwa - rzekł. - Ja tym bardziej - odparła. Wiedział, że była szczera. Iren poszła poszukać tych, o których wspomniała, bo Dor nie mógł tego zrobić, niewzbudzając podejrzeń. Pierwszym, którego znalazła, był golem Grandy. Był on starszy od pozostałych i różnił się od nich pod pewnymi względami. Został stworzony jako golem ożywione drewno, glina i sznurki - a dopiero później przekształcony w człowieka. Był wielkości dłoni i znał języki wszystkich żyjących stworzeń - użyteczna umiejętność, dla której go stworzono. Grundy na pewno mógłby pomóc w rozwiązywaniu codziennych spraw Xanth. Lubił jednak mówić często i bez umiaru. Krótko mówiąc, był gadułą. A to mogło być kłopotliwe. - To tajemnica - tłumaczył mu Dor. - Król Trent zaginął w Mundanii, a ja muszę rządzić królestwem, dopóki nie powróci. - Xanth w potrzebie! - wykrzyknął Grundy. - I dlatego potrzebna mi twoja pomoc. Nie wiem, jak długo pozostanę Królem, ale nie chciałbym, by coś wymknęło się spod kontroli. Zazwyczaj masz dobre informacje... - Trochę węszę - przyznał Grundy. - Dobra, mogę powęszyć dla ciebie. Od razu mogę ci powiedzieć, że cały pałac wyśmiewa się z eseju, który ktoś napisał na polecenie pewnej nauczycielki... - Obejdę się bez tej wiadomości - zgasił go Dor. - Krążą też plotki, jak to pewna dziewczyna poszła popływać w swoim urodzinowym stroju, który rozciągnął się nieco od dnia urodzin... - Bez tego też sobie poradzę - uśmiechnął się Dor, - Jestem przekonany, że rozumiesz, o co mi chodzi. - Jaka jest nagroda? - Twoja głowa. - Rzeczywiście jest Królem - wymamrotał golem. Jedna ze ścian zachichotała. Iren przyprowadziła Cheta. Był centaurem trochę starszym niż Dor, ale wyglądał młodziej, bo centaury dojrzewają o wiele wolniej. Był synem Cherie, a to znaczyło, że jest bardzo wykształcony, ale ostrożny w ujawnianiu jakichkolwiek zdolności magicznych. Przez długi czas centaury sądziły, że są pozbawione magicznych umiejętności, bo większość istot w

Xanth albo „posługiwała” się magią, albo „była magiczna”. Współczesne informacje rozwiały takie przesądy. Chet miał magiczne zdolności; mógł pomniejszać duże rzeczy. Był to użyteczny talent - wielu miało dzięki niemu urocze miniaturki - ale miał też wadę; Chet nie potrafił odwrócić przemiany. Jego ojcem był centaur Chester, a to znaczyło, że Chet stawał się gwałtowny, gdy go sprowokowano, oraz że jego ludzka część nie była zbyt przystojna. Gdy całkiem dorośnie - a miało to potrwać jeszcze kilka lat - będzie ładnym, krzepkim zwierzęciem. Dor lubił Cheta i często z nim przebywał, pomimo przekleństw, jakimi obdarzał gałą rasę centaurów pocąc się nad każdą z prac zadanych mu przez Cherie. Wyjaśnił mu sytuacje. -

Na pewno pomogę - rzekł Chet. Zawsze wysławiał się starannie - po trosze z tego

powodu, że był nieprawdopodobnie wytworny, ale przede wszystkim dlatego, że matka sobie tego życzyła. Miał wiele sympatii dla Cheta; chyba równie trudno było być synem Cherie, jak Królem. Chet nie ośmieliłby się błędnie wymówić żadnego słowa. -

Nie wiem jednak, w czym mógłbym być pomocny.

-

Jakoś radziłem sobie do tej pory - powiedział szczerze Dor. - Ale pewnie niedługo

wpadnę. Potrzebne mi dobre rady. -

A więc powinieneś zwrócić się do mojej matki. Jej rady są nie do podważenia.

-

Wiem. Są zbyt apodyktyczne.

Chet uśmiechnął się. -

Wydaje mi się, że cię rozumiem. - Tylko tak daleko mógł się posunąć w

krytykowaniu matki. Później Iren zdołała przyprowadzić Smasha. Był potomkiem ogra Cruncha. Podobnie jak Chet, nie osiągnął jeszcze ostatecznych rozmiarów, ale już co najmniej dwukrotnie przewyższał Dora i wzrostem, i siłą. Jak wszystkie ogry, był brzydki i niezbyt rozgarnięty; jego uśmiech mógł odstraszyć chimerę, a wymowa pozostawiała wiele do życzenia. Na szczęście kontakty z ludźmi uczyniły go bardziej towarzyskim i rozgarniętym od pozostałych przedstawicieli jego szczepu; zawsze był lojalny wobec swoich przyjaciół. A Dor od lat był jego przyjacielem. Dor podszedł do sprawy dyplomatycznie. -

Smash, potrzebna mi twoja pomoc.

Wielkie usta rozwarły się z takim trzaskiem, jak spieczona glina na dnie wysuszonego stawu. -

Chętnie pomogę! Kogo na miazgę przerobię?

-

Jeszcze nikogo - odparł prędko Dor.

Jak wszystkie ogry, Smash był skory do rymowania i stosowania przemocy. -

Ale czy mógłbyś pozostać w pobliżu na wypadek, gdyby ktoś próbował przerobić

MNIE na miazgę... -

Mnie? Kto śmie? Na miazgę? Zaraz wbiję mu drzazgę!

Dor zorientował się, że jego słowa były zbyt zawiłe dla Smasha.

-

Gdy krzyknę, rusz z rykiem!

-

O tak, to mi w smak! - zgodził się Smash pojmując wreszcie, o co idzie.

Dor dobrze wybrał sobie pomocników. Byli jego rówieśnikami i przyjaciółmi, rozumieli wiec jego położenie lepiej niż dorośli i dochowali tajemnicy. To było jak swego rodzaju gra - kierować królestwem tak, jakby Król Trent obserwował ich i oceniał z ukrycia. Trzeba było unikać wpadki. Do wioski przywędrował bazyliszek i terroryzował ludzi, którzy od jego spojrzenia zamieniali się w kamień. Dor nie był pewien, czy uda mu się go odstraszyć - tak jak morskiego potwora - chociaż, jak wszystkie bazyliszki, był głupim zwierzakiem. Nie mógł go uśmiercić zaczarowanym głazem, bo Król Trent uznał bazyliszki za gatunek zagrożony wymarciem. Ten dziwaczny pomysł Król Trent wyniósł z Mundanii - należy ochraniać wszystkie rzadko spotykane stworzenia, jak okropne by one nie były. Dor nie całkiem to pojmował, ale starał się przecież, aby królestwo dotrwało nie zmienione do powrotu Króla Trenta, stosował więc jego metody. Musiał jakoś przekonać bazyliszka, by z własnej woli opuścił ludzką wioskę - a nie” znal jego języka! Ale golem Grundy znał wszystkie języki. Grundy posłużył się hełmem i peryskopem magicznym przyrządem skręcającym obraz - by móc tym sposobem spojrzeć na stwora, któremu opowiedział o najpaskudniejszej bazyliszkównie, jaką kiedykolwiek napotkał, kryjącej się gdzieś w Wymarłym Lesie, na południowy wschód od Zamku Roogna. Ten był samczykiem, więc wiadomość ta bardzo ? go poruszyła. A nie była fałszywa; pałacowy strażnik Crombie potrafił wskazać położenie tego, o co go pytano, a zapylany o bazyliszka samiczkę wskazał w kierunku lasu. Oczywiście pleć wśród bazyliszków była głównie iluzoryczna, skoro każdy z nich wykluwał się z jaja koguta, złożonego w kupie gnoju przy blasku Psiej Gwiazdy - choć często się myliły i robiły to przy blasku Kociej Gwiazdy - i wysiedzianego przez ropuchę, a rzadko która ropucha miała cierpliwość wysiadywać przez wymagane siedem lat. Niemniej, tak jak i ludzie, bazyliszki chciwie goniły za takimi iluzjami. Także i ten bazyliszek-samczyk ruszył z największą prędkością - to znaczy jak rączy ślimak -

w kierunku Wymarłego Lasu, gdzie mieszkała bazyliszkówna i było po kłopocie. Następnie przydarzyły się kłótnie w Koszarach - wiosce zamieszkałej przez żołnierzy z niegdysiejszej mundańskiej armii Trenta, zwolnionych po jego dojściu do władzy. Każdy z nich miał zagrodę, wielu miało mundańskie żony, sprowadzone dla zrównoważenia proporcji płci. Nie mieli oni żadnych zdolności magicznych, ale ich dzieci miały talenty czarodziejskie - tak jak prawdziwi obywatele Xanth, Starzy żołnierze zabawiali się grami wojennymi, używając drewnianych mieczy i wymyślając skomplikowane manewry. Król Trent zezwalał na takie ćwiczenia, pod warunkiem, by nikt nie został ranny. Tych żołnierzy, którzy nie potrafili się wyzbyć swoich morderczych skłonności, uzbrojono w bagnety - ze specjalnie w tym celu wyhodowanych roślin - i nakazano im trzymanie w ryzach smoków. Do nich należało przepędzanie tych osobników, które upierały się przy napadach na ludzkie siedliska. Umożliwiało to zarówno pozbywanie się niektórych smoków, jak i najgwałtowniejszych żołnierzy. Tym razem chodziło jednak o różnicę zdań co do liczby punktów zdobytych przez zespół Czerwonych. Czerwoni ustawili katapultę i wystrzelili kulę dymną, która u szczytu swej trajektorii rozwiała się w delikatny dymek. W swoich grach wojennych żołnierze nie mogli razić się wzajemnie głazami czy innymi niebezpiecznymi przedmiotami - i bardzo im się to nie podobało. Czerwoni twierdzili, że trafili prosto w namiot dowództwa Zielonych, eliminując wodza Zieloną Fasolę i jego koordynatorkę Dzienną Floozie. Zieloni natomiast upierali się, że Czerwoni chybili i wcale nie zastrzelili Fasoli i Floozie. Ponieważ Floozie była mózgiem grupy - różnica była zasadnicza. Czerwoni dowodzili, że ustalili pozycje katapulty i celu, uwzględniając siłę wiatru, wilgotność powietrza, ciśnienie atmosferyczne i przeciwstawną magię; że dwukrotnie sprawdzili ze swoim wodzem Czerwonym Pieprzem i jego koordynatorką Dzienną Doli azymut, wysokość i ładunek, a potem wypalili. Zwycięstwo powinno należeć do nich. Dor nie miał pojęcia, jak sprawdzić celność strzału. Na szczęście Chet to potrafił. Za pomocą szpicruty wbito mu do łepetyny całą matematykę, niższą, pośrednią i wyższą. Sprawdził wszystkie wyliczenia, w tym i wyliczenia Floozie oraz Doli, a także dyskutował z ekspertami wojskowymi o poprawkach azymutu i o funkcjach trygonometrycznych, co okropnie drażniło Dora - nie należało bowiem do dobrego tonu publiczne mówienie o takich rzeczach - i doszedł do wniosku, że strzał chybił o 7,3 długości lewej stopy Czerwonego Pieprza. Wobec formalnych protestów wdał się w krótką, dyskusję, przy czym mroczne uroki matematyczne promieniowały z jego głowy na podobieństwo małych wirów i mgławic i zderzały, się z argumentami Czerwonych. Purpurowa styczna uderzyła w żółty wektor,

rozłamując go na pół; pomarańczowy cosinus zmiażdżył pierwiastek sześcienny. Namiarowi Czerwonych, oszołomieni wiedzą Cheta, przyznali mu rację. Ponieważ jednak średnica namiotu-celu wynosiła 12 stóp Czerwonego Pieprza, uznano, że prawdopodobieństwo celnego trafienia było duże, nawet przy dopuszczeniu sporego odchylenia. Zadecydowano wiec, że Zieloni stracili usługi Floozie, a więc ponieśli poważne straty w potyczce. Manewry potoczyły się dalej, a Chet powrócił do Zamku Roogna. Zdarzyło się też, że wielki, stary kamienny klon padł, tarasując jedną z magicznych dróg do Zamku Roogna. Była to bardzo uczęszczana droga, a raczej nie należało z niej schodzić, gdyż na poboczach czaiły się niklonogi. Nikt nie zaryzykowałby nadepnięcia gniazda niklonogów, bo te małe i zjadliwe stworzenia - pięć razy większe i dziksze od stonóg - natychmiast pozbawiłyby śmiałka całego niklu. Drzewo musiało zostać usunięte - taki głaz był jednak zbyt ciężki, by mogli przesunąć go ludzie. Ogr Smash wziął młot, pomaszerował tam i przebił drogę przez powalony pień. Był jeszcze dzieckiem - co prawda wyższym od Dora - więc nie dorównywał siłą dorosłemu ogrowi, ale co ogr, to ogr. Młot uderzał głośno, łomot niósł się aż pod niebiosa, kamień kruszył się, pył sypał się chmurami, tworząc kurzawę, w której igrały diabliki pyłowe, a odłamy klonu śmigały wokół jak szrapnele. Wkrótce przejście było wolne i ludzie znowu mogli korzystać ze ścieżki. Nie było to dla Smasha trudne zadanie, a gdyby był dorosły, nie musiałby używać młota. Po prostu podniósłby zwalony pień i odrzucił go ze ścieżki. I tak mijał czas. Upłynął jeszcze tydzień, ale Król Trent i Królowa Iris nie powrócili. Obawy Iren były zaraźliwe. -

Dor, musisz coś zrobić! - krzyczała, aż niektóre ze znajdujących się w pobliżu

roślin ozdobnych nabrzmiewały i pękały. -

Starsi nie pozwolą mi iść po niego - odpowiadał równie zdenerwowany jak ona,

-

Zrób coś natychmiast, albo zupełnie cię zadręczę!

Dor znów się wystraszył. Nie była to tylko czcza pogróżka. Zadręczała go przecież za dobrych czasów, a co będzie, jeżeli na serio się do tego zabierze? -

Poradzę się Crombiego - powiedział jej.

-

A co to da? - zapytała. - Mój ojciec jest w Mundanii; Crombie nie może przecież

zlokalizować go poza krainą magii. -

Wiem o tym - odparł Dor.

Zjawił się Crombie i Dor spytał go, czy mógłby wskazać na coś, co pomogłoby im znaleźć miejsce pobytu Króla Trenta? Crombie mógł zlokalizować wszystko, nawet myśl; gdyby było jakieś urządzenie albo jakaś osoba, znająca potrzebne informacje...

Crombie zamknął oczy, okręcił się, wyprostował ramię i wskazał na południe. Dor nie miał odwagi uwierzyć. -

Naprawdę jest tam coś, co może pomóc?

-

Nigdy nie wskazuję błędnie - odparł z przekonaniem Crombie.

Był silnym, siwiejącym żołnierzem ze starej szkoły; miał żonę Jewel, mieszkającą w najgłębszych jaskiniach Xanth, i córkę Tandy, o której nikt nic nie wiedział. Jewel była skalną nimfą i do niej należało rozsiewanie w ziemi tych wszystkich diamentów, szmaragdów, szafirów, rubinów, opali i innych kamieni szlachetnych, które później znajdowali poszukiwacze. Opowiadano, że była to teraz miła, słodka i tolerancyjna kobieta, ciesząca się z nieregularnych odwiedzin Crombiego. Dor domyślał się, że Jewel kochała niegdyś jego ojca, Binka - albo na odwrót, on ją kochał, nigdy wyraźnie tego nie mówiono - i że Crombie zdobył jej serce za pomocą zaklęcia. Miłość zmieniła ją z nimfy w kobietę; Dor nie całkiem to pojmował. Jaka była różnica pomiędzy nimfą a taką dziewczyną jak Iren? -

Niekiedy ludzie źle to interpretują, ale kierunek jest zawsze właściwy - zakończył

Crombie. -

Czy orientujesz się, jak daleko to może być?

-

Nie wierni ale chyba dość daleko. Postaram się to striangulować dla ciebie.

Przeszedł do innej zamkowej komnaty i znów spróbował. Ponownie wskazał na południe. -

Zbyt daleko, by ustalić to dokładniej. Wydaje mi się, że gdzieś za Jeziorem Ogrów

i Pszczół Wodnych. Dor słyszał o tym jeziorze; było o nim w tej odrobinie geografii, którą zdołała wbić mu do głowy Cherie. W głębi jeziora żyła banda demoniaków rzucających uroki na każdego, kto ich niepokoił; przepędzili większość ogrów, zamieszkujących niegdyś jego brzegi. Wiele z tych wypędzonych ogrów powędrowało na pomoc i osiedliło się na Moczarach Bagiennych Ogrów; biada tym demoniakom, którzy spróbowali ścigać ich aż tam! Nie miał ochoty znaleźć się w pobliżu tego jeziora; na pewno nie poradziłby sobie z tym, co zdołało przepędzić szczep ogrów. -

Jesteś pewny, że to nam pomoże? - spytał nerwowo Dor. - Nie przywiedzie nas do

-

Nie dosłyszysz, Wasza Wysokość? Powiedziałem to już przedtem.

zguby? Crombie był przyjacielem ojca Dora- i Króla Trenta; niezbyt cierpliwie znosił głupstwa wygadywane przez młodzików, których nie było jeszcze na świecie wtedy, gdy on sam był piękny i młody. Teraz wiódł stateczne życie; a Jewel już tego pilnowała!

-

W czym to będzie dla nas pomocne? - zapytała Iren.

-

A skąd mam wiedzieć? - odpowiedział pytaniem Crombie. Nie znosił on kobiet;

była to jeszcze jedna z cech jego osobowości, której Dor nie mógł pojąć. Dlaczego stateczny, żonaty mężczyzna nienawidził kobiet? Najwyraźniej, jego zdaniem, Iren zmieniła się z dziecka w kobietę; i coś w jego spojrzeniu sprawiało, że przycichła. Mogła stosować swe gierki wobec osób tak niewinnych jak Dor, ale traciła cały tupet w obecności prawdziwego mężczyzny, nawet tak starego jak Crombie. -

Nie określam przecież taktyki. Ja tylko wskazuję kierunek.

-

Tak, oczywiście, doceniamy to - rzekł dyplomatycznie Dor. I, hmm, jeśli już tu

jesteś, to czy mógłbyś wskazać kierunek tego, o co powinienem się zatroszczyć, dopóki jestem Królem? -

Czemu nie. - Crombie ponownie okręcił się dookoła i znów wskazał na południe.

-

Ha! - zakrzyknął Dor. - Miałem nadzieję, że tak będzie. Powinienem udać się tam i

odnaleźć to coś, cokolwiek by to nie było, co umożliwi nam odszukanie Króla Trenta. Oczy Iren zalśniły. -

Czasem jesteś wspaniały - szepnęła, zachwycona szansą odnalezienia rodziców.

-

Rzeczywiście, jestem - zgodził się Crombie, chociaż to nie odnosiło się do niego. I

odszedł, by pełnić wartę. -

Dor natychmiast udał się ponownie do Starszego Rolanda; tym razem przeniesiono

go wraz z Iren. Nigdy wcześniej nie była ona w Wiosce Północnej, toteż zaciekawiła ją. -

Co to za dziwaczne drzewo na głównym dziedzińcu? - dopytywała się.

- To Drzewo-Justyn - odparł Dor, zdumiony, że nie wiedziała tego, - Twój ojciec przemienił tego młodzieńca przed około czterdziestu laty, zanim pierwszy raz udał się do Mundanii. Zaskoczyło ją to. -

Dlaczego nie przywrócił mu poprzedniej postaci, gdy już został Królem?

-

Justyn lubi być drzewem - wyjaśnił Dor. - Stał się jakby symbolem Wioski

Pomocnej. Ludzie przynoszą mu świeżą wodę, ziemię lub nawóz, jeżeli tego chce, a pary obejmują się w rzucanym przezeń cieniu. -

Zróbmy to! - powiedziała.

Czy mówiła serio? Dor wolał nie ryzykować. -

Przybyliśmy tu w ważnej sprawie. Musimy odnaleźć twego ojca. Nie możemy

tracić czasu. -

Oczywiście - zgodziła się natychmiast. Pospieszyli do domu Rolanda. Otworzyła

im babka Dora; Bianka, zaskoczona jego powrotem.

-

Dziadku - rzekł Dor, gdy tylko pojawił się Roland. – Muszę udać się na południe,

zgodnie ze wskazaniem Crombiego. Wskazał on, że czekają tam na mnie obowiązki, za Jeziorem Ogrów i Pszczół Wodnych. Teraz już Starsi muszą się zgodzić, prawda? Roland zmarszczył brwi. -

Spróbujemy, Wasza Wysokość. - Spojrzał na Iren. - Czy ma to jakiś związek z

nieobecnością Maga Trenta? -

Króla Trenta! - warknęła.

Roland uśmiechnął się wyrozumiałe. -

Ta sprawa dotyczy nas, Starszych, tak jak i ciebie - rzekł. Mówił stanowczo i

spokojnie; nikt nie mógłby się domyślić po jego zachowaniu, że potrafił magicznie unieruchomić każdego. -

Gorąco pragniemy poznać obecne położenie Trenta. Nie możemy jednak

pozwolić, by nasz obecny Król - to znaczy ty, Dor - ryzykował tak szaleńczo własną osobą. Obawiam się, że dłuższa podróż nie wchodzi teraz w grę, a zwłaszcza podróż nad Jezioro Ogrów i Pszczół Wodnych. -

Ależ tam właśnie się udaję! - zaprotestował Dor. – Ale niekoniecznie nad samo

jezioro; muszę udać się dalej na południe. Ominę więc demoniaki z daleka. Jeżeli Król nie czyni tego, co powinien, to nie nadaje się na Króla! -

Należałoby sobie życzyć, ażeby Król Trent starał się o tym pamiętać - rzekł

Roland, a Iren zarumieniła się. - Czasem występuje jednak sprzeczność obowiązków. Sztuka rządzenia polega także i na tym, ażeby wybrać najlepszą drogę pomiędzy pozornymi sprzecznościami. Jak dotąd radziłeś sobie dobrze, Dor. Sądzę, że będziesz dobrym Królem.. Nie możesz teraz postąpić nieodpowiedzialnie. -

Król Trent też mówił coś takiego - rzekł Dor, przypominając sobie słowa władcy. -

Zanim odszedł, powiedział mi, żebym się kierował prawością, w razie jakichś wątpliwości. -

To istotnie słuszne. Dziwne, że sam tego nie uczynił i nie naradził się ze Starszymi

przed odejściem. Coraz bardziej dręczyło to Dora; widział też, że Iren lada moment wybuchnie. Nienawidziła obmawiania swego ojca - chociaż rozgoryczenie Rolanda wydawało sięusprawiedliwione. Czyżby Król Trent miał głębsze motywy niż sam handel z Mundanią? Czyżby - nie do wiary - zakładał, że nie powróci? -

Chciałbym wleźć do łóżka i schować się pod kocem - powiedział Dor.

-

Obawiam się, że na ten luksus już nie możesz sobie pozwolić. Dopadłyby cię

senne mary.

-

Już to uczyniły - przyznał ponuro Dor. – Pokojówki zamkowe skarżą się na ślady

kopyt na dywanach. -

Chciałbym zweryfikować twoje odkrycia, jeżeli można – rzekł Roland.

Musieli chwilę zaczekać na Crombiego. Babka Bianka podała szpilkołowe ciasteczko, które zebrała ze szpilkołowego krzewu. Irena poprosiła ją o nasionko; miała cały zbiór nasion, z których mogła wyhodować użyteczne rośliny. -

O rety, ależ wyrosłaś! - wykrzyknęła Bianka, patrząc na Iren.

Iren upuściła ciasteczko - lecz podniosła je całe. Talent magiczny Bianki polegał na „powtarzaniu”. Mogła cofać czas o kilka sekund, co umożliwiało naprawienie niedawnych błędów. -

Dziękuję ci - szepnęła Iren, odzyskując je. Zjawił się Crombie.

-

Jeżeli można, chciałbym zweryfikować twoje odkrycie - powtórzył Roland. Dor

zauważył, jak uprzejmy był Roland dla każdego; dodawało mu to dostojeństwa w oczach innych ludzi. -

Czy zechciałbyś wskazać mi największe obecnie zagrożenie dla Królestwa Xanth?

Crombie usłużnie powtórzył swoje manewry - i znów wskazał na południe. -

Tak właśnie podejrzewałem - rzekł Roland. - Wygląda na to, że w tamtych

stronach dzieje się coś, czym rzeczywiście powinieneś się zająć, Dor. Ale to poważna sprawa, a nie wycieczka dla przyjemności. -

Co mogę zrobić? - zapytał żałośnie Dor. Ogarniało go przerażenie z powodu nie

wyjaśnionej nieobecności Króla Trenta, grożąc złamaniem jego chwiejnej równowagi duchowej. -

Możesz uzyskać dobrą radę.

Dor zastanowił się. -

Masz na myśli Dobrego Maga Humfreya?

-

Tak. Wskaże ci najlepszy sposób postępowania, a jeżeli będziesz musiał wyruszyć,

zastąpi cię jako Król. -

Nie sądzę, żeby się na to zgodził - powiedział Dor, - Jestem pewna, że się nie

zgodzi - poparła go Iren. -

Na tronie Xanth musi zasiadać Mag. Poproś Humfreya, żeby się na to zgodził,

jeżeli zaaprobuje twoją wyprawę. To był sposób na Dobrego Maga. -

Poproszę! - Dor rozejrzał się wokół, usiłując się skupić. - Lepiej już wyruszę. To

daleka droga.

-

Jesteś Królem, Dor. Nie musisz tam iść, tak jak nie szedłeś tu. Każ się przenieść!

-

Oj, rzeczywiście! Zapomniałem - bąkał skołowany Dor.

-

Ale najpierw każ nas bezpiecznie przenieść do Zamku Roogna - pouczyła go Iren,

chrupiąc ciasteczko. - Nie mam zamiaru przechodzić niewidzialnym mostem ponad Rozpadliną i pozwolić, by Smok z Wyrwy zerkał pod moją spódniczkę. - Trzymała ciastko za szpilkę i delikatnie ogryzała kółeczko.

3.

Weselny czas Dor nie został przeniesiony do wnętrza zamku Maga Humfreya. Znalazł się tuż przed fosą. Coś się nie udało! Ależ nie, uprzytomnił sobie. Zaklęcie było właściwe, ale Dobry Mag, który nie lubił intruzów, zastosował czar zaporowy, kierujący każdego do, tego miejsca przy fosie. Humfrey nie lubił rozmawiać z kimś, kto nie poradził sobie z przeszkodami. Oczywiście nie mógł poddać surowej próbie Króla, lecz najwyraźniej stary Mag nie zwrócił na to uwagi. Dor mógł go wywołać przez magiczne zwierciadło; nie pomyślał o tym, gnany chęcią podróży. Zasłużył więc na to, co go spotkało - konsekwencja jego własnej nieumiejętności planowania. Mógł oczywiście wrzasnąć na tyle głośno, by zwrócić uwagę kogoś z zamku dostałby się wtedy do środka bez kłopotów. Ale Dor był uparty. Popełnił błąd, a wiec sam się musi z tego wydostać. A raczej - tam dostać. Już raz dostał się do tego zamku, cztery lata temu; powinno mu się to udać jeszcze raz. Udowodni w ten sposób, że sam potrafi naprawić swe partactwo, jak na Króla przystało. Przyjrzał się uważnie otoczeniu zamku. Fosa nie była tak czysta i połyskująca, jak poprzednio; była matowa i cuchnąca. Ściana zamku była wygięta i pochylona jak stroma, stożkowata góra. Było to zupełnie nieimponujące - i dlatego podejrzane. Dor przykucnął i zanurzył palec w wodzie. Wyjął palec pokryty mułem. Powąchał. Uuuuuuu! A jednak znał skądś tę woń, choć nie mógł sobie przypomnieć, skąd. Gdzie mógł poczuć ten zapach wcześniej? Jedno było pewne - nie może ani przejść, ani przepłynąć przez fosę, zanim nie przekona się, co się w niej czai. Środki obronne Dobrego Maga Humfreya miały raczej odstraszać i przeszkadzać niż niszczyć - ale i tak były zawsze wystarczająco groźne. Pokonanie ich wymagało odwagi i pomysłowości. W fosie mogło być coś o wiele nieprzyjemniejszego niż muł. Nic się nie ukazało. Zielone gumowate błocko pokrywało całą powierzchnię. Nie dodało to Dorowi odwagi. -

Wodo, czy w twoich głębinach czają się jakieś żywe stwory?

-

Nie ma żadnych - odparła woda głosem nieco przytłumionym przez muł. Brzmiał

w nim jednak skrywany chichot – jakby w tym pytaniu było coś zabawnego.

-

Jakieś nieożywione pułapki?

-

Żadnych. - leciutkie zmarszczki wesołości rozbiegły się po galaretowatej

powierzchni. -

Co cię tak bawi? - zapytał Dor.

Woda plusnęła drobnymi kropelkami zgniłego mułu. -

Sam się przekonasz!

Cały problem w tym, że Nieożywione miało bardzo niewielkie poczucie humoru i odpowiedzialności. Ale zazwyczaj można je było zastraszyć lub też podejść pochlebstwem. Dor podniósł kamień i zamierzył się nim groźnie. -

Powiedz, co wiesz - rzekł do wody - albo cisnę w ciebie ten kamień.

-

Nie czyń tego! - zawołała wystraszona woda. - Powiem! Powiem wszystko, co

wiem, chociaż wiem niewiele! -

Ufff! - odezwał się jednocześnie kamień. - Nie wrzucaj mnie w ten cuchnący muł!

Dor przypomniał sobie, jak poprzednio posłużył się środkami obronnymi Maga. Widniał tu wówczas ostrzegawczy napis: „Intruzi będą prześladowani” i kiedy naruszył granice, dostał znaczek ze słowem „Intruz” po jednej stronie i słowem „Prześladowany” po drugiej stronie. Do zapisu zakradł się jednak błąd - słowo „Prześladowany” zastąpiono słowem „Ścigany”, co zepsuło efekt tych dwóch całkiem odmiennych terminów. Takie rzeczy się zdarzają; niewielu ludzi pojmuje różnice, a Dor zbyt słabo znał ortografię, by poprawić błąd. Tym razem jednak nie było żadnego napisu. Musiał wygenerować prześladowanie. -

Gadaj! - przynaglił wodę, nadal trzymając w dłoni kamień.

-

To zombi - powiedziała woda - zombi węża morskiego.

Teraz Dor zrozumiał. Zombi są martwe - a wiec w fosie istotnie nie było żywych istot. Są jednakże ożywione - czyli nie było również nieożywionych pułapek. Nagle wszystko stało się jasne, bo Dor wreszcie sobie przypomniał, że przebywał tu Władca Zombich. Pojawienie się Władcy Zombich w obecnym Xanth spowodowało pewne problemy, bo Dobry Mag Humfrey mieszkał teraz w zamku, który przed ośmiuset laty należał do tamtego. Jeden mógł się powołać na prawo pierwszeństwa, drugi - na prawo aktualnego władania. Żaden z nich nie chciał kłopotów. Obydwaj Magowie postanowili wiec zamieszkać wspólnie, dopóki nie trafi się jakieś lepsze rozwiązanie. Najwyraźniej Władca Zombich nie znalazł nic lepszego. I oczywiście stosował środki obronne; wcale nie był bardziej towarzyski niż Humfrey. Tak się złożyło, że Dor miał niejakie doświadczenia w kontaktach z zombi. Niektórzy z jego najlepszych przyjaciół byli zombi. Niezbyt przepadał za ich zapachem czy też rozsiewaniem przez nie wszędzie wilgotnych szczątków; nie były to jednak złe stworzenia,

oczywiście w swoim rodzaju. A co najważniejsze, były niewiele sprytniejsze niż nieożywione obiekty mówiące dzięki magii Dora, bo ich mózgi uległy zupełnemu zniszczeniu. Był przekonany, że potrafi przechytrzyć zombi. -

Powinna tu być jakaś łódka - powiedział do kamienia. - Gdzie jest?

-

Tam, tępaku - odrzekł kamień. - Położysz mnie teraz?

Dor dostrzegł łódkę. Zadowolony, puścił kamień. Ten z satysfakcją plasnął o ziemię i zamarł tam w błogim spokoju. Głazy były strasznie leniwe; rzadko robiły cokolwiek z własnej woli. Podszedł do łódki. Było to podniszczone czółno z powyginanym wiosłem o podwójnym piórze - dokładnie to, czego potrzebował. Dor odszedł. -

Hej, nie masz zamiaru posłużyć się mną? - zapytało czółno. Rzeczy nie powinny

były mówić, zanim Dor tego nie zażądał, ale często łamały reguły. -

Nie. Chcę przywołać mego przyjaciela zombi.

-

Pewno! Widzieliśmy już mnóstwo takich! Są dobrym nawozem.

Kiedy Dor był już niewidoczny z zamku, zatrzymał się i zaczął grzebać w ziemi. Pomazał ziemią twarz i ręce, a także swe królewskie-szaty. Oczywiście, powinien ubrać się odpowiedniej na tę wyprawę, ale nie uczynił tego z powodu roztrzepania. Nigdy nie planował niczego wcześniej. Później znalazł ostry kamień i poszarpał nim swą szatę. -

Oooo! Oooo! - zajęczała. - Cóż ci takiego uczyniłam, że tak mnie dręczysz? Ale

ostry kamień tylko zarechotał. Lubił rozszarpywać odzież. Wkrótce Dor przypominał obdartusa. Nasypał kilka obfitych garści ziemi w fałdę swego odzienia i poszedł z powrotem ku zamkowi. Zbliżając się do fosy powłóczył nogami jak zombi i gubił niewielkie grudki. Wlazł do czółna. -

Oooch - zajęczał. - Mam nadzieję, że dotrę do domu, zanim się całkiem rozpadnę.

I zanurzył wiosło w błocko fosy. Był rozmyślnie niezdarny, ale i tak szłoby mu to niezręcznie, bo nie miał zbyt dużego doświadczenia w wiosłowaniu. Woda mlasnęła, gdy wiosło zanurzyło się w szlamie. Falowanie zdradziło ruchy zombi-węża morskiego. Błocko rozstąpiło się i nad jego śluzowatą powierzchnię uniosła się wielka, cętkowana, gnijąca głowa. Spływające z niej błocko kapało ciężko do wody. Otwarta paszcza ukazywała rzadkie brązowe zęby, tkwiące w szczęce niemal pozbawionej ciała.

-

Hej, kolego! - zawołał głucho Dor. - Czy możesz wskazać mi drogę do mego

władcy? - Mówiąc, upuścił wilgotną grudkę ziemi, co wyglądało tak, jakby odpadała mu warga. Potwór zawahał się. Przybliżył groteskowy łeb, by dokładniej przyjrzeć się Dorowi. Lewa gałka oczna obluzowała mu się i zawisła na śluzowym paśmie. -

Cccooo? - zapytał zombi, zionąc wonią zepsutego sera limburskiego.

Dor zamachał rękami, gubiąc przy tym nieco grudek ziemi. Jedna z nich pacnęła potwora w nos. Żałował, że nie znalazł niczego, co by naprawdę cuchnęło, chociażby rozkładającego się szczura, no, ale tak chciał los. -

Gggdziee? - zapytał głupio, jak zombi. Udawanie głupka miało tę zaletę, że nie

wymagało zbytniej inteligencji. Stuknął się w lewe ucho i upuścił jeszcze jedną grudkę, jakby odpadła mu część mózgu. W końcu wąż pojął. -

Ttttaam - wydyszał, gubiąc z wysiłku szczątki zębów i kości. Wydawało się, że

jego pysk toczy daleko posunięta gangrena, a resztki spróchniałych zębów kruszyły się. -

Dddzięękkiii - odparł Dor, upuszczając do wody jeszcze jedną grudę ziemi. Znów

ujął wiosło i posunął się w stronę zamku. - Chyba się nie rozpadnę, zanim tam dotrę. Wygrał pierwszą rundę. Wąż morski, tak jak większość zombich, był w marnej kondycji, ale bez trudu mógł wywrócić łódkę do góry dnem i utopić Dora w błocku. Uczyniłby tak właśnie, gdyby jego mózg był w lepszym stanie. Ale zombi nie atakują swych pobratymców; to zbyt brudna robota. Przeciwko Dorowi nie świadczyło nawet jego podejrzanie dobrze zachowane ciało, okryte łachmanami i ziemią; „świeże” zombi takie były. Sporo czasu musiało upłynąć, by odpadła większość ciała. Przybił do wewnętrznego skraju fosy, tam, gdzie pod ostrym kątom wynurzała się ściana zamku. Odgarnął błocko, oczyszczając niewielki obszar brudnawej wody, w której mógł się umyć. Rola zombi skończyła się; nie chciał wejść do zamku w takim stanie. Nie można było naprawić porozdzieranych szat, ale przynajmniej mógł wyglądać po ludzku. Wyszedł z łódki, lecz trudno było stać na pochyłej ścianie. Nie były to cegły czy kamień, jak przypuszczał, ale szkło - twarde, przezroczyste, gładkie, zimne szkło. Szklana góra. Szkło. Teraz pojął istotę następnego wyzwania. Zbocze w pobliżu szczytu stawało się coraz bardziej strome, aż niemal pionowe. Jak zdoła się tam wdrapać? Spróbował. Ostrożnie postawił stopy i stwierdził, że może stać i powoli iść. Musiał tylko być sztywno wyprostowany, bo jeśli pochylił w stronę góry, stopy zaczynały się ślizgać.

Szybko znalazłby się w obrzydliwej fosie, gdyby się ześliznął! Na szczęście nie było wiatru; mógł więc wolno wspinać się, sztywno wyprostowany. Dostrzegł niewielki obłok, który gwałtownie zaczął się powiększać. Oj, to na pewno zapowiadało deszcz, który go spłucze! Bez wątpienia nie był to przypadek; prawdopodobnie nacisk jego stóp na szkło wywołał burzę. Musi osiągnąć szczyt, zanim chmura nadciągnie. Nie miał już daleko. Chyba mu się uda, jeśli zachowa ostrożność i dobre oparcie dla stóp. Wtem coś przegalopowało wokół góry. To coś miało cztery nogi, ogon i zabawny łebek z rogami. Ale największą osobliwością był... Stworzenie, nastawiając rogi, skierowało się wprost na Dora. Nie było wyższe od niego, różki miało małe i tępe, lecz ciało masywniejsze. Dor musiał odskoczyć, stracił oparcie i ześliznął się w dół, niemal grzęznąc nosem w szlamie. Zombi węża morskiego przypatrywał się z rozbawieniem, jak Dor łapał równowagę. Otarł grudkę szlamu z nosa. -

Co to było?

-

Górska Tanecznica - odparło szkło.

-

Jest coś dziwnego w tym stworzeniu. Nogi...

-

Jasne - rzekło szkło. - Lewe nogi są krótsze niż prawe, może więc bezpiecznie

galopować wokół góry. To dobór naturalny; tanecznice żyją w górach. Krótsze lewe nogi - mogła więc zachować równowagę, biegnąc po zboczu. Nawet było to sensowne. -

Jak to się stało, że nigdy przedtem nie słyszałem o takim stworzeniu? - zapytał

-

Chyba zaniedbano twoją edukację.

-

Uczył mnie centaur - odparł niepewnie Dor.

-

Centaur na pewno powiedział ci o Górskiej Tanecznicy - zgodziło się z nim szkło.

Dor.

- Ale czy słuchałeś? Wykształcenie jest, tylko tak dobre, jak umysł studenta. -

Co implikujesz? - spytał Dor.

-

Sądzę raczej, że byłeś zbyt tępy, by pojąć implikację – odparło protekcjonalnie -

szkło. Jak silnie możesz błysnąć? -

Jesteś górą szkła! - rzekł gniewnie Dor.

-

Myślałam, że nigdy o to nie spytasz. Jestem najjaśniejsza ze wszystkiego wokół.

Promień słonecznego światła spłynął w dół, omijając chmurę i góra rozbłysła jaskrawo.

Dor dał się złapać! Pomimo doświadczenia wciąż dawał się wciągać w kłótnie z nieożywionym. Zmienił temat. -

Czy Tanecznica jest niebezpieczna?

-

Nie, jeżeli masz tyle rozumu, by nie wchodzić jej w drogę.

-

Muszę się wdrapać na szczyt tego stoku.

-

Zadziwiający traf- rzekła błyskotliwie góra.

-

Co?

Szkło westchnęło. -

Wciąż zapominam, że stworzenia ożywione nie dorównują mojej błyskotliwości.

Poznawszy twe niedostatki, mogę przetłumaczyć: -

Życzę szczęścia.

-

Och, dziękuję ci - powiedział sarkastycznie Dor.

-

To ironia - odparła góra,

-

A to aronia!

-

Oszczędź mi swych wątpliwych dowcipów. Rusz się, zanim nadpłynie chmura, bo

cię zmyje aż do morza. -

To już przesada - zrzędził Dor, wracając do wspinaczki.

-

To hiperbola - szkło zaczęło nucić brzękliwą melodyjkę.

Tym razem Dorowi szło o wiele lepiej. Wprawił się. Musiał tylko stawiać stopy płasko, ostrożnie i nie pośliznąć się. Znów nadbiegła Górska Tanecznica i wystraszyła go głośnym „Muuuu!” Dor ponownie się ześliznął w dół stoku. Nie miał dla niej więcej sentymentu niż dla krowy morskiej Iren. Chmura była wyraźnie bliżej i dolatywał od niej porywisty wiatr. -

Przepadnij! - rzekł do niego Dor.

-

Wiele szczęścia! - Wiatr przywiał z powrotem i mierzwił mu włosy ze wzrastającą

poufałością. Dor po raz trzeci wspiął się po stoku i z wielkim wysiłkiem, niezbyt ostrożnie, dotarł powyżej zagłębienia wyżłobionego w zboczu góry przez kopyta kozicy. Szkło zanuciło głośniej, a w końcu zaśpiewało: - Nadbiegnie, nadbiegnie wokół góry! I rzeczywiście, znów przygalopowała Tanecznica, wypatrując Dora i korygując trasę swego biegu tak, by zmierzać wprost na niego. Jej nierówne nogi uderzały równomiernie w pochyłość stoku, a rogi wymierzone były dokładnie w Dora. Może i były stępione, ale w tej sytuacji wystarczająco groźne.

Nie! To nie przypadek, że tak przeszkadza; próbowała nie dopuścić, by doszedł. Była to, oczywiście, trzecia przeszkoda w dotarciu do zamku. Dor uskoczył i znów ześliznął się w dół. Tanecznica pogalopowała dalej, znikając za wypukłością stoku. Jeszcze raz starł z nosa plamę szlamu. Nie posunął się zbytnio naprzód. Zirytowało go to, bo przez pierwszą próbę przeszedł bez wysiłku, a teraz pozostały przecież tylko dwie stosunkowo proste i nieszkodliwe - uniknąć Górskiej Tanecznicy i wspiąć się po śliskim zboczu. Każda z osobna była do pokonania; połączone - pokonały go. Zostało mu chyba tylko z dziesięć minut na wykonanie zadania, zanim zmyje go ten paskudny deszcz. A właśnie brzeg chmury zaczął się nasuwać na snop światła. Dor nie chciał zbyt często posługiwać się swoim talentem magicznym, ale uznał, że w tej sytuacji musi odrzucić dumę. Za wszelką cenę powinien się dostać do wnętrza zamku i uzyskać poradę Dobrego Maga Humfreya - dla dobra Xanth. -

Szkło, skoro jesteś tak błyskotliwe, to powiedz, jak mogę uniknąć Tanecznicy i

wspiąć się stokiem, zanim chmura uderzy. -

Nie mów mu! - zagrzmiała chmura.

-

Cóż, nie błyszczę już tak, bo znalazłam się w twoim cieniu - sprzeciwiała się

szklana góra. Była to prawda; jaskrawy połysk znikł i góra stanowiła teraz ciemną, ponurą masę, jak spokojne głębiny oceanu. -

Ale znasz odpowiedź - rzekł Dor. - Podaj ją.

-

Ani się waż! - powiał wicher.

-

Muszę mu powiedzieć - żałośnie odparła góra. – Chociaż wolałabym patrzeć, jak

spada na ty... -

Uważaj, co mówisz! - warknął Dor.

-

...lną część ciała i zanurza nos w tym paskudztwie. Ale on jest Magiem, a ja tylko

krzemieniem. Szkło westchnęło. -

No dobrze. Rozmyślaj i przeżuwaj...

-

Co???

-

Ile siły potrzebuję, aby wytrzymać monumentalną głupotę, ożywionego! -

westchnęła z przykrością góra. - Myśl i zastanów się nad tym: komu najłatwiej wspiąć się po stoku? -

Górskiej Tanecznicy - odparł Dor. - To żadna rada. Przecież to JA muszę...

-

Myśl i zastanów się - powtórzyło z naciskiem szkło.

Przypominało to sposób, w jaki Król Trent podkreślał znaczenie prawości, więc Dor się zirytował. Ta góra nie była Królem! Po co te pokrętne aluzje, jakby był osłem wymagającym specjalnego traktowania. -

Słuchaj, szkło, zadałem ci konkretne pytanie...

-

Technicznie biorąc, niekonkretne. Jakie pytanie, taka odpowiedź. Ale na pewno

zdajesz sobie sprawę, że obowiązuje mnie zakaz innego Maga. Dor nie wiedział, co znaczy „zakaz”, ale mógł się domyśleć. Humfrey powiedział górze, by nie wypaplała tajemnicy. A chmura była coraz bliżej, wielka i ciężka od wilgoci, więc stracił cierpliwość. -

Hej, nalegam, abyś mi powiedziała...

-

To właśnie odpowiedź.

Dor zawahał się. Ten nader błyskotliwy obiekt robił z niego durnia. Przypomniał sobie swoje słowa „Hej, nalegam, abyś mi powiedziała”. Czyżby to miała być odpowiedź? A jednak tak. -

Nigdy się nie domyślisz - powiedziało lekceważąco szkło.

-

Hej, ty... - zaczął gniewnie Dor.

-

Cieplej!

HEJ TY? I nagle Dor pojął: HEJ - HAJ. Zombi węża morskiego wziął ten okrzyk za polecenie, przepłynął fosę i wziął z tamtego brzegu zbitek suchej trawy. Przyniósł to Dorowi. -

Dzięki, wężu - rzekł Dor, przyjmując wiązkę. Strząsnął z niej resztki brudu, szlam

i kilka zębów potwora, które zadzwoniły o szkło. Zombi miały niewyczerpywalne zapasy swoich własnych części ciała do gubienia; była to jedna z ich cech. Znów powędrował w górę stoku, ale tym razem chciał napotkać Tanecznie?. Stał trzymając siano i stawił jej czoło. Stworzenie nadbiegło i zatrzymało się, widząc go. Nastawiła uszy i oblizała językiem wargi. -

Tak, śliczna kózko - rzekł Dor. - To siano jest dla ciebie. Myśl i żuj - żuj myśląc!

Zauważyłem, że nie masz tu zbyt wiele pokarmu. Potrzebujesz mnóstwa energii, by tak biegać i pewno masz duży apetyt. Chyba możesz zrobić przerwę na lunch, zanim deszcz wszystko zniszczy.



Nieprzetłumaczalna gra słów: ang, hay - siano

Oczy Górskiej Tanecznicy rozszerzyły się. Były piękne i pełne uczucia. Jej nozdrza zadrgały, czując woń świeżego siana. Znów oblizała pyszczek różowym językiem. Najwyraźniej była głodna. -

Jeżeli je położę, to oczywiście zjedzie w dół stoku, prosto do fosy - powiedział

rozsądnie Dor. - Sądzę, że mogłabyś wyłowić tę wiązkę, ale pokryte szlamem siano nie jest tak smaczne, jak świeże, prawda? Gdy mówił, nadleciał silniejszy poryw wichru z nadciągającej burzy i szarpnął wiązką, rzucając parę źdźbeł do błocka w fosie. Tanecznica poruszyła się niespokojnie. -

Wiesz co - odezwał się Dor - siądę po prostu na twoim grzbiecie, potrzymam siano

i nakarmię cię nim, gdy będziesz szła. Dzięki temu zjesz wszystko, nie stracisz ani odrobiny, no i nikt nie będzie mógł ci zarzucić, że zaniedbałaś swe obowiązki. Cały czas będziesz przebiegać swą trasę. -

Mmmmmuuuu - zgodziła się łykając ślinkę. Może i nie była zbyt bystra, ale swoje

wiedziała, gdy już zwąchała. Dor podszedł i podał jej garść siana, a potem wdrapał się na jej grzbiet, od wznoszącej się strony stoku. Jego lewa stopa wlokła się po szkle, prawa natomiast wisiała dość wysoko ponad stokiem, ale siedział równo. Pochylił się w przód i wyciągnął lewą rękę z następną garścią siana. Tanecznica wzięła je i błogo żuła, idąc naprzód. Gdy skończyła je przeżuwać - Dor zorientował się, że poznał nowe słowo, choć nie wiedział, jak się je pisze dał jej więcej siana, znów lewą ręką. Musiała odwracać głowę, by po nie sięgnąć i jej trasa zboczyła nieco w tę stronę - ku górze. Powtarzał ten manewr przez całe okrążenie. I oczywiście znaleźli się na stoku wyżej niż byli przedtem. Podawanie siana lewą ręką spowodowało, że spiralą szła pod górę. A o to właśnie mu chodziło. Burza niemal ich dopadła. Jej nie oszukał! Dor wychylił się w przód, ściskając Tanecznicę kolanami, a ona nieświadomie przyspieszyła. Drugie okrążenie góry zajęło o wiele mniej czasu - szybszy krok i mniejszy obwód góry; a trzecie było jeszcze szybsze. Ale kończyła się dobra passa Dora - i tak już zbyt długo trwała. Zapas siana nie starczy do szczytu, a deszcz i tak ich złapie. Odważnie spróbował przekształcić pasywa w aktywa. -

Kończy mi się siano i nadchodzi burza - powiedział. – Lepiej zsadź mnie, zanim

zrobi się ślisko; po co mam cię sobą obciążać? Wahała się, zastanawiając się nad tym, co powiedział. Dor dopomógł jej.

-

Gdziekolwiek. Nie musisz mnie znieść aż do podstawy góry. Mogę zejść na

szczycie, gdzie nie będę ci przeszkadzał. To na pewno bliżej. Uznała to za sensowne. Szybko zacieśniającą się spiralą po-kłusowała w górę, nie przejmując się niemal pionową stromizną, i Dor zsiadł. -

Dzięki, Górska Tanecznico - powiedział. - Masz piękne oczy.

Jego doświadczenia z Iren nauczyły go, jak korzystne jest komplementowanie kobiet. Wszystkie pyszniły się swoim wyglądem. Zadowolona, zaczęła zeskakiwać w dół. W tym momencie uderzyła burza. Chmura spadła na wierzchołek, rozdarła się i kaskady wody wypłynęły ze środka. Spadł deszcz, zmieniając szklaną powierzchnię w ślizgawkę. Uderzył weń wiatr, świszcząc wokół iglastego szczytu góry, który rozdarł chmurę, powodując przeraźliwe wrzaski. Stopy Dora ześlizgiwały się, musiał otoczyć ramionami wąską iglicę, by nie zjechać w dół. Tanecznica też miała kłopoty - wparła wszystkie cztery, kopyta, lecz wciąż zjeżdżała w dół, dopóki mniejsze nachylenie stoku nie umożliwiło jej złapanie równowagi. Wtedy pochyliła głowę, owinęła ogon wokół nosa i zasnęła stojąc. Burza nie mogła uczynić jej nic złego. Poza tym i tak nie miała się gdzie schronić. Będzie bezpieczna dopóty, dopóki nie spróbuje biec w przeciwnym kierunku. Wiedział, że gdy deszcz przestanie padać, Górska Tanecznica będzie spokojnie przeżuwać. A więc dotarł na szczyt, pokonując ostatnie przeciwności. Ale co miał teraz uczynić? Iglica była gładka, bez śladu jakiegokolwiek wejścia. Czyżby przeszedł przez to wszystko nadaremnie? Jeśli tak, to zakasował sam siebie. Chlustająca z chmury woda była zimna. Podarte ubranie Dora całkowicie przemokło, palce mu kostniały. Wkrótce rozluźni je i ześliźnie się na sam dół, aż do błocka w fosie. Ta perspektywa przerażała go bardziej niż zamarznięcie! -

Tu gdzieś musi być wejście! - wysapał.

-

Pewno, że jest, ciemięgo - odparła iglica. - Nie dorównujesz mi ostrością! Po co

tutaj wlazłeś? Żeby obmyć swe brudne cielsko? Ufam, że nie byłam zbyt uszczypliwa. Rzeczywiście, po co! Uznał, że to jest właściwa droga, ponieważ była najtrudniejsza. -

W porządku, błyskotliwe szkło - twój umysł jest o wiele bardziej wyostrzony niż

mój. Gdzie jest wejście? -

Nie wolno mi tego zdradzić - powiedziało szkło, rechocząc. - Każdy może sam się

domyślić, nawet taki idiota, jak ty. -

Nie jestem jakimś tam idiotą! - krzyknął Dor, rozwścieczony deszczem i chłodem.

-

Na pewno! Jesteś stuprocentowym idiotą!

-

Dziękuję ci - rzekł Dor, uspokajając się. Zdał sobie sprawę, że był tak naiwny, jak

przeciętne Nieożywione. Z gniewem uderzył czołem w szkło - i coś trzasnęło. Oj - czyżby rozbił sobie czaszkę? Nie, miał tylko lekkie zadrapanie. Powodem tego dźwięku było coś innego. Uderzył znów w powierzchnię iglicy i usłyszał następny trzask. Och! Uderzył szkło po raz trzeci - i nagle szczyt góry otworzył się, jak pokrywa po zwolnieniu zatrzasku. Opadł na bok,, odchylony na zawiasach, a wewnątrz ukazał się szczyt spiralnych schodów! Zwycięstwo, nareszcie! -

Nie ma to jak posłużyć się głową - zauważyło szkło.

Dor wczołgał się, głową naprzód, do środka. Potem wykręcił się i postawił stopy na stopniach.

Podniósł odchylony wierzchołek i zamknął go, chroniąc się nareszcie przed

deszczem. -

Niech to Ucho - zagrzmiała chmura, gdy zatrzaskiwał wejście.

Dotarł do zagraconego gabinetu Humfreya. Były tam podniszczone, oprawne w skórę księgi zaklęć, magiczne zwierciadła, papierzyska i mnóstwo rozmaitych przedmiotów, trudnych do określenia. Wśród tego wszystkiego, niemal zagubiony w tym bałaganie, stał Dobry Mag Humfrey. Humfrey był nieduży, niemal malusieńki i miał mnóstwo zmarszczek. Głowę i stopy miał prawie tak duże, jak goblin, a bujna niegdyś czupryna przerzedziła się z czasem. Dor nie wiedział, ile gnom liczył lat, lecz nie śmiał o to zapytać, Humfrey był niemal „wieczną instytucją”. Był Magiem Informacji. Wiedział wszystko, co należało wiedzieć w Xanth, i mógł odpowiedzieć na każde pytanie, za cenę roku służby pytającego. Zadziwiające, jak wiele łudzi i innych istot nie odstraszała ta olbrzymia cena; wyglądało na to, że informacja jest najdroższa ze wszystkiego. -

W porę się zjawiłeś - powiedział gderliwie mały człowieczek, nie zwracając uwagi

na wygląd Dora. - Jest pewien problem na Wyspie Centaura, którym powinieneś się zająć. Ujawnił się nowy Mag. To dopiero nowina! Magowie pojawiali się w Xanth po jednym na pokolenie; ostatnio urodzonym był właśnie Dor. -

Kto to jest? Jakie ma zdolności magiczne?

-

Wygląda na to, że jest to centaur.

-

Centaur! Ależ większość z nich nie wierzy w magię!

-

Są bardzo inteligentne - przyznał Humfrey.

Skoro centaury miały magiczne zdolności - te, które się do tego przyznawały - to, oczywiście, nie było powodu, by nie pojawił się centaur-Mag, uprzytomnił sobie nagle Dor. Groziło to straszliwymi komplikacjami. Jedynie Mag mógł władać Xanth; załóżmy, że pewnego dnia nie będzie już człowieka-Maga, a tylko centaur-Mag? Czy ludzie zaakceptowaliby Króla centaura? Czy centaur mógłby władać swymi współplemieńcami? Dor wątpił, czy Cherie przyjmowałaby polecenia od jakiegoś parającego się magią centaura; miała bardzo sztywne i niewzruszone poglądy tyczące obsceniczności. -

Nie powiedziałeś mi, jaki ma talent.

-

Nie wiem, jaki! - warknął Humfrey. - Zastosowałem zaklęcia o północy i

zniszczyłem wiele zwierciadeł, próbując to ustalić - i nic nie stwierdziłem. -

Jak wiec może być Magiem?

-

Ty powinieneś to ustalić! - Najwyraźniej Dobry Mag nie był zachwycony

koniecznością przyznania się do porażki w zdobyciu tej informacji. - Nie możemy dopuścić, by jakiś Czarodziej o nie ustalonym talencie działał bez żadnej kontroli! To mogłoby być niebezpieczne. -

Niebezpieczne? - skojarzył nagle. - Hmm, czy Wyspa Centaura leży na południu?

-

Na południowym krańcu Xanth, A gdzieżby indziej?

Dor nie chciał się przyznać, że zaniedbał nauk? geografii. Ponieważ był człowiekiem, Cherie potraktowała nie-ludzką historię i socjologię jako zajęcia fakultatywne; więc się nie przykładał do nauki. O migracji ogrów przeczytał tylko dlatego, że interesowało to Smasha. Jego przyjaciel Chet mieszkał w wiosce położonej nieco na pomoc od Rozpadliny, oddalonej od Zamku Roogna o niemęczący galop przez jeden z magicznych mostów. Dor oczywiście wiedział, że istniały także inne kolonie centaurów; były one rozproszone na całym obszarze Xanth, tak jak i siedziby ludzkie. Po prostu nie przywiązywał wagi do jakichś konkretnych miejsc. -

Żołnierz Crombie wskazał, że tam właśnie znajduje się największe zagrożenie dla

Xanth. Tą sprawą też powinienem się zająć. I sposobem oswobodzenia Króla Trenta. Więc wszystko pasuje. -

Oczywiście, że tak. Wszystko w Xanth ma sens dla tych, którzy mają dość

rozumu, by go dostrzec. Wybierasz się na Wyspę Centaura. Inaczej - po cóż byś tu przychodził? - Myślałem, że po poradę. -

Och, to metoda Starszych, pozwalająca im zachować twarz. No dobrze, zbierz

swych młodych przyjaciół! Będziesz podróżował incognito; żadnego przenoszenia ani innych

królewskich sposobów. Mógłbyś wypłoszyć tego ukrytego Maga, gdyby wiedział, że nadchodzisz. Tak więc podróż zabierze ci około tygodnia... -

Tydzień! Starsi pozwolą mi odejść najwyżej na jeden dzień!

-

Śmieszne! Czy sprzeciwili się tygodniowej wyprawie Króla Trenta do Mundanii?

-

Nic im nie powiedział - rzekł Dor. - Nie wiedzieli o tym.

-

Powiedział im, oczywiście! Konsultował się ze mną i dla zachowania niezbędnej

tajemnicy zgodziłem się porozmawiać ze Starszymi i poinformować go, gdyby mieli jakieś obiekcje - ale nie mieli żadnych. -

A mój dziadek Roland twierdzi, że o niczym go nie powiadomiono - upierał się

Dor. - I, prawdę mówiąc, jest co nieco zaniepokojony. -

Sam mu mówiłem. Sprawdźmy to zwierciadłem! - Wskazał na magiczne

zwierciadło wiszące na ścianie. Jego powierzchnię pokrywały delikatne pęknięcia; najwyraźniej było to jedno z tych zwierciadeł, które ucierpiały w trakcie najnowszych dociekań Humfreya dotyczących Maga-centaura. -

Kiedy Mag Humfrey powiedział Starszemu Rolandowi o wyprawie Króla Trenta

do Mundanii? - spytał ostrożnie Dor. Należało dokładnie sprecyzować sprawę, bo rzeczywista głębokość zwierciadeł była dużo mniejsza niż ich głębokość pozorna, a poza tym wcale nie były bystre, choć potrafiły odpowiadać na pytania. „Tandeta do nich, tandeta z nich” - zauważył kiedyś tajemniczo Król Trent, mając zapewne na myśli to, że na głupie pytanie otrzyma się głupią odpowiedź. Na podniszczonej powierzchni zwierciadła ukazał się ogon centaura. Dor wiedział, że oznacza to „NIE”. -

Ono twierdzi, że nie powiedziałeś - rzekł.

-

No cóż, może zapomniałem - wymamrotał Humfrey. - Jestem zbyt zajęty, by

pamiętać o każdej błahostce. W zwierciadle pojawił się „biust” młodej centaurzycy. Nic dziwnego, że Starsi me protestowali! Humfrey, zajęty czym innym, w ogóle ich nie poinformował. Król Trent uznał, że milczenie Maga oznacza zgodę Starszych i wyruszył do Mundanii, tak jak to sobie zaplanował. Trent nie wprowadził ich w błąd świadomie. Ucieszyło to Dora; trudno mu było myśleć o Królu jak o kimś, kto oszukuje z premedytacją. Trent serio traktował prawość. -

Uważam, że Starsi nie wyrażą zgody na moją podróż - powiedział Dor. -

Zwłaszcza po... -

Starsi mogą iść...

-

Humfrey! - zawołał ostrzegawczo jakiś głos od strony drzwi. - Nie waż się dzisiaj

używać takiego języka! W ten sposób zniszczyłeś już jedno zwierciadło! A więc to dlatego popękało zwierciadło! Humfrey rzucił zbyt ostrym słowem, gdy nie mógł się niczego dowiedzieć o nowym Magu. Dor spojrzał w stronę, z której dobiegł glos. Dochodził on z nicości, będącej obliczem Gorgony, posągowej, zmysłowej, zgrabnej kobiety, na której twarz nikt nie mógł patrzeć. Jakieś dziesięć lub piętnaście lat temu Humfrey rzucił na jej twarz tymczasowe zaklęcie, by chronić społeczeństwo przed jej mimowolną magią do czasu, aż znajdzie lepszy sposób rozwiązania tego problemu. I chyba już go nie szukał. Znany był z roztargnienia. Humfrey zmarszczył brwi, jakby dręczył go różowy moskit. -

Cóż jest szczególnego w tym dniu?

Wydawało się, że się uśmiechnęła. A przynajmniej drobne węże, tworzące jej włosy, zwinęły się bardziej regularnie. -

Dotrze to do ciebie we właściwym czasie, Magu. Załóż teraz inne szaty! Te

porządne, których nie używałeś przez ostatni wiek. Niech mole je oczyszczą dla ciebie. Zwróciła twarzopustkę ku Dorowi. -

Pójdź ze mną, Wasza Wysokość.

Zakłopotany Dor ruszył za nią. -

Przyszedłem nie w porę?

Roześmiała się zakołysawszy ciałem. Dor zmrużył oczy z obawy, by go nie zwiodła na pokuszenie. -

Skądże! Masz dokonać ceremonii.

Zmieszanie Dora wzrosło. -

Ceremonii?

Odwróciła się i nachyliła ku niemu. Krępowało go patrzenie na jej twarzopustkę, więc spojrzał w dół - i okazało się, że spogląda prosto, w jej przepaścisty, budzący podziw i respekt dekolt. Dor zamknął oczy i zarumienił się. -

Ceremonii zaślubin - powiedziała półgłosem Gorgona. - Nie dostałeś wiadomości?

-

Raczej nie - odparł Dor. - Wygląda na to, że wiadomości rozpraszają się tu po

-

Istotnie, istotnie. Ale i tak zjawiłeś się zgodnie z planem, więc wszystko w

drodze. porządku. Tylko Król Xanth może mnie trwale połączyć z tym starym sknerą. Wiele lat zajęło mi złowienie go, wiec pragnę, by ten węzeł był nierozerwalny.

-

Ale ja nigdy... Ja nic nie wiem o... - Dor znów otworzył oczy i wybałuszył je na

pagórki i dolinę jej piersi, na twarzopustkę - i szybko umknął na powrót w ciemność. Tak mało i tak wiele, tuż obok siebie! -

Nie trwóż się! - powiedziała Gorgona. - Mój widok nie zamieni cię w kamień.

To o tym pomyślała. Przyszło mu do głowy, że nie tylko twarz Gorgony zmieniała mężczyznę w kamień. Inne partie jej ciała mogły to uczynić z innymi częściami jego ciała. Zmusił się jednak do otwarcia oczu i zwrócenia ich w górę, z obfitości w pustkę, gdzie napotkał jej niewidzialne spojrzenie. -

Hmmm, kiedy to się odbędzie?

-

Wkrótce po zaślubinach - odparła. - I mam ambicję dokonać tego bez uciekania się

do zaklęcia na potencję. Dor spurpurowiał. -

Miałem na myśli ceremonię.

Delikatnie uszczypnęła go w policzek. -

Wiem, Dor. Jesteś tak rozkosznie naiwny. Iren wspaniale się ubawi, pozbawiając

cię tego. A więc i jego przyszłość została zaplanowana przez kobietę - i wydawało się, że wszystkie kobiety o tym wiedzą. Na pewno istniała zmowa kobiet, trwająca z pokolenia na pokolenie. Mógł jedynie być wdzięczny za to, że Iren nie ma ani doświadczenia, ani ciała Gorgony. Jeszcze nie. Dotarli do sypialni. -

Musisz zmienić to przemoczone ubranie - powiedziała Gorgona. - Doprawdy, wy,

młodzi, powinniście być ostrożniejsi. Czy bawiłeś się w berka z bagnetowcem? Pozwól, że zdejmę z ciebie te strzępy... -

Nie! - krzyknął Dor, chociaż dygotał w swym mokrym i podartym stroju.

Znów się roześmiała, a jej piersi zadrżały. -

Rozumiem. Jesteś takim kochanym chłopcem! Przyślę Władcę Zombich. Musisz

być gotów za pół godziny; wszystko jest za planowane. Odwróciła się i odeszła, pozostawiając Dora pełnego ulgi, otumanionego i zawiedzionego. Taka kobieta może grać na mężczyźnie jak na instrumencie! Za chwilę pojawił się posępny ale przystojny Władca Zombich. Uroczyście uścisnął dłoń Dora. -

Nigdy nie zapomnę, co ci zawdzięczam, Magu - powiedział.

-

Spłaciłeś wszelkie długi, uszczęśliwiając duszycę Millie - odparł zadowolony Dor.

Jego zasługą było ściągnięcie tu Władcy Zombich, bo wiedział, że Millie go kocha. Ale i Dor wiele skorzystał z tego doświadczenia. Nauczył się być mężczyzną, w prawdziwym sensie tego słowa. Oczywiście sporo zapomniał przez lata, które minęły - Gorgona właściwie go oceniła! - ale był pewien, że pamięć go wspomoże. -

Tego długu nie spłacę nigdy - rzekł uroczyście Mistrz Zombich.

Dor nie miał ochoty się spierać. Był zadowolony z tego, że pomógł połączyć się temu czarnoksiężnikowi i Millie. Przypomniał sobie, że obiecał zaprosić obydwoje do Zamku Roogna, by duchy i zombi mogły odnowić znajomość. -

Hmmm - zaczął Dor, próbując sformułować zaproszenie.

Władca Zombich przyniósł elegancki strój, jakby skrojony dla pora, i pomógł mu się przebrać i przystroić. -

Teraz musimy przypomnieć sobie ceremonię - powiedział. Podał mu książkę.

-

Millie i ja zorganizujemy niemal wszystko; przeszliśmy już przecież przez to

wariactwo. A ty po prostu przeczytaj ten tekst, gdy dam ci znak. Dor otworzył książkę. Strona tytułowa powiedziała mu, że tekst ten dotyczy połączenia Wiekowych Magów ze Zmysłowymi Młodymi Pannami. Najwyraźniej przygotowała go sama Gorgona. Było to dość proste - partie Dora napisane były kolorem czarnym, pana młodego - niebieskim, panny młodej - różowym. „Czy ty, Dobry Magu Humfreyu, bierzesz tę uroczą osobę na małżonkę, by ją kochać i szanować przez całe życie?” - No cóż, to - miało sens; nie miał żadnych szans, by ją przeżyć. Jednakże ugody tego rodzaju niepokoiły Dora. Dor oderwał oczy od książki. -

To wydaje się dość proste. Jeżeli mamy chwilę...

-

Och, mamy ze dwie lub trzy chwile, lecz nie cztery - zapewnił go Władca

Zombich, niemal uśmiechając się. Dor uśmiechnął się szeroko. Gdy go poznał, Mag ten był niesamowicie wychudzony i ponury; teraz przytył i miał o wiele lepszy nastrój. Małżeństwo najwyraźniej mu służyło. -

Obiecałem duchom i zombi z Zamku Roogna, że wkrótce przybędziesz z wizytą

wraz z całą rodziną. Wiem, że nie lubisz przestawać z pospolitymi ludźmi, ale jeśli zechciałbyś... Mag zmarszczył brwi. -

Jak powiedziałem, mam wobec ciebie olbrzymi dług. Jak przypuszczam,

nalegasz... -

Tylko jeśli sam chcesz jechać - powiedział szybko Dor. - Te istoty... to nie

miałoby sensu, gdyby nie było dobrowolne.

-

Zastanowię się. Przypuszczam, że i moja żona wyrazi swą opinię.

Jak na zawołanie pojawiła się Millie. Urocza jak zawsze, pomimo swych ośmiuset trzydziestu paru lat. Nie była tak zmysłowa jak Gorgona, ale nie straciła swego talentu, Dor znów poczuł się nieswojo; palił się kiedyś do Millie. -

Pojedziemy, oczywiście - rzekła Millie. - Z przyjemnością pojedziemy, prawda,

Jonathanie? Władca Zombich mógł tylko uroczyście przytaknąć. Decyzja została podjęta. -

Już czas - powiedziała Millie. - Państwo młodzi już są gotowi.

-

Chyba panna młoda - powiedział kwaśno Władca Zombich. - Podejrzewam, że

będę musiał siłą doprowadzić pana młodego. - Zwrócił się do Dora: - Zejdź do paradnej komnaty. Goście weselni już się gromadzą. Gdy się pojawisz, zajmą swe miejsca. -

Jasne - zgodził się Dor,

Wziął książkę i zszedł krętymi schodami. Wewnętrzny układ zamku różnił się od tego, jaki pamiętał z poprzedniej wizyty, ale należało się tego spodziewać. Stale zmieniały się zewnętrzne metody obronne, naturalne więc, że towarzyszyły temu zmiany układu wewnętrznego. Dor zamarł w zadziwieniu, gdy dotarł do paradnej komnaty. Była to wielka i mroczna katedra, pozornie większa niż cały zamek: jej szklane sklepienie podtrzymywały okazałe kolumny i ozdobne haki. Na jej krańcu znajdowało się podium z - jak się wydawało - litego srebra. Okna były wielkie, z barwionego szkła; najwyraźniej jeden z wewnętrznych aspektów szklanej góry. Na kosztownym świeczniku spoczywało słońce - jaskrawozłocista kula, pożyczona na tę okazję, Dor często zastanawiał się, co się dzieje ze słońcem, gdy przysłonią je chmury; chyba już się dowiedział. Co by się stało, gdyby ceremonia nie dobiegła końca, zanim przejdzie burza i słońce będzie musiało wrócić? Goście byli jeszcze bardziej zadziwiający. Przybyły ich setki. Niektórzy byli ludźmi, inni - humanoidami, lecz większość stanowiły monstra. Dor wypatrzył gryfa, smoka, małego sfinksa, kilku przedstawicieli morskiego ludku w naczyniach z morską wodą, mantikorę, sporo elfów, goblinów, harpii i krasnoludków; ze dwadzieścia niklonogów, rój owocomuszek i kaktusa igłowego. Przeciwległe drzwi wydawały się maleńkie przy postaci ich strażnika, ogra Cruncha, ojca Smasha, najstraszliwszego monstrum, jakiego można sobie wyobrazić. -

Co to takiego? - zapytał zdumiony Dor.

-

Wszystkie istoty, jakie kiedykolwiek otrzymały odpowiedź od Dobrego Maga, czy

też z którymi sprzymierzył się w ciągu ostatnich stu lat - wyjaśniło najbliższe okno. -

Ale... ale dlaczego?

Groteskowy demon w okularach oderwał się od rozmowy z nimfą. -

Wasza Wysokość, jestem Beauregard, z Dolnego Kontyngentu. Zebraliśmy się tu

wszyscy, w spokoju, nie dlatego, że kochamy Maga, lecz dlatego, że nikt z nas nie chciał stracić okazji ujrzenia, jak sam oddaje się w niewolę - i to najbardziej przerażającej istocie, jaką zna magia. Pójdź, musisz zająć swe miejsce. I demon poprowadził Dora środkowym przejściem w stronę podium, poprzez tak urozmaicony tłum stworzeń, jakiego chłopak nigdy przedtem nie widział. Wydało mu się, że rozpoznał golenia Grundy, który jakoś zdołał się tu dostać, by nie przepuścić takiego widowiska. W jaki sposób wszystkie te istoty przedostały się przez obronne zapory zamku? Nikogo nie było w pobliżu, gdy Dor się przez nie przedzierał. -

Och, to ty jesteś Król Dor! - wykrzyknął ktoś.

Dor zwrócił się w tę stronę i ujrzał piękną kobietę, której szaty ozdobione były wspaniałymi klejnotami. -

A

ty

jesteś

Jewel!

-

zawołał

Dor,

niemal

oślepiony

brylantem

zdobiącym jej włosy. Brylant ten, oszlifowany w milion fasetek, był tak duży, jak jego pięść. - Nimfa najpiękniejszych klejnotów – żona Crombiego! -

Jak to odgadłeś? - odparła błyskając szafirami, granatami i wielkimi opalami. -

Wyświadczasz przysługę swemu ojcu, Por. To miłe z twojej strony, że przybyłeś zamiast niego. Dor

przypomniał

sobie,

że

ta

kobieta

kochała

niegdyś

jego

ojca.

Może dlatego Binka tu nie było; spotkanie po tylu latach mogłoby być krępujące. -

Hmmm, chyba tak. Miło było cię poznać, Jewel.

-

Żałuję, że moja córka Tandy nie mogła cię poznać - powiedziała Jewel. - Byłoby

tak sympatycznie... - przerwała, a Dor znów uznał, że rozumie dlaczego. Jewel kochała Binka; on był jego synem; Tandy była córką Jewel. To niemal tak, jakby Dor i Tandy byli spokrewnieni. Ale jak to wypowiedzieć? Jewel wcisnęła mu w dłoń kamień. -

Chciałam

go

dać

Binkowi,

lecz

myślę,

że

zasługujesz

na

niego.

Zawsze będziesz miał światło. Dor spojrzał na podarunek. Kamień lśnił jak miniaturowe słońce, niemal zbyt jaskrawo, by nań wprost spoglądać. Był to północny słońcokamień, najrzadziej spotykany ze wszystkich kamieni szlachetnych. -

Hmmm, dziękuję - wydukał. Nie wiedział, jak obchodzić się z czymś takim.

Wetknął kamień do kieszeni i dołączył do Beauregarda, który naglił, by rozpocząć

uroczystość. Gwar przycichł, gdy dotarł do podium i wstąpił na nie. Rozpoczynała się ceremonia. Rozległa się melodia, grana tylko podczas zaślubin. Dora ogarnęła trema. Nigdy przedtem nie celebrował takiego obrzędu; okazje do popełnienia błędu miał niezliczone! Zebrane stworzenia w całkowitej ciszy czekały na kulminacyjny moment. Dobry Mag Humfrey nareszcie dostanie za swoje! Dało się słyszeć szuranie nogami. Pojawił się pan młody w ciemnym stroju, nieco nadgryzionym przez mole; pewno mól-strażnik niezbyt dobrze je pilnował. Humfrey był nieco rozczochrany i najwyraźniej siłą doprowadzony przez Władcę Zombich. Skoro ja to przeżyłem, to i ty możesz! - szepnął pierwszy drużba głosem słyszalnym w całej komnacie. W styksowych głębiach audytorium zachichotał jakiś potwór. Mina Humfreya wskazywała, że miał on poważne wątpliwości co do owego przeżycia. Dalsi zebrani uśmiechnęli się, ukazując kły. To im się podobało. Muzyka stała się głośniejsza. Dor stwierdził, że organistą był mały wikłacz, wprawnie uderzający w klawisze mackami. Nic dziwnego, że muzyka była drapieżna. Władca Zombich, wyniośle przystojny w swych pogrzebowych szatach, poprawił szczegóły toalety Humfreya, doczyszczając go małą szczoteczką. Potem ujął go silnie za ramię i pociągnął naprzód. Muzyka zagrzmiała mściwie. Jeden z demonów w pierwszym rzędzie machnął ogonem i pochylił się ku drugiemu. -

Nikt nie wie, czym jest szczęście - powiedział - dopóki się nie ożeni.

-

A wtedy już jest za późno - odparło sześć innych z następnego rzędu.

Dał się słyszeć pełen aplauzu szmerek. Mag Humfrey zawahał się, ale chwyt pierwszego drużby był mocny jak sama śmierć. I tak dobrze, że nie przyprowadził swoich zombi! Chodząca śmierć to już za wiele, nawet na takim weselu. Muzyka rozbrzmiewała majestatycznie i ukazał się orszak panny młodej. Na przodzie szła duszyca Millie, promienna, w stroju pierwszej druhny, a jej sex appeal sprawiał, że potworom ciekła ślinka. Dor zawsze myślał, iż pierwszą drużką może być tylko osoba niezamężna, ale oczywiście Millie nie była zamężna przez osiemset lat, więc pewnie wszystko było w porządku. Na koniec pojawiła się panna młoda - i jeśli przedtem Gorgona była hoża, to teraz wprost zadziwiała. Welon skrywał twarzopustkę, więc nic nie zdradzało, że nie jest po prostu zachwycającą, pociągającą młodą kobietą. Niemniej niewiele stworzeń patrzyło wprost na

nią, wystrzegając się jej wrodzonej mocy. Nawet najzuchwalszy smok czy wikłacz nie ośmieliłby się spojrzeć w twarz Gorgony. Za nią dreptały dwa cherubinki: drobny chłopczyk i dziewczynka. Dor w pierwszej chwili pomyślał, że to elfy, ale potem uświadomił sobie, że to dzieci - trzyletnie bliźniaki Millie i Władcy Zombich. Wyglądały bardzo wdzięcznie, niosąc kraniec długiego trenu panny młodej. Dor zastanawiał się, czy te dwa aniołeczki przejawiają już jakieś zdolności magiczne. Niekiedy talent ujawniał się zaraz po narodzinach, jak jego własny; czasem nigdy, jak w przypadku jego ojca - ale wiedział, że ojciec nią jakiś rodzaj magii, poważany przez samego Króla Trenta. Większość talentów była „pośrednia” - ujawniały się w dzieciństwie. Gorgona wolno płynęła naprzód, wśród szmeru pełnego strachu i nadziei. Dor lekko drgnął, dojrzawszy, że włożyła czarne okulary, importowane z Mundanii, tak że jej oczy pod tiulowym welonem zdawały się prawdziwe. Wreszcie Humfrey i Gorgona stanęli obok siebie. Była wyższa od niego - lecz każdy był wyższy od Humfreya, więc nie miało to znaczenia. Muzyka nabrała zwodniczej łagodności oka cyklonu. Władca Zombich skinął na Dora. Nadszedł czas, by Król odczytał tekst i związał węzeł. Drżącymi palcami Dor otworzył książkę. Bardzo był zadowolony z tego, że centaurzyca Cherie wymusztrowała go w czytaniu; miał oparcie w tekście, więc jego pusty umysł nie mógł go zawieść. Musiał tylko przeczytać tekst i zastosować się do wskazówek, a wszystko odbędzie się, jak trzeba. Wiedział, że Dobry Mag Humfrey na prawdę chciał się ożenić z Gorgoną; jedynie ta ceremonia wytrąciła go z równowagi, jak wszystkich mężczyzn. Śluby były dla kobiet i ich matek. Dor musiał dopełnić tego królewskiego obowiązku, co niewątpliwie wzbogaci jego doświadczenie. Ale kolana dalej się pod nim uginały. Czemu zdobywanie doświadczenia jest takie trudne? Znalazł właściwe miejsce i zaczął czytać. -

Zebraliśmy się tutaj, by związać tego biednego chłopca...

Wśród gości zapanowało poruszenie. Szlochające matrony przerwały w pół łzy, a mężczyźni uśmiechnęli się. Dor zamrugał. Czy dobrze przeczytał? Tak, wyraźnie tak było wydrukowane. Może i miał kłopoty z pisownią, ale czytać potrafił całkiem nieźle. -

...Z mającą na to ochotę dziewuchą.

Demony zachichotały. Wąż wysunął głowę spod welonu Gorgony i zasyczał. Najwyraźniej coś było nie tak.

-

Ale tu jest tak napisane - uroczyście zapewnił Dor, stukając palcem w książkę. -

zgrzyt i szczotka... Ochrypły, zgrzytliwy dźwięk przeleciał przez salę. Potem szczotka Władcy Zombich wyleciała z jego kieszeni i zawisła przed Dorem. Zdumiony Dor zapytał: -

Co tu robisz?

-

Jestem panną młodą - odparła. - Wezwałeś przecież zgrzyt i szczotkę?

-

Co to takiego zgrzyt? -

-

Słyszałeś. Straszliwy, hałas.

A więc zgrzyt to straszliwy hałas. Słownictwo Dora wzbogacało się w szybkim tempie! - Chodziło o pana młodego i pannę młodą - rzekł Dor. - Wracaj tam, gdzie twoje miejsce. -

Ojjj! A już myślałam, że wyjdę za mąż. - Szczotka powróciła jednak do kieszeni.

Teraz odezwała się Millie; -

Lacuna!

Jedno z dzieci podskoczyło. Córeczka Millie. -

Czy zmieniłaś druk? - zapytała Millie,

Dor zorientował się, o co chodzi. Talent dzieci polegał na umiejętności zmieniania już wydrukowanego tekstu. Nic dziwnego, że ceremonia została zakłócona. Władca Zombich skrzywił się. -

Dzieci są dziećmi - powiedział zimno. - Zombi mogły nieść tren, ale Millie nie

chciała się na to zgodzić. Spróbujmy jeszcze raz. Zombi towarzyszące pannie młodej! Dor w duchu przyznał rację Millie; grobowy fetor i zgnilizna nie pasowały do takiego obrzędu, jak ten. -

Lacuna, przywróć pierwotny tekst - powiedziała surowo Millie.

-

Ojej! - sapnęło dziecko, dokładnie w ten sam sposób, jak szczotka.

Dor uniósł książkę. Teraz pośrodku stronicy tkwiło oko. Mrugnęło do niego. -

I co teraz? - zapytał.

-

Eh? - westchnęła książka. Obok oka pojawiło się ucho.

-

Hiatus! - warknęła Millie, aż mały chłopczyk podskoczył. - Przestań!



Nieprzetłumaczalna gra słów: - ang. bride - panna młoda; gride - zgrzyt; grom - pan młody; broom - szczotka.

-

Ojjj! - Ale oko i ucho skurczyły się i zniknęły. Dor znał już charakter i magiczne

zdolności dzieci. Ostrożnie zapoznał się z tekstem, zanim przeczytał go na głos. Tytuł brzmiał teraz: „Jak organizować skromne pogrzeby - poradnik”. Spojrzał z dezaprobatą w stronę Lacuny i powrócił właściwy wydruk: „Jak organizować ceremonie weselne - poradnik” Tym razem odprawił większość obrzędu bez przeszkód, ignorując pojawiające się w nieprawdopodobnych miejscach uszy i nosy. W pewnej chwili na słonecznej kuli pojawiła się twarz, ale nikt akurat nie patrzył w tę stronę”, więc obyło się bez zakłóceń. -

Czy ty, Dobry Magu Humfreyu - kontynuował zaślubiny, zbliżając się już do

końca - bierzesz sobie tę ponętną, beztwarzową niewiastę, Gorgone, na swą... - Tu zawahał się, bo w tekście ujrzał: za kulę i łańcuch. Należało to złagodzić: - Za swą prawnie zaślubioną małżonkę, by ją kochać i szanować, dusić, aż... hmmm... w zdrowiu i chorobie, przez te parę nędznych lat, które ci pozostały, zanim wykitujesz... hmmm... zanim obydwoje staniecie się gnijącymi zombi... zanim śmierć was nie rozdzieli? - Tracił wątek właściwego tekstu. Dobry Mag zastanowił się. -

No cóż, ma to swoje dobre i złe strony...

Władca Zombich trącił go łokciem. -

Trzymaj się tekstu.

Humfrey wyglądał buntowniczo, lecz w końcu wydusił: -

Tak sądzę.

Dor zwrócił się ku Gorgonie. -

A czy ty, paraliżująca istoto, bierzesz sobie tego pokrzywionego, starego gnoma...

Hmmm, znowu błędny tekst! Jakiś stwór wśród gości parsknął rubasznym śmiechem. Bierzesz Dobrego Maga Humfreya... -

Tak, biorę! - rzekła.

Dor sprawdził tekst. Uznał, że jest chyba właściwy. -

Kajdany... O, nie!

Władca Zombich uroczyście wyjął pierścień. Oko otwarło się na jego obrzeżu. Czarnoksiężnik spojrzał groźnie na Hiatusa i oko zniknęło. Podał pierścień Humfreyowi. Gorgona uniosła swą nieskazitelną rękę. Wężyk zasyczał. -

Hej, nie chcę, aby mnie wsunięto na ten palec! – zaprotestował pierścień. - To

niebezpieczne! Dor.

Czy wolisz być rzucony na pożarcie zombi węża morskiego? - warknął na niego

Pierścień umilkł. Humfrey wsunął go na palec Gorgony. Oczywiście wybrał niewłaściwy palec, ale czule go poprawiła. Dor wrócił do poradnika. -

Ogłaszam was gnomem i potw... uh, mocą władzy nadanej mi jako Królowi

Złodziei... uh, Królowi Xanth, ogłaszam was Magiem i żoną. Drżąc z ulgi, że dobrnął do końca pomimo zdradzieckiego tekstu, Dor czytał dalej: -

Teraz możesz odejść, zgrzycie.

Rozległ się przeraźliwy dźwięk... Odczytał ostatnie słowa: -

Uh, gęsia falo.



- Dało się słyszeć błotniste chlapnięcie obrażonej wody

odpowiadającej na zniewagę. Uhh... Gorgona objęła Humfreya, odrzuciła welon i pocałowała męża. Rozległy się oklaski, a z dali dobiegło ponure wycie. To potwór morski opłakiwał utratę niewinności przez Dobrego Maga Humfreya. Millie była wściekła. -

Niech was tylko złapię, Hi i Lacky... Ale oba małe skrzaty już uciekły.

Goście weselni przeszli do pomieszczeń recepcyjnych, gdzie ulokowano bufet. Rozległ się krzyk. Millie spojrzała i zbladła; przez chwilę wyglądała tak, jak wtedy, gdy była duchem. -

Jonathanie! Jak mogłeś!

-

No cóż, ktoś przecież musi podawać ciasta i poncz - powiedział niepewnie Władca

Zombich. - Wszyscy inni już byli zajęci, a nie mogliśmy przecież obarczać tym gości. Dor zajrzał tam. No oczywiście, zombi w smokingach i uroczystych szatach serwowały przysmaki. Gnijące szczątki mieszały się z ciastem, a żółtawa ciecz kapała do ponczu. Goście mieli coraz mniejszy apetyt. Zgromadzone stwory, stwierdziwszy, że Humfrey nie przemienił się w kamień, chociaż skamieniał na ten widok, miały wielką ochotę ucałować pannę młodą. Nie spieszyło się im do bufetu. Ustawiła się długa kolejka. Millie ujęła Dora za łokieć. -

To było znakomite, Wasza Wysokość. Domyślam się, że mój mąż ma cię

zastępować przez czas twojej wyprawy na Wyspę Centaura.



Nieprzetłumaczalna gra słów: ang. You may nów mis the gride - zamiast You may now kiss the bride - możesz pocałować pannę młodą  Jak wyżej: ang. Goose the tide zamiast Go one side - pójdźcie wspólną drogą

-

On? - zapytał, ale natychmiast pojął piękno i prostotę tego rozwiązania. - Jest

Magiem! Byłby wspaniały! Wiem jednak, że nie lubi zajmować się polityką. -

Cóż, skoro i tak mamy się tam udać z wizytą, by odwiedzić duchy i zombi, nie jest

to właściwie polityka. Dor zdał sobie sprawę, że Millie ułatwiła mu wyjście z sytuacji. Tylko ona mogła nakłonić Władcę Zombich, by pełnił obowiązki Króla - nawet chwilowo. -

Dzięki. Sądzę, że duchy polubią bliźnięta.

Uśmiechnęła się. -

Ściany mają uszy.

To dar Hi! -

Pewno, że mają!

-

Przyłączmy się do potworów - powiedziała, opierając się na jego ramieniu. Jej

dotkniecie wciąż budziło w nim dreszcze, może nie tylko z powodu jej zdolności magicznych. -

Co u Iren? Sądzę, że pewnego dnia uczyni z tobą to, co my, kobiety, zawsze

czynimy z Magami, -

Czy kiedykolwiek pomyślałyście o tym, małe konspiratorki, że mogą mieć inne

plany? - zapytał Dor, rozdrażniony pomimo tego, jak na niego działała. Może chciał w ten sposób zneutralizować nie dozwolony pociąg do niej? Na pewno nie wyglądała na osiemset lat! -

Nie, nigdy na to nie wpadłyśmy - odparła. - Zdaje ci się, że masz jakąś szansę

ucieczki? -

Wątpię - rzekł. - Ale najpierw musimy się zająć tym tajemniczym Magiem na

Wyspie Centaura. I mam nadzieję, że Król Trent wkrótce powróci. -

Ja również - dodała Millie. - I Królowa Iris. Była jedną z tych, którzy pomogli mi

powrócić do życia. Ona i twój ojciec. Nigdy nie zdołam się im odwdzięczyć. Tobie także, Dor, za to, że zwróciłeś roi Jonathana. Zawsze nazywała Władcę Zombich jego właściwym imieniem. -

Cieszę się, że mogłem to uczynić - powiedział Dor.

Wtem znaleźli się w tłumie zaproszonych stworów i Dor z konieczności poświecił się towarzyskim obowiązkom. Każdy, chciał porozmawiać z Królem. Dor nie umiał za bardzo bawić gości; prawdę mówiąc, czuł się równie niezgrabnie, jak Dobry Mag Humfrey na swoim własnym weselu. Jak to właściwie jest, ożenić się? w ręku.

Dowiesz się! - powiedziała mu, chichocząc złośliwie książka, którą wciąż trzymał

4. Głodna Diuna Rozważyli rozmaite marszruty i wybrali trasę wzdłuż wybrzeża Xanth. Ojciec Dora, Bink, który podróżował niegdyś na południe, aż do wielkiego wewnętrznego Jeziora Ogrów i Pszczół Wodnych, gdzie żyła banda demoniaków, odradzał tę drogę. Na szlaku tym zagrażały wędrowcom smoki, rozpadliny, niklonogi i inne okropności, przejścia utrudniały gęsto rosnące jeżyny oraz obszar magicznego pyłu, który wywoływał u podróżnych szaleństwo. Na otwartym morzu było tylko trochę bezpieczniej. Władały tam olbrzymie morskie potwory, polujące na wszystko, co się nawinęło. Smoki panowały nad dzikimi obszarami lądu, węże rządziły głębinami morza. Tam, gdzie słabła magia Xanth, pojawiały się potwory mundańskie, a one były jeszcze gorsze. Dor znał je wyłącznie że swych niedbałych studiów geograficznych - zębate aligatory, białe rekiny i błękitne walenie. Nie chciał mieć z nimi nic wspólnego! Płycizny przybrzeżne chroniły jednak zarówno przed stworami z głębin morskich, jak i przed potworami z lądu. Poza tym obecność takiego młodego osiłka jak ogr Smash powinna umożliwić bezpieczną podróż przez ten region, bez większych zakłóceń. Gdyby nie przypadek, Starsi nigdy nie zezwoliliby na tę wyprawę, bez względu na jej konieczność. Teraz jednak nalegali, by zabrał jakieś magiczne przedmioty ochronne z Arsenału Królewskiego magiczny miecz, latający dywan, obręcz ucieczki. Iren przygotowała zapas wybranych nasion, by mogła w razie potrzeby wyhodować odpowiednie rośliny - owoce, orzechy i jarzyny jako pożywienie oraz kawony i mleczaje, gdyby zabrakło im płynów. Mieli podróżować w magicznej łodzi,- zdolnej samodzielnie - szybko i bezpiecznie przepłynąć przez każdy akwen o dostatecznej głębokości, tak jednak lekkiej, by, można ją było przenieść przez piaszczyste łachy. Łódź miała być niezawodna; powinni nią jedynie kierować, a w ciągu jednego dnia i nocy doniesie ich do Wyspy Centaura. Podróż łodzią będzie na pewno szybsza i łatwiejsza niż marsz. Chet, który nie zaniedbał geografii, znał linię wybrzeża i miał bezpiecznie przeprowadzić łódź przez zdradliwe mielizny i głębiny. Pełni obaw Starsi ustalili wszystko tak dokładnie, jak tylko mogli. Wyruszyli rankiem z plaży znajdującej się najbliżej Zamku Roogna, oczyszczonej z potworów. Dzień był jasny, a morze spokojne. Pomiędzy lądem a długim łańcuchem wysp zaporowych znajdował się wąski pas wód - teoretycznie najspokojniejszych ze wszystkich.

Podróż ta powinna być nie tylko bezpieczna, ale i nudna. Ale w Xanth niczego oczywiście nie można z góry przesądzić, Przez godzinę płynęli kanałem na południe. Dora znudziło obserwowanie mijanych wysp, lecz był zbyt spięty, by móc wypoczywać. Płynęli przecież po to, aby wyśledzić centaura Maga - kogoś takiego nie znano przedtem w Xanth; chyba, żeby uznać za takowego centaura Hermana Pustelnika, ale ów w gruncie rzeczy nie był prawdziwym Magiem, a tylko bardzo utalentowanym osobnikiem, który sprzymierzył się z Błędnymi Ognikami. Smash również był niespokojny; należał do istot preferujących aktywne działanie i drażniła go taka bezczynna przejażdżka. Dor chętnie zagrałby z nim tic-tac-toe, grę, której nauczył się w dzieciństwie od jednego z żołnierzy-osadników; zdawał sobie jednak sprawę z tego, że wygrałby każdą partię, gdyż ogry nie odznaczały się zbytnią inteligencją. Golem Grundy zabawiał się plotkując z przepływającymi obok rybami i innymi stworami morskimi. Usłyszał zdumiewające wieści. Podstępna ryba-piła umizgiwała się skrycie do bogdanki ryby-młota, a ryba-młot zaczynała coś podejrzewać. I chyba wkrótce uszkodzi zęby rybie-pile. Strzykwa usadowiła się nad podmorskim źródłem świeżej wody i upijała się tym wspaniałym likworem. Pewna mała ostryga wstawała o północy z łóżka i grała w morską ruletkę piaskowymi dolarami; uskładała znaczny depozyt w centralnym banku piaskowym. Gdy jej krewniacy się o tym dowiedzą, to zaśpiewa na inną nutę. Tymczasem Iren rozmawiała z centaurem. -

Chet, jesteś taki inteligentny. Dlaczego więc twoje talenty magiczne są tak,

hmmm, skromne? -

Nikt nie jest wszechstronnie utalentowany - odparł filozoficznie Chet.

Spoczywał pośrodku łodzi, jakby chciał obniżyć jej punkt ciężkości; wydawało się, że jest mu całkiem wygodnie, -

A my, centaury, tym bardziej, przecież dopiero ostatnio uznano naszą magię. Moja

matka... -

Wiem. Cherie uważa, że magia jest nieprzyzwoita.

-

Och, ona dopuszcza jej istnienie u niższych istot.

-

Takich jak ludzie? - spytała groźnie Iren.

-

Nie bądź taka drażliwa. Wcale was przecież nie dyskryminujemy, a wasza magia

w znacznym stopniu to kompensuje.



mundańska gra: nożyce-papier-kamień

-

Jak to się więc stało, że władamy Xanth? - zapytała. Dora coraz bardziej

interesowała ich rozmowa. Było to ciekawsze niż rybie plotki. -

To pytanie, czy ludzie rzeczywiście dominują w Xanth – rzekł Chet. - Smoki z

północnych rubieży mogłyby być odmiennego zdania. W każdym bądź razie, my, centaury, pozwalamy wam, ludziom, na słabostki. Jeżeli chcecie mówić o jednym z was: „On władca Xanth”, to nie sprzeciwiamy się temu, dopóki osoba taka nie miesza się do ważnych spraw. -

A cóż jest tak ważne?

-

Nie potrafiłabyś pojąć niuansów społeczności centaurów.

Iren zdołała się opanować. -

Taaak? Daj jakiś przykład.

-

Obawiam się, że to poufna informacja.

Dor wiedział, że Chet napytał sobie kłopotów. Pękały już dzikie nasiona w pobliżu Iren, wypuszczając korzenie i pędy - widomy znak jej gniewu. Potrafiła go jednak dobrze ukryć, jak większość dziewcząt. -

Jednak ludzie mają najlepsze talenty magiczne.

-

Oczywiście - jeżeli cenisz magię.

-

Co by powiedziały centaury, gdyby mój ojciec zaczął przemieniać je w

owocomuszki? -

To owoc dojrzały - rzekł Smash, przesłyszawszy się. - Do jedzenia doskonały!

-

Nie bądź osłem - powiedział mu Grundy. - Jeszcze dwie godziny do lunchu.

-

Zacznę hodować chlebowca - powiedziała Iren. – Możesz obserwować, jak rośnie.

Wzięła ziarno ze swej kolekcji i umieściła je w jednej z wypełnionych ziemią donic, które zabrali ze sobą. Rośnij! - rozkazała i ziarno wykiełkowało. Ogr chciwie patrzył, jak rośnie, czekając aż dojrzeje i wyda pierwszy pulchny bochenek chleba. -

Król Trent nie mógłby uczynić czegoś tak nieodpowiedzialne go rzekł Chet,

wracając do tematu. - My, centaury, zwykłe dobrze z nim współpracowaliśmy. -

Bo może was zniszczyć. Więc lepiej współdziałać!

-

Nie dlatego. My, centaury, jesteśmy łucznikami. Nikt nie podejdzie na tyle blisko,

by nas zranić, chyba że mu na to pozwolimy. Współdziałamy, bo tak postanowiliśmy. Iren zręcznie zmieniła temat. -

Nigdy mi nie powiedziałeś, co sądzisz o swych własnych zdolnościach

magicznych. Taki jesteś mądry, a potrafisz jedynie zmniejszać skały.

-

No cóż to się łączy. Mogę zmienić kamień w mały kamyk-kalkulus używany do

rachowania. Taki rachunek może być bardzo skomplikowany i mieć doniosłe odgałęzienia. Sądzę więc, że moja magia przyczynia się... -

Zbliża się potwór - oznajmił Grundy. - Ostrzegła mnie mała rybka.

-

Ależ w tych wodach nie powinno być potworów! - zaprotestował Dor.

Grundy porozumiał się z rybką. -

To smok morski. Dotarły do niego odgłosy naszego rejsu, więc nadpływa, by

zbadać, co się dzieje. W tym miejscu kanał jest dlań wystarczająco głęboki. -

Więc lepiej wypłyńmy z kanału - rzekł Dor.

-

Nie, to jest najlepsze miejsce - zaoponował Chet.

-

Żadne miejsce nie jest odpowiednie, by zostać zjedzonym, głupku! - warknęła

Iren. - Nie poradzimy sobie ze smokiem wodnym. Musimy zejść mu z drogi. Musimy przenieść się na płyciznę. -

Ależ w tych płyciznach grasują grupisy - powiedział Chet. - Nie są groźne, dopóki

płyniemy ponad nimi, lecz spotkanie z nimi to nic zabawnego. Gdybyśmy, zdołali dopłynąć dalej, zanim zejdziemy... Wtem od południa dostrzegli głowę zbliżającego się smoka, unoszącą się ponad falami. Jego szyja ostro pruła wodę; potwór płynął szybko. Był zbyt wielki, by mogli z nim walczyć. Smash nie bał się jednak. Ogry były zbyt głupie, by odczuwać strach. Wstał, zachybotawszy szaleńczo łodzią. -

To stworzenie zasłużyło na zdławienie! - wykrzyknął, gestykulując krwiożerczo.

-

Jedyne, co mógłbyś uczynić, to wyrwać garść łusek – pouczyła go Iren. - A

tymczasem on zjadłby nas. Wiesz przecież, że ogr musi mieć pod stopami stały ląd, by walczyć ze smokiem. -

Chet bez dalszych sprzeciwów skręcił w stronę kontynentalnej plaży. Niemal

natychmiast piasek zaczął falować. -

Och, nie! - wykrzyknął Dor. - Piaskowa diuna opanowała tę plażę. Nie możemy

tam zejść. -

Masz rację - odparł Chet. - Tej diuny nie ma na mojej mapie. Musiała się tu dostać

w ostatnich dniach. - Powrócił na dawną trasę.



calculus - kamień, jachunek

W Xanth wszystko ulegało bezustannej przemianie - mało co było trwałe. Jeden dzień mógł podważyć dokładność mapy; tydzień mógł ją zniszczyć. Był to jeden z powodów, dla których tak wielkie połacie Xanth pozostawały nie zbadane. Podróżowano tamtędy, lecz szczegóły pozostawały nie oznaczone. Diuna, widząc, że odpływają, uniosła się jak wielki piaskowy garb, przybierając swą najbardziej typową postać. Gdyby byli na tyle szaleni, by wyjść na tę plażę, uniosłaby się nad nimi, przykryła ich i spokojnie pochłonęła. Smok wodny bardzo się przybliżył. Przecięli jego trasę w niezbyt bezpiecznej odległości i podpłynęli do brzegu wyspy: Smok zatrzymał się i obrócił, by ich ścigać, lecz w tym momencie zarył brzuchem w dno płycizny i to go zatrzymało. Z nozdrzy buchnęła mu para; wydawał się zawiedziony. Płetwa plasnęła o burtę łodzi. -

To grupi! - krzyknął Grundy. - Odpędźcie go!

Smash sięgnął sękatą łapą, chwycił za płetwę i wyciągnął stworzenie z wody. Była to tłusta ryba o dużych, miękkich płetwach. -

To jest grupi? - spytała Iren. - Dlaczego jest groźny?

Ryba zwinęła się, oparła płetwy o ramię Smasha i uniosła się. Jej szeroka paszcza dotknęła ramienia ogra jakby w pocałunku. -

Nie pozwól mu na to! - ostrzegł Chet. - Próbuje wyssać twoją duszę.

Ogr zrozumiał. Rzucił grupiego daleko ponad wodą, do której wreszcie z pluskiem wpadł. Ale teraz kilka następnych uderzało w łódź, próbując dostać się na pokład. Iren wrzasnęła. -

Po prostu odpędzajcie je - nakazał Chet. - Jak możemy się od nich uwolnić?

Chet uśmiechnął się ponuro. -

Możemy przedostać się na głębsze wody kanału. Grupisy są stworzeniami z

płycizn, nie zapuszczają się na głębiny. -

Ale tam czeka smok!

-

Oczywiście. Smoki zjadają grupisy. To dlatego one się tam nie zapuszczają.

-

Smoki zjadają także ludzi - zaprotestowała Iren,

-

Można to uznać za niesprzyjającą okoliczność - zgodził się Chet. - Jeżeli masz

lepszą propozycję, to przystaję na nią. Iren otworzyła torbę z nasionami i zajrzała do niej. -

Mam rzeżuchę wodną. Może to będzie dobre.

-

Spróbuj! - wykrzyknął Dor, zmiatając trzy pary płetw z burty łodzi. - One

zaczynają mieć przewagę! -

To metoda stosowana przez ów gatunek - zgodził się z nim Chet, strącając kilka

dalszych płetw. - Nadchodzą nie pojedynczo, lecz gromadnie. Wyjęła małe ziarenko. -

Rośnij! - rozkazała i rzuciła je w wodę.

Pozostali przerwali swe wysiłki i obserwowali, w jaki sposób tak małe nasionko zdoła zażegnać tak wielkie niebezpieczeństwo. W miejscu, w którym zniknęło pod wodą, niemal natychmiast ukazały się zawirowania i bąble. Delikatne witki wity się jak robaki. Bąble unosiły się i pękały pieniście, Szszsz! - zasyczała nadymająca się masa. Grupisy zawahały się, zdumione tym zjawiskiem. Potem rzuciły się na nią, rwąc zachłannymi paszczami. -

Zjadają to! - rzekł Dor.

-

Tak - odparła z uśmiechem Iren.

Po chwili grupisy zaczęły pęcznieć jak balony. Rzeżucha nie przestała rosnąć i wydzielać gazy, rozdymała więc teraz ryby. Wkrótce niesamowicie napęczniałe grupisy wyskoczyły z wody i unosiły się w powietrzu. Smok kłapał zębami na te, które znalazły się w jego zasięgu. -

Muszę przyznać, że to dobra robota - powiedział Chet, a Iren zarumieniła się z

zadowolenia. Dor poczuł ukłucie zazdrości i ukłucie winy z tego powodu. Oczywiście, nic nie łączyło Cheta i Iren; należeli do dwóch odrębnych gatunków. Nie żeby to wiele znaczyło w Xanth. Wciąż pojawiały się nowe krzyżówki, a chimera najwyraźniej pochodziła od trzech lub czterech gatunków. Iren sprzeczała się z Chetem tylko po to, by poprawić swój wizerunek pochlebiało jej, gdy centaur udzielił jej poparcia. A gdyby nawet coś było między nimi, to co go to obchodziło? A jednak obchodziło go to. Nie mogli powrócić, na główny kanał, gdyż czuwał tam smok. Wiedział, .że są w pułapce. Chet sterował ostrożnie na południe, wyszukując i omijając najgłębsze odgałęzienia kanału oraz unikając wszystkiego, co budziło podejrzenia. Niemal opłynęli już wyspę i wkrótce znajdą się w kanale prowadzącym na ocean - to tędy przypłynął smok wodny. Jak zdołają go przeciąć, gdy smok czyha? Chet zatrzymał łódź i rozejrzał-się. Smok zajął pozycję pośrodku kanału, od południa, i spozierał na nich z ukosa. Powoli, z premedytacją, oblizał się długim, miękkim jęzorem.

-

I co teraz? - spytał Dor. Był Królem, wiec powinien im przewodzić, ale miał

pustkę w głowie. -

Wydaje mi się, że musimy zaczekać, aż zapadnie noc - powiedział Chet.

-

Ależ nasza podróż miała trwać jeden dzień i jedną noc! - protestowała Iren. -

Stracimy przez to pół dnia! -

Lepiej stracić czas niż życie, zielononosa - zauważył Grundy.

-

Słuchaj no, sznurkomózgi - odparowała.

Tych dwoje nigdy się za dobrze ze sobą nie zgadzało. -

Lepiej zaczekajmy - wtrącił niechętnie Dor. - Przemkniemy obok smoka, gdy

zaśnie, i bezpiecznie popłyniemy dalej. -

Jak mocno śpią smoki? - zapytała podejrzliwie Iren.

-

Niezbyt głęboko - odparł Chet. - Właściwie drzemią tylko z nozdrzami tuż nad

powierzchnią wody. Przydałaby się mgła, -

O, tak - słabo zgodziła się Iren.

-

Tymczasem prześpijmy się - zaproponował Chet. – Jedno z nas powinno pełnić

wartę, by łódź nie dryfowała. Prześpi się on w nocy, gdy my będziemy działać. -

Kogo masz na myśli, mówiąc „on”? - spytała Iren. - Za wiele jest w Xanth

męskiego szowinizmu. Czyżby dziewczyna nie mogła pełnić warty? Chet wzruszył ramionami i lekceważąco machnął ogonem. -

Oczywiście mówiłem ogólnie. Wśród centaurów nie ma żadnej dyskryminacji płci.

-

To ty tak myślisz - wtrącił się Grundy. - A kto jest głową twojej rodziny - Chester

czy Cherie? Czy ona pozwala mu robić wszystko, na co on ma ochotę? -

No cóż, moja matka ma bardzo silną wolę - przyznał Chet.

-

Założę się, że źrebice mają ostatnie słowo na Wyspie Centaura - powiedział

Grundy. - Tak jak i w Zamku Roogna. -

Ha, ha, ha - rzekła kwaśno Iren.

-

Jeżeli chcesz, możesz pełnić wartę - powiedział Chet.

-

Myślisz, że się nie podejmę tego? Pewno, że chcę. Daj mi to wiosło. - Pochwyciła

zapasowe wiosło, które mogło służyć do stopowania dryfu łodzi. Pozostali umościli się wygodnie na miękkich matach i poduszkach. Końskie partie Cheta mogły ułożyć się wygodnie, ale ludzkie nie. Dor wsparł się o burtę łodzi, z głową na skrzyżowanych rękach. -

Słuchaj, jak mogę spać, gdy będziemy się przekradać obok smoka? - spytała Iren. -

Wtedy właśnie przypadnie mój odpoczynek.

Z miejsca, gdzie leżał Grundy, dobiegł stłumiony chichot. - Patrzcie, ta feministka sama na to wpadła! Po prostu nie chrap zbyt głośno, jak będziemy przepływać pod jego ogonem. Mógłby się wystraszyć... Rzuciła w golema poduszką, a potem bez słowa rozpoczęła warte, obserwując smoka. Dor próbował zasnąć, lecz był zbyt spięty. Po chwili usiadł. -

Nic z tego; może usnę jutro - rzekł.

Iren była zadowolona z tego, że jej towarzyszył. Siedziała na wprost niego po turecku, a Dor próbował nie dostrzegać, że w tej pozycji jej zielona spódnica nie całkiem zasłania nogi. A były wspaniałe; pod tym względem dorównywała Gorgonie. Podobały się Dorowi; prawdę mówiąc, podobało mu się to wszystko, czego rzekomo nie widział. Wyhodowała roślinę masłową, a Dor zerwał bochenek z chlebowca i w milczeniu zjedli świeży chleb z masłem. Smok obserwował ich i w końcu Dor utoczył z chleba zbitą kulę i rzucił nią w potwora. Ten złapał ją zgrabnie i połknął. Może nie był aż tak złym potworem? Może Grundy zdołałby go namówić, by pozwolił im bezpiecznie przepłynąć? Nie - nie można ufać takiemu drapieżcy. Gdyby smok chciał umożliwić im przejście, to po prostu odpłynąłby. Należy się starać, by przez cały dzień nie spał i czuwał, a w nocy będzie zmęczony. -

Jak myślisz, czy ten nowy centaur-Mag spróbuje zawładnąć Xanth? - zapytała

cicho Iren, gdy zdawało się, że pozostali już śpią. Dor doceniał jej zatroskanie. Chet zachowywał się dość arogancko w kontaktach centauro-ludzkich; jaka więc mogłaby być postawa dorosłego centaura o talentach Maga? Oczywiście Czarodziej ten jeszcze nie jest dorosły; chyba dopiero się urodził. Ale z czasem dorośnie i wówczas może stać się tak ordynarnym osobnikiem, jak ojciec Cheta, Chester, lecz bez jego cech, równoważących brak ogłady. Dor wiedział, że niektóre centaury nie znoszą ludzi; trzymały się one z daleka od Zamku Roogna. Wyspa Centaura też była daleko, a jednak tam tkwiło zagrożenie. Wyruszyliśmy w podróż, by to zbadać - przypomniał jej. - Według Crombiego, znajdziemy tam również pomoc dla Króla Trenta. Może musimy tylko znaleźć sposób, żeby tę sytuację z negatywnej zmienić w pozytywną? Zmieniła nieco pozycję, nieświadomie odsłaniając wyżej nogi; prowokująco błysnęła wewnętrzna strona ud. -

Ale spróbujesz pomóc memu ojcu, prawda?

-

Pewnie, że spróbuję! - wykrzyknął z oburzeniem Dor, mając jednocześnie

nadzieje, że ewentualny rumieniec na jego twarzy Iren przypisze raczej reakcji na jej słowa, a

nie na widok jej ciała. W przeszłości Dor widywał pewne urocze nimfy w skąpym stroju - ale nimfy właściwie się nie liczyły. Wszystkie one są bardzo zgrabne i skąpo odziane, i z tego powodu nie warto sobie nimi zawracać głowy. Iren była prawdziwą dziewczyną, a uroda dziewcząt mogła obejmować całą gamę - od brzydoty do piękności; prawdę mówiąc, jego matka, Cameleon, przechodziła te wszystkie fazy w każdym miesiącu - a Iren nigdy nie ukazywała zbyt wielu partii swego ciała jednocześnie. Cenne było więc każde odkrycie powyżej pewnej granicy. Tym cenniejsze, gdy zdarzyło się to mimowolnie. -

Wiem, że jeśli mój ojciec nie powróci, to ty zostaniesz Królem!

-

Jeszcze nie jestem gotów, by zostać Królem. Może dam sobie z tym radę za

dwadzieścia lat. Teraz po prostu chcę, by Król Trent powrócił. Jest twoim ojcem; sądzę, że jest moim przyjacielem. -

A moja matka?

Dor skrzywił się. -

Królowa Iris też - powiedział. - Wolałbym stawić czoło iluzji smoka niż

prawdziwemu potworowi. -

Wiesz, nigdy nie miałam naprawdę własnego kąta, dopóki nie wyjechała -

powiedziała Iren. - Stale mnie obserwowała, stale mnie pouczała. Bałam się nawet myśleć samodzielnie, z obawy, że wcisnęła do mego umysłu którąś ze swych iluzji, by potem na mnie doniosła. Chciałam, żeby coś jej się przydarzyło - nic naprawdę złego, ale coś, co na jakiś czas rozdzieliłoby ją ze mną. Ale teraz, gdy tak się w końcu stało... -

Właściwie nie chciałaś, by odeszła - rzekł Dor. - Nie tak!

-

Nie w ten sposób - zgodziła się z nim. - To zołza, ale jest moją matką. Teraz mogę

zrobić wszystko, co zechcę - i sama nie wiem, czego chce. - Znów się poruszyła; Tym razem rąbek spódnicy bardziej zakrył jej nogi. Tak, jakby wzmianka o uwolnieniu się od szpiegowania myśli przez matkę odnosiła się też do osłonięcia przed ukradkowymi spojrzeniami Dora, podpatrującego jej ciało. - Chcę jedynie, by powrócili, Dor uznał, że taką Iren najbardziej lubi. Może jej uprzednia uszczypliwość - w czasach, gdy jej rodzice byli w Xanth - wynikała z tego, że czuła się stale obserwowana. Wszystko, co autentyczne, mogło zostać poniżone lub, ośmieszone - unikała więc wyrażania prawdziwych uczuć. -

Wiesz, mój problem jest odmienny. Ja mam swe sekrety - lecz inni wokół mnie ich

nie mają. Niewiele mogą przede mną ukryć. Wystarczy, że przepytam ich meble lub stroje. Unikają mnie więc i, nie mogę mieć do nich żalu. Najlepsi dla mnie są tacy przyjaciele, jak

Smash. Stroi się wyłącznie we własne włosy i uważa, że meble nadają się tylko na ognisko, no i nie ma żadnych kłopotliwych tajemnic. -

.

To prawda! - rzekła. - Nie mam przed tobą więcej sekretów niż przed moją matką.

Dlaczego więc nie czuję się zagrożona? -

Bo jestem nieszkodliwy - powiedział Dor z wymuszonym uśmiechem. - Nie z

wyboru, po prostu taki już jestem. Gorgona mówi, że całkiem mnie omotałaś. Uśmiechnęła się - szczery, gorący uśmiech, który bardzo mu się spodobał. -

Przesadza. Ona by to zrobiła. Uważa wszystkich mężczyzn za istoty, które należy

oszołomić i obezwładnić. Dobry Mag Humfrey nie miał żadnej szansy. Nie wiem nawet, czy cię chcę. Oczywiście w tym znaczeniu. Moja matka uważa, że powinnam cię poślubić i zostać Królową, ale to jest jej pragnienie, a nie moje. Czemu miałabym się stać taka jak ona pozbawiona faktycznej władzy, posiadająca mnóstwo bezużytecznego czasu? Dlaczego miałabym unieszczęśliwiać swoją córkę, tak jak ona mnie? -

Może będziesz miała syna? - zasugerował Dor. Otwierało to nowe, intrygujące

pola do rozważań. -

Masz rację. Jesteś naiwny. Nie masz o niczym pojęcia. - Skończyła jeść chleb i

rzuciła okruchy na wodę. Przez chwilę unosiły się w pobliżu, tworząc efemeryczne wzory, zanim odpłynęły. Popołudnie minęło; słońce chowało się w wodę za zaporową wyspą. Gdy dotknęło powierzchni, dał się słyszeć odległy syk i ukazał się obłok pary; potem zniknęło. Pozostali podróżnicy obudzili się i posilili. Później Chet doprowadził łódź do wybrzeża wyspy. -

Czy nie ma tam czegoś zagrażającego ludziom? – zapytał Dor.

-

Wyłącznie nuda - odparła wyspa. - Nie dzieje się tu nigdy nic interesującego,

może z wyjątkiem jednego lub dwóch sztormów. To właśnie było im potrzebne - nudne, nieciekawe miejsce. Kolejno schodzili na ląd załatwić swoje naturalne potrzeby. Iren wyhodowała zapominajkę. Gdy zapadły ciemności, Dor omówił sytuacje. -

Nocą mamy się przekraść obok smoka. Iren zbierze trochę zapominajek, by

zatrzeć ślady naszej trasy; dzięki temu nie zdradzą nas reakcje ryb. Ale nic nam to nie pomoże, jeżeli smok dojrzy nas, zwęszy lub usłyszy. Nie mamy żadnych roślin zacierających obraz czy dźwięk; nie przewidzieliśmy, że będą potrzebne. Musimy więc być nadzwyczaj ostrożni.

-

Chciałbym być znów sznurkami i gliną - powiedział Grundy. - Nie można ich

-

Mamy także inne środki zaradcze - kontynuował Dor. - Magiczny miecz uczyni

zabić. mistrzem szermierki każdego, kto weźmie go do ręki. Nie pomoże zbyt wiele przeciwko smokowi, lecz unicestwi każde mniejsze od niego stworzenie. Gdy wpadniemy w poważniejsze kłopoty, możemy przejść przez obręcz ucieczki. Prowadzi to jednak, niestety, do piwnic Mózgokorala, głęboko pod ziemię, a on nie lubi nikogo wypuszczać. Tak się składa, że jest moim przyjacielem, ale odwołam się do tej przyjaźni tylko w razie absolutnej konieczności. Mamy też latający dywan - może on jednak unieść tyko jedną osobę wraz z Grundym. Wydaje mi się, że udźwignąłby Smasha, ale nie Cheta - nie przyda się więc zbytnio. -

Nie przecisnąłbym się także przez obręcz - powiedział Chet.

-

Rzeczywiście. A więc, ze względu na swe rozmiary, jesteś najbardziej narażony na

niebezpieczeństwo. Musimy zatem obmyślić inne sposoby obrony. - Dor przerwał, bo Iren dziwnie mu się przyglądała. -

O co chodzi?

-

Jarzysz się - powiedziała

Zaskoczony Dor przyjrzał się sobie. Światło płynęło z jednej z jego kieszeni. -

Och, to pomocny kamień słoneczny. Dała mi go Jewel, żebym zawsze miał

światło. Zapomniałem o nim. -

W tej chwili nie potrzebujemy światła - przypomniała mu. - Zawiń go!

I podała mu kawałek materiału. Dor dokładnie owinął kamień, tak że jego blask ledwie przeświecał, i ponownie schował go do kieszeni. -

Poza tym - mówił dalej - Iren ma nasiona, z których może wyhodować niszczące

rośliny. Ona rzeczywiście jest Czarodziejką, bez względu na to, co mówią Starsi, lecz większość z tych roślin będzie równie niebezpieczna dla nas, jak dla wroga. Musimy je zasadzić i uciec. -

Coś, co odcięłoby wody tak, że smok nie mógłby nas ścigać? - zapytał Chet.

-

O, tak - odparła Iren, zachwycona pochwałą Dora. - Kraken...

-

Rozumiem, co Dor miał na myśli - rzekł pośpiesznie centaur. - Nie chciałbym

pływać w tym samym oceanie, co kraken!

-

Mogłabym również wyhodować na tej wyspie kwiat oszałamiacz, ale mógłby on

oszołomić i nas - zastanowiła się. – Mam trochę prażonej kukurydzy. To niegroźne, a robi straszny hałas. Mogłoby na chwilę odwrócić smoczą uwagę. -

Wyhoduj trochę dla mnie - powiedział Chet. - Rzucę ją za siebie, jeżeli będę

zmuszony płynąć. -

Jest tylko jeden problem - odparła. - Nie mogę tego zrobić w nocy. To dzienna

-

Mógłbym odwinąć słońcokamień - zaproponował Dor.

-

Myślę,

roślina. że

to

za

mało.

Potrzebne

jest

silne

światło,

oświetlające

wszystko wokół, a nie mżące z delikatnych fasetek. -

Co możesz wyhodować w nocy? - spytał ponuro Chet.

-

No cóż, dobrze udają się hipnotykwy; wytwarzają wewnętrzne światło. Nie

mógłbyś jednak zajrzeć w otwór, bo... -

Bo natychmiast zostałbym zahipnotyzowany - dokończył Chet. - Na wszelki

wypadek wyhoduj mi jedną, może się przydać. -

Jeżeli sobie tego życzysz - zgodziła się niechętnie. Wychyliła się przez burtę, by

rzucić ziarno na brzeg. - Rośnij! - wyszeptała. -

W razie jakichkolwiek kłopotów - powiedział Dor – siadaj na latający dywan, Iren.

Rzucisz ziarno krakena w pobliżu smoka, a my posłużymy się obręczą ucieczki lub popłyniemy. Uczyńmy jednak wszystko, by nie przyciągnąć uwagi smoka. Moglibyśmy wówczas płynąć na południe bez dalszych przeszkód. Nie było sprzeciwów. Zaczekali, aż hipnotykwa zaowocowała. Chet zawinął tykwę w kawałek materiału i ukrył w łodzi. Łódź ostrożnie pożeglowała na południe, a jego załoga prawie wstrzymała oddech. Chet sterował najpierw na wschód, starając się przeciąć główny kanał, by ominąć smoka, który najprawdopodobniej czatował na szlaku południowym. W owych milczących ciemnościach nie mogli go dostrzec, a on również nie mógł ich zobaczyć. Potwór przechytrzył ich jednak. Umieścił w kanale słoneczną rybę - działała na tej samej-zasadzie, co słońcokamień, lecz była tysiąc razy większa. Kiedy do niej podpłynęli, zalśniła tak oślepiająco, jak samo słońce. Nad powierzchnię wody wystawała okrągława płetwa, a jej blask zmieniał noc w dzień. -

O, nie! - krzyknął Dor.

Tak dokładnie zawinął swój kamień - a to było o wiele gorsze!

Usłyszeli radosny okrzyk smoka. Dojrzeli jego płonące oczy, gdy szybko ku nim płynął. Smoki wodne nie mają w swym wnętrzu ognia; smocze ślepia po prostu odbijały blask słonecznej ryby. -

Zasiej krakena! - zawołał Dor,

-

Nie! - sprzeciwił się Chet: - Możemy skierować się na przybrzeżne płycizny!

Łódź gładko przemknęła przez główny kanał, zanim dopadł ich smok. Widzieli jego skręcającą się gniewnie sylwetkę, podświetloną przez słoneczną rybę. Tak świetnie wszystko zaplanował i chybił o włos! Zaryczał. -

Psiakość - przetłumaczył Grundy. - Znów nic z tego!

-

A co z piaskową diuną? - spytała niespokojnie Iren.

-

W nocy zwykle są spokojne - odparł Chet.

-

Ale

to

już

nie

noc

przypomniała

mu

z

nutką

histerii

w

głosie.

I rzeczywiście, ciemny kopiec falował, wysuwając jęzor piachu w stronę wody. Piasku było tak wiele, a woda była taka płytka, że diuna naprawdę mogła ją zasypać. Szła ku nim żarłoczna linia brzegu. -

Jeżeli uciekniemy przed diuną, wpadniemy w łapy smoka - zauważył Chet.

-

Nakarmimy ją nim! - zasugerował Smash.

-

Nim? Masz na myśli smoka? - spytał Dor. Ogr skinął głową,

-

Oczywiście! - powiedziała Iren. - Dor, porozmawiaj z diuną. Powiedz, że

ściągniemy smoka w jej pobliże, jeżeli pozwoli nam odpłynąć. Dor zastanowił się. -

No, nie wiem. Nienawidzę skazywania jakiejkolwiek istoty na taki los, a poza tym

nie jestem pewien, czy diunie można zaufać. -

Więc rozciągnij ją tak daleko, jak tylko zdołasz. Kiedy pochwyci smoka, nie

będzie miała czasu, by zajmować się takim drobiazgiem, jak my. Dor zerknął na zbliżającą się diunę, potem na oblizującego się smoka - i stwierdził, że odległość pomiędzy nimi maleje. -

Spróbuj najpierw przekonać smoka - rzekł Grundiemu. Golem wydał serię ryków,

warknięć, świstów i zgrzytnięć zębami. Zadziwiające, jaki był zdolny do języków - oczywiście na tym właśnie polegały jego magiczne talenty. Po chwili smok rzucił się gwałtownie naprzód, usiłując pochwycić całą łódź, ale nie dosięgną! jej. Woda uniosła się w małym tsunami. -

Spytałem, czy nie zechciałby przepuścić kilku miłych osób - nas - płynących w

misji Króla - powiedział Grundy. - A on odparł...

-

Widzieliśmy jego odpowiedź - rzekł Dor. - No cóż, wypróbujemy inny sposób.

Spojrzał ku wybrzeżu i zawołał: -

Hej, diuno!

Jego magia zadziałała. -

Wołałeś mnie, smakołyku?

-

Chcę zawrzeć z tobą układ.

-

Ha! I tak cię zjem! Jaki układ możesz zaproponować?

-

My wszyscy stanowimy zbyt mały kąsek dla kogoś takiego, jak ty. Ale

umożliwimy ci prawdziwy posiłek, jeżeli pozwolisz nam odejść. -

Ja właściwie nie zjadam, - powiedziała diuna. - Ja konserwuję. Oczyszczam i

chronię kości stworzeń, by można je było podziwiać po tysiącleciach. Moje skarby nazywacie skamielinami. A więc ów potwór, jak wiele jemu podobnych, uważał się za dobroczyńcę Xanth! Czy istniała jakaś istota lub rzecz, choćby nie wiem jak okropna, która nie starała się w podobny sposób wyjaśnić swej egzystencji? Ale Dor nie mógł z nią dyskutować. -

Może zechciałabyś raczej zakonserwować smoka, a nie nas, biadolące odrobinki?

-

Sama

nie

wiem.

Płaczki



pospolite,

ale

smoki

też.

Dla

zbioru

skamielin ważne są nie tyle rozmiary, co jakość i kompletność. -

Czy masz już w swej kolekcji smoka wodnego?

-

Nie, większość z nich opada na mego kuzyna, muł głęboko-morski; tak, jak

większość ptaków zbiera inny mój kuzyn, bajoro smołowe. Ogromnie chciałabym mieć taki okaz. -

Ofiarujemy ci tego tam smoka wodnego - powiedział Dor. - Musisz jedynie

pogłębić kanał, by mógł tu wpłynąć. Wówczas zwabimy go tutaj, a wtedy zamkniesz kanał i uzyskasz okaz do skamienienia. -

To może się udać - zgodziła się diuna. - Zgoda!

-

Zacznij od kanału! Przepłyniemy nim pierwsi, prowadząc za sobą smoka. Obiecaj,

że pozwolisz nam odpłynąć. -

Jasne. Wy odpływacie, smok zostaje!

-

Nie dowierzam jej - zamruczała Iren.

-

Ani ja - odparł Dor. - Ale nie mamy wyboru. Chet, czy mógłbyś zastosować swoje

kalkulacje?

-

Rachunki... Kamienie... Najmniejszy z kamieni można nazwać ziarenkiem -

powiedział Chet. - To znaczy ziarenkiem piasku. A piasek ma pewne właściwości... przerwał, a potem poweselał. - Czy masz nasiona trawy morskiej? - spytał Iren. -

Mnóstwo. Ale jak... - Jej oczy nagle zabłysły. - Och, już wiem! Zaraz będę

gotowa, Chet! Piasek zaczął usuwać się na boki, tworząc dwa bliźniacze pagórki, rozdzielone wąskim pasmem wody. Chet prowadził łódź tym kanałem. Smok dostrzegł tę ich nibyucieczkę i gniewnie zaryczał, zgrzytnąwszy zębami. -

Powiedz: Mamy nadzieję, iż nie wie, że woda jest tu głęboka - nakazał Dor

Grundiemu. - W języku smoków. Grandy uśmiechnął się zimno. -

Znam swe obowiązki.

I wydał serię smoczych dźwięków. Smok natychmiast zbadał wylot kanału, zanurzając tam łeb. Z pełnym zadowolenia okrzykiem wpłynął w kuszące go przejście. Wkrótce był tuż za nimi. Całe smocze cielsko znalazło się pomiędzy rozdzieloną diuną. -

Teraz! Zamknij go! - zawołał do niej Dor.

I diuna uczyniła to. Kanał zaczął się gwałtownie zwężać i zanikać, zasypywany piaskiem. Smok zbyt późno zauważył niebezpieczeństwo. Próbował zawrócić i uciec, ale droga była już zamknięta. Ryczał i rzucał się, lecz na tej płyciźnie był w prawdziwych tarapatach. Diuna zasypywała również kanał przed łodzią. -

Hej, pozwól nam przepłynąć! - krzyknął Dor.

-

Dlaczegóż miałabym stracić okazy tak świetnie nadające się na skamieliny? -

spytała rozsądnie. - W ten sposób pozyskam i was, i smoka. To łup stulecia! -

Obiecałaś przecież! - jęknął żałośnie Dor. – Zawarliśmy ugodę!

-

Obietnice i ugody nie są warte tchu zużytego na ich wypowiedzenie, a ja nawet nie

oddycham. -

Wiedziałem - rzekł Chet. - Zdrada.

-

Czyń swą powinność, Iren - nakazał Dor.

Iren nabrała nasion w obie dłonie.

-

Rośnijcie! - wrzasnęła, rozrzucając je szeroko. Po obu stronach łodzi trawa

wykiełkowała gwałtownie i zaczęła szybko rosnąć, wwiercając w piasek długie korzenie, chwytając go i wiążąc. -

Hej! - wrzasnęła z kolei diuna, zupełnie jak Dor, potknąwszy się o siebie samą

tam, gdzie unieruchomiła ją trawa. -

Zerwałaś naszą umowę! - zawołał Dor - To kara! Piasek w tym rejonie nie mógł

już się przesuwać, trawa przekształciła go w zwyczajny grunt. Rozwścieczona diuna zdobyła się na ostatni wysiłek. Potężnie uniosła się ponad rosnącą trawą i potoczyła naprzód z takim impetem, że wsypała się do kanału, zamykając go. -

Wsysa łódź! - krzyknął Dor. - Opuścić statek!

-

Trochę wdzięczności! - poskarżyła się łódź. - Niosłam was lojalnie przez cały

Xanth, narażając swój kil, a wy opuszczacie mnie w potrzebie. Miała słuszność, lecz nie mogli tracić czasu na dyskusje. Nie zważając na jej skargi opuścili pokład w chwili, gdy wtargnął tam piach. Pognali przez resztki związanego trawą piasku, a łódź niknęła w diunie. Wydma nie mogła ich ścigać, wyczerpała się - źdźbła trawy przerastały już nowy pagórek, przykuwając go do podłoża. Główna masa diuny musiała cofnąć się i zająć smokiem, który wciąż miotał się, próbując przebić się do morza zanikającym kanałem. Stali na brzegu zatoki. -

Utraciliśmy łódź - powiedziała Iren. - I latający dywan, i obręcz ucieczki, i

żywność. -

Mój łuk i strzały - dodał chmurnie Chet. – Zdołałem uratować tylko tykwę. Za

bardzo ryzykowaliśmy. Te potwory są silniejsze i sprytniejsze niż sądziliśmy. -Uczymy się na błędach. Dor milczał. Był ich przywódcą. To on ponosił odpowiedzialność. Jeżeli nie potrafił bez katastrof pokierować zwykłą wyprawą na południe, to jakże mógł mieć nadzieję, że poradzi sobie na Wyspie Centaura? A jakim byłby Królem, gdyby musiał naprawdę wstąpić na tron? Nie mogli tu jednak zbyt długo pozostać, czy to w rozpaczy, czy w zamyśleniu. Wkrótce dostrzegą ich tubylcy. Mięsożerna trawa zajmowała połacie opuszczone przez trawę morską i wysyłała ku nim zgłodniałe pędy. Liany drżały, a na ich powierzchni ukazały się błyszczące krople soku-śliny. Dał się słyszeć łopot skrzydeł - niebawem ukaże się jakiś powietrzny potwór.

Słoneczna ryba ściemniała wreszcie i powróciła noc; dzienne stworzenia wycofały się bezładnie, wychynęły stwory nocne. -

Jest tylko jedna rzecz gorsza od dnia na bezludziu - powiedziała Iren dygocąc. -

Noc. Co teraz zrobimy? Dor pragnął znać odpowiedź na jej pytanie. -

Twe rośliny już raz nas uratowały - odrzekł Chet. – Może masz jakąś inną roślinę,

która mogłaby nas bronić lub transportować? -

Sprawdzę! - Włożyła rękę do torby z nasionami i przeszukiwała ją po omacku. -

Przede wszystkim rośliny żywnościowe i „efekty specjalne”: piwowiec - skąd się tu wziął?... wodne drzewo świętojańskie... sitowie... -

Sitowie! - odezwał się Chet. - Czy to te trzciny, które zawsze się spieszą?

-

Tak, gnają wszędzie - przyznała mu rację.

-

A jeżeli spletlibyśmy z nich łódź lub tratwę, czy zdołamy nad nią zapanować?

-

Myślę, że tak, jeśli założysz jej umiejętnie pierścień na nos. Ale...

-

Zróbmy tak - powiedział centaur. - I tak będzie to lepsze od czekania tu na to, co

może nas napaść. -

Zacznę hodować sitowie. Możemy je spleść, zanim dojrzeje. Ale musicie znaleźć

pierścień, zanim skończymy. -

Dor i Grundy, przepytajcie, proszę, swych informatorów i spróbujcie zlokalizować

jakiś pierścień - zaproponował centaur. Zabrali się do tego. Dor przepytywał nieożywione, a Grundy - ożywione. Żaden z nich nie znalazł w pobliżu pierścienia. Szybko postępowało splatanie rosnącego sitowia; wyglądało na to, że Iren i Chet znali tę technikę i dobrze razem współpracowali. Sitowie zaczynało się jednak szamotać, próbowało się uwolnić i wyruszyć w drogę. Mata-tratwa zaczynała pączkować; już wkrótce trzciny staną się zbyt silne i nie da się ich powstrzymać. -

Znaleźć kółko na jej czółko! - rzekł Smash.

-

Próbowaliśmy przecież! - warknął Dor, trzymając kurczowo róg szarpiącej się

maty. Była przeraźliwie mocna. -

Pierścień-sierścień! - naciskał ogr. Wielką owłosioną łapą popchnął coś w stronę

Dora. Wyglądało to jak futrzana obrączka. 

Obrączka? Pierścień! - krzykną! Dor. - Skąd go masz?

Nieprzetłumaczalna gra słów: ang. bulrush, rush spieszyć się, gnać Nieprzetłumaczalna gra słów: ang. bulrush, rush spieszyć się, gnać  Nieprzetłumaczalna gra słów: ang. bulrush, rush spieszyć się, gnać 

-

Na paluszka piędzi - mocno swędzi! - wyjaśnił Smash.

-

Wyhodowałeś to na palcu, a to swędziało? - Dor z trudem pojmował.

-

Zaraz sprawdź? - powiedział Grundy. Wydał jakieś zabawne trzaski, mówiąc do

czegoś, a potem roześmiał się. - Wiecie, co to jest? Liszaj obrączkowy! -

Liszaj obrączkowy! - zawiedziony Dor ze wstrętem odrzucił to paskudztwo.

-

Skoro to pierścień - jest nam potrzebny, zanim mata nam ucieknie! - rzekł Chet.

Dor pochylił się, podniósł liszaj obrączkowy i szybko podał go centaurowi. -

Proszę, masz.

Chet wplótł ów pierścień w nos trawy, następnie wyrwał ze swego pięknego ogona kilka długich włosów, skręcił z nich linkę i przeciągnął ją przez obrączkę. -

Nos jest wrażliwym punktem - wyjaśnił. – Szarpnięty pierścień urazi go, co

umożliwi kontrolowanie nawet tej pełnej wigoru maty. -

Jakieś zwierzę wyszło na wybrzeże! - ostrzegł Smash.

Spuścili potulną już teraz tratwę na wodę, nie czekając na stworzenie, które zaniepokoiło ogra. Wsiedli na nią ostrożnie i odepchnęli ją od brzegu. Nie była wodoszczelna, ale każda z trzcin była pławna, więc i cała konstrukcja utrzymywała się na powierzchni. Coś ryknęło w ciemnościach zalegających brzeg - głęboki, niski, pulsujący, potężny i wstrętny dźwięk. Potem, sfrustrowane, odeszło, a ziemia dygotała. Doleciał ich dławiący, wilgotny odór. Nikt nie zaciekawił się, co też to mogło być. Chet popuścił trochę cugli sitowiu. Trawa skoczyła naprzód, pozostawiając za sobą słabo fosforyzujący ślad. Wiatr owiał im twarze. -

Czy widzisz, gdzie płyniemy? - zapytała słabym głosem Iren.

-

Nie - odparł Chet. - Ale sitowie najlepiej płynie na otwartych wodach. Nie chce

ugrzęznąć na mieliźnie lub zderzyć się z jakimś potworem. Ufasz mu bardziej niż ja powiedziała. - A przecież to ja je wyhodowałam. -

Elementarne oszacowanie roślinnej natury - rzekł centaur.

-

Czy mogę oprzeć się o twój bok? - spytała. - Nie spałam dzisiaj, a twoja sierść jest

taka miękka... -

Oprzyj się! - zezwolił łaskawie Chet. Leżał, ponieważ tworzywo tratwy nie

wytrzymywało jego ciężaru, gdy stał. Trzciny napęczniały w wodzie, więc Dor wreszcie zdołał uszczelnić tratwę; nie musieli już siedzieć w morskiej wodzie. Dor także nie spał, ale nie miał ochoty przytulać się da puszystego boku Cheta. Gwiazdy przesuwały się nad nimi. Dor leżał na wznak i z pozornego ruchu gwiazd odczytywał kierunek, w jakim płynęła tratwa. Ruch ten nie był równomierny. Sitowie

manewrowało, próbując znaleźć kurs, po którym mogłoby swobodnie pędzić. Wyglądało na to, że wie, gdzie dąży, i to na razie wystarczyło. Stopniowo wyłaniały się konstelacje, wzory na niebie, układy gwiazd; z przypadkowych przechodzące w sugestie znaczeń. Kształtowały się obrazy, zarysy centaurów, przedmiotów i wyobrażeń. Niektóre przypominały twarze. Zdawało mu się, że dojrzał Króla Trenta spoglądającego na niego, rzucającego bezpośrednie, mądre spojrzenie. „Gdzie teraz jesteś?” - zapytał bez słów Dor. Twarz zmarszczyła się. „Jestem uwięziony w średniowiecznym mundańskim, zamku” - powiedziała. - „Nie ma tu żadnej mocy magicznej. Musisz przynieść mi magię”. „Przecież nie mogę tego uczynić!” - zaprotestował Dor. - „Magia to nie osoba, którą można przynieść, a zwłaszcza nie do Mundanii”.

.

„By mnie ocalić, musisz posłużyć się przesmykiem”. „Jakim przesmykiem?” - spytał podekscytowany Dor. „Przesmykiem centaura” - odparł Trent. Wtem oceaniczna wilgoć spryskała twarz Dora i zbudził się. Gwiaździsta twarz zniknęła. To był tylko sen. Przesłanie pozostało jednak w jego pamięci. Wyspa Środka? Nieznajomość ortografii sprawiła, że teraz nie był pewny znaczeń.. Jak może wykorzystać wyspę do poszukiwań Króla Trenta? Jeśli to był przesmyk - to pomiędzy czym? Środek czego? A jeśli był to centaur - czy to znaczyło, że Chet ma jakąś specjalną rolę do spełnienia? Jeżeli to naprawdę było przesłanie, proroctwo, to jak się nim posłużyć? Gdyby to był przypadkowy sen czy wizja, to mógłby je zignorować. Ale w Xanth takie zdarzenia rzadko były przypadkowe. Zaniepokojony Dor zasnął ponownie. To, czego doświadczył, nie było nocną marą, bo go nie przeraziło, no i Kary nie biega przecież po wodzie. Może powróci i wyjaśni się. Lecz sen nie powtórzył się, nie przywołał go także patrzeniem w gwiazdy. Nocne niebo zaciągnęły chmury.

 

Nieprzetłumaczalna gra słów: ang. aisle - wąskie przejście, przesmyk isle – wyspa centaur - centaur, cenier - środek

5.

Rwy Dor zbudził się o świcie. Słońce jakoś przedostało się na wschód, gdzie był ląd, osuszyło się i znów mogło świecić. Dor zastanawiał się, jakąż to niebezpieczną drogą wędrowało. Może miało tunel, w którym się toczyło? Jeśli wymyśliłoby kiedyś drogę w dół, unikając chlupnięcia w ocean, to na pewno by z niej skorzystało. Musi to kiedyś zasugerować. W końcu w niektóre ranki ukazywało się, zanim zdążyło wyschnąć na tyle, by osiągnąć pełny blask. Najwyraźniej pewne noce były trudniejsze. Teraz jednak nie wyjawi swego pomysłu; nie chciał, by słońce pognało naprzód, badając nowe drogi i pozostawiając Xanth w ciemnościach na całe dnie. Dor potrzebował światła, by dotrzeć do Wyspy Centaura. Północny kamień słoneczny, który dostał od Jewel, nie wystarczał. Wyspa Centaura - czy to tam miał znaleźć Króla Trenta? Nie, centaury nie uwięziłyby Króla, no i był on przecież w Mundanii. Ale może coś na Wyspie Centaura wiązało się z tym. Byle tylko pojął, jak! Dor usiadł. -

Chet, gdzie teraz jesteśmy? - spytał.

Odpowiedź nie nadeszła. Centaur spał. Iren wspierała się o jego bok. Smash i Grundy chrapali na rufie tratwy. Wszyscy spali! Nikt nie kierował tratwą ani nie pilnował kursu! Sitowie pędziło tam, gdzie chciało - gdziekolwiek! Tratwa znajdowała się na środku oceanu. Pustka wokół. Dzięki niesamowitemu szczęściu żaden morski potwornie wypatrzył ich i nie połknął, gdy spali. Ale teraz właśnie jakiś nadpływał! Ale gdy tak żarłocznie gnał w kierunku tratwy, Dor zorientował się, że pęd sitowia uniemożliwiał potworowi dopędzenie ich. Swe bezpieczeństwo zawdzięczali szybkości trzcin. Ponieważ dążyły na południe, musieli już znajdować się w pobliżu Wyspy Centaura. No, niekoniecznie, Dor bardziej uważał na lekcjach logiki niż na ortografii. Zawsze poszukiwał alternatywy dla oczywistego. W nocy tratwa mogła zataczać kota albo płynąć ku pomocy i o świcie przypadkowo, skręcić na południe. Mogli być w dowolnym miejscu. -

Gdzie jesteśmy? - spytał Dor wodę przy tratwie.

-

Długość geograficzna 83, szerokość geograficzna 26 lub na odwrót - powiedziała

woda. - Zawsze mylę równoleżniki z południkami. -

Nic mi to nie mówi! - parsknął Dor.

-

A mnie tak! - stwierdził budzący się Chet. – Wypłynęliśmy daleko w morze, ale i

posunęliśmy się sporo ku naszemu celowi. Powinniśmy tam dotrzeć nocą. -

Ale jeżeli

tu,

na morzu, złapie nas

jakiś

potwór?

- spytała

Iren,

też już obudzona. - Wolałabym być bliżej lądu. Chet wzruszył ramionami. -

Możemy skręcić w stronę lądu. A teraz czemu nie miałabyś wyhodować jakichś

roślin, dających żywność i świeżą wodę, abyśmy mogli zjeść i napić się? -

I parasolowca, by osłonił nas przed słońcem - dodała. - I żywopłot, dla kącika

wiesz-po-co. Zabrała się za to. Wkrótce pili pachnącą wodę z dzbanecznika i jedli przypominające słodkie bułeczki purchawki. Żywopłot odgrodził tył tratwy, a puste dzbanki wykorzystywano tam do innych celów. Kilka parasoli dawało miły cień. Zrobiło się całkiem wygodnie. Tratwa z sitowia, reagując na każde szarpnięcie kółkiem tkwiącym w jej nosie, skręciła na wschód, gdzie powinien się znajdować odległy ląd. Smash pociągnął nosem i rozejrzał się dookoła. Potem wskazał na coś i zaanonsował:. -

Chyba duża będzie burza!

Dor dostrzegł złe chmury, nadciągające od południa. Najpierw wyczuły je wyostrzone zmysły ogra, lecz po chwili były aż nadto widoczne dla wszystkich. -

Mamy kłopoty - rzekł Grundy. - Wiem, co mogę zrobić.

-

Co możesz zrobić? - spytała sucho Iren. - Czy skiniesz swą delikatną, małą rączką

i przeniesiesz nas wszystkich w bezpieczne miejsce? Grundy zignorował ją. Przemówił do oceanu we wszystkich jeżykach, jakich używały żyjące w nim stworzenia. Po chwili powiedział: -

Chyba mam. Ryby niosą wiadomość eklektycznemu węgorzowi.

-

Komu? - zapytała Iren. - Masz na myśli jedno z tych wstrząsających stworzeń?

-

Eklektyczny węgorz, głupia. Zbiera zewsząd rozmaite rzeczy. Nie tworzy niczego

nowego. Po prostu zestawia razem kawałki i części, które zrobili inni. -

Jak takie coś zdoła nam pomóc?

-

Lepiej zapytaj, dlaczego nam pomoże!

-

Dobra, drewniana głowo. Dlaczego?

-

Bo obiecałem mu połowę twoich nasion.

-

Połowę moich nasion! - wybuchnęła. - Nie możesz tego zrobić!

-

Jeśli tego nie uczynię, to sztorm pośle nas wszystkich na dno.

-

Iren, on ma rację - rzekł Chet. - Obrazowo mówiąc, jesteś my nad beczką.

-

Wepchnę wstrętnego golema do beczki i zakorkuję tam! - krzyknęła. - W beczce

.

biało-gorącego pieprzu-kichawca! Nie miał prawa obiecywać mojej własności. -

Dobra - rzekł Grundy. - Powiedz węgorzowi „nie”. Wstrząśnij nim.

Z wody wynurzył się wąski łeb. Zimny powiew wiatru zburzył włosy Iren i przykleił sukienkę do ciała, co sprawiło, że wyglądała bardzo ładnie. Niebo pociemniało. -

On mówi, że masz niezłą figurę - przetłumaczył z uśmieszkiem Grundy.

Ten niestosowny komplement wytrącił ją z równowagi. Trudno było odmówić komuś o takiej ogładzie towarzyskiej. -

No dobrze - powiedziała, dąsając się, - Połowa nasion. Ale to ja wybiorę, która

połowa. -

No to rzucaj je, głupia! - Grundy czepiał się kołyszącej się i nabrzmiewającej

-

Przecież wykiełkują!

tratwy. To jest pomysł. -

Każ im wszystkim kiełkować. Użyj swej magii. Eklektyczny węgorz żąda zapłaty

z góry. Chciała zaprotestować, ale pierwsza kropla deszczu spadla jej na nos, więc się poddała. -

Zapłacisz za to, golemie - wymruczała. Jedno po drugim wrzuciła nasiona do

głębokiej wody, zaklinając każde: Rośnij jak jaźń golema! Rośnij jak jego zarozumiała głowa! Rośnij jak zemsta, którą przyrzekłam niegodziwcowi... Dziwaczne kształty rozwijały się w wodzie. Kiełkowały różowolistne rzepy kręcące się w miejscu i brązowe pomidory, i żółte kapusty, i niebieskie buraki. Strzelająca fasola pstrykała wesoło, a karczochy krztusiły się. Sięgnęła do dalszej części swych zapasów i nadeszła kolej kwiatów. Białe pąki tworzyły wielkie bukiety, przystrajając cały ocean wokół tratwy. Odpływały stadami, z nieśmiałym beczeniem „bee-eee-ee!” 

Co to takiego? - spytał Grundy.

ang. artichoke – karczoch; choke - krztusić się

-

Floksy, głupku - pouczyła go Iren.

Stadka floksów, oczywiście - domyślił się Dor. Kwiatowe, białe owoce. Kwiaty petardowe strzeliły czerwonawo, tygrysie lilie warczały, dzwoneczki miodowców dzwoniły, a krwawiące serca zabarwiły wodę swym życiodajnym płynem. Irysy, które Iren dostała od swej matki, kwitły błękitnie i purpurowo. Mieczyki wyciągały się radośnie. Begonie rozkwitały i odbiegały, zanim im to nakazano. Barwinki mrugały; krokusy otwierały swe białe wargi i rzucały skandaliczne przekleństwa. Grandy wychylił się z tratwy, by powąchać śliczne, wielokolorowe kwiatuszki, pnące się ku górze. Wtem coś się wydarzyło. -

Hej! - zawołał znienacka, rozwścieczony, ścierając z głowy złocistą maź.

-

Dlaczego to zrobiły?

Iren spojrzała w jego stronę. -

A czegóż oczekiwałeś od pachnącego groszku, głupku? - spytała z satysfakcją. -

Lepiej trzymaj się z daleka od bratków. W pobliżu Dora trwał szczególnie gwałtowny rozrost - czerwone, pomarańczowe i białe kwiaty wybuchały niemal, zanim utworzyły się pączki. -

Ale im się spieszy! - skomentował.

-

Są niecierpliwe - wyjaśniła Iren.

Pokaz zakończył się pojawieniem oślepiających, złocistych kul nagietków. -

To jest połowa.. Przyjmij to lub odrzuć - powiedziała Iren.

-

Węgorz przyjmuje tę połowę - przetłumaczył Grundy, wciąż strząsający groszki z

czupryny. - A teraz eklektyczny węgorz - swoim sposobem - przeprowadzi nas przez sztorm ku brzegowi. -

W samą porę - odezwał się Chet. - Trzymajcie się mocno. Przed nami burzliwy

rejs. Węgorz popłynął naprzód. Tratwa za nim. Sztorm uderzył z furią. -

Co masz przeciw nam? - spytał Dor szarpiącego wiatru,

-

Osobiście, nic - powiał w odpowiedzi. - Do moich obowiązków należy

oczyszczanie mórz z hołoty. Nie mogą przecież wciąż zaśmiecać powierzchni rozmaite szczątki i rzeczy. -

Nie znam takich - odrzekł Dor. Tratwa kołysała się i skręcała, podążając za

umykającym węgorzem, a jednak jakoś unikali najgorszego. Przepłynął obok nich kawałek deski.

-

Jestem szczątek - rzekła deska. - Jestem ciągle jeszcze pływającym kawałkiem

okrętu, który rozbił się tu miesiąc temu. Z drugiej strony nadpłynęła beczka, sponiewierany pień galareto-beczkowca. -

Jestem rzeczą - zadudniła. - Wyrzucono mnie za burtę jako balast, by odciążyć

-

Miło było obu was poznać - powiedział uprzejmie Dor,

-

Węgorz używa ich jako znaczników - rzekł Grundy. - Wykorzystuje wszystko, co

statek.

znajdzie, -

Gdzie ten motłoch? - spytała Iren. - Jeżeli sztorm ma oczyścić morze, to musi

mieć z czego. -

Ja jestem „tłum” - wyjaśniła tratwa.* - Więc ty musisz być „szpara”. - I

zachichotała. Deszcz lunął jak z cebra. Natychmiast całkowicie przemokli. -

Wylewaj! Wylewaj! - krzyczał Chet przez wiatr.

Dor porwał wiadro* - właściwie był to bukiet * wyhodowany przez Iren, ale ortografia tak go skołowała, że całkiem zmienił swój charakter - i zaczął wylewać wodę. Smash czynił to samo z drugiej strony tratwy, posługując się dzbankiem. Z olbrzymim wysiłkiem udawało się im czerpać wodę nieco szybciej niż wlewał ją deszcz. -

Zanurzamy się! - zawoła! przez wiatr Grundy. – Nie pozwólcie, by się wywróciła

na bok! -

Nie kołysze się na boki - odparła Iren. - Tratwa nie może...

Wtem tratwa zanurzyła się straszliwie nosem i zaczęła stawać dęba. Iren ułożyła się płasko w środkowym zagłębieniu, dołączając do Smasha i Dora. Tratwa przechyliła się groźnie w prawo, potem w lewo, miotając najpierw Iren gwałtownie na Dora, a później młodzieńca na dziewczynę, która była tak rozkosznie miękka. -

Co ty wyprawiasz? - wrzasnął Dor, bo mimo tych miękkich lądowań - niemal

wytrzęsła z niego duszę. -

Ziewam - odparła tratwa.

-

Bardziej mi to wygląda na kołysanie się - sarknął na rufie Chet.

Iren



znów

znalazła

się

przy Dorze,

nos

w

nos

i

biodro

w

biodro.

Nieprzetłumaczalna gra sfów: ang. riffmff - motłoch, hołota; raff, raf - tratwa, tłum; rift, rif - szczelina, szpara, rysa; bucket - wiadro; bouąuet - bukiet

-

Skarbie, musimy zrezygnować z takich spotkań - sapnęła, próbując się

uśmiechnąć. W innych okolicznościach Dor bardziej doceniłby -takie bliskie spotkania. Iren była krągła tam, gdzie trzeba, więc zderzenia były mile amortyzowane. Teraz jednak obawiał się o życie jej i swoje. Poza tym wygląd dziewczyny wskazywał, że grozi jej morska choroba. Tratwa pochyliła się ku przodowi i w dół, ześlizgując się jakby z wodospadu. Żołądek uniósł mu się do gardła. -

A co teraz wyczyniasz? - wydyszał.

-

Zapadam się - odparła tratwa.

-

Jesteśmy ponad Wodą! - zawołał Chet. Leżał, a pomimo to jego głowa górowała

nad nimi. - Pod nami coś jest! To dlatego tak bardzo się kołyszemy! -

To behemot! - powiedział Grundy.

-

Co? - spytał Dor.

-

Behemot. Olbrzymie wodne stworzenie, pływające sobie bezczynnie. Eklektyczny

węgorz przywiódł nas do niego, by nam ułatwić przetrwanie sztormu. Iren odkleiła się od Dora. Wszyscy ostrożnie podpełzli do brzegu tratwy i spojrzeli w dół. Sztorm trwał nadal, lecz fale uderzały teraz w lśniące boki gigantycznego zwierzęcia. Tratwa nie tkwiła zbyt stabilnie, kołysząc się i ślizgając na gładkiej powierzchni, ale za to potężne cielsko behemota chroniło ich przed szalejącym oceanem. -

A ja sądziłem, że behemoty żyją w słodkich wodach - przyznał się Dor. - Mój

ojciec mówił, że spotkał behemota w Jeziorze Ogrów i Pszczół Wodnych. -

Rzeczywiście spotkał. Ja też tam byłem - powiedział wyniośle Grundy. -

Behemoty są tam, gdzie je znajdujesz. Są zbyt wielkie, by zwracać uwagę na rodzaj wody. -

Czy węgorz akurat go znalazł i przyprowadził nas do nie go? - zapytał Chet, On

również wyglądał na zagrożonego morską chorobą. -

To właśnie eklektyczny sposób - potwierdził Grundy. - Korzystać ze wszystkiego,

co pod ręką. -

Oszukujecie! - zawył sztorm. - Nie mogę zatopić tej balii! - Wirujące oko

zogniskowało się na Dorze. - Już drugi raz mi się wymykasz, ludzka rzeczy. Ale jeszcze się spotkamy! - Burza z nie zadowoleniem odleciała na zachód. A więc była to ta sama burza, którą napotkał przy zamku Dobrego Maga Humfreya! Faktycznie podróżowała na okrągło!

Behemot stwierdziwszy, że ustał miły prysznic, wypuścił chmurę mglistego gazu i zanurzył się w głębiny. Nie było po co zostawać na powierzchni, skoro burza zawróciła w inną stronę. Tratwa osiadła na spokojnym morzu. Teraz, kiedy już nie groziło mu utoniecie, Dor niemal żałował, że sztorm ustał. Żałował, że nie tuli już w ramionach Iren. Jak zawsze był na tyle szalony, by pragnąć tego, czego nie mógł zdobyć, zamiast zadowolić się tym, co miał. Na horyzoncie ukazał się jakiś potwór. -

Popędźcie tę tratwę! - krzyknęła zaniepokojona Iren. - Jeszcze nie jesteśmy

bezpieczni!. -

Płyńcie za węgorzem! - napominał ich Grundy.

-

Ale on płynie wprost ku potworowi! - zaprotestował Chet.

-

Widocznie tak ma być - odparował Grundy z powątpiewaniem.

Płynęli więc ku potworowi. Okazało się, że jest on niezwykle długi i płaski, jakby wąż morski został rozwałkowany przez walec drogowy, -

Co to takiego? - spytał zdumiony Dor.

-

Wstęgoryba, tępaku! - pouczył go Grundy.

-

Jak ona zdoła nam pomóc?

Sztorm

trwał

znacznie

dłużej

niż

sądzili.

Słońce

stało

już

w

doprowadzić

nas

do

lądu

zenicie,

a ciągle byli daleko od brzegu. -

Wiem

tylko,

że

węgorz

obiecał

przed

nocą - rzekł Grundy. Posuwali się naprzód. Płynęli coraz wolniej; sitowie traciło siły. Dor uświadomił sobie, że część tworzywa tratwy była już martwa; i dlatego mogła z nim rozmawiać - jego talent magiczny oddziaływał przecież tylko na nieożywione. Wkrótce trzciny znieruchomieją, a oni utkwią w środku oceanu. Nie mieli wiosła; utracili je wraz z pierwszą łodzią. Wstęgoryba opuściła swą niedorzecznie płaską głowę, gdy tratwa zbliżyła się do niej. Potem łeb zanurzył się w wodzie i wśliznął pod nich. Po chwili wynurzył się za nimi, a szyja wsunęła się pod tratwę i uniosła ją ponad wodę. -

Och, nie! - pisnęła Iren, gdy unosili się wysoko w górę. W panice objęła

ramionami Dora. I znów zapragnął, by wydarzyło się to wtedy, kiedy sam nie byłby tak przerażony. Ciało wstęgoryby było jednak lekko wklęsłe i tratwa tkwiła stabilnie, nie spadała. W miarę jak głowa wznosiła się na przerażającą wysokość, zaczęli się ześlizgiwać w dół, po

śliskim cielsku stwora. Ze strachem patrzyli, jak tratwa pochyliła się w przód, a potem ze wzrastającą szybkością pomknęła w dół. Iren znów krzyknęła i przytuliła się do Dora, a ich ciała stały się nieważkie. Pędzili w dół. Wstęgoryba falowała - nowy garb tworzył się tuż za nimi jednocześnie z powstającą przed nimi doliną. Z oszałamiającą prędkością mknęli w dół zwierzęcia,, nie wpadając do wody. -

Zdążamy w stronę lądu - posiedział przerażony Dor - Potwor nas tam kieruje.

-

Tak właśnie się zabawia - stwierdził Grundy. - Unosi różne rzeczy, a potem

spuszcza je w dół swego cielska. Węgorz wykorzystał to dla naszego dobra. Przekonawszy się, że jednak nic im nie grozi, Iren odzyskała pewność siebie? -

Puść mnie! - parsknęła na Dora, jakby to on ją trzymał.

Wstęgoryba zdawała się nie mieć końca; tratwa ześlizgiwała się i ześlizgiwała. Dor zorientował się, że potwór „zawróci!” pod wódą, ustawiając głowę za ogonem i umożliwiając im dalszy ślizg. Ląd był coraz bliżej. I w końcu dotarli tam. Wstęgoryba zmęczyła się zabawą i zrzuciła ich z przeraźliwym pluskiem. Sitowie miało jeszcze akurat tyle siły, by donieść ich do plaży, potem obumarło i tratwa zaczęła tonąć. Słońce było już nisko nad horyzontem i spieszyło się, by zabrać im dzień, zanim zdołają dotrzeć gdzieś dalej. Wkrótce złota kula znów zgaśnie. -

Myślę, że teraz pójdziemy pieszo - zauważył Chet. – Nie dotrzemy wiec dziś do

Wyspy Centaura. -

Ale możemy się do niej przybliżyć - powiedział Dor. - Chwilowo mam dość

łódek! Załoga tratwy zgodziła się z nim. Przede wszystkim postarali się zebrać trochę żywności. Dzikie ciastoowoce były dojrzałe, wodny orzech dostarczył im pitnej wody. Iren nie musiała korzystać ze swego umniejszonego zapasu ziaren, a nawet znalazła tu trochę nowych. Nagle coś wyskoczyło spoza drzew i rzuciło się wprost ku Dorowi. Wyciągnął odruchowo swój magiczny miecz i stworzenie zatrzymało się, zawróciło i uciekło. Składało się z nóg, sierści i groźnych spojrzeń. -

Co to było? - zapytał z drżeniem Dor.

-

To skocz-na-ciało - odpowiedział najbliższy głaz.

-

Co to takiego, to skocz-na-ciało? - spytała Iren.

-

Nie muszę tobie odpowiadać - odburknął głaz. – Nie jestem granitem, z którego

możesz zrobić nagrobek! -

Odpowiedz jej - nakazał Dor,

-

Ojjjj, dobra! To jest to, co widziałaś.

-

To niezbyt dobre.

-

Ty też, laluniu. Cętkowana wężownica lepiej wygląda.

Iren rzeczywiście nie wyglądała najlepiej, przemoczona i rozczochrana po morskich przygodach. Niemniej głaz uraził jej dumę. -

Mogę zadławić cię zielskami, minerale!

-

Taaa, zieloniutka? Tylko spróbuj!

-

Rośnijcie, chwasty! - rozkazała, wskazując skalę. I natychmiast otaczające głaz

zielska zaczęły gwałtownie rosnąć. -

Lepiej nam teraz niż poprzednio! - wykrzyknęły. Zaskoczony Dor przyjrzał im się

dokładniej, bo przecież jego talent nie działał na ożywione. Zobaczył, że to mówiły zaplątane w rośliny ziarenka piasku. -

O, kurczę! - odezwał się głaz. - Ona faktycznie to robi!

-

Powiedz mi, co to takiego, to skocz-na-cialo? - nalegała Iren. Skała niemal

zniknęła pod roślinnością. -

W porządku, w porządku, laleczko! Ale zabierz te paskudne rośliny z mojej

-

Przestańcie rosnąć! - nakazała Iren zielskom, a one przestały, z zawiedzionym

twarzy. szelestem. Zdeptała je wokół skały. -

Masz śliczne nogi - powiedział głaz. - I nie tylko!

Stojąca nad kamieniem Iren odskoczyła. -

Po prostu odpowiedz na moje pytanie!

-

One tylko wyskakują, straszą ludzi i uciekają – odpowiedział głaz. - Są

nieszkodliwe. Przybyły tu niedawno z Mundanii, gdy Mundańczycy przestali w nie wierzyć i nie mają odwagi uczynić czegoś złego. -

Dzięki - powiedziała Iren, zadowolona ze zwycięstwa nad opornym głazem.

-

Wydaje mi się, że należałoby jeszcze podeptać trawę - zasugerował kamień.

-

Nie wtedy, gdy nosze spódnicę.

-

Eeeeee...

Skończyli posiłek i podążyli na południe. Dzień już się kończył, ale chcieli znaleźć odpowiednie miejsce na nocne obozowisko. Dor wypytywał inne głazy, czy coś groźnego nie czai się w ich pobliżu. Wydawało się, że to bezpieczna wyspa. Może powróciło ich szczęście i osiągną cel bez dalszych niebezpieczeństw? O zmierzchu dotarli do południowego brzegu wyspy. Zobaczyli wąskie pasmo wody, oddzielające ich od następnej wyspy. -

Może lepiej zatrzymajmy się tu na noc - powiedział Dor. - Ta wyspa wydaje się

bezpieczna, a nie wiemy, co nas czeka na tamtej. -

No i jestem zmęczona - dodała Iren,

Rozgościli się na noc, chronieni przez specjalnie w tym celu wyhodowaną szparagową palisadę. Skocz-na-ciało rzucały się na ogrodzenie i umykały nie czyniąc szkód. Chet i Smash, jako najmasywniejsi, leżeli po bokach. Grundy potrzebował tak mało miejsca, że właściwie się nie liczył. Iren i Dor gnieździli się w środku. Ale teraz miała dość miejsca i czasu by się ułożyć wygodnie i nawet go nie musnąć. No i dobrze. -

Wiesz, głaz miał rację - rzekł Dor. - Rzeczywiście masz ładne nogi. I nie tylko!

-

Lepiej śpij - odparła, nie bez zadowolenia.

Rankiem w kanale pływał duży okrągły obiekt. Dorowi się to nie podobało. Musieli przepłynąć obok niego, żeby dotrzeć na drugą wyspę. -

To zwierzę czy roślina? - spytał.

-

Nie roślina - odparła Iren. Wyczuwała to, ponieważ łączyło się z jej magią.

-

Przemówię do tego - rzekł Grundy. Jego talent odnosił się do wszystkiego, co

żywe. Wydał całą serię gwizdów i niemal niesłyszalnych pomruków. Większa część tej przemowy była dla nich niedostępna bo zwierzęta i większość roślin stosowały nieludzkie sposoby. Po chwili ogłosił: -

To morski pokrzywowiec. Roślinopodobne zwierzę. Ten kanał to jego terytorium,

i użądli śmiertelnie każdego, kto tu wtargnie. -

Jak szybko pływa? - zainteresowała się Iren.

-

Dość szybko - odparł Grundy. - Nie wygląda na to, ale na pewno potrafi.

Podzielmy się i płyńmy w dwóch grupach, może wtedy dopadnie tylko niektórych z nas. -

Lepiej pozostaw myślenie tym, którzy są bardziej do tego przygotowani - pouczył

go Chet. -

Musimy to

stąd wywabić albo zniszczyć – powiedział Dor. - Spróbuję to

odciągnąć, posługując się moją magią.

-

A tymczasem zacznę hodować kwiat-oszałamiacz – dodała Iren.

-

Dziękuję za zaufanie.

Nie mógł jednak mieć do niej pretensji. Udało mu się wcześniej wywieść w pole potwory za pomocą magii, ale zależało to od ich natury i inteligencji. Nie wypróbował tego na smoku morskim, wiedząc, że byłby to próżny wysiłek. Ten morski pokrzywowiec był mało znanym stworzeniem. Nie sprawiał wrażenia zbyt bystrego. Skoncentrował się na wodzie w pobliżu pokrzywowca. -

Czy potrafisz coś naśladować? - spytał ją. Nieożywione często sądziło, że ma tego

rodzaju zdolności, a im były one mniejsze, tym było z nich bardziej dumne. Kiedyś, rok temu, namówił wodę do naśladowania jego głosu i zwiódł trytona. -

Nie - odrzekła woda.

-

No, trudno. Powtarzaj więc za mną: pokrzywowcu, jesteś wielkim, krągłym

tłuściochem. -

Hę? - spytała woda.

Że też musiał natrafić na taką głupią wodę! Niekiedy woda miała lotny dowcip, swobodnie tryskała inteligencją, innym razem tworzyła mętne kałuże. -

Krągły tłuścioch - powtórzył.

-

Ty też! - odcięła się woda.

-

A teraz powiedz to morskiemu pokrzywowcowi!

-

Ty też! - powtórzyła pokrzywowcowi.

Towarzysze Dora uśmiechnęli się. Rośliny Iren dobrze się rozwijały. -

Nie! - burknął Dor tracąc cierpliwość. - Krągły tłuścioch!

-

Nie krągły tłuścioch - warknęła woda.

To było beznadziejne. Rozeźlony Dor zrezygnował. -

Kwiat jest już prawie gotowy - powiedziała Iren. – Trochę przypomina Gorgone;

nie może cię oszołomić, jeśli na niego nie patrzysz. Lepiej stańmy tyłem do niego i nie odwracajmy się. Nie będziemy mogli tedy powrócić - nie mogę powstrzymać kwiatu, gdy dojrzeje. Stanęli w szeregu. Dor słyszał za sobą szelest gwałtownie rozchylających się liści. Jakie to było denerwujące! -

Wypuszcza pączki - doniósł im Grundy. - Zaczyna zdawać sobie sprawę ze swej

mocy. Och, jaki zły!

-

Pewno, że zły - odparła Iren. - Wybrałam najlepsze ziarno. Zaczynamy wchodzić

do wody. Kwiat zacznie działać, zanim dotrzemy do pokrzywowca, a dobrze byłoby, żeby przyciągnął jego uwagę. Brnęli przez kanał. Dor zdał sobie nagle sprawę, jak bardzo ubranie może krępować ruchy w wodzie. Nie chciał, by cokolwiek przeszkadzało mu, gdy będzie przepływał obok pokrzywowca. Zaczął zrzucać ubranie. Iren, najwyraźniej z tych samych przyczyn, szybko pozbyła się spódnicy i bluzy. -

Dor ma rację - zauważył Grundy, dosiadający Cheta. - Masz ładne nogi. I nie

-

Jeżeli zagapisz się zbyt do tyłu - powiedziała sucho Iren - znajdziesz się w mocy

tylko.

kwiatu. Grundy natychmiast spojrzał w przód. Za jego przykładem poszli Chet, Smash i Dor. Ten ostatni był jednak pewien, że na twarzy Iren widniał podstępny uśmieszek. Chwilami bardzo przypominała matkę. -

Hej, kwiat się rozwija! - krzyknął Grundy; - Poznaję to po tym, co mówi. Co za

zuchwalec! Jaką ma moc! I rzeczywiście, nagle plecy Dora owiała fala ciepła. Kwiat użył swej mocy. Na pokrzywowcu nie zrobiło to żadnego wrażenia. Chwiejąc się płynął w ich kierunku. Głowę miał całą nakrapianą, jak muchomor. Pojawiły się na niej kropelki cieczy. -

Pokrzywowiec ostrzega, że użądli każdego z nas tak mocno, że... och, to

nieprzyzwoite! - próbował tłumaczyć Grundy. - Jakby to przełożyć... -

Płyńmy - ponagliła Iren. - Kwiat już zaczyna.

-

Teraz śpiewa pieśń zdobywcy - poinformował ich Grundy i sam zaczął śpiewać: -

Jestem potężnym kwiatem. Jestem oszałamiaczem! Słowu „oszałamiacz” towarzyszyło silne promieniowanie, które oparzyło im plecy. Padli do wody, by ochłodziła im spieczone ciała. Morski pokrzywowiec, zagapiony w kwiat, zesztywniał. Jego powierzchnia zalśniła. Krople cieczy zamieniły się w kryształy. Czułki opadły i stary się kruche. Skamieniał. Przepłynęli obok niego. Nie zareagował. Dor dojrzał jego cielsko, sięgające daleko w głębiny kanału, opatrzone wielkimi, kłującymi wyrostkami. Ten stwór mógłby ich naprawdę zniszczyć, gdyby pozostał przy życiu. Dopłynęli do celu we właściwej kolejności: Chet i Grundy najpierw, potem Dor, Smash, a na końcu Iren. Wiedział, że dobrze pływała; celowo pozostała w tyle, by nie widzieli jej nagości. Wcale nie była zbyt wstydliwa, ale uważała, że kobieta, która odsłania

swoje ciało stopniowo, bardziej fascynuje mężczyznę niż ta, co ukazuje wszystko od razu. Z pewnością miała rację. Jej ciało ciekawiło teraz Dora o wiele bardziej, niż gdyby je mógł swobodnie oglądać. Nie odważył się jednak spojrzeć; promieniowanie kwiatu wciąż paliło mu kark. . Dotarli do płycizny i wydostali się z wody. -

Idźmy dalej, dopóki nie wydostaniemy się z zasięgu kwiatu! - zawołała Iren. - I

nie odwracajcie się, obojętnie, co by się działo! Dor nie lekceważył przestróg. Wynurzając się z wody czuł, jak płynący od kwiatu żar spływa na jego plecy, pośladki i nogi. Jakiegoż to potwora uwolniła Iren! Pomógł jednak tam, gdzie zawiódł Dora jego własny talent. Dzięki temu bezpiecznie przebyli kanał, przepływając obok morskiego pokrzywowca. Znaleźli kępę purpurowo-zielonych krzaków i skryli się za nimi. Teraz Dor mógł się ubrać. Udało mu się uchronić ubranie od całkowitego zamoczenia, bo trzymał je w zębach ponad wodą, miecz zaś cały czas miał przypasany. -

Ty też masz ładne nogi! - głos Iren spłoszył go nagle. - I nie tylko.

Dor zarumienił się. No cóż, odpłaciła mu pięknym za nadobne. Była już ubrana. Dziewczyny potrafiły bardzo szybko się przebrać, kiedy chciały. Powędrowali na południe, ale wiele czasu upłynęło, zanim Dor przestał nerwowo zerkać w tył. Ten kwiat-oszałamiacz... Chet zatrzymał się. -

Co to jest?

Spojrzeli tam. Zobaczyli płaską drewnianą tablice, leżącą na ziemi. Widniał na niej starannie wykonany napis: „Żadnych praw dla rwów”. Oczywiście, nikt nie zrozumiał, o co chodzi, nikt też nie miał ochoty zastanawiać się nad sensem tego napisu. Dor spytał tablicę: -

Czy w pobliżu czyha na nas jakieś niebezpieczeństwo?

-

Nie - odparła.

Poszli więc dalej, pogrążeni we własnych myślach. Dotarli na tę wyspę nago - czyżby ów napis miał z tym jakiś związek? A może był nieortograficzny? Sam jednak zbyt słabo znał ortografię, by być tego pewnym. Dotarli do gęsto porośniętych błot. Drzewa były niskie, ale bardzo gęste. Dor i Iren mogli przecisnąć się pomiędzy nimi, lecz Smash i Chet nie. -

.

Gdy wyrwę drzewa, będzie droga jak trzeba! – zrymował Smash, zamierzając się

potężną pięścią.

Zaczekaj, najpierw spróbujmy znaleźć jakąś drogę! - powstrzymał go Dor. - Król

-

Trent z pewnych powodów nigdy nie pozwalał bezmyślnie niszczyć dzikiej przyrody. A poza tym czyniony przez nas hałas mógłby przywabić okoliczne potwory. Poszli skrajem gąszczu i wkrótce natrafili na następną tablicę: „Rwy chodzą tam, gdzie chcą”. W pobliżu znajdowała się porządnie utrzymana, sucha, biegnąca przez las ścieżka, nieco wyniesiona ponad poziom błot. -

Czy grozi tu jakieś niebezpieczeństwo? - badał Dor.

-

Niewielkie - odparła ścieżka.

Więc z niej skorzystali. Gdy weszli w gąszcz, dały się słyszeć szelesty drzew i chlupnięcia w błocku. Co to za hałasy? - zainteresował się Dor, lecz nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Las

-

był tak gęsty, że nie było w nim nic nieożywionego; wódę pokrywała gęsta zieleń, a sama ścieżka utworzona była z korzeni. Teraz ja spróbuję - odezwał się Grundy. Przemówił w trzech językach i po chwili

-

poinformował: - To tylko zębate szczury i robaki. Nie są groźne, dopóki nie odwrócimy się do nich tyłem. Szelesty i chlupnięcia stały się głośniejsze. -

Przecież są wszędzie dookoła nas! - zaprotestowała Iren. - Jakże możemy nie

odwrócić się do nich tyłem? -

Każde z nas zwróci twarz w innym kierunku - zaproponował Chet.

-

Pojadę przodem. Grundy usiądzie na moim grzbiecie i będzie patrzeć w tył. A wy

będziecie spoglądać na boki. Tak też uczynili. Smash z lewej strony, a Iren i Dor z prawej. Sprawcy hałasów pozostali niewidzialni. -

Wydostańmy się stąd jak najszybciej! - powiedziała Iren.

-

Ciekaw jestem, jak radzą sobie rwy, skoro jest to ich ścieżka - zaciekawił się Dor.

Jakby w odpowiedzi na pytanie, ukazała się trzecia tablica: „Rew jest władcą dżungli”. Najwyraźniej szczury i robaki nie ośmielały się atakować swego pana. -

Coraz bardziej ciekawi mnie to coś - odezwała się Iren. - Czy to poluje, czy je, czy

swawoli ze swymi pobratymcami? Co to właściwie jest? Dor też się nad tym zastanawiał, ale wciąż wahał się, czy głośno wyrazić swe domysły. A jeżeli nie ma żadnego błędu ortograficznego? Jakże wtedy to coś mogłoby polować, jeść, swawolić?

Szybko podążali ścieżką i wreszcie wyszli z gęstwiny. I natychmiast dojrzeli nową tablicę: „Rwy spoczną przy jagnięciu”. -

Co to takiego - jagnię? - spytała Iren.

-

To mundańskie stworzenie - odparł Chet. - Mówią, że jest niewinne, łagodne i

pieszczotliwe, ale głupie. -

A więc coś takiego wybrałyby rwy - mruknęła posępnie.

W dalszym ciągu nikt nie wypowiedział na głos swych domysłów co do natury tego stwora. Dążyli w stronę południowego krańca tej długiej wyspy. Chet wyjaśnił im, że całe wybrzeże Xanth było opasane rafami zaporowymi, które przekształciły się w łańcuch wysp. Ponieważ nie mieli już łodzi, musieli je wykorzystać do dalszej bezpiecznej wędrówki do celu. Wyspy mogły być zamieszkane przez nielicznych wielkich drapieżców, bo nie zapewniały im one odpowiednio rozległych terenów łowieckich; potwory morskie nie wpływały zaś na wewnętrzne wody między wyspami a lądem. Jednakże żaden obszar Xanth nie był całkowicie bezpieczny. Chcieli już opuścić tę Wyspę Rwów. Dotarłszy do plaży ujrzeli następną tablicę: „Stado rwów”. Poza nimi, na ścieżce biegnącej przez gąszcz, rozległy się ryki. Coś się zbliżało - a któż mógł wątpić, co to było? -

Czy chcemy spotkać się ze stadem rwów? - spytał retorycznie Chet.

-

A chcemy tędy przepłynąć? - odparował Grundy. Spojrzeli. Przekonali się, że ich

pobyt na plaży zwabił całe stado tygrysich rekinów. Każdy z nich miał ostrą płetwę i głowę tygrysa. Podpłynęły tak blisko brzegu, jak tylko zdołały, i czyhały warcząc, wygłodniałe. -

Coś

mi

się

zdaje,

że

znów

znaleźliśmy

się

pomiędzy

smokiem

a diuną - stwierdził Grundy. -

Mogę powstrzymać tygrysie rekiny - odezwała się; Iren. - Mam ziarno morskiego

krakena. -

A ja nadal mam hipnotykwę, to powinno powstrzymać rwy - dodał Chet. - Jeżeli

założymy, że pisownia była prawidłowa. Istnieje mundański potwór, wyglądający jak przednia część tygrysiego rekina, zwany... -

W stadzie musi być kilka rwów - rzekł Grundy. - Chyba że jest to jeden potężny i

dumny osobnik. -



Pokonam poczwarę i łeb jej rozwalę - odezwał się Smash.

ang. pride - stado, duma; proud - dumny

-

Stado może liczyć i dwudziestu osobników – powiedział Chet. - Ty, Smash,

mógłbyś się zająć jakimiś sześcioma, ale reszta w tym czasie spokojnie zdołałaby nas pożreć, jeżeli o to by im chodziło. -

Przecież nie wiemy, czy jest ich aż tak dużo – zaprotestowała niepewnie Iren.

-

Musimy się stąd wydostać! - zawołał Grundy. - Nigdy nie musiałem się bać o

swoje ciało, kiedy byłem prawdziwym golemem! -

Może nie byłeś wtedy tak nieznośny - powiedziała Iren, - A poza tym nie miałeś

wówczas żadnego ciała. Mogli jedynie posuwać się plażą, a tygrysie rekiny towarzyszyły im wodą. -

W ten sposób nie umkniemy żadnemu z tych niebezpieczeństw - rzekła Iren. -

Sadzę mojego krakena! - rzuciła ziarno do wody. -

Rośnij!

Chet wyciągnął przed siebie hipnotykwę, którą ocalił ze wszystkich przeciwności, jakie ich spotkały. Osłaniając jedną dłonią otwór powiedział: -

Pokażę ją pierwszemu rwu.

Smash przyłączył się do niego. -

Ja odliczę drugiego, potem następnego. - Przygotował pięść do ciosu.

-

Jesteś Magiem - przypomniał Dorowi Grundy. - Zrób coś!

Dor spróbował: -

Niech cokolwiek odpowie, czy można się stąd wydostać?

-

A już myślałem, że nigdy o to nie spytasz - odezwał się piasek u jego stóp. -

Oczywiście, że można. -

Znasz drogę? - zapytał zadowolony Dor.

-

Nie.

-

Na litość boską! - wykrzyknęła Iren. - Co za idiota!

-

Ty także byłabyś głupia - odciął się piasek. - Gdyby twój mózg składał się z

rozdrobnionych minerałów. -

Miałam na myśli jego - powiedziała, wskazując Dora. - I pomyśleć, że nazywają

go Magiem! Potrafi tylko udawać brzuchomówcę z czymś takim, jak ty. -

Ale mu docięłaś - rzekł o niej piasek. - Faktycznie piachem w oczy.

-

Dlaczego twierdzisz, że można się stąd wydostać, skoro nie znasz drogi? - spytał

-

Bo zna ją moja sąsiadka, kość. Dor odszukał kość i przemówił do niej:

por.

-

Jaka droga stąd prowadzi?

-

Tunel, idioto! - odparła.

Odgłosy stada rwów rozbrzmiewały coraz bliżej. Tygrysie rekiny warczały na rosnącego i zagrażającego im krakena. -

Gdzie ten tunel? - dopytywał się Dor.

-

Dokładnie za tobą, na wybrzeżu - powiedziała kość. - Zapieczętowałem go,

zrobiłem trzy kroki i padłem ofiarą rwów. -

Nie widzę go - zaniepokoił się Dor.

-

Jasne. Przypływ nanosi na niego piasek. W ubiegłym tygodniu ktoś obraził falę i

zwaliła jeszcze więcej piachu. Teraz tylko ja mogę wskazać tunel. Dor podniósł kość. Przypominała ludzką kość udową. -

Wskaż mi tunel!

-

Dokładnie tam, gdzie sięga fala. Odgarnij piasek! – Pochyliła się lekko w jego

dłoni, wskazując miejsce, Dor odgarnął i odsłonił otoczak. -

On zamyka tunel?

-

Tak - odparła kość. - Ukryłem swe pirackie skarby pod następną wyspą i

przekopałem tunel aż tutaj, by nikt się o tym nie dowiedział. Lecz rwy... -

Hej, Smash - zawołał Dor. - Jest tu dla ciebie kamień do usunięcia!

-

Nie robiłbym tego - ostrzegła kość. - Jest tak osadzony, by złodzieje nie mogli go

ruszyć. Tunel może się zapaść. -

Jak więc mamy się tam dostać?

-

Tylko powietrznym hakiem można usunąć otoczak, nie naruszając ścian.

-

Nie mamy go przecież! - krzyknął gniewnie Dor.

-

Pewno, że nie. Na tym polegał mój magiczny talent, gdy żyłem. Tylko ja mogę

bezpiecznie odsunąć ten kamień. Wziąłem pod uwagę wszystko; oprócz rwów, W trakcie ich rozmowy kraken przepędził tygrysie rekiny i zainteresował się teraz wybrzeżem. Już niebawem będzie dla nich groźniejszy niż rekiny. -

Posunąłeś się naprzód? - spytał Chet. - Nie chciałbym cię popędzać, ale

wyliczyłem, że mamy trzydzieści sekund, zanim rwy - czymkolwiek by nie były - wypadną z lasu. -

Chet! - krzyknął Dor. - Zmień ten otoczak w kamyk! Ale niczym nie wstrząśnij!

Chet dotknął otoczaka i ów natychmiast skurczył się. Niebawem stał się małym kamyczkiem, który wpadł w znajdujący się za nim otwór: Przejście było otwarte. -

Wskakujcie do środka! - zawołał Dor. Iren była przestraszona.

-

Kto, ja?

-

Zamknij się - odezwał się Grundy, - Chcesz tu stać i pokazać nogi rwom?

Wskoczyła. -

O rany, tu jest schludnie! - zadudnił z głębi jej głos. - zaraz wyhoduję coś

oświetlającego... -

Ty następny - powiedział Dor Chetowi. - Postaraj się nie wstrząsać tunelem, to

może być niebezpieczne. Chet nadzwyczaj ostrożnie skoczył do środka, a Grundy wraz z nim. -

Teraz ty, Smash - rzekł Dor.

-

Pięść wystawię, z potworami się rozprawię - odparł ogr, przygotowując się do

stawienia czoła warczącym rwom. Potężną pięścią uderzył w swą drugą dłoń; trzasnęło jak grzmot. Smash chciał osłaniać tyły. Chyba to było najlepsze. Inaczej rwy mogłyby ich ścigać w tunelu. -

Stań tuż przy wyjściu! - nakazał Dor. - Jak już będziesz gotowy, skacz i przyłącz

się do nas. Nie czekaj zbyt długo. Wkrótce dotrze tu kraken, a to powinno powstrzymać rwy. Nie bij się z nim - jest nam potrzebny jako tylna straż, kiedy ty się do nas przyłączysz! Ogr skinął głową. Ryki rwów były coraz bliższe. Dor skoczył do środka. Znalazł się w przejściu wysokości człowieka, prowadzącym na południe, pod pasmem wody. Światło z wejścia wkrótce zniknęło, ale Iren posadziła gwiazdokwiaty, których lśnienie wskazywało drogę. Dor zatrzymał się i odwinął swój słońcokamień. Jego blask był bardzo pomocny. Idąc tunelem słyszał zbliżanie się stada rwów. Smash mruknął zaskoczony. Rozległ się odgłos zetknięcia. -

Co się dzieje? - spytał zaniepokojony Dor.

-

Ogr właśnie odrzucił rwa-modnisia - odparł kamyk u wejścia do tunelu. - Teraz

szykuje się do spotkania z przywódcą; Sir Rwem Kolek. Ten jest twardy i potężny.

-

Smash, chodź! - krzyknął Dor. - Nie kuś losu! Odpowiedź była stłumiona. Dor

usłyszał tylko: „...losu!” -

Oooooo, jak ty mówisz! - oburzył się kamyk. - Umyj usta mydłokamieniem!

Po chwili ciężko nadszedł Smash, pochylając głowę, by nie zawadzić o strop. Macka krakena oplatała jego włochate ramię. Najwyraźniej przytrzymywał rwa, zanim kraken dotarł w pobliże.

-

Horda siada i tykwę bada - oznajmił, błysnąwszy uśmiechem tak szerokim, jak

pęknięcie w drzewie trafionym przez piorun. Najwyraźniej mylili się ci, którzy sądzili, że ogry nie mają poczucia humoru, bo Smash śmiał się, jeżeli dowcip był wystarczająco nieskomplikowany. -

Jak wyglądają rwy? - zapytał z chorobliwą ciekawością Dor. Smash zatrzymał się,

chwilę coś rozważał, a potem zarżał „HO, HO, HO” - aż kruchy tunel zaczął się wokół nich rozsypywać. Kamienie leciały ze stropu, a wilgoć sączyła się ze ścian. Dor i ogr uciekli stamtąd. Chłopak nie pałał już chęcią dowiedzenia się, co to takiego te rwy; chciał tylko cały i żywy przedostać się przez tunel.. Znajdowali się pod dnem oceanu; gdyby tunel się zawalił, zostaliby nieubłaganie zmiażdżeni. Nawet częściowe zapadniecie się, prowadzące do znacznego przecieku, mogło zniszczyć tunel. Nawet ogr nie powstrzymałby oceanu. Dotarli do pozostałych. Poza nimi nie rozległ się żaden łoskot; tunel się nie zawalił. Jeszcze. -

To miejsce budzi we mnie lęk. - rzekła Iren.

-

Nie możemy się cofnąć - pouczył ją Chet. - Szybko do przodu.

Przejście wydawało się nieskończenie długie, wciąż jednak prowadziło na południe. Musiało kosztować pirata wiele pracy, nawet jeśli pomagał sobie powietrznym hakiem. Co za ironia, że rwy spowodowały jego upadek, gdy już wydrążył to przejście! Spieszyli w przód i ku dołowi, coraz bardziej niespokojni, w miarę jak tunel opadał. Jego dno stało się wilgotne, potem śliskie. Płynął nim cienki strumień wody. Wkrótce stało się jasne, że wody wciąż przybywało. Czyżby śmiech ogra mimo wszystko spowodował przeciek? Jeżeli tak, to już po nich. Dor bal się nawet dopuścić taką możliwość. -

Przypływ! - powiedział Chet. - Nadchodzi przypływ, a wysoka fala zakrywa

wejście. Tunel wypełnia się wodą! -

Och, jak to dobrze! - sapnął z ulgą Dor. Spojrzały na niego cztery pary

zdumionych oczu: -

No... obawiałem się, że tunel się zapada - wyjaśnił mętnie.

-

Przypływ - to nie takie najgorsze.

-

Jeżeli powolna śmierć jest lepsza od gwałtownej – rzekł centaur.

Dor przemyślał to. Jego lęk zmienił się w narastający strach. Jak zdołają przed tym uciec? -

Jak długi jest tunel? - spytał.

-

Jesteście już w połowie - odparł tunel. - Ale będziecie mieli kłopot z

przedostaniem się przez zawalisko przed wami. -

Zawalisko! - zapiszczała Iren. W razie jakiegoś kryzysu miała zwyczaj wpadać w

-

No - odezwał się tunel. - nie można go obejść.

panikę. Po chwili dotarli tam, a woda sięgała im już po kostki i wciąż jej przybywało. Sterta rumoszu zagradzała przejście. -

Nie bójcie się, dzieci - zaraz sprzątnę -śmieci! - zaproponował usłużnie Smash.

-

Poczekaj - ostrzegł go Dor, - Nie chcemy, by ocean zalał nas jednym

chlupnięciem. Gdyby tak Chet zmniejszył to wszystko do kamyczków, a ty podtrzymałbyś strop... -

Mógłby nie utrzymać! - powiedział Chet. - Dynamika jest zła. Potrzebne jest nam

sklepienie łukowe. -

Podniosę kamienie i w łuk je zamienię! - zaofiarował się Smash i zaczął układać

łuk z kawałków kamienia. Ale za każdym razem, gdy brał jeden z nich, więcej staczało się do coraz głębszej wody. -

Może uda mi się to scalić! - odezwała się Iren. Znalazła ziarno i rzuciła je w wodę.

-

Rośnij!

Roślina spróbowała, miała jednak zbyt mało światła. Dor skierował na nią blask słońcokamienia i to pomogło. Tego właśnie potrzebowała. Dar Jewel przydał się! Wkrótce rozrastał się obficie ulistniony kudzu. Korzonki wrastały w piasek, pędy oplatały głazy, a zielone liście okrywały ściany tunelu. Smash miał kłopoty z takim wyciąganiem potrzebnych mu kamieni, by nie zranić przy tym rośliny. -

Sądzę, że poradzimy sobie bez łuku - rzekł Chet. – Roślina związała to

rumowisko. Dotknął głazu, zamieniając go w kamyk - a potem uczynił to samo z pozostałymi. Wkrótce tunel odzyskał swój kształt - przejście było wolne aż do końca. Była to jednak kosztowna przerwa w podróży - woda sięgała im już do kolan. Poczłapali naprzód. Na szczęście znajdowali się już w najniższym punkcie. W miarę jak posuwali się w górę pochyłości, woda stawała się coraz płytsza. Wiedzieli jednak, że to tylko chwilowe wytchnienie. Niebawem wypełni się cały tunel.

Doszli wreszcie do jego końca - do pomieszczenia, w którym znajdował się zwykły drewniany stół; to, co się na nim znajdowało, przykryte było płótnem. Przez moment wahali się,- stojąc przy stole. -

Nie wiem, jaki skarb mógłby nam teraz pomóc – odezwał się Dor i zdjął płótno.

Ukazał się skarb piracki - stos mundańskich złotych monet; musiały być mundańskie, bo w Xanth nie używano monet - beczułka diamentów i niewielki zapieczętowany dzban. -

Fatalnie-powiedziała Iren. - Nic użytecznego. A to przecież koniec tunelu. Pirat

musiał zasypać wejście, kiedy już tu wszedł, by istniało tylko jedno dojście. Muszę zasadzić duży rurowiec i mieć nadzieję, że wytworzy silną rurę aż na powierzchnię, no i że ponad nami nie ma wody. Rurowiec nie jest wodoszczelny. Jeżeli to zawiedzie, to Smash będzie musiał wybić w stropie otwór, a Chet - zmniejszać spadające przy tym głazy. Musimy się stąd wydostać żywi i cali. Dor uspokoił się. Przynajmniej Iren nie wpadła w histerię. W potrzebie wykazywała zimną krew. Grundy był na stole i szarpał się z wieczkiem dzbanka: -

Jeżeli złoto jest cenne i drogie kamienie są cenne, to jest to pewnie najcenniejsze

ze wszystkiego. Ale gdy zamkniecie ustąpiło, okazało się, że w dzbanku jest tylko jakaś maść. -

Czy to twój skarb? - spytał Dor kości.

-

O tak, to najcenniejszy skarb ze wszystkich - zapewniła go.

-

Dlaczego?

-

Nie wiem. Lecz facet, na którym ją zdobyłem, walczył na śmierć i życie, by to

ocalić. Przekupywał mnie złotem, kusił diamentami i absolutnie nie chciał oddać tej maści. Zmarł i nie powiedział mi, co to takiego. Wypróbowałem ją na ranach i oparzeniach, ale to nic nie dało. Może mógłbym nią zniszczyć rwy, gdybym znał jej naturę. Dor pomyślał, że niewielką sympatią darzy tego pirata, który umarł tak, jak żył haniebnie. Jednakże maść intrygowała go coraz bardziej, i to nie tylko dlatego, że stał teraz w wodzie po kolana. -

Maści, jakie są twe przymioty? - zapytał.

-

Jestem magicznym mazidłem, umożliwiającym ludziom chodzenie po dymie i

mgle - odparła dumnie. - Posmaruj mną podeszwy stóp lub butów, a będziesz mógł stąpać po każdym obłoku, jaki dojrzysz na niebie. Takie działanie utrzymuje się tylko przez jeden dzień, bo się ścieram, jak wiesz. Ale powtórne natarcie...

-

Dziękuję ci - przerwał Dor. - To istotnie wspaniała magia. Ale czy pomożesz nam

w wydostaniu się z tego tunelu? -

Nie. Sprawiam, że mgła wydaje się zeskalona, ale nie odwrotnie. Do tego

potrzebna ci inna maść. -

Gdybym znał twe przymioty - powiedziała ze smutkiem kość - to zdołałbym

umknąć rwom. Gdybym tylko miał... -

Dobrze ci tak, piekielny piracie - powiedziała maść. Dostałeś tylko to, na co

zasłużyłeś. Mam nadzieję, że wykułeś nauczkę. -

Słuchaj no, mazisko... - odwarknęła kość.

-

Dość tego - rzekł Dor. - Jeżeli żadna z was nie ma pomysłu, jak nas stąd wydostać,

to uspokójcie się. -

Podejrzewałem to - odezwał się Chet. - Pirat zdobył ów skarb, ale nie żył

wystarczająco długo, by z niego skorzystać. Zapytaj, czy jest z nim związana jakaś klątwa. -

Czy tak jest, maści? - pytał zaskoczony tą uwagą Dor.

-

No pewnie - odparła. - Czyżbym ci nie powiedziała?

-

Nie uczyniłaś tego - odrzekł.

Od jak wielu błędów uchroniła ich czujność Cheta. -

Co to takiego?

-

Ktokolwiek mnie użyje, musi popełnić jakiś niecny uczynek przed następną pełnią

księżyca - odparła z dumą maść. - Pirat tak zrobił. -

Ależ ja nigdy cię nie stosowałem! - zaprotestowała kość. - Nigdy nie znałem twej

-

Nacierałeś mną swoje rany. Było to niewłaściwe zastosowanie - ale i to się liczy.

mocy! Te rany mogły chodzić po chmurach. Potem zabiłeś swego wspólnika i zagarnąłeś cały skarb. -

To rzeczywiście niecny uczynek! - zgodziła się z maścią Iren.

-

Faktycznie zasłużyłeś na swój los.

-

Taak, to istotnie był złodziej - odezwał się Grundy. Kość milczała.

-

Ooo - powiedział Chet. Sięgnął w dół i oderwał coś od swej przedniej nogi, tuż

pod powierzchnią podnoszącej się wody. Była to macka krakena. -

Tego się obawiałam - rzekła Iren. - To zielsko wymyka się spod mej kontroli. Nie

przestaje rosnąć, jeśli mu to nakaże. Dor wydobył miecz. -

Odetnę pozostałe macki - powiedział. - Tu, przy końcu tunelu, nie mogą być zbyt

gęste. Iren, hoduj rurowca! Sięgnęła do torby.

-

Ojej, to ziarno musiało wypaść gdzieś po drodze. Nie ma go. Podroż tratwą była

karkołomna, mogli je zagubić gdziekolwiek. -

Chet i Smash - polecił Dor - wybijcie nam stąd jakąś drogę, jeżeli zdołacie. Iren,

jeżeli masz jeszcze jakąś stabilizującą roślinę... Sprawdziła. -

Tak, mam.

Uwijali się. Dor spoglądał w głąb mrocznego tunelu, woda sięgała już po uda; kłuł mieczem ciemną wodę, świecił to tu, to tam słońcokamieniem. Nasilały się odgłosy roboty Smasha. -

Wodo, ostrzeż mnie, gdy będzie się zbliżać jakaś macka - nakazał Dor.

Wokół było jednak tyle huku, gdy ogr rozbijał głazy stropu, że nie mógł usłyszeć ostrzeżeń wody. Macka oplotła mu kostkę J zwaliła go z nóg. Zachłysnął się wodą, gdy następna złapała rękę, w której trzymał miecz. Kraken dopadł go, a on nie mógł zawołać o pomoc! -

Co tu się dzieje? - zainteresował się. Grundy. – Zamierzasz pływać wtedy, gdy my

pracujemy?! Wtem golem zorientował się, że Dor ma kłopoty. -

Hej, czemu nic nie mówisz? Czyżbyś nie wiedział, że kraken cię dopadł?

Morski kraken faktycznie, go dopadł! Macki ciągnęły go w głąb tunelu, na wpół topiąc. -

Cóż, ktoś musi zadziałać - powiedział Grundy, niczym o irytującym go fakciku.

-

No, krakenku - chcesz ciasteczko? - I wyciągnął złoty pieniądz, który ważył

niemal tyle, co on. Macka porwała pieniążek, po chwili przekonała się, że jest niejadalny, i odrzuciła go: Grundy zgarnął garść diamentów. -

Skosztuj tych skalnych cukiereczków - zachęcił krakena. Macka owinęła się wokół

drogich kamieni, a ich ostre brzegi pocięły ją. Posoka kapała do wody, gdy macka wiła się z bólu. -

Teraz masz - rzekł Grundy. Popłynął do miejsca, w którym wciąż tkwił Dor, i

przejechał diamentem po mackach. Zabolało i puściły, choć golem zdołał zaledwie je drasnąć. Dor wreszcie mógł wynurzyć się i zaczerpnąć powietrza, stojąc w sięgającej mu po pas czerwonawej wodzie. -

Muszę teraz pomóc innym - poinstruował go Grundy. - Wrzaśnij gdybyś znów

wpadł w tarapaty.

Dor wyłowił swój magiczny miecz i słońcokamień. Był rozczochrany i zły na siebie! Musiała go ratować istota nie większa niż jego dłoń. Ależ bohater z niego! Pozostałym wiodło się lepiej. W stropie przebito już otwór, przez który wpadło światło dnia. -

Chodź już, Dor! - zawołał Grundy. - Wreszcie stąd wychodzimy!

Dor zgarnął monety i diamenty do kieszeni, w której miał sfońcokamień, dzbanek z maścią wpakował do innej. Smash i Chet wspinali się już ku nowemu przejściu, które mieli poszerzyć. Centaur był najlepiej wyekwipowany przez naturę do takiej wspinaczki - miał sześć kończyn. Cztery lub pięć tkwiło mocno w jakichś szczelinach, a jedna lub dwie wyszukiwały nowe punkty zaczepienia. Grundy nie miał takich problemów - był tak lekki, że wspinał się zupełnie swobodnie. Na dole pozostali jedynie Iren i Dor. -

Pospiesz się, ślamazaro! - zawołała. - Nie będę dłużej czekać!

-

Idź pierwsza! - odkrzyknął. - Zbieram skarb!

-

O, nie! - odparowała. - Chcesz zerknąć pod moją spódnicę!.

-

Byłaby to dla mnie nagroda! - odciął się. - Po prostu nie chciałbym, żeby to

wszystko spadło na ciebie! W dół rzeczywiście sypał się piach i leciały kamienie, wykruszane przez Cheta. Sytuacja stawała się niebezpieczna, pomimo wysiłków rośliny wyhodowanej przez Iren, mającej podtrzymywać ściany. -

No dobrze - zgodziła się, zaniepokojona. Rozpoczęła wspinaczkę, a Dor kończył -

zgarnianie skarbu. Macki krakena, nie niepokojone ani przez miecz, ani przez diamenty, znów ruszyły w przód. Woda sięgała aż do piersi Dora, co znakomicie ułatwiało roślinie działanie. -

Uważaj! - ostrzegła woda i Dor ciął mieczem ciemny pył. Szarpnięcie, jakie

odczuł, wskazywało, że trafił w coś, co nie cofnęło się. Jak na stworzenie żądne krwi, ten kraken był bardzo wrażliwy na ukłucia! -

Jeszcze jedna! - krzyknęła woda, którą to bawiło. Dor znów ciął mieczem. Mimo

zręczności, jaką dawał mu magiczny oręż, nie wyrządzał krakenowi zbyt wiele szkody, bo nie mógł skutecznie Uderzać w wodzie. Pchnięcia tylko raniły macki, nie uszkadzając ich zbytnio. Poza tym roślina uczyła się unikać pchnięć. Nie była zbyt bystra, lecz ciągle bolesne ukłucia wykrzesały ż niej minimum polotu. Wreszcie i Dor zaczął się wspinać. Nie mógł teraz używać miecza, a to ułatwiło mackom działanie. Poza tym złoto było cięższe niż mu się wydawało i ciągnęło go w dół.

Wydobywał się już z wody, gdy jedna z macek owinęła się wokół prawego kolana chłopaka i ściągnęła go z powrotem. . Ześlizgnął się i ponownie wpadł do wody, Coraz więcej macek owijało się wokół jego nóg i talii. Kraken skuteczniej wdarł się do tunelu niż Dor uważał to za możliwe! Roślina musiała być teraz monstrualnie wielka - przecież akcja w tunelu stanowiła zapewne tylko część jej działań. Dor zdawał sobie sprawę, że tym razem nikt nie zdoła mu pomóc, jeśli kraken znów zacznie go topić - zacisnął więc zęby i ponownie wyciągnął miecz. Wsparł ostrze o mackę i pchnął. Ostra, magiczna klinga przeszła przez miękkie ciało krakena, odcinając jedno z jego ramion. Tym razem nie mogło się ono cofać, opasywało bowiem chłopaka - zgubiła je zachłanność rośliny. Dor powtarzał t? operację tak długo, aż wreszcie oswobodził się całkowicie; woda wokół niego była mleczna i lepka od krwi krakena. Wsunął miecz do pochwy i zaczął się wspinać. -

Hej, Dor, co cię zatrzymało? - zawołała Iren, będąca już w połowie drogi.

-

Już idę! - odkrzyknął i zerknął w górę. Akurat wtedy obluzowało się i poleciało w

dół trochę sporych głazów – może spowodował to dźwięk ich głosów? Dor stał w wodzie sięgającej mu do piersi, osłaniając głowę ramionami. -

Nic ci się nie stało?! - zawołała.

-

Przestań wrzeszczeć! - ryknął. - Przejście się przez to wali! I znów musiał osłaniać

głowę przed spadającymi głazami. To było okropne! -

Ojej - powiedziała cicho i zamilkła.

Ponownie owinęła się wokół niego jakaś macka. Kraken stawał się coraz bezczelniejszy, pomimo utraconych ramion. Dor odciął ją i po raz któryś zaczął się wspinać.. Ręce, oblepione posoką rośliny, ześlizgiwały się ze skały. Próbował je obmyć, ale woda była zanieczyszczona tym sokiem. Ciężar skarbu uniemożliwił mu wspinaczkę. Stał więc na dole, obcinając macki, a Iren pełzła ku powierzchni. -

Co mam zrobić? - zapytał, załamany.

-

Wywal monety, idioto! - rzekła ściana.

-

Ale mogę ich potrzebować - sprzeciwił się Dor, nie chcąc rozstawać się ze

skarbem. -

Ludzie wariują na naszym punkcie - odezwał się pieniądz w jego kieszeni. - Ten

osioł chce dla nas umrzeć, a przecież w Xanth nie mamy żadnej wartości.

Dor zadumał się. Po co obciążał się tymi śmieciami? Monety bez wartości i maść, na której ciążyła klątwa. Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie - i nie mógł odrzucić skarbu. Tak jak kraken tracił ramiona, czepiając się chłopaka, tak on sam mógł stracić życie, czepiając się skarbu - w tym przypadku nie był bystrzejszy od rośliny. Wtem z góry opadło jakieś ramię. Dor rzucił się w bok; czyżby kraken odkrył nową drogę dojścia? Wzniósł miecz - w tej sytuacji był on o wiele przydatniejszy. -

Nie dopadniesz mnie w ten sposób, ohydne zielsko! - zawołał.

-

Hej, uważaj, co mówisz! - zaprotestowało ramię. – Jestem liną.

Dor był zaskoczony. -

Lina? Po co?

-

Żeby cię wyciągnąć, głupku - odparła. - A jak myślisz, po co jest lina ratunkowa?

Lina ratunkowa! -

Czy jesteś zamocowana?

-

Pewnie, że jestem! - oburzyła się. - Wyobrażasz sobie, że nie wiem, co robić?!

Obwiąż mnie wokół siebie, a wyciągnę cię stąd! Uczynił tak i wkrótce podążał w górę, wraz z całym skarbem. -

Wykręciłeś się - powiedziała moneta w jego kieszeni.

-

Co cię to obchodzi?

-

Bogactwo niszczy ludzi. To nasze zadanie - zniszczyć człowieka! Miałyśmy cię

zniszczyć, a tobie niezasłużenie udało się uciec. -

No cóż, zabieram was ze sobą, więc będziecie mieć następną okazję.

-

Otóż to - zgodziła się z nim moneta i aż zabłysła.

Szybko wydostał się z otworu. Chet i Smash ciągnęli linę, a Grundy pilnował, by nie zaczepiła o jakiś pniak. -

Coś tam robił? - spytała Iren. - Myślałam, że nigdy nie wyjdziesz!

-

Miałem kłopoty z krakenem - odparł, pokazując kawałek macki, przyczepiony do

nogi. Było już późne popołudnie. -

Czy coś tu nam zagraża? - zapytał Dor ziemi.

-

Na południowej plaży tej wyspy znajduje się siedlisko wiwern, skrzydlatych,

dwunożnych smoków - odparła. - Polują tylko za dnia. -

Czy będziemy więc bezpieczni, jeśli rozbijemy obóz tu, na północnym krańcu

wyspy? -

Chyba tak - przyznała ponuro ziemia.

-

Skoro wiwerny polują w dzień, to może spróbujmy przekraść się koło nich nocą? -

odezwała się Iren. Smash uśmiechnął się. -

Ruszamy i karki skręcamy.

I gestami dał do zrozumienia, co uczyni z nieszczęsnymi wiwernami. Ogr wydawał się szerszy, wyższy i masywniejszy niż poprzednio, a Dor zdał sobie nagle sprawę, że chyba faktycznie był większy. W dziesiątym roku życia ogry gwałtownie rosną. Chłopak był jednak zbyt zmęczony, by zaryzykować taką podróż. -

Muszę odpocząć - oznajmił.

Iren była niespodziewanie troskliwa. -

Oczywiście, że tak. Pełniłeś straż na tyłach, walcząc z krakenem, a my

uciekaliśmy. Założę się, że przepadłbyś, gdyby Chet nie znalazł tego pnącza. Dor nie chciał się przyznać, że to ciężar złota uniemożliwił mu wspinaczkę. -

Powiedzmy, że się zmęczyłem.

-

Ten głupiec uparł się, by nas wszystkie zabrać! – zdradziła sekret jedna z monet w

jego kieszeni. Iren zmarszczyła brwi. -

Zabrałeś monety? Nie potrzebujemy ich, no i są przecież strasznie ciężkie.

Dor usiadł na plaży, brzęcząc pieniędzmi. -

Wiem.

-

A co z diamentami?

-

Też są tutaj - odparł, poklepując inną kieszeń, chociaż nie był pewny do której je

schował. -

Podobają mi się diamenty - powiedziała. - Uważam je za swych przyjaciół. -

Pomogła mu zdjąć kurtkę i przemoczoną koszulę. -

Dor! Masz podrapane całe ramiona!

-

To robota krakena - rzekł Grundy. - Podciął mu nogi i wciągał w głąb. Musiałem

ciąć macki diamentami, by go puścił. -

Nie mówiłeś, że było aż tak źle! - krzyknęła. - Krakeny są ogromnie

niebezpieczne! palić.

Byłaś zajęta ucieczką! - odparł. Zadrapania na rękach i nogach zaczynały go teraz

-

Zdejmij resztę ubrania! - nakazała i sama poczęła je ściągać. - Grundy, poszukaj

jakiegoś uzdrawiającego eliksiru. Zapomnieliśmy go zabrać, ale większość roślin produkuje coś takiego. Grundy wszedł do lasu. -

Czy

któraś

z

twoich

roślin

ma

leczniczy

sok?

-

zawołał.

Dor był zbyt zmęczony, by się opierać. Iren szarpnęła go za nogawkę spodni. Wtem przestała. -

O rety, zapomniałam o tym.

-

O czym? - spytał, niepewny, w jakim stopniu powinien być zakłopotany.

-

Cieszę się, że to zabrałeś! - rzekła. - Hej, Chet, spójrz!

Centaur podszedł i spojrzał. -

Maść! Tak, może się przydać!

Dor uspokoił się. Przez chwilę myślał... no, ale oczywiście mówiła o maści. Wkrótce był rozebrany. -

Masz otartą całą skórę! - zrzędziła. - To cud, że tam nie zemdlałeś!

-

A gdybym zrobił to teraz? - zapytał i zemdlał.

6. Srebrzysta wyściółka Dor zbudził się wcześnie, wypoczęty. Grundy najwyraźniej znalazł odpowiedni balsam, bo poobcierana skóra chłopca niemal się zagoiła. Głowę miał ułożoną na czymś miękkim - dopiero po chwili zorientował się, że to nogi Iren. Dziewczyna spała, wsparta plecami o pień drzewa popiołowego, jej włosy przypudrowała cieniutka warstewka popiołu. Wyglądała uroczo. Stwierdził, że odziany jest w nowy strój. Pewno znaleźli flanelowca, albo Iren wyhodowała jakiegoś z ziarna. Gdy się nad tym zastanawiał, usłyszał dobiegające z dala beczenie - i już wiedział: to protestował obdzierany flanelowiec. Postanowił nie zagłębiać się zbytnio w to, jak zdołała go pomierzyć i dopasować ubranie. Najwyraźniej miała o tym jakieś pojęcie. W gruncie rzeczy zapowiadała się na dobrego fachowca. Usiadł. Iren natychmiast się zbudziła. -

No cóż, ktoś musiał zadbać o to, byś nie leżał na piasku, dopóki skóra się nie zagoi

- tłumaczyła się z zakłopotaniem. Dor wolałby, żeby darowała sobie te wyjaśnienia. -

Dzięki. Już mi lepiej.

Chet i Smash zebrali z krzaków kolorojagodowców czerwone i błękitne owoce oraz strącili beczułkę z winowca. Przy śniadaniu w dobrych humorach omawiali zadania dnia. -

Lepiej nie próbujmy przechodzić koło gniazda wiwern – rzekł Chet. - Z tym, że

inna droga zagrożona jest karą. -

Klątwą - dodał Grundy.

-

Człek czyś zwierz, powietrza się strzeż! - dorzucił Smash.

Dor drapał się po głowie. -

O czym wy mówicie?

-

Maść - wyjaśnił Chet. - Do chodzenia po chmurach.

-

Nie chciałabym popełnić jakiegoś niecnego uczynku - odezwała się Iren. - Ale

również nie chciałabym zostać zjedzona przez wiwerny. Jakiś stwór ukazał się na krańcach oceanu. -

Co to takiego? - spytał wodę Dor.

-

To wielki wąż morski - odpowiedziała. - Przypływa tu co rano, by oczyścić plażę.

Dor zauważył teraz, jak czysta była ta plaża. Piasek lśnił kościaną bielą. -

Wygląda na to, że decyzję już za nas podjęto – powiedział Chet. - Zaryzykujmy

zadziałanie klątwy i maszerujmy po obłokach! -

Ależ one są poza naszym zasięgiem! - zaprotestowała Iren.

-

Zapalmy ognisko! - zaproponował Grundy. – Pójdziemy w górę po dymie.

-

To może się udać - zgodził się Chet.

Szybko znosili suche drewno z głębi wyspy, a Iren hodowała płomienio-pnącze. Wkrótce buchało płomieniem. Ułożyli wokół niego drewno, tworząc ognisko. Kilka kłaczków dymu uniosło się w powietrze; wyglądały jak płonące kości. Potem morski dym wzbił się w górę i pomknął skosem ku zachodowi. Wydawał się wystarczająco gęsty; lecz czy sięgał dość wysoko? Potwór podpływał coraz bliżej, zaciekawiony ogniskiem. -

Szybciej! - wołał Grundy. - Gdzie maść?

Dor wyjął dzbanek i golem natarł podeszwy swych drobnych stóp. Potem z rozbiegu wskoczył na dym, przeleciał ponad nim i stoczył się na ziemię. -

Postaw mnie na nim! - zawołał. - Chyba muszę mocno na nim stanąć!

Smash podniósł go. O tak, ogr był zdecydowanie wyższy niż na początku podróży. Teraz golem znalazł oparcie dla stóp. -

Hej, to gorące! - krzyknął tańcząc.

Pobiegł w górę po czarnej smudze, ale dym poruszał się, co utrudniało stawianie kroków, więc po chwili potknął się, upadł i przekoziołkował przez dym na ziemię. Smash pochwycił go, zanim uderzył o ziemię. Golem całkowicie znikł w Wielkiej łapie ogra. -

Mimo maść mały spaść! - skomentował Smash.

-

A gdybyśmy tak natarli i ręce? - zaproponowała Iren. Dor uczynił tak, nanosząc

maść czubkiem małego palca. Znów podniesiono Grundiego. Kiedy tym razem się potknął, zdołał się utrzymać, łapiąc dym pełnymi garściami. -

Chodźcie tutaj! - zawołał. - Para jest świetna!

Potwór morski był tuż-tuż. Natarli maścią dłonie oraz stopy i wdrapali się na dym. Chet, czterostopy, całkiem dobrze sobie radził na przesuwającej się powierzchni, natomiast Smash, Iren i Dor mieli kłopoty. W końcu parli w górę na dłoniach i stopach, posuwając się od niższego,, gorętszego dymu ku chłodniejszemu, wyższemu. Nie był on tak gęsty, ale dawał wystarczające oparcie.

Dor miał wrażenie, że była to gąbczasta powierzchnia, jakby miękki, stale zmieniający kształt balon. Dla podeszew ich stóp i wewnętrznej strony dłoni dym stanowił litą płaszczyznę, zachował jednak swój gazowy charakter, swe spirale i zawirowania. Nie mogli stać bez ruchu. Dor musiał balansować ciałem, by utrzymać równowagę. Była to próba sił, która przerodziła się w zabawę. Wąż morski dopłynął. Obwąchała plażę (była to samica), a potem uniosła nos ku smudze dymu i znajdującym się na nim istotom. Wiatr rozciągnął dym prawie poziomo, toteż uciekinierzy znajdowali się wciąż w zasięgu wężycy. Dojrzała Iren, wyciągnęła się i kłapnęła w jej stronę. Dziewczyna krzyknęła i zeskoczyła z dymu. Przez chwilę Dor widział ją, jakby zastygłą w powietrzu, jej krzyk oddalał się wraz z nią. Nie mógł jej dosięgnąć i pomóc. Szalona! Wtem złapała ją pętla i lina wciągnęła z powrotem na dym. Chet zachował linę - tę samą, którą uratował Dora - i teraz posłużył się nią, by ocalić Iren. Serce Dora, które o mało co wyskoczyłoby z piersi, uspokoiło się. Wężyca, pozbawiona smakowitego kąska, ryknęła gniewnie i ponownie rzuciła się w przód. Tym razem jednak Iren miała tyle rozumu, by się odczołgać i wielka paszcza chapnęła tylko dym. Usłyszeli kłapnięcie zamykających się na niczym zębów. Głowa wężycy zachwiała jednak kolumną dymu i Dor wraz ze Smashem zablokowani zostali w pobliżu ognia. Nie mogą dołączyć do pozostałych, dopóki smuga dymu nie odzyska poprzedniego kształtu. Potwór zajął się teraz nimi - byli najbliżej ziemi. Nie mogli zejść z dymu - stanowili więc dobry cel. Wielka, brzydka paszcza nakierowała się na Dora i rzuciła w przód. Chłopak miał już dość potworów. Balansował przez chwilę i wyciągnął magiczny miecz. Broń śmignęła błyskawicznie i cięła delikatne lewe nozdrze wężycy. Potwór ryknął z bólu i wściekłości. -

O, to niegodne damy! - zawołał z góry Grundy.

-

To zależy od damy - zauważyła Iren.

Potwór-morski zbliżał się z rozdziawioną szeroko paszczą. Dor musiał się cofnąć paszczęka była zbyt wielka, by mógł sobie z nią poradzić; chapnęłaby go za jednym zamachem. Potwory oceaniczne są dużo większe niż potwory z jezior! Odskakując krok w tył potknął się o nowe zawirowanie dymu i ciężko usiadł - na niczym. Siedzenie przeszło przez dym i musiał mocno oburącz uchwycić się dymu, żeby nie spaść. Wisiał jedynie na dłoniach i stopach.

Wężyca, zachwycona, zasyczała i spróbowała go chwycić od tyłu. Ale Smash wszedł do jej paszczy, waląc z hukiem pięściami w olbrzymie zęby, aż odpadały kawałki. Przestraszona wężyca zastygła z rozdziawioną paszczą. Ogr odbił się od jej jęzora i wskoczył z powrotem na dym. Zanim Dor zdołał znów stanąć na nogach, potwór wycofał się. Smash wykrzykiwał za nim przekleństwa. Wężyca nie była jednak wstydliwą istotką z lądowych jezior, łykającą nieuważnych pływaków; była mieszkanką mórz. Udaremnili jej plany, ale jej nie pokonali. Teraz była naprawdę wściekła. Zaryczała. -

Jeszcze nie zaczęłam gryźć! - przetłumaczył Grundy.

Rozejrzała się, by innym sposobem pochłonąć – „domowe kąski” - i dostrzegła ognisko na plaży. Nie była głupia, jak na przedstawicielkę swego gatunku. Gdy tak obserwowała płomienie, niemal widzieli kółeczka kręcące się w jej wielkiej, brzydkiej głowie. Potem opuściła głowę i płetwami chlupnęła wodę na plażę. Ogień zasyczał i wysłał w górę w gwałtownym proteście obłok pary, a potem sromotnie skapitulował i zgasł. Dym przestał walić w górę. Dor wraz z przyjaciółmi tkwił na rozpraszającym się dymie. Już wkrótce nic ich nie będzie podtrzymywać. Oba pasma połączyły się i Dor ze Smashem dołączyli do pozostałej trójki. Teraz wszyscy balansowali na rozpływającej się chmurze dymu; wkrótce wpadną do oceanu, gdzie niecierpliwie czekała wężyca. -

No zróbże COŚ! Iren wrzasnęła na Dora.

Dor działał o wiele lepiej pod presją. Jego mózg wydajniej pracował. -

Musimy wytworzyć więcej dymu - powiedział. - Iren, czy masz jeszcze nasiona

dających się spalić roślin? -

Tylko trochę żagwiokwiatów - odparła. - Wiele ziaren straciłam na eklektycznego

węgorza! No i jak mam je wyhodować? Potrzebują ziemi. -

Posmaruj korzenie magiczną maścią - pouczył ją Dor. - Niech żagiew rośnie na

dymie! Jej otwarte w zdumieniu usta utworzyły zgrabne „O”. -

To może się udać! - Wyjęła ziarno, zanurzyła je w maści i nakazała mu: - Rośnij!

Udało się. Żagiew rozwinęła się i dojrzała, przekształcona w ogień i dym. Wiatr poniósł ów dym ku zachodowi cienkim, brunatnym pasmem.

Iren obserwowała to, zawiedziona. -

Myślałam, że bardziej się rozciągnie. Trudno będzie po tym iść.

-

A poza tym - odezwał się Chet - dym, w którym tkwią korzenie żagwi,

gwałtownie, się rozwiewa! Jak spadnie do oceanu... -

Musimy ją ukorzenić w jej własnym dymie - orzekł Dor. - Wtedy nigdy nie

spadnie. -

Nie - zaprotestowała Iren. - Dym nie skręci ku dołowi, no i stale jest w ruchu;

mogłaby wpaść w korkociąg. -

To paradoksalne - wtrącił się Chet. - Oto jakie problemy wynikają ze stosowania

magii. Niemniej... -

Lepiej coś zróbcie! - ostrzegł ich Grundy. - Potwór morski z otwartą paszczą

czatuje pod tą chmurą! -

Masz jeszcze nasionka żagwi? - spytał Dor.

-

Tak, jedno - odparła. - Ale nie rozumiem.

-

Posadź je w dymie tej żagwi, a potem zabawimy się w skoki.

-

Jesteś pewien, że to ma sens?

-

Nie.

Zasadziła ziarno. Wkrótce płonęła druga żagiew, tkwiąc w dymie tej pierwszej, a płynące z niej pasmo dymu unosiło się ponad starym. -

Nie utrzymamy się na tych cienkich sznureczkach! – stwierdził Chet.

-

Owszem, damy radę. Postaw po stopie na każdym z nich.

Chet z wahaniem spróbował. Udało się mu złączyć obie kolumny. Bacząc, by nie wpaść pomiędzy nie, posuwał się ostrożnie do przodu. Za nim poszła Iren, bardziej niezgrabnie, bo obie kolumny dymu znajdowały się na nieco innych poziomach, i odległość pomiędzy nimi była rozmaita. Z dołu dobiegł chichot. Iren zarumieniła się. -

Ten potwór zagląda mi pod spódnicę! - krzyknęła z gniewem.

-

Nie przejmuj się! - pocieszył ją Grundy. - To samica.

-

Możesz być pewna, że najpierw capnie cię za twoje nogi, jeżeli tylko nadarzy jej

się taka okazja - warknął Dor. Niecierpliwiła go próżność dziewczyny, objawiana w takiej chwili. Następny był Smash. Z łatwością utrzymywał równowagę. Ogr wcale nie był niezdarny, choć wyglądał mizernie. -

Teraz ty, Grundy - powiedział Dor. - Przesunę pierwszą żagiew.

-

Jak to zrobisz - spytał golem - Przecież nie utrzymasz się na jednej kolumnie

-

Jakoś sobie poradzę! - obruszył się Dor, chociaż tego nie przemyślał. Kiedy

dymu. poruszy pierwszą żagiew, nie da ona już dymu, po którym mógłby iść. -

Tak starasz się zgrywać bohatera, że możesz stać się posiłkiem potwora - rzeki

Grundy. - Co się stanie z Xanth, jeżeli pójdziesz w ślady Króla Trenta? -

Nie wiem - przyznał się Dor. - Może Władca Zombich dojdzie do wniosku, że

mimo wszystko lubi politykę? -

Ten zgniłek? Ha!

-

Ale trzeba wziąć sobie żagwie!

-

Ja to zrobię - powiedział Grundy. - Jestem tak mały, że utrzymam się na jednym

paśmie dymu. Ty idź przede mną. Dor zawahał się, ale nie znalazł lepszego rozwiązania. -

Dobrze, ale bądź ostrożny!

Dor stanął na obu kolumnach. Było to bardziej niebezpieczne niż się wydawało, ale o wiele lepsze ad spadnięcia do wody i w paszczę potwora. Odszedł kawałek, zatrzymał się i obejrzał. Grundy zmagał się z pierwszą żagwią. Niestety, była ona tak duża jak golem i mocno trzymała się korzeniami resztek dymu z ogniska na plaży; drobne ręce golema nie mogły jej wyrwać. Morska wężyca, dostrzegając, co się dzieje, szykowała się, ażeby skorzystać z okazji. -

Grundy, zmykaj! - zawołał Dor. - Zostaw żagiew!

Za późno. Głowa potwora poleciała w przód, gdy płetwy wyrzuciły cielsko z wody. Grundy wrzasnął z przerażenia i podskoczył w górę w chwili, kiedy paszcza pochłonęła obłok dymu. Ogromne zęby zamknęły się na żagwi, a golem wylądował na górnej paszczęce potwora. Wielkie spodko-oczy zezowały na Grundiego, nie większego niż źdźbło, które mogłoby wpaść w jedno z nich, a dym z żagwi wydobywał się z nozdrzy wężycy. Dało to anormalny elekt - żaden potwór morski nie dysponował wewnętrznym ogniem. Ogień był atrybutem smoków. Cielsko potwora opadło w ocean. Grundy wdrapał się po cienkiej wstążce dymu snującego się z nozdrzy potwora i zdołał dotrzeć do pierwotnej smugi. Ale żagiew przepadła. -

Biegnij po drugim paśmie! - krzyknął Dor. - Ratuj się!

Przez chwilę Grundy stał, patrząc w dół na potwora.

-

Zgasiłem ją. Wszystko zepsułem - powiedział.

-

Wymyślimy coś innego! - wołał Dor, zdając sobie sprawę z tego, że wszystko

przepadnie właśnie teraz, jeżeli ktokolwiek z nich przestanie przeć w przód. - Chodź stąd! Golem niechętnie usłuchał i pomaszerował ku rozszerzającej się i jednocześnie cieniejącej kolumnie dymu. Dor stwierdził, że kłopoty narastały - rozwiewał się dym podtrzymujący drugą żagiew. Wkrótce rozproszy się cala smuga. - Chet! - zawołał. - Natrzyj, maścią linę i zaczep ją o smugę dymu! Przywiąż końce liny do siebie i złap drugie pasmo. -

Ty masz maść - przypomniał mu centaur.

-

Łap! - zawołał chłopak. Uniósł dzbanuszek w prawej dłoni, zaniósł w myślach

modły do ducha przewodniego Xanth i cisnął dzbanek w kierunku centaura. Mały pocisk zatoczył łuk w powietrzu. Czy dobrze wycelował? Najpierw zdawało się, że leci za wysoko, potem, że za szybko opada; na koniec stało się jasne, że przejdzie bokiem. Rzeczywiście chybił; dzbanek przeleciał daleko od Cheta. Dor zmarnował szansę. Wtem śmignęła lina, którą rzucił Chet, i pętla zacisnęła się na dzbanku. Centaur po mistrzowsku złapał go na lasso, Dor odczuł ulgę tak wielką, że niemal usiadł, co mogłoby okazać się samobójcze. -

Lina jest jednak zbyt krótka - odezwał się Chet.

-

Niech Iren każe jej się wydłużyć.

-

Mogę oddziaływać tylko na żywe rośliny! - zaprotestowała.

-

Te pnączo-liny żyją bardzo długo - odparł Dor. - Mogą się ukorzeniać w całe

miesiące po oddzieleniu od roślin macierzystych, nawet wtedy, gdy wyglądają jak martwe. Spróbuj! Mówiąc to przypomniał sobie jednak, że lina przemówiła do niego, opuszczając się do pieczary. Znaczyłoby to, że istotnie była martwa. Iren spróbowała, pełna wątpliwości. -

Rośnij! - rozkazała.

Czekali w napięciu. W końcu lina zaczęła się wydłużać. Jeden z jej końców był w letargu, to ten drugi koniec musiał być martwy. Ponownie ogarnęło Dora olbrzymie uczucie ulgi. Byli bliscy śmierci, lecz udało im się jakoś wykaraskać. Lina rozrastała się wspaniale. Nie tylko wydłużała się, także rozgałęziała - stawała się prawdziwą pnączo-liną. Wkrótce rozrosła się tak, że Chet mógł upleść duży kosz. Natarł go magiczną maścią i spuścił z kolumny dymu. Potem zszedł do kosza, a Iren i Smash dołączyli

doń. Był to kosz mocny i obszerny; musiał być właśnie taki, by udźwignąć zarówno centaura, jak i ogra. Uścisnęli sobie zwycięsko dłonie; lubili się. Druga żagiew straciła oparcie i zaczęła spadać. Dor pospieszył z powrotem, zeskoczył, wyciągnął jak najdalej rękę i złapał ją. Młócił rękami, nie mógł jednak utrzymać równowagi na jednej smudze dymu. Śmignęła pętla. Pochwyciła Dora w chwili, gdy spadał z dymu. Dor zakołysał się niebezpiecznie nad samą wodą. Potwór morski ścigał go zaciekle. Stopy Dora niemal musnęły fale, ale potem uniósł się po drugim ramieniu łuku w górę. -

Miecz! - zawołał Grundy, uczepiony wysoko na kolumnie dymu.

Dor błyskawicznie przerzucił żagiew do lewej ręki i wyciągnął miecz. Opadał teraz w stronę rozdziawionej paszczy potwora. Chet pociągnął linę, unosząc chłopca o długość ciała. Tak więc zamiast wpaść wprost w otwierającą się paszczę, uderzył w górną wargę, tuż pod węszącymi nozdrzami. Wysunął przed siebie nogi, miażdżąc tę wargę o górne zęby. Potem ciął mieczem, raniąc tym razem delikatne prawe nozdrze. -

No i jak, ząbku czosnku? - zapytał.

Nozdrza gniewnie dmuchnęły powietrzem, cuchnącym nie tylko czosnkiem, ale i czymś o wiele gorszym. Stworzenia obdarzone najbardziej nieprzyjemnymi cechami często były bardzo wrażliwe na ich punkcie. Dora zwiało z powrotem nad ocean; Chet wciągał go w górę. Rozwiewał się dym, podtrzymujący linę i kosz. Niebawem wszyscy spadną, a potwór doskonale o tym wiedział.- Pomści wszelkie zniewagi, ukłucia i uderzenia o zęby i paszczę, których doznał. Wężyca uniknęła miecza Dora, czekając na nieuniknione. -

Dym! - krzyknął Grundy.

Dor spostrzegł, że z żagwi, którą trzymał, unosi się dym. Wiatr przycichł, więc dym wznosił się pod ostrzejszym kątem. -

Tak! Użyj go do podtrzymania liny! - nakazał.

Chet rozhuśtał linę-kosz. Zawisła na wznoszącym się paśmie. Ale przy okazji huśtał się i Dor, poruszając żagwią i snującym się z niej dymem. -

Wyhoduj fasolo-tykę! - zawołał do Iren.

-

Jasne - odparła. I oto rozrastała się nowa roślinka – fasola w kształcie tyki. Smash

wkłuł ją w kosz i przygiął w dół tak, by Dor mógł dosięgnąć wierzchołka. Chłopak złapał go i zawisł na nim. Teraz owa tyka utrzymywała go pod koszem. Smash i Chet starali się tak to wszystko ustawić, by Dor był pod wiatr względem nich. Dym wzbijał śle skosem w górę,

przepływając tuż pod koszem, unosząc go; każde pasemko dymu natrafiło na splecione liny. Wznoszący się dym unosił zarazem kosz. Potwór morski zauważył, że sytuacja się zmieniła. Rzucił się w przód, chcąc chapnąć Dora, ale chłopak był już poza jego zasięgiem. Powoli i niepewnie wznosili się w górę, unoszeni przez dym żagwi. Wydawało się to zbyt fantastyczne i nieprawdopodobne, nawet przy udziale magii; ale przecież się udało. Potwór morski, widząc, że ucieka mii zasłużony posiłek, wydał potężny ryk gniewu, który zachwiał dymem. Zatrzęsło nimi. Dźwięk ten rozbrzmiał pod niebem, wypłaszając różowe, zielone i błękitne ptaki z gniazdowisk na wyspie. Morskie jeże łobuziaki uciekały strosząc igły. -

Nie wypada przy paniach tego przetłumaczyć – powiedział przerażony Grundy.

Ryk wężycy wywołał jeszcze jeden skutek. Przyciągnął uwagę gniazda wiwern. Przyfrunęło - olbrzymie, z patyków i pnączy, piór, łusek i kości. -

Go to za hałas?! - zapytało.

No, nie! Musiał to spowodować magiczny talent Dora. Chłopak był pod taką presją, że jego zdolności dziwacznie się objawiały. -

To wina potwora morskiego! - zawołał, co częściowo było prawdą.

-

Ten animowany robal? - dopytywało się gniazdo. - Ja mu pokażę, co to znaczy

zakłócać mój odpoczynek! Przerobię go na papkę! - gniewnie poleciało w stronę wężycy. Ta, zaskoczona, spuściła głowę i zanurkowała. W Xanth działo się wiele dziwnych spraw, ale to przekraczało wszelkie granice nieprawdopodobieństwa. Gniazdo, ścigając potwora, opadło z wielkim pluskiem, wypełniło się wodą i zatonęło. -

Umyję się! - zajęczało rozpaczliwie, tonąc.

Dor i pozostali gapili się na to. Nigdy nie wymyśliliby czegoś takiego. -

Ale gdzie są wiwerny? - spytał Chet.

-

Pewno polują - odparł Grundy. - Lepiej zniknijmy stąd, zanim wrócą i zobaczą, że

ich gniazdo zniknęło. I takim to sposobem umknęli potworowi morskiemu. Z czasem pozostawili go daleko pod nimi. Dor odprężył się, a jego żagiew spalała się. Rośliny te nie płoną za długo, a ta zużyła niemal cały swój dym. -

Alarm dymowy! - zawołał Dor, machając zagasłą żagwią. Byli teraz tak wysoko,

że upadek byłby niebezpieczny nawet wtedy, gdyby pod spodem nie czaił się żaden potwór. 

ang. urchin - jeżowiec, łobuziak

-

Tak blisko chmur! - lamentował Chet, wskazując na ukazujący się obłok. Prawie

im się udało. -

Spraw, żeby lina jeszcze trochę urosła - powiedział Grundy. - Niech sięgnie do

tych chmur. Uczyniła to. W górę wystrzeliła nowa lina, „zakotwiczona” w koszu. Oplotła najniższą chmurę. -

Nie jest posmarowana maścią - stwierdził Chet. – Nie utrzyma się w górze.

-

Daj mi maść - odezwał się Grundy. - Wdrapię się tam.

Zręcznie wspiął się po linie. Po chwili znikł w chmurze, z odrobiną maści przytwierdzoną do pleców. Podtrzymująca kolumna dymu rozwiała się. Kosz opadł, a Dor, przerażony, zakołysał się pod nim. Opadł jednak tylko trochę; linę dobrze zamocowano w chmurze. Byli bezpieczni. Nie mogli jednak wspiąć się po linie. Musieli czekać, aż kaprysy pogody spowodują powstanie pod nimi drugiej warstwy chmur, zakrywającej ocean. Nowe chmury płynęły na południe, te wyższe - na zachód. W odpowiedniej chwili zeszli na chmury i powędrowali po wzburzonych, białych obłoczkach, przeskakując raz po raz szczeliny, aż skryli się bezpiecznie na dużym obłoku, który wynurzył się spod wyższych chmurzysk. Niebo nad nimi było teraz czyste. Wiatry na poszczególnych wysokościach wiały w różne strony, niosąc swe brzemię. Ten wiatr podążał na południe. Kosz był silnie przymocowany do wyższej chmury, musieli go więc szybko rozładować, by nie stracić pakunków. Z mieszanymi uczuciami obserwowali, jak znikał; dobrze im służył. Wyhodowali winogronowca i jedli grona w miarę, jak dojrzewały. Na chmurach było słonecznie i ciepło. Wiatr niósł ich na południe, więc nie musieli maszerować. Trudna podróż zmieniła się w przyjemną. -

Niepokoi mnie tylko jedno - mruczał Chet. - Jak zejdziemy w dół, gdy dotrzemy

do Wyspy Centaura? -

Może do tej pory coś wymyślimy - odezwał się Dor. Znów był zmęczony,

fizycznie i psychicznie. Nie potrafił się skupić na żadnym problemie dotyczącym przyszłości, choćby nie wiem jak ważnym. Natarli ciała maścią, mogli więc położyć się i odpocząć. Powierzchnia chmury była sprężysta i chłodna, a wędrowcy byli znużeni; wkrótce zasnęli.

Dor śnił rozkosznie o poszukiwaniach w przyjaznym lesie; akcja snu była błaha, ale uczucie - wspaniałe. Trochę bał się wizyty nocnych mar, ale zdał sobie sprawę, że tu, w niebie, nie mogą go dosięgnąć. Chyba że natarłyby kopyta jakąś czarodziejską maścią. W dalszej części snu patrzył w ciemne, głębokie rozlewisko wody, aż dojrzał twarz Króla Trenta. „Pamiętaj o Wyspie! - mówił Król. - To jedyny sposób, ażeby dotrzeć do mnie. Potrzebujemy twej pomocy, Dor”. Dor zbudził się nagle i stwierdził, że Iren wpatruje się w jego twarz. -

Przez moment wyglądałeś prawie jak... - powiedziała ze zdumieniem.

-

Twój ojciec - dokończył. - Nie bój się, sądzę, że to tylko posłanie od niego. Muszę

znaleźć się na Wyspie, by go odnaleźć. -

Jak to przeliterujesz?

Dor poskrobał się po głowie. -

Nie wiem. Myślałem nad tym, ale nie jestem pewien. Wyspa? A może przesmyk?

-

Przesmyk? - przeliterowała. - Chyba nie...

-

Coś mi się zdaje, że nie potrafię objaśnić snu, tak jak nie potrafię wybrnąć z

tarapatów - powiedział z rezygnacją. Złagodniała. -

Dor, właśnie chciałam ci powiedzieć, że wspaniale poradziłeś sobie ż tym dymem

i w ogóle. -

Ja? - zapytał, nie wierząc własnym uszom. - Tylko przeszedłem po nim! To ty,

Chet i Grandy... -

Ty nami kierowałeś - powiedziała. - Za każdym razem, gdy traciliśmy głowę i nie

wiedzieliśmy, co robić, wydawałeś nam polecenie, a myje wypełnialiśmy. Byłeś przywódcą, Dor. Jest w tobie coś, co ujawnia się wtedy, kiedy naprawdę tego potrzebujemy. Sądzę, że sam o tym nie wiesz, ale JESTEŚ przywódcą. Pewnego dnia staniesz się dobrym Królem. -

Nie chcę być Królem! - zaprotestował. Pochyliła się i pocałowała, go w usta.

-

Musiałam ci to powiedzieć. Po prostu.

Odsunęła się, a on leżał dalej, wzburzony. Pocałunek był rozdzierająco słodki, a słowa - jeszcze słodsze. Spróbował sobie przypomnieć ostatnie zdarzenia i dociec, kiedy to był taki bohaterski, ale to wszystko było takim koszmarem, choć działo się na jawie przy nieobecności mar. Po prostu zrobił to, co w danym momencie zrobić należało, czasami dosłownie w ostatniej chwili, no i miał szczęście..

Nie lubił zawierzać swemu szczęściu. Nie można mu zbytnio ufać. Nawet teraz mogło ich ścigać jakieś straszne nieszczęście. Zdawało mu się, że niemal słyszy, jak nadciąga w masie chmury niczym jakiś skórzasty świst w powietrzu... Wtem rozpętało się małe piekło. Smocza głowa przebiła się przez chmurę, wydając chrapliwy ryk. Pozostali zbudzili się i zerwali na równe nogi. -

Wiwerny! - zawołał Chet. - Te, których gniazdo utopiło się! Znalazły nas!

Nie można już było uniknąć kłopotów. Wiwerny natychmiast zaatakowały. W tym przypadku każdy sam walczył o swoje życie. Magiczny miecz Dora szalał, mistrzowsko uderzając w czułe miejsca najbliższej wiwerny. Wyglądała ona jak mały smok o dwóch nogach i ostro zakończonym ogonie, lecz była zwinna i niebezpieczna. Miecz celował prosto w jej serce, ale ześliznął się po łuskach torsu. Smok cofnął się. Latał, a Dor stał na chmurze. Zwarcia były krótkotrwałe. Wiwern było sporo i wszystkie znakomicie fruwały. Smash radził sobie doskonale smok tych rozmiarów nie był dla niego groźnym przeciwnikiem, ale Chet, by uniknąć kłopotów, musiał galopować i czynić gwałtowne uniki. Wywijał lassem, usiłując złapać wiwernę, lecz bezskutecznie. W największym niebezpieczeństwie znalazła się Iren. Dor przebił się do niej. -

Wyhoduj roślinę! - krzyknął. - Będę cię osłaniał!

Wiwerna zwróciła się w tę stronę i runęła na nich gwałtownie, plując wąskim strumieniem ognia. Chmura na drodze płomienia wyparowała i utworzył się rów; musieli uskoczyć. -

Ale ochrona! - parsknęła Iren. Zieleniała, a to oznaczało, że jest przerażona.

Miecz Dora ciął z niesamowitą precyzją i odciął czubek smoczego skrzydła. Wiwerna zaskrzeczała boleśnie i wściekle zarazem, zachwiała się, tracąc stateczność, i na koniec zniknęła w chmurze. Trasę jej upadku znaczyła smuga dymu i pary oraz cichnące wrzaski. Był to niesamowity obraz: Dor wraz z przyjaciółmi, stojący na białej, puszystej warstwie, przez którą, jak przez mgłę, przelatywały smoki - bo i była mgłą. Mocny punkt smoków stanowiła ich zwrotność oraz możliwość ukrycia się, za to ludzie mieli „stały grunt” pod nogami. Dor zdawał sobie jednak sprawę z tego, że wiwerny mogą ich pozbawić tego oparcia, spalając chmury, na których stali, gdyby przyszło im to do głowy. Na szczęście nie były zbyt bystre; miały malutkie mózgi, bo każdy zbędny balast poświęcono w imię lepszego

latania, a te niewielkie móżdżki, którymi dysponowały, przegrzewały się od smoczego ognia i nie mogły sprawnie funkcjonować. Wiwerny miały walczyć, a nie myśleć. Iren hodowała jakąś roślinę; najwyraźniej zostało jej trochę czarodziejskiej maści. Był to wikłacz, równie groźny jak jego morski kuzyn kraken, ale ten działał na stałym lądzie czy, jak teraz, na chmurze. -

Postaraj się, by znalazł się pomiędzy tobą a smokiem - poradziła mu, cofając się

od roślinnego monstrum. Zastosował się do jej rady. Gdy rzuciła się na niego następna wiwerna, umknął za drzewo. Smok, nie spodziewający się spotkania w chmurach z taką rośliną, wytężył wszystkie siły i próbował umknąć. Lecz wikłacz wystrzelił mackę j złapał potwora za skrzydło. Przyciągał wiwernę, owijając wokół niej coraz to nowe macki, jak pająk muchę. Smok skrzeczał, dziobiąc roślinę i szarpiąc ją pazurami, ale wikłacz był silniejszy. Pozostałe wiwerny dosłyszały zew. Rzuciły się w tę stronę. Chet złapał na lasso tę, która przelatywała obok niego; odwróciła się wściekle ku niemu i ugryzła go w ramię, a potem rzuciła się na wikłacza. Trzy wiwerny runęły na roślinę, paląc ją swym ogniem. Rozległ się głośny syk; buchnęła paskudnie zionąca para. Macka złapała jednak i wciągnęła następnego smoka. Nikt nie mógł bezkarnie wplątywać się w walkę z wikłaczem! -

Lepiej uciekajmy stąd - powiedziała Iren. - Zwycięzca rzuci się na nas!

Dor zgodził się z nią. Zawołał Grundiego i Smasha i wspólnie poszli ku Chetowi. Centaur był w tarapatach. Z lewego boku płynęła mu krew, ramię zwisało bezwładnie. -

Zostawcie mnie - powiedział. - Teraz ja stanowię zbędny balast.

-

I my również - odparł Dor. - Iren, wyhoduj uzdrawiające rośliny.

-

Nie mam żadnej. Musimy wrócić na dół i znaleźć jakąś. Wtedy będę mogła kazać

jej rosnąć. -

Nie możemy zejść - odezwał się Chet. - Nie przed nocą, kiedy być może od ziemi

wzbije się mgła i umożliwi nam zejście. -

Po tego czasu się wykrwawisz! - zaprotestował Dor. Zdjął koszulę, tę, którą uszyła

mu Iren. - Spróbuję opatrzyć mu ranę. A potem - zobaczymy. -

Ja to zrobię - orzekła Iren. - Wy, mężczyźni, nie bardzo to potraficie. A ty, Dor,

wypytaj chmurę, jak szybko dostać się na dół. Zrobił tak. Iren zajmowała się centaurem, a on wypytywał chmurę, na której stali, -

Gdzie się znajdujemy? Czy jesteśmy daleko od Xanth?

-

Przepłynęliśmy na południe od lądu - odparła chmura.

-

Na południe od lądu! A jak jesteśmy daleko od Wyspy Centaura?

-

I od niej też odpłynęliśmy na południe - rzekła, zadowolona z siebie.

-

Musimy tam wrócić!

-

Przykro mi, ale podążam na południe. Powinniście byli zsiąść jakąś godzinę temu.

Porozum się z wiatrem, jeśli zmieni kierunek... Dor wiedział, że rozmowa z wiatrem jest bezcelowa; próbował tego jako dziecko. Wiatr wieje zawsze tam, gdzie chce, i robi to, co mu się żywnie podoba, me zwracając uwagi na potrzeby innych. -

Jak możemy szybko dostać się na ziemię?

Zeskoczcie ze mnie. Już mnie zmęczyło dźwiganie was. Ale będzie plusk! -

Miałem na myśli bezpieczni zejście! - Bezcelowe było złoszczenie się na

nieożywione, ale Dor zirytował się. -

Czego potrzebujesz dla bezpieczeństwa?

-

Warstw chmur schodzących ku ziemi.

-

Niczego takiego tu nie ma. Najbliżej nas znajduje się sztorm podążający na

wschód. On sięga do oceanu. Dor popatrzył na wschód i dojrzał „głowę” burzy. Wydała mu się znajoma. Miał okazję po raz trzeci spotkać się z tym sztormem. -

Może być.

-

Będziesz żałował! - zanuciła chmura. - One są małostkowe, a ten tu ma z tobą na

pieńku. Ja jestem cumulus humilis, najpokorniejszy z barankowych obłoków, a tamten... -

Dość! - uciął Dor. I tak już wystarczająco niepokoiło go ich położenie. Sztorm

najwyraźniej trenował i wytworzył sobie nowy, mglisty mięsień na tę okazję. Nie będzie to przyjemne, ale jakiż mieli wybór? Musieli jak najszybciej przetransportować Cheta na Wyspę Centaura. Pomaszerowali po chmurze w stronę sztormu; W miarę jak się zbliżali, „głowa” urosła i zbrzydła. Wlepiła w nich wielkie, wilgotne, wirowe ślepia, nos zwieszał się w dół, jak wirująca trąba. Rzeczywiście nowy muskuł! Padające ukosem promienie słońca oświetliły najbliższy nich skraj szaty burzy, który zalśnił jak żywe srebro. -

Srebrzysta wyściółka! - zawołała Iren. - Chciałabym wziąć trochę tego srebra!

-

Może uda ci się trochę zdobyć po drodze w dół - burknął. Krytykowała go za to,

że ocalił złoto, a teraz sama miała ochotę na srebro. Wiwerna odłączyła się od potyczki z wikłaczem i podążyła w ich kierunku.

-

Uważajcie

na

tyły!

Wróg

na

szóstej!

-

krzyknął

Grundy.

Dor odwrócił się, wyciągając miecz. Ale ten smok nie szukał już zaczepki. Wydawał się oszołomiony, leciał niepewnie. Zanim dotarł do nich, zapadł się w chmurę i zniknął. -

Wikłacz musiał go wycisnąć - zawyrokował Grundy.

-

Wikłacz też nie wydaje się zdrowszy - orzekła Iren. Była chyba jedyną istotą w

Xanth mogącą żywić choć trochę współczucia dla takiego potwora. Dor obejrzał się; rzeczywiście, macki usychały. -

To dopiero była walka! - zakończyła.

-

Jeżeli wikłacz jest „na ostatnich korzeniach” - spytał Dor - to dlaczego wiwerny od

niego odlatują? To niepodobne do smoków, wycofać się przed końcem walki. Nie wiedzieli. Wtem, przed nimi, wiwerna znów ukazała się nad chmurą, usiłując wznieść się ponad sztorm. Nie udało się; nie mogła się wzbić na odpowiednią wysokość. Wpadła w sztorm. Burza porwała smoka, podrzuciła i wessała w wirującą trąbę. Wiwerna kręciła się i kręciła, gubiąc łuski, aż wessało ją w niezgłębione centrum chmury. -

Nie cierpię patrzeć, jak sztorm się pożywia – wymamrotał Grundy.

-

On jest gorszy niż wikłacz! - sapnęła Iren. - Połknął tego smoka ot, tak sobie.

-

Musimy unikać tej trąby - powiedział Dor. - Poza nią jest mnóstwo mgły. Gdyby

udało się nam zejść tam, w pobliżu srebrzystej wyściółki... -

Moje kopyta zanurzają się w chmurę - zaalarmował Chet.

Stwierdzili, że ich stopy także. Sprężysta uprzednio powierzchnia stawała się grząska. -

Co się dzieje? - zapytała Iren, a ton jej głosu świadczył, że jest bliska histerii.

-

Co się dzieje? - spytał chmurę Dor.

-

Wasza maść traci swe właściwości, tępoto! – zagrzmiała „głowa” sztormu z

niesmakiem. Maść działała przez dzień lub coś koło tego. Co prędzej znów natarli nią podeszwy. Pomogło, ale powierzchnia chmury wciąż była lepka. -

To mi się nie podoba - odezwał się Grundy. - Stara warstwa maści może się i

zużyła, lecz nowa nie jest lepsza. Ciekawe, czy to ma jakiś związek z usychającym wikłaczem i uciekającą wiwerna? -

To jest to! - krzyknął Chet i skrzywił się, bo przy gwałtowniejszym ruchu zabolało

go poranione ramię. - Wydostajemy się poza obszar działania magii! Dlatego to, co magiczne, wpada w tarapaty.

Milczeli przez chwilę zaszokowani. Przydarzyło im się to najgorsze, co mogło im się zdarzyć. -

Przelecimy przez chmurę! - wrzasnęła Iren. - Wpadniemy do morza! Do

okropnego mundańskiego morza! -

Biegnijmy na północ - ponaglał Grundy. - Z powrotem do magii!

-

Dotrzemy jedynie do brzegu chmury i spadniemy! - lamentowała Iren. - Dor, zrób

COŚ! Że też musiało go to spotkać! Nienawidził takich sytuacji. Natychmiast jednak zorientował się, co im pozostało. -

Sztorm - powiedział. - Musimy przedostać się przezeń i dotrzeć w dół, zanim

znajdziemy się poza krainą magii. -

Przecież ona nas nienawidzi!

-

Będzie miała także kłopoty, gdy zniknie magia - orzekł Dor.

Pobiegli w stronę „głowy” sztormu, która spróbowała zebrać siły do miażdżącego ich uderzenia. W miarę zaniku magii traciła jednak spoistość i nie była w stanie skoncentrować się na nich. Wkroczyli na towarzyszące sztormowi chmury i stopy zanurzyły się w nich jak w stopniałym śniegu. Magia naprawdę słabła i zostało bardzo niewiele czasu, zanim stracą oparcie dla nóg i polecą w dół. Dotarli do srebrzystej wyściółki. Dor zdał sobie sprawę, że mają nieoczekiwaną szansę. Stopniowe zanurzanie się w chmurę, które spowodowało zanikanie działania maści, pozwalało na łagodne zniżanie się i mogłoby ich doprowadzić bezpiecznie na ziemię. Nie byliby zależni od sztormu. Ujęli się za ręce, by nie rozwiały ich nasilające się podmuchy wiatru. Smash otoczył ramieniem tułów Cheta, przytrzymując mocno rannego centaura. Zanurzali się w wirującą mgłę, jak w wodę. Dor obawiał się uduszenia, ale okazało się, że mógł dość swobodnie oddychać. Nie miał maści na wargach; głowa przeszła przez chmurę, jak przez parę wodną. -

Srebrzysta wyściółka! - powiedziała Iren. - Chyba nie uda mi się jej zebrać!

Wiatr wzmógł się. Podrzuciło ich i wciągało w centrum sztormu - na szczęście dysponował teraz tylko ułamkiem swej poprzedniej mocy i nie mógł nimi tak miotać, jak wiwerna. Posuwali się spiralą w dół, w miarę jak magia zanikała. Dor kurczowo trzymał się pozostałych. Miał nadzieję, że magia utrzyma się na tyle długo, by umożliwić im łagodne lądowanie. Lecz jeśli runą do głębokiej wody... Po krótkotrwałym opadaniu istotnie plusnęli w głębinę. Zalewał , ich deszcz, wokół pojawiły się olbrzymie fale. Dor musiał puścić ręce,

które kurczowo ściskał, by on i pozostali mogli płynąć. Wstrzymał oddech, wydostał się na powierzchnię nowej fali i jak tylko wynurzył głowę, krzyknął: -

Ratunku! Przekaż to wołanie dalej!

Czy pozostała jakaś magia? Tak - odrobinę. - „Ratunku!” - powtórzyła słabo fala. „Ratunku!” - powiedziała następna. „Ratunku! Ratunku! Ratunku!” - wołały chórem inne fale. Pojawiła się tratwa. -

Ktoś tonie! - zawołał jakiś głos. - Gdzie jesteście?

-

Tutaj! - wydyszał Dor. - Jest nas pięcioro...

Wtem woda chlusnęła mu w twarz i zakrztusił się. Całą energie musiał teraz poświecić, by utrzymać się na powierzchni i niezupełnie mu się to udawało. Pochwyciły go silne dłonie i wciągnęły na dużą drewnianą tratwę. -

Pozostali! - wykrztusił. - Czworo...

-

Mamy ich, Królu Dorze - powiedział jego wybawca. - Przemoczeni, ale

bezpieczni. -

Chet... mój przyjaciel centaur... jest ranny... potrzebny mu uzdrawiający eliksir...

Wybawca uśmiechnął się. -

Dostał go, oczywiście. Sądzisz, że zlekceważylibyśmy potrzeby jednego z

naszych? Wzrok przejaśnił mu się na tyle, że mógł dojrzeć całą postać swego wybawcy. To był dobry centaur! -

My... Udało nam się...

-

Witaj ha przybrzeżnych wodach Wyspy Centaurów, Wasza Wysokość!

-

Przecież... - wybełkotał Dor. - Nie powinniście wiedzieć, kim jestem.

-

Dobry

Mag

Humfrey

stwierdził,

że

macie

kłopoty

i

że

będzie

wam potrzebna pomoc, kiedy wpadniecie do wody. Władca Zombich poprosił, byśmy na was czekali w tej okolicy. Jesteś najważniejszą osobą w swym państwie, Królu Dorze! Na szczęście spełniliśmy ich prośbę. Zwykle nie wypływamy na morze podczas tornada. -

Och - zmieszał się Dor. - Hmmm, czy powiedzieli wam, na czym polega moja

-

Tylko tyle, że podróżujesz po Krainie Xanth, dokonując inspekcji mocy

misja? magicznych. Czy powinniśmy wiedzieć coś jeszcze?

-

Nie, dziękuję - powiedział Dor. Chociaż tyle ocalono. Centaury mogły niemile

przyjąć wieść, że pomiędzy, nimi znajduje się Mag, centaur-Mag. Dor nie lubił stosować podstępów, ale czuł, że tym razem, nie może ujawnić prawdy. Pojawiła się Iren - przemoczona, rozczochrana, wymięta, lecz pomimo, to urocza. Tak jakoś się działo, że zawsze wydawała mu się ładniejsza wtedy, gdy miała włosy w nieładzie; może dlatego, że wówczas znikała cała sztuczność. -

I znów to uczyniłeś, Dor - powiedziała, ujmując jego dłoń. - Sprowadziłeś nas cało

-

Ale nie dostałaś swego srebra - przypomniał jej.

w dół. Roześmiała się. -

Innym razem! Zresztą po tym, jak nas sztorm potraktował, nie chcę z niego ani

kawałeczka! Centaur zaprowadził ich do suchej kajuty. Iren wciąż trzymała go za rękę, co sprawiało mu ogromną przyjemność.

7.

Niecny uczynek Ciemno było, kiedy tratwa centaurów dotarła do portu. Cheta zabrano do lecznicy, bo eliksir nie działał na ranę zadaną przez wiwernę. Dorowi i pozostałym podano pyszny posiłek z błękitów, pomarańczy i zieleni, a potem-zaprowadzono ich na noc do ładnej stajni. Była dobrze zaopatrzona w wodę, siano, spory blok solny i wychodziła na soczyste pastwisko. Przez chwilę gapili się na to pomieszczenie; potem Smash wszedł do środka. -

Trochę siana do spania! - wykrzyknął i padł na nie z hukiem, który zatrząsł całym

budyneczkiem. -

Dobry pomysł - orzekł Grundy i rzucił się „na posłanie” ale wstrząs był dużo

słabszy. Po chwili umościli się również Dor i Iren. Siano było miękkie i słodko pachniało, co ich odprężyło i przywołało myśli o przyjemnościach oczekujących na zewnątrz. Spali, dobrze, trzymając się za ręce. Rankiem do stajni wszedł majestatyczny, starszy centaur. Wydawał się dziwnie nieśmiały. -

Jestem Gerome, Starszy Wyspy. Przepraszam za niedopatrzenie, Królu Dorze! To

nie tu powinieneś spędzić noc, Dor poderwał się pospiesznie na nogi, strzepując siano z pogniecionej odzieży, a Iren rozprostowała spódnicę i strząsnęła brązowe siano ze swych zielonych włosów. -

Starszy Gerome, jesteśmy tak wdzięczni za wyratowanie z wód oceanu, także za

posiłek i nocleg, tak szczęśliwi, że to pomieszczenie wydaje się nam wspaniałe. Chcielibyśmy załatwić naszą sprawę i wrócić do domu; to wcale nie miała być oficjalna wizyta. Wypoczęliśmy wspaniale. Centaur odprężył się. -

Jesteś bardzo łaskawy, Wasza Wysokość. Posiadamy odpowiednie pomieszczenia

dla szczególnych gości. Obawiam się, że jakiś glicz wkradł się do programu; próbujemy się ich pozbyć, lecz stale się zakradają. -

Roi się od nich i w Zamku Roogna - powiedział Dor. - Łapiemy je w specjalne

pułapki i odstawiamy do odległych lasów, ale mnożą się tak szybko, że nie udaje się nam ich wyłapać.

-

Pójdźcie ze mną - zaprosił ich centaur. – Przygotowaliśmy dla was jadło i stroje. -

Zamilkł na moment. - Jest jeszcze coś. Niektórzy z nas byli obecni na ślubie Dobrego Maga. Opowiadają, że świetnie się spisałeś w tych trudnych okolicznościach. Mag Humfrey zamierzał podarować ci pewien drobiazg; jednakże wszystko to tak go rozproszyło, że zamiar ten umknął z jego pamięci. - Centaur niemal się uśmiechnął. -

.

.

Istotnie, Dobry Mag ma skłonności do zapominania - rzekł Dor, przypominając

sobie, że Humfrey nie wspomniał Starszym o wyprawie Króla Trenta do Mundanii. -

Przeto Gorgona poprosiła jednego z naszych przedstawicieli o dostarczenie, tego

upominku tobie. - Gerome podał mu jakiś niewielki przedmiot. Dor przyjął dar. -

Dziękuję ci, Starszy. Och, co to jest?

-

Sądzę, że jest to magiczny kompas. Zauważ, że strzałka pokazuje dokładnie na

ciebie - jedynego Maga na Wyspie. Dor przyjrzał się kompasowi. Był to dysk, w którym widać było świetlistą igłę. -

Nie wskazuje na mnie.

Gerome spojrzał. -

Istotnie, nie. Jestem jednak pewien, że przed chwilą wskazała; byłem więc

przekonany, że dotarł do celu. Być może niewłaściwie pojąłem jego zastosowanie. Mógł wskazywać na ciebie tylko dlatego, by nas do ciebie doprowadzić. Na pewno był nam bardzo pomocny we wczorajszych poszukiwaniach. -

To na pewno o to chodziło! - przyznał mu rację Dor, Dobry Mag mógł

przewidzieć kłopoty ze sztormem i przekazać centaurowi magiczny kompas, który nieomylnie doprowadził do niego pomoc - wyprawę ratunkową. Humfrey był zabawny z tymi swoimi anachronicznymi działaniami! Dor schował kompas do kieszeni, w której miał już diamenty i słońcokamień, po czym zmienił temat, -

Jak się czuje Chet?

Gerome zmarszczył brwi. -

Z przykrością donoszę, że nie w pełni odzyskał siły. Widocznie został ukąszony

już na granicy obszaru magii... -

Tak było - przyznał Dor.

-

I wdała się mundańska infekcja. Jest oporna na magiczne metody leczenia. Ale,

być może, jest to tylko efekt opóźnienia w podaniu eliksiru. Nie mamy pewności. Na granicy magii mogą się dziać osobliwe rzeczy. Nie zagraża mu śmierć, ale obawiam się, że upłynie sporo czasu, zanim jego ramię odzyska dawną siłę.

-

Może zdołalibyśmy mu pomóc w Zamku Roogna - powiedział zaniepokojony Dor.

- Jest naszym przyjacielem. Bez niego moglibyśmy tu nie dotrzeć. Czuję się odpowiedzialny... -

Zanim nie wyzdrowieje całkowicie, nie może brać udziału w żadnym

przedsięwzięciu - powiedział poważnie Gerome. – To bardzo nierozsądne lekceważyć oporną na magię chorobę. A teraz - zapraszam na Śniadanie! Po drodze Gerome uparł się, by zaszli do centaura-sukiennika. Dor otrzymał wspaniałe nowe spodnie, koszulę i kurtkę, wygodne i zawile tkane. Iren dostała sukienkę, w której wyglądała całkiem ładnie, choć nie był to ten sam, co zwykle, odcień zieleni. Smash i Grundy także dostali ładne kurtki. Ogr nigdy przedtem nie nosił ubrań, ale ta kurtka była tak ładna, że z zadowoleniem ją przyjął. -

Ta tkanina - powiedziała Iren. - Jest w niej coś magicznego.

Gerome uśmiechnął się. -

Jak wiecie, centaury patrzą krzywo na indywidualne talenty magiczne. Jednakże

posługujemy się magią. Te szaty utkali nasi rzemieślnicy z pasemek z żelaznej kurtyny; są one niezmiernie wytrzymałe na przebijanie. Okrywamy się nimi podczas walki, by do minimum zmniejszyć możliwość zranienia. -

Musi to być bardzo cenny materiał! - rzekł Dor.

-

Powodzenie waszej wyprawy jest również dla nas bardzo cenne, Wasza

Wysokość. Gdybyście mieli taki strój, to zęby wiwerny nie wbiłyby się w ramię Cheta. Dor zdawał sobie sprawę z motywów ich gościnności. Jeżeli coś przydarzyłoby się jemu, tymczasowemu Królowi, lub jego przyjaciołom, w trakcie ich pobytu tutaj ściągnęłoby to kłopoty na Wyspę Centaurów. -

Dziękujemy wam bardzo.

Weszli do ogromnej sali, której wysoki sufit podpierały ozdobne białe kolumny. Przez wielkie okna wpadały ukośnie promienie porannego słońca, niosąc blask i miłe ciepło. Na środku stał olbrzymi bankietowy stół, a na nim kielichy z prążkowanego sardonyksu i białego, alabastru, jeszcze piękniejsze w blasku słońca. Talerze były z zielonego jadeitu. -

Same cenności! - wyszeptała Iren. - Dor, chyba wyciągnęli dla ciebie królewski

-

Wolałbym, żeby tego nie zrobili! - szepnął. - Przypuśćmy, że coś się stłucze!

-

Miej Smasha na oku - powiedziała. To jeszcze bardziej zdenerwowało Dora. Jak

serwis!

ogr obejdzie się z kruchymi nakryciami?

Dano im wysokie krzesła, bo stół był dla nich za wysoki. Przyłączyło się do nich kilku centaurów i centaurzyc, również będących Starszymi Wyspy. Stali przy stole; centaury nie mogą korzystać z krzeseł, a rozmiary stołu były dostosowane do ich wysokości. Jadło było znakomite. Dor trochę się obawiał, że podadzą owies i kukurydzę z kiszonkami, ale tym razem gospodarze nie popełnili nietaktu wobec gości, których przeproszono już za nocleg w stajni. Dostali złocistą kaszę kukurydzianą z krzewów kukurydzowców i doskonałe mleczko czekoladowe z orzechów czekoladowych. Na deser podano rzadko spotykany smakołyk, zwany miodem, o którym mówiono, że jest produkowany przez” osobliwą odmianę pszczół importowanych z Mundanii. Dor spotkał już pszczoły-kichawce i ortograficzną pszczołę, lecz myśl o pszczołach miododajnych była taka dziwaczna! Smash, ku zdumieniu i uldze Dora, okazał się znawcą kruchego kamienia. Poinformował ich radośnie, że jego szczep zawdzięcza swą siłę druzgotaniu i kształtowaniu rozmaitych minerałów. Nie potrafili zrobić takich ładnych kielichów, jak te, ale wytwarzali niezłe bloki marmurowe i granitowe na budynki i ściany. -

Istotnie - odezwał się Gerome. - Niektóre z kamieni węgielnych kupiono od

ogrów. Przetrzymają wszystko! Zadowolony Smash wypił jeszcze kilka pucharów mleka. Niewiele stworzeń doceniało artystyczne uzdolnienia ogrów. Był tu i Chet, ale wyglądał mizernie i jadł niewiele, co wskazywało, że rana mu dokucza. Dor mógł jedynie uprzejmie to zignorować, bo jego przyjaciel najwyraźniej nie życzył sobie, by zwracano uwagę na jego chorobę. Chet przez jakiś czas nie będzie mógł z nimi podróżować. Po posiłku zabrano ich do wieży strażniczej Wyspy. Dor pamiętał, że w jego wizji Król Trent wspominał o „wyspie” lub „przesmyku”. Skoro była to jedyna droga, by dotrzeć do niego - należało uważać na mechanizmy. Może gdzieś tu znajdował się klucz, którego potrzebował. Zewnętrzne ulice były szerokie, o odpowiedniej dla kopyt nawierzchni z ubitej ziemi, lekko nachylone na zakrętach, co zwiększało bezpieczeństwo galopu. Co kilka metrów widać było niskie, drewniane stojaki do czyszczenia kopyt. Budowle były rozmaite: stajnie oraz niemal ludzkie rezydencje. -

Widzę, że zdumiewa cię nasze budownictwo - odezwał się Gerome. - Nasza

architektura czerpie z tradycji. Powinieneś zwiedzić nasze muzeum historyczne.

Idąc Dor ukradkiem zerkał na magiczny kompas, przesłany przez Dobrego Maga Humfreya. Sądził, że właściwie zrozumiał jego zastosowanie. -

Kompasie, czy wskazujesz na najbliższego i najpotężniejszego Maga, który nie

posługuje się tobą? - spytał. -

Jasne - odparł kompas, - Każdy głupek o tym wie!

A więc wskazywał teraz na Maga-centaura. Jak już Dor skończy z tymi formalnościami, podąży za igłą do celu swej wyprawy. Zatrzymali się w tej części miasta, gdzie obrabiano metale. Pracowali tu żelazokowale, srebrokowale i miedziokowale, wytwarzający dziwaczne buty, noszone przez znamienitych centaurów, osobliwe instrumenty, jakich używali przy jedzeniu, oraz piękne naczynia, w których gotowali. -

Nie mają problemów ze zdobywaniem srebrzystej wyściółki - skomentowała z

zawiścią Iren. -

Podoba cl się obszywka? - zainteresował się Gerome. Zaprowadził ich do innego

warsztatu, gdzie zdobiono srebrem kurtki i inne stroje. -

To dla ciebie - i centaur podał jej nowe futerko ze srebrzystą wyściółką, mieniącą

się wspaniałym blaskiem słońca po burzy. -

Ooooooch - westchnęła Iren, wtulając się w futro. – Jest puszyste jak obłok.

Dor musiał przyznać w duchu, że ten strój dodał jej uroku. Jeden z centaurów pracował nad importowanym ostatnio z Mundanii mocnym, lekkim metalem, zwanym aluminium. -

Popierany przez Króla Trenta handel z Mundanią daje nam wiele korzyści -

zauważył Gerome, - W Xanth nie mamy aluminium. Jednakże dostawy nie są równomierne, bo nigdy nie udaje się nam po raz drugi dokonać transakcji z tym samym ośrodkiem w Mundanii. Rozwiązanie tego problemu byłoby wielce korzystne dla handlu. -

Ojciec nad tym pracuje - powiedziała Iren. Nie mogła powiedzieć nic więcej, bo

uzgodnili, że nie będą rozgłaszać wieści o sytuacji, w jakiej znalazł się Król Trent. Zwiedzili także warsztaty tkackie, gdzie wielkie machiny łączyły odpowiednio dobre nici. Centaury znakomicie przędły i tkały. Produkowano tu zarówno jedwabiście delikatne tkaniny, jak i ciężkie, kilimowate rogoże. Dor był zdumiony. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że można sztucznie powielać wytwory drzew kocowych. Cudownie byłoby móc wyprodukować to wszystko, zamiast czekać, aż wyrośnie. W sąsiedniej dzielnicy wytwarzano broń. Centaury były świetnymi łucznikami i włócznikami, a tu właśnie powstawały piękne łuki i włócznie oraz miecze, maczugi i liny.

Produkowano tu również zbroje - tkane z metalu stroje, hełmy, nagolenniki i rękawice. Smash wsunął dłoń w wielką rękawicę i zgiął ją w pięść. -

Wypróbować? Potrenować? - zapytał z nadzieją w głosie.

-

Nie da się ukryć - rzekł Gerome - że mamy tu wielki kawał kwarcu, który

zamierzamy zetrzeć na piasek. Trenuj na nim. Smash podszedł do głazu, uniósł swą olbrzymią pięść i tupnął. Rozległ się gromowy huk, a z miejsca uderzenia uniosła się chmura pyłu i piachu, w której zniknął ogr. Kiedy osiadła, ujrzeli Smasha z promiennym uśmiechem na brzydkiej twarzy, stojącego w sięgającej mu po kolana górze piasku. - Rękawica - ulubienica! - mruknął, niechętnie zdejmując rękawicę. Z palców rękawicy unosiły się smużki dymu. -

Jest więc twoja wraz z drugą do pary - orzekł Gerome. - Oszczędziłeś nam wiele

pracy, tak znakomicie proszkując głaz. Smash był zachwycony podarunkiem, ale Dor milczał. Wiedział, że ogry są niezmiernie silne, ale przecież Smash nie był jeszcze dorosły. Owa metalowa rękawica, chroniąc jego dłoń, musiała wzmóc jego siłę. Gdy dorośnie, może stać się prawdziwie groźną, niemal zbyt mocarną istotą. A to mogłoby spowodować jego wygnanie z okolic sąsiadujących z Zamkiem Roogna. Dora jednak bardziej niepokoiło coś innego, ledwo uchwytnego. Każdemu z nich centaury najwyraźniej ofiarowywały specjalnie dobrane podarunki wspaniałe stroje ochronne, i całą resztę, jak futro ze srebrzystą podszewką dla Iren czy rękawice dla ogra. Mógł to być po prostu przyjazny gest, lecz Dor nie ufał takiej szczodrości. Co się za tym kryło? Kiedyś Król Trent ostrzegał go, by strzegł się obcych, którzy dają cenne prezenty. Czyżby centaury domyślały się, na czym polega misja Dora, i próbowały tym sposobem wpłynąć na jej wypełnienie? Dlaczego? Nie znał odpowiedzi na to pytanie. Obejrzeli komunalną kuchnię centaurów, gdzie oczyszczano i przygotowywano żywność. Najwyraźniej centaury świetnie się odżywiały. Prawdę mówiąc, pod wieloma względami były bardziej zaawansowane w nauce i dysponowały większymi udogodnieniami niż ludzie z okolic Zamku Roogna. Dor zachwiał się w swojej opinii na temat tubylców. Niemal spodziewał się, że zastaną Wyspę Centaura zamieszkaną przez nielicznych dzikusów, galopujących tu i tam i tłukących się maczugami. Teraz jednak stwierdzał, że to Wyspa Centaura sprawiała wrażenie kulturalnego centrum, natomiast Zamek Roogna był przy niej prowincją. Oczywiście tu, na rubieżach, magia była z pewnością słabsza, co tłumaczyłoby, dlaczego większość centaurów nie posiadała zdolności magicznych, podczas gdy wykazywały

je te mieszkające bliżej środka Xanth. Co więc sprawiało, że te upośledzone centaury tak świetnie sobie radziły? Sprawiało to takie wrażenie, jakby brak magii był zaletą, bo zmuszał do rozwijania innych talentów, w końcowym rozrachunku korzystniejszych niż te magiczne. Oczywiście to bzdura, lec?, zwiedzając Wyspę niemal w to uwierzył. Przypuśćmy, tylko przypuśćmy, że istnieje korelacja pomiędzy powodzeniem a brakiem magii. Czyżby wynikało z tego, że Mundania, kraj całkowicie pozbawiony magii, mogła zapewnić lepsze życie niż Xanth? Rozbawiło go to. Doprowadził swą myśl do logicznego końca i uznał, że to absurdalne. A wiec była błędna. To śmieszne, na podstawie takich błędnych założeń uznać ponurą Mundanię za szczęśliwszy kraj niż Xanth! Pozostali patrzyli na niego pytająco, nic wiedząc, z czego się śmieje. -

Och, to po prostu łańcuch myśli, który pękł w zabawnym miejscu - wyjaśnił im

Dor. Potem zmienił temat, obawiając się, że to tłumaczenie nie zaspokoi ich ciekawości. -

Czy mógłbym się dowiedzieć - skoro jesteście tutaj tak wspaniale zorganizowani,

z pewnością lepiej niż my, ludzie dlaczego uznajecie nasze rządy? Wygląda na to, że nie jesteśmy wam potrzebni, no i moglibyście nas zniszczyć, gdyby doszło do wojny. -

Dor! - zaprotestowała Iren. - Co ty wygadujesz?!

-

Jesteś zbyt skromny, Wasza Wysokość - powiedział, uśmiechając się, Gerome. -

Istnieją pewne istotne przyczyny. Po pierwsze, nie interesuje nas sprawowanie władzy. Decydowanie o sprawach państwa wolimy pozostawiać innym, a preferujemy rozwijanie naszej sztuki, rzemiosła, rozmaitych umiejętności oraz szczęścia i zadowolenia. Skoro nudy sprawowania władzy sprawiają wam przyjemność - pozostawiamy je wam, podobnie jak zostawiamy ogrom obrabianie granitowych głazów czy smokom zbieranie diamentów. O wiele prostsze jest pozyskiwanie tego, co jest nam potrzebne, drogą handlową. -

No cóż, powiedzmy - powątpiewająco rzekł Dor.

-

Po drugie wy, ludzie, macie pewną fenomenalną zdolność, której nam, centaurom,

na ogół brakuje - ciągnął Gerome, najwyraźniej rozgadawszy się na ulubiony temat. Potraficie czarować. My korzystamy z tego, co magiczne, ale ani nie czynimy magii, ani nie chcielibyśmy jej czynić. Wolimy pożyczać magiczne narzędzia. Czy możesz sobie wyobrazić, że ktoś z nas mógłby pokonać w walce Króla Trenta? Pozamieniałby nas w owsiki! -

Gdyby mu się udało podejść dostatecznie blisko – powiedział Dor. Pamiętał, że

omawiano już tę sprawę. Chet wykazywał, jak to magia Króla Trenta zostałaby zniweczona

przez mistrzostwo centaurów w posługiwaniu się łukiem i strzałami. Co można było na to powiedzieć? Dor wolałby wierzyć, że największą potęgą w Xanth była magia. -

Kto zdołałby rządzić z dala? - zapytał retorycznie Gerome. - Armie na polu bitwy

to jedna sprawa, sprawowanie władzy nad ludźmi - inna. Magiczne talenty Króla Trenta umożliwiają mu władanie, podobnie jak twoje zdolności magiczne - tobie. Nawet twe słabsze w porównaniu z nim – talenty górują nad naszymi. Czyżby centaur obdarzał go teraz pochlebstwami? -

Ależ centaury mogą czarować! - zaprotestował Dor. – Nasz przyjaciel Chet...

-

Proszę - przerwał Gerome. - Wy, ludzie, także załatwiacie swoje potrzeby

naturalne, ale nie mówicie o tym publicznie, by nie urazić swej wrażliwości. Prawdą jest, że my, centaury, przez większą część naszych dziejów nie wykazywaliśmy żadnych osobniczych talentów magicznych i nawet teraz uważamy takie przejawy za normalne. Tak więc nigdy nie traktowaliśmy indywidualnych zdolności magicznych jako dostępnych nam i wolelibyśmy, by już więcej o tym nie wspominano. -

Oczywiście - zgodził się Dor z zakłopotaniem. - Jak widać, inne centaury były na

tym punkcie tak przewrażliwione i nierozsądne, jak jego nauczycielka, Cherie. Ludzie - jak to powiedział centaur Gerome-istotnie byli drażliwi co do niektórych naturalnych funkcji, które nie raziły centaurów. Ale nie szokowało ich mówienie o czyichś talentach magicznych, a centaurów tak. Prawdopodobnie obie te postawy były równie niedorzeczne. Jakże więc mieszkańcy Wyspy Centaura zareagują na wiadomość, że znajduje się wśród nich Mag-centaur? Może będzie musiał ich o tym poinformować. Ta misja może stać się bardzo kłopotliwa! -

Po trzecie, honorujemy porozumienie zawarte u zarania dziejów obu naszych

gatunków - ciągnął Gerome, odrzucając niesmaczny temat magii jak grudę nawozu. - Nie będziemy wtrącać się do polityki i nigdy nie będziemy z wami konkurować o władzę. Tak wiec, nawet gdybyśmy chcieli władzy i mogli ją zdobyć, to nie uczynimy tego. Nigdy nie złamiemy tego wiążącego nas traktatu. Centaur spojrzał na Dora tak poważnie, że chłopak poniechał tego tematu. Na koniec doszli do muzeum historycznego. Był to imponujący gmach z czerwonej cegły, kilkupiętrowy, o niewielkich oknach; sprawiał ponure wrażenie. Wnętrze, zatłoczone rozmaitymi przedmiotami, było jednak bardzo ciekawe. Zgromadzono tu okazy wszystkiego, co wytwarzały centaury - i to od Pierwszej Fali ludzkiego najazdu. Dor dostrzegł teraz, że te wczesne wyroby były prymitywniejsze; rzemieślnicy wciąż doskonalili swe umiejętności.

Każdy eksponat miał plakietkę z datą, miejscem i szczegółami produkcji. Centaury istotnie miały żywe poczucie historii! W trakcie spaceru Dor co rusz zerkał na magiczny kompas. Ucieszył się, widząc, że wskazuje ku muzeum-może tam właśnie był centaur-Mag? -

A to nasz kustosz - powiedział Gerome, przedstawiając centaura w średnim wieku,

noszącego okulary. - Zna miejsce każdego z ulokowanych tu eksponatów. Archiwista Arnold. -

Dokładnie - powiedział Arnold, patrząc ponad swymi szkła mi.

Demon Beauregard był jedyną inną istotą, u której Dor widział tę dziwaczną rzecz. -

Cieszę się, że mogłem poznać ciebie i twych towarzyszy, Królu Dorze, Pozwólcie

jednak, że was pożegnam. Mam do skatalogowania nową dostawę eksponatów. - Wycofał się do swego pokoiku, gdzie piętrzyły się wysokie sterty papierów i przedmiotów. -

Arnold jest bardzo oddany swemu zawodowi - wyjaśnił Gerome. - Jest bardzo

inteligentny, nawet według naszych standardów, lecz mało towarzyski. Sądzę, że niewiele jest wydarzeń z historii Xanth, o których by nie wiedział. Niedawno zbierał eksponaty na rubieżach obszarów magicznych. Odbył nawet podróż na jedną z południowych wysp, podczas której mógł wydostać się poza obszar magii, ale zaprzecza temu. Wyprawy takie nie były możliwe, dopóki Król Trent nie opuścił Tarczy, która chroniła, ale i zamykała Xanth. Dor pamiętał Tarczę, bo jego nauczycielka wbiła mu do głowy te wiadomości. Centaurzyca Cherie posiadała ogromną wiedzę historyczną. Fale ludzkich najeźdźców stały się w końcu tak dokuczliwe, że jeden z Królów Xanth położył im kres, wznosząc magiczną Tarczę, zabijającą każdą żywą istotę, która usiłowała przez nią przejść. Zatrzymywała ona również mieszkańców Xanth w ich krainie. Jak się zdawało, Mundańczycy uznali, że Xanth nie istnieje i że magia nie jest możliwa, bo nic stąd do nich już „nie przeciekało”. Istniały jednak zapisy wielu zdarzeń magicznych, których Mundańczycy doświadczyli lub których byli świadkami. Wszystko to teraz traktowano jak zabobony. Może w ten właśnie sposób Mundańczycy usiłowali się pocieszyć po stracie czegoś tak cudownego, jak sztuka magiczna głosząc, że nic takiego nie istnieje i że nigdy nie istniało. Xanth także ucierpiał. Po pewnym czasie stało się jasne, że mieszkańcom Xanth konieczny był ów dopływ świeżej krwi, choć następował tak gwałtownie, bo bez Fal wciąż zmniejszała się liczebność „czysto ludzkich” istot. Najpierw ludzie uzyskiwali talenty magiczne. Następne generacje same stawały się magiczne - albo mieszając się ze zwierzętami i tworząc rozmaite gatunki mieszane, jak harpie, fauny czy mieszkańcy wód, albo też przekształcając się w gnomy, olbrzymy czy nimfy. Tak więc król Trent zdjął Tarczę i sprowadził z Mundanii licznych osadników z założeniem, że ci nowi ludzie utworzą warstwę

wojowników, mających za zadanie chronić Xanth przed ewentualnymi inwazjami. Jak dotąd nic takiego się nie przydarzyło - lecz Fale dzieliły wieki, a nie dziesięciolecia, więc to o niczym nie świadczyło. Imigracja była ryzykowna, bo dużo łatwiej było się dostać z Xanth do Mundanii niż na odwrót, przynajmniej pojedynczym ludziom. Za to położenie ludzi w Xanth zdawało się teraz polepszać. Dor widział, jak inteligentny, dociekliwy centaur palił się do katalogowania cudów z Mundanii, które przez tak długi czas stanowiły tajemnicę. Mimo to trudno było uznać fakt, że istniały obszary, gdzie magia nie działała, a gdzie ludzie jednak przetrwali. Poszli wąskim korytarzem. Dor znów spojrzał na kompas - i stwierdził, że igła wskazuje dokładnie na archiwistę Arnolda. Czyżby to on był Magiem-centaurem, zagrożeniem pomyślności Xanth, tą ważną sprawą, którą Dor miał się zająć? Nie bardzo na to wyglądało. Po pierwsze, Arnold nie wykazywał żadnych oznak magicznych zdolności. Po drugie, trudno go było uznać za osobę zagrażającą istniejącemu stanowi rzeczy; poświęcał się dokumentowaniu go. Poza tym był statecznym osobnikiem w średnim wieku, należącym do gatunku żyjącego o wiele dłużej niż ludzie. Talenty magiczne mogły nie zostać odkryte zbyt wcześnie, ale istniały przecież od urodzenia. Czemuż więc jego zdolności miałyby się ujawnić dopiero teraz, chyba po upływie stu lat jego życia? To pewnie pomyłka; Dor powinien szukać młodego centaura, może nawet noworodka. A jednak, gdy Dor wędrował po budynku, na wpół tylko słuchając objaśnień, kompas stale wskazywał na pokoik Arnolda. Może Arnold jest żonaty, pomyślał z nadzieją Dor. Może ma centaurzątko ukryte tu, wśród papierów? Kompas mógł wskazywać na źrebię, a nie na Arnolda. Tak, to byłoby sensowne. -

Weź się wreszcie w garść, bo Starszy w końcu zauważy twoje roztargnienie -

wyszeptała Iren „budząc” Dora. Spróbował się więc skupić i przyswoić sobie więcej tego, co mówił Gerome. W końcu w tej chwili nie mógł się zająć Magiem. Powoli kończyli zwiedzanie. -

Czy jest tu jeszcze coś, co chciałbyś zobaczyć, Królu Dorze? - zapytał Gerome.

-

Nie, Starszy, dziękuję - odparł Dor. - Widziałem wystarczająco dużo.

-

Czy mamy zaaranżować przeniesienie ciebie i twych towarzyszy do waszej

stolicy? Możemy się skontaktować z waszym zaklinaczem. To było kłopotliwe. Dor musiał zakończyć dochodzenie w sprawie centaura-Maga, nie mógł więc jeszcze opuścić Wyspy. Zdawał sobie jednak sprawę, że jego misja i odkrycia nie

zostaną tu dobrze przyjęte. Nie mógł opowiedzieć Starszym centaurów o wszystkim i poprosić ich o wsparcie; uznaliby to pewnie za obsceniczne, a ich serdeczna gościnność przerodziłaby się w chłód. Nie można było racjonalnie dyskutować o indywidualnej koncepcji obsceniczności, bowiem owa koncepcja i racjonalność wzajemnie się wykluczały. A może to właśnie leżało u podstaw zgodności i wspaniałomyślności centaurów. Może domyślały się celu jego misji i dlatego nie zostawiały mu wolnej chwili, pod pozorem gościnności. Jak mógłby odmówić powrotu do domu po tym, gdy tak skrupulatnie zaspokoili jego życzenia? Chcieli się go pozbyć z Wyspy i miał niewielkie szansę udaremnienia ich planów. -

Czy mógłbym porozmawiać ż Chetem, zanim podejmę decyzję? - spytał.

-

Oczywiście. Jest twoim przyjacielem. - Gerome znów stał się usłużny aż do

przesady. Jak na ironię, to jeszcze bardziej zdenerwowało Dora. Teraz był prawie pewien, że nim manipulowano. -

I przyjacielem pozostałych moich przyjaciół - dodał. - Decyzję musimy podjąć

wspólnie. Zaaranżowano to. Popołudniem spotkali się wszyscy w uroczym, małym ogródku, gdzie zapewniono im całkowitą dyskrecje. -

Wszyscy znacie cel naszej misji - powiedział Dor. – Chodzi o zlokalizowanie

Maga-centaura i określenie jego zdolności, a nawet sprowadzenie go do Zamku Roogna. Centaury nie lubią jednak zdolności magicznych u samych siebie; uważają je za obsceniczne. Reagują na nie tak, jak my na... hm, na zaglądanie Iren pod spódnicę. -

Nie wspominaj o tym! - przerwała i zarumieniła się. - Wydaje mi się, że ostatnio

cały świat zerkał pod moją spódnicę! -

To twoja wina, że masz takie wspaniałe nogi! - odezwał się Grandy. Wierzgnęła w

jego kierunku, ale golem umknął. Dor zauważył, że tak naprawdę wcale nie chciała przyłożyć Grundiemu. Nie była aż tak niezadowolona, jak udawała. -

Tak się składa, że rozumiem oba punkty widzenia – wtrącił się Chet.

Lewe ramię miał na temblaku, brał leki przeciwbólowe. Wyglądał już lepiej, lecz wciąż jeszcze był słaby. -

Przyznaję, że głupie są zarówno słabostki ludzi, jak i centaurów. Centaury mają

zdolności magiczne i powinny je z dumą demonstrować, a Iren ma wspaniałe nogi i również powinna je z dumą pokazywać. I nie tylko...

-

W porządku! - warknęła Iren, która jeszcze bardziej pokraśniała. - Koniec i

kropka. Nie możemy paplać o naszej misji do każdego na Wyspie Centaurów. Po prostu mogliby tego nie zrozumieć. -

Tak - zgodził się Dor, zadowolony, że towarzysze podróży zgodzili się z nim. -

Potrzebna mi teraz jakaś wtyczka. Widzicie, wydaje mi się, że zlokalizowałem Magacentaura. To musi być potomek archiwisty Arnolda. -

Arnold? - spytał Chet. - Słyszałem o nim. Mówiła o nim moja matka. Wykonuje

swój zawód od pięćdziesięciu lat. Jest kawalerem. Nie ma potomstwa. Bardziej interesują go figury numeryczne niż figury źrebic. -

Nie ma dzieci? A wiec musi to być on sam – stwierdził Dor. - Magiczny kompas

wskazuje dokładnie na niego. Nie wiem, jak to możliwe, bo jestem pewien, że przedtem w Xanth nie było tego rodzaju Magów; nie sądzę jednak, by Dobry Mag Humfrey dał mi złe wskazówki. -

Jaki jest jego talent? - zainteresowała się Iren.

-

Nie wiem. Nie miałem okazji się o tym przekonać.

-

Mogę popytać - ofiarował się Grundy. - Jeżeli wokół jego stajni są jakieś rośliny

czy zwierzęta, to powinny wiedzieć. -

Sam mógłbym popytać - odparował Dor. - Jest tam wiele rzeczy nieożywionych.

Nie o to chodzi. Starsi chcą nas odstawić do domu i nie mam stosownego pretekstu, by zostać. Mogłaby wystarczyć jedna noc. Co powinienem im powiedzieć, by ich ani nie okłamać, ani nie zrazić? Król Trent radził, żebym w razie jakichś wątpliwości kierował się prawością, bo to wówczas najlepsze rozwiązanie; ale w tym przypadku wątpię i w to. -

I znów dostrzegam oba aspekty sprawy - rzekł Chet. - Należy ZAWSZE kierować

się prawością, może z wyjątkiem tego przypadku. Przedstawiciele mego gatunku mogą się stać niezwykle gburowaci, gdy staną przed takim problemem. Co nie znaczy, bym odważał się krytykować swego ojca... Wiedzieli, co miał na myśli. Jedyną metodą postępowania centaura Chestera z kimś, kto mu się naraził, było złapanie tego kogoś za gardło i wytrzęsienie zeń ducha. Centaury z Wyspy Centaura były może bardziej ucywilizowane, ale pod zewnętrzną ogładą kryła się ta sama gburowatość. -

Powiedz im, że nie zakończyłeś jeszcze swych spraw i że potrzebny ci na to

następny dzień - zasugerowała Iren. – To absolutna prawda.

-

To znakomite rozwiązanie, choć takie prościutkie - orzekł Chet. - Potem nocą

wyszpieguj talent Arnolda. Niech najpierw Grundy rozejrzy się, żebyś nie wzbudzi! podejrzeń. Tym sposobem dopełnicie misji nie urażając nikogo i jutro powrócicie do domu. -

A jeżeli będziemy go musieli ze sobą zabrać? Prawdziwy Mag powinien się udać

do Zamku Roogna. -

Nie ma sprawy - powiedział Chet. - Od razu mogę wam powiedzieć, że nie zechce,

a żadnego Maga nie można zmusić. Mało co zdoła wywabić archiwistę z jego królestwa. -

Może wystarczy ustalenie jego talentu? - zastanowiła się Iren.

-

Nasza Rada Starszych, po uzyskaniu tej informacji, zdecydowałaby, co dalej.

Dor odetchnął. -

Tak, oczywiście. Tej nocy. Wy możecie spać.

-

Też coś - zaprotestowała Iren, wsparta pomrukami Smasha. - To także nasza

sprawa. Jak zostaniesz sam, to wszystko spaprzesz. -

Jak zwykle doceniam twoje zaufanie - powiedział sucho Dor.

Doceniał też ich pomoc. Obawiał się, że sam faktycznie mógłby to spaprać, ale nie chciał ich prosić, by wzięli udział w czymś, co mogłoby okazać się paskudne. Wykonali swój plan tej nocy. Grundy poszedł pierwszy, a ciemności ukryły jego drobną, ciemną postać. Nie było żadnych przeszkód, wiec wkrótce wszyscy opuścili swe wygodne, na ludzką modłę zrobione łóżka - z wyjątkiem Cheta, który mieszkał oddzielnie i nie mógł niepostrzeżenie opuścić swego boksu w stajni - i wyszli w blask księżyca. Widzieli dobrze, bo księżyc był niemal w pełni i dawał mnóstwo światła. Bez trudu odszukali muzeum. Dor przypuszczał, że na noc będzie zamknięte, ale ku jego rozczarowaniu było tam jasno. -

Kto jest w środku? - zapytał ziemi.

-

Archiwista Arnold - odparła. - Musisz być okropnie głupi, skoro nie wiesz, że cały

tydzień pracuje do późna, katalogując te nowe przedmioty z Mundanii, choć nie wiem, bo go w tych rupieciach tak interesuje... -

Jaki jest jego magiczny talent?

-

Jego co??? - zapytała zdumiona ziemia.

-

Nie wiesz o żadnej związanej z nim magii? - zdziwił się Dor. Zwykle ludzie

zachowywali się bardzo swobodnie, gdy wokół mieli samo nieożywione, a trudno było uniknąć nieożywionego. To właśnie czyniło talent Dora tak zdradzieckim. Przy nim znikała cała tajemnica, w której istnienie wierzyli. Próbował nie wtrącać się w to, co go bezpośrednio nie dotyczyło, ale i tak większość ludzi - w tym i jego rodzice - starała się go unikać. Jego

towarzysze podróży - każdy z innych powodów - byli odmienni, ogromnie to sobie cenił. Nawet Iren, tak zdecydowanie głosząca swe prawo do prywatności, nie czuła się źle w jego towarzystwie. Naprawdę nie musiałaby się zbytnio wysilać, gdyby tylko zechciała. Wdzięczność wciągnęłaby go w jej orbitę. Wiedział, że jest przyzwyczajona do braku prywatności przez to, że jej matka była, jaka byłą, ale i tak czuł się przy niej swobodniejszy niż przy innych dziewczynach. Tamte głupio się złościły, gdy ich stroje zdradzały Dorowi ich sekrety. Dor ponownie spojrzał na duży, okrągły księżyc. Zadziwiające, jakie myśli budziło w nim to ciało niebieskie! Tymczasem ziemia odparła: -

O żadnej. Centaury nie mają zdolności magicznych. Dor westchnął:

-

Musimy wejść do środka i nacisnąć go.

Weszli. Arnold rozłożył rozmaite przedmioty na głównym stole i przywiązywał do nich etykietki, znakując je. Były tam kawałki kamieni, odłamki naczyń, pordzewiały metal. -

Chciałbym, by wykopaliska zostały szybko poklasyfikowane - mamrotał. - W

dzień nie mogę korzystać z tego stołu, więc muszę je etykietować nocą. Wtem, zaskoczony, głęboko wciągnął powietrze. -

Co tu robicie? Zwiedzanie skończone.

Dor zamierzał odpowiedzieć szczerze, ale rozmyślił się. Musiał trochę lepiej poznać tego centaura, zanim poruszy tak delikatny temat. -

Chciałbym przedyskutować z tobą pewną ważną sprawę. Hmmm, sprawę

prywatną. Dlatego nie uczyniłem tego w trakcie zwiedzania. Arnold wzruszył ramionami. -

Nie rozumiem, czego Król Xanth mógłby ode mnie chcieć. Nie dotykajcie tych

przedmiotów, a wysłucham tego, co macie do powiedzenia. Trudno pozyskać rzeczy z Mundanii. -

Istotnie, trudno - zgodził się Dor. - Dotarliśmy tu powietrzem, jadąc na chmurach,

i niemal wydostaliśmy się poza magiczne obszary. Mieliśmy szczęście, że nie spadliśmy. Mundania to miejsce dla istot z Xanth. -

Och - rzekł centaur, bez wielkiego zainteresowania. - Widzieliście południową

-

Nie. Nie dotarliśmy aż tak daleko na południe. Opadliśmy w pobliżu Wyspy

wyspę? Centaurów. Powinno tam działać mnóstwo magii. Moją tratwę napędzało odpowiednie

zaklęcie i nigdy nie zawiodło. Niepotrzebnie mnie niepokojono. Najwyraźniej wyspa ta była niegdyś mundańska, lecz stała się magiczna. Ręce centaura poruszały się szybko, mocując etykietki i dokonując wpisów w księdze głównej. Najwyraźniej lubił swą pracę, chociaż wydawała się taka nudna, no i był sumienny. -

Sądzę, że byliśmy na północ od niej, ale na pewno mieliśmy spore kłopoty -

powiedział Dor. - Szalał tam jednak sztorm, może to on zniszczył magię? -

Całkiem możliwe - uznał Arnold. - Sztormy wydają się na nią oddziaływać.

Teraz, gdy nie odciągali go od jego ukochanej pracy, centaur okazał się towarzyski. Nadal jednak Dor czuł się skrępowany. -

Starszy Gerome wspomniał o jakimś pakcie, zawartym u samych początków przez

centaury i moich współplemieńców. Czy masz eksponaty z tamtych czasów? -

Oczywiście - odparł Arnold, ożywiając się. - Kości, groty strzał, rękojeść

żelaznego miecza... zbiory są fragmentaryczne, lecz dokumentują legendę. Niestety, może nigdy nie poznamy całej prawdy, ale mamy choć jakieś dane. -

Jeżeli to cię interesuje - jestem Magiem. Sprawiam, że rzeczy mówią. Gdybyś

chciał przepytać któryś z tych starych eksponatów... Arnold zapalił się. -

Nie pomyślałem o tym! Oczywiście, magia jest dla ciebie czymś zwykłym. Jesteś

tylko człowiekiem. Pochlebiam sobie, że jestem umiarkowanym realistą. Tak, chciałbym przepytać eksponat. Czy znasz legendę o pochodzeniu centaurów? -

Nie, właściwie nie - odparł Dor, sam coraz bardziej tym zainteresowany. - Dobrze

byłoby, gdybym ją poznał. Wtedy mógłbym zadawać eksponatowi szczegółowsze pytania. -

Około tysiąca ośmiuset lat temu - głosem pełnym czci mówił centaur - pierwszy

człowiek i pierwszy koń... Wiesz, co to za zwierzę? Przód konia morskiego połączony z tułowiem centaura... -

O tak, jak Kary ze snu, ale w dzień - odezwał się Dor.

Właśnie tak. A więc człowiek i koń - pierwsi przedstawiciele tych gatunków, o których wiemy - dotarli z Mundanii do Xanth. Była to już wówczas kraina magiczna; a magia ta, jak się zdaje, istniała od tysięcy lat. Rośliny miały już za sobą długą ewolucję - rozumiesz, co znaczy słowo ewolucja? -

To jak niklonogi rozwinęły się ze stonóg!

-

Hmmm, tak. To zmienianie się poszczególnych gatunków w miarę upływu czasu.

A prawda, nauczycielem Króla jest zawsze centaur, wiec musiałeś się zetknąć z tymi wiadomościami. A więc w owych czasach krainą tą rządziły smoki - można by użyć terminu

Wiek Smoków - i nie było tu ani ludzkich hybryd, ani krasnoludów, ani trolli, goblinów czy elfów. Człowiek uznał, że kraj ten jest odpowiedni, dla niego. Był na tyle sprawny i bystry, by umykać poza zasięg drapieżniejszych roślin i by dawać sobie radę ze smokami. Był wojownikiem - miał łuk, miecz, włócznię i maczugę, umiał nimi zręcznie władać i był odważny. Był jednak samotny, chociaż uważał Xanth za cudowną krainę. Jak się wydaje, uciekł od swego szczepu - wolimy myśleć, że uciekł od złego Króla, a takie rzeczy, jak nam się zdaje, zdarzają się w Mundanii-i nie mógł tam bezpiecznie powrócić. Po pewnym czasie jego śladem nadszedł oddział wojowników mających go zamordować. Istnieje niejasność co do sposobu przedostania się Mundańczyków do Xanth. Zazwyczaj członkowie danej mundańskiej społeczności - mogą przechodzić do Xanth wyłącznie grupą, nie oddzielnie - no ale ci wojownicy potrafili iść śladem tamtego - nie twierdzę, że to rozumiem, może to tylko zniekształcenie legendy? - w każdym bądź razie nie byli tak zręczni, jak on, i padli ofiarą czyhających w Xanth niebezpieczeństw. Przeżyli jedynie dwaj z nich, ciężko ranni, a przeżyli wyłącznie dlatego, że ten pierwszy człowiek - zwiemy go Alfa, ale teksty nie mówią dlaczego - ocalił ich od śmierci i namaścił ich rany gojącym balsamem. Później już go nie atakowali byli mu winni życie, więc złożyli przysięgę przyjaźni. W owych czasach istniało pojęcie honoru, które kultywujemy do dziś. Teraz było ich trzech, mieli też trzy uratowane przez siebie klacze. Żaden z nich nie mógł opuścić Xanth, bo wieści o zdradzie przeciekały na zewnątrz i wróg czaił się tuż poza granicą magii. A może to mundańska kultura stała się obca? Jeden z wariantów legendy opowiada o ich próbie powrotu i odkryciu Babel - nie potrafili już ani mówić tamtym językiem, ani rozumieć mundańskiej kultury. Jeden z nich był najemnikiem, płatnym żołnierzem, mówiącym - jak się zdaje - odmiennym mundańskim narzeczem - jednak gdy spotkali się w Xanth, mówił tym samym językiem, co pozostali. Wiemy, że jest to właściwość magii Xanth - wszystkie języki i kultury stają się jednym, w tym i język pisany; nie ma bariery językowej pomiędzy istotami z tych samych gatunków. Z jakiegoś powodu chciałbym, żeby legenda była całkowicie jasna i przejrzysta, mam jednak do czynienia z opowieścią rozpadającą się na wzajemnie wykluczające się fragmenty, z których każdy zawiera elementy niezbędne, by przekazać całość - to stanowi największą zagadkę! - tak więc z jakiegoś powodu trzej ludzie i ich wierzchowce byli bezpieczni tak długo, jak długo pozostawali w granicach krainy magii (a magię w końcu poznali i nauczyli się nią posługiwać), tęsknili jednak za towarzystwem kobiet swego gatunku. Pragnęli skolonizować Xanth, mogli tu jednak tylko tyć.

Po jakimś czasie, badając nowe terytoria, napotkali na uroczej, przybrzeżnej wyspie źródło i napili się z niego, i napoili swe konie. Nie wiedzieli, że to Źródło Miłości - woda ta budziła miłość do pierwszej, ujrzanej po jej wypiciu, istoty z innego gatunku, ł tak się stało, że wówczas każdy z mężczyzn pierwszą zobaczył swą dobrą klacz - a każda klacz zobaczyła swego pana. W taki to sposób powstały centaury. Jest jedna z uderzających różnic pomiędzy Xanth a Mundanią. W Mundanii odmienne gatunki nie mogą się krzyżować, dając mieszane potomstwo, natomiast w Xanth jest to czymś zwyczajnym, chociaż przeważnie największy pociąg wzbudzają osoby tego samego gatunku. Dzieci zrodzone z klaczy zapłodnionych przez ludzi dostrzegły, że ich rodzice różnią się od siebie nawzajem, że ojcowie są istotami ludzkimi, obdarzonymi większą inteligencją, matki za to dysponują większą siłą. Sprawiło to, że potomkowie nauczyli się cenić oba gatunki za ich wrodzone cechy. Ludzie nauczyli swe dzieci wszystkiego tego, co umieli sami, a w zamian zażądali prawa do władania Xanth, Klacze wydały jeszcze wiele źrebiąt, po czym zmarły. Mężczyźni też umarli. Na wyspie pozostało tylko plemię centaurów. Została także tradycja, i kiedy, wiele wieków później, nadeszli inni ludzie - mężczyźni i kobiety - centaury przyznały im dominację w Królestwie. I tak to trwa po dziś dzień. -

To wspaniale - odezwała się Iren. - Nareszcie wiem, dlaczego wy, centaury,

zawsze nas wspieracie, nawet wtedy, gdy na to nie zasługujemy, i dlaczego jesteście, naszymi mentorami. Jesteście bardziej stali i konsekwentni niż my. -

Mamy przewagę ciągłości kulturowej. To jednak tylko legenda - przypomniał jej

Arnold. - Wierzymy w nią, brak nam jednak konkretnych dowodów. -

Daj mi ten eksponat - rzekł poruszony opowieścią Dor.

Nie miał ochoty łączyć się z istotą innego gatunku, ale nie mógł zaprzeczyć, że takie związki zdarzają się w Xanth. Harpie, mieszkańcy wód, mantikora, wilkołaki i nietoperze wampiry - miały najwyraźniej przodków tak ludzkich, jak i zwierzęcych, a było też wiele mieszańców różnych zwierząt, na przykład chimery czy gryfy. Nie można było nie dostrzegać znaczenia owych mieszanych istot. Bez nich Xanth nie byłby tym, czym jest. -

Zdobędę dla ciebie ten dowód.

Centaur jednak zawahał się. -

Sądziłem, że chcę tego dowodu, ale teraz obawiam się, że mógłby zaprzeczyć

legendzie. Zamiast piękna mogłaby wyjść na jaw brzydota. Może nasi przodkowie nie byli miłymi istotami? Wycofuję się. Pierwszy raz widzę, że moja żądza wiedzy ma jednak granice. Chyba lepiej będzie, jeżeli legenda nie zostanie wystawiona na próbę.

-

Chyba tak - zgodził się z nim Dor. Teraz wreszcie odczuł, że nadszedł czas

wyjawienia prawdziwych motywów wizyty. – Skoro centaury pochodzą od ludzi, a ludzie mają zdolności magiczne... -

Och, sądzę, że niektóre centaury mają takie zdolności - powiedział Arnold tonem

osoby o szerokich horyzontach, która obawia się, by nie wyciągnąć zawężonych wniosków. Ale to nie ma znaczenia dla naszej społeczności. Magię, tak jak rządzenie, pozostawiamy ludziom. -

Lecz niektóre centaury osiągają nawet poziom Maga...

-

O, mówisz o centaurze Hermanie Pustelniku - rzekł Arnold. - O tym, który mógł

zwoływać Błędne Ogniki! Uważam, że go niesprawiedliwie osądzono. Użył swej mocy, by ocalić Xanth przed spustoszeniem przez świdrzaki i poległ przy tym, jakieś osiemnaście lat

temu.

Oczywiście

gdyby

pojawił

się

teraz

jakiś

inny

centaur-Mag,

to i on zostałby wygnany, chociaż ostatnio zaakceptowaliśmy pewne działania magiczne. My, centaury, żywimy głęboki, kulturowy wstręt do obsceniczności. Dor uznał, że jego zadanie staje się coraz bardziej nieprzyjemne. Wiedział, że centaurzyca Cherie uważała magię u swych współziomków za coś nieprzyzwoitego, chociaż jej partner, Chester, ojciec Cheta, miał zdolności magiczne. Cherie z wielkim trudem pogodziła się z tym faktem. -

Jednak jest taki wśród was.

-

Centaur-Mag? - Arnold zmarszczył brwi. - Jesteś tego pewien?

-

Prawie. Mieliśmy wiele wskazujących na to znaków, tak w Zamku Roogna, jak i

gdzie indziej. -

Współczuję temu centaurowi. Kto to jest?

Dor nie mógł wydusić słowa. Arnold patrzył na niego i powoli zaczynał się domyślać. -

Oczywiście, nie sądzisz... uważasz, że to ja? - zaśmiał się nieszczerze, gdy Dor

niepewnie skinął głową. - To niemożliwe! Jakąż mam magię, według ciebie? -

Nie wiem - odparł Dor.

-

Jakże więc możesz wysuwać tak niedorzeczny zarzut? - centaur nerwowo

zamachał ogonem. Dor wyjął kompas. -

Czy widziałeś już coś takiego?

Arnold wziął kompas. -

Tak, to magiczny kompas. Wskazuje na ciebie, ponieważ jesteś Magiem.

-

Ale kiedy ja go trzymam, wskazuje na ciebie.

-

Nie wierzę w to! - zaprotestował Arnold. - Weź go i stań przed tym lustrem, bym

mógł widzieć jego tarczę. Dor uczynił tak i Arnold zobaczył, że igła rzeczywiście wskazuje na niego. Jego twarz poszarzała. -

To nie może być prawda! Nie mogę być Magiem! To oznaczało by kres mojej

kariery! Nie mam żadnych zdolności magicznych. -

Nie rozumiem tego - zgodził się z nim Dor. - Ale sygnały alarmowe Dobrego

Maga Humfreya wskazują na Maga na Wyspie Centaurów. To dlatego tu jestem. -

O tak, nasi Starsi obawiali się, że masz jakieś niewczesne pomysły - rzeki Arnold,

wlepiając oczy w kompas. Potem gwałtownie się poruszył. - Nie! - krzyknął i wypadł z pokoju. -

Co teraz? - spytała Iren.

-

Idziemy za nim - odparł Dor. - Musimy się dowiedzieć, na czym polegają jego

zdolności magiczne-i przekonać go. Nie możemy porzucić roboty w połowie. -

Jakoś straciłam zapał do tego - wymruczała.

Dor także. Poszukiwanie anonimowego Maga to jedno, nękanie zamiłowanego archiwisty - to zupełnie inna sprawa. Nie mieli jednak wyjścia. Poszli za nim. Centaur, choć już nie najmłodszy, łatwo ich wyprzedził. Dor nie miał jednak trudności z pójściem jego śladami - po prostu zapytał ziemię pod stopami. Ślad wiódł ku południu, nad ocean. -

Wziął swą łódź z magicznym silnikiem - powiedziała Iren. - Musimy wziąć drugą.

Pewno płynie na tę mundańską wyspę. Dor przepytał kilka innych łodzi aż natrafił na tę z odpowiednim napędem magicznym i zabrali ją. Miał nadzieję, że nie zostanie uznany za złodzieja; zamierzał oddać tę łódź, gdy już dopędzi Arnolda i porozmawia z nim, zanim centaur uczyni coś jeszcze bardziej szalonego niż ta ucieczka. Sztorm już dawno się skończył i morze w świetle księżyca było gładkie jak szkło. Nigdzie nie dostrzegli łodzi Arnolda, lecz woda mówiła, że przepływał tędy. -

Płynie na tę niegdyś mundańską wyspę - rzekł Grundy. - Dobrze, że teraz jest już

magiczna, skoro jesteśmy, magicznymi istotami. -

Czy cierpiałeś, kiedy magia osłabła w pobliżu sztormu? - zapytała Iren.

-

Nie, czułem się tak samo przerażony - przyznał Grundy. - A ty, Smash?

-

Siły mnie opuściły. Osłabłem cały - kolana drżały! - odparł ogr.

-

Kolana? - rzekła Iren. - Tak, jak nam wszystkim.

-

Od wieczora do rana ładne jej kolana! - orzekł Smash.

Twarz Iren wyraziła całą gamę uczuć - od gniewu do zakłopotania. Zdecydowała, że ogr nie usiłuje jej dokuczyć. Naprawdę nie był zbyt bystry. -

Dziękuję, Smash. Twoje kolana są jak guzy na skręconych pniach żelazo-drzew.

Ogr zaśmiał się z zachwytem, co spieniło fale za nimi i popchnęło łódkę w przód. Powiedziała właściwy komplement. Zaklęcie niosło ich szybko i wkrótce dostrzegli wyspę. Wtem szybkość zmalała, -

Coś się dzieje - odezwał się Dor. - Zawiśliśmy na czymś.

Niczego tam jednak nie było. Łódź kołysała się swobodnie na wodzie, nie niepokojona ani przez fale, ani przez morskie istoty. Płynęła coraz wolniej, a w końcu niemal stanęła w miejscu, -

Musieliśmy zabrać taką z uszkodzonym zaklęcio-napędem - pożaliła się Iren.

-

Co się z tobą dzieje? - spytał Dor łódkę.

-

Ja... och - wyszeptała ochryple i zamilkła.

-

Magia! - krzyknęła Iren. - Wydostaliśmy się poza jej zasięg! Tak jak podczas

sztormu! -

Sprawdźmy to - zaniepokoił się Dor. Tym razem przynajmniej nie zagrażał im

upadek z chmury! - Iren, wyhoduj jakąś roślinę. Wyjęła ziarno szyjkobutelkowca. -

Rośnij! - rozkazała.

Zaczęło kiełkować, zawahało się, zatrzymało. -

Czy jest tu coś, z czym mógłbyś porozmawiać, Grundy? - spytał Dor.

Golem dostrzegł w wodzie jakieś wodorosty. Wydał w ich stronę jakiś dziwaczny dźwięk. Odpowiedzi nie było. -

Smash, jakaś demonstracja siły! - Olbrzym uniósł stopę.

-

Och, nie - rzekł pospiesznie Dor. - Miałem na myśli coś ekstra. Stań na jednym

palcu, albo wyciśnij sok z deski. Smash chwycił mocno burtę łodzi. Ścisnął. Nic się nie wydarzyło. -

To dziwne jest, więc wystrasza mnie! - powiedział.

Dor wyciągnął swój słońcokamień. Żarzył się on słabiutko, a po chwili zgasł całkowicie. -

Mamy więc odpowiedź na dwa pytania - rzekł i starał się mówić przekonująco,

chociaż w rzeczywistości bał się. - Po pierwsze wydostajemy się poza obszar działania magii;

zaklęcie napędowe nie działa. Nie mogę rozmawiać z nieożywionym, a Iren nie może magicznie hodować roślin. Po drugie, znikają jedynie nasze talenty magiczne, a nie nasze ciała. Grundy nie potrafi przetłumaczyć mowy innych stworzeń, a Smash utracił swą nadludzką siłę, ale obaj są cali i zdrowi. Rośliny Iren nie chcą rosnąć, lecz ona... przerwał, patrząc na nią. - Co się stało z twoimi włosami? -

Włosami? - wzięła pasmo i spojrzała na nie. - Ojej, znikają!

-

To tylko zieleń zniknęła - rzekł Grundy. - Tak jest ładniej.

Iren, zdumiona, nawet nie usiłowała go kopnąć. Tak jak Dor, nie zdawała sobie sprawy, że kolor swych włosów zawdzięczała magii. -

A więc Mundania nie czyni nam krzywdy – kontynuował pospiesznie Dor. -

Sprawia nam tylko kłopoty. Po prostu musimy przez resztę drogi wiosłować. Przeszukali łódź. Centaury były bardzo praktyczne. Znaleźli kilka wioseł i żerdź. Dor i Iren wzięli wiosła, Smash chwycił żerdź, a Grundy zajął się sterem. To była ciężka praca, ale posuwali się ku wyspie. -

Jak Arnold zdołał nas tak wyprzedzić w pojedynkę? – sapnęła Iren. - Musiał

poradzić sobie jednocześnie z wiosłami i sterem. Na koniec dopłynęli do plaży, na której ujrzeli łódź Arnolda, wyciągniętą poza zasięg fal. -

Świetnie sobie poradził - rzekł Grundy. - Musi być silniejszy niż się zdaje.

-

To mała wyspa - odezwał się Dor. - Nie może być zbyt daleko. Otoczymy go.

Smash, ty zostaniesz przy łodzi i wrzaśniesz, gdy tu powróci. A my spróbujemy go wytropić. Rozdzielili się i przeczesali wyspę. Była wyraźnie mundańska. Rosła tu zielona trawa, która nie usiłowała złapać ich stóp, i bogato ulistnione drzewa, tkwiące w miejscu i szeleszczące tylko na wietrze. Piasek był drobniutki, lecz nie był cukrem, a liany, które napotkali, nie usiłowały się owinąć wokół nich. Jak mógł centaur pomylić coś takiego z królestwem magii? Wytropili Arnolda w jego kryjówce - przy stanowisku archeologicznym z mundańskimi przedmiotami. Miejsce samopotwierdzenia. Najwyraźniej nie tylko kompilował czy zapisywał informacje, ale i wykonywał prace terenowe, Dostrzegł ich. Miał magiczną latarnię, oświetlającą teren, bo księżyc już się skrył w morzu. -

No cóż, widzę, że nie mogę uciec od was - powiedział ze smutkiem. - Prawda jest

prawdą, jaka by nie była, a ja jestem jej wyznawcą. Nie wierzę jednak w to, co mówicie. Przez cale swe dotychczasowe życie nie wykazywałem ani śladu talentów magicznych i na

pewno nie mam ich teraz. Może przeniosło się na mnie trochę magii z tych eksponatów, z którymi mam do czynieniu, i to sprawia wrażenie... -

Jak możesz tu, w Mundanii, używać magicznej latarni? - zapytała Iren.

-

To nie jest Mundania - odparł Arnold. - Mówiłem wam to już przedtem. Granice

magii poszerzyły się ostatnio, obejmując tę wyspę. -

A jednak nasza magia zniknęła - powiedział Dor. - Musieliśmy wiosłować.

-

Niemożliwe. Moja łódź mknęła popychana, bez żadnych przeszkód, no i nie ma

sztormu, który mógłby rozerwać magiczną atmosferę. Wypróbuj teraz swe magiczne zdolności, Królu Dorze. Gwarantuję, że będą działały jak zwykle. -

Mów, ziemio - rzekł Dor, ciekaw, co też się stanie.

-

OK, stary - odparła. - Co tkwi w twym powolnym móżdżku?

Dor wymienił spojrzenie z Iren iż Grundym, zdumiony - i stwierdził, że włosy Iren znów są zielone w świetle magicznej lampy. - Powróciło! - powiedział. - Magia wróciła! Nie rozumiem jak... Iren rzuciła nasionko. -

Rośnij! - rozkazała.

Wykiełkowało i wkrótce zmieniło się w piękny krzak malinowy, który prychnął na nich nieprzyzwoicie. -

Czy to naprawdę magiczna wyspa? - spytał Grundy najbliższe drzewo.

Zaszumiało. -

Mówi, że jest teraz! - przetłumaczył. Dor wyjął słońcokamień. Lśnił jaskrawo.

-

Jak magia zdołała powrócić tak szybko? - zapytała Iren. - Mój ojciec zawsze

mówił, że granice magii są względnie stałe. Wątpił nawet, czy w ogóle się zmieniają. -

Magia nigdy tej wyspy nie opuściła-rzekł Arnold, - Musieliście przejść przez jakiś

strumień, aberrację, może przez utrzymującą się pozostałość po wczorajszym sztormie. -

Może i tak - zgodził się Dor. - Magia jest dziwaczna. A nasza naprawdę na chwilę

zanikła. Centaurowi wpadł do głowy znakomity pomysł. -

Może i magiczny kompas dostał się w taki strumień, popsuł się i dlatego

wskazywał niewłaściwą osobę. Dora dręczyły wątpliwości.



Nieprzetłumaczalna gra słów: ang. raspberry - krzak malinowy; pogardliwie prychnąć.

-

Sądzę, że to możliwe. Coś na pewno nie jest w porządku. Ale skoro tak, to chcę

cię-przeprosić za tyle przykrości. Wydaje mi się to bardzo dziwne, że tak nagle okazałeś się Magiem, skoro taka moc tkwi w danej osobie od narodzin do zgonu. -

Istotnie! - entuzjastycznie zgodził się Arnold. - Błąd instrumentu - to na pewno

najlepsze wytłumaczenie. Nie mogłem przecież stać się Magiem po dziewięćdziesięciu latach bez magii! Przynajmniej jednego się domyślili - centaur, miał niemal sto lat. -

Sądzę, że możemy już wracać - powiedział Dor. - Musieliśmy pożyczyć łódź, by

móc za tobą popłynąć; właściciel będzie zły, gdy za długo jej nie będzie. -

Nie obawiaj się - pełen ulgi Arnold stał się niemal serdeczny. - Łodzie są wspólną

własnością, każdy może z nich korzystać ,w razie potrzeby. Problemy byłyby tylko wtedy, gdyby któraś zginęła lub została uszkodzona. Kiedy wracali, magiczna latarnia oświetlała im drogę. Zbliżając się do łodzi ujrzeli Smasha. Trzymał w dłoniach głaz i ściskał go z całych sił, a wysiłek i rozgoryczenie czyniły jego twarz jeszcze brzydszą niż zazwyczaj. Nagle głaz zaczął się spłaszczać. -

Wróciła moja siła! - wykrzyknął ogr, miażdżąc go na piach.

-

Nigdy by ci się to nie udało, ty wielki tępaku, gdyby magia nie powróciła -

wymamrotał piasek. -

Magia wróciła - akurat teraz? - zapytał Dor, a coś zaczęło mu świtać;

-

Jasne - odparł piasek. - Trzeba było widzieć, jak się ten muskułomózgi bydlak

wysilał! Już myślałem, że jestem górą. Potem magia wróciła, wraz z wami, a szkoda. -

Magia przyszła z nami? - spytał Dor.

-

Jesteś otępiały czy po prostu głupi, ludziku? - zaciekawił się ostro piasek. -

Przecież tak powiedziałem. -

A kiedy magia była tu wcześniej? - dopytywał się Dor.

-

Trochę wcześniej. Ten półkoń może ci powiedzieć. Był tu, kiedy to się stało.

-

To znaczy, że normalnie jest to mundańska wyspa?

-

Pewno, tu zawsze była Mundania, chyba że kręci się tu ten stary czworonóg.

-

Zdaje mi się, że na coś natrafiliśmy - odezwał się Grundy.

Arnold był wstrząśnięty. -

Ale... ale jak... to niedorzeczne!

-

Tak w twoim, jak i w naszym interesie leży sprawdzenie tego - orzekł Dor. - Jeżeli

moc magii przenosi się wraz z tobą...

-

Och, to straszne! - jęknął centaur. - To nie może być!

-

Przespacerujmy się jeszcze raz po wyspie – zaproponował Dor. - Grundy, idź z

Arnoldem i mów do roślin i zwierząt, które napotkasz. Pytaj je, odkąd działa tu magia. My się rozproszymy i po czekamy na Arnolda. Jeżeli nasza magia zaniknie z jego odejściem i powróci wraz z nim... Centaur niechętnie poddał się tej próbie. Pokłusował wokół wyspy, lekko, jak na swój wiek, a Grundy siedział na jego grzbiecie. Jak tylko odeszli, zniknęła magia Dora. Słońcokamień nie lśnił, a chłopak nie mógł rozmawiać z nieożywionym. Iren i Smash doświadczyli czegoś podobnego. Po niedługim czasie próba się skończyła. Porównali obserwacje. -

Magia towarzyszyła nam przez cały czas - opowiadał Grundy. - Ale wszystkie

rośliny i skorupiaki twierdziły, że działała tylko wtedy, gdy przechodziliśmy. -

Gdy centaura brakuje, wiersz się nie rymuje! - rzekł gniewnie Smash. - Rym jak w

dym! Takie to było największe zmartwienie ogra! Dor nawet nie przypuszczał, że i rymowanie zależne było od magii. Może pokrzyżowanie planów tak go wzburzyło - a może magia o wiele silniej niż przypuszczano oddziaływała na życie istot zamieszkujących Xanth. Włosy Iren, rymowanki Smasha... -

Moja kuflowa petunia wcale nie chciała rosnąć – opowiadała Iren. - Ale kiedy

zbliżył się centaur, strzeliła w górę i ryknęła pijackim śmiechem! -

Mój talent także działał tylko wtedy, gdy Arnold był w pobliżu - dodał Dor. - A

więc tak moja magia, jak i wasza zależy od jego obecności. Skoro ja jestem pełnym Magiem, to kim jest on? -

Magusem-Magiem Magów! - orzekła Iren. – Katalizatorem magii.

-

Ależ ja nigdy w życiu nie dokonywałem czynów magicznych! - zaprotestował

Arnold. - Nigdy! -

Ty ich nie dokonujesz, ty je umożliwiasz! – powiedział Dor. - Jesteś czymś w

rodzaju wyspy magii, przedłużeniem Xanth do Mundanii. Tam, gdzie jesteś ty, jest i magia. To bez wątpienia talent Maga. -

Jakżeż może się tak dziać, skoro w całym moim wcześniejszym życiu nic na to nie

wskazywało? Przecież się nie zmieniłem! Dar potrafił to wyjaśnić. - Jak mówisz, dopiero niedawno opuściłeś Xanth. Zacząłeś prowadzić wykopaliska na tej mundańskiej wyspie. Czujniki Dobrego Maga Humfreya nigdy wcześniej na ciebie nie

wskazywały, bo maskowały cię właściwości samego Xanth. Byłeś jak mgła w sercu obłoku. Twój talent ujawnił się dopiero wtedy, gdy opuściłeś Xanth i zaalarmował czujniki. Wykryły cię i odtąd już stale na ciebie wskazują - może twoja obecność czyni magię bardziej efektywną, bo Wyspa Centaura jest blisko jej granicy? To jak insekt na odległym liściu - kiedy wiesz dokładnie, gdzie jest, możesz go dojrzeć. Ale nie możesz go zlokalizować, dopóki siedzi bez ruchu - wtedy nawet nie wiesz, że istnieje.

.

Arnold zgarbił się, jego sierść zmatowiała. Był całkiem przystojnym centaurem; jego brązowe boki zdobiły białe cętki, które teraz znikały. -

Obawiam się, że masz rację. Moi pobratymcy zawsze twierdzili, że to wyspa

mundańska, a ja uważałem, że się mylili. Ale jak to zaszkodzi mojej karierze! Zmarnowany cały wysiłek! Nie mogę już powrócić do muzeum. -

Czy pozostałe centaury muszą się o tym dowiedzieć? – spytał Grundy.

-

Może i jestem skażony nieprzyzwoitą magią - odparł poważnie Arnold - ale nie

poniżę się do kłamstwa. Dor zastanowił się nad postawą znanych sobie centaurów. Uznał, że Arnold ma rację. Archiwista nie mógł ukryć prawdy, a pozostałe centaury nie tolerowały w swej społeczności Magów. W poprzednim pokoleniu wygnali Hermana Pustelnika, a potem uznali go za bohatera, kiedy już nie żył. To ci nagroda! Poszukiwania Dora nic nie dały jemu samemu, ale za to zniszczyły karierę zawodową j godność osobistą obyczajnego centaura. Czuł się za to odpowiedzialny. Nigdy nie zamierzał nikogo w ten sposób skrzywdzić. Księżyc opuszczał się w ocean. Teraz, przed całkowitym zanurzeniem się, wyglądał jak obrzmiały, wielki, okrągły, zielonkawy krąg. Wydawał się zwodniczo bliski. Dor przyglądał mu się, dumając nad jego mapowatą powierzchnią. Gdyby tak kolumna dymu sięgnęła aż do księżyca i gdyby tak pewnego dnia posłużyli się czarodziejską maścią... I wtedy zrozumiał. -

Klątwa! - krzyknął.

Centaur spojrzał na niego surowo. -

Na pewno mnie wykląłeś, Królu Dorze.

-

Z maścią, dzięki której mogliśmy chodzić po chmurach, była związana klątwa.

Każdy, kto się posłużył ową maścią, musiał popełnić jakiś niecny uczynek przed następną pełnią księżyca. A to właśnie jest nasz - wypędziliśmy cię z dającej zadowolenie egzystencji w coś, co budzi w tobie odrazę. To owa klątwa zmusiła nas do tego.

-

Klątwy takie łatwo zneutralizować - zauważył centaur. - Wystarczy zwykłe

kontrzaklęcie. W naszych archiwach mamy ich całe mnóstwo. Nawet ich dokładnie nie klasyfikujemy. Co za ironia, że twoja o tym niewiedza wywołała takie doniosłe dla mnie skutki! -

Zrób coś, Dor - odezwała się Iren.

-

Cóż można zrobić? - zapytał zrozpaczony! Arnold. - Nieodwołalnie zostanę

skazany na wygnanie! Dor, łamiąc sobie głowę, doznał pod wpływem okoliczności nagiego olśnienia. -

Zabierasz magie ze sobą, gdziekolwiek się udajesz - rzeki. - Nawet wprost do

Mundanii. Jest to zgodne ze wszystkim, przed czym mnie ostrzegano. Jest to na pewno sprawa, którą muszę się zająć - bo pojawienie się w Xanth każdego nowego Maga wymaga, by zajął się tym Król. Może to również stanowić zagrożenie dla Xanth, bo gdybyś sam jeden udał się do Mundanii, zabierając ze sobą magię, mogliby cię pochwycić źli ludzie i wykorzystać tę magię do niecnych celów. Na koniec to, co najważniejsze - gdzieś w Mundaniiznajduje się ktoś, kto potrzebuje naszej pomocy; obawiamy się, że został wciągnięty w pułapkę lub ma kłopoty. Najprawdopodobniej potrzebuje magii, by uciec. A więc gdybym cię zabrał do Mundanii... -

Moglibyśmy ocalić mego ojca! - krzyknęła Iren, podskakując i klaszcząc w dłonie,

dziewczęcym zwyczajem. Podskakiwała tak wspaniale, że nawet centaur zapatrzył się na nią, jakby żałując, że jest odmiennego gatunku i za stary. -

Och, Dor, mogłabym cię ucałować.

Nie czekając na jego odpowiedź, objęła go i radośnie pocałowała w usta. W swym uniesieniu była wprost promienna, niezmiernie urocza i pociągająca, ale nim zdał sobie z tego sprawę, już odeszła i rozmawiała z centaurem. -

Skoro i tak masz zostać wygnany, Arnoldzie, to równie dobrze możesz pójść z

nami, Nie przywiązujemy wagi do twojej magii - oczywiście w sensie negatywnym, bo sami mamy takie zdolności. No i pomyśl o tych wszystkich okazach, które mógłbyś zebrać w głębi Mundanii! Mógłbyś założyć własne muzeum. A gdybyś pomógł ocalić mego ojca, Króla Trenta... Centaur najwyraźniej się wahał. Nie pociągało go wygnanie, lecz nie mógł powrócić do swej pracy na Wyspie Centaura. -

Centaury wokół Zamku Roogna są przyzwyczajone do magii - ciągnęła dalej Iren.

- Chester gra na magicznym srebrnym flecie; jego wujem był Herman Pustelnik. Cieszyłoby go twoje towarzystwo, no i...

-

Sądzę, że nie mam wyboru - stwierdził ze smutkiem Arnold.

-

Pomożesz nam? Och, dziękuję! - zawołała Iren, zarzuciwszy mu ramiona na szyję,

i ucałowała go. Arnold był tym zaskoczony, lecz raczej przyjemnie zaskoczony; białe plamy na jego sierści zafalowały. Dor przypomniał sobie legendę o powstaniu centaurów i ukąsiła go zazdrość. Najważniejsze było jednak to, że Iren przekonała centaura-Maga, by im pomógł. Wtem Dor coś sobie przypomniał. -

Nie możemy udać się do Mundanii. Rada Starszych nigdy na to nie pozwoli.

-

A jak zdołają temu zapobiec? - spytała Iren, patrząc na niego znacząco.

-

Musimy ich przynajmniej powiadomić.

-

Chet może im powiedzieć. I tak musi wrócić do domu.

Dor próbował to zignorować. -

No, nie wiem...

Iren spojrzała nań groźnie, jakby ostrzegając, by nie usiłował się sprzeciwić. Była przy tym jeszcze bardziej urocza niż zwykle i Dor zrozumiał, że decyzja zapadła. Miała zamiar ratować swego ojca.

8. Mundańska tajemnica Nocą odprowadzili obie łodzie na Wyspę Centaura. Przy okazji stwierdzili, że magia Arnolda działa na jakieś piętnaście kroków przed nim, a jedynie połowę tego dystansu w tył. Najsłabiej oddziaływała na bokach - zaledwie odrobinę poza zasięgiem rąk centaura. Była to więc nie tyle „wyspa”, co „przesmyk, przejście”, sięgające zawsze w przód. Dlatego druga łódź mogła swobodnie wyprzedzać łódź Arnolda lub płynąć tuż za nią, ale nie mogła podążać w bok. Przekonali się o tym na własnej skórze - mieli kłopoty z magicznym napędem, dopóki Arnold nie zwrócił się w ich stronę. Gdy powrócili w obszar magii Xanth, moc centaura jakby się w niej „rozpłynęła”. Nie miało znaczenia, jak blisko się znajduje, ani w którą stronę jest zwrócony - ogólna moc magiczna nie ulegała wzmocnieniu w jego pobliżu. Oczywiście nie byli w stanie dokładnie tego zmierzyć. Grundy powędrował zbudzić Cheta i wszystko mu wyjaśnić, a Arnold poszukiwał w swoich starych księgach najlepszej i najszybszej drogi do Mundanii. Poinformował ich, że znajduje się tunel, z którego korzystało słońce, podążające ze wschodniego oceanu do miejsca, w którym wschodziło, schnąc podczas tej wędrówki i odpoczywając. Mogliby skorzystać z tego tunelu za dnia, gdy słońce już go opuści, i szybko nim przejść. -

Ale skierowałby nas na zachód -zaprotestowała Iren. - Mój ojciec wyruszył z

Xanth w kierunku północnym! Dor musiał przyznać jej rację -

Tradycyjna droga do Mundanii prowadzi przez północno-zachodni przesmyk.

Musimy się tam dostać i spróbować odnaleźć ślady Króla Trenta. Nie możemy skorzystać z tunelu słońca. Do przesmyku jest jednak bardzo daleko, a nie wydaje mi się, byśmy mieli ochotę na taką podróż, jak ta wzdłuż wybrzeża - moglibyśmy nigdy tam nie dotrzeć. Czy są jakieś inne możliwości? -

No cóż, na jutro przewiduje się przelotne opady – powiedział Arnold. – Powinna

więc ukazać się tęcza. Mamy w archiwum zaklęcie umożliwiające podróżowanie po tęczy. Jest to bardzo szybka podróż, bo, jak wiadomo, tęcze nie utrzymują się długo. Jest jednak pewne ryzyko...

-

Szybkość to jest to, czego potrzebujemy - stwierdził Dor, przypominając sobie

swój proroczy sen, zalecający pośpiech. - Sądzę, że Król Trent znalazł się w opałach i powinien być szybko oswobodzony. Może jeszcze nie jutro, ale nie wydaje mi się, byśmy mogli zwlekać miesiąc. -

Są też trudności z dostaniem się na tęczę – kontynuował Arnold.

Gdy pogodził się już z tym, że ma zdolności magiczne, szybko dostosował się do sytuacji. Może dlatego, że doskonale wytrenował umysł do posługiwania się informacjami i wiedział, jak to robić. -

Jak wiecie, magia tęczy polega także na tym, że wydaje się ona jednakowo odległa

od każdego, kto na nią patrzy, przy czym oba jej końce dotykają ziemi w jednakowej od nich odległości, na południu i na północy. Musimy dotrzeć do najwyższego punktu, a potem szybko ześliznąć się w dół, nim zniknie. -

Maść! - odezwał się Grundy. - Moglibyśmy dotrzeć na chmurę po dymie i

przebiec po niej do szczytu tęczy, jeżeli wyruszymy, zanim się tęcza utworzy! -

Nic nie zrozumiałeś - rzekł centaur. - Gdybyśmy byli na chmurze, tęcza i tak

zdawałaby się równie daleka od nas. Pochwycenie tęczy to jedno z najtrudniejszych zadań. -

I wiem dlaczego - mruczał Dor. - Jak można złapać coś, co wciąż ucieka?

-

Zanim się wskoczy, trzeba osłonić oczy! – zaproponował Smash zakrywając swe

wielkie oczyska odzianymi w rękawice dłońmi. -

On ma rację - orzekł Arnold, nie zerknąwszy nawet na stworzenie, które uważał za

paskudne. - To jedyne wyjście. Dor nie rozumiał. -

Jakim sposobem dotrzemy do tęczy z zasłoniętymi oczami?

-

Kiedy nie będziesz na nią patrzył, nie będzie mogła wydawać się odległa -

tłumaczył mu Arnold. -

Tak, ale...

-

Już wiem - powiedział Grundy. - Dojrzymy ją, a potem zamkniemy oczy i

pójdziemy w tę stronę, a ona nie będzie mogła uciec, bo nie będziemy na nią patrzeć. Proste. -

Ale ktoś musi na nią patrzeć, albo zniknie - niepokoiła się Iren. - Czyż nie?

-

Chet może na nią patrzeć - stwierdził Grundy. - Przecież nie idzie z nami.

Dor nie dowierzał temu wszystkiemu, ale pozostali wydawali się zadowoleni. -

Chodźmy już spać, a jutro zobaczymy, co się wydarzy - rzekł, mając nadzieję,

że się im powiedzie.

Spali długo, bo przecież przelotne opady przewidywano na późny ranek. Arnold, tak jak należało, poinformował Starszych o wszystkim. Jak tego oczekiwał, zachęcali go do opuszczenia Wyspy na zawsze przy najbliższej sposobności, nie mówiąc jednak wprost o tym, dlaczego stracił swe miejsce w ich społeczności. Mag nie był tu pożądany. Nie czuliby się dobrze w jego towarzystwie. Rozgłoszą, że Arnold wycofał się z powodów zdrowotnych, by ochronić jego reputację, i zadbają o wyszkolenie nowego archiwisty. Nikt nie dowie się o jego hańbie. By ułatwić mu jak najszybsze odejście, zaopatrzyli go w użyteczne w drodze zaklęcia i kontrzaklęcia, i życzyli mu powodzenia. - Hipokryci! - wykrzyknęła Iren. - Arnold służył im dobrze przez pięćdziesiąt lat, a teraz nagle, tylko dlatego... - Mówiłem że nie zrozumiesz wszystkich niuansów społeczności centaurów przypomniał jej Chet, ale sam nie czuł się zbyt pewnie. Iren zamilkła, nadal pełna sprzeciwu. To, co powiedziała, sprawiło, że Dor cenił ją jeszcze wyżej. Należało opuścić Wyspę Centaura - to nie tylko dlatego, że mieli zadanie do wykonania. Skondensowały się przelotne obłoki i lada moment miał spaść deszcz. Dor ułożył „dymiący stosik” i uzyskał kolumnę dymu sięgającą warstwy chmur. Natarli czarodziejską maścią stopy i dłonie, wypowiedzieli kontrzaklecie, które dostarczył im Arnold, i poszli w górę po dymie. Arnold radził sobie z tą wspinaczką znakomicie; jak na swój wiek; najwidoczniej utrzymywał się w formie dzięki wyprawom archeologicznym. Na chwilę zatrzymali się i obejrzeli w stronę Cheta, stojącego na plaży i wypatrującego tęczy. Dor miał tak ściśnięte gardło, że zdołał mu tylko pomachać ręką. -

Mam nadzieję, że się jeszcze zobaczymy, kuzynie – zawołał Arnold.

Chet nie był z nim spokrewniony; starszy centaur miał na myśli więź spowodowaną ich magicznymi talentami. -

I że spotkam twego ojca! - Chet uśmiechnął się, słysząc to i doceniając intencje

archeologa. Dotarli do warstwy chmur i zasłonili oczy. -

Obłoki - rzekł Dor - powiedzcie nam, którędy wiedzie najlepsza ścieżka na szczyt

tęczy. Nie pozwólcie, by ktokolwiek z nas znalazł się zbyt blisko waszej krawędzi. -

Co za tęcza? - zapytała najbliższa chmura.

-

Ta, która właśnie ma się ukazać i którą mój przyjaciel Chet dostrzeże z ziemi.

-

Och, ta tęcza. Jeszcze jej tu nie ma. Nie skończyła swych spraw na wschodnim

wybrzeżu Xanth.

-

No to zaprowadźcie nas tam, gdzie się pojawi!

-

Czemu nie otworzycie oczu i sami jej nie wypatrzycie? - spytała sprytnie chmura.

Nieożywione było często przewrotne, a wiele fałd i zwojów w objęciach świadczyło o ich wysokiej inteligencji. -

Po prostu nas prowadź! - zażądał Dor.

-

Ojjjjj! - zawołała, ale musiała to uczynić.

W dole pod nimi dały się słyszeć jakieś puknięcia. -

To trzaskająca kukurydza - powiedziała Iren. - Dałam ją Chetowi, by jej użył, gdy

zobaczy tęczę. Teraz musi ona tkwić w jednym miejscu tak długo, jak na nią patrzy, a my możemy mieć osłonięte oczy. Musimy być tuż przy niej. -

Czy tak jest? - spytał Dor chmurę.

-

Taaa... - przyznała niechętnie. - Jest tuż przed wami.

-

Tęczo! - zawołał Dor. - Zaśpiewaj, jeśli mnie słyszysz!

Rozległ się śpiew tęczy: -

Tra-la-la-fol-de-rol!

Brzmiało to pięknie i wielobarwnie. Pospieszyli w tym kierunku. Gdy tylko wyczuli gładką powierzchnię tęczy, wynurzającą się z chmur, i wdrapali się na nią, zaraz zdjęli przepaski z oczu. Nie mogła już ich zwodzić. Istotnie była tak piękna, jak to wskazywała jej piosenka. Pasy czerwieni i złota, błękitu i zieleni, rozpięte na nieboskłonie i ściśnięte razem tam, gdzie obserwatorzy z dołu nie mogli tego dostrzec; tajemne bogactwa niebios. Niektóre wewnętrzne pasy były przejrzyste, inne lśniły barwami niewyobrażalnymi dla ludzi - fortissimo, fon, torque. Łatwo się było zatracie w tych cudach. Iren była do tego skłonna - lecz tęcza nie mogła tu zbyt długo pozostać. Tęcze miały bardzo napięty harmonogram, a ta musiała za około pół godziny ukazać się gdzieś w Mundanii. A więc trochę magii sięgnęło aż tam. Dor przez chwilę zastanawiał się, czy Mundańczycy mają takie same kłopoty ze schwytaniem tęczy, czy też tam tkwi ona w miejscu bez względu na to, czy patrzący na nią porusza się, czy nie. Arnold wydobył opakowanie z zaklęciem na podróż po tęczy i rozdarł je. Natychmiast zaczęli się ślizgać. Mknęli jak błyskawice. Śmignęli przez chmury, poprzez mżawkę w dole i popędzili w kierunku morza na pomocy. Pod nimi widniała Kraina Xanth - długi półwysep opasany wyspami. Przecinała go w połowie Rozpadlina, oddzielająca część pomocną od południowej. Nie było jej na żadnej

mapie, bo nikt o niej nie pamiętał - lecz to nie była przecież mapa. Była to rzeczywistość widziana z łuku tęczy. Widniało tam sporo jezior - jak południowe Jezioro Ogrów i Pszczół Wodnych - nie było jednak śladu ludzkich siedlisk, znanych Dorowi. Najwidoczniej człowiek nie odcisnął zbyt mocno swego śladu na powierzchni Xanth. -

Hajda, ale frajda! - krzyknął radośnie Smash.

-

Moja spódniczka! - pisnęła Iren, bo zdradziecki podmuch uniósł tę część jej

garderoby, ukazując nogi dziewczyny całemu światu. Dor zastanawiał się, czemu upierała się przy noszeniu spódnicy, mimo związanych z tym niedogodności. Spodnie rozwiązałyby wszystkie problemy. Wtem przyszło mu na myśl, że wcale tego nie chciała. Doskonale wiedziała, że nogi stanowiły jeden z uroków jej powabnej sylwetki i nie miała nic przeciwko temu, by i świat o tym się przekonał. I któż mógłby mieć do niej pretensje, że stale je odsłania, skoro bezustannie sama na to narzekała? Dobrze to wymyśliła. Dor, Grundy i Arnold, mniej nawykli do gwałtowności niż Smash i nie tak skromni jak Iren, czepiali się tęczowego łuku, patrząc przed siebie i w dół z coraz większą obawą. Jak się zdołają zatrzymać u końca ślizgu? A moment ów zbliżał się z piorunującą szybkością. Wyraźniała północna linia brzegowa Xanth, powiększały się plaże. Ocean w tym regionie wydawał się dziwnie czerwony; Dor miał nadzieje, że barwy tej nie nadawała wodzie krew wcześniejszych podróżników po tęczy. Na pewno nie. Jak mógł w ogóle o tym pomyśleć? Potem zaklęcie podróżne zmieniło działanie i szybkość ślizgu gwałtownie zmalała - i do wody przy końcu tęczy dotarli już z bezpieczną prędkością. Plusnęli w purpurowy ocean i popłynęli ku północnemu wybrzeżu. Nie była to krew, ku wielkiej uldze Dora. Teraz, nie widząc już Xanth z lotu ptaka, chłopak przypominał sobie coraz więcej danych o tej Krainie. Rozciągała się z północy na południe, a najwęższa była w pobliżu wioski, w której mieszkał jego dziadek, Starszy Roland - po pomocnej stronie zachodniego wybrzeża. U góry Xanth sięgał ku zachodowi, łącząc się z Mundania wąskim przesmykiem, ku któremu właśnie zmierzali - a Mundania poza tym pasmem lądu wydawała się wielka, o wiele większa niż Xanth. Dor uznał, że to na pewno złudzenie. Mundania była chyba wielkości Xanth lub nawet nieco mniejsza. Jakżeż mógłby być większy kraj o tak niewielkim znaczeniu, do tego jeszcze pozbawiony magii? Dotarli do płycizny i brnęli ku plaży poprzez ciemnoczerwoną wodę, Dora intrygowała owa purpura, intensywniejsza przy linii pływów. Jak to się działo, że zwykle błękitna woda zmieniła kolor tutaj, właściwie już w Mundanii? Jaka magia zadziałała tu, gdzie właściwie magii już nie było?

-

Może wodę zabarwił jeden z kolorów tęczy? - poddała Iren, jakby odpowiadając

jego myślom. No cóż, może. Dotarła fu przecież magia wraz z centaurem - nie była to już zatem czysta Mundania. Czerwona woda rozciągała się jednak daleko poza obszar poddany czasowemu działaniu magii. Musiała to więc być specyficzna cecha tego regionu. Stali na plaży, ociekając różową wodą. Grundy i Smash nie zwracali na to uwagi, lecz Dor czuł się nieswojo, a bluzka i spódnica Iren oklejały jej ciało. -

Nie pójdę tak dalej i nie mam zamiaru zrzucać ubrania - ogłosiła dziewczyna.

Sięgnęła do torby z nasionami, której zawartość uzupełniła na Wyspie Centaura, i wyjęła purpurowe ziarenko. Torba musiała być wodoszczelna, bo było ono suche. -

.

Rośnij! - rozkazała, rzucając je na piasek.

Wyrósł heliotrop. Otworzyły się i zapachniały grona drobnych, purpurowych ;kwiatów.

Popłynęły fale gorącego, suchego powietrza. Roślina ta nie dążyła w stronę słońca -

ona rywalizowała z jego żarem, wysuszając wszystko w swym pobliżu. Ich stroje szybko wyschły. Docenili to nawet Smash i Grundy, odziani w kurtki podarowane im przez centaury. Ogr zdjął też i wysuszył swe rękawice, a Iren rozpostarła w pobliżu rośliny swoje futro ze srebrzystą wyściółką. -

Czy wiemy, gdzie teraz pójść? - spytała dziewczyna natychmiast, gdy wyschła,

-

Czy przechodził tędy Król Trent? - zapytał Dor pejzażu.

-

Kiedy? - odpowiedział pytaniem piasek plaży.

-

W ostatnim miesiącu.

-

Nie sądzę.

Przesunęli się nieco ku pomocy i Dor znów spróbował. I znów odpowiedź była negatywna. Nadeszło popołudnie, potem wieczór - przecięli Międzymorze i nic nie odkryli. Ta kraina nie widziała Króla. -

Może Królowa wciąż dysponuje iluzją niewidzialności - zasugerował Grundy. - I

dlatego nic ich tu nie widziało. -

Ośle, jej iluzja nie działałaby tu, w Mundanii - burknęła Iren. Wciąż jeszcze była

zła na golema za to, że musiała przez niego oddać połowę swych nasion eklektycznemu węgorzowi. Bardzo długo czuła urazę. -

Nie mam dokładnych wiadomości o wyprawie Króla Trenta - wtrącił Arnold. -

Może opuścił Xanth inną drogą? -

Wiem, że poszedł tędy! - odparła Iren.

-

Nawet nie wiedziałaś, że opuszcza Xanth - przypomniał jej Grundy. - Myślałaś, że

spędza wakacje gdzieś w swym królestwie. -

Nie przyjęła tego do wiadomości.

-

Przecież to jedyna droga prowadząca poza Xanth! - w jej głosie zabrzmiały

histeryczne nutki. -

Chyba, że popłynął morzem - odezwał się Dor.

-

Tak, mógł to uczynić - prędko przyznała mu rację. – Ale musiał gdzieś przybić do

brzegu. Moja matka zapada na morską chorobę, gdy za długo podróżuje łodzią. Musimy wiec pójść plażą, pytając kamienie i rośliny. -

I uważając na mundańskie potwory - drażnił się z nią Grundy. - By nie mogły

zajrzeć pod twoją spódnicę... -

Nie sądzę, by owe antymagiczne gatunki sprawiały zbyt wiele problemów -

powiedział uczenie Arnold. -

Mimo że kopytny, trochę wie ten chytry! - wtrącił się Smash.

-

Bez wątpienia więcej niż ty, niedorozwinięty ośle - odciął się Arnold. - Ostatnio

zajmowałem się Mundania, zbierając informacje od imigrantów, i zgodnie z większością tych opowieści niemal wszystkie mundańskie rośliny i zwierzęta są stosunkowo bojaźliwe. Istnieje oczywiście pewien margines błędu, jak we wszystkich zjawiskach. -

Co rzekł ten wózek? - znów odezwał się Smash, oszołomiony sposobem

wysławiania się Arnolda. -

Wózek! - powtórzył z oburzeniem Arnold. - Wózek to mały wóz. Jest to niski,

ręczny pojazd, a nie istota, ty potworny ignorancie. I byłbym wdzięczny, gdybyś, zwracając się do mnie, używał mego należytego imienia. -

Ten cieć sam chcieć głupek słówek jak półgłówek* - ucieszył się Smash.

Dor rozkaszlał się, tłumiąc śmiech. Teraz, gdy ich nadzieje rozwiały się i łatwo było o wybuch, nie mógł dopuścić do dalszego zaostrzenia sytuacji. Grandy otworzył swe wielkie usta, ale chłopak zdążył go w porę powstrzymać. Golem, lubiący wyzwiska, tylko by dolał oliwy do ognia.. To Iren zdołała zażegnać kryzys. -

Po prostu nie rozumiesz, co mówi osoba wykształcona, Smash. Arnold powiedział,

że dopóki ty nas chronisz, mundańskie potwory nie ośmielą się zaatakować. 

W jęz. angielskim słowa należyty i pólgtówek brzmią podobnie

-

Ach, tak - odetchnął ułagodzony ogr.

-

Ciemny troglodyta! - mruczał Arnold. I wszystko zaczęło się od początku.

-

Ten głupiec zaraz dostanie po dupie! - rozeźlił się Smash, zaciskając osłonięte

rękawicami dłonie w potężne pięści. A więc to był powód gniewu ogra! Uważał, że Arnold przywłaszczył sobie miejsce należne jego przyjacielowi. -

Nie, to nie tak - zaczął Dor, usiłując rozwiać te podejrzenia. Jeżeli ich grupa

zacznie się rozpadać już teraz, zanim naprawdę oddalą się od Xanth, co się stanie, gdy dotrą w głąb Mundanii? -

I on nazwał cię jaskiniowcem, Smash - radośnie poinformował Grandy.

-

Komplementów nie chowa ma drewniana głowa – burknął ogr, najwyraźniej dając

w ten sposób do zrozumienia, że nie zmiękczą go miłe słówka. -

To nie ulega wątpliwości - skwitował go Arnold.

Dor uznał, że lepiej na tym zakończyć. Gdyby każdy z nich lepiej rozumiał słowa oponenta, sytuacja uległaby dalszemu zaostrzeniu. Poszli plażą. Jak się tego spodziewali, nic ich nie zaatakowało. Rosnące tu drzewa były jakieś dziwaczne - miały owalne liście, nieruchome brązowe pnie i żadnych macek. Wśród gałęzi kręciły się niewielkie ptaki, po ziemi biegały szarawe zwierzątka. Arnold zabrał ze sobą podręcznik przyrody i teraz skwapliwie z niego korzystał, jak tylko coś nowego dostrzegli. -

Dąb! - wykrzyknął. - Prawdopodobnie przodek dębu srebrodajnego, dębu

maczugowego, dębu indyczego i dębu żołędziowego! -

Przecież tu nie ma ani srebra, ani maczug, ani żołędzi - zaprotestował Grandy.

-

Ani indyków - dodała Iren.

-

Na pewno są, ale w formach elementarnych - odparł centaur. - Zwróćcie uwagę na

srebrzystość niektórych liści oraz na kształty innych liści, zapowiadających możliwość ewentualnych przemian. Przypuszczam, że są tu i żołędzie w odpowiedniej porze roku. Nieistnienie magii uniemożliwia ujawnienie się tych wszystkich cech, ale dla wprawnego oka... -

Może i tak - zgodził się Grandy, wzruszając ramionami.

Dor wciąż wypytywał wodę morską i to, co napotykali na plaży - bezskutecznie. Wszystko twierdziło, że nie widziało Króla Trenta i Królowej Iris. -

To absurdalne! - irytowała się Iren. - Wiem, że szli tędy!

Arnold w zamyśleniu potarł policzek.

-

Wszystko to przemawia za występowaniem istotnej nieciągłości.

-

Coś się nie zgadza - poparł go Grandy.

O zachodzie słońca rozbili obóz na plaży. Postanowili zaufać raczej magii niż wartownikom. Dor nakazał piaskowi przy obozie, aby podniósł krzyk w razie pojawienia się czegoś niebezpiecznego czy przykrego i piasek obiecał, że to uczyni. Iren wyhodowała krzewy kocówę na posłania i otoczyła obóz żywopłotem z duszących wiśni, dla dodatkowej ochrony. Zjedli pomidorowe befsztyki, które usmażyli na płomienistych lianach, i napili się z deszczowo-winowych lilii. -

Młoda

damo,

dzięki

twemu

talentowi

mamy

zapewniony

komfort

-

komplementował ją Arnold, a ona zarumieniła się skromnie. -

On chce przez to powiedzieć, że z ciebie ślicznotka – mruknął Grundy.

Zadowolona dziewczyna zarumieniła się jeszcze mocniej. Dorowi wcale się to nie podobało, ale nie potrafił określić przy czyny swej reakcji. Łatwiej mu było odczytać motywy innych niż własne. -

Zwłaszcza wtedy, kiedy spódniczka unosi, się ponad kolana - ciągnął golem. Iren

szybko obciągnęła spódnicę. Jej rumieniec stał się mniej pociągający. -

Trudno wynagrodzić udział w takiej misji, jak ta – rzekł Arnold. - Gdybym mógł

wybierać, to natychmiast wyrzekłbym się swych magicznych zdolności i - odrzuciwszy wstyd – powróciłbym na moją synekurę w muzeum. Dor zdał sobie sprawę, że to właśnie była przyczyna ciągłego zdenerwowania centaura. Wciąż miał im za złe ów niecny uczynek, który wyrwał go z kolein pełnej zadowolenia egzystencji i uczynił zeń wygnańca. Chłopak nie mógł go za to winić. Arnold zgodził się pójść z nimi do Mundanii i dopomóc w ocaleniu Króla Trenta, ale to wcale nie oznaczało, że jest zadowolony ze swego losu. Po prostu starał się wyciągnąć z tej paskudnej sytuacji to, co najlepsze, -

Popędźmy mu kota, gdy przyjdzie nam ochota! – zaofiarował się Smash.

-

Przecież potrzebujemy jego magii - wtrąciła się Iren, próbując zapobiec dalszym

utarczkom. - Tak, jak potrzebujemy twojej siły, Smash. I uspokajająco położyła dłoń na potężnym ramieniu ogra. Dor miał jej za złe ten gest, chociaż rozumiał motywy, którymi się kierowała. Za wszelką cenę należało utrzymać spokój. Umościli się na noc - i piasek zaalarmował. Okazało się, że potwory, przed którymi ich ostrzegał, to pchły piaskowe-insekty tak małe, że trudno je było dostrzec. Arnold znalazł w swej kolekcji zaklęcie odpędzające robactwo i to załatwiło sprawę. Ponownie się ułożyli i tym razem zasnęli. Nocne mary nie mogły ich tu prześladować we śnie - te magiczne konie

były „przywiązane” do terytorium Xanth i nie mogły żadną miarą przedostać się do Mundanii. Dor niemal poczuł do nich sympatię - od paru już nocy nie mogły wypełniać swych obowiązków, czyli nie mogły zakłócać im snu; musiały być z tego powodu bardzo zawiedzione. Rankiem poszli dalej plażą. Nowy dzień przemijał, a fiasko ich wysiłków stawało się coraz oczywistsze. -

Najwyraźniej coś tu nie jest w porządku - stwierdził Arnold, - Jak rozumiem, Król

Trent musiał tedy przechodzić, a jednak wszystko tu temu zaprzecza. Być może nadszedł czas, by rozważyć pewne domysły. Smash zmarszczył kosmate brwi, zastanawiając się, czy to znów jakieś wyszukane obelgi. -

Mów, co masz na myśli, końskoogoniasty - rzekł Grundy, dyplomatycznie jak

zwykle. -

Upewniliśmy się, że Królowa nie mogła wykorzystać swej magii do zwodzenia

tutejszego nieożywionego - tłumaczył łopatologicznie Arnold. -

Bez magii nie mogła - zgodził się z nim Dor. - Jak to wynika z naszych

doświadczeń, obydwoje stali się tutaj takimi ludźmi, jak Mundańczycy. -

Czy coś w morzu mogło im uniemożliwić wylądowanie tutaj?

-

Nie! - krzyknęła porywczo Iren.

-

Wypytałem morze - odparł Dor. - Twierdzi, że w jego wodach nie ma nikogo

takiego. Dziewczyna odetchnęła. -

Czy mogli podróżować zupełnie inną drogą? Może udali się na wschodnie

wybrzeże Xanth i stamtąd pożeglowali na północ docierając do innego regionu Mundanii? -

Nie uczynili tego - twardo oznajmiła Iren. - Planowali dotarcie właśnie tu. Ktoś

odkrył dobre możliwości handlu, a oni korzystali z jego mapy. Widziałam ją - droga prowadziła tędy. -

Ale jeżeli nie wiesz... - zaprotestował Dor.

-

Wówczas nie wiedziałam, że mieli podróżować tą trasą - od parła. - Lecz

widziałam mapę, którą przyniósł jeden z ich zwiadowców, z naniesioną trasą. Teraz wiem, co to oznaczało. To wszystko, co widziałam, ale jestem zupełnie pewna, że podążyli tą właśnie trasą. Dor nie miał ochoty dłużej się o to sprzeczać. Wydawało się, że jest to jedyna dostępna droga. Powiedział im wszystko, co wiedział o celu Króla Trenta - i owa trasa poświadczała jego informacje.

-

Czy mogli zostać pochwyceni, zanim opuścili Xanth? - ciągnął Arnold,

najwyraźniej mając coś określonego na myśli. - Może wpadli w zasadzkę? -

Mój ojciec zmieniłby zaczajonego napastnika w ropuchę - powiedziała

wyzywająco. - A poza tym w Xanth iluzje mojej matki uniemożliwiłyby ich rozpoznanie. -

A więc wyeliminowaliśmy już to, co prawdopodobne.

-

Co przez to rozumiesz? - zapytała Iren.

Jak już napomknąłem, jest to rozważane przeze mnie nieprawdopodobne domniemanie, najprawdopodobniej całkowicie błędne... -

Wypluj to wreszcie, brązowofutrzasty - nie wytrzymał Grandy.

-

Mój drogi, wrzaskliwy produkcie, cywilizowany centaur nie odpluwa. A sierść

mam appaloosa, a nie brązową. Iren posłużyła się swą władzą nad centaurem (i w ogóle nad wszystkimi mężczyznami). -

Mów dalej, Arnoldzie - poprosiła słodko. - Ważne jest dla mnie wszystko, co

mogłoby dopomóc w odnalezieniu utraconego ojca... -

Oczywiście, drogie dziecko - szybko, tonem dobrego wujaszka, odparł centaur. -

Chodzi po prostu o to: może Król Trent prze chodził tędy w innym terminie niż sądzimy. Musiało to być w ostatnim miesiącu - powiedziała. -

Niekoniecznie. I na tym właśnie polega nieprawdopodobieństwo mego pomysłu.

Mógł przechodzić tędy sto lat temu. Dor, Iren i Grandy gapili się na centaura, zastanawiając się, czy z nich żartuje. Smash, którego mniej pociągały takie intelektualne rozważania, leniwie formował piaskowce, ściskając w garściach piach tak długo, aż się zestalił. Nowe rękawice najwyraźniej umożliwiały mu wykorzystanie swej siły w sposób przedtem niedostępny - bo nawet ciało ogra było miększe od kamienia. Powstał skromny piaskowy zamek. -

Czyżbyś ostatniej nocy spał z głową pod wodą? – zapytał troskliwie golem.

-

Jak już o tym wcześniej wspomniałem, prowadziłem skromne badania zjawisk

mundańskich - powiedział Arnold. - Wyznaję, że poznałem jedynie skromną cząstkę tej wiedzy i że stale muszę brać pod uwagę możliwość pomyłki, jednak uwiarygodnia to pewne wnioski. Z kronik historycznych wynika, że istnieją pewne anomalie w kontaktach pomiędzy 

Appaloosa (Palouse - Indianie z północnego zachodu USA) - rasa konia wierzchowego z czarnymi i białymi plamami na

gadzie i bokach.

oboma kontinuum. Wynika też kwestia lingwistyki - wydaje się bowiem, że w Mundanii istnieje wiele rozmaitych języków, chociaż w Xanth wszystkie stają się zrozumiałe. Zastanawiam się, czy odpowiednio doceniacie znaczenie... Iren zaczynała się niecierpliwić. Tupnęła swą małą stopką. -

Jak mógł przechodzić tędy sto lat temu, skoro go jeszcze wówczas nie było na

świecie? -

Jak już wspominałem, jest to kwestią nieciągłości. Wszystko wskazuje na to, że

czas jest odmienny, może w ogóle nie istnieje niezmienny współczynnik. Są dowody na to, że poszczególne Fale ludzkich osadników w Xanth wywodziły się z bardzo odmiennych subkultur Mundanii, a niektóre z nich mogły nawet być anachroniczne. Ludzie z ostatniej Fali mogli wywodzić się z okresu historii mundańskiej poprzedzającego wcześniejszą Falę. -

Chwileczkę! - wykrzyknął Dor. - Odwiedziłem Xanth sprzed ośmiuset lat, co, jak

sądzę, było podróżą w czasie, ale to był szczególny przypadek. W Mundanii nie ma magii, jak więc ludzie zdołaliby się tak cofnąć w czasie? Czy u nich wszystkich czasy są wymieszane? -

Nie. Sądzę, że linia czasowa w ich świecie nie jest zakłócona. Nawet jeśli

sekwencja czasowa była odwrócona względem naszej... -

Chcę po prostu wiedzieć, gdzie jest mój ojciec! – parsknęła Iren.

-

Może być tak w mundańskiej przeszłości, jak i w przyszłości - odparł centaur. -

Nie wiemy, jakie prawa rządzą transferem przez granice magu. Wydaje się jednak, że transfer ten jest sterowany od strony Xanth. To znaczy, możemy określić, do którego wieku historii Mundanii chcemy się udać, natomiast przejście, z Mundanii do Xanth jest przypadkowe i być może niekiedy niemożliwe. To niezmiernie intrygujące. To tak, jakby Xanth był łodzią pływającą po rzece; pasażerowie mogą wysiąść tam, gdzie chcą, wybierając port lub czas, natomiast tubylcy z brzegu mogą dostać się na taką łódź tylko wtedy, gdy ta znajdzie się w ich pobliżu. Zdaję sobie sprawę z tego, że niezbyt dobrze dobrałem ten przykład, że nie tłumaczy on odpowiednio pewnych... -

Król może więc znajdować się w dowolnym mundańskim czasie?- zapytała

niedowierzająco Iren. -

Cudownie zwięzłe podsumowanie - zachwycił się Arnold.

-

Ale mnie Król powiedział, że wybierze się do średniowiecznej Mundanii -

zaprotestował Dor. -

To zawęża możliwości - przyznał centaur. - Ale i tak obejmuje wielki odcinek

czasu, no a jeżeli mówił metaforycznie... -

Jakże więc zdołamy go odnaleźć? -zaniepokoiła się Iren.

-

Staje się to problematyczne. Przypominam, że to tylko teoria, nieudokumentowana

i prawdopodobnie błędna. Nie wspominałbym o niej, lecz... -

Lecz nic innego nie pasuje - dokończyła dziewczyna. -

-

Przypuśćmy, że to prawda. Co teraz zrobimy?

-

No cóż, wydaje mi się, że w celu ułatwienia poszukiwań bardzo by nam pomogło

zlokalizowanie w Mundanii instytucji, gdzie znajdują się dokładne zapiski, archiwa... -

A ty jesteś przecież archiwistą! - wykrzyknął Dor.

-

No właśnie. Dzięki temu mógłbym ustalić, w jakim okresie historii Mundanii się

znaleźliśmy. A skoro Kroi Dor twierdzi, że Król Trent wspomniał o średniowieczu, mogłoby to stanowić punkt odniesienia. -

A jeżeli jesteśmy w nieodpowiednim czasie - spytała Iren – to jak się do niego

dostaniemy? -

Musielibyśmy powrócić do Xanth i podjąć nową podróż do właściwego czasu. Jak

już wspomniałem, od strony Xanth można określić punkt czasowy - i po przedostaniu się do Mundanii tkwilibyśmy w owym stuleciu aż do powrotu do naszej krainy. Postępowanie takie jest jednakże pełne niewiadomych i potencjalnych komplikacji. -

Tak mi się zdawało - odezwał się Dor. - Gdy źle wybierzemy, możemy się tam

znaleźć przed nim.

-

Och, wątpię, żeby tak się stało, chyba że w skali makroskopowej.

-

W czym? - zdziwił się chłopak.

-

Sądzę, że w szczególnych okolicznościach czasy są zbieżne. To znaczy, że w

granicach danego wieku możemy dostać się do Mundanii w czasie minionym odpowiadającym czasowi Xanth. Dlatego... -

Moglibyśmy chybić o wiek, lecz nie o dzień - odezwał się Grandy.

-

To sedno sprawy, golemie. Wydaje się, że konkretne kanały są trwałe...

-

No to ustalmy stulecie - rozjaśniła się Iren. – Potem pozostanie nam tylko

odszukanie miejsca. -

Właściwie przeprowadzone badania umożliwią i to.

-

Chodźmy więc szukać tych twoich archiwów - powiedziała.

-

Niestety, nic nie wiemy o tym okresie historii – przypomniał jej Arnold. - Trudno

nam będzie odnaleźć tego rodzaju instytucję. nie?

Mogę w tym pomóc - odezwał się Dor. - Powinna być tam, gdzie dużo ludzi, no

-

Istotnie, Królu Dorze.

-

Lepiej nie nazywaj mnie tu Królem. W rzeczywistości wcale nim nie jestem, no i

ludziom mogłoby się to wydawać dziwne. Dor zapytał piasku: -

Jak dojść tam, gdzie mieszka dużo ludzi?

-

A skąd mam wiedzieć?

-

Powinieneś wiedzieć, z jakiego kierunku większość z nich nadchodzi i gdzie

powracają. -

A, o to chodzi. Najczęściej idą na północ.

-

Na północ - powtórzył Dor.

Poszli więc ku pomocy, korzystając z mundańskiej ścieżki, która doprowadziła ich do drogi, a ta z kolei przeszła w brukowaną szosę. Nic podobnego nie istniało w Xanth i Dor dokładnie ją przepytał, by poznać jej przeznaczenie. Okazało się, że jej zadaniem było ułatwianie poruszania się wehikułom z metalu i gumy, napędzanych magią albo czymś podobnym, czym posługiwali się Mundańczycy, by dokonywać takich dziwów. Pojazdy te nazywano tu samochodami i poruszały się one bardzo szybko. -

Widziałem podobne pod ziemią - powiedział Grandy. - Demony w nich jeździły.

Wkrótce ujrzeli samochód. Przemknął obok jak pędzący smok, wypuszczając z tyłu słaby dymek. Patrzyli w zdumieniu. -

Dymiony ze złej strony! - skomentował Smash.

-

Jesteś pewny, że w Mundanii nie ma żadnej magii? – zapytał Grundy. - Nawet

demony nie miały takich ogniodymów. -

Nie jestem pewien - przyznał Arnold. - Być może mają dla swojej magii inny

termin i inne zastosowanie. Wątpię, czy zadziałała by dla nas. Chyba dlatego uważamy, że w Mundanii nie ma magii - nie odpowiada ona naszym potrzebom. -

Nie chcę ani kawałeczka z tego samochodu - wtrąciła się Iren. - Każdy smok

wypuszczający tyłem dym jest albo szalony, albo też cierpi na okropną niestrawność! Jak mógłby walczyć?. Znajdźmy te archiwa i uciekajmy stąd. Zgodzili się z nią. Zeszli z szosy i podążyli równoległymi do niej ścieżkami. Dor stale wypytywał ziemię i przed zapadnięciem nocy dotarli w pobliże miasta. Było to bardzo dziwne miejsce; z drogami, które się przecinały, tworząc obszerne place, i z budowlami ustawionymi rządkiem na skraju owych dróg tak ściśle, że nie było w ogóle miejsca dla lasu. Niektóre z tych budynków były tak wysokie, że aż dziw, iż nie przewrócił ich wiatr.

Rozbili obóz na skraju miasta, pod dużym drzewem parasolowym, wyhodowanym przez Iren. Korona drzewa, pod którą się schronili, niemal dotykała ziemi. I dobrze - nie byli pewni, jak zareagowaliby Mundańczycy na widok ogra, golema czy centaura. -

Razem doszliśmy tak daleko, jak się dało - powiedział Dor.

Tutaj jest wielu ludzi, ale mało drzew; nie zdołamy się dłużej ukrywać. Myślę, że Iren i ja powinniśmy udać się do muzeum;.. -

Do biblioteki - poprawił go Arnold. - Byłbym zachwycony, mogąc prowadzić

badania w mundańskim muzeum, jednak łatwiej zasięgnąć wiadomości w bibliotece. -

Biblioteka - powtórzył Dor. Wiedział, co to takiego, bo Król Trent miał wiele

książek w swym gabinecie w Zamku Roogna. -

Nie możesz tam jednak pójść beze mnie - dodał centaur.

-

Wiem, że znajdę się poza magią - powiedział Dor. - Ale nie chciałbym czynić

niczego wyjątkowego. Niczego magicznego. Jak już znajdę dla ciebie tę bibliotekę... -

Nawet nie wiesz, czy potrafisz mówić ich językiem - uciął sucho Arnold. - W

magicznym obszarze - tak, ale poza nim – to problematyczne. -

Czasami nie jestem pewny, czy my, w naszej małej grupie, mówimy tym samym

językiem - wtrąciła z uśmiechem Iren. – Takie słowa jak „obszar” czy „problematyczne”... -

Ja mogę mówić ich językiem - wtrącił się Grundy. - To mój talent. Wykonano

mnie, bym tłumaczył. -

Magiczny talent - przypomniał Arnold.

-

Oiiii - zasmucił się Grundy. - Nie zadziała poza magicznym przesmykiem.

-

Nie możesz przecież, ot tak, wejść do miasta! – zaprotestował Dor. - Jestem

pewny, że oni tutaj nie są przyzwyczajeni do centaurów. -

I tak musiałbym tam pójść, żeby skorzystać z biblioteki - wskazał Arnold. - Na

szczęście, przewidziałem przeszkodę tego typu, wiec zaopatrzyłem się w parę pomocnych zaklęć z naszej składnicy. My, centaury, zazwyczaj nie wykorzystujemy wrodzonych talentów magicznych, za to w razie potrzeby korzystamy z określonych zaklęć. W trakcie moich wypraw w dzikie regiony Xanth przekonałem się, że są one nieocenione. Poszukał w swej torbie z zaklęciami - zupełnie jak Iren w swej torbie z nasionami. -

Mam przy sobie zaklęcie na niewidzialność, niesłyszalność, niedotykalność i tak

dalej. Goleni i ja możemy niepostrzeżenie przejść przez miasto. -

A co z ogrem? - zainteresował się Dor. - Nie może wszak wmieszać się w tutejszą

ludność. Arnold zmarszczył brwi.

-

Przypuszczam, że on także - przyznał niechętnie. - Towarzyszy temu jednak

pewna niedogodność... -

Ja również nie będę w stanie cię wykryć – dokończył Dor.

-

Właśnie. Ktoś z nas musi istnieć „widzialnie”, bo owe zaklęcia uniemożliwiają

posługiwanie się książkami. Nasze ręce przeszyłyby na wylot stronice. Moje pole magiczne oczywiście pozostałoby nienaruszone i bylibyśmy przy tobie, ale wszelkich poszukiwań musiał byś dokonać sam. -

Nigdy mu się to nie uda - wtrąciła Iren.

-

Ona ma rację - rzekł Dor. - Nie grzeszę zbytnim wykształceniem. Wszystko

spartolę! -

Pozwólcie, niech się zastanowię - rzekł Arnold. Zamknął oczy i w zamyśleniu

pocierał policzek. Przez pełen grozy moment Dor obawiał się, że centaur się rozchoruje, a potem zorientował się, że niewłaściwie zrozumiał. Zastanowienie odnosiło się do myślenia. -

Prawdopodobnie znalazłem wyjście - ogłosił Arnold. - Mógłbyś uzyskać pomoc

mundańskiego erudyty, wykwalifikowane go badacza, może i archiwisty. Mógłbyś mu zapłacić jedną z tych złotych monet, które zabrałem, lub diamentem. Sądzę, że są one wartościowe w każdym mundańskim czasie. -

Może i tak - Dor był pełen wątpliwości.

-

Mówię ci, on zawali wszystko nawet wtedy, gdy kłoś mu będzie pomagał - nie

ustępowała Iren. Wyglądało na to, że już nie pamięta swych wcześniejszych pochwal, jakimi komplementowała Dora. To była jedna z jej cech - selektywna pamięć. -

Jedynie ty sobie poradzisz, Arnoldzie!

-

Będę mógł tylko spoglądać ponad jego ramieniem - powiedział centaur. - Na

pewno lepiej byłoby, gdybym mógł kierować wyborem ksiąg i przewracaniem stronic, jako że jestem utalentowanym lektorem o świetnej pamięci. Nie musiałbym rozumieć tego, co tam zapisane. Musiałbym jednak odrzucić czar niedostrzegalności, co nie byłoby zbyt mądre, bo nie dysponuję duplikatami... -

Może jest jakieś wyjście - wtrącił się Grundy. – Mógłbym wyjść poza magiczne

pole. Widziałby mnie wtedy i słyszał, a ja mógłbym mu powiedzieć, by przewrócił stronę. -

A każdy Mundańczyk w pobliżu nas wytrzeszczyłby gały na żywą laleczkę -

stwierdziła Iren. - Tylko ja mogę to zrobić. -

Wiec będą wytrzeszczać gały, gapiąc się pod twoją spódniczkę - odciął się

zirytowany golem. -

To istotnie jakieś rozwiązanie - rzeki Arnold.

-

No wiesz! - krzyknęła z oburzeniem.

-

On miał na myśli misję posłańca - uprzejmie wyjaśnił jej Dor.

-

Naturalnie - poparł go centaur. - Ponieważ ustaliliśmy, że przesmyk jest wąski,

należałoby stać dość blisko Dora, by swobodnie mieścił się on w wysuniętym ku przodowi magicznym polu. Chłopak rozważył to i uznał, że to najprawdopodobniej najlepsze rozwiązanie. Wcześniej wyobraża! sobie, że po prostu dostanie się jakoś do Mundanii i podąży śladem Króla Trenta, wypytując tamtejszą ziemię, no i bez większych problemów dotrze do Króla. Nieciągłość czasową, o której wspominał centaur, trudno było zrozumieć, a jeszcze trudniej uporać się z nią. Zaś poszukiwania, o których również była mowa, na pewno najeżone były rozmaitymi trudnościami. Czy mieli jednak jakieś inne wyjście? -

Spróbujemy - zgodził się Dor. - Rankiem.

Przygotowali się do swej drugiej mundańskiej nocy. Smash i Grandy natychmiast zasnęli. Dor i Iren mieli z tym nieco trudności, a Arnold chyba w ogóle nie mógł usnąć. -

Zbliża się chwila bezpośredniego kontaktu z mundańską cywilizacją - powiedział

centaur. - W pewnym sensie jest to dla mnie spełnienie nierealnego snu, niemal jednak wynagradzające potępienie, jakie ściągnął na mnie mój magiczny talent. Nie wiem jednak, czego oczekiwać - tak wiele znam sprzecznych informacji. Miasto owo może być zbyt prymitywne, by posiadać bibliotekę. Mieszkańcy mogą praktykować kanibalizm. Tak wielu spraw nie można przewidzieć! -

Nie obchodzi mnie to, co praktykują, dopóki nie znajdę mego ojca - odezwała się

-

Rankiem powinniśmy prawdopodobnie przepytać otoczenie - zastanawiał się

Iren. Arnold - by dowiedzieć się, czy istnieją tu potrzebne nam instytucje, zanim zaryzykujemy wejście do miasta. Bez dostatecznego powodu nie możemy ryzykować wykrycia nas przez Mundańczyków. -

Musimy także spytać, gdzie jest najlepszy mundański archiwista - dodała Iren.

Dor napisał palcem na ziemi - ONESTI. Posępnie przyglądał się owemu słowu, -

To ma jakiś związek? - zaciekawił się centaur, również patrząc na napis.

-

To właśni doradził mi Król Trent - rzekł Dor. - W razie jakichś wątpliwości

kierować się prawością. 

ang. honesty - prawość ** ONESTI = HONESTY

-

ONESTI? - zapytał Arnold, marszcząc brwi.

-

Dużo o tym myślę, kiedy mam jakieś wątpliwości – ciągnął Dor. - Nie lubię

zwodzić ludzi, nawet Mundańczyków. Iren uśmiechnęła się. -

Arnold, Dor w ten właśnie sposób pisze te słowa. Jest mistrzem świata w błędnej

ortografii**. -

ONESTI – powtórzył centaur, zdejmując okulary i pocierając oczy. - Wydaje mi

się, że rozumiem. Znakomite imię dla Króla. -

Król Trent jest wielkim Królem - zgodził się Dor. – Zawsze wiedziałem, że jego

rada nam pomoże. Arnold niemal się uśmiechnął, jakby Dor powiedział coś dziwacznego. -

Będę na tym spał - powiedział centaur. Uczynił tak, kładąc się na widniejącym w

pyle napisie. Rankiem - poradziwszy sobie jakoś z potrzebami naturalnymi i z pożywieniem zorganizowali wypad. Centaur wydobył swą kolekcję zaklęć- każde zamknięte, w małej szklanej kulce, a Dor odszedł poza pole magiczne, by uroki nie objęły i jego. Towarzysze podróży najpierw stali się niesłyszalni, a polem niewidzialni - jakby tam nikogo nie było. Dor odczekał jeszcze trochę, by zadziałał czar niedotykalności, a potem na powrót wszedł w maciczne pole. Nic nie widział, nic nie słyszał, niczego nie wyczuwał dotykiem. -

Czuję wasze zapachy - powiedział, - Arnold nieco pachnie koniem, Smash zionie

jak potwór, a Iren uperfumowała się. Lepiej pozbądźcie się tego, zanim wyjdziemy z budynku. Zapachy wkrótce się ulotniły, a po chwili nieco w tyle pojawiła się Iren. -

Czy teraz mnie widzisz?

-

Tak, teraz widzę cię i słyszę - odparł chłopak.

-

To dobrze. Nie wiedziałam, jak daleko sięga magia. Dla siebie się nie zmieniłam.

Postąpiła krok w jego stronę i zniknęła. -

Znów zniknęłaś - powiedział Dor, spiesząc do miejsca, w którym przed chwilą

-

Widzisz mnie?

-

Hej, wpadniesz na mnie! - zaprotestowała, pojawiając się tuż przed nim, że niemal

była.

się potknął.

-

No cóż, nie postrzegam cię - usprawiedliwił się. - To znaczy teraz tak, ale

przedtem nie. Czy widzisz pozostałych, kiedy jesteś poza polem? Spojrzała. -

Zniknęli! Cały czas widzimy cię i słyszymy, ale teraz...

-

Więc wiesz już, że widzę cię wtedy, kiedy ty ich nie możesz zobaczyć.

Pochyliła się w przód, jej twarz zniknęła, co przypomniało mu Gorgone. Potem znów się wyprostowała. -

Wtedy ich widzę. Naprawdę jestem zaczarowana, czyż nie?

-

Jesteś czarująca - zgodził się.

Uśmiechnęła się i pochyliła, by go pocałować - lecz jego twarz znów zniknęła i nic nie poczuł. -

Teraz muszę pójść poszukać tej biblioteki i dobrego archiwisty - powiedział, gdy

się znowu pojawiła. - Jeśli jesteś ze mną, to trzymaj się z dala. Roześmiała się. -

Jestem z tobą. Tylko nie próbuj mnie złapać poza polem. - To właśnie zrobiłby,

gdyby rzeczywiście chciał ją pocałować. A chciał, ale nie mógł się do tego przyznać. Podeszła bliżej, trzymając się poza polem działania zaklęcia. -

Nie ma sensu, żebyś się zgubił.

Weszli do miasta. Na ulicach było mnóstwo samochodów - mknęły szybko do skrzyżowań, tam zatrzymywały się na chwilę, gniewnie warcząc i wypuszczając z tyłu dym, a potem całymi grupami mknęły do następnego skrzyżowania. Wydawało się, że mają tylko dwie możliwości - warczący pęd i stop. Wewnątrz nich byli ludzie - tak jak to opowiadał Grundy o pojazdach demonów - ale nigdy nie wychodzili na zewnątrz, jakby zostali połknięci i teraz byli trawieni. Dor próbował uniknąć samochodów, bo były tak duże, jak centaury, i wciąż galopowały. Nie było to jednak możliwe. Czasem musiał przejść przez drogę. Pamiętał, jak niegodziwy Smok z Wyrwy czyhał na tych szaleńców, którzy ośmielali się iść dnem Rozpadliny - te samochody bardzo były do niego podobne. Może były tu i takie, które jeszcze nie połknęły ludzi i jeździły głodne, starając się złapać kogoś takiego jak on. Zobaczył jednego z nich, stojącego na skraju drogi, z paszczą otwartą szeroko, jak paszcza smoka wyminął go niespokojnie. Najdziwniejsze w owych samochodach było to, że wszystkie wnętrzności zdawały się mieć w owych wielkich paszczach - dymiące przewody, ścięgna;

język jak tarcza. Zdumiewające - wcale nie miały zębów! Może dlatego tak długo trawiły ludzi. Doszedł do rogu ulicy. -

Jak przejść? - zapytał.

-

Poczekaj na światło, które zatrzyma ruch - poinformowała go z wyższością, zionąc

kurzom i dymami samochodów. - Potem przebiegniesz, zanim cię stukną, jeżeli będziesz miał szczęście. Gdzieżeś był wcześniej? -

W innym świecie - odparł. Zobaczył jedno z tych świateł, o których mówiła.

Wisiało nad skrzyżowaniem i miało kilka małych przyłbic, zwróconych w każdą stronę. We wszystkich kierunkach błyskało wrogo rozmaitymi kolorami. Nie wiedział, jak ono zatrzyma samochód. Może te światła mają jakieś zaklęcia oszałamiające, albo jak to się tu nazywa. Zabezpieczył się, pytając je, kiedy może przejść na drugą stronę. -

Teraz - powiedziało światło błyskając zielenią z jednej twarzy, a czerwienią z

drugiej. Dor ruszył. Samochód ryknął jak morski potwór i jęknął jak ofiara tego potwora, niemal najeżdżając na wysuniętą stopę chłopaka. -

Nie w tę stronę, idioto - krzyknęło światło, gniewnie błyskając czerwienią. - W

drugą! Tam, gdzie zielone, a nie tam, gdzie czerwone! Nigdy przedtem nie przechodziłeś przez ulicę? -

Nigdy - przyznał Dor. Iren zniknęła, pewno wróciła w obszar działania zaklęcia,

by się naradzić z pozostałymi. Może czuła się tam bezpieczniej; samochody nie były w stanic jej tam zagrozić. -

Czekaj, aż ci powiem, a potem idź w te stronę, którą ci wskażę - pouczyło go

światło, mrugając dziwacznie. - Nie życzę sobie krwi na moim skrzyżowaniu! Pokornie zaczekał. -

Teraz! - powiedziało. - Idź prosto przed siebie, równym krokiem. Szybko. Masz na

to tylko piętnaście sekund, a nie cały dzień. -

Ale szarżuje na mnie jakiś samochód! - zaprotestował.

-

Zatrzyma się - zapewniło go. - Zmienię się w czerwone w ostatniej chwili i

zmuszę go, by starł sobie gumy. Uwielbiam to. Dor znów niepewnie wkroczył na jezdnię. Samochód przygalopował niebezpiecznie blisko, a potem z kwikiem zahamował o dłoń od drżącego ciała chłopca.

-

Ruszaj się, ty przeklęty przechodniu - warknął przez chmurę startej gumy, -

dopadłbym cię, żeby nie to migające światło. Takich pełzaczy nie powinni się wpuszczać na jezdnię. -

Gdyby mnie nie wpuszczono na jezdnię, to jak zdołałbym przejść przez ulice? -

zaniepokoił się Dor. -

To twoja sprawa - parsknął gniewnie, samochód.

-

Widzisz, jak znakomicie sobie z nimi radzę – powiedziało z zadowoleniem

światło. - Łapię setki z nich każdego dnia. Żaden nie przedostanie się przez MOJE skrzyżowanie, jeżeli nie zapłaci podatku paliwem i ogumieniem, -

Zbij sobie żarówkę! - warknął wściekle samochód.

-

Zedrzyj sobie klakson! - odbłysnęło.

-

Pewnego dnia my, samochody, zrobimy rewolucję i ustalimy nowe prawa -

powiedział ponuro. - Porozbijamy wszystkie ograniczające światła i zapanuje prawdziwa wolność. -

Rozczulasz mnie - powiedziało pogardliwie światło. – Beze mnie nie byłoby tu

żadnej dyscypliny. Dor wszedł na jezdnię. Przypędził inny samochód, chłopak stracił zimną krew i uskoczył. -

Chybiłem! - poskarżył się pojazd. - Przez tydzień żadnego zadrapania!

-

Wynoś się z mego skrzyżowania! - wrzasnęło światło. - Nigdy się nie

zatrzymujesz! Nigdy nie zdzierasz gum! Powinieneś marnować paliwo przez moją zmianę, zanim przejedziesz! Jak mam utrzymać odpowiedni stopień zanieczyszczenia, jeżeli nie współpracujesz w tym ze mną? -

Spal swoje obwody! - ryknął w odpowiedzi samochód i przejechał.

-

Policja! Policja! - błysnęło światło. - Ten kryminalista przejechał na czerwonym!

Łobuz! Łobuz! Pozostałe samochody - widząc, że jeden z nich zlekceważył światło - próbowały uczynić to samo. Skrzyżowanie wypełniło się warczącymi i radośnie zderzającymi się ze sobą pojazdami. Słychać było trzaskanie rozpalającego się ognia. Potem magiczne pole przesunęło się poza ten obszar i zapanowała cisza. Dor odetchnął; nie chciał zwracać na siebie uwagi. Iren pojawiła się ponownie. -

Wszystko byś popsuł! Przestań gadać ze światłami i szukaj biblioteki!

-

Próbuję! - odciął się. - Gdzie jest biblioteka? – zapytał chodnika.

-

Ty niezdarny idioto, tobie nie jest potrzebna biblioteka, tylko ochrona osobista! -

pouczył go chodnik. -

Odpowiedz na moje pytanie. - Tu, w Mundanii, przewrotność nieożywionego była

jeszcze gorsza. Może dlatego, że te przedmioty nigdy nie były obłaskawione przez magię. -

Trzy bloki na południe, dwa na wschód - niechętnie odparł chodnik.

-

Co to takiego - blok?

-

Czy on jest naprawdę taki głupi? - spytał retorycznie chodnik.

-

Gadaj! - warknął Dor. I oczywiście otrzymał żądaną odpowiedź. Blok to jeden z

dużych kwadratów, utworzonych przez przecinające się drogi. -

Czy tam jest jakiś archiwista?

-

Kto?

-

Badacz, ktoś, kto wiele wie.

-

No pewnie. Najlepszy w kraju, Chodzi tam cały czas, śmieszny, stary dureń.

-

Ten chodnik na pewno cię zrozumie - wtrąciła gładko Iren.

Dor milczał. Dziewczynie nie groziły żadne komentarze na temat jej nóg, bo znajdowała się poza polem magicznym. Chłopak wiedział, że Arnold jest blisko niego - magia działała. Gdy dziewczyna wejdzie w to pole - zniknie. Miała więc przewagę i mogła bezkarnie mu docinać; na razie. Zbliżała się ku nim mała grupka Mundańczyków, trzech mężczyzn i dwie kobiety. Ubrani byli dziwacznie. Mężczyźni mieli uwiązane pod szyją coś, co niemal ich dusiło, ich buciki lśniły jak lustra. Kobiety szły jakby na szczudłach, Iren swobodnie ich minęła. Dor trzymał się z tyłu, ciekawy reakcji Mundańczyków na mieszkankę Xanth. Obie kobiety nie zwróciły na nią uwagi, ale wszyscy trzej mężczyźni zatrzymali się i obejrzeli za nią. -

Spójrz na to stworzenie! - mruknął jeden z nich. - Z jakiego świata tu spadła?

-

Jaki by to nie był świat, chcę tam pójść - odparł drugi. - Pewno cudzoziemska

studentka. Już ze trzy lata nie widziałem takich nóg! -

Jej strój jest niemodny już od trzystu lat, jeżeli w ogóle był kiedyś modny -

zauważyła jedna z kobiet, zadzierając nos. Najwyraźniej jednak zwróciła uwagę na Iren. Zadziwiające, ile potrafiły dostrzec kobiety, niby to nie patrząc. Jej-nogi nie były warte uwagi, ale Dorowi wydało się, że to wina owych szczudłowatych butów, deformujących je. -

Mężczyźni nie mają gustu - rzekła druga kobieta. – Wolą haremowe dziewczątka.

-

Taaa... - odezwał się z leniwym uśmiechem trzeci mężczyzna. - Chciałbym znać

numer jej telefonu.

-

Po moim trupie! - warknęła druga kobieta.

Mundańczycy przeszli, ich głosy ucichły. Dor zamyślony szedł dalej. Skoro Iren tak się od nich różniła, to co z nim? Nikt nie zwrócił na niego uwagi, chociaż jego strój tak się różnił od odzienia mężczyzn, jak ubranie Iren od odzieży kobiet. Zastanawiał się nad tym, idąc ulicami. Może Mundańczyków tak zafrapowały nogi dziewczyny, że go nie zauważyli? To byłoby zrozumiałe. Biblioteka była wspaniałą budowlą z niezmiernie dziwnym wejściem. Drzwi kręciły się w kółko i kręciły, nigdy się właściwie nie otwierając. Dor stał obok, nie wiedząc co zrobić. Mundańczycy mijali chłopca, nie zwracając nań uwagi, pomimo jego wyraźnej odmienności. Nagle zdał sobie sprawę, że to działanie magii wreszcie pojął część mundańskiej tajemnicy. Sprawiał wrażenie jednego z nich. Gdyby wyszedł poza magiczne pole, okazałby się cudzoziemcem, jak Iren. Ona na szczęście była ładną dziewczyną, więc jej to nie zaszkodziło. Jemu mogło nie pójść tak gładko. Iren nie było widać; pewno nie chciała się narażać na komentarze Mundańczyków. Pojawiła się, gdy odeszli. -

Arnold twierdzi, że to drzwi obrotowe - powiedziała. – Są o nich wzmianki w

tekstach na temat Mundanii, Prawdopodobnie wszystko, co musisz uczynić, to... - dojrzała jakiegoś Mundańczyka i pospiesznie zniknęła. Mundańczyk podszedł do drzwi, wyciągnął rękę i popchnął je. Cząstka pojechała ku przodowi, a człowiek szedł wraz z nią. Takie to proste, jeśli się już raz widziało ich działanie! Chłopak podszedł zdecydowanie do drzwi i popchnął je. Zadziałały jak zaczarowane czyli jak naturalne zjawisko w Xanth - i znalazł się W środku. Stał w wielkiej sali, pełnej ław i stołów, o ścianach pokrytych półkami zapchanymi książkami. To istotnie by-la biblioteka. Teraz powinien odszukać owego znakomitego badacza,, który rzekomo się tu znajduje. Może w dziale historycznym? Przeszedł przez salę ku ścianie z książek. Przejrzy je i stwierdzi, czy któraś się nadaje. Nie będzie chyba zbyt trudno... Uświadomił sobie, że ludzie gapią się na niego, zatrzymał się. O co chodziło? Zbliżała się ku niemu starsza kobieta o surowej twarzy. -

Xf ibwf b esftt ifsf - powiedziała, przesuwając wzrok od jego rozczochranej

czupryny po stopy w zakurzonych sandałach. Wyglądało na to, że gani jego strój. Po chwili zmieszania zdał sobie sprawę, że wyszedł poza pole magii i teraz widziano go bez magicznej osłonki. Arnold miał rację. Sam jeden Dor niczego by nie dokonał.

Co się stało z centaurem? Obejrzał się na drzwi - i zobaczył kiwającą w jego kierunku Iren. Pospieszył ku niej, a za nim mundańska kobieta. . -

Xf

pąfsbuf

szacowna

biblioteka

-

mówiła

Mundanka,

-

Oczekujemy

odpowiedniego zachowania się... Dor zwrócił ku niej twarz, -

Tak?

Kobieta, zakłopotana, przerwała. -

Och, widzę, że jesteś odpowiednio ubrany. Musiałam pomylić cię z kimś innym -

powiedziała i zmieszana, wycofała się. Ubranie

Dora

pozostało

takie

same.

To

tylko

kobieta

inaczej

je

widziała, dzięki magii. -

Arnold nie może przejść przez obrotowe drzwi - poinformowała go Iren.

To dlatego Dor znalazł się poza polem magii! Odszedł dość daleko od drzwi. To oczywiste, że wielki centaur nie mógł się zmieścić w takiej małej przegródce. -

Może są tu jakieś inne drzwi - zastanowił się. – Moglibyśmy obejść budynek...

Iren zniknęła, a potem znów się pojawiła. -

Arnold mówi, że zaklęcie rozmywa jakoś granice przedmiotów, więc może

przesunąć przez nie ręce, ale całe jego ciało jest zbyt duże, by zdołał je przepchnąć przez mundańską ścianę. Ale może uda mu się przedostać przez okno. Dor wyszedł przez obrotowe drzwi i powędrował wokół budynku. Z tyłu znajdowały się podwójne drzwi, otwierające się tak szeroko, że swobodnie przedostałby się przez nie samochód. Dor wszedł tamtędy, mijając kilku mężczyzn ustawiających paki książek. -

Hej, mały, zgubiłeś się? - zawołał jeden z nich. Jak szybko z „Króla” stał się

„małym”! -

Szukam archiwów - powiedział nerwowo.

-

A, tak. Trzecie drzwi po twojej lewej.

Dor podszedł do drzwi i otworzył je szeroko, a potem przeszedł przez nie tak wolno, by pozostali za nim nadążyli. Wyczuwał słaby zapach ogra i centaura, więc wiedział, że są w pobliżu. Za drzwiami ujrzał długie, wąskie przejścia, biegnące pomiędzy regałami obładowanymi pudłami. Nie miał pojęcia, co robić, no i nie był pewny, czy centaur zmieści się w takim przejściu. Po chwili ukazała się Iren i poinformowała go, że Arnold czuje się tu jak w domu. -

Ale mówi, że lepiej poradzić się fachowego archiwisty - zakończyła.

-

Jest tu taki - powiedział jej. - Pytałem o to. Wtem coś przyszło mu na myśl.

-

A jeżeli doniesie na nas mundańskim władzom? Może nie zrozumieć naszych

potrzeb. -

Arnold twierdzi, że akademicy nie są tacy. Jeżeli istotnie jest tu taki, to jego

ciekawość naukowa - tak chyba nazywają tu magię - nie pozwoli na to. Sprawdź w tym małym pokoiku, wygląda na dziuple archiwisty. Dor zajrzał tam niechętnie. Miał szczęście - lecz jakiego rodzaju? Był tam okularnik w średnim wieku, zagłębiony w papierach. -

Przepraszam, czy zechciałby pan dokonać pewnych poszukiwań? - zapytał Dor.

Mężczyzna spojrzał, mrużąc oczy, -

Jakiego rodzaju?

-

Hm, to długa historia. Próbuję odszukać Króla, ale nie wiem, gdzie on się

znajduje, ani kiedy... Człowiek zdjął okulary i potarł zmęczone oczy. -

Może to być swego rodzaju próba. Jakie jest imię tego Króla i z jakiego on jest

Królestwa? -

Król Trent z Xanth.

Tamten wstał i wyszedł ze swego pokoiku. Był niewysoki i przygarbiony, łysiejący, poruszał się bardzo powoli. Niejasno przypominał Dorowi Arnolda. Odszukał starą, wielką księgę, zdjął ją, odkurzył, położył na małym stoliku, przekartkował. -

Nie ma takiego w indeksie.

Pojawiła się Iren. -

On mógł nie być Królem w Mundanii.

Zerknął na nią trochę tylko zaskoczony. -

Moja droga, nie rozumiem ani słowa z tego, co mówisz.

-

Och, ona jest z innego kraju - powiedział prędko Dor. Magiczne tłumaczenie nie

zadziałało, bo dziewczyna musiała się znaleźć poza magicznym polem, jeśli chciała być widziana i słyszana. On wyrósł w tej samej kulturze, nie miał więc kłopotów ze zrozumieniem jej. To była ciekawa różnica - on rozumiał tamtych dwoje, jakby mówili tym samym językiem, ale oni nie mogli się nawzajem zrozumieć. Magia stale go zadziwiała. Archiwista zastanowił się. -

Och, ona jest z wytwórni filmowej? To są dane konieczne do dzieła

historycznego? -

Niezupełnie - odparł Dor. - Ona jest córką Króla Trenta.

-

Ach, to współczesne Królestwo! Muszę wziąć nowszy tekst!

-

Nie, chodzi o średniowiecze. My... hmm, sądzimy, że Król Trent znalazł się w

innym czasie. Archiwista znów się zadumał. -

Oczywiście, odtwarzacie to Królestwo. Chyba rozumiem - spojrzał na Iren. -

Kobiety w owym Królestwie na pewno mają wspaniałe nogi. -

Co on mówi? - zaciekawiła się.

-

Ze masz ładne nogi - odparł trochę złośliwie. Zignorowała to,

-

Co mówi o moim ojcu?

-

Nie figuruje w tej księdze. Spróbujemy poszukać w innej. Człowiek oderwał oczy

od nóg Iren i przeniósł spojrzenie na twarz -

Dora.

-

To bardzo dziwne. Zwracasz się do niej po angielsku, ona zdaje się to rozumieć,

ale odpowiada w jakimś obcym języku. -

To trudno wyjaśnić - odparł chłopak.

-

Lepiej poradzę się Arnolda - powiedziała i zniknęła.

Mundańczyk zdjął okulary i starannie je wytarł. Założył je akurat na czas, by dostrzec pojawiającą się dziewczynę. -

Tak, teraz jest o wiele lepiej - wymruczał.

-

Arnold mówi, że przy lokalizowaniu matki czy ojca powinniśmy się posłużyć

jakąś dominującą cechą. Mogą istnieć historyczne wzmianki. -

Co to właściwie za jeżyk? - zainteresował się archiwista, znów gapiąc się na nogi

Iren. Może i był zasuszonym uczonym, ale na pewno nie zapomniał, co jest ważne w sylwetce kobiety. -

Xanthyjski - poinformował go Dor. - Mówi, że musimy poszukać jakichś

historycznych wzmianek o jej rodzicach, bo mieli szczególne cechy. -

Jakież to mogły być cechy?

-

Król Trent przemieniał ludzi, a Królowa Iris jest mistrzynią iluzji.

-

Idiota! - warknęła Iren. - Nie mów mu o magii!

-

Niezupełnie rozumiem - powiedział archiwista. - Jaki rodzaj transformacji? Jaka

-

No cóż, to nie działa w Mundanii - przyznał z zakłopotaniem Dor.

iluzja?

-

Z pewnością wiesz, że prawa fizyki są takie same na całym świecie - mówił

Mundańczyk. - Wszystko, co „działa” w kraju tej młodej damy; powinno działać gdzie indziej. -

Nie magia - odparł Dor i zdał sobie sprawę, że jeszcze bardziej namieszał.

-

Aleś głupi - powiedziała. - Spróbuję poszukać z Arnoldem. - I znów zniknęła.

Tym razem archiwista zamrugał z większą emfazą. -

Dziwna dziewczyna.

-

O tak, dziwna - zgodził się słabo chłopak.

Tamten podszedł do miejsca, gdzie przed chwilą była Iren. -

Tubhf jriurwtjpo? - zapytał.

O, nie! Teraz on był poza magicznym polem, więc magia nie ujednolicała języków, którymi mówili. Chłopak nic nie mógł na to poradzić; Arnold musiał się przesunąć. Iren pojawiła się tuż obok archiwisty. Najwyraźniej nie uważała, bo przecież mogła go dostrzec nawet będąc w magicznym polu. -

Och, tu jesteś! - wykrzyknęła.

-

Bnbajoh! - odparł. - J nvtu joryjsf...

Centaur zmienił pozycję i dziewczyna zniknęła, a Mundańczyk przemówił zrozumiale: -

...na czym polega ta sztuczka - przerwał. - Oj, znów zniknęłaś.

Iren pojawiła się nieco dalej. -

Arnold mówi, że musimy mu powiedzieć - oznajmiła. - O magii i w ogóle. Przez

twoje partactwo. -

To naprawdę zdumiewające - rzekł Mundańczyk.

-

Muszę powiedzieć ci o czymś, co trudno ci przyjdzie pojąć - zwrócił się do niego

-

Teraz jestem skłonny uwierzyć nawet i w magię!

-

Tak. Xanth jest krainą magii.

-

W której ludzie, znikają i pojawiają się według swej woli? Wolę już w to uwierzyć

Dor.

niż posądzić siebie o utratę zmysłów! -

No cóż, niektórzy znikają. Ale to nie jest magiczny talent Iren.

-

To nie jest właściwość tej młodej damy? A więc dlaczego to czyni?

-

Ona wchodzi w magiczny przesmyk i wychodzi stamtąd.

-

Magiczny przesmyk?

-

Generowany przez centaura.

Mundańczyk blado się uśmiechnął. -

Obawiam się, że masz nade mną przewagę. Wymyślasz nonsensy szybciej niż

mogę je przyswoić. Dor zorientował się, że archiwista im nie wierzy. -

Jeżeli chcesz, zademonstruję ci mój magiczny talent - powiedział. Wyciągnął rękę

w stronę otwartego tomu na stole. -

Księgo, przemów do człowieka.

-

Czemu miałabym się naprzykrzać? - spytała.

-

Brzuchomówstwo! - wykrzyknął archiwista. - Przyznaje, że jesteś w tym

znakomity. -

Po co mnie wołałeś? - spytała księga.

-

Czy mógłbyś to zrobić jeszcze raz z zamkniętymi ustami? - poprosił Dora

Mundańczyk. Dor zamknął usta. Księga milczała. -

Tak właśnie myślałem - powiedział archiwista.

-

Co myślałeś, czworooki? - zaciekawiła się księga.

Zdumiony archiwista przyjrzał się jej, a potem spojrzał na Dora. -

Jestem pewien, że miałeś zamknięte usta.

-

To magia - powiedział chłopak. - Mogę sprawić, by przemówił dowolny

nieożywiony obiekt. -

Przyjmijmy na moment, że to prawda. Twierdzisz, że ten Król, którego

poszukujesz, również uprawiał magię?

pomóc.

-

Właśnie. Ale nie mógł tego robić w Mundanii, więc to się Chyba nie liczy..

-

Bo nie miał ze sobą magicznego centaura?

-

Tak.

-

Chciałbym zobaczyć tego centaura.

-

Chroni go czar niewidzialności. Żeby Mundańczycy nas nie niepokoili.

-

Czy ów centaur jest uczonym?

-

Tak. Archiwistą, podobnie jak ty.

-

A więc jest tym, z kim powinienem rozmawiać.

-

Ale zaklęcie...

-

Zdejmij zaklęcie! Ujawnij swego uczonego centaura. Inaczej nie zdołam wam

-

Nie wiem, czy on zechce to uczynić. Bez zaklęcia niewidzialności trudno będzie

stąd bezpiecznie wyjść, a nie mamy drugiego takiego zaklęcia. Archiwista poszedł w stronę swojego pokoiku. -

Wiesz co, nie bardziej wierzę w magię niż w halucynacje, ale jestem gotów ci

pomóc, jeżeli wyjdziesz mi naprzeciw. Odczyń swe uroki, pokaż tego uczonego, a będę z nim współpracował, by odszukać potrzebne ci informacje. Nie ma dla mnie znaczenia to, jak zabawną może mieć sylwetkę, wystarczy, by miał lotny umysł. Uznałeś za wskazane omamić mnie brzuchomówstwem, ładnie przebraną i znikającą dziewczyną oraz mitologicznymi opowiastkami - a świadczy to o tym, że nie chcesz niczego konkretnego i tylko marnujesz mój czas. Proszę, byś pokazał swego uczonego lub opuścił to pomieszczenie. -

Arnold - powiedział Dor. - Wiem, że strasznie trudno będzie stąd wyjść bez

ochronnych zaklęć, ale może zdołamy przeczekać tu do nocy. Naprawdę potrzebujemy tych informacji i... Centaur zjawił się nagle przed pokoikiem archiwisty. Za nim stali ogr i golem. -

Zgadzam się - powiedział Arnold. Mundańczyk odwrócił się. Zamrugał.

-

Przyznaję, że to niecodzienne kostiumy.

Arnold przykłusował, niemal ocierając się bokami o regały, wyciągnął rękę. -

Z pewnością nie ganię cię za brak cierpliwości dla nie wtajemniczonego.

Dysponujesz tu wspaniałymi materiałami źródłowymi. Zdaję sobie sprawę z tego, jak cenny jest twój czas. Mundańczyk uścisnął dłoń centaura. Bardziej uspokajały go okulary Arnolda i jego sposób bycia niż niepokoiły jego kształty. -

W czym się specjalizujesz?

-

Cudzoziemska archeologia - ale jest oczywiście mnóstwo rutynowej roboty i

narzuconych obowiązków. -

Z całą pewnością! - zgodził się Mundańczyk. - Ile przykrości muszę tu znosić...

Zagłębili się w fachową dyskusję, zapominając o Dorze. Ożywiali się coraz bardziej, szacując swe umysły i informacje. Bez wątpienia byli podobni. Znudzona Iren wyhodowała w hallu kakaowca i rozdzieliła gorące kubki pomiędzy Dora, Smasha i Grundiego. Wiedzieli, jakie to ważne, by Arnold nawiązał dobre stosunki i pozyskał współpracę Mundańczyka, co ułatwi im poszukiwania. Czas płynął. Obaj uczeni zagłębiali się w starożytnych księgach, rozważali najdrobniejsze niuanse, szczegółowo wypytywali Dora o wskazówki, jakie dał mu Król Trent

osobiście i, w widzeniu, aż wreszcie zakończyli te ożywione poszukiwania. Mundańczyk przyjął kubek kakao, nareszcie odprężony. -

Myślę, że znaleźliśmy to, czego szukałeś - rzekł. – Czy zobaczę cię jeszcze,

centaurze? -

Bez wątpienia! Mogę podróżować po Mundanii, fascynuje mnie wasza historia, no

i - by tak rzec - jestem w zawieszeniu. -

Twoi współziomkowie równie niechętnym okiem patrzą na twoje talenty

magiczne, jak moi patrzyliby na tego rodzaju zdolności u mnie! Nie będę mógł nikomu powiedzieć, czego się dziś dowiedziałem - albo i ja utracę moją pozycję, a może i znajdę się w zakładzie. Wyobrazić sobie rozmowę z centaurem, olbrzymim ogrem i maleńkim goleniem! Bardzo chciałbym zredagować doniesienie o waszej cudownej Krainie Xanth, ale nikt by w to nie uwierzył. -

Możesz napisać książkę i nazwać to opowieścią - zasugerował Grundy. - Arnold

zaś mógłby napisać drugą, o Mundanii. Spodobało się to obu archiwistom. Żaden z nich nie pomyślał o tak prostym sposobie. -

Wiesz, gdzie jest mój ojciec? - dopytywała się Iren.

-

Tak, sądzę, że wiem - odparł Arnold. - Uważamy, że Król Trent przekazał nam

wiadomość. -

Jak mógł przekazać wiadomość? - zdziwiła się.

Pozostawił ją Dorowi. To i inne posiadane przez nas wskazówki oraz fakt, że zamierzał wybrać się w średniowiecze, w góry, w pobliżu czarnych wód. W Mundanii, jak poinformował mnie mój przyjaciel, jest wiele miejsc odpowiadających temu opisowi. Sądzimy więc, że jest on dokładny - albo woda istotnie jest czarna, albo jest tak nazywana. Tak się składa, że jest w Mundanii duży obszar wodny zwany Morzem Czarnym. Wpada do niego wiele dużych rzek. Otaczają je wysokie góry. Ale to za mało, by uznać je za poszukiwane przez nas miejsce. To tylko jedna z wielu możliwości. Arnold uśmiechnął się. -

Sporo czasu poświeciliśmy geografii. Tak się składa, że w średniowieczu w owych

okolicach żyły ludy A, B i K - przynajmniej tak brzmią ich nazwy w dialekcie Xanth. Awarowie, Bułgarzy i Kazarowie. Wszystko więc pasuje. Zgadza się to wszystko, co nam powiedziałeś. -

Ale to za mało! - krzyknął Dor. - Jak możesz być pewny, że znalazłeś właściwe

miejsce i właściwy czas?

-

Honesty - powiedział Arnold. - „ONESTI” – wskazał napis w księdze. - To, jak

sądzimy, jest specjalna wskazówka, pozostawiona przez Króla Trenta tobie, byś ty i wyłącznie ty mógł go w razie konieczności zlokalizować. Dor spojrzał. Był to atlas, z mapą jakiejś obcej, mundańskiej krainy. Na mapie widniało miejsce oznaczone słowem „ONESTI”. -

Jest tylko jedno jedyne takie miejsce na świecie – powiedział Arnold. - Musi to

więc być wiadomość od Króla Trenta dla ciebie. Nikt inny nie pojąłby znaczenia tej unikalnej nazwy. Dor przypomniał sobie, z jakim naciskiem Król Trent mówił o prawości, jakby nadawał temu jeszcze inne znaczenie. Pamiętał, jak dobrze Król wiedział o jego kłopotach z ortografią. Nikt poza nim nie napisałby tak tego słowa - ONESTI. -

Ale skoro tu było - ta nazwa na twojej mapie i w ogóle – od wieków - to znaczy,

że Król Trent już nigdy nie powróci! Nie odzyskamy go, bo wtedy nazwa zniknęłaby. -

Niekoniecznie - odparł Arnold. - Nazwa tego miejsca nie jest zależna od jego tam

obecności. Możemy go odzyskać nie zmieniając jej. W każdym bądź razie niewiele wiemy o paradoksach czasu. Musimy udać się do tego miejsca i do tego czasu, około AD 650, i spróbować go znaleźć. -

Ale załóżmy, że to błąd? - zmartwiła się Iren. - Może go tam niema?

-

Wówczas powrócimy tutaj i przeprowadzimy dalsze poszukiwania - powiedział

Arnold. - I tak mam zamiar znów tu wrócić, a mój przyjaciel Ichabod chciałby odwiedzić Xanth. Zapewniam cię, z tym nie będzie problemów. -

Tak. Będziesz tu mile widziany - przyznał Mundańczyk. - Masz wspaniały,

wyćwiczony umysł. -

Po raz pierwszy - ciągnął Arnold - ze spokojem podchodzę do mego wygnania z

Wyspy Centaurów i do uzyskania tak nieprzyzwoitych zdolności. Jak się wydaje, nie utraciłem mego powołania. Moje horyzonty niezmiernie się poszerzyły. -

Moje również - wtrącił Ichabod. - Muszę wyznać, że moja egzystencja zaczęła się

stawać coraz bardziej nieznośna, chociaż zwykle nie zdawałem sobie z tego sprawy. Przypominało to zupełnie Arnolda. Być może tych dwóch spotkało się dzięki zadziałaniu jakichś tajemniczych układów przeznaczenia. Czy w Mundanii w ogóle działało przeznaczenie albo szczęście? Może i działały - jeżeli był tu magiczny przesmyk. -

Niezmiernie pociągająca jest perspektywa badań w całkowicie nowym i

tajemniczym obszarze. To odświeża moje spojrzenie na świat - przerwał. - Ach, czy mam

szansę spotkać tam istoty płci żeńskiej, choćby nieco przypominające... - tu zerknął niepewnie na nogi Iren. -

Mnóstwo nimf - poinformował go Grundy. - Tuzin za „dime”.

-

O, używacie tej samej waluty? - zapytał zdumiony archiwista,

-

Waluty? - powtórzył Dor.

-

„Dime” to u nas waluta o małej wartości. Dor uśmiechnął się.

-

Nie, „dime” to niewielki przedmiot, który na moment zatrzymuje przechodzące

ponad nim osoby. Traci swą moc po zadziałaniu dwanaście razy. Stąd nasze powiedzenie. -

Wspaniałe. Ciekaw jestem, czy któryś z moich „dime” zadziałałby u was w ten

sposób. -

To jest pomysł - odezwał się Grundy. - Połóż monetę przed grupą swawolnych

nimf i łap pierwszą, którą zatrzyma. Nimfy nie są zbyt mądre, ale na pewno mają zgrabne nogi. I golem odsunął się od Iren, która miała zamiar go kopnąć. -

Nie mogę się wprost doczekać rozpoczęcia badań w Xanth! - wykrzyknął Ichabod.

- Tak się składa, że mam przy sobie „dime”. Wyciągnął niewielki srebrny pieniążek, ponownie zerkając na nogi dziewczyny. Zmarszczyła brwi. -

Niekiedy zastanawiam się, czy istotnie tak mocno pragnę oswobodzenia swoich.

Będę miała szczęście, jeżeli moje nogi nie pokryją się pęcherzami od tych gorących spojrzeń. Ale, jak zwykle, nie była tak całkiem niezadowolona. -

Ruszajmy. Nie obchodzi mnie, co uczynisz, gdy mój ojciec powróci do Xanth.

Arnold i Ichabod uścisnęli sobie dłonie - dwie bardzo podobne do siebie istoty. Dor impulsywnie wyjął jedną ze złotych monet z uratowanego przez siebie pirackiego skarbu. -

Zechciej ją przyjąć, panie, jako wyraz naszej wdzięczności za twoją pomoc - podał

monetę archiwiście. Człowiek ocenił ciężar monety. -

To lite złoto! - wykrzyknął. - Sądzę, że to autentyczny hiszpański dublon! Nie

mogę tego przyjąć. Wmieszał się centaur.



dime - moneta 10-centowa

-

Przyjmij to, Ichabod, proszę. Dor jest tymczasowym Królem Xanth. Odmowa

mogłaby zostać uznana za obrazę królewskiego majestatu. -

Ale wartość...

-

Wymieńmy monety - powiedział Dor, widząc w tym wyjście z sytuacji. - Twój

„dime” za mojego dublona. To równorzędna zamiana. -

Równorzędna zamiana?! - wykrzyknął badacz. - W każdym razie nie można tego

uznać za... -

„Dimy” są bardzo cenne w Xanth - odezwał się Arnold. - Złoto ma niewielką

wartość. Zgódź się, proszę! -

Może nimfa zatrzyma się i na dublon? - zasugerował Grundy.

-

Bez wątpienia! - zgodził się z nim Ichabod. - Ale nie z powodu magii. Nasze

kobiety bardziej przyciąga bogactwo. -

Proszę - wmieszała się Iren, uroczo się uśmiechając. Dor wiedział, że po prostu

chciała wreszcie wyruszyć na poszukiwanie ojca; a jednak jej interwencja odniosła skutek. -

W takim razie z przyjemnością się z tobą zamienię, Królu Dorze - powiedział

archiwista, podając chłopcu swój „dime”. - Chlałbym jednak zaznaczyć, że twoja moneta jest zbyt cenną zapłatą za moje usługi, zwłaszcza że stanowiło to dla mnie prawdziwą przyjemność. -

Nic nie jest zbyt cenne dla odzyskania mojego ojca - powiedziała Iren. Pochyliła

się i pocałowała Ichaboda w policzek. Człowiek skamieniał, jakby ujrzał Gorgone, a na jego twarzy ukazał się pełen zdumienia uśmiech. Najwyraźniej nie by! zbyt często całowany przez ładne dziewczyny. Był już wczesny wieczór. Ichabod poszukał w innych pomieszczeniach i przyniósł płachty, ażeby okryć centaura i ogra. Potem Arnold i Smash wyszli razem z biblioteki, wyglądając jak dwaj potężni robotnicy w togach, ciągnący między sobą zasłoniętą pakę. Zadziałało to równie dobrze, jak czar niewidzialności - nikt nie zwrócił na nich uwagi. Wracali do Xanth.

9. Taktyka onesti Podróż powrotna nie zaprowadziła ich aż do domu. Dotarli jedynie do północnozachodniego krańca Xanth, gdzie przesmyk łączył go z Mundanią. Natychmiast po znalezieniu się na terenie działania magii Iren zabrała się do uzupełnienia swej kolekcji nasion. Smash powalił galaretowca, wyjadł galaretę, a z rozdętego pnia sporządził-zgrabną łódkę. Arnold badał otoczenie, czyniąc krótkie wypady do Mundanii - po to tylko, by sprawdzić, czy się zmieniła. Dor towarzyszył mu i przepytywał piasek. Opis ludzi ostatnio widzianych przez piach pozwalał im na określenie mundańskiego czasu i miejsca. Zmiany następowały nieprzerwanie. Kiedy ktoś z Xanth przechodził do Mundanii, tkwił w tych samych ramach czasowych aż do powrotu; jednakże każdy, kto szedł za nim, mógł dostać się do całkowicie odmiennego punktu przestrzenno-czasowego. Arnold tłumaczył im, że to tak, jakby nie zdążyć na jeden statek i wejść na pokład następnego; osoba z pierwszego statku mogła powrócić, lecz ten, kto był na lądzie, mógł nie „złapać” właśnie tego statku, który akurat, odpływał. W ten to sposób, jak sądzili, Król Trent przedostał się do miejsca zwanego „Europą” w czasie zwanym „Średniowieczem”. Natomiast oni znaleźli się w miejscu zwanym „Ameryką” w czasie zwanym „Współczesnym”. Przesuwanie się czasów i miejsc wyglądało na przypadkowe. Było jednak bardzo prawdopodobne, że istniał jakiś schemat tych zmian, którego nie byli w stanie pojąć. Musieli więc zlokalizować potrzebną im kombinację przestrzenno-czasową i przejść przez to „okno”, zanim się zmieni. Jak wywnioskował Arnold na podstawie swoich obserwacji, takie „okno” utrzymywało się od pięciu minut do godziny, a osoba stojąca na brzegu „okna” przedłużała na jakiś czas jego otwarcie; sprawiało to takie wrażenie, jakby nie mogło się zamknąć „okno”, z którego ktoś akurat korzystał. Przypominało to mundańskie drzwi obrotowe - tkwiąca w nich osoba mogła chwilowo

powstrzymać

ich

obrót,

dopóki

ktoś

inny

nie

musiał

z

nich

korzystać. Po trzech dniach zaczęło ich to nudzić. Iren skompletowała swoją kolekcję nasion i zaczęła się niepokoić. Smash wykończył łódkę i załadował do niej zapasy. Grundy sporządził dla siebie gniazdko na dziobie i podsłuchiwał stamtąd toczące się w pobliżu morskie życie. Arnold i Dor wędrowali plażą.

-

Co widziałeś ostatnio? - rutynowo wypytywał chłopak tę samą, a jednak odmienną

spłacheć piasku. -

Człowieka w stroju kosmicznym - odparł piasek. - Z jego głowy sterczały małe

czułki jak u mrówki i potrafił mówić do swych kolegów, nie wydając ani jednego dźwięku. Nie przypominało to żadnej z osób, których Dor poszukiwał. Jakiś zły Mag musiał zaczarować tego człowieka - może przy próbach stworzenia nowego, mieszanego gatunku? Zawrócili i weszli z powrotem do Xanth. To na pewno nie było ich okno. Barwa morza zmieniała się często. Było czerwonawe, gdy pierwszy raz tu przyszli, i czerwonawe, gdy powrócili z Mundanii - byli „zamknięci” w tym właśnie mundańskim aspekcie. Potem jednak zmieniło się w błękitne, żółte, zielone i białe. Teraz było pomarańczowe i przechodziło w purpurę. Kiedy już całkowicie spurpurowiało, ponownie poszli na zachód. -

Co widziałeś ostatnio? - po raz któryś zapytał Dor.

-

Pływającą dziewczynę jaskiniową - odparł piasek. – Była raczej pulchna, ale,

oooooch, czyż nie była... Przygnębieni powrócili na wschód. -

Chciałbym, by istniał jakiś prostszy sposób na to – odezwał się Arnold. -

Usiłowałem zbadać schemat, ale nie zdołałem tego dokonać. Może brak odpowiednich danych? -

Wiem, że to, w co się wciągnęliśmy, to życie nie dla ciebie - mówił Dor. - Tak

bym chciał, by był jakiś inny sposób... -

Wprost przeciwnie, to fascynujące życie i intrygująca łamigłówka - sprzeciwił się

centaur, - Przypomina zagadki archeologiczne, wymagające tyle samo cierpliwości, co i szczęścia. Musimy po prostu zebrać więcej danych, co może nam zająć jeszcze dzień lub rok. -

Rok?! - przeraził się Dor.

-

Bez wątpienia krócej - uspokajał go Arnold. Najwyraźniej miał o wiele więcej

cierpliwości niż chłopak. -

Gdy powrócili do Xanth, morze stało się czarne. Czarne! - wykrzyknął Dor,-

Czyżby...?! -

To jest możliwe - zgodził się Arnold, opanowując podniecenie dzięki przezorności

nabytej doświadczeniami. - Lepiej ostrzeżmy pozostałych. -

Grundy, ściągnij. Iren i Smasha do łodzi! - zawołał Dor. - Możemy być blisko!

-

Raczej jeszcze jeden fałszywy alarm - mamrotał golem, ale poszedł po nich.

Kiedy dotarli „do miejsc pytań”, Dor ujrzał tam wielkie drzewo o szerokich liściach, które tam przedtem nie rosło. Na pewno było to zupełnie odmienne miejsce. Fakt ten sam w sobie niewiele jednak znaczył - krajobraz zmieniał się wraz z aspektami .Mundanii, niekiedy nawet dość dramatycznie. Zmieniał się nie tyle czas, co geografia - czasem teren był płaski i nagi, czasem silnie pofałdowany. Wspólna dla tych obrazów była tylko linia brzegowa morze na południu, stały ląd na północy. Arnolda niezmiennie intrygowało znaczenie tego faktu, ale Dor nie przywiązywał do tego wagi. -

Co widziałeś ostatnio? - zapytał piasku.

-

Nic szczególnego od czasu, kiedy przechodził tędy Król ze swoją panią - odparł

-

O! - Chłopak zawrócił do obszaru magii. Centaur zatrzymał się.

-

Czy on powiedział...

piasek.

Wtem dotarło do niego. Nerwy chłopaka zawibrowały podnieceniem. -

Król Trent i Królowa Iris?

-

Tak mi się zdaje. Byli dość starzy.

-

Sądzę, że mamy wreszcie nasze „okno” - powiedział Arnold. - Przywołaj

pozostałych! Ja zostanę tu, by się nie zamknęło. Dor pognał na wschód, serce waliło mu jak młot. Czyż może w to uwierzyć?! -

Znaleźliśmy! - krzyknął. - Ruszajcie!

Wskoczyli do łodzi. Smash popychał ją gwałtownie naprzód. Potem efekty jego pracy osłabły. Dor spojrzał i stwierdził, że ogr bardzo się wysila, lecz z niewielkim skutkiem. -

Och, jesteśmy poza magią Xanth, a nie dotarliśmy jeszcze do magicznego

przesmyku - powiedział chłopak. - Pomóżmy mu. Dor i Iren wychylili się przez burty łodzi i desperacko wiosłowali rękoma; powoli posuwali się naprzód. Dopłynęli wreszcie w pobliże centaura. -

Wszyscy na pokład! - zawołał wesoło Dor.

Arnold przykłusował przez płyciznę i z trudem wdrapał się na pokład, kołysząc przy tym łodzią. Do środka chlapnęło trochę morskiej wody. Łódź była mocna -jak przystało na dzieło ogra - ale wciąż jeszcze czuć ją było galaretką cytrynową (zwłaszcza po zawilgoceniu), Centaur stał pośrodku, patrząc w przód. Iren siedziała na dziobie, jej zielone włosy rozwiewała bryza. Straciły kolor, jak tylko znaleźli się w bez-magicznym obszarze - i to nasunęło Dorowi pewną myśl. Kolor włosów dziewczyny był najlepszą wskazówką co do natury otaczającego ich świata.

Chłopak siedział na rufie łodzi, a Smash, stojąc obok, energicznie popychał drągiem czółno do przodu. Byli teraz w magicznym polu centaura! ogr dysponował całą swoją mocą, więc łódź mknęła szybko. Czarne fale prędko umykały w tył. -

Szkoda, że za pierwszym razem nie udało się nam zlokalizować Króla Trenta-

powiedział Dor. - Oszczędzałoby to nam podróży do Współczesnej Mundanii. -

W żadnym razie - sprzeciwił się Arnold, machnąwszy ogonem. - To prawda, że

mogliśmy od razu znaleźć to „okno”, ale każde takie „okno” otwiera się na cały mundański świat. Bardzo szybko zgubilibyśmy ślad i zabłądzili, nie będąc w stanie nikogo ocalić. Teraz zaś wiemy, że poszukujemy Onesti, i wiemy, gdzie to jest - to bardzo ułatwia nasze zadanie zamilkł na chwilę. - No a poza tym, poznałem Ichaboda. A więc ich pierwsza podróż miała sens. -

Jakich ludzi widujesz? - zapytał wody Dor.

-

Twardych ludzi w workowatych szatach, z mieczami i lukami - odparła. - Ale

nieczęsto zapuszczają się na wodę; nie to, co Grecy. -

Prawdopodobnie są to Bułgarzy - powiedział Arnold. - Zgodnie z tym, co mówił

Ichabod, powinni byli tędy przechodzić w ostatnich dziesięcioleciach. -

Kto to, ci Bułgarzy? - zainteresowała się Iren. Podążali teraz śladem jej

zaginionego ojca, wiec bardziej ciekawiły ją szczegóły. -

To wymaga obszernych wyjaśnień. Ichabod trochę mi o tym opowiadał, mogłem

jednak nie wszystko zapamiętać. -

Jeżeli to ich spotkał mój ojciec - i jeżeli my także musimy się z nimi zetknąć - to

chciałabym więcej o nich wiedzieć - rzekła stanowczo. Łódź płynęła wspaniale, bo Smash był krzepkim ogrem. Posuwali się wzdłuż falistej linii brzegowej, z zatoczkami i zatokami. -

Przed nami kilkudniowy rejs - odezwał się centaur. – Czas bez wątpienia nam

zaciąży. Dał upust swemu dydaktycznemu zacięciu i rozpoczął historyczną opowieść. Nie zainteresowany tym Smash naburmuszył się, Grundy zasnął w swym gniazdku, ale Dor i Iren słuchali pilnie. Ogólnie rzecz biorąc, chodziło o to: około trzysta lat temu w tym regionie Mundanii istniało olbrzymie imperium, zwane - tak to przynajmniej zrozumiał Dor - Roam, czyli Wędrownia. Może dlatego, że było tak rozległe. Z czasem imperium owo uległo korupcji i osłabło. Wówczas z rozległych obszarów na wschodzie wtargnęło uprzednio pokojowo nastrojone plemię Hunów (chyba skrót od „Hungries” - wygłodniali, gdyż wielki był ich apetyt na władzę), spychając inne plemiona. Zalali oni imperium Roam i zniszczyli

większą jego część. Kiedy wódz Hunów, Attaboy, zmarł z nie-strawności, pokonano ich i odepchnięto na wschód, na wybrzeże owego Morza Czarnego, którego wody miały barwę ich usposobienia. Walczyli tam jakiś czas pomiędzy sobą, jak to zwykle czynią ludzie w czarnym nastroju, a potem znów się zjednoczyli i nazwali Bulgarami. Ale owi Bule zostali wypędzeni ze swej nowej ojczyzny przez mnę dzikie plemię, Turków, zwanych Khazarami. Niektórzy Bulowie uciekli na północ, inni na zachód - i w tym właśnie regionie osiedlili się ci zachodni, tu, na zachodnim brzegu Morza Czarnego. Nie mogli iść dalej, bo zamieszkiwało tam następne dzikie plemię, Awarowie. Awarowie władali wielkim imperium we wschodniej Europie, ale teraz chyliło się ono ku upadkowi, do czego przyczyniały się walnie zajadłe ataki Khazarów. W tym czasie - około mundańskiego AD 650 (liczba związana z pewną mundańską religią, nie wyznawaną nigdzie w tym rejonie) istniała tu chwiejna równowaga pomiędzy trzema siłami - Awarami, Bułgarami i Khazarami; ci ostatni dominowali. Dla Dora było to zbyt skomplikowane. Te wszystkie dziwaczne plemiona, zdarzenia, cyfry - zawiłości Mundanii były o wiele bardziej zagmatwane niż proste, magiczne wydarzenia w Xanth! Łatwiej stawić czoła smokom i gryfom niż Awarom i Khazarom. Smoki przynajmniej były zrozumiałymi stworzeniami. -

Ale co to ma wspólnego z moim ojcem? - spytała Iren. - Z którym plemieniem

miał zamiar handlować? -

Z żadnym ze wspomnianych - odparł centaur. – Stanowią one jedynie tło.

Zadawanie się z takimi dzikusami byłoby dla nas zbyt niebezpieczne. Przypuszczamy jednak, że jest tu małe Królestwo - może pozostałość po Gotach - które zachowało nominalną niezależność w Górach Karpatach, mające odrębny język i odrębną kulturę. Graniczy ono z Awarami, Bułgarami i Khazarami - jest to korzystne, bo żadne z trzech imperiów nie może tu nic uczynić bez zantagonizowania dwóch pozostałych; chroni je również ukształtowanie terenu. Mamy więc A, B i K, o których mówił Król Trent - użyteczna dla nas wskazówka. Ów wyodrębniony obszar to Królestwo Onesti. Jest ono ukryte w górach, trudne przez to do zaatakowania. - Nie dysponuje niczym takim, co inni chcieliby sobie przywłaszczyć - to również pomaga zachować niepodległość. Jest natomiast bardzo zainteresowane pokojową i korzystną wymianą handlową - w archiwach Ichaboda istnieją zapiski mówiące, że królestwo to miało szlak handlowy, umożliwiający pomyślny rozwój w stuleciu, kiedy zamknięte były kanały wymiany. Może chodzi tu ó szlak handlowy do Xanth, który zamierzał ustanowić, Król Trent. -

Tak, to mogło być to - zgodziła się Iren. - Załóżmy jednak, że to któreś z

pozostałych plemion pochwyciło mego ojca i dlatego nie powrócił.

-

Znajdziemy, go - uspokajał ją centaur. - Dysponujemy tym, czego brakowało

Królowi Trentowi -: magią. Musimy jedynie przedostać się do Onesti i wypytać ludzi, rośliny, zwierzęta i nieożywione. Na pewno coś o nim wiedzą. Dziewczyna milczała. Dor podzielał je troskę. Czy mogli być pewni, że Król Trent żyje - teraz, kiedy tylko krok dzielił ich od odnalezienia go? A jeżeli nie żyje, to co wtedy? -

Będziemy musieli walczyć z owymi A, B i K? – zapytał Grandy. Najwyraźniej nie

całkiem zasnął. -

Wątpię - odparł Arnold. - Wojny w tych czasach nie są zbyt częste, jak się wydaje

z historycznej perspektywy. Przeważnie życie toczy się normalnie - rybacy łowią, kowale kują żelazo, rolnicy uprawiają ziemię, kobiety rodzą dzieci. Inaczej straty byłyby nie do naprawienia. Na wszelki wypadek zaopatrzyłem się jednak w zaklęcie przyjaźni. I poklepał swą torbę z zaklęciami. Płynęli dalej. Smash niezmordowanie „napędzał” łódź. Brzeg stopniowo skręcał ku południu, więc oni również. O zmierzchu zeszli na ląd, rozpalili ognisko i przygotowali kolację. Na noc powrócili na łódź, by nie prowokować mundańskich nocnych zagrożeń. Grundy doniósł, że w Morzu Czarnym było niewiele ryb i że wcale nie było tu potworów. Jest bezpiecznie, dopóki nie nadejdzie sztorm. Potem Arnold poświęcił jedno ze swych cennych zaklęć. Otworzył pojemniczek z wiatrem, odpowiednio go nakierowując. Wiatr powiał ku południowemu zachodowi, wydymając postawiony przez nich mały żagiel. Łódź mknęła ku celowi, a ogr mógł nareszcie odpocząć. Kolejno sterowali. Grundy wypytywał ryby i wodne rośliny o kierunek, Dor przepytywał wodę, a Iren wyhodowała kompasowca, wskazującego stronę wielkiej rzeki, do której chcieli dotrzeć. Przypomniało to chłopakowi o magicznym kompasie. Wyjął go i przyjrzał się wskazówce, mając nadzieję, że kieruje się ona ku Królowi Trentowi. Celowała jednak w Arnolda, a kiedy centaur trzymał kompas - w Dora. Kompas był wiec bezużyteczny. Trudno było zasnąć w łódce. Dor leżał patrząc w gwiazdy. Wtem zmieniły gwałtownie pozycję-zrozumiał, że spał, a teraz się obudził. Znowu się przesunęły. I znów się zbudził - Grundy wołał go do zajęcia miejsca przy sterze. Śnił, że nie śpi. To było bardzo wyczerpujące - niemal wolałby nocne mary. Rankiem znaleźli się u olbrzymiej delty rzecznej - sieci piaszczystych łach, kanałów i wysp - którą płynął powolny nurt. Smash musiał zmienić ustawienie wielkich wioseł i wiosłował pod prąd. Mimo to łódź posuwała się dość szybko. Iren wyhodowała ciastkowca i

karmiła jego owocami Smasha, by ogr nie osłabł z głodu. Łykał je w całości, nie przerywając wiosłowania. Dor trochę mu zazdrościł owego zapału do pracy i do jedzenia. Po zastanowieniu się doszedł jednak do wniosku, że nie tego zazdrości Smashowi. Chodziło mu o uwagę, jaką dziewczyna poświęcała ogrowi. Nie chciał być uważany za własność jakiejkolwiek dziewczyny, a zwłaszcza tej - a jednak zawsze czuł się urażony, kiedy Iren kierowała swą uwagę w inną stronę. Wiedział, że było to niedorzeczne. Smash potrzebował mnóstwo pożywienia, by nie stracić sił do wiosłowania. Potężna siła ogra stanowiła jego wkład w ich wspólną wyprawę. A jednak Dor stale się z tym gryzł. Myślał sobie, że to ON powinien mieć takie potężne mięśnie i niewyczerpaną wytrzymałość, a Iren powinna wkładać ciastka do JEGO ust. Kiedyś, przypomniał sobie chłopak, był wielki - a przynajmniej pożyczył sobie ciało rosłego, mocarnego barbarzyńcy, może jakiegoś Awara, Bułgara czy Khazara - i przekonał się wtedy, że siła ani nie rozwiązuje wszelkich problemów, ani też sama z siebie nie daje szczęścia. Jednakże w tym momencie jego egoistyczne odczucia nie współbrzmiały z roztropnością umysłu. -

Czasem chciałbym być ogrem - mruknął Grundy.

I Dor od razu poczuł się lepiej. Gały dzień płynęli w górę rzeki - porzucając szerszy kanał dla węższego, a ten dla jeszcze węższego. Napotkali nielicznych rybaków, ale nie wyglądali oni jak A, B czy K. Ujrzawszy potężną postać Smasha pozostawili łódź w spokoju. Arnold miał rację - codzienne życie w Mundanii było okropnie nudne i nigdzie nie kręciły się wojska. Pod tym względem Mundania przypominała Xanth, Upłynąwszy spory kawałek przybyli do brzegu i rozbili obóz na noc. Dor nakazał ziemi, by podniosła alarm, gdyby zbliżało się cokolwiek - cokolwiek większego od mrówek i umościli się pod parasolowcem wyhodowanym przez Iren. Bardzo się przydał, bo w nocy padało. Trzeciego dnia płynęli w górę dopływu o bystrym nurcie, podążającego do wielkiego łańcucha Karpat. Miejscami trzeba było przenosić łódź. Smash unosił po prostu łódkę wraz z całą zawartością, kładł ją na głowie i przytrzymując potężnymi, obleczonymi w rękawice łapami, przenosił przez bystrzyny. -

Może i nie dysponujesz jeszcze całą siłą dorosłego ogra - odezwał się Dor. - Ale

niewiele ci brakuje. -

No - zgodził się Smash, ten jeden raz darowując sobie rymowankę. Ogry były

najsilniejszymi istotami w Xanth, ale niektóre potwory były większe, a inne inteligentniejsze,

więc ogry nie władały dżunglą. Smash i jego rodzice byli jedynymi napotkanymi przez chłopaka ogrami, jeżeli nie brał pod uwagę swej wyprawy w przeszłość Xanth, kiedy to zawarł znajomość z Egonem, ogrem-zombim. W dzisiejszych czasach nie byli zbyt liczni. Może to i dobrze; kto dałby im radę, gdyby było ich tak wiele jak smoków? Popołudniem trzeciego dnia dotarli wreszcie do Królestwa Onesti, a przynajmniej do jego głównej fortecy - Zamku Onesti. Dor zastanawiał się, czy Król Trent i Królowa Iris, podróżując bez pomocy magii, zdołali tu dotrzeć równie szybko. Może nie zdawali sobie sprawy z uciążliwości podróży? Wkrótce się dowiedzą. Dor usiłował dowiedzieć się od kamieni i wody w rzece, ale woda stale się zmieniała, więc nie mogła nic pamiętać, a kamienie twierdziły, że w ostatnim miesiącu nikt tędy nie przechodził. Widocznie Król wybrał inną drogę, prawdopodobnie łatwiejszą. Może Król Onesti przysłał eskortę i jechali na mundańskich koniach przeznaczonym dla nich szlakiem? Tak, mogło tak właśnie być. Zbliżyli się do okazałego zamczyska. Wielkie ściany, utworzone z potężnych głazów, wiodły do frontowej bramy. Fosy nie było; to była górska twierdza. -

Co robimy? Pukamy do wejścia? - zapytała nerwowo Iren.

-

Twój ojciec powiedział mi, że prawość jest najlepszą techniką - Dor maskował

swą własną niepewność. - Nie było łatwo ustalić, gdzie się udał. Możemy wystąpić otwarcie. Powiemy im, że jesteśmy z Xanth i że poszukujemy Króla Trenta. Może nie są wmieszani w to, co się wydarzyło, jeżeli cokolwiek się wydarzyło. Nie mówmy im jednak o naszych magicznych talentach. Na wszelki wypadek. -

Na wszelki wypadek - przytaknęła.

Podeszli do bramy. I tak była to jedyna droga do wnętrza budowli. Mur z

biegł

przez

urwistymi

las

od

ścianami

południa,

górskimi.

a

od

zachodu

Znajdowali

którędy wiodło strome dojście.

się

i po

pomocy

łączył

wschodniej

się

stronie,

:

-

Nie dziwię się, że nikt nie podbił tego Królestwa – mruczała Iren.

-

Jestem podobnego zdania-powiedział Arnold. - Nie można podciągnąć

dostatecznie blisko żadnej machiny oblężniczej, a katapulty musiałyby strzelać z doliny położonej poniżej. Może i dałoby się podbić, ale nie sądzę, by warte to było poniesionych przy tym trudów. Dor zapukał. Odczekali chwilę. Zapukał ponownie. Wciąż żadnej reakcji. Teraz Smash postukał palcem we wrota, wstrząsając nimi.

Ze skrzypnięciem otworzyło się okienko wycięte w bramie. Za kratą ukazała się twarz. -

Z kim jesteście? - zapytał strażnik.

-

Jetem Dor z Xanth. Przybyłem, by zobaczyć się z Królem Xanth, Trentem, który

tu - jak sądzę - przebywa, -

Kto?

-

Król Trent, kretynie - warknęła jedna ze sztab. Zdumiony strażnik szarpnął głową

-

Co?!

-

Masz w uchu kartofel, czy co? - spytała sztaba.

-

Przestań - szepnął kracie Dor. Przedwczesne ujawnianie magicznego talentu było

w tył.

ostatnią rzeczą, jakiej pragnął. Potem szybko dodał głośniej: - Pragniemy ujrzeć Króla Trenta. -

Poczekajcie - odparł strażnik i zatrzasnął okienko. Smash, utrudzony dwudniowym

mozołem, był skory do gniewu. -

Nic z tego, niewdzięczny kolego! - ryknął i... zanim Dor zorientował się, co się

dzieje - łupnął potężną pięścią w bramę. Drewno pękło. Uderzył pięścią w potężną szczelinę, złapał paluchami brzeg wrót i gwałtownie szarpnął. Puściły rygle i zawiasy. Włożył drugą dłoń w małe, zakratowane okienko i uniósł bramę ponad głowę, a pozostali szybko się uchylili. -

Spójrz, co uczyniłeś, ty niedorozwinięty umysłowo brutalu - powiedział Arnold.

Centaur nie wyglądał mimo to na niezadowolonego. Jego także podróż znużyła i rozdrażniła, a powitanie w Zamku Onesti nie było zbyt uprzejme. Strażnik stał wewnątrz, patrząc jak ogr ciska wielkie wrota ze zbocza góry, -

Prowadź nas do swego dowódcy - powiedział spokojnie Dor, jakby nie wydarzyło

się nic takiego. Wszystko, co mógł teraz robić, to starać się wybrnąć jak najlepiej z trudnej sytuacji, a spokój bardzo był w tym przydatny. -

Nie chcielibyśmy, by nasz przyjaciel się zniecierpliwił.

Otumaniony strażnik zawrócił i poprowadził ich do wnętrza zamku. Pojawili się inni strażnicy, zwabieni tumultem, wyciągając miecze. Smash łypnął ku nim i szybko się wycofali, chowając miecze do pochew.

.

Wkrótce dotarli do wielkiej sali bankietowej, gdzie znajdował się tron Króla Onesti. Siedział on u szczytu olbrzymiego, drewnianego stołu, zastawionego puddingami. Powstał gniewnie, ukazując nad stołem potężne brzuszysko, gdy Dor zbliżył się do niego.

-

H cdlzmc sn jmnv sgd Idzmhmf ne sghr hmsqtrhm? - zapytał, a jego tłusta twarz

poczerwieniała. Potem zadziałało magiczne pole centaura i słowa Króla stały się zrozumiałe. -

...zanim wrzucę was do lochu!

-

Cześć - powiedział chłopak. - Jestem Dor, tymczasowy Król Xanth, na czas

nieobecności Króla Trenta. Przybył on tu z misją handlową jakiś miesiąc temu, jak sądzę, i nie powrócił. Musiałem więc przybyć tu za nim. Co się stało? Król nachmurzył się gniewnie. Dor nagle zdał sobie sprawę, że to wszystko nie tak, że Król Trent tu nie przybył, że mieszkańcy Onesti nic o nim nie wiedzieli. To jedna wielka pomyłka. -

Jestem Oary, Król Onesti - rzekł z gniewem Król. – Nigdy nie widziałem tego

waszego Króla Trencha. Precz z mego Królestwa! Dora ogarnęła rozpacz, ale stojący za nim Arnold wyszeptał: -

Sądzę, że ten człowiek mija się z prawdą.

-

Po prostu łże - dodała Iren.

-

Kłamstwa-cygaństwa - wmieszał się Smash. Łagodnie oparł potężną dłoń o

bankietowy stół. Misy z puddingiem podskoczyły i zatrzęsły się. Król Oary przyjrzał się ogrowi. Jego czerstwa twarz pobladła. Sprawiedliwy gniew przerodził się w niespokojną przebiegłość. -

Być może mam o nim jakieś wieści - powiedział, już nie tak wojowniczo. -

Przyłączcie się do uczty, a ja wypytam me sługi. Nie spodobało się to Dorowi. Król Oary nie wywarł na nim dobrego wrażenia, nie miał ochoty dzielić z nim posiłku. Jednak puddingi wyglądały smakowicie, no i pragnął się dowiedzieć czegoś o Królu Trencie. Zgodził się wiec niechętnie. Służący

podsunęli

krzesła

Dorowi,

Iren

i

Smashowi.

Grundy,

zbyt

mały, by siedzieć na krześle, przycupnął na brzegu stołu. Arnold po prostu stał obok. Wniesiono więcej puddingów i dzbanów z napojami. Zaczęli jeść. Pudding był gęsty, z owocami, zadziwiająco smaczny. Dor wkrótce odczuł pragnienie, bo pudding był ostro przyprawiony, więc napił się - i stwierdził, że ów napój to coś pośredniego pomiędzy słodkim piwem z piwobaryłowca a ostrym winem z winowca. Nie wiedział, że takie drzewa rosną w Mundanii. Pewno tu nie rosły zresztą. Ale napój był mocny i dobry, kiedy się już do niego przyzwyczaiło.

Pozostali również zajadali ze smakiem. Porządnie zgłodnieli podczas podróży w górę górskiej rzeki, a nie zatrzymywali się przecież na posiłek przed dotarciem do zamku. Smash zwłaszcza pochłaniał puddingi i dzbany napoju, zadziwiając tym pałacową służbę. Wino było jednak mocniejsze niż napoje, do których byli przyzwyczajeni, więc czujność Dora szybko się rozwiała. Grandy zaczął , tańczyć na stole - zwyczaj ten przejął od mundańskiego imigranta do Xanth. Nazywał to „Skocznym Tańcem Pijanego Marynarza” i rzeczywiście tak to wyglądało. Spodobało się to Królowi Oaremu, zaklaskał więc pulchnymi dłońmi. Arnold i Iren jedli z większym umiarkowaniem, ale organizm centaura wymagał obfitego pożywienia, więc i on jadł sporo. Dziewczynie puddingi zasmakowały, nie mogła się zbyt długo powstrzymywać. -

Zmc vgn Ihfgs xnt ad, ezhq czlrdk? - uprzejmie zagadnął Król Oary.

-

Oj - siedzieli przy stole, Król u szczytu. Oary znajdował się poza magicznym

polem. Arnold szybko się w tym zorientował i tak pochylił, że zwrócił twarz ku Królowi. To powinno wystarczająco rozciągnąć obszar działania magii. Iren także to pojęła. -

Czy zwracałeś się do mnie, Wasza Wysokość? – spytała skromnie. Dor musiał

przyznać, że była w tym znakomita. -

Oczywiście. Czyż są w tej sali jakieś inne panienki? Zarumieniła się lekko,

rozglądając wokół, jakby chciała wypatrzyć te inne dziewczyny. Nabierała coraz większej wprawy w udawaniu. -

Ogromnie dziękuję, Wasza Wysokość.

-

Jaki jest twój rodowód?

-

Jestem córką Króla Trenta.

Król skinął głową. -

Na pewno jesteś ładniejsza od swojej matki.

Czyżby to o czymś świadczyło? Dor jadł dalej, przysłuchując się i mając nadzieję, że Iren wydobędzie z otyłego monarchy jakieś użyteczne wiadomości. Działo się tu coś dziwnego, ale chłopak nie wiedział, co robić, zanim nie zdobędzie konkretniej szych informacji. -

Czy masz jakieś wieści o mych rodzicach? - spytała dziewczyna, a instynkt

podpowiedział jej, by się uśmiechnąć przy tym ujmująco. Dor znów musiał powściągać niedorzeczną zazdrość. - Tak się o nich martwię.

I wdzięcznie wydęła usta. Chłopak nigdy wcześniej nie widział, by tak robiła - to jakaś nowa mina. -

Moi giermkowie właśnie zdobywają informacje - zapewnił ją Król. - Wkrótce

powinniśmy je poznać. Arnold zerknął na Dora, przelotnie marszcząc brwi. Wciąż nie dowierzał Królowi Oaremu. -

Opowiedz mi o Onesti - powiedziała żywo Iren. - To takie miłe, niewielkie

Królestwo. -

O, tak, tak - zgodził się Król, gapiąc się na widoczne spod stołu fragmenty jej nóg.

- Dwa piękne zamki, kilka ładnych miasteczek i bardzo śliczne góry. Przez wieki musieliśmy zwalczać dzikusów. Przed dwoma tysiącami lat była tu baza ludzi z berdyszami, Cimmerian Potem nadciągnęli konni Scytowie, spychając tamtych na południe. Nigdy przedtem nie widziano tu koni. Wydawały się potworami z jakiejś fantastycznej krainy. Król przerwał i zajął się następnym puddingiem. Potwory z fantastycznej krainy - czy mogło się to odnosić do Xanth? - zastanawiał się Dor. Może jakieś nocne mary znalazły drogę, zamieszkały w Mundanii i dały początek dziennym koniom? Bardzo intrygujące domysły. -

Ale tu, w górach - ciągnął Król, strząsając z wąsów okruchy puddingu - trwało

stare imperium. Wiele stuleci później Sarmaci przepędzili Scytów, lecz nie weszli do tej twierdzy - czknął z zadowoleniem. - Potem nadeszli Goci; wciąż jednak utrzymywaliśmy granice. Potem od południa przyszli okropnie cywilizowani Rzymianie, a od wschodu Hunowie... -

Ach, Hunowie - wtrąciła Iren, jakby coś o nich wiedziała.

-

Ale tu, w górach, wciąż trwało Onesti - niezdobyte, chociaż oblegane przez

barbarzyńców - zakończył Król. - Czasami, oczywiście, musieliśmy płacić haracz nieuniknione zło. Zamarł nasz handel, Na pewno napytamy sobie biedy, jeżeli zbyt swobodnie będziemy się kontaktować z barbarzyńcami. Musimy jednak handlować, jeśli chcemy przetrwać.

-

Mój ojciec przybył w misji handlowej - powiedziała Iren,

-

Może został przechwycony przez okrutnych Khazarów lub ich madziarskie sługi -

zasugerował Król Oary. - Miałem z nimi pewne kontakty. Są to dzikie, podstępne bestie, zawsze chętne do łupienia. Tak się składa, że mówię ich językiem, więc wiem.

-

Dor uznał, że nadszedł czas, by i on rozpoczął poszukiwania, przepytując

pobliskie przedmioty. Ale nie teraz, kiedy Król patrzył. Był pewien, że Król coś ukrywa. -

Czy długo jesteś Królem Onesti? - spytała niewinnie Iren.

-

Niezbyt długo - odparł. - Królem powinien zostać mój bratanek Omen, ale był

nieletni, więc zostałem regentem po śmierci mego brata. Potem Omen wyruszył na polowanie - i już nie powrócił. Obawiamy się, że zapędził się za daleko i wpadł w zasadzkę Khazarów lub Madziarów. Króluję więc, dopóki nie będziemy mogli oficjalnie uznać Omena za zmarłego. Nie ma, rzecz jasna, żadnej nadziei, na to, że przeżył, lecz stara rada jest bardzo powolna w takich sprawach. A więc Król Oary był w rzeczywistości regentem na czas nieobecności właściwego Króla - zupełnie tak, jak Dor w Xanth. Ale ten Król gorąco pragnął zachować tron. Czyżby nieczysto zagrał ktoś inny niż Khazarowie? Dor stwierdził, że opiera głowę o stół, walcząc o miejsce z puddingiem. Musi być bardzo śpiący! -

Co się dzieje? - wymamrotał.

-

Dosypano ci czegoś, ty durniu - zaszeptał mu do ucha stół. - Mówię ci, że w tym

bimbrze jest nie tylko alkohol! Wstrząsnęło to chłopcem, ale dalej nie mógł oderwać głowy od stołu. -

Dosypano? Ale dlaczego?

-

Bo nie podobasz się Królowi Oszustowi, oto dlaczego - odparł stół. - Zawsze

narkotyzuje swoich wrogów. W ten sposób pozbył się Króla Omena, a potem tego lipnego Króla Maga. Król Mag! To zabawne, szeptać z głową wspartą o stół, ale całkowicie poufnie. Nos Dora niemal skrył się pod puddingiem. - Czy to był Król Trent? -

Tak sam o sobie mówił. Nie mógł jednak czarować. Wypił napój, ufny jak wy

wszyscy, durnie, i zaczął usypiać, zupełnie jak ty. Jesteście wszyscy okropnymi frajerami! -

Smash! Grandy! - krzyknął Dor najgłośniej, jak, mógł; głowę dalej trzymał na

stole. - Zdradzono nas! Znarkotyzowano! Uciekajmy stąd! Do sali wpadło wielu strażników. -

Usuńcie tę padlinę! - rozkazał Król Oary. - Wrzućcie ich do lochu! Nie uszkodźcie

dziewczyny, jest za ładna, by ją zmarnować. Odstawcie tego dziwacznego konia do stajni.

Smash - chociaż wlał w siebie potężne ilości pełnego narkotyków, napitku - znalazł siły, by wstać i walczyć. Dor słyszał hałas, ale był odwrócony w złym kierunku. Strażnicy atakowali, wrzeszczeli, cofali się. -

Dołóż im, ogrze! - wołał Grundy, tańcząc na stole. - Rozszarp ich!

Tumult przycichł. -

Hej, nie przestawaj! - krzyknął Grundy. - Co z tobą?

Dor wiedział, co się stało. Smash wyszedł poza obszar magii i stracił swą nadludzką siłę. Teraz dzbany narkotycznego napoju pokonały go, jak każdą niemagiczną istotę. -

Golemie, ja drzemię! - wybełkotał, zużywając resztkę magii na tę rymowankę.

Chłopak wiedział, że przegrali. -

Wydostań się stąd, Grundy! - rzekł z wysiłkiem. - Zanim i ty zaśniesz. Nie

pozwól, by cię schwytali! I stracił przytomność.

10. Nienawiść, miłość Dor zbudził się z bólem głowy. Leżał na niemile pachnącym sianie, w ciemnej celi. Coś umknęło, kiedy się poruszył. Podejrzewał, że to był szczur; uważał, że roiło się od nich w Mundanii. Może to dobrodziejstwo losu; magiczne, nocne stwory w Xanth bywały straszliwe. Usłyszał stłumione szlochanie. Na chwilę wstrzymał oddech, by upewnić się, że to nie jego szloch. Usiadł, próbując wypatrzyć w mroku choć odrobinę światła. Jego oczy dostrzegły nikłą poświatę i blask wzmógł się - wydawało się, że to świeca, stojąca gdzieś daleko. Pomiędzy nim a światłem była ściana - lśnienie przedostawało się poprzez szczeliny. Zbadał, skąd dochodził szloch. Dobiegał on z sąsiedniego pomieszczenia, oddzielonego od jego celi przegrodą z masywnych kamieni i wielkich drewnianych bali. Cele, wydrążone wokół fundamentów, musiały znajdować się w niższych częściach zamku. W przegrodach , ziały, szczeliny na tyle spore, że mógł przez nie przełożyć -ramię, za wąskie jednak, by zdołał się przez nie przecisnąć. -

Iren? - spytał.

-

Och, Dor! - odparła ze łzami. - Myślałam, że jestem sama! Co się z nami stało?

-

Oszołomiono nas narkotykami i wrzucono do lochów - wyjaśnił. - Król Oary

pewno postąpił tak samo z twoimi rodzicami. - Nie mógł sobie przypomnieć, skąd to wie, ani w jaki sposób podano mu narkotyki. Najświeższe wydarzenia rozmywały się w jego pamięci. -

Dlaczego? Mój ojciec chciał tylko handlować!

-

Nie wiem. Myślę, że Król Oary jest uzurpatorem. Może zamordował prawowitego

Króla, a twoi rodzice to wykryli? Oary wiedział, że nie uda mu się długo nas zwodzić, więc zastosować wobec nas tę samą metodę. -

Co teraz zrobimy? - w jej głosie zabrzmiała histeria. - Dor, nigdy nie czułam się

tak okropnie! -

To chyba narkotyk - odrzekł. - Ja też się fatalnie czuję. To powinno minąć. Jeżeli

zachowaliśmy nasze magiczne zdolności, może zdołamy się stąd wyrwać. Czy masz torbę z nasionami? Sprawdziła. -

Nie. Tylko ubranie. A czy ty masz złoto i drogie kamienie?

I on to sprawdził.

-

Nie. Musieli nas obszukać i zabrać wszystko, co uznali za wartościowe lub

niebezpieczne. Nie mam również miecza. – Wtem wyczuł palcami jakiś drobny przedmiot. Mam dzbanuszek z maścią, ale nie ma jej tam zbyt dużo. I mój północny słońcokamień, wpadł pod podszewkę. Zobaczymy! - wyjął kamień. - Nie, nic z tego. Nie świeci. -

A gdzie pozostali?

-

Dowiem się - odparł. - Podłogo, gdzie moi towarzysze?

Odpowiedzi nie było. -

To znaczy, że nasza magia nie działa. Arnold musi być w stajni - coś sobie

mgliście przypomniał. -

A Smash i Grundy?

-

Ja tu - odezwał się z przeciwległego kąta celi ogr. – Głowa boli. Siły nie ma.

Dor nie miał już żadnych wątpliwości - magia przestała działać. Ogr nie rymował, a włosy Iren utraciły swą barwę. Magia miała dziwaczne ścieżynki i uboczne efekty, których utrata była bardziej dojmująca niż brak jej głównych przejawów. Ale to owe główne przejawy miały życiowe znaczenie. Pozbawiony magicznej siły Smash chyba nie zdoła się uwolnić z lochów. -

Grundy?! - zawołał Dor.

Nikt nie odpowiedział. Grundy chyba uniknął złapania. Był to dla nich pomyślny znak. -

Mieć rękawice! - odezwał się Smash.

Jeszcze jeden Szczęśliwy traf. Gdyby Ogr odzyskał siły, owe rękawice byłyby bardzo przydatne. Strażnicy zamkowi najwyraźniej nie zdali sobie sprawy z tego, że rękawice nie były skórą Smasha. Nie zdjął ich przy posiłku. W tym przypadku brak manier okazał się korzystny. Ból głowy powoli mijał. Dor zbadał drzwi swojej celi. Były z mocnego mundańskiego drewna, zużyte, ale nie do tego stopnia, by zdołał je wyłamać, W tych warunkach były za mocne r dla Smasha - próbował, lecz nie zdołał wyważyć drzwi od swej celi. Dopóki centaur nie znajdzie się w pobliżu, nie mają żadnych szans na uwolnienie się. .

Drzwi zamykały się od zewnątrz. W śliskiej, kamiennej podłodze był tylko jeden

otwór - kloaka, głęboka dziura, cuchnąca odchodami. Nikt nie wyjdzie nawet dla załatwienia potrzeb naturalnych. Smash uderzył w ścianę pięścią. -

Ojej! - krzyknął. - Teraz ja tęsknię za centaurem!

-

Ma on swe zalety - przyznał Dor. - Smash, Arnold wcale nie przywłaszczył sobie

miejsca Cheta. Chet i tak nie mógł pójść z nami, bo był ranny, a Arnold nie chciał iść. Właściwie to zmusiliśmy go do tego, ujawniając-jego magiczne uzdolnienia. -

Ungh - przyznał ogr. - Ja chcę stąd iść! Nie lubię być słaby!

-

Wydaje mi się, że musimy zaczekać na to, co Król Oary dla nas

wymyśli - powiedział ponuro Dor. - Gdyby zamierzał nas zabić, to nie marnowałby czasu na trzymanie nas tutaj.. -

Dor, boję się, naprawdę się boję! - jęknęła Iren. - Nigdy przedtem nie byłam

więźniem! Chłopak zerknął na zewnątrz przez szpary w drzwiach. Czyżby przesunęło się migotliwe światło świecy? Strażnik pewno usiłował podsłuchiwać. Król Oary oczywiście chciał poznać ich sekrety, a Iren mogła niechcący zdradzić ten największy. Musiał ją ostrzec ale tak, by strażnik się nie połapał. Mogli to wykorzystać. Podszedł do dzielącej ich ściany. -

Dobrze byłoby ustalić metody działania - powiedział. - Jeżeli będą, nas

wypytywać, powiedz im wszystko, czego zechcą się dowiedzieć. Nie ma sensu ukrywanie czegokolwiek, skoro jesteśmy niewinni. - Udało mu się wsunąć ramię w jedną ze szczelin w ścianie. - Nie pozwólmy jednak, by nakłonili nas do fałszywych zeznań. Ręka Dora dotknęła czegoś miękkiego. To była Iren. Wydała zduszony okrzyk, a potem chwyciła dłoń chłopaka. -

Przypomnijmy sobie wszystko - powiedział. - Jestem Królem na czas nieobecności

Króla Trenta - raz ścisnął jej dłoń. – Ty jesteś córką Króla Trenta - ponownie jeden raz ścisnął jej dłoń. - Centaur Arnold także jest Księciem - tym razem dwukrotnie ścisnął dłoń Iren. -

Co ty mówisz? - zdziwiła się. - Arnold nie jest... - przerwała, bo kilkakrotnie

ścisnął jej dłoń. Wkrótce zrozumiała, o co chodzi. Była dość bystrą dziewczyną. - ...teraz z nami – dokończyła i raz uścisnęła dłoń chłopca. -

Jeżeli centaur nie powróci na czas do swoich, to wyślą po niego wojsko - Dor

ścisnął dwa razy jej dłoń. -

Liczną armię - zgodziła się, odwzajemniając oba uściski. - Z wieloma wspaniałymi

łucznikami i miotaczami włóczni żądnymi krwi oraz z wielką katapultą do miotania potężnych głazów w mury zamku. Ustalili sygnały: jeden uścisk - prawda, dwa - kłamstwo. Teraz mogli rozmawiać, dochowując tajemnicy, nawet wtedy, gdy ktoś podsłuchiwał. -

Cieszę się, że jesteśmy sami - powiedział; towarzyszyły temu dwa uściski. -

Możemy swobodnie rozmawiać.

-

Sami - odparła, odwzajemniając oba uściski. Tak, teraz wiedziała, dlaczego to

robił. Była bystrą dziewczyną i to mu się podobało: nimfopodobne kształty wcale nie musiały skrywać nimfopodobnej głupoty. -

Sami nie mamy żadnej szansy, żeby się stąd wyrwać – dwa uściski. - Nie

dysponujemy niczym, o czym by wiedzieli - i znów dwa. -

Nie mamy ani magicznej mocy, ani nic innego - wymownie - odwzajemniła oba.

-

Chyba jednak lepiej byłoby, gdybyśmy pozwolili im sądzić, że dysponujemy

magią - powiedział, nie dając znaków. - Może by nas wówczas lepiej traktowali. -

Może - zgodziła się z nim. - Jeżeli strażnicy będą myśleć, że wymkniemy im się

poprzez mury, to może sami nas wypuszczą. -

Spróbujmy coś wymyślić, by ich oszukać - rzekł; jeden uścisk. - Coś, co by

odwróciło ich uwagę od nadciągającej armii centaurów. Może bardzo rosnące rośliny. Gdyby sądzili, że możesz wyhodować drzewo, które przebije strop, co mogłoby spowodować zawalenie się zamku... -

Zabraliby mnie z tej celi i dbali, bym nie miała dostępu do nasion. Może udałoby

mi się uciec i umieścić jakieś znaki, które pozwoliłyby centaurom szybko nas odnaleźć. -

Tak. Ale nie możesz tak po prostu powiedzieć Mundańczykom o hodowaniu tych

roślin. Powinni myśleć, że cię do tego zmusili. Powinnaś też mieć dobrą wymówkę na wypadek, gdyby chcieli cię nakłonić do wyhodowania jakiejś. Mogłabyś powiedzieć, że to nie odpowiednia część miesiąca, albo... -

Albo, że muszę to zrobić w stajni - powiedziała. – Dzięki temu wydostałabym się

poza silnie strzeżony obszar. Może zdołałabym uciec, zanim by się zorientowali, że to lipa i że nie mogę niczego wyhodować. Ale czy dobrze to wymyślili? Czy skłoni to strażników, by zaprowadzili Iren do stajni, gdzie mogłaby spotkać Arnolda, czy też nie zadadzą sobie tego trudu? Wprowadzanie w błąd było dużo trudniejsze niż mu się kiedyś wydawało. Zaniepokoiła się nagle. -

Co ze Smashem? Będą chcieli wiedzieć, jakim cudem zdołał wyrwać bramę,

skoro teraz jest taki słaby. Poszukał szybko jakiegoś rozwiązania. -

Musimy ukryć przed nimi to, że ogr jest tak silny tylko wówczas, kiedy jest

wściekły. Strażnik przy bramie znieważył go, więc oczywiście wyrwał ją. Natomiast Król Oary uraczył go smakowitym poczęstunkiem - wiec nie żywi urazy, chociaż znarkotyzowano go przy tej okazji. Może uda nam się sprowokować strażnika, by l powiedział Smashowi coś niemiłego lub pozbawił go wody czy f jedzenia. Ogr wścieka się, gdy jest głodny. Apetyt ma potężny. Biada im, jeśli spróbują go głodzić! Wybuchnie i rozwali tę piwnicę!

-

Na pewno! - zgodziła się z nim. - To nasza jedyna nadzieja. Złe traktowanie.

Nawet nie musimy nikogo prowokować - wystarczy poczekać. Jutro około południa Smash powinien już szaleć. -

Uciekniemy, zostawiając za sobą martwe ciała strażników, którzy wejdą mu w

drogę! Może wcale nie będą nam potrzebne centaury! Dor dostrzegł coś kątem oka. Ścisnął dłoń Iren, by zwróciła na to uwagę. Strażnik cicho odchodził. Najprawdopodobniej spieszył złożyć: najświeższy raport. -

Głupi jesteś - wyszeptała, ściskając dwa razy jego dłoń. - Wymyśliłeś to wszystko,

by zmylić naszych porywaczy, a nie wiadomo, czy w to uwierzą. Nie mam pojęcia, po co w ogóle z tobą rozmawiałam. -

Bo to lepsze od rozmowy ze szczurami - odparł, nie ściskając jej ręki.

-

Szczury! - przeraziła się. - Gdzie?

-

Wydawało mi się, że widzę jednego, kiedy się obudziłem. Ale może się myliłem.

-

Nie. One lubią takie miejsca, jak to - ścisnęła dłoń chłopca, lecz tym razem nie był

to żaden sygnał. - Dor, musimy się stąd wydostać! -

Mogę cię stąd zabrać już wkrótce, by przekonać się, że nic nie

możesz

wyhodować. Ostrzegawczo ścisnęła jego rękę. -

Już wiedzą. - istotnie, cała ich niby rozmowa miała przekonać porywaczy, że tych

dwoje nie ma żadnych magicznych zdolności. Gdyby potem zdołali posłużyć się magią, byłoby to dla strażników całkowitą niespodzianką. No i jeżeliby ich podstęp się udał zapewniliby Smashowi dobre traktowanie. Blask świtu przesączył się przez szpary w suficie w pobliżu tego, co uznali za wschodnią ścianę. Ale kąt nachylenia promieni był zły - i Dor doszedł do wniosku, że osadzono ich pod zachodnią ścianą, ponad urwiskiem, gdyż docierało tu odbite światło. Z przeciwnej strony blask powinien być o wiele jaśniejszy. Przekopanie się na zewnątrz nic by nie dało, nawet gdyby zdołali to uczynić. Jak zejść z urwiska? Strażnicy przynieśli Smashowi wielki kosz chleba i baryłkę wody. -

Jedzenie! - zakrzyknął radośnie ogr i - jak to miał w zwyczaju - jednym

kłapnięciem szczęk zmiażdżył cały bochenek. Potem spostrzegł, że Iren i Dor nie dostali nic, więc cisnął mu kilka bochenków. Chłopak przecisnął jeden z nich przez szparę w ścianie do celi dziewczyny.

Z wodą było trudniej. Nie dano im kubków, a Dorowi coraz bardziej chciało się pić. Chyba była to reakcja na wypite poprzedniego dnia wino. Pożyczył w końcu jedną z rękawic ogra, napełnił ją wodą i przecisnął do celi Iren. -

Smakuje jak skwaśniały pot - poskarżyła się. Wypiła jednak część i oddała

rękawicę. Dor wypił, resztę, podzielając zdanie dziewczyny co do smaku tego napitku, i z podziękowaniem zwrócił rękawicę Smashowi. Mająca smak potu woda była o wiele lepsza niż śmierć z pragnienia. -

Daj rękę!

Pogryzając chleb, trzymany w lewej dłoni, przesunął prawe ramię przez szparę w ścianie. Myślał, że chce omówić dalsze plany. -

Źle zrobiłeś dając mi jeść - wyszeptała, towarzyszyły temu dwa uściski.

-

Przecież wiesz, że cię nie lubię - odparł Dor, odwzajemniając oba. Nie był pewny,

czy to ma jakieś znaczenie dla podsłuchującego, ale „odwrotki” były dość łatwe. -

Nigdy cię nie lubiłam - zrewanżowała się. - Wydaje mi się nawet, że cię

nienawidzę. Co mówiła? Dwukrotny uścisk wskazywał na odwrotność, na przeciwieństwo tego, co powiedziała. Przeciwieństwo nienawiści? -

Czegóż innego mógłbym oczekiwać od takiej paskudnej dziewczyny? - zapytał.

Nastąpiła długa pauza. Zajrzał przez szczelinę i dostrzegł pasmo włosów; jak tego oczekiwał, straciły zielonkawy odcień. Wtem zdał sobie sprawę, że zapomniał o sygnale. Z opóźnieniem zasygnalizował więc - dwa razy. -

Paskudnej? - powtórzyła, kładąc jego dłoń na coś miękkiego.

-

To jest brzydkie?

-

Nie wiem, co to - odparł i zacisnął palce.

-

Oj! - pisnęła i uderzyła dłoń chłopca.

-

Brzydkie jak grzech - powiedział, próbując przypomnieć sobie kobiecą anatomię i

zorientować się, co uszczypnął. To było bardzo zajmujące! -

Ugryzę - zagroziła; podejmując ich dawną grę.

-

Tam są zęby? - zdumiał się.

Parsknęła - nie był pewny, z rozbawienia czy gniewu. -

Ugryzę ustami - wyjaśniła.

Jednak tylko musnęła wargami palce chłopca. -

Nie ośmielisz się!

Dwukrotnie ucałowała jego dłoń.

-

Oj! - krzyknął.

Teraz leciutko go ukąsiła, dwa razy. Nie wiedział, co to znaczyło. Była to tylko odmiana ich starej gry, nic więcej, ale skłoniła Dora do zastanowienia się nad ich wzajemnymi stosunkami. Znali się od dzieciństwa. Zawsze zazdrościła mu pozycji Maga, stale mu dokuczała i nasyłała na niego swe rośliny - i zawsze towarzyszyło jemu przekonanie, że są dla siebie przeznaczeni. Opierał się temu równie gwałtownie jak ona - jednak, w miarę jak dorastali, zaczynało się ujawniać zainteresowanie płcią odmienną - najpierw w pozornie niewinnych zabawach, potem bardziej skrycie, ale konkretniej. Kiedy miał dwanaście lat, a ona jedenaście - pocałowali się pierwszy raz było to dla obojga wielkie przeżycie. Od tej pory ich sprzeczki f łagodziła świadomość, że w sprzyjających okolicznościach mogą być siebie źródłem nowych radości. Rozkwit dziewczyny wzmógł tę wiadomość, a w ich zwady wdarł się element seksualny, jak wówczas, K kiedy w fosie zdarli jedno drugiemu ubranie. Związki owe nabrały znaczenia teraz, kiedy nie byli pewni swego losu. Iren była w tej chwili p wszystkim, co miał. Czemuż mieliby się sprzeczać w tych, być może, ostatnich godzinach? -

Tak, zdecydowanie cię nienawidzę - powiedziała dziewczyna, przygryzając

delikatnie dwa razy czubek jednego z palców chłopca, jakby sprawdzając, czy nadaje się do zjedzenia. -

Też cię nienawidzę - spróbował nacisnąć, lecz tylko wsunął palec w jej usta. Cała

świadomość chłopca skoncentrowała się na dłoni l na tym, czego ta dłoń dotykała, a pieszczota warg dziewczyny była boleśnie słodka. -

Chciałabym cię już nie zobaczyć - rzekła, tuląc rękę Dora do piersi.

To zaczynało być poważne! Czuł jednak to samo. Chciał być, zawsze przy niej. Nie stosowali teraz sygnałów, grając w „przeciwieństwa” z coraz większym zapałem i zrozumieniem. Czy była to tylko reakcja na zagrażającą im śmierć? Nie umiałby powiedzieć; ale J nie był w stanie oprzeć się narastającej fali uczucia. -

Chciałbym, chciałbym cię zranić - nie potrafił wymyślić odpowiedniego

przeciwieństwa. -

Odpłaciłabym tym samym! - mocniej przytuliła jego dłoń. - Chciałbym cię

schwytać i... - znów ten sam problem. -

I co? - spytała, a jego dłoń ponownie dotknęła czegoś dziwnego. Wściekało go, że

nie potrafi się domyślić, czego dotyka. Ramienia czy torsu; powyżej czy poniżej talii - a czego sam pragnął dotykać? -

I zadusić - dokończył i mocno ścisnął. Scena w fosie była niczym w porównaniu

do dzisiejszej. Tym razem nie zaprotestowała.

-

Nie wyszłabym za ciebie nawet wtedy, gdybyś był jedynym pozostałym przy

życiu mężczyzną - wyszeptała. Znów

podniosła

stawkę!

Mówiła

o

małżeństwie!

Ze

zdumienia

nie wiedział, jak zareagować. Pieściła jego dłoń. -

A ty? - ponagliła.

Mimo swego udziału w ślubie Dobrego Maga Humfreya nie rozmyślał zbyt wiele o małżeństwie. Sądził, że jest to coś dla starych ludzi, jak jego rodzice. Król Trent czy Humfrey. On miał zaledwie szesnaście lat! Jednak-w Xanth wyrażenie takiego pragnienia równało się uznaniu za prawie dojrzałego do małżeństwa. Jeżeli ktoś uważał się za wystarczająco starego do żeniaczki, pragnął tego i miał chętną wybrankę, to mógł zawrzeć związek małżeński. Mógł mieć wówczas dwanaście lat albo sto. Mag Humfrey nie wydawał się dojrzały do ożenku nawet w tak poważnym wieku! A czy on sam chciał się żenić? Chciał, jeżeli sądził, że nadchodzące godziny będą ostatnie w jego życiu-wiedział bowiem, że powinien się ożenić. Było to wymaganie stawiane Królowi. Tak jak to, że musiał być Magiem. Kiedy jednak pomyślał o długim życiu w Xanth jego pewność znikała. Było mnóstwo czasu i wiele mogło się jeszcze wydarzyć! Jak to powiedział Humfrey-miało to zarówno swe zalety, ; jak i wady. -

Sam nie wiem - odparł.

-

Nie wiesz! - wybuchnęła. - Och, nienawidzę cię!

Ugryzła go raz, mocno, ostre ząbki boleśnie wbiły się w jego dłoń. O tak, to stawało się serio! Próbował wyrwać rękę, ale trzymała mocno. -

Potworze! Niewdzięczniku! MĘŻCZYZNO! - krzyknęła, przytulając wilgotną

twarz do jego dłoni. Wilgotną? Tak, płakała. Może to i była sztuczka, ale całkiem go rozbroiła. Skoro to tak wiele dla niej znaczyło, czy mogło mniej znaczyć dla niego? Czy powinno? Ogarnęła go nagła fala uczucia. Jakie to ma znaczenie, ile czasu mu jeszcze zostało, ile ma lat, czy to, gdzie są? Kocha ją przecież. -

Ja... nie chciałbym - dwukrotnie uszczypnął jej wilgotny nosek.

Nadal płakała, wtulona w dłoń chłopca, ale już inaczej. Nie była już zła na niego. To były łzy szczęścia. Wyglądało na to, że się zaręczyli. -

Hej, Dor - rozległ się szept. Dochodził z jego własnej celi.

-

Grundy! - odszepnął. Spróbował dać znak Iren, ale chyba zasnęła, przytulona do

jego dłoni. -

Przepraszam, że tak późno - powiedział golem. - Wiele czasu

odespanie tego wzmocnionego napoju, a jeszcze więcej

pochłonęło

- znalezienie prowadzącego tu

bezpiecznego przejścia, gdzie nie groziłby konflikt ze szczurami. Próbowałem się z nimi porozumieć - niepotrzebna mi do tego magia, by szczurzy język wszędzie jest niemal taki sam - ale są wredne. Musiałem zrobić miecz ze starej, dużej szpilki do kapelusza; zgodziły się współpracować dopiero wtedy, kiedy zraniłem kilka. Uniósł oręż, wygięty żelazny pręt, naprawdę groźnie wyglądający. Pchniecie w szczurze oko mogło oślepić. -

Zaręczyliśmy się, Iren i ja - poinformował go Dor.

Golem zerknął na chłopca, sprawdzając, czy aby nie żartuje, lecz uznał, że jednak nie. -

Tak? Coś takiego! Czemu oświadczyłeś się jej właśnie teraz?

-

To nie ja - wyznał Dor. - To raczej ona mi się oświadczyła.

-

Nawet nie możesz jej dotknąć!

-

Mogę - odparł chłopiec, przypominając sobie wszystko.

-

Ale nie tak, żeby to się liczyło.

-

Tak też.

Golem potraktował to jako wymysł. -

No cóż, to i tak nie będzie miało znaczenia, jeśli się stąd nie wydostaniemy.

Próbowałem rozmawiać z okolicznymi roślinami i zwierzętami, ale większości z nich bez magii nie rozumiem. Nie wydaje mi się, żeby wiedziały cokolwiek o Królu Trencie i Królowej Iris. Za to jestem pewny, że Król Oary coś szykuje. Jak ci pomóc? -

Sprowadź w pobliże Arnolda.

-

To nie takie łatwe. Trzymają go w stajni zamkniętej na rygiel, zbyt ciężki, bym

mógł go odsunąć. A on nie może do niego dosięgnąć. Proste, lecz skuteczne. Jeżeli zdołam pomóc jemu, to pomogę i tobie.. -

Musimy być razem - wyszeptał Dor. - Potrzebna nam magia, a to jedyny sposób.

-

Nie mają zamiaru wypuszczać go z tej stajni. Dostali wiadomość, że nadciąga tu

armia centaurów-wojowników i nie chcą, by ktokolwiek się dowiedział, że w zamku jest centaur. Zbudziła się Iren. -

Mówiłeś coś do mnie, najdroższy?

-

Najdroższy! - parsknął Grundy. - Ale cię złapała!

-

Cicho! - szepnął groźnie Dor. - Strażnik podsłuchuje!

Zastanawiał się jednak, czy istotnie o to chodziło. -

Czy to golem? - spytała dziewczyna.

-

Skarbie, potrzymamy się za rączki? - zawołał Grundy.

-

Idź rozplatać swoje sznurki! - warknęła.

-

Nic z tego - odciął się ze złośliwym uśmieszkiem. – Zostanę i będę obserwować

nowożeńców. Jak sobie poradzicie przez ścianę? -

Niech no ja tylko dopadnę tego diabełka z niewyparzoną gębą! - rozzłościła się. -

Wrzucę go do kloaki, głową w dół! -

Jak ci się udało usidlić to niewiniątko? - nie dawał za wygraną golem. Krzyczałaś

na niego? Błysnęłaś swymi ukrytymi czarami? Płakałaś krokodylimi łzami? -

Kloaka jest dla niego za dobra! - wycedziła przez zęby.

-

Jeśli się nie uspokoicie, to podsłuchujący strażnik wszystkiego się domyśli -

ostrzegał ich Dor, zmartwiony i zakłopotany. Grundy spojrzał na niego. -

Poza magicznym polem nie rozumieją ani słowa z tego, co mówimy. Jak mogą

podsłuchiwać? Chłopak zdziwił się. -

Nie pomyślałem o tym! - Czyżby cały podstęp był na nic?

-

Czemuż więc nakarmili Smasha - wmieszała się Iren. Ta nowa kwestia kazała jej

zapomnieć o pretensjach do golema. - I skąd dowiedzieli się o armii centaurów? Wydaje mi się, że o tym mówiłeś - czy może tylko śniłam? -

Prawda, powiedziałem to - przyznał golem. - To znaczy, to wy wymyśliliście tę

wiadomość? Usłyszałem ją, gdy byłem u Arnolda. Wtedy rozumiałem język Mundańczyków. -

To my - potwierdził Dor. - Podsunęliśmy im również wiadomość, że Smash jest

tale nadzwyczajnie silny tylko wtedy, kiedy jest wściekły, a wścieka się wtedy, gdy jest głodny. Bardzo prędko przynieśli mu pożywienie. Musieli więc zrozumieć, co mówiliśmy. Ale jak? -

Zaraz się dowiemy - powiedział Grundy, cofając się w mrok. - Ktoś nadchodzi.

Iren puściła rękę chłopca i mógł ją wyciągnąć ze szczeliny w ścianie. Ramię miał zdrętwiałe po tylu godzinach tkwienia w niewygodnej pozycji, ale nie żałował tego. Dobrze, że się zaręczyli. Znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że będzie z niej dobra żona. Może kłótliwa, lecz do lego był przyzwyczajony - taka była jego matka, Cameleon, w swojej fazie mądrości. Właściwie to kłótliwa, bystra kobieta wcale nie jest taka bystra, ale nikt nie zdołałby jej tego wytłumaczyć. Iren, jak i jej nieznośna matka, miała wyczucie powinności,

związanych ze swym statusem. Złośliwości Królowej Iris nigdy nie godziły bezpośrednio w Króla Trenta. Jeżeli on sam, Dor, zostałby kiedyś prawdziwym Królem, to Iren nigdy nie usiłowałaby podważyć jego władzy. I chyba to było o wiele ważniejsze niż jej uroda. Musiał jednak przyznać, że stała się bardzo zgrabna. Owe muśnięcia, którymi go oczarowała - co tak sprytnie zauważył Grundy - cudownie spełniły swe zadanie. Najwyraźniej próbowała go usidlić i przez to uzyskać zaręczyny - no i udało jej się. Jak to kiedyś powiedziała Gorgona, dziewczyna miała nad nim całkowitą władzę. Gorgona nie wspomniała jednak o tym, że taka niewola jest bardzo przyjemna dla pojmanego, tak jak ciepły sweter w chłodny dzień. Dobry Mag Humfrey bez wątpienia był teraz szczęśliwy, mimo uprzednich zastrzeżeń. Tak naprawdę to męskie protesty przeciw małżeństwu przypominały protesty Iren przeciw przyglądaniu się jej nogom - stanowiły raczej pozory niż prawdę. Pojawienie się Mundańczyków kazało Dorowi wrócić do rzeczywistości. Byli to trzej strażnicy, jeden z nich niósł metalową sztabę. Zatrzymali się przed celą Iren i owym łomem wyważyli drzwi, . Najwyraźniej inaczej nie można było ich otworzyć. Jeden ze strażników wszedł do środka i chwycił dziewczynę. Nie opierała się. Równie dobrze jak Dor wiedziała, że chodziło o oczekiwane przesłuchanie. Postara się, by zabrali ją do stajni, w której trzymali Arnolda, choćby po to, by udowodnić jej, że kłamie. Wtedy spróbuje odsunąć rygiel, blokujący przegrodę zajmowaną przez centaura, albo każe rosnąć jakiejś groźnej roślinie... -

Przecież niema nasion! - Grundy! - wyszeptał chłopak. - Poszukaj nasion Iren!

Mogą jej być potrzebne! -

Postaram się - odparł golem. Wyczołgał się przez szparę

znikł.

Do lochu wszedł Król Oary. -

Rn xnf gd sgd Jhmf r cztfgsdq - powiedział. - Wgzs hr xntq Izfhb?

-

Nie rozumiem - odparła Iren.

-

Jego Wysokość Król Oary pyta, jaki jest twój magiczny talent - przetłumaczył

jeden ze strażników. Miał zły akcent, ale można go było zrozumieć. -

Znasz język Xanth? - zdumiała się. - Jak to możliwe?

-

Nie musisz wiedzieć - pouczył ją strażnik. – Odpowiedz tylko na pytanie,

wiedźmo! A wiec jeden z tutejszych Mundańczyków mówił po xanthyjsku! Dor zaczął się nad tym zastanawiać. To wyjaśniało podsłuchiwanie; ale gdzie ów człowiek się tego nauczył? Musiał się stykać z mieszkańcami Xanth. -

Utop się w wychodku!

Dor skrzywił się. Mogła przeholować z bezczelnością! -

Król może użyć przemocy - ostrzegł ją strażnik. – Lepiej odpowiedz, flądro!

Wydawała się przestraszona - i chyba tak w istocie było – lecz rozgniewały ją owe obraźliwe określenia. -

- Ty odpowiedz pierwszy, lizusie! - rzekła ugodowo.

Żołnierz też uznał, że wzajemne ustępstwa to najlepsze wyjście z sytuacji. -

Poznałem

szpiega

z

twojego

kraju,

dziewko.

Szybko

łapię

języki;

nauczył mnie. Potem powrócił do Xanth. -

I złożył raport mojemu ojcu, Królowi Trentowi! - wykrzyknęła. - Obiecałeś mu

układ handlowy, ty oszuście, jeżeli sam przybędzie go negocjować? -

Teraz twoja kolej, gadaj, bezczelna!

-

Dobra, łobuzie! Mój talent magiczny to hodowanie roślin. W parę chwil mogę

wyhodować drzewo z nasienia. Podglądający przez szpary Dor nie widział zbyt wyraźnie twarzy strażnika, był jednak pewien, że pojawił się na niej chytry uśmieszek. Podsłuchiwacz uważał, że swoje wie - nie chciał jednak zdradzić swego sekretu, więc musiał wszystko przetłumaczyć Królowi. -

Rdg fzud sgd khd - powiedział.

-

H vzms agd sątsg! - rzucił oschle Oary.

-

Jego. Wysokość podejrzewa, że nas oszukujesz - przetłumaczył strażnik. - Jaki jest

twój prawdziwy talent magiczny? -

Co to obchodzi tego starego tłuściocha? Teraz nie czaruję.

-

Używaliście magii, kiedy przyszliście. Ogr użył swej nadnaturalnej siły, żeby

zniszczyć naszą bramę; wszyscy mówiliście naszym językiem. Teraz ogr jest słaby, no i mówicie po swojemu. Co się stało z magią? Język! Dor klął sam siebie za przeoczenie tego szczegółu. Jasne, że to zdradziło ich tajemnicę! Król Trent musiał posługiwać się tłumaczem -może tym właśnie człowiekiemwięc fakt, że oni rozmawiali swobodnie, natychmiast zaalarmował przebiegłego Króla Oary'ego. Wiedział, że dysponują „działającą magią” i chciał poznać umożliwiający to mechanizm. - Cóż, może coś wymyślę, jeżeli przyniesiesz mi jakieś nasiona, kanalio - powiedziała Iren. - Na pewno potrafię hodować rośliny, jeśli tylko znajdę odpowiednie do tego miejsce. Wspaniale! Ciągle próbowała dostać się do stajni, a tam rzeczywiście jej talent zadziała. Mundańczycy byli jednak przekonani o swoich racjach.

-

Król powiedział, że łżesz, dziewko, więc łżesz! - odezwał się strażnik. - Pytam

jeszcze raz - jaki jest twój prawdziwy talent magiczny? Czy możesz mówić różnymi językami i sprawiać, by i inni to potrafili? -

Jasne, że nie, łotrze. Przecież wtedy nie musiałbyś tłumaczyć tego, co mówię Jego

Niskości Królowi Puddingobrzuchowi, no nie? Mogę zaczarować tylko rośliny. -

Rdg vhkk mus sdkk - rzekł do Króla strażnik.

-

Vd rgzkk Izjd sdkk - odparł Król. - Snqstqg ghd hm egnms ne ghl.

Dwaj pozostali strażnicy pochwycili dziewczynę za ręce i przywlekli ją przed celę Dora. -

Książę Dorze! - zawołał tłumacz. - Odpowiedz na nasze pytanie, albo zobaczysz,

co potrafimy. Dor milczał, nie wiedząc, co zrobić. -

Qho nee gdq bknsgrd - rozkazał Król.

Strażnicy zdarli z Iren żakiet i futro ze srebrzystą wyściółką, choć szarpała się i wymyślała im. Potem tłumacz złapał za brzeg dekoltu i szarpnął gwałtownie. Rozdarł przód bluzki, odkrywając piękne piersi dziewczyny. Zaszokowana tą fizyczną przemocą usiłowała zasłonić się rękami, ale dwaj pozostali trzymali ją mocno. -

Vdkk, knnj zs sgzs! - krzyknął z podziwem Król. - H sgntfgs nmkx gdq kdfr vdqd

fnnc! Dor nie zrozumiał ani jednego słowa, ale niemal natychmiast pojął sens tej przemowy. Król, tłumacz i obaj strażnicy gapili się na ciało dziewczyny, on, Dor, także. Sądził, że dziewczyna figurą nie dorównuje Gorgonie - ale to się zmieniło od czasu, kiedy ją ostatnio widział w tak niekompletnym stroju. Miał okazję przyjrzeć się jej pod- -czas sprzeczki w fosie, lecz były wtedy, i inne „rozrywki”. W czasie podróży na południe, ku Wyspie Centaurów, dziewczyna szczelnie się okryła, no i jej wspaniałe nogi chyba skutecznie odciągnęły uwagę chłopca od innych jej uroków. Teraz przekonał się, że jej piersi zaokrągliły się. Osiągnęła dojrzałość kształtów. Wściekły był na Króla i jego sługusów za tak bezceremonialne odsłanianie ciała Iren. Zdecydował, że nic im nie powie. -

Cd khjdr gdq, xnt snkc Id - powiedział Król. - H bzm rdd vgx! Sgqdzsdm gdc zmc

gdkk szkj. Król planował coś niecnego! Dor wolał się nie zastanawiać nad tym, co mogą uczynić Iren. Nie zniósłby, gdyby ją skrzywdzili!

Tłumacz stanął przed dziewczyną i zwinął dłoń w pięść. Zamierzył się, celując w brzuch. -

Czekaj! - krzyknął Dor. - Powiem...

-

Zamknij się! - warknęła na niego. Kolanem uderzyła strażnika w pachwinę.

Zwinął się, a zaskoczeni żołnierze pozwolili jej się wyrwać. W ich dłoniach zostały strzępy ubrania dziewczyny. Z nagim torsem, jak nimfa, podbiegła do sztaby otwierającej drzwi i okręciła się w stronę celi Dora. -

Uciekaj! - zawołał. - Nie trać dla mnie czasu!

Ale już było za późno. Obaj strażnicy wydobyli miecze i zbliżali się do Iren. Odwróciła się ku nim, unosząc obronnie sztabę, zdecydowana walczyć. -

Nie! - wrzasnął załamującym się głosem Dor. - Zabiją cię!

Nastąpiły nowe wydarzenia. Drzemiący przedtem Smash zorientował się w sytuacji. Gniewnie szarpnął drzwiami swej celi. -

Zabić! - ryknął.

Król i strażnicy pobledli. Uwierzyli, że nadzwyczajna siła ogra płynie z jego gniewu. Jeżeli zranią Iren, gdy patrzy... Tłumacz powoli wracał do siebie. Chyba cios nie był zbyt mocny. -

Gdqc gdq hmsn gdq bdkk - wysapał do obu żołnierzy. Potem do Iren:

-

Biegnij szybko do swej celi, dziewczyno, a nic ci nie zrobią!

Zrobiła tak, wiedząc, że zdołałaby umknąć dwóm uzbrojonym w miecze strażnikom i zdając sobie sprawę, że nie należy nadużywać blefu o sile Smasha. Dwaj żołnierze ostrożnie poszli za nią. Ogr, wciąż gniewny, obserwował, ale miał na tyle rozumu, by nie protestować, dopóki za blisko nie podchodzili do niej. Dziewczyna weszła do celi, strażnicy zatrzasnęli i zaparli sztabą drzwi - kryzys minął. -

Mogłaś uciec z lochu! - powiedział Dor, zagniewany.

-

Nie chciałam cię opuścić - odparła. - Gdzie znalazłabym drugiego takiego, jak ty?

Nie bardzo wiedział, jak to potraktować - czy to komplement, czy dezaprobata? Król Oary był wstrząśnięty. -

Sgzs fhgitr mns adztshetk, rdg gzr ehfg rohqhs - powiedział. - Cnm's gtqs gdq H

Itrs ehmc z trd enq gdq. Odwrócił się i wyszedł z lochów, a za nim jego kołnierze. Tłumacz, wciąż nieco poturbowany, musiał pozostać - pozostając, jak się łudził, poza zasięgiem ich wzroku - by dalej podsłuchiwać. Lochy znów pogrążyły się w ciemnościach.

Dor wiedział, że szykowali coś gorszego, ale przynajmniej Iren nic się nie stało i częściowo uchronili tajemnicę swej magii. Mundańczycy wiedzieli, że ich więźniowie dysponują magią, ale wciąż nie mogli się domyślić, jaki mechanizm tu działa. Było to jedynie chwilowe wytchnienie - ale lepsze takie niż żadne. -

Lepiej szybko się stąd wydostańmy - powiedziała, kiedy Mundańczycy odeszli. -

Daj mi rękę! Co zamierzała tym razem? Przesunął ramię przez szczelinę. Ujęła jego dłoń w swe dłonie i ucałowała. Miłe to było, a jednak czuł się rozczarowany. Straciła żakiet i bluzkę... Rozprostowała mu palce. A potem włożyła coś w jego rękę. Niemal krzyknął ze zdumienia, bo było to zimne, twarde i ciężkie. Była to metalowa sztaba. Jasne! Strażnicy w zamieszaniu zapomnieli, że Iren zatrzymała metalowy pręt, który podniosła. Teraz Dor, miał użyteczne narzędzie lub broń. Może zdoła od wewnątrz otworzyć drzwi W sieni znajdował się jednak strażnik - chyba tłumacz, choć mogła nastąpić zmiana. Nie odważył się teraz próbować z drzwiami. Wolał poczekać. Nie mógł ryzykować użycia owego narzędzia w innej części celi, bo hałas mógłby zaalarmować strażnika i zdradzić, że chłopak ma żelazny pręt. Musieli więc zaczekać. Miał też mnóstwo do powiedzenia Iren. -

Byłaś strasznie dzielna. Stawiłaś czoło tym łobuzom...

-

Prawie nie mogłam mówić ze strachu - wyznała. To na pewno przesada. Słodko

wymieniała docinki z tłumaczem. - Wiedziałam, że cię zranią, jeżeli... -

Mnie zranią! To ciebie...

-

Żal mi cię, Dor. Nie poradziłbyś sobie beze mnie.

Chyba się z nim przekomarzała. -

Podoba mi się twój nowy strój - powiedział do niej. - Może jednak weź moją

-

Chyba tak - zgodziła się z nim. - Zimno tu.

kurtkę. Zdjął kurtkę, którą dostał od centaurów i przesunął ją przez szczelinę. Ubrała się w nią i całkiem nieźle wyglądała, chociaż kurtka wciąż się rozchylała. Czyżby dlatego uznał, że dobrze w niej wygląda? Przynajmniej strój ten ochroni ją przed chłodem oraz mieczami i dzidami - do tego był przeznaczony. Poza tym skryje jej ciało przed lubieżnymi spojrzeniami Króla i jego sługusów; a takie spojrzenia budziły jego zazdrość. Powrócił Grundy. -

Mam nasionko - oznajmił. - Torba jest w komnacie Króla, magiczny miecz także.

Wiedziałem, że mogę się tam zapuścić, bo Król był tutaj. Ale nie mogłem przywlec całej

torby. Nie znalazłem magicznego kompasu, pewno go wyrzucili. Zabrałem takie nasionko, które wydało mi się dobre. -

Daj mi je - powiedziała skwapliwie, - Tak, to wikłacz. Gdybym mogła je pobudzić

i rzucić do sieni... -

Ale nie możesz - odparł Dor. - Nie bez... - zamilkł, bo strażnik na pewno

podsłuchał. -

Mam pomysł - zaczął znowu. - Gdybyśmy mieli tu kawałek wiesz-kogo, czy

miałoby to na tyle magii, by pobudzić jedno małe nasionko? Zastanowiła się. -

Może kawałek kopyta. Nie wiem. Trzeba spróbować. - Już lecę - powiedział

Grundy. -

Zawsze myślałem, że dziewczyny powinny być nieśmiałe i słodkie i że powinny

rozpaczliwie piszczeć w razie najmniejszych kłopotów - przyznał się Dor. - Ty jednak... i ci strażnicy... -

Zbyt długo przebywałeś z duszycą Millie. Prawdziwe dziewczyny wcale takie nie

są, chyba że akurat tego chcą. -

Ty na pewno nie jesteś! Ale nie podejrzewałem, że zaryzykujesz życie!

-

Jesteś rozczarowany?

Zastanowił się. -

Nie. Jesteś bardziej dziewczyną... bardziej kobieca niż myślałem. Potrzebuję cię.

Gdybym nie kochał cię przedtem, to pokochałbym teraz. I to nie ze względu na twą figurę, chociaż jeśli o to idzie... -

Naprawdę? - spytała z dziecinną ciekawością.

-

No cóż, może więzienie sprawiło, że przesadzam.

-

Wolę bez tego wyjaśnienia.

-

Jasne. Uważam, że jesteś piękna. Ale...

-

Lepiej

sprawdźmy,

jak

się

stąd

uczucia są zgodne. Nie ma sensu się spieszyć. Dor był wstrząśnięty. -

Masz wątpliwości?

-

Cóż, może poznam przystojniejszego chłopaka...

-

No tak - powiedział żałośnie.

Roześmiała się.

wydostaniemy,

czy

nasze

-

Drażnię się z tobą. Dziewczyny łatwiej odrzucają pozory niż chłopcy. Nam zależy

raczej na jakości niż na ilości. Nie mam żadnych wątpliwości. Kocham cię, Dor. Nigdy nie miałam zamiaru wychodzić za kogoś innego. Nie chcę jednak zmuszać cię do niczego, dopóki jesteś niezdecydowany. Może zmienisz, zdanie, gdy dojrzejesz. -

Jesteś młodsza ode mnie!

-

Dziewczyny szybciej dojrzewają. Nie zauważyłeś?

Teraz on się roześmiał. -

Zauważyłem akurat dzisiaj!

Znów ucałowała jego dłoń. -

To wszystko należy do ciebie; wówczas...

Wówczas. Dor rozważył płynące stąd możliwości i zalała go fala żaru. Iren miała wspaniałą figurę - fakt - ale najbardziej pociągała go jej lojalność. Będzie przy nim, będzie go wspierać, co by się nie zdarzyło. Zdawał sobie sprawę z tego, że potrzebuje takiego wsparcia; sam wszystko by zniweczył. Jeżeli nie szarpał nią ostry kryzys, była silna. Miała energię, jakiej jemu brakowało. Osobowość dziewczyny uzupełniała jego „ja” i wspierała go. To ona doprowadziła do wyruszenia wyprawy ratunkowej; nigdy nie osłabia w niej wola oswobodzenia ojca. Gdyby stanęła u jego boku, naprawdę mógłby być Królem. Powrót golenia przerwał te rozważania. -

Mam trzy włosy z jego ogona - wyszeptaj Grundy. - Jak oni wszyscy, bardzo się

nim puszy; to jego największa osobliwość. Może wystarczą. Czy choć trochę magii tkwiło w tych fragmencikach ciała centaura? Dor wyjął swój północny słońcokamień i przytknął do owych włosów. Zdawało mu się, że w głębi kryształu dojrzał słaby blask. Ale może było to tylko odbicie bladej poświaty w celi. -

Daj je Iren - powiedział, starając się nie żywić zbyt wielkiej nadziei.

Golem wykonał polecenie. Dziewczyna ułożyła nasionko na włosach z ogona centaura i pochyliła się nad nim. -

Rośnij! - szepnęła.

Zawód. Ziarno jakby próbowało, napęczniało trochę, ale nie mogło rosnąć. Zbyt mało magii. -

A gdybym tak zaniósł to wszystko Arnoldowi - odezwał się Grundy.

Iren milczała. Dor wyczuł, że stara się nie rozpłakać. Tak wierzyła, że zadziała jej talent magiczny. -

Spróbuj - powiedział goleniowi. - Może nasionko zostało pobudzone. Może teraz

potrzebuje tylko więcej magii.

Grundy odszedł, unosząc ziarno i włosy z ogona centaura. Dor przesunął rękę przez szczelinę i poklepał Iren po ramieniu. -

Warto było spróbować.

Pochwyciła dłoń chłopca. -

Jesteś mi potrzebny, Dor. Trzymasz się, gdy ja się załamuję.

I znów te komplementy. Wkrótce odzyska energię i determinację, ale zanim do tego dojdzie - potrzebowała pokrzepienia. Trwali tak przez - jak im się wydawało - długi czas, a Dor nie zamieniłby tej chwili na inną pomimo ich wspólnej rozpaczy. Przeżywane razem troski wzmacniały więź między nimi, sprawiały, że ich miłość stawała się głębsza i gorętsza. .Nie wiedział, co się zdarzy w następnych dniach, ale czuł, że owe emocjonalne doświadczenia bardzo go zmieniły. Skończył się dla niego czas niedojrzałości. Gdzieś daleko zaczął się tumult. Odgłosy te zelektryzowały ich. Czyżby? Wpadł Grundy. -

Podziałało! - krzyknął. - Zaczęło rosnąć! Jak tylko położyłem ziarno w polu

magicznym, pękła łupinka. Musiałaś je pobudzić w tej odrobinie magii, jaką miały włosy z ogona Arnolda. Musiałem je wyrzucić z jego stajennej przegrody... -

Działa! - krzyknęła radośnie. - Zawsze wiedziałam, że tak będzie!

-

Tak na wszelki wypadek powiedziałem centaurowi, gdzie jesteśmy - ciągnął

podekscytowany golem. - Ten wikłacz rozwali jego zagrodę. -

Jak się przedostanie przez te wszystkie pozamykane drzwi? - zmartwiła się.

Nastrój dziewczyny zmienił się od radości do zwątpienia. - On sam nie może czarować, a nie ma przy nim nikogo... -

Pomyślałem o tym, laluniu - powiedział golem. - Powęszyłem trochę. Nie

przedostanie się przez te pozamykane drzwi, ale może się wydostać przez rozwaloną przez Smasha główną bramę, bo jeszcze jej nie naprawili. A przy ścianie zamku jest niewielki rów, zaś cele przylegają do tej ściany. Chyba że zewnętrzna ściana przewyższa grubością zasięg magicznego pola... -

A jeżeli przewyższa? - ponagliła go, niepewna, czy piszczeć z rozpaczy, czy z

radości. -

Jestem pewien, że nie - odparł Grundy. - Nie ma więcej niż sześć waszych

kroków, a pole centaura sięga ze dwa razy dalej. Szybko się przekonamy, bo wkrótce tu będzie. Zgiełk trwał.

-

Mam nadzieję, że Arnold nie zostanie zraniony - odezwał się Dor. - Król Oary

zabrał nam również uzdrawiający eliksir. -

Chyba go wrzucił do wychodka - powiedział Grundy. - Uzdrowił wszystkie chore

-

Stań przy zewnętrznej ścianie - powiedziała Iren, - Będziemy wiedzieli, że jest tam

robale. centaur, gdy zdołasz się z nią porozmawiać, -

Dor.

-

Sprawdzę, jak mu idzie - i Grundy znów zniknął.

-

Wikłacz powinien już prawie dorosnąć - odezwała się dziewczyna. - Mam

nadzieję, że Arnold uniknął jego macek – zastanowiła się. - Ale nie mógł odejść zbyt daleko, bo brak magii zabiłby drzewo. Dopóki nie spełni swego zadania, wikłacz musi tkwić w magicznym polu. Umrze, jeżeli centaur go zostawi. -

Przemów do mnie, ściano - nakazał Dor, dotykając kamienia.

Odpowiedzi nie było. -

Co się dzieje? - zapytał z kąta celi Smash.

-

Grundy zaniósł kiełkującego wikłacza Arnoldowi – wyjaśnił chłopak. - Liczymy,

że centaur tu idzie. -

Powróciła moja siła! - odparł Smash.

-

Hej, ty rymujesz! - zawołał Dor. - Pewno Arnold już tu jest!

-

Przekazuj? - spróbuję - i ogr przebił pięścią ścian? Obok chłopca.

-

Wróciła! - ucieszył się Dor. - Wyważ drzwi! A potem wydostań Iren!

Smash poszedł ku przedniej ścianie swojej celi i radośnie łupnął w drzwi. -

Boli! - mruknął, potrząsając łapą obleczoną rękawicą. Drzwi nie ustąpiły.

-

Znów zniknęła jego moc! - odezwała się dziewczyna. – Coś jest nie tak.

Dor łamał sobie głowę. Co było powodem tylko częściowego odzyskania sił przez ogra? -

Gdzie jest teraz centaur? - zapytał tylną ścianę celi, bojąc się, że znów nie uzyska

odpowiedzi. -

Akurat na zewnątrz celi Iren - odparła. - Przerażony i skurczony na wąskiej

ścieżce nad przepaścią. Chłopak wyobraził sobie pozycję centaura. -

Nie może wiec obrócić się ku zamkowi?

-

Tylko trochę może się odwrócić - powiedziała ściana. - Spróbuje więcej, to

spadnie. Żołnierze szykują się do ostrzelania go z łuków.

-

A więc jego pole magiczne idzie ukosem – wywnioskował Dor. - Obejmuje tę

ścianę, ale nie sięga do drzwi naszych cel. -

Każdy to wie, głupku! - pouczyła go zuchwale ściana. .Dor użył słońcokamienia

do ustalenia granicy magicznego pola. Kryształ lśnił i ciemniał, wydostając się poza zasięg magii. Linia sięgała na kilka tylko dłoni w głąb celi w jego kącie i nieco dalej, w kącie Smasha. -

Hej, Smash! - zawołał. - Magia jest tylko z tej strony! Rozwal zewnętrzną ścianę,

żeby Arnold mógł się tu dostać! -

Warunek: dobry kierunek! - rzekł ogr. Zamierzył się potężną, odzianą w metalową

rękawicę pięścią. -

Nie we mnie! - wrzasnęła ściana. - Podtrzymuję cały zamek! - Ale było za późno.

Pięść przeszła przez głazy i cegły. - Ooooooch, to boli. Okazało się, że ściana jest podwójna: dwa kamienne mury i wy pełniona gruzem przestrzeń pomiędzy nimi. Smash odrzucił gruz, a potem rozwalił zewnętrzny pas muru. Zapał ogra rósł w miarę działania. Przez chmurę pyłu przedzierało się chwilami światło dnia. Wyrwał jeszcze trochę głazów, poszerzając otwór. Ukazał się stok góry, stromo opadający w gęsto zalesioną dolinę. -

Miło cię znów widzieć, brutalu! - rozległ się głos Arnolda. - Oczyść mi wejście,

zanim te dzikusy zaatakują! Smash wychylił się, porwał głaz. -

Wrogi z drogi! - przestrzegł i cisnął ów pocisk.

Dał się słyszeć głuchy odgłos i krzyk - ktoś został strącony z grani. -

Coś ty zrobił? - krzyknęła przerażona Iren.

Tors Arnolda ukazał się w wyrwie w murze. Centaur i ogr radośnie się uściskali. -

Chyba strącił jakiegoś wroga - rzekł Dor.

-

Chyba się zaprzyjaźnili - powiedziała z ulgą Iren.

-

Potrzebujemy tak magu, jak i siły - orzekł Dor. - Jedna bez drugiej nic nie daje.

Wreszcie to pojęli. -

Wszyscy wiele zrozumieliśmy - uśmiechnęła się tajemniczo.

Arnold zwrócony był teraz ku drzwiom celi, obejmując je swym magicznym polem, a Smash podszedł i wyważył je. Potem złapał za frontową ścianę i oderwał ją od podłogi. Z sufitu posypał się gruz. -

Nie zwal na nas całego zamku! - ostrzegł go Dor. Iren krztusiła się gęstym pyłem.

-

Zamek zburzę, gdy się wkurzę! - odparł beztrosko Smash. Łupnął w sufit,

zawalając go. W sieni znajdował się jakiś zabłąkany żołnierz. Przez chwilę w milczeniu obserwował wyczyny ogra - na koniec zemdlał. Powrócił Grundy. -

Nadchodzą! - ostrzegł. - Lepiej uciekajmy!

Poszli. Drzwi i bramy były pozamykane, ale Smash rozwalał je bez wysiłku. Przebijał się przez stojące na drodze ściany. Wynurzyli się na wewnętrzny dziedziniec, pełen kwiatów. -

Rośnijcie! Rośnijcie! Rośnijcie! - nakazała dziewczyna, a one posłuchały.

-

Gdzie najbezpieczniej? - zapytał Dor najbliższego muru.

-

Za mną, ciemniaku! - odparł.

Smash przebił następny otwór i wydostali się do lasu. Wkrótce byli daleko od zamku, ukryci i bezpiecznie. Znów razem, wolni - to było wspaniałe uczucie. -

Zatrzymali się, by odetchnąć i rozważyć sytuację.

-

Wszystko w porządku? - upewnił się Dor. - Nikt nie jest poważnie ranny?

Wyglądało na to, że nikt. -

Zastanowiłeś się? - zapytała Iren. - Wiesz, jak cię nie znoszę.

Przyjrzał się jej. Wciąż okrywała nagi tors jego kurtką, była rozkudłana, ze smugami brudu na twarzy. Wyglądała uroczo. -

Tak - odparł. - Moja odpowiedź brzmi tak samo. Dalej cię nienawidzę.

Objął ją i pocałował, a ona odwzajemniła się chętnie i ulegle, jak to czynią dziewczyny, kiedy się na to zdecydują. -

Jeśli to jest nienawiść - zauważył Arnold - chętnie popatrzył bym na miłość.

-

Ci idioci się zaręczyli - wyjaśnił pozostałym Grundy. - Ujrzeli światło w

ciemnościach, czy coś w tym guście. -

Coś w tym guście - powtórzył dwuznacznie centaur.

11.

Dobry omen -

Dotarliśmy na miejsce - ciągnął Dor, oderwawszy się nie chętnie od Iren. - Ale nie

dopełniliśmy misji. Uważam, że to właśnie tu przybyli Król Trent i Królowa Iris. Tak powiedział mi stół, zanim nie zamroczyły mnie narkotyki Króla Oarego. A może tylko mi się to śniło? Wspomnienia są bardzo mgliste. Czy mamy jakiś konkretny dowód? -

Oprócz żołnierza mówiącego po xanthyjsku? - spytał Grundy.

-

To dowód pośredni - stwierdziła Iren. - Dowodzi to jedynie, że kontaktował się z

naszym zwiadowcą, ale nie świadczy o tym, iż Król Trent istotnie tu przybył. Musimy się upewnić. -

Moje świadectwo jest także dość mgliste - odezwał się Arnold. - Sądzę, że stajenni

mieli opory przed uznaniem mnie za istotę rozumną, a więc rozmawiali w mej obecności swobodniej niż czyniliby to w innym przypadku. Zaniechałem rozmów z nimi - wyznaję, że w przypływie urażonej ambicji... -

Ambicja-banicja! - zachichotał Smash.

Toteż nie wiedzieli, że pole magiczne pozwala ci zrozumieć to co mówili przy tobie, że pojmujesz, co mówią - wtrącił Dor. - My nie moglibyśmy z nimi rozmawiać bez tłumacza, więc uznali, że i ty także. To właśnie, jak również fakt, że uważali cię za zwierzę... -

Istotnie. Moja uraza mogła być dziełem przypadku. Słyszałem jednak niekiedy to,

czego raczej słyszeć nie powinienem – uśmiechnął się. - A w jednym przypadku na pewno nie powinienem. Jeden z kucharzy romansuje z pomywaczką... - przerwał i skrzywił się. - Tuż obok mej przegrody! To było pouczające. Są ludźmi pełnymi wigoru. Jak by nie było, usłyszałem wieść o pewnym obcym Królu, twierdzącym ponoć, że potrafi czarować. -

Król Trent! - wykrzyknął Dor. - Moje wspomnienie jest prawdziwe! To nie był

sen! Stół naprawdę powiedział, że Król Trent tu był! -

Zawsze tak uważaliśmy! - poparła go Iren. Wspomnienie zdrady, jakiej doznali

przy owym stole, obudziło gniew dziewczyny. -

Tłumacz wiedział o magii Xanth - ciągnął Dor. – Oczywiście nikt nie mógł

czarować tu, w Mundanii, dopóki nie znaleźliśmy Arnolda. Król Trent pewno wiedział, że czaruje w XANTH, a to zastrzeżenie zostało pominięte przy tłumaczeniu.

-

Oczywiście - przyznał mu rację centaur. - Wydaje mi się, że Król Oary

niecierpliwie oczekiwał magii, która wielce wzmocniłaby jego władzę - i ogromnie się rozgniewał, kiedy owa magia nie zadziałała. Uwięził więc zdradziecko obcego Króla i trzymał w ukryciu, mając nadzieję, że zmusi go albo do posłużenia się magią, albo do ujawnienia sekretu swej mocy. -

Gdzie? - zapytała Iren. - Gdzie jest mój ojciec?

-

Żałuję, że nie posłyszałem nic ponadto, o czym już wam powiedziałem. Nie

wymieniono imienia obcego Króla. Nie sądzę, by ludzie ze stajni wiedzieli, kim jest, by wierzyli w jego moc, by wiedzieli, gdzie jest więziony. Po prostu plotkowali. Pokaz magicznej siły Smasha, a także sposób, w jaki porozumiewaliśmy się z Królem Oarym, wzbudziły potężną falę ciekawości nie tylko w samym Zamku, ale i w całym Królestwie Onesti, a w takich przypadkach zawsze się plotkuje. Zainteresowanie to już zanika, bo i siłę, i porozumiewanie się uznano za iluzję. Bardzo łatwo uznać za iluzję takie wydarzenia, których nie potrafi się wytłumaczyć. Mundańczycy często tak czy nią - uśmiechnął się chmurnie. - Przypuszczam, że narasta nowa fala domysłów, dotyczących wydarzeń z ostatniej godziny. Twój wikłacz, Iren, wywołał olbrzymie wrażenie. -

No pewnie! - wtrącił się entuzjastycznie Grundy. - Łapał ludzi z lewa i z prawa i

rozwalił całą przegrodę stajenną! Ale jak Arnold wyszedł, to wikłacz padł martwy. -

Magiczne rośliny nie mogą działać bez magii, głupku! - pouczyła go.

-

Na szczęście - powiedział Arnold. - Sięgnął i po mnie, więc cofnąłem się,

pozbawiając go magii, i zaniechał tego. Po pewnym czasie przestał mnie atakować. -

Nawet wikłacz nie jest kompletnie głupi! - zaśmiała się.

-

Przynajmniej czegoś się dowiedzieliśmy - powiedział Dor. - Możemy być pewni

tego, że Król Oary uwięził Króla Trenta i Królową Iris i że obydwoje żyją. Doświadczenia z nami mogły umocnić przekonanie Oarego, że Xanthyjczycy ukrywają przed nimi magię; mieliśmy zdolności magiczne i przestaliśmy się nimi posługiwać, gdy nas uwięził. Chyba zamierzał nas zmusić do ujawnienia sekretu magii, by i on mógł czarować, a przynajmniej przymusić któreś z nas do czarowania dla niego. -

Odnoszę wrażenie, że Król Oary to stary, przebiegły szubrawiec - odezwała się

Iren. - Przewrotny lecz sprytny. -

Istotnie - zgodził się z nią Arnold. - Rządzi tym Królestwem dość rozsądnie, ale

bez skrupułów. Może tego właśnie trzeba, by utrzymać pewną niezależność od otaczających je z trzech stron większych imperiów.

-

Dalej nie wiemy, gdzie jest Król Trent - przypomniał Dor. - Arnoldzie, czy

słyszałeś coś, co miałoby z tym jakikolwiek związek? -

Nie jestem pewien, Dor. Wspominano o Królu Omenie, zaginionym poprzedniku

Oarego. Zdaje się, że lud go lubił i żałuje, że go już nie ma. -

On był Królem? - zapytał Dor. - Sądziłem, że był nieletni, więc Oary został

regentem, a Omen nigdy nie stal się prawdziwym Królem. -

A ja, przeciwnie, usłyszałem, że naprawdę panował, zanim znikł, przez niemal rok

- powiedział centaur. - Nazwali go Dobry Omen i wierzą, że Królestwo Onesti rozkwitnęłoby pod jego panowaniem. -

Na pewno - przyznał Dor. Zdał sobie sprawę z tego, że Król Oary wolał bez

wątpienia pomniejszyć rolę Króla Omena, by w ten sposób wzmocnić swą własną pozycję. Dobre zarządzanie Królestwem Onesti było zapewne przede wszystkim zasługą Króla Omena. Traktat handlowy z Xanth przyniósłby korzyść obu królestwom. Może Król Omen dążył do jego zawarcia, ale usunięto go, zanim przybył Król Trent. Zachłanność Króla Oarego pozbawiła go tej szansy. -

Wieśniacy podejrzewają, że Króla Omena usunięto nielegalnie - ciągnął centaur. -

Niektórzy z nich wierzą jednak, że ich prawowity władca nadal żyje, że Król Oary podstępnie go uwięził i przywłaszczył sobie koronę. Oczywiście, może to być tylko pobożnym życzeniem. -

A może jest prawdą - wtrąciła Iren. - Król Oary podszedł nas i uwięził, identycznie

postąpił z moimi rodzicami, czemuż więc nie miałby uwięzić Dobrego Króla Omena? To całkiem w jego stylu. -

Pozwalamy sobie na daleko idące przypuszczenia – ostrzegł Arnold. - Możemy się

rozczarować. Czy mógłbym jednak podążyć za tą myślą - przyszło mi do głowy, że jeżeli Król Omen i Król Trent przeżyli, to mogą być więzieni w tym samym miejscu. Mieliśmy okazję się przekonać, że lochy Zamku Onesti nie są zbyt rozległe. Jeżeli jest tu jeszcze inny zamek i jeśli znajdziemy kogoś w lochach... -

To znajdziemy i tego drugiego! - dokończyła dziewczyna. - A jeśli uwolnimy obu,

to Król Omen znów zostanie Królem Onesti i wszystko dobrze się skończy. Z rozkoszą strącę z tronu starego Króla Oary! -

To była ekstrapolacja mych domniemań - orzekł Arnold. -

-

Przypominam jednak, że to jedynie teoria.

-

Ale warto ją sprawdzić - powiedział Dor. – Zaplanujemy nasze postępowanie.

Chyba tylko Król Oary wie, gdzie jest uwięziony Król Trent i Król Omen, a on tego nie

zdradzi. Mógłbym wypytywać głazy Zamku, ale może obu królów wcale tu nie ma, a głazy mogą nic nie wiedzieć o innych więzieniach. Skoro miejscowa służba nic o tym nie wie, to chyba nikt nic nie wie. Jak więc nakłonić do mówienia Króla Oarego? -

Powinien mieć nieczyste sumienie - orzekła Iren. - Moglibyśmy to wykorzystać.

-

Nie wierzę w to - odparł Dor. - W poprzedniej wyprawie napotkałem wielu złych

ludzi i wiele złych stworzeń, ale nie sądzę, by dręczyło ich sumienie - po prostu nie uważali, że czynią coś złego. Gobliny i harpie... -

One nie mają sumienia - warknęła. - Oary to człowiek.

-

Ludzie mogą być najgorsi ze wszystkich istot, a zwłaszcza Mundańczycy -

odparował chłopak. - Wielu z nich przez wieki pustoszyło Xanth, a Król Oary też mógł zamierzać coś w tym stylu. Nie wierzę zbytnio w apele do jego sumienia. Rozumiem twój punkt widzenia - odezwał się Arnold. - Sądzę jednakże, że słowo „apel” jest nieodpowiednie. Nieczyste sumienie wywołuje zazwyczaj nocne widziadła... -

Jakie widziadła dotrą tak daleko z Xanth? – powątpiewał Grundy.

-

Możemy go tak przestraszyć, że się wygada! - krzyknęła Iren.

-

Tej nocy - zadecydował Dor. - Musimy przede wszystkim odpocząć, pożywić się i

ukryć przed żołnierzami Króla Oary. Żołnierze zniknęli bez trudu. Sporo czasu zajęło im bowiem lizanie ran i składanie kości, które pogruchotał im Smash, uwalniając się z lochów. Dopiero po dłuższym czasie zauważyli w Zamku pewne ożywienie. Iren kazała rozrastać się najeżonym kolcami pnączom, Przedtem były utrapieniem, teraz stały się groźne. Rośliny zwiędły, kiedy znalazły się poza działaniem pola magicznego, ale plątanina kolców dalej tworzyła mocną barierę. To oraz świadomość, że w lesie grasuje ogr, skłaniało strażników do trzymania się w pobliżu zamku. Nie palili się do spotkania z istotą, która wybiła dziury w potężnych murach. Nocą, wypoczęci podróżnicy z Xanth przystąpili do działania. Grundy przeprowadził rekonesans w Zamku, wiedzieli więc, w której wieży mieści się królewski apartament. Król Oary był żonaty, ale sypiał samotnie; żona nie mogła znieść jego chrapania. Jadł obficie i pił dużo mocnych trunków, co ułatwiało mu zaśnięcie. Zrobili pomost, który Smash przeniósł pod zewnętrzny mur, jak najbliżej wieży królewskiej. Tak się złożyło, że była od strony lasu. Arnold wdrapał się na ów pomost, otaczając Króla swym magicznym polem. Iren poszukała mundańskich nasion mogących im się przydać i zebrała niewielką kolekcję. Zasadziła teraz pnące wina, a w magicznym polu nabrały one magicznych właściwości. Energicznie wspięły się na pomost i mury, zapuszczając wyrostki-kotwice w

drewno i głazy i platforma wkrótce była mocno zakotwiczona. Arnold musiał uważać, żeby nie wczepiły się w jego nogi, dopóki rosnące części roślin nie przesunęły się wyżej. Pnące wino dotarło do gzymsu królewskiego apartamentu i zatrzymało się - pole magiczne sięgało bardziej w głąb niż w górę, Grundy wspiął się po winorośli na ów gzyms, znalazł osłonięte miejsce i cicho zawołał na nich: -

Widzę część wnętrza, ale boję się przysunąć na tyle, by widzieć cały pokój.

-

Pogadaj z rośliną - Iren pouczyła go tonem „nie-bądź-idiotą!” Nie mówiła już tym

tonem do Dora - milczące uznanie ich nowej sytuacji - ale najwyraźniej nie zatraciła tej umiejętności. -

O rety, rzeczywiście! - przyznał golem. - Jedna z nich wchodzi do środka.

Przerwał, by porozumieć się z winoroślą. -

Ona mówi, że Oary nie jest sam. Jest z kochanką,

-

Oczywiście - zrzędziła Iren. - Tacy jak on są zdolni do wszystkiego.

Dorowi przyszło na myśl, że to dlatego tłumacz zwracał się do Iren „flądro” lub „dziwko”, gdyż tylko z takimi kobietami miał zwykle do czynienia Król Oary. Postanowił jednak nic o tym nie wspominać, Iren. I tak miała dosyć powodów, ażeby nienawidzić Króla Oarego. Chłopak wspiął się po winorośli i znalazł dla siebie miejsce tuż pod gzymsem. -

Opisz komnatę - wyszeptał do golenia. - Muszę dokładnie wiedzieć, co się w niej

znajduje i co gdzie stoi. Grundy naradził się z rośliną. -

Po prawej jest wielkie puchowe łoże, dwa twoje kroki od tej ściany. Drewniana

ława dokładnie na wprost, o sześć kroków, na niej suknia tej kobiety. Na lewo drewniany stół, o krok, a na nim twój miecz i Arnoldowa torba z zaklęciami. -

Ha! - zakrzyknął cicho Dor. - Przydałby mi się ten miecz! Szkoda, że on nie z

tych, co same działają, bo mógłbym go przywołać. Grundy poty powtarzał, co gdzie stoi, póki chłopiec dobrze tego nie zapamiętał. Mógłby teraz dokładnie namalować wnętrze. -

Mam nadzieję, że niczego nie zapomnę! - zawołał w dół.

-

Ani się waż! - warknęła Iren. - Zachowaj swoje partactwo na inny raz! Mam tam

wejść i popędzić cię?! -

To by pomogło - przyznał Dor. - Sama wiesz, że nie mogę skłonić rzeczy, żeby

mówiły coś określonego. Tylko odpowiadają na pytania albo powtarzają moje słowa.

Zazwyczaj. Nieożywione nie jest zbyt błyskotliwe, czasem za to jest przewrotne. Więc naprawdę mogę wszystko skopać. -

Litości! - Iren uczepiła się winorośli i zaczęła wspinać. - Nie gap się pod moją

spódnicę! - pouczyła Arnolda. -

Nawet nie miałem takiego zamiaru - odparł spokojnie. - Wolę oglądać nogi

kłaczek i nigdy nie ciekawiły mnie różowe majteczki. -

Nie są różowe,

-

Nie? Chyba jestem daltonistą. Przekonajmy się...

-

Nic z tego! - dołączyła do chłopca, szybko go pocałowała i owinęła nogi spódnicą,

dobrze ją mocując. Dor obawiał się, czy winorośl utrzyma ich oboje, ale uznał, że dziewczyna lepiej od niego to wie. -

Zaczynaj! - wyszeptała.

-

Jeżeli będę mówić na tyle głośno, by usłyszały mnie rzeczy, to usłyszy mnie i Król

Oary, Westchnęła. -

Czasami straszny z ciebie bałwan, kochanie. Wcale nie musisz do nich mówić, po

prostu skieruj ku nim swoją uwagę. To w ten właśnie sposób działa twój magiczny talent. A co do Króla Oary jeżeli ta szmata zna swój fach, to on nie powinien zwracać uwagi na to, co się dzieje poza Zamkiem. Miała rację. Skoncentrował się, ale niesporo mu szło. Był przyzwyczajony, ażeby głośno mówić do rzeczy. -

Rzeczywiście nie są różowe? - zapytał ni w pięć ni w dziewięć.

-

Co?

-

Twoje... no wiesz...

Roześmiała się. -

Moje majteczki? Czyżbyś nigdy nie spojrzał?

Z zakłopotaniem przyznał, że nie. -

Teraz masz do tego prawo.

-

Ale nie miałem go wtedy, kiedy była okazja zerknąć.

Puściła jedną ręką winorośl, by uszczypnąć go w policzek, zupełnie jak kiedyś Gorgona. -

Jesteś nadzwyczajny i zupełnie wyjątkowy, Dor. Pokażę ci je, jeśli dobrze się

spiszesz. -

Zrobisz to wreszcie? - zapytał Grandy.

-

Ale ona mówi, że dopiero po robocie - odparł Dor.

-

Miałem na myśli właśnie robotę! - parsknął golem. – Ja mogę ci powiedzieć,

jakiego koloru... -

Bo cię zwiążę w supeł! - zagroziła Iren i Grundy zamilkł.

Zdopingowany tym Dor skoncentrował się na magicznym mieczu, leżącym na królewskim stole. „Jęcz” - nakazał mu w myśli. Miecz posłusznie zajęczał. Oczywiście powtórzył to głośno. -

Jęcz - zanucił, fałszując straszliwie.

-

Dziwka gwałtownie usiadła - donosił radośnie Grundy, przekazując wieści od

winorośli. - Nie powinna była tego robić! Jest całkiem, zupełnie, absolutnie golutka. -

Oszczędź nam tej pornografii, podglądaczu! – mruknęła groźnie dziewczyna. - To

Króla chcemy sprowokować! – trąciła łokciem chłopca. - Pamiętasz, co wymyśliliśmy? „Uwolnij mnie! :Uwolnij mnie!” Znów się skoncentrował -

„Mieczu, mam dla ciebie rolę. Jeśli ją , dobrze zagrasz, będziesz mógł w nagrodę

zedrzeć portki ze złego Króla Oarego”. -

Bomba! - wykrzyknął miecz. - Ale on już je zdjął. Chłopie, jakiż on tłusty!

-

„Nie. Nie mów do mnie! Mów do Króla. Zajęcz znowu i powiedz: Uwolnij mnie!

Uwolnij mnie! Masz być duchem Króla Omena, przybyłym, by go straszyć. Uporasz się z tym, czy jesteś za głupi? -

Pokażę ci! - zawołał miecz. Znów zajęczał, paskudnie mu to

wyszło. Był

zdecydowanie złym aktorem. -

Ktoś tu jest! - wrzasnęła dziwka.

-

To niemożliwe - wymamrotał Król. - Strażnicy nie pozwolą wejść nikomu.

Wiedzą, że nie znoszę, by mi przeszkadzano, kiedy zajmuję się sprawami państwowymi. -

Sprawy państwowe! - syknęła wściekle Iren.

-

Sprawy, tak czy owak - próbował ją uspokoić Dor.

-

Uwolnij mnie! - jęczał z zapałem miecz.

-

No kto to jest? - spytała dziwka, chowając się w puchu.

-

Jestem duuuuch Dooobregooo Króla Ooooomena – odparł miecz. Dor już nie

musiał mu podpowiadać. Wydała zduszony jęk i całkiem skryła się w puchu, co radośnie opowiedział im Grundy. Król ściągnął ku sobie puchową kołdrę, odsłaniając przy tej okazji kawałek ciała dziewoi, ku jej rozpaczy.

-

Nie możesz nim być! - odparł, szczękając zębami i starając się zbadać, skąd

dochodzi głos. Winorośl doniosła, że oświetlająca j komnatę pojedyncza świeca rzucała wiele chwiejnych cieni, co utrudniało Królowi zadanie. -

Wstaałeem z groobuuu, żeeebyyy cię straaaszyć!

-

Niemożliwe! - ale Król był niespokojny, o czym skrzętnie doniósł golem.

-

Twardy jest! - szepnęła Iren. - Powinien być przerażony, a jest tylko niespokojny.

Przeraziła się jedynie dziwka, a ona się nie liczy. Dziewczyny potrafią być takie głupie! zastanowiła się. - Kiedy tego chcą. Dor skinął głową, sam niespokojny. Jeżeli ich podstęp się nie uda... -

Zaaabiłeeeś mnieee – zajęczał miecz.

-

Nie zabiłem! - wrzasnął Oary. - Zamknąłem cię tylko, dopóki się nie zdecyduję, co

z tobą zrobić! Wcale cię nie zabiłem! Ukazała się twarz dziewoi, zastępując widoczne wcześniej krąglejsze partie jej ciała. -

Uwięziłeś Dobrego Króla Omena? - zapytała zdumiona.

-

Musiałem, bo inaczej nigdy nie zdobyłbym tronu – odparł machinalnie Król. -

Myślałem, że nie poradzi sobie jako Król, ale poradził sobie, więc nie mogłem go usunąć legalnie. - Mówiąc to podniósł z łoża swe pulchne cielsko, owinął wokół niego kołdrę i podkradł się w stronę, z której dochodził głos. - Ale nie zabiłem go. Na to jestem zbyt ostrożny. Jak coś źle pójdzie, trudno naprawić morderstwo. Wiec to nie może być jego duch. -

A więc czyj to duch? - spytała dziewoja.

-

Żaden duch - odparł Król. - Nikogo tu nie ma – uniósł miecz. - Tylko ten miecz,

który zabrałem księciu z Xanth. Myślałem, że jest magiczny, ale nie jest. Wypróbowałem go, nie ma w nim nic godnego uwagi poza doskonałym ostrzem. -

To nieprawda! - krzyknął miecz. - Odłóż mnie, giermku! Straciwszy wreszcie

zimną krew, Król wyrzucił go przez okno. -

Ta rzecz mówi! - krzyknął.

-

Cóż, to też sposób na odzyskanie broni! - mruknął Dor.

-

Spróbuj z moją torbą nasion - podsunęła Iren. - Mogę wiele zdziałać za pomocą

prawdziwych magicznych roślin. Grandy wypatrzył nasiona, beztrosko ciśnięte w kąt. Oary był najwidoczniej zawiedziony stwierdziwszy, że torba nie zawiera skarbu; ale ucieszyły go pewnie diamenty i złoto, niesione przez pora. Chciwość nie ma granic! -

Nie uda ci się mnie pozbyć - odezwała się torba z nasionami, pobudzona myślami

chłopca.-Mój duch będzie cię wiecznie straszył.

-

Przecież mówię, że cię nie zabiłem! - odparł Oary, rozglądając się za tym nowym,

dziwacznie brzmiącym głosem. - Zmyślasz! -

Cóż, to tak, jakbym umarł - powiedziała. - Zamknięty tam, samotnie.

-

Co to znaczy, samotnie? - zapytał Oary. - Król Xanth jest w sąsiedniej celi, a

Królowa Xanth, obdarzona ciętym językiem, w trzeciej. Chcieli wiedzieć, co się z tobą stało i nie chcieli ze mną mieć do czynienia, no to teraz wiedzą. Dłoń Iren wpiła się w ramię chłopca. -

Potwierdzenie! - szepnęła dziewczyna, drżąc.

Dor również był zadowolony. Mówiące przedmioty nie przeraziły zbytnio Króla Oaregoy ale i tak skłoniły go do mówienia. Znów się skoncentrował. „Ale jesteśmy gdzieś na uboczu” - pomyślał do torby z nasionami. -

Ale jesteśmy gdzieś na uboczu - powtórzyła posłusznie.

Coraz lepiej mu szło. Nigdy przedtem nie posługiwał się w ten sposób swym magicznym talentem. To było całkiem nowe doświadczenie. -

Na uboczu?! - Król porwał torbę i potrząsnął nią. – Uwięzi was w twierdzy Ocna!

W drugim co do wielkości zamku Królestwa! Wraz z mnóstwem osób! Sam byłbym dumny z uwięzienia w tej twierdzy! Precz, niewdzięczna torbo! - i cisnął ją za okno. -

Co? - zapytała jego kochanka. Najwidoczniej posłyszała tylko te ostatnie słowa.

-

Precz, niewdzięczna torbo - usłużnie powtórzył stół. – Tak właśnie powiedział.

-

To dopiero! - zarumieniła się z gniewu. - Ja nigdy!

-

Tylko mi nie mów, że ty nigdy - włączyła się puchowa kołdra. - Byłam tu

przecież, kiedy ty... Klepnęła kołdrę, uciszając ją, potem owinęła się nią i dumnie odeszła. -

Pomocy! - krzyknęła kołdra. - Unosi mnie potwór! - Potem znalazła się poza

magicznym polem i zamilkła. -

Straż!!! - ryknął Król. - Przeszukać wszystko i zameldować, jeśli znajdzie się coś

godnego uwagi. Z balu rozległ się pisk i odgłos policzka. -

Powiedział „wszystko”, a nie „wszystkie”! - rozległ się głos damulki.

Odpowiedział jej gardłowy śmiech. -

Ale możemy donieść o czymś godnym uwagi!

-

Widział to przed wami! - odpaliła. Odgłos jej kroków zamilkł w dali.

Strażnicy wpadli do komnaty. Wkrótce upewnili się, że nie było tu nikogo oprócz Króla. Dostrzegli zwieszającą się z wykuszu okna gałązkę winorośli, po której Dor i Iren schodzili w dół. Grandy skoczył z góry wprost na grzbiet centaura. -

W nogi! - krzyknął,

Arnold zeskoczył z platformy, ciężko wylądował na ziemi i pogalopował. Przy zeskoku uderzył kopytami w podest, wstrząsając nim potężnie, aż oderwała się od ściany kotwicząca go winorośl. Iren zaczęła spadać, tracąc podporę, a Dor zawisł niebezpiecznie na drugim pędzie wina, wyślizgującym się z jego dłoni. Na szczęście stał tam Smash. Złapał spadającą dziewczynę i okręcił, absorbując impet upadku. Spódnica zawirowała, unosząc się w górę i na koniec Dor dojrzał jej majteczki, były zielone. Potem ogr ostrożnie postawił ją na ziemi, a chłopak najszybciej, jak mógł, zjechał w dół, pełen ulgi. -

Cieszę się, że tu byłeś? - wysapał.

-

Ja zadowolony, że być tu centaur - powiedział Smash. - Teraz być dalej.

A to znaczyło, że znów ulotniła się magiczna siła ogra. Iren spadła w ostatnich sekundach działania magicznego pola. Koślawa, pozbawiona rymów odpowiedź Smasha wskazywała, że otacza ich czysto mundańskie środowisko. -

Ktoś tam jest! - zawołał z okna Król Oary. - Za nimi!

Ale strażnicy nie mieli światła, a nie palili się do ścigania magicznego, wroga przy blasku księżyca. -

Twoja miecz - ogr wcisnął oręż w dłoń chłopca. – Twoja nasiona - podał

dziewczynie odzyskaną torbę. -

Wielkie dzięki, Smash - odparła. - A teraz uciekajmy stąd.

Ruszyli, lecz w tym momencie otwarto małą furtkę w zamkowym murze i wysypali się z niej żołnierze z pochodniami. -

Oary musiał się zorientować, że to czary - powiedział Dor, kiedy się wycofywali.

Szybko dotarli do centaura, który zatrzymał się, jak tylko się zorientował, co się dzieje. Dor nie odczuł żadnej różnicy po przekroczeniu granic magicznego pola, lecz zniknęła zadyszka u Smasha, który odzyskał swe magiczne siły. Dor pokrótce omówił ich sytuację. -

Jesteśmy razem. Odzyskaliśmy swe magiczne przedmioty oprócz torby Arnolda z

zaklęciami. Wiemy, że Król Trent, Królowa Iris i Król Omen żyją i znajdują się w twierdzy Ocna. Ścigają nas żołnierze Króla Oary. Lepiej pospieszmy się i uwolnijmy całą trójkę, zanim nas złapią. Nie wiemy jednak, jak tam dotrzeć.

-

Każda roślina i każdy głaz muszą znać drogę do Ocny - odezwał się Grandy. -

możemy pytać, idąc. Żołnierze posuwali się naprzód, przeczesując las. Król Oary mógł nie mieć wielu zalet, ale na pewno potrafił zapewnić sobie posłuch, jeśli mu na tym zależało. Musieli się przed nimi cofać. Mieli dwa problemy; ta część lasu była niewielka, więc nie mogli się długo ukryć, no i spychano ich w złym kierunku. Okazało się bowiem, że Ocna znajdowała się o pół dnia drogi na północny zachód od Onesti, a ten Las rozciągał się ku południowemu wschodowi. Posuwali się w stronę wioski, gdzie mieszkali wieśniacy obsługujący zamek. Owa osada mogłaby się w nadchodzących wiekach rozrosnąć w miasto Onesti - jego znak na mapie podsunął im myśl, gdzie szukać Króla Trenta. Nie chcieliby w to ingerować! -

Musimy się dostać na ścieżkę - odezwała się Iren. – Na przełaj nie zdołamy tej

nocy dotrzeć do Ocny, a żołnierze mogą patrolować ścieżki. -

Może masz jakieś odpowiednie magiczne ziarenko - zasugerował Grundy.

-

Może - odrzekła. - Pomógłby jeszcze jeden wikłacz, ale już lilie ma takiego

nasiona. Mam czereśnię... -

Z tych, co wydają czereśniowe bomby? To byłoby znakomite!

-

Nie - zaprotestował Arnold.

-

A czemu to, koński ogonie? - zapytał złośliwie golem. - Wolisz mieć zad

naszpikowany strzałami niż cisnąć we wroga czereśniową bombę? -

Jeśli nawet pominiemy kwestie etyczne i estetyczne, co uważam Za niewłaściwe,

to i tak pozostają jeszcze kwestie praktyczne – odparł centaur. - Po pierwsze, nie chcemy walnej bitwy. Powinniśmy wymknąć się tym ludziom, jeśli tylko zdołamy niech prowadzą dalej bezowocne poszukiwania, a my tymczasem podążymy do Ocny. Jeżeli podejmiemy walkę, to może się ona ciągnąć dopóty, dopóki nie pokonają nas ich przeważające siły. -

Otóż to – wtrącił Dor.

Centaury miały jednak bystre umysły. -

Po wtóre, nie możemy się zatrzymać, jeśli chcemy dotrzeć do Ocny przed świtem.

Pół dnia wędrówki dla przyzwyczajonych do tego podróżników, znających drogę - dla nas, idących nocą, może się ona okazać dwa razy dłuższa. Drzewko czereśniowe nie może podróżować, musi być ukorzenione w ziemi. A skoro jest magiczne... -

Musielibyśmy przy nim pozostać - dokończyła Iren. - Uschnie, kiedy odejdziemy.

Nic, co magiczne, nie będzie działać poza magicznym polem.

-

Może jednak - powiedział po chwili centaur – dałoby wyhodować roślinę, która by

ich zatrzymała, choć na chwilę, nawet wtedy, gdyby była martwa. Zwłaszcza wtedy, gdyby była martwa. -

Nie bomby czereśniowe - wtrącił Grundy. - Nie rosną w Mundanii. Nie wybuchną

poza magicznym polem. -

No, nie wiem - zawahała się dziewczyna. - Wydaje mi się, że jak już dojrzeją i są

gotowe do zdetonowania, to mogłyby wybuchnąć wszędzie. Chciałabym je wypróbować. -

Może i wybuchłyby - powiedział centaur. - Miałem jednak i na myśli

wskrzeszającą paproć, której działanie powinno się utrzymywać nawet po śmierci rośliny. -

Mam taką - odparła. - Ale jak ona zdoła zatrzymać żołnierzy?

-

Ludzie prymitywni są przeważnie zabobonni – wyjaśnił Arnold. - A zwłaszcza, jak

sądzę, Mundańczycy, którzy twierdzą, że nie wierzą w duchy. -

To śmieszne! - zaprotestował Dor. - Tylko głupcy nie wierzą w duchy. Niektórzy z

moich najlepszych przyjaciół... -

Nie jestem pewien, czy wszyscy Mundańczycy są głupcami jak zwykle roztropnie

rzekł Arnold. - Ale ci akurat mogą być. Jeśli wiec natkną się na wskrzeszającą paproć... -

To może być coś dla ludzi, którzy jej nie znają – przyznała Iren.

-

A ci Mundańczycy z pewnością jej nie widzieli – mówił Arnold. - Przyznaję, że to

dość niecny uczynek, ale znajdujemy się, w rozpaczliwym położeniu. -

Niecny uczynek? - odezwał się Dor. - Jesteś pewny, że podziałało twoje

przeciwzaklęcie, którym się posłużyliśmy używając, czarodziejskiej maści? Centaur uśmiechnął się. -

Jestem pewien, że podziałało! Tego uczynku nie musimy popełnić, ale możemy,

jeżeli tak postanowimy. Iren wydobyła nasionko. -

Mogę nakazać mu, by rosło, ale musicie je ukierunkować. Zła sugestia może

wszystko zniszczyć. -

Ci prymitywni ludzie z pewnością muszą cierpieć z powodu; zgonu, krewnych -

powiedział centaur. - Na pewno mają po temu jakieś tłumione powody. Musimy jedynie wytworzyć pseudoosobowości. -

Nigdy nie rozmawiałem ze wskrzeszającą paprocią - poskarżył się Grundy. - Co w

niej takiego wyjątkowego? I co to ma wspólnego z utraconymi krewnymi? -

Znajdźmy odpowiednie miejsce na drodze! - poradził

-

Chcemy odciągnąć Mundańczyków, ale i mieć wolną drogę do Ocny. Będą nas

ścigać, jak przejrzą nasz podstęp. -

Racja - przyznała Iren. - Potrzebuję czasu, by „ustawić” paproć tak, żeby mogła

włączyć nas wszystkich. -

W co nas włączyć? - zapytał golem.

-

Wskrzeszająca paproć posiada szczególną zdolność... – zaczął Arnold.

-

Blisko dróżysko! - zawołał Smash, wskazując miejsce. Wspaniale widział nocą.

Znaleźli dróżkę, szlak wydeptany stopami wieśniaków i końskimi kopytami. -

Idziesz do Ocny? - spytał Dor.

-

Nie. Tylko tam prowadzę - odparła.

-

Którędy iść?

-

Tędy - odparła zachodnia część dróżki. - Ale możecie mieć kłopoty, idąc tam tej

-

Dlaczego?

-

Bo coś ze mną nie tak. Tam dalej nie mam czucia. Może rozmyła mnie jakaś

-

Czyżby dróżka była świadoma siebie poza magicznym polem - zainteresowała się

-

Nie wiem. Nie sądzę - wie jednak, że prowadzi do Ocny, więc może i ma niejaką

nocy.

burza?

Iren. świadomość. Nie mam wprawy w kontaktach z obiektami częściowo magicznymi, częściowo niemagicznymi. Nie znam wszystkich reguł. -

Wydaje mi się, że najrozsądniej będzie założyć, iż ścieżka jest żywotna jedynie w

obrębie magicznego pola - odezwał się Arnold. - W każdym razie to miejsce nadaje się do naszych celów równie dobrze jak inne. Żołnierze na pewno tędy chodzą i mogą tu zboczyć. Korzystniej dla nas spotkać ich wedle naszego wyboru niż ryzykować przypadkowe zetknięcie się. Zacznijmy przygotowania. -

Dobrze - powiedziała dziewczyna, - Paproć będzie rosła nawet mroku, ale do

czynienia magii potrzebuję światła. Żołnierze powinni mieć pochodnie, więc pewno się uda. -

Mam słońcokamień - przypomniał jej Dor. - W razie potrzeby może uaktywnić

paproć. Możemy też zwalić parę drzew, by dotarło tu światło księżyca. -

Dobrze - przyznała.

Zasadziła kilka nasion. -

Rośnijcie! - nakazała.

-

Ale co ta paproć robi? - zapytał płaczliwie Grundy.

-

Wiąże się to z psychologią niewykształconych widzów - wyjaśnił Arnold. - Każdy,

kto zna jej właściwości, szybko przeniknie iluzję. To dlatego sądzę, że będzie skuteczniejsza przeciwko Mundańczykom niż przeciwko mieszkańcom Xanth. Może uda nam się zwieść ich i bez przemocy powstrzymać pościg - wyraźna korzyść. Musimy jedynie właściwie zareagować na ich próby nawiązania kontaktu, nie zdradzając przy tym żadnych oczekiwań. -

Jakich oczekiwań? - dopytywał się sfrustrowany golem.

Wmieszał się Dor. -

Widzisz, wskrzeszająca paproć upodabnia postaci do...

-

Opanowanie, idą Mundanie! - rozległ się grzmiący szept Smasha.

I słuch ogr miał znakomity. Czekali przy rosnącej paproci. Po chwili ukazali się trzej żołnierze z Onesti; pochodnie błyszczały wśród drzew, rzucając monstrualne cienie. Bacznie rozglądali się we wszystkie strony. Wtem

owa

trójka

dostrzegła

czekającą

piątkę.

Żołnierze

zatrzymali

się,

wytrzeszczając oczy, tuż poza granicą magicznego pola. -

Dziadek! - zawołał jeden z nich, z przerażeniem patrząc na Smasha.

Ogr wiedział, co zrobić. Ryknął i pogroził pięścią. Żołnierz odrzucił pochodnię i umknął w panice. Jeden z pozostałych przyglądał się Iren. -

Ty żyjesz! - wydusił. - Gorączka cię oszczędziła!

Iren smutno potrząsnęła głową. -

Nie, przyjacielu. Umarłam.

-

Widzę cię przecież! - wołał mężczyzna, wydany na pastwę i próżnej nadziei. -

Słyszę cię! Teraz możemy się pobrać... -

Umarłam, najdroższy - powiedziała z ponurą stanowczością. - Wróciłam tylko po

to, żeby cię ostrzec, byś nie wspierał uzurpatora. -

Nigdy nie interesowałaś się polityką - zdumiał się żołnierz. - Nawet nie podobał ci

się mój zawód... -

I dalej mi się nie podoba - odparła Iren. - Ale przynajmniej służyłeś Dobremu

Królowi Omenowi. Po śmierci miałam czas na myślenie. Teraz służysz zdrajcy. Nigdy nie będę cię szanować, nawet zza grobu, bo służysz złemu królowi, który stara się wpędzić do grobu dobrego Króla Omena. -

Odstępuję Króla Oary! - zawołał ochoczo żołnierz. - tak go nie lubiłem. Myślałem,

że Dobry Król Omen nie żyje!

-

Żyje - powiedziała Iren. - Znajduje się w lochach Zamku Ocna.

-

Powiem o tym wszystkim! Ale wróć do mnie!

-

Nie mogę powrócić, najdroższy - odparła. - Zmartwychwstałam jedynie na tę

chwilę, jedynie po to, by ci powiedzieć, że nie mogę spoczywać w spokoju. Umarłam. Król Omen żyje. Pomóż żyjącym! - cofnęła się i skryła za centaurem, znikając z oczu żołnierzowi. -

Wspaniale - szepnął Arnold.

-

Paskudnie się teraz czuję - mruknęła.

Trzeci z nich patrzył na Grundiego. -

Mój synek wrócił od Khazarów! - wykrzyknął. - Wiedziałem, że cię długo nie

utrzymają! Golem nareszcie pojął działanie wskrzeszającej paproci - ożywiała te postaci z pamięci patrzących na nią, które wiele dla nich znaczyły. -

Jedynie duch mój uciekł - odparł. - Muszę cię ostrzec. Khazarowie nadchodzą!

Rozpocznie się oblężenie Onesti, wymordują mężczyzn, będą gwałcić kobiety, uprowadzą dzieci w niewolę, jak mnie. Ostrzeż Króla! Zwołaj wszystkie oddziały do Zamku! Zabarykaduj wejścia! Nie dopuść, by zniszczono inne rodziny. Nie pozwól, by moje poświęcenie się było daremne. Walcz do ostatniego. Dor trącił golema. -

Nie przeholuj - zamruczał. - Mundańczycy są nieukami, ale to nie znaczy, że są

głupcami. -

Chodźmy - szepnęła Iren. - To powinno ich zatrzymać na jakiś czas.

Ostrożnie się wycofali. Dwaj żołnierze pozostali przy paproci, pogrążeni w zadumie. Dor obejrzał się, zanim minął zakręt dróżki - zobaczył olbrzymiego, wspaniałego pająka, z gatunku tych, co to polują aktywnie, a nie tkają sieci. Wzory na jego ciele przypominały zielonkawą twarz, miał cztery pary oczu rozmaitej wielkości. -

Skoczek! - krzyknął i zamarł. Skoczek zmarł ze starości wiele lat temu. Był

najbliższym przyjacielem Dora w czasach, kiedy byli równi wzrostem wśród historycznych arrasów Zamku Roogna. Ich światy były jednak odmienne. Potomkowie pająka pozostali za gobelinami i chłopak mógł z nimi rozmawiać przez tłumacza, ale to już nie było to samo. Byli intruzami, zajmującymi miejsce jego wspaniałego przyjaciela. Teraz znów widział Skoczka. Była to tylko wskrzeszona postać, a nie żywy przyjaciel. Gdy Dor przypomniał sobie o tym, złuda wróciła do postaci żołnierza. Chłopak tak bardzo pragnął, żeby to jednak była prawda. To nowe rozstanie - choć tylko z duchem - było bardzo bolesne.

-

A więc paproć wskrzesza najważniejsze wspomnienia - odezwał się Grundy. -

Patrzący widzi to, co najbardziej wryło mu się w pamięć. -

Powinien być mądrzejszy!

-

Co ty o tym wiesz? - zirytowała się Iren. - Niemiło zrobić to komuś, nawet

Mundańczykowi. -

Też się obejrzałaś? - spytał Dor.

-

Zobaczyłam ojca. Wiem, że żyje, a jednak go zobaczyłam. Cóż to byłaby za

udręka, gdybym go mogła tylko tak ujrzeć! -

Wkrótce go odnajdziemy - pocieszył ją chłopak.

To także w niej cenił - wrażliwość i lojalność wobec ojca, będącego kimś ważnym i w jego własnym życiu. Błysnęła ku niemu w świetle księżyca uśmiechem pełnym wdzięczności. Rozumiał jej nastrój. Zjawa dawno zmarłego przyjaciela wzburzyła jego uczucia. O ile gorsze musiało to być dla Mundańczyków, nic znających mechanizmu zjawiska? To był naprawdę niecny uczynek. Może lepszy byłby miecz i silą ogra? Wkrótce posłyszeli jednak odgłosy pocisku. Wskrzeszająca paproć

zwiędła lub

straciła swą magiczną moc, kiedy znalazła się poza magicznym polem; nie było tam już żadnych zjaw. Opowieści owych trzech żołnierzy mogły wzniecić panikę, ale i tak znalazło się wielu gotowych schwytać Dora i jego towarzyszy. Zeszli ze ścieżki, ukrywając się w zaroślach i żołnierze przebiegli obok nich. Doleciały strzępki ich rozmów: - „Khazarowie nadchodzą...” Wzięli sobie do serca słowa golema! -

Myślę, że zapomnieli o nas - powiedziała Iren, gdy powrócili na ścieżkę. - Zjawy

nakłoniły ich do innych zajęć. Nawet nas nie szukają. Może zdołamy bezpiecznie dotrzeć do Ocny. -

To było dobre, strategiczne posunięcie - przyznał Dor. - Może i paskudne - nie

chciałbym tego zrobić jeszcze raz! – ale skuteczne. -

Musimy najpierw obejść Zamek Onesti – przypomniał im Arnold.

Przeszli obok Zamku, kierując się wskazówkami udzielanymi przez ścieżkę. Była tam okrężna droga - wieśniacy mieli przecież ; pola do obrobienia, drewno do zebrania, jak też polowali w pewnej l odległości od Zamku, bo zabroniony był dostęp w najbliższe mu okolice. Dróżka skręcała w bok poniżej urwistej, zachodniej ściany góry, na której stał Zamek, wijąc się przez pastwiska, las i zbocze. Minęło ich kilka grup żołnierzy, ale z łatwością ich uniknęli. Ci ludzie uwierzyli w Khazarów!

Poza Zamkiem droga stała się trudniejsza. Była to naprawdę ; górzysta kraina i obie fortece dzieliła stromizna. Dor z przyjaciółmi nie wypoczęli jeszcze po wspinaczce do Onesti. Mięśnie coraz bardziej im sztywniały. Ale ścieżka zapewniała ich, że nie ma lepszej drogi. Może wynikało to z jej próżności - nie mieli jednak żadnej możliwości. Wspinali się więc wyżej i wyżej, a koło północy dotarli do najwyższej przełęczy. Była to wąska wyrwa pomiędzy skalnymi iglicami. Strzegł jej doborowy oddział żołnierzy. Nie mogli jej ominąć, a wiedzieli, że strażnicy dobrowolnie ich nie przepuszczą. -

I co teraz? - zapytała Iren, zbyt zmęczona, by porządnie się rozzłościć.

-

Może uda mi się odwrócić ich uwagę - powiedział Dor. - Jeśli mi się powiedzie,

przechodźcie prędko! Podeszli najbliżej, jak mogli, dbając o to, by ich nie zobaczono. Arnold ustawił się tak, by magiczne pole sięgało tam, gdzie było potrzebne. Potem Dor skoncentrował się, skłaniając nieożywione do mówienia. -

Naprawdę Khazarowie?! - zawołał jakiś głaz.

-

Naprawdę! - odkrzyknęły inne.

-

Podkradnijcie się jak najbliżej, zanim wypuścicie strzały! - doradzał pierwszy

głaz. - Chcemy, by pierwsza salwa dosięgła wszystkich! -

Zostaw paru dla naszego otoczaka! - zawołała górna ściana szczeliny. - Mamy stąd

świetny cel! Żołnierze Onesti; już zaniepokojeni, szybciutko opuścili przejście, nerwowo zerkając na turnie. Wydawało się niemożliwe, by ktoś tam się czaił z otoczakami, ale głos był bardzo przekonujący. Wydobyli miecze i zaatakowali skały. -

Prędko! - krzyknął Dor.

Arnold i Grundy pomknęli przez przejście, Smash i Iren zawahali Się. -

Szybciej! - ponaglił ich Dor. - Przechodźcie, zanim magia zniknie!

-

A ty? - spytała Iren.

Skoncentrował się. -

Żołnierze, odwrót! - zawołał pierwszy głaz. - Idą na nas!

Ze skał niosły się odgłosy wspinaczki. -

Bez ciebie nie pójdę! - uparła się Iren.

-

Muszę odwrócić ich uwagę, dopóki nie przedostaniecie się przez to przejście! -

zdenerwował się. -

Nie dasz rady, jak...

Głosy zamilkły. Magiczne pole zniknęło. -

Jak Arnold będzie za daleko - dokończyła.

Powracali zaskoczeni zniknięciem wroga żołnierze. Za chwilę ich dostrzegą, bo blask księżyca był zbyt jasny, żeby można się było skryć na otwartej przestrzeni. -

Wyhodowałam granatowiec, gdy czekaliśmy - powiedziała. - Nie cierpię używać

go przeciwko ludziom, nawet przeciw Mundańczykom, ale zabiją nas, jeżeli... -

Jakże magiczny granatowieć może działać poza magicznym polem? - zapytał,

wiedząc, że to głupi argument i bojąc się, że żołnierze dostrzegą ich natychmiast, gdy tylko ośmielą się poruszyć. Zasmuciła się. -

Chociaż raz masz rację! Skoro bomby czereśniowe były niepewne, to i on także!

W przejściu ukazał się Smash. -

Biegnijcie! - krzyknął.

Żołnierze byli za blisko. Dor wiedział, że nie zdążą. Wyciągnął miecz. Pozbawiony magii był ciężki i nieporęczny, ale i tak stanowił najlepszą broń, jaką chłopak dysponował. Zmiotą go, ale zginie walcząc. Nie taki koniec wybrałby, gdyby miał możliwość wyboru. Było to jednak lepsze niż nic. -

Biegnij do Smasha - powiedział. - Ja ich powstrzymam.

-

Ty też biegnij! - nalegała. - Kocham cię!

-

Teraz mi to mówi - mruknął, obserwując zbliżających się żołnierzy.

Iren rzuciła w nich owoc granatowca. -

Może ich przestraszy!

Granat wybuchł, oblewając wszystko złocistym sokiem. -

Eksplodował! - zadziwił się Dor.

-

Chodźcie! - zawołał Arnold, ukazując się za Smashem. Wszystko było jasne.

Centaur zawrócił i przyszedł po nich, widząc, że zostali w tyle. Dzięki temu znaleźli się w magicznym polu w ostatniej chwili. Pobiegli do szczeliny. Mundańczycy, oślepieni złocistym sokiem, usiłowali zetrzeć go z oczu. Nie sprawili kłopotów. -

Tak wam zależało na odegraniu roli bohaterów, że zapomnieliście o rozsądku -

zganił ich Arnold. - A wystarczyło, żebyście poszli za mną, dopóki żołnierze odwróceni byli tyłem! Nawet by nie wiedzieli, że przeszliśmy. -

Nigdy nie miałem za wiele rozsądku - przyznał Dor.

-

To pewne - odezwała się Iren. - Sok długo ich nie powstrzyma. Musimy się

pospieszyć. Uczynili tak; podnieceni ostatnimi wypadkami zapomnieli o zmęczeniu. Ścieżka biegła teraz w dół, co ułatwiało marsz. Przy tej szybkości była jednak niebezpieczna w mroku, bo ocieniały ją turnie i drzewa, poza tym znienacka skręcała i opadała. Żołnierze ścigali ich. Dor posłużył się swym magicznym talentem, nakazując dróżce, by l ostrzegała ich przed zmianami terenu - mogli więc posuwać się ;o wiele szybciej niż inni, nie znający tych okolic. Przydał się również słońcokamień - dawał akurat tyle blasku, by oświetlić pułapki. Wiedzieli jednak, że nie mogą zbyt długo pozostawać na ścieżce, gdyż żołnierze znali ją dobrze i mieli pochodnie, więc na pewno zdołaliby ich schwytać. Powinni zejść z niej i skryć się, a tym razem mogłoby to l nie wystarczyć. Nie było tu zbyt wiele miejsca, ażeby się ukryć, no i żołnierze będą czujniejsi. Wtem zagroziło im nieszczęście. -

Nie ma mostu! - ostrzegła dróżka.

-

Jakiego mostu? - wysapał Dor.

-

Drewnianego mostu nad rozpadliną, głupku!

-

Co się z nim stało?

-

Most zniszczyli żołnierze Onesti na wieść, że nadchodzą Khazarowie.

Sami sprowadzili na siebie tę niedogodność! -

Czy możemy przedostać się w inny sposób?

-

Sami się przekonajcie. Oto i rozpadlina.

Zatrzymali się gwałtownie. Ujrzeli osłoniętą mrokiem i mgłą przepaść - o szerokości równej czterokrotności ludzkiego wzrostu, sięgającą od górskiego szczytu po leżącą poniżej dolinę, zasnutą nocnymi mgłami. Blask księżyca spadał w dół, jakby pilno mu było ukazać jej rozmiary. -

Młody, krzepki centaur zdołałby przez to przeskoczyć - powiedział Arnold. - Ale

to ponad moje siły. -

Gdybyśmy mieli linę... - odezwała się Iren. Linę miał jednak Chet, gdziekolwiek

się teraz znajdował. Nie mogli dostać się na szczyt, nie wiadomo było, co kryje mgła. Most był jedyną możliwością przedostania się na drugą stronę, lecz pozostały z niego tylko szczątki. Stali przed potężną, naturalną zaporą - na pewno i ona przyczyniła się do tego, że Khazarowie nie

zdołali podbić owego niewielkiego Królestwa. Każdy ze zbudowanych przez wroga mostów można było łatwo spalić lub strącić w dół. Górną ścieżką zbliżały się światła pochodni. Następna zaleta tej pułapki. Kilku ludzi mogło bronić owego przejścia, uniemożliwiając odwrót. Stok był tu stromy, dawał niewielkie możliwości ukrycia się, Nawet jeśli żołnierze ich nie dostaną, to pokona ich przyroda, -

Maść - przypomniała Iren. - Spójrzcie na mgłę! Możemy posłużyć się maścią!

-

A przekleństwo? Straciliśmy kontrzaklęcie! – zaprotestował Dor. - Znowu

będziemy musieli popełnić jakiś niecny uczynek! -

Żołnierze postąpią niecnie z nami, jeżeli szybko stąd nie uciekniemy - napomniała

go. Spojrzał na nią - oświetloną księżycowym blaskiem, otuloną jego kurtką, wspartą zgrabnymi nogami w skałę. Wyobraził sobie niecnie z nią postępujących żołnierzy, czego miał przedsmak w lochach. -

Posłużymy się maścią - zdecydował.

Popełzli stromym zboczem do poziomu mgły. Czepiali się drzew i młodych drzewek, ale i tak ześlizgiwali się w przepaść. Dor sięgnął do kieszeni po dzbanuszek i znalazł „dime” od Ichaboda ze Współczesnej Mundanii. Zapomniał o tym pieniążku; pewno ześliznął się w jakiś zakamarek kieszeni i tam tkwił. Teraz był bezużyteczny. Sięgnął głębiej i znalazł dzbanuszek. Pospiesznie natarli maścią stopy. Mgła zaczynała osiadać jeszcze chwila i nie mogliby z niej skorzystać. Ostrożnie zeszli na mgielny most. -

Trzymajcie się w pobliżu Arnolda - ostrzegł Dor. - Każdy, kto znajdzie się poza

magicznym polem, spadnie. Żołnierze dotarli na skraj przepaści. Byli wściekli, kiedy przekonali się, że nikogo tam nie ma. Niemal natychmiast dostrzegli jednak uciekinierów. -

Cnvm adknv! - zawołał jeden z nich - Sgdxgd nm sgd bkntc.

Przez moment wytrzeszczali oczy na piątkę przyjaciół -

Sgdx nie mogą tego zrobić! - protestował któryś z nich, kiedy

przelotnie w zasięg magicznego pola. Ich dowódca znalazł rozwiązanie. -

To czarownicy! Szpiedzy, nasłani przez Khazarów! Zestrzelić ich!

Żołnierze niechętnie napinali cięciwy łuków. -

Biegnijmy! - zawołał Dor. - Ale trzymajmy się Arnolda!

dostali się

-

Tym razem ja będę z tyłu, na wszelki wypadek – powiedział centaur. - Wy

pójdziecie przodem! Miał rację. Główna cześć magicznego pola znajdowała się przed centaurem i mógłby on przyjąć taką pozę, żeby otoczyło wszystkich. Dor, Iren i Smash rzucili się w przód, kiedy poleciała ku nim pierwsza fala strzał. Grundy dosiadał centaura; tylko w ten sposób można go było uchronić przed zadeptaniem. Przebyli zasnutą mgłą przepaść i dotarli do gęstego lasu po drugiej stronie. -

Aaaaach! - krzyknął Arnold.

Dor zatrzymał się i obejrzał. Jedna ze strzał utkwiła w zadzie centaura. Ranny, próbował iść dalej na trzech nogach. Smash był na przedzie. Sięgnął do konaru drzewa, widocznego poprzez mgłę. Oderwał konar od pnia i cisnął w żołnierzy. To był dobry pomysł. Strażnicy wrzasnęli i padli płasko na ziemię, kiedy spadł [na nich ciężki konar, a jeden z nich omal nie spadł w przepaść. Potem ogr przybiegł na mgle z powrotem. Pochylił się, ujął centaura za jedną z przednich i jedną z tylnych nóg i zarzucił sobie na ramiona. -

No wiecie! - wykrzyknął Arnold, zadziwiony mimo bólu. W magicznym polu nikt

nie dorównałby siłą ogrowi. Smash doniósł centaura do stoku i postawił tam, gdzie nie sięgała już mgła. Miejsce to było poza zasięgiem wzroku żołnierzy; nie będą już mogli do nich strzelać. -

Musimy wyjąć strzałę! - powiedział dzielnie centaur.

Smash chwycił sterczącą strzałę i szarpnął. Arnold znów krzyknął, ale strzała została wyjęta. Nie wbiła się zbyt głęboko, bo grot mógłby się odłamać. -

Tak, to był najlepszy sposób na zrobienie tego – przyznał centaur i zemdlał.

Iren nakazała już rosnąć odpowiedniej roślinie. Stracili swój uzdrawiający eliksir wraz z torbą zaklęć, ale pewne rośliny też miały lecznicze właściwości. Wyhodowała balsamowca i jego wydzieliną natarła ranę. -

Nie zaleczy jej całkiem - powiedziała. - Ale ukoi ból i przyspieszy proces gojenia.

Będzie mógł iść. Zdenerwowany Smash chodził tam i z powrotem. -

Prędko go uleczy, będzie chłop do rzeczy! - powiedział.

Dor zrozumiał, co ogr ma na myśli. -

Nie wiemy, czy rany mundańskie zawsze ulegają zakażeniu, jak rana Cheta. Może

tylko miał pecha. Poza tym ugryzła go wiwerna, a więc w grę mógł wchodzić jad. Arnold został zraniony strzałą. Sądzę, że to co innego. A jednak uderzyło go, że ranny został drugi

centaur. Czyżby miało to związek z klątwą maści? Centaury musiały jej używać dwa razy tyle, bo miały przecież cztery stopy, może dlatego były bardziej podatne na działanie tej klątwy. Arnold wkrótce ocknął się z omdlenia i przyznał, że rana prawie nie boli. Sprawiło im to ulgę, co najmniej z dwóch powodów. Pomimo to Dor postanowił, że spędzą tu resztę nocy. I tak przepadła szansa na to, by potajemnie podejść do Zamku Ocna, ale teraz najważniejsze było, by ich przyjaciel odzyskał siły. Działanie pola magicznego centaura było niezbędne dla powodzenia ich mundańskiej misji.

12. Nocne słońce Zmęczeni, lecz pełni nadziei, dotarli około południa do Zamku Ocna. Nie był tak imponujący, jak Zamek Onesti, mimo to sprawiał groźne wrażenie. Mur zewnętrzny był zbyt wysoki, żeby się mogli nań wspiąć. -

Murowi przywalę, dziurę wywalę! - zaproponował, ufny we, własne siły, Smash.

-

Nie - sprzeciwił się Dor. - To postawiłoby na nogi wszystkich w Zaniku i

sprowadziło na nas deszcz strzał. Spojrzał na Arnolda - wyglądał dobrze, rana nie zaogniła się. Nie chcieli jednak nowej fali strzał! - Zaczekamy aż zapadnie noc i wtedy przystąpimy do działania. Spodziewają się naszego ataku, ale nie wiedzą, skąd nastąpi. Jeżeli udałoby się nam dotrzeć magicznym polem do Króla Trenta, to może sam zdołałby się uwolnić. -

Przecież nie wiemy, w której części Zamku jest więziony - zaniepokoiła się Iren.

-

To moja robota - rzekł Grundy. - Wśliznę się do środka zbadam co trzeba i

opowiem wam o tym, zanim zapadnie noc. Wtedy załatwimy wszystko bez problemów. Wyglądało to na dobry pomysł, Golem zamierzał wkraść się do Zamku, a pozostali znaleźli bezpieczne miejsce, by się posilić i odpocząć. Arnold zasnął, rana chyba go bardziej osłabiła niż to okazywał. Smash zawsze się wyłączał, jeśli nie miał nic konkretnego do roboty. Dor i Iren znów byli sami. Dorowi przyszło na myśl, że dotarcie polem magicznym do Króla Trenta wcale nie musi oznaczać uwolnienia więźniów. Król mógłby wówczas przemienić więziennego strażnika w ślimaka, ale cela dalej byłaby zamknięta. Królowa Iris mogłaby przywołać iluzję gryfa, jednak i to nie otworzyłoby cel. Należało wszystko jeszcze raz przemyśleć. Leżeli na zboczu, osłonięci przez wielkie, stare dęby; świat wokół był zwodniczo spokojny. -

Naprawdę myślisz, że się uda? - zapytała niespokojnie. - Im bliżej końca, tym

bardziej się boję, że może się wydarzyć coś okropnego. Uznał, że nie powinien przyznawać jej racji. -

Wywalczyliśmy sobie drogę aż tutaj - odparł. - To nie może pójść na marne.

-

Nie mamy żadnych omenów powodzenia... - przerwała. - A może mamy? Omen -

Król Omen - czyżby on miał z tym coś wspólnego?

-

Z magią wszystko jest możliwe. A my przenieśliśmy magię do tego królestwa.

Potrząsnęła głową. -

Wciąż waham się pomiędzy zwątpieniem a nadzieją. Ty po prostu idziesz do

przodu, nie znając męki niepewności - i zwykle docierasz do celu. Będziemy dobrze dobraną parą. Nie zna niepewności? Był samą niepewnością! Dalej nie chciał i jednak odbierać jej odrobiny nadziei, której tak potrzebowała. -

Musi się nam powieść. Inaczej zostałbym przecież Królem. A tego byś nie chciała!

Przyturlała się ku niemu uniosła, strącając liście i trawę. Ujęła go i za uszy i ucałowała. -

Byłabym za tym, Dor.

Spojrzał na nią zaskoczony. Miała rozwichrzone włosy i wyglądała uroczo. -

Z nich dwojga to ona zawsze była bardziej napastliwa, pierwsza do zwad, a

ostatnio i do romansów. Czy istotnie pragnął, żeby tak było? Objął ją i przyciągnął ku sobie, obsypując namiętnymi pocałunkami. W pierwszej chwili zesztywniała w zdumieniu, potem zmiękła. Odwzajemniła jego uściski i pocałunki, stała się słodka i kusząca. Łatwo byłoby wykorzystać sytuację. Jednak w mózgu Dora zabrzmiał sygnał ostrzegawczy. Nauczył się doceniać odpowiedniość chwili - a to na pewno nie był odpowiedni czas na to, co mu ofiarowano. -

Najpierw uwolnimy twego ojca - szepnął jej do ucha.

To ją powstrzymało. -

Tak, oczywiście. Miło, że mi o tym przypomniałeś.

Dor podejrzewał, że źle to rozegrał, ale teraz - jak zwykle - mógł tylko brnąć dalej. Śpijmy, żebyśmy byli wypoczęci na wieczór. -

Co każesz - zgodziła się, ale nie puściła go. – Najdroższy.

Rozważył sytuację i doszedł do wniosku, że jest mu tak całkiem wygodnie. Pasmo zielonkawych włosów dziewczyny, pachnących przyjemnie, leżało na jego policzku. Czuł jej delikatny oddech. Nie mógł oczekiwać przyjemniejszego wypoczynku. Dalej na coś czekała. Wreszcie domyślił się, na co. -

Najdroższa - szepnął.

Kiwnęła głową i zamknęła oczy. O tak, nabierał wprawy! Leżał spokojnie i wreszcie zasnął. -

Ależ im przytulnie! - zauważył Grundy.

Dor i Iren zbudzili się nagle. -

Tylko spaliśmy razem - powiedziała.

-

I przyznajesz się do tego! - zakrzyknął golem.

-

Sam wiesz, że jesteśmy zaręczeni! Możemy robić, co się nam podoba.

Dor wyczuł, że Iren testuje golema, więc się nie wtrącał. Co za różnica, co myślą inni ludzie? To, co zaszło pomiędzy nim a dziewczyną, którą kochał, jest ich prywatną sprawą. -

Będę musiał powiedzieć twemu ojcu - zirytował się golem. Nagle chłopak

przypomniał sobie - była przecież córką Króla! -

Sama mu powiem, ty zlepku gliny i sznurka! - parsknęła. - Znalazłeś go?

-

Może nie powinienem tego mówić takiej złej osóbce, jak ty.

-

Może powinnam wyhodować muchołapkę i rzucić jej ciebie na pożarcie!- odcięła

się. To uspokoiło Grundiego. -

Znalazłem wszystkich. Siedzą w trzech celach, jak wy poprzednio, ale każdy w

oddzielnej. Król Omen, Król Trent i Królowa Iris. Dziewczyna usiadła gwałtownie, puszczając Dora. -

Nic im nie jest

Golem skrzywił się. -

Mężczyznom nie. Już wcześniej zaznali niewygód. Ale Królowa Iris nie jest

zadowolona ze swego położenia. -

Nic dziwnego - przyznała Iren. - Ale czy fizycznie nic im nie jest? Głodzono ich,

albo coś w tym rodzaju? -

Cóż, raczej nie chcieli mówić na ten temat - odparł golem. - Ale Królowa Iris

wygląda szczupłej. Zaczynała tyć, więc to nie szkodzi, ale podejrzewam, że marnie ich karmią. Widziałem pozostawiony przez nią okruch chleba. Był spleśniały. Much jest tam sporo, pewno innego robactwa też. Zdenerwowała się. -

Nie mają prawa tak traktować monarchów!

-

I coś jeszcze wyniuchałem - dodał Grundy. - Wygląda na to, że strażnik

przynoszący im strawę najpierw wyjada co chce, a im daje resztki. Niekiedy pluje na nie, czasem dosypuje śmieci, byle im bardziej dokuczyć. Muszą zjeść, co im przyniesie, albo głodować. Raz nawet nasiusiał do pitnej wody i to tak, żeby to widzieli, by mieć pewność, że wiedzą, co piją. Nic nie mówi, ale swoim postępowaniem okazuje pogardę.

-

Słyszałem o tej metodzie postępowania - wtrącił Arnold. - To proces degradacji.

Jeżeli zniszczysz czyjąś godność, to możesz z nim zrobić, co zechcesz. Godność jest ostoją ducha. Prawdopodobnie Król Oary usiłuje nakłonić Króla Omena, by podpisał dokument o abdykacji - tak na wszelki wypadek, gdyby kiedyś były jakieś wątpliwości co do legalności jego władzy. -

Czemuż więc zachowuje przy życiu pozostałych? - zapytał Dor, przerażony tak

postępowaniem strażnika, jak i wyjaśnieniem , centaura. Mundańczycy stosowali w polityce paskudne metody. -

Cóż, poznaliśmy jego sposoby działania. Jeżeli pozwoli tej trójce spędzić razem

jakiś czas i zaprzyjaźnić się, to będzie mógł później podjudzić dwoje z nich przeciwko Królowi Omenowi. Pamiętasz, jak mówiłeś, że miał zamiar torturować Iren, by zmusić cię do mówienia? -

Zamierza torturować moich rodziców?! - przeraziła się.

-

Przykro mi to mówić, ale to możliwe.

Milczała, ogarnięta chęcią zemsty. Dor postanowił przejść do sprawy uwolnienia więźniów. -

Miałem nadzieję, że Król Trent użyje swej mocy, aby się uwolnić, ale nie wiem,

czy przemiana ludzi zdoła otworzyć drzwi. Jeżeli udałoby się nam wymyślić jakiś sposób... -

To proste - powiedział Arnold. - Król może zmienić Królową w mysz. Wydostanie

się wtedy przez jakąś szczelinę. Potem przemieni ją na powrót, a ona otworzy obie cele. Jeżeli zjawią się strażnicy, to przekształci ją w groźnego potwora, który ich załatwi. Jakie to proste! Dlaczego Dor sam na to nie wpadł? Iren zmieniła front, jak to kobieta, i zainteresowała się stroną praktyczną. -

Kto siedzi w celi najbliżej muru?

-

Królowa - zmarszczył brwi. - Wiesz, wydaje mi się, że pole magiczne może

sięgnąć wyłącznie do niej. Mury są tutaj bardzo grube. -

A więc mój ojciec chyba nie zdoła nikogo przekształcić. A to kłopot! Dor starał się

wymyślić coś innego. -

Królowa także dysponuje dużą magiczną mocą. Może zdołamy uwolnić

wszystkich, posługując się iluzją. Mogłaby sprawić, by ich cele zdawały się puste, więc strażnicy otworzyliby drzwi. A potem mogłaby wyczarować potwora, który by ich odstraszył. -

Z tym mogą być problemy - powiedział Arnold. - Jak wiesz, pole magiczne jest

wąskie. Iluzje nie będą działać poza nim. Skoro nie obejmie dwóch cel...

-

Iluzje Królowej miałyby ograniczony zasięg działania - wywnioskował Dor. -

Lepiej powiadommy ją o tym. Poradzi sobie, jeżeli będzie miała czas na przygotowania. -

Już lecę - odezwał się Grundy. - Nie wiem, co byście beze mnie zrobili!

-

Wszyscy jesteśmy sobie nawzajem niezbędni - odparł Dor. - Już się o tym

przekonaliśmy. Kiedy się rozdzielamy, zaraz wpadamy w kłopoty. Przed nocą podeszli ku Zamkowi, starając się dotrzeć jak najbliżej celi Królowej, zgodnie ze wskazówkami golema. Tu także nie było fosy, tylko pochyłość, musieli więc wdrapać się po kamiennym wzgórzu sięgającym muru. Dor wyobraził sobie, jak gruby mógł być ów mur, osadzony na takiej podstawie. Załoga Zamku Ocna była w pogotowiu, obawiając się inwazji i Khazarów. W wieżach strzelniczych i na murach migotały pochodnie. Dor i przyjaciele nie korzystali z wydeptanych ścieżek, więc ich nie dostrzeżono. Ludzie mieszkający w zamkach są dość izolowani od tego, co się dzieje na zewnątrz, i raczej nie doceniają znaczenia okolicy. Przyszło mu na myśl, że dotyczy to również Krainy Xanth - niewielu z jej mieszkańców wiedziało cokolwiek o Mundanii, czy też chciało się dowiedzieć. Należało ustanowić kontakty handlowe między królestwami, do tej pory dość przypadkowe, choćby po to, by wzmóc u ludzi ciekawość świata. Król Oary najwyraźniej nie był zainteresowany handlem, z uszczerbkiem dla swego Królestwa. Uważał przybyszów z Xanth za groźbę dla swej władzy. I istotnie nią byli, gdyż Oary był uzurpatorem. -

Nie wiem, jak to konkretnie będzie - Dor po raz ostatni omawiał sytuację. - Mam

nadzieję, że Królowa zdoła wytworzyć iluzję, za pomocą której skłoni strażników, by ją uwolnili, i że potem będzie mogła uwolnić pozostałych. -

Z rozkoszą oczaruje strażnika - powiedziała Iren. - Przybierze postać

najurodziwszej mundańskiej dziwki. A kiedy ten już podejdzie wystarczająco blisko, przemieni się w smoka i wystraszy go na śmierć. Zasłużył na to. Dor zachichotał. -

Coś mi się zdaje, że już to widziałem.

Odwróciła się ku niemu z udawanym gniewem. -

A nie powinieneś!

Nie zdołała jednak zachować gniewnej miny. Pocałowała go. -

To słuszna uwaga - odezwał się Arnold. - Przed ślubem nie powinieneś widzieć

-

On o tym wie - odparła z zadowoleniem. - Ale mężczyźni nigdy niczego się nie

smoka. nauczą. Każdy z nich uważa, że jest inny.

Arnold stanął jak najbliżej muru; powoli zmieniał pozycję, a pole magiczne przesuwało się przez Zamek. -

Grundy musi nam powiedzieć, kiedy pole dotrze do Królowej - rzekł. - Nie wiem,

kiedy ktoś z niego korzysta. -

Jeżeli coś źle pójdzie - odezwała się Iren - Smash będzie musiał wkroczyć do

akcji, a ja wyhoduję rośliny, które jeszcze spotęgują rozgardiasz. Czekali. Centaur przesunął pole magiczne przez Zamek, bez efektu. Przesunął je w odwrotnym kierunku - i znów nic. -

Zaczynam się obawiać, że pomimo wszystko jesteśmy za daleko - powiedział.

Smash przyłożył do ściany swe kalafiorowate ucho. -

Schyl się w pół, do korony w dół! - ogłosił.

-

Jasne! - ucieszył się Dor. - Są w lochu! Pod ziemią! Kieruj w dół!

Arnold z trudem ugiął przednie nogi, rozstawił tylne i pochylił się. Rana i pozycja sprawiały mu dużo kłopotu. Dołączył doń, podniósł go i inaczej ułożył, ułatwiając obrót. -

Jeżeli są za głęboko, by pole ich dosięgło... – wyszeptała w napięciu Iren.

-

Grundy nam powie - Dor usiłował nie dopuścić, by wpadła w histerię. Wiedział,

że teraz jest jej najciężej - nawiążą kontakt, albo im się nie uda. - Pole może dotrzeć do Królowej, potem przesunąć się dalej. Chwilę potrwa, zanim golem przekaże wieści. -

Może i tak - zgodziła się, wsuwając w jego ramiona. Pochylił się, by ją pocałować

i jego usta napotkały jej chętne wargi. Kiedy już wyjawiła swą miłość, nie czyniła z tego dalej tajemnicy. Zdał sobie sprawę, że nawet jeśli zginą w Mundanii, jeśli ich misja się nie powiedzie, to i tak odniósł osobisty sukces. Odkrył miłość - kraj, który rozległością, pułapkami i ewentualnymi nagrodami przerastał całą Mundanię. Pocałunek był długi. -

To tak się zachowujecie, kiedy jesteście bez przyzwoitki? - ostro spytał kobiecy

głos. Oderwali się od siebie. Obok nich stała Królowa. -

Mama! - krzyknęła Iren, na poły z ulgą, na poły z żalem.

-

Skandaliczne uściski przy wszystkich! - ciągnęła Królowa Iris, marszcząc brwi.

Zawsze dbała o moralność innych. -

Trzeba to powiedzieć...

Królowa zniknęła. Arnold usiłując zwrócić się ku niej twarzą, odsunął od jej celi pole magiczne i przerwał działanie magii. Nie mogła już dłużej wysyłać swego obrazu. -

Przepraszam - powiedział centaur. Cofnął się z powrotem. Królowa znów się

pojawiła. Zanim zdążyła przemówić, odezwała się Iren:

-

To jeszcze nic, mamo. Tego popołudnia Dor i ja spaliśmy razem.

-

Ty niegodziwa dziewczyno! - wykrzyknęła skonsternowana Iris.

Dor ugryzł się w język. Nigdy nie przepadał zbytnio za Królową Iris, a sam nie znalazłby lepszego sposobu, by rozwiać jej złudzenia. Centaur spróbował ją uspokoić. -

Wszyscy spaliśmy, Wasza Wysokość. To...

-

Ty także? - spytała Iris, patrząc na nich lodowato. - A ogr?

-

Jesteśmy bardzo ze sobą związani - powiedziała Iren. - Kocham ich wszystkich.

To już zaszło zbyt daleko. -

Źle zrozumiałaś - odezwał się Dor. - My tylko...

Iren nadepnęła mu na stopę, zmuszając do milczenia. Chciała nadal drażnić Królową. Jednak Królowa Iris nie była głupia i zorientowała się, o co szło. -

Tylko zaglądali ci pod spódnicę, rzecz jasna. Jak wiele razy cię przed tym

ostrzegałam? Nie masz zupełnie poczucia... -

Czy my tu gadamy, czy Króla wyciągamy? - dopytywał się Smash.

-

Król! - zawołała Iris. - A jakże! Musisz przyjść i uwolnić nas wszystkich.

-

Ale hałas... - sprzeciwił się Dor. - Jeżeli przyciągniemy uwagę strażników...

-

Zapominasz o mojej mocy - poinstruowała go Iris. – Mogę dać wam pozór

nieobecności. Nikt was ani nie zobaczy, ani nie usłyszy, bez względu na to, co będziecie robić. Takie proste rozwiązanie! Iluzje Królowej powinny aż nadto wystarczyć do uwolnienia całej trójki. -

Bij w mur, Smash! - zawołał Dor. - Sami zdołamy uwolnić Króla Trenta!

Ogr z radosnym pomrukiem podszedł do muru. Zniknął. Centaur także. Dor stwierdził, że obejmuje pustkę. Nie widział Iren, nie słyszał, nie czuł jej dotyku, ale w miejscu, gdzie powinna była być, wyczuwał lekki opór. Na próbę popchnął to „coś”. Odwzajemniło pchnięcie. Było to jak siła inercji, kiedy biegnąc skręcał za róg; siła pochodząca nie wiadomo skąd. Iren tam tkwiła, wspaniale! Ten czar różnił się tym od zaklęcia centaura, że ludzie poddani jego działaniu byli równie niewykrywalni dla siebie, jak i dla innych. Miał nadzieję, że nie spowoduje to kłopotów. W ścianie pojawiła się szczelina. Bezdźwięcznie posypały się okruchy głazów. Ogr przystąpił do pracy. Dor trzymał w ramionach pustkę, która poruszała się wraz z nim. . Przesunął po niej dłonią, zaintrygowany stopniem iluzji. Pewne partie owej pustki były bardziej sprężyste niż

inne. Wtem potknął się - pchnęła go jedna z tych mniej sprężystych partii: jakiś kanciasty fragment iluzji. „Coś” pomogło mu utrzymać równowagę - pustka najwyraźniej żałowała swego postępku. Mocniej otoczył ją ramionami i przyciągnął bliżej, by pocałować - ale wypadało nie tak. Doszedł do wniosku, że całuje kark dziewczyny. Chwycił kawałek pustki i klepnął przyjacielsko. Pojawiła się uśmiechnięta Iren. -

Przyzwyczaję się nawet do tego! - Potem zorientowała się, że widzi go w blasku

księżyca. Ściągnęła poły kurtki, rozsunięte w czasie ich niewidzialnego spotkania, i pociągnęła go naprzód. -

Zostajemy poza... - zniknęła i umilkła.

Na powrót dostali się w magiczne pole. Dor trzymał jej pustko-rękę i podążał za innymi pustkami w wyrwę w murze. Na moment wszyscy stali się widoczni. Arnold był przed nimi, pokonując stertę gruzu. Smash przebił się tędy na niższy poziom, ale wykonaną przez niego drogę trudno było uznać za gładką. Centaur pospiesznie skorygował położenie magicznego pola, spostrzegłszy, że ześliznęło się z Królowej. Znów zniknęli. Zjawiła się załoga zamku - gapili się na gruz, nie pojmując, skąd się wziął. Jeden z nich wkroczył w przejście - i znikł. Wywołało to nowe poruszenie. Jak dotąd Mundańczycy nie kojarzyli tych osobliwości z inwazją. Tunel Smasha szybko się powiększał. Wkrótce ogr dokopał się do celi Królowej, potem do Króla Trenta i na koniec do Króla Omena. Znów stali się widzialni. Było tam jasno - dzięki uprzejmej iluzji Królowej. Dor nie był pewny, kiedy iluzja staje się rzeczywistością światło to światło, bez względu na to, skąd się bierze - ale nauczył się nie troszczyć zbytnio o takie niuanse. Iren spuściła się w dół i rzuciła w ramiona Króla Trenta. -

Och, tatusiu! - zawołała, płacząc z radości.

Dora ogarnęła fala całkiem niedorzecznej zazdrości. Czemużby miała nie kochać swego ojca? Rozejrzał się wokół - i dostrzegł Królową Iris, spoglądającą na swego męża i córkę z tym samym uczuciem. Ona także była zazdrosna - i nie mogła tego ujawnić. Po raz pierwszy w życiu Dor poczuł sympatię dla Królowej. Podzielał z nią tamto wstydliwe uczucie. Król Trent postawił Iren i rozejrzał się wokoło. Na Dorze ciążył obowiązek dokonania prezentacji i wyjaśnień. Pospiesznie zajął się tym. -

Hmmm, przybyliśmy, by cię uwolnić, Królu Trencie. To jest centaur Arnold - to

on wytwarza magiczne pole - to jego talent - a to jest ogr Smash i Iren...

Król Trent pozostał królem nawet w łachmanach. -

Wydaje mi się, że ją znam - powiedział poważnie.

-

No cóż, tak - zgodził się Dor, rumieniąc się i czując, że wszystko knoci. - Ja...

-

Czy wiesz, ojcze, czego on dokonał? – spytała Króla Trenta Iren wskazując na

hm... chłopca. -

Nic nie zrobiłem! - zawołał Dor. Drażnienie Królowej to jedno, ale drażnienie

Króla to coś zupełnie innego. -

Tak czy owak, Dor i ja... - zamilkła, dostrzegając trzeciego więźnia.

Był to oszałamiająco przystojny młody mężczyzna, promieniujący charyzmą, choć i on był w łachmanach. -

Król Omen - powiedział ze zwykłą powagą Król Trent. - Moja córka, Iren.

Dor pierwszy raz ujrzał rumieniącą się dziewczęco Iren. Król Omen zbliżył się, ujął jej omdlałą dłoń i podniósł do ust. -

Jestem zachwycony - wyszeptał.

Zachichotała. Dor poczuł nowe ukłucie zazdrości. Najwyraźniej tak paląca się przed chwilą do niego dziewczyna straciła głowę dla przystojnego Króla Mundanii. Miała przecież tylko piętnaście lat. Stałość nie leżała w jej naturze. A jednak bardzo go zabolało takie nagłe zapomnienie. Odwrócił oczy - i napotkał spojrzenie Królowej. Ponowny błysk zrozumienia. -

Mamy sprawę do załatwienia - powiedział Król Trent. – Mój przyjaciel Król

Omen musi powrócić na tron. By to umożliwić, musimy oddzielić lojalnych obywateli Onesti od zdrajców. Dor zmusił się do skoncentrowania na tej sprawie. -

Czy ktoś w tym zamku może być lojalny? Więzili w lochach swego Króla.

-

Stanowczo nie - powiedział dźwięcznie Król Omen. - Nie wielu z nich wiedziało o

mojej obecności. Przywieziono nas tu zakutych w kajdany i zakapturzonych - a ten jedyny, który nas widuje, jest niemym eunuchem, całkowicie oddanym uzurpatorowi Oary. Nie wątpię, że załodze zamku powiedziano, iż jesteśmy khazarskimi jeńcami wojennymi. -

A więc tylko niemowa znał twą tożsamość? - zapytał Dor, przypominając sobie,

jak Grundy opisywał postępowanie strażnika. Ale golem niekiedy przesadzał, by wzmóc efekt swych słów. -

Przynajmniej przynosił ci jedzenie.

-

Jedzenie! - wrzasnęła Królowa. - Te pomyje! Iren, wyhoduj nam ciastkowca! Nie

podano nam przyzwoitego posiłku od tamtej pory. Iren oderwała oczy od Króla Omena, wydobyła nasionko i nakazała mu rosnąć. Drzewko szybko rosło dzięki iluzji światła dziennego, wypuściło liście i duże, okrągławe pąki, które pękły wysypując owocowe ciasteczka. Król Omen był zdumiony. -

To magia! - zawołał. - Jakie zdolności!

Zarumieniła się zadowolona. -

To mój magiczny talent. W Xanth każdy rodzi się z magicznym darem.

-

Zdawało mi się jednak, że magia nie działa tu, w realnym świecie. Jak to się stało,

że teraz działa? Najwyraźniej to, w jaki sposób Dor przedstawił Arnolda, nie wystarczyło komuś, kto nie był przyzwyczajony do magii. -

To talent centaura - wyjaśnił. - Jest prawdziwym Magiem. Zabiera ze sobą magię

w specjalnym polu. W obrębie tego pola działa każda magia. To dlatego zdołaliśmy się tu dostać. Król Omen spojrzał na Króla Trenta ponad ciasteczkami, które jedli. -

Przepraszam cię, Panie, za me zwątpienie w twe magiczne zdolności. Nigdy nie

wierzyłem w magię, pomimo niemałych doświadczeń naszych przesądnych wieśniaków. Teraz uzyskałem dowód. Twa urocza żona i piękna córka mają wspaniałe talenty. Iren znów się zarumieniła, nienaturalnie podniecona. -

Król Omen jest naprawdę uroczym, młodym mężczyzną - zauważyła Królowa Iris,

do nikogo konkretnie się nie zwracając. Dora ogarnął chłód. Trudno było zdobyć przychylność Królowej. Miała niezmiernie surowe i samolubne poczucie własności, a dotyczyło przede wszystkim córki. Królowa Iris najwidoczniej doszła do wniosku, że Król Omen stanowi dla Iren odpowiednią partię. Oczywiście ostatnie słowo należało do Króla Trenta. Jeżeli i on poprze Króla Omena, Dor będzie zgubiony. Ale Król wcześniej zawsze popierał jego, Dora. Nagle spadł na nich potężny, gruby mężczyzna. Oczy zaokrągliły mu się ze zdumienia, kiedy dojrzał gości w lochach i drzewo ciastkowe. Wydobył miecz. Zaatakował Króla Omena. Iren wrzasnęła, kiedy przebiegał koło jej ojca. Potem Mundańczyk zmienił się w purpurową ropuchę, jego miecz uderzył o podłogę. Król Trent go przemienił. -

Kto to był? - zapytał Dor, otrząsając się z przerażenia.

-

Niemy eunuch - odparł Król Omen, podnosząc miecz. - Nie darzyliśmy go

sympatią. W zamyśleniu przyglądał się ropusze. Była pokryta zielonymi brodawkami. -

Twe czary czynią głębokie wrażenie! Czy on już taki zostanie?

-

Dopóki znów go nie przekształcę - odparł Król Trent. - Albo dopóki pozostanie w

magicznym polu. Potem, jak sądzę, powoli powróci do swej zwykłej postaci. Może to jednak potrwać miesiące i być przykre i krępujące; a poza tym ktoś może go wziąć za potwora i zastrzelić, zanim ów proces dobiegnie końca. -

Odpowiednia kara - stwierdził Król Omen. - Niech ją poniesie!

I wypchnął ropuchę poza magiczne pole, kłując czubkiem miecza. -

Rozważmy teraz widoki na przyszłość - rzekł Król Trent. – Dokonaliśmy

znacznego wyłomu w obronności wroga, odzyskując magię. Uzurpator jednak na pewno prędko zwoła własne oddziały, w których służą przeważnie awarscy najemnicy, i przystąpi do oblężenia, a nie mamy czarów zdolnych powstrzymać ulewę strzał. Jesteśmy przekonam, że większość ludności ochoczo opowie się za Królem Omenem, kiedy tylko dowie się, że on żyje. Możemy jednak zostać pokonani, zanim ta wiadomość rozpowszechni się wśród ludzi, bo większość tych ludzi żyje na wsi. Musimy więc starannie zaplanować nasze działania. -

Powinienem cię uprzedzić, że magia działa jedynie w wytwarzanym przeze mnie

dość wąskim polu - odezwał się Arnold. - Rozciąga się ono na jakieś piętnaście kroków w przód, połowę tej odległości w tył, lecz tylko niecałe dwa kroki w prawo i w lewo. Iluzje Królowej będą więc skuteczne wyłącznie w tym polu i nie podziałają na żadną z osób znajdujących się poza nim. -

Mimo to w owym polu można wiele zdziałać - wtrącił się Dor. - Staliśmy się

widzialni, Iren i ja, kiedy wydostaliśmy się z nie go - ale wy pozostaliście niewidzialni dla nas. Nie byliśmy więc niewrażliwi na iluzję, choć staliśmy poza granicą pola. Czyli Królowa może nas wszystkich uchronić przed okiem i uchem Mundańczyków. To duży plus. -

Istotnie - przyznał centaur. - Ponieważ jednak wiedzą o naszej magii, to nie

powstrzyma ich nic przed ostrzelaniem tych okolic, by nas doszczętnie zniszczyć. Miałem już okazję zapoznać się z ich taktyką. Ze smutkiem rozmasował sobie bok. Rana goiła się dobrze, ale wciąż jeszcze chodził trochę sztywno. -

Powinniśmy, oczywiście, skorzystać z osłony - przyznał Król Trent. - Teraz jest tu

sporo gruzu, który osłoni nas przed strzałami. Nie możemy jednak pozwolić, by nas tu zamknięto, jak w klatce. Problem polega na wyeliminowaniu sił wroga.

-

Może zdołalibyśmy ich tutaj zwabić i wciągnąć w pułapkę - zaproponował Król

Omen. - Mamy dwa miecze, a i siła wielkoluda wywarła na mnie duże wrażenie. -

Nic z tego - odezwał się Grandy. Powrócił, gdy zajadali ciasteczka, a teraz jedno z

nich zerwał dla siebie. - Dowódca Awar to twardy, doświadczony typ myszołowa. Wie, że dysponujemy magią. Podgrzewa kocioł oleju. Niedługo wyleje ten olej na schody do lochów. Usmaży się każdy, kto się tu ukrywa - czy umie czarować, czy nie. -

Tego pomieszczenia nie da się napełnić olejem – powiedziała Królowa Iris. -

Wyciekałby. -

Ale najpierw pokryłby całą podłogę - wskazał golem. - Poparzyłby wam stopy.

Dor nerwowo spojrzał na swe sandały. Nie spodobała mu się perspektywa brodzenia we wrzącym oleju. Trent zastanowił się. - A po wyjściu z lochów czeka zasadzka? -

Jasne - odparł Grandy. - Nie myślicie chyba, że pozwolą wam tu siedzieć i objadać

się ciasteczkami, bo was lubią? -

Zamień nas wszystkich w ptaki, ojcze - zasugerowała Iren. - Wyfruniemy stąd,

zanim się zorientują. -

Dwie kwestie, córko - powiedział Król Trent. - Po pierwsze, miałabyś kłopoty,

gdybyś wyleciała poza obręb magicznego pola. Nie wiem, jak byś sobie wtedy radziła najprawdopodobniej źle; bo nie powróciłabyś do swej prawdziwej postaci, chociaż zniknęłaby magia. Po drugie, nie mogę przemienić sam siebie. -

Och, zapomniałam - zasmuciła się; przecież głównym celem było uwolnienie ojca!

-

Musimy cię stąd bezpiecznie wyprowadzić, panie – odezwał się Dor. - Potrzebny

jesteś Krainie Xanth. -

Zamierzam tam powrócić - uśmiechnął się Król Trent. - Teraz rozważam, jak tego

dokonać. Powinienem dość łatwo poradzić sobie z Awarami, jeżeli zdołam blisko do nich podejść, dysponując magiczną mocą. Oznacza to, że muszę mieć w pobliżu Maga Arnolda. -

I mnie - dodała Królowa Iris. - Bym mogła zapewnić ci niewidzialność. I

olbrzyma, żeby otwierał drzwi. -

I mnie - rzekła lojalnie Iren.

-

Chciałbym, żebyś nie brała w tym udziału - odrzekł jej ojciec.

Dało się słyszeć bulgotanie. -

Olej! - zawołał Grandy. - Uciekajmy!

Smash przystąpił do pracy. Wybijał nowy tunel.

Stali się niewidzialni. Dor pamiętał, jakie miejsce każdy z nich zajmował: Król Trent, Arnold i Królowa byli blisko ogra, gotowi do wejścia w nowy tunel i uniknięcia rozlewającego się oleju. Natomiast Iren i golem znajdowali się w najdalszej części pomieszczenia. Olej rozlewał się pomiędzy nimi a Smashem. Mogą zostać odcięci, a kiedy centaur stąd wyjdzie, staną się widzialni i podatni na ciosy, nawet jeżeli uda im się uniknąć oleju. Dor podbiegł i porwał kawał gruzu. Wrzucił go w olej. Dorzucił więcej odłamków, formując tamę. Za mało tego było. Nie był pewien, czy Iren zdoła po tym przejść. Wtem kawały gruzu zaczęły padać częściej niż je rzucał - ktoś mu pomagał. Chłopak nie wiedział kto, nie mógł się z tym kimś porozumieć - po prostu dalej rzucał odłamy muru, tamując spływ oleju. Wkrótce utworzyło się jeziorko. Dor wypełnił piaskiem szczeliny w tamie i droga była wolna. Spływ oleju został zahamowany. Iren mogła bezpiecznie przejść. Oddziały żołnierzy, z dobytymi mieczami, posuwały się w dół schodów. Mieli mocne buty, mające ich chronić przed olejem, który, jak sądzili, dał się we znaki ich ofiarom. Miała to być druga pułapka. Nie wiedzieli, że więźniowie odeszli. Dalej jednak Awarowie mogli wyrządzić wiele szkody, posyłając strzały w głąb nowego tunelu. Dor rzucił się strzec wejścia do tunelu, ufając, że pozostali już tam bezpiecznie dotarli. Niewidzialny strażnik powinien na długo powstrzymać żołnierzy. Wtem dojrzał swe ramiona! Znalazł się poza zasięgiem magicznego pola, wystawiony na ciosy. Napastnicy dostrzegli go w blaskach pochodni. Zaatakowali. Obok

chłopca

błysnął

drugi

miecz.

Król

Omen!

To

on

dopomógł

zatamować spływ wrzącego oleju! Nie padło żadne słowo. Obaj wiedzieli, co należało uczynić - mieli strzec wejścia przed wrogami, dopóki Król Trent nie wykona tego, co zamierzał. Nowy tunel Smasha był za wąski, by w nim mogli skutecznie walczyć, a pomieszczenie w lochach - zbyt obszerne; żołnierze ustawiliby się pod przeciwległą ścianą, poza zasięgiem mieczy i posyłaliby strzały w głąb tunelu. Dor i Omen weszli do celi i ustawili się, plecami do siebie, w pobliżu więdnącego drzewa ciastkowego. Teraz całe pomieszczenie znajdowało się pod kontrolą ich mieczy, a chłopak miał nadzieję, że Król Omen potrafi się posługiwać swym orężem. Awarowie, nie będący tchórzami, natarli na nich energicznie. Zgodnie z wiedzą uzyskaną przez Arnolda należeli do szczepu dzikich tureckich nomadów, którym nie odpowiadało osiadłe życie - ci najemnicy zaś byli najdziksi z nich. Miecze mieli długie, zakrzywione, o jednym ostrzu:- przeznaczone do zamaszystego cięcia. Natomiast

miecz Dora był prosty, o podwójnym ostrzu. Tu, w ograniczonej przestrzeni lochów, obrońcy mieli przewagę. Omen zataczał swym zakrzywionym ostrzem wielkie łuki, trzymając napastników w szachu, ,a Dor kłuł i ciął, odcinając rękę jednemu z Awarów, zanim nabrali respektu. Miecz chłopca nie miał teraz żadnej magicznej mocy. Musiał go więc sam prowadzić. Na szczęście nauczono go podstaw fechtunku i bardzo mu się one obecnie przydały. Z tunelu wyleciało kilka nietoperzy i polatywało nad głowami Awarów, którzy je zignorowali. Jeden z nietoperzy, jakby oburzony owym lekceważeniem, zawisł przed twarzą dowódcy, a ten zamachnął się na niego mieczem. Stwór cofnął się i wyleciał z pomieszczenia. Walka na miecze była bardzo wyczerpująca, a Dor nie był w formie. Wkrótce ramiona miał jak z ołowiu. Omen, więziony przez długi czas, również nie był w dobrej kondycji. Widząc to, Awarowie nacierali coraz natarczywiej; spodziewali się szybkiego zwycięstwa. Jeden z nich zaatakował Dora; cięcie awarskiego miecza zdawało się nie do powstrzymania. Chłopak próbował się cofnąć i odparować cios, ale pośliznął się na krwi lub na oleju i stracił równowagę. Awar zranił go w lewe biodro. Dor upadł bezwładnie. -

Królu Omenie! - zawołał. - Uciekaj do tunelu! Nie mogę cię już osłaniać z tyłu!

-

Xnt zqd gtqs! - krzyknął, zataczając koło, Król Omen.

Awarowie natarli, korzystając z okazji. Miecz Omena ponownie zatoczył łuk, powstrzymując ich na chwilę, by chłopak zdołał opanować ból i sięgnąć po swój oręż. Ale jego dłoń natrafiła tylko na coś gąbczastego - zmarnowane czekoladowe ciasteczko z martwego już drzewa. Zbliżyło się dwóch Awarów -jeden parował ciosy Króla Omena, drugi pochylił się nisko, by chlasnąć mieczem po nogach chłopca. Dor złapał ciastko i cisnął w twarz żołnierzowi. Był to celny strzał - tamten padł na kolana, ocierając zalepione oczy, a cela wypełniła się zapaszkiem zepsutego ciastka. Dzięki tej zwłoce Król Omen uśmiercił drugiego Awara. Ale już atakował następny, a Dor nie miał w zasięgu ręki innego ciastka. Omen przeszył wroga mieczem, potem pochylił się, chwycił chłopca i ciągnął go do tunelu. -

To szaleństwo! - krzyknął Dor. Zagrażające mu niebezpieczeństwo nie

przesłaniało tego, że i Król Omen był ranny. Krwawił z rany na lewym ramieniu, a jego krew mieszała się z krzepnącą krwią chłopca. -

Ratuj siebie!

Awarowie gotowali się do ostatniego natarcia; wiedząc, że mają przed sobą dwóch nie uzbrojonych i rannych mężczyzn, niespiesznie przygotowywali uderzenie. Byli skazani,

nawet gdyby dotarli do tunelu. Omen postąpił po wariacku, próbując ratować chłopca - a Dor uznał, że chyba go polubił. Nagle z tunelu wypadł smok, rozwijając skrzydła w lochu. Zionął ogniem i unosił się w powietrzu, nastawiając ostre szpony, szukając łupu. Zdumieni i przerażeni Awarowie cofnęli się. Jeden z nich desperacko ciął potwora, a miecz przeszedł przez smocze skrzydło, nie czyniąc żadnej szkody. Oczywiście iluzja! Wróciła magia ł Królowa działała na swój własny, spektakularny sposób. Jednak gdy Awarowie zorientują się, że smok jest niematerialny. Stało się odwrotnie. Awar, stwierdziwszy, że nawet nie zdołał drasnąć smoka, wrzasnął i uciekł z pomieszczenia. Bardziej obawiał się niematerialnej groźby niż namacalnej. Król .Omen także wpatrywał się w smoka. -

Skąd się wziął? - zapytał. - Nie wierzę w smoki.

Dor uśmiechnął się. -

To iluzja - wyjaśnił.

Powrót magii ponownie umożliwił im rozmowę. -

Królowa Iris jest na swój sposób artystką. Może wytworzyć całkowicie

wiarygodne ułudy - z zapachami, dźwiękami, niekiedy nawet dotykalne. W całej historii Xanth nie ma nikogo lepszego w tej dziedzinie. Smok skręcił i zbliżył się do nich. -

Dziękuję, Dor - powiedział, roztapiając się w kolorowy strumyk, który popłynął za

uciekającymi Awarami. Pojawiła się Iren. -

Och, jesteś ranny! - krzyknęła. Dor nie był pewny, czy odnosiło się to do niego,

czy do Omena. -

Król Omen uratował mi życie - powiedział.

-

Ty jeden miałeś na tyle rozumu, by zatamować płynący olej i ocalić dziewczynę -

odparł Omen. - Czyż mogłem nie pomóc? -

Dzięki - rzekł Dor, stwierdzając, że jeszcze bardziej lubi tego śmiałego, młodego

Króla. Może i był rywalem, lecz przede wszystkim był porządnym człowiekiem. Uścisnęli sobie dłonie. Dor nie wiedział, czy to mundański zwyczaj, ale Król Trent najwidoczniej opowiadał o zwyczajach xanthyjskich. -

Nasza krew się zmieszała, zawarliśmy więc braterstwo krwi - rzekł uroczyście

Król Omen.

Iren i Iris darły jakieś tkaniny, przygotowując bandaże. Dziewczyna podeszła do Omena, zostawiając Dora swej matce. -

Podejrzewam, że cię nie doceniłam - szepnęła Królowa opatrując rany chłopca.

Oczyściła je, posmarowała ekstraktem leczniczych roślin i obandażowała. - Nie doceniałam również twojego ojca. -

Mego ojca? - zapytał oszołomiony.

-

To było dawno temu, zanim spotkałam Trenta - odparła. - Nie twoja sprawa. Obaj

przeszliście zwycięsko próbę. Chłopak docenił jej komplement, ale żałował, że tak późno, zbyt późno, zmieniła zdanie. Iren zajęła się Omenem. Usiłował nie zerkać w stronę dziewczyny, opatrującej rany mundańskiego Króla, ale niezbyt mu się to udawało. Królowa pochwyciła jedno z tych spojrzeń. -

Kochasz ją - powiedziała. - Przedtem nie kochałeś, lecz teraz tak. To miłe.

Naigrawała się z niego? -

Przecież popierasz Króla Omena - odparł, pełen sprzecznych, kłębiących się

-

Nie. Omen to przystojny, młody mężczyzna. Jednak ani on nie jest odpowiedni dla

uczuć. Iren, ani ona dla niego. Popieram twoją kandydaturę, Dor. Zawsze to robiłam. -

Ale powiedziałaś...

Uśmiechnęła się smutno. -

Moja córka nigdy w swym życiu nie zrobiła tego, co jej zalecałam. Niekiedy

potrzebny jest podstęp. Przyglądał się Królowej. Próbował coś powiedzieć, ale myśli plątały mu się. Nachylił się i pocałował ją w policzek. -

A teraz wstań - powiedziała Królowa Iris i pomogła mu.

Stwierdził, że może utrzymać się na nogach, chociaż trochę kręciło mu się w głowie. Rana nie była taka groźna, jak się wydawało, no i była już magicznie leczona. Zjawił się Król Trent. -

Obaj zrobiliście dobrą robotę. Dzięki wam zdołałem się zbliżyć do większości

awarskich żołnierzy. Zamieniłem ich w nietoperze. A więc stąd wzięły się nietoperze, które widział! Jeden z nich bezskutecznie usiłował ostrzec pozostałych Awarów. -

Awarowie nie są jedynymi naszymi wrogami – powiedział Król Omen. - Musimy

wyeliminować pozostałych, żeby wśród nas nie pozostał żaden morderca.

-

Pomoże w tym magia - odrzekł Król Trent. - Zajmą się tym Królowa Iris i Dor.

-

My? - spytał zaskoczony chłopak.

-

Oczywiście - odparła Królowa. - Czy możesz chodzić?

-

Nie wiem - powiedział Dor. Pod wpływem nagłego wstrząsu jego uczucia

względem matki Iren zmieniły się gwałtownie, ale musiało upłynąć trochę czasu, zanim nabiorą stałości. Zrobił parę próbnych kroków, a ona ujęła go za ramię, wspierając. Wolałby, żeby to uczyniła Iren. Awarowie zorientowali się, że smok nie ściga ich poza obręb lochów. Nie wiedzieli jeszcze, że reszta ich oddziałów została wyeliminowana. Ponownie wpadli do pomieszczenia. -

Zaczynają się orientować w iluzjach - odezwał się Grundy. - Lepiej chodźmy stąd!

Miał rację. Awarowie zatrzymali się tuż poza magicznym polem i napinali łuki. Znaleźli sposób na magię. Smash wkroczył do akcji. Wyrwał głaz z fundamentów i cisnął w Awarów. Odpowiednią do tego siłą dysponował tylko w magicznym polu, ale raz rzucony głaz był równie groźny poza polem, jak strzały wrogich łuczników. Żołnierze pierzchli przed kamiennym pociskiem. Poszli w głąb tunelu, Dor utykał. Za nimi i przed nimi leciały smoki, okrutna straż honorowa. Dotarli do głównego hallu Zamku Ocna. W jednej jego części tłoczyła się nerwowo służba zamkowa. Awarowie dotarli tu innymi drogami - stali teraz w halu. Służba bała się ich - nie wiedząc jeszcze, że wbrew pogłoskom Król Omen żyje. Dlatego też Zamek Ocna pozostał w mocy Króla Oarego, choć prawowity władca był wolny. -

Ogr i ja będziemy strzec Króla Omena - rzekł Król Trent. - Iren, wyhoduj drzewo

czereśniowe. Ty i golem zajmiecie się obronną artylerią. Magu-centaurze, zechciej stanąć pośrodku halu i okręć się błyskawicznie w miejscu kilka razy, jak tylko dam sygnał. Iris i Dor, wasza moc sięga dalej niż moja - wytępcie czających się Awarów! -

Znam zamysły mego męża - szepnęła Królowa Iris. - Jest genialnym taktykiem.

-

Ale Awarowie stoją poza magicznym polem! – zaprotestował Dor. - I wiedzą o

twych iluzjach. Na swój sposób są całkiem bystrzy. Już nie zdołamy ich zwieść. -

Nie musimy - odparła Iris. - Należy jedynie sprawić, by kamienie znajdujące się w

magicznym polu zdradziły kryjówkę każdego Awara. Pozostali z nas już ich stamtąd wykurzą. -

Gotowe, Iren? - zapytał Król Trent.

Drzewko dziewczyny rosło prędko i dojrzewało już mnóstwo błyszczących, czerwonych czereśni. -

Gotowe, ojcze! - odparła z zawziętością.

Dor cieszył się, że Król Trent był tak dobrym taktykiem, bo on sam miał bardzo mgliste pojecie o tym, co się szykowało. Okręcający się Arnold mógł objąć polem magicznym niektórych Awarów, ale większość z nich i tak pozostanie poza polem. Jak zdołają ich wyeliminować, zanim tamci zrobią użytek z łuków? -

Teraz wzmocnimy efekt - rzekł Król Trent. - Ogrze, przygotuj się! Królu Omenie,

twoja kolej! Król Omen wszedł na podwyższenie w środku halu. Upływ krwi sprawił, że był blady, źle władał lewym, zranionym ramieniem, ale mimo to promieniował dostojeństwem Majestatu. Iren zerwała trochę dojrzałych czereśni i dała garść goleniowi, stojącemu obok. Smash uniósł ciężką drewnianą belkę. Arnold, na sygnał Trenta, zaczął powoli okręcać się w miejscu. Dor skoncentrował się, nakazując kamieniom w halu zdradzić, czy nie czai się w pobliżu jakiś Awar. Królowa Iris przygotowała iluzję pełną dostojeństwa: podium stało się piedestałem z litego złota, Król Omen odziany był we wspaniałe królewskie szaty, otaczał go świetlisty nimb. -

Słuchajcie, słudzy Zamku Ocna i lojalni obywatele Królestwa Onesti - rzekł, a

jego głos rozbrzmiewał w całej sali. - Jam jest Król Omen, wasz prawowity władca, zdradzony i uwięziony przez uzurpatora Oarego. Uwolnili mnie przyjaciele z magicznej Krainy Xanth. Wzywam was, odstąpcie Oarego i złóżcie należny mi hołd. -

Mknn jko! - zawołał w swym języku dowódca Awarów. - Ujqqv jko fqvp!

W kierunku Króla Omena pomknęła strzała. Smash strącił ją trzymaną w ręce belką. -

Oooj! - jęknęła strzała; talent Dora zadziałał aż za dobrze. - Tylko wykonywałam

swój obowiązek! Arnold obracał się i pole magiczne docierało do najdalszych zakątków halu. -

Tu jest Awar! - zawołał kamień, dostając się w pole. - Wystrzelił strzałę.

-

Zamknij się, niewidzialny skarżypyto! - warknął Awar, uderzając w to „coś”, co

według niego ukrywało się w zakamarku, z którego dobiegał głos. Pomknął ku niemu, zionąc ogniem, skrzydlaty smok. -

Ty także, lipny potworze! - wrzasnął żołnierz. Wyciągnął miecz i ciął smoka.

Iren rzuciła czereśnią. Uderzyła w podłogę u stóp Awara i bomba czereśniowa eksplodowała. Zdumiony i przemoczony czerwonym czereśniowym sokiem żołnierz łupnął o ścianę.

Arnold zatrzymał się, obserwując akcję. Teraz kontynuował obrót. Następny kamień zawołał: -

Jeden z nich jest za mną!

Unoszący się w magicznym polu smok znów zionął ogniem, potężnym i czerwonym. Tym razem Iren dostroiła do tego swój rzut czereśniowa bomba wybuchła jakby pod wpływem smoczego płomienia. Dzięki temu - zdał sobie sprawę Dor - smok sprawia wrażenie prawdziwego. -

Wy wszyscy - strzelać cttąyu! - zawołał mijany przez magiczne pole dowódca

Awarów. - Vjg oqpuvgtu ctg lwuv konnwukqpi! Ale jego ludzie wahali się, bo dwóch z nich zostało ogłuszonych przez coś, co było nie tylko iluzją. Bomby czereśniowe wybuchały poza magicznym polem - może wiec i w Mundanii było coś w ich rodzaju? Arnold dalej okręcał się w miejscu, kamienie dalej zdradzały kryjówki Awarów. Czereśniowe pociski wzbudziły wśród Awarów respekt, którego nie wzbudziły słowa Króla Omena. Ogr zbijał strzały, nie pozwalając, by trafiały w cel. Iluzja Królowej niepokoiła ich. Latający smok przemienił się w odzianego w zbroję olbrzyma, dzierżącego płomienisty miecz, potem ów olbrzym zmienił się w szponiastego sfinksa, a ten z kolei - w rój zielonych os. Zagrzmiał grom - iluzja dźwięku - akcentując przemowę Króla Omena. Reszta Awarów została wkrótce zastraszona lub wyeliminowana. -

Wrogie oddziały zostały pokonane - rzekł Król Omen, którego ogromna,

powiększona iluzją postać budziła lęk - i lojalni obywatele Królestwa Onesti nie muszą się już bać o swoje życie. Stawcie się przede mną i odmówcie przysięgę posłuszeństwa! Wokół niego unosiły się gwiazdy i chorągwie. Słudzy zamkowi przybliżyli się niepewnie. -

Boją się obrazów - zauważył Grundy.

Królowa skinęła głową. Potwory nagle zniknęły, a hal zalało łagodne światło i wypełniły dźwięki słodkiej melodii - przynajmniej w rolującym polu magicznym. Podniesieni na duchu ludzie nabrali większej śmiałości. -

Czy to naprawdę ty, Wasza Wysokość Dobry Omen? - zapytał stary sługa. -

Sądziliśmy, że nie żyjesz i kiedy nadeszły potwory... -

Stać! - usłyszeli ostry głos ze sklepionego przejścia od głównego wejścia do

zamku. Wszyscy odwrócili się w tę stronę. Na samej granicy magicznego pola stał Król Oary. Dor pojął, że musiał dostać się do Zaniku Ocna inną drogą, omijając zerwany most. Oary

domyślił się, gdzie zdążają, wiedział, że wywoła to kłopoty, i pospieszył, by opanować sytuację, zanim ta wymknie się spod kontroli. Był bystry i odważny. -

Oto uzurpator! - zawołał Król Omen. - Pojmijcie go!

Przy Oarym stały jednak nowe oddziały awarskich najemników, przybyłe wraz z nim z tamtego zamku. Zwykli słudzy nie zdołali się do niego zbliżyć. Stał tuż na obrzeżu magii, więc jego słowa były zrozumiałe; poznał granice pola. W każdej chwili mógł wyjść poza jego obszar. -

Szaleńcy! - krzyknął grzmiącym głosem Oary. – Zostaliście omamieni iluzją.

Stańcie przy mym boku i zniszczcie tych obcych intruzów. -

Obcych intruzów! - wykrzyknął oburzony Król Omen. Gwiazdy wokół niego

eksplodowały, w tle zabrzmiała wspaniała, burzliwa muzyka. - Ty, który podałeś mi narkotyk, zamknąłeś mnie w lochach i przywłaszczyłeś sobie mój tron - ty śmiesz mnie tak nazywać? Ludzie z Zamku Ocna stali niezdecydowani, spoglądając to na jednego, to na drugiego, niepewni, któremu królowi winni posłuszeństwo. Każdy wyglądał wspaniale - Oary przywdział królewskie szaty, koronę i przypasał miecz, Co uszlachetniło jego tłustą postać. Dzięki iluzji Królowej Iris, Dobry Omen wyglądał równie imponująco. Zwykłym ludziom trudno było dokonać wyboru na podstawie samego wyglądu. -

Jesteś nikim! - ryknął Oary, a taką pewność i przekonanie mógł nadać swemu

głosowi tylko zupełny łotr. - Nie istniejesz! Padłeś z rąk khazarskich morderców! Ty... Gwiazdy wokół postaci Króla Omena płonęły oślepiającym blaskiem, syczały, strzelały i grzmiały, jakby niebo pękało. Zagłuszyło to głos Oarego. -

Pozwólcie mówić złoczyńcy! - rzekł Król Omen. – Zawsze pozwalaliśmy, by

każdy przedstawił swą sprawę. -

Zniszczy cię - ostrzegła Królowa Iris. - Nie ufam mu. Nie dawaj mu szansy.

-

Taka jest wola Króla Omena - spokojnie powiedział Król Trent.

To zahamowało iluzję. Królowa Iris nigdy nie sprzeciwiała się woli Króla Trenta przynajmniej publicznie. Pozostał cichy i bezbarwny mundański hali, gdzie stłoczeni słudzy stali naprzeciw grupy Awarów. -

Jesteś tylko złudzeniem - ciągnął Oary, wykorzystując okazję. - Widzieliśmy, że

Obcy potrafią z niczego tworzyć potwory i głosy. Któż wątpi, że potrafią również przywołać sobowtóra naszego poprzedniego czcigodnego Króla? Królowa Iris zasmuciła się. -

Mistrzowski cios! - szepnęła. - Wiedziałam, że Dobry Omen nie powinien

dopuszczać do głosu tego bazyliszka.

Istotnie, słudzy zamkowi wahali się. Wpatrywali się w Króla Omena, jakby sondując iluzję. Złudzenia, tak łatwo wywołane przez Królową Iris, pracowały teraz przeciwko niemu. Któż mógł odróżnić rzeczywistość od wyobrażenia? -

Gdyby Król Omen zdołał powrócić z tamtego świata – ciągnął Król Oary - byłbym

pierwszym, który powitałby go. Nieszczęście spadnie na nas, jeśli poddamy się fałszywemu wizerunkowi! Król Omen stał, oszołomiony zuchwałością Oary. W owej bitwie na słowa uzurpator zyskał ważny punkt. -

Zniszczyć to wcielenie! - krzyknął Oary, wykorzystując sposobność. Ludzie

ruszyli ku Królowi Omenowi. Ten w końcu odzyskał głos. -

Jak zdołacie zniszczyć iluzje? - zapytał. - Jeżeli jestem jedynie sztucznym tworem,

to będę się wyśmiewał z waszych wysiłków. Zatrzymali się, zmieszani. Oary ponownie wykorzystał chwilę ciszy. -

Tam na pewno jest człowiek! Wygląda jak Król Omen. To oszust, nasłany, by

podburzyć was do buntu przeciwko waszemu prawdziwemu królowi. Później ogr będzie rządził zamiast mnie. Wzdrygnęli się. Nie chcieli, by rządził nimi jakiś ogr. -

Oszust?! - zawołał Król Omen. - Dor, pożycz swego miecza! W ogólnym

zamieszaniu chłopak odzyskał bowiem miecz, a Omen swój zgubił. -

To niczego nie dowiedzie - powiedział Król Trent. – Lepszy fechmistrz wcale nie

musi być prawowitym królem. -

Właśnie, że jest nim! - krzyknął Omen. - Jedynie władcy Onesti znają sztukę walki

mieczem! Żaden podstawiony wieśniak nie zdoła z nim walczyć. Lepiej władam mieczem niż uzurpator, więc udowodnię, że nie jestem oszustem! -

Nie - zaprotestował Oary. - Wiem dobrze, że twój poplecznik podał ci

zaczarowany miecz. Czyni on mistrza z każdego niezdary, więc nikt nie zdoła cię pokonać. -

Ten człowiek w mig się uczył! Dor nawet sobie nie wyobrażał, że Król Oary

potrafi być takim zręcznym dyskutantem. Najwyraźniej jego głowy, nie wypełniał pudding. Zdumiony Król Omen spojrzał na miecz. -

Dor nie dokonał nim jakichś szczególnych wyczynów - powiedział, niechcący

dyskredytując technikę chłopca. -

Niemniej on ma rację - rzekł Król Trent. - Dor posługiwał się owym mieczem

poza magicznym polem.

-

Racja - przyznał niechętnie chłopak. - W polu zwycięży każdy, kto będzie walczył

tym mieczem. Poza tym Królowa Iris może sprawić, że Król Trent będzie wyglądał jak ty, Omenie, a on jest lepszym szermierzem od ciebie. Powiedziawszy to, Dor zastanawiał się, czy aby nie był to rewanż za lekceważenie jego, Dora, umiejętności. Król Trent władał mieczem najlepiej w całym Xanth, więc była to jednak słuszna uwaga. -

Głupcy! - wybuchnęła Królowa Iris. - Macie zwycięstwo w zasięgu ręki i

marnujecie tę szansę na jakieś fachowe dyskusje! -

To sprawa prawości - powiedział Dor. - ONESTI.

Król Omen roześmiał się - objęty magicznym polem zrozumiał ów ortograficzny kalambur. -

Rozumiem. Będę więc walczył z Oarym poza magicznym polem.

-

A tam odczujesz dolegliwości wywołane raną. Będziesz walczył prostym

mieczem, a uczyłeś się posługiwać zakrzywionym - odezwała się Królowa Iris. - A jeśli to nie wystarczy, Awarowie strzelą ci w plecy. Nie bądź bardziej szalony niż musisz! Oary próbuje cię wciągnąć w pułapkę, w której weźmie górę jego perfidia. Dobrze znam takich. Dor milczał. Królowa znała takich, bo sama była taka. Czyniło to z niej dobrego doradcę w podobnej sytuacji. -

Jakże więc zdołam udowodnić, że jestem sobą? – zapytał prawie żałośnie Król

-

Niech ludzie zamkowi podejdą do ciebie, dotkną cię i porozmawiają z tobą -

Omen. zasugerował Król Trent. - Na pewno wielu z nich zna cię dobrze. Potrafią stwierdzić, czy jesteś oszustem, czy też nie. Oary próbował się przeciwstawić, ale owa rada wydała się bardzo sensowna zamkowej służbie. Zręczność taktyczna Króla Trenta zniweczyła fortel Oarego. Pojawiła się nie-awarska straż, sięgając po oręż - a była o wiele liczniejsza niż Awarowie. Wyglądało na to, że rozeszły się wieści o owym pojedynku i że nadciągali wierni obywatele Onesti. Oary widząc, że stoi na straconej pozycji, niechętnie się zgodził. -

Sam się do nich przyłączę! - zadeklarował. - W końcu to właśnie ja pierwszy

powinienem powitać powracającego Króla Omena, gdyby rzeczywiście powrócił, gdyż zasiadam na tronie Onesti w jego zastępstwie. Królowa Iris zachmurzyła się, ale Król Trent gestem nakazał jej milczenie. To wszystko było jak gra - ruch i odpowiedź nań - tocząca się według ścisłych reguł. Oary działał

teraz po myśli Trenta i należało mu na to pozwolić, dopóki jawnie nie złamie reguły. Dor obserwował uważnie. Może mu się to przydać, kiedy naprawdę zostanie Królem. -

Pójdź, Królu! - rzekł Król Trent, ujmując ramie Omena. - Odłóżmy oręż i niech

każdy z was podejdzie. Ostrożnie ujął magiczny miecz i podał Królowej Iris, a ona ułożyła go pieczołowicie na podłodze. Oary również odpasał swój miecz, podporządkowując się tej nowej regule. Jego Awarowie szemrali, ale trzymali się na uboczu. Smash zbliżył się do nich, co skłoniło ich do zachowania spokoju. Utworzyła się kolejka: słudzy zamku chętnie podchodzili, by sprawdzić tożsamość Króla Omena. Pierwszy był starzec - powolny, ale szacunek, jaki żywili do niego wszyscy, stanowił o tym pierwszeństwie. -

Witaj, Borywog! - rzekł Król Omen, ujmując kruche ramię starca. - Pamiętasz,

jakim utrapieniem byłeś dla mnie w dzieciństwie, kiedy się mną opiekowałeś? Jeszcze gorszym niż mój ojciec! Sądziłeś, że nigdy nie nauczysz mnie ortografii! Pamiętasz, jak napisałem nazwę naszego Królestwa jako HONESTY? -

Panie! Mój panie! - zawołał starzec, padając na kolana. - Nigdy o tym nikomu nie

wspomniałem! To na pewno nasz Dobry Król Omen! Podchodzili kolejno inni. Król Omen znał wszystkich. Sprawa zaczynała się wyjaśniać. Król Trent dobrotliwie się uśmiechając stał obok Omena. Nagle, jeden z mężczyzn wyciągnął sztylet i zaatakował Króla Omena. Zanim jednak spadł zdradziecki cios, ów człowiek zamienił się w dużego brązowego szczura, który chyłkiem uciekł. Pałacowy kot skwapliwie pomknął za nim. -

Obiecałem cię strzec - rzekł Król Trent. - Mam niejakie doświadczenie w takich

sprawach. Przyszła kolej na Oarego. -

To jest Król Omen! - wykrzyknął z udanym zdumieniem. - Awarowie, schowajcie

miecze! Nasz Król powrócił z krainy śmierci. To cud! Król Omen zamarł z rozchylonymi ustami, obawiając się jakiegoś nowego podstępu. Znów wmieszał się Król Trent. -

Miło usłyszeć twe potwierdzenie, Królu Oary. Zawsze wiedzieliśmy, że przede

wszystkim masz na względzie dobro Królestwa Onesti. Dor, czy mógłbyś zabrać Króla Oarego w bardziej odosobnione miejsce i omówić szczegóły? Teraz zdumiał się Dor. Stał milcząc. Pojawił się Grundy i trącił chłopca w nogę. -

Zaprowadź go do antyszambru! - szepnął. - Ja się zajmę tamtymi.

Dor opamiętał się. -

Oczywiście - powiedział z pozornym spokojem. – Królu Oary, czy możemy

przejść do antyszambru, by porozmawiać prywatnie? -

Ależ oczywiście - odparł Oary, który stanowił teraz istne wcielenie uprzejmości.

Sprawiał wrażenie, że lepiej od Dora rozumie reguły tej gry. Statecznie przeszli do antyszambru, a Król Omen dalej witał się z dawnymi przyjaciółmi. Awarowie zaś stali na uboczu, pełni niepokoju. Bez dowódcy nie byli groźni nawet nie znali miejscowego języka. Myśli Dora kłębiły się. Dlaczego Oary rozpoznał Omena, choć przedtem zarzucał mu oszustwo i kazał go nawet zamordować? Dlaczego udawał, że nie wie, gdzie Omen przebywał przedtem? I czemu przystał na to Król Trent, skoro sam padł ofiarą zdradliwości i okrucieństwa Oarego? I czemu na koniec Trent przekazał sprawę jemu, Dorowi, nakazując, by sam uporał się z sytuacją, której nie pojmował? Przyłączyli się do nich Iren, Smash i Arnold. Oary zachował spokój. -

Czy możemy mówić bez ogródek? - zapytał.

-

Jasne - zareplikowała Iren, otulając się szczelniej kurtką. - Uważam, że cuchniesz!

-

Czy rozumiecie sytuację? - spytał pogodnie Oary.

-

Nie - odparł Dor. - Nie mam pojęcia, dlaczego Król Trent nie zmienił cię w robaka

i nie rozdeptał. -

Król Trent jest władcą o dużym doświadczeniu - powiedział Oary. - Kieruje się

raczej faktami niż uczuciami. Skłania się ku najkorzystniejszemu rozwiązaniu, a nie ku zemście. Oto fakty – mam tu jeden oddział Awarów i mogą oni przysporzyć wam niemało kłopotów. W tamtym zamku mam ich więcej. Usunięcie tych najemników wymagałoby wojny, zwłaszcza że ich dowódcy są mi wierni, a to osłabiłoby Królestwo Onesti, zagrożone atakiem Khazarów. Lepiej tego uniknąć i zachować potęgę królestwa. Dlatego król Omen musi szukać ze mną ugody - dla dobra królestwa. -

Czemu po prostu... - zaczęła Iren i przerwała.

-

Nie potrafisz tego powiedzieć - rzekł Oary. - To oznaka twej słabości, której

musisz się pozbyć, jeżeli chcesz być tak dobrą królową, jak twoja matka. Czemu mnie po prostu nie zabić i nie skończyć z tym raz na zawsze? Bo nie macie dość oleju w głowie, by zrobić to, co jest konieczne. -

Taaa? - zapytał Grandy. - No to czemu sam nie zabiłeś Omena?

Oary westchnął.

-

Sądzę, że należało to uczynić. Naprawdę powinienem. Ale lubię tego młodego

głupca. Nikt nie jest doskonały. -

Ale dopiero co kazałeś go uśmiercić - odezwał się Dor.

-

Desperacki czyn - odparł Oary. - Nawet nie żałuję, że się nie udało. Już było za

późno. Trzeba to było zrobić na początku, żeby nie zdołał dowieść swej tożsamości. Wówczas wygrałbym tę potyczkę. Najwidoczniej się nie nadaję. Niedostatecznie pragnąłem zachować koronę. Dor miał mieszane uczucia. Znał Oarego jako pozbawionego skrupułów szubrawca, a jednak jego otwartość, inteligencja i przyznanie się do cywilizowanych słabostek sprawiały, że nie mógł go całkiem znienawidzić. -

A teraz musimy ułożyć się z tobą - powiedział chłopak. - Jakże jednak możemy ci

zaufać? -

Pewnie, że nie możecie mi ufać! - przyznał Oary. – Gdyby mi się udało, bylibyście

na powrót w lochu, a wasz konioczłowiek objeżdżałby imperium Awarów jako cyrkowa atrakcja. -

Coś podobnego! - odezwał się Arnold.

-

Nie możemy go zabić, nie możemy mu ufać! Co więc mamy z nim zrobić? -

zapytał pozostałych Dor. -

Zamknijmy go w tej samej celi, w której trzymał Króla Omena - powiedziała Iren.

- I niech sadystyczny eunuch przynosi mu strawę. -

Smash zniszczył te cele - przypomniał jej Grundy. - I tak nie byłoby to bezpieczne.

Jakiś oddany sługus mógłby go uwolnić. -

Musimy powrócić do Króla Omena z jakimś rozwiązaniem - rzekł chłopak. - Nie

rozumiem, dlaczego złożono to w moje ręce, ale.. -

Ponieważ pewnego dnia zostaniesz Królem Krainy Xanth - odparł Oary. - Musisz

się nauczyć podejmowania trudnych decyzji, dobrych lub złych. Gdybym miał większe doświadczenie, zanim sięgnąłem po władzę - postępowałbym tak, by uniknąć mojego obecnego kłopotliwego położenia. Gdyby Król Omen je miał, to nigdy nie utraciłby tronu. Musisz uczyć się w działaniu. Jedyną kompetentną osobą jest twój Król Trent. Na swoje nieszczęście niedoceniłem go, te uważałem, że te opowieści o magii wskazują na obłąkany umysł. Zazwyczaj tylko ciemni wieśniacy wierzą w czary. Kiedy zostaniesz Królem, powinieneś wiedzieć; jak sprawować ten urząd. Była to szczera prawda. -

Chciałbym móc ci zaufać - powiedział Dor. – Byłbyś świetnym nauczycielem

sprawowania władzy.

-

To jest twoja nauka - odparł Oary.

-

Historia poucza, że istnieją dwa uświęcone obyczajem rozwiązania - wtrącił się

Arnold, - Jedno to okaleczenie – zbrodniarz jest oślepiony lub odcina mu się kończyny, by nie mógł więcej szkodzić... -

Nie! - sprzeciwił się Dor, a Iren go poparła. - Nie jesteśmy barbarzyńcami.

-

Profesjonalistami też nie - powiedział Oary. - Wciąż unikacie dogodnych,

sprawdzonych metod. -

Drugie to wygnanie - ciągnął centaur. - Istoty waszego gatunku, nie mające

magicznych zdolności, były wypędzane z Xanth - podobnie jak istoty z mego gatunku, mające takie zdolności. To bardzo skuteczne rozwiązanie. -

Może przecież zebrać armię i powrócić – zaprotestował Dor. - Król Trent tak

zrobił, kiedy był banitą. -

Ale nie podbił Xanth. Sytuacja się zmieniła i poproszono go, by powrócił. Może

za dwadzieścia lat i w Onesti wszystko się zmieni i Oary znów będzie potrzebny. W każdym bądź razie istnieją zabezpieczenia. Odpowiednio obwarowane wygnanie zapobiegłoby zdradzie, uniemożliwiając mu sianie niepokojów. Oczywiście nie należało by tego określać jako wygnania. Mogłoby to bowiem sugerować, że wystąpiły jakieś tarcia w przekazywaniu władzy, a nie przyjacielskie powitanie czasowo nieobecnego Króla. Można by go mianować posłem lub ambasadorem w jakimś ważnym państwie... -

Khazarowie!- wykrzyknął Grundy;

-

Hej, nie chcę tam jechać! - zaprotestował Oary. - To nie okrzesani ludzie!

Musiałbym wysilać wszystkie siły, by tam przeżyć! -

Istotnie! - powiedział centaur. - W tamtej społeczności Oary byłby dziwadłem -

tolerowany, lecz nie traktowany poważnie. Niezwykle trudnym zadaniem byłoby podtrzymywanie i rozwijanie pokojowych Stosunków z owym imperium, no i oczywiście ostrzeganie Onesti, gdyby szykowano jakiś atak. Gdyby dobrze wywiązał się z tych obowiązków, mógłby uzyskać przebaczenie i zgodę na powrót do Onesti. Jeżeli nie... -

Ależ Khazarowie wcześniej lub później, muszą napaść na Onesti! - rzekł Oary. -

Jak, zdołam zapobiec... -

Jak sobie przypominam, w tych czasach nordyccy Madziarowie stanowią

nominalnie cześć imperium Khazarów - odparł Arnold. - Pozostali jednak odrębnym ludem. Można byłoby wysłać Oarego na dwór madziarski...

-

Gdzie prawdopodobnie podburzyłby ich do rebelii przeciwko Khazarom! -

powiedział Dor. - Byle trzymał ich z dala od Onesti. Wymagałoby to ciągłej uwagi i czujności... -

Cóż za niecny uczynek! - zawołała zachwycona Iren.

Zdumieni wymienili spojrzenia. -

Niecny uczynek - powtórzył Dor.

-

Byliśmy skazani na jego popełnienie - powiedziała. - Zanim księżyc dojdzie do

pełni - a już niemal jest w pełni. Chodźmy oznajmić tamtym, że ambasador Oary udaje się na dwór Madziarów. -

Wyłącznie po to, by służyć memu umiłowanemu Królestwu i reprezentować

interesy mego dobrego przyjaciela i odzyskanego suwerena, Króla Omena - powiedział filozoficznie Oary. - Mogłoby być; gorzej! Myślałem, że obedrzecie mnie ze skóry bądź zmusicie, bym nagi żebrał w wiosce. -

Albo rzucimy cię na pożarcie rogowi - dodał Grundy. - Mamy jednak miękkie

serca, a ty jesteś za cenny, by cię zmarnować. Powrócili do halu. -

Oary łaskawie zgodził się być twym ambasadorem na dworze Madziarów w

imperium Khazarów - Dor poinformował Króla Omena. - Pragnie jedynie służyć uczciwie Królestwu Onesti. -

Doskonale - odparł Król Omen. Tylko co zakończył ceremonie i najwyraźniej już

mu o wszystkim doniesiono. - A kto będzie ambasadorem Xanth w Onesti -

Centaur Arnold - orzekł bezzwłocznie Król Trent. - Zdajemy sobie sprawę, jakiego

poświęcenia, wymaga od niego taka wymuszona nieobecność na Wyspie Centaura, jednakże potrzebna jest nam tu magia, a tylko on jest w stanie to zapewnić. Będzie eskortował specjalnie uzdolnionych obywateli Xanth, jak na przykład moja córka, w misjach handlowych. Arnold przytaknął, a Dor dostrzegł, jak Król Trent ułatwia sprawy centaurowi. Nie miał on i tak żadnej przyszłości na Wyspie Centaura. - takie przedstawienie sprawy, jak to uczynił Trent, nadawało jednak, temu faktowi szlachetniejszy wymiar. Oczywiście Arnold nie spędzałby tu całego czasu, mógłby przecież odwiedzać swego przyjaciela, Ichaboda, w innym aspekcie Mundanii. Miałby okazje przeprowadzić wszelkie badania, jakich by zapragnął. Rządzenie naprawdę było sztuką i Król Trent właśnie to demonstrował.

-

A twoja córka? - powiedział Król Omen. - Opowiadałeś mi o niej podczas

długiego odosobnienia, lecz sądziłem, że to opowiastki zaślepionego ojca. Teraz uważam, że należałoby przypieczętować unię naszych Królestw symbolicznym związkiem ludzi. Dorowi zamarło serce. Król Omen na pewno nie był powściągliwy! Śmiało dążył do tego, czego pragnął - jak przystało na Króla. Dor wątpił, czy kiedykolwiek mu dorówna. Ironia sytuacji polegała na ,tym, że nie mógł się temu-sprzeciwić - lubił go i zawdzięczał mu życie, Iren też go lubiła i ta propozycja chyba ją uradowała. Związek taki był wiec korzystny tak politycznie, jak i personalnie. Władza to nie tylko korzyści, ale i obowiązki. Dor musiał wybrać to, co najkorzystniejsze. Ale nienawidził tego. Król Trent zwrócił się do Iren. -

Co o tym sądzisz? Pojmujesz oczywiście całą doniosłość.

-

tak, pojmuję - odparła, zalotnie się rumieniąc. - I pochlebia mi to. Są jednak dwa

lub trzy drobne szczegóły. Jestem młoda... -

Czas zajmie się tym szybko - powiedział Król Omen. Oczywiste było, że jej

młodość nie odpychała go. - Tu, w Onesti, kobiety starzeją się szybko, więc najlepiej usidlić je, kiedy są jak najmłodsze, dopóki są atrakcyjne. Iren milczała Jakby rozważając jakąś implikację. W Xanth kobiety długo pozostawały atrakcyjne, dzięki pomocy pomniejszej magii. -

I trudno byłoby przyzwyczaić się do życia bez magii – podjęła po chwili.

-

Królowa nie potrzebuje magii! - perswadował Król Omen. - Ma władzę. Podlega

jej cała służba kuchenna. Dziewczyna znów zamilkła. -

Aż tyle - mruknęła. Najwyraźniej w społeczeństwie Onesti dominowali

mężczyźni, podczas gdy w Xanth panowało równouprawnienie - z wyjątkiem prawa określającego, kto może być Królem. Dor pomyślał o tym, czym byłoby spędzenie reszty życia w Mundanii, bez możliwości posługiwania się swym magicznym talentem czy uczestniczenia w magii innych. Przeraziło go to. Wątpił, czy Iren by to wytrzymała -

Poza tym kocham innego - zakończyła Iren.

-

Ależ dziewczęca miłość nie ma tu nic do rzeczy! – zaprotestował Król Omen. - To

sprawa państwowa! - Wodził oczami po jej kształtnych nogach. Król Trent zastanowił się. -

W Xanth inaczej traktujemy te sprawy, lecz w międzynarodowych kontaktach

niezbędny jest kompromis. Jeżeli istotnie pragniesz mej córki...

-

Ojcze! - krzyknęła Iren ostrzegawczo.

-

Nie przeszkadzaj teraz swemu ojcu - powiedziała Królowa Iris. Stary schemat -

jeżeli jej matka dążyła do czegoś, ona stawiała opór. Tajemny sprzymierzeniec Dora znów zadziałał! Dzięki niech będą Królowej! Król Trent omiótł ich spojrzeniem, które zatrzymało się na Królowej; niedostrzegalnie skinęła głową. -

Niemniej - ciągnął - jak rozumiem, w pewnych społeczeństwach istnieje opłata za,

jakby to powiedzieć, stan pierwotny... -

Dziewictwo - sprecyzowała Iren.

-

My nigdy... - zaczął Dor, ale nadepnęła mu na stopę.

Król Omen zrozumiał. -

Nie zdawałem sobie sprawy, że to ciebie kocha Iren, bracie krwi! Przyszliście tu

razem i ponieśliście wielkie osobiste ryzyko, pomagając w przywróceniu mnie na tron. Nie mogę... -

Jednak taki związek byłby odpowiedni... - dumał Król Trent.

-

Ojcze! - powtórzyła ostro Iren. Królowa Iris posłała swej córce zadowolony

uśmieszek. Jakie to dziwne, myślał Dor, że tak podoba mu się teraz ten jej zwyczaj, który tak dręczył go kiedyś! Iren nie zostanie nigdy żoną Króla Omena. -

Jest jeszcze sprawa dziewictwa - rzekł Król Omen. - Królowa powinna być

ponad... -

Czy nie masz przypadkiem siostry, Królu Omenie? - zapytał Trent.

Dor poznał ów ton. Trent znał już odpowiedź na swe pytanie. -

Dor mógłby...

-

Coooo? - pisnęła Iren.

-

Nie, nie mam siostry - odparł z niezadowoleniem Król Omen.

-

Szkoda. Może więc jakiś symboliczny gest - powiedział Król Trent. – Jeżeli

obecny tu Książę Dor zabierze coś cennego Królowi Omenowi lub też już naraził na szwank... -

Tak - odezwała się Iren.

-

Co za wstyd! - Królowa Iris patrzyła na chłopca, z ledwo dostrzegalnym błyskiem

uśmieszku. -

Ale... - zaczął, nie chcąc kłamać.

-

Wówczas niezbędna jest jakaś rekompensata – zakończył Król Trent. - Dla

zachowania pozorów moglibyśmy to nazwać darem... -

Północny słońcokamień! - zawołał Dor.

Nie czekając na dalsze słowa Króla Trenta, wyjął ów kamień z kieszeni. W końcu była już niemal pomoc i słońcokamień zalśnił pełnym, maksymalnym blaskiem słońca. -

Królu Omenie, pozwól, że ofiaruję ci ten najrzadszy z drogich kamieni w dowód

szczerej przyjaźni pomiędzy Królestwem Xanth a Królestwem Onesti oraz w podzięce za to, że uratowałeś mi życie. Zauważ, że lśni on w magicznym polu i matowieje poza nim. Zawsze więc będziesz widział, kiedy znajdziesz się w zasięgu działania magii. - Podał kamień Królowi Omenowi, a ten wyszedł poza magiczne pole, potem znów w nie wszedł, zafascynowany lśnieniem i ciemnieniem słońcokamienia. -

O tak - powiedział Omen. - Nakażę, by osadzili w mej koronie ten najcenniejszy

skarb! Teraz rozzłościła się Iren. -

Nie chcę być kupiona za drogi kamień! - zawołała.

-

Ale... - powiedział bezradnie Dor, podchodząc ku niej. Już myślał, że wszystko

dobrze się skończy, a tu nic z tego. -

Trzymaj się z dala ode mnie, ty handlarzu żywym towarem! - wybuchnęła, cofając

-

Chyba dobrze na tym wyszedłem. - wyszeptał, uśmiechając się, Król Omen.

się, Dor nie zamierzał jej ścigać. Uchybiałoby to jego godności i nie pasowałoby do całej sytuacji. Poza tym nie mógł szybko się poruszać - przeszkadzała mu w tym świeża rana. Był jednak w centrum uwagi i nie mógł pozwolić, by go zostawiła. Nagle przypomniał sobie „dime”. Nareszcie znalazł dla niej zastosowanie! Wyciągnął pieniążek z kieszeni i cisnął pod stopy dziewczyny. Zatrzymała się gwałtownie, młócąc rękami i niemal przewracając się. -

Co?... - zapytała.

Dor podszedł i wziął ją w ramiona. -

Dime! - czyniła mu wymówki. - Zatrzymałeś mnie rzucając „dime”! To oszustwo!

Pocałował ją. Odpowiedziała niespodziewanie gorąco. Podczas pocałunku zdał sobie sprawę, że Arnold był zwrócony innym kierunku. Kiedy potknęła się na pieniążku, była poza magicznym polem! -

Ale... - zaczął i ugięły się pod nim kolana.

Delikatnie ugryzła go w ucho. -

Czy Gorgona pozwoliłaby odejść Magowi Humfreyowi? - zapytała.

Dor zaśmiał się nerwowo. -

Nigdy!

-

Następny niecny uczynek, popełniony w blasku północnego - słońcokamienia -

odezwał się Grundy. A Dor musiał rozkosznie mocno przycisnąć Iren, by nie mogła kopnąć golema.
Piers Anthony - Xanth 04 - Przesmyk centaura.pdf

Related documents

278 Pages • 92,872 Words • PDF • 1.8 MB

1,093 Pages • 97,072 Words • PDF • 1.8 MB

241 Pages • 99,057 Words • PDF • 1.7 MB

7 Pages • 937 Words • PDF • 374.7 KB

229 Pages • 84,657 Words • PDF • 1.2 MB

577 Pages • 227,085 Words • PDF • 2.7 MB

400 Pages • 162,899 Words • PDF • 1.8 MB

459 Pages • 227,065 Words • PDF • 3.1 MB

440 Pages • 228,863 Words • PDF • 2.8 MB

4 Pages • 983 Words • PDF • 792.9 KB

285 Pages • 76,666 Words • PDF • 1.4 MB

23 Pages • 69 Words • PDF • 6 MB