Anthony Horowitz - Cyngiel śmierci.pdf

285 Pages • 76,666 Words • PDF • 1.4 MB
Uploaded at 2021-09-24 17:00

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Prolog

Była ​to ​ta ​chwila dnia, w której ​zwykle świat ​ma ​już dość. Słońce rozsiadło ​się na horyzoncie, jego ​łagodny, ​czerwony ​blask pełzał po ​rozlewiskach przypływu, a stadka ​ptaków ​kreśliły ​przypadkowe wzory ​na pustym niebie. Wiatr ​ucichł, ​a popołudniowy upał, uwięziony w tumanach ​pyłu ​i obłokach spalin, stał się ​dotkliwy. ​Przez rozpalone, ​nieruchome powietrze ​przeciskał się granatowy crosley ​kombi. ​Podążał ​samotnie ​szosą numer 13, kierując ​się ​w głąb ​lądu. Był to niewielki, ​wyjątkowo paskudny samochód o zbyt ​masywnej ​ asce, ​kanciastej budzie ​i stalowej karoserii napoczętej już ​przez ​żarłoczną m rdzę. ​Kierowca, ​zgarbiony nad kierownicą i wpatrzony ​w pustą ​drogę, kupił go za ​trzysta dolarów od handlarza, ​który przysięgał, ​że wóz ​przejedzie ​czterdzieści mil ​na galonie benzyny i rozpędzi ​się ​gładko do ​pięćdziesięciu mil ​na godzinę. Kłamał, rzecz ​jasna... ​błyskając ​idealnym uzębieniem i przyjaznym ​uśmiechem typowego małomiasteczkowego kanciarza. ​Crosley ​rozpędzał się tylko w dół ​stromych wzniesień, ​a tu, na wschodnim wybrzeżu ​Wirginii, ​krajobraz ​był płaski jak ​okiem sięgnąć. Kierowca wyglądał na ​profesora ​albo bibliotekarza, ​kogoś, kto ​spędza stanowczo za dużo ​czasu ​w czterech ​ścianach. Miał bladą ​cerę i nikotynowy nalot na ​palcach, ​a jego okulary z biegiem ​lat zapadły ​się w grzbiet nosa ​tak bardzo, ​że przeobraziły się w stały ​element ​jego fizjonomii. U szczytu ​jego imponującego ​czoła, pod ​przerzedzonymi włosami, ​widać było plamy wątrobowe. ​Nazywał ​się Thomas ​Keller. ​Choć posługiwał się amerykańskim ​paszportem, ​urodził się w Niemczech ​i rodzimą mową ​wciąż jeszcze władał

lepiej ​niż ​językiem swej ​nowej ​ojczyzny. Nie odrywając dłoni ​od ​kierownicy, Keller odwrócił ​nadgarstek, ​by zerknąć na ​szesnastokamieniowy, wojskowy ​zegarek ​Elgin, nabyty w lombardzie ​w Salisbury, gdzie niemal na ​pewno ​zostawił ​go jakiś żołnierz, ​któremu skończył się zapas ​szczęścia. ​Przyjechał punktualnie. Włączył kierunkowskaz, ​zbliżając się ​do zjazdu. Pomyślał, że ​za ​godzinę będzie miał dość ​pieniędzy, ​by kupić sobie ​i porządny samochód, ​i porządny zegarek – ​naturalnie szwajcarski, ​może Heuera, a może Roleksa ​– ​i że nareszcie ​rozpocznie porządne ​życie. Zatrzymał wóz przed ​restauracją, srebrzystym, ​podłużnym ​pudłem, które wedle ​wszelkich znaków na niebie ​i ziemi ​przywieziono na to ​odludzie ciężarówką, ​w jednym kawałku. Nazwę ​lokalu, Lucie’s, ​obwieszczał ​światu różowy neon ​zawieszony nad szyldem reklamującym ​cztery ​specjały, które dla większości ​mieszkańców ​Stanów Zjednoczonych były kwintesencją ​amerykańskiej ​kuchni: hamburgery, hot dogi, ​frytki ​i koktajle mleczne. Wysiadając z samochodu, ​Keller ​poczuł, że ​jego koszula odkleja ​się niechętnie od winylowej ​tapicerki ​fotela. Sięgnął ​po marynarkę ​leżącą na siedzeniu pasażera. ​Przez ​chwilę stał w ciepłym ​powietrzu, ​słuchając muzyki z szafy ​grającej. Rozmyślał ​o drodze, którą przyszło ​mu ​pokonać, zanim się ​tu znalazł. Thomas ​Keller ledwie zdążył ​ukończyć ​studia – zgłębiał fizykę ​i budowę ​maszyn – ​gdy los ​zetknął go z tym, co ​miało ​stać ​się ​pasją jego życia. Zdarzyło ​się ​to w kinie Harmonie w Sachsenhausen, dokąd udał się w towarzystwie urodziwej dziewczyny, by zobaczyć nowy film Fritza Langa, Frau im Mond – Kobieta na Księżycu. Już po pięciu minutach zapomniał o dziewczynie, a nawet o tym, że miał nadzieję zawrzeć z nią po seansie bliższą znajomość na parkingu przed kinem. Gdy patrzył, jak na ekranie potężna, wielostopniowa rakieta wyrywa się z orbity okołoziemskiej, coś się w nim przebudziło i pochłonęło go na zawsze. Równie wielka siła popchnęła go wkrótce ku Uniwersytetowi w Berlinie, a potem w szeregi Verein für Raumschiffahrt – Towarzystwa Podróży Kosmicznych – i wreszcie na

wybrzeże Bałtyku, do portowej miejscowości o nazwie Peenemünde. W owym czasie niemieckie badania nad napędem rakietowym były już mocno zaawansowane, bo choć znienawidzony traktat wersalski drastycznie ograniczył możliwości rozwoju nowych broni, to restrykcje nie dotyczyły badań w dziedzinie podróży kosmicznych. Dowódcy niemieckich sił zbrojnych szybko pojęli, że rakiety napędzane ciekłym paliwem, odpalane z nieskomplikowanych, wręcz zaimprowizowanych platform startowych, rozwijają o wiele wyższą prędkość i mają o wiele większy zasięg niż jakiekolwiek pociski artyleryjskie. Innymi słowy, mogą śmiercionośny ładunek do każdego większego miasta Europy.

dostarczyć

Keller miał trzydzieści sześć lat, gdy poznał szefa niemieckiego programu kosmicznego, konstruktora rakiet (i SS-Sturm-bannführera) Wernhera von Brauna. Ów potomek pruskich baronów, już od trzynastego wieku żyjących głównie wojną, nie stracił nic z arystokratycznej duszy swych przodków. Maszerując przez pokoje podległej mu instytucji, warczał na każdego, kto ośmielił się wyrazić sprzeciw wobec jego zdania; potrafił też, gdy był w odpowiednim humorze, traktować podwładnych z chłodnym lekceważeniem. Lecz jednocześnie był bezgranicznie oddany pracy; wymagał najlepszego nie tylko od swych ludzi, ale i od siebie. Keller bał się go i podziwiał zarazem. W owym czasie, rzecz jasna, władzę sprawował już pewien austriacki kapral, a Niemcy toczyły wojnę. To jednak nieszczególnie obchodziło Kellera. Podobnie jak większość naukowców, jego jedynych przyjaciół, i on nie interesował się sprawami świata. Dopóki Hitler ładował forsę – jedenaście milionów marek niemieckich z budżetu Luftwaffe i wojsk lądowych – w program rozwoju myśliwców o napędzie rakietowym i pocisków balistycznych, gotów był ochoczo przymknąć oko na mroczniejszą stronę działalności nazistów. Gdy latem 1944 roku startowała z Peenemünde pierwsza z rakiet V-2, ani przez chwilę nie myślał o tym, że jej tonowy ładunek niesie ludziom śmierć i zniszczenie. Był artystą, a to było

jego płótno. Przeżywał chwilę czystej ekstazy, gdy patrzył na kłęby białego dymu, rozświetlane iskrami z systemu zapłonowego, i nagły rozbłysk czerwonego płomienia, na opadające liny i wzlot smukłej, eleganckiej bestii ku niebu. Wibracje przenikały go na wskroś i miał wrażenie, że nawet jego skóra ożywa. Radował się na myśl o tym, że należy do elitarnego grona stwórców, których rakieta, niesiona niewiarygodną mocą 800 000 koni mechanicznych, niebawem pędzić będzie pięciokrotnie szybciej niż dźwięk. Mieszkańcy Londynu nie mieli pojęcia, jak doskonała broń, jak perfekcyjne dzieło ludzkiego geniuszu zada im śmierć. Zdarzało się, że Keller nie mógł znieść emocji i ukradkiem ocierał łzy radości. Gdy wojna dobiegła końca, przez krótki czas zastanawiał się, czy aby nie będzie musiał ponieść konsekwencji. Był obecny w chwili, gdy von Braun poddał się Amerykanom. Przesłuchali i jego, bo znalazł się na sławetnej czarnej liście, jak nazwano wykaz najważniejszych naukowców pracujących ku chwale Niemiec. Lecz nawet wtedy nie martwił się zbytnio. To, co współtworzył w zespole von Brauna, było dla aliantów zbyt cenne. Szybko nabrał przekonania, że dane mu będzie kontynuować to dzieło. I nie mylił się. Obaj zostali zwolnieni jeszcze tego samego dnia. Wkrótce potem wraz z tuzinem innych naukowców i techników odlecieli z Niemiec. Dotarli do Fort Bliss, bazy sił lądowych Stanów Zjednoczonych opodal El Paso. Niektórych zaopatrzono w nową tożsamość i wszyscy razem zaczęli pracę dla nowych zwierzchników, dokładnie od tego miejsca, w którym im ją tak niegrzecznie przerwano. Keller miał teraz pięćdziesiąt lat i jego kariera miała się ku końcowi. Mieszkał w USA od dwunastu lat, lecz nikomu nie przeszłoby przez myśl wziąć go omyłkowo za Amerykanina. Z budowy ciała i fizjonomii był obcokrajowcem, powolnym i niezgrabnym. Mówił wolno, z namysłem i z akcentem tak silnym, że już po pierwszych słowach można było odgadnąć, skąd pochodził. Nie miało to jednak żadnego znaczenia – wojna dawno się skończyła i nikogo już nie obchodziła. Zresztą on sam uważał, że

zasymilował się bezbłędnie w sprawach, jego zdaniem, dalece ważniejszych. Szczególne zadowolenie czerpał z faktu, że już po trzech latach udało mu się poślubić rodowitą Amerykankę – kelnerkę z baru koktajlowego w El Paso. Razem przeprowadzili się do nowego, stuprocentowo amerykańskiego domu w Salisbury w stanie Maryland. Keller kierował tu pracami Laboratorium Badawczego Marynarki Wojennej (NRL) na poligonie rakietowym na wyspie Wallops. Niespełna przed godziną wyszedł z biura. I wreszcie dotarł na miejsce. Wszedł do restauracji i od razu poczuł chłodny podmuch od strony klimatyzatora. Grająca szafa właśnie zaczynała odtwarzać kolejną piosenkę The Everly Brothers. Żegnaj, miłości Żegnaj, szczęście... Keller nie interesował się amerykańską muzyką, ale już od paru miesięcy trudno było uciec od tej melodii. Pomyślał, że ciężko byłoby znaleźć tekst gorzej pasujący do sytuacji, w której się znalazł, bo przyjechał tu przecież pełen nadziei, nie oczekując niczego innego, jak właśnie szczęścia. Mężczyzna, z którym miał się spotkać, czekał na niego tam, gdzie miał czekać: przy stoliku w kącie sali, blisko okna. Miał na sobie – jak zawsze – garnitur Brooks Brothers, koszulę z kołnierzykiem przypiętym guzikami oraz mokasyny. Musiał przyjechać wcześniej, niż zapowiadał; leżała przed nim gazeta z częściowo wypełnioną krzyżówką. Keller znał go jako Harry’ego Johnsona, ale był w zasadzie pewny, że to fałszywe nazwisko. Odrobinę niezgrabnym gestem uniósł rękę na powitanie, zanim ruszył po czerwono-białej szachownicy kafelków, by wcisnąć się za krawędź narożnego stolika. W ostatniej chwili przypomniał sobie, że nie włożył marynarki. Cóż, teraz było już za późno. Postanowił, że nie pozwoli sobie na żaden ruch, który mógłby zostać odczytany jako niezręczny czy

nieprzygotowany. Położył marynarkę na sąsiednim siedzisku. – Jak się pan miewa, panie Keller? – spytał Johnson z bezbarwnym akcentem rodem z Manhattanu. – Nie najgorzej, dziękuję. Harry Johnson był o dziesięć, może piętnaście lat młodszy od Kellera, ale wydawał się starszy, głównie dlatego, że policzki jego pociągłej twarzy przecinały głębokie bruzdy, a krótko ostrzyżone włosy połyskiwały siwizną. Długopis wolno obracał się w jego palcach, z których jeden zdobił złoty sygnet. – Co jest stolicą Wenezueli? – spytał. – Słucham? – zdziwił się Keller. – Dziewięć pionowo: stolica Wenezueli. Siedem liter, pierwsza C. – Nie wiem – odparł zirytowany Niemiec. – Nie interesuję się krzyżówkami. – Dobrze już, dobrze. Tak tylko spytałem. – Johnson wreszcie oderwał wzrok od gazety. – Zrobione? Tym razem Keller wiedział, o co chodzi. Widzieli się po raz czwarty. Pamiętał dobrze pierwsze spotkanie, na pozór przypadkowe, w barze w centrum Salisbury. Johnson siedział sobie, jak gdyby nigdy nic, na sąsiednim stołku. Keller nawet nie zauważył, w którym momencie zjawił się w lokalu. Zaczęli rozmawiać. Johnson powiedział, że jest biznesmenem, co prawdopodobnie było prawdą, ale jednocześnie praktycznie nic nie znaczyło. Z głęboką fascynacją przyjął wiadomość o tym, że Keller jest uczonym i specjalizuje się w konstruowaniu rakiet. Przy drugiej kolejce drinków – Johnson twierdził uparcie, że stawia – zadał całą serię na pozór niewinnych, a przecież bardzo wnikliwych pytań, starając się nie spłoszyć swego rozmówcy. Naturalnie cała sytuacja była starannie zaaranżowana. Zanim zamienili choćby słowo, wiedział o Kellerze wszystko. Nim wieczór dobiegł końca, umówili się na kolejne spotkanie.

Dlaczego nie? Johnson był przecież niezłym kompanem. Kiedy wychodził, jakby od niechcenia wspomniał, że może będzie miał dla Kellera pewną propozycję. – Będzie pan miał okazję trochę dorobić. Tak tylko pomyślałem... Pogadamy o tym następnym razem. Ale następnym razem nie spieszył się ze składaniem propozycji. Poprzestali na porównywaniu żon, rodzin, pakietów płacowych i aspiracji. Była to zwykła, męska rozmowa, w której Keller odzywał się zdecydowanie częściej. Dopiero na trzecim spotkaniu, gdy już poznali się lepiej, Johnson wyłuszczył mu swój plan. Wtedy też Keller powinien był zgłosić sprawę policji, albo – jeszcze lepiej – pójść z nią prosto do biura służby bezpieczeństwa marynarki wojennej, które mieściło się w południowej części wyspy Wallops. Oczywiście nie zrobił tego. Johnson albo raczej ludzie, którzy za nim stali, wybrali go właśnie dlatego, że wiedzieli, iż tego nie zrobi. Prawdopodobnie przyglądali mu się od miesięcy. Kim właściwie byli? Keller miał to gdzieś. Wolał trwać przy owej krótkowzroczności, która pozwoliła mu w spokoju przeżyć wojnę. Nie musiał widzieć pełnego obrazu sytuacji. Nie obchodziła go szersza perspektywa spraw. Skupił się na propozycji, którą mu złożono, na dwustu pięćdziesięciu tysiącach wolnych od podatku dolarów, które miał otrzymać, jeśli zgodzi się wykonać zadanie. I zgodził się niemal natychmiast. Potrzebowali już tylko jednego spotkania, żeby omówić szczegóły. Sprawa była jasna, ale samo zadanie – niezbyt proste. Wymagało doskonałego zrozumienia mechaniki ciał stałych i naprężeń powstających w materiale wskutek rozciągania, lecz przecież właśnie to było jego specjalnością. Wiedział, że jeśli dopisze mu szczęście, przez cztery do pięciu minut będzie sam. Ryzyko było spore, podobnie jak wynagrodzenie. I właśnie tej kalkulacji dokonał w pierwszej kolejności. – Pytałem, czy zrobione. – Tak. – Keller skinął głową. – Zadanie okazało się znacznie prostsze,

niż się spodziewałem. Wszedłem do hali montażowej podczas ćwiczeń pożarowych... – Urwał, tknięty nagłą myślą. Pozwolił sobie na zbytni entuzjazm, a to groziło zbagatelizowaniem tego, czego właśnie dokonał. – Naturalnie musiałem działać szybko. Im bliżej do startu, tym bardziej pilnują bezpieczeństwa obiektów. I oczywiście trzeba było to zrobić starannie, bo zawsze może się zdarzyć niezapowiedziana inspekcja przedstartowa. Moja robota musiała więc być... unsichtbar. – Przez chwilę szukał w pamięci angielskiego słowa. – Niewidoczna. – Silnik zgaśnie? – Nie. Ale nie będzie wydajny. Ilość paliwa tłoczonego do komory spalania będzie niewystarczająca. Już panu tłumaczyłem, jak to działa. Ważne jest to, że rezultat będzie dokładnie taki, jakiego pan sobie życzył. Umilkli, gdy zbliżyła się kelnerka z dzbankiem kawy i wodą z lodem. Jadłospisy leżały przed nimi nieotwarte. Nie zamierzali jeść. – A co z terminem startu? – spytał Johnson. Keller wzruszył ramionami. Nie lubił kawy. Ile to już galonów tego świństwa dane mu było wypić i ile kartonów papierosów wypalić, odkąd przybył do Ameryki i zaczął pracować, często całymi nocami? Odsunął filiżankę. – Bez zmian, od dziś za dwanaście dni. Przeglądałem prognozy pogody, są pomyślne. Ale pewności nigdy nie ma. Kluczowa jest siła wiatru, a jeśli warunki nie będą sprzyjające... – Keller umilkł na chwilę. – Ale to już mnie nie obchodzi. Zrobiłem to, o co mnie pan prosił. Gdzie pieniądze? Mężczyzna nie odpowiedział. Przez chwilę patrzył prosto w oczy Niemca, a potem sięgnął po okulary przeciwsłoneczne, które wystawały z kieszonki na piersi. Był to znak, że spotkanie dobiegło końca. – Pod stołem stoi teczka. – A pieniądze? – Są w teczce.

Johnson chciał się oddalić, ale Keller go zatrzymał. – Muszę panu coś powiedzieć – oznajmił. – To ważne. – Przećwiczył wcześniej tę mowę i był nawet dumny z tego, jak ją sobie ułożył i jak starannie ją przemyślał. – Nie będę liczył pieniędzy. Założę, że jest ich tyle, ile powinno być. Lecz jednocześnie muszę pana ostrzec. Nie wiem, kto pana zatrudnił, i nie obchodzi mnie to. Z pewnością pracuje pan dla poważnych ludzi. Z drugiej jednak strony ćwierć miliona dolarów to spora kwota, więc stawka jest wysoka. Możliwe, że w trosce o własne bezpieczeństwo postanowicie mnie uciszyć. Nie byłoby to zbyt trudne, nein? Wystarczyłoby na przykład włożyć ładunek wybuchowy do tej teczki. Zginąłbym, zanim wróciłbym do samochodu. Nietrudno też o wypadek na szosie. I dlatego chciałbym, żeby pan wiedział, że opisałem wszystkie nasze spotkania, ze szczególnym uwzględnieniem propozycji, którą mi pan złożył. Co więcej, nie poprzestałem na opisie, dołączyłem nawet pańskie zdjęcie. Mam nadzieję, że wybaczy mi pan ten mały podstęp. Niewątpliwie rozumie pan, w jakim się znalazłem położeniu. Dodam, że zanotowałem też model i numer rejestracyjny samochodu, którym pan podróżuje. Wszystkie te materiały zdeponowałem u przyjaciela z prośbą, by przekazał je władzom, gdyby coś mi się stało. Rozumie pan, do czego zmierzam? Nie dojdzie wtedy do awarii układu napędowego rakiety. Możliwe, że policja będzie potrzebowała trochę czasu, żeby pana odnaleźć, ale ważne jest to, że będzie wiedziała o pańskim istnieniu i już nie zgubi tropu. Johnson wysłuchał przemowy w milczeniu, a gdy Keller skończył, popatrzył na niego z niedowierzaniem. Był to bodaj pierwszy raz, kiedy zdarzyło mu się okazać emocje. – Za kogo pan nas bierze? – spytał. – Sądzi pan, że jesteśmy gangsterami? Powiem panu jedno, Tom: czytuje pan niewłaściwe książki. Wykonał pan dla nas pewną usługę, a my zapłaciliśmy zgodnie z umową. Zresztą nie ma pan racji. Z naszego punktu widzenia ćwierć miliona dolarów to nie jest spora kwota. Odezwiemy się ponownie tylko

w przypadku, gdy okaże się, że nie dotrzymał pan słowa. Wtedy istotnie pańskie życie może być zagrożone. Lecz choć pan nam nie ufa, my wierzymy panu bezgranicznie. – To rzekłszy, Johnson rzucił na stolik kilka monet, należność za kawę, zwinął gazetę w rulon i wstał. – Do widzenia. – Proszę zaczekać... – Keller był zakłopotany. – Caracas. – Caracas? – Hasło w krzyżówce. Stolica Wenezueli. Johnson skinął głową. – Naturalnie. Dziękuję. Keller odprowadził go wzrokiem. To prawda, że jego słowa brzmiały nieco melodramatycznie, a inspiracją dla nich były filmy, które oglądał wspólnie z żoną. Co więcej, rozmijały się z prawdą. Nie istniała żadna relacja ze spotkań z Johnsonem, nie istniało zdjęcie, nie było też przyjaciela gotowego pójść na policję. Keller miał tylko nadzieję, że groźba zapewni mu bezpieczeństwo. A może się mylił? Może wyszedł na durnia? Teraz dopiero przypomniał sobie o pieniądzach. Sięgnął pod stół i poczuł pod palcami coś twardego. Pod ścianą naprawdę stała teczka! Wyjął ją i otworzył zamki. Uchylił wieko tylko na tyle, by zajrzeć do środka. Wyglądało na to, że nie został oszukany: zobaczył schludnie ułożone pliki pięćdziesięciodolarówek. Zamknął teczkę, włożył marynarkę i czym prędzej opuścił restaurację. Na parkingu nie pozostał nawet ślad po Harrym Johnsonie. Keller podszedł do swego wozu, rzucił teczkę na fotel pasażera i usiadł za kierownicą. Potrzebował dwudziestu minut, by dotrzeć do domu, w którym czekała na niego Gloria. Na myśl o niej uśmiechnął się i odprężył nieco, prowadząc wóz. W końcu robił to wszystko właśnie dla niej. Była o piętnaście lat młodsza od niego, niewysoka i odrobinę przy kości, ale w sposób, który go podniecał, jej bujne piersi i biodra toczyły nieustanny bój z tkaniną jej strojów. Gdy się poznali, miała dwadzieścia parę lat. Zrobił na niej wielkie wrażenie, opowiadając o sobie – oto człowiek, którego

w głębokiej tajemnicy przerzucono z Europy do Stanów, gdzie w ściśle tajnym ośrodku badawczym podjął pracę konstruktora rakiet kosmicznych. Wydawało jej się, że to historia żywcem wyjęta z tanich powieści, w których się zaczytywała. Niespecjalnie liczyło się nawet to, że był nieatrakcyjnym Niemcem i że niekiedy spełnianie jego życzeń sprawiało jej ból. Brali ślub jako szczęśliwa para i wspólnie podjęli decyzję o przenosinach na północ. Wybrali Salisbury ze względu na bliskość bazy na wyspie Wallops. Razem kupili dom i razem go umeblowali. Potem jednak było między nimi coraz gorzej. Nie mogli mieć dzieci, a Gloria nudziła się i w domu, i w pracy, która polegała na kierowaniu miejscową restauracją, ożywającą na dobre właściwie tylko w weekendy. Nie chciała już słyszeć o rakietach i nawet na podziwianie kolejnych startów trzeba ją było długo namawiać. Mimo to Keller wciąż ją kochał i pociągała go jak dawniej. Na swój sposób była dla niego najwyższym symbolem statusu, zwieńczeniem życiowego dzieła – jego amerykańską żoną. Zasłużył na nią. Opowiedział jej o swoim nowym znajomym, Harrym Johnsonie, oraz o jego propozycji. Nie wyobrażał sobie, że mógłby zrealizować tak ryzykowny plan bez aprobaty Glorii. Cieszył się, że spytał ją o zdanie. Stawka była niesłychanie wysoka. Miał popełnić przestępstwo, za które – gdyby się wydało – oskarżono by go o zdradę. Na szczęście Gloria od samego początku wykazywała nawet większą determinację niż on sam, wspierała go, gdy brakowało mu odwagi. Od tygodni dyskutowali o tym, jak wspaniała będzie ich wspólna przyszłość, na co wydadzą pieniądze i jak ostrożnie będą to czynić, by nie skończyły się zbyt szybko. Keller miał wrażenie, że jego małżonka przeszła metamorfozę – przypomniała mu, jaka była w tych szczęśliwych czasach, gdy zobaczył ją po raz pierwszy. Wróciła jej energia, wróciła Lebensfreude. Odżył nawet jej apetyt na seks, znowu oddawała się w jego ręce tak chętnie, jak w noc poślubną. Tego dnia czekała na niego w drzwiach ich krytego drewnem bungalowu z panoramicznym oknem w salonie i garażem z uchylną bramą. Był to dom

prosto z katalogu, z niebrzydkim ogródkiem od frontu, otoczonym płotkiem ze sztachet malowanych na biało. Pocałowali się na progu. Gloria miała na sobie kwiecistą sukienkę, ciasno spiętą w talii. Jasne loki opadały jej na ramiona. W tym momencie Keller pragnął jej bardziej niż kiedykolwiek. – Przywiozłeś – stwierdziła. – Tak. – Przeliczyłeś? – Nie trzeba. Jest tyle, ile ma być. – Trzeba było przeliczyć. – Możemy to zrobić w domu. Weszli razem do ładnie utrzymanego salonu z kanapą, niską ławą i telewizorem wbudowanym w szafkę. Otworzyli teczkę i wspólnie przeliczyli pieniądze. Keller stał za plecami żony, obejmując ją ramionami. Wyraźnie czuł dotyk jej pośladków. Gdy już wiedzieli, że kwota się zgadza, Gloria odwróciła się nagle i cmoknęła go w policzek. – Włożyłam szampana do lodówki – powiedziała. Podążył za nią do kuchni i czekał cierpliwie, gdy przez dłuższą chwilę szukała czegoś w szufladzie. – Nie mogę znaleźć korkociągu – poskarżyła się. Podszedł do niej i dopiero wtedy uświadomił sobie, że przecież nie potrzeba korkociągu, by otworzyć butelkę szampana. W tej samej chwili Gloria obróciła się gwałtownie i poczuł, że coś się w niego wbija. Spojrzał w dół i nie wierząc własnym oczom, zobaczył rękojeść noża wystającą z jego brzucha. Nie, to jakaś pomyłka, pomyślał. To się nie mogło stać. Lecz gdy uniósł głowę i spojrzał w oczy żony, wiedział już, że to prawda. Próbował coś powiedzieć, ale krew uchodziła z niego zbyt szybko. Zabrakło mu tchu, a zaraz potem życia. Trzymając swą kobietę za ramiona, opadł na kolana, a gdy odstąpiła o krok, osunął się na twarz. Spojrzała na niego i się wzdrygnęła. Nie, to nie krew rozlewająca się po linoleum budziła w niej

odrazę. To wspomnienie dotyku jego dłoni i kwaśnego oddechu. Pozostało jej tylko jedno. Benzynę kupiła wcześniej, a teraz spryskała nią zwłoki męża, kuchenne meble, salon i schody. Przyciągnęła walizkę z nielicznymi rzeczami, które pragnęła zabrać ze sobą, po czym przesypała do niej pieniądze z teczki. Wreszcie zapaliła zapałkę. Zabrała crosleya kombi, którym jeździł jej mąż. Był to okropny samochód, ale wierzyła, że zdoła przynajmniej przewieźć ją na drugi koniec kontynentu, do Kalifornii, gdzie zamierzała rozpocząć nowe życie. Zjechała z podjazdu i skręciła na ulicę, nie oglądając się za siebie. To dlatego nie widziała nawet, jak pierwsze języki płomieni wpełzają na ściany budynku, buchając dymem w stronę wieczornego nieba.

CZĘŚĆ PIERWSZA Co się wznosi...

1 Znowu w pracy

James Bond otworzył oczy. Była dokładnie siódma – nie musiał spoglądać na budzik stojący przy łóżku, by o tym wiedzieć. Poranne promienie słońca po omacku szukały drogi przez szpary między zasłonami. Kwaśny posmak w ustach mógł oznaczać tylko jedno, o jedną whisky za dużo poprzedniego wieczoru. O której właściwie poszedł do łóżka? Musiało być dobrze po północy. A „do łóżka” to nie to samo, co „spać”. – Która godzina? – spytała cichym, sennym głosem kobieta leżąca u jego boku. – Siódma. – Bond sięgnął ku niej i najpierw pogładził jej czarne włosy, przycięte krótko nad karkiem, a potem zjechał palcem nieco niżej. – Daj spokój, James. Muszę jeszcze pospać. Za wcześnie dla mnie. – A dla mnie nie. Wyskoczył z łóżka i poszedł do łazienki. Jedną z osobliwości apartamentu, który zajmował w tym przebudowanym domu przy King’s Road w Chelsea, pamiętającym czasy regencji, był fakt, iż doskonale oświetlona, wyłożona białymi kafelkami główna łazienka była dokładnie tej samej wielkości, co sypialnia. Możliwe, że jedno z tych pomieszczeń było zbyt małe, a drugie zbyt wielkie, lecz Bond przywykł do tego i nie widział powodu, żeby cokolwiek zmieniać, marnować czas na dyskusje z architektami i budowlańcami tylko po to, by dopasować się do konwencji. Wszedł do oszklonej kabiny prysznicowej i odkręcił kurek. Jak każdego ranka stał przez pięć minut najpierw w strumieniu bardzo gorącej,

a następnie lodowato zimnej wody. Wyszedł i owinąwszy się ręcznikiem, stanął przy umywalce. Wiódł życie kompletnie nieprzewidywalne, życie, które w dowolnym momencie mogło zakończyć się w nader gwałtowny sposób, i dlatego ów niezmienny poranny rytuał tak wiele dla niego znaczył. Dobrze było rozpocząć dzień w poczuciu, że wszystko jest na swoim miejscu. Ogolił się, używając kremu do golenia z pomarańczą i bergamotką, kupionego we Floris przy Jermyn Street, a potem obmył twarz. Przeciągnął dłonią po zaparowanym lustrze i jak co dzień – bacznym spojrzeniem szaroniebieskich oczu omiótł swą szczupłą twarz i wąskie usta, które tak łatwo zaciskały się w okrutnym grymasie. Obrócił głowę, by spojrzeć kątem oka na smugę na prawym policzku, ślad po kuli wystrzelonej z bliska na pokładzie stratocruisera lecącego wysoko nad Atlantykiem. Na szczęście oparzona skóra zaczynała już blednąć. Bond miał już bliznę na twarzy i uważał, że o ile jedna może uchodzić za pamiątkę nieszczęśliwego wypadku, to dwie z pewnością wzbudzałyby ciekawość, rzecz zdecydowanie niepożądaną w jego profesji. Sięgnął po świeże bawełniane szorty Sea Island i wrócił do sypialni. Łóżko było puste, ale ciepła pościel pamiętała jeszcze ostatnią noc. Stanął przed szafą i wydobył z niej ciemny garnitur, białą jedwabną koszulę oraz wąski krawat z szarej satyny. Ubierając się pospiesznie, z przyjemnością chłonął aromat kawy, który napłynął od strony kuchni. W końcu wsunął stopy w czarne skórzane mokasyny, umieścił papierośnicę z oksydowanej stali w wewnętrznej kieszeni marynarki i wyszedł z pokoju. Było kilka minut po siódmej trzydzieści. Pussy Galore czekała na niego w kuchni, ubrana w zbyt obszerną, męską koszulę i nic ponadto. Gdy wszedł, odwróciła się i spojrzała na niego owymi niezwykłymi, fiołkowymi oczami, które tak mu się spodobały, gdy zobaczył ją po raz pierwszy, niewiele ponad dwa tygodnie wcześniej, w magazynie w Jersey City. Była wówczas szefową lesbijskiej organizacji o nazwie Betoniarki, którą Auric Goldfinger zatrudnił do pomocy w organizacji skoku

stulecia. Sprawy potoczyły się jednak tak, że to Bond i Pussy Galore zostali sprzymierzeńcami, a potem, co nieuniknione, kochankami. Podbój ten sprawił agentowi wyjątkową satysfakcję, bo od początku wyczuwał w niej swoistą nietykalność, brak zgody na miłość. Pożądał jej od pierwszej chwili, gdy szła ku niemu w dobrze skrojonym garniturze męskiego kroju, pewna siebie w sali pełnej bandytów. Przyjrzał się ponownie jej czarnym, beztrosko przyciętym włosom, pełnym ustom i mocno zarysowanym kościom policzkowym. Trudno było uwierzyć, że to ta sama dziewczyna, która podejrzliwie, wręcz nienawistnie traktowała mężczyzn – aż do chwili, gdy on pojawił się w jej życiu. Napełniła dwie filiżanki kawą De Bry – ulubioną, ekstramocną mieszanką Bonda – a po chwili postawiła na stole samotne jajko na miękko. – Proszę – powiedziała. – Gotowane przez trzy i jedną trzecią minuty. Tak jak lubisz. Sama nie zamierzała jeść. Zdążyła za to przyrządzić sobie Krwawą Mary z doprawdy szczodrą dawką wódki Smirnoff White Label oraz porcją sosu tabasco, od której jej żołądek mógł się zająć ogniem. Usiadła przy stole, w zamyśleniu mieszając drinka laseczką selera. – Co masz na dziś w planach, Bond? – spytała po chwili. – Zaczynasz pewnie o ósmej trzydzieści. Ja w innej branży nigdy nie wychodziłam z łóżka przed dziesiątą. I często miałam sporo do zrobienia przed śniadaniem, naturalnie w zależności od tego, z kim akurat byłam. Bywałam w naprawdę wykwintnych zakątkach Nowego Jorku i powiadam ci, nadałam pojęciu „pomoc domowa” zupełnie nowe znaczenie. Ale ty jesteś inny niż tamci, prawda? Ratujesz kraj ze trzy razy jeszcze przed lunchem... Tego dnia Bond był zapisany na godzinną sesję na strzelnicy w podziemiu gmachu, w którym pracował. Resztę czasu zamierzał poświęcić na przekopanie się przez stertę papierów, które zebrały się na biurku podczas jego nieobecności, być może z przerwą na lunch z Billem Tannerem, szefem sztabu i najbliższym przyjacielem w całej służbie. O tym

wszystkim nie zamierzał jednak informować Pussy. To, co działo się w murach dziewięciopiętrowego budynku opodal Regent’s Parku, musiało tamże

pozostać

i

nie

należało

o

tych

sprawach

rozmawiać

z niewtajemniczonymi. Bodaj najłatwiej było po prostu milczeć. – A co będzie z tobą? – spytał. – Jeszcze nie zadecydowałam. – Selerowa pałeczka zatoczyła kolejny krąg wzdłuż szklanej ścianki. – Naprawdę podoba mi się to twoje miasto. Wszystko, co mi pokazałeś – i Tower, i pałac, i Izby Czegoś Tam... Nigdy nie sądziłam, że pojadę do Londynu, ale teraz rozumiem, dlaczego wy, Brytyjczycy, jesteście tacy zadowoleni z siebie. Może nawet mogłabym tu mieszkać? Na początek musiałabym poszukać sobie mieszkania. Co o tym sądzisz? – To jest myśl. – Ale kiepska. Nie pozwolą mi na to. Komu potrzebna taka kanciara jak ja? Może tobie, ale z niewłaściwych powodów. – Westchnęła. – Sama nie wiem. Chyba nie mam nastroju na dalszy ciąg zwiedzania. Nie chcę sama. – Nie dostanę więcej wolnego. – W porządku. Pójdę na zakupy. Chyba właśnie po to dziewczyny odwiedzają Londyn, czyż nie? Kupię kapelusz. – Komicznie będziesz w nim wyglądać. – A kto powiedział, że to dla mnie? – Nie wrócę późno. Wieczorem możemy wybrać się gdzieś razem. Zarezerwowałbym stolik w Scott’s. – Tak. Pewnie. – W jej głosie pobrzmiewało znudzenie. – Pod warunkiem, że nie każesz mi więcej jeść ostryg. Jestem pewna, że jakoś przetrzymam wieczór bez śluzowatej brei w ustach. Zaczekała, aż Bond skończy jeść jajko, a potem zapaliła dwa papierosy, ale nie te, które lubił, od Morlanda – produkowane specjalnie dla niego – tylko swoje chesterfieldy. Podała mu jeden z nich. Zaciągnął się głęboko

i przyszło mu na myśl, że pierwszy poranny papieros smakuje zdecydowanie lepiej, jeśli dotknęły go wcześniej usta pięknej kobiety. Nie odzywali się przez jakiś czas i było to milczenie niezręczne, pełne ponurych myśli i słów niewartych wypowiedzenia. Bond sięgnął po kawę, a potem po „The Timesa”, którego Pussy przyniosła spod drzwi. Ani słowa o awanturze w Stanach. To już nie materiał na pierwszą stronę. Artykuł o apartheidzie. Rada ds. Badań Medycznych twierdzi, że odkryto związek między paleniem tytoniu a występowaniem raka płuc. Bond zerknął na rozżarzoną końcówkę papierosa, którego trzymał w lewej dłoni. Cóż, nigdy przecież nie palił dla zdrowia, a jeśli rak wyobrażał sobie, że odbierze mu życie, to powinien zająć miejsce w kolejce. Bond odłożył gazetę, wstał i cmoknął w usta Pussy, która właśnie dopiła swoją Krwawą Mary. – Do zobaczenia. Objęła go nagle i twardo spojrzała mu w oczy. – Wiesz... jeśli chcesz, żebym się wyniosła, wystarczy słowo. – Nie chcę, żebyś się wyniosła. – Nie? Pamiętaj, to ty mnie tu zaprosiłeś. Wcześniej doskonale radziłam sobie bez ciebie i teraz też cię nie potrzebuję. – Schowaj pazurki, Pussy. Cieszę się, że tu jesteś. Ale czy rzeczywiście? Siedząc za kierownicą bentleya o czteroipółlitrowym silniku, sunącego bezszelestnie w stronę Hyde Parku, Bond rozmyślał o tym, co powiedział, bo wcale nie był pewny, czy były to szczere słowa. To, co zaczęło się jako rutynowe śledztwo w sprawie przemytu złota, zmieniło się w jedną z najbardziej niebezpiecznych – i najbardziej fantastycznych – misji w całej jego karierze. Jakimś cudem znalazł się w samym środku spisku, który połączył wysiłki elity amerykańskich syndykatów zbrodni, w tym takich organizacji jak Maszyna, Betoniarki i Unione Siciliana. Właśnie wtedy poznał Pussy Galore i to ona została przy

nim, gdy przyszedł czas ostatecznej konfrontacji z Goldfingerem w nurkującym ku ziemi stratocruiserze. Prawda była taka, że panna Galore zbytnio mu wtedy nie pomogła, ale nie mógł zaprzeczyć, że myśl o niej, o przyjacielu w obozie wroga, zmobilizowała go do szalonej próby ucieczki. Dopiero potem pojawiło się pytanie: co właściwie powinien z nią zrobić? Opuszczał Amerykę w ogromnym pośpiechu i w medialnym chaosie – dziennikarze chcieli wiedzieć, co się właściwie wydarzyło. W FBI i Pentagonie bito na alarm. Fakt, iż Goldfinger był bliski użycia broni chemicznej na terytorium Stanów Zjednoczonych, wywołał zdumienie i oburzenie w najwyższych kręgach władzy. Przestępca przyznał się przed Bondem, że zgładził czterech przywódców najważniejszych gangów, ale twierdzenie to wymagało weryfikacji, a tymczasem w całych Stanach trwały aresztowania ich wspólników. Pussy Galore także brała udział w spisku. Była znaną przestępczynią, miała za sobą długą drogę od prymitywnych kradzieży do zorganizowanej przestępczości. Była współwinną morderstwa Helmuta M. Springera z Purpurowego Gangu. Nie była aniołem, a Amerykanie zdecydowanie nie mieli nastroju na czynienie wyjątków. Gdyby wpadła w ich ręce, poszłaby na dno. W tej sytuacji Bond uznał, że nie ma wyboru. Zabrał ją na Wyspy, usprawiedliwiając (fałszywie) jej czyny rzekomą zgodą na współpracę, a także twierdząc, że jego podopieczna dysponuje informacjami, które mogą pomóc Bankowi Anglii odszukać przemycone już złoto. Pussy Galore nigdy wcześniej nie była w Londynie. Nie miała się gdzie zatrzymać. Bond uznał, że najrozsądniej będzie umieścić ją w jego domu... przynajmniej do chwili, aż sprawy nieco przycichną. Sądził, że do tego czasu zdążą wymyślić nowy plan działania. A teraz żałował swojej decyzji. Ta kobieta go potrzebowała, lecz coś w jego naturze sprawiało, że nie chciał się czuć potrzebny, wręcz gardził tą ideą. Nie podobało mu się i to, że z dala od Harlemu Pussy jest bezradna jak ryba wyjęta z wody. Ten związek zaczynał tracić na atrakcyjności, niczym

ulubiony garnitur noszony zbyt wiele razy. Bond wiedział, że to nie fair, ale nie czuł się swobodnie, dzieląc życie z kobietą. Pamiętał czas spędzony z Tiffany Case, przygodę zakończoną bezsensownymi kłótniami i ostrymi słowami, po których dziewczyna wyniosła się do hotelu, a potem na dobre odeszła. Owszem, nadal pożądał Pussy Galore, ale nie chciał z nią być. Irytowało go nawet to gotowane jajko, które podała mu na śniadanie. Zgoda, miał swoje fanaberie. Wiedział, co lubi i jak to lubi. Nie lubił natomiast, by mu o tym przypominano, i nie podobała mu się nuta drwiny w głosie Pussy Galore. Nie wiedział, co z nią zrobić. Spędzili razem kilka wspaniałych dni, niczym turyści odwiedzając co bardziej znane zakątki Londynu. Przyjmowała wszystko z zachwytem, z dziecięcą wręcz radością, jak to często bywa z ludźmi, którzy nareszcie wyrwali się ze śmiertelnego niebezpieczeństwa. Namówiła go na rejs w dół rzeki i gdy tak siedzieli razem na pokładzie, podziwiając kolejne mosty, mogli uchodzić za typową parę, za dwoje ludzi cieszących się swoim towarzystwem, a potem cieszących się sobą nawzajem. To nie mogło trwać wiecznie. Bond zaczynał czuć dyskomfort. Ostatniego wieczoru natknęli się na znajomego w Savoyu i w duchu czuł satysfakcję, widząc, jak pożądliwe spojrzenie omiata ponętne kształty jego towarzyszki. Lecz ona sama wszystko popsuła – kiedy się przedstawiła. Pussy Galore. Imię i nazwisko, które wydawały mu się wyzywające i całkiem trafne, gdy spotkali się po raz pierwszy na mafijnym kongresie w Jersey City, w londyńskim hotelu brzmiały niestosownie, niemal infantylnie. Cieszył się, że May, jego leciwa gospodyni, wyjechała na cały miesiąc, by zająć się chorą siostrą w Arbroath. Co miałaby do powiedzenia o nowej lokatorce? Mijając Hyde Park Corner, by zaraz skręcić w Park Lane, Bond niemal słyszał jej głos, jakby siedziała tuż obok: „W porządku, panie Jamesie. Może pan se robić, co się panu podoba, i nie moja to sprawa krytykować. Ale gdyby pan pytał, powiedziałabym, że byłoby lepiej, gdyby

zaopiekowała się panem jakaś miła młoda panienka z Anglii. Albo jeszcze lepiej ze Szkocji. Wie pan, co to się gada – wybieraj żonę w nocnym czepku! Musi pan o tym pamiętać...”. Dwie godziny później, wciąż pachnąc kordytem, Bond wysiadł z windy na piątym piętrze kwatery głównej Secret Service i ruszył w stronę drzwi na końcu korytarza, po prawej stronie. Znajdował się za nimi przedsionek, w którym siedziała młoda kobieta, zajęta sortowaniem korespondencji. Dyskretna, lojalna, sprawna, a na dodatek uderzająco piękna – Bond nie wyobrażał sobie współpracy z kobietą przeciętną czy nieatrakcyjną. Zazwyczaj witała go niemal czule, wieszała jego płaszcz i streszczała najświeższe biurowe plotki. Tym razem było inaczej. To ona organizowała jego podróż do Ameryki, także tę powrotną. To ona przepisywała raporty. Niewątpliwie wiedziała już, że Bond nie wrócił sam, że w Chelsea ukrywa się niejaka P. Galore. Loelia Ponsonby nie była zazdrosna – nie była nawet zdolna do zazdrości. Zbyt długo jednak żyła w świecie Secret Service – złożonym, całkiem dosłownie, z tajemnic oraz służby – i przesiąkła surowymi zasadami, które nim rządziły. Nie podobało jej się to, że agent z sekcji 00 pozwala sobie na figle z osobą, która może w najlepszym razie przeszkadzać mu w pracy, a w najgorszym – stanowić zagrożenie dla procedur bezpieczeństwa. – Jakieś wieści? – Dzwonił pan Dickson. Mówił, że przyjedzie w przyszłym tygodniu. Życzy sobie spotkania w Swinley. Bond uśmiechnął się do siebie. Nazwisko Dickson było jednym z wielu, którymi posługiwał się agent 279, działający w Stacji H, czyli w Hongkongu. Każdego roku wracał do Anglii na dwa tygodnie, by uciec ze swego ciasnego biura bez okien, ukrytego w budynku na nabrzeżu. „Dzięki Bogu, znowu dwa tygodnie z dala od Pachnącego Portu” – mawiał. Niezmiennym elementem jego urlopowego rytuału była partia golfa z Bondem, podczas której – jako jeden z najmarniejszych graczy na tej planecie – niemal każde

ze swych mniej lub bardziej nieudanych uderzeń komentował wiązankami nader kwiecistych przekleństw. Uparcie tłumaczył też Bondowi, że w Hongkongu mają tylko jeden klub golfowy, „a trawę sprowadzają z Afryki, dasz wiarę?” Lubił te coroczne zmiany otoczenia. Choć przez chwilę czuł się jak w domu. – Coś jeszcze? – spytał Bond. – Tylko papierkowa robota. – W jej głosie dało się wyczuć nutę współczucia. Znała jego zdanie na temat papierkowej roboty. Bond wszedł do swego gabinetu z trzema biurkami – z których dwa, jak zawsze, były wolne – i usiadł w fotelu. Loelia Ponsonby ułożyła dla niego całkiem zgrabny stos szarych teczek. Wiedział, że na wierzchu znajdzie najpilniejsze sprawy. Wyjął papierośnicę i zapalił po raz piąty tego dnia. Zaciągnąwszy się głęboko, sięgnął po teczkę. Ledwie zdążył położyć ją przed sobą, gdy zadzwonił telefon. W pokoju o wysokim stropie i ścianach wyłożonych boazerią sygnał brzmiał wręcz nieprzyzwoicie głośno. – Możesz wpaść? – odezwał się w słuchawce głos szefa sztabu M. – M chciałby zamienić z tobą słowo. I to było wszystko. Osiem słów, które mogły zwiastować wszystko: nowe zadanie, niewinne zaproszenie albo czyjąś nagłą śmierć. Bond zaciągnął się raz jeszcze, a potem zgasił papierosa i ruszył na spotkanie z przeznaczeniem.

2 Ryzyko na najwyższym biegu

Sala łączności w gmachu Secret Service mieści się na siódmym piętrze, choć dawniej znajdowała się w piwnicy. Powodem przenosin była jedna z pierwszych dyrektyw M, wydana bodaj tydzień po tym, jak mianowano go szefem wywiadu. Zależało mu na tym, by przynajmniej dla niektórych form praktycznego szkolenia agentów znalazło się miejsce w macierzystym gmachu. Dlatego zmusił administrację państwową, by znalazła fundusze na urządzenie dobrze wyposażonej, nowoczesnej strzelnicy i zatrudnienie w niej stałego personelu. Gdy tylko ktoś mu podpowiedział, że idealną przestrzeń na strzelnicę zajmuje piwniczna sala łączności, M po prostu wydał jedno ze swych zwięzłych poleceń, z których wkrótce potem zasłynął: „Przenieść”. I tak też się stało. Być może przez wzgląd na stare dzieje zachowano w nowej sali łączności sporo z jej podziemnej natury. Rolety są tu zawsze zaciągnięte, a choć nie brakuje punktów świetlnych pod sufitem, celowo nie korzysta się z ich pełnej mocy, jak gdyby manewr ten miał sprzyjać klimatowi tajemnicy wokół realizowanych tu zadań. Operatorzy – głównie płci pięknej – najwyraźniej wolą skupione snopy światła generowane przez metalowe lampy Artek, których giętkie ramiona przyśrubowano do biurek. W sali panowałaby cisza, gdyby nie nieustający pomruk i stukot dalekopisów ustawionych rzędami wzdłuż ścian. W głębi ulokowano okrągły stół, przy którym dyżurny oficer łącznościowy przegląda napływające depesze, nim roześle je do właściwych sekcji. Tuż obok ma baterię pneumatycznych rurociągów prowadzących do poszczególnych biur. Wydruki wiadomości

zwijane są w rulon i pakowane do specjalnych cylindrów, te zaś trafiają do rur, których drzwiczki otwierają się i zamykają z charakterystycznym sykiem. Kopia każdego meldunku pozostaje na stole oficera dyżurnego. Gdy poprzedniego wieczoru Bond wychodził z pracy, jedna z dziewcząt podeszła do dyżurnego, by przekazać mu świeżo odszyfrowaną depeszę. – Znowu Stacja P, sir – zameldowała. Oficer dyżurny nazywał się Henry Fraser i był śniadym, przystojnym mężczyzną o szerokich barkach i posturze gracza w rugby. Zaczynał służbę jako dziewiętnastolatek i był cenionym pracownikiem sekcji 00 aż do nieudanej misji w Lizbonie, z której powrócił do domu z kulą w kręgosłupie. Od tamtej pory jeździł na wózku. Brytyjska Secret Service nie słynie z najlepszej opieki nad rannymi oficerami i początkowo szefostwo nie miało wobec inwalidy innych planów poza wysłaniem go na rentę w jakieś spokojne miejsce, gdzie nikomu nie rzucałby się w oczy. Sprzeciwił się temu M – i raz jeszcze postawił na swoim. Fraser stał się bezcennym członkiem zespołu: miał wielkie doświadczenie w czynnej służbie i wcale nie stracił na atrakcyjności. Wszystkie dziewczyny gotowe były mu matkować, a niektóre miewały na jego temat znacznie mniej świątobliwe myśli. Fraser odczytał wiadomość i gwizdnął z cicha. Potem skinął głową, a dziewczyna spakowała meldunek i umieściła go w rurze nieco oddalonej od innych. – No to rzućmy kota między gołębie – powiedział. Syknęło sprężone powietrze i kapsuła z wiadomością pomknęła w drogę, by po paru sekundach dotrzeć na dziewiąte piętro. Teraz zaś, dzień później, Bond podążał jej śladem, maszerując długim i nudnym korytarzem, który prowadził do drzwi gabinetów należących do sztabu M. W zasięgu wzroku nie było nikogo innego, a miękka wykładzina tłumiła odgłos jego kroków. Bezszelestnie stanął przed przedostatnimi, zielonymi drzwiami i otworzył je bez pukania. Wszedł do pokoju panny

Moneypenny, prywatnej sekretarki M. Właśnie podlewała doniczkową roślinę – aspidistrę – która od niedawna zdobiła jej biurko. Uniosła głowę i się uśmiechnęła. Lubiła Bonda i nie miała nic przeciwko temu, że on o tym wie. – Nigdy mi nie wspominałaś, że masz dobrą rękę do kwiatów, Penny – powiedział Bond. – Wolałabym nie mieć – odparła pochmurnie. – W zeszłym tygodniu miałam urodziny. Nawiasem mówiąc, nic od ciebie nie dostałam. – Cóż mógłbym ofiarować dziewczynie, która ma wszystko? – Na pewno nie roślinę doniczkową. To prezent od innych sekretarek. Postawiłam go tu na wypadek, gdyby któraś zechciała tu zajrzeć. Mam nadzieję, że zwiędnie. – Po co więc go podlewasz? – Podlewam, ile wlezie. Liczę na to, że się cholernik utopi. Ale zdaje się, że jest dość odporny. – Panna Moneypenny odstawiła konewkę. – Masz wejść bez anonsowania. Bond przekroczył próg gabinetu i zamknął za sobą drzwi. M siedział pochylony nad biurkiem, z fajką w jednej dłoni i wiecznym piórem w drugiej. Przez chwilę skrobał nim hałaśliwie u dołu różowego arkusza – kolor ten oznaczał, że wiadomość była wyjątkowo pilna – po czym zakończył zamaszystym podpisem. Nie był sam. Bill Tanner, jego szef sztabu, skinął głową nadchodzącemu Bondowi i był to dobry znak: nie chodziło o niecierpiącą zwłoki sprawę życia i śmierci, wojna jeszcze nie została wypowiedziana. W przestronnym kwadratowym pokoju z masywnym biurkiem stojącym pośrodku zielonego dywanu panowała spokojna, niemal półoficjalna atmosfera. Bond wiedział, że nie zawsze tak było. – Chodź, 007 – mruknął M. – Siadaj, zaraz się tobą zajmę. – Podpisał drugi dokument i wsunął oba do szufladki na korespondencję wychodzącą. Teraz dopiero zauważył, że żar w fajce wygasł. Ubił tytoń kciukiem i zapalił

na nowo. Wreszcie spojrzał na gości jasnoszarymi oczami, wymagającymi absolutnej lojalności i gotowymi natychmiast wypatrzyć każdego, kogo nie było na nią stać. – O ile pamiętam, interesowałeś się kiedyś wyścigami samochodowymi. Próbowałeś ostatnio? Bond był zaskoczony, ale nie dał tego po sobie poznać. Wiedział, że gdy M zadaje pytanie, oczekuje odpowiedzi, a nie kolejnego pytania. – Nie na serio, sir – odparł – ale staram się śledzić temat. – W takim razie pewnie słyszałeś o wozie, który pokazali Rosjanie? Zdaje się, że wystawią go po raz pierwszy na tym niemieckim torze – Nürburgringu – w wyścigu Grand Prix. – O Krassnym? – Świetna pamięć była jedną z kluczowych broni w psychologicznym arsenale Bonda. Przywołując z jej zakamarków szczegóły artykułu, który czytał, zastanawiał się jednocześnie, dokąd prowadzi ta rozmowa. – Z tego, co słyszałem, to niezła bestia. Nazywają go Czerwoną Rakietą. Szesnaście cylindrów w dwóch blokach po osiem. Dwustopniowy kompresor, hamulce tarczowe, wszystkie nowinki w jednym. Zapowiada się całkiem nieźle. – Jak sądzisz, jakie ma szanse na Nürburgringu? – Cóż, wszystko zależy od kierowcy, zwłaszcza w tak trudnym wyścigu, na krętej trasie. Powiedziałbym, że my i Włosi – i może jeszcze Niemcy – powinniśmy dać sobie z nim radę. Tylko że z Rosjanami nigdy nic nie wiadomo. Mają szerokie rękawy, zwykle wypchane asami. – Otóż to. I nie znoszą publicznych porażek. – M wydmuchnął obłok dymu i Bond rozpoznał aromat Capstan Navy Flake, tego samego tytoniu, w którym szef gustował od czasów, gdy nauczył się palić jeszcze jako młody oficer pełniący służbę w Dardanelach. Szaro-biała smuga spowiła jego głowę. – Zdziwiłbyś się, gdybym ci powiedział, że wezwano na pomoc Smiersz, żeby zwiększyć szanse rosyjskich samochodów? Smiersz. Smiert’ szpionam. Śmierć szpiegom. Był to tajny oddział

radzieckiego rządu, świetnie znany Bondowi. Ile to już spisków narodziło się na drugim piętrze nieciekawego budynku przy ulicy Srietienka w Moskwie? Wszystko, czego tknęli się ci ludzie, zmieniało się w ruinę i śmierć. Trudno było sobie wyobrazić, by mogli mieć coś wspólnego z barwnym, nowoczesnym światem wyścigów samochodowych. Było to istne zderzenie kultur. – Wielkie nieba, sir! – obruszył się Bond. – Co Smiersz ma wspólnego ze sportem? Zamierzają sabotować wozy wszystkich konkurentów? – Sprawa jest rzeczywiście dziwna – przyznał M. – Wiemy, że rosyjska ekipa trenuje w Czechosłowacji w klimacie głębokiej tajemnicy. Nie dopuszczają dziennikarzy w pobliże toru, a próby zaczynają bladym świtem. Wygląda to tak, jakby szykowali się do wojny, a nie do wyścigu. – Dostaliśmy meldunek od jednego z czeskich techników zatrudnionych na torze – wtrącił Bill Tanner. – Podczas wojny był na Wyspach, walczył w RAF-ie, a teraz zaciekawiło go, co kombinują Rosjanie. Dlatego nawiązał kontakt ze Stacją P. – Ano właśnie. Jego zdaniem chcą wygrać za wszelką cenę. Przeanalizowali temat i nie mają wątpliwości, że są w stanie pokonać każdego prócz naszego zawodnika, brytyjskiego czempiona Lancy’ego Smitha i jego vanwalla. I ja to wszystko rozumiem, bo w tym światku wciąż słyszy się takie plotki. Lecz naszego informatora, tego Czecha, zainteresował pewien kierowca, Numer Trzeci. Nie jest on nawet stałym członkiem rosyjskiej ekipy, a mimo to rządzi nią niepodzielnie i wszyscy się go boją. – Kto to taki? – Iwan Dimitrow. – Tanner sięgnął po teczkę, do której przypięto wykonaną z ukrycia fotografię. Przedstawiała wychudzonego, ponurego jegomościa stojącego z uniesionym ramieniem tuż obok samochodu wyścigowego. Jego oczy, dwie czarne, lekko ukośne kreski, spoglądały prosto w obiektyw. – Jeszcze dwa lata temu, zanim został wykluczony z zawodów, był kierowcą pierwszej klasy. Na zakręcie celowo zepchnął

przeciwnika z toru. Twierdził, że był to wypadek, ale sędziowie uznali, że było inaczej. Ten drugi wylądował w stanie krytycznym w szpitalu. Miał szczęście, że z tego wyszedł. Od tamtej pory Dimitrow już się nie ścigał. – Co więc go łączy ze Smierszem? – Moskwa wywarła silny nacisk na FIA, by ponownie został dopuszczony do startów – wyjaśnił M. – Czegoś takiego nie robi się dla zabawy. Jest coś jeszcze, jeśli wierzyć ostatniemu raportowi naszego czeskiego przyjaciela sprzed trzech dni. Widział na własne oczy, jak Dimitrow ćwiczy zderzenia na torze. Jest przekonany, że Rosjanie planują podczas wyścigu zapolować na Lancy’ego Smitha, spowodować poważny wypadek i wyłączyć jego vanwalla z wyścigu. Planował zbliżyć się nieco do Numeru Trzeciego i dowiedzieć się więcej. Do wczoraj byłem skłonny ignorować całą sprawę, bo muszę przyznać, że nie wyglądała na typową zagrywkę Smierszu. Tej nocy jednak dostaliśmy nową wiadomość. Nasz człowiek nie żyje. Zginął w wypadku samochodowym. Miejscowa policja utrzymuje, że było to przypadkowe potrącenie, ale trudno uwierzyć w taki zbieg okoliczności. Moim zdaniem należy przyjąć, że Lancy Smith może być celem ataku. – M umilkł na chwilę. – Jak sądzisz, czy przy takich prędkościach w ogóle można zorganizować zamach? I to w taki sposób, by wszyscy uwierzyli, że to zwykły wypadek? – Można to zrobić, sir, i to na kilka sposobów – odparł Bond po namyśle. – Tyle że to niełatwe. W zeszłym roku Smith wygrał w Monako i Monzy. Ktoś taki nie pozwoli się zwyczajnie wymanewrować. – Co więc obstawiasz? – spytał Tanner. – Moim zdaniem Dimitrow mógłby znowu spróbować brutalnego wypchnięcia przeciwnika z zakrętu, ale rzecz byłaby zbyt oczywista, skoro to nie pierwszy raz. Miałby większe szanse, gdyby zbliżył się do Smitha od tyłu na dojeździe do któregoś z zakrętów pokonywanych z umiarkowaną prędkością, powiedzmy osiemdziesięciu czy dziewięćdziesięciu mil na godzinę. Obstawiam, że jeśli to zrobi, to na początku wyścigu, gdy wszyscy będą się jeszcze trzymali razem, walcząc o pozycję. Jeśli tylko muśnie tylne

wewnętrzne koło na wejściu w zakręt, wóz Smitha stanie się nadsterowny i niemal na pewno wypadnie z trasy. – Bond pokręcił głową, wyobrażając sobie zderzenie, wirujące strzępy blach, możliwe zniszczenia. M opuścił rękę i zaciśniętą pięść oparł o blat biurka. Przez chwilę wpatrywał się w główkę fajki, jakby miał jakimś sposobem odczytać przyszłość z siwego dymu i rozżarzonego popiołu. Jego twarz niczego nie zdradzała, lecz Bond wiedział, że szef rozważa wszystkie ewentualności. Czy to możliwe, by Rosjanie mieli spowodować katastrofę, w której być może zginie mistrz wyścigów samochodowych – nie wspominając o ofiarach wśród Bogu ducha winnych kibiców – tylko po to, by zademonstrować światu wyższość radzieckich konstruktorów? Bond nie wątpił, że tak. Byłby to jeden z niezliczonych przykładów nieskończonej bezwzględności i pogardy, które wydawały mu się wpisane w geny tego słowiańskiego plemienia. – Przypuszczam, 007 – rzekł wreszcie M – że skoro Dimitrow chciałby tak urządzić Smitha, to moglibyśmy potraktować go podobnie, gdybyśmy tylko umieścili właściwego człowieka we właściwej maszynie. – Wyrzucić go z toru, zanim zaatakuje Smitha – uściślił Tanner. Bond domyślił się natychmiast, dokąd zmierza ta rozmowa. Tym razem się nie wahał. – Tak, to mogłoby się udać. Z właściwym człowiekiem we właściwej maszynie. M i jego szef sztabu spojrzeli po sobie, ale decyzję podjęli już wcześniej. – O ile pamiętam, ścigałeś się kiedyś swoim starym bentleyem – rzekł Tanner. – Sądzisz, że dałbyś sobie radę w nowoczesnym samochodzie? – Dziś jeździ się mniej więcej dwa razy szybciej – odpowiedział Bond. – Ale jeśli mówimy o takich markach jak Vanwall czy Ferrari, to naturalnie wraz z prędkością poprawiło się i bezpieczeństwo. Lepsze hamulce, lepszy układ kierowniczy, rama z lepszych stopów. Trochę ćwiczeń i sądzę, że przy

odrobinie szczęścia przetrwałbym przynajmniej część wyścigu. – Będziesz potrzebował czegoś więcej niż tylko szczęścia – odezwał się M chrapliwym głosem. – Wyścig odbędzie się za tydzień, więc musisz przejść solidne szkolenie. Mamy kogoś, kto zgodził się pomóc. To zawodowy kierowca, Logan Fairfax. Na co dzień pracuje na torze niedaleko Devizes. – Przed tobą trzy, cztery dni intensywnej jazdy – dorzucił Tanner. – To oczywiście za mało, ale lepsze to niż nic. Jeżeli, jak sam powiedziałeś, Dimitrow spróbuje jakichś brudnych sztuczek na torze, być może zdołasz znaleźć się w tym momencie na właściwym miejscu, czyli zapewne na czele stawki. Najważniejsze jest to, by ocalić Lancy’ego Smitha. To w końcu niemal bohater narodowy, a w dodatku ulubieniec prasy. Ma w sobie coś z owych dzielnych pilotów z czasów bitwy o Anglię, których tak ciepło wspominamy. A dziś, szczerze mówiąc, też potrzeba nam bohaterów, całych i zdrowych. – Tanner uśmiechnął się lekko. – Dodam, że i dziewczyny do niego lgną. M jakby czekał na te właśnie słowa. – Jak rozumiem, ta młoda kobieta wciąż u ciebie mieszka – powiedział, nie próbując nawet ukryć niezadowolenia w głosie. Uważał, że życie prywatne agentów pozostaje tylko ich sprawą, dopóki wzmianki o nim nie zaczynają pojawiać się w raportach, które trafiają na jego biurko. – Panna Galore? – Bond udawał niewinnego. – Czułem, że wypada się nią zająć, zanim jakoś się tu urządzi, sir. Była przydatna. – Czytałem meldunek. Tylko że Amerykanom wcale się to nie podoba. Ledwie wczoraj miałem tu dwóch pracowników ambasady... No, tak przynajmniej się przedstawili, ale to oczywiście agenci CIA. Chcieli zadać jej kilka pytań i wcale nie jestem pewny, czy będziemy mogli ją ochronić, jeśli naprawdę zechcą ją znaleźć. – Mogę z nią porozmawiać. – Chyba powinieneś, 007. Nie zapominajmy, że to żaden anioł, tylko

członkini organizacji przestępczej. Nie byłoby źle, gdyby znalazła sobie inne miejsce. – Tak jest. Bond był poirytowany, ale wracając do swego biura, musiał przyznać w duchu, że w słowach M była pewna mądrość, i sklął się w duchu za to, że zabrał Pussy Galore na Wyspy. O dziwo, Loelia Ponsonby jakby już wiedziała, z której strony wieje wiatr – być może informacja dotarła do niej szlakiem pudrowym, owym nielegalnym obiegiem najświeższych nowin, który brał swój początek w damskiej toalecie. Tak czy inaczej, pracowała teraz pilniej niż zwykle i Bond wyczuwał, że z godziny na godzinę sytuacja wraca do normy. To był jego świat – wszystko, co uważał za ważne. Inne sprawy, jak przyjaźń czy nawet miłość, były nieistotne. Gdy wieczorem wsiadał do samochodu, by przebić się ulicami Londynu do domu, już wiedział. Miał zadanie do wykonania i dziewczyna musiała odejść. Nadszedł czas. Lecz gdy tylko dotarł do domu, zmienił zdanie. Pussy Galore czekała na niego, ubrana w obcisły żakiet i krótką spódniczkę. Wyglądała dokładnie tak jak wtedy w Ameryce, gdy zobaczył ją po raz pierwszy. Przygotowała i podała dwie szklanki whisky z wodą sodową i sporą ilością lodu. – Nawet nie spytam, jak minął dzień – powiedziała. – Wiem, że i tak mi nie opowiesz. Posłuchaj więc, jak minął mój. Poszłam do domu towarowego Fortnum & Mason, a potem zjadłam lunch w Ritzu. Po południu wybrałam się na wernisaż człowieka, o którym piszą wszystkie gazety, tego Kleina. I prawdę mówiąc, nic nie zrozumiałam. Zdaje się, że upodobał sobie kolor niebieski i chlapanie farbą na płótno – każdy by tak potrafił. Tak czy owak, wytrzymałam tam może z godzinę i poszłam sobie. – Pussy zapaliła papierosa. – Powinieneś o czymś wiedzieć. – O czym? – Może to nie ma znaczenia, ale przed galerią widziałam dwóch facetów. Od razu ich wypatrzyłam. W moim zawodzie trzeba być spostrzegawczym,

a ci dwaj goryle wyróżniali się z tłumu na milę. Tanie garniturki, twardziele, Amerykanie. Nie wątpię, że czekali na mnie. Gdy tylko wyszłam, zesztywnieli, a jeden z nich upuścił i przydepnął papierosa. – Co zrobiłaś? – Przez moment chciałam rozprawić się z nimi własnoręcznie. Nawet bez broni nie miałabym z tym większego problemu. Pomyślałam jednak, że nie byłbyś zachwycony, gdybym zostawiła po sobie dwóch nieboszczyków na londyńskim chodniku. – Uśmiechnęła się lekceważąco. – Udałam więc, że czegoś zapomniałam, zajrzałam do torebki i wróciłam do muzeum. Nie zamierzałam tam zostać – i tak zmarnowałam na tej wystawie zbyt wiele czasu – ale wcześniej zauważyłam tylne wyjście i teraz z niego skorzystałam. Prawda jednak jest taka, że skoro wytropili mnie tam, to pewnie znajdą mnie i tu. – Jak sądzisz, co to za jedni? – Może Maszyna? Może mafia? Ty mi powiedz. Zdaje się, że umykając z Nowego Jorku, zostawiliśmy za sobą całkiem sporo niezadowolonych ludzi, a do tego niemałą stertę martwych gangsterów. Moje dziewczęta pewnie się zastanawiają, dlaczego dałam nogę, i nie tylko one. Widocznie ktoś postanowił uzyskać odpowiedzi na parę pytań i dlatego wysłał moim tropem tych dwóch osiłków. – Myślę, że nie masz się czym martwić – powiedział Bond, pamiętając dobrze słowa M, który poprzedniego dnia gościł dwóch agentów CIA, zapewne właśnie owych goryli. – Tu w Londynie nikt się nie poważy na żaden numer, a obecność tych dwóch pewnie da się wyjaśnić w całkiem niewinny sposób. Mimo to porozmawiam z szefostwem i postaram się, żeby ktoś miał cię na oku. – Umilkł i odetchnął głęboko. – Muszę wyjechać z Londynu na parę dni. – Tak? – Jej oczy błysnęły gniewem. – Taka praca. Wyjeżdżam, ale niedaleko. Mogę ci zostawić numer

telefonu i nazwę hotelu. Przykro mi, ale tak to jest. W pierwszej chwili chciała się z nim spierać, ale się rozmyśliła. Wzruszyła ramionami i nawet zdobyła się na uśmiech. – Jasne, rozumiem. Pomachasz trochę brytyjskim sztandarem, a mała kobietka zaczeka w domu, zgadza się? – Z mocą wydmuchnęła chmurę dymu i zgasiła papierosa w popielniczce. – Tak czy owak, obiecałeś mi kolację, a ja mam wilczy apetyt. Do licha, możesz nawet zamówić te swoje ostrygi. Właśnie sobie przypomniałam, że to ponoć afrodyzjak, więc dopilnuję, żebyś połknął dziś cały talerz. Wkrótce potem razem wyszli z domu, a Bond, który myślami był już daleko, nie zauważył dwóch mężczyzn w szarym austinie zaparkowanym w ciemnym końcu ulicy. Lecz oni go widzieli. Widzieli też dziewczynę. I byli gotowi czekać. Wiedzieli bowiem, że wkrótce nadejdzie ich czas.

3 Szkoła jazdy

Bond spoglądał na igłę prędkościomierza, która właśnie wskazała sto mil na godzinę, radując się w duchu nagłą pustką na długim, prostym odcinku szosy. Krajobraz Hampshire Downs wręcz zachęcał do tego, by pozwolić maszynie zaszaleć. Bond kupił bentleya mark VI ledwie parę dni po tym, jak stracił starszy model, zmiażdżony przez czternaście ton papieru gazetowego – pożegnalny prezent od Hugona Draxa, którego ścigał poprzez Weald w hrabstwie Kent. Nie miał jeszcze czasu, by zamontować swoją ulubioną sprężarkę Amherst Villiers, co z pewnością ucieszyło Cranwella, byłego mechanika z fabryki Bentleya, który troszczył się o wozy Bonda niemal jak o własne i nie był zwolennikiem takich ulepszeń. – Niech pan zapomni o tych gadżetach, panie Bond. Kompresory! Ssie toto, spręża, huczy i dmucha. Komu to potrzebne? Bond uśmiechnął się mimowolnie, wspominając doświadczonego mechanika. No właśnie, komu?

mądrości

A przecież gdy tylko kupił nowy samochód, musiał oddać go na tydzień do Oddziału Q, gdzie dodano, jak zawsze, kilka interesujących akcesoriów. Tak właśnie działał z reguły M. Jeżeli którykolwiek element ekwipunku agenta zawiódł w akcji, M długo i krytycznie przyglądał się sprawie, po czym robił wszystko, by podobna wpadka już nigdy się nie powtórzyła. To dlatego Bond musiał się pozbyć swej ulubionej beretty kalibru .25 po tym, jak zacięła się ledwie jeden raz.

Oddział Q zainstalował w wozie między innymi przycisk alarmowy – urządzenie nadawało wezwanie o pomoc i precyzyjnie podawało pozycję samochodu – opony nadające się do jazdy mimo przebicia oraz ruchomy panel w schowku na rękawiczki, za którym można było ukryć pistolet (drobiazg szczególnie przydatny przy przekraczaniu granic państwowych). W skrytce Bond znalazł walthera PPK – niewątpliwie prezent od majora Boothroyda, zbrojmistrza Secret Service. Prócz tego zamontowano w bentleyu jeszcze kilka innych zabezpieczeń, lecz Bond zignorował je całkowicie. Ten samochód należał do niego, nie do służby. Zredukował bieg, zbliżając się do ronda; dźwignia po prawej stronie kierownicy działała wyjątkowo gładko. Potrzebował zaledwie dwóch godzin, by dotrzeć z Londynu aż tutaj – wyruszył o brzasku autostradą A3, przecinającą sielskie równiny, które w ciągu niewielu lat od wojny zmieniły się w miejsce aż nazbyt błogie, usiane zabytkowymi domami krytymi strzechą i trawnikami hodowanymi z myślą o krykiecie. To była kraina bankierów, sędziów i emerytowanych oficerów, którzy nie mogli poprzestać na samym życiu na prowincji i musieli nią zawładnąć. Ni stąd, ni zowąd słowo „prowincja” przestało oznaczać miejsce, a zaczęło oznaczać styl życia. Zgodnie z instrukcją Bond wypatrywał teraz kościoła – pamiętającego czasy Normanów, rzecz jasna – i wkrótce go zauważył. Niewielki, schludny cmentarzyk służył pewnie co najmniej dziewięciu pokoleniom parafian i bez wątpienia wszyscy oni, jakże wygodnie, umarli we śnie. Za świątynią i cmentarzykiem widniała tablica z napisem FOXTON HALL 2 MILE, stercząca z niskiego żywopłotu poprzerastanego makami. Wąska i kręta szosa doprowadziła go do doliny otoczonej lasami, miejsca nieomalże sekretnego, ukrytego przed współczesnym światem. Jeżeli kiedykolwiek stał tu dwór, to wszelki ślad po nim zaginął, podobnie jak po Foxtonach, którzy w nim mieszkali. Ich nazwisko odziedziczyło lotnisko, które wybudowano tu krótko przed pierwszą wojną światową i które podczas drugiej służyło jako baza dla trzech dywizjonów samolotów

myśliwsko-bombowych Hawker Typhoon. Gdy nastał pokój, Królewskie Siły Powietrzne przekazały obiekt w prywatne ręce. Teraz działała tu szkółka dla przyszłych kierowców wyścigowych, a dawne lotnisko, zamienione na tor samochodowy, stało się z czasem miejscem spotkań entuzjastów sportu motorowego. Tu mogli popracować w spokoju nad swymi maszynami i nad techniką jazdy, z dala od nerwowej atmosfery otaczającej cykl Grand Prix. Bond wjechał przez bramę główną na dawny pas startowy i spojrzał najpierw na długi rząd hangarów po jednej stronie, a potem na niewysoki budynek z cegły – być może dawniej mieszczący mesę oficerską – po drugiej. Dwaj mechanicy stali przy samochodzie, który tego ranka wyprowadzili na słońce. Bond natychmiast rozpoznał krzywiznę maski i nieco masywne blachy cooper-climaxa T43, który debiutował w wyścigach ledwie kilka miesięcy wcześniej. Ten egzemplarz jednak z pewnością nie wybierał się na start. Jego wnętrzności spoczywały na trawie, a mechanicy nie spieszyli się zbytnio, bardziej zajęci paleniem papierosów i pogawędką niż pracą. Bond zaparkował bentleya i wysiadł. Niespiesznie zapalił papierosa – pierwszego, odkąd wyjechał z Londynu. W tym momencie usłyszał znajomy wściekły warkot silnika. Torem wijącym się wokół dawnego pasa startowego mknął samochód wyścigowy. Było to jaskrawoczerwone maserati 250F, auto klasyk od dnia premiery, prowadzone ręką eksperta – to było widać już na pierwszy rzut oka. Beczkami po oleju i belami siana obstawiono zakręty, wzniesiono z nich też przeszkody, które kierowca mijał w agresywnym stylu, nieomalże nie zwalniając tempa. Jakim cudem Bond wiedział, że za kółkiem siedzi kobieta? Z tej odległości w żaden sposób nie mógł jej rozpoznać, zwłaszcza że kabinę otaczała pleksiglasowa owiewka, a głowę i twarz zasłaniały skórzana czapka i gogle. Tym, co zdradzało kobiecy dotyk, była swoista lekkość stylu. Ścinając zakręty, samochód ledwie muskał ich wewnętrzny wierzchołek, jakby dama najdelikatniejszym gestem strącała popiół z płaszcza swego mężczyzny. Tylko kobiety potrafią tak jeździć.

Bond podszedł niespiesznie do krawędzi toru i zaczekał, aż samochód zwolni i zatrzyma się tuż obok niego. Maszyna była naprawdę piękna. Spoglądał na miękką linię długiej maski, wysoki ogon i krzywizny burt, nie dostrzegając ani jednej prostej blachy. Było w niej coś, co pozwalało rozpoznać ją jednym rzutem oka, a jednocześnie czyniło marzeniem każdego uczniaka. Doskonały był nawet dźwięk silnika, jakby ktoś darł niekończącą się płachtę kaliko. Bond zachwycał się też barwą – nie potrafił wyobrazić sobie maserati w kolorze innym niż żywa, prawdziwie wyścigowa czerwień. I nagle poczuł, że nie może się doczekać rozpoczęcia misji. Do diabła ze Smierszem i jego niekończącymi się knowaniami. Do diabła z Rosjanami i ich żałosną batalią o światową dominację w każdej możliwej dziedzinie. Zamierzał zrobić to, co do niego należało, ale choć raz czerpiąc z tego autentyczną przyjemność. Pragnął pojechać tym wozem na Nürburgringu i poczuć frajdę. Kobieta, która przyprowadziła maserati, wyłączyła silnik i wyskoczyła z kabiny. Zanim jeszcze zdjęła nakrycie głowy, Bond omiótł spojrzeniem jej piersi, pełne biodra oraz mocne, dość muskularne ramiona i nogi. Być może sprawił to sposób, w jaki radziła sobie z samochodem, jej zespolenie z tą piękną maszyną – tak czy inaczej, pożądał jej, zanim jeszcze zdjęła skórzany kask i rozpuściła kasztanowe włosy, które opadły kaskadą na jej ramiona, zanim zsunęła gogle, by ciemnobrązowymi oczami spojrzeć nań tym bardziej kusząco, że z lekkim lekceważeniem. Pachniała potem i wysokooktanową benzyną, a na jej policzkach słońce i wiatr zostawiły ślady szaleńczego pędu. Była twarda i pewna siebie, jak przystało na kobietę rzuconą w świat mężczyzn. Mogła mieć trzydzieści lat. – Ma pan papierosa? – spytała. Bond wyjął papierośnicę i podał nieznajomej. Na ogień już nie czekała, użyła zapalniczki Zippo wyjętej z kieszeni na piersi. – Bond? – Tak.

– Logan Fairfax. Uprzedzali mnie, że pan dziś przyjedzie. I że jest pan kimś w rodzaju policjanta. – Mniej więcej. – I że zamierza się pan ścigać na Nürburgringu – pierwszy raz w życiu. Zgadza się? – Tak. – Zatem głupi z pana policjant. I całkiem możliwe, że martwy. Ruszyła w stronę hangaru, a Bond, starając się powstrzymać uśmiech, podążył jej śladem. Wszystko w mowie jej ciała zwiastowało kłopoty: to, jak swobodnie odwróciła się do niego plecami, jak pewnie kroczyła przed siebie, jak beztrosko kołysała biodrami. Minęli dwóch mechaników, którzy zerknęli na nią przelotnie, a potem weszli do hali, gdzie za kolejnymi dwoma samochodami wyścigowymi – starym 8CTF i astonem martinem, który natychmiast przykuł uwagę Bonda – oraz kolekcją rozebranych silników, opon, kawałków karoserii i sporym zapasem pomniejszego motoryzacyjnego złomu mieściło się zaimprowizowane biuro. Fairfax zdjęła kurtkę, pod którą nosiła wyblakłą dżinsową koszulę z rozpiętym kołnierzykiem. Nie miała biżuterii, jeśli nie liczyć zegarka automatycznego Omega Gold Seamaster na pasku z brązowej skóry. Właśnie czegoś takiego należało się spodziewać na nadgarstku zawodowego kierowcy; zaskakujące było jedynie to, że był to zegarek męski. Usiadła na raczej staroświeckim, obrotowym krześle i zmierzyła Bonda chłodnym spojrzeniem. – Gdzie się pan ścigał? – spytała. – Goodwood i Silverstone – odparł Bond. – A także w Albi w południowo-zachodniej Francji... – Albi? Chodzi panu o Circuit des Planques? To tor wyłącznie dla początkujących. Czy pan w ogóle ma pojęcie, w co się pakuje? Słyszał pan cokolwiek o Nürburgringu? – Fairfax wydmuchnęła obłok dymu, przez

który Bond z trudem dostrzegał jej oczy. – Bo ja słyszałam, że nazywają ten tor zielonym piekłem. Ma dwadzieścia dwa kilometry i osiemset metrów długości. Dwadzieścia dwa okrążenia. Sto siedemdziesiąt cztery zakręty i zaledwie dwadzieścia sześć stóp szerokości. Nürburgring nie odpuszcza. Nie daje kierowcy wytchnienia. Sądzi pan, że wystarczy zrobić tu parę okrążeń w maserati, żeby być gotowym na coś takiego? Trzeba znać każdy wybój, każdy łuk, każde zagłębienie terenu i każde wzniesienie – a i to nie wystarczy. Góry Eifel mają swoisty mikroklimat. Można wystartować w ostrym słońcu, pokonać zakręt i nagle znaleźć się we mgle albo i w mżawce. Suchy tor, mokry tor – wszystko jedno. Goodwood to stół bilardowy w porównaniu z Nürburgringiem. Fangio, Behra, Schell... Każdemu z nich zdarzyło się przegrać z tym torem, a przecież do Fangia należy rekord okrążenia. Nikt nie powinien oczekiwać, że pokona pętlę dwadzieścia dwa razy bez najmniejszego błędu. Poszybujesz w powietrzu o sekundę za długo? Spadniesz na Karuzelę o sekundę za późno? Podrapiesz się po nosie, tracąc koncentrację na pół sekundy? Już po tobie. I możesz tylko mieć nadzieję, że nie skończysz owinięty wokół drzewa. Nürburgring pana zabije, panie Bond. Ale nie to mnie martwi. Myślę raczej o ludziach, których może pan pociągnąć za sobą. Bond także zapalił. – Po pierwsze – rzekł – mów mi po imieniu: James. Po drugie: niepotrzebnie wbiłaś sobie do głowy, że wpadłem tu dla zabawy. Otóż ludzie, dla których pracuję, traktują tę sprawę bardzo poważnie. Zagrożenie jest całkiem realne, ktoś może zginąć, jeśli się tam nie pojawię i nie zdołam mu pomóc. Może więc zechcesz być grzeczną dziewczynką i przestaniesz mi w końcu prawić kazania? Jeżeli nie chcesz mi pomóc – w porządku. Ale powiedz mi o tym od razu, bo przejechałem spory kawał drogi i jeśli nie interesuje cię ta sprawa, znajdę kogoś innego. Zarumieniła się nieznacznie. – Jasne, że ci pomogę – odpowiedziała. – Zgodziłam się, gdy tylko mnie

o to poprosili. Chciałam tylko uświadomić ci, w co się pakujesz. Gdyby chodziło o Silverstone albo Monzę, życzyłabym ci szerokiej drogi i tyle. Ale to Nürburgring i po prostu musisz zrozumieć. – Jej głos znowu brzmiał surowo. Obróciła się energicznie, otworzyła szufladę i wyjęła z niej gruby plik teczek i zdjęć. – Pomoce naukowe – oznajmiła. – Studiuj do poduszki, każdego wieczoru. Gdzie się zatrzymałeś? – Mam zarezerwowany pokój w hotelu pod Upavon. – Masz tu zdjęcia Nürburgringu. Każdy szczegół, każdy zakręt. Jest też taśma filmowa –

nagranie pełnego okrążenia, wykonane kamerą

umocowaną na masce samochodu BRM. Oglądaj je bez końca, aż wryje ci się w pamięć, choć i to nie zastąpi ci jazdy po prawdziwym torze. I obiecaj mi, że na miejscu zrobisz przynajmniej tuzin okrążeń, zanim staniesz na starcie. Załatwię, żeby ktoś ci w tym pomógł. – Z ręką na sercu – zapewnił ją Bond, wykonując stosowny gest. – I wiedz, choć może nie znaczy to wiele, że w moim zawodzie trzeba bardzo na siebie uważać. Jak najlepsze przygotowanie się leży w moim interesie. Może omówimy te twoje notatki przy kolacji? Widział w jej chłodnych, szarych oczach, że przez chwilę rozważała tę propozycję, nim ją odrzuciła. – Sprawdźmy, czy potrafisz jeździć – powiedziała, gasząc papierosa.

Kilka minut później, już w goglach i własnym skórzanym kasku, Bond wsiadł do kokpitu maserati. Logan Fairfax przyglądała się w milczeniu, gdy starał się zapamiętać położenie wskaźników na desce rozdzielczej. – Wygodnie? – spytała wreszcie. – Tak. Bond był zaskoczony tym, jak przestronne jest wnętrze wozu. Miał sporo miejsca na łokcie i nie najgorzej się czuł, siedząc tak nisko nad ziemią. Logan w krótkich słowach opowiedziała mu o wszystkim, co

najważniejsze, o pięciobiegowej skrzyni, o wlocie powietrza, o kluczowych wskaźnikach: liczby obrotów, ciśnienia paliwa i temperatury wody. Gdy pochylała się nad nim, a jej długie włosy muskały jego policzek, chwilami miał kłopoty z koncentracją. – Nie szalej na początku – poradziła mu na koniec Logan. – Jeśli chodzi o balans, to maserati jest jednym z najdoskonalszych samochodów, jakie kiedykolwiek stworzono. Wyczuj go, a nigdy cię nie zawiedzie. Gotowy? Zobaczmy więc, co potrafisz... Wóz nie miał rozrusznika. Dwaj mechanicy z hangaru stanęli z tyłu i pchnęli go razem, a Bond wrzucił drugi bieg i zwolnił sprzęgło. Silnik zaskoczył od razu i maserati ocknęło się, jakby energia spalanej benzyny tchnęła w nie życie. Bond przypomniał sobie słowa wielkiego Fangia: „Nigdy nie myśl o samochodzie jak o kawałku metalu. To żywa istota o bijącym sercu. Bywa szczęśliwa albo smutna. Wszystko zależy od tego, jak ją traktujesz”. To był wóz, który miał mu towarzyszyć na Nürburgringu. Razem mieli doprowadzić tę sprawę do końca. Bond wcisnął pedał i poczuł, że świat zostaje daleko w tyle, a powietrze zaczyna opływać jego ramiona rwącym strumieniem. Zmienił przełożenie, drążek wskoczył na właściwe miejsce bez najmniejszego oporu, z ledwie słyszalnym kliknięciem. Z przyjemnością poruszył wielką kierownicą i wóz posłusznie skręcił ku zewnętrznej pętli toru. Bond wiedział już, że podczas wyścigu, zwłaszcza dłuższego, będzie potrzebował sporo siły w barkach i bicepsach, by w pełni kontrolować maserati, ale będzie to posłuszeństwo absolutne, jeśli tylko uda mu się dobrze traktować tę maszynę. Logan Fairfax przyglądała mu się z oddali. Widziała, jak pokonał pierwszy zakręt na czwartym biegu, jak udało mu się wybrać optymalny kąt wejścia i bezbłędnie kontynuować obrany kurs. Był dobrym kierowcą, co do tego nie miała wątpliwości. Ale czy dostatecznie dobrym na Nürburgring? Pokręciła głową i oddaliła się niespiesznie.

4 Diabli Krąg

Dwa dni później Bond znał już na pamięć wszystkie informacje na temat toru Nürburgring, miał jednak dość rozumu, by nie powiedzieć o tym Logan Fairfax. Sześć godzin dziennie jeździł swym maserati, a kolejne sześć studiował filmy, fotografie i opisy, które mu dostarczyła: Brünnchen, potem Pflanzgarten, następnie niebezpieczny zakręt w prawo i Schwalbenschwanz, nagła zmiana nawierzchni na wysokości grzbietu Tiergarten... Zewnętrzny krąg toru Foxton Hall wydawał mu się teraz niezmiernie krótki i banalnie łatwy. Najważniejsze było jednak to, że zaczął naprawdę czuć ten wóz, miał osobliwe wrażenie sprzężenia z mechanizmami, niemal automatycznie kontrolował je dolną połową ciała i potrafił odgadywać wskazania instrumentów, nawet na nie nie spoglądając. Ton silnika mówił mu, z jaką prędkością gna i ile obrotów na minutę wykonuje wał. Bond obliczał właściwy kąt wejścia w kolejny zakręt na długo przed tym, nim do niego dotarł. Rozumiał swój samochód tak dobrze, że zaczynał myśleć tak jak on. Logan czekała na niego po każdym okrążeniu i bez względu na to, jak dobrze mu szło i jak daleko od niej znajdował się w chwili popełnienia błędu, nie przeoczyła niczego. – Musisz popracować nad podwójnym wysprzęglaniem. Mniej buksowania kołami. Poza tym na czwartym zakręcie przeciążałeś skrzynię biegów, chcesz ją rozwalić? Krytyka, wygłaszana tonem lekarza napominającego nadzwyczaj krnąbrnego pacjenta, nigdy nie ustawała. Można było odnieść wrażenie, że w słowniku Logan Fairfax pochwał po prostu nie było.

– Nadal zbyt ostro hamujesz. Muśnij pedał i daj mu czas zareagować. Jednakże oczy kobiety nigdy nie kłamią i Bond wiedział, że jego nauczycielka jest zadowolona z postępów, które poczynił. Pomału udawało mu się też topić lodową ścianę, która ich dzieliła. Tego wieczoru po raz pierwszy przyjęła zaproszenie na kolację, a nawet wpadła po niego do hotelu. Pojechali jej astonem do niewielkiego lokalu w Devizes, gdzie, jak stwierdziła, serwują potrawy, które „pozwalają mieć jeszcze nadzieję dla angielskiej kuchni”. Choć o tym nie rozmawiali, oboje wiedzieli, że szkolenie dobiegło końca. Bond przygotował już sobie trasę na kontynent, a maserati miało dotrzeć do Niemiec na lawecie z odpowiednim wyprzedzeniem, by mechanicy zdążyli przygotować je do startu. Nie lubił prowincjonalnych angielskich restauracji, ich koronkowych firanek, wzorzystych talerzy, serwetek składanych w wymyślne kształty, a nade wszystko jedzenia, które zwykle bywało niepotrzebnie udziwnione i, co gorsza, rozgotowane. W lokalu Star and Garter z serwetek zrobiono łabędzie, ale lokal prowadziło zaskakująco pogodne młode małżeństwo. Sala z kamienną posadzką i georgiańskimi oknami była całkiem przytulna. Ku zadowoleniu Bonda w karcie win znalazł się petrus ze znakomitego rocznika 1950 – był to jeden ze wspaniałych sezonów dla czerwonego wina bordoskiego. Zamówili wędzonego łososia – był całkiem dobry, choć może krojony zbyt blisko skóry – a następnie kotlety z miejscowej jagnięciny, idealnie różowe w środku. Warzywa, również pochodzące z okolicznych farm, podano al dente w ogromnej misie. Wino o głęboko rubinowej barwie i aromacie z delikatną jeżynową nutą doskonale pasowało do mięsa. Po raz pierwszy od dnia, w którym opuścił Londyn, Bond poczuł się całkowicie zrelaksowany. – Rozmawiałam z jednym z kierowców trenujących na Nürburgringu – powiedziała Logan. – Zaopiekuje się tobą, gdy tam dotrzesz. Pewnie o nim słyszałeś, bo to dość znana postać. Nazywa się Lancy Smith. – Bond był

zmuszony ukryć uśmiech. Ironia losu, pomyślał z rozbawieniem. Wszak właśnie Smitha miał ochraniać podczas wyścigu, choć naturalnie nie wspominał o tym swej instruktorce. – Pokaże ci tor i przedstawi reszcie towarzystwa – ciągnęła Logan. – Nic mu o tobie nie mówiłam. Sądzi, że jesteś zamożnym playboyem, który próbuje wkupić się w środowisko kierowców wyścigowych. Jest kilku takich w cyklu Grand Prix, więc nikt nie będzie zadawał niewygodnych pytań. – Od dawna go znasz? – spytał Bond. –

Praktycznie

całe

życie.

W

tej

branży

wszyscy

się

znają.

Współzawodniczą ze sobą na torze, ale poza nim utrzymują dobre stosunki. Lancy był przyjacielem mojego ojca. – Alana Fairfaxa? – Bond był zły na siebie. Powinien był od razu zauważyć zbieżność nazwisk. – Widziałem go kiedyś na torze Silverstone, zdaje się, że w pięćdziesiątym drugim. Skinęła głową. – Mistrzostwa świata kierowców. To był jeden z jego ostatnich wyścigów. – Logan sięgnęła po kieliszek z winem i przez chwilę rozkoszowała się aromatem trunku. – Tata kupił Foxton niedługo po tym, jak przyszłam na świat. Gdy się nie ścigał, z pasją zarządzał torem. Uwielbiałam to miejsce. Wiem, że chciałby, żebym poszła w jego ślady. Zabierał mnie do samochodu, odkąd skończyłam sześć miesięcy. Widziałeś tego starego 8CTF w hangarze? To jego wóz. Lubiłam wracać ze szkoły i rozkładać go z tatą na części. Niestety, matka nie wyobrażała sobie, że mogłabym zostać kierowcą wyścigowym – i postawiła na swoim. Twierdziła, że to zbyt niebezpieczne... i cóż, czas pokazał, że miała rację. Ojciec zginął dwa lata temu na torze Le Mans. Ale nie w samochodzie. Był wśród widzów na głównej trybunie. Miał pecha, stał tam, gdy Pierre Levegh i Lance Macklin zderzyli się przy prędkości stu dwudziestu pięciu mil na godzinę. Pewnie czytałeś o tym w gazetach, a i kroniki też pokazywały to dość szczegółowo. Maska mercedesa Levegha oderwała się i poszybowała w tłum, zabijając cały rząd

kibiców, jednego po drugim. Wielu dosłownie przecięła na pół. A to był ledwie początek. Ludzie ginęli też trafieni kawałkami silników i hamulców, a na koniec eksplodował zbiornik z benzyną. Tego dnia zmarły osiemdziesiąt trzy osoby, a setka odniosła straszne obrażenia. Tata był wśród nich. Zabrali go do szpitala w Angers, ale już nie mogli mu pomóc. Zmarł następnego dnia. – Współczuję. – Cóż innego Bond mógł powiedzieć? – Miałam mu towarzyszyć, ale zostałam tu na torze, żeby popracować. A gdy zginął... po prostu dalej robiłam swoje. Matka już tu nie przyjeżdża. Nie znosi nawet widoku samochodów wyścigowych. – Logan postawiła kieliszek. – Naprawdę istnieje ryzyko, że ktoś zginie na Nürburgringu? – Możliwe. – Nie dopuść do tego, James. Ci kierowcy to dzielni ludzie... sam zobaczysz. Ocal, kogo masz ocalić. I uważaj na siebie. Bond zapragnął nagle zbliżyć się do tej dziewczyny. Była bystra, atrakcyjna i żądna przygód, ale przede wszystkim posiadała cechę, która nieodmiennie przyciągała go jak magnes: potrzebowała miłości. Zastanawiał się, dlaczego jest sama. Położył rękę na jej dłoni. – Dziękuję, Logan – powiedział. – Doskonale się mną opiekowałaś. Ale może zostawimy już sprawy zawodowe? Nie musimy przecież rozmawiać przez cały wieczór o wyścigach samochodowych. Z pewnością interesują cię i inne rzeczy. Cofnęła rękę. – Owszem, jest ich całkiem sporo. Lubię długie spacery, dobre jedzenie, zapach skoszonej trawy i zachody słońca. Ale z pewnością nie to miałeś na myśli, prawda? Niemal wszyscy ludzie w moim światku są mężczyznami i zależy im w gruncie rzeczy tylko na jednym. Sam się o tym przekonasz, gdy tylko dotrzesz do Niemiec. Wokół kierowców wyścigowych kręcą się tabuny chętnych dziewcząt. Zobaczysz je i w garażach, i na trybunach. Tlenione

blondyny w króciutkich kurteczkach i obcisłych sukienkach. Najżałośniejsze z nich migrują nawet od toru do toru w nadziei, że uda im się przyssać do nowego dawcy. Ale ja taka nie jestem. – Ja zaś nie jestem zawodowym kierowcą wyścigowym – odparował Bond. – Nie pamiętasz? Jako bogaty playboy mam mieć więcej pieniędzy niż rozumu. Chciałem tylko powiedzieć, że za parę dni zniknę z twojego życia, co wcale nie oznacza, że nie możemy miło spędzić tego wieczoru. – I spędzam go miło. – Bodaj po raz pierwszy uśmiechnęła się całkiem szczerze. Jej oczy zabłysły, a w spojrzeniu pojawiło się ciepło, którego Bond wcześniej nie widział. – Tylko prawie nic o tobie nie wiem, poza tym, że, przyznaję, dobrze sobie radzisz za kierownicą. I że bez wątpienia nie boisz się niebezpieczeństwa. Skąd na przykład wzięła się ta blizna? Jest tyle spraw, o które chętnie bym cię spytała, ale jestem pewna, że mi nie odpowiesz. – To zależy od tego, jak bardzo będziesz się starać. Do końca posiłku rozmawiali w przyjaznej atmosferze, a gdy wracali do samochodu, dotykali się ramionami. Logan uparła się, że będzie prowadzić, a Bond ucieszył się w duchu, oznaczało to bowiem, że będzie musiała pojechać z nim do hotelu. Był to przybytek przeciętnej urody, z solidnym belkowaniem pod stropem i głęboką wnęką kominkową w recepcji, o nierównych ścianach i skrzypiących schodach. Bond poprosił o najlepszy pokój i z rozbawieniem stwierdził, że oddano do jego dyspozycji apartament dla nowożeńców. Tej nocy znowu miał spać między czterema masywnymi słupkami wspierającymi baldachim, na materacu nieco zapadniętym pośrodku... A Logan? Wyczuwał, że miała ochotę z nim zostać, ale coś ją powstrzymywało. Nagle, gdy wjeżdżali na żwirową alejkę biegnącą łukiem przed frontowymi drzwiami hotelu, wszystko się zmieniło. Szary austin, czterodrzwiowy sedan, właśnie ruszał, najwyraźniej w wielkim pośpiechu. Koła zabuksowały, sypiąc żwirem, ale wreszcie chwyciły grunt i wóz

wystrzelił jak z procy. Obok kierowcy nie było nikogo, a na tylnej kanapie zamajaczyły dwie postacie. Jedną z nich była kobieta o czarnych włosach i fiołkowych oczach – jej twarz ledwie mignęła za szybą, lecz Bond od razu poznał, że to ten wóz, który stał przed jego domem w Londynie, i bez trudu ją rozpoznał. Kobietą na tylnym siedzeniu była Pussy Galore. Logan Fairfax zahamowała ostro, a Bond z rozmachem otworzył drzwi. – Zostań tu – polecił – i nie wyłączaj silnika. – Co się dzieje? – Logan czuła, że to nie żarty, gdyż Bond w jednej chwili stał się innym człowiekiem, chłodniejszym, twardszym, skupionym na celu. – Zaraz wracam. Wbiegł do hotelu. Sam nie był jeszcze pewny, o co w tym wszystkim chodzi. Dlaczego Pussy postanowiła tu przyjechać? I dlaczego tak nagle odjechała? Podał jej nazwę i numer hotelu, gdy opuszczał Londyn, ale nie spodziewał się, że Pussy wybierze się z wizytą, nie uprzedziwszy go o tym. Co więcej, musiał przyznać w duchu i raczej wstydliwie, że jakąś cząstką umysłu chciał nawet, by po cichu spakowała walizki i poleciała do domu, by po prostu nie zastał jej w mieszkaniu, gdy wróci do Londynu. Teraz dopiero przypomniał sobie, co mówiła – śledziło ją dwóch mężczyzn. Teraz w austinie także towarzyszyło jej dwóch mężczyzn. Agenci CIA? Bond czuł, że pochopnie tak ich zaszufladkował. Teraz miał wątpliwości. Pobiegł prosto do kontuaru recepcjonisty. Widać było, że chłopak nie czuje się najlepiej w hotelowym uniformie, który pracodawcy kazali mu nosić. – Ta kobieta, która właśnie wyszła... – zaczął Bond. – Szanowny pan rozminął się z małżonką? – Chłopak był irytująco pogodny. – Co takiego? – Pani Bond przyjechała dziś wieczorem. Samotnie zjadła kolację w naszej restauracji. Mówiła, że lada chwila spodziewa się pańskiego

powrotu. – A ludzie, z którymi wyszła? – Zapewne czekali, aż wróci z kolacji, choć przyznam szczerze, że nie widziałem ich spotkania. Mignęli mi tylko we troje, gdy już wychodzili. Czy coś się stało? Ale Bond już biegł w stronę wyjścia i dalej do samochodu. Zatroskana Logan czekała cierpliwie, zgodnie z rozkazem nie wyłączywszy silnika. Bond otworzył drzwi. – Ten wóz, który właśnie odjechał... Widziałaś, w którą stronę skręcił? – Tak. – Musimy za nim jechać. Nie oponowała. Była jedną z tych rozsądnych dziewczyn, które wiedzą, kiedy należy zadawać pytania, a kiedy po prostu zająć się tym, co naprawdę ważne. Ruszyła natychmiast, równie szybko jak austin, ale w znacznie bardziej kontrolowany sposób. Żwir pozostał na swoim miejscu. Wyskoczyli na szosę. Bond sklął się w duchu. Niepotrzebnie zmarnował czas w hotelu. Należało posłuchać instynktu, który nakazywał mu natychmiast ruszyć w pościg. W głębokim mroku nocy po austinie nie pozostał żaden ślad. Jeżeli jego kierowca skręcił w jedną z bocznych dróg łączących się z szosą, wóz już dawno przepadł w gęstym lesie. Logan jakby czytała w myślach Bonda. – Przez najbliższych kilka mil nie ma tu ani jednego zjazdu – powiedziała. – Przy odrobinie szczęścia za chwilę zobaczymy ich światła pozycyjne. Tymczasem jednak w oddali nie było niczego poza gęstymi ciemnymi lasami hrabstwa Wiltshire. Z przeciwka nie nadjechał ani jeden samochód. Logan skupiła się na prowadzeniu, a Bond zauważył, że strzałka dosięgła już sześćdziesiątki. Pewnie ogarnąłby go niepokój, gdyby za kierownicą siedział ktoś inny. Droga była wąska, kręta i nieoświetlona. Lecz Logan Fairfax

kierowała swym astonem martinem z absolutną swobodą, pewnie tnąc mrok, i Bond nie miał wątpliwości, że z każdą minutą zbliżają się do austina. Tyle że jeszcze go nie widzieli. Gdy wjechali na szczyt kolejnego wzniesienia, Logan zahamowała, wpatrzona w czarny horyzont. – Nic z tego nie rozumiem – powiedziała. – Musieli jednak skręcić. Gdyby nadal jechali szosą, z pewnością już bym widziała ich tylne światła. – Ale nie mijaliśmy żadnych zjazdów. – Bo ich nie ma. – Logan zmarszczyła brwi. – Zaraz, zaraz... Jest jedna ścieżka wiodąca przez las. Minęliśmy ją ze dwie mile temu. – Dokąd prowadzi? – Prawdę mówiąc, donikąd. Do polany w środku lasu, na której stoi kamienny krąg. Właściwie niewiele z niego zostało, ale to nadal coś w rodzaju atrakcji turystycznej tych stron. Nie przypuszczam, żeby to była oficjalna nazwa, ale ludzie nazywają to miejsce Diablim Kręgiem. Diabli Krąg, powtórzył w myślach Bond. Pussy Galore obawiała się o swoje życie i przyjechała tu po pomoc. Najprawdopodobniej wpadła w ręce tych samych ludzi, których wcześniej widziała w Londynie. Kim byli? Czego od niej chcieli? I do czego był im potrzebny ten zapomniany kamienny krąg? Nie znał odpowiedzi na te pytania, a czas uciekał. Bond musiał podjąć decyzję. Jechać dalej szosą czy zawrócić w stronę ścieżki? Niewłaściwy wybór mógł oznaczać śmierć Pussy Galore. – Spróbujmy – rzekł. – Chyba że widzisz inną możliwość. – Mogli pojechać dalej w stronę Walbury Hill. Albo zatrzymać się o pół mili stąd i wygasić światła – nie zobaczylibyśmy ich z takiej odległości. Tylko po co mieliby to robić, skoro nawet nie wiedzą, że ich ścigamy? Myślę, że masz rację. Powinniśmy zawrócić. Klamka zapadła. Logan zawróciła i ruszyli w przeciwnym kierunku, tym razem wolniej, wpatrując się w ciemność w poszukiwaniu wątłego blasku świateł pozycyjnych. Nie spytała nawet, kim jest kobieta w austinie, choć

przecież musiała domyślać się prawdy... lub przynajmniej jej części. Jechali powoli, a Bond w milczeniu zaciskał zęby. Czuł, że to jego wina i że, co gorsza, sprawa skończy się tragicznie. I wreszcie zobaczył to, czego szukał. Widział to tylko przez ułamek sekundy i pewnie wmówiłby sobie, że to złudzenie, gdyby nie to, że nigdy nie pozwalał, by złowroga moc złudzeń przeszkadzała mu w pracy. Tak, to był wątły blask światła gdzieś pomiędzy drzewami. Białego, nie czerwonego światła, a w dodatku zbyt słabego, by jego źródłem mógł być samochodowy reflektor. Zatem latarka! – Tam! – zawołał. Logan już przyspieszała i po chwili znaleźli się na wysokości wyboistej dróżki, którą minęli kilka minut wcześniej i zignorowali, jako że wiodła praktycznie donikąd i nie oznaczono jej nawet drogowskazem. A jednak właśnie tędy musiał im umknąć szary austin. Jechali teraz znacznie ostrożniej, bo nie chcieli, by warkot silnika zdradził ich przedwcześnie – w nocnej ciszy dźwięk rozchodził się daleko. Wóz nadawał się do tego znakomicie, nawet opony niemal bezszelestnie miażdżyły sosnowe szyszki i pędy kolcolistu. – Jak sądzisz, co oni tu robią? – spytała szeptem Logan. – Nie wiem. Długa jest ta ścieżka? – Nie byłam tu od lat. Ale chyba niezbyt długa. – Gdy dotrzemy do końca, wyłącz silnik i zaczekaj na mnie w samochodzie. Cokolwiek się wydarzy, nie wysiadaj. – Co zamierzasz? Dobre pytanie. Bond pomyślał o swoim waltherze PPK, obecnie nieprzydatnym, bo ukrytym w schowku bentleya na hotelowym parkingu. W jednej chwili pożałował, że to nie on zawiózł Logan na kolację, zaraz jednak przestał o tym myśleć. Aston martin sunął wolno leśną drogą, a Bond obrócił się w fotelu, zastanawiając się, czy znajdzie w samochodzie

coś, co mogłoby posłużyć jako broń. Nie mógł przecież nieuzbrojony zaatakować dwóch ludzi w nieznanym terenie, zwłaszcza że księżyc właśnie wychynął zza chmur, zalewając las srebrzystobiałą poświatą. To, co zobaczył na tylnym siedzeniu, nie wyglądało zbyt obiecująco: parasol, papierowa torba z zakupami, gazeta, dwie książki... Może znajdzie się coś w bagażniku? Wreszcie dojechali do końca ścieżki i niemal bezszelestnie zatrzymali się za szarym austinem, którego kabina była ciemna i pusta. Gdzieś przed nimi musiały się wznosić kamienne obeliski. Bond wpatrywał się przez chwilę w mrok między drzewami i znowu dostrzegł błysk. Czyżby na polanie miało dojść do egzekucji? Czego oni chcą od Pussy? Bond spodziewał się, że lada chwila z ciemności dobiegnie huk wystrzałów, ale nic takiego nie nastąpiło. – Zaczekaj – powiedział. – Powodzenia. – Logan nie wyglądała na przestraszoną. W blasku księżyca spoglądała na niego szeroko otwartymi oczami. Bond zabrał to, czego potrzebował, i chwilę później już przemykał od pnia do pnia. Jego buty o plecionych podeszwach bezgłośnie miażdżyły miękki mech. Podążał krętą ścieżką między drzewami, które w półmroku wydawały się potężniejsze niż za dnia. Niemal wyczuwał tę pierwotną, starożytną magię, która przyciągnęła w to miejsce zapomnianych budowniczych kamiennego kręgu – może byli nimi druidzi? Nie zważał na opór, który stawiały jego nogom gałęzie krzaków rosnących wzdłuż ścieżki, i parł naprzód, niosąc swój ładunek i nie słuchając ostrzegawczych szeptów nocy. Noc szeptała do niego, każąc mu zawrócić. Wreszcie dotarł na polanę i choć zdarzało mu się w karierze być świadkiem rzeczy zaiste zdumiewających, wystarczyło mu jedno spojrzenie, by mieć pewność, że tego, co zobaczył w świetle księżyca, nie zapomni do końca życia. Diabli Krąg składał się z siedmiu potężnych kamiennych palców skierowanych ku niebu, połamanych i wygładzonych przez czas i żywioły. Stały na okrągłym, dość równym placyku, porośniętym kępami trawy

i otoczonym linią drzew, które pochylały się nad osobliwością tego miejsca niczym niemi wspólnicy. Między kamieniami stała zaś Pussy Galore, zupełnie naga, skąpana w księżycowym świetle, które tańczyło na jej barkach, na szeroko rozłożonych ramionach i na krągłych piersiach. Sznury, którymi owinięto jej nadgarstki, znikały za dwoma obeliskami. Pussy klęła głośno i wiła się w więzach, lecz dwaj mężczyźni ignorowali jej wysiłki, skupieni na pracy. Zabijali ją. Za pomocą złotej farby. Bond przyglądał się temu z niedowierzaniem. Obaj napastnicy uzbrojeni byli w pędzel i puszkę farby, którą cal po calu pokrywali ciało ofiary. Ramiona i brzuch już lśniły złotem, złote krople spływały też po włosach, kroczu i wewnętrznej stronie ud. Pussy rzuciła wyjątkowo szpetne przekleństwo, a wtedy jeden z mężczyzn chlapnął farbą na jej twarz, zamalowując pół nosa i ust. Zakrztusiła się i umilkła. Drugi skomentował ten fakt i obaj parsknęli śmiechem. Bond wiedział doskonale, co zamierzają. Pamiętał, co się stało z Jill Masterton, dziewczyną, która mu pomogła, gdy po raz pierwszy spotkał Aurica Goldfingera w hotelu w Miami. W akcie zemsty Goldfinger kazał pomalować dziewczynę złotą farbą, która zablokowała pory w jej skórze i spowodowała śmierć przez uduszenie. Bond był wdzięczny opatrzności, że nie widział tego na własne oczy. Opowiedziała mu o tej nieludzkiej karze Tilly Masterton, siostra Jill. Ci dwaj, którzy przyjechali szarym austinem, rozumował Bond, musieli mieć coś wspólnego z Goldfingerem. Najwyraźniej ktoś uznał, nie bez racji, że Pussy Galore miała swój udział w upadku złotego magnata oraz w fiasku Operacji Wielki Szlem, i postanowił się zemścić. Wiadomość o tak okrutnej egzekucji, dokonanej na kobiecie w miejscu o nader stosownej nazwie (dwaj oprawcy z pewnością wybrali je nieprzypadkowo), niewątpliwie trafiłaby na pierwsze strony gazet na całym świecie. Związek z Goldfingerem byłby oczywisty, podobnie jak wiadomość dla innych wrogów organizacji: oto zdrajczyni, która dostała za

swoje. Gdyby Bond nie dostrzegł jej u drzwi hotelu i nie podążył jej śladem, umarłaby przed nastaniem poranka. Tak czy inaczej, nie zostało mu wiele czasu. Jej ciało było już niemal w całości pokryte złotem. Wiedział, że nie oczyści go własnymi siłami, a od najbliższego szpitala dzieliła go co najmniej godzina jazdy. Musiał działać, i to natychmiast. Napastnicy stali plecami do niego. Nie mieli pojęcia, że ich obserwuje, ukryty na skraju polany, odległym o nie więcej niż pięćdziesiąt stóp. Bond trzymał w rękach dwa kartonowe pudełka, które zabrał z torby z zakupami Logan: kakao Fry’s oraz sól Cerebos. Czy kiedykolwiek użyto tak niewinnych przedmiotów w tak zabójczy sposób, w jaki zamierzał to uczynić? Opróżniwszy oba pudełka, napełnił je benzyną z kanistra, który znalazł w bagażniku samochodu. Z pasków podartej gazety sporządził dwa lonty. Istniało całkiem spore ryzyko, że zaimprowizowany ładunek zapalający wybuchnie mu w rękach, lecz było już za późno, by się tym przejmować. Bond czekał tylko na właściwy moment. I doczekał się. Napastnicy cofnęli się nieco, by podziwiać swoje dzieło. Pussy Galore stała z nisko zwieszoną głową, lśniąc mokrym złotem, a mięśnie jej ramion napinały się raz po raz, by podtrzymać chwiejące się ciało. Bond wyjął zapalniczkę, zapalił lonty i cisnął obie bomby przed siebie. Jedna upadła zbyt blisko, druga zaś niemal dosięgła jednego z przeciwników, tak że gdy eksplodowała, płomienie natychmiast objęły jego nogi i brzuch. Mężczyzna wrzasnął dziko. Jego kompan, zbryzgany niewielką ilością płonącej benzyny – zbyt małą, by wyeliminować go z akcji – jakoś się trzymał, ale atak skutecznie odwrócił jego uwagę od prawdziwego niebezpieczeństwa. Gdy nadbiegł Bond, było już za późno, by się obronić. Uderzenie zadane z wielkim impetem otwartą dłonią trafiło od dołu w jego podbródek. Głowa mężczyzny gwałtownie odskoczyła do tyłu, co niemal na pewno wskazywało na to, że ma złamany kark. Bond zdążył tymczasem skupić uwagę na drugim przeciwniku, który – widząc, co się

wydarzyło – w sposób niemal komiczny usiłował wykonać dwie czynności jednocześnie, sięgnąć po broń i zdusić otwartymi dłońmi płomienie, które spowijały jego ciało. Bond nie chciał poparzyć rąk, więc posłużył się techniką dżudo. Wykonał szybki obrót i podeszwą uderzył nisko w nogi nieznajomego. Mężczyzna padł na ziemię, ale nawet gdyby tak się nie stało, jego los był już przesądzony. Śmierć zadały mu płomienie, które zaczynały właśnie pożerać jego plecy. Bond podbiegł do Pussy Galore i uwolnił ją pospiesznie. Gdy padła mu w ramiona, poczuł, że złota farba lepi się do jego ubrania. Na myśl o tym, jak to się mogło skończyć, ogarnęła go złość. Dlaczego nie słuchał uważniej, gdy opowiadała mu o dwóch osiłkach śledzących ją ulicami Londynu? CIA, dobre sobie! Nie odezwała się, gdy delikatnie ułożył ją na trawie i zdjął marynarkę, by przykryć dolną część jej ciała. Gołymi rękami starał się zebrać z jej skóry choć trochę farby, by znowu zaczęła oddychać. – Co oni jej zrobili? Logan Fairfax pojawiła się za jego plecami dość niespodziewanie. – Zdawało mi się, że kazałem ci zostać w samochodzie – rzucił Bond, zerkając na nią ze złością. – Zgadza się, James. A ja postanowiłam zignorować twoje życzenie. Mógłbyś mi wyjaśnić, co się tu dzieje? I kim jest ta kobieta? – Przyjaciółką. – Nie zabrzmiało to zbyt dobrze, poczuł się jak nieporadny mąż z przedmieścia przyłapany na zdradzaniu żony. Jeszcze gorsze było to, że gdy on próbował uwieść Logan nad porcją jagnięciny i z kieliszkiem bordo w dłoni, Pussy Galore była o krok od strasznej śmierci. – Musimy ją zawieźć do szpitala – dodał po chwili. – Zaniosę ją do twojego wozu. – Prędko. Pojedziemy do Marlborough. – James? – Pussy odezwała się po raz pierwszy, odkąd ją uwolnił. Bond miał wrażenie, że wyczuwa wrogość w jej głosie. Nie mogła

otworzyć oczu. Farba skleiła jej powieki. – Nic nie mów – odpowiedział. – Próbujemy ci pomóc. Gdy niósł ją do samochodu, wokół dwóch trupów nadal tliła się trawa.

5 Bez żalu

Szpital w Marlborough był doprawdy niewielki – przypominał zwyczajny dom jednorodzinny. Bond z ulgą zauważył, że na spotkanie wybiegają mu lekarz i dwie pielęgniarki, zaalarmowani piskiem opon, który towarzyszył gwałtownemu hamowaniu w wykonaniu Logan Fairfax. Pussy Galore leżała na tylnej kanapie astona, w połowie przykryta marynarką Bonda. Nadal miała zamknięte oczy, a jej oddech był szybki i płytki. Bond wysiadł i cofnął się o krok, gdy układano ją na noszach. – Do diabła, co się z nią stało? – zawołał lekarz. Był

młody,

niedawno

skończył

akademię

medyczną.

Przybiegł

w rozpiętym białym kitlu. Wydawał się raczej urażony niż zszokowany. Jeszcze nigdy nie spotkał się z takim przypadkiem. – Później panu wyjaśnię. – Kto jej to zrobił? – W tej chwili to nieistotne. Proszę, niech pan się nią zajmie. Lekarz skinął głową. – W porządku. Pan też powinien się umyć. Bond był umazany złotą farbą na piersi i na ramionach, czuł też, że lepią mu się dłonie. W milczeniu odprowadził wzrokiem Pussy leżącą bezwładnie na noszach. Logan stała obok i przyglądała mu się z zaciekawieniem. Zastanawiał się, czy uważa go za winowajcę. W łazience na parterze doprowadził się do porządku na tyle, na ile było to możliwe, a potem przez godzinę czekał na powrót lekarza. Było dobrze po

północy i w powietrzu dało się wyczuć jakby znużenie długim dniem, ale i coś na kształt ulgi – specyficzną atmosferę, którą znaleźć można jedynie w szpitalu. – Nic jej nie będzie. Nie ucierpiała zbytnio, więc dałem jej tylko zastrzyk pentothalu na uspokojenie. Udało się zmyć farbę terpentyną i oliwką dla niemowląt. Najgorzej było w okolicy powiek, nosa i ust. Obawiam się, że z powodu podrażnienia skóry zatrzymam pacjentkę na co najmniej dwadzieścia cztery godziny. Mieszkają państwo niedaleko stąd? – Mam tu dom – odpowiedziała Logan. – To doprawdy szczęśliwy traf, że ofiara nie została oślepiona. Nie umiem sobie nawet wyobrazić, kto mógłby zrobić kobiecie coś takiego. Ohyda. Rozmawiali już państwo z policją? – Funkcjonariusze są w drodze. Bond rzeczywiście skorzystał z automatu telefonicznego w szpitalnej recepcji, ale nie dzwonił na policję. Rozmawiał z oficerem dyżurnym swojej sekcji w Londynie. Opowiedział mu o wszystkim, co zaszło, choć wiedział – i nie był tym zachwycony – że oznaczać to będzie nową serię kłopotów dla Pussy Galore. M kazał mu wszak pozbyć się tej dziewczyny – znaleźć dla niej „inne miejsce”, jak się wyraził – a choć Bond miał szczery zamiar wykonać to polecenie, to musiał przyznać, że niezbyt mu się spieszyło. Bóg jeden wie, pomyślał, jak stary zareaguje, gdy rano przeczyta najświeższe depesze. Tymczasem wyobrażał sobie, jak mogła wyglądać nocna wymiana rozmów telefonicznych i pilnych wiadomości między Secret Service a Scotland Yardem. Należało jakoś wyjaśnić śmierć dwóch mężczyzn, a także rolę Bonda oraz Amerykanki, która padła ofiarą dziwacznego ataku. Takie rzeczy nie zdarzały się co dnia w sennych miasteczkach w hrabstwie Wiltshire. Należało się spodziewać, że reporterzy miejscowej prasy rzucą się na tę sprawę jak sępy – i to także wymagało stosownych kontrposunięć. Do wyścigu na torze Nürburgring pozostały zaś już tylko cztery dni i Bond wiedział, że nawet jeśli Logan miała rację, po cichu obwiniając go za to, co

się wydarzyło, to nie będzie mógł pozwolić sobie na to, by zostać tu dłużej i zająć się sprawą. Noc spędził w fotelu i gdy tylko Pussy się ocknęła, stawił się na oddziale. Logan Fairfax, która została w jej pokoju, pojechała do domu po „kobiece drobiazgi”, jak wyjaśniła. Bond i Pussy byli więc sami. Cały szpital składał się ledwie z dwunastu pokoi, a pannę Galore umieszczono w ostatnim z nich, na samym końcu korytarza, tak daleko od innych pacjentów, jak było to możliwe. Częściowo zgolono jej włosy, była blada i mówiła dziwnie ochrypłym głosem, ale gdy już usiadła, podparta poduszkami, jej niesamowite oczy znowu lśniły bojowo. Pozostała sobą, jakby nic się nie stało. – Kto by pomyślał – zaczęła. – Przynajmniej raz pan James Cudowny Bond się pomylił. O ile pamiętam, sugerowałeś, że nie mam się czym martwić. Że wyobrażam sobie Bóg wie co. Czy nie tak mówiłeś? A zanim odpowiesz: kim jest ta dziewczyna, która się kręci przy tobie? Ślicznota z niej, te czekoladowe oczy... Prawdę mówiąc, chyba mi nie wspominałeś, że tym razem w ramach ratowania świata będziesz musiał wybrać się z piękną panią na kolację à deux w eleganckiej restauracji. – Nie pleć bzdur, Pussy – odparł Bond. – Dziewczyna pomagała mi w pracy, to wszystko. A teraz powiedz, co się właściwie stało. Jak tu dotarłaś? – Dobra – mruknęła i odetchnęła głęboko. – Gdy wyjechałeś, nie miałam nic do roboty. Tylko sobie nie wyobrażaj, że bez ciebie jestem małą, zagubioną dziewczynką! Nudziłam się i tyle. Jakiś czas wytrzymałam w domu. Potem poszłam na zakupy. Obejrzałam film. Szczerze mówiąc, zaczęłam nawet myśleć o powrocie do Stanów. Nie mam w zwyczaju grać roli domowej kurki – wiesz, co mam na myśli? Tak czy owak, maszerowałam sobie właśnie tą waszą Kings Road, gdy znowu ich zauważyłam – dwóch typów w szarym samochodzie. Tych samych, których widziałam przed muzeum. I właśnie wtedy dotarło do mnie, że będą

kłopoty. Pomyślałam, że mogłabym zadzwonić do ciebie, ale przecież nie jestem z tych, co to pędzą do telefonu z byle problemem. Jezu, gdy mieszkałam w Harlemie, naprawdę niejednego zbira wyprawiłam na tamten świat. Zdziwiłbyś się, ile można dokonać rozbitą butelką, gdy się wykaże odrobinę determinacji. Dziewczyna musi umieć o siebie zadbać, tak uważam, więc gdy sobie usiadłam w domu, trzęsąc kolanami, zaczęłam się zastanawiać, co się ze mną porobiło, odkąd przywiozłeś mnie do Londynu. W końcu postanowiłam, że przyjadę tutaj, że zrobię ci niespodziankę i pozwolę, żebyś sam zdecydował co dalej. Podobnie jak za pierwszym razem, nie chciałam cię stawiać w niezręcznym położeniu. Szefowie pewnie nie byliby zadowoleni, gdybym się wpakowała w sam środek waszej operacji, w dodatku zostawiając za sobą trupy u twoich drzwi. To by się mniej więcej zgadzało, pomyślał Bond. – Wynajęłam więc samochód i przyjechałam tutaj. Miło było wyrwać się z Londynu. Nie bardzo wiem, jakim cudem znaleźli mój trop. Wierz mi, że bardzo uważałam, ale w tym kraju jeździ się po niewłaściwej stronie drogi, szosy są takie kręte, w dodatku tyle rond... Sama nie wiem. Może wcześniej wiedzieli, gdzie się zatrzymałeś, i dotarli tu przede mną? Tak czy inaczej, na pewno dobrze wiedzieli o tej miłej polance z kamiennym kręgiem. Urwała, gdy do pokoju weszła postawna matrona z tacą, na której stała filiżanka herbaty w asyście dwóch paluszków kokosowych. Pussy Galore spojrzała na swoje śniadanie z pogardą. – Mimo wszystko dziękuję – powiedziała. – Domyślam się, że nie dostanę soku pomidorowego ze szczodrą dawką wódki? – Ależ skąd! – Pielęgniarka postawiła tacę i wyszła. Bond zaczekał, aż zamknęła za sobą drzwi. – Co było dalej? – spytał. – Odnalazłam hotel i zameldowałam się w twoim pokoju, oznajmiwszy w recepcji, że jestem twoją żoną. Wydawało mi się, że tak będzie najprościej.

Potem czekałam na ciebie – nawiasem mówiąc, chyba bardzo poważnie traktujesz swoją pracę – aż wreszcie zgłodniałam i zeszłam na kolację. Fatalnie tam karmią. Gdy jadłam, podszedł kelner i oznajmił, że ktoś o mnie pyta w recepcji. Naturalnie założyłam, że to ty. Niestety, czekali na mnie Abbott i Costello i zanim zdążyłam cokolwiek zrobić, jeden z nich wyciągnął spluwę – na tyle dyskretnie, że nie zauważył jej nikt prócz mnie. Nie miałam wyjścia, od razu wiedziałam, że to zawodowcy. Wyprowadzili mnie i wepchnęli do samochodu. Reszta historii, jak sądzę, jest ci znana. A teraz opowiedz mi o pannie Fairfax. Jaka jest jej rola w tym wszystkim? Naprawdę przyjechałeś tu z tajną misją czy wymyśliłeś sobie taki pretekst, żeby urwać się z miasta? – Logan jest instruktorem kierowców wyścigowych. – Wiem. – Sprawa jest zawiła, Pussy. Naprawdę nie mogę ci wiele powiedzieć o mojej pracy, ale wygląda na to, że będę musiał pojechać w wyścigu, a ona pomaga mi w przygotowaniach. – Dla mnie też była miła. Czuwała tu całą noc, a gdy się ocknęłam, została jeszcze, żeby ze mną porozmawiać. Dziś stąd wychodzę, a Logan zaproponowała, żebym przeniosła się do niej. – Chcesz tego? – Cóż, sama do Londynu nie wrócę, to pewne. A ty zostań sobie w hotelu. Nie jest w moim stylu. Prawdę mówiąc, nie wiem, czego chcę. Potrzebuję czasu do namysłu. Dasz mi go trochę? – Oczywiście. Tak się złożyło, że Bond nie widział się z nią przez kolejne dwadzieścia cztery godziny. Najpierw musiał zajrzeć na posterunek policji, gdzie przetestował jego cierpliwość raczej ponury komisarz z wydziału dochodzeniowo-śledczego, który pragnął nade wszystko pokazać, że nikt nie będzie go rozstawiał po kątach, a już na pewno nie jakiś ważniak ze stolicy.

Na szczęście (o czym Bond dowiedział się nieco później) w końcu zadzwonił Ronnie Vallance, szef Oddziału Specjalnego, i to ze znakomitym skutkiem. Bond został wręcz przepchnięty przez procedurę w ekspresowym tempie, po czym pożegnano go i wypuszczono z budynku z takim zapałem, jakby był nosicielem wyjątkowo zakaźnej choroby. Następnie pojechał do Londynu, by spotkać się z Billem Tannerem i zmarnować popołudnie w archiwum. Udało się ustalić, że dwaj napastnicy, którzy porwali Pussy, byli Amerykanami, a przynajmniej amerykańskie były ich ubrania, fryzury i plomby, bo nie znaleziono przy nich absolutnie żadnych przedmiotów pozwalających na ustalenie tożsamości – znak prawdziwych profesjonalistów. Jeden z nich miał na ramieniu tatuaż w kształcie kropli, wykonany nie typowym barwnikiem, lecz roztopioną gumą, prawdopodobnie z podeszwy buta. To z kolei oznaczało, że mógł mieć za sobą więzienną przeszłość. Fotografie i odciski palców obu denatów przesłano do Nowego Jorku, ale odpowiedzi nie należało się spodziewać wcześniej niż po kilku dniach. – M nie jest zachwycony – powiedział Tanner, gdy jedli lunch w bufecie oficerskim. – Kazał ci pozbyć się tej dziewczyny i z pewnością nie oczekiwał, że znowu wejdzie nam w drogę, tym razem w samym środku Wiltshire. – No to jest nas dwóch – odparł Bond. – Jak ci idzie z maserati? Przez kolejnych kilka minut Bond opowiadał o tym, czego się nauczył i jak wielką było to frajdą. Szef sztabu nie mógł powstrzymać uśmiechu. – Dziewczyny i szybkie samochody. Możliwe, że źle wybrałeś zawód. Tej nocy Bond znowu znalazł się w swoim mieszkaniu i uświadomił sobie, że po raz pierwszy od paru tygodni jest sam. Zaraz potem pomyślał, że zdecydowanie woli ten stan. Niespiesznie i bez szczególnej przyjemności osuszył pół butelki bourbona Old Grand-Dad, a potem rzucił się na łóżko. Źle spał, dręczony migawkami przypadkowych scen z udziałem Pussy,

Logan i – dość absurdalnie – M. Nie było w tym zresztą nic dziwnego. Lubił porządek i nigdy nie mieszał spraw służbowych i prywatnych, tym razem jednak nie zdołał temu zapobiec. Obudził się z dotkliwym kacem i poczuciem niesmaku, który nieodłącznie towarzyszy piciu w samotności, ogolił się i wypiwszy trzy mocne kawy, ruszył w drogę powrotną do Marlborough. Gdy dotarł do szpitala, Pussy Galore już tam nie było. Według matrony wypisała się w porze lunchu, ale nie wybierała się do hotelu. Bond zastanawiał się, czy Pussy rzeczywiście przeniosła się do domu Logan. Może miała do niego żal? Zapewne obie wiedziały, z jakich działał pobudek, jak bawił się kobietami. To tyle, jeśli chodzi o niemieszanie spraw, pomyślał. Skoro nie miał nic lepszego do roboty, po raz ostatni zabrał się do przeglądania zdjęć z Nürburgringu. Poczuł nagłą i naglącą potrzebę wyjazdu za granicę. Siedział w saloniku swego apartamentu hotelowego, gdy weszła. Miała na sobie luźny płaszcz przeciwdeszczowy i okulary przeciwsłoneczne, których wcześniej nie widział. Możliwe, że miały jedynie ukryć zaczerwienienie oczu po niedawnych przygodach, ale Bond miał wrażenie, że Pussy Galore była gotowa do podróży. Usiadła naprzeciwko niego. – Przyszłam się pożegnać – powiedziała. Nie był specjalnie zdziwiony. Milczał, czekając na dalszy ciąg. – Wracam do Harlemu. Jeśli tu zostanę, będę zbyt łatwym celem. Muszę zebrać do kupy to, co zostało z mojego gangu, i zająć się tym, co dawniej. Jedno jest pewne. Na całe życie mam dość brytyjskiej prowincji. – Sięgnęła po papierosa, którego palił Bond. Podał jej, a ona zaciągnęła się głęboko, nie przestając patrzeć mu w oczy. – Źle to rozegraliśmy, Bond. Ty popełniłeś błąd, kiedy zaprosiłeś mnie tutaj, a ja – kiedy zgodziłam się na to. Ale wiesz, co zwykle mawiam w takich sytuacjach. Istnieją dwa rodzaje błędów, złe i dobre. Ty byłeś zdecydowanie jednym z dobrych błędów w moim życiu. Dobrze się bawiliśmy, co? Ta afera z Goldfingerem – czyste szaleństwo. Cieszę się, że w końcu znaleźliśmy się po tej samej stronie, że przekonałam

się, jak to jest. Ale przyszłości przed nami nie widzę. Oboje wiemy, że będzie najlepiej, jeśli spakujemy manatki, zanim wszystko popsujemy. – Jak sobie życzysz, Pussy. – Nie mów tak, draniu! Przecież ty też sobie tego życzysz – nie myśl, że o tym nie wiem. Powiedzieć ci, na czym polega zasadnicza różnica między nami? Otóż ty nie potrafisz żyć z kobietą. Zaciągnęła się jeszcze raz i oddała papierosa Bondowi. – Kiedy wyjeżdżasz? – spytał. – Dziś wieczorem jest lot z Heathrow. – Pozwól przynajmniej, że odwiozę cię na lotnisko. – Nie trzeba. Nie wybieram się sama. Zerknęła przelotnie na drzwi saloniku. Bond podążył za jej spojrzeniem i ujrzał na progu Logan Fairfax. Nareszcie zrozumiał ów błysk w jej oczach. Nigdy nie wyglądała na szczęśliwszą niż w tym momencie. – Tak – mruknęła Pussy. – Wiem, że to szaleństwo. Znamy się może pięć minut, ale... Musisz pamiętać, w jakich okolicznościach zetknął nas los. Spędziłyśmy razem całą noc, długo rozmawiałyśmy i jakimś sposobem obie po prostu wiedziałyśmy. Coś zaiskrzyło między nami. Będziemy się poznawać z dnia na dzień, bo w końcu... do diabła, dlaczego nie? Po co w ogóle żyć, jeśli nie żyje się na krawędzi? – Pussy wstała i wyciągnęła rękę na pożegnanie. – Bez żalu? – spytała. – Bez żalu – odpowiedział Bond, ściskając jej dłoń. A potem odprowadził wzrokiem Pussy i Logan. Gdy zniknęły, zszedł do recepcji i zapłacił rachunek. Kilka minut później ruszył w drogę.

6 Nürburgring

Dwanaście lat po wojnie Niemcy nie były jeszcze krajem, do którego chciałoby się wracać. Bond zastanawiał się nawet, czy kiedykolwiek będzie się tu czuł swobodnie. Miasta wciąż były pełne duchów – martwych i żywych. Jadąc ulicami starej Kolonii, zastanawiał się nad fenomenem choroby, która dotknęła cały naród i popchnęła go w stronę niemal kompletnego zniszczenia. Nie mógł uniknąć tych myśli. Dowody widoczne były ze wszystkich stron, miasto było pełne dziur po całych kwartałach budynków, a górowała nad nim jedynie – ponura na typowo germański sposób – katedra, którą oszczędzono wyłącznie dlatego, że stanowiła niezły punkt orientacyjny dla pilotów RAF-u. Nic nie mogło ukryć tego faktu, żadne próby odbudowy – ani nowy park, ani kolejka linowa, ani jeziora, ani wyjątkowo paskudne bloki mieszkalne wyrastające jak grzyby po deszczu. Bond postrzegał ostatnią wojnę w dość prosty sposób: jako konflikt dobra ze złem toczony na niespotykaną dotąd skalę, jako kataklizm potworniejszy od wszystkich innych wojen w dziejach ludzkości. W latach trzydziestych, jako nastolatek, pojechał pewnej zimy na narty i naukę wspinaczki do Kitzbühel, średniowiecznego miasteczka w Tyrolu. Po powrocie do Londynu z własnej inicjatywy sporządził drobiazgowy raport o wszystkim, co tam widział – o samolotach, przemarszach wojsk, aktywności politycznej i tak dalej – który następnie opatrzył listem przewodnim i wysłał do Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Kilka lat później, zanim jeszcze rozpoczęły się działania wojenne, podał fałszywą datę urodzenia, by dostać się do Ochotniczej Rezerwy Królewskiej Marynarki

Wojennej. Już jako porucznik z niemałą satysfakcją stwierdził, że kopia owego listu zachowała się w jego aktach. Minęły lata i zmienili się przeciwnicy, lecz moralne aksjomaty, w które wierzył Bond, przetrwały. Od Nürburga dzieliły go dwie godziny jazdy na południe. Miasto otaczały pola i lasy, rozległe i bujne, jakby nieświadome najświeższej historii tego kraju. Możliwe, że pozostałoby nikomu nieznaną, anonimową miejscowością, ani szczególnie brzydką, ani szczególnie intrygującą, ze swą kolekcją mało ciekawych domów, z niewielkim sklepem i zrujnowaną fortecą na wzgórzu – gdyby nie decyzja, którą trzydzieści lat wcześniej podjęli włodarze Allgemeiner Deutscher Automobil-Clubu, decyzja o wybudowaniu toru o długości czternastu mil, która nareszcie nadała sens istnieniu tego zakątka Niemiec. Być może było to coś więcej niż sens istnienia, ponieważ wyścigi stały się sercem i duszą Nürburga. Przenikliwy ryk samochodowych silników niósł się na wiele mil wokół toru. Po długiej podróży Bond z przyjemnością zwolnił, by przyjrzeć się niedawno wybudowanym hotelom i pensjonatom, których uroda była niczym wobec splendoru dość przypadkowo zaparkowanych przed nimi naprawdę drogich samochodów. Sklepy i warsztaty reklamowały po sto rodzajów opon, smarów, uszczelek, tulei i akcesoriów samochodowych. Przedstawiciele bodaj wszystkich krajów spacerowali ulicami, a Bond dla rozrywki próbował ich identyfikować: oto nienaturalnie stylowi Włosi, swobodni i bezczelni Francuzi, Niemcy na własnych śmieciach, tu Anglicy ze swym nieodłącznym poczuciem wyższości, a tam Rosjanie... O tak. Wypatrzył ich dość szybko. Szli grupą, wszyscy raczej bladzi i chudzi – zapewne z powodu marnej diety – o martwych, rybich oczach. Cały kwartet przybyszów ze Wschodu wyróżniał się zdecydowanie zbyt oficjalnym oraz tandetnym odzieniem. Bond szukał wzrokiem Iwana Dimitrowa. Czy jego koledzy z zespołu wiedzieli, kim jest? Nie zawodnikiem, ale agentem Smierszu? Nie było go wśród idących ulicą. Bond przyspieszył. Zameldował się w hotelu, a chwilę później, jako że wybierał się na tor,

przebrał się w strój wygodny i praktyczny zarazem – wełniany sweter z wodoodpornymi łatami na barkach i ramionach, spodnie z dodatkowymi kieszeniami na udach. Włożył lekkie sznurowane buty za kostkę z azbestową wyściółką, która chroniła stopy przed wysoką temperaturą pedałów, a także szeroki elastyczny pas chroniący nerki podczas szybkiej jazdy. Zabrał ze sobą kask, gogle, rękawiczki, zatyczki do uszu oraz – wiedząc, jak wiele razy trzeba będzie zmieniać biegi – spory zapas plastrów do ochrony dłoni. Umówił się wcześniej z Lancym Smithem w garażu i zjadłszy szybki lunch w Ahle Wurst – chleb żytni, sałatka i butelka gerolsteinera, miejscowej wody mineralnej – pomaszerował na spotkanie. Znał brytyjskiego asa z kronik sportowych i artykułów prasowych, więc wiedział, czego się spodziewać. Lancy Smith miał niespełna trzydzieści lat, jasne włosy, przyjazny uśmiech i solidną dawkę wręcz dziecinnych piegów na policzkach. Wyglądał jak chłopak z plakatu reklamującego sport motorowy – o ile ktokolwiek chciałby namalować taki plakat. Gdy szedł przez park maszyn i tłum mechaników krzątających się wokół nich, emanował pewnością siebie i charyzmą człowieka, który dorastał w bogactwie. Bond pamiętał, że jego rodzice byli właścicielami pokaźnego i starego majątku gdzieś w Berkshire. Cóż, to był sport dla bogaczy i nie należało się temu dziwić. Z jakiegoś powodu Bond był gotów nie lubić tego człowieka, ale intencja ta zgasła w jednej chwili, gdy tylko podali sobie ręce. Smith był pogodnym, ciepłym jegomościem, czego najwyraźniej nie udało się filmowcom i reporterom uchwycić. – Witam na Nürburgringu. Miał pan udaną podróż? – Owszem, dziękuję. – Zdaje się, że widziałem pana w bentleyu. Piękny wózek. Pewnie przyjemnie było wybrać się takim na kontynent. Ale przejdźmy do rzeczy... Choć Smith mógł uważać Bonda nie tylko za amatora, ale i intruza, przywitał go ze szczerą sympatią, a jego entuzjazm i chęć niesienia pomocy nie były wymuszone. Nawet jeśli, podobnie jak Logan Fairfax, miał

wątpliwości co do szans niedoświadczonego kierowcy w wyścigu na torze tak trudnym jak Nürburgring, to przynajmniej wyrażał je w mniej agresywny sposób. – Rozumiem, że bywał pan już tu i tam – ciągnął Lancy Smith, prowadząc Bonda w stronę samochodu. – Logan mówiła, że zaliczył pan Goodwood i Silverstone. A przy okazji, co u niej? Świetna dziewczyna, nie sądzi pan? Znałem jej ojca. Fantastyczny kierowca. Nerwy ze stali. – Smith urwał i przez krótką chwilę w jego oczach widać było zwątpienie: oto Bond, kompletny amator, bez szans w starciu z mistrzami. Zaraz jednak dodał: – Nieważne. Pojeździmy razem moim starym MG. Spróbuję pokazać panu co straszniejsze miejsca tego toru. Potem zrobi pan sam tyle rund, ile tylko pan zdoła. Proponuję co najmniej dziewięć czy dziesięć, bo kwalifikacje już jutro. Spróbuje pan wyczuć tor, a jeśli pojawią się jakieś pytania, spotkamy się później i pogadamy. Zwykle wpadamy na piwo do Blaue Ecke. Zobaczy pan, będzie niezłe towarzystwo. Zgoda? No to wsiadamy... Smith jeździł przepięknym, małym roadsterem MG A, w angielskiej bieli z fotelami krytymi czerwoną skórą. Zabawka dla dużych chłopców, pomyślał Bond, wsiadając, i kolejny raz ucieszył się, że powierzono mu tę misję. Ktoś w Moskwie jak gdyby nigdy nic postanowił, że trzeba zabić, a przynajmniej okaleczyć, tego młodego Anglika, tylko dlatego, by łatwiej było pokazać światu potęgę radzieckiej myśli technicznej. Co z tego, że Smith miał przyjaciół, może kochanki, całe życie, którym najwyraźniej się cieszył? To była robota, którą należało wykonać, a jeśli przy okazji zginie pięćdziesięciu czy stu kibiców, to do diabła z nimi! To właśnie było osobliwością działania Smierszu, redukowanie wszystkiego do prostej ideologii. Swego czasu i Bonda wzięto w ten sposób na cel – jego życie potraktowano jak partię szachów, w której mat oznaczał śmierć. Tym razem rozstrzygnięcie musiało być inne. Bond zamierzał sprawić sobie całkiem osobistą przyjemność, raz jeszcze wchodząc w drogę Rosjanom, by uratować brytyjskiego czempiona. – Gotów? – spytał Smith. – Zatem ruszamy.

Dwanaście i pół minuty – jedno okrążenie – później Bond rozumiał już, jakie stało przed nim wyzwanie. Nürburgring był od startu do mety okrutny i

bezwzględny.

MG

naturalnie

nie

mógł

równać

się

szybkością

z samochodami wyścigowymi, lecz mimo to z fotela pasażera tor wydawał się tak trudny, że wszystkie zdjęcia i zarejestrowane na ośmiomilimetrowej taśmie filmy, które Bond oglądał w Foxton Hall, po prostu przestały się liczyć. Bond miał przed sobą szmat piekielnej drogi pośród sielskiej zieleni, który miał być najtrudniejszą próbą dla jego ciała, psychiki i duszy. Niebezpieczeństwa,

które

czaiły

się

na

każdym

kroku,

wymagały

mikrosekundowego czasu reakcji. Bond przypomniał sobie strzelnicę w podziemiach przy Regent’s Parku, gdzie ćwiczył z uroczym małym urządzeniem, które odpowiadało ogniem. Ten tor miał być podobnie trudną próbą, tyle że tym razem to on miał być kulą, która mknęła środkiem zielonego tunelu, równie groźnego jak lufa pistoletu. Smith prowadził po mistrzowsku, biorąc zakręty ze średnią prędkością siedemdziesięciu mil na godzinę. Bond miał wrażenie, że siły odśrodkowe na niektórych z nich będą pięć razy potężniejsze, gdy zasiądzie za kierownicą swego maserati. Chwilami koła odrywały się od nawierzchni i wóz zawisał w powietrzu, nie przestając mknąć ku kolejnej przeszkodzie. Rzeczywiście w niczym nie przypominało to Goodwood czy Silverstone. Bond zdobywał doświadczenie na krętych, prowincjonalnych drogach Szkocji i miał wrażenie, że Nürburgring ma w sobie tę samą dzikość, tę samą potęgę, co skalista wyżyna. Tutaj panem był tor, nie samochód. Co gorsza, przeciwnikami Bonda mieli być profesjonaliści, ludzie, którzy nieustannie stawiali czoło właśnie takim wyzwaniom. Gdy przyspieszali na długiej prostej wiodącej do mety, Bond zastanawiał się po raz pierwszy, czy aby nie połakomił się – pospołu z M – na kąsek, który jeszcze stanie mu w gardle. Smith rozpoczął kolejne okrążenie, tym razem nieco wolniejsze i wzbogacone o komentarz ze zdumiewająco licznymi szczegółami. Tor był

pełen szybkich wiraży, ostrych zjazdów, wybojów i miejsc, w których zakręt pokonywało się praktycznie na oślep, a każda z tych atrakcji wymagała od kierowcy dokonywania innych obliczeń. Wreszcie druga runda dobiegła końca i zjechali do strefy serwisowej, skąd wyruszyli. – I tyle – rzucił raczej beztrosko Lancy Smith. – Życzę powodzenia. Mam nadzieję, że dobrze się pan bawił. Pan ma maserati, prawda? Cholernie dobry wóz, stworzony do wyścigów, a nie poskładany do kupy z Bóg wie czego, jak niektóre rzęchy, które można tu zobaczyć. Podoba mi się w nim zwłaszcza podwozie. Niska pozycja w kokpicie to spory atut dla kierowcy. Tak czy owak, zobaczymy się wieczorem? Zwykle spotykamy się koło szóstej, żeby nie kłaść się zbyt późno – w końcu jutro start. Miło było pana poznać. To było wszystko. Człowiek, przeciwko któremu Smiersz uknuł swój morderczy plan i którego życie należało chronić, odjechał beztrosko, jakby nie miał żadnych zmartwień. Bond ruszył tymczasem wzdłuż garaży, słuchając gardłowego ryku przeróżnych silników, rozgrzewanych i dopieszczanych przez mechaników. Powietrze pachniało olejem i metanolem. Niektórzy z kierowców kucali przy swych maszynach, inni zaś stali małymi grupkami, paląc papierosy. Bond wyczuwał między nimi więź podobną do tych, która łączy towarzyszy broni, lecz jednocześnie wiedział, że zniknie ona bez śladu, gdy tylko sędzia machnie kraciastą flagą. Teraz jednak, w przeddzień bitwy, mistrzowie kierownicy wyglądali na zrelaksowanych. Nie. Jednak nie wszyscy. Bond zauważył najpierw samochód, czarny Krassny z samotną trójką wymalowaną na blaszanej burcie. Nie było w nim ani elegancji, ani klasycznych wręcz krzywizn, które wyróżniały maserati. Łatwo było dostrzec, skąd się wzięło to monstrum – z haniebnego mezaliansu niedobranych elementów, wymontowanych z może pół tuzina seryjnie produkowanych radzieckich samochodów. Kierowca także palił papierosa, a jego twarz, zdaniem Bonda, miała tę samą barwę, co dym,

który raz po raz wydychał. Oczy ginęły gdzieś w cieniu daszka, a cienkie kosmyki włosów zwisały luźno znad wysokiego czoła. Usta Rosjanina były wąską kreską, raną zadaną tępym nożem. Uniósł głowę tylko na krótką chwilę, a wtedy spojrzenie jego wężowych ślepi skierowało się wprost w oczy Bonda. Nie padło żadne słowo, nie pojawił się choćby cień emocji, lecz było jasne, że przelotny kontakt został nawiązany. Rosyjski kierowca ocenił nowego przeciwnika i zapamiętał nowe dane, by przemyśleć je później i wykorzystać. Bond wiedział o tym, ponieważ zrobił dokładnie to samo. Poczuł się pewniej teraz, gdy zobaczył swego rywala i samochód, z którym miał się ścigać. Już wkrótce mieli się spotkać na torze, tymczasem jednak odwrócił się spokojnie i ruszył na poszukiwanie swego wozu. Maserati dotarło na miejsce już rankiem i teraz czekało na niego w garażu niczym stary przyjaciel. Mężczyzna, który pochylał się właśnie nad silnikiem, wyprostował się i zmierzył Bonda badawczym spojrzeniem. Dobiegał sześćdziesiątki, miał mocno siwiejące włosy i osobliwie arystokratyczną posturę, żywo kontrastującą ze strojem, którym był poplamiony smarem kombinezon. – Pan James Bond? – spytał. – Tak. – Bernardo Hertogs – przedstawił się z wyraźnym południowoamerykańskim akcentem. – Logan dzwoniła do mnie parę dni temu. Prosiła, żebym się panem zaopiekował. No, a przynajmniej zaopiekował się samochodem, co w sumie na jedno wychodzi. – Pan ją zna? – Ścigałem się z jej ojcem. W pięćdziesiątym pierwszym razem przejechaliśmy Panamericanę. To był mój ostatni wyścig. Ostatnio lubię pracować na stanowisku obsługi technicznej wśród mechaników, bo chcę być blisko samochodów. – Hertogs wytarł szmatą dłonie i skinął głową

w stronę maserati. – Silnik już rozgrzany. Teraz musi pan mu dać parę minut na schłodzenie i wtedy będzie gotowy do jazdy. Pan pierwszy raz na Nürburgringu? Bond przytaknął. – Przed chwilą dostaliśmy prognozę pogody. Wygląda na to, że jutro będzie nawet ładnie, ale mimo to coś panu doradzę. Proszę bardzo uważać na przyczepność. W tym cały sekret. Nie trzeba zdzierać opon agresywnym gazowaniem. I jeszcze jedno, na początek spokojnie – dodał i uśmiechnął się krzywo. – Jeśli da pan do zrozumienia, że nie czuje się zbyt pewnie w tym wozie, spiszą pana na straty. A gdy już pan naprawdę przyciśnie, nie będą się spodziewali ataku! Bond zaczekał, aż przygotowania dobiegną końca, po czym włożył kask, gogle i zatyczki. Gdy zasiadł za kierownicą, Bernardo i jeszcze jeden z mechaników wypchnęli go na tor, a potem... ruszył. Tylko on, maserati i zielone piekło.

O zmierzchu, siedząc przy drugim kieliszku półwytrawnego martini, Bond zapalił papierosa i zaczął rozważać swoje szanse. Nürburgring był dokładnie takim brutalnym torem, przed jakim go ostrzegano, i na nawiązanie równorzędnej walki z takimi tuzami jak Lancy Smith, Włoch Luca Franchitti czy Niemiec Klausman, a nawet ten Rosjanin z numerem 3, po prostu nie mógł liczyć – na pewno nie na morderczym dystansie dwudziestu dwóch okrążeń. Mógł co najwyżej mieć nadzieję, że Dimitrow wcześnie przystąpi do akcji – na pierwszym, może drugim okrążeniu – i wszystko, czego się dotąd dowiedział, wskazywało na to, że właśnie tak się stanie. Gdyby zwlekał, stawka rozciągnęłaby się na całej długości toru i szanse na wypchnięcie z niego Smitha byłyby minimalne. Na szczęście Bond miał na tę okazję kilka asów w rękawie. Gdyby tylko udało mu się przyzwoicie wystartować i skoncentrować na co bardziej niebezpiecznych zakrętach,

naprawdę miał szansę. Blaue Ecke był przyjemnym, raczej staromodnym lokalem, położonym, jak wskazywała nazwa, na rogu kwartału. Wieczór był ciepły, więc amatorzy piwa wyszli tłumnie na brukowaną uliczkę. Było ich może trzydziestu, ale na szczęście dla lokalu liczbę klientów niemal podwajała gromada młodych kobiet, które krążyły wokół kierowców jak chmara jaskrawo ubarwionych much. Szybcy faceci, szybkie samochody, szybkie dziewczyny. Bond miał spokój, bo był w tej branży nieznany, ale zauważył, że inni kierowcy zachowują się wobec panienek raczej swobodnie – rozmowy kleiły się znakomicie, nie brakowało też sprośnych żartów. Trudno było nie dostrzec, że obie strony są zadowolone z takiego układu. Zapewne z wyścigu na wyścig zmieniały się jedynie konfiguracje tych nader namiętnych i nietrwałych związków. Przybycie Lancy’ego Smitha powitał przyjazny szmer głosów. Ten człowiek nie musiał płacić za swoje trunki. Anglik nie zdążył się nawet zatrzymać, a już ktoś podał mu smukły kieliszek różowego szampana. Zbliżył się, dostrzegłszy Bonda. – I jak panu poszło? – Jestem wdzięczny za pomoc – odparł niezobowiązująco Bond. – Gotów na jutro? – Mam nadzieję. Bond uniósł szklankę i znieruchomiał, nim dotknął jej ustami. Po drugiej stronie ulicy przystanęło trzech nowo przybyłych. Znaleźli się dokładnie naprzeciwko niego i nie mógł ich nie zauważyć, ale nawet gdyby ku swemu zdumieniu nie rozpoznał od razu dwóch z nich, jego uwagę z pewnością przykułby trzeci. Pierwszym był Iwan Dimitrow. Drugi także był Rosjaninem i najprawdopodobniej przyjechał na wyścig prosto z Moskwy. Bond widział go po raz pierwszy, lecz tyle razy oglądał jego zdjęcie w aktach wielu spraw,

że rozpoznał go od razu. Był to Władimir Gaspanow, wysoki rangą członek Smierszu i być może następca generała pułkownika Grubozabojszczikowa, znanego jako G, którego miejsce pobytu było nieznane od dobrych kilku lat, a ściślej od czasu kompletnego fiaska ostatniej prowadzonej przez niego operacji. Oto i dowód, pomyślał Bond, że Smiersz bierze udział w tej rozgrywce. Ale co, u diabła, robi tu sam generał? Niemożliwe, żeby oficer takiej rangi zdekonspirował się i naraził na ogromne niebezpieczeństwo tylko po to, żeby popatrzeć na zderzenie dwóch samochodów wyścigowych. Zastanawiając się nad tą zagadką, Bond spojrzał na trzeciego ze stojących po drugiej stronie ulicy mężczyzn i w tym momencie zrozumiał, że w całej sprawie wcale nie chodzi o Krassnego, że w Nürburgu toczy się zupełnie inna gra, którą właśnie najzupełniej przypadkowo odkrył. Trzeci mężczyzna był wściekły. Przemawiał do generała gwałtownie, napastliwie, w sposób, który zagwarantowałby wyrok śmierci każdemu, kto nie dysponuje wyjątkową władzą czy ochroną. Instynkt nie podpowiadał, ale wręcz wykrzykiwał Bondowi: zrób zdjęcie, sporządź opis, dowiedz się więcej. Trzeci z mężczyzn był Koreańczykiem. W pierwszym odruchu Bond nazwał go w myślach Chińczykiem, ale szybko zauważył swój błąd. Zbyt małe oczy, a do tego brak podwójnej powieki, sławetnej zmarszczki nakątnej, cechy zdecydowanie dominującej u Chińczyków. Mężczyzna był wysoki i bardzo szczupły, miał smukłe, delikatne palce pianisty wirtuoza. Jego skóra była oliwkowa i gładka, lecz jednocześnie niezwykle blada i wręcz nieskazitelna, jak lico porcelanowej lalki. Fakt ten, w połączeniu z odrobinę kobiecymi rysami twarzy, sprawiał, że Bond nie był w stanie określić jego wieku. Zgadywał, że nieznajomy może mieć około trzydziestu lat, choć równie dobrze mógł nie mieć nawet dwudziestu. Jeśli nie liczyć delikatnej sugestii brwi, nie posiadał nawet śladu zarostu na twarzy. Włosy miał krótko ostrzyżone, z idealnie prostą grzywką nad czołem. W oczy rzucały się jego okulary w drucianej oprawie, wręcz komiksowo

odznaczające się na tle bladej twarzy, jakby ktoś je na niej narysował. Szkła były wyjątkowo grube, co oznaczało, że miał słaby, a może nawet uszkodzony wzrok. Gdy otwierał usta, błyskał dziecięcymi zębami, białymi jak perły i niepasującymi do wąskich szarych ust. Ostatni Koreańczyk, z którym Bond miał do czynienia, był pękaty i paskudny – jego urodę mogłoby poprawić tylko wyssanie przez iluminator stratocruisera na dużej wysokości – lecz ten różnił się od niego radykalnie. Był całkiem przystojny i zachowywał się swobodnie, jak człowiek nawykły do życia w bogactwie. Był też nienagannie ubrany w szary, jedwabny garnitur uszyty na miarę, białą koszulę z rozpiętym kołnierzykiem i świetnie wypolerowane włoskie pantofle z czarnej skóry. Mówił długo, żywo gestykulując jedną ręką, a Iwan Dimitrow kulił się gdzieś w tle, wyraźnie zaniepokojony. Lancy Smith także ich zauważył. – Wie pan może, kto to jest? – spytał Bond, wskazując na Koreańczyka. – Owszem. To zapalony kibic zawodów o Grand Prix. Poznałem go w Monako, potem widzieliśmy się w Paryżu. Ciekawy gość, nie da się ukryć. Nazywa się Sin Jai-Seong, ale nie tak na niego wołają. W naszej branży i w pismach o modzie częściej pojawia się zmieniona, zachodnia wersja: Jason Sin. Ludzie zaczęli nawet z tego żartować: grzeszny z nazwiska, grzeszny z natury. Ale moim zdaniem pasuje mu to nazwisko. Sugeruje, że to niespokojny duch, awanturnik, choć przecież w rzeczywistości prowadzi dość nudne interesy. – A czym się zajmuje? – Prowadzi agencję pośrednictwa pracy, specjalizuje się w branży budowlanej. Urządził się w Ameryce, ponoć jest tam jednym z najzamożniejszych Koreańczyków. Stylem życia faktycznie błyszczy, ma domy na całym świecie, jeden nawet całkiem niedaleko stąd. Jeśli pan chce, będzie okazja, żeby tam zajrzeć. Po każdym wyścigu Sin urządza wielkie przyjęcie i wszyscy kierowcy są zaproszeni. – Pan się wybiera?

– Jasne! Szampan Cristal, foie gras i kawior dostarczone samolotem z Paryża, do tego tabuny dziewczyn. Tylko niech pan spróbuje nie skręcić karku na torze, James, to zobaczymy się tam. Lancy Smith oddalił się, a Bond jeszcze przez chwilę przyglądał się trzem mężczyznom. Gdy się rozeszli, zamieniwszy kilka słów, zastanawiał się, czy nie podążyć za jednym z nich, ale zrezygnował. Miał dość spraw na głowie i chyba niewiele mógł wskórać, włócząc się nocą ulicami Nürburga. Choć z drugiej strony... Dwaj Rosjanie i Koreańczyk spotykają się w małej niemieckiej mieścinie – brzmiało to jak początek kiepskiego żartu, lecz Bond był pewny, że natrafił na ciekawy trop. Związek między Dimitrowem a Gaspanowem nie ulegał wątpliwości. Czy to czysty przypadek, że obaj rozmawiali z Sinem? Tej nocy Bond napisał długą depeszę, używając szyfru transpozycyjnego opartego na dacie, i wysłał go do prezesa Universal Export w Londynie. Przyszło mu na myśl, że być może nieco przesadza, lecz zawsze uważał, że lepiej uprzedzać wypadki – gdyby następnego dnia coś mu się przytrafiło, Londyn wiedziałby przynajmniej, od czego zacząć. I dlatego zażądał szczegółowego raportu o niejakim Sinie Jai-Seongu, znanym także jako Jason Sin, a zwłaszcza o jego ewentualnych związkach ze Smierszem.

7 Morderstwo na kołach

Trybuna główna była pełna, a słońce prażyło bezlitośnie. Nie setki, ale tysiące ludzi dokonały najazdu na niemieckie miasteczko, ściągając z całej Europy specjalnie po to, by obejrzeć wyścig. Bond doskonale wyczuwał specyficzną atmosferę podniecenia i wyczekiwania, która towarzyszyła coraz głośniejszemu wyciu rozgrzewanych silników, niosącemu się doskonale w oparach benzyny. Owszem, przybyli tu zwabieni blaskiem sporego wydarzenia sportowego rangi międzynarodowej, ale to nie wszystko. Dostrzegał to w ich oczach i w tym, jak się uśmiechali. Przyjechali tu, bo istniała szansa, że będą świadkami nagłej śmierci. Dobrze pamiętał słowa włoskiego kierowcy Umberta Magliolego, uczestnika dziesięciu cyklów Grand Prix: „Kierowcy wyścigowi są jak gracze w ruletkę”. Bond odwiedził w życiu wystarczająco wiele kasyn, by wiedzieć, co to chciwość i strach o trzeciej nad ranem, wiedzieć, jak ściska się żołądek, gdy kulka coraz bardziej zwalnia bieg i wreszcie zatrzymuje się w przegródce. Dobrze znał paraliżujący lęk przed wielką przegraną, daremnie walczący z przemożną chęcią podjęcia jeszcze jednej próby. Tu jednak było inaczej. Mówiło się często, że młodzi ludzie stający na starcie wyścigu mają mniej więcej takie szanse na przeżycie, jakby szli na wojnę – jeden do ośmiu, według niektórych szacunków. Gdy wóz pędzi z prędkością 160 mil na godzinę, niekiedy ledwie o parę cali od samochodu przeciwnika, pozostaje może piąta część sekundy na reakcję, na podjęcie decyzji, która przesądzi o życiu lub śmierci. Błędy zdarzają się kierowcom w każdym sezonie. W każdym sezonie ktoś ginie. Na samym torze

Nürburgring pożegnało się dotąd z życiem siedemnastu ludzi. Lecz tłumy wciąż przybywały, widzowie zajmowali miejsca jak zawsze, gawędzili i czekali na sygnał kraciastej flagi. Czy był wśród nich Jason Sin? Bond rozglądał się uważnie, ale go nie dostrzegł. Być może Koreańczyk wybrał bardziej dyskretne miejsce z dobrym widokiem na tor. Czy zamierzał obserwować zmagania kierowców w towarzystwie generała Gaspanowa? Wróciwszy myślą do kłótni, której był świadkiem, Bond zastanawiał się, w jaki sposób mógłby zbliżyć się do tych ludzi. Czy oficer Smierszu jeszcze stąd nie wyjechał? Bond był jednym z dwudziestu czterech kierowców. Wyścig zaczynali w szyku trzy–dwa–trzy, a on, jako że miał w kwalifikacjach słaby czas, będzie startować dopiero z piątego rzędu. Niemal od razu wiedział, że tak się to skończy: pomylił się przy zmianie przełożenia i pozwolił silnikowi wyć na jałowym biegu. Miał zresztą szczęście, że nie skończyło się eksplozją silnika. Nie zdziwił się zbytnio, gdy wrócił do garażu i zobaczył, jak rozczarowany Bernardo w milczeniu kręci głową. Ważne było jednak to, że już nie wracał myślą do tego błędu. Każdemu może się zdarzyć dobre okrążenie na torze i każdemu może się zdarzyć fatalne, może więc dobrze się stało, że to naprawdę nieudane miał już za sobą. Teraz zaś nadeszła chwila prawdy, przyczyna całej wyprawy na Nürburgring – i miało się wydarzyć coś, o czym nie wiedział żaden inny kierowca, czego nawet się nie domyślał. Bond był bodaj jedynym w stawce, któremu nie zależało na zwycięstwie. Nie zamierzał nawet ukończyć wyścigu. Zamierzał zrobić to, co do niego należało – swoim sposobem. Lancy Smith szedł w stronę swego samochodu, pozdrawiając tłum kibiców, którzy w odpowiedzi zerwali się z miejsc, by zgotować swemu ulubieńcowi gorącą owację. Dimitrow, otoczony członkami ekipy, poprawiał właśnie czerwoną apaszkę owiniętą wokół szyi. Nie ogolił się tego ranka i na jego policzkach widać było szarawą szczecinę. Nie odrywał wzroku od Smitha, który niespiesznie podążał ku swemu vanwallowi. Gdyby Bond miał

jakiekolwiek wątpliwości co do prawdziwych intencji Rosjanina, wyzbyłby się ich właśnie w tym momencie. Wiedział doskonale, czego jest świadkiem. Dimitrow mierzył przeciwnika takim samym spojrzeniem, jakie zabójca zatapia w ofierze przez lunetę snajperki. Bond sam przecież nieraz leżał w pozycji strzeleckiej, tuląc do policzka kolbę karabinu, a wtedy całą uwagę koncentrował na liniach krzyżujących się na dalekim celu. Nie ma na całym świecie drugiej takiej więzi jak ta, która powstaje między człowiekiem pragnącym zabić a człowiekiem, który ma zginąć. Między wężem a królikiem. I właśnie to zobaczył teraz Bond. Bernardo czekał na niego przy maserati. Nawet jeśli inni kierowcy dziwili się, że były mistrz poświęca tak wiele uwagi kompletnie nieznanemu zawodnikowi – co gorsza, playboyowi, który wkupił się do stawki tylko po to, by się zabawić – to żaden z nich nie ośmielił się o tym wspomnieć. Bernardo uśmiechnął się smutno do nadchodzącego Bonda. – Dziś rano naprawdę schrzanił pan sprawę. – Owszem, ale nie ma się czym martwić. Drugi raz nie popełnię tego błędu. – Nadszedł czas, by wyciągnąć z rękawa asa pik. – Bernardo, chciałbym, żeby pan opróżnił zbiornik – powiedział Bond. – Najlepiej w taki sposób, żeby nikt nie zauważył. – Opróżnił? Jak to? – Chcę zacząć wyścig z jedną czwartą zapasu paliwa. – Poważnie? – Bernardo szczerze się zatroskał. – To oznacza, że będzie pan musiał bardzo wcześnie zjechać na tankowanie. Trudno będzie odrobić taką stratę. – Potrzebuję paliwa tylko na dwa, może trzy okrążenia. – Jak pan sobie życzy. Wszystko wskazywało na to, że Logan nic mu nie powiedziała o prawdziwej misji Bonda. Z jego punktu widzenia wyglądało na to, że debiutant od razu się poddaje, ale nie było czasu, by się z nim spierać.

Bernardo przywołał jednego z mechaników i razem zabrali się do pracy. Bond podejmował ryzyko, wierząc, że Dimitrow wykona swój ruch już na początku wyścigu, gdy samochody będą jeszcze jechały dość zwartą grupą. Ta taktyka miała sens. Lancy Smith nie potrzebował więcej niż dwóch okrążeń, by zostawić konkurentów daleko w tyle, a wtedy Rosjanin nie miałby już żadnych szans na udany atak. Ryzyko oczywiście istniało, ale i przewaga, którą zapewniał sobie Bond, była spora. Z małym zapasem paliwa w zbiorniku maserati było najlżejszym samochodem w stawce, a im było lżejsze, tym szybsze. Jedynym problemem było jednoczesne zmniejszenie zasięgu. Gdyby Dimitrow nie zdecydował się na szybki ruch, Bond musiałby zjechać z toru i zatankować, a wtedy musiałby odpuścić całe okrążenie, by znaleźć się w pobliżu przeciwnika. Byłoby to nie tylko trudne, ale i dziwne – zwróciłby na siebie uwagę wszystkich, a tego przecież sobie nie życzył. Bond zdawał sobie sprawę, że grając zgodnie z regułami tego sportu, nie będzie w stanie dotrzymać kroku prawdziwym zawodowcom. Musiał postawić wszystko na jedną kartę. Jeżeli zadanie, którego się podjął, miało coś wspólnego z ruletką, to właśnie postawił wszystkie żetony na jedną liczbę. Przyglądając się, jak Bernardo wykonuje zadanie – zaczął od rozstawienia parawanu wokół maserati, by inni kierowcy nie mogli śledzić jego poczynań – Bond przygotowywał się do startu. Włożył rękawiczki, wcisnął do uszu zatyczki (zapomniał o nich rankiem i wycie silnika omal nie rozerwało mu bębenków) i nasunął gogle na oczy. Wiedział, co ma robić, i nie wyobrażał sobie, by plan mógł zawieść. Kątem oka zerkał ponad parawanem na Dimitrowa, który właśnie łajał mechanika pochylonego nad samochodem. Z rur wydechowych Krassnego buchały kłęby czarnego, trującego dymu. Silniki pozostałych wozów startowały jeden po drugim i wkrótce otaczało Bonda stado wściekle ryczących bestii. Spojrzał na zegarek. Cztery minuty do startu. Minie sporo czasu, pomyślał, zanim znowu będę mógł sprawdzić godzinę.

Parawan został zwinięty, a mechanik z dwoma kanistrami w dłoniach oddalił się chyłkiem. Bernardo skinął na Bonda, a ten wśliznął się do kokpitu maserati i skupił na liście czynności. Usiąść wygodnie. Poprawić gogle, wyregulować i zapiąć pasy. Przysunąć się blisko kierownicy, z mocno ugiętymi rękami. Ile to razy przypominała mu o tym Logan Fairfax? Maksymalną siłę i maksymalną precyzję można uzyskać dzięki pracy ramion. Zapomnij o tym, a nie zajedziesz daleko. Dwaj mechanicy zbliżyli się do samochodu, zaparli dłonie o burty i popchnęli maserati w stronę stanowiska startowego. Bond spoglądał jednym okiem na flagę, lecz jednocześnie się zastanawiał, w jaki sposób przemknie między wozami ruszającymi z lepszych pozycji. Smith stał w pierwszym rzędzie, a Dimitrow tuż za nim, nieco po lewej. Pozostali zawodnicy – Niemcy, Włosi, Czesi, Francuzi, Amerykanie i oczywiście Anglicy – tworzyli resztę szyku. Bond tkwił samotnie pośród nich, czując na barkach promienie słońca. Zgiełk, dym i opary benzyny atakowały jego zmysły skupione na oczekiwaniu na sygnał i nagły skok adrenaliny. Ze skroni Bonda spłynęła pierwsza strużka potu. Na chwilę wrócił pamięcią na zewnętrzny tor w Foxton Hall. W porównaniu z Nürburgringiem to było przedszkole. Przypomniał sobie też rozmowę z M w gabinecie z widokiem na Regent’s Park. „Próbowałeś ostatnio?” Nie, teraz już wiedział, że czegoś takiego nie próbował jeszcze nigdy. Czekała go nauka na zupełnie nowym poziomie. Flaga opadła. W tym momencie czas przestał istnieć, zapadł się w siebie, a dwa tuziny samochodów wyścigowych eksplodowały ruchem tak nagłym przy wtórze ogłuszającego ryku silników, że nawet myśli Bonda zostały rozerwane na strzępy: pierwszy bieg, zmiana nawierzchni, koła, sterowanie, siła odśrodkowa. Jak znaleźć drogę między konkurentami, nie powodując karambolu na samym starcie? Kusiło go, żeby zerknąć na obrotomierz. Wiedział, że powinien pozwolić silnikowi pracować połową maksymalnych obrotów („Pamiętaj, zaczniesz naprawdę przyspieszać, gdy całkowicie

zwolnisz sprzęgło – tylko staraj się unikać buksowania i, na miłość boską, nie rozwal skrzyni biegów!”), ale czy już osiągnął ten moment? Igła zapewne minęła już cienką czerwoną linię. Nie, nie ośmielił się spojrzeć na tarczę obrotomierza. Patrzył prosto przed siebie i za siebie. Był świadomy wszystkiego, co działo się dokoła – wszystkiego i niczego. Widzowie bowiem gdzieś zniknęli, zmienili się w rozmazaną plamę bez głów i ciał, gdy maserati – na Boga! – pędziło w dół stoku, ku ostremu nawrotowi i nowej utwardzonej nawierzchni. Szarpnął kierownicą – nie, za mocno! Subtelniej... Udało się. Wyprzedził porsche i dwa coopery. Maserati wykonywało za niego połowę roboty. Żadna maszyna nie mogła się z nim równać, gdy jechało z prawie pustym bakiem. Bezgłośnie krzyczał na siebie, pokonując zakręt. Dalej, łajdaku! Przejechałeś tędy tuzin razy, przestudiowałeś każdy cal toru. Znajdź optymalną trajektorię. Dobrze, jak najbliżej krawędzi. Wszystkie diagramy i fotografie, które analizował w Wiltshire, wyfrunęły już z jego pamięci jak liście niesione burzowym podmuchem. Jechał instynktownie, zmagając się z siłą odśrodkową, która za wszelką cenę chciała zepchnąć go w nicość. Świeże opony miały świetną przyczepność, tylko dzięki nim trzymał się jeszcze toru. Niesamowite było wrażenie zespolenia z samochodem. Czuł to nawet w nogach, nawet w brzuchu. Tak, do diabła! Był już blisko czołówki. Szczęśliwie prześliznął się obok dwóch Włochów w ferrari. Addio, signori! Zaraz, gdzie ja jestem? I co ważniejsze, gdzie są Lancy Smith i Dimitrow? Obaj zaczynali z wyższej pozycji. Musiał ich jak najszybciej dogonić i wykonać zadanie. Zaryzykował szybkie spojrzenie na prędkościomierz i zaklął siarczyście, bo ten ułamek sekundy, moment nieuwagi, kosztował go błąd przy kolejnym manewrze. Wóz właśnie wyskoczył ponad szczyt wzniesienia, należało skupić się na wyprostowaniu kół i wejściu w kolejny zakręt, tymczasem lądowanie było wyjątkowo gwałtowne i Bond omal nie stracił panowania nad maszyną. Gnał 120 mil na godzinę. Nie, nie musiał o tym wiedzieć. Nie,

jeśli ceną za tę informację miała być śmierć. Z najwyższym trudem wyprowadził maserati z wirażu. Wchodź wolniej, wychodź szybciej – tak, pamiętał jedną z najstarszych zasad jazdy wyścigowej, a jednak jakimś cudem zdołał zachować się odwrotnie. Znowu sam sobie zaszkodził. Kolejny zakręt, muśnięcie hamulców, poślizg – byle nie za wielki – i mocno nacisnąć gaz. Co tam w oddali? Plama oleju. Omiń ją, idioto! Ominął. Mijał kolejne sekcje Nürburgringu w dzikim pędzie. Szczyt, Kopalnia, Karuzela,

Mała

Fontanna.

Niewinne

nazwy

nijak

się

miały

do

przerażających miejsc, którym je nadano. Ciasny zakręt w prawo, zaraz potem w lewo, nagły spadek, potem jeszcze jeden – próba za próbą, bez końca. Ostatni odcinek toru powitał Bonda ślepym zakrętem i stromym zjazdem, który można było dostrzec dopiero w ostatniej chwili, gdyż zasłaniał go mostek. Kolejna atrakcja, zwana Ogródkiem, omal go nie uśmierciła. Wóz znowu wyskoczył w powietrze, a zaraz za zagłębieniem terenu zaczynał się ostry nawrót. Ucisk w żołądku podpowiedział Bondowi, że tym razem koniec był naprawdę bliski. Gdyby tylko tknął hamulec przy lądowaniu, byłoby po wszystkim. Sam nie wiedział, jakim cudem zdołał zapanować nad kierownicą, ale znowu stracił kilka sekund. Lancy Smith i Dimitrow byli poza zasięgiem wzroku. Bond wiedział, że nie zdoła utrzymać równego, wysokiego tempa jazdy przez całe dwadzieścia dwa kilometry. Już zaczynał czuć ból w ramionach i nogach, a po każdym zakręcie coraz mocniej doskwierały mu pęcherze na dłoniach i stopach. Jego ciało musiało znosić dotkliwe przeciążenia, a żołądek buntował się za każdym razem, gdy zgniatała go siła odśrodkowa. Boże! Ależ kondycję muszą mieć ci kierowcy, pomyślał Bond, skoro co tydzień znoszą coś takiego. Wciąż jednak miał nad nimi pewną przewagę. Oni musieli uważać. Musieli chronić swoje samochody. On zaś nie musiał się przejmować tym, jak marnie prowadzi, jak wielkie spustoszenia w silniku spowodowałaby – na dłuższą metę – jego nieudolność. Nieustannie utrzymywał zbyt wysokie obroty. Hamował za ostro i za późno,

przegrzewając bębny. Wszystko to nie miało znaczenia – wszak dla niego ten wyścig miał się zaraz skończyć. Dwa okrążenia. Tylko tyle potrzebował. Ale gdzie oni zniknęli? Tak! Teraz ich dostrzegł. A zatem mimo wszystko zdołał dotrzymać im kroku. I wtedy silnik maserati się zakrztusił. Bond poczuł zimny pot na czole i na piersi. Czy to możliwe, żeby już brakowało paliwa? Jak to? Niemożliwe! Czyżby zbyt mocno operował pedałem gazu? A może z powodu prawie pustego zbiornika zablokował się układ wtrysku paliwa? Silnik znowu zakaszlał, a kierownica zawibrowała w dłoniach Bonda. Gdzieś z boku mignął wielki plakat reklamowy z czerwonym napisem SPRICH ZUERST MIT FORD. Był gotów przysiąc, że już go widział. Albo Ford Motor Company opłaciła dwie identyczne reklamy, albo pierwsze okrążenie dobiegło już końca i zaczęło się drugie. Nie, to niemożliwe. Rekord Nürburgringu to dziewięć minut i czterdzieści jeden sekund, a od startu nie mogło minąć więcej niż dwie, może trzy minuty. Takie przynajmniej miał wrażenie. W rzeczywistości jednak upłynęło więcej czasu. Bond bardzo się przeliczył. Ależ ze mnie głupiec, pomyślał, oczyma wyobraźni widząc się już w strefie tankowania, podczas gdy Lancy Smith ginie, zepchnięty z toru przez Rosjanina. Straciwszy na moment koncentrację, Bond ściął najbliższy zakręt po prostej, dwoma kołami na trawie. Na przerażająco długą sekundę wóz całkowicie stracił przyczepność, lecz ten przypadkowy manewr pozwolił mu zaoszczędzić kilka cennych mikrosekund. Z odnowioną determinacją postanowił nie wracać już myślą do prawie pustego zbiornika. Parł naprzód, dopóki było to możliwe. Ale gdzie właściwie się znajdował? Mknął zielonym tunelem pośród drzew i krzewów. Nie było barierek – jedynie namalowana linia wyznaczała granicę toru. Zaczęła się długa prosta, szansa na chwilę odpoczynku dla mięśni ramion i na sprawdzenie ciśnienia oleju, temperatury wody i obrotów silnika. Wszystko w porządku. Docisnął pedał gazu i maserati, lekkie jak nigdy dotąd, jeszcze przyspieszyło. Bond zdołał

wyprzedzić kolejny wóz i z głęboką ulgą dostrzegł przed sobą czarną sylwetę Krassnego. Mimo kłopotów jakimś cudem zdołał wybić się na czoło stawki. Prowadził Lancy Smith, Rosjanin był tuż za nim, a potem już tylko Bond – przez kilka chwil od czwartego zawodnika dzieliło ich kilkadziesiąt jardów. Rozpędzone maserati zbliżyło się do Krassnego na tyle, że znalazło się w jego śladzie aerodynamicznym i jeszcze nieznacznie przyspieszyło, wykorzystując zmniejszony opór powietrza. Dystans między dwoma samochodami skurczył się niebezpiecznie. Bond zacisnął zęby – 110 mil na godzinę. Czyli 160 stóp na sekundę. 32 stopy w jedną piątą sekundy. Przy tej prędkości najdrobniejszy błąd mógł się skończyć śmiercią obu kierowców. Smith zostałby ocalony, ale nie na tym polegał plan. Bond dostrzegł, że ręka Dimitrowa unosi się powyżej barku, jakby Rosjanin poprawiał sobie pas bezpieczeństwa – i w tej samej chwili został oślepiony. Coś trafiło go prosto w twarz. Gogle trzasnęły, a maserati z piskiem opon szarpnęło najpierw w lewo, potem w prawo – zapanował nad wozem z najwyższym trudem. Co się stało? Dotknął twarzy palcami i poczuł krew. Nie do wiary! Rosjanin musiał czymś rzucić, może kamieniami, może żwirem. Przy tej prędkości uderzenie było śmiertelnie niebezpieczne. Bond niewiele widział. Jedno ze szkieł w goglach pokryło się siateczką pęknięć. Dimitrow i Smith odskoczyli, a Bond już wiedział, że za chwilę będzie świadkiem morderstwa. To dlatego Rosjanin próbował go usunąć – nie potrzebował widzów. W pobliżu nie było już nikogo więcej; wzdłuż toru, po obu stronach, rosły potężne drzewa. Dimitrow cal po calu zbliżał się do Smitha. Silnik Krassnego wył jak czarna bestia z piekła rodem, a Bond mknął tuż za liderami wyścigu, na oparach. Docisnął pedał gazu do końca, licząc na to, że ostatnie krople paliwa popchną go naprzód. Nic więcej nie mógł zrobić. Rosjanin systematycznie doganiał Smitha. Skrócił dystans jeszcze o połowę, ignorując zasady bezpieczeństwa. Szykował się do manewru,

który Bond opisał podczas odprawy u M. Co do intencji Dimitrowa nie było najmniejszych wątpliwości. To nie było wyprzedzanie. Zamierzał zbliżyć się od tyłu i ledwie musnąć samochód Anglika, który przy tej prędkości niechybnie wypadłby z toru. Bond był tymczasem zbyt daleko, by mu w tym przeszkodzić. I wtedy, w ostatniej chwili, Smith zorientował się, że przeciwnik jest niebezpiecznie blisko. Wykonał nieznaczny ruch kierownicą i odbił w lewo. Dimitrow, który nie spodziewał się uniku, wyskoczył za bardzo do przodu, przez co nie mógł zaatakować. Zwolnił nieznacznie, a Bond wykorzystał szansę, znowu docisnął gaz i maserati po raz ostatni przyspieszyło. To było to. Właściwy moment. Bond odbił w bok, jakby zamierzał wyprzedzać. Przez dwie, może trzy sekundy był tuż obok Rosjanina, nos maserati sięgał może do połowy długości maski Krassnego. Dimitrow wykonał ruch kierownicą, zapewne rozumiejąc, co oznacza ten manewr, ale było już za późno. Bond zrobił to samo i lewa przednia opona jego wozu znalazła się tuż obok rosyjskiej maszyny, ledwie parę cali od miejsca, w którym siedział Dimitrow – w połowie drogi między przednim a tylnym prawym kołem Krassnego. Bond zacisnął zęby i przyhamował. Jego przednie koło zetknęło się z tylnym kołem Rosjanina. Szarpnięcie było tak potężne, że świat nagle zniknął. Bond jeszcze nigdy nie czuł czegoś podobnego. Wozem zarzuciło najpierw w prawo, potem w lewo i gdyby nie był na to przygotowany, bez wątpienia doszłoby do katastrofy. Przedziwne siły, które zadziałały na niego w ułamkach sekund, próbowały skręcić mu kark i złamać kręgosłup. Oczy jakby chciały schować się we wnętrzu czaszki, a usta rozciągnęły się w koślawym grymasie. Samochód wirował na torze w niekontrolowany sposób, a maszyny innych zawodników śmigały wokół niego niczym kolorowe pociski wystrzelone z niewidzialnego karabinu maszynowego. To, że żaden z nich nie trafił w maserati, było istnym cudem. Nagle rozległ się potężny huk. Gorączkowo pracował pedałami, próbując odzyskać panowanie nad samochodem, ale

czuł już, że koła trafiły na śliską trawę, a drzewa są coraz bliżej. Uderzy w nie? Nie. Na szczęście zatrzymał się na poboczu. Silnik zadławił się i zgasł. Wyścig dobiegł końca. Obolały i oszołomiony Bond ściągnął kask i gogle, po czym wysiadł z wozu. Po chwili wróciła mu ostrość widzenia. Po tym, jak ostatnich czternaście czy piętnaście minut spędził w niewiarygodnie szybkim ruchu, świat wydawał mu się teraz dziwnie wolny – czuł się tak, jakby lunatykował. Był sam. Ostatnie samochody minęły go z rykiem i zniknęły za zakrętem. Doszło do wypadku, ale to nie był problem kierowców. Nie teraz. Czy Dimitrow zdołał utrzymać maszynę na torze? Czy odjechał razem z tamtymi? Bond przypomniał sobie, że słyszał odgłos uderzenia. Bardzo wolno odwrócił głowę. Czuł sztywność i piekielny ból w karku. I wreszcie zobaczył coś tak niezwykłego, że w pierwszej chwili nie umiał dostrzec w tym krzty sensu. Krassny stał pionowo, pod kątem dziewięćdziesięciu stopni do ziemi, jakby próbował wystartować do lotu. Opierał się o pień potężnego dębu, przy czym maska z czerwoną cyfrą 3 była już tylko kłębkiem blachy zmiętej zderzeniem z grubym konarem. Jak to się mogło stać? Bond ruszył chwiejnym krokiem w stronę rozbitego wozu. Już rozumiał. Dimitrow wypadł z toru w miejscu, w którym trawa porastała niską, stromą skarpę, ta zaś zadziałała jak wyrzutnia. Krassny stanął na tylnych kołach i jak wystrzelony z katapulty pomknął brzuchem w stronę drzewa. Rosjanin wciąż siedział w kokpicie, uwięziony za szczątkami kierownicy zmiażdżonej uderzeniem. Wymachiwał rękami i krzyczał coś, lecz właśnie wtedy Bond pojął, że nic nie słyszy. Najwyraźniej wycie silników, mechaniczne pandemonium i intensywność doznań pozbawiły go słuchu. Zaraz potem przypomniał sobie, że wciąż ma zatyczki w uszach. Wydobył je i teraz dopiero usłyszał wrzaski Dimitrowa. Usłyszał je bardzo dobrze, a były to wrzaski nieludzkie. Bond zbliżył się jeszcze o krok, by lepiej ogarnąć grozę tego, co zaszło.

Zbiornik z paliwem Krassnego był pęknięty, ale nie eksplodował. Dziwaczna pozycja samochodu sprawiła, że olej silnikowy – bliski temperatury wrzenia – lał się z rozerwanych przewodów kaskadą w dół, wprost na twarz i ramiona kierowcy. Trudno było rozpoznać Dimitrowa, który wił się z bólu w potokach ohydnej czarnej cieczy. W powietrzu unosiły się dym i para. Co będzie, jeśli samochód zajmie się ogniem? Niewykluczone, że już się zajął, bo prawdziwym przekleństwem metanolu był fakt, że spalał się niewidzialnie. Kierowca mógł zginąć straszną śmiercią, a świadkowie zdarzenia nie wiedzieliby nawet, co go zabiło. Bond nie umiał przyglądać się temu bezczynnie. Nie zamierzał przecież zamordować Rosjanina z zimną krwią, a już na pewno nie życzył mu takiej śmierci. Uznawszy po namyśle, że Krassny jednak nie płonie, Bond wskoczył na przydrożną skarpę i od razu poczuł ciepło silnika, ale na pewno nie żar płomieni – ani widzialnych, ani żadnych innych. Sytuacja mogła się jednak zmienić w każdej chwili. Wystarczyła jedna iskra, by doszło do eksplozji, która uśmierciłaby obu kierowców. Dimitrow wisiał w fotelu nad ziemią i rzucał się jak oszalały. Bond miał na dłoniach rękawice i nie zamierzał ich zdejmować, bo z góry wciąż lał się gorący olej. Gruby materiał, z którego je wykonano, utrudniał jednak odpięcie pasów, zwłaszcza że zamek się zaciął. Męczył się z nim przez chwilę, czując palący nozdrza i oczy kwaśny smród chemikaliów. Wiedział, że wrak lada chwila wybuchnie, i Rosjanin z pewnością też był tego świadomy. Wrzeszczał wniebogłosy, w panice wymachując rękami. W końcu Bond poczuł, że zamek ustąpił. W pośpiechu odpiął pasy, chwycił Dimitrowa pod pachy, szarpnął z całej siły i pociągnął go za sobą, jak najdalej od samochodu, w dół skarpy i dalej, poboczem toru. Zdążył jednak zrobić nie więcej niż pięć, może sześć kroków, gdy nastąpiła eksplozja. Poczuł jej podmuch na szyi i ramionach, kiedy rzucił się na ziemię, osłaniając Rosjanina własnym ciałem. Chwilę później deszcz płonących liści i drobnych części pojazdu opadł na ziemię. Bond spojrzał przez ramię. Wrak Krassnego

stał w ogniu, podobnie jak kilka sąsiednich drzew. Dwa samochody zjechały na pobocze, jacyś ludzie biegli już w stronę leżących, niektórzy taszczyli gaśnice. Bond wiedział, że na innych odcinkach toru pojawiły się już żółte flagi: poważne niebezpieczeństwo, zwolnijcie. Wyścig musiał jednak trwać. Iwan Dimitrow stracił przytomność, być może konał. Ale czy to miało znaczenie? Ktoś inny odniesie zwycięstwo.

8 Zamek Sina

Biały księżyc, zamek, czarna tafla jeziora – idealne tło dla niemieckich podań ludowych, pomyślał Bond, przystając w ciemności, by poprawić smoking. Tylko kto mógłby uczynić takie miejsce swoim domem? Może Król Olch, a może jeszcze mniej przyjemne stworzenie, pokroju Grendela. Schloss Bronsart położony był o pół godziny drogi od Nürburga, w gęstej puszczy na południe od Bad Münstereifel. Był to klasyczny Wasserburg, zamek na wodzie, jeden z wielu rozrzuconych po niemieckich nizinach. Budowle te rozpoczynały swój żywot jako zwyczajne domy, lecz z czasem rozrastały się i zyskiwały na znaczeniu, wprost proporcjonalnie do lęku właścicieli przed husytami czy bandami grasującymi po okolicy. Schloss Bronsart wznosił się pośrodku wielkiego sztucznego jeziora, a wiodła doń tylko jedna kładka, zaopatrzona w most zwodzony i bronę chroniącą bramy wjazdowej. Budynek główny był wysoki na trzy kondygnacje i jak to się często zdarzało w dawnej Europie, miał okna ze szczeblinami oraz zwieńczone schodkowato ściany szczytowe. Tuż obok wzniesiono wieżę z wiatrowskazem na czubku dachu krytego stalowoszarą dachówką, przypominającego hełm z czasów pierwszej wojny światowej. Budynki łączyła krótka galeria biegnąca tuż nad wodą. Wyżej umieszczono drugi łącznik: wąski korytarz, którego konstrukcja sugerowała, iż był kiedyś mostkiem, który po namyśle obmurowano cegłami i pokryto strzechą. Miniaturowa przystań zachęcała gości, by odpuścili sobie kładkę i przypłynęli łodzią. Całość była imponująca i absurdalna zarazem, jakby ktoś próżny i ekstrawagancki postanowił zachować i odnowić równie próżną

i ekstrawagancką budowlę. James Bond przyglądał się bacznie otoczeniu, stojąc przy końcu podjazdu. Swego bentleya zostawił na parkingu ukrytym wśród drzew. Goście musieli zapomnieć o dwudziestym wieku i pokonać ostatnie sto jardów pieszo, po kładce łączącej zamek ze stałym lądem. W balustradzie umieszczono w równych odstępach pochodnie, których migotliwy blask odbijał się w mrocznej toni jeziora. Po obu stronach bramy głównej rozpalono ogień w kotłach z brązu. Jason Sin najwyraźniej lubił przyprawiać codzienność szczyptą dramatyzmu. Księżyc w pełni jarzył się na nocnym niebie idealnie kolistą plamą. Zespół grał La vie en rose, utwór doskonale znany Bondowi. Dźwięki niosły się daleko nad wodą. Dochodziła dziewiąta i większość gości dotarła już na miejsce – mężczyźni w czarnych smokingach, kobiety w jedwabiach, futrach i klejnotach, albo pożyczonych, albo sztucznych. Bond ruszył za jednymi z ostatnich. Ciepło, światło i naprawdę głośna muzyka wabiły go do środka. Kelner stojący u drzwi podał mu lampkę szampana. Jeden łyk wystarczył Bondowi do ustalenia, że to nie cristal obiecany przez Lancy’ego Smitha, ale równie dobry dom pérignon ’53 – dość młody, ale świetny rocznik. Hol główny był wysoko sklepiony i przestronny, a na piętro wiodły stąd szerokie marmurowe schody. Wyższe kondygnacje najwyraźniej nie były dostępne dla gości. Na pierwszym stopniu czuwał łysy, nabity Niemiec z ramionami skrzyżowanymi na piersiach. Odzieżą nie różnił się od większości przybyłych, ale z pewnością nie był jednym z nich. Stał sztywny i nieruchomy, niczym zabytkowe zbroje strzegące wejścia – zapewne nie wyglądałby zbyt niedorzecznie, gdyby i jemu wcisnąć w rękę halabardę. Bond uśmiechnął się do niego i uniósł kieliszek. Mężczyzna nawet nie mrugnął. Minąwszy drzwi po lewej, Bond wkroczył do salki recepcyjnej, a zaraz potem do wielkiej sali balowej, w której trwała już impreza. Niewielki zespół muzyczny zajął miejsce na galerii dla minstreli. Po kamiennej posadzce

kręciły się dwie, może trzy setki ludzi. Łatwo było ustalić, kto był uczestnikiem wyścigu: wokół każdego kierowcy zebrał się wianuszek wielbicielek. Bond uświadomił sobie, że jeszcze nigdy nie widział tak wielu urodziwych dziewcząt zabiegających o względy tak niewielu mężczyzn. Było coś zwierzęcego w ich pragnieniu zwrócenia na siebie uwagi. Zawodnik, który ścigał się na Nürburgringu i przeżył, mógł wśród nich przebierać, były gotowe na każde skinienie, na tę noc, na kilka nocy, a gdyby okazał się dla nich dobry, mógł liczyć na towarzystwo aż do wyjazdu na kolejny wyścig. Bond wiedział, że prawdopodobnie i on mógłby skorzystać, lecz mimo to, przeciskając się przez tłum wypełniający salę, czuł się nieswojo. Niemal każda kobieta, którą znał, stawiała mu przynajmniej symboliczny opór, rzucała wyzwanie, trzeba było ją zdobyć. Nie pociągała go ta rewia potulności, te szeroko otwarte oczęta i wydęte wargi. Nie, pomyślał. To nie dla mnie. Jeden z dwóch tuzinów zawodników, którzy po południu stanęli na starcie, przebywał teraz w szpitalu, żywy, ale straszliwie poparzony. Tu jednak, w świątyni szampana i tartinek, nikt nie myślał o Iwanie Dimitrowie z przesadnym współczuciem. Zjawili się nawet jego koledzy z zespołu, wszyscy trzej w tandetnych marynarkach, ponurzy i jakby naznaczeni poczuciem winy. Tego dnia zwycięzcą był Lancy Smith, który pierwszy dotarł do mety swym vanwallem, wyprzedzając drugiego na mecie o całych dwadzieścia sekund. Bond także zrealizował swój plan, ale już o tym nie myślał: odkąd zobaczył generała pułkownika Gaspanowa, dowódcę Smierszu, spierającego się z tajemniczym Koreańczykiem, pragnął wiedzieć więcej. Stary lis jednak się nie zjawił, zapewne był już w drodze powrotnej do Moskwy, zajęty obmyślaniem wymówki, która pozwoliłaby mu usprawiedliwić kolejną klęskę jego organizacji. Pozostał jedynie Sin JaiSeong, znany jako Jason Sin, o którym nie dowiedział się niczego ciekawego z krótkiej rozmowy z szefem archiwum w Londynie. – Niewiele mogę ci powiedzieć. Swoje sprawy lubi utrzymywać

w tajemnicy... Rzadko kiedy mówi się o nim w mediach. Wydaje się, że wyemigrował z Korei Południowej na początku wojny koreańskiej. Pojawił się najpierw na Hawajach, a potem w stanie Nowy Jork, gdzie osiadł. Jest szefem agencji rekrutacyjnej Blue Diamond, która specjalizuje się w wyszukiwaniu kandydatów na nisko płatne posady w transporcie, budownictwie i branży sanitarnej. Firma osiągnęła dominującą pozycję na rynku. Brak danych na temat majątku Sina, ale mówi się, że to najbogatszy Koreańczyk w Stanach Zjednoczonych. W pewnym sensie jest playboyem, często można go spotkać na wyścigach Grand Prix. Lubi też tenis, jeździectwo, żeglarstwo, czego naturalnie można się było spodziewać. Nic nie wiadomo o ewentualnym zaangażowaniu Sina w nielegalną działalność. Jest kawalerem i wydaje się, że nie interesują go kobiety. Nie jest też homoseksualistą. Brak powiązań politycznych, choć pokazał się na kilku kolacjach u republikanów podczas ostatniej kampanii wyborczej. Możliwe, że wsparł ich finansowo. To jednak typowa praktyka wśród biznesmenów dbających o swoje interesy – w Ameryce wręczanie łapówek politykom jest elementem etykiety. Szukasz dowodów na jego związek ze Smierszem? – Sam nie wiem. Zastanawiam się tylko, po co się tam zjawił. – Pewnie po to samo, co wszyscy inni. Chciał obejrzeć wyścig. Tyle że nie wszyscy rozmawiali z generałem Gaspanowem. Odłożywszy słuchawkę, Bond postanowił, że tego wieczoru nieodwołalnie pojawi się w zamku na wodzie. W tłumie gości zapanowało poruszenie, gdy w drzwiach pod galerią minstreli pojawił się Sin. Wszedł do sali w towarzystwie osobnika, który dokonywał nie lada sztuki: był blisko niego, a jednocześnie trzymał dystans, obojętnie i czujnie tocząc dokoła spojrzeniem zawodowego ochroniarza. Był uzbrojony. Bond od razu dostrzegł charakterystyczny kształt twardej, skórzanej kabury na szelkach, ukrytej pod marynarką. (Sam wolał nosić miękką, zamszową, która była nieco mniej praktyczna, gdy trzeba było szybko sięgnąć po broń, za to miała jedną zasadniczą przewagę: nie psuła

linii marynarki). Przez krótką chwilę spojrzenie lodowato błękitnych, bezlitosnych oczu ochroniarza spoczęło na nim, po czym skierowało się ku innym. Bond skupił się teraz na gospodarzu imprezy, najbogatszym Koreańczyku w całych Stanach Zjednoczonych. Sin Jai-Seong miał na sobie przepięknie uszyty smoking od Brioniego, nie czarny, ale ciemnogranatowy. Trzymał w dłoni szklankę wody z lodem. Podobnie jak wielu innych niezmiernie bogatych ludzi, których Bond miał okazję poznać, miał w sobie trudny do zdefiniowania magnetyzm. Nie był ani większy, ani przystojniejszy, ani hałaśliwszy niż ktokolwiek z obecnych, a jednak wydawało się, że porusza się w próżni, którą sam kreuje – dokądkolwiek poszedł, stawał się epicentrum wydarzeń. Z bliska był jeszcze smuklejszy, jeszcze delikatniejszy niż obraz zapisany w pamięci Bonda, ale wciąż pełen rezerwy, nieobecny. W jego uśmiechu nie było ani krzty ciepła. Jego oczy, przesłonięte grubymi, niemal nieprzejrzystymi szkłami, chłonęły każdy detal otaczających go twarzy i postaci, lecz niczego nie zdradzały. Było tak, jakby całe to przyjęcie – srebrne tace pełne wykwintnych dań, szampan, muzyka, kandelabry, cała ta wielka sala z gobelinami i zabytkowymi lustrami na ścianach – było ledwie tworem jego wyobraźni. Kroczył przez tłum jak lunatyk. Podszedł do Bonda, gdy tylko go dostrzegł. Goście rozstępowali się przed nim bez słowa, a ochroniarz nie zostawał w tyle. Wreszcie stanęli twarzą w twarz i w tym momencie Bond usłyszał po raz pierwszy cichy głos instynktu: nadchodzi niebezpieczeństwo. Nie był przesądny, a przynajmniej nie w prymitywny sposób. Nie starał się za wszelką cenę nie przechodzić pod drabiną. Wierzył za to niezachwianie w fizyczne istnienie szóstego zmysłu, który działał gdzieś w najgłębiej ukrytym zakątku jego świadomości. Uważał go za coś w rodzaju zwierzęcego instynktu. Nikt przecież nie uczy dzieci, że pająki są brzydkie, a węże niebezpieczne. Człowiek rodzi się z taką wiedzą. Tu sprawa wyglądała podobnie: Sin się uśmiechał, wydawał się rozluźniony, przyjaźnie nastawiony. Lecz gdy Bond podawał mu rękę,

musiał zapanować nad odruchem, który nakazywał mu się cofnąć, trzymać z daleka. – Pan Bond? – Głos Sina był cichy i monotonny. – Widziałem pana dziś podczas wyścigu. Dość krótko, niestety. Jak rozumiem, to pan brał udział w kolizji? – Tak jest. Cóż za pechowa sytuacja. Rozmawiałem już z organizatorami wyścigu. Orzekli, że nikt nie zawinił. – Z mojego doświadczenia wynika, że w takich wypadkach zawsze ktoś jest winny – albo kierowca, albo mechanik, albo... – brązowe oczy znieruchomiały, wpatrzone w twarz Bonda – ...inny zawodnik. Wielka szkoda, że tym razem zderzenie nastąpiło w miejscu, w którym zabrakło naocznych świadków. Jestem zaskoczony. Pan Dimitrow to znakomity kierowca. Widziałem go na wielu torach. – Zapewne zanim jeszcze zakazano mu startów? Sin zignorował pytanie Bonda. – Pana natomiast oglądałem po raz pierwszy – ciągnął. – To bardzo dziwne. – Przeciwnie. – Bond starał się mówić nonszalanckim tonem. – Po prostu całkiem niedawno zacząłem się ścigać. I powiem panu szczerze, że po tym, co dziś zaszło, chyba zastanowię się dwa razy, czy warto. Mam nadzieję, że Rosjanin wyjdzie z tego cało. – Jest ciężko poparzony. – Cóż, w takim razie cieszę się, że nie pozwolił pan, by nasz wypadek popsuł to wspaniałe przyjęcie. Pięknie pan mieszka, panie Sin. – Proszę mi mówić Jason. – Zaproszenie miało zabrzmieć przyjaźnie, lecz o dziwo bardziej przypominało groźbę. – Przyszedłem na świat jako Sin Jai-Seong, ale dla większości ludzi Zachodu to dość trudne do wymówienia nazwisko, a ja i tak postanowiłem zapomnieć o moim dawnym życiu. A jeśli chodzi o ten zamek, to trzeba panu wiedzieć, że posiadam nieruchomości

w pobliżu wielu torów wyścigowych na całym świecie. Dzięki temu mogę zaoferować gościnę wielkim sportowcom, co właśnie czynię. Schloss Bronsart został wybudowany przez rodzinę von Schleidenów, tę samą, która wzniosła fortecę górującą nad Nürburgiem. Gdy bywam w Europie, rzeczywiście mieszkam tu i pracuję. – Od dawna? – Kupiłem zamek, gdy utonął jego ostatni właściciel, kilka lat temu. – Naprawdę? – Tak. Tutejsze jezioro jest wyjątkowo zimne i bardzo głębokie. Zalecam ostrożność, gdy będzie pan wracał do samochodu. – Gospodarz skinął głową. – Życzę przyjemnego wieczoru, panie Bond. – Dziękuję. Proszę przekazać Rosjanom najlepsze życzenia. Sin właśnie miał się oddalić, lecz ostatnie, starannie dobrane słowa Bonda kazały mu zmienić zdanie. Znowu spojrzał w oczy rozmówcy. Jego twarz nadal była pozbawiona wyrazu, tylko szparki oczu zwęziły się nieznacznie. – Słucham? – Utrzymujesz przecież kontakty z Rosjanami, Jasonie – odparł niewinnie Bond. – Co pan chce przez to powiedzieć? – Z Dimitrowem. Z jego kolegami. I z rodziną rannego. Sin znowu skinął głową, tym razem wolniej. – Zadbałem już o to, by panu Dimitrowowi było wygodnie. Nie odpowiadam za to, jak będzie się powodzić jemu i jego rodakom. – Tak czy owak, jeśli ich spotkasz, pozdrów ich ode mnie. Sin odpłynął, a tłum gości natychmiast zalał zwolnione przezeń miejsce. Bond rozważał tymczasem słowa, które padły podczas krótkiej rozmowy. Uwaga na temat Rosjan najwyraźniej trafiła w cel. Sin może nie miał kontaktu ze zrozpaczoną rodziną rannego, ale z całą pewnością utrzymywał

łączność ze Smierszem. Zdradził też więcej, niż zamierzał, kiedy powiedział, że nie tylko mieszka w tym zamku od czasu do czasu, ale i pracuje. To oznaczało, że gdzieś w pobliżu musiał się znajdować jego gabinet – a gdzie jest gabinet, tam są teczki, listy, notatki... informacje wszelkiej maści. Bond zerknął w górę. O ile się nie mylił, cały parter w Schloss Bronsart zajmowały sala recepcyjna, sala balowa i przyległe saloniki. To oznaczało, że jeśli chciał coś znaleźć, musiał poszukać tego wyżej. Sącząc szampana, rozejrzał się po sali. Czteroosobowy zespół grał utwór Cole’a Portera i kilka osób zaczęło tańczyć. Lancy Smith przystanął w kącie, otoczony kobietami. Skinął głową na widok Bonda, ale nie podszedł bliżej. Nie rozmawiali ze sobą od zakończenia wyścigu, co zresztą było agentowi na rękę. Nie mógł wykluczyć, że angielski czempion domyśla się, co naprawdę zaszło na torze. W tych okolicznościach samo pojawienie się Bonda na Nürburgringu mogło mu się wydawać podejrzane. Spotkanie i ewentualne pytania mogły jedynie skomplikować sprawę. Bond wymknął się tymi samymi drzwiami, którymi wcześniej wszedł do sali, i zatrzymał się u wejścia do holu. Ochroniarz wciąż stał na posterunku, nieruchomy u podnóża schodów. Bond zastanawiał się właśnie, co mógłby teraz zrobić, gdy z pokoju po przeciwnej stronie holu wyszła kobieta. W pierwszej chwili pomyślał, że nie może należeć do grona wielbicielek kierowców wyścigowych – była zbyt mało efektowna. Jej suknia wieczorowa była odrobinę zbyt oficjalna, czarny ryps skrojono nie najgorzej, ale tak, by nie w pełni uwydatniał atuty jej ciała. Bond w każdym razie zdecydowanie wolał głębsze dekolty i oszczędniejsze gospodarowanie materiałem od talii w górę. Kto może się pochwalić taką figurą, pomyślał, ten nie powinien tego unikać. Choć była, jak na jego gust, odrobinę za niska i zbytnio chłopięca (miała jasne, krótko obcięte włosy – kolejny błąd!), miała jednak w sobie coś, jakby naturalną skłonność do psot, która obudziła w jego pamięci skojarzenie z amerykańską aktorką Jean Seberg. Przyjrzał się nieznajomej po raz drugi i musiał przyznać, że był

niesprawiedliwy. Nie, nie była piękna w tradycyjnym rozumieniu tego słowa, ale mimo wszystko atrakcyjna, a inteligentne spojrzenie jej bladobłękitnych oczu wydawało się nieco wyzywające. Usta, również trochę za małe, wzbudzały jednak pożądanie. Jeśli ta dziewczyna była zbyt poważna, to dla własnego dobra. Nosiła bardzo lekki, wręcz symboliczny makijaż, a jedyną jej biżuterią były małe diamenciki w uszach. Naturalnie, na takie przyjęcie mogła się nieco bardziej postarać. Francuzi mieli doskonałe określenie na ten typ kobiety: jolie laide, czyli piękna brzydula, i zawsze używali go jako komplementu. Właśnie taka była ta dziewczyna. Bond przyglądał się z daleka, gdy zbliżała się do ochroniarza, który automatycznie przyjął obronną postawę, blokując jej drogę. – Przepraszam, muszę iść na górę – powiedziała głośno z amerykańskim akcentem. – Przykro mi, Fräulein, na górze są pomieszczenia prywatne. Wstęp verboten. – Chciałam tylko położyć się na chwilę. Boli mnie głowa. Naprawdę nie mogłabym skorzystać z sypialni? – Przykro mi, Fräulein – powtórzył mężczyzna wolno, z naciskiem i silnym niemieckim akcentem. – Nikomu nie wolno wchodzić na piętro. – Nawet na minutkę? – Przykro mi, Fräulein... Dziewczyna się poddała. Odwracając się, by ruszyć w stronę sali balowej, omal nie wpadła na Bonda. Spojrzała na niego wilkiem. – Mógłby pan zejść mi z drogi? Akcent miała manhattański, ale raczej z biedniejszego końca wyspy. – Moja ciotka zawsze twierdziła, że na ból głowy najlepszy jest rojnik – powiedział Bond. – Nie wiem nawet, co to takiego. – Roślina, spotkać ją można nawet w Szkocji. Ale z braku rojnika

polecam delikatny masaż głowy – dodał z uśmiechem. – Jestem James Bond. – Wiem. To pan się zderzył z tym Rosjaninem w Krassnym. – To prawda. – Próbowała go ominąć, ale ją zatrzymał. – Oglądała pani wyścig? – Naturalnie. Jestem pisarką... Właściwie dziennikarką. Przysłano mnie tu, żebym napisała artykuł. – Naprawdę? A kto panią przysłał? – „Motor Sport”. Miało to sens. Dziewczyna w niczym nie przypominała owych pijawek lgnących do kierowców wyścigowych. Rozumne spojrzenie sugerowało, że rzeczywiście mogła być dziennikarką. – Jeśli będzie pani pisać o moim wypadku, bardzo proszę o wyrozumiałość. Tuż przed kraksą słyszałem głośny huk w silniku. Myślałby kto, że spece z Maserati zdążyli się już czegoś nauczyć, ale nie. Te ich ośmiocylindrowe silniki są zdecydowanie zbyt skomplikowanej budowy. – Wcale nie zamierzałam o panu pisać, panie Bond – odrzekła chłodno. – Moich czytelników znacznie bardziej interesują zwycięzcy. Ominęła go, a rozbawiony Bond odprowadził ją wzrokiem, aż znikła za progiem sali recepcyjnej. Nie miał pojęcia, czego szukała tu ta dziewczyna, ale z całą pewnością nie pracowała dla „Motor Sportu”. Nawet najmniej kompetentna dziennikarka sportowa musiałaby przecież wiedzieć, że w maserati zawsze montowano silniki sześciocylindrowe, więcej niż wystarczające do osiągnięcia pożądanych prędkości. Chwilę później już o niej nie myślał. Był w zasadzie pewny, że nie będzie miał z nią więcej do czynienia. Nadszedł czas, by zająć się znacznie ważniejszymi sprawami. Musiał znaleźć drogę na piętro.

9 Skok w ciemność

Schody, które miał przed sobą, były jedyną drogą na piętro. Nawet jeśli istniało osobne wejście na galerię minstreli albo druga, dobrze ukryta klatka schodowa, to nie było powodu, by wierzyć, że Sin nie zastosował tam identycznych środków bezpieczeństwa. Był wszak człowiekiem, który miał coś do ukrycia. Bond wyszedł na zewnątrz i w chłodnym powietrzu wieczoru zaczął przyglądać się ścianom budynku. Tu i ówdzie porośnięte były bluszczem, ale zbyt słabym, by mógł utrzymać ciężar dorosłego mężczyzny, poza tym okna wyglądały na starannie zamknięte. Zerknął na księżyc odbity w czarnym zwierciadle jeziora, a potem przeniósł spojrzenie na wieżę, podświetloną migotliwym blaskiem fal. Choć dołem łączył je pomost, a nieco wyżej zadaszony korytarz, nie było sposobu, by tą drogą dostać się do środka. Dochodziła północ i chociaż przyjęcie mogło potrwać do białego rana, należało założyć, że Sin już wkrótce uda się na spoczynek. Jeśli więc Bond miał wykonać jakiś ruch, musiał wykonać go teraz. Wyczuł nagle jakiś ruch w pobliżu drzwi i odruchowo cofnął się w mrok. Nie pierwszy raz zdarzało mu się zażegnać niebezpieczeństwo, zanim jeszcze je sobie uświadomił. Spędził w służbie całe życie, więc tak został zaprogramowany. Stojąc w ciemności, dostrzegł po chwili ochroniarza, który wcześniej towarzyszył Sinowi w wielkiej sali. Uśmiechnął się. Oto prawdziwa moc tytoniu! Mężczyzna musiał zapalić i wyszedł na zewnątrz, aby nikt nie przyłapał go na lekceważeniu obowiązków. Wyjął paczkę papierosów Nil – Bond rozpoznał tę nieciekawą niebieską etykietę

z niemieckim orłem, marka jeszcze sprzed wojny. Ochroniarz schylił głowę, by ustami wyjąć papierosa z opakowania, a potem użył zapalniczki, która zaskoczyła dopiero za trzecim razem. Obserwując go, Bond przypomniał sobie starą żołnierską zasadę: wróg zauważa pierwszą iskrę, przy drugiej celuje, a gdy pojawia się płomień, oddaje strzał. Właśnie dlatego porządny żołnierz nie zapala trzech papierosów jedną zapałką – i zapewne to samo dotyczyło zapalniczek. Bond wychynął z mroku jak wąż i od tyłu zaatakował mężczyznę, który właśnie wydmuchnął ku górze pierwszy obłoczek dymu. Taktykę wybrał ułamek sekundy wcześniej, proste japońskie duszenie, technikę rodem ze wstępnego szkolenia dla agentów. W pędzie wymierzył prawą pięścią cios w nerki. Ochroniarz stęknął i odchylił się do tyłu, gubiąc przy tym papierosa. Teraz Bond użył lewego przedramienia, otoczył nim szyję przeciwnika i z mocą wbił je w jego jabłko Adama. Zwykle wystarczało to, by pozbawić ofiarę przytomności, ale wolał mieć pewność. Położył otwartą dłoń na potylicy ochroniarza, szyję umieścił w zgięciu ramienia i nacisnął. Gdyby zrobił to za mocno, skręciłby mu kark. Gdyby zbytnio przedłużył chwyt, udusiłby nieszczęśnika. A przecież tym razem, wyjątkowo, nie chodziło mu o to, by zabić. Trup oznaczałby bowiem problemy z niemiecką policją, ale jeszcze ważniejsze było to, że do zrealizowania planu potrzebny mu był ochroniarz nieprzytomny, a nie martwy. Bezwładne ciało miało sporą masę. Podtrzymując je, Bond zauważył pod rozsuniętymi połami marynarki ochroniarza kaburę z pistoletem Sauer 38H, dawną bronią oficerów Luftwaffe. Ten egzemplarz był elegancko inkrustowany kością słoniową wzdłuż lufy i na rękojeści, a to oznaczało, że musiał niegdyś należeć do wysokiego rangą oficera niemieckiego lotnictwa. Złączywszy dłonie na piersi nieprzytomnego, ciągnął go z powrotem w stronę holu. Wleczone po żwirze pięty zostawiły dwie głębokie koleiny. Po dotarciu na miejsce Bond pozwolił ofierze opaść na miękki dywan. Z zadowoleniem stwierdził, że ochroniarz ledwie oddycha, a jego twarz

przybrała nieprzyjemny, szarawy odcień. – Czy ktoś mógłby mi pomóc? – zawołał. – Jest tu może lekarz? Już teraz otaczał go mały tłumek gości z kieliszkami w dłoniach. Wszyscy spoglądali na leżącego mężczyznę z mieszaniną zażenowania i zaniepokojenia. Kątem oka Bond zauważył, że typ pilnujący schodów właśnie rusza w jego stronę. Doskonale. To musiał być jego kolega, a może nawet szef. Jakże więc mógłby stać na posterunku i przyglądać się bezczynnie? – Stał sobie na zewnątrz i po prostu nagle stracił przytomność – kontynuował Bond. – Zdaje mi się, że to serce. Ludzi wciąż przybywało, a ochroniarz spoczywał nieruchomo na dywanie. Gdyby nie to, że w ledwie zauważalny sposób unosiła się i opadała jego pierś, mógłby uchodzić za martwego. Strażnik schodów przyklęknął przy nim, żeby zbadać puls. W tym momencie Bond wycofał się ostrożnie. Tak. Udało się znakomicie. Uczestnicy przyjęcia nie tylko nie zwracali na niego uwagi, ale też, niczym żywa tarcza, zasłonili go przed wzrokiem drugiego ochroniarza. Zdecydowanym krokiem podążył wprost na schody i parę sekund później, przeskakując po trzy stopnie, zniknął za zakrętem. Łatwiej chyba być nie mogło. Na piętrze musiało się znajdować coś cennego, być może gabinet Sina – a przynajmniej tak założył Bond. Gdyby było inaczej – po co ochrona miałaby bronić dostępu na schody? Teraz jednak, idąc długim korytarzem, zaczął się zastanawiać, czy aby się nie przeliczył. Górna część Schloss Bronsart była zupełnie niepodobna do dolnej. Przyjęcie zorganizowano w luksusowo wykończonych wnętrzach, które klimatem miały przywodzić na myśl niemiecki fin de siècle i widać było, że gospodarz nie żałował na to pieniędzy. Piętro było nieomalże w ruinie, chodnik świecił łysinami, a zawilgocone tapety odchodziły od ścian. Sin twierdził, że tu mieszkał, ale jeśli tak było, to nie zrobił niczego, by sobie to mieszkanie uprzyjemnić. Było to, zdaniem Bonda, bardzo dziwne. To miała być nieosiągalna dla nikogo

prywatna część zamku, jakże pilnie strzeżona – a tu taka niespodzianka! Bond miał wyjątkową okazję wejrzeć w umysł koreańskiego milionera, poznać go lepiej, lecz w jego domu znalazł tylko pustkę. Skręcił w boczny korytarz i ujrzał serię olejnych obrazów w złoconych ramach, zawieszonych w równych odległościach. Domyślił się, że musiały tu być już w chwili, gdy Sin kupował zamek, że nie zaaranżowano tej ekspozycji w zgodzie z jego gustem. Większość płócien pochodziła z osiemnastego i dziewiętnastego wieku, były to portrety arcyksiążąt i margrabiów – musieli być bardzo zamożni, skoro stać ich było na zatrudnienie malarza, ale w niczym im to nie pomogło, i tak zostali dawno zapomniani. Bond koncentrował się przede wszystkim na tym, by nie przegapić żadnego dźwięku, żadnego ruchu. Być może dlatego dopiero po dłuższej chwili zauważył, że coś jest nie tak z tymi obrazami – ale co? Gdy nareszcie spojrzał na twarze sportretowanych, poczuł ucisk w żołądku. Każdy z nich miał oczy wypalone rozżarzonym papierosem, pozostały tylko martwe, czarne dziury. Był to raczej niezwykły akt wandalizmu i z pewnością kosztowny, bo obrazy musiały być warte wiele tysięcy funtów. Bond nie miał wątpliwości, że sprawcą był sam Sin. Gdyby było inaczej, z jakiej przyczyny miałby pozwolić, żeby zepsute, tak złowrogo wyglądające portrety nadal tu wisiały? Ale co miał symbolizować ten wybryk? Jaki człowiek niszczy dzieła sztuki zdobiące jego dom? Bond minął wiele drzwi, z których każde mogły prowadzić do gabinetu. Niektórym brakowało klamek, a wszystkie od dawna wymagały malowania, były bowiem odrapane i brudne. Otworzył jedne z nich i ujrzał przed sobą sypialnię. Nie było w niej nawet dywanu, tylko w kącie stało żelazne łóżko z brudną pościelą. Ktoś rzucił beztrosko na podłogę kilka ubrań. Bond był niemal pewny, że należały do Sina: wyglądały na bardzo drogie i żywo przypominały strój, w którym Koreańczyk pokazał się przed wyścigiem. Możliwe, że właśnie tutaj sypiał. Ale dlaczego w takiej nędzy? Sypialnia niczym nie różniła się od więziennej celi, zwłaszcza że łóżko było

pojedyncze. Coraz to ciekawiejsze, pomyślał Bond, choć wątpił, by w którejś z izb spotkał białe króliki. Już prędzej szalonego kapelusznika. Skoro tutaj mieszkał Sin, to gdzie pracował? Odpowiedź znajdowała się za sąsiednimi drzwiami, w przestronnym kwadratowym pokoju z widokiem na placyk przed wejściem do zamku, na długi pomost i na daleki parking. Bond nie musiał włączać światła. Zasłony były rozsunięte i komnata zalana była księżycowym blaskiem, który padał między innymi na paskudny mahoniowy

stół

o

grubych

nogach

i

polerowanym

blacie,

żywo

przypominający te, na których planuje się działania wojenne. Obok stało krzesło o łukowatym oparciu. W żyrandolu brakowało wielu kryształów, a zabytkowe lustro było pęknięte i niekompletne. Sporą część podłogi zakrywał dywan. Wyglądał na nowy. Bond skupił się jednak przede wszystkim na stole. Jeśli to naprawdę był gabinet Jasona Sina, to wszystko wskazywało na to, że rzeczywiście sporo pracował. Blat zarzucony był dokumentami i fotografiami, a także teczkami i odręcznymi notatkami. Bond zamknął za sobą drzwi i zrobił krok naprzód. Zanim zdążył postawić stopę, zmienił zdanie i zamarł, by po chwili cofnąć się do punktu wyjścia. Po co ten dywan? Nie pasował do całej reszty wyposażenia na piętrze zamku. Zupełnie jakby ktoś dołożył go później, po namyśle. Albo jakby dołożyła go inna osoba. Trzymając się blisko ścian, Bond ostrożnie okrążył dywan. Tak, to jest to. Cieniutki drut wystawał spomiędzy frędzli i znikał w dziurze po sęku w jednej z desek podłogowych. Pod dywanem musiał być ukryty czujnik systemu alarmowego, reagujący na nacisk. Gdyby Bond ruszył najkrótszą drogą w stronę biurka, niewątpliwie uruchomiłby to cholerstwo. Obszedłszy dywan, opadł ciężko na krzesło i zaczął przeglądać dowody zgromadzone na stole. Dosłownie wszystkie dokumenty spisano po koreańsku. Bond zaklął w duchu. Trzeba było poprosić Oddział Q o aparat fotograficzny! Lekki jak piórko Monox A111, wyposażony w obiektyw zdolny do łapania ostrości na bardzo blisko położonych obiektach, byłby wręcz idealny, szczególnie w tak marnym świetle. Cóż, na to już za późno.

Przejrzał jeszcze kilka papierów, wybrał losowo kilka z nich i schował do kieszeni. Nigdy nie wiadomo, co się może trafić. Teraz skupił się na fotografiach. Właściwie nie wiedział, czego szuka. Przywiodła go tu zapewne zwykła ciekawość – choć napędzana instynktem właściwym każdemu dobremu tajnemu agentowi. Jason Sin utrzymywał kontakty ze Smierszem i to był wystarczający powód, by przeszukać jego biuro. Bond nie spodziewał się jednak fotek, które właśnie rozłożył przed sobą. Bo czyż mogły istnieć zdjęcia mniej pasujące do zapuszczonych i niedostępnych komnat bajkowego zamku, zagubionego pośrodku niemieckiej puszczy? Na fotografiach uwieczniono trzystopniową rakietę kosmiczną. Nie, nie pocisk rakietowy. Taka była pierwsza myśl Bonda, ale zmienił zdanie, gdy zobaczył serię zdjęć prezentujących satelity, przypuszczalnie telekomunikacyjne. Rakietę sfotografowano z różnych stron, podczas przygotowań do startu. Ale gdzie? Niebo i stalowa suwnica niczego nie zdradzały. Bond w pośpiechu przeglądał zdjęcia. Wiedział, że gdy ochroniarz się ocknie i zacznie opowiadać o tym, co go spotkało, rozpoczną się poszukiwania. Może jednak bezpieczniej byłoby go zabić? Na kolejnych zdjęciach pojawiły się i inne egzemplarze rakiety, w różnych fazach przygotowań i startu – na wyrzutni, już w powietrzu, wysoko na tle nieba. Choć wszystkie rakiety świata miały w sobie tę samą zmysłową smukłość, która czyniła branżę podboju kosmosu tak atrakcyjną, wydawało się, że Jasona Sina interesował tylko jeden typ. Bond spojrzał na zdjęcie przedstawiające grupę mężczyzn, zapewne inżynierów, skupioną wokół metalowej konstrukcji, ruchomej platformy startowej. Wszyscy prócz jednego, ubranego we flanelową koszulę, mieli na sobie kombinezony robocze. Bond nie miał wątpliwości, że to Amerykanie. Kolejna fotografia. Tak. To musiało być dzieło amerykańskiej myśli technicznej. Bond wiedział, że gdyby zdjęcia przedstawiały Sputnika czy Siemiorkę, biłaby z nich charakterystyczna ciężkość, niezgrabność typowa

dla wszystkich radzieckich projektów. Lecz jednocześnie wyczuwał, że jest w tym materiale coś dziwnego. Coś się nie zgadzało na fotce, którą trzymał w ręku. Przedstawiała ona połowę rakiety – jej stożkowaty nos i metalową komorę z mechanizmem obrotowym, silniczkami manewrowymi i napędem głównym trzeciego stopnia. Spoczywała na boku, w niezidentyfikowanym magazynie, zapewne gotowa do montażu, połączenia z pierwszym i drugim stopniem i do transportu na miejsce startu. Co więc przyciągnęło uwagę Bonda? W tle widać było trzech mężczyzn w białych kitlach, jeden z nich trzymał w ręku notatnik. Tak, to było to! Ich twarze były niezbyt ostre, ale Bond nie miał wątpliwości, że to Koreańczycy, a to kompletnie nie miało sensu, zwłaszcza jeśli, jak podejrzewał, zdjęcie wykonano w Ameryce. Czy to możliwe, by Sin budował własną rakietę kosmiczną? A jeśli tak, to w jakim celu? I co tu robiły te zdjęcia? Koreański multimilioner, właściciel agencji rekrutacyjnej w Nowym Jorku. Generał pułkownik Gaspanow. Smiersz. Nürburgring. Bez względu na to, z której strony Bond spoglądał na cztery elementy układanki, nie chciały do siebie pasować. Jego uwagę przykuło jeszcze jedno zdjęcie. Przedstawiało tę samą rakietę, tyle że już w pozycji pionowej. Tym razem, choć fotografowano ją z oddali, dało się dostrzec także długi pas wybrzeża, fale rozbijające się o kamienisty brzeg, grupkę pomalowanych na biało budynków i jakieś krzaki. Woda pojawiała się po obu stronach kadru. Tak, to musiała być wyspa, na której testowano rakiety. Krajobraz wydawał mu się znajomy, lecz zanim Bond zdołał sobie przypomnieć, skąd zna to miejsce, usłyszał odgłos kroków za drzwiami i parę sekund później ktoś nacisnął klamkę. Bond był już w odwrocie, zamierzał schować się w najbardziej oczywistej kryjówce, czyli za zasłonami. Przez chwilę miał przed oczami obraz z własnego dzieciństwa – oto mały chłopiec, który marzy o karierze szpiega, daje się przyłapać w gabinecie ojca, gdzie szukał dowodów na istnienie superbroni w kompletnie niezrozumiałych listach z Vickers Aviation. Ojciec tylko się roześmiał... Bond nie przypuszczał, by tym razem czekała go

równie dobroduszna reakcja. Drzwi otworzyły się i zamknęły. Ktoś wszedł do pokoju. Bond ostrożnie wyjrzał zza zasłony. Spodziewał się ujrzeć Sina albo któregoś z jego ludzi, tymczasem miał przed sobą dziewczynę z bólem głowy. Dziennikarka, która wcale nie była dziennikarką, wśliznęła się do gabinetu niemal bezszelestnie i równie cicho zamknęła za sobą drzwi. Nie włączyła światła. Przystanęła na moment, by się upewnić, czy jest sama, po czym ruszyła w stronę stołu, na którym wciąż leżały rozrzucone zdjęcia i dokumenty. Zaczęła je przeglądać, całkiem jak Bond kilka chwil wcześniej. Tyle że nie wpadła na to, by obejść dywan dookoła! Poczuł skurcz w brzuchu, gdy to sobie uświadomił. Przeszła przez środek, musiała uruchomić alarm gdzieś w głębi budynku. Mieli parę minut, a może i mniej, by się stąd ulotnić. Nie miał wyboru. Odsunął zasłonę i wyszedł na środek pokoju. Dziewczyna drgnęła zaskoczona, a potem znieruchomiała jak złodziej przyłapany na gorącym uczynku, z jedną z fotografii w rękach. Bond dostrzegł w jej oczach najpierw strach, a potem gniew. – Co pan tu robi? – spytała ostrym tonem. – Nie mam czasu na wyjaśnienia – odparł Bond. – Uruchomiła pani alarm. Rozejrzała się, ale niczego nie zauważyła. – Przeszła pani po nim – dodał. – A teraz chodźmy. Później sobie o tym pogawędzimy. Zgarnął ze stołu może tuzin przypadkowych zdjęć i wepchnął wszystkie do wewnętrznej kieszeni marynarki. Nie musiał zacierać śladów. Nieostrożność dziewczyny sprawiła, że Sin będzie wiedział o nocnej wizycie w jego gabinecie i zorientuje się, że zginęło kilka fotografii. Bond miał tylko dwa wyjścia: albo jak najszybciej wmieszać się na powrót w tłum gości, albo opuścić Schloss Bronsart. Sin z pewnością nie spróbowałby nieczystej gry

w obecności tylu ludzi, w tym grona najlepszych kierowców wyścigowych, lokalnych oficjeli, dziennikarzy (tych prawdziwych) oraz znajomych. Nieprawda.

Bond

sam

znał

pół

tuzina

sposobów

na

dyskretne

unieszkodliwienie przeciwnika w tłumie. Istniały przecież chwyty obezwładniające, broń z tłumikiem, zastrzyki... Znał Sina od niedawna, ale to wystarczyło, by stał się nieufny. Pomyślał o pustej sypialni, o portretach z wypalonymi oczami. I nagle zapragnął nie tylko uciec z tego zamku, ale i znaleźć się jak najdalej stąd. Na szczęście dziewczyna nie zamierzała się z nim spierać. Była wściekła na siebie i jakimś cudem – cóż za niestosowna myśl w niestosownym momencie – wydała mu się w tym stanie jeszcze bardziej atrakcyjna. Minął ją pospiesznie i otworzył drzwi. Korytarz był jeszcze pusty, ale od strony schodów dobiegał już daleki odgłos kroków. – Tędy – powiedział. Wybiegli, by jak najszybciej oddalić się od klatki schodowej. Bond gorączkowo analizował sytuację. Gdy tylko Sin upewni się, że ktoś wtargnął do gabinetu, niewątpliwie otoczy zamek kordonem bezpieczeństwa. Nie było to trudne, skoro jedyną drogą ewakuacji był wąski pomost łączący wyspę z brzegiem jeziora. Należało założyć, że przy frontowych drzwiach budynku głównego stoi już wzmocniona warta, podobnie jak na schodach i na placyku przed wejściem. W interesie Sina leżało oddzielenie intruzów od gości, lecz i to nie było skomplikowanym zadaniem. Być może już podjął odpowiednie kroki: „Panie i panowie, chciałbym wygłosić krótkie oświadczenie, zapraszam wszystkich tutaj...”. I podczas gdy przemawiałby do zgromadzonych z galerii minstreli, we wszystkich pozostałych częściach zamku trwałoby intensywne polowanie na Bonda i dziewczynę. Czy była tu druga klatka schodowa? Z pewnością tak, choć do tej pory nie zdołali jej znaleźć. Czy była strzeżona? Niemal na pewno. Minęli kolejną galerię portretów i długi szereg zamkniętych drzwi, nim dobiegli do poprzecznego korytarza. Sekundę po tym, jak skręcili w bok,

Bond usłyszał głosy ludzi Sina, którzy właśnie wparowali do gabinetu. Ktoś krzyknął po niemiecku. Dziewczyna trzymała się tuż za nim. Zdjęła pantofle na wysokim obcasie, by móc biec szybciej. Gdy biegła, w głębokim rozcięciu sukni raz po raz pojawiało się jej udo. Kim była? Czego tu szukała? Bond sklął ją w duchu. To przez jej nieporadność mieli teraz kłopoty. Jeszcze byli sami, ale to się mogło zmienić, gdy tylko ludzie Sina odkryją, że gabinet jest pusty, i postanowią się rozdzielić. Biegnąc wąskim korytarzem z oknami po obu stronach, Bond przypomniał sobie zadaszony mostek łączący budynek główny z wieżą. Chwilę później byli już na podeście dzielącym schody biegnące korkociągiem w górę i w dół. Przywołał z pamięci układ zabudowań. Czy gdyby zeszli na dół, udałoby się dotrzeć do przystani? A jeśli tak, to czy mieli jakiekolwiek szanse na ucieczkę łodzią? Był to ryzykowny plan, a w dodatku parę sekund później trzaśnięcie drzwiami gdzieś w dole odebrało Bondowi nadzieję – wyjście z wieży było strzeżone. Korytarz za plecami był jeszcze pusty, ale na powrót tą samą drogą nie mieli już szans. Pozostało więc tylko jedno wyjście i Bond pomyślał, że należało zdecydować się na nie od razu. Jak brzmi podstawowa zasada? Gdy cię przyprą do muru, wybieraj najmniej oczywiste wyjście. Zatem w górę. Nie zamierzał pytać dziewczyny o zdanie. Nie było czasu na dyskusje, a zresztą – co uświadomił sobie zdecydowanie za późno – nie był przecież odpowiedzialny za jej los. Kimkolwiek była, zapewne potrafiła o siebie zadbać. Mimo to bez słowa ruszyła za nim. Widocznie rozumowała podobnie jak Bond: nie było innego wyjścia. Spiralne schody zajmowały większość przestrzeni w wieży, miejsca starczyło tylko na nieliczne alkowy i schowki wtulone w mur. Ścianę z nagich cegieł przebijały wąskie, szczelinowate okna, za którymi widać było rozgwieżdżone nocne niebo. Z miejsca, w którym się znaleźli, nie było drogi powrotnej do zamku. Nawet gdyby spróbowali się tu ukryć, nie zdałoby się to na nic. Ludzie Sina odszukaliby ich prędzej czy później. Z braku innej drogi uciekinierzy wspinali się coraz wyżej i minąwszy trzecie piętro, stanęli

przed solidnymi drewnianymi drzwiami. Były zamknięte. Bond cofnął się o kilka kroków i kopnął z całej siły. Zamek ustąpił za drugim razem. Wyszedłszy na zewnątrz, poczuli na twarzach chłodny powiew nocy. Byli na samym szczycie wieży, uwięzieni na okrągłym dachu otoczonym niewysokim murkiem, ponad trzy piętra – dobrych pięćdziesiąt stóp – nad powierzchnią jeziora. Wysoko, pomyślał Bond, ale pocieszało go wspomnienie słów Sina: „Tutejsze jezioro jest wyjątkowo zimne i bardzo głębokie”. Ten drugi fakt mógł się teraz przydać, albowiem jedynym wyjściem był skok do wody. Gdyby dach wieży był tarczą zegara, to przestrzeń między północą a godziną czwartą była wolna od przeszkód – bez wątpienia wylądowaliby w wodzie. Z miejsca, w którym teraz stał, dostrzegał przystań i wejście do zamku. Tak jak się spodziewał, kręciło się tam kilku ochroniarzy. Dwie okoliczności wydały mu się sprzyjające. Po pierwsze, ochroniarze obserwowali zamek, gotowi zatrzymać każdego, kto spróbowałby stamtąd wyjść. Nikt nie interesował się jeziorem. Po drugie, zespół nadal grał i nocną ciszę mąciły dość głośne dźwięki muzyki. To był błąd ze strony Sina. Gdyby udało się wejść w wodę z minimalnym pluskiem, istniały spore szanse na to, że nikt nie zauważy skoku. Stanął bliżej krawędzi. Dziewczyna nie miała już wątpliwości co do jego zamiarów. – Ja nie mogę – powiedziała krótko. – Za wysoko. – Jak ci na imię? – spytał Bond. Zawahała się, ale odpowiedziała: – Jeopardy. Jeopardy Lane. Tym razem wiedział od razu, że powiedziała prawdę. – Posłuchaj, Jeopardy – rzekł po krótkim namyśle. – Wybór jest prosty. Albo skaczesz ze mną, albo zostajesz sama. – Nie możesz mnie tu zostawić. – Mogę i zostawię. Miło było cię poznać. Mam nadzieję, że napiszesz

ciekawy artykuł dla swojego pisma – choć z pewnością byłoby ci łatwiej, gdybyś najpierw trochę poczytała o samochodach wyścigowych. Bond odwrócił się do niej plecami i stanął na murku. Dziewczyna miała rację. Tafla jeziora, podobna do polerowanej stali, była cholernie daleko stąd. – Zaczekaj na mnie, draniu! – syknęła Jeopardy. Bond zerknął przez ramię. Podeszła bliżej i stanęła obok niego. Może i czuła strach, ale tego nie okazywała. Była raczej zirytowana, jakby wszystko to było jego winą. – Panie przodem – zachęcił ją Bond. – Do diabła z tym – warknęła w odpowiedzi. Skoczyli razem. Spadali, czując szalony pęd powietrza, świadomi nieuchronnie zbliżającego się zderzenia z bezkresną tonią jeziora. Bond zamierzał wejść w wodę stopami, bo skok na główkę z tej wysokości byłby szaleństwem. Próbował jedynie rozciągnąć się maksymalnie i wzniósł ramiona nad głowę, by przybrać jak najbardziej opływowy kształt i przebić powierzchnię wody jak nóż. Dopiero teraz, poniewczasie, przyszła mu do głowy niepokojąca myśl: a jeśli Sin się mylił i jezioro jest znacznie płytsze, niż mu się wydawało? Mogli wpaść na skały albo na śmieci pływające w wodzie... Nocny skok mógł się skończyć połamaniem nóg – albo czymś znacznie gorszym. Jak długo mogą trwać trzy sekundy? Dostatecznie długo, by wyobrazić sobie ocean bólu i nieprzyjemnych ewentualności, pomyślał Bond i w tym momencie poczuł uderzenie. Jego stopy przebiły czarne lustro wody, otwierając drogę dla reszty ciała. Opadał długo, w ciemność absolutną, nieprzyjazną i lodowatą, zapewne niewiele różniącą się od śmierci. Spodziewał się działania potężnych sił i z całej mocy starał się zatrzymać powietrze w płucach w momencie zanurzenia, ale i tak niewiele brakowało, a byłby je wypuścił. Jezioro, zasilane od miliona lat przez topniejące lodowce, rzeczywiście było głębokie – od dna mogło ich dzielić nawet tysiąc stóp. Różnica temperatur była niemal śmiertelna. Bond czuł,

jak kurczą się płuca w jego piersi, jak serce wpada w palpitacje, jak protestują wszystkie komórki nerwowe. Opadał jeszcze czy już się wznosił? Nie czuł ruchu. Nie był nawet pewny, czy wciąż jest przytomny. W końcu nabrał przekonania, że zatrzymał się głęboko pod wodą, jakby zawieszony

na

niewidzialnej

linie.

Poruszył

gwałtownie

nogami

i ramionami, czując wokół siebie krępujące ruchy, rozpostarte poły marynarki. Potrzebował tlenu. Jeszcze parę sekund i zwycięży odruch oddychania, a wtedy płuca napełnią się wodą. Machnął nogami raz jeszcze i znowu przebił taflę jeziora. Był na powierzchni. Ociekając lodowatą wodą, oddychał gwałtownie, oślepiony blaskiem księżyca. Musiał użyć całej woli, by nie zacząć pomagać sobie energicznymi ruchami ramion – nie mógł pozwolić sobie na żaden hałas. Gdyby któryś z ochroniarzy usłyszał podejrzany plusk, byliby zgubieni, jak ryby w beczce. Odwrócił się ostrożnie. Jeopardy się udało. Woda spływała po jej krótkich, jasnych włosach, które oblepiły jej głowę jak czepek pływacki. Miał wrażenie, że jej oczy są nienaturalnie wielkie. Słyszał jej krótki, nierównomierny, łapczywy oddech, ale poza tym nad jeziorem panowała cisza. Czy ktoś coś usłyszał? Dostrzegł? Przez kilka sekund Bond ostrożnie mielił wodę nogami, świadom śmiertelnej głębiny, która rozciągała się poniżej. Nic się nie działo. Dał znak Jeopardy i zaczęli wolno płynąć, oddalając się od pomostu i wejścia do zamku. Ludzie Sina szukali ich właśnie tam, a myśl o tym, że z każdym ruchem jego ramion i nóg niebezpieczeństwo zostaje w tyle, dodawała Bondowi sił. Chłód był paraliżujący i w zastraszającym tempie odbierał siły. Było tak, jakby ponure jezioro, nie zdoławszy zabić ich jednym sposobem, z uporem starało się dokonać tego inaczej. Nie czuł już palców u rąk, nie czuł całych dłoni, a zębami szczękał jak kastanietami. Przez jakiś czas wydawało się, że w ogóle nie zbliżają się do brzegu. Jeopardy płynęła z coraz większym trudem i Bond pomyślał, że powinna była zdjąć suknię, zanim skoczyła – materiał wyraźnie ciągnął ją na dno. Teraz jednak w żaden sposób nie mógł

jej pomóc. Skupił się na zadaniu. W tej temperaturze mógł przeżyć pięć, może sześć minut – potem musiał nastąpić koniec. Minęła wieczność, zanim dotarli do brzegu i ostatkiem sił wypełzli na trawę. Bond obejrzał się przez ramię i ujrzał dalekie okna zamku, rozświetlone blaskiem żyrandoli. Wyobraził sobie gości bawiących się w najlepsze, raczących się szampanem i przekąskami, kompletnie nieświadomych tego, co działo się tak blisko. Jeszcze przed chwilą Bond był jednym z nich. Teraz trząsł się z zimna na skraju lasu. Wyciągnął rękę, by pomóc Jeopardy wstać. Koraliki wody, niczym krople rtęci połyskujące w świetle księżyca, przywarły do jej policzków i szyi. Nie mogła zapanować nad dreszczami. – Jak się tu dostałaś? – spytał Bond. – Masz samochód? Potrząsnęła głową. – Taksówką. Moja torebka, pieniądze... – Odwróciła się gwałtownie i spojrzała na daleki zamek. Łagodne dźwięki muzyki płynęły jeszcze nad wodą, drwiły z nich. – Nie szkodzi. Pojedziemy moim. – Bond ukrył kluczyki w przednim kole samochodu. Zawsze niemal automatycznie zabezpieczał się tak „na wszelki wypadek”. Zdjęcia tkwiły wciąż w wewnętrznej kieszeni marynarki i miał nadzieję, że zbytnio nie rozmokły. Później się nimi zajmę, pomyślał. – Pójdziemy przez las – rzekł. – Nie przypuszczam, by ktokolwiek nas tam szukał. Jeśli dopisało nam szczęście, oni nadal sądzą, że ukrywamy się gdzieś w budynku. Razem wbiegli między drzewa i wkrótce dotarli do parkingu. Bond zaczekał, aż jakaś para wsiądzie do samochodu i odjedzie, po czym zakradł się chyłkiem do swego bentleya, odczepił kluczyki i otworzył zamek. Jeopardy wśliznęła się na przednie siedzenie i cicho domknęła drzwi. Bond zajął miejsce obok niej i włączył ogrzewanie na pełną moc. Woda wsiąkała z wolna w niebieską tapicerkę.

– Gdzie się zatrzymałaś? – spytał. – Zamierzałam wrócić do Kolonii. Zamówiłam taksówkę o północy. – Obawiam się, że z niej nie skorzystasz. I że w takim stanie raczej nie wybierzesz się w stronę Kolonii. – Nie mam pieniędzy. Nie mam dokąd pójść. – W takim razie jedź ze mną. Mam pokój w hotelu w Nürburgu. Skinęła głową jakby bez emocji. – Kim jesteś? – spytała po chwili. – I co robiłeś w tym pokoju? – Właśnie miałem zadać ci to samo pytanie. – Odwróciła się, a wtedy Bond zmiękł. – O tym możemy porozmawiać rankiem. Za pół godziny będziemy w hotelu. Weźmiesz gorącą kąpiel, od razu lepiej się poczujesz. Portier na pewno nie pożałuje nam brandy. Bond wycofał wóz z parkingu. Chwilę później po raz ostatni zobaczył w lusterku Schloss Bronsart. Nie będę za nim tęsknił, pomyślał, odjeżdżając w noc.

10 „Proszę wybrać kartę...”

W pokoju zapanowała cisza, nieproszony gość. Jason Sin, wciąż w smokingu i muszce, przez kilka minut rozmawiał przez telefon. Gdy wreszcie odłożył słuchawkę na widełki, spojrzał posępnie na fotografie rozrzucone na stole. Trzej mężczyźni, Niemcy, stali przed nim z kamiennymi twarzami. Wiedzieli, że nie należy się odzywać bez pytania. Byli jego ochroną osobistą i mieli pełną świadomość tego, co się za chwilę stanie. Czwarty mężczyzna siedział w fotelu, sflaczały i przybity, ze spuszczoną głową. To właśnie on miał nieprzyjemność spotkać Bonda na placyku przed zamkową bramą. Odebrano mu broń, marynarka już nie załamywała się na wysokości kabury. – Bardzo niedobrze się stało. – Sin, jak się wydawało, potrzebował kilku minut na dobranie właściwej kombinacji słów. Zdjął okulary w drucianej oprawie i położył je na blacie. W brązowych oczach osadzonych w oliwkowej twarzy nie było ani śladu gniewu, ani śladu rozczarowania. Nie było w nich zupełnie nic. – Zdaje się, że skradziono kilka zdjęć. Nie jest jasne, czy intruz wiedział, czego szuka, ale podejrzewam, że to raczej przypadkowa kradzież. Zginęły też pewne dokumenty sporządzone w języku koreańskim i na szczęście kompletnie nieistotne. – Mówił po angielsku, nie po niemiecku, i choć czterej ochroniarze słuchali go z wielką uwagą, trudno było orzec, ile rozumieli. Nie miało to wielkiego znaczenia. Jason Sin analizował wydarzenia i oceniał sytuację bardziej na własny niż na ich użytek. – Moi wspólnicy mogli uznać całą operację za zdemaskowaną, ale na szczęście zdołałem ich przekonać, że jest inaczej. – Umilkł na chwilę. – Bardzo się na

panu zawiodłem, Herr Luther. Muszę powiedzieć wprost: jestem rozczarowany. Luther, mężczyzna siedzący w fotelu, wolno skinął głową. W rezultacie ataku Bonda bardziej energiczna reakcja była poza jego zasięgiem. Wokół jego szyi pojawiła się sina pręga, przez cały czas przyciskał też przedramię do brzucha. Mimo to w jego oczach wciąż tlił się buntowniczy błysk. Bond miał rację. Pistolet Luthra, Sauer 38H, był pamiątką z czasów służby w Luftwaffe. Luther zaś nie był w siłach powietrznych byle kim, tylko dowódcą jednego z siedmiu Feldregimenter. Walczył z Sowietami na froncie wschodnim. Wiedział, co znaczy przetrwać. – Rozumiem pana doskonale, mein Herr – odpowiedział. – Prawdę mówiąc, nie wiem nawet, od czego zacząć – ciągnął Sin. – Jako szef ochrony tego zamku i całej mojej działalności w Niemczech jest pan odpowiedzialny co najmniej za to, by należycie sprawdzano nazwiska gości zapraszanych na przyjęcia. – Zaproszenia były nieformalne, a wielu gości przybyło w towarzystwie przyjaciół. Nie dostałem nawet kompletnej listy. – Możliwe. Trzeba więc było się o nią upomnieć. Tak się bowiem składa, że ten człowiek, Bond, był tu pod własnym nazwiskiem. – Tuż nad okiem Sina pojawiła się drobniutka zmarszczka, objaw gniewu, ale reszta twarzy pozostała nieruchoma. – A teraz okazuje się, że James Bond to postać świetnie znana moim kolegom z Moskwy. Wielce poważany funkcjonariusz brytyjskiej Secret Service. Bez wątpienia przysłano go tu, by chronił tego angielskiego kierowcę, Lancy’ego Smitha. I nie wierzę, że ten jego wypadek na Nürburgringu to zwykły zbieg okoliczności. Możemy się jedynie domyślać, co go sprowadziło w te mury. Przypuszczam, że widział mnie z Gaspanowem. – Sin znowu mówił do siebie. – A mówiłem mu. Powiedziałem, że popełnia błąd, zmuszając mnie do spotkania w miejscu publicznym. Ale czy on słuchał? Problem polega na tym, że jego ludzie popełnili już tyle błędów, że dziś woli osobiście załatwiać większość spraw.

Życzy sobie spotkań twarzą w twarz, choć rozmowa telefoniczna w zupełności by wystarczyła. Na własne oczy musi się przekonać, czy aby sytuacja na pewno rozwija się zgodnie z planem. I jakie mamy rezultaty? Niepotrzebnie rzucamy się w oczy, no i mamy teraz brytyjski wywiad na karku. Sin zatrzepotał powiekami i nagle przypomniał sobie o człowieku siedzącym w fotelu. – Właśnie dlatego musimy tak bardzo uważać, Herr Luther. Nie możemy pozwalać sobie na błędy. A jednak pan zachował się jak, nie bójmy się tego słowa, zwykły amator. Co pan tam w ogóle robił? – spytał po krótkiej pauzie. – Wyszedłem tylko na chwilę – odparł Luther. – Zaniedbanie obowiązków. Nie pozwoliłem panu opuszczać budynku. Pańskie miejsce było przy mnie. A gdyby ktoś mnie zaatakował, podczas gdy pan wyskoczył sobie, żeby odetchnąć nocnym powietrzem? W dodatku dał się pan Bondowi podejść, stracił pan przytomność i został wykorzystany jako element odwracający uwagę ochrony! – Nie widziałem, kto mnie zaatakował. Trudno powiedzieć, czy to był Bond. – Proszę, Herr Luther, niech pan nie obraża mojej inteligencji. A któżby inny, jeśli nie Bond? – Sin oblizał wargi i było w tym odruchu coś obscenicznego: jakby mały szary nożyk rozciął napiętą skórę jego twarzy. – To on zaciągnął pana do holu i natychmiast, kompletnie bez zastanowienia, podbiegł do pana człowiek pilnujący schodów, również zaniedbując swoje obowiązki. Jeden z trzech stojących Niemców zesztywniał, ale się nie odezwał. Luther chciał odpowiedzieć, lecz Sin uciszył go gestem. – Prawie skończyłem – rzekł. – Na górnym korytarzu nie było nikogo z ochrony. Drzwi do tego gabinetu były otwarte, mimo iż po moim

spotkaniu z generałem Gaspanowem pozostały na stole bardzo ważne, poufne informacje. Shi bai kepu sekk yi! – Koreańczycy nieczęsto używają przekleństw, ale Sin sięgnął po najcięższe z nich. – Ochrona w tym domu po prostu nie istniała! – Czujnik nacisku uruchomił system alarmowy. – To za mało. I za późno! Zanim pańscy ludzie dotarli na miejsce, a pewnie dotarliby wcześniej, gdyby nie musieli się panem zająć, Bonda już tu nie było. I jakby jeszcze za mało nam było klęsk tej nocy, nikomu nie udało się go odnaleźć! A może ma pan pojęcie, gdzie on teraz jest? – Naszym zdaniem zdołał opuścić zamek. – Zaiste pożałowania godne. – Coś takiego jeszcze nigdy nam się nie zdarzyło, mein Herr. – Szef ochrony wiedział, że to daremna próba, ale dodał: – I nigdy więcej się nie zdarzy. – O, tego możemy być absolutnie pewni. Jason Sin znowu włożył okulary, a potem wsunął rękę do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął talię kart. Na jej widok Luther z trudem przełknął ślinę i pobladł gwałtownie. Sin odsunął papiery leżące na stole, a w ich miejscu rozłożył wachlarz swoich kart, rewersami do góry. Były pięknie zdobione ilustracjami w stylu japońskim, przedstawiającymi ptaki, drzewa i kwiaty. – Pewnie już pan słyszał, jak wspominałem o hanafudzie – ciągnął Sin. – To karty do gry, bardzo popularne w Korei. Jako dziecko sam chętnie ich używałem. Słowo „hanafuda” znaczy „karty kwiatów”. Jak pan widzi, talię tworzy czterdzieści osiem sztuk. Dwanaście kompletów symbolizuje dwanaście miesięcy roku, a każdy komplet składa się z czterech różnych kwiatów. W Korei graliśmy zwykle w hwatu, co oznacza całkiem dosłownie „bitwę kwiatów”, ale istniały i inne gry, jak koi-koi i go-stop. Moja talia jest jednak nieco inna – została zmodyfikowana zgodnie z moim życzeniem i,

o czym doskonale pan wie, Herr Luther, nie zamierzam grać z panem. Te karty zadecydują o tym, w jaki sposób pan zginie. – Proszę... Sin uniósł dłoń, zanim Luther zdążył powiedzieć coś więcej. – Proszę milczeć. I nie radzę próbować żadnych sztuczek. Jestem uzbrojony. Za plecami ma pan trzech moich ludzi, pańskich byłych kolegów. Zakończmy tę sprawę z godnością. Tak będzie lepiej dla pana. Koreańczyk wyprostował się i skrzyżował ramiona na piersi. Wysoki kapłan. Wróżbita. – Nie ma niczego bardziej przypadkowego, a zarazem bardziej pewnego, niż śmierć. Ja umrę. Pan umrze. Pozostają tylko pytania – dość ważne, przyznaję – kiedy to nastąpi i w jaki sposób. Ja już doświadczyłem śmierci, Herr Luther. Stanąłem z nią twarzą w twarz w sposób nieosiągalny dla większości ludzi. To dlatego owe pytania są dla mnie szczególnie ważne. Kiedy i w jaki sposób. W tym tkwi cała moc śmierci. To czyni ją tak przerażającą. Pozwoliłem sobie przejąć tę moc. Ma pan przed sobą czterdzieści pięć przepisów na śmierć. Wydrukowano je na awersach tych kart. Niektóre mogą wymagać pańskiej współpracy. Być może będzie pan musiał przyjąć truciznę albo podciąć sobie żyły. Mamy tu także śmierć szybką i bezbolesną. Jest i karta dekapitacji – trochę bałaganu, ale ileż dramatyzmu! – oraz możliwość strzału w głowę. Kilka propozycji oznacza dla skazanego długi i nieprzyjemny koniec. Miesiąc temu, w Ameryce, torturowaliśmy człowieka przez kilka dni, zanim umarł. Pan jednak może mieć szczęście i wybrać porażenie prądem albo utopienie. Zapewniam pana, że nie mam żadnych preferencji w tej sprawie. Nie czuję też do pana nienawiści. Ukarzę pana, ponieważ jest to konieczne, ale prawdę mówiąc, z mojej strony nie będą temu towarzyszyły żadne emocje. Luther siedział w fotelu, oddychając z widocznym wysiłkiem. Wpatrywał się w barwne grzbiety kart z bezbrzeżną odrazą, jakby były najohydniejszymi przedmiotami, jakie kiedykolwiek widział.

– Proszę wybrać kartę – polecił mu Sin. Luther nie poruszył się. – Bardzo pana proszę... Pracowałem dla pana przez dwa lata. Sumiennie wykonywałem wszystkie polecenia. – Proszę mnie nie zmuszać, żebym dokonał wyboru za pana, Herr Luther. Rozgniewa mnie pan, a wtedy, daję słowo, wybiorę coś wyjątkowo nieprzyjemnego. Ale zaraz, być może pan nie pamięta, ale oferuję panu również niewielką szansę na ocalenie. Jak powiedziałem, talia składa się z czterdziestu ośmiu kart, lecz tylko czterdzieści pięć służy do wyboru, że tak się wyrażę, metody egzekucji. Trzy są puste. Jeśli wybierze pan jedną z nich, zapomnimy o całej tej nieprzyjemnej sytuacji i nigdy nie będziemy do niej wracać. Pańskie szanse są więc jak jeden do szesnastu. Niezbyt duże, ale lepsze takie niż żadne. Ma pan trzydzieści sekund na dokonanie wyboru. Wydawało się, że Luther zastanawia się przez całą wieczność. Jego pierś unosiła się i opadała w przyspieszonym tempie, gdy przyglądał się wielobarwnym ilustracjom, jakby chciał przeniknąć je wzrokiem. Nikt się nie odzywał. W gabinecie nie było zegara. Czas można było odmierzyć jedynie biciem serca. W ostatniej chwili, niemal bez zastanowienia, Luther wyciągnął rękę i odwrócił kartę leżącą prawie pośrodku rozpostartej talii. Nie była pusta. Widniał na niej napis w języku angielskim, wydrukowany wielkimi literami: POWIEŚ SIĘ Luther rzucił się nagle w stronę Sina, lecz pozostali trzej byli przygotowani. Skoczyli jednocześnie i zamknęli skazańca w mocnym uścisku. Sin wstał i oddalił się od stołu. – Będzie nam potrzebny sznur – powiedział. Dwaj ochroniarze wciąż trzymali byłego kolegę, trzeci zaś bez słowa wyszedł z pokoju. Zbiegł po schodach i po chwili był już na przystani.

Powrócił kilka minut później, niosąc gruby zwój linki służącej na co dzień do cumowania jachtów. Sin spojrzał na sufit, podzielony solidną belką wystruganą z drzewa ściętego zapewne dwieście lat wcześniej. Sięgnął po krzesło, na którym wcześniej siedział, i postawił je tuż pod belką. – Nie zrobię tego! – syknął Luther. Jego twarz była praktycznie biała. Chwiał się lekko na nogach. – To jakiś obłęd! – Odwrócił się i z pasją przemówił po niemiecku do towarzyszy. Odwrócili głowy, jakby go nie słyszeli. Gdy znowu spojrzał na Koreańczyka, miał w oczach łzy. – Herr Sin. Nie ponoszę wyłącznej winy za to, co się dzisiaj stało. Wszyscy zawiedliśmy. Bardzo pana proszę... Ja mam żonę i dwóch synów. Błagam! – Czy wyglądam jak ktoś, kto zamierza zmienić zdanie? – spytał Sin. – Jest już późno, chciałbym się położyć. Na pańskim miejscu po prostu bym to zrobił. Naprawdę można w tej talii znaleźć gorsze karty. Jeśli się pan nie podporządkuje zasadom, pożałuje pan. No, dalej. Przecież widział pan już, jak to się robi. Trzeba zawiązać pętlę. – Nie. – Jeśli pan odmówi, sprowadzę tu pańską żonę i dzieci. Popatrzy pan najpierw, jak umierają. Luther zaczął się trząść. – Nie wiem jak... – To nic trudnego. Dowolny węzeł, byle głowa zmieściła się w pętli. W życiu każdego wojownika przychodzi taka chwila, w której zdaje sobie sprawę z tego, że nadszedł jego czas – niekiedy wpada w pułapkę bez wyjścia, a niekiedy zostaje ranny i wie, że krwotoku nie uda się już powstrzymać. Właśnie ten moment nastąpił teraz w życiu Luthra. Coś się zmieniło w jego twarzy, jakby ktoś wyłączył prąd. Dwaj ochroniarze wyczuli to i rozluźnili uchwyt. Trzeci tymczasem wyjął pistolet i cofnął się nieco, by w razie potrzeby mieć wolne pole ostrzału. Luther chwycił linkę. Jej koniec spoczął w jego dłoni jak martwe zwierzę. Przez chwilę patrzył nań, a potem

serią krótkich, gwałtownych ruchów zawiązał węzeł, pozostawiając sporą pętlę. Wreszcie wszedł na krzesło i uwiązał drugi koniec sznura do belki. Pętla zawisła na wysokości jego twarzy. – Herr Sin, proszę przekazać mojej żonie i synom... – zaczął Luther, spoglądając w światło pętli, która za chwilę miała mu odebrać życie. – Powiem im, że zginął pan w wypadku, ni mniej, ni więcej – wpadł mu w słowo Koreańczyk. – Ile lat mają pańskie dzieci? – Dziewięć i czternaście. – Bardzo wcześnie tracą ojca, ale cóż mogę na to poradzić... Luther założył pętlę na szyję. Szukał ostatnich słów, ale ich nie znalazł. Poruszył lekko nogami, próbując przewrócić krzesło. Nie udało się. Spróbował jeszcze raz. Przechyliło się i upadło na bok. Ciało Luthra opadło i zawisło na linie. Sin wrócił do stołu i zebrał karty. Złożył je równiutko i wsunął do pudełka. Wreszcie spojrzał na Niemca z pistoletem, najmłodszego z trzech. Na jego twarzy malowała się zgroza. – Pańskie nazwisko? – spytał Sin. – Artmann, mein Herr. – W porządku, Artmann. Awansuję pana. Przejmie pan obowiązki Herr Luthra. Proszę zacząć od pozbycia się ciała. Niech spocznie w jeziorze, tylko porządnie obciążone. – Jawohl, mein Herr. – Dobrej nocy. Sin wsunął talię kart do kieszeni i wyszedł z gabinetu.

11 Jeopardy

Jeopardy Lane wyszła z łazienki owinięta ręcznikiem aż po pachy. Jej twarz odzyskała już dawny kolor, ale w oczach nadal widać było nieufność. – Masz papierosy? – spytała. – Częstuj się. Papierosy leżały na stole obok butelki brandy Asbach Uralt, którą Bond wyprosił u nocnego portiera. Weinbrand. Na koniec pierwszej wojny światowej, podczas której zginęło dziesięć milionów ludzi, gdy świat próbował jakoś wrócić do ładu, Francuzi skorzystali z okazji, by zastrzec sobie wyłączność stosowania nazwy „koniak”. Widocznie była to sprawa niezwykłej wagi. Bond napełnił dwa spore kieliszki i opróżnił oba, gdy Jeopardy brała prysznic. Nalał jej raz jeszcze, gdy sięgała po paczkę. Pokój mieścił się na ostatnim piętrze hotelu, pod skośnymi połaciami dachu, a za oknami zdobnymi w okiennice widać było świetną panoramę pagórkowatej niemieckiej prowincji oraz gór Eifel. Było w nim coś przytulnego, z powodzeniem mógł uchodzić za izbę staromodnego tyrolskiego domku narciarskiego, ale Bond chciał się stąd jak najszybciej wyrwać. Wykąpał się i przebrał. Zamierzał wyjechać zaraz po śniadaniu. Mokre ubranie schło w łazience, a spakowana walizka czekała przy drzwiach. Dochodziła druga nad ranem. Czas wskazywał wyjątkowo paskudny zegar o tarczy ozdobionej wizerunkiem krowy, który stał na kominku. Bond i Jeopardy wiedzieli, że resztę nocy będą musieli spędzić razem w hotelowym pokoju. Poinformował ją o tym już w samochodzie. Tu

byli raczej bezpieczni. Nie należało oczekiwać, że Sin wyśle ludzi ich tropem aż do Nürburga, a nawet gdyby to zrobił, to niełatwo byłoby ich odnaleźć. (007 dał portierowi pięćset marek i polecił, by informował wszystkich ciekawskich, że żaden Bond w tym hotelu nie mieszka, a gdyby ciekawscy naprawdę się pojawili, miał go o tym niezwłocznie powiadomić). Mimo to rozsądek nakazywał trzymać się razem, zwłaszcza że Jeopardy nie znalazłaby teraz noclegu w Nürburgu. Nie miała pieniędzy, ubrań, niczego. Poza tym Bond miał ochotę zadać jej kilka pytań i wolał nie tracić jej z oczu, póki nie uzyska odpowiedzi. Nie dostał jednak szansy na rozpoczęcie przesłuchania. Zapaliła papierosa, z trzaskiem zamknęła zapalniczkę i odezwała się głosem pełnym złości: – Jeśli sądzisz, że się z tobą prześpię, to możesz o tym zapomnieć. – Przez myśl mi to nie przeszło – skłamał Bond. – Nie do wiary, że dałam ci się w to wszystko wciągnąć. Nie myślałam logicznie. Co ci, u diabła, strzeliło do głowy? Uciekać na oślep, do wieży! Omal przez ciebie nie zginęłam. – Co ty wygadujesz? – Doskonale wiesz, co mam na myśli, do ciężkiej cholery. – Jednym haustem opróżniła kieliszek do połowy. – Nie wiem, kim jesteś, Bond, ale z całą pewnością nie jesteś kierowcą wyścigowym. – A ty z całą pewnością nie jesteś dziennikarką. Zignorowała ripostę. – Może jesteś jakimś kanciarzem? Na takiego mi wyglądasz, chociaż samochód masz za porządny. Nie wiem też, jakie sprawy łączą cię z Jasonem Sinem, ale mogliśmy po prostu wyjść z tego gabinetu i spokojnie pogadać z ochroną. Istnieje mnóstwo powodów, dla których mogliśmy tam zajrzeć. Mogliśmy zabłądzić. Mogliśmy z ciekawości myszkować po zamku. Co z tego? Nawet gdyby gospodarz nie był tym zachwycony – co takiego

mógłby nam zrobić? Może wezwałby policję i nie wiem jak tobie, ale mnie byłoby to nawet na rękę. A tymczasem biegaliśmy korytarzami jak szaleni, aż wylądowaliśmy na dachu. Gdybym miała choć pięć sekund na zastanowienie, zawróciłabym i spróbowała lepszego rozwiązania. A tak – ani torebki, ani pieniędzy. Taksówka mi uciekła. I na dodatek utknęłam tu z tobą. – Nie utknęłaś ze mną, Jeopardy – odparł Bond. – Jeśli powiesz jeszcze jedno słowo, wyrzucę cię za drzwi, a przekonasz się wtedy, czy uda ci się znaleźć gdzieś wolny pokój – dodał, mierząc ją chłodnym spojrzeniem. – Po pierwsze, Sin nie zadawałby pytań. Nie wezwałby też policji. To bardzo niebezpieczny człowiek. Zauważyłaś w korytarzach te portrety z wypalonymi oczami? Nie dały ci do myślenia? Z jakiegoś powodu zaszył się w zamku na środku jeziora i otoczył uzbrojonymi ochroniarzami, a ty chciałabyś się oddać w jego ręce? – Sin to tylko bogacz... – Nie gadaj głupstw. Wiem, że nie masz nic wspólnego ze światem wyścigów. Widziałem, jak próbowałaś zagadać ochroniarza, żeby dostać się na piętro. Pewnie poszłaś w końcu moim śladem, gdy już droga była wolna. Może więc będziesz uprzejma powiedzieć mi, jak się tam znalazłaś i czego szukałaś? – Niczego ci nie powiem. – Wciąż patrzyła na niego wilkiem, a Bond pomyślał, że to najładniejszy wilk, jakiego w życiu widział. – Muszę za to zadzwonić do Nowego Jorku. – W środku nocy nie zamówisz rozmowy międzykontynentalnej. – W takim razie z samego rana. – Umilkła na dłuższą chwilę, a potem znowu łyknęła brandy. – To jesteś czy nie? – spytała. – Co takiego? – Jesteś kanciarzem? – Nie. Jestem... powiedzmy, że detektywem. Pracuję dla ludzi, których

interesuje Jason Sin. Przemoczona marynarka Bonda wisiała w łazience, ale wcześniej wyjął z kieszeni fotografie i ostrożnie rozłożył je na grzejniku. Woda naturalnie je uszkodziła, ale gdy podeschły, uwiecznione na nich obrazy były dostatecznie wyraźne. Sięgnął po jedno ze zdjęć i raz jeszcze spojrzał na wybrzeże, białe budynki i rakietę na rampie. – Pewnie nic ci nie mówi ten widoczek? – spytał. – To stanowisko startowe rakiety. – Sam na to wpadłem. Wiesz może, gdzie to jest? – Nie. Tym razem to ona kłamała. Nie miał co do tego wątpliwości. Ale ile prawdy mógł przed nią ujawnić, by zdobyć jej zaufanie? Nagle ogarnęło go zmęczenie. Miał dość tego wieczoru i nocy, a rankiem czekały go wczesna pobudka i długa jazda samochodem. – Muszę się przespać – oznajmił. – Zostawiam ci łóżko, mnie wystarczy kanapa. I naprawdę nie musisz się bać. Nie rzucę się na ciebie w środku nocy. – Na pewno nie. Teraz widzę, że nie jesteś z tych. – Były to pierwsze słowa, które wypowiedziała w miarę pojednawczym tonem. Bond wyjął z kredensu zapasowy koc i rozłożył kanapę. W tym czasie Jeopardy dyskretnie pozbyła się ręcznika i wskoczyła do łóżka. Gdy znowu na nią spojrzał, zobaczył już tylko głowę i ramiona, którymi przyciskała kołdrę podciągniętą aż pod szyję. Z krótkimi włosami, lekko zadartym nosem i skórą tak bladą w świetle księżyca przypominała Bondowi nowicjuszkę, która spędza pierwszą noc w klasztorze i boi się nazbyt chętnych rąk matki przełożonej. Nie podobało mu się to. Jeszcze nigdy nie zasypiał w takich okolicznościach, nie z dziewczyną tak atrakcyjną jak Jeopardy Lane, leżącą ledwie o kilka stóp od niego. Nagą i atrakcyjną, poprawił się w myślach.

Czuł odprężające ciepło brandy w żołądku. Zmienił pozycję i mocniej owinął się kocem. Na całe szczęście nie miał już sił. Sen przyszedł natychmiast.

Rankiem sprawy wyglądały inaczej. Obudziły go promienie słońca wpadające przez okno. Jeopardy jeszcze spała, z ramieniem pod głową i kołdrą udrapowaną tak perfekcyjnie, jakby namalował ją renesansowy artysta. Wyszedł po cichu do łazienki, wziął prysznic i się ubrał. Ocknęła się, zanim wrócił. – Dobrze się czujesz? – spytał. Skinęła głową. – Trochę za ostro cię wczoraj potraktowałam – powiedziała. – Byłam wykończona i skołowana. Poza tym nie lubię dzielić pokoju z mężczyzną, którego dopiero poznałam. W moich stronach coś takiego może się skończyć tylko w jeden sposób. Muszę jednak przyznać, że zachowałeś się jak dżentelmen. I może miałeś rację co do Sina. Upiorny typ. Nie wiem, czy to gangster czy nie, ale tak naprawdę cieszę się, że nie zostałam, żeby z nim porozmawiać. – A powiesz mi, dlaczego się nim interesujesz? Zawahała się. – To sprawa osobista... – Znasz go? – Bond spróbował zgadnąć. – Pracowałaś dla niego? – Coś w tym rodzaju. – Jeopardy westchnęła. – Posłuchaj, daję słowo, że wszystko ci opowiem, ale dopiero gdy będę ubrana. To oznacza, że będziesz musiał wyskoczyć, żeby mi kupić jakieś ciuchy. Przydałoby się też śniadanie. Najlepiej jajka, kawa i sok. Wolałabym zjeść gdzieś indziej, na neutralnym gruncie... Tuż za rogatkami jest kawiarnia Danny’s. Tam będzie w sam raz. I niczego się o mnie nie dowiesz, póki nie opowiesz mi o sobie. James Bond. Naprawdę tak się nazywasz? – Tak.

– To brzmi jak pseudonim. Jesteś Brytyjczykiem, mówiłeś, że kimś w rodzaju detektywa. Pracujesz w Scotland Yardzie? – Zadała to pytanie takim tonem, jakby opowiadała dowcip. – Zresztą opowiesz mi o tym później. Potrzebny mi jakiś sweterek i dżinsy. Na pewno znajdziesz też jakieś pantofelki, tylko żadnych szpilek. Oczywiście zwrócę ci kiedyś pieniądze, choć tak naprawdę to twoja wina, że nie mam co na siebie włożyć. – O pieniądze się nie martw. Zobaczę, co uda się znaleźć. Mam niezłe oko do rozmiarów, ale nie mogę obiecać, że w takiej dziurze jak Nürburg zdobędę dla ciebie coś naprawdę modnego. – Moda mnie nie interesuje – odpowiedziała i zerknęła na zegar z krową. – Jest wpół do dziewiątej. Sklepy pewnie jeszcze zamknięte. Ale o mnie się nie martw, wezmę długą kąpiel, a potem może jeszcze się położę. Zamknij drzwi, gdy będziesz wychodził, a klucz wsuń z powrotem do środka. Bond zrobił tak, jak sobie zażyczyła. Zmiennik nocnego portiera powitał go u bramy uprzejmym ukłonem. Dzień był słoneczny i ciepły. Bentley stał na uboczu, w bezpiecznej odległości od hotelu. Gdyby się okazało, że Sin jednak rozesłał swoich ludzi, charakterystyczny samochód nie powinien wszak ułatwiać im namierzenia zbiegów. Nikt podejrzany nie pojawił się jednak na horyzoncie. Emocje sportowe dobiegły końca i miasteczko znowu zapadło w sen. Instynkt podpowiadał Bondowi, że nocna przygoda skończyła się na dobre. Jechał niespiesznie główną ulicą, aż wreszcie wypatrzył witrynę sklepową, w której prócz innych towarów wystawiono też damską odzież. Cierpliwie odczekał dziesięć minut, zanim otwarto drzwi, a potem wybrał dla dziewczyny bluzkę z krótkim rękawem („Stuprocentowy dacron – włókno, które wie, jak nie tracić idealnego kształtu”) oraz rybaczki. Jedynym dostępnym obuwiem były sandały. Nie był pewny, czy Jeopardy mu podziękuje za takie zakupy, ale taki strój musiał jej wystarczyć do powrotu do Kolonii. Pojechał z powrotem do hotelu, zaparkował i wspiął się na poddasze.

Drzwi były otwarte. Ogarnął go niepokój. Jeopardy prosiła, żeby je zamknął. To były jej ostatnie słowa. Wyjął z kieszeni walthera PPK, którego przezornie zabrał ze schowka na rękawiczki w bentleyu. Z bronią w ręku ostrożnie popchnął drzwi i zajrzał do pokoju. Łóżko było puste, a drzwi łazienki otwarte. Jeopardy zniknęła. Nie potrzebował wiele czasu, żeby ustalić, co zaszło. Na końcu korytarza znajdowała się pralnia, z której właśnie zginął uniform jednej z pokojówek – bluzka i prosta spódnica. Recepcjonistka widziała wychodzącą Jeopardy. Dalsze śledztwo nie było konieczne. Bond przyjął, że dziewczyna wyjechała z miasta autostopem. Z powrotem do Kolonii? Tej części jej opowiastek nie mógł być pewny. Czy w tym, co mówiła, w ogóle było ziarno prawdy? Na swój sposób nawet podziwiał to, z jaką swobodą posłała go na poszukiwanie ubrania, którego nie potrzebowała. Kilka minut później, gdy powrócił do pokoju, podziw zmienił się w gniew... Bond nie złościł się jednak na nią, ale na siebie. Jeopardy nie odeszła z pustymi rękami. Zabrała ze sobą zdjęcia.

12 Inżynieria rakietowa

To do ciebie niepodobne, James, że tak się dałeś nabrać dziewczynie. W dodatku po nocy spędzonej na kanapie! Jak nic wychodzisz z wprawy. – Charles Henry Duggan ryknął gromkim śmiechem i przełknął resztkę rieslinga Selbach-Oster, którego butelkę zamówił do lunchu i wypił niemal samodzielnie. Bond nie przepadał za niemieckimi winami, zwłaszcza kategorii Auslese, które uważał za zbyt słodkie i zbyt ciężkie – zbyt niemieckie, krótko mówiąc. Duggan wybrał po prostu najdroższy trunek z karty. – Żarcie tu mają okropne, więc wynagradzajmy to sobie chociaż w taki sposób. Cholerne szkopy! Gdybym wiedział, że utknę tu dożywotnio, chyba nie wstąpiłbym do służby. – Nonsens, Charlie. Uwielbiasz tu żyć. – W Bad Salzuflen? Już sama nazwa kojarzy się z czymś, co można złapać w burdelu. Nie ma tu nic poza uzdrowiskami i solanką. Większość ludzi przyjeżdża tu wyłącznie dla zdrowia, ale na jedną z miejscowych dolegliwości jeszcze nie znaleziono lekarstwa – na śmiertelną nudę. Bond pojechał na północny wschód, do słynnego uzdrowiska położonego w pobliżu wzgórz Lasu Teutoburskiego. Pierwotnie zamierzał wrócić prosto do Londynu, ale doszedł do wniosku, że nie ma czasu do stracenia. Musiał istnieć jakiś powód, dla którego Sin oglądał w prywatnym gabinecie zdjęcia amerykańskich rakiet, a także powód, dla którego Jeopardy je ukradła. W 1946 roku SIS powołała do życia specjalną podsekcję działu wywiadu, której naczelnym zadaniem było śledzenie odradzającej się sceny politycznej i gospodarczej Niemiec, ze szczególnym uwzględnieniem ewentualnych

nawrotów nazizmu oraz coraz intensywniejszych poczynań komunistów. Od tamtej pory sprawy w RFN nieco ucichły, ale sekcja – zwana obecnie Stacją G – nadal pełniła ważną funkcję w środowisku wywiadowczym, zwłaszcza przez wzgląd na bliskość Europy Wschodniej. Jej siedziba mieściła się w niczym niewyróżniającym się budynku biurowym opodal stacji kolejowej. Od dziesięciu lat Sekcją G dowodził Duggan, który zmienił ją w prywatny folwark. Podwładni nauczyli się przymykać oko na jego dziwactwa. Bond zaś miał rację. Dobrze mu było na tym posterunku. Zwłaszcza że w weekendy mógł bywać w Berlinie, którego zaciszne uliczki pełne były klubów o niebo ciekawszych od tych w Anglii. Duggan zdążył już wysłuchać szczegółowego raportu Bonda. Razem wysłali do Londynu depeszę zawierającą szczegółową (jeśli nie wyczerpującą) relację z wydarzeń w Schloss Bronsart. Bond zażądał dalszych informacji na temat Sina Jai-Seonga, kobiety podającej się za Jeopardy Lane oraz zaplanowanych na najbliższą przyszłość startów rakiet w Stanach Zjednoczonych. Do nadejścia odpowiedzi nie mieli już zupełnie nic do roboty i dlatego wybrali się na lunch do pobliskiej restauracji. Duggan łączył w sobie bardzo wiele cech wręcz unikatowych w świecie tajnych służb. Był otyły – naprawdę otyły – głośny, brodaty, często niedyskretny i równie często (przynajmniej na pozór) pijany. Ubierał się fatalnie, dobierając stroje pasujące raczej do dżentelmena z dalekiej prowincji – marynarki i kamizelki w nachalną kratę, a do tego krawaty w krzykliwych kolorach. Był też homoseksualistą i nic go nie obchodziło, czy ludzie o tym wiedzą. Pewnej nocy na Montmartrze omal nie pobił się z Bondem, gdy temat ten wypłynął podczas barowej rozmowy. Duggan przeklinał jego protestanckie wychowanie i wąskie spojrzenie na świat. „Problem z tobą, James, polega na tym, że w gruncie rzeczy jesteś pruderyjny. Założę się, że połowa chłopaków w tej twojej cholernej prywatnej szkółce dymała się po nocach bez opamiętania, a ty albo tego nie zauważyłeś, albo nie chciałeś zauważyć. W naszej profesji też nie brakuje

ciepłych. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Albo spójrz na przypadek tego drania Burgessa. To istny prezent dla Sowietów, mogą zastawiać na nas pułapki, kiedy zechcą, z dziecinną łatwością szantażować urzędników państwowych, którzy są zbyt młodzi albo zbyt wystraszeni, żeby wiedzieć, jak się zachować. Bóg jeden wie, ile już tajemnic straciliśmy w taki sposób. Dlatego mówię: zmieńmy prawo i pozwólmy ludziom być tym, kim chcą być. Co się zaś tyczy ciebie, to może powinieneś spróbować nie być takim dinozaurem. Mamy rok 1957. To nie średniowiecze, tylko druga połowa dwudziestego wieku!” Niewielu ludziom wolno było zwracać się do Bonda w taki sposób, lecz oni mieli za sobą wspólną służbę w Ochotniczej Rezerwie Królewskiej Marynarki Wojennej, a na dodatek przez krótki czas dzielili mieszkanie w Victorii i czasem wracali do domu długo po zaciemnieniu miasta. Minęło piętnaście lat, a Bond nie przestał lubić Duggana. Był to człowiek lojalny wobec przyjaciół i trzeźwo myślący, a do tego znakomicie prowadził swoją placówkę. Zaraz po wojnie pomagał tworzyć JUNK, podziemną kolej, którą przerzucano agentów do państw satelickich Związku Radzieckiego. Jak gdyby nigdy nic sprzedawał za żelazną kurtyną tanie szwajcarskie zegarki, a pozyskane tym sposobem środki przeznaczał na kupowanie aparatczyków, którym znudziła się służba na rzecz światowego komunizmu. Dzięki jego wysiłkom udało się zdobyć mnóstwo informacji na temat potencjału Sowietów w dziedzinie broni chemicznej i biologicznej. Był też świetnym towarzyszem przy stole. Naprawdę potrafił żyć. Gdy tego chciał, potrafił być dyskretny. Gestem przywołując kelnera, odezwał się półgłosem: – Ta sprawa z rakietami... Powiem ci, że wcale mi się nie podoba. Jeśli chcesz znać moje zdanie, to kurki wracają do domu, żeby złożyć jajka. – Co masz na myśli? – Zaraz po wojnie byłeś oczywiście zbyt zajęty ratowaniem świata, ale niektórzy z nas mieli więcej czasu na to, żeby myśleć perspektywicznie.

Oczywiste było, że to inżynieria rakietowa będzie kształtowała przyszłość – i nie mówię jedynie o pociskach balistycznych. Przez jakiś czas interesowałem

się

tym

tematem.

Zorganizowaliśmy

operację

pod

kryptonimem Backfire. Przyjrzeliśmy się zachowanym pociskom V2 i przekonaliśmy się, jak doskonały był to sprzęt. Następnie próbowaliśmy zwerbować paru chłopaków z Peenemünde. Przez jakiś czas mieliśmy w Londynie nawet samego Wernhera von Brauna. Okropny facet. Tak czy owak szczęście nam nie dopisało. Zaczęła się awantura z podpułkownikiem Tasojewem, który nagle się rozmyślił, a potem jeszcze profesor Tank zniknął w Argentynie, ukrywszy w gaciach wszystkie tajne plany, dasz wiarę? Zdołaliśmy zwinąć paru niemieckich inżynierów, ale żaden z naukowców nie był zainteresowany. Nienawidzili Francuzów i, co oczywiste, bali się Sowietów, ale nie mogliśmy spełnić ich oczekiwań finansowych. W końcu całą grupą wynieśli się do Stanów i tam już zostali. Nie wiem, James, ile ci wiadomo na temat, jak to nazywają, wyścigu kosmicznego. Stary łajdak M prawie bez przerwy trzyma cię w czynnej służbie, ale powiem ci, że w wolnych chwilach powinieneś zerkać ku gwiazdom. Uwierz mi, właśnie tam toczyć się będzie następna wojna i tam trzeba będzie zwyciężyć. Czytałeś może artykuł w piśmie „Collier’s”? Autor: Wernher von Braun, żeby go pokręciło... Sumiennie płacący składki członek partii nazistowskiej pracuje teraz dla Jankesów! Tak czy owak, von Braun twierdzi, że możliwe jest wysłanie w przestrzeń kosmiczną sztucznego satelity Ziemi, którego nazwał stacją kosmiczną. Ludzie mogliby mieszkać i pracować poza ziemską atmosferą! Korzystając z teleskopów, mogliby też dostrzec twarz każdego człowieka na planecie. Zapalasz papierosa na Leicester Square, a oni to widzą. I w razie potrzeby odpalają pociski rakietowe, naprowadzane z niewiarygodną precyzją. Pamiętaj, że pisał o tym parę lat temu. A na koniec dodał: „Kraj, który dokona tego jako pierwszy, będzie władał Ziemią”. Supermocarstwa natychmiast chwyciły za młoty i kombinerki. Albo za sierpy, młoty i kombinerki. Amerykanie urządzili się na przylądku

Canaveral. Rosjanie wybudowali kosmiczne miasteczko w zabitej dechami dziurze zwanej Tiuratam w samym środku kazachskiego pustkowia – tak daleko od naszych stacji nasłuchowych, jak to tylko możliwe. Wieże, bunkry... wylali milion stóp sześciennych betonu pod same platformy startowe! Szczerze mówiąc, niewiele wiemy o tym miejscu. Jak się domyślasz, cholernie trudno wydobyć stamtąd jakiekolwiek informacje. Wiemy jednak, że ich celem jest wyniesienie na orbitę reaktora termojądrowego ważącego pięć ton i że pewnego dnia uda im się to zrobić. A jeśli się nie uda, to nie dlatego, że nie próbowali. Zjawił się kelner i zapłacili za lunch. Bond miał wrażenie, że alkohol, który Duggan wlał w siebie ledwie chwilę wcześniej, wyparował bez śladu. Jego przyjaciel był trzeźwy i śmiertelnie poważny, gdy ruszyli spacerem przez miasto. – Ten cały wyścig kosmiczny to dziwna mikstura: z jednej strony naukowcy, a z drugiej wojskowi. Innymi słowy, chodzi o badanie innych planet, pokonywanie granic oraz wspólną egzystencję w pokoju i harmonii. Albo o to, żeby rozwalić w cholerę wroga, zmiażdżyć go i zrujnować jego kraj. Zależy, z kim rozmawiasz. Naukowcy potrzebują pieniędzy, a wojskowi mają ich pod dostatkiem. Jest i trzeci czynnik: wizja podróży kosmicznych zawładnęła wyobraźnią zwykłych ludzi. Na Boga, Wernher von Braun zrobił nawet program telewizyjny dla Walta Disneya! Człowiek w kosmosie, znany też jako Myszka Miki na Księżycu! I udało się. Zapomnij o tym, że Amerykanie i Rosjanie próbują się nawzajem unicestwić. Zapomnij o tym, że cały ten wyścig kosmiczny zaczął się od wojny koreańskiej i gorącego pragnienia Amerykanów, żeby wreszcie zrzucić na Chińczyków bombę atomową. Zapomnij, bo nagle wszyscy są czuli, dobrzy i wspaniali. Satelity. Łączność. Sztuczne gwiazdy okrążające Ziemię w ciągu zaledwie dwóch godzin. Rakiety pasażerskie. Podróże na Marsa! Naturalnie połowa z tego to mrzonki, lecz mimo to temat przeniknął na dobre do wyobraźni zwykłych ludzi i nagle wszystko stało się kwestią prestiżu. Już nie trzeba iść na wojnę.

Chcesz rządzić światem, zapanuj nad przestrzenią kosmiczną. Proste. Ten rok, jak się okazuje, jest wyjątkowo interesujący. Nazwano go nawet Międzynarodowym Rokiem Geofizycznym. Podobno chodzi o jakiś jedenastoletni cykl. Zdaje się, że plamy słoneczne są teraz wyjątkowo aktywne. W szkole nie byłem za dobry z przedmiotów ścisłych, więc niewiele z tego kapuję, ale chodzi o to, że nigdy nie było lepszej okazji, żeby dokonać pomiarów promieniowania w górnych warstwach atmosfery. Mniej więcej siedemdziesiąt krajów dogadało się co do wspólnego przedsięwzięcia, w tym Związek Radziecki. Wszyscy gadają o wspólnych celach, o nowym duchu współpracy i tak dalej, ale to tylko naukowa strona problemu. Chłopaki w mundurach krzątają się tymczasem jak mrówki. A Eisenhower widzi to tak: Amerykanie wysyłają cywilną rakietę w kosmos, żeby przeprowadzić badania meteorologiczne i radiologiczne. USA zyskują prestiż. Cały świat bije brawo. Ale to nie wszystko. Przy okazji nad rosyjską przestrzenią powietrzną zawisa satelita. Powstaje precedens – „wolność przestrzeni kosmicznej” – i Rosjanie nie mogą nawet narzekać, bo przecież współuczestniczą w programie. A następna rakieta może już być uzbrojona. Albo może wynieść na orbitę satelitę szpiegowskiego. Rozumiesz, do czego zmierzam, James? Amerykanie mają okazję wykonać ogromny krok naprzód w wyścigu kosmicznym, a Rosjanie w pewnym sensie im w tym pomagają. Bond pomyślał o zdjęciach, które widział w gabinecie Sina. Smiersz, a może raczej mała wyspecjalizowana komórka Smierszu, najwyraźniej interesowała się amerykańskimi rakietami. Przypomniał sobie też spotkanie z M w Londynie i nagle dostrzegł związek. – Mówiłeś o prestiżu – powiedział. – Rosjanie pojawili się na Nürburgringu, bo trudno im było znieść myśl, że ich człowiek mógłby dotrzeć do mety drugi. Chodziło o wyższość radzieckiej techniki. Chcieli dowieść, że Krassny to najszybszy wóz w stawce. A gdyby tak zapragnęli dokonać tego samego w dziedzinie podróży kosmicznych?

– Rosyjskie rakiety miałyby górować nad amerykańskimi? R-3 przeciwko atlasowi i tak dalej? Cóż, brzmi to sensownie. I ładnie nam wyjaśnia, po co Sin zjawił się w Niemczech. Może jak ten koleżka z Crab Key... – Będą wysadzać rakiety. Spowolnią amerykański program kosmiczny... Duggan zastanawiał się przez chwilę, po czym pokręcił głową. – Przykro mi, James. Może i masz rację, ale jakoś tego nie widzę. Przede wszystkim nie mam pojęcia, w jaki sposób Sin miałby uzyskać dostęp do amerykańskich baz: Canaveral, Cooke, Wallops, White Sands... – Przez swoją agencję rekrutacyjną? – Mógłby zainstalować tam swoich kucharzy czy sprzątaczki, ale nie inżynierów. Diabelnie trudno byłoby mu zinfiltrować takie miejsca, a nawet gdyby zdołał wysadzić w powietrze kilka rakiet, to czy miałoby to wielkie znaczenie? Prawdę mówiąc, sami Amerykanie nieźle sobie z tym radzą. W styczniu odpalili rakietę Thor – uleciała kawałek, po czym rozpadła się na dwoje i wybuchła. Ponoć eksplozję słychać było z trzydziestu mil. W kwietniu kolejna próba i znowu to samo: trzydzieści sekund i bum! Okazało się, że to oficer odpowiedzialny za bezpieczeństwo misji wbił sobie do głowy – całkiem błędnie – że cholerstwo lada chwila spadnie na Orlando, więc nacisnął odpowiedni guzik i uruchomił system samozniszczenia. Nawiasem mówiąc, słyszałem ostatnio, że dali mu nową robotę, gdzieś na bardzo małej wysepce na południowym Atlantyku. – Duggan parsknął śmiechem. – Ale to ich nie powstrzymało. Miesiąc później znowu spróbowali. Trzecia rakieta grzecznie postała sobie dziesięć minut na platformie startowej, po czym rozpadła się na milion kawałeczków. Rozumiesz, do czego zmierzam? Każda porażka sprawia, że zabierają się do pracy ze zdwojoną energią, a zwykli obywatele mają gdzieś to, że ich podatki całkiem dosłownie puszcza się z dymem. O połowie wypadków nawet nie wiedzą. To nie przypadek, że rakiety odpala się z tak odległych miejsc. A nawet gdyby wiedzieli, i tak uznaliby, że warto, bo przecież posiądą

przestrzeń kosmiczną na własność. Doprawdy wiele trzeba by zrobić, żeby zmienili zdanie. Szli uliczkami pamiętającymi czasy średniowiecza, w większości nietkniętymi przez wojnę. Przed sobą mieli siedzibę Stacji G, budynek z czerwonej cegły, który równie dobrze mógłby być pensjonatem albo biurem jakiejś małej instytucji rządowej. Nikt ich nie zatrzymał, gdy weszli do środka. Sędziwy portier, pochylony nad gazetą, ledwie na nich zerknął. Bond jednak wiedział, że to tylko pozory, a ochrona działa jak należy. Portier bez wątpienia miał broń. Ukryte w kątach kamery filmowały wszystkich wchodzących, a jednocześnie byli oni prześwietlani fluoroskopem. W razie wykrycia niezidentyfikowanego, uzbrojonego intruza następowała automatyczna blokada budynku. Biuro szefa placówki mieściło się na drugim piętrze. Posapujący Duggan wspinał się mozolnie po zszarzałych marmurowych schodach, na wszelki wypadek trzymając się poręczy. To wystarczyło, by zepsuć mu humor. Chwilę później otworzył drzwi swego gabinetu, wyposażonego w solidne biurko, wygodne krzesła i zabytkowy żeliwny piecyk. – Greta! – wrzasnął. – Dwie kawy. Mocne, czarne. Przyszło coś z Londynu? Bystra dziewczyna w bardzo oficjalnym szarym żakiecie i modnej paryskiej fryzurze zjawiła się niemal natychmiast, niosąc teczkę z dokumentami. Chłodnym wzrokiem oceniła Bonda, po czym zostawiła papiery szefowi i wyszła. Duggan zabrał się do czytania raportu, a Bond czekał cierpliwie, paląc papierosa. Dziewczyna wróciła po chwili i zostawiwszy dwie kawy, znowu opuściła gabinet. – Cóż – westchnął wreszcie Duggan. – Za wiele się nie dowiedzieliśmy. Po pierwsze, nie mają nic na temat Jeopardy Lane, ani w CIA, ani w FBI. Dziewczyna na pewno nie jest dziennikarką. Nie istnieją żadne artykuły opublikowane pod tym nazwiskiem, ani na łamach „Motor Sportu”, ani w żadnym innym piśmie. Po drugie, piszą co nieco o twoim przyjacielu Sinie

Jai-Seongu, ale to żadne rewelacje. Agencja rekrutacyjna Blue Diamond to w stu procentach legalny interes, bez związków ze światem przestępczym czy polityką. Ma dosłownie pozycję monopolisty, jeśli chodzi o pracę dla Koreańczyków, co akurat jest dość oczywiste, ale pośredniczy też w zatrudnianiu Portorykańczyków, Żydów, Greków... wybierać, przebierać. Chodzi o miliony ludzi i najgorzej opłacane posady, ale wystarczy, że nasz przyjaciel zgarnie po dwadzieścia centów od każdego zarobionego przez nich dolara i już ma fortunę. – W jakich branżach pracują? – spytał Bond. – Sin musi uważać, zwłaszcza w Nowym Jorku. Cosa nostra kontroluje wywóz odpadów i budownictwo, nie warto też zadzierać ze związkami zawodowymi. Mimo to macza palce praktycznie we wszystkim, od przetwórstwa mięsnego po handel odzieżą. Robotnicy niewykwalifikowani, taczkowi, windziarze to jego klientela. Często chodzi o prace sezonowe i jak mówiłem, zawsze za najniższe stawki. Wielu ludzi zatrudnia w transporcie – w kolei podziemnej i autobusach. Z pewnością nie znajduje pracy dla inżynierów budujących rakiety, James. Jeśli zatrudnia kogoś w ośrodkach badawczych, to raczej do mycia podłóg. – Coś jeszcze? – spytał Bond, układając dane w pamięci. – Pytałeś o terminy kolejnych startów i chyba nam się poszczęściło, chociaż nie jestem pewny. Najbliższy już za pięć dni. – Bond uniósł brew. – Wiedziałem, że to cię zainteresuje. Będzie to próba wystrzelenia satelity za pomocą rakiety Vanguard w bazie na wyspie Wallops. Twierdzą uparcie, że tym razem katastrofy nie będzie. Postarałem się o obrazek dla ciebie. Wygląda znajomo? Bond spojrzał na zdjęcie, które wręczył mu Duggan. Pas wybrzeża, białe budynki, rakieta podobna do ołówka, pusty horyzont. Natychmiast rozpoznał to miejsce. – Identyczny widok – powiedział. – Albo cholernie podobny. Właśnie to widziałem na fotografii w gabinecie Sina.

– W takim razie ruszaj w drogę, stary. M już wydał zgodę. Ja załatwię bilet lotniczy. Tego samego wieczoru Bond odleciał do Nowego Jorku.

CZĘŚĆ DRUGA ...musi opaść

13 Pan i władca

Niestety, panie Bond, moim zdaniem marnuje pan czas. Swój i mój. Bond, wyczerpany ciężkim lotem z Berlina, długą jazdą samochodem z Nowego Jorku oraz zbyt krótkim i przerywanym snem w niewłaściwej strefie czasowej i w niewłaściwym motelu, nie był specjalnie zaskoczony. Od chwili, gdy wprowadzono go do tego ponurego biura, wyposażonego w ponure meble biurowe, z samotnym oknem, za którym widać było skrawek nieciekawego brzegu morskiego, przeczuwał, że to nie będzie udane spotkanie. Za biurkiem siedział komandor Eugene T. Lawrence z Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Siedział ze swobodą i uporem człowieka, który zanadto przywykł do wydawania rozkazów. Oficer do spraw łączności i badań naukowych w bazie na Wallops był mężczyzną czterdziestoparoletnim, nienagannie ubranym w letni mundur – khaki, ze złotymi guzikami, trzema rzędami baretek i pagonami – oraz przepisowy ciemny krawat. Był zapięty na ostatni guzik w każdym znaczeniu tego określenia. Jego masywne ciało wieńczył potężny kark futbolisty z małym dodatkiem w postaci głowy porośniętej włosiem w kolorze piasku, o małych oczach i policzkach osobliwie gładkich, jak u niemowlęcia. Bond gotów był przyjąć zakład, że komandor Lawrence co niedzielę chodzi do kościoła, że ma żonę, która wśród przyjaciół wychwala go pod niebiosa, a potem krzywi się za każdym razem, gdy widzi go powracającego z pracy, i że jego syn – bez wątpienia Eugene junior – zwraca się do niego „panie ojcze”. Eugene T. Lawrence był tu panem i władcą. To, czy jego rozmówca miał na przykład rację, albo więcej doświadczenia, albo nowe informacje, było zupełnie

nieistotne. On wydawał polecenia, inni je wykonywali. Gdy Bond pojawił się u bramy, wyszedł mu na spotkanie młodszy mężczyzna w białej koszuli z krótkim rękawem i flanelowych spodniach, który przedstawił się jako Johnny Calhoun, kierownik bazy. Sytuacja wydawała się jasna i zgodna z tym, co mówił Duggan jeszcze podczas rozmowy w Stacji G. Lawrence reprezentował wojskową stronę działalności ośrodka na wyspie Wallops, Calhoun zaś – naukową i cywilną. Bond przejrzał wcześniej jego teczkę personalną i wiedział, że Calhoun, choć skończył West Point, znalazł potem zatrudnienie w produkującej samoloty Glenn L. Martin Company. Stamtąd właśnie wywodziła się większość inżynierów, którzy weszli w skład Grupy Operacyjnej Vanguard (VOG). Był osobnikiem o szczupłej, chłopięcej budowie ciała i często się uśmiechał zza okularów przeciwsłonecznych Wayfarer firmy Ray-Ban. – Miło mi pana poznać, komandorze Bond. Witam na wyspie Wallops. Pan tu pierwszy raz? – Bond skinął głową. – Jestem tu dopiero od roku. Przenieśli mnie z Baltimore i... to była niezła jazda. Proszę tędy, komandorze. Komandor Lawrence czeka na pana w swoim biurze. Wyszli z parkingu jedyną, za to dość szeroką ścieżką biegnącą równolegle do brzegu morza. Po lewej, w odległości może pięćdziesięciu jardów, minęli masywny, umocniony budynek. Po prawej, między ścieżką a wodą, rozpościerała się wielka połać białego betonu – platforma startowa dla rakiet. Bond przystanął, spoglądając na wysoką na dziewięćdziesiąt pięć stóp wieżę i stojącą przy niej srebrzysto-białą rakietę. Ujarzmiona, wściekła moc jej silników tylko czekała na właściwy moment, na uwolnienie, by pchnąć tony metalu ku przestrzeni kosmicznej. Nie po raz pierwszy poczuł mimowolny dreszcz. Podziwiał tę siłę i czuł przed nią respekt. Było coś niesamowitego w tym metalicznym blasku poszycia, od osłon napędu w pierwszym członie rakiety, aż po czubek nosa w trzecim. Z daleka wydawała się niemal lekka. Stała w doskonałej równowadze na podwyższeniu sięgającym może dziesięciu stóp nad ziemią, otoczona przez

inżynierów i techników – akolitów odprawiających ceremonię przy ołtarzu nauki. – Faktycznie, jest na co popatrzeć – przyznał Calhoun, przystając obok Bonda. Mówił z przyjemnym południowym akcentem i był autentycznie przyjacielski. Trudno było go nie polubić. – Za każdym razem, gdy ją widzę, nachodzi mnie ta sama myśl: jakże daleko zaszliśmy! No i jeszcze: jak daleko musimy jeszcze zajść. Zostanie pan do startu? – Trudno powiedzieć. – Powinien pan, jeśli to możliwe. Na pewno nie widział pan jeszcze czegoś podobnego. Niesamowity widok. – Calhoun umilkł, a potem uśmiechnął się krzywo. – Przynajmniej wtedy, gdy uda się ją poderwać z ziemi. W istocie Bond był już obecny przy starcie rakiety – co więcej, obserwował go z dość nietypowego miejsca – ale postanowił przemilczeć ten fakt. Ruszyli dalej, w stronę niskiego białego budynku otoczonego krzewami. Powietrze było bardzo ciepłe, a słońce prażyło bezlitośnie z bezchmurnego nieba. Wiatru nie było. Idealne warunki do startu, pomyślał Bond. – Wie pan... może powinienem coś panu powiedzieć na temat komandora Lawrence’a – odezwał się po chwili Calhoun takim tonem, jakby za coś przepraszał. – W tej chwili jest pod ogromną presją, bo do startu zostały ledwie trzy dni. Zresztą wszyscy tu czujemy się teraz podobnie. Kiedy więc dostaliśmy za pośrednictwem CIA depeszę z pańskiego biura w Londynie, pomyśleliśmy, że trudno o mniej dogodny moment. Naturalnie nie winię pana. Po prostu staram się wyjaśnić, dlaczego nasz komandor może się panu wydać trochę... zmęczony. – A często bywa taki „zmęczony”? – Powiedziałbym, że dość często. – Calhoun pokręcił głową. – To wcale nie jest zły facet, komandorze, gdy się go lepiej pozna. Wstąpił do marynarki

dzień po Pearl Harbor. Szkolił się w Akademii Marynarki Wojennej i latał w misjach bojowych nad Koreą. Wiedział pan, że odznaczyli go Brązową Gwiazdą? Przybył tu rok przede mną i prawdę mówiąc, całkiem nieźle kieruje bazą. Bezpieczeństwo. Dyscyplina. Morale. Udało mu się utrzymać sprawną łączność między działami, a może mi pan wierzyć, że w takim miejscu to nie lada osiągnięcie. Nie ma pan pojęcia, jak tu jest... Zatrudniamy tylu ludzi z tak licznych branż, że czasem nawet zamówienie nowej żarówki czy rolki papieru toaletowego wymaga wypełnienia tuzina formularzy i zebrania specjalnej komisji! Jeśli więc szef będzie dla pana oschły, proszę nie brać tego do siebie. Komandor Lawrence istotnie był oschły. Gdy Bond wszedł do gabinetu, pan i władca nie zadał sobie nawet trudu, by powstać. Przyjrzał się przybyszowi z pogardą, jakby miał przed sobą kadeta z ciężkim przypadkiem choroby morskiej. Calhoun przysiadł z boku i z kamienną twarzą przysłuchiwał się opowieści Bonda o fotografiach znalezionych w gabinecie Sina, o związkach milionera ze Smierszem, o próbie sabotażu podczas wyścigu na Nürburgringu i wreszcie o podejrzeniach, iż coś podobnego może się zdarzyć i tu, na wyspie Wallops. Bond widział doskonale, że jego słowa ani trochę nie interesują komandora Lawrence’a, ale musiał powściągnąć gniew. Nie po to okrążył pół świata, by dać się spławić byle trepowi zza biurka. Miał już do czynienia ze Smierszem. Wyczuwał w powietrzu zagrożenie. Wiedział o sprawach, o których ten oficer nie miał pojęcia. Lawrence uznał za stosowne podsumować jego relację własnymi słowami: – Zatem chodzi o jakieś zdjęcia, które podobno widział pan w niemieckim zamku. Moim zdaniem mogły się tam znaleźć z bardzo wielu powodów, ale zostawmy to. Ciekawi mnie, dlaczego pańskim zdaniem ten cały Sin miałby żywić wobec nas wrogie zamiary. – Już panu mówiłem, komandorze. Na dzień przed tym, nim się z nim

spotkałem... – Właśnie, ten generał Gaspanow... Nie przyszło panu do głowy, komandorze Bond, że może istnieć banalne wyjaśnienie całej tej zagadki? Sowieci brali udział w wyścigu. Wiele grubych ryb z tamtej strony żelaznej kurtyny podnieca się tym sportem. Sądzi pan, że taki ważniak przegapiłby okazję, żeby się wyrwać z Moskwy? Założę się, że i pan nie mógł się doczekać startu. To na pewno ciekawsze niż papierkowa robota. Bond zignorował zniewagę. – Podjęto próbę zamordowania brytyjskiego kierowcy. – To pan tak twierdzi. Ale przed sądem byłoby to pańskie słowo przeciwko ich słowu. A z tego, co tu usłyszałem, tylko pan dopuścił się na torze aktu przemocy. – Iwan Dimitrow został zwerbowany przez Smiersz, komandorze. Mamy na ten temat dane wywiadowcze... – Których nie widziałem. – Lawrence zerknął na Calhouna, jakby chciał go spytać o zdanie, ale się rozmyślił i znowu popatrzył na Bonda. – Czego pan właściwie ode mnie oczekuje? – Przyjechałem, żeby przedstawić panu fakty. O nic nie proszę, ale jeśli chce pan wiedzieć, co o tym wszystkim sądzę, to powiem: radzę odłożyć start. – Wykluczone. Tym razem Calhoun przyznał mu rację: – To prawda, komandorze Bond. Zresztą takie decyzje podejmuje się na znacznie wyższym szczeblu. – Ale jeśli zarekomendujecie... – Niczego takiego nie zarekomendujemy, do ciężkiej cholery – wpadł mu w słowo Lawrence. Na jego szyi pojawił się wyraźny rumieniec. Po chwili milczenia Amerykanin zabębnił dwoma palcami o blat biurka. – W porządku. Spróbujmy pofantazjować. Co takiego pańskim zdaniem

planują ci ludzie? Czerwoni. Smiersz czy ktokolwiek inny. Bond wiedział, że daje się wciągnąć w pułapkę, ale nie miał wyboru. – Sądzę, że wyjaśniłem to dostatecznie jasno, komandorze. Możliwe, że zamierzają dopuścić się sabotażu. – Niby jakim sposobem mieliby to zrobić? Nie zapominajmy, że układy napędowe, zasilające i sterujące wszystkich trzech członów rakiety zostały poddane najpierw drobiazgowym próbom wstępnym, a następnie próbom poszczególnych systemów, po czym wykonano próby statyczne systemów napędowych, stabilizujących i sterujących. Pan twierdzi, że coś przeoczyliśmy? Sprawdziliśmy też jakość montażu, przeprowadziliśmy testy funkcjonalne, a nawet badanie mikroskopowe kalibracji instrumentów. – Jestem pewny, że zachowano należytą staranność – odparł cierpliwie Bond. – Bardzo pan łaskaw, komandorze Bond. Ale wyobraźmy sobie mimo wszystko, że gdzieś popełniliśmy błąd. W końcu jesteśmy tylko durnymi Amerykanami i jak pan twierdzi, nie umiemy zadbać o własne bezpieczeństwo. Wyobraźmy sobie więc, że czerwoni dopięli swego. Wyjawi mi pan, w jakim celu mieliby to zrobić? – Miałem nadzieję, że dowiem się tego od pana. Lawrence skinął głową na Calhouna. Młodszy z Amerykanów przemówił jakby z żalem. – To tylko lot testowy – powiedział. – Rakieta nie będzie przenosić żadnego szczególnie cennego ładunku. Prawdę mówiąc, będzie to tylko satelita grejpfrutowy. Tak go nazwaliśmy, bo ma niespełna sześć i pół cala średnicy, a waży zaledwie cztery funty. – Wszystkie nasze rakiety muszą przenosić sprzęt do badań naukowych – dodał Lawrence. – Taki mamy układ z NRL. – Będziemy testowali nowy system stabilizacji obrotowej – ciągnął Calhoun. – Dzięki miniaturyzacji dziś nawet najmniejszy satelita może

wykonywać pożyteczną pracę. Ale fakt jest faktem, komandorze. Wróg nic nie zyska, jeśli doprowadzi do katastrofy rakiety Vanguard, czy to sabotażem, czy bezpośrednim atakiem. Jasne, byłaby to irytująca strata. I kosztowna. Ale marynarka wojenna jest mocno zaangażowana w ten projekt i nie wycofa się z niego. – Załóżmy więc, że udałoby się zmienić kurs rakiety – powiedział Bond. – Załóżmy, że spadłaby na miasto. – To niemożliwe. Nasz oficer bezpieczeństwa obserwuje start z głównej sali kontroli lotów. Śledzi każdą sekundę lotu i jeśli dostrzeże jakiekolwiek odstępstwo od normy, na przykład drobną zmianę kursu, a co dopiero choćby minimalne zagrożenie dla obiektów naziemnych... Cóż, na takie okazje mamy „cyngiel śmierci”. – A cóż to takiego? – Tak nazywamy nasz system bezpieczeństwa, komandorze Bond. Jednemu z naszych techników przyśniła się ta nazwa i jakoś tak się przyjęła. Każda rakieta startująca z tej bazy ma w sobie mechanizm samozniszczenia. Jeżeli mamy powody wierzyć, że coś jest nie tak, wystarczy nacisnąć cyngiel i następuje eksplozja. Szczątki rakiety po prostu spadną do oceanu. Lawrence spojrzał na zegarek. – Mam nadzieję, że rozwialiśmy pańskie wątpliwości, komandorze Bond. A teraz, jeśli pan pozwoli... Lecz Bond nie przybył na tę wyspę po to, by dać się wyrzucić za drzwi. – Pan mówi o próbach – odrzekł z naciskiem – a ja jestem pewny, że w tym ośrodku pracuje przynajmniej setka ludzi. Któryś z nich mógł zostać przekupiony, zaszantażowany albo nastraszony. Nawet wasz oficer bezpieczeństwa mógł dać się zwerbować... – Tak się składa, że dobrze znam Paula Glennana i jego rodzinę, więc pańskie słowa odbieram jako osobistą zniewagę. Mam akta osobowe wszystkich zatrudnionych tu osób i zapewniam, że przeglądałem je bardzo

starannie. To należy do moich obowiązków. Nie ma tu takich ludzi, za których bym nie zaręczył. – I w ostatnich paru tygodniach czy miesiącach nie wydarzyło się absolutnie nic nadzwyczajnego? – Absolutnie nic. W chwili, gdy Lawrence wypowiadał te słowa, Bond dostrzegł kątem oka grymas na twarzy Calhouna. Gdy spojrzał nań pytająco, młody inżynier zarumienił się lekko. – Panie komandorze – bąknął – była przecież ta sprawa z Kellerem. – Do diabła, Johnny! – Lawrence huknął pięścią w blat. – To, co się stało z Kellerem, nie ma nic wspólnego z tą bazą. Dobrze o tym wiesz. Policja to potwierdziła. I doprawdy nie mogę uwierzyć, że masz czelność zaprzeczać mi w moim własnym gabinecie. – W tym momencie podjął w duchu jakąś decyzję, bo gdy znowu spojrzał na Bonda, w jego oczach był nowy chłód. – Wróćmy do tych zdjęć, które pan rzekomo widział – wycedził. – Od tego się przecież zaczęło, nieprawdaż? Ale gdzie one są? – Nie mam ich przy sobie. – A co się z nimi stało? – Zostały skradzione. – Bond wyczuł, że dowódca bazy już o tym wie. Lawrence najpierw milczał, rozkoszując się chwilą, a potem schylił się i otworzył szufladę. Z wyraźną satysfakcją wyjął garść fotografii i rozrzucił je na biurku. – Czy to możliwe, żeby miał pan na myśli właśnie te zdjęcia? – spytał. Jedno spojrzenie wystarczyło Bondowi, by się upewnić, że to te same. Nie, nie kopie, ale właśnie te zdjęcia, które zabrał ze Schloss Bronsart i które następnie skradła mu Jeopardy Lane. Uszkodzenia spowodowane przez wodę były nie do podrobienia – ponad wszelką wątpliwość były to te same odbitki, które miał w wewnętrznej kieszeni marynarki, gdy wskoczył do jeziora.

– Przypuszczam, że nic panu nie mówi nazwisko Lane, Jeopardy Lane? – spytał. – Pierwszy raz słyszę. – Zatem skąd pan ma te fotografie? – Mam wrażenie, że to wyłącznie moja sprawa, komandorze Bond – odparł z uśmiechem Lawrence. – Ale być może zainteresuje pana wiadomość, iż jestem w ich posiadaniu od ładnych paru dni i miałem dość czasu, by się im dobrze przyjrzeć. Nie wątpię, że to fałszywki. – Fałszywki? – Te, które przedstawiają samą bazę, są akurat prawdziwe. Każdy turysta z przyzwoitym aparatem może takie zrobić. Ale na przykład ta... – Lawrence sięgnął po fotografię przedstawiającą wnętrze hangaru, trzech koreańskich inżynierów i górny człon rakiety Vanguard. – Nie wiem, co to pańskim zdaniem jest, ale na pewno nie ma nic wspólnego z nami. – Skąd ta pewność? – Stąd, że na wyspie Wallops nie ma Japońców. Ani jednego. – To są Koreańczycy. – Ani Japońców, ani Koreańczyków, ani Chińczyków. No, może w pralni. To nie jest nasz hangar, można to stwierdzić już na pierwszy rzut oka. – Ale to rakieta Vanguard. – Nie, komandorze. Ja tak nie uważam. Możliwe, że wygląda tak samo – trudno to rozstrzygnąć na podstawie takiego zdjęcia – ale Stany Zjednoczone są jedynym krajem na całym świecie, który korzysta z takich rakiet, i o ile mi wiadomo, ani jednej sztuki nam nie skradziono – ani dawno, ani niedawno. Proszę sobie wyobrazić, komandorze, że nawet my zauważylibyśmy, gdyby wsiąkł nam taki drobiazg. I dlatego, jak już mówiłem bardzo długą chwilę temu, marnuje pan czas. Dowódca bazy powstał, dając tym samym do zrozumienia, że rozmowa dobiegła końca. Bond po raz ostatni spojrzał na zdjęcia leżące na biurku.

Czy to możliwe, żeby Jeopardy Lane pracowała dla NRL, a może i dla dowództwa tej bazy? A jeśli tak, to dlaczego Lawrence mu o tym nie powiedział? Człowiek z takim charakterem z pewnością chełpiłby się przejęciem fotografii. Oficer stał sztywno, jakby połknął wycior. Wyglądało na to, że pożegnalnego uścisku dłoni nie będzie. – Musi pan wiedzieć, że jestem szczególnie wyczulony na próby podważania mojego autorytetu przez brytyjskie służby wywiadowcze – wyrecytował. – Wystarczająco aroganckie było to, że wyrzuciliście nas z Barbadosu. Nie potrzebowaliście wiele czasu, żeby zapomnieć, ile dla was zrobiliśmy podczas wojny. Ale żeby jeszcze tak przyjeżdżać i zasypywać mnie impertynenckimi pytaniami? Pan Calhoun odprowadzi pana do samochodu i dopilnuje, żeby opuścił pan bazę. To był koniec. Johnny Calhoun otworzył drzwi i wyszedł, a Bond podążył za nim. Nie odzywali się, póki nie stanęli w słońcu, na świeżym powietrzu. Ciszę przerwał Calhoun: – Przykro mi, komandorze. – Cóż, nie mogę powiedzieć, że mnie pan nie ostrzegał. Komandor Lawrence istotnie był zmęczony. O co mu chodziło z tym Barbadosem? – To akurat prawda. NRL chciało wybudować platformę na Barbadosie. Rakiety zawsze startują w kierunku wschodnim, a im bliżej równika się znajdują, tym skuteczniej wykorzystują ruch obrotowy Ziemi. Dlatego chcieliśmy mieć bazę dalej na południe, ale brytyjski rząd odmówił. Podobno chodziło o zagrożenie dla środowiska, ale wiem, że kilka osób bardzo źle przyjęło tę decyzję. – A ten człowiek, o którym pan wspomniał? Keller? – Calhoun wyglądał na zakłopotanego, a Bond doskonale rozumiał dlaczego: inżynier nie chciał uchodzić za nielojalnego wobec szefa. – Jeśli nie chce pan o tym rozmawiać, mogę się zgłosić do miejscowej policji, ale byłoby mi łatwiej, gdybym

dowiedział się czegoś od pana. Potrafię być dyskretny. – Pewnie. – Calhoun obejrzał się przez ramię, jakby się obawiał, że Lawrence go śledzi. Ścieżka była pusta. – Thomas Keller był jednym z naszych kierowników. – Bond zwrócił uwagę na formę imienia. Nie Tom czy Tommy, ale Thomas. Calhoun nie był w zażyłych stosunkach z tym człowiekiem. – Słabo go znałem i chyba nie dogadywaliśmy się najlepiej – ciągnął inżynier, potwierdzając domysły Bonda. – Był Niemcem, a prawda jest taka, że gdyby to zależało od dowództwa marynarki, w Grupie Operacyjnej Vanguard nie byłoby ani jednego Niemca. Nasi oficerowie mają dobrą pamięć. Tak czy owak, parę tygodni temu zszokowała nas wiadomość, że Keller został zabity. – W jaki sposób? – Według policji chodziło o konflikt rodzinny. Żona pchnęła go nożem i puściła z dymem cały dom. Była kelnerką w barze koktajlowym – tak przynajmniej pisali w gazetach – i po prostu miała go dość. Po wszystkim zabrała samochód i przekroczyła granicę stanu. Wiem, że brzmi to wszystko jak scenariusz marnego thrillera, ale prawda jest taka, że komandor Lawrence ma rację. Ta sprawa nie miała z nami nic wspólnego. – Jakie stanowisko piastował tu Keller? – Był kierownikiem projektu. – Miał dostęp do rakiet Vanguard? – Tak, oczywiście. Ale to, jak słusznie twierdzi komandor Lawrence, nie ma znaczenia. Zginął od ciosu kuchennym nożem, pożar strawił dom, a żona zniknęła, zabrawszy samochód, i o ile wiem, do dziś jej nie znaleziono. – Ma pan może adres Kellera? Może rozejrzę się w ruinach domu. – Rainbow Lane w Salisbury. Numeru nie pamiętam, ale trudno przeoczyć takie miejsce. Zostaje pan w okolicy na dłużej? – Jeszcze nie wiem.

Bond nie widział powodu, by zapuszczać korzenie we wschodniej Wirginii, lecz jednocześnie nie bardzo wiedział, dokąd mógłby się udać. Aby ruszyć z miejsca, musiałby na początek poskarżyć się przełożonym komandora Lawrence’a. Istniała możliwość, że byliby skłonni powiedzieć mu co nieco o Jeopardy i jej roli w całej tej sprawie. Zatrzymali się przy samochodzie. – Jeśli zdecyduje się pan popatrzeć na start rakiety, proszę dać znać, a załatwię panu przepustkę. – Podali sobie ręce. – Cieszę się, że pana poznałem, komandorze Bond. Pół mili dalej stał mężczyzna oparty o karoserię czterodrzwiowego sedana. Gdy James Bond mijał bramę bazy na wyspie Wallops, człowiek ów wydobył z futerału lornetkę Zephyr 3x35 firmy Bausch + Lomb i uniósł ją na wysokość oczu. Przez chwilę regulował ostrość, nim wyraźnie dostrzegł twarz kierującego. Tak. To był on. Brytyjski agent, który, jak słusznie podejrzewał mocodawca człowieka z lornetką, przybył tu śladem skradzionych fotografii. Czekając na niego, mężczyzna rozwiązywał krzyżówkę na masce samochodu. Sięgnął po nią teraz i wrzucił na tylne siedzenie, po czym usiadł za kierownicą. Kilka chwil później Bond przejechał obok niego. Mężczyzna przekręcił kluczyk, zawrócił i podążył jego śladem.

14 W środku nocy

Po rozstaniu z Calhounem Bond wrócił do motelu, w którym się zatrzymał, i zatelefonował na posterunek policji. Zainteresował go wątek Thomasa Kellera i chciał dowiedzieć się więcej. Umówił się na wieczorne spotkanie z funkcjonariuszem, po czym pojechał na stek i frytki do pobliskiej – ciasnej, ale przynajmniej chłodnej – restauracji zwanej Lucie’s. Kelnerka nalała mu kawy, o którą nie prosił i której nie wypił. Zdaniem Bonda amerykańska kawa, obowiązkowy punkt programu w każdym lokalu, nie różniła się zauważalnie od brązowej wody. Jedzenie za to było całkiem niezłe. Skończywszy posiłek, zapalił jeszcze papierosa – chesterfielda, który na chwilę skierował jego myśli ku Pussy Galore – zapłacił i wyszedł. Wynajęty samochód stał tuż obok. Bond zajrzał do mapy i pojechał do Salisbury. Wypalona skorupa domu Kellerów stanowiła wręcz wstrząsający widok, zwłaszcza w zestawieniu z zadbanymi budynkami na sąsiednich parcelach. Było tak, jakby nocą przyjechała ciężarówka i w miejscu domu wysypała ogromną stertę zwęglonego drewna i poskręcanego metalu. Coś takiego nie miało prawa istnieć w sercu porządnego osiedla. Bond wolno mijał kolorowe domki z perfekcyjnie utrzymanymi trawnikami. Łatwo było wyobrazić sobie dzieci bawiące się na podwórkach sąsiadów pod czujnym okiem dziadków siedzących na ganku, a także warkot kosiarek w ciepły letni wieczór. Jeśli dochodziło tu do konfliktów, do aktów przemocy, to w ciszy, za zaciągniętymi zasłonami. Lecz ruina przy Rainbow Lane 1261 zadawała kłam wszelkim złudzeniom. Była czarną, paskudną reklamą prawdziwej

nienawiści, brutalności i rozpaczy – tego wszystkiego, na co nie było miejsca w wielkim amerykańskim śnie. Gdy wysiadał z wozu, w pobliżu nie było nikogo. Przez chwilę stał na chodniku, czując w nozdrzach ów charakterystyczny zapach spalenizny i sadzy, który utrzymuje się zwykle jeszcze długo po pożarze. Trawnik Kellerów zaczynał już dziczeć. Chwasty skwapliwie skorzystały z okazji i pięły się w górę. Ktoś ustawił tabliczkę z napisem WSTĘP WZBRONIONY. Bond nie widział powodu, by nie zastosować się do tego zakazu. Z daleka widział, że usunięto już wszystkie meble i przedmioty mające jakąkolwiek wartość. Należało się spodziewać, że wkrótce buldożery dokonają dzieła zniszczenia, a Thomas Keller, jego małżonka oraz tajemnice, które ich łączyły, zostaną zapomniani. Tuż obok przyhamował samochód. Bond odwrócił się i zobaczył chevroleta cruisera z godłem i napisem „Wydział Policji Salisbury” na drzwiach. Wysiadł zeń flegmatyczny funkcjonariusz o krągłej twarzy, ubrany w koszulę i krawat, z odznaką przypiętą na piersi. Emanował spokojem, solidnością, doświadczeniem. Właśnie o takich stróżach prawa marzą wszyscy praworządni obywatele. – Pan Bond? – upewnił się policjant. – Tak jest. Dziękuję, że pan przyjechał. – Nie ma za co. W czym mogę pomóc? – Pan badał tę sprawę? – Zgadza się. Kellerowie... Thomas i Gloria. Mieszkali tu od dłuższego czasu. Nie udzielali się zbytnio, ale i tak mieli sporo znajomych, z kościoła czy z centrum handlowego. Wydawali się szczęśliwą parą. Żadnych problemów finansowych. Nikt nie powiedział o nich złego słowa. – Spokojnie i rzeczowo, bez cienia emocji. Bond wyobrażał sobie, że policjant zawsze zachowywał się w ten sposób, bez względu na to, czy miał do czynienia z morderstwem czy z nieprawidłowym parkowaniem. – Pani

Keller pochodziła z Teksasu, ale o ile wiem, poznali się w Meksyku. Pan Keller był Niemcem. Nie mieli dzieci. – Jest pan pewny, że to ona go zabiła? – Na to wygląda, panie Bond. Keller został pchnięty nożem we własnej kuchni i choć stuprocentowej pewności nie mamy, wydaje się, że nawet nie próbował walczyć. Wrócił z pracy do domu, a ona już na niego czekała. A jeśli to nie ona zabiła, to trzeba sobie zadać pytanie: dlaczego w takim razie ulotniła się bez śladu? – Trochę to dziwne, że wszystko zostawiła. – Jedna z sąsiadek widziała, jak pani Keller odjeżdżała niebieskim kombi, a było to ledwie parę minut po tym, jak dom zaczął się palić. Naturalnie przyjrzeliśmy się finansom tej pary. Okazało się, że podejrzana zwiększyła kwotę kredytu hipotecznego i bank wydał jej z tej okazji czek potwierdzony. Małżonkowie mieli ponadto wspólne konto oszczędnościowe, które również opróżniła, wybierając środki w gotówce. A wszystko to tego samego ranka, krótko przed pożarem. – Wygląda to na morderstwo z zimną krwią. – To prawda. Wszystko sobie dokładnie obmyśliła. Można tylko zadać pytanie: dlaczego akurat teraz? To rzeczywiście ciekawe, myślał Bond, jadąc z powrotem w stronę motelu. Dlaczego teraz? Albo mówiąc ściślej: dlaczego właśnie dwa tygodnie przed startem rakiety Vanguard? Nie istniały żadne dowody pozwalające dopatrzyć się związku między Thomasem Kellerem i Jasonem Sinem. Co więcej, nawet sam domniemany sabotaż startu rakiety był jedynie przypuszczeniem. Mimo to doświadczenie podpowiadało Bondowi, że jak zawsze należy szukać śladów tego, co niezwykłe, swoistych nierówności w codziennym rytmie życia, i przyglądać się im ze szczególną uwagą. Naturalnie nie można było wykluczyć, że Gloria Keller pod wpływem impulsu przygotowała i zrealizowała plan pozbycia się męża. Być może lata

skrywanej urazy doprowadziły do krótkiej chwili przemocy, niespodziewanej i przez lata nieplanowanej. Lecz czy nie bardziej prawdopodobne było to, że w życiu tych dwojga zaszła ostatnio głęboka zmiana, która skłoniła panią Keller do zabójstwa? Bond przeczuwał, że tak właśnie było. Dokąd teraz? Słońce zaszło już za horyzont i Bond czuł się dziwnie nieobecny na tym mrocznym pustkowiu pól uprawnych, ciągnącym się monotonnie aż po zatokę Chesapeake. Kusiło go, by odbić na północ, w stronę Nowego Jorku. Mógł skontaktować się z FBI i spróbować ustalić, czy udało się trafić na ślad pani Keller. Cenna byłaby też informacja o tym, czy Jason Sin powrócił już do Ameryki. Wszystko to jednak mógł załatwić przez telefon, zwłaszcza że instynkt nakazywał mu pozostać tu, w pobliżu bazy na wyspie Wallops. Jeśli bowiem przeciwnik zamierzał wykonać ruch, to właśnie tutaj. Ponad wszystko jednak Bond pragnął się dowiedzieć, w jaki sposób zdjęcia, które ukradł w Niemczech, trafiły w ręce dowódcy bazy. Lawrence z pewnością nie zamierzał ujawnić prawdy, ale młody kierownik, Johnny Calhoun, był potencjalnym sprzymierzeńcem w tej sprawie. Niemniej teraz było zbyt późno, by do niego wrócić. Bond postanowił, że spróbuje szczęścia nazajutrz. Motel Starlite wybudowano w pewnym oddaleniu od drogi numer 13, na skraju cedrowo-sosnowego lasu. W tym, że przewodnim motywem zdobniczym były tu rakiety, nie było nic zaskakującego. Nazwę przybytku ogłaszał światu biały neon z migającą czerwoną rakietą, jakby próbującą się wyrwać z tablicy w kształcie rombu. Pokoje mieściły się w trzech dwupiętrowych budynkach pomalowanych na pastelowe kolory, nazwanych Redstone, Jupiter i Thor. Nawet wokół okrągłego basenu kafelki ułożono w taki sposób, by przypominały pierścienie Saturna. Motel Starlite nie był miejscem w typowym dla Bonda stylu, ale miał trzy poważne zalety: znajdował się blisko wyspy Wallops, był zaskakująco zaciszny i przyznano mu klasę AAA, a to oznaczało należytą czystość. Bond poprosił o pokój na

piętrze budynku Redstone, który stał nieco na uboczu, blisko granicy terenu należącego do motelu. Za osiem dolarów dostał apartament Redstone 205, złożony z sypialni, aneksu kuchennego i łazienki, z klimatyzacją i telewizorem oraz, co uważał za najistotniejsze, z doskonałym widokiem na bramę i drogę dojazdową. Bond zaparkował przed wejściem i poszedł prosto do kantoru kierownika motelu, by odebrać klucz. Za kontuarem ujrzał nową twarz: jegomościa w wieku zdecydowanie emerytalnym, o mocno zaspanych oczach. Kierownik nocnej zmiany wstał z widocznym wysiłkiem i przez chwilę szukał małej karteczki w stercie innych. – Był telefon do pana – powiedział. – Niejaki Calloon albo jakoś tak... wie pan? Z bazy rakietowej. – Calhoun? – Właśnie, szefie. Zgadza się. Mówił, że ma coś dla pana. Że niby ciekawe i żeby pan został. Ważna sprawa, mówił. – Zostawił numer? – Numeru to ja nie mam, bo i nie trzeba. Powiedział, że tu wpadnie jutro o ósmej. – W porządku. Mogę prosić o klucz? – Jasne. – Mężczyzna zdjął klucz z drewnianej tablicy z numerami wszystkich pokojów w budynku Redstone. – Dobranoc panu – powiedział, podając go Bondowi. – I miłych snów.

Czterodrzwiowy sedan minął bramę równo o drugiej, cicho chrzęszcząc oponami na ubitym żwirze. Północ minęła już dawno, lecz dopiero ta chwila była prawdziwym środkiem nocy, ciemność była niemal absolutna, a ludzie spali najgłębszym snem. Ubrany w uniform z nocnym wzorem kamuflażowym i wojskowe buty człowiek, który kazał się nazywać Harrym Johnsonem, wysiadł z samochodu i podszedł do bagażnika. Wyjął zeń coś

ciężkiego, owiniętego brezentem. Tuż za nim, w tej samej alejce, zaparkowały furgonetka i drugi wóz osobowy. Wysiadło z nich kolejnych sześciu ludzi, podobnie ubranych. Kominiarki zakrywały ich twarze. Byli uzbrojeni, żaden nawet nie próbował maskować kabury przypiętej do szelek, bo i nie miał ku temu powodu – o tej porze, w najczarniejszej godzinie nocy, nie było ani świadków, ani potrzeby ukrywania się. Cicho zamknęli za sobą drzwi samochodów i wsiąkli w ciemność, by zająć wcześniej ustalone pozycje. Dwie minuty po drugiej Johnson leżał już na ziemi z szeroko rozłożonymi nogami, tuląc w ramionach M60, nowiutki karabin maszynowy z samonastawnym regulatorem gazowym i zasilaniem taśmowym – najnowszy nabytek sił lądowych Stanów Zjednoczonych. Zaparłszy plastikową kolbę o bark, wyciągnął rękę, żeby wyregulować celownik. Pokój 205 w budynku Redstone miał prosto przed sobą, ciemny prostokąt jego okna ślepo spoglądał w noc. Karabin skonstruowano tak, by w razie potrzeby można było błyskawicznie wymienić lufę, ale Johnson wiedział, że nie będzie to konieczne. Spędził sporo czasu na oliwieniu wszystkich części ruchomych po to, by za naciśnięciem spustu bez problemu posłać, z prędkością dwóch tysięcy ośmiuset stóp na sekundę, sześćset pocisków na minutę w stronę celu odległego o zaledwie pięćset stóp. Apartament i wszystko, co się w nim znajdowało, miały zostać rozerwane na strzępy. Z armatą na komara, pomyślał Johnson, choć wiedział, że ludzie, którzy wydawali mu rozkazy, po prostu nie chcieli ryzykować. Brytyjski agent musiał zginąć, a gdyby dwa tysiące pocisków nie wystarczyło, pół tuzina ludzi tylko czekało, by zadać mu coup de grâce. Cała operacja miała dobiec końca w niespełna dziewięćdziesiąt sekund. Policjanci potrzebowali zaś aż siedmiu minut, by tu dotrzeć. Nieco wcześniej dokonano kilku fałszywych wezwań, by funkcjonariusze rozjechali się w teren jak najdalej od motelu. Siódmy członek zespołu, siedzący w furgonetce, na bieżąco monitorował łączność miejscowej policji. Miał za zadanie ostrzec towarzyszy na długo

przed tym, nim w okolicy pojawi się pierwszy wóz patrolowy. Przez kilka sekund Johnson wsłuchiwał się w głęboką ciszę. Tak, to był środek nocy. Słyszał tylko kilka cykad i pohukiwanie sowy. Pora zaczynać. Delikatnie zagiął palec wokół języka spustowego i pociągnął. W niemal absolutnej ciszy jazgot karabinu maszynowego był wręcz szokująco głośny, a białe błyski u wylotu lufy rozświetliły ciemność. W jednej chwili apartament 205 w budynku Redstone przestał istnieć. Wściekła seria pocisków rozniosła drewniane panele, drzwi i okna. Oczami wyobraźni Johnson widział już wnętrze pokoju, pękające klosze i żarówki, obrazki spadające ze ścian, kawałki szkła fruwające we wszystkich kierunkach, nawet powietrze pocięte niekończącą się smugą rozpalonych pocisków. A człowiek leżący w łóżku? Może zdążył się ocknąć na kilka sekund, potem już tylko kule wstrząsały jego ciałem, a gorąca krew wsiąkała w prześcieradło. Trudno o szybszą, bardziej gwałtowną śmierć. Na taki właśnie koniec zasłużył brytyjski szpieg. Wstrzymał ogień. Cisza powróciła, niemal namacalna, jakby noc próbowała odzyskać władzę nad światem. Z pokoju 205 nie zostało nic, za to w sąsiednich kolejno zapalały się światła. Jakaś kobieta wrzeszczała wniebogłosy. Małe dziecko zaczęło płakać. Wielu gości zapewne rzuciło się już do telefonów, żeby wezwać policję, lecz Harry Johnson nie spieszył się zbytnio. Miał mnóstwo czasu. Obserwował w spokoju ciemne postacie, które właśnie wbiegały po schodach na piętro, by sprawdzić, czy robota została wykonana. James Bond także je widział. Agent tajnych służb wykonujący misje w terenie wykształca w sobie nowy zmysł, swoistą antenę. Musi to zrobić, gdyż jej posiadanie lub nieposiadanie oznacza różnicę między życiem a śmiercią. Gdy Bond wrócił do motelu Starlite, wiedział od pierwszej chwili, że coś jest nie tak. Wrażenie nie było dostatecznie silne, by skłonić go do natychmiastowej ewakuacji, ale wystarczająco mocne, by uznał za stosowne zachować

nadzwyczajną ostrożność. Może zaczęło się od błysku niepokoju w oku kierownika nocnej zmiany? Niby tak leniwie przekazywał wiadomość, ale jednocześnie jakby ostrożnie, z rezerwą. Naturalnie istniała możliwość, że Calhoun rzeczywiście się dowiedział, gdzie nocuje gość zza oceanu, nawet jeśli Bond nie podał mu nazwy motelu. Jeśli jednak zadzwonił, to po co wspominał, że pracuje w „bazie rakietowej”? Tego rodzaju informacji nie rozpowszechnia się tak beztrosko, przecież ośrodek badawczy był placówką o surowych regułach bezpieczeństwa. I po co w ogóle miałby tu przyjeżdżać? Znacznie większy sens miałoby spotkanie w jego biurze. Bond podsumował wszystkie przesłanki i ocenił, że istnieje osiemdziesięcioprocentowa szansa na to, iż ktoś po prostu chciał mieć pewność, że zastanie go nocą w motelu. To zaś oznaczało, że powinien spodziewać się gości. I właśnie dlatego zabrał z kantoru klucz i oddalił się jak gdyby nigdy nic. Zaczął działać dopiero wtedy, gdy znalazł się w swoim pokoju. Przyjrzawszy się tablicy z kluczami w recepcji, zauważył, że budynek Redstone jest niemal pusty. Sprawa była więc prosta. Wystarczyło spakować rzeczy i przenieść się niepostrzeżenie piętro niżej, do pokoju 105. Wszystkie pokoje miały drzwi od frontu i przesuwne okna od podwórza – właśnie tamtędy Bond dostał się do środka, podważywszy kuchennym nożem prymitywny skobel. Pokój niczym nie różnił się od tego powyżej, nawet abstrakcyjne malowidło nad łóżkiem było identyczne. Bond położył się w ubraniu, nie zapaliwszy światła. Czekał. Gdyby zajrzał tu ktoś z obsługi albo spóźnieni podróżni, zniknąłby, zanim zdążyliby otworzyć drzwi. Gdyby zaczęły się kłopoty, byłby gotowy stawić im czoło. Spał czujnie, właściwie drzemał. Wyczuł nadjeżdżający samochód, zanim jeszcze minął on bramę. Natychmiast otworzył oczy, czujny i przytomny. Rytm nocy został zakłócony. Pracowite cykady umilkły na krótką chwilę. Trzy, może cztery razy szczeknął pies, a potem umilkł. Zaraz potem Bond usłyszał szczęk metalowego trójnogu model M122 rozkładanego na żwirze, ale go nie rozpoznał. Miał świadomość, że skoro pozostał w motelu, niejako

sam ściągnął na siebie kłopoty, ale czy miał wybór? Ten, kto chciał go teraz dopaść, mógł doprowadzić go do swego mocodawcy. Wobec braku innych przydatnych tropów Bond był zmuszony skorzystać ze sposobności, którą zesłał mu los. Uzmysłowił sobie i to, że popełnił błąd, że nie docenił przeciwnika, gdy wyjrzał przez szczelinę między zasłonami i dostrzegł sześciu ludzi rozbiegających się po placu. Siedmiu na jednego, pomyślał. Widać, że nie zamierzają ryzykować! Nie bardzo wierzył, że zechcą rozpętać wojnę w samym środku popularnego motelu, ale ledwie zdążył o tym pomyśleć, odezwał się karabin maszynowy i długa seria zniszczyła pokój, w którym miał nocować. Hałas był ogłuszający. Kule bez końca biły w drewno i cegły, niemal dało się wyczuć impet każdego uderzenia. Przyczajony dziesięć stóp niżej, oddzielony ledwie paroma calami stropu od istnego piekła Bond próbował nie wpaść w panikę na myśl o tym, jak brutalny jest ten atak i jak niewiele brakowało, by zginął. Wystarczyło, że zostałby w łóżku, które mu tu zaproponowano. Pył i drzazgi sypały się z góry gęstą chmurą, powietrze śmierdziało kordytem. Przez kilka sekund zdawało mu się, że wszystko ucichło, lecz nagle zrozumiał, że został dosłownie ogłuszony. Słuch wrócił mu po chwili, a wraz z nim krzyki kobiety i płacz dziecka dobiegające z sąsiedniego budynku. Wyjrzawszy, dostrzegł światła zapalające się w pokojach wokół kantoru kierownika, ale nie wątpił, że sam szef nocnej zmiany już dawno się stąd ulotnił. Wyciągnął półautomatyczny pistolet Remington M1911, który pożyczyli mu sympatyczni koledzy z FBI, gdy tylko pojawił się w Nowym Jorku. Broń była nieco za ciężka jak na jego gust, ale kładąc się do snu, na wszelki wypadek położył ją obok łóżka, a teraz dziękował opatrzności za to, że w ogóle ją dostał. Myślał gorączkowo. Seria z karabinu maszynowego miała go wykończyć. Sześciu ludzi, których widział, sprowadzono na wszelki wypadek – mieli się upewnić, czy cel ataku został osiągnięty. Tak. Dwaj z nich stali na dziedzińcu. Bond usłyszał kroki na zewnętrznych schodach.

Trzej napastnicy posuwali się w górę, ubezpieczając się wzajemnie, jakby istniała jakakolwiek szansa na to, że lokator pokoju 205 przeżył ostrzał! Najpóźniej za piętnaście sekund mogli wszcząć alarm. Co wtedy? Bond rozważył sytuację. Wynajęty samochód został na parkingu przed budynkiem. Wiedzą, że tu jest. Gdy się zorientują, że pomylili adres, zaczną przeszukiwać pokój za pokojem. Poderwał się i skoczył w stronę przesuwnego okna. Trzech na górze, dwóch od frontu. To oznaczało, że na tyłach budynku został tylko jeden. Bond ujrzał go niemal natychmiast. Mężczyzna stał z zadartą głową, przyglądając się temu, co zostało z pokoju 205. I bardzo dobrze. Patrzy w niewłaściwą stronę, a kominiarka dodatkowo ogranicza mu pole widzenia. Mocno pochylony Bond w sprinterskim tempie pokonał dystans dzielący go od przeciwnika. Zamachnął się ciężką bronią i z całej siły wbił ją w jego krtań, czując przy tym, jak stalowa lufa miażdży chrząstkę tarczowatą i łamie nieco wyżej położoną kość gnykową. Mężczyzna przechylił się i pewnie krzyknąłby z bólu – albo chociaż zagulgotał – lecz Bond nie mógł mu na to pozwolić. Obrócił pistolet w dłoni i uderzył ponownie, tym razem rękojeścią w kark. Bezwładne ciało padło wprost w jego ramiona. Natychmiast ułożył je na ziemi. Wszystko to trwało dziesięć sekund, a może mniej. Nie było czasu do stracenia. Bond ściągnął przeciwnikowi kominiarkę i nawet nie spojrzawszy mu w twarz, włożył ją sobie na głowę. Miał na sobie ciemne ubranie. Gdyby pozostał w ruchu i trzymał się z daleka od rozświetlonych okien, ten plan mógł się powieść. Karabin maszynowy nadal milczał, lecz budzące grozę wspomnienie o nim wciąż wisiało w powietrzu. Kobieta przestała krzyczeć, ale dziecko nadal płakało. I wtedy Bond usłyszał wołanie dobiegające z góry. Cztery słowa: – Nie ma go tu! Zatem już wiedzieli, że ich oszukał. Już go szukali. Instynkt podpowiadał mu, że należy uciekać w stronę lasu rozpościerającego się tuż za motelem,

ale teren otaczało wysokie ogrodzenie bez furtki. Bond puścił się biegiem wzdłuż ściany budynku, licząc na to, że znajdzie jakąś ścieżkę prowadzącą do szosy. Z pięcioma uzbrojonymi przeciwnikami mógł sobie poradzić. Prawdziwym problemem był karabin maszynowy. Gdyby tylko spróbował ruszyć w jego stronę, kule rozszarpałyby go na strzępy, zwłaszcza że na tle jasnych okien byłby znakomitym celem. Czy zostałby rozpoznany mimo kominiarki? Może przeciwnicy opracowali jakiś kod sygnałowy na wypadek, gdyby któryś z nich zginął? Dwaj z nich właśnie biegli ku niemu. To mogło oznaczać tylko jedno: zdradził go jakiś szczegół, może inne ubranie, może wzrost, a może po prostu to, że podążał w niewłaściwym kierunku. Nagle obaj przystanęli i unieśli broń. Bond pierwszy otworzył ogień i zabił obu, po czym ruszył biegiem w stronę swojego samochodu. Był pewny, że lufa karabinu maszynowego będzie śledzić jego ruch, że lada chwila palec naciśnie spust. Wynajęto mu plymoutha, typowy produkt amerykańskiej motoryzacji, nudnego i przewidywalnego, daremnie aspirującego przynajmniej do stylowości. W tym momencie na szczęście zaspokajał potrzeby Bonda, bo miał być metalową ścianą, barierą oddzielającą go od śmierci. W chwili, gdy agent rzucił się na ziemię za samochodem, rozległ się ogłuszający warkot karabinu maszynowego. Karoseria plymoutha zatrzęsła się od kul, szyby w oknach eksplodowały, lusterka poszybowały w dal, a blachy zaczęły się odkształcać. Bond miał w kieszeni kluczyki, ale leżąc na żwirowym parkingu i ściskając w dłoni rękojeść remingtona, wiedział, że tym samochodem już nigdzie nie pojedzie. Wóz drżał i kołysał się jak ranne zwierzę. Po chwili opadł na jedną stronę, gdy z donośnym hukiem pękły opony. Ogień z broni maszynowej nareszcie ucichł. Bond był w potrzasku. Za plecami miał budynek motelu. Od bramy, jedynej drogi ucieczki, dzielił go dystans mniej więcej trzystu stóp. Ten, kto obsługiwał karabin maszynowy, był poza zasięgiem półautomatycznego pistoletu. Bond zdołał wyeliminować trzech z sześciu ludzi, którzy po niego

poszli, ale to oznaczało, że pozostało jeszcze czterech, którzy bez wątpienia już się zbliżają, korzystając z ciemności. Wiedzieli, gdzie go szukać. Gdyby poderwał się do biegu, natychmiast by go ścięli. Był wściekły na siebie. Wiedział, że nastąpi atak, i siedział bezczynnie! Powinien już dawno być po drugiej stronie ogrodzenia, w lesie albo na szosie. Wszędzie, byle nie tutaj. Ile minut minęło od początku szturmu? Policja z pewnością jest już w drodze. Gdyby tylko udało się wytrwać jeszcze chwilę... Bond zdarł z głowy kominiarkę. Już nie była mu potrzebna, a w ciepłym powietrzu nocy tylko się w niej pocił. Z ciekawości rzucił ją poza obrys plymoutha i natychmiast odpowiedział mu pojedynczy strzał, tym razem z pistoletu. A zatem i piechurzy mierzą w moim kierunku. Co bym zrobił na ich miejscu? Czuł, że karabin maszynowy będzie go szachował, podczas gdy pozostali napastnicy będą podchodzili coraz bliżej, by oddać w końcu pewny strzał. Bond zacisnął zęby, czekając na nieuniknione. I wtedy od strony szosy nadjechał z dużą prędkością jeszcze jeden wóz, oślepiając wszystkich reflektorami. Bond wyjrzał z kryjówki w samą porę, by dostrzec, jak rozpędzony samochód przewraca karabin maszynowy. Gdyby strzelec nie odskoczył w porę, z pewnością byłoby po nim. Wóz zatrzymał się z piskiem tuż obok podziurawionego plymoutha. Tylne drzwi, wcześniej otwarte, otworzyły się siłą bezwładu. – Wsiadaj! – padł rozkaz. Bond nie zawahał się. Wyskoczył z bronią w ręku, ostrzeliwując się, i nie bez satysfakcji spostrzegł, że kula dosięgła jednego z napastników w kominiarkach. Od samochodu dzieliło go jeszcze pięć kroków. Wystrzelił jeszcze raz, a potem rzucił się szczupakiem na tylną kanapę. Wóz natychmiast ruszył. Kierowca najwyraźniej nie przejął się tym, że stopy Bonda wystawały jeszcze na zewnątrz. Szarpnął kierownicą, jednocześnie dodając gazu. Samochód zawrócił o 180 stopni. Bond tymczasem wciągnął nogi do środka i usiadł, wpatrzony w nocny pejzaż za przednią szybą. W tym momencie było mu w zasadzie obojętne, kto pospieszył mu na ratunek.

Strzelec spod bramy zdążył się już pozbierać i podnieść karabin maszynowy. Teraz dopiero Bond zauważył, że to M60, nowa nadzieja sił lądowych Stanów

Zjednoczonych.

Mężczyzna

już

się

odwracał,

już

mierzył

w nadjeżdżający wóz. Odczepiony trójnóg leżał na ziemi, tym razem czekał ich ostrzał z biodra. Kierowca z kamiennym spokojem prowadził wóz ku strzelcowi. Teraz chodziło już tylko o to, kto pierwszy stchórzy albo kto będzie szybszy. Bond mimowolnie napiął mięśnie. Twarz strzelca była coraz bliżej. Krótkie siwiejące włosy, kwadratowa szczęka, wąskie oczy. I M60 gotowy do strzału. Lecz zanim palec nacisnął spust, samochód uderzył w napastnika z olbrzymią siłą. Bond poczuł szarpnięcie i zdążył jedynie dostrzec, że potrącony człowiek i jego broń odlatują w przeciwnych kierunkach. Sekundę później minęli bramę, a potem byli już na szosie, gotowi z wyciem silnika pomknąć przez noc. Bond wyjrzał przez tylną szybę. Dwaj intruzi w kominiarkach biegli w kierunku bramy, ale nawet nie próbowali strzelać. Trzeci leżał nieruchomo pomiędzy nimi, z szeroko rozrzuconymi nogami i ramionami. Tylne drzwi nadal były otwarte. Bond zatrzasnął je i teraz dopiero pochylił się nad fotelem, by przyjrzeć się kierowcy. W remingtonie nie miał już kul, ale wiedział, że broń nie będzie mu teraz potrzebna. – Dziękuję – rzekł. – Nie ma za co – odpowiedziała Jeopardy Lane.

15 Tropem pieniędzy

W porządku, Jeopardy. Kończymy z bajeczkami. – Bond przebił jajko i przez moment patrzył, jak krwawi na żółto wprost na talerz. – Kim jesteś i jaka jest twoja rola w tym wszystkim? Była czwarta nad ranem i właśnie miał zjeść śniadanie, którego nie chciał, w miejscu, którego nie znał. Nie był głodny, lecz jednocześnie czuł, że nie jest w stanie zasnąć. Jego układ nerwowy wciąż zalewał organizm wysoką falą adrenaliny, organicznej substancji chemicznej, która sterowała poczynaniami człowieka, odkąd tylko wystawił nos z jaskini. Zwana też epinefryną, wytwarzana była w reakcji na zagrożenie i tak naprawdę oferowała prosty wybór: walcz albo uciekaj. Możliwe, że w tym przypadku pracowała na dwa etaty, pomyślał Bond, bo w końcu zdecydowałem się i na jedno, i na drugie. Jeopardy nie jadła. Sączyła czarną kawę i leniwie ćmiła papierosa, jakby prawie o nim zapomniała. W jej oczach widać było ślad bólu. Całkiem możliwe, że właśnie zabiła człowieka i choć bardzo się starała udawać, że to nic takiego, najwyraźniej nie nawykła do takich zdarzeń i nie do końca umiała ukryć to, jak bardzo jest przejęta. – Jestem zmęczona – odpowiedziała. – Porozmawiamy rano. – Już jest rano. A ja nie mam ochoty znowu obudzić się samotnie w hotelowym pokoju. – Przepraszam, że tak cię urządziłam, James. Już dobrze? To chciałeś usłyszeć? A teraz spróbuj spojrzeć na to moimi oczami. Nie wiedziałam, kim

jesteś i co robisz w Niemczech. Wykonywałam swoje obowiązki. – Dla kogo pracujesz? – spytał Bond i zaryzykował odpowiedź: – Jesteś z CIA? Siedzieli sami w podłużnym i całkiem pustym barze, jakby żywcem wyjętym z obrazu Edwarda Hoppera, tyle że bez koloru. Bond zastanawiał się, dlaczego lokal jest czynny przez całą noc. Kelnerka przysypiała za barem, a kucharz miał mętne oczy i pilnie potrzebował maszynki do golenia. Przy długim mahoniowym kontuarze stał rząd pustych krzeseł. – Zgoda. W sumie nie widzę powodu, dla którego nie miałbyś znać prawdy. Jestem z amerykańskiej Secret Service, oddelegowana do Departamentu Skarbu. Powiedzmy, że jestem agentem operacyjnym. Badam przestępstwa finansowe. – Jakiego rodzaju? – Przeróżne. Głównie fałszerstwa. Bond był skołowany. Być może dziewczyna miała rację i rzeczywiście było zbyt późno – lub zbyt wcześnie – na tę rozmowę. Cóż mogły mieć wspólnego fałszywe pieniądze ze startami rakiet typu Vanguard oraz z sojuszem Jasona Sina ze Smierszem? – Mów dalej – mruknął zachęcająco. – Na pewno chcesz teraz o tym rozmawiać? – Powiem tak: nie spuszczę z ciebie oka, póki nie usłyszę całej prawdy. – W porządku. – Jeopardy otworzyła torebkę i wyjęła z niej nowiutki banknot studolarowy. Położyła go na blacie, jakby chciała zapłacić za posiłek. – Przyjrzyj się – poleciła. – Może będziesz umiał zgadnąć, czy jest prawdziwy czy nie. Bond podniósł banknot i pomyślał, że to nieuczciwa konkurencja. Owszem, znał się trochę na amerykańskiej walucie, ale nie na najdrobniejszych detalach grafiki, i z pewnością nie o czwartej nad ranem. Mimo to obejrzał studolarówkę bardzo dokładnie, potarł papier palcami

i spojrzał weń pod światło, by się upewnić, czy są tam cieniutka czerwona linia i niebieskie włókna. Benjamin Franklin przyglądał mu się obojętnie z awersu. Na odwrotnej stronie uwieczniono gmach znany jako Independence Hall – Bond uświadomił sobie nagle, że nie wie, gdzie ową budowlę wzniesiono. Może w Waszyngtonie? Banknot był zupełnie nowy. Po krótkiej chwili Bond odłożył go na kontuar. – Wygląda mi na prawdziwy – rzekł. – Ale wyobrażam sobie, że zaraz zaprzeczysz. – Jest niemal doskonały – odpowiedziała Jeopardy. – W jednej czwartej len, w trzech czwartych bawełna. Wykonany techniką druku wklęsłego, farbą podaną pod dużym ciśnieniem. Nie da się uzyskać wyraźniejszego rysunku. A to tylko jedna ze stu osiemdziesięciu pięciu identycznych studolarówek, które mój departament otrzymał mniej więcej tydzień temu. Od początku mieliśmy pewne podejrzenia. Po pierwsze, wszystkie są zupełnie nowe. Spójrz na ten banknot. Widać, że nigdy nie był w obrocie. Ale naprawdę dziwne jest to, że ma co najmniej siedem lat. – Skąd to wiadomo? – W 1950 roku dokonano kilku zmian we wzorze, dotyczyły zwłaszcza tych dwóch pieczęci. Na przykład symbol Rezerwy Federalnej zyskał te kolce, a znak Skarbu stał się mniejszy. Ale na tym banknocie zmian nie naniesiono, a odkąd został wyprodukowany, nigdy nie widział światła dziennego. Z pewnością nie bez powodu. Teoretycznie mogłyby istnieć prawdziwe nieużywane banknoty z tamtego okresu, choćby skradzione i ukryte na kilka lat. Ale przyjrzyj się bliżej. Oczy Franklina są odrobinę mętne. Niektóre detale włosów na kołnierzu wydają się uproszczone, niedokończone. To najlepsza robota, z jaką mieliśmy do czynienia, ale jednak fałszywka. Nie mamy wątpliwości. Bond przyglądał się jej, gdy mówiła, i dostrzegł coś nowego – pasję, której wcześniej brakowało, iskrę podniecenia w oczach i odrobinę rumieńca na bladych policzkach. Znał wiele kobiet, które uwielbiały

wydawać forsę, lecz Jeopardy była pierwszą, w której sam pieniądz wzbudzał takie emocje. – Całą kwotę w tych banknotach, osiemnaście tysięcy pięćset dolarów, znalazła policja stanowa Nevady. Pewna kobieta zatrzymała się w hotelu w Las Vegas. Zajęła apartament dla najpoważniejszych graczy. Była w mieście od paru dni i dosłownie szalała – głównie piła i grała, a raczej przegrywała, jakby jutro miał być koniec świata. Zdaniem policji przepuściła pięć tysięcy podczas jednego wieczoru z ruletką. To właściciele kasyna powiadomili służby o jej dziwnym zachowaniu. Łajdacy bez serca nie mają nic przeciwko temu, by ludzie zostawiali u nich ciężko zarobione pieniądze, ale gdy tylko zwęszą kłopoty, od razu wiedzą, co robić. Właściwie trudno ustalić, jak to wszystko się odbyło, ale w końcu dwaj funkcjonariusze zapukali do drzwi apartamentu – i spłoszyli kobietę. Wyszła na balkon, a kiedy wyważyli drzwi, skoczyła. Szkoda tylko, że wybrała sobie pokój na dwudziestym piętrze. – A nazywała się Gloria Keller. – Właśnie. Powiedział ci o niej komandor Lawrence? – Nic mi nie powiedział. – Bond postanowił dokończyć opowieść. – Zobaczyła policjantów i uznała, że ścigają ją z powodu męża... – A była tak pijana, że nie zastanowiła się nawet, czy istnieje inne wytłumaczenie. I tyle. Przeszukali pokój i znaleźli walizkę z gotówką, a potem jakiś bystrzak z posterunku wpadł na pomysł, żeby przysłać nam próbki. Szybko ustaliliśmy, że to same fałszywki. Wtedy przydzielono mi tę sprawę. – Jak zatem trafiłaś do Nürburga? – Pomału. Zaraz do tego dojdziemy. – Jeopardy zgniotła niedopałek i zapaliła nowego papierosa. Bond odsunął talerz. Nie zjadł nawet połowy posiłku. – Przede wszystkim musisz zrozumieć, jak ważna była dla nas ta sprawa. Jak sądzisz, dlaczego tak szybko zaczęłam działać? Bo to nie jest

tandeta, którą spotyka się na co dzień, to absolutnie najlepsze podróbki, jakie w życiu widziałam. Są tak dobre, że podejrzewamy, że mogą być owocem Operacji Bernhard. – Z obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen? – Bond zmarszczył brwi, przypominając sobie szczegóły tajnej operacji z czasów drugiej wojny światowej. – Zawsze sądziłem, że Niemcy produkowali tam tylko funty. – Plan polegał na tym, żeby rozregulować brytyjską gospodarkę, zalewając ją fałszywymi pieniędzmi. Wykorzystując do pracy więźniów obozu, major Bernhard Krüger zdołał wyprodukować ponad sto trzydzieści milionów funtów i podobno były to najlepiej podrobione banknoty w dziejach. A potem pod koniec wojny zabrał się do fabrykowania dolarów amerykańskich, z równie dobrym skutkiem. – Ale cały interes zatrzymano, zanim ruszyła produkcja... – Tak brzmi oficjalna wersja. Jednakże od początku krążyły pogłoski o tym, że kilka partii studolarówek zdołano ukończyć i że wraz z maszynami drukarskimi wpadły w ręce Rosjan. Tak się składa, że już wcześniej mieliśmy dowód na ich istnienie, ale o tym za chwilę. – Nie, to nie była ta sama dziewczyna, którą Bond poznał w Niemczech. Mówiła niespiesznie, całkowicie skupiona na tym, co było jej zawodową pasją. – Ważne jest to, że mieliśmy powody sądzić, że pieniądze znalezione w Las Vegas pochodzą z Operacji Bernhard. W chwili, gdy ustaliliśmy, że Gloria Keller była żoną Thomasa Kellera, kierownika projektu w ośrodku na wyspie Wallops, zaczęliśmy się poważnie niepokoić. Bond gorączkowo analizował fakty. Miał rację co do istnienia związku, a zatem... Rosjanie przekupili Kellera, by dokonał sabotażu. Wrócił do domu z walizką pieniędzy, nie wiedząc, że Sowieci, z typową dla siebie małostkowością, zapłacili mu fałszywymi banknotami. Jego żona wykorzystała okazję, żeby się wyrwać z małżeństwa i zaszaleć. Zabiła go i uciekła z gotówką do Las Vegas. Gdy policjanci zapukali do jej drzwi, uznała, że jest poszukiwana za morderstwo, i popełniła samobójstwo.

Bardzo zgrabnie. Tylko że... – Wiesz może, co Keller miał dla nich zrobić? – spytał. – Nie. – Ale na pewno ma to związek z wystrzeleniem rakiety Vanguard. – Szefowie NRL są innego zdania. Nie widzą powodu, dla którego Sowieci mieliby chcieć zniszczyć amerykańską rakietę. Nie rozumieją, co przeciwnik mógłby na tym zyskać. – Bond rozumiał. Te same argumenty słyszał wcześniej od komandora Lawrence’a. Było to typowo wojskowe myślenie: skoro nie widać zagrożenia, to znaczy, że zagrożenie nie istnieje. – Prawdą jest, że gdyby ktoś chciał storpedować amerykański program kosmiczny, to znacznie lepszych celów miałby pod dostatkiem. – Wróćmy do tego, co cię sprowadziło do Nürburga. – Po prostu dopisało nam szczęście. Chodziło oczywiście o te same fałszywe pieniądze, tyle że przechwycone wcześniej. W zeszłym roku jeden z naszych śledczych został wezwany do zbadania płatności w kwocie tysiąca dolarów dokonanej właśnie takimi banknotami, pochodzącymi z Operacji Bernhard. Miały nawet kolejne numery seryjne. Wpłacono je jako zaliczkę za bardzo drogi samochód, a sprzedawca z jakiegoś powodu nabrał podejrzeń. Tak czy owak, nabywcą był pewien multimilioner z Nowego Jorku. Gdy złożyliśmy mu wizytę, naturalnie grał niewiniątko. Bo niby dlaczego człowiek o jego pozycji miałby ryzykować utratę majątku, posługując się fałszywymi pieniędzmi? Najwidoczniej ktoś mu je wcisnął. Nie, oczywiście nie pamiętał kto, przecież tak często miał do czynienia z poważnymi kwotami. Był w szoku, że przytrafiło mu się coś takiego i że sprawa wzbudziła zainteresowanie samego Departamentu Skarbu. Naturalnie musieliśmy mu uwierzyć, bo to przecież poważny gracz na rynku pracy. Koreańczyk. Szanowany członek lokalnej społeczności. – Sin. – Sin Jai-Seong. Prześwietliliśmy go i wszystko wskazywało na to, że jest

czysty. Osiem lat temu przyjechał do Stanów z Korei Południowej. Zaczynał na Hawajach, gdzie przygarnęli go dalecy krewni. Swój biznes zbudował od zera. Pojawiły się pewne wątpliwości co do tego, skąd wziął kapitał na rozkręcenie działalności, bo wzbogacił się w oszałamiającym tempie. Prawdę mówiąc, jak na tak znaną postać ujawnia zastanawiająco niewiele na temat swojej przeszłości. Szkoda, że wcześniej nikt nie zwrócił na to uwagi. Tak czy owak, w naszej branży zawsze trzeba iść śladem pieniędzy. To naczelna zasada. Sin ma domy w Nowym Jorku, na Hawajach, właściwie wszędzie, ale gdy usłyszałam, że akurat przebywa w Nürburgu, od razu wsiadłam do samolotu. Chciałam się bliżej przyjrzeć sprawom Sina, a poznałam ciebie. – A zdjęcia? – zadając to pytanie, Bond nie potrafił pozbyć się oskarżycielskiego tonu. Jeopardy wzruszyła ramionami. – Od razu skojarzyłam fotografie ze sprawą Thomasa Kellera i, co oczywiste, musiałam je pokazać swoim zwierzchnikom. Nie zamierzam przepraszać za to, że ci uciekłam, James. Po prostu robiłam to, co uważałam za słuszne. Zresztą i ty jakoś nie miałeś ochoty wyjawić mi, kim jesteś i czym się naprawdę zajmujesz. Do dziś nie wiem. Mówiłeś, że jesteś kimś w rodzaju detektywa, a to może oznaczać mnóstwo rzeczy. Bond już wcześniej doszedł do wniosku, że będzie musiał powiedzieć jej o wszystkim. Jeopardy właśnie ocaliła mu życie, a teraz praktycznie przejmowała całą operację, traktując to, co między nimi zaszło, absolutnie rzeczowo i bez sentymentów. Zrobiła na nim wrażenie i choć dochodziła czwarta trzydzieści nad ranem, Bond poczuł nagłą chęć pochwycenia tej dziewczyny za kark i ucałowania tych jakże poważnych ust tak mocno, by zaczęły krwawić. Opanował się jednak i zamiast rzucić się na Jeopardy, opowiedział jej o sprawie, począwszy od spotkania u M, a skończywszy na chwili, w której przybyła mu na ratunek. – Zatem działamy w tej samej branży – podsumowała. – Powinnam była

się domyślić. Brytyjska Secret Service! – Tak jest. – Dlaczego nie powiedziałeś od razu? – Ty też niczego mi nie zdradziłaś. – Umilkli. Bond wpatrywał się w jej krągłą, ciut chłopięcą twarz, krótko przycięte włosy i czujne oczy. – Miałem szczęście, że się zjawiłaś – rzekł po chwili. – Nie spodziewałem się tak gorącego przyjęcia w motelu Starlite. – To nie było do końca szczęście – odparła. – Wysłałam te zdjęcia do NRL, ale nie przejęli się nimi zbytnio. Czy można być jeszcze głupszym? Przyjechałam więc na wyspę Wallops, żeby spróbować dowiedzieć się więcej o Kellerze i jego udziale w programie kosmicznym. Byłam tam, gdy wyszedłeś z biura, i widziałam, jak wracałeś do samochodu. Postanowiłam cię śledzić, i nie tylko ja, jak się okazało. Gdy odjeżdżałeś, ruszył za tobą samochód, ja zaś pojechałam za nim. Doprowadziłeś go do swojego motelu, więc postanowiłam przyczaić się i poczekać na rozwój wydarzeń. – Wzruszyła ramionami. – A może i było to szczęście, sama nie wiem. W każdym razie okazało się, że przeciwnicy mają poważne zamiary. Naprawdę chcieli cię zabić. – Wygląda na to, że siedzimy w tej sprawie razem – orzekł Bond. – W gruncie rzeczy prowadzimy tę samą operację, tylko zaczęliśmy z przeciwnych kierunków. – Spojrzał jej w oczy. – Zgadzasz się ze mną, czy mam się spodziewać, że kiedy się obudzę, znowu cię nie będzie? – Jasne, że się zgadzam, muszę tylko skontaktować się z biurem. Ale nie martw się, donikąd się nie wybieram – dodała, gasząc papierosa. Położyła na kontuarze kilka dolarów, tym razem prawdziwych. – Mieszkam w hotelu na drugim końcu Salisbury. – Proponujesz mi nocleg na kanapie? Jeopardy zignorowała aluzję. – Nie ma takiej potrzeby – odparła. – Mają sporo wolnych pokoi.

Prześpijmy się, a jutro zastanowimy się co dalej. Przywołała kelnerkę i uregulowała rachunek. Słońce już zaczynało wschodzić, pierwsze macki świtu wypełzały z wolna ponad horyzont. Budził się ostatni dzień przed startem rakiety.

16 W jaskini lwa

Bond

ocknął się z niemałym trudem. Lot z Europy, wydarzenia poprzedniego dnia oraz długa i ciężka noc były brzemieniem, za którego sprawą trudno mu było przecisnąć się ciasnym tunelem ku świadomości. Spędził noc w doskonale kwadratowym i doskonale nieciekawym pokoju, a szczególnie przygnębiająca była myśl, że spędził ją samotnie. Odrzucił kołdrę i wyszedł z łóżka. Słońce wciskało się bezczelnie szparami wokół zaciągniętych zasłon. Rozsunął je, by wyjrzeć na taras i basen. Ktoś ciął wodę pewnym ruchami, sprawnie wykonywał nawroty i płynął w przeciwnym kierunku. Od razu wiedział, że to Jeopardy. Widział jej odkryte, dobrze zbudowane ramiona, pracujące w niespiesznym, równym rytmie. Kosmyki włosów, pociemniałe od wody, całowały jej szyję. Miała na sobie kostium cielistej barwy, w którym wyglądała na nagą. Przez chwilę Bond patrzył nie bez satysfakcji, jak woda otwiera się i zamyka wokół jej małych, krągłych, dziewczęcych pośladków. Jeopardy znowu dotarła do końca toru i bez chwili wytchnienia zgięła się wpół, wykonując pod wodą kolejny nawrót. Bond już się napatrzył. Wziął prysznic, po czym zadzwonił do Londynu i do Nowego Jorku. Przyszła do niego z mokrą głową, gdy zaczynał śniadanie. – Jason Sin wrócił do Ameryki – oznajmił Bond. – Rozmawiałem z CIA. Dwa dni temu wylądował na lotnisku Idlewild i zniknął. Wczoraj widziano, jak wjeżdżał na teren bazy opodal Paterson w New Jersey.

– Blue Diamond? – Tak. To baza maszyn. Jeopardy skinęła głową. – Widziałam zdjęcia. Sin udziela się mocno w budownictwie, dlatego ma sporo własnego sprzętu, koparki, wywrotki, przyczepy i tak dalej. I całkiem niezłą bazę, ogrodzoną i świetnie strzeżoną. – Umilkła zamyślona. – Ale właściwie dlaczego? Jak sądzisz, co on tam robi? Co próbuje ukryć? – Cokolwiek to jest, moim zdaniem powinniśmy tam pojechać. – Bond podjął szybką decyzję. W Marylandzie nie mógł już wiele osiągnąć. Brytyjska i amerykańska Secret Service przekazały Laboratorium Badawczemu Marynarki Wojennej dostateczne ostrzeżenie, ale bez skutku. Startu rakiety nie odwołano. To oznaczało, że pozostało już tylko jedno wyjście: aktywne działanie przeciwko wrogowi. – Myślę, że Sin nie bez powodu zjawił się tam akurat na dzień przed startem. Jeśli uda mi się wejść do środka, będę mógł przynajmniej się rozejrzeć. – Pójdę z tobą – oświadczyła Jeopardy. Bond uśmiechnął się. – Do głowy by mi nie przyszło pakować się tam bez wsparcia. Poważnie, Jeopardy, ostatniej nocy wykonałaś świetną robotę. Secret Service może się tylko cieszyć, że zatrudnia kogoś takiego jak ty. – Nie ma o czym mówić. Wyrównałam rachunek. A teraz zabierajmy się stąd w cholerę. Mieli przed sobą siedem godzin jazdy do New Jersey. Jeopardy prowadziła dwudrzwiowego chevroleta bel air, zatrzymawszy się tylko raz, mniej więcej po pół godzinie, przed parterowym drewnianym budynkiem z szyldem SKLEP STRZELECKI HARRY’EGO („Wszystko dla miłośników natury”). Bond miał wprawdzie swój pistolet, ale amunicja została w motelu. Na szczęście zabrał ze sobą także portfel, który w jego mniemaniu był tak naprawdę jedyną rzeczą potrzebną do życia w Ameryce. Kupił

wszystko, czego potrzebował, u starego szczerbatego sprzedawcy, który podał mu towar nad ladą z taką obojętnością, jakby wydawał parę centów reszty. Chwilę później znów byli w drodze. Przez jakiś czas milczeli. Wreszcie Bond zapalił papierosa i chciał podać go Jeopardy, ale pokręciła głową. – Nie palę za kierownicą. – Opowiesz mi jeszcze o sobie? – spytał. – Jak to się stało, że zostałaś szpiegiem? – Nie jestem szpiegiem – odparła. – Przecież mówiłam, jestem agentem operacyjnym. Nie noszę broni, nie zakradam się Bóg wie gdzie, nie wysyłam zaszyfrowanych wiadomości. Nie robię nic takiego. Nie jestem taka jak ty. – W takim razie jak to się stało, że zostałaś agentem operacyjnym w amerykańskiej Secret Service? – A dlaczego pytasz? – Nagle stała się nieufna. – Bo mnie to obchodzi. – Bond otworzył okno, by wypuścić dym. – Nie bój się, Jeopardy. Tu chodzi o nas oboje. Jeśli wpakujemy się razem w kłopoty, wolałbym wiedzieć, kto mi towarzyszy. Zmiękła. Odpowiedziała, nie odrywając wzroku od wstęgi szosy: – Właściwie to żadna historia. Skoro koniecznie chcesz wiedzieć, to wychowałam się w dość nieprzyjemnej okolicy. Można powiedzieć, że po niewłaściwej stronie torów, i to dosłownie. Nasz dom sąsiadował z rozległymi terenami kolejowymi na Coney Island. Dzieciaki z naszej ulicy często przełaziły przez płot, żeby się bawić na torach i wokół warsztatów. Oczywiście nie było to bezpieczne i właśnie dlatego kolejarze zawiesili na łańcuchu wielką tablicę z czerwonym napisem NIEBEZPIECZEŃSTWO. I stąd się wzięło moje imię. Mama wyjrzała przez okno w dniu, w którym miałam się urodzić, spojrzała na to ostrzeżenie i uznała, że będzie pasowało. Jeopardy wrzuciła wyższy bieg – wóz miał trzybiegową skrzynię Synchro-Mesh – i odbiła w lewo, by wyprzedzić jadącego wolniej pontiaca.

Bond lubił kobiety, które pewnie prowadziły samochód. Nie dziwił się zbytnio, że Jeopardy panuje nad drogą. – Mój tata zapił się na śmierć, gdy miałam sześć lat – ciągnęła tak beznamiętnym tonem, jakby dyskutowali o pogodzie. – Mama próbowała się mną zajmować, ale prawdę mówiąc, nie umiała zadbać nawet o siebie. Dzieciństwo spędziłam głównie na ulicy, grając z dzieciakami w stoopball i wałęsając się wokół budki z hot dogami Nathana. Gdy miałam trzynaście lat, wciągnęłam się w robotę w objazdowym wesołym miasteczku. Przez trzy miesiące występowałam jako „Olga, dziewczynka bez głowy”. Widziałeś kiedyś taki numer? Musiałam siedzieć z głową ukrytą za lustrami i z rurami przylepionymi do szyi, a konferansjer wołał: „Pewnie wszyscy słyszeliście o sztucznych sercach i sztucznych płucach. Oto dziewczynka ze sztuczną głową!”. Podobało mi się nawet, gdy tak sobie siedziałam, zdejmując rękawiczki albo od czasu do czasu zakładając nogę na nogę. Słyszałam, jak ludziom dech zapiera z przerażenia. Dostawałam dziesięć centów za godzinę. Potem zatrudniłam się na ścianie śmierci – jeździłam motocyklem Indian Scout we wnętrzu ogromnej beki. Żeby nie spaść do środka, musiałam pędzić przynajmniej czterdzieści mil na godzinę. Właściciele robili z tego wielką sensację, bo przecież byłam dziewczynką. Nazywali mnie „Śmiałą Małą”, ale nie wiem, czy publiczność była pod wrażeniem, bo wyglądałam jak chłopak i to spod ciemnej gwiazdy. Może i do dziś zajmowałabym się czymś takim – chociaż stopniowo zamykano wszystkie atrakcje przy promenadzie i moje wesołe miasteczko przestawało istnieć – ale pewnego dnia mama umarła na raka wątroby i wtedy pojawił się wujek, o którym nigdy wcześniej nie słyszałam. Spojrzał na mnie tylko i nie zapytawszy o zdanie, zabrał do Waszyngtonu. Powiedzieć, że moje życie się wtedy odmieniło, to za mało. Było tak, jakby cała przeszłość nigdy się nie wydarzyła. Ralph i Gracie byli naprawdę poczciwi. Nie mieli własnych dzieci i przeraziło ich to, co zobaczyli. Postanowili, że jeszcze wyjdę na ludzi. Posłali mnie do szkoły, a potem do college’u. Zmusili, żebym nadrobiła sześć

straconych lat. Zmienili mój wygląd... Zmienili wszystko. Chodziłam do kościoła w każdą niedzielę, wspólnie jadaliśmy, nie piłam – i absolutnie nie wolno mi było przeklinać. Ralph pracował w Departamencie Skarbu. Pomógł mi zdobyć pierwszą pracę, byłam sekretarką w dziale badań. A dziś jestem śledczą. Zostałam w Waszyngtonie, mam ładne mieszkanie. Jakoś radzę sobie sama i bardzo mi się to podoba. – Znowu zmieniła bieg i zjechała na zewnętrzny pas. – A teraz albo zmienimy temat, albo włączysz radio. Przed nami jeszcze trzy godziny jazdy.

Słońce zaczynało już wędrówkę ku horyzontowi, ale popołudniowy upał wciąż był dokuczliwy, gdy dojeżdżali do bazy sprzętu budowlanego firmy Blue Diamond. Do bazy Jasona Sina. Minęła siedemnasta i do startu rakiety Vanguard pozostało równo trzydzieści godzin. Ale czy naprawdę istniał jakiś związek między tym ogrodzonym siatką miejscem a wydarzeniami rozgrywającymi się dobrych czterysta pięćdziesiąt mil stąd? Potęga i ambicja Smierszu nie ulegały wątpliwości, ale cóż mogło łączyć tę organizację z tym brudnym przemysłowym pustkowiem, na którym potężne koparki stały obok rzędów poobijanych wózków widłowych, śmieciarek, szpul grubych przewodów, betonowych prefabrykatów i wszelkiego śmiecia przydatnego na budowie? Przykucnąwszy za samochodem na niewielkim wzniesieniu, obserwowali, jak podjeżdża do bramy ciągnik siodłowy z przyczepą niskopodwoziową i rozpoczyna żmudną procedurę, która miała mu umożliwić wjazd na teren bazy. A był to teren doprawdy znakomicie zabezpieczony. Przy wejściu wzniesiono parterowy budynek biurowy z cegły z dużym oknem. W pobliżu kręciło się kilkunastu ludzi – w tym kilku Koreańczyków – którzy od razu przystąpili do sprawdzania dokumentów wozu, przeszukania kierowcy i kontrolowania samego pojazdu. Baza miała kształt prostokąta o długości co najmniej dwustu jardów. Na gęsto rozstawionych słupach zamontowano kamery noktowizyjne i mocne lampy łukowe. Cały teren otaczała druciana

siatka zwieńczona drutem kolczastym. UWAGA – CIĘŻKI SPRZĘT. WSTĘP WZBRONIONY – anonsowała tablica na ogrodzeniu i wydawało się, że jest to bardzo poważne ostrzeżenie. Jason Sin musiał ukrywać tu coś doprawdy godnego tak szczelnej ochrony, ale przyczajony na zewnątrz Bond nie umiał odgadnąć, co to jest. Dominującym elementem po lewej stronie bazy był potężny magazyn z blachy falistej, z wysokim, ocynkowanym kominem, który przypomniał Bondowi zabudowania w firmie Enterprises Auric w Szwajcarii. Hala miała trzy piętra wysokości i olbrzymią przesuwną bramę, która właśnie się otwierała przed nadjeżdżającą ciężarówką z naczepą. Z wnętrza dobiegały odgłosy pracy maszyn, stukot młotów i jazgot piły elektrycznej, ale poza bladożółtym światłem i zarysem wysoko zawieszonej kładki Bond nie dostrzegł nic więcej. Naprzeciwko ustawiono tymczasowe baraki biurowe i mieszkalne podobne do prefabrykowanych hangarów Nissena. Obok znajdował się parking z mniej więcej setką samochodów oraz budynek administracyjny. Bond przypuszczał, że siedzibą Sina jest dziwnie znajomo wyglądający dom z widokiem na centralny dziedziniec bazy. Biały, elegancki, dwupiętrowy, musiał pamiętać dziewiętnasty wiek i z pewnością nie był częścią amerykańskiego dziedzictwa. Ależ tak! Myśl wydała mu się w pierwszej chwili szalona, ale była prawdziwa. Już wiedział, co tak przykuło jego uwagę. Jak wielu innych uczniów przed nim i po nim, Bond odbył w dzieciństwie obowiązkową wycieczkę do domu poety Johna Keatsa w Hampstead w północnym Londynie. Teraz miał przed sobą wierną kopię tego budynku. Jak się tam dostać? Bond zdawał sobie sprawę, że traci bezcenny czas. Na wyspie Wallops z pewnością trwały już ostatnie próby przedstartowe, oczywiście pod warunkiem, że wcześniej nie stwierdzono awarii któregoś z kluczowych systemów. Rozcięcie siatki nie wchodziło w grę. Nawet gdyby zdążyli kupić gdzieś potrzebne narzędzia, to niemal na pewno uruchomiliby ukryty alarm. Próba sforsowania ogrodzenia za dnia również nie miała

sensu. Po całej bazie kręcili się robotnicy obojga płci, w kaskach na głowach i z narzędziami w dłoniach. Nie rozmawiali ze sobą, choć ich ścieżki czasem się krzyżowały. Bond i Jeopardy nie mieli wyboru. Musieli zaczekać do zmroku, a i wtedy jedyną rozsądną drogą wydawała się główna brama. Podczas kolacji omówili plan działania. Jeopardy przyjęła go raczej opornie, bo za wszelką cenę chciała towarzyszyć Bondowi. W końcu jednak zdołał ją przekonać. – Nie dostanę się tam bez twojej pomocy, Jeopardy. Obiecuję, że cokolwiek tam odkryję, ty pierwsza się o tym dowiesz. Słońce ginęło już za widnokręgiem i towarzyszyły im długie cienie, gdy powracali w pobliże bazy. Wieczorne powietrze było ciepłe i lepkie, a chmury w kolorze indygo ociężale płynęły po niebie. Baza wydawała się teraz zacisznym miejscem, przynajmniej z daleka. Po chwili Bond usłyszał jednak warkot pracujących maszyn i stłumione pokrzykiwanie – w wielkim magazynie wciąż trwała praca. Lekki powiew wiatru przyniósł woń kurzu i oleju maszynowego. Jeopardy przystanęła obok Bonda. Mieli stąd dobry widok na główną bramę, przy której panował spory, jak na tę porę, ruch samochodów. I dobrze, bo właśnie tego potrzebowali. Właśnie zbliżała się kolejna ciężarówka. Zaczęła zwalniać i widać było, że za chwilę skręci w kierunku bramy. Bond lekko trącił łokciem Jeopardy i pobiegli razem po łagodnym stoku pagórka, a gdy dotarli do ogrodzenia, ruszyli wzdłuż niego. Oboje mieli na sobie ciemne ubrania. Mieli nadzieję, że jeśli będą się trzymać z dala od ulicy, nikt ich nie zobaczy. Zatrzymali się mniej więcej dziesięć jardów przed wartownią. Ciężarówka właśnie skręcała i przycupnęli na chwilę, gdy omiatał ich snop światła reflektorów. – Teraz – szepnął Bond. Jeopardy wstała i pewnym krokiem ruszyła w stronę bramy, jakby miała pełne prawo kręcić się tu o tej porze. Czterej ochroniarze wyszli tymczasem na spotkanie ciężarówki. Rutynowo zajrzeli do szoferki i sprawdzili dokumenty kierowcy, lecz nagle stanęli przed nowym wyzwaniem – znikąd

pojawiła się młoda kobieta. – Czy mogą panowie mi pomóc? – spytała. – Zepsuł mi się samochód. Stoi tam, na górce. – Przykro mi, proszę pani. Tu nie wolno wchodzić. Ale Jeopardy była już w bazie. Minęła ciężarówkę stojącą w otwartej bramie i skręciła ku drzwiom budynku. – Proszę pani! Co to ma znaczyć? – Muszę tylko zadzwonić. Trzej mężczyźni ruszyli za nią, czwarty został z kierowcą. Nikt nie zauważył Bonda, który był już po drugiej stronie ciężarówki, niepostrzeżenie wśliznął się za ogrodzenie i chwilę później zniknął w ciemności. Udało się! Przed sobą miał teraz magazyn. Już wcześniej postanowił, że właśnie od niego rozpocznie poszukiwania. Możliwe, że Sin przebywał w swoim białym domku i że wszystkie ważne dokumenty i fotografie przechowywano w budynku biurowym, ale dla Bonda najważniejsza była owa praca, której odgłosy dobiegały zza blaszanych wrót, praca tak istotna, że kontynuowano ją nawet po dwudziestej pierwszej. Jeopardy musiała tylko wykonać swoją misję, uprzykrzyć życie ochroniarzom przez dobrych dziesięć minut, skupić na sobie ich uwagę i odmówić opuszczenia bazy do chwili, aż rozmówi się przez telefon z nieistniejącym warsztatem samochodowym. Bond miałby dość czasu, by zrobić swoje. Trzymał się blisko płotu, uważając jednak, by go nie dotknąć. W pobliżu nie było kamer, a przynajmniej żadnej nie zauważył. Przesuwna brama hali znowu się zamknęła, pozostała jedynie wąska szczelina, zbyt wąska, by mógł dostać się do środka. Dotarłszy do ściany, zaczął posuwać się wzdłuż arkuszy blachy falistej w nadziei, że znajdzie inne wejście. Znowu dopisało mu szczęście. Trafił na boczne drzwi, najwyraźniej od dawna nieużywane, jak można było sądzić po kępach dzikiej trawy, które przed nimi wyrosły. Do sforsowania miał tylko jeden zamek bębenkowy Yale. Jeśli mechanizm nie

był zardzewiały, nie stanowił problemu. Bond był przygotowany. Przyklęknął i otworzył skrytkę w obcasie lewego buta. Wyjął z niej maleńki wytrych i napinacz, po czym zabrał się do pracy. Niespełna dwie minuty później rozległo się ciche kliknięcie zamka, a potem wystarczyło już tylko pociągnąć drzwi z całej siły. Wszedł do środka. Miał przed sobą metalową klatkę schodową otoczoną ścianami z surowego betonu. Wyjął pistolet – z pełnym magazynkiem – i ruszył w górę, nasłuchując pilnie, czy nie dotrą doń odgłosy bardziej niepokojące od rytmicznego łomotu metalu o metal, który towarzyszył mu, odkąd tylko znalazł się w hali. Wspiął się na wysokość dwóch kondygnacji, nie napotkawszy ani jednych drzwi. Szedł dalej i wreszcie ujrzał nad sobą prostokąt żółtawego światła wpadającego z głębi magazynu. Nadal nie miał pojęcia, co zobaczy, gdy wyjrzy z klatki schodowej. Czy mogło istnieć jakieś banalne wyjaśnienie tej dziwnej nocnej aktywności? Nie, do diabła, pomyślał. Blue Diamond to rzekomo agencja pośrednicząca w zatrudnianiu nisko wykwalifikowanych pracowników, a w tej bazie nie powinno się znajdować nic poza ciężkim sprzętem, głównie budowlanym. A przecież Sin ponad wszelką wątpliwość starał się coś ukryć. Bond wyszedł na wąską kładkę biegnącą tuż pod ukośnym stropem hali. Spojrzał w dół. Przez cały czas wierzył, że w tym momencie wszystko stanie się jasne, lecz kiedy tak patrzył z niedowierzaniem, czuł się bardziej zdezorientowany niż kiedykolwiek. Naczepa, która wcześniej wjeżdżała do magazynu, była już obciążona pokaźnym ładunkiem. Spoczywała na niej bokiem rakieta Vanguard, przypięta licznymi łańcuchami. Widok ten skojarzył się Bondowi z ilustracją przedstawiającą Guliwera pojmanego na plaży przez Liliputów. Była to bardzo wierna kopia rakiety, którą widział na wyspie Wallops. Identyczne były nawet najdrobniejsze oznaczenia. Różnica była jednak bardzo znacząca. Ta rakieta nie miała wzbić się w powietrze. Zbudowano jedynie drugi i trzeci człon, od stożka czołowego po zbiornik z utleniaczem i silnik

rakietowy. Brakowało pierwszego członu, tego, który miał napędzać rakietę w pierwszej fazie lotu. Co dziwniejsze, reszta wyglądała tak, jakby dolną część po prostu ucięto, a może raczej jakby jakiś olbrzym (znowu Guliwer?) po prostu ją urwał, zostawiając nierówną krawędź poszycia. Robotnicy – z których połowa była Koreańczykami – jeszcze zabezpieczali ładunek. Inni zaczynali rozwijać ogromną brezentową plandekę. Kopia rakiety miała więc zostać wywieziona i to w tajemnicy, tak aby nikt jej nie zobaczył. Bond rozejrzał się i szybko stwierdził, że już widział wnętrze tej hali. To tutaj wykonano zdjęcie, jedno z tych, które znalazł w gabinecie Sina na zamku. W głębi magazynu spoczywał jeszcze jeden duży ładunek, niestety już przykryty. Nie miał jednak kształtu rakiety. Była to raczej wielka skrzynia, w której zmieściłby się nawet samochód. Robotnicy przygotowywali ją do podniesienia, używając masywnego bloczka i lin. Czyżby element stanowiska startowego? Ale po co, skoro zbudowano ledwie pół rakiety? Tak czy inaczej, co do jednego Bond miał już pewność. Sin nie planował sabotażu rakiety Vanguard. On ją skopiował. Tyle że to nie miało sensu. W jakim celu miałby to robić? I dokąd, u diabła, chciał wywieźć swoją kopię? Bond nie miał też wątpliwości co do dalszych kroków, które należało podjąć. Musiał jak najszybciej wydostać się stąd i powiadomić Jeopardy o tym, co zobaczył. Zaraz potem przekazaliby meldunek swoim zwierzchnikom. Musiał, ale za chwilę, jeszcze nie teraz, gdy zagadka nie została rozwiązana do końca. Wszedł do jaskini lwa i miałby nie sprawdzić, jakie jeszcze kryją się w niej sekrety? Tu, w magazynie, widział dostatecznie dużo. Zbiegł schodami na dół, z powrotem do drzwi. Przeprawa przez dziedziniec byłaby zbyt ryzykowna – zbyt wiele kamer i zbyt wielu ochroniarzy obserwowało to miejsce, ale tak czy inaczej należało odwiedzić biały dom, w którym bez wątpienia urzędował Jason Sin. W ciepłym powietrzu nocy ruszył znowu wzdłuż ściany hali, tym razem

na jej tyłach. Replikę domu Johna Keatsa miał prosto przed sobą i tylko pięćdziesiąt jardów otwartego terenu do pokonania. Zdążył zrobić trzy kroki, gdy nastąpiła bezgłośna eksplozja, noc stała się dniem i cała baza nieomalże wypaliła swój obraz na dnie jego oczu. W jednej chwili włączyły się bodaj wszystkie lampy łukowe, a ich połączona moc wystarczyła, by oślepić każdego, kto zdążył przyzwyczaić wzrok do ciemności. Bond zamarł, jedną ręką osłaniając twarz, a drugą wznosząc nad głowę swego remingtona. W tym momencie z głośników, także rozwieszonych na słupach, rozległ się głos: – Uwaga, panie Bond! Proszę wyjść, pokazać się, a następnie rzucić broń. Mamy pannę Lane i jeśli pan nie wykona polecenia w ciągu dziesięciu sekund, zajmiemy się nią. – Trudno było mieć wątpliwości co do tego, w jaki sposób „zajmą się” panną Lane towarzysze mówcy. – Spotka się pan z nią przy głównej bramie. Zaczynam odliczanie: dziesięć... dziewięć... Bond zmrużył oczy, patrząc pod światło. Tak, rzeczywiście tam była. Stała między dwoma ochroniarzami i chyba była ranna, bo musieli ją podtrzymywać. – ...osiem... siedem... Trzeci z ludzi Sina trzymał w ręku pistolet i mierzył w głowę Jeopardy. Brama bazy była już zamknięta, a strzegły jej dodatkowe siły wartowników. Ze wszystkich stron zbliżali się robotnicy. Jeżeli Bond miałby uciekać, jeśli poważnie rozważał przedarcie się siłą za ogrodzenia, to musiał działać natychmiast. – ...sześć... pięć... cztery... Odliczanie trwało, niczym ponura parodia tego, co za nieco ponad dwadzieścia cztery godziny miało się rozegrać na wyspie Wallops. Co się właściwie stało? Jakim sposobem nagle zdobyli przewagę? – ...trzy... Bond musiał za wszelką cenę wynieść stąd informacje i powstrzymać

start rakiety. Musiał skontaktować się z M, zawiadomić go, że natknął się na coś naprawdę dziwacznego, może nawet najdziwaczniejszego w całej karierze. Lecz ten człowiek z pistoletem był jak najbardziej realny, a Jeopardy – bezradna. Nie mógł zostawić jej na śmierć. – ...dwa... jeden... Trzymając remingtona w taki sposób, by wszyscy go widzieli, Bond wyszedł na otwartą przestrzeń. Rzucił pistolet na ziemię i w milczeniu czekał na zbliżających się ludzi Sina.

17 Nogeun-ri

Tylna ściana mierzyła czterdzieści siedem białych kafelków długości, a od podłogi do stropu mieściło się ich trzydzieści pięć. Za zakratowanym oknem można było zobaczyć jedynie skrawek nieba, lecz Bond nie musiał widzieć więcej, by mieć pewność, że teren wokół budynku jest patrolowany. Dokładnie co dwadzieścia minut słyszał kroki. Mógł regulować zegarek według przemarszów nocnej warty. Do jego uszu dobiegały i inne dźwięki: warkot silników ciężarówek, dalekie dzwonki telefonów, jakieś okrzyki. Od prawie dwudziestu czterech godzin był sam, gdy wreszcie otworzyły się drzwi i stanęła w nich Jeopardy. Jeden z dwóch strażników mierzył z pistoletu w jej kark. Na policzku miała paskudnego siniaka. – Przepraszam, James. – Widzieli się po raz pierwszy, odkąd ich uwięziono. Słowa płynęły wartko z ust Jeopardy. – Wiedzieli, kim jestem. Od razu, przy bramie. Zmusili mnie, żebym im powiedziała... – Dość! Nie gadanie! – Jeden ze strażników był Koreańczykiem. Do twarzy mu było z kiepską angielszczyzną. Bond nie umiał sobie wyobrazić ani jednego inteligentnego czy choćby uprzejmego zdania, które byłaby w stanie wyemitować ta pusta gęba z ostrym czarnym wąsikiem i spuchniętymi wargami. – Wy chodź! – Tak. Ja już chodź – odparł lakonicznie Bond. – Pewnie nie znajdziemy wolnej chwili na prysznic przed kolacją? – Według jego zegarka dochodziła piąta. Sześć godzin do startu. – Żaden prysznic. Wy teraz chodź.

Pozwolono im jedynie skorzystać z toalety, a potem wyprowadzono z budynku na dziedziniec. Bond szedł za Jeopardy, za nim zaś podążało kolejnych dwóch strażników. Ci ludzie znali się na rzeczy: dwóch z przodu, dwóch z tyłu, w odpowiedniej odległości, naturalnie pod bronią. Sześcioosobowy kondukt maszerował w stronę białego domku. Bond zerknął w stronę hali, do której zakradł się poprzedniej nocy. Była pusta. Ciągnik z naczepą niskopodwoziową – i najprawdopodobniej z ładunkiem górnych sekcji rakiety Vanguard – zniknął. Gdy tylko przekroczyli próg, Bond przekonał się, że wnętrze domu znacząco różni się od tego, które widział w dzieciństwie. W jego cokolwiek rozmytych wspomnieniach pełne było przyjemnych dla oka sprzętów, dywanów, haftowanych zasłon, obrazów olejnych, popiersi, zabytkowych mebli – słowem wszystkiego, czego należało się spodziewać w siedzibie dziewiętnastowiecznego poety u szczytu twórczych możliwości. Replika jednak, podobnie jak zamek w Niemczech, była niemal martwa i zdecydowanie nieprzytulna. Szli wzdłuż niczym nieozdobionych ścian, a ich kroki niosły się echem odbitym od gołych desek podłogowych. Tu i tam zachowały się strzępy tapety. Okna były nagie, a światła dostarczały żarówki bez abażurów czy kloszy. Na pierwszy rzut oka dom wyglądał po prostu na opuszczony, lecz z drugiej strony zapalonych lamp było sporo, a klimatyzatory pracowały, próbując uzdatnić do użytku duszne powietrze nocy. Cóż zatem te dziwne spartańskie warunki życia mówiły o właścicielu domu? O człowieku, który zdawał się mieć tak niewiele wspólnego z rodzajem ludzkim? Bond był pełen najgorszych przeczuć. Stanęli przed drzwiami i na chwilę Jeopardy znalazła się tuż obok niego. – Pozwól, że ja będę działał – powiedział cicho. – Jeśli nadarzy się sposobność, wykorzystam ją. Jeopardy spojrzała na niego z wyrzutem. – Jeśli ty dajesz nogę, to i ja – wymamrotała. – Tylko spróbuj mnie powstrzymać!

Jeden ze strażników zapukał do drzwi i nacisnął klamkę. Bond i Jeopardy weszli do kwadratowej jadalni z dwoma symetrycznymi oknami, kominkiem i żyrandolem. Ogniście mahoniowy stół w stylu regencji stał pośrodku na szeroko rozstawionych, stylizowanych łapach. Był to piękny mebel, lecz wrażenie psuły krzesła, które przy nim ustawiono, nowoczesne i zupełnie niedopasowane. Przy odrobinie chęci można było uczynić ten pokój naprawdę przyjaznym miejscem, lecz właścicielowi najwyraźniej zależało na tym, by pozostał podobnie martwy jak reszta domu. Jason Sin siedział już za stołem, przyglądając się przybyłym. Miał na sobie jednolicie czarne ubranie: marynarkę, spodnie z barathei oraz golf. Ciemnowłosy, o oliwkowej cerze, wyglądał jak szkic samego siebie. Splecione dłonie położył nieruchomo na stole. Co ciekawe, obok nich leżała talia kart. – Zapraszam, zapraszam, panie Bond, panno Lane – powiedział. W jego głosie nie było emocji, to nie było entuzjastyczne powitanie. Jason Sin wydawał się raczej znudzony. Stół nakryto dla trojga. Bond spodziewał się, że czterej strażnicy wyjdą, ale się mylił. Dwaj pozostali przy drzwiach, dwaj stanęli przy nim tak blisko, że mógł ich dotknąć. Nie spuszczali z niego oczu. Miał przed sobą cały zestaw sztućców, zapewne dopasowany do posiłku, który miał zostać podany. Przyszło mu do głowy, że wystarczyłoby parę sekund, żeby chwycić nóż i rozprawić się z Sinem, ale nie w obecności strażników. Byli zbyt blisko. – Pozwolą państwo, że wyjaśnię, gdzie się znajdujemy i w jaki sposób pan Bond wpadł w moje ręce – zaczął Koreańczyk. – To jedna z wielu podobnych baz, które kupiłem w Stanach Zjednoczonych. Ta akurat należała niegdyś do wytwórcy jedwabiu, który przybył tu z Londynu. To on zamówił ten dom, by przypominał mu o ojczystym kraju. Co się zaś tyczy pańskiego aresztowania, to przyznam, że miał pan pecha. W wartowni przy bramie głównej jest kamera, a obraz z niej jest przekazywany do mojego gabinetu na piętrze. Siedziałem za biurkiem, zajęty pracą, gdy przypadkiem zerknąłem na ekran i ujrzałem pannę Lane. Rozpoznałem ją natychmiast,

spotkaliśmy się przecież w Schloss Bronsart. Taki już jestem, że nigdy nie zapominam twarzy. Wydało mi się bardzo dziwne, że rzekoma dziennikarka z toru wyścigowego nagle pojawia się tutaj, w dodatku udając, że ma kłopoty z samochodem. Wydałem rozkaz, by ją zatrzymano. Musieliśmy zadać jej trochę bólu, zanim wyznała, że i pana znajdziemy na terenie bazy. Co było potem, sam pan wie. – Nie mam ochoty tego słuchać – warknęła Jeopardy. – Może mnie pan już odesłać do celi? Sin odwrócił się ku niej niespiesznie. – Zrobi pani to, co każę, panno Lane – powiedział spokojnym, rzeczowym tonem. – Znalazła się pani tutaj tylko dlatego, że takie było moje życzenie. A jeśli przerwie mi pani jeszcze raz, istotnie trafi pani z powrotem do celi. A gdy już tam pani będzie, rozkażę moim ludziom, żeby zrobili z panią wszystko, czego zapragną. Proszę więc przyjąć moją dobrą radę i zachować dla siebie te infantylne uwagi. Jeopardy otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale w porę zmieniła zdanie. Sin znowu skupił uwagę na Bondzie. – Może na początek wyjaśnimy sobie to, co najważniejsze? – zaproponował. – Mam wrażenie, że nie pierwszy raz znajduje się pan w takiej sytuacji. Spędzimy razem niewiele czasu, dlatego przedstawię państwu zasady obowiązujące w tym domu, a potem zjemy kolację i... – Ma pan mniej czasu, niż się panu zdaje – wpadł mu w słowo Bond. – Nasi ludzie będą nas szukali – i Brytyjczycy, i Amerykanie. Wiedzą, że pan tu jest. Jeśli wkrótce się nie zgłosimy, zapukają do pańskich drzwi. – Bardzo możliwe, że się pan nie myli – i dziękuję, że zwrócił pan moją uwagę na ten szczegół. Moje drzwi zawsze będą dla nich otwarte, lecz szczerze mówiąc, wątpię, by znaleźli tu pana oraz pannę Lane. Jakby na umówione hasło otworzyły się drugie drzwi i wszedł Koreańczyk w stroju kelnera, niosąc srebrną tacę z dwoma kieliszkami.

– Podobno martini dry to pański ulubiony drink – powiedział Sin. – Trzy miarki Gordon’s, odrobina wermutu, kilka kropel cytryny, całość wstrząśnięta, nie mieszana. Jak dla mnie to niedorzecznie wymyślny przepis na płyn służący wprowadzaniu się w stan nietrzeźwości, ale jako że jest pan moim gościem, postarałem się, by był pan zadowolony. Jestem pewny, że panna Lane chętnie wypije to samo. Bond przyjął kieliszek i umoczył usta. Martini było lodowate, ale nieprzyjemne w smaku, zdominowanym przez zdecydowanie zbyt dużą ilość wermutu. Nie odezwał się, ale zanotował w pamięci, że Sin nie potrafi dopilnować, by jego sługa przygotował przyzwoity drink. – Przekona się pan, panie Bond, że wiem wszystko o agencie 007 z brytyjskiej Secret Service. Ma pan licencję na zabijanie. Czy to oznacza, że zakradł się pan tu, żeby mnie zabić? A może prawdziwym celem pańskiej misji są agenci Smierszu? Przyznam, że byli bardzo zadowoleni, gdy się dowiedzieli, że wszedł mi pan w drogę. Może ucieszy pana wiadomość, że darzą pana wielką estymą. Generał Gaspanow prosił, żebym przekazał panu serdeczne życzenia wszystkiego najlepszego. – Proszę odpowiedzieć generałowi, że już nie mogę się doczekać spotkania z nim. – Obawiam się, że to spotkanie jest bardzo mało prawdopodobne. Pańskie papierosy wytwarza Morland z Grosvenor Street. Miałem zbyt mało czasu, by je sprowadzić, ale jeśli ma pan ochotę zapalić, to proszę bardzo. – Sin skinął głową i jeden ze strażników położył na stole paczkę papierosów Viceroy oraz pudełko zapałek. Bond zapalił. Zauważył, że ma do dyspozycji tylko dwie zapałki – jedną na teraz, a drugą być może na później. – Stworzyliśmy rozbudowany rytuał z czynności jedzenia, która dla zwierząt nie oznacza niczego więcej jak wetknięcie łba do koryta – ciągnął Sin. – Dla mnie, moi państwo, wszystkie te ceremoniały związane choćby z piciem czy paleniem tytoniu są zwyczajnie niezrozumiałe. Mimo to nie chciałbym pozbawić moich gości ostatnich przyjemnych chwil. Teraz jednak pora

przejść do rzeczy. Opowiem panu historię mojego życia, panie Bond. Jest niezwykła, rzekłbym nawet, że na swój sposób wyjątkowa. Jestem pewny, że wysłucha pan jej z zainteresowaniem, i przyznam, że przekażę ją z niemałą satysfakcją. Wiem też, że mogę to uczynić zupełnie szczerze, jak na spowiedzi, i że dotrzyma pan tajemnicy, albowiem, jak już nadmieniłem, wkrótce będzie pan martwy. To nieuniknione, panie Bond, od chwili, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Byłoby dla pana znacznie lepiej, gdyby trzymał się pan ode mnie z daleka. Jest pan znany jako człowiek wyjątkowo pomysłowy i zapewne nawet w tej chwili zastanawia się pan, jakie przedsięwziąć kroki, by ocalić życie. Dlatego wypada mi ostrzec, że czterej strażnicy, którzy nam towarzyszą, będą śledzić każdy pański ruch od początku do końca. Skupiają się na panu w stu procentach i jeśli tylko skinie pan małym palcem w sposób budzący ich niepokój, zareagują. Czy pan mnie dobrze zrozumiał? – Wręcz doskonale – odparł Bond. Jego twarz niczego nie zdradzała, ale właśnie w tym momencie dostrzegł małą iskrę nadziei. Raz jeszcze Sin powiedział odrobinę za wiele, ujawnił słabość, którą przy odrobinie szczęścia można będzie wykorzystać. – Cieszę się. Drink panu smakuje? W takim razie pozwolę sobie zacząć. Przypuszczam, że niewiele pan wie o kraju, w którym się urodziłem, panie Bond. Dla świata Korea jest miejscem odległym, strategicznie istotnym, ale niekoniecznie interesującym. W 1927 roku, gdy przyszedłem na świat, okupowali ją Japończycy, brutalny naród, który traktował nas niewiele lepiej niż zwierzęta, okradał nas z jedzenia, niszczył nasze tradycje, deptał dziedzictwo. Wolności doczekaliśmy się piętnastego sierpnia 1945 roku i jest to dzień, którego nigdy nie zapomnę. Cały kraj świętował. Pierwszy raz w życiu widziałem koreańskie flagi na ulicach. Nareszcie zwrócono nam naszą tożsamość. Nasz optymizm nie trwał jednak długo. Kraj został arbitralnie podzielony na dwie części wzdłuż trzydziestego ósmego równoleżnika, a konsekwencje tego aktu okazały się katastrofalne. Po

ustawionych wyborach zaprzysiężony został nowy, popierany przez Amerykanów prezydent Li Syngman. Szybko ujawnił swoje prawdziwe oblicze. Był bezlitosnym dyktatorem. Zaczęły się strajki, demonstracje, zabójstwa polityczne, akty terroru. W takich warunkach nawet duże miasta były narażone na ataki komunistycznych partyzantów. Policja i rząd były niekompetentne i skorumpowane. Nie mieliśmy do kogo się zwrócić. Może powinienem wyjaśnić, że należałem do szczęśliwców, których cierpienia całego kraju dotknęły w niewielkim stopniu. Moi rodzice byli zamożni. Na takich ludzi jak mój ojciec, posiadających rozległe kontakty, pochodzących z rodziny należącej do elity, mówi się w Korei yangban. Był badaczem konfucjanizmu i piastował wysokie stanowisko w samorządzie lokalnym. Jego matka – moja babka – należała do świty cesarzowej Myeongseong, znanej jako królowa Min, i mieszkała w pałacu Changdeokgung w czasach schyłku dynastii Joseon. To niezmiernie ważny punkt mojej historii, panie Bond. Rodzice posłali mnie do znakomitego, liberalnego college’u, a potem kontynuowałem naukę na uniwersytecie w Seulu, gdzie studiowałem prawo i zarządzanie biznesem. Zanim ukończyłem dwadzieścia lat, płynnie posługiwałem się angielskim. Moje życie odmieniło się w niedzielę dwudziestego piątego czerwca 1950 roku. Pamiętam, że właśnie beztrosko wracałem piechotą do mego domu w Seulu, gdy nagle usłyszałem ryk syren. Puściłem się biegiem i zastałem moją matkę i dwie siostry przy radioodbiorniku. Słuchały komunikatu. Armia komunistycznej Korei Północnej, licząca 135 tysięcy żołnierzy, wspierana przez rosyjskie czołgi T-34 i jednostki artyleryjskie, o czwartej nad ranem przekroczyła trzydziesty ósmy równoleżnik. Najeźdźcy parli na południe i nic nie mogło ich powstrzymać. Sin urwał, gdy powrócił kelner z kolacją. Danie nie było wyszukane: stek, ryż, sałatka. Sięgając po nóż, Bond czuł na sobie uważne spojrzenia strażników. Postanowił, że nie odmówi poczęstunku. Jeśli nie liczyć jednej kanapki i szklanki wody, które przyniesiono mu do celi w porze lunchu, nic

nie jadł w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin, a przecież potrzebował sił na to, co miało nastąpić. Przed Sinem postawiono identyczny talerz. – Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu, byśmy kontynuowali rozmowę podczas posiłku, panie Bond. – Jak na razie tylko pan się odzywa. – W rzeczy samej. – Koreańczyk spojrzał na Jeopardy. – Czy ma pani wszystko, czego potrzebuje, panno Lane? – Tak, dziękuję – odpowiedziała, nie podnosząc głowy. Kelner postawił świeże kieliszki przed Bondem i Jeopardy. Napełnił je winem, a butelkę zostawił na stole. Kolejna broń? Nie. Strażnicy wciąż byli zbyt czujni. Kelner wyszedł, a Sin podjął przerwaną opowieść: – Ojciec uznał, że musimy się natychmiast ewakuować. Wiedział, że wojska Północy za niespełna tydzień wejdą do miasta – w rzeczywistości dokonały tego już po trzech dniach – a on jako członek władz zostanie bez ceregieli rozstrzelany. Był pełnym godności, spokojnym człowiekiem i nikomu z nas nawet nie przyszło do głowy, by się z nim spierać. Konfucjanizm traktuje więź między ojcem a jego dziećmi jak świętość. Usłyszeliśmy, że mamy zabrać ze sobą jak najmniej dobytku. Ojciec ukrył wszystkie cenne przedmioty, w tym dzieła sztuki i biżuterię matki, w specjalnej skrytce pod deskami podłogi ondol w jadalni. To taki specjalny system, który rozprowadzał ciepło z kuchni do pokoi – nigdy wcześniej nie widziałem, by go otwierano. Prawdę mówiąc, nie widziałem tego nigdy więcej. Matka i dwie siostry niosły na plecach po jednym niewielkim tobołku. Zamknęliśmy drzwi frontowe na klucz i bez słowa odeszliśmy w mrok. Naszym celem była Chugok-ri, wioska, w której mieszkali moi dziadkowie, a ściślej moja babcia, bo dziadek umarł dwa lata wcześniej. Pojechaliśmy autobusem aż do rzeki Han i pieszo przeszliśmy przez most.

Dopisało nam szczęście, bo zaledwie dzień później nasza armia wysadziła go bez ostrzeżenia, zabijając przy tym setki niewinnych ludzi. Warto wspomnieć, że słyszałem wtedy mnóstwo innych historii o równie tragicznych, potwornych wręcz pomyłkach. Amerykańskie samoloty – nazywaliśmy je „wyjcami” – atakowały nasze jednostki, biorąc je za nieprzyjacielskie. Szybko stało się jasne, że to nie jest wojna we współczesnym rozumieniu tego słowa. To był chaos. Żołnierze amerykańscy stacjonujący w Korei byli źle wyszkoleni, niezdyscyplinowani i niedouczeni. Wielu z nich nie przeszło nawet podstawowego szkolenia. Z pewnością zainteresuje pana fakt – również wielce znaczący dla mojej opowieści – że generalnie nie potrafili odróżnić komunistów z Korei Północnej, z którymi mieli walczyć, od przerażonych uchodźców z Korei Południowej, których mieli chronić. W naszej mowie „Koreańczyk” to Hanguk-saram, dlatego na co dzień nazywali nas gookami. To, skąd pochodziliśmy, nie miało żadnego znaczenia. Dla nich wszyscy byliśmy gookami. Sin sięgnął po szklankę, by napić się wody – kelner nie podał mu wina. Jedzenie stygło na talerzu. – Zanim dotarliśmy do Chugok-ri, strumień uchodźców z Seulu zmienił się w powódź i główną drogę zajęło mrowie pieszych, w panice porzucających na poboczu samochody i dobytek. Czasem widywaliśmy samoloty i pociągi wiozące naszych żołnierzy na północ, w stronę frontu. Z dala od miasta czuliśmy się w miarę bezpieczni. Moja babka miała piękny dom, z tradycyjnym dachem krytym dachówką, otoczony dorodnymi persymonami. Pamiętam ją jako cudownie stateczną, uśmiechniętą kobietę, niemożliwie wiekową, choć przecież miała najwyżej siedemdziesiąt parę lat. Znalazła miejsce dla nas wszystkich, tylko moje siostry – Li-Na i Su-Min – musiały dzielić pokój, a mnie przypadł w udziale materac ułożony na podwyższeniu pod skosem dachu. Zatrzymaliśmy się u niej na prawie miesiąc. W końcu jednak kłopoty nas dogoniły. To było nieuniknione. Do wioski

przybywało coraz więcej uchodźców. Z braku dachu nad głową spali na ulicach, czasem w potokach deszczu. Ziemia wkrótce zamieniła się w bagno, a nocą pojawiały się chmary komarów. Każdego dnia widzieliśmy całe rodziny, setki ludzi zgiętych wpół pod ciężarem chige – drewnianych stelaży w kształcie litery A, załadowanych wszystkim, co tylko udało się zabrać z domu. Niektóre kobiety taszczyły nawet garnki, nie zważając na to, jak wielki był to wysiłek. Dzieci dźwigały na plecach młodszych braci i siostry. Lecz jednocześnie zbliżała się do nas wojna. Słyszeliśmy odgłosy wybuchów dobiegające z drugiego końca doliny, a nocą widać było błyski na niebie i powietrze cuchnęło benzyną. Wreszcie zjawili się amerykańscy żołnierze. Przyjechali ciężarówkami i dżipami, by rozbić obóz tuż obok wsi. Biwakowali, głównie grając w karty, a niektóre dzieci zaczepiały ich, żeby wyżebrać czekoladę albo gumę do żucia. Lecz mój ojciec był w strachu, bo słyszał już o ciężkich stratach wśród cywilów. Podobno wydano rozkaz pozwalający na otwarcie ognia do każdej grupy liczącej więcej niż dziesięć osób, bo przecież mógłby to być oddział z Północy próbujący infiltracji. Amerykańscy dowódcy bardzo się bali komunistów udających cywilów. Większość moich rodaków – i z północy, i z południa kraju – nosiła jednakowe, tradycyjne, białe stroje. Niektórym Amerykanom to wystarczało, by zidentyfikować wroga. Były i inne plotki, o tym, że wielu młodych amerykańskich żołnierzy jeszcze nigdy nie miało kobiety. Matka obcięła moim siostrom włosy, by nie wyglądały zbyt atrakcyjnie. Zmuszała je, żeby trzymały się blisko domu. Wciąż pamiętam lęk w jej oczach. Żołnierze byli dla niej równie niebezpieczni jak węże. Bond słuchał w milczeniu. Domyślał się już, dokąd zmierza ta historia. Uderzające było to, jak beznamiętnie relacjonował ją Jason Sin. Jego głos był cichy i dziwnie monotonny. Ten człowiek nie szukał ani współczucia, ani zrozumienia. Mówił o wydarzeniach ze swego życia tak, jakby dotyczyły kogoś innego. – Wreszcie nadszedł dzień, w którym Amerykanie oznajmili nam, że

mamy się wynieść. Przegrali wiele starć na północy i wciąż cofali się przed komunistami. My zaś znajdowaliśmy się w samym środku terytorium, które wkrótce miało się stać areną bitwy. Pamiętam, że przyjechał wtedy do wioski dżip z tłustym Amerykaninem w mundurze. Towarzyszyli mu szofer i tłumacz. Dowiedzieliśmy się, że mamy dwie godziny na opuszczenie domów. Wolno nam było zabrać tylko tyle, ile potrafiliśmy unieść. Dokoła nas zapanowała kontrolowana panika. Ojciec, który w ostatnich tygodniach stracił większość autorytetu, powiedział, że nie mamy wyboru – musimy robić to, co nam każą. Potem wszedł do domu, żeby wyprowadzić swoją matkę. Nie czuła się dobrze, leżała w łóżku, ale nie wyobrażaliśmy sobie, że mogłaby tu zostać. Długo czekaliśmy na ojca, a gdy wreszcie wyszedł, był śmiertelnie poważny. „Nie pójdzie z nami” – oznajmił krótko. Moja matka zaoponowała, ale szybko ją uciszył. „Taką podjęła decyzję – dodał, po czym zwrócił się do mnie: – Chce się z tobą zobaczyć. Załatw to szybko, musimy ruszać”. Zaskoczony pobiegłem do jej pokoju. Siedziała na posłaniu i daję słowo, że wyglądała jak smocza królowa, którą często widywałem w świątyniach. Niepokoił mnie tylko wyraz jej twarzy. Spoglądała na mnie twardo i zaraz przypomniałem sobie słowa ojca. Przywołała mnie bliżej i kazała usiąść obok, na łóżku. „Nie pójdę z wami – powiedziała. Znałem ten ton i wiedziałem, co oznacza: mam słuchać i nie przerywać. – Nie boję się żołnierzy Północy. Dlaczego mieliby mnie skrzywdzić? Już gorsi są Amerykanie, głupi i brutalni, ale oni wkrótce stąd odejdą. Zresztą to nie ma znaczenia. Za stara jestem na to wszystko i prawdę mówiąc, nie dbam o to, czy przeżyję. Chcę ci coś dać. Ważne jest to, żeby ktoś z rodziny to zachował, i wybrałam ciebie, bo jesteś moim najstarszym wnukiem”. To rzekłszy, wyjęła rękę spod kołdry i pokazała mi mały jedwabny woreczek. „Nie mów ojcu – dodała. – Pomyśli, że brak mi wiary w niego, i być może to prawda. Rozgniewałby się, ale cóż... W tobie dostrzegam tę samą stalową wolę, którą sama miałam jako młoda

dziewczyna. Wiem, że mądrze wykorzystasz to, co ci daję, by pomóc siostrom i reszcie rodziny. Nie otwieraj teraz tego mieszka. Zaczekaj, aż będziesz całkiem sam, bardzo daleko stąd”. Następnie wcisnęła mi woreczek do ręki i opadła na poduszkę. Czułem, że uchodzi z niej życie – zupełnie jakby oddała mi swoją duszę. „Zostaw mnie już – powiedziała. – Idź, prędko. I nikomu nie ufaj. Każdy, kto kiedykolwiek przybył do naszego kraju, zdradził nas prędzej czy później. To się nigdy nie zmieni. Idź!” Zostawiłem ją więc i wkrótce potem opuściłem Chugok-ri, ograbiony z tożsamości, jako jeden z niekończącej się kolumny powłóczących nogami wieśniaków. Wraz z siostrami i rodzicami wędrowałem wąską doliną, po jej jednej stronie rozciągały się poletka ryżowe, a po drugiej sosnowe zagajniki. Eskortowali nas Amerykanie. Było upalnie i duszno, aż wreszcie wieczorem pękło niebo i spadł ulewny deszcz. Z oddali dobiegały odgłosy strzelaniny i ziemia drżała pod naszymi nogami. Nim nastała noc, byliśmy wyczerpani i głodni, ale nie mieliśmy wyboru, szliśmy dalej. Wreszcie dotarliśmy do wiaduktu w Nogeun-ri. Bond spodziewał się tego od dłuższej chwili. Czytał raporty wywiadowcze o Nogeun-ri. Wielu Amerykanów, zwłaszcza polityków i generałów, próbowało udawać, że to miejsce w ogóle nie istniało. – Nazwa pochodzi od starych słów oznaczających „las” i „jelenia” – wyjaśnił Sin. – Wiadukt wybudowali Japończycy. Była to bardzo solidna, rzekłbym nawet: toporna konstrukcja, złożona z dwóch betonowych łuków podpierających ustrój nośny, po którym poprowadzono tory kolejowe. Wyboista ścieżka łączyła wiadukt z grupą chat z błota, zamieszkanych przez miejscowych rolników. Nieco dalej ciągnęły się pola ryżowe. Byliśmy zbyt wycieńczeni, by dalej maszerować. Zatrzymaliśmy się, żeby odpocząć. Ogniste kule wystrzałów śmigały po nocnym niebie przy wtórze potężnych eksplozji i huku. Wreszcie zapadła złowroga cisza, w której słyszeliśmy już tylko cykady. Gdy wstało słońce, było nas może sześćset osób, stłoczonych pod

nasypem kolejowym u podnóża Góry Białego Konia. Doskonale widzieliśmy amerykańskich żołnierzy w zielonkawych mundurach – okopali się na zboczu, niektórzy obserwowali nas przez lornetki. Moja matka przyniosła jedzenie i w pośpiechu zjedliśmy śniadanie, zastanawiając się, co z nami będzie. Nie mogłem uwierzyć, że zwykła rodzina, która tak niedawno mieszkała sobie wygodnie w nowoczesnym mieście, nagle została zdegradowana do rangi nędzarzy. Wiedziałem jednak, że nie należy się skarżyć. Odkąd opuściliśmy wioskę, moje siostry prawie się nie odzywały. Przywędrowaliśmy w to miejsce za ojcem i ufaliśmy, że poprowadzi nas dalej. On z kolei wierzył, że Amerykanie zaoferują nam transport. I rzeczywiście tuż po południu, gdy upał stał się trudny do zniesienia, usłyszeliśmy warkot nadlatujących samolotów. Pamiętam myśl, która przyszła mi wtedy do głowy: jakie to dziwne, przecież nie mogą tu wylądować. Ale to naprawdę były amerykańskie maszyny. Zbliżały się, aż wreszcie nie słyszeliśmy niczego, prócz huku silników. Leciały bardzo nisko. Nikt nawet nie drgnął. Nikt nie pomyślał o tym, by uciec. Staliśmy, aż otworzyły ogień i zaczęły nas zabijać. Nie umiem opisać grozy tego, co się wtedy działo, panie Bond. Nie mam pojęcia, jak długo trwał atak. Powiem panu tylko, że dzień zmienił się w noc, mój świat eksplodował, a wokół siebie miałem szczątki ludzi rozerwanych bombami, rakietami i ogniem ciężkich karabinów maszynowych. Gdy mówię, że hałas był ogłuszający, dokładnie to mam na myśli. Było tak, jakby olbrzymia pięść trafiła mnie w głowę i wszelkie dźwięki – krzyki ludzi i huk eksplozji – już nie były częścią tego, co widziały moje oczy. A co widziały? Ogień i krew, rozprute brzuchy, urwane kończyny. Ojciec zginął na moich oczach. W jednej chwili był starszym człowiekiem, którego kochałem i szanowałem od urodzenia, stojącym tuż przy mnie, zdumionym i oburzonym, a w następnej jego głowa przestała istnieć, ciało zaś przechyliło się na bok i upadło. Matka wrzeszczała histerycznie, zbryzgana

jego krwią. Wiadukt był tuż przed nami i szybko zrozumiałem, że tylko te betonowe łuki mogą dać nam schronienie. Inni ludzie, a żywych było coraz mniej, wpadli na ten sam pomysł. Niepodobna zliczyć, ile zmasakrowanych ciał leżało już na ziemi. Coś niewiarygodnie gorącego śmignęło tuż obok mojej szyi i zrozumiałem, że to kula, która ominęła mnie o ułamek cala. Kto ją wystrzelił? Wtedy dopiero spostrzegłem, że Amerykanie ze zbocza góry także do nas strzelają, mordują nas nie pojedynczo, ale dziesiątkami. Ludzie padali falami. Wziąłem na ręce Li-Nę, młodszą z sióstr. Miała dwanaście lat. Matka z drugą siostrą, Su-Min, trzymała się blisko mnie. Zaczęliśmy biec w stronę wiaduktu. Starałem się nie patrzeć na ludzi, których miałem wokół siebie – było to zbyt straszne, zbyt niewiarygodne. Skupiłem całą energię na tym, by znaleźć kryjówkę. Coś uderzyło mnie w twarz. Przez moment sądziłem, że to kula, ale się myliłem. To była ludzka kość. Li-Na szarpnęła się w moich ramionach, a ja krzyknąłem, żeby przestała, bo się przewrócimy. Nie odpowiedziała. Wiadukt był tuż przede mną, przesłonił mi świat. Przerażeni wieśniacy biegli ku niemu jak ja, tak prędko, że zdawali się frunąć. Zerknąłem w bok i zobaczyłem krowę, która właśnie padała na ziemię, bo kule odcięły jej nogi. W tym momencie betonowy łuk otoczył mnie swymi ramionami. Płakałem. Piekła mnie szyja, a siostra ciążyła mi niemiłosiernie. Oparłem się o ścianę, próbując uspokoić oddech. Karabiny maszynowe wciąż na nas szczekały, a powietrze było gęste od dymu. Gdy próbowałem postawić Li-Nę na ziemi, nie mogła utrzymać równowagi, była bezwładna. Przemówiłem do niej i w tej samej chwili poczułem, że coś ciepłego ścieka po moich spodniach. Puściłem Li-Nę i cofnąłem się ze strachem i odrazą. W jej plecach ziała ogromna dziura, wyrwana być może przez kulę, która miała dosięgnąć mnie. Moja siostra mimowolnie stała się żywą tarczą i możliwe, że była martwa przez większość czasu, gdy niosłem ją w stronę wiaduktu. To była mała dziewczynka, z którą lubiłem się bawić. Wymyślałem dla niej bajki, gdy kładła się spać. Teraz jej

oczy były puste, a jej krew wsiąkała w moje ubranie. Rozejrzałem się w poszukiwaniu matki i Su-Min, ale od razu wiedziałem, że im się nie udało. Ze wszystkich stron otaczali mnie rozkrzyczani, zapłakani ludzie. Wielu miało straszliwe rany. Nie było jednak wśród nich mojej rodziny. Zostałem sam. Minęło dwanaście godzin i dzień znowu stał się nocą, a ja wciąż tkwiłem w niepojętym piekle, otoczony milczeniem umarłych i szaleństwem umierających. Widziałem rany trudne do opisania, rozprute ciała małych dzieci. W nieznośnym upale wkrótce zleciały się wokół nas całe chmary tłustych czarnych much. Tymczasem Amerykanie jeszcze z nami nie skończyli. Ich samoloty nadal atakowały. Strzelano do nas, gdy tylko próbowaliśmy wyjść spod wiaduktu. Ginął każdy, kto próbował zaczerpnąć gdzieś wody. Dręczyło mnie straszne pragnienie. Gdy zapadła noc, lizałem betonową ścianę, licząc na to, że znajdę na niej choć kroplę wilgoci. Rozmyślałem o ojcu i siostrze, która umarła w moich ramionach. Pragnąłem do nich dołączyć. Wreszcie miałem wszystkiego dość. Półprzytomny, resztką sił wyszedłem spod wiaduktu, spodziewając się, że lada chwila zetnie mnie z nóg huraganowy ogień karabinów. Tak się jednak złożyło, że księżyc akurat skrył się za chmurą i nikt mnie nie zauważył. Oddaliłem się od drogi i szczęśliwie przepadłem w ciemności. Stu ocalałych, którzy zostali w betonowej kryjówce, spędziło tam jeszcze trzy dni. Ruszyłem w powrotną drogę do Chugok-ri, chciałem dołączyć do babci, lecz naszego domu już nie było. Amerykanie stosowali taktykę spalonej ziemi i nad miejscem, w którym niedawno znajdowała się wioska, unosił się tylko słup dymu. Spłonęły wszystkie budynki, także te, których nie opuścili mieszkańcy. Kilka osób szukało czegoś pośród zgliszcz. Udało mi się wyżebrać od nich trochę jedzenia i wody, zanim odszedłem. Pieszo pokonałem piętnaście mil dzielących mnie od miasteczka Yakmok. Pamiętałem z dzieciństwa, że jest tam stacja kolejowa, i rzeczywiście, gdy tam dotarłem, ujrzałem pociąg pełen naszych żołnierzy. Pojąłem, że za

chwilę odjedzie, więc błagałem ich o litość, opowiedziałem o wszystkim, co widziałem. Zabrali mnie ze sobą. Pociąg dowiózł mnie aż do portu Busan na południowo-wschodnim krańcu Korei. Miasto było pełne żołnierzy i cywilów, na ulicach kłębili się uchodźcy usiłujący jakoś przetrwać. Niektórym udało się zdobyć pracę – pomagali w rozładunku statków, które przybywały z Ameryki. Na kejach piętrzyły się stosy wojskowego sprzętu i zapasów. Nie miałem pieniędzy i nikogo tam nie znałem. Czułem jedynie palącą pustkę w głowie, jakby coś pożerało mój mózg od środka. Nagle przypomniałem sobie o woreczku, który podarowała mi babcia. Przysiadłem w ukryciu, w cieniu świątyni, nad samym morzem, i otworzyłem mieszek. Na moją dłoń wypadł może tuzin niedużych kamieni. Od razu wiedziałem, czym są, choć nigdy wcześniej nie widziałem czegoś podobnego. To były błękitne diamenty, panie Bond, bardzo rzadko spotykane i warte więcej pieniędzy, niż sobie wyobrażałem. Skąd moja babka je wzięła? Jak wspominałem, należała do świty królowej Min. Może dostała je za wierną służbę? A może ukradła, kiedy zobaczyła, że dynastia Joseon chyli się ku upadkowi? Takie pytania były dla mnie nieistotne. Dostałem je od niej i miały się stać moim wybawieniem. Sprzedałem jeden z diamentów jubilerowi, który miał swą pracownię w dzielnicy biznesu Gwangbok-dong. Naturalnie oszukał mnie. Zapłacił ułamek prawdziwej wartości tego kamienia, ale i to wystarczyło, bym przekupił amerykańskiego marynarza, który pomógł mi zadekować się na statku płynącym na Hawaje. Na początku wieku wiele tysięcy Koreańczyków emigrowało właśnie w tym kierunku, głównie po to, by pracować na plantacjach trzciny. Byli wśród nich i moi krewni, więc nie wątpiłem, że znajdę pomoc i wsparcie, jeśli tylko zdołam tam dotrzeć. Nie mogło być inaczej, miałem przecież błękitne diamenty. I tak się stało. Nie będę pana męczył opisem podróży i problemów, z którymi musiałem się zmierzyć na miejscu. Dość powiedzieć, że na kilka miesięcy wtopiłem się w koreańską społeczność na Hawajach, a potem przeniosłem się na kontynent.

W Stanach Zjednoczonych założyłem firmę – zajmuję się rekrutacją pracowników oraz budownictwem – i nazwałem ją Blue Diamond. Oto, w jaki sposób znalazłem się tu, gdzie jestem. A teraz najważniejsze, panie Bond – to, co musi pan zrozumieć z mojej opowieści, cały jej sens. My, Koreańczycy, wierzymy, że gdy człowiek umiera z dala od domu, skazany jest na wieczystą wędrówkę i nigdy nie zazna spokoju. I właśnie to mnie spotkało. Ja umarłem pod Nogeun-ri. Nie straciłem tam jednak życia, panie Bond, ale duszę, moje człowieczeństwo. Siedzę tu z panem, ale wciąż widzę wokół siebie trupy. Widzę głowę ojca, która oddziela się od ciała. Widzę martwą siostrę. Czuję zapach krwi. I te ohydne czarne muchy wciąż kłębią się pod moimi powiekami. Stałem się bardzo zamożnym człowiekiem. Moje imperium biznesowe warte jest setki razy więcej niż diamenty, od których zaczynałem. A mimo to jestem martwy. Nic nie czuję. Zapomniałem, co znaczy przyjemność. Dla mnie jedzenie nie ma smaku, powietrze nie ma zapachu, a słońce nie grzeje. Nie czuję jednak nienawiści do Amerykanów, choć nigdy im nie wybaczę tego okrucieństwa, które przyniosło śmierć moim bliskim i tylu innym ludziom. Nie czuję do nich absolutnie nic, podobnie jak nie czuję nic do całej ludzkości, włącznie z panem i panną Lane. W pewien sposób ja sam stałem się podobny do śmierci. Urządzam przyjęcia, bo tego się ode mnie oczekuje. Macham do obiektywów i uśmiecham się, gdy moi bogaci amerykańscy znajomi nazywają mnie Jasonem Sinem, beztrosko depcząc moją kulturę, moje korzenie – lecz w skrytości ducha pragnę ich wszystkich pozabijać. Prawdę mówiąc, już jestem odpowiedzialny za śmierć bardzo wielu ludzi. Niektórzy z nich pracowali dla mnie, inni byli moimi rywalami w interesach. Byli i tacy, z którymi nic mnie nie łączyło. Czuję, że istnieję jeszcze tylko po to, by niszczyć wszystko wokół siebie. Rozumiem, że właśnie dlatego jestem tak przydatny Smierszowi. Z drugiej strony, i on jest mi potrzebny. Nie interesuje mnie ideologia komunistów, równie dobrze mógłbym pracować dla amerykańskiej Secret Service lub kogokolwiek

innego. Smiersz daje mi wygodny pretekst, bym mógł robić to, co chcę. Niewiele więcej mogę panu powiedzieć, panie Bond. Świadom jestem tego, jak długo trwała ta przemowa, i dziękuję, że jej pan wysłuchał – rzadko się zdarza okazja, by podzielić się z kimś historią mego życia. Być może interesuje pana, czym właściwie zajmuję się w tej bazie, co takiego przygotowuję. Z przyjemnością o tym opowiem. Czyżby powodowała mną próżność? Może jestem odrobinę zbyt zadowolony z siebie? Sam nie wiem, ale to możliwe, bo czyż istnieje inny powód, dla którego miałbym się przed panem spowiadać? Tak czy owak, będę się streszczał... Sin sięgnął po talię kart.

18 „...dowolną kartę”

Bond odłożył nóż, raz jeszcze kontemplując urodę doskonałego, stalowego ostrza i nieprzyzwoicie wręcz ciężkiego bakelitowego trzonka. Z krojeniem steku, który kończył podczas opowieści Sina, nie miał najmniejszych problemów. Potrzebował pożywienia, białka i węglowodanów. Jego ciało już zaczynało przetwarzać je na energię, której potrzebował, niezależnie od tego, co miało się wydarzyć. Posiłek mu nie smakował, a zachowywanie pozorów uprzejmości budziło w nim wręcz odrazę, gdy w głębi duszy marzył tylko o tym, by rzucić się na gospodarza domu, który, nawiasem mówiąc, właśnie przygotowywał się do uśmiercenia go. Jakże silną pokusą był ten nóż, który leżał ledwie parę cali od jego dłoni! Lecz czterej strażnicy tkwili na swych miejscach i ani na chwilę nie zapomnieli o swoim zadaniu. Jeopardy przy drugim końcu stołu ledwie tknęła swoją porcję. Siedziała praktycznie nieruchomo, a jej twarz nie zdradzała żadnych emocji. Sin tymczasem, któremu podano to samo co gościom, w ogóle nie jadł. – Bardzo ciekawa ta pańska historia – rzekł Bond, zapalając papierosa drugą i ostatnią zapałką. – Zastanawiam się tylko, czy nie wpadł pan na to, żeby opowiedzieć ją dobremu psychiatrze. Mamy w Anglii paru świetnych fachowców w tej dziedzinie. Mógłbym pana skontaktować z kliniką Tavistock. Tamtejsi lekarze mają spore doświadczenie w opiece nad byłymi więźniami japońskich obozów jenieckich i nie tylko. Choć oczywiście przyznaję, że żaden z nich nie ucierpiał tak bardzo jak pan. – Bond wydmuchnął obłok dymu. – Jak rozumiem, sam fakt, że udało się panu przeżyć, wywołał tak głębokie poczucie wstydu, wręcz hańby, że doszło do

poważnych zmian w psychice. Powiedziałbym, że cierpi pan na galopującą paranoję i głęboko nienawidzi samego siebie. Jeśli nikt panu nie pomoże, najpewniej skończy się to samobójstwem. Szkoda. Tak czy inaczej, miał pan opowiedzieć nam o swoim szalonym planie. Bardzo proszę. A przy okazji, świetny stek. Wąskie wargi Sina zacisnęły się nagle, a na szkłach okularów, które znacząco powiększały jego oczy, pojawiła się na krótką chwilę jakby mgiełka.

Bond

przypomniał

sobie

portrety

wiszące

na

ścianach

niemieckiego zamku. Nadzwyczajne było to, że przez moment Sin żywo przypominał uwiecznione na nich twarze. On też jest ofiarą brutalności, pomyślał Bond. Spróbuj dostrzec coś za tą twarzą i... nie zobaczysz nic. – Mam wrażenie, że próbuje mnie pan rozgniewać, panie Bond, a to w nadziei, że w gniewie popełnię jakiś błąd. Jednakże zamierzam ignorować pańskie dowcipne uwagi i po prostu będę kontynuował swój monolog. Chyba że wolałby pan przejść od razu do kolejnego punktu programu, a mianowicie do tego, w którym rozstrzygnie się pański los. – Wiemy, co pan knuje. – Jeopardy przemówiła głosem zadziwiająco spokojnym, w pełni panując nad sobą. Bond czuł, że zrobiła to tylko po to, żeby mu nieco ulżyć. – Przekupił pan inżyniera rakietowego, niejakiego Thomasa Kellera, pieniędzmi dostarczonymi przez Sowietów. Powiedzieli panu przynajmniej, że to fałszywki? Może nie. Może aż tak panu nie ufają. Na pańskim miejscu niepokoiłabym się tym faktem. Tej nocy NRL odpali rakietę Vanguard, a pan postarał się o to, by próba ta skończyła się fiaskiem. Ale to nic wielkiego. Mamy takich rakiet znacznie więcej. – Ma pani rację, panno Lane – odparł Sin – ale tylko w połowie. Powinna pani zadać sobie pytanie: dlaczego ta próba skończy się fiaskiem i z jakim skutkiem? – Zwrócił się znowu do Bonda: – Moi koledzy w Moskwie żywo się interesują amerykańską i europejską techniką. Dla własnego prestiżu oraz w celu zapewnienia swemu krajowi przewagi gospodarczej bardzo dbają o to, by uchodził za lidera w dosłownie każdej

branży. W tym celu Smiersz powołał ostatnio grupę ekspertów pod wodzą generała Gaspanowa. Jedna z ostatnich operacji polegała na zapewnieniu przewagi samochodowi wyścigowemu Krassny – tym sposobem Smiersz zaczął udzielać się w dziedzinie, w której już miałem niezłe rozeznanie. Rosjanom bardzo zależało na zwycięstwie na Nürburgringu, dlatego wystawili w zawodach swojego agenta, który miał zamordować angielskiego kierowcę. Moim zdaniem była to sprawa kompletnie nieistotna, a w dodatku mogła zaszkodzić mojej znacznie poważniejszej operacji. Mimo to generał zażyczył sobie spotkania ze mną na Nürburgringu. Na tym polega cały kłopot, gdy się współpracuje z Sowietami – nikomu nie ufają. Poza tym okazało się, że niepokoją ich pewne aspekty przedwczesnej śmierci Thomasa Kellera, zamordowanego przez małżonkę. Uparcie twierdzili, że musimy się spotkać, choć ja uważałem, że to głupi krok, i nie omieszkałem powiedzieć o tym generałowi w bardzo konkretnych słowach. Jaka szkoda, że mnie nie usłuchali. Wtrącił się pan przecież w nasze sprawy tylko z powodu tego nieszczęsnego spotkania – i od tamtej pory stał się pan dla nas utrapieniem. Gdyby nie wczorajszy pech, mógłby pan nam poważnie zaszkodzić. Rzeczywiście rakieta Vanguard znowu zawiedzie. Pan Keller miał dostęp do turbosprężarki w silniku pierwszego członu rakiety już po testach wstępnych, systemowych i statycznych, kiedy to dokonano zapłonu paliwa płynnego bez odpalania samej rakiety. Był uprzejmy dokonać pewnych zmian w jej ustawieniach, które sprawią, że pompa nie uzyska wystarczającego ciśnienia, by rakieta mogła dotrzeć na orbitę. W rezultacie personel wieży kontrolnej nie będzie miał wyboru. Zapadnie decyzja o użyciu urządzenia, któremu nadali sympatyczną nazwę „cyngiel śmierci”. Rakieta ulegnie samozniszczeniu, a jej wrak całkiem bezpiecznie spadnie w małych kawałeczkach do Atlantyku. Przyjmijmy jednak na chwilę, że wskutek czyjegoś katastrofalnego

zaniedbania rakieta lub jej kawałki spadną na jedno z wielkich miast Stanów Zjednoczonych – na przykład na Nowy Jork. Wyobraża sobie pan, jakie zniszczenia może spowodować dwadzieścia tysięcy funtów metalu, wypełnione naftą i ciekłym tlenem, gdy spadnie z prędkością dwustu dwudziestu mil na godzinę na gęsto zaludniony obszar? Porównałbym to do skutków eksplozji miliona ton dynamitu, a to już moc porównywalna z wybuchem bomby atomowej. I właśnie coś takiego zamierzam spowodować... – Sin uniósł dłoń, widząc, że Bond chce mu przerwać. – A przynajmniej zamierzam zasymulować taki efekt. Ostatniej nocy, gdy włamał się pan do mojego parku maszyn, zobaczył pan idealnie wierną replikę rakiety Vanguard – tej, która zostanie wkrótce wystrzelona z wyspy Wallops. Podczas naszej rozmowy model ten był już w drodze do stacji techniczno-postojowej nowojorskiej kolei podziemnej na Coney Island. Ogromną grupę pracowników transportu w tym mieście stanowią ludzie zatrudnieni za pośrednictwem Blue Diamond, ja sam mam tam swoje warsztaty. Replika rakiety zostanie załadowana do pociągu wraz z bardzo dużą bombą, którą być może również widział pan ostatniej nocy. Zaspokoję pańską ciekawość. Użyjemy C4, tak zwanego plastiku, materiału wybuchowego opracowanego przez pańskich rodaków, jednej z najbardziej niszczycielskich substancji, jakie można znaleźć na tej planecie. Parę funtów wystarczyłoby do zniszczenia niewielkiego budynku, a mój pociąg zabierze sto pięćdziesiąt funtów plastiku, podłączonego do systemu dość prostych detonatorów. Pół godziny przed startem rakiety pociąg opuści Coney Island i nie zatrzymawszy się na żadnej stacji, dotrze do skrzyżowania Trzydziestej Czwartej Ulicy z Szóstą Aleją. Dopilnowałem, by ta linia była wolna. Z pewnością zna pan Manhattan na tyle, by wiedzieć, że posyłam ładunek w samo serce miasta, niespełna dwie przecznice od Empire State Building. To niemała odległość – mniej więcej tysiąc czterysta osiemdziesiąt stóp – ale pomoże nam podziemny ciek wodny, zaznaczony na niektórych starych

mapach jako Sunfish Pond. Zadziała jak tunel wykuty w metamorficznej skale. Technicy Smierszu obliczyli, że eksplozja takiej ilości materiału wybuchowego wystarczy, by Empire State Building się zawalił. Nie będzie to wynik działania fali uderzeniowej, ale zjawiska zwanego upłynnieniem gruntu. Eksplozja doprowadzi do praktycznie całkowitej utraty nośności podłoża. Proszę sobie wyobrazić starca, któremu ktoś wytrąca z ręki laskę. Nie wiem, ile setek ludzi straci życie i na ile milionów dolarów wycenione zostaną zniszczenia. To mnie, prawdę mówiąc, wcale nie obchodzi, nawet jeśli Blue Diamond odniesie spore korzyści podczas odbudowy. Nie będzie to też akt wojny. O nie. Cel jest prosty. Chcemy sprawić, żeby Rosjanie zwyciężyli w tym, co nazywane jest powszechnie wyścigiem kosmicznym, i w konsekwencji zapanowali nad przestrzenią okołoziemską. Nowe bronie, łączność, badanie innych planet – to wszystko ma się stać ich domeną. I tak właśnie będzie, panie Bond. Krótko po dwudziestej trzeciej dojdzie do awarii prawdziwej rakiety Vanguard. Zostanie ona zniszczona. Pięć minut później nastąpi gigantyczna eksplozja w samym sercu Nowego Jorku. Moi ludzie rozstawieni w różnych częściach miasta zeznają pod przysięgą, że widzieli obiekt spadający z nieba. Ja zaś dopilnuję, by informacja o nieudanej próbie na wyspie Wallops szybko wyciekła do prasy. Niepodważalnym dowodem będą fotografie eksplozji, do której dojdzie mniej więcej na wysokości mili nad Atlantykiem. Amerykańskie media i tak zwana opinia publiczna są w stanie dodać dwa do dwóch, jak sądzę. Co się wznosi, musi opaść, panie Bond. Naturalnie rząd i Laboratorium Badawcze Marynarki Wojennej będą zaprzeczać ile sił, ale kto im uwierzy? Nikt nie będzie wątpił, że to ich zabawka zburzyła kawał Nowego Jorku, włącznie z najsłynniejszym gmachem, symbolem amerykańskiej dumy. Badania krateru pozwolą przedstawić dowód ostateczny: szczątki rakiety Vanguard. Fakt, że przy okazji zniszczeniu uległ pociąg kolei podziemnej, uznany zostanie za czysty zbieg okoliczności. Nikt nie będzie się w nim doszukiwał szczególnego znaczenia.

Wynikiem tej operacji, panie Bond, będzie powszechne oburzenie. Już teraz sporo Amerykanów uważa, że eksploracja kosmosu to potworne marnotrawstwo pieniędzy. Gdy dojdzie do takiej katastrofy, wszystkie projekty w tej dziedzinie zostaną zamrożone, a ich finansowanie – przerwane. A najpiękniejsze jest to, że choć szefowie NRL będą wściekli i doskonale świadomi, że opinia publiczna została wprowadzona w błąd, to będą też kompletnie bezsilni. Im głośniej będą krzyczeli, tym bardziej nastawią ludzi przeciwko sobie i nic im już nie pomoże – nawet wydobycie z dna oceanu wraku prawdziwej rakiety. W moim przekonaniu wydarzenia dzisiejszej nocy zakończą amerykański program kosmiczny raz na zawsze, a jeśli nawet nie, to opóźnią co najmniej o dziesięć lat, podczas gdy Rosjanie spokojnie sięgną po całkowitą dominację w tej dziedzinie. Można więc powiedzieć, że w ich rękach znajdzie się przyszłość całego świata. Przy stole zapanowała cisza. Bond zamyślił się nad tym, co przed chwilą usłyszał. Czy ten plan naprawdę mógł wypalić? W dłuższej perspektywie czasowej władze USA z pewnością zdołałyby przekonać opinię publiczną, że prawda jest jednak inna. Ale Sin miał rację. Na coś takiego potrzeba lat, a tymczasem cały program kosmiczny pozostałby uśpiony. Czy udałoby się znaleźć dowód na współudział Rosjan? Nie, jeśli nie liczyć fałszywych pieniędzy, które przecież mogły pochodzić z innego źródła, oraz słów Bonda, który był świadkiem spotkania Jasona Sina z generałem Gaspanowem. Trzeba za wszelką cenę powstrzymać start rakiety, pomyślał. Zostało bardzo niewiele czasu, ale jakimś sposobem musieli się stąd wyrwać. W pośpiechu rozważył dostępne możliwości. Co takiego powiedział Sin? Czterej strażnicy śledzili każdy jego ruch. Nawet teraz czuł na sobie ich spojrzenia. Tak. W tym cała nadzieja. – Chciałby pan jeszcze coś powiedzieć? – spytał Sin. – Tylko tyle, że marnuje pan czas – odparł Bond. – Panna Lane i ja przygotowaliśmy osobne raporty. Mam też zdjęcia pana w towarzystwie Gaspanowa. Do tego fotografie, które zabraliśmy z pańskiego gabinetu –

widać na nich doskonale, że zbudował pan replikę rakiety. O Thomasie Kellerze i fałszywych pieniądzach wiedzieliśmy już wcześniej. Nikt nie uwierzy w scenariusz, który próbuje pan ludziom wcisnąć. – Pan nadal mnie nie rozumie, panie Bond. To nie jest mój scenariusz. Ja tylko służę Rosjanom w zamian za szczodre wynagrodzenie. Szczerze mówiąc, nie obchodzi mnie, czy ten plan się powiedzie. Satysfakcję sprawi mi zniszczenie sporej części Manhattanu oraz śmierć wielu ludzi. – Dłoń Sina zamknęła się nagle na talii kart. Przełożył ją kilkakrotnie, po czym przetasował i wyrównał. – A skoro już o śmierci mowa, to pora pomówić o pańskiej... Sin opowiedział gościom o hanafudzie i o tym, jak zaadaptował karty do własnych celów. Kątem oka Bond widział, jak Jeopardy blednie. Dziwne, pomyślał, że ta jedna śmierć wydaje się straszniejsza od wszystkich, które opisał wcześniej Sin. Miejmy nadzieję, że dziewczyna nie spróbuje niczego, co mogłoby jej zaszkodzić. Sin mówił jeszcze przez minutę, po czym rozłożył karty przed Bondem. – Obsadziłem samego siebie w roli śmierci – wyjaśnił. – Mechanizm tej gry jest w sumie dość prymitywny, ale nie umiałem wymyślić lepszego sposobu na odwzorowanie niezwykłego mariażu nieprzewidywalności i nieuchronności śmierci. Jednak udało się i oto wybór należy do pana. Proszę wybrać kartę, dowolną kartę. Jej awers ujawni sposób, w jaki pan zginie. Bond spojrzał na barwny wachlarz tandetnych obrazków, które przedstawiały liście i kwiaty. Poczuł ukłucie w żołądku, zastanawiając się, ilu ludzi wcześniej musiało dokonać takiego wyboru, wyboru śmierci. – Pierdol się, Sin – odpowiedział. – Nie mam ochoty na żadne parszywe gierki. – W talii są też trzy puste karty, które mogą ocalić panu życie. – Nie wierzę.

– Dlaczego miałbym kłamać? – Chcę je zobaczyć. Sin zawahał się, wykrzywiając usta. Nigdy dotąd nie przedstawiono mu takiego żądania. Bond ucieszył się w duchu, że udało mu się zepsuć zabawę, odebrać gospodarzowi pełną kontrolę. – W porządku. Może pan zajrzeć – zgodził się niechętnie Koreańczyk. Bond zgarnął talię i odwrócił karty. Rzeczywiście awersy zadrukowano wielkimi literami, po angielsku. TRUCIZNA, ŚMIERĆ GŁODOWA, UDUSZENIE. Reszty postarał się nie czytać. Jeopardy tymczasem siedziała wciąż nieruchomo. Sin w ogóle się do niej nie odzywał. Bond się zastanawiał, czy po nim przyjdzie czas i na nią. Po chwili znalazł trzy czyste karty, w miarę sprawiedliwie rozłożone w talii. Położył je na obrusie obok pozostałych. – Zadowolony? – spytał Sin. Bond nie odpowiedział. Zebrał karty, dołożył czyste, przetasował starannie i znowu rozłożył na stole. Wpatrywał się w nie przez całą minutę. – Proszę wybrać – ponaglił go Sin. – Nie rób tego, James! Jeopardy panowała nad sobą z największym trudem. Bond wyczuwał, że jest przerażona, że to wszystko zdecydowanie wykracza poza jej dotychczasowe doświadczenie. Milczał. Wreszcie dźgnął palcem kartę mniej więcej ze środka talii. – Zadowolony jesteś, maniaku? – spytał uprzejmie. – Może sam ją sobie odwrócisz? Sin pochylił się nad stołem i odwrócił kartę. Była pusta. – Widzę, że już po wszystkim – rzekł Bond. – Zakładam, że zastosujesz się do własnych reguł, Sin. Życzę dobrej nocy. Niech któryś z twoich ludzi odprowadzi mnie do wyjścia.

– Nie! – Piskliwy głos Sina był czymś pośrednim między skomleniem a wrzaskiem. – Chyba nie zamierzasz cofnąć danego słowa? – Nie. Ale pan widział karty! Pan mnie oszukał! Sin był jak rozhisteryzowany uczniak. Z drugiej strony jednak Bond, jako jedyny w tym pokoju, musiał przyznać mu rację. Nie było w dziejach zręczniejszego mistrza sztuczek karcianych od amerykańskiego magika Johna Scarne’a, a Bond spędził długie godziny nad jego książką Scarne o kartach. Kiedy więc tasował talię Sina, użył względnie prostej sztuczki polegającej na utrzymaniu jednej z czystych kart na samym dole, a następnie, stosując znacznie trudniejszy trik zwany „kasowaniem jednorącz” – wprowadził ją dokładnie w środek talii. Naznaczył przy tym jej narożnik paznokciem, by móc ją natychmiast rozpoznać – a potem po prostu ją wyciągnął. Wiedział, że nic mu to nie da. Nie wierzył, że Sin pozwoli mu tak po prostu odejść. Zawsze jednak warto było wytrącić wroga z równowagi, a przynajmniej popsuć mu chorą zabawę. Sin nie kazał mu długo czekać na decyzję. – Wybiorę za pana! – warknął, po czym odwrócił kartę leżącą tuż obok wybranej przez Bonda. POGRZEBANIE ŻYWCEM Dwa słowa krzyczały do Bonda z awersu karty. Sin był zadowolony. Rozparł się wygodnie na krześle. – Powolna śmierć i bardzo nieprzyjemna. Na nic innego pan nie zasługuje. – Zerknął przelotnie na Jeopardy. – Panią zostawię przy życiu nieco dłużej, panno Lane. Nie stanowi pani dla mnie zagrożenia, a moim ludziom może się pani przydać. Kobiety z Zachodu fascynują wielu Koreańczyków, lecz są dla nich zakazanym owocem – chyba że zdecydują się zapłacić za usługi prostytutek. Będzie pani dla nich nagrodą. A jeśli

chodzi o pana, panie Bond, to zostanie pan stąd wyprowadzony, umieszczony w skrzyni zabitej gwoździami i zakopany pod ziemią. Jeśli spróbuje pan stawić opór, moi ludzie postrzelą pana w kolano, a wtedy zakończy pan żywot nie tylko w ciemności i strachu, ale także w nieznośnym bólu. – Sin powtórzył swoje oświadczenie po koreańsku na użytek strażników, którzy choć nie wykonali żadnego ruchu, wydali się Bondowi jakby bliżsi. Chwilę później powstał. – Muszę już jechać do Nowego Jorku. Życzę państwu dobrej nocy. To chyba najodpowiedniejsze słowa. Bond także wstał, a wtedy dwaj strażnicy chwycili go za ramiona. Dwaj pozostali stanęli naprzeciwko, mierząc z pistoletów w jego brzuch. I właśnie wtedy Jeopardy pękła. Ze szlochem rzuciła się w stronę Bonda, jedną ręką obejmując go za szyję, a drugą w pasie. – Nie! Błagam! – szlochała. – Nie zostawiaj mnie, James! Ja tego nie zniosę. – Próbowała wyrwać go z uścisku strażników, ale nawet nie drgnęli. Odwróciła się w stronę Sina. – Proszę! – powiedziała. Łzy spływały po jej policzkach strumieniami. – Zrobię wszystko, co pan zechce. Tylko proszę mu nie robić krzywdy. – Dość! – Sin wydał rozkaz po koreańsku i do pokoju wkroczyło jeszcze dwóch ludzi. Skinął głową, a wtedy podeszli do Jeopardy i odciągnęli ją na bok. Bond stał z wykręconymi rękami, spoglądając w lufy pistoletów. – Przygotować co trzeba. I zabrać go. – Dzisiaj ty odwróciłeś kartę, Sin – wycedził Bond. – Ale pewnego dnia, już niedługo, ja odwrócę kartę dla ciebie. Zaufaj mi. Tasowanie już się zaczęło. Jeden z Koreańczyków, którzy go trzymali, mruknął coś do swego towarzysza i razem wyprowadzili Bonda z jadalni.

19 Sześć stóp pod ziemią

Rzeczywiście była to skrzynia, nie trumna, choć kształt i wymiary miała podobne. Wykonano ją z grubej sklejki, a wieko stało oparte o jej bok. Ludzie Sina zanieśli ją na placyk za domem Keatsa (człowiek pracujący nad repliką rakiety w replice znanego domu... okoliczności może nie były wesołe, ale Bond nie mógł nie dostrzec tej ironii losu), gdzie koparka linowa w barwach firmy Blue Diamond właśnie kopała w ziemi krótki rów głęboki na sześć, może siedem stóp. Jej operator, jasnowłosy i całkiem zwyczajnie wyglądający Amerykanin, wykonał swoją robotę, jak przystało na dobrego pracownika: obojętnie, szybko i skutecznie. Nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat. Bond był ciekaw, co się działo w jego głowie. Czy z własnej woli brał udział w czymś takim? Jakby sytuacja była zbyt mało ohydna, Bond musiał grzecznie zaczekać, przyglądając się ostatnim przygotowaniom. Nad jego grobem pracowali ludzie, którym najwyraźniej bardzo zależało na uniknięciu błędów. Wreszcie koparka uniosła ramię i odjechała do tyłu. Nadszedł kulminacyjny moment. Nagła suchość w gardle i ucisk w żołądku były mimowolną reakcją. Ciało Bonda demonstrowało pierwotny strach przed śmiercią – wyjątkowo nieprzyjemną śmiercią – i żadne szkolenie nie mogło pomóc mu w opanowaniu tego odruchu. Sin zjawił się po chwili, by być świadkiem ostatniego aktu dramatu, który sam napisał. Zanim przybył, zdążył się przebrać w dość absurdalny uniform motorniczego nowojorskiego metra: luźny kombinezon, wysokie buty z czarnej skóry oraz czapkę maszynisty. Gdy koparka odjechała,

wskazał palcem na skrzynię. – Zapraszam, panie Bond. Może zainteresuje pana fakt, że śmierć nastąpi za mniej więcej sześćdziesiąt minut, ale prawdopodobnie wcześniej postrada pan zmysły. Chciałby pan coś jeszcze powiedzieć? Rzucić ostatnią dowcipną uwagę? Bond zaklął, zwięźle i znacząco. – Wykonać – rozkazał Sin. Bond rozważył możliwości. Mógł spróbować wyrwać się siłą. Miał przeciwko sobie czterech uzbrojonych ludzi, ale gdyby tylko działał dostatecznie szybko, zdążyłby chwycić Sina za gardło i użyć go jako żywej tarczy. Nawet gdyby został zastrzelony, czyż nie byłoby to lepsze wyjście? Śmierć przynajmniej nadeszłaby szybko. Bond jednak odrzucił tę myśl. Było coś jeszcze, o czym Sin nie wiedział. Była jeszcze nadzieja. Odetchnął głęboko powietrzem nocy, rozmyślając o chorobie, która kierowała działaniami Jasona Sina. Ale czy to naprawdę była choroba? Może jakaś odmiana nowotworu mózgu, wywołanego potwornymi przeżyciami z masakry pod Nogeun-ri? Bond wyobraził sobie chore komórki, czarne i żarłoczne, wyjadające tunele w tkance nerwowej pod czaszką tego człowieka. A może to niepotrzebna próba usprawiedliwienia? Może jak wszyscy inni naprawdę źli ludzie Sin doskonale wiedział, co robi? Bond zastanawiał się, ile ofiar zginęło w mękach po krótkiej zabawie kartami. Sin chwalił się przecież, że zabijał rywali i podwładnych. Żaden z nich nie doświadczył bezpośredniego zagrożenia życia tak jak on, dlatego w obliczu okrutnej śmierci musieli czuć niewyobrażalne przerażenie. Stojąc nad własnym grobem, Bond obiecał sobie, że Jason Sin odpowie za wszystko, co zrobił. A potem bez słowa wszedł do drewnianej skrzyni i położył się na dnie. Dwaj strażnicy sięgnęli po wieko. Bond dostrzegł jeszcze ostatnie gwiazdy, skrawek dachu białego domu i twarz Sina, który pochylił się nad nim. Potem skrzynia została zamknięta. Ciemność była jak cios w twarz. Była to ciemność ekstremalna,

szokująca, nagła i totalna. Bond czuł, że jego puls przyspiesza gwałtownie, że serce bije jak szalone. Siłą woli wymusił bardziej rytmiczny oddech. Instynktownie uniósł ręce i oparł dłonie o drewniane wieko, które zawisło ledwie kilka cali nad jego twarzą. Zaraz potem usłyszał rytmiczne uderzenia młotków – niesamowicie bliskie, wręcz ogłuszające. Strażnicy przytwierdzali wieko do skrzyni. Ile gwoździ? To mogła być istotna informacja. Bum, bum, bum, pauza. Bum, bum, bum, pauza. Nie, to nie dźwięk budził grozę, ale metodyczność, zimna, maszynowa precyzja, z jaką wbijano gwoździe. Przez wąziutką szczelinę między wiekiem a bokiem skrzyni wpadł do środka pojedynczy promień światła i Bond na moment znowu zobaczył swoje dłonie, przyciśnięte do drewna tuż obok twarzy. Skupił na nich uwagę, próbując nie wpaść w panikę na myśl o tym, że zaraz znowu znikną. Bum, bum, bum, pauza. Cztery gwoździe po każdej stronie, jeden za głową, jeden w nogach – razem dziesięć. Jak długie były? To także był ważny szczegół. Bond żałował, że nie zauważył ich, zanim wszedł do skrzyni. Cisza. A potem coś szarpnęło sklejkową trumną i uniosło ją w powietrze. Czuł kołysanie, gdy niesiono ją nad grób, i wyobrażał sobie jego czeluść pod sobą. Nie był pewny, czy to prawdziwe doznanie, czy tylko objaw lęku, ale czuł zawroty głowy, gdy opuszczano skrzynię w głąb ziemi. Ostatni promień światła zgasł i Bond przestał widzieć. Miał wrażenie, że opuszczanie skrzyni trwa w nieskończoność, ale wreszcie poczuł lekki wstrząs i sprężysta płyta pod jego plecami i głową wygięła się nieznacznie. Naparł mocniej na wieko, ale nie ustąpiło. Przez długą chwilę nic się nie działo. Kompletna cisza. Czekali na powrót koparki czy zamierzali zasypać grób łopatami? To także miało znaczenie. Dlaczego? Bond próbował się skupić, ale stres przejął kontrolę nad jego układem nerwowym. Nie mógł myśleć. Nic nie widział. Słyszał wyłącznie bicie własnego serca pompującego krew do arterii w rytmie panicznych skurczów. Czy to możliwe, żeby biło tak głośno? I dlaczego tak szybko? Zwolnij, pomyślał. Zwolnij. Znowu zbyt głęboko i gwałtownie chwytał powietrze, ale czy mógł inaczej? Nieznośna

była świadomość ciasnoty, bliskości drewnianych płyt otaczających go z prawa, z lewa, z góry, z dołu, tak blisko. Każde włókno jego ciała pragnęło tylko jednego – powstać, wyrwać się stąd, nawet jeśli mózg podpowiadał, że to niemożliwe. W głębi świadomości Bond rozumiał, że panika jest jego największym wrogiem. No, dalej. Zastanów się. Przecież nie umrzesz. Nie dziś. Nie tutaj. Zamknij oczy. Tak lepiej. Teraz przynajmniej wiesz, dlaczego jest ciemno. Oddychaj normalnie. Nie jesteś pod ziemią. Leżysz na koi, w trzewiach Trespassera. Podczas służby w Ochotniczej Rezerwie Marynarki Wojennej Bond spędził sześć tygodni na okręcie podwodnym klasy T – potrzebował czasu, by przywyknąć do klaustrofobii, do poczucia uwięzienia, ale w końcu się udało. Do diabła, jak się nazywał ten kapitan? Bond pamiętał tego osła, który kazał strzelać do walenia, wziąwszy go za nieprzyjacielską jednostkę. Torpedą w wieloryba! Załoga pękała ze śmiechu, a Bond, wspominając tę sytuację, nie mógł nie uśmiechnąć się półgębkiem w swej trumnie. Kilka chwil później serce zareagowało, zwalniając rytm. Wysiłek psychiczny był ogromny, ale Bond znowu nad sobą panował. I wtedy sypnęło piachem. Pierwsza porcja z łomotem spadła na wieko skrzyni. Jak można było sądzić po rytmie, w jakim lądowały kolejne, używali łopat – niewykluczone, że chcieli spotęgować jego lęk, budząc skojarzenie z pogrzebem. Dwaj, może trzej ludzie. Pracowali żwawo. Dźwięk był coraz cichszy, w miarę jak na sklejkowej płycie przybywało ziemi. Wreszcie nastała cisza, grób został zasypany. Wraz z nią pojawiło się uczucie przytłoczenia, jakby cały świat zwalił się na tę zaimprowizowaną trumnę. Bond czuł, że temperatura zaczyna rosnąć. Pot ściekał mu po brzuchu i karku. Zatem tak to jest być żywcem pogrzebanym, pomyślał. Mogiła gotowa, strażnicy odchodzą, zostajesz sam. Miał wrażenie, że powietrze uciska bębenki w jego uszach, i mimo wysiłków wciąż był bliski paniki, rozpaczy. Psychiczna bariera, którą wzniósł, mogła runąć w każdej chwili. Ciemno. Ciasno, nie można się ruszyć. Ziemia naciska z góry. Brakuje powietrza.

Nie, to nie była prawda. Skrzynia ma mniej więcej rozmiary trumny, myślał gorączkowo Bond. Powiedzmy osiemdziesiąt na trzydzieści na dwadzieścia cztery cale. No, dalej, licz. To daje trzydzieści dwie stopy sześcienne powietrza, ale połowę trzeba odjąć, bo ciało zajmuje sporo miejsca. Bierzesz dwanaście oddechów na minutę. Bierz mniej. Nie musisz tak dyszeć. Zamknij oczy. Leżysz na koi, nic się nie dzieje. Ile powietrza potrzeba na jeden oddech? Powiedzmy jedną szóstą stopy sześciennej na minutę, co oznacza, że wystarczy na dziewięćdziesiąt minut. Ale jest jeszcze problem dwutlenku węgla. W wydychanym powietrzu jest szesnaście procent tlenu i cztery i pół procent dwutlenku węgla. Bond wiedział o tym od czasów służby na Trespasserze. Właśnie to miało go zabić. Hiperkapnia, zatrucie dwutlenkiem węgla. Najpierw pojawią się zawroty głowy i wrażenie dezorientacji. Serce przyspieszy, wzrośnie ciśnienie krwi. Zaczną się konwulsje. A potem przyjdzie śmierć. Nadal jednak miał trochę czasu, na pewno więcej niż godzinę, a może nawet półtorej. Sin popełnił błąd. Wciąż popełniał błędy, zbyt przekonany o swej nieomylności. Choćby przy stole, gdy mówił o tym, że jego siepacze skupiają się w stu procentach na poczynaniach Bonda. Jeżeli naprawdę tak było, to nie zwracali uwagi na Jeopardy. Ona zaś o tym wiedziała i dlatego, choć Bond nie mógł ukraść swego noża ze stołu, dziewczyna bez trudu zabrała swój. A po posiłku, gdy szlochając, padła w ramiona skazanego na śmierć, dyskretnie wsunęła mu nóż za pasek od spodni. Nadal tam tkwił. Bond zmienił pozycję i z pewnym wysiłkiem sięgnął za plecy. I właśnie ten nóż, a raczej świadomość, że go ma, pomogła mu pozostać przy zdrowych zmysłach. Gdyby nawet okazało się, że utknął w pułapce bez wyjścia, że nie zdoła się wydostać, mógł go użyć przeciwko sobie. Wystarczyło przebić tętnicę szyjną, a zgon nastąpiłby w ciągu paru sekund. Tyle że nie takie były zamiary Bonda. Palcem naprowadził ostrze w kąt między wiekiem a bokiem skrzyni. Nacisnął. Weszło w szczelinę jak

w masło. Sklejka to materiał kompozytowy, złożony z cienkich warstw drewna. Jest tania, ale niezbyt wytrzymała, a płyta, która posłużyła za wieko trumny, już uginała się pod ciężarem ziemi. Bond podejrzewał, że Jason Sin kazał ludziom użyć gwoździ dla lepszego efektu psychologicznego, ale prawda była taka, że wkręty byłyby znacznie skuteczniejszym zabezpieczeniem. Zacisnął pięść na rękojeści i obrócił nóż. Musiał uważać, żeby nie złamać ostrza. Poczuł, że krawędź wieka uniosła się nieznacznie. Gwóźdź nie trzymał zbyt dobrze. Całe szczęście, że nie użyli koparki. Ziemia wrzucana małymi porcjami była luźniejsza. Tylko dlatego pokrywa skrzyni mogła się nieco uchylić. Przesunął rękę nieco dalej i wcisnął nóż po raz drugi, mniej więcej w połowie długości wieka. Nie było to łatwe w tak ciasnej przestrzeni, brakowało miejsca, by ugiąć ramię. Pracując wolno, cierpliwie, zdołał wyrwać trzy z dziesięciu gwoździ, po czym przełożył nóż do lewej ręki i dokonał tej samej sztuki z przeciwległym bokiem trumny. W pewnej chwili zabrakło mu tchu. Znieruchomiał, znowu walcząc ze strachem, który podpowiadał mu, że zaczyna brakować tlenu, że zabójczy dwutlenek węgla atakuje organizm. Zacisnął powieki i opanował się siłą woli. Koja na okręcie podwodnym HMS Trespasser. Cholerny waleń. W porządku. A teraz do roboty. Wieko zostało obluzowane po obu stronach skrzyni. Wgłębienie w środkowej części było teraz jeszcze bardziej wyczuwalne, ale sklejka nie pękała. Bond zdawał sobie sprawę, że w istocie żyje tylko dzięki niej. Gdyby płyta nie wytrzymała, zginąłby natychmiast, zasypany masą ziemi. Wsunął nóż za pas i rozpiął koszulę. Musiał ją zdjąć, co w tych warunkach było nie lada wyczynem. Wijąc się i unosząc na łokciach, zdołał podciągnąć koszulę wyżej i wreszcie szarpnął, by zdjąć ją przez głowę. Za każdym razem, gdy dotykał wieka, przypominał sobie o swoim położeniu. Jesteś pod ziemią. Pogrzebali cię żywcem. Kończy się powietrze. A teraz się uspokój. Nie krzycz. W końcu zdjął koszulę. Podkoszulek był mokry od potu, przywarł do

ciała. Bond po omacku otoczył szyję kołnierzykiem koszuli i zapiął guzik – to miała być jego uszczelka. Następnie wyjął podkoszulek ze spodni i podciągnął w górę, aż na głowę. Zebrał luźne końce koszuli i bielizny i związał je, tworząc jakby balon wokół głowy. Potrzebował go, by ochronić usta i nozdrza przed piachem i móc choć przez chwilę oddychać w drodze na powierzchnię. Ale czy to się mogło udać? Bond miał sześć stóp wzrostu i szacował, że jeśli zdoła wstać, do powierzchni ziemi zabraknie mu może ośmiu cali. Tak czy inaczej, musiał spróbować. Czując na twarzy dotyk wilgotnej bawełny, napiął mięśnie i z całej siły kopnął wieko obiema nogami. Nic się nie wydarzyło. Zaparł lewą nogę i kopnął prawą, raz, drugi, trzeci. Wreszcie poczuł, że gwoździe zaczynają wychodzić. Wieko przesunęło się nieznacznie w bok. Na prawą stopę i kostkę Bonda spadły pierwsze bryłki miękkiej i chłodnej ziemi. Naparł rękami. Płyta przechyliła się nieco mocniej. Udało mu się wyrwać większość gwoździ. Kopnął raz jeszcze, a wtedy rozległ się głośny trzask i wieko pękło, a ziemia zaczęła wpadać kaskadą do wnętrza skrzyni. Czuł jej ciężar i wiedział, że w każdej chwili może zasypać go na zawsze. To był kluczowy moment. Bond musiał przyjąć pozycję pionową. Tylko wtedy miał szansę użyć wyciągniętych w górę ramion, by wygrzebać się z dołu. Obrócił się na bok i podciągnął nogi, po czym podniósł się z wolna, napierając plecami na pęknięte wieko. Bezgłośnie krzyczał ze strachu. Luźna ziemia była jak nieziemska istota usiłująca połknąć go w całości. Napierała na jego twarz i gdyby nie koszula, pewnie już by się nią zadławił. Czuł na skórze jej wilgotny dotyk. Czuł jej zapach. Używając wszystkich sił, z wolna prostował nogi i przeciskał się ku górze. Po chwili już stał, gorączkowo pracując ramionami. Starał się wstrzymywać oddech, ale potrzebował więcej tlenu, więc odetchnął. Materiał koszuli zadziałał jak filtr, a w luźnej ziemi znalazło się dostatecznie dużo powietrza. Zaczął uderzać pięściami w górę, a gdy znalazły się wysoko, zamienił je w haki, by podciągnąć się wyżej. Miał

nadzieję, że od razu znajdzie dla nich oparcie, że długość ramion wystarczy, by sięgnąć nad powierzchnię ziemi, ale się przeliczył. Nie posuwał się w górę. Chryste! Tak wiele osiągnął, a teraz miał zginąć? Nie. Postanowił, że na to nie pozwoli. Stał prosto, z rękami nad głową. Rozsunął nieco nogi i odnalazł stopami brzegi skrzyni. Stanął na nich i tym razem poczuł, że dłonie są już na powierzchni. Część wieka pozostała na swoim miejscu. Wykorzystał ją teraz jako podwyższenie dające mu dodatkowych dwadzieścia cali wzrostu. Czy Sin zostawił nad grobem wartę? Jeśli tak, cały wysiłek poszedłby na marne. Mam jeszcze nóż, pomyślał Bond. Czuł dotyk ostrza na skórze. Noc była bezksiężycowa. Może jednak miał szansę? Wciąż tkwił w ziemi i tylko jego ręce były wolne. Jak dwa pająki badały powierzchnię, szukając krawędzi grobu, lepiej ubitej ziemi. Odnalazłszy je, Bond rozłożył dłonie i nacisnął z całej siły. Tak. Czuł, że zdoła wypełznąć na powierzchnię. Nie był pewny, czy może jeszcze raz zaczerpnąć tchu. Zaczynał się dusić, koszula przestawała spełniać swoją rolę. Przeciwnie, to ona była teraz zagrożeniem – oblepiła ciasno jego usta i nozdrza, ze wszystkich stron otoczona napierającą ziemią. Nadszedł czas na decydujący ruch. Teraz! Bond pociągnął rękami z całej siły i poczuł, że ziemia przesuwa się w dół. Mięśnie grzbietu paliły żywym ogniem, ale nie zważał na to. Przeciskał się w stronę życia, jakby rodził się na nowo. Wreszcie zdołał wysunąć głowę nad powierzchnię ziemi. Poczuł cudowną lekkość powietrza i krztusząc się, czym prędzej zerwał koszulę z twarzy. Udało się! Był wolny, nawet jeśli chwilowo leżał bez siły, po szyję pogrzebany w ziemi. Zebrał się w sobie i raz jeszcze zaparł ręce, by podciągnąć się wyżej. Gdy tylko uwolnił całe ciało, sięgnął po nóż, ale niepotrzebnie. Nikt nie czuwał przy jego grobie. (Sin. Rakieta. Bomba. Empire State Building. Nowy Jork. Bond dopiero teraz przypomniał sobie o misji, ale doszedł do wniosku, że nawet M wybaczyłby mu to chwilowe zaniedbanie obowiązków). Dom Keatsa był pusty, światła zgaszone. Cała baza wyglądała na opuszczoną. Przez minutę Bond leżał na plecach, rozkoszując się słodyczą nocnego

powietrza. A potem ruszył na poszukiwanie Jeopardy.

20 Naga agresja

Potrzebował

jej. Jeopardy wspominała, że wychowała się w pobliżu terenów kolejowych na Coney Island, a właśnie tam udał się Sin ze swoją makietą rakiety. Musiała znać tę okolicę, być może wiedziała, jak dotrzeć i dostać się do stacji. Poza tym Bond nie zamierzał zostawić jej na pastwę ludzi Sina po tym, co razem przeszli, nawet jeśli z tego powodu straci czas, którego miał tak niewiele. Ile godzin pozostało do startu rakiety Vanguard? Dopiero teraz Bond zauważył, że zgubił zegarek, ledwie trzyletniego rolexa submarinera. Najwidoczniej pasek nie wytrzymał trudów przebijania się przez pokłady ziemi. Jeszcze jedna rzecz, za którą zapłaci mi Sin, pomyślał ze złością Bond. Gdy tak przemykał w ciemności, w jego oczach pojawił się dziki błysk. Biegł pochylony, trzymając się blisko ogrodzenia, jak najdalej od kamer. Zmierzał w stronę baraku mieszkalnego, w którym przetrzymywano go przez dwadzieścia cztery godziny. Założył, że właśnie tam odprowadzono Jeopardy. Był brudny. Ziemia z grobu, z którego wypełzł, pokrywała całe jego ciało, nawet włosy. Przeniknęła przez ubranie, czuł ją każdym calem skóry, a także pod paznokciami. W nozdrzach miał jej zapach, nieustannie przypominający mu, jak bliski był śmierci z uduszenia. Wilgotne ubranie, choć niekompletne, krępowało ruchy, przywierało do ciała. Otarł pot z czoła i z niesmakiem spojrzał na wierzch dłoni. Brązowe smugi kazały się zastanowić, jak właściwie wygląda – zapewne jak postać z horroru. Ochrona bazy była szczelniejsza, niż mu się z początku wydawało. Sin wyjechał, ale niczego nie zaniedbał. Nocna zmiana strażników wciąż strzegła

bramy zabezpieczonej opuszczonym szlabanem. Umundurowani ochroniarze patrolowali też centralny dziedziniec, jakby komuś mogło wpaść do głowy, by akurat stąd próbować ukraść sprzęt lub materiały. Samochód Bonda stał ćwierć mili od bramy, na wzgórzu. Rozsądnym wyjściem wydawała się ucieczka skradzionym wozem. Po obu stronach zalanego światłem parkingu stało po kilkanaście pojazdów, ale trudno było liczyć na to, że któryś z pracowników beztrosko zostawił kluczyki za osłoną przeciwsłoneczną. Zbliżając się do baraku mieszkalnego, zauważył samochód, który chwilę wcześniej wyjechał z parkingu, a teraz zatrzymał się przed bramą. Kierowca musiał okazać strażnikom dokumenty. Bond domyślał się tego wcześniej, a teraz miał już pewność. Wydostać się stąd było równie trudno, jak dostać się do środka. Wszedł do niskiego budynku i ruszył długim korytarzem – parkiet i gołe ściany – w stronę pokoju, w którym był uwięziony. Światła były włączone, ale barak wydawał się pusty. Bond zwolnił, zbliżając się do otwartych drzwi. Zajrzał do środka. Pusty pokój, biurko, telefon. Wskoczył do biura i podniósł słuchawkę. Może uda się nawiązać kontakt z FBI w Nowym Jorku? Jedno słowo i zamkną całą sieć kolei podziemnej, tym samym niwecząc plan Sina, zanim jeszcze pociąg z bombą wyruszy w drogę. Ale telefon był głuchy. Sin nie zaniedbał elementarnych środków ostrożności. Kazał wyłączyć centralę, odcinając tym samym łączność ze światem. Bond zaklął z cicha i odłożył słuchawkę. Przeciwnik nie ułatwiał mu życia. Wrócił na korytarz i po chwili znowu się przyczaił, bo jakiś mężczyzna wyszedł z pokoju i oddalił się, kołysząc w przód i w tył pokaźną sportową torbą. Bond zaczekał, aż nieznajomy zniknie za zakrętem korytarza, a potem uchylił drzwi. Miał przed sobą szatnię z szafkami, umywalkami, toaletami, stertą czystych ręczników i długim rzędem stanowisk prysznicowych. Tak, tego mu było trzeba, ale czy miał dość czasu? Zegar na ścianie wskazywał dwudziestą pierwszą trzydzieści. Półtorej godziny do startu. Bond nie wahał się długo. Miał okazję wykąpać się i zdobyć nowe ubranie. Mógł stracić pięć

minut, ale fizyczna i niebagatelna psychiczna korzyść była nie do przecenienia. Rozebrał się i z przyjemnością kopnął brudne ubranie w kąt sali. Wszedł pod prysznic i odkręcił oba kurki aż do końca. Potężny strumień gorącej wody zmył z niego większość brudu, zanim jeszcze zdążył sięgnąć po mydło. Porządna amerykańska hydraulika, pomyślał z zadowoleniem. Zerknął pod nogi, na kałużę brązowego błota, które właśnie z niego spłynęło – i na ułamek sekundy jakby migawka przesłoniła mu oczy, znalazł się znowu w trumnie zabitej gwoździami, głęboko pod ziemią. Zaczął rozcierać zaciekle ramiona i twarz, pragnąc pozbyć się nie tylko śladów ziemi, ale i wspomnień. Drzwi otworzyły się nagle i ktoś wszedł do szatni. Bond kąpał się za zaciągniętą zasłonką, był niewidoczny, ale zdradzał go głośny szum wody. – Jack? To ty? – spytał nieznajomy głos. Bond nie odpowiedział. – Jack? – Tym razem głos brzmiał bardziej natarczywie. Bond mruknął coś pod nosem, licząc na to, że to zniechęci pytającego, ale tylko go zaciekawił. Po drugiej stronie foliowej kotary pojawił się cień postaci. – Kto tam jest? Bond wiedział, co ma robić. Zakręcił kurki, rozsunął zasłonki i wyszedł z brodzika, spinając mięśnie w gotowości do ataku, który miał uśmiercić przeciwnika w jak najkrótszym czasie. Jeden potężny kopniak, potem podcięcie i cios kantem dłoni w krtań leżącego – tylko tyle. Napadnięty nie zdążyłby nawet krzyknąć. To była akcja prosto z podręcznika dla agentów, choć jego autorzy zapewne nie brali pod uwagę scenariusza, w którym atakujący występuje w stroju Adama. Bond uderzył, wytrącił przeciwnika z równowagi i już był gotów zadać mu ostateczny cios, gdy instynkt nakazał mu zatrzymać uniesioną dłoń. Zamarł, prężąc mięśnie. Mężczyzna, który wszedł do szatni dla robotników i którego dzieliła od gwałtownej śmierci niespełna sekunda, był bardzo młody, może miał osiemnaście, a może dziewiętnaście lat. Spod jasnych włosów spoglądały na Bonda niewinne oczy, szeroko otwarte z przerażenia. Chłopak zapewne

chciał się wykąpać i pójść spać. Miał na sobie białą koszulkę bez rękawów, a w dłoni jeszcze przed chwilą ściskał kosmetyczkę i ręcznik, które teraz leżały na posadzce. Na ramieniu miał tatuaż przedstawiający orła i imię dziewczyny. Całym swym jestestwem bezgłośnie błagał Bonda o życie. Wyglądał znajomo, a to dlatego, że godzinę wcześniej to on kierował koparką linową, która przygotowała grób dla agenta. Ten człowiek, ten chłopiec należał do ekipy, która próbowała pogrzebać go żywcem. – Pan nie robi mi krzywdy! – wycharczał młodzik. Miał dość rozsądku, by nie wrzasnąć ile sił w płucach. – Proszę! Uniósł obie ręce, pokazując otwarte dłonie w uniwersalnym geście kapitulacji. Bond zwolnił uścisk, a potem sięgnął po ręcznik i przepasał się nim. – Znam cię – powiedział. – Dziś wieczorem byłeś tam za domem. – W jego szarych oczach tliła się zimna furia. – Podaj mi jeden powód, dla którego nie miałbym cię zabić. – Proszę pana, przysięgam na Boga, że nie miałem z tym nic wspólnego. Ja tylko robię, co mi każą. – W panice chłopak sięgnął do kieszeni i wydobył przepustkę ze zdjęciem, jakby była talizmanem, który mógłby ochronić go przed Bondem. – Mam na imię Danny. Jestem z Queensu. Proszę mi nie robić krzywdy. Mam żonę i dzieciaka... – Pogrzebaliście mnie żywcem. – Nie, proszę pana. Przysięgam, że mnie tam nie było. Kazali mi zrobić wykop, to wszystko. – Nie łżyj – wycedził Bond lodowatym tonem. Chłopak spojrzał na jego gotową do ciosu dłoń i cofnął się odruchowo. – Widziałeś, co robili. – Proszę mnie wysłuchać... Ja wiem. To, co tu się dzieje, to jakieś szaleństwo. Widziałem wiele okropnych rzeczy, ale co mogę na to poradzić? Jestem tu, bo potrzebowałem pracy. Wpadłem w kłopoty. Byłem notowany, nikt mnie nie chciał. No to przyszedłem tu. Zaproponowali niezłe pieniądze,

a ja mam rodzinę na utrzymaniu. Ale nie maczam paluchów w żadnym gównie, przysięgam! Siedzę cicho i robię swoje. Odszedłbym, gdybym mógł. Odszedłbym od razu. Ale nie mogę. Stąd się nie odchodzi. Prędzej by mnie zabili, niż zwolnili. Tyle wiem. – Chłopak był bliski łez. – Przysięgam na Boga, że nie mogłem patrzeć, co z panem robili. Aż mnie skręcało. Ale co ja mogłem? Bond opuścił rękę, lecz nie zmienił wyrazu twarzy. – Mieszkasz tu? – W tygodniu. Mam swój pokój. – Gdzie dziewczyna? – Jaka dziewczyna? – Ma na imię Jeopardy. Złapali ją razem ze mną. Danny zamierzał skłamać, wyprzeć się, stwierdzić, że nic nie wie. Bond widział to w jego oczach. Chłopak bał się Sina i wiedział, co mu grozi, jeśli zdradzi, ale równie wielki strach budził w nim ten człowiek, którego niedawno pomagał uśmiercić. Wahał się. Wreszcie podjął decyzję. – Na końcu korytarza. Ostatnie drzwi po prawej. Nie wolno nam się nawet zbliżać. – Strażnik? Danny pokręcił głową. – Chyba nie. W drzwiach nie ma zamka, tylko zasuwki. Łatwo otworzyć. – Potrzebuję ubrania. – Może pan wziąć moje. Mam w szafce zapasowe. I dam panu kluczyki. I przepustkę. Wszystko oddam, tylko niech pan mi daruje życie. – Chłopak drżącą ręką wyłuskał z kieszeni kluczyki i podał Bondowi. – Nikomu nic nie powiem – ciągnął. – Albo powiem, że mnie pan okradł, kiedy brałem prysznic. Mój synek, mały Frankie, ma ledwie sześć miesięcy. Mam też mamę, jest chora. Ja nie jestem złym człowiekiem, proszę pana. To, co próbowali z panem zrobić... Ja nie miałem z tym nic wspólnego.

– Numer twojej szafki? – Sześćdziesiąt cztery. Jest tam koszula, są portki... I trochę pieniędzy. Może pan wziąć wszystko. Bond wiedział, że musi go zabić. To było jedyne bezpieczne wyjście. Nie miał czasu na to, by go związać i zakneblować, i tak stracił już sporo cennych minut. Lecz z drugiej strony, gdy patrzył na tego pobladłego, drżącego ze strachu dzieciaka, musiał zadać sobie pytanie: czy nie tak to wygląda za każdym razem, zawsze, nieodmiennie? Chudzielec, który przygotował go do tortur dla Le Chiffre’a, siepacze, których zatrudniał mister Big, milutkie kobiety – siostra Lily i siostra Rose – które powitały go w świecie doktora No, niezliczeni robotnicy w zakładach Goldfingera w Szwajcarii... Nigdy nie pytał, skąd się wzięli, dlaczego zaprzedali się diabłu. Czy próbowali po prostu przeżyć? Czy wszyscy mieli chore matki i sześciomiesięczne dzieci? Bond zabił wielu z nich, zdmuchnął iskrę ich życia bez zastanowienia, nie traktując ich nawet jak ludzi. A teraz ten Danny, który zarabiał może ze trzy dolary za godzinę. Danny Slater, tak napisano na jego przepustce. Płakał. Z kącików błękitnych oczu spływały po policzkach najprawdziwsze łzy. Czy na pewno zasługiwał na śmierć? Lecz przecież ten sam Danny Slater wykopał dół głęboki na siedem stóp, wiedząc, że zostanie tam pogrzebany żywcem człowiek zamknięty w pudle ze sklejki. Palce Bonda zesztywniały, a dłoń wystrzeliła jak błyskawica, mierząc w gardło. Chłopak nie zdążył nawet krzyknąć. Bond przyjrzał się swemu dziełu, po czym zgarnął z podłogi kluczyki i podbiegł do szafki. Chłopak nie kłamał, w środku leżało czyste ubranie. Bond ubrał się szybko, włożył swoje buty i wciągnął Danny’ego do jednej z kabin prysznicowych. Jeśli ktoś go zobaczy, pewnie uzna, że pośliznął się na mydle, pomyślał. Ukrywszy w kieszeni kluczyki i przepustkę, wyłączył światło i wybiegł na korytarz. Do końca i dalej, za podwójne drzwi... Bond znalazł się w miejscu, z którego wyszedł kilka godzin wcześniej. Jego cela była otwarta i pusta.

Jeopardy musiała być w sąsiedniej. Otworzył zasuwki, pociągnął drzwi i wszedł do środka. Uchylił się w samą porę – drewniane krzesło przemknęło o kilka cali od jego głowy i huknęło w ścianę. Jeopardy trzymała je za nogi, spoglądając na niego z dziką furią, która nagle zmieniła się w bezbrzeżne zdumienie. – James! – zawołała, padając mu w ramiona. – O mój Boże! Mogłam... – Jesteś cała? – spytał, widząc sporego siniaka na jej policzku. Skinęła głową. – Urządziłam niezłą jazdę, kiedy cię zabrali. Rzucałam się na wszystkie strony, rozbijałam talerze, narobiłam bałaganu, aż w końcu dostałam to – wyjaśniła, wskazując palcem ślad po uderzeniu. – Ale warto było. Nie chciałam przecież, żeby zaczęli liczyć noże i widelce. I chyba się udało. – To było genialne. Bardzo mi pomogłaś. – Jezu, jak ja się o ciebie martwiłam. Czy oni naprawdę cię pogrzebali? Czekaj, nie, nie mów mi. Nie chcę wiedzieć. Musimy uciekać. Nie mamy wiele czasu. Bond pokazał jej kluczyki i przepustkę. – To powinno nam pomóc. Jak sądzisz, daleko stąd do tej stacji techniczno-postojowej na Coney Island? – Możemy tam być za niespełna godzinę. – A zdążyłabyś skontaktować się ze swoimi ludźmi? Bond już to przemyślał. Najlepszym sposobem na powstrzymanie Sina było wyłączenie zasilania w którejś ze stacji transformatorowych, które doprowadziłoby do zatrzymania całego nowojorskiego metra. Unieruchomienie wagonu z rakietą i bombą oznaczałoby fiasko planu. A gdyby się spóźnili? Musieli znaleźć działający telefon, dodzwonić się do FBI lub Secret Service, potwierdzić swoją tożsamość, wyjaśnić sytuację i nawiązać kontakt z osobą na dostatecznie wysokim stanowisku – do tego czasu mogło już być po wszystkim. Ba, istniała i taka możliwość, że Sin już

od dawna siedział w tunelu pod centrum Nowego Jorku, ze swą makietą i ładunkiem wybuchowym. Jeopardy rozumowała jeszcze szybciej. – Są w Waszyngtonie – powiedziała. – Mamy środek nocy. Mogę zadzwonić do oficera dyżurnego, ale nie jestem pewna, czy... – W takim razie jesteśmy zdani na siebie. Dziesięć minut później ochroniarze strzegący bramy głównej usłyszeli warkot rozrusznika i niemal od razu wiedzieli, że to nie samochód. Zaskoczeni ruszyli w stronę źródła dźwięku. Zaraz potem rozległy się zdumione okrzyki – w oddali zamajaczyła sylweta koparki jadącej w kierunku ogrodzenia. Kilku strażników chwyciło za broń, huknęły strzały, ale pojazd był już zbyt daleko i zbyt szybko znikał w ciemności. Siedzący w kabinie Bond skulił się tylko i mocniej wcisnął pedał gazu, gdy kule zadzwoniły o metal tuż nad jego głową i rykoszetem pomknęły w mrok. Jeopardy była przy nim, choć ledwo się mieścili na wąskim fotelu operatora koparki. Przed sobą mieli wysoki płot z drucianej siatki. Bond miał nadzieję, że nie zostaną porażeni prądem – tak czy owak, było już za późno, by się tym przejmować. Ramię koparki było uniesione, a czerpak wysunięty ku przodowi. Jego zęby wbiły się w ogrodzenie i rozerwały druty bez wysiłku, jak bawełnianą nić. Kule znowu świsnęły wokół kabiny, ale maszyna była już po drugiej stronie płotu, ledwie kilkadziesiąt stóp od najbliższych drzew. Korzystając z osłony, którą dawał im las, mogli błyskawicznie powrócić do samochodu Jeopardy. Kluczyki przezornie zostawiła w rurze wydechowej. Tymczasem w szatni baraku mieszkalnego Danny Slater otworzył oczy i odetchnął głęboko. Bolało. Leżał zwinięty w kłębek w brodziku kabiny prysznicowej. Podniósł się wolno, wyszedł chwiejnym krokiem i spojrzał w lustro. Miał opuchnięte gardło i spory, siny ślad na skórze. Bolała go głowa, jakby ktoś go zdzielił kijem baseballowym. Z trudem przełykał ślinę. Ale żył. Wyskakując z kabiny koparki i ruszając z Jeopardy w stronę lasu, Bond

wspominał ową decydującą sekundę, kiedy minimalnie zmienił kierunek i siłę uderzenia, by pozbawić chłopaka przytomności, a nie uśmiercić. Dlaczego właściwie dokonał takiego wyboru? Był jednym z trzech agentów 00, czyli posiadających licencję na zabijanie. To jednak nie oznaczało, że musiał zabijać albo lubił zabijać. Kiedy biegł między drzewami, czuł przede wszystkim satysfakcję. Doświadczył wielkiego zła, ale nie pozwolił, by uczyniło go złym. Sin mógł sobie twierdzić, że wydarzenia z Nogeun-ri zmieniły go w potwora – którym niewątpliwie był – lecz Bond, który nie tak dawno uciekł z piekła własnego grobu, nie zostawił w trumnie żadnej cząstki siebie, ani jednego atomu swego człowieczeństwa. To właśnie ich różniło. I dlatego musiał zwyciężyć.

21 Pociąg za milion dolarów

Ogrodzenie zwieńczone drutem kolczastym ciągnęło się w obu kierunkach tu, na krańcu miasta, które dopełzło tak daleko i cofnęło się, wiedząc, że zostało pokonane. Po drugiej stronie zaczynała się ziemia jałowa, usiana żwirem, pustymi beczkami po oleju, betonowymi bloczkami, krzywymi słupami telegraficznymi spiętymi siecią obwisłych kabli oraz najwyraźniej porzuconymi maszynami. Były tam też tory kolejowe, niekończące się mile torów, labirynt krzyżujących się stalowych ścieżek, których układ na pierwszy rzut oka wydawał się dziełem czystego przypadku – jakby wielka diorama, nad którą ktoś stracił kontrolę, kiedy dodał nazbyt wiele szczegółów. Pustkowie to było tym bardziej szokującym miejscem, że graniczyło z Brooklynem. Zwykły płot oddzielał dwa zgoła odmienne światy. Bond wyobrażał sobie dalekie bloki i ich mieszkańców stłoczonych warstwami w ciasnych ciemnych pokojach. Za oknem mieli panoramę stacji na Coney Island, do której nie mieli wstępu – mogli jedynie spoglądać przez brudne szyby na tę wielką przestrzeń, której tak im brakowało. Zwykły płot oddzielał życie od śmierci, a cały ten pejzaż tonął teraz w upiornym zimnym świetle białego księżyca. Dziurę w płocie znaleźli dokładnie tam, gdzie przed laty zapamiętała ją Jeopardy. Naturalnie siatka została załatana, a potem znowu rozpruta i jeszcze raz załatana, aż w końcu ktoś zostawił ją w spokoju, okoloną kłębami przeciętych drutów. Przecisnęli się przez nią i uważnie przyjrzeli się okolicy. Może dwieście jardów dzieliło ich od najbliższych zabudowań, rzędu wysokich warsztatów. Do każdego z tych kanciastych pudeł z cegły

i blachy falistej prowadził tor kolejowy. Jak okiem sięgnąć, w okolicy nie było żywego ducha, ale po chwili, gdy jeszcze kryli się w mroku, obserwując teren, rozległ się cichy warkot i z ciemności wyłonił się motocykl. Przyhamował zaraz i się zatrzymał, a wtedy Bond rozpoznał przerośniętą owiewkę i chromowane zębate logo na baku, firmowy znak triumpha thunderbirda z silnikiem o pojemności 650 centymetrów sześciennych. Nie mógł powstrzymać uśmiechu. Ten motocykl napędzał nadzieje i ambicje całego pokolenia żołnierzy, którzy ocaleli z wojny. Nie dość, że był szybszy i lżejszy od starego speed twina, to jeszcze bardziej efektowny. Wręcz krzyczał do całego świata jaskrawymi kolorami i chromem. Motocyklista zsiadł tymczasem z siodełka i nonszalancko wkroczył do najbliższej z wielkich hal warsztatowych przez otwartą, rozsuwaną bramę. Kolejarz czy człowiek Sina? Bond miał nadzieję, że to pierwsze. Niech żyje niewinnie, ciesząc się prostymi przyjemnościami, a wieczorem niech śmiga na motorze do swej żony czy dziewczyny, pomyślał. I bez niego zginie dziś wielu ludzi. – Wszystkie te warsztaty należą do prywatnych podwykonawców – szepnęła Jeopardy. Przykucnęła obok Bonda, wpatrzona w ciemność. – Ale ktokolwiek pracuje tu o tej porze... musi pracować dla Sina. – Wchodzę – oznajmił Bond. – A ty znikaj stąd i spróbuj znaleźć telefon. – Nie zostawię cię. – Nie ma czasu na dyskusje, Jeopardy. Byłaś fantastyczna i nie dotarłbym tu bez twojej pomocy, ale teraz moja kolej. Zatrzymam pociąg Sina, zanim stąd odjedzie. – Jak? Nie masz nawet pistoletu. – Coś wymyślę. Ale jeśli mi się nie uda, musisz być w kontakcie z Secret Service. Niech wyłączą całą sieć kolei podziemnej. Które podstacje znajdą się na tym szlaku? Pięćdziesiąta Dziewiąta Ulica? Long Island? – James... już ci mówiłam. Jest za późno. – Jeopardy spojrzała na zegarek. – Rakieta startuje za pięćdziesiąt minut.

– Znajdź telefon. Ostrzeż swoich. Ruszył pędem, zanim zdążyła odpowiedzieć – pobiegł wzdłuż torów prosto do warsztatu, do którego wszedł motocyklista. Szyny znikały pod przesuwną bramą i zapewne biegły dalej po drugiej stronie. Teren nie wyglądał na strzeżony – bo i czego można było strzec na tym przemysłowym pustkowiu? Brudne, nieciekawe połacie torów interesowały co najwyżej dzieciaki z pobliskich osiedli, które choćby dla draki mogły się tu zakradać, jak niegdyś robiła to Jeopardy. Nikt więc nie patrzył, gdy Bond przemykał wzdłuż ceglanego muru hali, przebitego w równych odległościach oknami, których mleczne szyby nie pozwalały ani zajrzeć do środka, ani wyjrzeć na zewnątrz. Wolał nie korzystać z głównej bramy, póki nie wiedział, co się znajduje po drugiej stronie. Po chwili dostrzegł spiralne schodki prowadzące na galerię, którą można było dotrzeć do niewielkich drewnianych drzwi w bocznej ścianie budynku. Podbiegł do stalowych stopni i wspiął się na górę. Drzwi były zamknięte, ale Bond postanowił zaryzykować i uderzyć barkiem w nadziei, że zardzewiały zamek nie wytrzyma. Jeśli w warsztacie trwała jeszcze praca, istniała szansa, że nikt nie usłyszy hałasu. Obejrzał się przez ramię. Jeopardy zniknęła i bardzo liczył na to, że rozsądek kazał jej uciekać stąd, póki czas. Czas cichego rekonesansu minął. Bond wziął rozpęd i uderzył ramieniem. Zamek nie wytrzymał, a drzwi uchyliły się do środka. Względną ciszę zakłóciły nowe dźwięki: muzyka płynąca z radia, brzęk metalu, nawoływania, wycie silnika elektrycznego. Gdyby któryś z pracowników akurat spoglądał w górę, być może dostrzegłby intruza, ale z całą pewnością nikt go nie usłyszał. Pierwszą osobą, którą Bond zauważył, gdy znalazł się w środku, był Jason Sin. Otaczał go cały oddział ludzi, tym razem niemal wyłącznie Koreańczyków. Zapewne trudno byłoby znaleźć Amerykanina, który chciałby przyłożyć rękę do zniszczenia najsłynniejszej nowojorskiej budowli i do pozbawienia życia setek, a nawet tysięcy rodaków. Wszyscy

zgromadzeni w warsztacie mieli na sobie kolejarskie uniformy. Bond miał wrażenie, że w hali pociętej torami od końca do końca trwa właśnie ostatnia odprawa przed akcją. Żołnierze Sina stali w kałużach swych nieregularnych cieni, oświetleni z góry nieprzyjemnym blaskiem jarzeniowych lamp podwieszonych na łańcuchach. Wszyscy byli uzbrojeni. Bond nie słyszał przemowy wodza – dzieliło go odeń co najmniej sto jardów oraz siatka stalowych belek wspierających sklepienie budynku. Teraz był już pewny, że nie tylko nikt nie słyszał, ale i nie widział jego brutalnego wejścia. Odprawa dobiegła wreszcie końca i cały oddział odmaszerował w stronę czekającego na torze pociągu. Bond rozpoznał od razu charakterystyczne cechy wagonu R-11. Jednostki te, zaprojektowane pod koniec lat czterdziestych, należały do najpiękniejszych, jakie kiedykolwiek kursowały po torach nowojorskiego metra. Miały spawane, karbowane kadłuby ze stali nierdzewnej i nietypowe okrągłe iluminatory w drzwiach, a w środku fluorescencyjne oświetlenie i stalowe uchwyty dla pasażerów, co doskonale oddawało dynamikę tamtej epoki. Każdy z nich kosztował aż 10 tysięcy dolarów, a zakupiono ich całą flotę, toteż każdy skład wagonów R-11 szybko zyskał miano „pociągu za milion dolarów”. Naturalnie zestaw, który Sin zamierzał wykorzystać do swoich celów – i wagon napędowy, i pozostałe – stracił większość swej urody za sprawą gruntownej przebudowy. Był to skład, jakiego w tunelach pod Nowym Jorkiem jeszcze nie widziano. Na czele ustawiono wagon motorowy pełniący funkcję lokomotywy. Koreański maszynista właśnie wsiadał do przedniej kabiny, a Sin wskoczył do środka tuż za nim. Najwyraźniej zamierzał towarzyszyć mu w podróży, być może realizując dziecięcą fantazję, bo czy istnieje chłopiec, który nie marzył kiedyś o prowadzeniu pociągu? Drugi był wagon serwisowy, długa platforma przypominająca naczepę niskopodwoziową, którą Bond widział wcześniej w bazie Sina. Pojazd ten nie miał dachu, a jedynie krótkie stalowe kłonice umocowane do obu burt. Pomiędzy nimi spoczywał zaś ładunek

szczelnie okryty brezentem na czas ostatniej podróży – niewątpliwie była to fałszywa rakieta Vanguard. Bond zauważył, że zabezpieczono ją dziesiątkami zaskakująco cienkich łańcuchów. Być może chodziło o to, by stopiły się wskutek eksplozji, nie pozostawiając żadnych dowodów manipulacji. Kolejny wagon R-11 przewoził bombę – widać ją było przez okna. W podróży miało jej towarzyszyć dwóch ludzi, jeden był niski i żylasty, a drugi raczej pulchny. Obaj byli przebrani za kolejarzy i obaj pochodzili z Korei. Jako czwarty element składu doczepiono zwykły wagon pasażerski, którym mieli pojechać pozostali ludzie Sina. Bond naliczył siedmiu, a to oznaczało, że w sumie, włącznie z Sinem i maszynistą, ma przeciwko sobie jedenastu ludzi. Nie był to zbyt korzystny układ sił. Jako ostatni podróż do centrum Nowego Jorku miał odbyć jeszcze jeden wagon motorowy, tym razem pusty. Bond zdziwił się trochę na jego widok, ale szybko rozwiązał zagadkę. Sin zamierzał wjechać do tunelu, z pomocą ludzi uzbroić bombę i odczepić wagon, w którym się znajdowała, a następnie wrócić, przesiadłszy się do kabiny maszynisty w ostatnim wagonie. Tabor pozostawiony z bombą i rakietą odegrałby rolę przypadkowo zniszczonego pociągu. Nikt nigdy nie poznałby prawdy. Bond zaś w jakiś sposób musiał temu zapobiec. Stojąc na kładce wysoko ponad pociągiem, z zimną krwią starał się ocenić sytuację i swoje szanse. Do startu prawdziwej rakiety z wyspy Wallops zostało tylko czterdzieści minut. Jason Sin osobiście nadzorował przebieg operacji. Bond był sam, nieuzbrojony. Jeopardy prawdopodobnie szukała telefonu i istniała jeszcze szansa, że zdąży zawiadomić władze – była to jednak szansa wyjątkowo nikła. Poza tym władze miały to do siebie, że potrzebowały czasu na podjęcie skutecznego działania. Tymczasem skład wagonów R-11 musiał się przebić przez Brooklyn, a następnie zagłębić w sieć tuneli, by przejechać na drugi brzeg East River i dalej, do serca Manhattanu. Na której stacji miał zejść pod ziemię? Przy Piętnastej Ulicy? Przy Siódmej Alei? A może jeszcze

później? Bond pomyślał, że gdyby udało mu się dogonić pociąg i doprowadzić do wybuchu bomby jeszcze na powierzchni, gdzieś na Brooklynie, straty byłyby minimalne (chociaż sam mógłby stracić życie). Gdyby jednak skład zdołał dotrzeć pod Manhattan, byłoby za późno. Należało działać, i to natychmiast. W gruncie rzeczy jednak już był spóźniony. Sin i jego ludzie wsiedli do pociągu. Reszta oddziału pozostała w warsztacie. Kilku techników pobiegło w stronę bramy i ją otworzyło, odsłaniając tor dojazdowy i widok na rozległy, poszatkowany szynami teren stacji techniczno-postojowej. Nagle, bez ostrzeżenia, pociąg drgnął i ruszył z miejsca. Bond zaklął pod nosem i w tej samej chwili poderwał się do biegu. Wyskoczył tymi samymi drzwiami, którymi wszedł, a potem pognał ku spiralnym schodom. Liczyło się tylko jedno. Musiał dogonić ten skład, nim zdąży się rozpędzić. Możliwe, że dokonałby tego, gdyby nie to, że gdy znalazł się u podnóża stalowych stopni, natknął się na łysego Amerykanina o wytatuowanych ramionach i szyi. Stanęli twarzą w twarz i nie mógł to być przypadek. Mężczyzna zapewne dostrzegł moment włamania do warsztatu albo przynajmniej usłyszał huk wyważanych drzwi. Był uzbrojony w nóż i bez namysłu ciął nim z góry na dół w chwili, gdy Bond instynktownie przyjmował pozycję obronną. Taki atak nie mógł zaskoczyć 007, który zablokował cios przedramieniem i błyskawicznie chwycił od dołu nadgarstek ręki trzymającej broń. Szarpnął w dół i wykręcił, by złamać kość. Wytatuowany drab wrzasnął dziko, na co Bond odpowiedział szybkim i bardzo mocnym ciosem podbródkowym. W oczach napastnika nagle zgasło światło – zwalił się bezwładnie na ziemię. Bond schylił się po nóż, żałując jednocześnie, że to nie pistolet. Wcisnął go za pas, czując na skórze chłód stalowej klingi. Stracił najwyżej trzydzieści sekund, ale to wystarczyło. Pociąg wyjechał już z hali warsztatowej i szybko nabierał prędkości, jego tylne światła już zaczynały niknąć w mroku. Od ostatniego wagonu, a ściślej od kabiny

maszynisty, która miała zostać wykorzystana w drodze powrotnej, dzieliło Bonda dobrych sto jardów, a dystans zwiększał się z każdą sekundą. Dobrze, że przynajmniej jest pusty, pomyślał Bond, pędząc po torze najszybciej jak tylko potrafił. Nikt go nie zobaczy. Wolał nie myśleć zbyt wiele o tym, że na prawo od torów biegnie nieco podniesiona trzecia szyna, która dostarcza energię elektryczną wagonom kolei podziemnej. Gdyby przypadkowo na nią nadepnął, zginąłby na miejscu. Oddychał z coraz większym trudem i pocił się niemiłosiernie. Skradzione ubranie z syntetycznej tkaniny nie leżało najlepiej i nie ułatwiało mu zadania. Miał wrażenie, że tereny kolejowe na Coney Island ciągną się w nieskończoność, a bez względu na to, ile sił wkładał w ten sprint, ani trochę nie zbliżał się do ostatniego R-11. Zaczynał charczeć przy każdym oddechu i słabł z każdą chwilą, wreszcie trafił stopą na luźny kamień i omal nie wylądował na twarzy. Nie mógł przyspieszyć, ale zmusił się do dalszego biegu, gotów rzucić się w stronę pociągu z wyciągniętymi ramionami. Lecz skład wciąż przyspieszał, a Bond czuł w nozdrzach tylko kurz i smród porażki. Wreszcie się zatrzymał. To nie miało sensu. Jason Sin jednak postawił na swoim. Gdyby nie Amerykanin z nożem, zapewne by się udało, ale stracone trzydzieści sekund zmieniło sytuację. Co teraz? Klęska! Dysząc ciężko i spoglądając posępnie za odjeżdżającym R-11, Bond próbował pogodzić się z nieuniknionym. Czego właściwie oczekiwał? Był przecież tylko człowiekiem. Tyle misji w ciągu ostatnich dziesięciu lat... Czy naprawdę zaczął wierzyć, że każda z nich zakończy się sukcesem? Pochylił się nisko, starając się wyrównać oddech (ach, te papierosy – w takich chwilach żałował, że pali), i zadarłszy głowę, spoglądał na czerwone światła pociągu niknące w oddali. Im bardziej był wściekły na siebie, tym szybciej wirowały mu przed oczami czarne plamki. Już widział się za biurkiem w swym londyńskim gabinecie. „Postanowiłem nie powiadamiać władz i usiłowałem doścignąć Sina Jai-Seonga na terenach kolejowych na Coney Island, lecz mimo najszczerszych chęci przybyłem na miejsce zbyt późno.

Eksplozja, która wyrządziła poważne szkody na Manhattanie i kosztowała życie tak wielu ludzi, jest więc między innymi skutkiem mojej porażki”. Nie, po czymś takim już by się nie podniósł. Czy napisałby zwykły raport, czy może raczej podanie o zwolnienie ze służby? Ostatni srebrzysty wagon zniknął, połknięty przez ciemność. Skład musiał minąć – bez zatrzymywania się, rzecz jasna – mniej więcej tuzin stacji, by dotrzeć do wylotu tunelu... Bond wyprostował się gwałtownie, słysząc znajomy warkot górnozaworowego, dwucylindrowego silnika. Odwrócił się i ujrzał pędzącego po szutrze triumpha thunderbirda, który chwilę później zahamował ostro tuż obok toru. Za kierownicą siedziała Jeopardy. – Wskakuj! – rozkazała. Bond nie zamierzał dyskutować. Wskoczył na motor i otoczył dziewczynę ramionami, czując przyjemne ciepło jej ciała. Ruszyli ostro, ale nie śladem pociągu, tylko ścieżką przecinającą niezliczone tory i biegnącą w kierunku bramy. To, że Jeopardy doskonale panuje nad maszyną, nie ulegało wątpliwości i nie zdziwiło Bonda – pamiętał jej opowieść o ścianie śmierci. Jak widać, każde doświadczenie się przydaje, pomyślał. Boże, co za dziewczyna! Ale dokąd właściwie jechali? Nie miał kasku ani gogli, więc wybrał rozsądne rozwiązanie. Zamiast mrużyć oczy przed wiatrem i pyłem, skulił się za plecami Jeopardy. Wypadli na ulicę przez otwartą bramę. Nocny dozorca był na posterunku, ale wyrwany z drzemki rykiem motocyklowego silnika mógł jedynie wybiec z krzykiem i popatrzeć, jak odjeżdżają. Kiedy opuścili tereny kolejowe, mknęli pustą czteropasmową aleją, mijając kępy krzewów i niewysokie budynki, głównie przemysłowe. O tak późnej porze ruchu praktycznie nie było, a i na chodnikach panowały pustki. Jeopardy otworzyła przepustnicę do maksimum i motocykl jeszcze przyspieszył, połykając asfalt w oszałamiającym tempie. Niebo zniknęło nagle za stalową konstrukcją, czymś w rodzaju tunelu wspartego na słupach, ciągnącego się

w prostej linii aż po horyzont. Bond zadarł głowę, wiedząc, że biegną tamtędy tory kolejowe. Zastanawiał się, czy na tym odcinku udałoby się wypatrzyć pociąg, ale podejrzewał, że raczej nie – oddalili się od stacji techniczno-postojowej zbytnio na wschód. Ciekaw był też, na czym polegał plan Jeopardy. Co właściwie mieliby zrobić, gdyby udało się przechwycić rozpędzony skład? Wykoleić go? Motocykl nie miał szans w pojedynku z szybko jadącym pociągiem. Przede wszystkim jednak należało znaleźć miejsce z dogodnym dostępem do torów, a w tej kwestii wszystko zależało od tego, jak dobrze Jeopardy orientowała się w terenie. Sądząc po tym, jak gnamy, dziewczyna nie ma żadnych wątpliwości co do trasy, pomyślał Bond. Po chwili wyjechali spod stalowego tunelu i skręcili w prawo na Bay Parkway, ulicę otoczoną całkiem przyzwoitymi domami mieszkalnymi, z poboczem zastawionym nie najgorszymi samochodami. Jak dotąd trafiali wyłącznie na zielone światło, ale Bond nie sądził, by Jeopardy zamierzała się zatrzymać na widok czerwonego. Szybko okazało się, że miał rację. Na kolejnym skrzyżowaniu z bocznej ulicy wyjechała śmieciarka, lecz dziewczyna nawet nie zwolniła, tylko pochyliła się w prawo i łukiem ominęła przeszkodę, po czym błyskawicznie wyprostowała maszynę, by nie wpakować się na samochody jadące z przeciwka. Bond uśmiechnął się do siebie. W chwili zagrożenia instynktownie zacisnął mocniej ramiona wokół jej talii, ale teraz nie spieszył się z uwolnieniem jej z uścisku. Zabudowania w tej okolicy nadal były dość niskie. Na pustym niebie wisiał blady księżyc, a oni pędzili przez miasto puste jak wieś, mijając nieliczne jeszcze oznaki życia, staruszka siedzącego na ławce, otwarty sklep nocny, parę spacerującą z psem. Jeopardy odskoczyła na lewy pas, by wyprzedzić poobijanego roadstera, a Bond ujrzał jego kierowcę, chorobliwie otyłego, ledwie mieszczącego się za kierownicą. Zaraz potem dotarli do pierwszego korka na skrzyżowaniu z Sześćdziesiątą Ulicą. Jeopardy po prostu go zignorowała. Ominęła wozy czekające na zmianę świateł, a potem

nie zważając na klaksony odzywające się z prawa i z lewa, przecisnęła się między pojazdami wyjeżdżającymi z przecznicy. Wzdłuż ulicy ciągnął się teraz cmentarz – rzędy mogił sięgały aż po nasyp torów kolejowych, po których nie jechał żaden pociąg. Zróbcie miejsce dla dwóch nowych, pomyślał Bond, bo Jeopardy właśnie wyprzedzała ciężarówkę i o kilka cali minęła nadjeżdżającą z przeciwka. Zaraz potem wjechali na Ocean Parkway, drogę zupełnie innego kalibru, oferującą aż sześć pasów ruchu. Gdy zobaczyli przed sobą policjanta wskazującego drogę wokół ogrodzonego wykopu w jezdni, Jeopardy nie miała wyboru. Zwolniła nieco, a Bond skorzystał z okazji, by krzyknąć wprost do jej ucha: – Dokąd jedziemy? – Na Czwartą Aleję – odpowiedziała, odwróciwszy głowę. – Na stację metra. Jest w remoncie. Tam ich wyprzedzimy. – I co wtedy? – Ty mi to powiedz! Funkcjonariusz dał im znak, że mogą jechać. Ruszyli z kopyta. Mknęli po Ocean Parkway, a potem po jeszcze nieukończonej Prospect Expressway, kierując się na północ, prosto na Manhattan. Trudno było zgadnąć, jak prędko posuwa się naprzód skład Sina, ale na tej drodze thunderbird bez wątpienia był szybszy. Z drugiej strony, na trasie pociągu nie było żadnych przeszkód. Czy zdołali go wyprzedzić? Wyprzedzali wszystkie pojazdy jadące autostradą do centrum miasta, nie zważając na wiatr i oślepiający blask reflektorów samochodów sunących z przeciwka. Zjechali na Prospect Parkway, zahaczyli o park i odbili ostro w lewo, w wąską Dziesiątą Ulicę, wciśniętą między magazyny i zdominowaną przez potężną stalową konstrukcję wznoszącą się po prawej stronie, ponad budynkami. Bond spojrzał w górę i zobaczył tory, a na nich srebrzyste stalowe wagony R-11! Udało się, dogonili pociąg, zrównali się z nim, ale gdzie właściwie była stacja? Jeżeli mieli napotkać przed sobą choćby jedną

przeszkodę, choćby jedno zablokowane skrzyżowanie, ponieśliby stratę nie do odrobienia. Margines błędu był diabelnie mały. Przeskoczyli Piątą Aleję. Jakiś samochód skręcił gwałtownie z rykiem klaksonu, by uniknąć zderzenia. Bond zerknął w prawo. Choć wydawało się to niemożliwe, tory gdzieś zniknęły. Co się stało z pociągiem? Minęli paskudny blok mieszkalny. Jest! Tor przebiegał nad szarą betonową ścianą i tymczasową drogą zbudowaną specjalnie dla robotników remontujących stację kolei podziemnej. Pociąg znowu był tuż obok nich. Jeopardy zjechała nagle z ulicy, przemknęła przez chodnik i znaleźli się na rampie prowadzącej w dół, ku stacji. Zbliżali się do niewysokiej bramki zamkniętej na kłódkę. Dziewczyna szarpnęła manetkę gazu i thunderbird, stanąwszy dęba, z impetem pokonał przeszkodę. O dziwo, wylądowali na kołach i utrzymali równowagę. Sekundę później byli już na pustym peronie i gnali na złamanie karku. Po jednej stronie mieli ścianę z cegieł, w górze sklepienie tunelu, a po drugiej stronie rozpędzone wagony – srebrzystą smugę tnącą mrok. Bond patrzył na rozświetlone okna pociągu, słuchając wycia silników. Ciemność rozjaśnił błękitnawy błysk łuku elektrycznego, gdy skład przejeżdżał przez styki szyn zasilających. Jeopardy zaczęła zwalniać. Nie miała wyboru. Peron był wąski i gdzieniegdzie zasypany gruzem pozostawionym przez budowlańców, a w dodatku widzieli już jego koniec. Bond spiął się w sobie. Już wiedział, co musi zrobić – zdobyć się na ostatni, ryzykowny ruch. Nie pozostało mu nic innego. Byli już niemal na końcu peronu i właśnie wyprzedzał ich ostatni wagon, z pustą kabiną maszynisty. Bond rozluźnił uchwyt wokół talii Jeopardy i uniósł się nieco na nogach, skupiając się przede wszystkim na utrzymaniu równowagi. Choć zwalniali, ich prędkość nadal sięgała czterdziestu mil na godzinę. Dziewczyna już odgadła, na czym polega plan Bonda. Skręciła lekko, ustawiając motocykl nieomalże na krawędzi peronu, tak że od rozpędzonej ściany wagonu dzieliło ich najwyżej osiemnaście cali. Gdy wyrównała kurs, Bond rzucił się

w bok, wkładając w ten jeden ruch całą siłę mięśni ud. Rękami mierzył w błyszczące relingi zabezpieczające drzwi do kabiny maszynisty. Przez ułamek sekundy wisiał w powietrzu. Gdyby źle obliczył ten skok, skręciłby kark na torach albo zginął porażony prądem. A jednak jakimś cudem jego palce zacisnęły się wokół stalowych rurek. Szarpnięcie było potwornie silne i omal nie wyrwało mu rąk ze stawów – pociąg jakby przyspieszał. Bond jednak się utrzymał i znalazł oparcie dla stóp. Po raz ostatni zerknął przez ramię wstecz, na Jeopardy, i widział, że udało jej się wyhamować thunderbirda tuż przed krańcem peronu. A potem zniknęła, podobnie jak cała stacja. Ciemność tunelu błyskawicznie i nieodwołalnie połknęła pociąg i Bonda.

22 Widzenie tunelowe

Skład wagonów typu R-11 mknął podziemnym korytarzem z Bondem uczepionym relingów tylnej kabiny maszynisty. Może nabierał jeszcze szybkości, a może było to tylko złudzenie wywołane oszałamiająco szybkim przesuwaniem się ścian i sklepienia tunelu – tak czy owak, był to kurs niepodobny do innych, pociąg bowiem nie zatrzymywał się na stacjach. Był to zresztą jedyny skład jadący linią z Coney Island do Szóstej Alei, ponieważ opłacany przez Sina zawiadowca zadbał o odpowiednie ustawienie zwrotnic i sygnałów świetlnych. Odcinek od północnego krańca Brooklynu do okolic Empire State Building był niemal prosty. Kula została wystrzelona i już nic nie mogło jej zatrzymać. Przez pierwszą minutę Bond właściwie nie zmieniał pozycji – wisiał na poręczach, z szeroko rozpostartymi ramionami. Trochę jak mucha na szybie, pomyślał. Zbierał siły, a jednocześnie dokonywał pewnych obliczeń, przypominając sobie wszystko, co widział w hali warsztatowej. Pięć wagonów. Ten, na którym wisiał, miał posłużyć za czołowy i napędowy w drodze powrotnej. Następny był wagon z ekipą Sina – siedmiu ludzi, prawdopodobnie uzbrojonych. Bond miał tylko nóż, który zadziwiająco dobrze trzymał się za pasem, na plecach. Niedobrze, pomyślał. Ale gdyby zdołał jakoś ominąć tych ludzi, znalazłby się od razu w wagonie z bombą. Tam miałby do pokonania kolejnych dwóch. Dalej była jeszcze platforma z makietą rakiety. I wreszcie czołowy wagon z Sinem i maszynistą. Myśl, Bond. Myśl! Możesz dotrzeć do Sina i zabić go, a wtedy jego ludzie najpewniej przerwą operację. A jeśli w C4 umieszczono zapalnik czasowy?

Sin wspominał o detonatorach, ale co miał na myśli? Nie można wykluczyć, że bomba wybuchnie automatycznie. Zapomnij o Sinie, napomniał się w duchu Bond. Myśl o bombie. Masz jeszcze pół godziny. No, może dwadzieścia minut. Wejdź do wagonu, rozbrój bombę, uratuj Nowy Jork, a potem będziesz się martwił ludźmi Sina. Dziesięciu na jednego? Bywało gorzej. Pociąg wyskoczył nagle z tunelu i ciemność ustąpiła, a jaskrawe światło uderzyło Bonda w oczy. Dostrzegł białe kafelki, pusty peron, tablicę z napisem CARROLL STREET, ławeczki i kołowrotki podobne do średniowiecznych narzędzi tortur. Przez chwilę pędzili przez tę jasność, a potem równie nagle znowu zapanował mrok. Bond wyjrzał ostrożnie zza przeszklonej ściany wagonu, a tunel nagrodził go za to uderzeniem gorącego powietrza i sadzy. W porządku. Pora działać. Bond zawisł na jednej ręce, a drugą sięgnął za narożnik wagonu, szukając klamki u drzwi kabiny maszynisty. Znalazł ją po chwili i nacisnął. Zamknięte. Zatem czekała go wędrówka po dachach – znowu pchał się z łapami tam, gdzie nie trzeba. To samo powtarzała mu regularnie panna Moneypenny. Wolno podciągnął się nieco wyżej. Dopóki krył się za kabiną, był bezpieczny, ale wiedział, że gdy tylko spróbuje wpełznąć na dach, podmuch powietrza uderzy w niego z niesamowitą siłą, a na dodatek może mu zabraknąć miejsca między dachem a sklepieniem tunelu. Sporą część systemu kolei podziemnej wybudowano metodą odkrywkową – wykonywano możliwie najpłytszy wykop, budowano ściany i strop tunelu, po czym zasypywano całość. Im płyciej, tym taniej, to była naczelna zasada, a wykonawcy pilnowali, by nie marnowano pieniędzy. Pociągi miały dwanaście stóp i dwa cale wysokości. Sklepienie tunelu sięgało zaledwie o kilka cali wyżej i choć trudno było dostrzec cokolwiek w ciemności, Bond wiedział, że raz po raz przemykają pod jeszcze niżej zawieszonymi, śmiertelnie niebezpiecznymi stalowymi belkami. Gdyby podniósł głowę w niewłaściwym momencie, urwałoby mu ją w mgnieniu oka. Zresztą nawet gdyby leżał płasko na

brzuchu, ryzykowałby bliskie spotkanie choćby z nisko wiszącym przewodem, który zdrapałby go z dachu, przy okazji fundując raczej krwawą śmierć. Świadom zagrożenia, wysunął głowę ponad krawędź, by przyjrzeć się dachowi. Tak. Być może jednak istniała pewna szansa. Dach wagonu był łukowato wysklepiony. Było to świadome posunięcie projektanta, dzięki któremu R-11 zyskał bardziej opływowy kształt. Gdyby Bond zdołał utrzymać się bardzo blisko brzegu, połową ciała przytulony wręcz do bocznej ściany wagonu, tuż ponad oknami, byłby w zasadzie bezpieczny. Tyle że wytrwanie i poruszanie się w takiej pozycji wymagałoby ogromnej wytrzymałości. Karbowane blachy dawały palcom niezłe oparcie, ale życie Bonda zależałoby niemal wyłącznie od siły jego prawej dłoni. Gdyby pociąg podskoczył albo mocniej się zakołysał, 007 ześliznąłby się w nicość. A gdyby z przeciwka nadjechał inny skład? Podmuch powietrza byłby równie groźny. Bond wyobraził sobie, jak spada w czeluść między dwoma srebrnymi potworami. Rozbłysk światła. Zgrzyt metalu. I krwawa jatka pod kołami. Innego sposobu jednak nie było, a Bond czuł, że stracił już wystarczająco dużo czasu na planowanie. Kolejny rozbłysk światła oznaczał, że wjechali na stację przy Bergen Street. Przemknęli przez nią równie szybko jak przez poprzednią. Wypadało zastanowić się nad jeszcze jedną kwestią. Gdyby na peronie stali ludzie, ktoś mógłby zauważyć jego wyczyny. Lepiej więc zacząć od razu, w ciemności tunelu, pomyślał Bond. Ostrożnie wciągnął się na dach po lewej stronie wagonu, pilnując, by być choćby o parę cali poniżej wierzchołka łukowato wygiętej blachy. Palce prawej dłoni zahaczył o głębokie karby, a lewą przycisnął do bocznej ściany wagonu, licząc na odrobinę dodatkowego podparcia. Zamknął oczy i zaczął wolniutko pełznąć naprzód, nieustannie zmagając się z wiatrem, który starał się go zepchnąć w tył, bijąc po ramionach i głowie. Było trudniej, niż się spodziewał. Gdyby rozciągnął się na dachu, byłoby mu znacznie łatwiej posuwać się do przodu w miarę równym tempem, ale nie dość, że musiał się utrzymać na

krzywiźnie, to jeszcze po lewej stronie miał tylko pustkę. Połowę siły i koncentracji był zmuszony poświęcać tylko na to, by nie spaść. Zerkając w górę, dostrzegał chwilami sklepienie tunelu – przesuwało się w szalonym pędzie, przypominając mu, z jak wielką prędkością gna pociąg. Nagle rozległ się trzask i błysnął łuk elektryczny, na kilka sekund tak oślepiając Bonda, jakby wypalił mu oczy. Skład nawet nie zwolnił. Wydawało się, że będzie przyspieszał w nieskończoność. Wisząc połową ciała poza krawędzią dachu, Bond przesuwał się do przodu w okrutnie wolnym tempie. Coś przerażająco twardego musnęło nagle czubek jego głowy. Czyżby pętla jakichś przewodów? Gdyby akurat wtedy nieznacznie uniósł głowę i pozwolił, by pętla pochwyciła go za szyję, zostałby zgarotowany. Ile czasu mi zostało? – pomyślał, by przestać roztrząsać czarne scenariusze. Ile jeszcze stacji, zanim pociąg zanurkuje pod rzeką i wjedzie na Manhattan? Jakby w odpowiedzi na to pytanie skład wtoczył się na stację przy Jay Street. Bond znowu dostrzegł białą tablicę z dużym czarnym napisem. Naprawdę jechali coraz szybciej. To nie było złudzenie. Ledwie wpadli na stację, a już znowu znikali w trzewiach tunelu. Dotarłszy do końca pierwszego wagonu, ostrożnie pokonał wąską szczelinę dzielącą go od drugiego. Teraz musiał zachować jeszcze większą ostrożność, bo miał pod sobą ludzi Sina i choć tu na zewnątrz huk pędzącego pociągu zagłuszał praktycznie wszystkie dźwięki, istniała możliwość, że na przykład przypadkowe uderzenie butem o blaszany dach zdradzi jego pozycję. Wysiłek związany z utrzymywaniem się na pochyłej powierzchni zaczynał dawać o sobie znać. W prawej dłoni, na której wisiał niemal całym ciężarem ciała, Bond czuł ostry ból, który zaczynał promieniować na całe ramię. Piekły go też oczy i trudno mu było oddychać. Miał wrażenie, że do jego płuc wpada równie dużo sadzy, jak tlenu. Podciągnął się. Przesunął nogi. Znowu się podciągnął. Zanim dotarł do kolejnej przerwy między wagonami, zostawiając za sobą siedmiu ludzi Sina, pociąg zdążył minąć jeszcze dwie stacje.

Prześwit miał zaledwie osiemnaście cali szerokości i Bond musiał wygiąć się jak guma, by się w nim zmieścić. Z tej strony wagonu umieszczone było tylko jedno okno – okrągłe jak okrętowy iluminator, pośrodku drzwi – i wiedział, że musi omijać je z daleka, by nie zostać zauważonym. Zerknął w dół, na tory znikające w szalonym tempie pod wirującymi kołami, po czym opuścił stopę na sprzęg łączący wagony. Był w potrzasku między dwiema stalowymi ścianami, wibrującymi i przesuwającymi się nieustannie, jakby chciały go zmiażdżyć. Po omacku odnalazł i nacisnął klamkę. Tym razem miał szczęście – ustąpiła. Drzwi nie były zablokowane. Ostrożnie zajrzał przez okno do wnętrza. Dwaj strażnicy siedzieli naprzeciwko siebie, mniej więcej w połowie długości wagonu. Spoglądali na siebie ze znudzonymi minami pasażerów, którzy codziennie pokonują tę samą trasę w drodze do pracy. Bombę ustawiono na przeciwległym końcu wagonu. Bond sprawdził, czy nóż jest na swoim miejscu, a potem bez namysłu nacisnął klamkę, zdecydowanym ruchem otworzył drzwi i wtoczył się do środka. Posuwając się naprzód, właściwie nie zwracał uwagi na wyposażenie wagonu – jaskrawoczerwoną podłogę, puste fotele w kolorze okrętowej szarości, zwrócone w różnych kierunkach, a także na rzędy neonowych świateł, reklamy na ścianach oraz smukłe srebrzyste rury łączące podłogę z sufitem. Strażnicy nawet go nie usłyszeli, bo czy mogli usłyszeć, skoro pociąg gnał tunelem z tak donośnym rykiem? Teraz jednak wreszcie go zauważyli i poderwali się z siedzisk, w panice sięgając po broń. Z drobniejszym z nich Bond rozprawił się najpierw, trafnie odgadując, że będzie on szybszy. Sięgnął za plecy po nóż, podczas gdy Koreańczyk próbował wyrwać pistolet z kabury zawieszonej pod pachą, na kolejarskim kombinezonie. Klinga wbiła się głęboko w jego pierś, szukając czubkiem głównego wyłącznika, którym było serce. Krew trysnęła fontanną, a strażnik padł na plecy, zabierając nóż. Jego towarzysz dobył broni zaskakująco szybko jak na osobnika o takiej tuszy. Zdążył nawet wystrzelić – Bond poczuł, że kula minimalnie minęła jego głowę, gdy rzucał się naprzód, aby

wbić twardy bark w brzuch przeciwnika. Koreańczyk obrócił się gwałtownie, by złagodzić impet uderzenia. Spletli się w uścisku i stracili równowagę, gdy rozpędzony pociąg zakołysał się na torach. Zaczęli makabryczny taniec, w niekontrolowanych piruetach zbliżając się do drzwi, przez które Bond dostał się do środka. Z hukiem uderzyli w metalową ścianę. Strażnik wciąż starał się wycelować pistolet w Bonda, który blokował jego rękę, uniemożliwiając celny strzał. Wreszcie zmienił taktykę – uderzył kolbą w potylicę, a potem w kark agenta. Był to dobry moment na kontratak. Bond szarpnął się w górę, jedną ręką chwytając wroga za nadgarstek, a drugą za gardło. Mieli niewiele miejsca. Znaleźli się we wnęce, w której mieściły się drzwi. Wydawało się, że żaden z ludzi Sina siedzących w sąsiednim wagonie nie słyszał strzału, ale wcześniej lub później któryś z nich uniesie głowę i przez iluminator dostrzeże walczących. Próbując wyrwać przeciwnikowi broń, Bond penetrował jednocześnie jego bujnie otłuszczone podgardle, żeby znaleźć krtań. Jest! Nacisnął ze wszystkich sił, odcinając dopływ powietrza. Strażnik spanikował. Chwycił Bonda za nadgarstek, Bond zaś uznał, że to dobry moment, by odpuścić walkę o broń, i palcami uwolnionej w ten sposób ręki zadał Koreańczykowi trzy błyskawiczne ciosy w gardło. Mężczyzna upadł na podłogę i wtedy dosięgnął go jeszcze jeden cios, zadany na wszelki wypadek. Bond nie musiał się już obawiać, że wróg się podniesie. Zagrzechotała klamka u drzwi i w okrągłym oknie pojawiła się twarz rozwścieczonego Koreańczyka. Ludzie Sina wreszcie się zorientowali, że coś się dzieje. Otworzyli drzwi własnego wagonu i próbowali wejść do tego, ale się spóźnili. Masywne ciało martwego lub nieprzytomnego strażnika leżało na podłodze właśnie we wnęce drzwi, uniemożliwiając ich otwarcie. I bardzo dobrze, pomyślał Bond. Niech pchają, ile zechcą, i tak nie otworzą. Ulga trwała jednak krótko. Jeden z Koreańczyków uniósł broń i wystrzelił. Na swoje szczęście Bond zdążył się uchylić, nim podmuch cisnął w jego stronę chmurę rozbitego szkła. Czym prędzej porwał z podłogi pistolet zabitego

grubasa i wystrzelił trzy razy. Ręka widoczna w oknie zniknęła. Ja wam pokażę! Drzwi wciąż były zablokowane, a iluminator był zbyt wąski, by pozwolić na skuteczne celowanie i strzelanie zarazem, a gdy tylko któryś z ludzi Sina pojawiał się w oknie, stawał się łatwym celem. Nie mogli też przecisnąć się przez wąski otwór. Musieli wymyślić coś ciekawszego. Bond nie wątpił, że w końcu wymyślą. Być może miał tylko kilka minut na rozprawienie się z bombą i z Sinem, na zatrzymanie całego pociągu. Starając się nie stawać naprzeciwko iluminatora, oddalił się w głąb wagonu. Wyszarpnął nóż z piersi chudszego strażnika, po czym zerknął na plakaty reklamowe, tak nieważne, że aż irytujące. Z KAPELUSZEM PÓJDZIE CI LEPIEJ. 84 kobiety na 100 wolą mężczyzn w kapeluszach. WHISKEY SUNNY BROOK. Radosna jak jej nazwa. KALIFORNIJSKIE CYTRYNY OD SUNKIST. Lepsze od mocnych środków przeczyszczających. Miał przed sobą bombę, wielką jak kościelny ołtarz. Była tu zupełnie obcą istotą, dominowała w tej ciasnej przestrzeni i najwyraźniej ostrzegała: nie podchodź bliżej! Bond uniósł nóż i w tym momencie obrócił się gwałtownie, słysząc jakąś zmianę w otaczających go dźwiękach. Czyżby Koreańczycy zdołali otworzyć drzwi? A może Sin usłyszał coś podejrzanego i postanowił sprawdzić, czy wszystko w porządku? Nie. Bond znowu pochylił się nad bombą. C4. Sin jak zwykle powiedział zbyt wiele. Bond przywołał z pamięci potrzebne informacje. Był to brytyjski wynalazek. Cyklotrimetylenotrinitroamina. Znana też jako RDX. Bond miał okazję korzystać z jego poprzednika jeszcze podczas wojny. Nadal pamiętał, jak bardzo podobny był do plasteliny i jak

pachniał migdałami. Był stabilny, niewrażliwy na większość czynników. Można było go podpalić albo ostrzelać z karabinu, nie powodując detonacji. Bond użył noża, by przeciąć naciąg utrzymujący brezent na miejscu, i odciągnął samą plandekę, by przyjrzeć się bombie. Materiał wybuchowy miał brudnobiałą barwę, ale tym, co interesowało Bonda przede wszystkim, było pół tuzina detonatorów wetkniętych w bryłę C4 i podłączonych do wspólnego akumulatora. Zapalniki tego typu wynaleziono w Niemczech, ale używano ich już na całym świecie. Wyglądały jak duże zapałki, a iskra z akumulatora powodowała, że eksplodował w nich acetylenek srebra albo styfinian ołowiu. Mały wybuch wywoływał natychmiastową reakcję łańcuchową – eksplozję całego ładunku. Sin nie potrzebował więc sześciu detonatorów. Wystarczyłby jeden, ale Koreańczyk najwyraźniej nie lubił ryzyka. Po raz pierwszy od dłuższego czasu Bondowi dopisało szczęście. Sin spodziewał się, że przygotuje eksplozję bomby bez najmniejszych problemów. Nikt nawet nie miał wiedzieć, że ładunek znajduje się już pod centrum miasta. Tunel miał być pusty, a zapas czasu – wystarczający. I dlatego niepotrzebny był skomplikowany system zapłonowy z fałszywymi przewodami albo z kondensatorem ukrytym gdzieś w bryle C4. Całość układu była wręcz banalna. Wystarczył tandetny budzik włączony w obwód między detonatorami a akumulatorem. Sin musiał jedynie ustawić wskazówkę minutową w takiej pozycji, by mieć dość czasu na ewakuację – i to wszystko. Bond jeszcze nigdy nie widział tak prymitywnego rozwiązania. Rozbrojenie bomby było kwestią sekund, wystarczyła chwila skupienia i pewne ręce. Kłopot z detonatorami polegał na tym, że bywały niestabilne. Podczas wojny Bond widywał szkolących się agentów, którzy mieli zwyczaj trzymać w zębach końcówki zapalników, nim wcisnęli je do masy. Zdarzało się, że zajęcia kończyli bez głów. Zerknął w stronę drzwi. Raz po raz wstrząsały nimi uderzenia z zewnątrz, ale nieruchome ciało wciąż było przeszkodą nie do przebycia.

Gdy w iluminatorze pokazała się na moment czyjaś twarz, Bond wystrzelił czwartą kulę. Uśmiechnął się do siebie, gdy głowa Koreańczyka podskoczyła, a między jego oczami wykwitł czerwony krater. W pośpiechu odłączył akumulator, a potem kucnąwszy przed ołtarzem, ostrożnie wydobył pierwszy detonator i położył na podłodze. Żałował, że pociąg gna w tak szalonym tempie. Wyczuwał każdy wybój na torach, każdą wibrację, a wiedział doskonale, że zapalniki tego typu mogą zadziałać nawet bez źródła prądu. Skład z hukiem przetoczył się przez stację York Street. Czyżby znowu przyspieszył, czy może odległości między przystankami były w tej okolicy mniejsze? Spoglądając kątem oka na drzwi, Bond skupił się na robocie. Kolejno usunął pozostałe zapalniki i ostrożnie ułożył je na najbliższym siedzisku. Uporawszy się z ostatnim, na wszelki wypadek rozbił jeszcze o podłogę budzik. Obejrzał się przez ramię. Koreańczycy zrezygnowali z prób otwarcia drzwi. Nie pokazywali się też w oknie. Bond wyobraził sobie, jak omawiają plan działania. Czy istniało ryzyko, że użyją hamulca awaryjnego? Nie. Zatrzymanie pociągu było ostatnią rzeczą, której sobie życzyli. Może więc sam powinien to uczynić? Odrzucił tę myśl. W unieruchomionym wagonie stałby się łatwiejszym celem. Już podczas wyciągania detonatorów uzmysłowił sobie, że samo rozbrojenie bomby nie wystarczy. Jeśli Empire State Building i cały Manhattan miały być bezpieczne, należało po prostu pozbyć się tej bryły plastiku. Można było tego dokonać tylko w jeden sposób. Co ważne, przy okazji pozbyłby się kłopotu z Koreańczykami z sąsiedniego wagonu, nie czekając, aż zdołają go dopaść. A co najważniejsze, zafundowałby Sinowi największy szok w całym jego życiu. Uśmiechnął się do własnych myśli, dopracowując szczegóły strategii. Nie zamierzał jedynie zneutralizować tej masy C4. Zamierzał jej użyć. Za pomocą noża wykroił dwa kawałki – ostrze bez trudu wchodziło w miękką masę. Pracując najszybciej, jak umiał, ulepił dwie kule wielkości

granatów ręcznych. Rozmiar nie był przypadkowy – miały wszak posłużyć jako granaty. Wybrał dwa detonatory i wetknął je w plastyczną masę. Zadziałają? A dlaczego nie? Wystarczył nacisk stalowej prasy odpowiadający ciężarowi 81 tysięcy funtów – i może jeszcze oko godne snajpera. Mknęli pod dnem rzeki. Zmiana ciśnienia w uszach podpowiedziała mu, że opuścili już Brooklyn i wkrótce będą na Manhattanie. Znowu użył noża, tym razem po to, by wykroić z brezentu pas, który miał mu posłużyć jako torba na amunicję. Ostrożnie umieścił w nim oba ręcznie wykonane pociski i zarzucił pas na ramię. Gdy był pewny, że są bezpieczne, pobiegł na drugi koniec wagonu i stanął przy drzwiach. W tym momencie huknął strzał. Bond ledwie go usłyszał, za to zauważył, że kula utkwiła w oparciu jednego z siedzeń, bardzo blisko miejsca, w którym się zatrzymał. Obrócił się czym prędzej i odpowiedział ogniem, ale ten, kto do niego strzelał, zdążył się już schować. W magazynku pistoletu zostały tylko trzy naboje. Może warto poszukać drugiego? Nie, lepiej nie, zadecydował. Jeśli ten plan ma się powieść, to trzeba go wdrożyć natychmiast. Bond otworzył drzwi. Tym razem nie miał przed sobą typowego wagonu kolei podziemnej, tylko pustą przestrzeń tunelu, dziki pęd powietrza, klekot podwozia i rozmazane mrokiem ściany. I tylko w dole widział zarys płaskiego wagonu serwisowego, który służył jako platforma do przewozu atrapy rakiety, przypiętej łańcuchami. Nieco dalej dostrzegł wagon motorowy, którym jechał Sin ze swym maszynistą. Jeśli tylko się uda, pomyślał Bond, już wkrótce pożegnacie się ze swym cennym ładunkiem. Niemal bawiła go myśl o tym, że Jason Sin mógłby pojawić się w tunelu pod największym gmachem Nowego Jorku w samotnym wagonie motorowym. Wcisnął pistolet do kieszeni spodni, czując, że jeszcze będzie potrzebny. Ruszył naprzód, starając się jak najszybciej przebyć wąską przestrzeń między rakietą okrytą plandeką a boczną krawędzią platformy. W chwili, gdy dotarł do wagonu Sina, pociąg wpadł na stację East Broadway, pierwszą na Manhattanie. Do Trzydziestej Czwartej Ulicy, przy której Sin planował

sfingować katastrofę rakiety Vanguard, zostało już tylko sześć stacji. Bond chwycił się poziomej poręczy umocowanej do drzwi. Kusiło go, by zajrzeć do środka przez okrągłe okienko, choćby po to, by się upewnić, czy Sin naprawdę tam jest. Nie zrobił tego jednak, bo nie zamierzał narażać się na niepotrzebne ryzyko. Był świadkiem odjazdu pociągu, widział, kto gdzie wsiadał. Wzdrygnął się. Znowu czuł się brudny. Pęd powietrza pokrywał go kolejnymi warstwami kurzu i sadzy, które zbierały się w tunelu od lat. Czuł ich smak w ustach. Czuł, że podmuch wdrukowuje je w jego skórę. Ubranie, które miał na sobie, było już praktycznie czarne. Ale nie dbał o to. Uśmiechnął się w ciemności, błyskając białymi zębami. Zbliżał się moment ostatecznego rozliczenia. Podciągnął się w stronę dachu wagonu motorowego i... stalowa belka omal nie rozłupała mu czaszki. Poczuł, jak szarpnęła go za włosy! Przeklął się w duchu za nadmiar pewności siebie, przez który omal nie stracił życia. Cel jest tak blisko, pomyślał. Nie popełniaj już błędów. Wpełzł na dach i obrócił się stopami do kierunku jazdy, tak że tylko jego głowa i ramiona wystawały za krawędź dachu, tuż nad szczeliną dzielącą wagon-platformę od wagonu motorowego, na którym leżał. Sięgnął za plecy, do zaimprowizowanej torby, by wydobyć z niej jeden z granatów ulepionych z C4. Zadanie nie wydawało się trudne. Wystarczyło zrzucić ładunek na szynę. Koło wagonu serwisowego wiozącego makietę rakiety najechałoby na plastik, a ogromna siła nacisku spowodowałaby detonację. Wybuch powinien być na tyle silny, by rozerwać sprzęg łączący platformę z wagonem motorowym. Zanim Sin zdążyłby zahamować, co najmniej pół mili dzieliłoby go od wszystkich pozostałych wagonów. I od uzbrojonej ochrony, dodał w duchu Bond. Prosta sprawa. Szyna była ledwie kilkanaście stóp niżej. I wtedy, zanim zdążył cokolwiek zrobić, w ciemności błysnęła iskra i zaraz potem kula odbiła się rykoszetem od nierdzewnej stali, o kilka cali od jego głowy. Spojrzał przed siebie i zobaczył jednego z Koreańczyków po drugiej stronie

rakiety, na dachu wagonu, który sam przed chwilą opuścił. W głębi majaczyły kolejne dwie sylwetki. A zatem przeciwnicy zrozumieli, że jest tylko jeden sposób na to, by ominąć zablokowane drzwi – trzeba przejść po dachu. Byli coraz bliżej. Ten, który im przewodził, wymierzył ponownie. Bond musiał wybierać. Odpowiedzieć ogniem czy użyć granatu? Wycelował starannie i upuścił w stronę szyny pierwszy z dwóch pocisków.

23 Ostatnie odliczanie

Cztery minuty do startu. Automatyczna sekwencja członów pierwszego i drugiego zainicjowana. To była idealna noc na start. Dla widzów, którzy zaparkowali samochody i wyszli na plażę w oczekiwaniu na najbardziej spektakularny – i najkosztowniejszy – pokaz fajerwerków na świecie, niebo było atramentowoczarną tonią ozdobioną masą gwiazd, odbijających się też na tafli wody, niemal zastygłej w oczekiwaniu na nadchodzące wydarzenia. Uczeni i technicy z ośrodka badawczego na wyspie Wallops ujęliby to samo zgoła innymi słowami: warunki meteorologiczne optymalne, temperatura 39 stopni, lekki wiatr do 18 węzłów, prognozowany uskok wiatru do 4,4 węzła. Zaobserwowano sporadyczne wyładowania atmosferyczne, ale wszystkie nastąpiły daleko poza strefą bezpieczeństwa o promieniu dziesięciu mil. Brak zachmurzenia. Rakieta Vanguard stała na platformie startowej, mała i zadziorna na tle nieskończonego nieba, przybita do ziemi promieniami mocnych reflektorów oświetlających ją z trzech stron. Na jej wierzchołku jarzyło się czerwone światełko. Sześćdziesiąt pięć minut przed startem oddaliły się otaczające ją suwnice. Teraz z ziemią łączyły ją już tylko pępowiny przewodów. Do zbiorników tłoczono mieszaninę ciekłego tlenu i nafty, dolną część rakiety spowijał teraz gęsty biały dym, przez który wyglądała na świętą i groźną zarazem. Za kilka minut miał nastąpić zapłon silnika głównego, zapewniającego ciąg rzędu 27 tysięcy funtów, co wystarczało, by nadać rakiecie prędkość pionową sięgającą 3 903 stóp na sekundę. Gdyby

wszystko poszło zgodnie z planem, rzecz jasna. Wielokrotnie sprawdzono wszystkie systemy i podsystemy, lecz mimo to tysiące drobiazgów mogły przesądzić o losie eksperymentu. – Trzy minuty do startu. Telemetria i odbiorniki komend przełączone na zasilanie wewnętrzne. Trzydzieścioro mężczyzn i kobiet przebywało w centralnej sali kontroli lotów – większość za biurkami, które ustawiono przodem do długiego i wąskiego okna z widokiem na platformę startową. Otaczały ich dziesiątki monitorów wyświetlających dane wprost z nowiutkiego synchronizatora danych IBM 709, podłączonego do systemu radarowego AN/FPS-16. Wszystkie dane związane z ustalaniem orbity miały być na bieżąco rejestrowane i transmitowane do Waszyngtonu. Gdyby doszło do poważnej awarii systemu, można było przerwać procedurę startową, a w najgorszym wypadku zniszczyć rakietę. Osobą odpowiedzialną za to był oficer bezpieczeństwa – tej nocy był nim trzydziestoparoletni mężczyzna w garniturze, blady i milczący, stojący w samym środku przedstartowego zamieszania, a mimo to jakby nieobecny. Miał własne biurko i własną baterię maszyn, a także czerwony przełącznik na szczycie szarej skrzyneczki. Było coś zdumiewającego w tym, że tak wiele lat badań i eksperymentów, tyle milionów dolarów można było skasować za pomocą tak prostego urządzenia. Albowiem przełącznik i skrzyneczka tworzyły system samozniszczenia rakiety Vanguard, znany wśród techników, którym nieobcy był czarny humor, jako cyngiel śmierci. – Minuta i dwadzieścia... Czas do startu odliczano teraz w sekundach, a napięcie w sali kontroli lotów rosło z każdą chwilą. Na zewnątrz było już ciemno. Ciężkie wrota betonowego budynku zostały zamknięte, a reflektory na dachu przygasły. Głównym źródłem świata były teraz monitory oraz napisy ZAKAZ PALENIA, które włączono, gdy rozpoczęło się ostatnie odliczanie. Komandor Eugene T. Lawrence, ubrany w mundur oficera marynarki,

siedział tak blisko środka sali, jak tylko było to możliwe, kompletnie ignorując fakt, iż był tu jedyną osobą, która nie miała absolutnie nic do roboty. Obracał w palcach niezapalonego papierosa, niszcząc go pomału. Kierownik Johnny Calhoun stał w pobliżu i bacznie mu się przypatrywał. Nie rozmawiali o wizycie Bonda, ale na obu wywarła ona głębokie wrażenie – i obaj o tym wiedzieli. Tajni agenci nie przylatują z Europy do Stanów po to, by opowiadać banialuki, i bez względu na to, jak Lawrence potraktował gościa, atmosfera niepewności pozostała. Najgorsze było to, że niczego już nie można było sprawdzić, przetestować, skorygować. Gdyby coś się stało, gdyby start skończył się kolejną katastrofą, wina spadłaby na nich. Na zmiany było jednak stanowczo za późno.

Nie udało się. Kula C4 z detonatorem uderzyła w tor i poleciała w bok, zanim najechało na nią koło wagonu. Przyczajony na dachu Koreańczyk jakby zrozumiał, co się stało. Wymierzył i strzelił po raz drugi. Bond nie pozostał mu dłużny, sięgnął po pistolet i odpowiedział dwiema kulami. Przeciwnik wrzasnął głośno i stoczywszy się na bok, zniknął w ciemności. Jego miejsce zajął towarzysz, który na dobry początek podniósł się nieco, by staranniej wymierzyć swój strzał. Celował w Bonda, a Bond nie miał się gdzie ukryć. Czas płynął jak film poklatkowy. 007 znał to uczucie. Powracało zawsze w chwilach ekstremalnego zagrożenia, gdy poziom adrenaliny w organizmie osiągał maksimum. Świat zwalniał wtedy i dzielił się na pojedyncze nieruchome momenty. Koreańczyk mierzył. Coś trafiło Bonda w ramię, ale nie była to kula. Cokolwiek to było, nadleciało od tyłu. Koreańczyk się uśmiechał. Wiedział bowiem, że nie chybi. Bond zastygł w bezruchu. Wiedział bowiem, że będzie dobrze. Wiedział,

że przeciwnik nie strzeli. Drut zwisający spod stropu pochwycił Koreańczyka za gardło i szarpnął w tył, łamiąc mu kark z dość ohydnym trzaskiem, a potem rzucił w niebyt. Właśnie jego dotknięcie Bond poczuł sekundę wcześniej. Miał szczęście, że nie spotkało go to samo. Na dachu czaiło się jeszcze trzech Koreańczyków, ale jakoś nie kwapili się do ataku. Jeszcze nie. Bond wyjął drugi granat. Minęli kolejną stację i nawet nie zdążył odczytać jej nazwy. Broadway? Czwarta Ulica Zachodnia? Pociąg nie zwalniał biegu, ale z pewnością był już blisko celu. Leżąc płasko na dachu i czując na ramionach potężny ciąg nieświeżego tunelowego powietrza, Bond trzymał kulę materiału wybuchowego tak nisko, jak tylko mógł sięgnąć, wychylony poza krawędź wagonu górną połową ciała. Zastanawiał się, ile jeszcze ma czasu, zanim Koreańczycy znowu otworzą ogień. Wiedział, że powinien raczej skupić się na tym, co robi. Nie ośmielił się podnieść głowy, ale wyobrażał sobie, jak pełzną naprzód i jak schodzą z dachu swego wagonu na platformę, którą miał przed sobą. Stamtąd mogliby doń strzelać jak do kaczki. Musiał uważać, przygotował tylko dwie bomby. Gdyby teraz chybił, nie miałby trzeciej szansy. Rozluźnił uścisk palców i w tej samej sekundzie wyprostował się i cofnął, by wykorzystać dach wagonu jako tarczę. Udało się? Bond nie widział, jak koło pociągu najeżdża na bryłę C4 i ją miażdży. Nie widział też, jak nacisk stalowej obręczy wywołuje detonację zapalnika. Usłyszał za to i poczuł eksplozję. Rozbłysło karmazynowe światło i przez moment cały tunel świecił tak, jakby pociąg mknął przez pierścienie ognia. Fala uderzeniowa rozeszła się błyskawicznie, ograniczona ścianami i sklepieniem tunelu. Bond musiał rozpłaszczyć się i z całej siły trzymać stalowych fałd dachu, by nie dać się zdmuchnąć. Wagon zadrżał, a potem rozległ się potworny zgrzyt, który mógł oznaczać tylko jedno – plan nie przebiegł zgodnie z oczekiwaniami.

Zaimprowizowany granat wywołał znacznie większe szkody, niż można było przypuszczać. Eksplozja rozerwała pociąg na pół, platforma z makietą rakiety oraz pozostałe wagony wraz z koreańską załogą zostały daleko w tyle. I bardzo dobrze, pomyślał Bond, śledząc ich ruch kątem oka. Niestety, wagon motorowy, na którym leżał, także miał kłopoty. Najpierw podskoczył w niekontrolowany sposób, a potem przechylił się na bok. Spod kół sypnęło milionem iskier. Wibracje osiągnęły moc trzęsienia ziemi. Wagon wypadł z szyn. Bond zrozumiał to dopiero w chwili, gdy blachy zaczęły się wyginać i rozrywać. Ogromna siła oderwała go od dachu. Uderzył barkiem w stalową obejmę, ale nie był to element R-11, tylko część konstrukcji stropu tunelu. Przez chwilę leciał bezwładnie w ciemności, nie czując już pod sobą wagonu. Usłyszał brzęk tłuczonego szkła, ryk rozrywanego metalu i wycie silnika, nad którym nikt już nie panował. Coś uderzyło go w głowę, niemal skręciło mu kark, a zaraz potem zobaczył tuż przed oczami potężne wyładowanie elektryczne. Gdy lądował, był już nieprzytomny.

Syreny na wyspie Wallops wyły jak opętane, udzielając zebranym ostatniego ostrzeżenia. Ich głosy, z początku basowe, wznosiły się coraz wyżej, aż ku niebu. Tłum za ogrodzeniem bazy wiedział, że to po prostu decydująca chwila – sygnały dźwiękowe już nie musiały nikogo ostrzegać, bo kto był w niebezpieczeństwie, dawno się wycofał. – Trzydzieści sekund. Odłączyć przewody... Pępowiny opadły na ziemię. Teraz rakieta była naprawdę samodzielna. Nocne niebo wydawało się ciemniejsze niż kiedykolwiek, jakby ze strachu przed zbliżającym się atakiem. Rozbłysła potężna i piękna iskra – na sześć sekund przed startem uruchomiono zapłon pirotechniczny. To była chwila prawdy. W sali kontroli lotów nikt nie ważył się nawet drgnąć. Umilkły też głośniki, a ekrany telewizyjne jakby zamarły.

– Start... Sekundę później iskra dosięgła oparów tlenu i nafty, które eksplodowały, połykając ciemność i zamieniając się przy tym w oślepiającą kulę światła, jasną jak słońce. W głębi, za platformą startową, nawet morze jaśniało białą plamą odbitego błysku. Suwnica, pozostałe budynki... cała wyspa została pochłonięta, a sama rakieta stała się ledwo widoczna za chmurami pyłu i dymu. Jednocześnie powietrze drżało od najpotężniejszego huku, jaki kiedykolwiek słyszał świat – może nie nagłego, ale długotrwałego, pulsującego nawet w czterech ścianach. Wszyscy w promieniu mili stracili na chwilę słuch. Ziemia się trzęsła, a jej wibracje pruły tkaninę spokojnej nocy. Rakieta Vanguard wznosiła się boleśnie wolno, jakby z wahaniem, niemal wisiała nad ziemią, jak gdyby nie była pewna, czy naprawdę chce polecieć. W sali kontroli lotów technik sprzętu przeciwpożarowego stanął w pogotowiu z ręką na dźwigni uruchamiającej system, który w razie upadku rakiety w miejscu startu mógł zalać je tysiącami galonów wody. Wydawało się, że Vanguard wisi w miejscu przez całą wieczność, ale wreszcie coś drgnęło i srebrzysty sztylet zaczął ciąć niebo. Suwnica drżała i, jak się zdawało, odkształcała się trwale. – Wszystkie systemy stabilne. Lot przebiega normalnie. Na szerokiej twarzy komandora Lawrence’a pojawiło się rozległe pęknięcie symbolizujące uśmiech. Intensywny blask bijący od strony startującej rakiety odbijał się w jego oczach. To była chwila, w której jego racja została dowiedziona, a rewelacje angielskiego szpiega okazały się fałszem. Rakieta nabierała prędkości, wzbijała się właściwie bez wysiłku, zostawiając za sobą snop światła i słup dymu. Wycie silnika wydawało się głośniejsze niż kiedykolwiek. W pięćdziesiątej sekundzie lotu jego ciąg miał pozwolić rakiecie na przekroczenie bariery dźwięku. W tej samej chwili miała nastąpić wcześniej zaprogramowana zmiana kursu, która pozwalała maksymalnie wykorzystać krzywiznę Ziemi. Wypalony pierwszy człon miał

się odłączyć, przekazując swoją misję członowi numer dwa. Rakieta musiała pokonać jedynie siedemdziesiąt sześć mil, by znaleźć się poza atmosferą ziemską, w kosmosie. Już teraz wydawała się malutka, niewiele większa od niektórych gwiazd. Wspinała się coraz wyżej, piękna i nareszcie milcząca. – Awaria systemu. Przygotować się. Powtarzam: awaria systemu. Jęk niedowierzania. Oficer bezpieczeństwa wzdrygnął się, jakby dostał w twarz. W sąsiednim pomieszczeniu ekipa od telemetrii elektronicznej omawiała coś głośnym szeptem, wpatrując się w dane wyświetlane na ekranie. Coś poszło nie tak. Coś blokowało dopływ azotu do zbiornika z paliwem i do komory spalania trafiała jego niewystarczająca ilość. Odczyty wskazywały, że ciąg osiągnął jedynie wartość dwudziestu jeden tysięcy funtów – zbyt małą, by misja mogła się powieść. Rakieta nie miała już szans i nagle stała się zagrożeniem. Siedemnaście tysięcy funtów sprzętu, tysiące galonów nafty i ciekłego tlenu – to już nie była rakieta, to była bomba pędząca milę nad powierzchnią planety. Gdyby spadła. Gdyby zapalił się drugi człon. Gdyby straciła kontrolę... – Przerwać misję. Były to dwa słowa, których oficer bezpieczeństwa obawiał się najbardziej. Nie po to go jednak szkolono, by w takiej sytuacji je kwestionował, okazywał wahanie. Wyciągnął rękę i położył ją na czerwonym przełączniku systemu samozniszczenia, zwanego cynglem śmierci. Jego palce zatańczyły na nim. Miał wrażenie, że stracił czucie w ramieniu. Ale w końcu pochwycił przełącznik i przestawił go w górne położenie, wysyłając tym samym sygnał radiowy oznaczający nagłą śmierć. Nastała krótka pauza, pół sekundy nadziei na to, że jeszcze wszystko będzie dobrze, a potem doszło do potężnej eksplozji. Rakieta Vanguard rozleciała się na kawałki, przez chwilę była świetlnym punktem rozszerzającym się jak supernowa – dwukrotnie, trzykrotnie... A potem znikła. Została po niej absolutna ciemność. Uczeni zgromadzeni w sali kontroli lotów przyglądali się temu wszystkiemu z niedowierzaniem. Kilku miało łzy w oczach. Calhoun

przechwycił spojrzenie Lawrence’a, ale oficer marynarki wojennej czym prędzej odwrócił głowę. Było mu niedobrze. – Ekipa startowa, ekipa startowa. Uwaga, pozostać przy konsolach... Widzowie zgromadzeni na plaży powitali eksplozję głośnym okrzykiem. Wielu uwieczniło ten moment na fotografiach. Dla wszystkich miał to być obowiązkowy temat rozmów przez najbliższy dzień oraz resztę życia. W ciemnościach nocy nikt nie miał prawa dostrzec szczątków zniszczonego pojazdu, bezpiecznie spadających do Atlantyku. A przecież mogły spaść w dowolnym miejscu. Agenci Sina, których nie brakowało w tłumie obserwatorów, wsiedli do samochodów i odjechali, zabierając swe aparaty. Jeszcze tej nocy zamierzali wywołać zdjęcia. Wszystkie gazety w kraju powinny przecież zająć się tematem katastrofy, która miała się wydarzyć już za dwie minuty, w mieście odległym o trzysta trzydzieści mil na północ.

Bond cierpiał. Cierpiało całe jego ciało. Nie skręcił karku, ale wylądował dość nieszczęśliwie, z dziwacznie podgiętą nogą, żebrami na szynie. Podmuch zerwał z niego koszulę. W ustach czuł posmak krwi, a w nozdrzach smród dymu. Coś się paliło. Poczuł nagle potężny cios – jakiś ciężki przedmiot trafił go w brzuch. Mózg Bonda zaczął nareszcie pracować jak należy i poinformował go uprzejmie, że to już trzeci albo czwarty raz, a ten, kto owe ciosy zadaje, z pewnością zrobi to ponownie, co jest chyba niezłym powodem, by się w końcu obudzić. Uchylił powieki i zobaczył nad sobą Jasona Sina. Czarne włosy zwisały mu w nieładzie nad oczami i dość niedorzecznie przekrzywionymi okularami, które uparcie tkwiły na jego nosie. Na twarzy Koreańczyka widać było ciemne smugi, a jego czoło przecinała głęboka, mocno krwawiąca rana. Elementem kostiumu kolejarza, który miał na sobie, były ciężkie skórzane buciory i to właśnie one zapewniały teraz Bondowi rozrywkę. Sin kopał go

rytmicznie i metodycznie, nie przejawiając żadnych emocji, jeśli nie liczyć błysków kompletnego szaleństwa w jego oczach. Trzymał w ręku browninga .22 compact, ale jeszcze nie zamierzał go użyć – celował w ziemię. W stu procentach skupiał się na kopaniu półnagiego ciała leżącego na torach, Bond zaś wiedział, że proces ten ustanie dopiero wraz z jego śmiercią. To, co zostało z pociągu, leżało na boku mniej więcej o sto jardów dalej, w miejscu, w którym tunel łączył się z kolejną stacją. Silnik wagonu motorowego płonął, a spomiędzy pogiętych arkuszy blachy sączył się dym, który stopniowo gęstniał i od którego oczy Bonda zaczynały łzawić. 007 zerknął w drugą stronę, ale nie dostrzegł ani śladu platformy z rakietą i wagonu z bombą. Ludzie szalonego milionera z Korei prawdopodobnie zginęli. Jason Sin i James Bond zostali sami. Sin zauważył wreszcie, że jego wróg otworzył oczy. Kopnął go raz jeszcze, dla porządku, czubkiem masywnego buta, a Bond poczuł, że właśnie pękło mu żebro. – Dlaczego pan tu jest? – spytał Sin wysokim, piskliwym głosem. Można było odnieść wrażenie, że jest bliski płaczu. – Jakim sposobem? Powinien pan być martwy. Kto panu pomógł? – Już po wszystkim, Sin – odpowiedział Bond. Bolało, gdy mówił. – Secret Service będzie tu lada chwila. Cały twój plan wyleciał z toru. Podobnie jak pociąg. – Kto panu pomógł? – Ty. Twoje ego i twoja głupota. Bond sięgnął za plecy, zastanawiając się, co też się stało z jego pistoletem. Zapewne podmuch wyrwał mu go z ręki, gdy eksplozja wykoleiła pociąg, ale może jakimś cudem spadł gdzieś niedaleko? Przez chwilę wodził palcami po szutrze, aż wreszcie wyczuł pod nimi kawałek jakiegoś łańcucha. Jęknął z bólu, ale jednocześnie przyciągnął go ku sobie. Nie był pewny, skąd się tu wziął – może był częścią pociągu, a może służył do zamocowania

ładunku, modelu rakiety Vanguard? Wybuch mógł go rozerwać i cisnąć w stronę wagonu motorowego. Trzy, może cztery stopy luźnego łańcucha. Broń? Skrzywił się, gdy Sin kopnął go raz jeszcze, ale tym razem spodziewał się ataku i odwrócił się, by przyjąć cios na lędźwie. Przyciągnął łańcuch jeszcze bliżej i nieznacznie zmienił pozycję, by leżeć między szynami, nie dotykając żadnej z nich. – Trzeba było uciekać, póki mogłeś – powiedział. Właściwie nie dbał o to, czy mówi z sensem. Podtrzymywał rozmowę tylko po to, by odwrócić uwagę od tego, co robił. – Wiedz, że nie będziesz musiał martwić się o Amerykanów, jeśli Rosjanie dopadną cię wcześniej. Miło byłoby się przekonać, kto cię w końcu zabije. – Nie! – Sin przypomniał sobie, że trzyma w ręku pistolet. – To nie ja zginę, panie Bond, tylko pan. – Wolno uniósł ramię. – Ale i teraz mogę sprawić, że będzie pan umierał długo – ciągnął. – Z kulą w brzuchu albo w kroczu. Zostawię pana tu, jak szczura, w ciemności... – To ty jesteś szczurem, Sin. – Bond wziął zamach, ale niewiele miał siły, a leżąc w tej pozycji, nie mógł mieć nawet nadziei na mocny cios. Łańcuch owinął się tylko wokół kostki Sina i opadł na jego stopę, nie czyniąc mu żadnej krzywdy. Koreańczyk spojrzał w dół i nareszcie wykwitło na jego ustach coś podobnego do uśmiechu. – Tylko na to pana stać, panie Bond? – spytał. – Nie. Jeszcze na to – odparł 007. I rzucił drugi koniec łańcucha na trzecią szynę. Nie był pewny, czy szyna zasilająca będzie jeszcze pod napięciem, bo katastrofa mogła spowodować automatyczne odłączenie zasilania. Szybko jednak przekonał się, że teraz, w decydującym momencie, bogowie stanęli po jego stronie. Rozległ się głośny trzask, raz jeszcze sypnęło iskrami,

a z piersi Sina wyrwał się straszny krzyk, gdy przez jego ciało przepłynęło siedemset pięćdziesiąt woltów. Palce u rąk rozprostowały się gwałtownie, skóra twarzy zmarszczyła się dziwacznie, a spadające na ziemię okulary odsłoniły oczy, które w jednej chwili pokryły się bielmem. Sin niewątpliwie zginął bardzo szybko, ale z jakiejś przyczyny stał jeszcze, z nastroszonymi włosami, a jego ciałem wstrząsały konwulsje. Wreszcie znieruchomiał, jakby ktoś wyciągnął wtyczkę, pozwalając, by elektryczność wypuściła go ze śmiertelnego uścisku. Nad półotwartymi ustami trupa uniosła się smużka dymu. Jason Sin padł na ziemię w chwili, gdy Bond poczuł słodkawy zapach przypalonego mięsa. Powstał niepewnie, uważając, by nie dotknąć żadnej z szyn. Wagon płonął, ale Bond był pewny, że w miarę szybkim krokiem zdoła przejść obok niego i dostać się na peron. Schylił się jeszcze, by zabrać pistolet Sina. Zabrał go... na wszelki wypadek. Dusząc się i trąc oczy obolałe od dymu, ruszył w stronę wyjścia.

24 Czas podróży

Deszcz rzucił się na Londyn jak rozgniewana panna młoda. Natrętnym bębnieniem wypłoszył ludzi z ulic, burzył się w rynsztokach, a każdy, kto się na niego natknął, czym prędzej wracał do domu. Ruch uliczny najpierw wyraźnie zwolnił, a potem wręcz ustał. Wszystkie światła miasta – reflektory samochodów, światła pozycyjne, sygnalizacja świetlna, nawet neony – rozmyły się w deszczu i zmieniły w jeden kolorowy wir. Gęste chmury płynęły nisko nad dachami, przeglądając się w niezliczonych kałużach. I nie było przed tym wszystkim ucieczki. Deszcz zmył wszelkie wspomnienia o sierpniowym słońcu. W taki dzień ptaki ruszały w drogę na południe, a liście zaczynały umierać. Lada chwila miały nadejść chłody – kolejny rok spływał z wolna do kanalizacji burzowej. Bond lubił dźwięk deszczu dzwoniącego o dach jego bentleya. Wycieraczki niestrudzenie malowały wachlarze na przedniej szybie, a on spoglądał przez nią na przemoknięty Regent’s Park i czuł, że jest w domu. Minęło dwanaście godzin, odkąd super 7 clipper linii Pan American przywiózł go na Heathrow. Podczas lotu do domu pierwszą klasą – na koszt wdzięcznych kolegów z CIA – Bond w pełni wykorzystał uroki pokładowego barku, a także nieco zbyt srogiej stewardesy, flirtując z nią na wysokości trzydziestu tysięcy stóp, zanim wyciągnął się wygodnie na długim jak łóżko rozkładanym fotelu i zapadł w błogi sen. Miał dość czasu, by powspominać ostatnią noc spędzoną w Nowym Jorku. Nie chcę cię rzucać,

Nie chcę zasmucać, To czas podróży – to na mnie czas. Właśnie tę piosenkę Franka Sinatry zaserwowano pasażerom w kabinie tuż przed odlotem. Sam Bond nie wybrałby trafniej. Gdy Secret Service zaangażowała się w sprawę, wydarzenia w Nowym Jorku nabrały znakomitego tempa, choć trzeba przyznać, że opinia, którą Jeopardy wygłosiła na stacji techniczno-postojowej na Coney Island, potwierdziła się w stu procentach. Znalezienie właściwej osoby we właściwym biurze w Waszyngtonie trwało pół nocy i gdyby Bond nie ruszył na własną rękę w pogoń za składem wagonów R-11, sprawa mogła zakończyć się zgoła inaczej. Oboje wiedzieli, jak niewiele brakowało. Pociąg zatrzymał się na południe od Dwudziestej Trzeciej Ulicy, a eksperci, którzy zbadali ładunek wybuchowy, potwierdzili, że eksplozja mogłaby wywołać bardzo poważne skutki w sercu Manhattanu. Groźba zburzenia Empire State Building była jak najbardziej realna. Zniszczeniu uległyby niezliczone biura, mieszkania i hotele w sąsiedztwie gmachu, zginęłyby tłumy ludzi, a miasto musiałoby wydać miliard dolarów na odbudowę. Strata rakiety kosmicznej Vanguard była naturalnie bolesna, lecz w sumie była to niewysoka cena, skoro udało się ocalić Nowy Jork. Komandor Eugene T. Lawrence dowiedział się, że jego służba w NRL dobiegła końca. Nie udało się jeszcze wyjaśnić, w jaki sposób Thomas Keller zdołał dokonać sabotażu turbosprężarki w taki sposób, że mimo licznych testów nikt nie zauważył niczego podejrzanego. Prawdą jest jednak, że istnieją ogromne różnice między testami statycznymi a rzeczywistym startem rakiety, Keller zaś bez wątpienia wiedział, co robi. Całą prawdę mogło ujawnić jedynie badanie szczątków silnika, a jako że spoczął on gdzieś na dnie Atlantyku, nie należało czekać na informacje w tej sprawie z zapartym tchem. Jason Sin zginął. Amerykańskie służby – CIA, FBI i Secret Service – okazały nadzwyczajne zadowolenie z powodu takiego obrotu rzeczy. Sprawa

Goldfingera jeszcze nie została zamknięta i przedstawiciele rządu – zwłaszcza republikańskiego – mieliby bardzo poważne problemy z wyjaśnieniem obywatelom, jak to możliwe, że nagle tak wielu multimilionerów zajęło się w Stanach Zjednoczonych gangsterską działalnością. Ludzie Sina poszli w rozsypkę. Nalot na bazę sprzętową firmy Blue Diamond opodal Paterson nie przyniósł wielkich rezultatów – była prawie pusta. Dokonano jednak pewnego dość ponurego odkrycia. Udało się wykopać dwie trumny w miejscu, w którym próbowano żywcem pochować Bonda. Jak wskazywały ślady we wnętrzu skrzyń, ludzie, których zwłoki odkryto, umarli straszną śmiercią, próbując gołymi rękami wydostać się na wolność. Bez wątpienia były to bardziej pechowe ofiary okrutnej gry karcianej Jasona Sina. Jeopardy spędziła dwa dni poza miastem, składając całą serię raportów swoim przełożonym, a Bond odpoczywał i starał się zaleczyć przynajmniej najcięższe kontuzje. Skończyło się nie najgorzej – na licznych stłuczeniach i jednym złamanym żebrze, ale czuł się tak, jakby przeciągnięto go przez wyżymaczkę. Odnosił jednak wrażenie, że dopisało mu szczęście, bo w ostatnich minutach życia Sin zatracił resztki rozsądku i przyzwoitości. Owszem, kopniaki były bolesne, ale przynajmniej sprawiły, że zapomniał o pistolecie, który trzymał w ręku. Bond cieszył się, że choć parę dni może spędzić w samotności i spokoju, ale umówił się z Jeopardy na kolację we dwoje, „gdy tylko zjawi się na Manhattanie”. Postarał się, by spotkanie wypadło jak najlepiej. Zatrzymał się w hotelu Plaza przy Piątej Alei, choć nie wybrałby go w normalnych okolicznościach – był to przybytek nazbyt zadowolony z siebie, odrobinę zbyt ostentacyjny. Ileż pozłacanej porcelany można zmieścić w jednym hotelu? I czy 1650 kryształowych żyrandoli to nie lekka przesada? Lecz i tym razem rachunek płaciły władze Stanów Zjednoczonych: „My stawiamy, panie Bond. Cokolwiek pan zamówi, proszę dopisać na rachunek pokoju”. Z okien apartamentu rozciągał się widok na Central Park. Bond zamówił

butelkę schłodzonego szampana Clicquot Rosé oraz dwa kieliszki, każąc ustawić je przy podwójnym łożu okrytym pościelą marki Frette z materiału o cudownie gęstym splocie („taką samą mieli na Titanicu”, oznajmił mu z dumą portier). Zarezerwował też najlepszy stolik na kolację w salce Rendezvous. Słowem, był dobrze przygotowany. Jeopardy spóźniła się nieco i w wielkim pośpiechu przecisnęła się między stolikami. Ubrała się idealnie na tę okazję i wyglądała oszałamiająco w czarnej sukni wieczorowej z jedwabnego aksamitu – od Christiana Diora, domyślił się Bond – o ostro zarysowanych ramionach, długich rękawach i talii podkreślonej niemal okrutnie za pomocą czarnego skórzanego paska. Siniaki na jej twarzy zdążyły zblaknąć, albo aż tak zręcznie ukryła je pod makijażem. Do sukni dobrała prosty naszyjnik z trzema blisko osadzonymi szafirami – być może była to dyskretna aluzja do firmy Blue Diamond. Bond wstał, by odsunąć dla niej krzesło, a gdy siadając, musnęła ramionami jego pierś, wiedział, że ten wieczór może się zakończyć tylko w jeden sposób. Sam wybrał potrawy dla obojga: sałatkę Cezar na początek, a solę z rusztu na główne danie. – Nie dowierzam jadłospisom sporządzonym po francusku, chyba że jestem we Francji – wyjaśnił. – Połowa tych dań byłaby albo pretensjonalna, albo przekombinowana, zostańmy więc przy czymś nieskomplikowanym. – Jak uważasz – odpowiedziała Jeopardy. – Tylko wybierz naprawdę dobre wino. Zwykle nie stać mnie na to, żeby bywać w takich miejscach. A jeśli chodzi o menu, to zniechęciło mnie już to pismo pełne zawijasów. Pewnie zawyżają ceny o połowę. – Uśmiechnęła się, a wtedy nie do końca dopasowane detale jej twarzy, które tak go zaintrygowały, ułożyły się nagle w piękną harmonijną całość. – Tak się cieszę, że cię widzę, James. Jak tam żebra? – Domyślam się, że nie chodzi ci o te z menu. Moje – całkiem nieźle. Kelner podał koktajle, które Bond zamówił wcześniej – negroni ze

słodkim wermutem, campari, ginem i plasterkiem pomarańczy. Zrezygnował ze swojego martini, by nie przypominać dziewczynie okazji, przy której skosztował go ostatnio. Zadzwoniły kieliszki. Pianista ukryty w kącie sali, za kolumnadą i bujną roślinnością, zaczął swój koncert. Dobrze się czuli we dwoje, choć wiedzieli, że to pożegnanie. Bond następnego ranka miał odlecieć do Londynu, a Jeopardy zamierzała wrócić do Waszyngtonu. Dostała już nowe zadanie, „operację porządkową”, której celem było prześledzenie wszystkich płatności gotówkowych Jasona Sina z ostatniego roku i ewentualne przechwycenie kolejnych studolarówek Bernharda. Za dwadzieścia cztery godziny miało ich dzielić trzy i pół tysiąca mil. To oznaczało kolację bez zobowiązań. Jeden wieczór, nic więcej. Jeopardy pierwsza ubrała to w słowa, gdy podano im kawę, a Bond zapalił trzeciego papierosa. – Masz tu pokój – powiedziała. – Apartament. Twoi ludzie bardzo się o mnie troszczą. – I tam się wybieramy? – A tego właśnie chcesz? – Chyba tak. – Spojrzała na niego z ciekawością. – Przecież właśnie po to mnie zaprosiłeś, prawda? Nie tylko na tę wymyślną kolację. – Myślę, Jeopardy, że jesteś cudowną dziewczyną. Byłaś przy mnie, gdy potrzebowałem pomocy. Gdyby nie ty, zastrzeliliby mnie w motelu Starlite albo zostałbym na torach na Coney Island. Powiedziałbym, że już jesteśmy czymś więcej niż przyjaciółmi. – I zamierzasz zostawić mi coś na pamiątkę naszego rozstania? – Cóż... – Bond nie potrafił do końca rozgryźć jej tonu. – Mógłbyś mi coś kupić u Tiffany’ego. – Wolałabyś? – Nie. – Uśmiechnęła się jak urwis. – Droczę się z tobą. No dobrze, panie Jamesie Bondzie. Zaprowadź mnie do swego apartamentu. Czyż nie

zasługujemy na odrobinę szczęścia po tym wszystkim, co razem przeszliśmy? Z początku kochała się z nim niemal niechętnie. Pozwoliła, by zdjął z niej ubranie, a gdy była naga, położyła się na łóżku ze skrzyżowanymi nogami, zasłaniając się dłonią niczym delikatna Wenus pozująca do klasycznego obrazu. Przyglądała mu się, gdy się rozbierał, i dopiero wtedy dostrzegł w jej oczach przebłysk apetytu. Położył się na niej i łagodnie ucałował jej wargi. Błądził ręką między jej piersiami, a potem niżej i niżej. Poczuł, że jej skóra leciutko drży, a sekundę później Jeopardy chwyciła go mocno za nadgarstek. Z mocą, o którą jej nie podejrzewał, pociągnęła go w bok, a gdy położył się na plecach, sama wśliznęła się na niego. Wsunęła dłonie pod jego ramiona, a potem przycisnęła go mocno do piersi. – A niech cię – mruknęła. – Do diabła, rób, co chcesz.

Później, gdy było po wszystkim, znowu wydała mu się delikatna, może nawet lekko zasmucona tym, co zaszło. Objął ją czule. – Co się stało? – spytał. – Myślę o tym, że to twój sposób na pożegnanie. – Niekoniecznie. – Koniecznie. – Wtuliła się w niego najszczelniej, jak umiała. – Cudownie było cię znać, James. No, z małym wyjątkiem. Mało nie umarłam podczas tej kolacji u Sina. Ale w sumie... wiedziałam, że jakoś z tego wyjdziemy. – Bo dobrze nam razem szło. – Mieliśmy szczęście, przecież wiesz. Ale to już koniec, prawda? Zostawisz mnie, wyjedziesz. Muszę ci powiedzieć, że bez ciebie życie będzie znacznie mniej interesujące. – Możemy się jeszcze spotkać. – Nie sądzę. – Przez chwilę leżała w milczeniu, a gdy znowu się

odezwała, jej głos brzmiał znacznie spokojniej: – Myślę, że powinieneś o czymś wiedzieć. Jest taki facet w Waszyngtonie, w Departamencie Skarbu. Jest uroczy i taki solidny... i trochę się spotykaliśmy. Chce, żebym poznała jego rodziców. Pewnie skończy się tak, że za niego wyjdę, urodzi nam się dwoje dzieci i razem się zestarzejemy. Nie jestem pewna, czy tego naprawdę pragnę, ale myślę, że tak będzie dla mnie najlepiej. A ty nigdy taki nie będziesz, prawda? Dlatego najlepiej będzie, jeśli jutro rano obudzisz się i stwierdzisz, że już mnie nie ma. – Jeopardy... – Nie szkodzi, James. Tak musi być. Chcę, żebyś kochał się ze mną jeszcze raz, w tej chwili. Potem zaśniemy i obiecasz mi, że nie otworzysz oczu, póki nie usłyszysz, że już wyszłam. – Znowu mi uciekasz? – Tak. Właśnie tak, James. – Obróciła się i zarzuciła mu ręce na szyję. Uśmiechnęła się, błyskając oczami. – Możesz mnie zapamiętać jako dziewczynę, która ci uciekła. Zrobił tak, jak sobie życzyła. Tej nocy spał głębokim snem, a rankiem leżał i słuchał, gdy się ubierała, ale nie otworzył oczu, póki nie wyszła.

Siedząc w samochodzie smaganym londyńskim deszczem, Bond wspominał to ciche trzaśnięcie drzwi. Gdy Jeopardy wyszła, jeszcze przez długą chwilę czuł wokół siebie jej zapach. Wreszcie wstał, wziął prysznic, ubrał się i samotnie zjadł śniadanie w hotelowej restauracji. Zanim przyjechała taksówka, już nie myślał o dziewczynie, która oczywiście miała rację. Jakim cudem mieliby znaczyć coś dla siebie, gdyby dzieliło ich trzy i pół tysiąca mil? Przed sobą miał gmach Secret Service. Deszcz ani myślał ustać i Bond przeczuwał, że zanim dobiegnie do frontowych drzwi, przemoknie do suchej nitki. Rzadko nosił parasol, uważał go za idiotyczny, nieporęczny wynalazek,

który wobec prawdziwej ulewy – takiej jak ta – i tak był kompletnie bezużyteczny. Zaparkował na swoim zwykłym miejscu i przez chwilę siedział nieruchomo za kierownicą, słuchając bębnienia kropel o dach. Czekał go długi dzień. Najpierw musiał sporządzić raport o wszystkim, co się wydarzyło od chwili, gdy wyjechał z Londynu. Loelia Ponsonby naturalnie spisałaby go na maszynie. M na pewno zamierzał wysłać go do lekarza na gruntowne badanie, może nawet jeszcze tego popołudnia. Bond zwrócił uwagę na mężczyznę, który szedł w jego stronę chodnikiem. Ubrany w płaszcz przeciwdeszczowy bez guzików, ręce trzymał w kieszeniach, by się nim szczelniej otulić. Głowę zwiesił nisko i choć przez strugi deszczu spływające po szybie trudno było dostrzec szczegóły jego fizjonomii, Bond miał wrażenie, że twarz nieznajomego wykrzywia grymas bólu. Włóczęga? Pijacy nie wychodzili do miasta o tak wczesnej porze. Bond otworzył drzwi i silny wiatr natychmiast ochlapał go wodnym pyłem. W tej samej chwili mężczyzna zszedł na jezdnię, jakby chciał obejść bentleya. Bond już błądził gdzieś myślami, rozkojarzony fatalną pogodą. Zanim zdał sobie sprawę, że jest w niebezpieczeństwie, było już za późno. Od nieznajomego dzieliły go tylko drzwi samochodu. Mężczyzna wyjął rękę z kieszeni. Trzymał w niej pistolet. Gdy uniósł głowę, Bond ujrzał na jego twarzy brudne, przemoczone bandaże. Wściekły blask oczu napastnika był jeszcze straszniejszy niż ślady poparzeń wokół nich. Do jego czoła przywarło kilka kosmyków włosów o barwie trudnej do określenia. Dłonie osłonięte były rękawiczkami, spod których wystawały bandaże chroniące nadgarstki. Ten człowiek musiał niedawno uciec z oddziału intensywnej opieki medycznej w którymś ze szpitali. Bond już wiedział, z kim ma do czynienia. Dimitrow. Rosyjski kierowca wyścigowy. Numer Trzeci. – Bond – powiedział Dimitrow. Przypuszczalnie nikt nie potrafiłby zawrzeć większej dawki jadu w tak krótkim słowie. 007 nie odpowiedział. Popełnił karygodne niedbalstwo, parkując w miejscu, w którym zwykle parkował, choć przecież pierwsza i naczelna

zasada przetrwania nakazywała agentom unikać powtarzalności, nie popadać w nawyki, które wróg mógłby rozszyfrować i wykorzystać. Mało tego, patrzył na tego człowieka, obserwował go od dłuższej chwili, a nie domyślił się, że to ktoś więcej niż Bogu ducha winny przechodzień. A przecież zawsze należy działać tak, jakby wszystko było możliwe. Krótko mówiąc, nie popisał się, a teraz był bezbronny. Chyba że... Jego umysł znowu pracował na wysokich obrotach, tworząc plan, analizując możliwości. Pistolet, walther PPK, spoczywał w ukrytym przedziale schowka na rękawiczki. Z miejsca, w którym stał Bond, wystarczyło wyprostować ramię, a inteligentnie zbudowane urządzenie niemal wcisnęłoby mu broń do ręki. Udając, że chce się tylko podeprzeć, wsunął rękę do samochodu i położył na orzechowej desce rozdzielczej. – Nie ruszaj się! Chcę widzieć twoje obie ręce. – Dimitrow uniósł broń nieco wyżej, stojąc nieruchomo w deszczu. Jak to możliwe, że nikt tędy nie przechodzi? Nie, tak naprawdę była to ostatnia rzecz, której Bond by sobie życzył. Gdyby bowiem ktoś się zbliżył, Rosjanin oddałby strzał i to byłby koniec spotkania. Znacznie lepiej było spędzić z nim kilka chwil. Wydawało się oczywiste, że Dimitrow ma ochotę zrzucić z serca jakiś balast. Na szczęście nie zauważył, że Bond zdążył wcisnąć malutki guzik na desce rozdzielczej. Elektronicznie sterowany mechanizm otworzył skrytkę i kątem oka 007 widział już swój pistolet. Stał po prawej stronie samochodu, więc musiałby dosięgnąć go lewą ręką. Na szczęście instruktor nalegał, by Bond posługiwał się na strzelnicy obiema rękami. Ćwiczył tyle godzin, że teraz lewą posługiwał się praktycznie równie szybko i sprawnie jak prawą. Teraz zaś strzelecka sprawność miała mu się przydać, naturalnie pod warunkiem, że zdołałby sięgnąć po broń. – Ty mi to zrobiłeś – powiedział Dimitrow szkolną angielszczyzną. Nie dość, że była to angielszczyzna wyuczona tam, gdzie kształcili się wszyscy agenci Smierszu – w jakiejś norze na przedmieściach Moskwy – to jeszcze zniekształcona przez pokryte pęcherzami usta. Akcent Rosjanina był chyba

nawet silniejszy od tej ulewy. – Ocaliłem ci życie – odparował Bond. – Mogłem cię tam zostawić, żebyś się spalił. – Paliłem się! – Dimitrow był wzburzony. – Cały jestem poparzony! – Straciłeś panowanie nad samochodem. To był wypadek. Argumenty Bonda nie miały żadnego znaczenia, bo ten człowiek i tak zamierzał go zabić. Lecz jednocześnie każda forma rozmowy była korzystna, ponieważ pozwalała mu zyskać na czasie. Stworzyć plan. – Ja wiem, kto ty jesteś, panie James Bond. – Imię zabrzmiało w ustach Rosjanina jak „Szems”. Zbliżała się chwila prawdy, to było oczywiste. Ociekający wodą pistolet mierzył teraz prosto w Bonda. – A koledzy ze Smierszu wiedzą, że tu przyjechałeś? – spytał 007. Wątpił, by tak było. Nawet Rosjanie nieczęsto posyłali swoich agentów na ulice Londynu. Instynkt podpowiadał mu, że to prywatna zemsta Dimitrowa. – Nie podziękują ci za to, co tu wyprawiasz. – Nie jestem tu dla Smierszu, tylko dla siebie. Bond wiedział, że to koniec. Pora rozstrzygnięcia. Na szczęście wiedział też, co robić. Od dłuższej chwili z każdym słowem nieznacznie uginał kolana, obniżając się niepostrzeżenie. Ułatwiał mu to deszcz zalewający oczy Rosjanina, który w ogóle nie zauważył zmiany. Strzał, który padł z najkrótszego dystansu, mierzony był precyzyjnie w pierś Bonda. Lecz Bond stał za drzwiami swego bentleya, a kula, która miała trafić go w serce, musiała przebić szklaną taflę. O tym Rosjanin w żaden sposób nie mógł wiedzieć – jedną z modyfikacji, które tak irytowały Bonda, a które zostały mu narzucone przez Oddział Q, była wymiana wszystkich szyb w samochodzie na kuloodporne. Szyba naturalnie pękła, ale nie przepuściła pocisku, 007 zaś zanurkował do wozu, lewą ręką sięgając po broń.

Pochwycił ją i natychmiast nawrócił, by pod osłoną drzwi rzucić się na ziemię. Zanim Dimitrow zrozumiał, co się stało, było już za późno. Zdążył wycelować po raz drugi, ale Bond był szybszy. Trzy kule wybiły rytm nieuprzejmego pożegnania, przebijając pierś i gardło Rosjanina. Bond leżał w potokach deszczu, czując pulsowanie w okolicy złamanego żebra. Jakiś samochód przejechał tuż obok i ochlapał go wodą z kałuży, ale nie zatrzymał się – kierowca niczego nie zauważył. W końcu Bond wstał, wsunął walthera do kieszeni i podszedł do martwego Rosjanina, który leżał na asfalcie w kałuży deszczówki i krwi. Nadal trzymał w ręku pistolet, makarowa 9x18 mm, broń dość wyrafinowaną, ale wątpliwej urody, używaną głównie przez rosyjskich wojskowych i milicjantów. Naprawdę niewiele brakowało. Jego palec wskazujący zdążył zawinąć się wokół cyngla i w tej pozycji zaczynał już sztywnieć. Cyngiel śmierci. Bond dobrze pamiętał te słowa, zasłyszane w bazie na wyspie Wallops. Pomyślał, że to stosowny finał całej sprawy. Stojąc nad trupem Dimitrowa, musiał przyznać w duchu, że nawet jeśli chroniła go kuloodporna szyba, to o życiu i śmierci rozstrzygnęły tak naprawdę mikrosekundy między strzałem, który zabił tego człowieka, a strzałem, którego ten człowiek nie zdążył oddać. Być może byłem odrobinę szybszy, pomyślał. A może też miałem więcej szczęścia. Wiedział, że nie zawsze tak będzie. Że przyjdzie taka chwila, taka misja, w której wyczerpie mu się zapas szczęścia. I nie były to domysły, tylko matematyczna pewność. W sekcji 00 nie było długowiecznych agentów i oczywiste było to, że pewnego dnia ktoś gdzieś nareszcie zdobędzie nad nim przewagę, a wtedy to on, James Bond, padnie martwy w strugach deszczu. Ale nie tego dnia.

Podziękowania

Proszę pozwolić, że wyjaśnię, skąd się wzięła niniejsza książka. Byłem zachwycony, gdy spadkobiercy Iana Fleminga nawiązali ze mną kontakt latem 2014 roku i zaproponowali, bym podążył śladem bardzo zasłużonych autorów, tworząc nową powieść o Jamesie Bondzie. Jednakże w przeciwieństwie do owych autorów ja od początku dysponowałem czymś, czego oni nie mieli. Przeglądając pozostawione przez Iana Fleminga papiery z okazji pięćdziesiątej rocznicy jego śmierci (12 sierpnia 1964 r.), krewni odkryli kilka zarysów fabuły, stworzonych z myślą o serialu telewizyjnym, który miał powstać w Ameryce. Światowy sukces pierwszego filmu pełnometrażowego o Bondzie, zatytułowanego Doktor No (1962), sprawił, że z produkcji serialu zrezygnowano. Fleming wykorzystał później niektóre ze stworzonych już szkiców, włączając je do zbiorów opowiadań Tylko dla twoich oczu i Ośmiorniczka. Wykorzystał wszystkie prócz pięciu. Przejrzałem je z przyjemnością i jeden z nich od razu zwrócił moją uwagę. Tekst zatytułowany Morderstwo na kołach – pozwoliłem sobie tak zatytułować siódmy rozdział niniejszej książki – rzucał Bonda w śmiertelnie niebezpieczny świat wyścigów samochodowych. Kiedy go czytałem, ze zdziwieniem uświadomiłem sobie, że choć bohater imał się różnych sportów – grał w brydża w Moonrakerze, w golfa w Goldfingerze i w bakarata w Casino Royale – to nigdy, w żadnej z powieści, nie miał nic wspólnego ze znacznie bardziej ryzykownym współzawodnictwem: wyścigami Grand Prix. Jeszcze bardziej podniecił mnie fakt, iż autor zamieścił w swym szkicu scenę

rozmowy Bonda z Billem Tannerem i M w kwaterze głównej Secret Service. Oznacza to, że fragmenty opisów i dialogu w rozdziale drugim niniejszej powieści to dzieło samego Iana Fleminga. W sumie jest tego czterysta, może pięćset słów, ale dla mnie były one czymś więcej niż inspiracją – były trampoliną. Prawda jest taka, że niełatwo było mi uchwycić sedno stylu Fleminga i byłem mu wdzięczny, że pomógł mi w taki sposób. Jak donosiły media, w szkicu Fleminga ofiarą knowań Smierszu na torze Nürburgring miał paść Stirling Moss. „Akcja przenosi się na angielski tor wyścigowy. Moss instruuje Bonda, oglądamy go w kilku scenach, albo kogoś innego wybranego do roli, podczas udzielania autentycznych porad na temat wyścigów samochodowych na najwyższym poziomie”. Szczerze podziwiam sir Stirlinga, ale postanowiłem wyłączyć go z tej opowieści, ponieważ w przygodach Bonda nigdy nie uczestniczą prawdziwi celebryci. Nie wspominając o tym, że mogłaby mu się ona nie spodobać. Bardzo wielu ludzi pomogło mi stworzyć Cyngiel śmierci – gdyby nie ich cenny czas i wiedza, byłaby to praca ponad moje siły. (Co rzekłszy, oczywiście biorę na siebie wszelkie błędy techniczne). Przede wszystkim muszę wspomnieć, że mój przyjaciel Nick Mason wprowadził mnie w świat Grand Prix, pozwolił korzystać ze swej wspaniałej biblioteki oraz pokazał swą niesamowitą kolekcję klasycznych samochodów w Ten Tenths opodal Cirencesteru. Gdy tam przebywałem, opiekowali się mną Mike Hallowes i Ben de Chair, którzy pokazali mi w akcji między innymi maserati 250F, należący do Nicka Masona, oraz pomogli zrozumieć, dlaczego akurat ten wóz zasługuje na miano klasyka. Odwiedziłem tor Nürburgring z Marinem Franchittim, jednym z najszybszych kierowców wyścigowych na świecie i zwycięzcą wyścigu dwunastogodzinnego na torze Sebring, ponoć najcięższego po Le Mans. Fantastycznie wprowadził mnie w tajniki pracy zawodowych kierowców wyścigowych i dwukrotnie pokonał ze mną liczące 20,8 km okrążenie – nigdy nie zapomnę tego doświadczenia!

Doug Miller z National Science Museum oraz Dave Wright, ekspert od aspektów technicznych obrony rakietowej i jeden z dyrektorów Union of Concerned Scientists, wspólnie zaprezentowali mi podstawy inżynierii rakietowej. Doktor Tony Yang z University of British Columbia podzielił się ze mną przemyśleniami na temat inżynierii strukturalnej w kontekście trzęsień ziemi. Odwiedziłem też imponującą wystawę w Muzeum Transportu w Nowym Jorku, którego uprzejmy personel udostępnił mi archiwum. Nie wolno mi zapomnieć o licznych książkach. Zastanawiam się czasem, czy uczeni i popularyzatorzy nauki nie irytują się, gdy tacy ludzie jak ja korzystają z ich wiedzy po to, by stworzyć thriller. Cóż, mogę jedynie w ramach wdzięczności wymienić tytuły i autorów prac, które mi pomogły: War and Peace in the Space Age – James Gavin Countdown: A History of Space Flight – T.A. Heppenheimer Vanguard: A History – Constance McLaughlin Green i Milton Lomask Space Race: The Battle to Rule the Heavens – Deborah Cadbury The Limit – Michael Cannell Maserati 250F, Owner’s Manual – Ian Wagstaff The Technique of Motor Racing – Piero Taruffi Remembering Korea 1950: A Boy Soldier’s Story – H.K. Shin The Bridge at No Gun Ri – Charles J. Hanley The Korean War – Max Hastings Working Class New York – Joshua B. Freeman Ian Fleming – Andrew Lycett James Bond: the Man and his World – Henry Chancellor The James Bond Dossier – Kingsley Amis

Na koniec kilka bardziej osobistych podziękowań.

Podczas aukcji dobroczynnej, której celem było zebranie środków na jakże potrzebny drugi helikopter, ambulans powietrzny dla Londynu, dwaj licytujący – Nigel Wray i Bernardo Hertogs – zapłacili mnóstwo pieniędzy za to, by ich nazwiska pojawiły się w powieści. Nawiasem mówiąc, jest to doprawdy szokujące, że trzeba urządzać aukcje na tak szlachetny cel jak ratowanie ludzkiego życia. Nigel Wray ostatecznie podarował swój „występ” w mojej książce Henry’emu Fraserowi, który pojawia się w rozdziale drugim. Co oczywiste, Ian Fleming Publications Ltd oraz The Ian Fleming Estate zasługują na mą ogromną wdzięczność za powierzenie mi tak ikonicznej postaci jak James Bond. Dziękuję szczególnie Corinne Turner, która zwróciła się do mnie w tej sprawie pierwsza. Nasza współpraca układała się bardzo szczęśliwie, także dzięki pomocy Jonny’ego Gellera z Curtisa Browna, który reprezentuje spadkobierców, oraz zawsze czujnego Jonathana Lloyda, który reprezentuje mnie. Mam wielkie szczęście korzystać ze wsparcia mojej własnej panny Moneypenny w osobie Lauren Macpherson, mojej asystentki. Kolejny raz pragnę podziękować mojemu wydawcy, Orion Books, mojej redaktorce Kate Mills oraz Jonowi Woodowi i Malcolmowi Edwardsowi. Każdy, kto miał do czynienia z moimi książkami, z pewnością wie, jak wiele znaczył dla mnie James Bond przez całe moje życie. Na koniec muszę więc podziękować Ianowi Flemingowi za jego geniusz, który sprawił, że nastoletni chłopak zaczął czytać i używać wyobraźni, i który wywarł na mnie i nadal wywiera ogromny wpływ. Podczas tworzenia Cyngla śmierci starałem się pozostać wierny oryginalnej wizji Bonda i przedstawić jego postać taką, jaką była, gdy w latach pięćdziesiątych narodziła się w wyobraźni autora – choć oczywiście mam nadzieję, że i miłośnicy bardziej współczesnych klimatów nie poczują się urażeni. I na koniec jeszcze jedno szczere zdanie: pisanie tej powieści było dla mnie autentyczną przyjemnością.

Tytuł oryginału: Trigger Mortis Copyright © Ian Fleming Publications Limited and The Ian Fleming Estate 2015 The moral rights of the author have been asserted. Autorskie prawa osobiste zostają zachowane Material from Murder On Wheels, by Ian Fleming, Copyright © The Ian Fleming Estate 2015 Translation copyright © 2015 by REBIS Publishing House Ltd. JAMES BOND and 007 are the registered trade marks of Danjaq LLC, used under licence by Ian Fleming Publications Limited. All Rights Reserved. The Ian Fleming logo is a trademark owned and used by The Ian Fleming Estate, used under licence by Ian Fleming Publications Ltd

Trigger Mortis © Ian Fleming Publications Ltd and The Ian Fleming Estate 2015 Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2015 Informacja o zabezpieczeniach W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa. Redaktor: Krzysztof Tropiło Projekt okładki © Dom Wydawniczy REBIS Fotografie na okładce © alphaspirit/iStock (sylwetka mężczyzny) © Adrianna Williams/Corbis/Profimedia (sylwetka kobiety) © Michael Cole/Corbis/Profimedia (samochód) fot. na lic. CC BY 2.0/Flickr/THOR (kieliszek) Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Cyngiel śmierci, wyd. I, Poznań 2015)

ISBN 978-83-7818-953-4

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40; fax 61-867-37-74 e-mail: [email protected] www.rebis.com.pl Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com
Anthony Horowitz - Cyngiel śmierci.pdf

Related documents

285 Pages • 76,666 Words • PDF • 1.4 MB

232 Pages • 210,033 Words • PDF • 1.2 MB

7 Pages • 937 Words • PDF • 374.7 KB

23 Pages • 69 Words • PDF • 6 MB

395 Pages • 120,992 Words • PDF • 6.4 MB

229 Pages • 84,657 Words • PDF • 1.2 MB

1 Pages • 60 Words • PDF • 113 KB

328 Pages • 130,705 Words • PDF • 1.5 MB

400 Pages • 162,899 Words • PDF • 1.8 MB

26 Pages • PDF • 20.8 MB

577 Pages • 227,085 Words • PDF • 2.7 MB