Michaels Kasey - Ród Coltonów - Samotny wilk.pdf

232 Pages • 51,381 Words • PDF • 808.4 KB
Uploaded at 2021-09-24 16:50

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


KASEY MICHAELS

Samotny wilk

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Tego dnia w San Francisco nic nie szło po jej myśli. Nowy system telefoniczny, który - zdaniem szefa agencji - wszystkim miał ułatwić życie, nie tylko go nie ułatwiał ale sam koszmarnie szwankował. Sophie Colton dwukrotn straciła z trudem uzyskane połączenia z klientem z Tokio, a co za tym idzie, przypuszczalnie straciła również klienta. Dziecięcy gwiazdor filmowy, z którym podpisała kontrakt na reklamę o ogólnokrajowym zasięgu, postanowił akurat w tym tygodniu rozpocząć mutację. Z dnia na dzień jego czysty, krystaliczny głosik zamienił się w piskliwy skrzek. Należało od nowa przystąpić do szukania aktora. Jakby tego było mało, w drodze na spotkanie z klientern poleciało jej oczko w rajstopach, potem złapał ją deszcz, o którym meteorolodzy zapomnieli wspomnieć, a wieczorem pokłóciła się w restauracji ze swoim narzeczonym od czterech miesięcy, Chetem Wallace'em. W porządku, może nie była to kłótnia, może było to nieporozumienie. Kłótnia to za mocne słowo. Nigdy się z Chetem nie kłócili. Zazwyczaj Chet mówił, a ona słuchała. Czasem zastanawiała się, po jakie licho w ogóle to robi. Chet chciał, by zrezygnowali z intratnych posad w agencji reklamowej i założyli własną firmę. Sophie nie

6

KASEY MICHAELS

była pewna, czy to dobry pomysł. Lubiła swoją pracę, ciężko harowała, zanim otrzymała obecne stanowisko, a w dzisiejszym bezlitosnym świecie, w którym panuje tak ostra konkurencja, tworzenie nowej agencji, a jedno­ cześnie budowanie nowej rodziny... hm, po prostu bała się, że nie podołają. Przynajmniej tak to sobie tłumaczyła, kiedy zezłości­ wszy się na Cheta, zostawiła go w restauracji, żeby do­ kończył deser i zapłacił za kolację, a sama mszyła na piechotę do domu. Najbardziej chyba zirytowała ją postawa narzeczone­ go, to, że nie wybiegł za nią z restauracji, lecz został przy stoliku, popijając kawę i jedząc krem czekoladowy. Zgoda, mieszkała tylko cztery przecznice dalej, ale na­ prawdę mógł się zachować inaczej. Nie musiał mówić: „Dobrze, kochanie, idź do domu. Postaraj się ochłonąć. Spotkamy się u ciebie za pół godziny". Nienawidziła, kiedy był taki cholernie rozsądny. A on, psiakrew, dobrze o tym wiedział. Mniej więcej w połowie drogi stanęła na moment przy krawężniku. W lewo odchodził wąski, ponury zaułek. Wzdychając głośno, Sophie podniosła głowę, po czym odgarnęła za ucho kosmyk ciemnoblond włosów. Zacis­ nąwszy powieki, westchnęła po raz drugi, następnie ru­ szyła przed siebie. Zanim jednak dziesięciocentymetrowy obcas zetknął się z asfaltem, poczuła mocne szarpnięcie; ktoś wciągał ją w zaułek. - Puść mnie! - krzyknęła, usiłując się oswobodzić. Nic więcej nie zdołała powiedzieć. Napastnik pchnął ją z całej siły na wilgotny, ceglany mur. Zrobiło się jej

SAMOTNY WILK

ciemno przed oczami. Miała wrażenie, że to sen, jakaś koszmarna surrealistyczna fantazja, która nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Niestety, wszystko działo się naprawdę. Starając się wyrównać oddech, nie stracić przytomności i opanować strach, który dławił ją za krtań, poczuła przytknięte do szyi ostrze noża. - Stój, suko! Jak tylko się ruszysz, poderżnę ci gardł Jasne? Jasne? Bojąc się, że napastnik spełni groźbę, nie mogła skiną głową. Więc w odpowiedzi zamrugała powiekami. Tak, jasne. - Dobra, w porządku, dobra. Mężczyzna był wyraźnie poruszony. Może znajdowa się pod wpływem narkotyków? Nie umiała poznać, Widziała jedynie, że jest w stanie najwyższego podniecenia Mógł ją zabić w każdej sekundzie, choćby posłusznie spełniała wszystkie jego rozkazy. Powoli cofnął ostrze. W następnej chwili leżała na brzuchu na twardym podjeździe, zaciskając zęby z bólu. Zamknąwszy oczy, przełknęła ślinę. - Czego... czego ode mnie chcesz? - spytała w końcu Nie mogła się ruszyć; napastnik przygniatał ją kolanerm d ziemi. - W kieszeni płaszcza mam portfel, a w nim pieniądze i karty płatnicze. Jeżeli się odsuniesz, sięgnę... - Głucha jesteś, ty durna suko? Co? - warknął jej nad uchem. Tak bardzo śmierdziało mu z ust, że wzdrygnęła się z obrzydzeniem. - Mówiłem, że jak się ruszysz, poderżnę ci gardło. Tak trudno to zrozumieć? Nim zdołała odpowiedzieć, zaczął przesuwać ręce po

KASEY MICHAELS

jej ciele. Cienki płaszcz, który miała na sobie, niewiele ją chronił. Opierając ciężar ciała na kolanie, którym przy­ ciskał ofiarę do ziemi, mężczyzna niezdarnie usiłował ob­ rócić ją do siebie. Potem na zmianę to ugniatał, to szczy­ pał jej piersi, wreszcie mocno wbił zęby w jej ramię. Wariat. Szaleniec. Sophie uświadomiła sobie, że fa­ cetowi nie zależy na pieniądzach. Może weźmie portfel, kiedy już ją zabije, ale na razie chodzi mu o coś całkiem innego. O nią. Chce sprawić jej ból. Choć od głównej ulicy dzieliło ją zaledwie siedem, osiem metrów, była bezradna. W prawej ręce napastnik trzymał nóż. Gdyby krzyknęła czy próbowała się wyrwać, nie zawahałby się go użyć. Nagle przyszło jej do głowy, że tak czy tak zginie. Facet nie panuje nad sobą. Diabli wiedzą, co mu za chwilę strzeli do łba. Ogarnęła ją wście­ kłość. Nie, nie będzie biernie czekać na śmierć! Nie um­ rze bez walki! Teraz była elegancką kobietą mieszkającą w mieście, ale przecież dorastała na ranczo, biegała po lasach, łaziła po drzewach, staczała walki ze starszymi braćmi, czasem na niby, dla zabawy, a czasem na serio. Bracia. Boże. Michael już nie żyje. Jego śmierć znisz­ czyła rodziców, zniszczyła całą rodzinę. Jeżeli ona też zgi­ nie... Nie! Nie może do tego dopuścić! Musi się bronić! Mamusiu, tatusiu, nie umrę! Nie pozwolę, żeby jakiś naćpany bydlak mnie zabił! Nie myśląc o przeraźliwym bólu w prawym kolanie, które strzaskała sobie, upadając na twarcy żwir, o ostrzu noża, które przylegało do jej policzka, i o wstrętnej, brudnej łapie, która wcisnęła się jej pod bluzkę, Sophie przystąpiła do obrony.

SAMOTNY WILK

Oparłszy się na łokciach, wierzgnęła kolanami niczym dziki mustang usiłujący zrzucić z grzbietu jeźdźca. Strach dodał jej sił. Największą rolę odegrał jednak element zaskoczenia. Niczego nie spodziewający się napastnik stracił równowagę i przechylił się na bok. Jeszcze jedno wierzgnięcie i była wolna. Cofała się na czworakach w stronę ulicy, usiłując zwiększyć dystans między sobą a bandytą. - Na pomoc! - krzyknęła na całe gardło. - Tu, w zaułku! Na pomoc! Błagam! Nie przestając się wydzierać, zacisnęła ręce na wiel kim plastikowym koszu na śmieci i z trudem dźwignęła się na nogi. Prawa noga właściwie nie nadawała się użytku. Nie zwracając na to uwagi, Sophie chwyciła pokrywkę i cisnęła nią w napastnika, po czym zanurzyła ręce w otwartym koszu i wyciągnęła pierwszą z brzegu „broń" - był nią odcięty czubek ananasa. Rany boskie! Tym ma się bronić? No ale zaułek leżał na tyłach ekskluzywnych lokali, do których wchodziło się od strony głównej ulicy, więc na co liczyła? Że w koszu znajdzie nabity rewolwer? Rzucała w mężczyznę czym się dało: ananasem, pustą półkilogramową puszką po sosie pomidorowym, zgniłymi warzywami. Nie przestawała krzyczeć. Po chwili poślizgnę się i upadając, przewróciła kilka mniejszych metalowych koszy. Narobiła mnóstwo hałasu, a przy okazji sama się ubrudziła - jako ofiara była coraz mniej atrakcyjna. - Jestem w zaułku! Pomocy! Ratunku! Przeklinając siarczyście pod nosem, napastnik: schylił się, by nie dostać w głowę zwiędłą kapustą, po czym

10

KASEY MICHAELS

odwrócił się i uciekł. Sekundę później dwóch porządnie ubranych mężczyzn usłyszało krzyk Sophie i przybiegło jej na ratunek. - Dzięki Bogu - szepnęła, opierając się o jednego ze swych wybawców, podczas gdy drugi wrócił pędem na ulicę, by wezwać karetkę i zawiadomić policję. Prawe kolano tak bardzo ją bolało, że o niczym innym nie myślała. Nie wiedziała, że napastnik rozciął jej po­ liczek od brody po ucho ani że straciła mnóstwo krwi. Nic nie wiedziała, bo po chwili popadła w stan błogiej nieświadomości. Tej nocy w Jackson w stanie Missisipi Louise Smith poderwała się na łóżku. Oczy miała szeroko otwarte z prze­ rażenia, ciało zlane potem. Coś jest nie tak. Czuła to. Po chwili spuściła nogi na podłogę. Wstawszy, pode­ szła do kontaktu w ścianie, włączyła światło, po czym oparła dłonie o blat komody i popatrzyła na swoje od­ bicie w lustrze. Zobaczyła kobietę, która nie wyglądała na pięćdziesiąt dwa lata. Jedynie duże piwne oczy zdra­ dzały bezmiar cierpienia, jakie przeżyła. Przeczesawszy ręką falujące, ciemnoblond włosy, niemal całkiem pozba­ wione siwizny, wzięła kilka głębokich oddechów, starając się uwolnić od paniki, która ściskała ją za serce. Widzisz? Nikogo nie ma. Jesteś sama. Nikt ci nie wy­ rządzi krzywdy. Nikt nic nie wie. Nawet ty. Miała sen. Często jej się coś śniło. Zawsze były to dziwne, skomplikowane sny. Niektóre zaczynały się do­ brze, niewinnie, ale wszystkie kończyły się źle. Pytania pozostawały bez odpowiedzi, problemy bez rozwiązania.

SAMOTNY WILK

11

Tym razem było inaczej. Nie pamiętała snu, pamiętała jedynie strach oraz pewność, że ktoś potrzebuje jej po­ mocy. Ktoś... Dziecko. Dziewczynka, która wołała do niej „mamo". Gdzie ona jest? Gdzie? Louise wyszła z sypialni i podreptała boso do kuchni po szklankę wody. Wiedziała, że dziś już nie zaśnie. Joe Colton wypadł z windy, zanim jeszcze drzwi się do końca otworzyły, i pognał w stronę dyżurki pielęgniarek. Towarzystwa dotrzymywał mu jego przybrany syn, River James. Pół godziny po tym, jak policja zadzwoniła na ranczo w Prosperino, aby zawiadomić rodzinę o wypadku Sophie, obaj byli w samolocie i lecieli do San Francisco. Dotarli na miejsce tuż przed świtem. - Moja córka, Sophie Colton... - powiedział Joe do pielęgniarki, która siedziała przy biurku, zajęta piłowa­ niem paznokci. - W którym leży pokoju? Młoda kobieta popatrzyła na niego tępym wzrokiem. - Colton? Chyba nie mamy nikogo o takim nazwisku. - Obróciwszy się na krześle, spojrzała pytająco na ko­ leżankę po fachu, która właśnie weszła do dyżurki. - Ma­ ry, czy mamy pacjentkę o nazwisku Colton? Nowa podeszła do Joego. - Czy mogę wiedzieć, kim pan jest? - Jej ojcem, do diabła! - ryknął Joe, który w wieku sześćdziesięciu lat był przystojnym, postawnym mężczy­ zną o leldco szpakowatych włosach. Teraz, wściekły i podminowany, bardziej przypominał rozjuszonego byka niż kochającego tatusia.

12

KASEY MICHAELS

River zdjął z głowy sfatygowany kapelusz kowbojski, po czym, zaciskając rękę na ramieniu swego przybranego ojca, uśmiechnął się czarująco do pielęgniarek. - Senator Colton jest trochę zdenerwowany, proszę pani - oznajmił, kładąc nacisk na słowo „senator", mimo iż urzędu senatora Joe nie piastował od lat. - Wczoraj wieczorem napadnięto jego córkę. Sophie Colton. Może zadziałała magia godności senatora, a może przyjazny uśmiech Rivera, w każdym razie pielęgniarka o imieniu Mary wyszła z dyżurki, informując mężczyzn, że zaprowadzi ich na miejsce. - Bardzo pana przepraszam, panie senatorze - tłuma­ czyła, idąc korytarzem - ale w wypadku brutalnej napa­ ści zawsze staramy się zachować ostrożność. Pańską cór­ kę przywieziono z sali operacyjnej trochę ponad godzinę temu, pewnie jeszcze śpi. Czy poinformowano pana o ra­ nach, jakie odniosła? - Boże, Boże... Joe przyłożył rękę do ust, jakby chciał powstrzymać jęk, i odwrócił się od pielęgniarki. Niepokój o Sophie, męczący nocny lot oraz gniew na Meredith, matkę So­ phie, która nie widziała najmniejszego powodu, aby to­ warzyszyć mężowi do San Francisco - wszystko to od­ cisnęło na nim piętno. - Owszem, poinformowano - rzekł River, wyręczając tego silnego mężczyznę, który jedno dziecko już pochował - ale gdyby siostra mogła jeszcze raz nam opowiedzieć, czego możemy się spodziewać, bylibyśmy wdzięczni. Oczywiście River nie potrafił wczuć się w położenie Joego, ale domyślał się, co ten przeżywa, odkąd odebrał

SAMOTNY WILK

telefon z policji w San Francisco. Na pewno przypomniał mu się telefon sprzed wielu lat z wiadomością o wypadku, jakiemu uległ Michael. Teraz strach o córkę mroził mu krew w żyłach. Z kolei on, River, bardziej odczuwał wściekłość niż lęk. Lęk i przerażenie znikły, kiedy po telefonie od policji zadzwonił do szpitala, gdzie uzyskał wyczerpujące wiadomości o stanie zdrowia Sophie: okazało się, że odniosła wiele ran, ale na szczęście nie zagrażały one jej życiu. Podczas gdy Joe Colton zajął jeden z tylnych foteli małego odrzutowca, modląc się o córkę, River siedział za sterami, marzą o tym, aby jak najszybciej znaleźć się w San Francisco i dać w zęby Chetowi Wallace'owi. Potem podnieść go z ziemi i znów mu przyłożyć. I jeszcze raz. Po chwili Joe wziął się w garść i skinął do pielęgniarki głową. - Pańska córka, senatorze, miała lekkie wstrząśnienie mózgu - oznajmiła siostra Mary, zatrzymując się przed pokojem numer 305. - Mówię o tym dlatego, że po przebudzeniu może być nieco zagubiona. Na twarzy i ciele ma mnóstwo otarć i sińców. Rzecz jasna, wszystkie rany zostały dokładnie oczyszczone. Ma również kilka głębszych zadrapań na... na piersiach, które mogą ją trochę pobolewać. Na wszelki wypadek doktor zaordynował kurację antybiotykową. Nigdy dość ostrożności, gdy w grę wchodzą ugryzienia.

Ugryzienia? To znaczy, że ten drań ją pogryzł? Te River wcześniej nie wiedział. Joe pewnie też, bo z jego gardła dobył się stłumiony jęk. River zacisnął dłoń w pięści.

14

KASEY M1CHAELS

- Ortopedzi naprawili pannie Colton kolano - konty­ nuowała pielęgniarka. - Miała uszkodzoną łękotkę przyśrodkową. Zdarza się to dość często. Niestety, później pa­ cjenci muszą nosić specjalną szynę, przez pięć lub sześć tygodni poruszać się o kulach, a potem czeka ich jeszcze intensywna rehabilitacja. - Siostra Mary westchnęła ciężko. - Doktor Hardy, szef oddziału chirurgii plastycznej, osobi­ ście zszył ranę ciętą na twarzy pańskiej córki. Pacjentka będzie potrzebowała paru dalszych poprawek chirurgicz­ nych, ale dopiero w przyszłości, kiedy wszystko się zagoi. To cud, że ostrze nie przecięło jakiejś większej żyły czy nerwu policzkowego. Zszycie rany, mimo że nie była stra­ sznie głęboka, wymagało ponad stu szwów. - O Boże! - szepnął Joe. - Moja kochana córeczka. Moja śliczna, kochana córeczka. River tak mocno zaciskał zęby, że rozbolała go szczęka. Sophie. Piękna Sophie, wciągnięta w ślepą uliczkę. Posi­ niaczona, poharatana, pocięta nożem, o mało nie zabita. Bez powodu. Tylko dlatego, że znalazła się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze i jakiś naćpany idiota posta­ nowił się zabawić. Nie znała swojego napastnika, niczym mu się nie naraziła. Teraz musi cierpieć. - Dziękujemy, siostro - rzekł River do pielęgniarki, która stała z ręką na klamce do pokoju Sophie. - Dalej już sobie sami poradzimy. - Oczywiście. - Mary skinęła ze zrozumieniem gło­ wą, po czym wróciła do dyżurki. - Gotów? - spytał River, patrząc na ojca. - Nie - odparł Joe tak cicho, że niemal nie było go słychać. - Rodzic nigdy nie jest gotów do spotkania ze

SAMOTNY WILK

swoim dzieckiem w szpitalu. - Wciągnął głęboko powietrze. - Ale trudno. Chodźmy. River pchnął drzwi, przepuścił Joego przodem, po czym sam wszedł do środka. Nic chciał widzieć Sophi w takim stanie - poharatanej i bezradnej. Zawsze tryskała energią. Odkąd pojawił się na ranczu, nie odstępowała go na krok; nim się spostrzegł, wdarła się w jego serce. Dzieląca ich różnica czterech lat wydawała się ogromna, kiedy byli młodsi. Bo cóż mogli mieć wspólnego zamknięty w sobie, młody buntownik i chuda nastolatka z aparatem korekcyjnym na zębach, strupami na kolanach i kucykami na głowie? Chuda nastolatka patrzyła w niego jak w obrazek. Swoim zachowaniem doprowadzała go do białej gorączki. Złościł się na nią, wściekał. Ale ona nie zniechęcała się. I wreszcie pokochał tę smarkulę. A potem smarkula dorosła. Z chudej nastolatki w kucykach przeistoczyła się w ponętną młodą kobietę. Ubłagała go, aby towarzyszył jej na balu maturalnym. Tańczyli, rozmawiali o jej planach na przyszłość: nazajutrz miała wyjechać do Dallas, aby przed rozpoczęciem studiów przez kilka miesięcy popracować w należącej do rodziny stacji radiowej. W trakcie tańca pocałowała go, a on odwzajemnił pocałunek. Potem znów się całowali. Trzymał ją w objęciach, gryząc się w język, by nie zawołać: Nie, Sophie! Nie wyjeżdżaj! Zostań ze mną! Kochaj mnie! Przybrany syn Joego Coltona uważał, że nie w ten sposób powinien się odwdzięczyć człowiekowi, który przyjął go pod swój dach. Sophie Colton zasługuje na

16

KASEY MICHAELS

kogoś lepszego. Dlatego ją odtrącił, pozbył się jej ze swych ramion i ze swojego życia. Był brutalny. On, pół­ krwi Indianin, dziecko pijaka, powiedział ślicznej Sophie, żeby zmądrzała, żeby trzeźwym okiem spojrzała na ota­ czającą ją rzeczywistość. Od prawie dziesięciu lat widywali się sporadycznie, na zjazdach rodzinnych, na które przybywały tłumy go­ ści. Witali się na odległość, czasem do siebie uśmiechali. Zwykle jedno krążyło na jednym końcu sali, drugie na drugim; od tamtego wieczoru, gdy tańczyli przytuleni, ani razu nie byli sami. Teraz też nie byli sami. Joe stał przy łóżku, ściskając bezwładną dłoń córki. Łzy lały mu się strumieniami. - Nic jej nie będzie, Joe. Zobaczysz, wkrótce Sophie wyzdrowieje - powiedział River, usiłując pocieszyć ojca. Ale jemu też serce wyło z bólu, gdy patrzył na wi­ doczne pod bandażami rany i siniaki. Sophie wyglądała tak, jakby wlókł ją po ziemi uciekający w popłochu koń; skórę miała zdartą do krwi, miejscami była opuchnięta, fioletowosina. Największy opatrunek miała na lewym policzku. Na tym rozciętym, który wymagał założenia ponad stu szwów. O roztrzaskane kolano River się nie martwił. Go­ tów był nosić Sophie na rękach, dopóki noga się jej nie zagoi. Wiedział, że sińce i zadrapania znikną bez śladu. Ale co z twarzą? Sophie nie była próżna, nie spędzała godzin przed lu­ strem, ale miała zaledwie dwadzieścia siedem lat. Jak zareaguje na widok szramy na policzku? Na widok blizny, która codziennie będzie jej przypominała o koszmarze?

SAMOTNY WILK

17

Napastnik zranił ją nie tylko fizycznie, lecz także psy­ chicznie. Okaleczył w sposób niewidoczny na pierwszy rzut oka. Zniszczył jej pewność siebie, pozbawił odwagi; odtąd, idąc ulicą, zwłaszcza wieczorem, zawsze będzie czuła strach. River przeczesał ręką włosy, potarł kark. Łzy wezbrały mu pod powiekami. Sophie poruszyła się nieznacznie i jęknęła cicho. Próbowała otworzyć oczy. Po chwili uda­ ło jej się. Ale potem znów je zamknęła. - Zostawię was samych, Joe - szepnął River, kierując się do drzwi. - Porozmawiaj z nią, a ja wezwę pielęgniarkę. Wyszedłszy na korytarz, zamknął za sobą drzwi i oparł się o ścianę. Prawą rękę wsunął do kieszeni dżin­ sów, w lewej trzymał kapelusz, którym raz po raz uderzał się o udo. W dżinsowych spodniach, dżinsowej kurtce, w kow­ bojskich butach i kowbojskim kapeluszu wyglądał jak kowboj. I nim był. Był kowbojem zrodzonym z matki Indianki i białego mężczyzny. Po matce odziedziczył gę­ ste kruczoczarne włosy, po ojcu zielone oczy oraz gwał­ towny temperament. Wysoki, szczupły, doskonale umięś­ niony, ciężko doświadczony przez życie, w końcu trafił pod opiekuńcze skrzydła Coltonów. Joe i Meredith Coltonowie przyjęli go pod swój dach i traktowali jak syna. Dzięki nim się zmienił, uwierzył, że czeka go lepszy los. Wcześniej był jak samotny wilk. Potem, gdy Sophie zniknęła z jego życia, znów zamknął się w sobie i zaczął chodzić własnymi ścieżkami. Nie potrzebował Sophie ani nikogo innego. Był samowystarczalny. Przynajmniej tak sobie wmawiał.

18

KASEY MICHAELS

Okłamywał się. Już dawno River James nie czuł się tak bezsilny i przybity. Bezsilności jednak towarzyszyła wściekłość. Wybuchowy temperament był największym problemem młodego Rivera, kiedy jako nastolatek zamieszkał na ranczu Coltonów. Z czasem nauczył się panować nad emo­ cjami; właściwie tylko Sophie potrafiła go wytrącić z równowagi. Złościł się na nią, kiedy łaziła za nim krok w krok. Był zły, kiedy zaczęła się przeistaczać w śliczną młodą kobietę. Był zły, kiedy przestał myśleć o niej jak o sio­ strze. Był zły, kiedy ją pocałował i kiedy okazało się, że jej pragnie. Był zły, kiedy wybrała jedyne słuszne rozwiązanie i wyjechała do Dallas. I zły, że nie wróciła do domu. Najbardziej zezłościła go, kiedy przywiozła z sobą na ranczo Cheta Wallace'a, szczerzącego zęby kretyna w trzyczęściowym garniturze, i oznajmiła, że wkrótce zostanie jego żoną. Swoimi zaręczynami dała Riverowi jasno do zrozumienia, że woli mężczyznę, który jest jego całkowitym przeciwieństwem. Teraz był na nią zły za to, że leży w szpitalu, taka biedna, taka krucha i mimo sińców taka piękna. Za to, że na jej widok znów obudziły się w nim dawne uczucia. Kochał ją. Kochał przed laty, kochał teraz. I wiedział, że nigdy nie przestanie.

ROZDZIAŁ DRUGI

Joe Colton pochylił się nad łóżkiem. - Sophie? - Uścisnął dłoń córki. - Kwiatuszku, to ja. Tata. Sophie drgnęła, po czym skrzywiła się z bólu. - Tatuś? - spytała, otwierając oczy. Joe skinął głową. Nie mógł wydobyć głosu. Córka od lat nie nazywała go „tatusiem". Czasem mówiła „oj­ cze", najczęściej „tato", a kiedy była w żartobliwym na­ stroju, zwracała się do niego per „senatorze". Bardzo ją kochał. Kiedy zobaczył jej smutne oczy i spuchniętą war­ gę, która leciutko drżała, zrozumiał, że zrobiłby wszystko, aby tylko zmniejszyć jej cierpienie. - Och, tatusiu, to... było straszne - powiedziała, za­ ciskając powieki. - Ale walczyłam. Broniłam się. Nie mogłam... Michael... nie mogłam pozwolić, aby ciebie i mamę spotkała kolejna tragedia. - Ciii, maleńka. - Delikatnie pogłaskał ją po wło­ sach. - Już dobrze. Nic nie mów. Musisz teraz dużo od­ poczywać. Kiedy do pokoju weszła wezwana przez Rivera siostra Mary, Joe cofnął się od łóżka. Pielęgniarka sprawdziła pacjentce tętno, poprawiła kroplówkę. - Zasnęła? - spytał River.

20

KASEY MICHAELS

- Chyba tak - odparł Joe. - Słuchaj, chłopcze. To by­ ła długa, męcząca noc, a wiem, że musisz wrócić dziś na ranczo. Po południu przyjeżdża nowy ogier, prawda? Więc nie przejmuj się mną i ruszaj w drogę. Ja wynajmę pokój w hotelu i zostanę tak długo, póki nie będę mógł zabrać Sophie do domu. - W porządku. - River też wolałby zostać dłużej, ale domyślił się, że Joe pragnie pobyć z córką sam na sam. - A co z Meredith? Myślisz, że będzie chciała tu przy­ lecieć? Starszy mężczyzna przycisnął palce do oczu i potrząs­ nął głową. - Nie wiem. Później do niej zadzwonię. Na razie chcę posiedzieć przy łóżku Sophie. - Oczywiście. - River poklepał ojca po ramieniu. Zejdę na dół, podzwonię po hotelach i zamówię dla ciebie pokój. Odezwij się później, dobrze? Chciałbym... wszy­ scy chcielibyśmy wiedzieć, jak się Sophie czuje. Joe nie odpowiedział. Gdy tylko Mary wyszła z po­ koju, ponownie skierował się do łóżka, ciągnąc za sobą składane metalowe krzesełko, które postawił u wezgło­ wia. Nie zamierzał się stąd ruszać, dopóki córka nie wydobrzeje. River bez słowa zamknął za sobą drzwi i skręcił w stronę wind. Nie, nie czuł się odtrącony. Należał do rodziny; Coltonowie zawsze traktowali go jak syna. Miał jednak świadomość, że krew jest gęstsza od wody, a Joego i Sophie łączą więzy krwi. Rozumiał to i potrafił usza­ nować. Drzwi windy rozsunęły się z cichym sykiem i ze śród-

SAMOTNY WILK

21

ka wyłonił się Chet Wallace, świeży i wypoczęty, jakby nie miał żadnych trosk na świecie. Włosy miał uczesane, policzki ogolone, krawat starannie dobrany do koszuli i garnituru. Wyglądał tak, jakby szedł na spotkanie z ważnym klientem, a nie z wizytą do ciężko pobitej na­ rzeczonej. Mijając Rivera, nawet nie skinął mu głową. - Wallace! - warknął River; obróciwszy się, chwycił Cheta za łokieć. - Gdzieś ty był? Na porannej naradzie u swojego krawca? - Słucham? - Narzeczony Sophie usiłował strącić rę­ kę, która go przytrzymywała. Bezskutecznie. - Czy my się znamy...? Ach, już wiem! Widzieliśmy się w Hacienda del Alegria, prawda? Pracujesz na ranczu Coltonów! Tak, tak, przypominam sobie twoją twarz. Czy to znaczy, że senator z żoną już dotarli? Ja po wczorajszej przygo­ dzie wróciłem do domu i walnąłem się spać, a rano wy­ kąpałem się, przebrałem... - Właśnie widzę. - River cofnął rękę. - Senator jest teraz u Sophie - dodał, ruchem głowy wskazując Wallace'owi poczekalnię dla gości. - Przejdźmy tam i po­ rozmawiajmy. - Wolałbym porozmawiać z senatorem - oznajmił Chet, ale widząc, jak River mruży oczy i mierzy go lo­ dowatym wzrokiem, posłusznie ruszył we wskazanym kierunku. - Słuchaj, ty... - Nie, Wallace, to ty słuchaj! - przerwał mu River, świadom, że utrzymanie nerwów na wodzy będzie wy­ magało od niego nie lada wysiłku. To ten sukinsyn po „wczorajszej przygodzie" poszedł do domu? Bo był zmę-

22

KASEY MICHAELS

czony? Bo musiał się przespać, wykąpać i przebrać? Co za kreatura! - Nazywam się River James i jestem przy­ branym synem Joego i Meredith. Nie muszę się ci z ni­ czego tłumaczyć, ale mam jedno pytanie: Dlaczego po­ zwoliłeś Sophie wracać samej po nocy do domu? A może policja coś przekręciła? Może jednak jej towarzyszyłeś? Chet popatrzył w milczeniu na Rivera, po czym po­ ciągnął wystające spod marynarki mankiety koszuli. Po­ dobnie jak River był wysoki, ale na tym kończyły się ich podobieństwa. Miał urodę ładnego, zadbanego chłoptasia, który chodzi do ekskluzywnej siłowni i ćwiczy w dresie od znanego projektanta. Gest z poprawieniem mankietów miał świadczyć o tym, że on, Chet Wallace, jest człowiekiem sukcesu, a człowiek sukcesu w garni­ turze za sześćset dolarów nie daje się zastraszyć. Nie daje? No to zobaczymy, pomyślał River, nie od­ rywając oczu od twarzy rywala. Miał ochotę chwycić go za klapy marynarki i przyłożyć mu w zęby. Chet pierwszy odwrócił wzrok. Sztuczna opalenizna na jego policzkach przybrała odcień różu. Wolno cofnął się o krok, jakby uświadomił sobie, że River James jest jak dzikie zwierzę szukające ofiary. W odruchu samoob­ rony przystąpił do ataku. - Słuchaj... James, powiadasz? Tak? Więc słuchaj, Jamesie. Wszystko wyjaśniłem policji. Byliśmy wczoraj z Sophie na kolacji. W pewnym momencie ona posta­ nowiła wrócić do domu. Dom od lokalu dzielą zaledwie cztery przecznice. Nie miała daleko. Ja zapłaciłem ra­ chunek i wyszedłem chwilę później. Zobaczyłem stojącą nieopodal karetkę i wozy policyjne. Ruszyłem w ich stro-

SAMOTNY WILK

23

nę, żeby sprawdzić, co się dzieje. Zobaczyłem nieprzy­ tomną Sophie. To ja ją zidentyfikowałem. - No brawo, możesz być z siebie dumny. Ale wyjaś­ nij mi, proszę, dlaczego Sophie sama opuściła restaura­ cję? Pokłóciliście się? Sprzeczka zakochanych? Chet podniósł rękę do krawata i nerwowo poprawił węzeł pod szyją. - Tak, doszło między nami do małego nieporozumie­ nia - przyznał. - Ale to nie twój interes. - Nie rozumiesz, Wallace. Mnie nie interesuje, jak się kłócicie: ładnie czy brzydko, cicho czy głośno. Inte­ resuje mnie, dlaczego pozwoliłeś Sophie wracać samej do domu. Chet pokręcił z oburzeniem głową. - Sugerujesz, że to moja wina? Że to przeze mnie została napadnięta? O nie! Wypraszam sobie! To Sophie uznała, że nie chce dłużej siedzieć ze mną w restauracji. To Sophie postanowiła... No co? Co ci się znów nie po­ doba? Spoglądając w podłogę, River potarł skroń i roze­ śmiał się pod nosem. Nie do wiary! A wydawało mu się, że zdoła odbyć tę rozmowę na spokojnie, nie tracąc ner­ wów. Jednakże z takim kretynem, do którego nic nie tra­ fia, nie sposób spokojnie rozmawiać. - Pytasz, Wallace, co mi się nie podoba? River opuścił rękę i zmierzył narzeczonego Sophie gniewnym wzrokiem. A potem, zapominając o tym, że nie jest na Dzikim Zachodzie i że w cywilizowanym świecie inaczej załatwia się porachunki, zwinął dłoń w pięść i huknął Cheta prosto między oczy. Ten stracił

224

KASEY MICHAELS

równowagę i po chwili znalazł się na podłodze, trzymając się za krwawiący nos. River skinął z satysfakcją głową. - Teraz, Wallace, wszystko mi się już podoba. Naciągnąwszy na czoło kapelusz, skierował się do windy. Wcale nie rozpierała go radość, ale na pewno czuł się lepiej niż przed chwilą. Znacznie lepiej. Cały kolejny tydzień Joe Colton spędził w szpitalu przy łóżku córki. Nie ucierpiały na tym liczne firmy, któ­ rymi zarządzał, głównie dlatego, że od pewnego czasu i tak coraz mniej się nimi zajmował. Stopniowo wyco­ fywał się z życia zawodowego, odsuwał od rodziny. Był osowiały, na nic nie miał ochoty. Dopiero wypadek Sophie podziałał na niego jak kubeł zimnej wody. Świadomość, że omal nie zginęła, otrzeźwiła go, sprawiła, że postanowit się zmienić, naprawić wszystko, zanim będzie za późno. Zastanawiał się, kiedy życie straciło dla niego sens? Kiedy zaczęło się tak źle dziać? Westchnął głośno. Wiedział kiedy. Od śmierci Michae­ l a . Przypomniał sobie pierwsze słowa, jakie Sophie wy­ powiedziała po obudzeniu. Ktoś obcy mógłby pomyśleć, że na skutek wstrząsu mózgu chora plecie coś bez sensu. A l e Joe natychmiast zorientował się, co córka chce po­ ­iedzieć, i aż przeszły go ciarki. Walcząc z napastni­ kiem, biedna Sophie myślała o Michaelu. O ojcu i matce. O tym, że rodzina nie przetrzyma kolejnej tragedii. W pewnym sensie Michael uratował Sophie życie. Tak należy patrzeć na to, co się stało.

SAMOTNY WILK

25

Joe zdawał sobie jednak sprawę, że to nie wystarczy, że musi dokonać pełniejszej, bardziej rzetelnej analizy. Siedząc przy łóżku śpiącej córki i ściskając ją za rękę, zrozumiał, jak strasznemu rozluźnieniu uległy więzy ro­ dzinne Coltonów. Od kilku lat Sophie coraz rzadzięj po­ jawiała się w domu. Zresztą nie tylko ona. Inne dzieci też przyjeżdżały na ranczo od wielkiego święta, Unikały rodziny, która właściwie rodziną już nie była. A przynajmniej nie była taka jak dawniej. Nie taka, jaką tworzyli przed laty. Kiedyś on z Meredith i piątką własnych pociech, do których po śmierci Michaela do­ łączyła siódemka przybranych dzieciaków, stanowili jed­ ność, silną, zwartą grupę, gotową skoczyć za sobą w ogień. Kiedy to się zmieniło? Czy wszystko zaczęło się psuć z chwilą śmierci Michaela? Możliwe. Joe wrócił myślami do przeszłości. Mieli z Meredith pięcioro cudownych dzieci. Najpierw urodził się Rand. Dwa lata później bliźniaki, Drake i Michael. Potem Sophie. Ostatnia przyszła na świat Amber. Wiedli szczęśliwe życie. Niczego im nie brakowało. Joe dorobił się sporego majątku na ropie i gazie; część pieniędzy za­ inwestował w stację radiową i telewizyjną, część w akcje wysokodochodowych spółek handlowych. Któregoś dnia Meredith przekonała go, że nie warto poświęcać: życia wyłącznie na pracę - czas najwyższy zrobić coś dla in­ nych. Joe wystartował więc w wyborach do senatu i przez kilka lat reprezentował w senacie Kalifornię. Byli tacjy szczęśliwi. Los im nieustannie sprzyjał. Ale niestety wszystko, co dobre, się kiedyś kończy.

26

KASEY MICHAELS

Bliźniacy Michael i Drake wyciągnęli rowery. Chcieli pojeździć przed domem. Michaela potrącił pirat drogowy. Jedenastoletni chłopiec zmarł na miejscu, podczas gdy jego ojciec przebywał w Waszyngtonie. A powinien być z rodziną! Powinien czuwać nad bezpieczeństwem swo­ ich dzieci! Z kieszeni na piersi Joe wyjął chustkę i przetarł czoło. Ciało miał rozgrzane, mięśnie napięte, głowę nabitą wspomnieniami, z których część była przyjemna, część ponura. Po śmierci syna zrezygnował z funkcji senatora, wró­ cił na ranczo i zachował się jak skończony idiota. Nie dostrzegał smutku Meredith. Nie widział rozpaczy Dra­ ­­­­, który stracił brata bliźniaka, ani cierpienia reszty dzieci. Myślał tylko o własnym bólu i własnym poczuciu winy. Kiedy Meredith powiedziała, że chętnie znów zaszłaby w ciążę - nie, nie chciała zastąpić Michaela, po prostu miała nadzieję, że nowe maleństwo pomoże im zaleczyć rany - wtedy spadło na Joego kolejne nie­ szczęście. Okazało się, że jest bezpłodny. Zdumiał się: jak to możliwe? Ale była to prawda. Zaraził się świnką od któ­ regoś z maluchów na Hopechest Ranch, gdzie mieścił się dom dla osieroconych dzieci. Często zaglądał tam z Me­ redith. No i teraz nie mógł dać żonie dziecka. Czy Meredith poczuła się zawiedziona? Czy miała do niego pretensje? Czy wtedy zaczęła się od niego oddalać? Absolutnie nie. Była cudowna. Kiedy on użalał się nad sobą, ona starała się go wspierać i podtrzymywać la duchu.

SAMOTNY WILK

27

To Meredith uzmysłowiła mu, że jest mnóstwo dzie­ ciaków, które potrzebują domu i rodziny. Dzieciaków, którym oni mogą pomóc i które im mogą przynieść uko­ jenie. Joe uśmiechnął się do swych wspomnień. Pamiętał, jak ochoczo Meredith przyjmowała pod ich wspólny dach kolejne pokrzywdzone przez los sieroty, dzieci trudne, często zbuntowane. Pamiętał, jak obdarowywała je uczu­ ciem - najpierw Chance'a, potem Trippa, Rebekę, Wyatta. Po nich pojawili się Blake, River i Emily. A na końcu Joe junior, niemowlę, które dosłownie zostawiono im na wycieraczce pod drzwiami. Emily. Na myśl o dawnych czasach, o żonie i dzie­ ciach, Joe powoli odzyskiwał spokój ducha, teraz jednak ponownie ogarnęła go rozpacz. Dziewięć lat temu życie, jakie zbudowali z Meredith po stracie ukochanego syna - na pewno nie lepsze, ale inne, dające im obojgu mnóstwo radości i satysfakcji znów legło w gruzach. Nic nie zapowiadało nieszczęścia. Wszystko toczyło się swoim normalnym rytmem. Pół ro­ ku po tym, jak Joe junior zawitał w ich domu, Meredith postanowiła zawieźć jedenastoletnią Emily do miasta, że­ by dziewczynka mogła odwiedzić swoją biologiczną babcię. Tak, tego dnia zgasło światło w życiu Joego. W życiu całej rodziny. Nastał ponury mrok. Po drodze wydarzył się niegroźny wypadek samocho­ dowy, choć jeśli chodzi o wypadki, na ogół wszystkie są groźne. Rzadko jest tak, aby nikt nie odniósł obrażeń. W tym konkretnym wypadku zginęła Merediti. Nie, nie

28

KASEY MICHAELS

umarła; ale uderzenie w głowę sprawiło, że zmieniła się nie do poznania. Czuła, troskliwa Meredith zniknęła na zawsze; jej miejsce zajęła zimna, obca kobieta. Mała Emily na swój dziecięcy sposób wyjaśniła wszy­ stkim, że „dobrą mamusię" zastąpiła „zła mamusia". Tak naprawdę nie wiadomo, co się stało. Nawet lekarze nie potrafili zrozumieć, dlaczego z pozoru niegroźna stłuczka tak radykalnie wpłynęła na zmianę osobowości Meredith. Zresztą trudno to nazwać zmianą. To była całkowita transformacja. Kochającą matkę i żonę zastąpiła bezdu­ szna, pazerna egoistka. Oziębła, okrutna kobieta, która darzyła miłością tylko Joego juniora; resztę dzieci trak­ towała jak powietrze, natomiast do biednej Emily po pro­ stu ziała nienawiścią. Kobieta, która rok po wypadku za­ szła w ciążę i miała czelność twierdzić, że Joe jest ojcem dziecka. Mimo że od wielu miesięcy żyli w separacji, Joe w końcu zmiękł: pozwolił Meredith wrócić do domu i na­ wet uznał Teddy'ego za swego syna. Ale już nic nie było takie jak dawniej. I nigdy nie będzie. - Tato? Joe pochylił się nad Sophie, która wpatrywała się w niego ślicznymi piwnymi oczami. Identyczne oczy miała Meredith. - Co, maleńka? Teraz, gdy już zdrowiała, zauważył, że przestała zwra­ cać się do niego „tatusiu". Ale nie szkodzi. Wciąż była jego ukochaną maleńką córeczką. - Czy mama dzwoniła? Przyjedzie?

SAMOTNY WILK

29

Joego serce zakłuło. - Nie, kwiatuszku. Musi zostać w domu. Nie może zostawić Joego i Teddy'ego bez opieki. - Aha. - Na twarzy Sophie pojawił się wyraz roz­ czarowania. - Ale wkrótce przyjedzie, prawda, tato? Mi­ nął już tydzień... - Ciii, maleńka. Nie przemęczaj się. - Delikatnie po­ głaskał córkę po głowie. - Musisz dużo spać i wypo­ czywać. Niedługo wyzdrowiejesz i pojedziemy razem na ranczo. Dobrze? - Mama w ogóle nie zamierza mnie odwiedzić... Popatrzyła na ojca z wyrzutem w oczach. - Prawda, tato? - Kochanie, wiesz, jaka jest mamusia. Nie lubi roz­ stawać się z Teddym nawet na kilka godzin... Sophie podniosła rękę, oczami dając ojcu znać, aby nie próbował matki usprawiedliwiać. - Teddy, tato, ma osiem lat. Nie wymaga nieustannej opieki. Gdyby mama chciała, śmiało mogłaby go zosta­ wić na dzień lub dwa. Ktoś by się nim zajął. W końcu na farmie mieszka pełno osób... Zresztą nieważne. Dla­ czego cokolwiek miałoby się nagle zmienić? Boże, tato. Czasem mam taką straszną ochotę zadzwonić do mamy, do dawnej mamy, i poskarżyć się jej na tę dziwną osobę, która żyje z tobą pod jednym dachem i nazywa mnie swoją córką. Joe nie wiedział, jak zareagować na te smutne słowa. Z opresji wybawił go doktor Hardy, który przyszedł usu­ nąć Sophie szwi z twarzy. - Dzień dobry państwu. - Przystojny lekarz w zie-

30

KASEY MICHAELS

lonym fartuchu chirurgicznym wzbudzał szacunek. - No, Sophie. Dziś ostatnia odsłona. Jesteś gotowa? Sophie ścisnęła rękę ojca. - Chyba tak - odparła cicho. - To dobrze. - Od pielęgniarki, która chwilę po nim weszła do pokoju, wziął opakowanie zawierające parę ste­ rylnych rękawiczek, po czym ponownie utkwił wzrok w Sophie. - Pamiętaj, proszę, że to, co teraz zobaczysz, jest jeszcze dalekie od efektu końcowego. Wciąż będziesz opuchnięta i posiniaczona. Cięcie nadal będzie bardzo wyraźne. Czeka nas sporo pracy, zanim wszystko się ład­ nie zagoi. Mniej więcej za pół roku umówimy się na kolejną wizytę i wtedy pokażę ci, co potrafię. Bo nie wiem, czy wiesz, ale jestem czarodziejem. Prawda, Alice? - zwrócił się do pielęgniarki. - Czary to moja specjal­ ność. Alice podniosła oczy do nieba, po czym uśmiechnęła się promiennie; najwyraźniej doktor Hardy cieszył się ogromną sympatią personelu. - Nie znam się na czarach, ale wiem, że panna Colton nie musi się niczego obawiać. Ta blizna już teraz jest prawie niewidoczna. - Dziękuję, Alice. W tym tygodniu możesz liczyć na drobną premię. - Mrugnąwszy porozumiewawczo do Sophie, lekarz pochylił się nad łóżkiem. - Nie bój się, kochanie - powiedział, widząc, że Sophie wciska głowę w poduszkę. - To nie będzie bolało. Najpierw Alice de­ likatnie usunie ci bandaże, a potem ja przystąpię do wy­ ciągania szwów. Kiedy skończę, będziesz mogła wrócić do domu, wprawdzie o kulach i z nogą w szynie, ale

SAMOTNY WILK

31

z czasem i tego się pozbędziesz. To co, Sophie? Zaczy­ namy? - Tato. - Z całej siły ścisnęła ojca za rękę. - Obie­ całeś przynieść mi lusterko... Joe skinął w milczeniu głową. Nie był w stanie wy­ dobyć z siebie głosu. Bał się tego, jak córka zareaguje na widok blizny szpecącej jej twarz. Jeden jedyny raz, kiedy pozwoliła, żeby Chet odwiedził ją w szpitalu, trzy­ mała głowę odwróconą w drugą stronę. Nawet nie za­ uważyła plastra na jego nosie. Zanim Chet wyszedł, wy­ musiła na nim obietnicę, że więcej nie będzie jej odwie­ dzał. Poczeka, aż ona pierwsza się z nim skontaktuje. Joe nie był pewien, z czego to wynika. Czy miała pretensje do narzeczonego i w głębi duszy winiła go za to, co się stało, czy też obawiała się, że widok jej po­ haratanej twarzy wywoła w nim odruch obrzydzenia. Tak czy owak, Joe wiedział swoje: mężczyzna, który nie od­ wiedza ciężko pobitej narzeczonej, bo ona zabrania mu przychodzić do szpitala... Po prostu ktoś taki nie zasłu­ guje na Sophie! Wrócił myślami do rzeczywistości, do niedużego po­ koju o białych ścianach, i ze zdumieniem spostrzegł od­ łożone na bok bandaże, które wcześniej zakrywały ranę na policzku Sophie. Nie widział twarzy córki; zasłaniał ją doktor Hardy, który stał pochylony nad łóżkiem, ze skupieniemi usuwając szwy. Po chwili było po wszystkim. Lekarz wyprostował się, a Sophie drżącym ze zdenerwowania głosem poprosiła o lusterko. - Później, maleńka - powiedział Joe Może,..

32

KASEY MICHAELS

Ale lekarz nie dał mu dokończyć. Wziął lusterko od Alice i wręczył pacjentce. - Tylko się nie przyzwyczajaj do swojego wyglądu, Sophie. Moim zdaniem, już teraz wyglądasz nieźle, ale to się jeszcze zmieni. Jesteś młoda, cieszysz się dosko­ nałym zdrowiem, blizna z dnia na dzień będzie stawała się coraz mniejsza, aż niemal całkiem zniknie. Trzymając przed sobą lusterko, Sophie uniosła rękę do twarzy. Powiodła wolno palcem wzdłuż jaskrawoczerwonej szramy, która ciągnęła się od ucha do góry, przez policzek, potem skręcała w dół, aż do brody. - Ale zygzak - szepnęła, odkładając lusterko. - Zo­ stanie mi na twarzy wielkie S. S jak Sophie. S jak Szpetna - dodała, przygryzając wargę. Zanim Joe zdążył zareagować, doktor Hardy ujął dłoń swojej pacjentki. - Sophie, popatrz na mnie. - Tym razem w jego gło­ sie nie było śladu humoru. - Spójrz mi w oczy i posłu­ chaj uważnie. To jest tylko blizna. Blizna, która z czasem zblednie i o której wkrótce zapomnisz. Nie wolno ci się z nią identyfikować. Ona nie jest częścią ciebie. Jeśli to S cokolwiek symbolizuje, to raczej twoją niezwykłą Siłę i Samodzielność. Rozumiesz? Sophie skinęła głową. Po chwili doktor Hardy wraz z siostrą Alice opuścili pokój. - Kochanie? Pan doktor ma rację - oznajmił cicho Joe. - Jesteś silna. Wyjdziesz z tego bez szwanku. Wy­ nająłem ci do pomocy pielęgniarkę. Elędzie z tobą przez pięć tygodni, a kiedy lekarze usuną ci szynę, zabiorę cię z powrotem na ranczo. Za sześć miesięcy od dziś, kiedy

SAMOTNY WILK

33

doktor Hardy dokona swoich czarodziejskich sztuczek, nie zostanie ci najmniejszy ślad po bliźnie. Będzie tak, jakby napaść nigdy się nie zdarzyła. - Ale zdarzyła się, tato. - Po twarzy Sophie popły­ nęła wielka łza. - Co noc, kiedy zamykam oczy, prze­ żywam wszystko na nowo. A teraz, gdy nie mam już bandaży, ta paskudna szrama będzie mi przypominała o tamtym koszmarze. - Z serdecznego palca lewej ręki ściągnęła pierścionek z pięknym dużym brylantem. Weź to - poprosiła, wciskając ojcu swój pierścionek za­ ręczynowy. - Powiedz Chetowi, że odezwę się do niego nie wcześniej niż za pół roku. - Och, nie, kochanie. Nie rób tego - sprzeciwił się Joe, choć w głębi duszy odetchnął z ulgą. - Chet na pew­ no zacznie dobijać się do twoich drzwi. Przecież nie po­ zwoli ci cierpieć w samotności. - Tak jak dobijał się przez cały ten tydzień, prawda? - Sophie uśmiechnęła się smutno. - Nie, tato. To nie ma sensu. Chcę wrócić do własnego mieszkania, poczekać tam do czasu, aż lekarze zdejmą mi szynę, a potem przy­ jechać do ciebie na ranczo. Mogę? - Czy możesz? Co za pytanie! - Joe pochwycił córkę w ramiona. - O niczym bardziej nie marzę.

ROZDZIAŁ TRZECI

Dom. Jeszcze nigdy nie czuła się tak szczęśliwa na jego widok. Siedziała obok ojca na przednim siedzeniu. Prywatna droga ciągnęła się wzdłuż różnych zabudowań gospodar­ czych i kończyła dużym kolistym podjazdem, przy któ­ rym stała Hacienda del Alegria - Dom Radości. Uśmiechnęła się pod nosem na wspomnienie rozmowy z Riverem; kiedyś, przed wieloma laty, opowiedział jej o innym Domu Radości gdzieś w Newadzie, który w la­ tach swojej świetności uchodził za raj dla poszukiwaczy przygód i rozkoszy. Sophie oburzyła się; oznajmiła sta­ nowczym tonem, że rodzice na pewno nie mieli o tym pojęcia. Dziesięć minut później opowiedziała o wszyst­ kim Randowi, swemu najstarszemu bratu, chichocząc do rozpuku, gdy ten wybałuszył oczy, zdumiony informa­ cjami, jakie posiada jego mała siostrzyczka. Riverowi nie uszło to na sucho; miał dużo nieprzy­ jemności. I słusznie, pomyślała Sophie, której Rand zro­ bił długi wykład na temat tego, o czym panienka z do­ brego domu nie powinna mówić. Nigdy i pod żadnym pozorem. Podniosła rękę, zasłaniając oczy przed jaskrawym bla­ skiem opadającego za horyzont słońca. Samochód wje-

SAMOTNY WILK

35

chał na kolisty podjazd przed domem. Od czasu jej ostat­ niej wizyty na ranczu nic się nie zmieniło. Hacienda del Alegria wciąż porażała swym pięknem i doskonałością. Wschodzące słońce oświetlało ją od frontu, zachodzące - od tyłu. Właśnie tam fale Pacyfiku rozbijały się o po­ łożone w dole skały. Główna część domu składała się z parteru i piętra; po obu jego stronach znajdowały się parterowe skrzydła. Ze wszystkich okien rozciągały się wspaniałe widoki: na oce­ an, na ukwiecony ogród, na porośnięty drzewami trawnik, na dziedziniec, basen i fontannę. Na przestrzeni lat mnóstwo osób przewinęło się przez tę rezydencję. Joe i Meredith zajmowali kilka pokoi w południowym skrzydle; tam też mieściły się sypialnie ich córek. W skrzydle północnym zamieszkiwali chfopcy, to znaczy bracia Sophie, Rand i Drake, oraz jej przybrane rodzeństwo. Dawniej dom tętnił życiem. Zawsze było w nim gwar­ no i wesoło. Ale to się skończyło. - Na szczęście nie musisz wspinać się nigdzie po schodach - powiedział Joe, zatrzymując samochód i ga­ sząc silnik. - Wprawdzie szynę już ci zdjęto, ale z laską też łatwiej chodzić po równym. Aha, maleńka, nie gnie­ waj się na braci, jeśli będą za tobą wołać kuternoga czy jakoś tak. Chłopcy często nie potrafią wyrażać swoich uczuć, ale oni bardzo cię kochają i strasznie się o ciebie martwili. Sophie zrobiła wielkie oczy. - Och, senatorze, senatorze, nie przestajesz mnie za­ dziwiać - rzekła ze śmiechem. - Wciąż traktujesz nas

36

KASEYMICHAELS

jak dzieci. Nie zauważyłeś, że myśmy wszyscy dawno dorośli? - Dla mnie zawsze pozostaniecie dziećmi. Joe wyciągnął rękę, chcąc dać córce prztyczka w nos. Odwróciła głowę, po czym przysunęła dłoń do blizny na lewym policzku. - Maleńka... - Nie, tato. - W jej głosie słychać było napięcie. Przez ostatnie trzydzieści kilometrów wierciła się nerwo­ wo na siedzeniu. Bała się powrotu na ranczo, tego, jak ją rodzina powita i jak zareaguje na widok jej pociętej twarzy. - Chodźmy do środka, dobrze? Zostawiwszy walizkę w bagażniku, Joe obszedł po­ śpiesznie maskę i otworzył drzwiczki od strony pasażera. Pomógł Sophie wysiąść, po czym wolno ruszyli przed siebie. Na werandzie przed domem stała gosposia Inez Ramirez; na jej szerokiej, sympatycznej twarzy gościł wiel­ ki, przyjazny uśmiech. - Witamy w domu, panno Sophie. Gosposia rozpostarła ramiona i niemal zmiażdżyła Sophie w uścisku. Po chwili Sophie przeszła do ogrom­ nego, urządzonego ze smakiem salonu, w którym zwykle zbierała się rodzina. Był pusty. - Tato? Popatrzyła niepewnie na ojca, który ruchem głowy wskazał drzwi balkonowe prowadzące na wewnętrzny dziedziniec. Obejrzawszy się za siebie, Sophie zobaczyła swoją matkę. Meredith Colton opalała się nad basenem,

SAMOTNY WILK

37

ubrana w obcisły staniczek i krótką wzorzystą spódnicz­ kę; ciemne okulary przeciwsłoneczne zasłaniały jej oczy. - Pójdę po nią - powiedział Joe, ale Sophie powstrzy­ mała ojca i sama skierowała się ku drzwiom. - Kochanie, mama nie wiedziała, o której przyjedziemy! - zawołał za córką. Przeklinając pod nosem, odwrócił się tyłem do wy­ ciągniętej na leżaku żony. Nie chciał obserwować przy­ krej sceny, do której - jak podejrzewał - musi dojść. Sophie, kuśtykając, zeszła po schodkach i minęła fon­ tannę. Nie zwracała uwagi na urokliwy dziedziniec pełen kwiatów i krzewów, na śpiew ptaków, na cudowny za­ pach pąków. Wpatrywała się w matkę, z którą rozma­ wiała tylko raz w trakcie ostatnich sześciu tygodni i która nie miała ani czasu, ani ochoty, aby odwiedzić ją w San Francisco. Przystanąwszy obok leżaka, w milczeniu spoglądała na kobietę, która nauczyła ją wiązać sznurowadła; która śmiała się wesoło, kiedy ona, Sophie, przymierzała spe­ cjalnie usztywniony stanik przeznaczony dla dziewcząt uprawiających sporty; i która upięła córce włosy w fan­ tazyjny kok, kiedy ta wybierała się na bal maturalny. Na kobietę, która całowała jej skaleczenia, mówiąc, że od pocałunków r p y szybciej się goją; która na święto Halloween uszyła jej strój księżniczki Lei z „Gwiezdnych wojen" i która ocierała córce łzy, gdy ta szlochała, nie­ pocieszona, że River James jest takim podłym, wstrętnym chłopaczyskiem. Kim jesteś? - spytała w duchu Sophie, nie odrywając oczu od wysmarowanej kremem kobiety o czerwonych

38

KASEY M1CHAELS

paznokciach i idealnie przystrzyżonej fryzurze. Na sto­ liku obok stała szklanka z martini. Kim jesteś? - powtó­ rzyła. Bo na pewno nie moją matką. Nie możesz nią być. Ona była zupełnie inna. - Dzień dobry, mamo - powiedziała na głos, gdy Meredith Colton nie zareagowała na jej obecność. - Wró­ ciłam do domu. Meredith podsunęła okulary wyżej, nad czoło, po czym spuściła nogi na ziemię i wstała. Oczy miała iden­ tyczne jak córka: duże, piwne. - Istotnie - rzekła, mierząc Sophie wzrokiem. Po chwili wskazała na laskę, którą ta się podpierała. - Długo będziesz tego używała? Nie mogłaś znaleźć jakiejś ład­ niejszej? Ta jest strasznie... toporna. - Tak, mamo, ja też się cieszę, że w końcu cię widzę. Sophie usiadła na sąsiednim leżaku. Nie miała siły robić dobrej miny do złej gry. Pochyliła głowę, tak by włosy zasłaniały jej lewy policzek. - Och, nie bądź dzieckiem! - fuknęła Meredith. Wy­ ciągnęła się z powrotem na leżaku i sięgnęła po martini. - Czyżbyś zapomniała, że masz dwadzieścia siedem lat? Byłaś dostatecznie dorosła, żeby wyjechać do San Fran­ cisco i rozpocząć samodzielne życie. Chciałaś być wolna, niezależna, chciałaś decydować o własnym losie. Oka­ zuje się jednak, że ta niezależność jest na pokaz. Wy­ starczy, że jakiś bandzior staje ci na drodze, a ty wpadasz w panikę, wołasz na pomoc swojego kochanego tatusia i traktujesz go jak niańkę. Sophie, zszokowana słowami matki, podniosła głowę. Nagle z przerażeniem spostrzegła, jak ta wytrzeszcza

SAMOTNY WILK

39

oczy. Czym prędzej przytknęła rękę do rozciętego po­ liczka, ale było za późno. Matka zdążyła przyjrzeć się bliźnie. - Nie jest najgorzej? Blizna ładnie się zrasta? - Mat­ ka skrzywiła się z niesmakiem. - Boże, twój ojciec chyba zwariował! Gdzie on ma oczy? Moje biedne dziecko. Jak ty sobie poradzisz w życiu, tak strasznie oszpecona? Oj­ ciec wspomniał, że zerwałaś z Chetem. To niezbyt roz­ sądne posunięcie, bo z tak szkaradną twarzą niełatwo ci będzie znaleźć męża. Uważam, że powinnaś czym prę­ dzej... Co robisz? Przecież mówię do ciebie! Jak śmiesz odchodzić? Jestem twoją matką! Należy mi się szacunek! Ale Sophie nie słuchała. Poderwawszy się z leżaka, kuśtykała do domu, zastanawiając się, co też jej strzeliło do głowy, aby przyjeżdżać na ranczo. Ktoś kiedyś po­ wiedział, że udane powroty w rodzinne strony są niemo­ żliwe. Przekonała się o tym na własnej skórze. Hacienda del Alegria. Dom Radości? Nie. Wiedziała, że radości tu już nie zazna. River udał się do stajni. Chwilę wcześniej widział ja­ dący drogą samochód, a w nim siedzącą obok Joego So­ phie Colton. A zatem wróciła - podleczona, lecz jeszcze nie cał­ kiem zdrowa. Wróciła, aby na ranczu, w ciszy i spokoju, wylizać się z ran, bardziej psychicznych niż fizycznych. Na serdecznym palcu jej lewej ręki już nie połyskiwał wspaniały brylant. Zerwane zaręczymy cieszyły go, ale oczywiście nie zamierzał nic w tej sprawie czynić. Zresztą może to było

40

KASEYMICHAELS

chwilowe zerwanie, nie przemyślana decyzja podjęta pod wpływem strachu i szoku. Joe mówił mu, jak bardzo So­ phie jest przewrażliwiona na punkcie blizny: nie dostrze­ ga, że z każdym dniem szrama staje się coraz mniej wi­ doczna. Gdyby nikt się nie krzywił, nie wspominał o szramie na policzku, przypuszczalnie przestałaby się jej wstydzić. Zaczęłaby myśleć o przyszłości, o dniu, w którym do­ ktor Hardy zlikwiduje wszelkie ślady przypominające jej o tamtym koszmarnym wydarzeniu. Tym bardziej, że ko­ lano miała już całkiem sprawne. Niby trochę jeszcze kuś­ tykała, ale nie musiała chodzić o kulach; wystarczyła zwykła laska. W San Francisco od samego początku była poddawana rehabilitacji. Teraz po zdjęciu szyny musiała kontynuo­ wać ćwiczenia, aby odbudować mięśnie, które zanikły z braku ruchu. Najważniejsze, powtarzał w duchu River, że Sophie żyje. Że wraca do zdrowia. Z każdym dniem będzie się czuła coraz lepiej. Rodzina się nią zaopiekuję. Zrobi wszystko, aby niczego jej nie brakowało. Wkrótce znów będzie taka jak dawniej: ufna, wesoła, roześmiana. Wynajdował sobie najróżniejsze zajęcia, żeby jak naj­ dłużej nie opuszczać stajni. Nie chciał iść do domu. Bał się. Korciło go, aby zjeść kolację z pracownikami zamiast z rodziną. Nikt by się nie zdziwił, bo często tak robił. - Tchórz - mruknął pod nosem, odwieszając na miej­ sce uzdę. - Czego się, stary, obawiasz? Że nakrzyczy na ciebie? - Pokręcił głową i westchnął głośno. - Czy że cię nie zauważy?

SAMOTNY WILK,

41

Tak, właśnie tego. Że Sophie nie zwróci na niego uwa­ gi, albo jeszcze gorzej: że potraktuje go tak samo jak swoje rodzeństwo. Że będzie miła, uprzejma, szczęśliwa, że go widzi, ale nic poza tym. A przecież tak wiele ich łączyło. Byli sobie tacy bliscy. Przed laty nie poradziłby sobie bez niej. Nie przetrwałby. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Przybył na ranczo jako zbuntowany nastolatek; jed­ nego dnia był porywczy, zapalczywy, innego smutny i przygnębiony. Nienawiść, złość, rozpacz - popadał z jednego stanu w drugi. Wściekał się na każdego, kto próbował wyciągnąć do niego rękę. Dopiero wiele lat później zrozumiał, że kierował nim strach. Otaczał się murem; nikogo do siebie nie dopuszczał z obawy, że znów zostanie porzucony. Z dzieciństwa pamiętał miłość matki oraz jawną nie­ chęć ojca. Matka opuściła go, kiedy miał sześć lat; zmarła podczas porodu. Jego małą siostrzyczką, Cheyenne, za­ opiekowała się mieszkająca na terenie rezerwatu babka. W rezerwacie pozostał również starszy brat i obrońca Rivera, Rafe, z którym ojciec nie potrafił sobie radzić. Ale z Riverem potrafił. Sześcioletniego chłopca można było zagonić do pracy, można było mu rozkazywać. Rafe na­ tomiast buntował się, odszczekiwał, więc ojciec porzucił go jak psa. Z chwilą, gdy matka umarła, a Rafe'a i Cheyenne oj­ ciec oddał do rezerwatu, w życiu Rivera zgasło światło. Nikt go nie kochał. Śmiech matki zastąpiły klapsy wy­ mierzane przez pijartego ojca. Do szkoły River chodził wtedy, gdy ojciec spał pijany na kanapie i nie mógł go

42

KASEYMICHAELS

powstrzymać. W tejże szkole, kiedy miał dziewięć lat, jeden z nauczycieli zauważył sińce znaczące jego chude ciało. Pozbawiono ojca praw rodzicielskich i odebrano mu syna. River trafił do Hopechest Ranch, wielkiego domu na wielkim ranczu, gdzie sieroty i dzieci z rozbitych ro­ dzin znajdowały bezpieczną przystań. Nie cierpiał tego miejsca. Nienawidził, kiedy okazy­ wano mu dobroć, kiedy troszczono się o niego, kiedy zapewniano go, że niczego nie musi się lękać. Co oni wiedzieli, ci jego szlachetni wybawcy i dobroczyńcy? Był sam; nie miał nikogo na całym świecie. Mama nie żyła, dziadkowie mieszkający na terenie rezerwatu nie chcieli go do siebie przyjąć, ojciec większość czasu leżał nieprzytomny. Clhłopiec najchętniej przebywał wśród koni. Na po­ mysł wykorzystania koni do pomocy nieszczęśliwym dzieciom wpadł Joe Colton. Uważał, że opiekując się zwierrzętami, dzieci uczą się odpowiedzialności, a także mają na kogo przelać uczucia. Tak to się zaczęło. Poznali się w stajni: River James, zbunttowany nastolatek będący półkrwi Indianinem, oraz senator Joseph Colton, człowiek bogaty, uparty, pomija­ jący imilczeniem okazywaną mu wrogość, który w końcu przełaamał nieufność chłopaka i zaproponował mu pokój w swoim domu. Oboje, i Joe, i Meredith, starali się. jak mogli. Podob­ nie jak reszta Coltonów. Ale River trzymał się na uboczu; nie reagował na wyrazy sympatii, chadzał własnymi dro­ gami,, opuszczał lekcje w szkole, a większość czasu spę-

SAMOTNY WILK

43

dzał w stajni. Mieszkańcy Hacienda del Alegria nie żyli z pracy na roli, ale Joe Colton hodował konie i to Riverowi wystarczało do szczęścia. Największy problem miał z Sophie Colton. Smarkula uczepiła się go jak rzep psiego ogona; wszędzie za nim łaziła. Robił, co mógł, by się jej pozbyć; chował się przed nią, ignorował ją, wyzywał. Dawał jej do zrozumienia, że nie życzy sobie jej towarzystwa. Nie odnosiło to żad­ nego skutku. W owym czasie Sophie była niezbyt atrakcyjną dziew­ czynką. Chuda jak patyk, ze srebrnym aparatem na zę­ bach, uczesana w kucyki. W dodatku wszystko ją inte­ resowało. Do szału doprowadzała go swoimi pytaniami: Kiedy? Dlaczego? Jak to zrobiłeś? Mogę się teraz prze­ jechać, co? Miał ochotę ją udusić. Denerwował go jej upór i nie­ ustępliwość. Ale w końcu zrozumiał, że Sophie jest wy­ jątkowa. Wszyscy Coltonowie byli wyjątkowymi ludźmi, lecz Sophie odstawała od rodziny. Dotychczas nie spotkał nikogo o tak wielkim i pojemnym sercu. Nie zważając na jego fochy, gniew czy pretensje, cierpliwie drążyła tunel w murze, którym się osaczał. Kiedy wreszcie się przebiła, zostali przyjaciółmi. Więcej, stali się nieroz­ łączni. A potem ta głupia smarkula weszła w okres dojrze­ wania i wszystko musiała zepsuć! Zaczęła patrzeć na nie­ go nie jak na przyjaciela, lecz jak na chłopaka. Wmówiła sobie, że jest jej pierwszą miłością. Nie było mu łatwo, zwłaszcza że w nim też kiełkowało uczucie; pragnął tulić Sophie do siebie, wraz z nią poznawać rozkosze miłości.

44

KASEY MICHAELS

Postąpił jak kretyn, kiedy zgodził się towarzyszyć jej na bal maturalny; jak kretyn do potęgi, kiedy ją poca­ łował. Po maturze Sophie wyjechała. Pamiętał jej wielkie piwne oczy, które wypełniły się łzami, kiedy powiedział jej, żeby dorosła i dała mu święty spokój. Powinien był wtedy spakować manatki, pożegnać się z Coltonami i też opuścić ranczo. Był już pełnoletni. Nic go nie trzymało w Hacienda del Alegria; mógł decydo­ wać o swoim losie. Ale wtedy wydarzyła się ta sprawa z Meredith, a niedługo później małżonkowie postanowili żyć w separacji. Joe popadł w depresję, która trwała już ponad dziewięć lat. River nie mógł porzucić człowieka, któremu tak wiele zawdzięczał. Został więc i zajął się rozbudowywaniem stadniny. Wieść szybko się rozniosła. Słysząc o jego zdol­ nościach, farmerzy z odległych stron, z Kolorado, z Tek­ sasu, oferowali mu pracę. Nie był zainteresowany. Mieszkał z Joem i czekał na powrót Sophie, choć do­ brze wiedział, że dziewczyna nie wróci w rodzinne stro­ ny. Po pierwsze, miała w San Francisco świetną pracę. Po drugie, na jej palcu połyskiwał pierścionek zaręczy­ nowy. Po trzecie, nie kusiła jej duszna, ponura atmosfera, jaka panowała w domu, w którym przeżyła najszczęśli­ wsze lata swojego życia. - River? Jesteś tu? Wyłonił się z siodłami i ruszył w stronę ojca, który stał na środku stajni, przybity i jakiś zagubiony. - Senatorze? Czy wszystko w porządku? Widziałem, jak podjeżdżacie z Sophie pod dom...

SAMOTNY WILK

45

Z niedużej lodówki wydobył dwie puszki napoju gazowanego. Wręczywszy jedną Joemu, skinął na drzwi. Na lewo od wyjścia stała wąska drewniana ławka, na której usiedli. - Joe? Mówiłeś, że Sophie czuje się dobrze. Że... Joe machnął ręką. - Nie, nie w tym problem. Sophie rzeczywiście szyb­ ko wraca do zdrowia. Lekarze pieją z zachwytu, wszyscy co do jednego. Cieszą się też, że trzy razy w tygodniu będziesz ją woził do Prosperino na fizykoterapię. Więc... - Chodzi o Meredith, tak? - spytał River. - Powiedz. Co znów zrobiła? Nie mogąc usiedzieć w miejscu, Joe wstał i zaczął wydeptywać ścieżkę przed ławką. - Nic - odparł. - Dosłownie nic, czym sprawiła So­ phie ogromną przykrość. A kiedy w końcu zareagowała na jej powrót, sprawiła jej jeszcze większą przykrość. Teraz biedna Sophie siedzi w swoim pokoju, wypłakując oczy. - Sophie płacze? Dlaczego? River zgniótł puszkę, zapominając o tym, że nie jest jeszcze pusta, po czym cisnął ją do stojącego nieopodal kosza. Joe ponownie usiadł, zgarbił ramiona, zacisnął ręce. - Meredith nie wypatrywała naszego powrotu; nawet nie pofatygowała się do pokoju, kiedy przyjechaliśmy. Gdy Sophie wyszła na patio, żeby przywitać się z matką, Inez powiedziała mi, że zawiadomiła Meredith o naszym przybyciu. Meredith nie raczyła podnieść się z leżaka. Na dzień dobry poinformowała córkę, że ma ohydną laskę

46

KASEYMICHAELS

i paskudną bliznę na twarzy. Potem dodała, że... że za­ chowała się głupio, zrywając zaręczyny z Chetem. Bo z taką twarzą na pewno nie znajdzie sobie męża. River zaklął pod nosem, po czym westchnął głęboko. To było w stylu Meredith. Zawsze mówiła to, co jej ślina przyniosła na język. Nikim się nie przejmowała. Myślała wyłącznie o sobie, o Joem juniorze i o Teddym. Reszta rodziny służyła temu, by miała na kim ostrzyć pazury. - I co teraz? Joe Colton wzruszył ramionami. - Nie wiem, synu. Sophie i tak była przeczulona na punkcie tej blizny. Miałem nadzieję, że tu zapomni o ko­ szmarze, który przeżyła, i odzyska spokój. Nigdy nie przypuszczałem, że Meredith... że jej własna matka... Szlag by to trafił. Powiedz, River, co się z nami dzieje? Kiedyś byliśmy tacy szczęśliwi. Dlaczego los się od nas odwrócił?

ROZDZIAŁ CZWARTY

Sophie uciekła od matki i pobiegła, a raczej pokuś­ tykała, do swojego dawnego pokoju. Tam rzuciła się na łóżko i wybuchnęła płaczem. Gwałtowny szloch wstrzą­ sał jej ciałem. Ostatni raz wylała tyle łez jakieś dziesięć lat temu. A dokładnie tego wieczoru, kiedy River ją odtrącił. Nie potrafiła zrozumieć zachowania matki. Zimna, nieczuła postawa Meredith zabolała ją bardziej niż rany, które napastnik zadał jej nożem. Tym razem Sophie za­ łamała się. Wcześniej robiła dobrą minę do złej gry. Od­ kąd przestała dostawać środki znieczulające i miała nad sobą większą kontrolę, starała się nie okazywać słabości. Nie chciała, aby ojciec widział, jak bardzo się boi, jaka czuje się brudna i upodlona. Próbowała ojca chronić. Wiedziała, w jak kiepskim, stanie psychicznym znajduje się Joe. Siedząc przy jej łóżku i słuchając, jak ona, Sophie, odpowiada na szcze­ gółowe pytania policji, stale czynił sobie wyrzuty, że swo­ jej ukochanej córce nie zdołał zapewnić bezpieczeństwa. Przez dwa tygodnie nie odstępował jej na krok. Pierw­ szy tydzień spędził z nią w szpitalu, drugi w jej małym mieszkanku. Skakał wokół niej, spełniał wszystkie jej

48

KASEY MICHAELS

życzenia, sprzątał, gotował, troszczył się o nią, sło­ wem był najwspanialszym ojcem, a zarazem najczulszą matką. W San Francisco Sophie dzielnie się trzymała. Nie zalała się łzami nawet wtedy, gdy uzmysłowiła sobie, że Chet poważnie potraktował to, co powiedziała, miano­ wicie, aby nie pokazywał się przez pół roku. I faktycznie, ani razu nie zadzwonił, ani razu nie zastukał do drzwi, żądając, by go wpuściła. Owszem, przysłał kartkę z ży­ czeniami powrotu do zdrowia; do kartki dołączył list, w którym napisał, że ją kocha i czeka, aż „odzyska ro­ zum". Zabolały ją te słowa. Aż odzyska rozum? Czyli co? Czy Chet uważa, że go postradała? Czy naprawdę nic nie rozumie? Czy nikt niczego nie zrozumiał? Straciła znacznie więcej. Odwagę. Pewność siebie. Kiedy ojciec wszedł do pokoju i zgarnął ją w ramio­ na, powiedziała mu, co mówiła Meredith. Niepotrzebnie. Powinna była zachować to dla siebie; ojciec miał dość własnych zmartwień. Ale słowa matki tak bardzo nią wstrząsnęły, że nie potrafiła przejść nad nimi do porządku dziennego. Rodzona matka patrzyła na nią ze wstrętem! W córce widziała tylko szpetną kreaturę, człowieka przegranego, bez szans. - Posłuchaj, maleńka. - W głosie ojca pobrzmiewał smutek. - Mama jest chora od czasu tamtego wypadku. Coś się wtedy musiało stać. Coś dziwnego, co ją zupełnie odmieniło. Staraj się pamiętać ją taką, jaką była dawniej, dobrze? Ona nas kiedyś bardzo kochała.

SAMOTNY WILK

49

Po tych słowach Sophie wzięła się w garść. Nie mogła znieść tonu porażki w głosie ojca, tonu głębokiego smut­ ku, który niszczył go od dziewięciu lat. Przytuliwszy się do Joego, pocałowała go w policzek i obiecała pozbyć się złych wspomnień, a pamiętać tylko najlepsze. Potem długo rozmawiali na temat ćwiczeń i fizykoterapii, którą miała rozpocząć za kilka dni w Prosperino, a także o czekającej ją za pięć miesięcy operacji, która zlikwiduje pozostałości blizny. Sophie kiwała głową, potakiwała, zapewniała ojca, że czuje się doskonale; tak, ćwiczenia pomogą, a blizna cał­ kiem zniknie. Potem Joe wstał z łóżka i powłócząc no­ gami, ruszył do drzwi. Obserwując tego wielkiego, silnego mężczyznę, który coraz bardziej pogrążał się w rozpaczy, Sophie zawsty­ dziła się swojej powziętej pod wpływem impulsu decyzji, aby wrócić do San Francisco. Jakżeby mogła opuścić oj­ ca? Jak mogła przez tyle czasu żyć własnym życiem, z dala od bliskich? Co ją powstrzymywało przed powro­ tem do domu? Czyżby niechęć do Meredith? Niewyklu­ czone. Wiedziała jednak, że jest również inny powód. River. Szedł teraz w jej stronę, trzymając ręce w kieszeniach spodni, z nisko pochyloną głową, z twarzą przysłoniętą beżowym kapeluszem, z którym rzadko się rozstawał. Czubkiem kowbojskiego buta kopnął leżący na drodze kamyk. Był jak samotny wilk, który wyrusza nocą na łowy. Przyglądając mu się, Sophie czuła dziwny ucisk w żo-

50

KASEYMICHAELS

łądku. River nie widzi jej, to dobrze. Nie spuszczała z nie­ go oczu. Był wysoki, umięśniony, szeroki w ramionach, szczupły w biodrach, długonogi, w jasnych dżinsach. Ruchy miał sprężyste, pełne zwierzęcego wdzięku. Gdy była nastolatką, zachwycały ją jego włosy, długie do ramion, proste, czarne jak noc, śniada twarz o nieco posępnym spojrzeniu, lśniące zielone oczy oraz tajemni­ cze bruzdy, które przecinały mu policzki, kiedy się uśmie­ chał. Choć musiała przyznać, że uśmiech rzadko gościł na jego ustach. W owym czasie River ciągle pojawiał się w jej snach. Nieokiełznany egzotyczny buntownik zrodzony z matki Indianki i ojca pijaka, który - na szczęście bezskutecznie - próbował go sobie podporządkować i zniszczyć. Dzi­ kus, samotnik. Jedyny człowiek na ranczu, który nie po­ kochał jej od pierwszego wejrzenia, który nie uważał, że ona jest pępkiem świata, i który nie zamierzał stawać na głowie, by tylko sprawić jej przyjemność. Sophie, która uwielbiała słońce, jasność i pogodę, by­ ła zafascynowana jego mroczną tajemniczością. River rozmawiał z końmi; szeptał do nich czule, a one go słu­ chały. Zawsze miał własne zdanie, przy którym twardo obstawał; jako jedyny spośród całej rodziny potrafił sprzeciwić się Joemu. Nie bał się nikogo i niczego. Był wspaniały - dziki i nieustraszony. Wtedy, przed laty, dałaby wszystko za jeden jego uśmiech, za słowo pochwały, za to, by River ją dostrzegł, by z nią poroz­ mawiał, by się przed nią nie zamykał. Tak, Sophie wiedziała, że nie tylko dziwne przeobra-

SAMOTNY WILK

51

żenie, jakiemu podczas jej pobytu na studiach uległa Meredith, oraz wiążące się z tym zmiany w życiu całej ro­ dziny powstrzymywały ją przed powrotem na ranczo. Prawdopodobnie najważniejszy wpływ na jej decyzję o wyjeździe z domu i pozostaniu w San Francisco miało to, że River ją odtrącił. We wszystkim, co robiła od tamtego wieczoru, przy­ świecał jej jeden cel: zemścić się na Riverze, sprawić mu ból. Dlatego wybrała taką, a nie inną karierę. I dla­ tego przyjęła oświadczyny Cheta Wallace'a, który stano­ wił całkowite przeciwieństwo Rivera Jamesa. River i Chet różnili się nie tylko charakterem, ale nawet stro­ jem. Chet nosił eleganckie trzyczęściowe garnitury, ko­ szule, krawaty; zupełnie nie wyobrażała go sobie w dżin­ sach, skórzanej kurtce i nasuniętym na czoło starym ka­ peluszu. River okazał się człowiekiem silnym psychicznie. Po­ zostając na ranczu, przeżył wiele szczęśliwych chwil. Udało mu się wyzwolić od ponurej przeszłości. Nigdy nie krył, że pragnie odwdzięczyć się Coltonom za ich dobroć, za to, że przyjęli go pod swoje opiekuńcze skrzydła i wyprowadzili na ludzi. Nagle uniósł głowę i zauważył Sophie siedzącą na ławce. Zaskoczony, na moment przystanął, po czym uśmiechając się, swobodnym, leniwym krokiem podszedł bliżej. Przesunęła się w lewo, robiąc mu miejsce po pra­ wej stronie, tak by nie widział blizny na jej lewym po­ liczku. Oczywiście w panującym na zewnątrz półmroku niczego nie zdołałby dojrzeć, ale czuła się lepiej, wiedząc, że blizna jest poza zasięgiem jego wzroku.

52

- Witaj w domu, Sophie - powiedział, siadając. Głos miał niski i niezwykle kojący. Właśnie takim głosem, cichym i spokojnym, przemawiał do wystraszo­ nych koni. I takim przed laty opowiadał jej wspaniałe historie o Indianach i życiu, jakie wiedli, zanim na za­ mieszkanych przez nich ziemiach pojawili się biali ludzie. Odpowiedziała mu skinieniem głowy. Nie była w sta­ nie wydobyć z siebie słowa. W ustach jej zaschło. Rap­ tem w nozdrza uderzył ją zapach mydła, zapach kremu do golenia i jeszcze czegoś, czego nie potrafiła rozpo­ znać. - Wszyscy czekali na ciebie z kolacją - oznajmił. Oparł się o ścianę stajni i wyciągnął przed siebie nogi. - Uprzedziłam ojca, że nie przyjdę - wyjaśniła. I prosiłam Inez, żeby zostawiła mi coś na później w lo­ dówce. Na wypadek, gdybym poczuła się głodna. Po­ wiedz, Riv, dlaczego mnie wtedy odtrąciłeś? Dlaczego kazałeś mi wyjechać? Dopiero gdy wypowiedziała te słowa, przeraziła się, ale było już za późno. Boże, co też jej strzeliło do gło­ wy? Chyba zwariowała! Dlaczego nie ugryzła się w ję­ zyk? Nie oburzył się ani nie zdziwił. Popatrzył na nią tak, jakby od dawna spodziewał się tego pytania, jakby czekał na nie od dziesięciu lat. - Bo nadszedł odpowiedni czas - odparł. Zdjął ka­ pelusz i położył go obok na ławce. - Nadszedł czas, abyś dorosła, abyś poznała świat, abyś przekonała się, jaka na­ prawdę jest Sophie Colton i co chce w życiu osiągnąć.

SAMOTNY WILK

53

- Przyjrzał się jej w ciemnościach. - I co? Udało ci się poznać siebie? Poznać i polubić? - Wiesz, to dość skomplikowane - przyznała. - Lu­ biłam się, póki ziałam nienawiścią do ciebie. Roześmiał się cicho. - Cała Sophie! Zawsze chciałaś być górą. - To prawda. Pamiętasz? Pragnęłam zawojować cały świat. - Zawojować? Raczej chciałaś rządzić światem - po­ prawił ją River. - Na brak ambicji nie mogłaś narzekać. Chciałaś rządzić światem, odbyć podróż na Marsa, wynaleźć lekarstwo na raka, opracować recepturę kremu, który skutecznie likwidowałby trądzik, no i oczywiście otrzymać nagrodę Pulitzera. Tak, tak, pamiętam. Miałaś wspaniałe, dalekosiężne marzenia. - Byłam dzieckiem. Cóż mogłam wiedzieć o życiu? - Właśnie w tym problem, niewiele. A ja uważałem, że powinnaś je poznać, zanim podejmiesz jakiekolwiek decyzje. Że powinnaś dać sobie szansę i odkryć, jaki jest prawdziwy świat. Pociągnęła nosem. - I odkryłam, River. Pisałam łzawe, sentymentalne teksty dla firm ubezpieczeniowych, które nie chcą klien­ tom wypłacać odszkodowań, wymyślałam reklamy za­ chwalające właściwości cudownych kremów, które wcale trądziku nie leczą. Codziennie odkrywałam prawdziwy świat. Codziennie przekonywałam się, jaki jest wielki i okrutny. - Głos się jej załamał. - Byłam przerażona, Riv. Przerażona i nieszczęśliwa. - Więc wróciłaś do domu i upajasz się szczęściem?

54

KASEY MICHAELS

Wbiła w niego gniewny wzrok. - Cholera jasna, River! Jakim prawem... Jakim prawem ją denerwował? Miał ku temu wyjąt­ kowy dryg! River wyciągnął rękę z kieszeni i leniwym gestem podrapał się po brodzie. - Nie tak to sobie wyobrażałaś, prawda, mała? Joe mówił mi, co się stało. O tym, jak cię powitała Meredith. To do niej bardzo podobne. - Nie zamierzam się tym przejmować - oznajmiła Sophie, z całej siły starając się w to uwierzyć i zigno­ rować ból, który wciąż ściskał jej serce. - Tata twierdzi, że mama jest chora. Pewnie ma rację. Ten wypadek sprzed lat bardzo ją zmienił. Musiała uderzyć się w gło­ wę, doznać wstrząsu mózgu... A może... może przecho­ dzi akurat taki okres. No wiesz, niektóre kobiiety w czasie menopauzy miewają zmienne nastroje, stają się kłótliwe, przestają liczyć się z mężem, dziećmi... - Czyżbyś pisała w tej swojej firmie reklamę zachę­ cającą czterdziesto- i pięćdziesięcioletnie kobiety do sto­ sowania hormonalnej terapii zastępczej? - spytał, uśmie­ chając się szeroko. - Przyznaj się, Sophie, chyba nie wie­ rzysz w te wszystkie slogany reklamowe? Oczywiście miło by było, gdyby tak łatwo dawało się rozwiązać różne problemy. Masz łupież? Umyj głowę szanponem X. Chcesz, aby na świecie zapanował pokój? Głosuj na partię Y. Powiedz, czy kampanie polityczne też obmyślasz? Piękne hasła, obietnice wyborcze... Ciekawe,, czy to wy­ maga specjalnych talentów, czy ja bym też tak potrafił? Zacisnęła dłonie w pięści.

SAMOTNY WILK

• 55

- Jeśli skończyłeś wyśmiewać się z tego, czym się zajmuję... - Wcale nie skończyłem! Mam jeszcze mnóstwo uwag, ale zachowam je na kiedy indziej. Na razie do­ piąłem swego. Chciałem, żebyś odwróciła się do mnie przodem i przestała ukrywać bliznę. I udało mi się. Podniosła rękę do policzka i szybko pochyliła głowę. - Lubisz takie nieuczciwe zagrywki, prawda, Riv? spytała, próbując przełknąć łzy. - Nie... nie zdawałam sobie sprawy, że mój wybór pracy w agencji reklamowej tak bardzo cię rozczarował. - Bo spodziewałem się czegoś innego. Miałaś odbyć staż w stacji radiowej Joego w Teksasie, potem rozpo­ cząć studia dziennikarskie. Sądziłem, że po dyplomie za­ trudnisz się w telewizji albo zostaniesz reporterem i bę­ dziesz pisać do jednej z należących do Coltonów gazet. Że pójdziesz w ślady swojego ojca, jednego z niewielu ludzi, którzy pełniąc urząd publiczny, naprawdę starali się pomóc potrzebującym. Nagle jednak okazało się, że wymyślasz reklamę pasty, która usuwa kamień nazębny, zarabiasz krocie, a dawne ideały i marzenia poszły w od­ stawkę. Sprzedałaś się, mała. - Nic nie rozumiesz! - zdenerwowała się Sophie, znów zapominając o bliźnie na policzku. - To były ma­ rzenia młodej, naiwnej dziewczyny. Marzenia, a nie kon­ kretne plany! - A więc znajdujesz przyjemność w tym, co robisz? - Oczywiście, że tak! - Chwyciła laskę i poderwała się z ławk . - Uwielbiam moją pracę! - To dziwne, bo Rand mówił mi coś całkiem innego.

56

KASEYMICHAELS

Ponownie usiadła. - Rand? Nie rozumiem. - Naprawdę? Oj, Sophie, Sophie, nigdy mnie dotąd nie okłamywałaś. Przygryzła dolną wargę. - A co ci Rand powiedział? - Że zadzwoniłaś do niego wkrótce po zaręczynach z Wallace'em. Skarżyłaś się, że Wallace chce, abyście odeszli z agencji i założyli własną. Nie byłaś z tego po­ wodu najszczęśliwsza, częściowo dlatego, że do nowej agencji Wallace miał wnieść doświadczenie, ty natomiast kapitał. A częściowo dlatego, że już wcześniej myślałaś o wycofaniu się z tego interesu... - Po to, żeby wrócić na ranczo i zasiąść do pisania książki - dokończyła za niego Sophie, zła, że brat ujawnił Riverowi jej najskrytsze marzenia. - Serio? Chcesz napisać książkę? O tym akurat Rand mi nie wspomniał. - O niczym nie powinien był mówić - warknęła So­ phie. Psiakość, sama się wygadała! - Radziłam się go jako prawnika, a nie jako brata. - Nie miej do niego żalu. Gdyby mi na tobie nie za­ leżało, Rand trzymałby język za zębami. - Gdyby ci na mnie nie zależało? Nie gmatwaj wszy­ stkiego, Riv. - W jej głosie pobrzmiewała gorycz. - Gdy­ by ci na mnie zależało, nigdy byś nie pozwolił, abym... Do diabła! - Wracamy do punktu wyjścia, tak? - spytał cicho River, głaszcząc Sophie lekko po dłoni. - No właśnie. Wyjechałam, bo mnie odtrąciłeś. Teraz

SAMOTNY WILK

57

wróciłam i co robię? Znów ci się narzucam. Minęło dzie­ sięć lat, a ja niczego się, cholera, nie nauczyłam. Przez dłuższą chwilę milczał. Sophie powoli zaczęła się odprężać. Przypomniały się jej dawne czasy: często siadywali obok siebie bez słowa, wpatrując się w roz­ gwieżdżone niebo. Czuła się wtedy taka szczęśliwa. - Meredith wygaduje bzdury - odezwał się w końcu, przerywając ciszę. - Jesteś piękna, Soph. Byłaś piękna w szpitalu, mimo bandażu na pół twarzy, mimo sińców i zadrapań. I jesteś piękna teraz. Jesteś najpiękniejszą ko­ bietą, jaką kiedykolwiek spotkałem. Zacisnęła powieki. Przez kilka sekund w skupieniu usiłowała przetrawić jego słowa. - Widziałeś mnie? - spytała cicho. - Kiedy leżałam w szpitalu? - Owszem. Godzinę po tym, jak otrzymaliśmy od po­ licji wiadomość o napaści, byliśmy z senatorem w dro­ dze do San Francisco. Joe prosił, żebym prowadził sa­ molot. Sam był za bardzo zdenerwowany. Więc tak, wi­ działem cię, zanim jeszcze odzyskałaś przytomność, a potem z wściekłości, że pozwolił ci samej wracać po ciemku do domu, rozkwasiłem twojemu chłoptasiowi nos. Nie mówił ci o tym? - Nie... nie pamiętam - rzekła. Wtedy, w szpitalu, była tak przejęta własnym wyglą­ dem i tak zła na Cheta, że nie zwróciła uwagi na jego nos. Pamiętała jedynie, że był jak zwykle elegancko ubra­ ny, koszulę miał świeżo wyprasowaną, krawat idealnie dobrany. Hm, plaster na nosie? Może rzeczywiście.

58

KASEY MICHAELS

- Uderzyłeś Cheta? Naprawdę huknąłeś go pięścią w twarz? - Wiem, wiem. - River potrząsnął głową. - Czło­ wiek dorosły tak nie postępuje. Ale po prostu musia­ łem się na kimś wyładować, a on akurat nawinął się pod rękę. - To nie była wina Cheta - zaoponowała Sophie, ale nagle pomyślała sobie, że może w głębi duszy faktycznie obarcza go winą za to, co się stało. Może dlatego nie chciała się z nim widzieć i może dlatego on nie próbował jej więcej odwiedzać. - To ja postanowiłam wyjść z re­ stauracji. - Ale to on cię puścił. - Owszem, puścił. Lecz nie on pierwszy pozwolił mi odejść. Nie mówmy o tym, dobrze? - Potarła dłońmi ra­ miona. Albo wieczór zrobił się chłodniejszy i zaczęła marznąć, albo wspomnienia przejęły ją dreszczem. Chcę jak najszybciej zapomnieć o tamtym koszmarnym wieczorze. - W porządku. - River podniósł się, włożył kapelusz z powrotem na głowę, po czym wyciągnął do Sophia rę­ kę. - Przejdźmy się - zaproponował. - Chętnie usłyszę coś o tej książce, którą masz zamiar napisać. - Może kiedy indziej - rzekła, przyjmując jego po­ moc przy wstawaniu z ławki. - Na razie to nic konkret­ nego. Wolałabym o niej jeszcze nie opowiadać. - Dawniej o wszystkim mi mówiłaś, nawet o spra­ wach, o których żaden nastoletni chłopak nie ma ochoty słuchać. Pamiętasz, jaka byłaś dumna ze swojego pierw­ szego stanika? Jak strasznie chciałaś się nim pochwalić?

SAMOTNY WILK

59

Myślałem, że będę musiał wdrapać się na drzewo, żeby uciec przed pokazem. Roześmiała się wesoło. - Tak, byłam potwornie namolna! Chodziłam za tobą jak cielę za krową. Ale nie obawiaj się, wydoroślałam. Nie będę ci się narzucać. River ujął ją delikatnie za brodę i zmusił, by popa­ trzyła mu w oczy. - Szkoda. Lubiłem mojego cielaczka. I bardzo się za nim stęskniłem. A ty faktycznie wydoroślałaś. Z chudzielca w kucykach przeistoczyłaś się w piękną młodą kobietę. Odwróciła głowę, tak by nie widział blizny, po czym cofnęła się o krok. - Przestań, Riv - poprosiła błagalnym tonem. - Nie okłamuj mnie. Zawsze dotąd byłeś ze mną szczery... Chwycił ją za ramiona. - Sophie, o czym ty, do diabła, mówisz? - Jak to o czym? O mojej twarzy! Nie jestem tą samą osobą, którą znałeś przed laty, Riv. Nie jestem tym dur­ nym podlotkiem, który wodził za tobą rozmiłowanym wzrokiem. Nie jestem zaradną kobietą interesów ani uko­ chaną córką Meredith Colton. Zmieniłam się. Sama nie wiem, kim jestem, ale na pewno nie jestem piękna. Boję się własnego cienia, Riv. Z wszystkiego, w co kiedykol­ wiek wierzyłam i czego pragnęłam, odarto mnie w tam­ tym mrocznym zaułku. - Och, Sophie. - Mimo jej protestów przytulił ją do siebie. - Nie mów tak. Nie wolno się poddawać Nie można pozwolić, żeby łajdacy mieli nad nami władzę.

60

KASEY MICHAELS

- Meredith? Czy mogę wejść? Joe Colton stał w drzwiach sypialni żony. Przesadnie kobiecy sposób urządzenia wnętrza nieustannie go za­ dziwiał. Stylowe białe mebelki, koronki, falbanki, mnó­ stwo dekoracji i bibelotów. Dawna Meredith kazałaby to wszystko wyrzucić. Ale dawna Meredith dzieliła z nim życie i łoże. Za­ wsze zasypiała w jego ramionach, w pokoju, który w ni­ czym nie przypominał obecnej sypialni. Przed laty wspól­ nie się kupowało meble. Najbardziej odpowiadał im styl kolonialny. Uwielbiali leżące na podłodze wspaniałe dy­ wany wyplatane przez amerykańskich Indian. Każda naj­ drobniejsza rzecz przywodziła na myśl wspomnienia; ko­ jarzyła się z daleką podróżą, z ładnym widokiem, z sym­ patyczną osobą, ze śmieszną sytuacją. Teraz Joe sypiał w pokoju na końcu holu i za każdym razem pytał o pozwolenie, kiedy chciał wejść do sypialni żony. - Joe! Jak to miło, że do mnie zajrzałeś! - zawołała Meredith, ruszając mu naprzeciw. Szczupła, zgrabna, dłu­ gonoga, miała na sobie biały jedwabny szlafrok. - Właś­ nie o tobie myślałam. Nie wróżyło to nic dobrego. - Naprawdę, kochanie? - Tak, naprawdę! - warknęła, po czym uśmiechnęła się. Widać było, że z całej siły próbuje zapanować nad irytacją. - Jeśli chcesz wiedzieć, to myślałam o przyję­ ciu, które szykuję z okazji twoich sześćdziesiątych uro­ dzin. Zobaczysz, będzie to wydarzenie, które wszystkim na długo pozostanie w pamięci.

SAMOTNY WILK

61

- Co roku wydajemy przyjęcie, które na długo po­ zostaje wszystkim w pamięci. Meredith wzniosła oczy do nieba. - Zawsze dotąd był prosiak z rusztu, plastikowe sztućce i papierowe talerze. Tym razem będzie inaczej. Sześćdziesiąte urodziny senatora Joego Coltona uczcimy hucznie, lecz elegancko. - Z sekretarzyka o gładkim marmurowym blacie wyjęła kilka arkuszy papieru ozdo­ bionych fantazyjnym monogramem. - Spójrz na listę go­ ści. Członkowie kongresu, dawni i obecni, gubernator Kalifornii, przedstawiciele świata biznesu, znane osobi­ stości z kręgów filmowych, słowem sama śmietanka. Oczywiście stroje wieczorowe. Ty wystąpisz w smokin­ gu, a ja w nowej sukni od Versacego i w nowej fryzurze. Frank od miesięcy prosi, abym pozwoliła mu... - Czyś ty oszalała? - wymknęło się Joemu, zanim zdołał ugryźć się w język. Meredith zacisnęła gniewnie usta. - Nie mów tak! Nigdy tak do mnie nie mów! Jestem matką twoich dzieci. Czyżbyś zapomniał? - Owszem, jesteś matką moich dzieci - przyznał Joe. Na myśl o małym Teddym przeszył go ból. Meredith po­ stąpiła okrutnie, dając synowi imię po ojcu Joego, po człowieku, którego Joe najchętniej wymazałby ze swojej pamięci. - Ale również i nie moich. Meredith wyrzuciła ramiona do góry, po czym usiadła na taborecie przed toaletką. - Musisz do jego wracać? Popełniłam jeden mały błąd. Czy na zawsze mam być z tego powodu przeklęta?

62

KASEY MICHAELS

Uważasz, że jesteś bez winy? Nie dotknąłeś mnie ani razu od czasu... - A pragniesz być dotykana? Powiedz, Meredith. Chcesz, żebym cię pieścił, dotykał? Był wściekły na siebie za to, że wciąż kocha tę ko­ bietę. Choć przez ostatnie dziesięć lat niewiele zaznał radości, cieszył się, że przynajmniej zostały mu szczę­ śliwe wspomnienia. Były coraz bardziej zakurzone, ale gdy czuł się źle, potrafił czerpać z nich otuchę. - Zobacz, co dostałam od Joego juniora - powiedzia­ ła Meredith, zmieniając temat. - Sam to zrobił. - Pod­ niosła z toaletki niepozorne gliniane naczynie pomalo­ wane w żółte stokrotki. - Oczywiście nie będę tego tu trzymać... Joe przeczesał palcami swoje szpakowate włosy. - Bardzo ładny wazonik. Słuchaj, jeśli chodzi o to przyjęcie... Odstawiwszy wazonik, Meredith odwróciła głowę w stronę męża. - O nic się nie martw. Przyjęcie będzie wspaniałe. Naturalnie pojawią się na nim dziennikarze nie tylko z na­ szych gazet, ale też z konkurencyjnych pism. Wszystko dokładnie zaplanowałam. Zaprosiłam nawet tę straszną Sybil. Nie cierpię jej, ale informacja o tym, że niektórzy goście przybyli z Paryża, na pewno wywrze odpowiednie wrażenie. - Tak bardzo zależy ci na tym przyjęciu? - spytał Joe. Od wielu lat był zbyt przybity i zmęczony, aby sprze-

SAMOTNY WILK

63

ciwić się żonie. Nie tylko nie potrafił postawić na swoim, ale nawet nie umiał zmusić jej do wysłuchania jego racji. - Tak, Joe, zależy mi. - Oczy lśniły jej lodowatym blaskiem, w głosie wyczuwało się chłód. - Zjadą się wszystkie nasze pociechy. Zobaczysz, to będą niezapo­ mniane urodziny. - Wstała od toaletki i podszedłszy do męża, zarzuciła mu ręce na szyję. - Nawet sobie nie wy­ obrażasz, kochanie, co dla ciebie zaplanowałam. Miał wrażenie, że tkwi obok sopla lodu. Kiedy nad­ stawiła twarz do pocałunku, posłusznie cmoknął ją w po­ liczek, po czym uwolnił się z jej objęć. - Wiem, że jest późno - rzekł, cofając się parę kro­ ków - ale chciałem z tobą porozmawiać o Sophie. - O Sophie? - zdziwiła się. - Bidula jedna! - Sophie nie jest żadną bidulą! To nasza córka, Meredith. Jak mogłaś jej powiedzieć, że została oszpecona? Że z taką twarzą nigdy nie znajdzie męża? Meredith ponownie spojrzała w sufit. - Przecież nie powiedziałam nic, czego by sama nie wiedziała. Dlaczego się mnie czepiasz? Nie pomyślałeś o tym, że muszę wyjaśnić Joemu juniorowi i Teddy'emu, co się stało? I to tak, żeby ich nie wystraszyć? Wyob­ rażasz sobie, jaki to dla nich będzie szok? Odejdź, Joe. Jestem zmęczoną. - Trzymaj się od Sophie z daleka, Meredith. Jeśli nie potrafisz jej wesprzeć, to przynajmniej jej nie dobijaj. Wzruszywszy ramionami, Meredith skierowała się do garderoby. Joe bez słowa opuścił sypialnię żopy. Kiedyś był najszczęśliwszym człowiekienl na ziemi; teraz prawie nie mógł uwierzyć, że w tym pokoju poczęte zostały

64

KASEY MICHAELS

wszystkie jego dzieci; że w tym pokoju przeżył tyle cu­ downych chwil. Mógł wystąpić o rozwód; myślał o tym, kiedy Meredith pojawiła się w ciąży i w dodatku twierdziła, że to jego dziecko. Ale to by niczego nie rozwiązało. Była jego żoną; kobietą, którą kochał przed laty, i którą nadal ko­ chał. Wiedział, że wypadek ją zmienił, że jest chora, nie­ zrównoważona psychicznie. Najgorsze było jednak to, że nie chciała przyjąć niczyjej pomocy. Co miał robić? Siłą zmusić ją do leczenia? Oddać do domu wariatów? Pokręcił głową. Nie, to nie wchodzi w rachubę. Za­ łamałaby się. Lepiej zostawić sprawy swojemu biegowi. Kiedyś na pewno wydobrzeje. Może obecność Sophie wpłynie na poprawę jej zdrowia? Tak, niech szykuje przy­ jęcie urodzinowe, niech ustala listę gości, niech obmyśla menu. A jeżeli to nie poskutkuje? - zapytał sam siebie. Jeżeli przyjęcie urodzinowe niczego nie zmieni? Jeżeli potem będzie tak samo jak teraz? Albo jeszcze gorzej? Jak długo jesteś gotów znosić jej zachowanie? Kiedy wreszcie uz­ nasz, że miarka się przebrała? I co wtedy zrobisz? - Zrobię, co będę musiał - odparł głośno. Głos wyraźnie mu zadrżał. - Ale błagam, jeszcze nie teraz. To moja żona. Matka moich dzieci. Nie mogę się poddać. Może kiedyś wyzdrowieje? Nie chcę tracić nadziei.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Nie wiedział, co robić z rękami. Trzymał Sophie w ra­ mionach, pozwalając się jej wypłakać. Od czasu do czasu głaskał ją po głowie, poklepywał lekko po plecach. Laska upadła na ziemię, Sophie oparła się o Rivera całym ciałem. Rozdzierający szloch, który nią wstrząsał, powoli ustępował. Po chwili już tylko pociągała nosem. River szeptał jej do ucha jakieś słowa otuchy, śmieszne i banalne, których nie słyszała, a których on sam pewnie rano by się wstydził. Kiedy ostatni raz wypłakiwała mu się w ramionach? Nawet nie musiał wysilać pamięci. Sophie nie lubiła się nad sobą roztkliwiać. Rzadko to robiła. Była najdziel­ niejszą osóbką na świecie. Ilekroć miała kłopoty czy coś jej doskwierało, zaciskała mocno zęby i starała się nie okazywać smutku. A ostatni raz - ba! jedyny raz - kiedy wypłakiwała mu się w ramionach, to było w wieczór jej balu matu­ ralnego. Na własny bal nie poszedł, bo i po co? W szkole z ni­ kim się nie przyjaźnił, od wszystkich trzymał się na dys­ tans, balami się nie interesował. Na rozdanie świadectw maturalnych też by nie poszedł, gdyby nie Joe i Meredith,

66

KASEY MICHAELS

którzy bardzo chcieli uczestniczyć w tak ważnym wy­ darzeniu z życia ich przybranego syna. Co innego Sophie. Sophie zależało na balu, a on zgo­ dził się jej towarzyszyć. Wystroił się w jakiś idiotyczny smoking, włosy związał w kucyk i zgodnie ze zwycza­ jem kupił swojej partnerce piękną orchideę, która miała zdobić jej nadgarstek. Był nieszczęśliwy. Narzekał w du­ chu... Narzekał, dopóki w salonie nie pojawiła się Sophie. Zobaczył jej lśniące oczy, złociste włosy upięte w fan­ tazyjny kok, gładkie ramiona, ciało opięte prostą, białą suknią podkreślającą krągłości, o których tak usilnie sta­ rał się zapomnieć. Zobaczył - i nagle bardzo zapragnął iść na bal. - Zaopiekujesz się nią, prawda, synu? - powiedział Joe. Była to prośba, a zarazem rozkaz. River przyrzekł, że nie spuści Sophie z oka, i doitrzymał słowa. Ale sytuacja go przerosła. Sophie sama była sobie winna. Z podlotka, który łaził za nim krok w krok, prze­ istoczyła się w piękną kusicielkę. Nęciły go jej loczki wdzięcznie opadające na kark, nęcił dekolt i ukryte pod suknią piersi, nęcił upajający zapach perfum, który budził w nim instynkty dalekie od opiekuńczych, Nęciły oczy i powabny uśmiech. Tańczyli przytuleni; on obejmował ją w pasie, ona opierała głowę na jego ramieniu. Większość czasu spo­ glądała na niego ufnie. Niekiedy zalotnie. Przywarł ustami do jej warg. Czy mógł jej nie poca­ łować? Czy mógł pozwolić, aby rano wyjechała, najpierw

SAMOTNY WILK

67

do pracy w Teksasie, a stamtąd prosto na studia, i choć raz jej nie pocałować? Rozpłakała się. Błagała go, aby sprzeciwił się jej wyjazdowi, aby ka­ zał jej zostać, aby powiedział jej, że kocha ją tak mocno, jak ona kochała jego. Boże! Pamiętał tamten wieczór. Gotów był spełnić każde jej życzenie, powiedzieć wszystko, co tylko chciała usłyszeć. A teraz? Co pragnęła usłyszeć? Że ją kocha? Że nigdy nie przestał jej kochać? Bał się, że mu nie uwierzy. Tamtej nocy, gdy wracała sama z restauracji, napastnik nie tylko poharatał jej twarz, ale pozbawił ją pewności siebie. Odniosła rany zarówno na ciele, jak i na duszy. Odwracała wzrok, starała się za­ słaniać włosami policzek. Czuła się brzydka, słaba, prze­ grana. Gdyby powiedział, że ją kocha, znienawidziłaby go. I wcale by się jej nie dziwił. - Przepraszam. - Schyliwszy się, Sophie podniosła z ziemi laskę, po czym wzięła od Rivera złożoną niebiesko-białą chusteczkę i wytarła oczy i nos. - Wiesz, rzadko się mazgaję. Właściwie nigdy tego nie robię, a dziś... sama nie wiem... beczę od rana. - Nie sposób wszystkiego w sobie tłumić, Sophie. Czasem trzeba rozładować emocje - powiedział, starając się ją pocieszyć. Popatrzyła mu w oczy. - Dlaczego, Riv? Powiedz, dlaczego? Pokręcił bezradnie głową. - Bo trzeba - odparł. - Bo nie można żyć w stanie

68

KASEY MICHAELS

ciągłego napięcia. Zostałaś napadnięta i pobita. Leżałaś w szpitalu, potem zerwałaś zaręczyny... Pomachała ręką, jakby nie chciała tego słuchać. - Nie, Riv. To wszystko wiem. Nie pytam, co się sta­ ło. Pytam, dlaczego to się stało. Dlaczego akurat mnie się przydarzyła taka przygoda. Tego pytania się nie spodziewał. - A dlaczego miała ci się nie przydarzyć? - spytał. W dzieciństwie zaznał tyle smutku i cierpienia, że żadna podłość już go nie dziwiła. Wiedział, że życie rzadko toczy się tak sielankowo jak w serialach telewizyjnych. - Myślisz, że nieszczęścia tylko innym się przytrafiają? Że ciebie powinny omijać szerokim łukiem? Niby dla­ czego? Nie ma szczepionek przeciwko złu. Gdyby były, pół świata ustawiłoby się w kolejce do lekarza. Sophie zmarszczyła czoło, jakby dumała nad jego sło­ wami, po czym westchnęła głośno. - Jak ty to robisz, Riv? Potrafisz wszystko tak prosto wytłumaczyć. A ja? Wyszłam na płaczliwą, użalającą się nad sobą idiotkę. Biedna mała Sophie... - Nie jesteś żadną idiotką - powiedział, ściskając ją mocno za ramię. - Zostałaś napadnięta i poturbowana. Na razie nie wolno ci się przemęczać. Musisz przede wszystkim odpocząć, odzyskać zdrowie, zregenerować si­ ły. Zobaczysz, nim się spostrzeżesz, znów będziesz go­ towa stawić światu czoła. - Oj, nie wiem. Chyba uszła ze mnie cała wola walki. Czuję się taka bezużyteczna, taka... brzydka, nieatrakcyj­ na. Nawet moja własna matka twierdzi, że. . - Do diabła, Sophie! - zezłościł się River. Wiedział,

SAMOTNY WILK

69

że musi wyrwać ją z marazmu i rozpaczy. - Czy pra­ gnąłbym cię, gdybyś była brzydka i nieatrakcyjna? Zacisnął ręce na jej ramionach, żeby przypadkiem mu nie uciekła, po czym przywarł ustami do jej ust. Opierała się, ale tylko przez sekundę. Potem laska upadła z hukiem na ziemię. River całował ją namiętnie, jakby z furią, z pożądaniem, które tłumił od lat, z żarem, który rozpalał całe jego ciało. Niech inni ją pocieszają. Niech ojciec dodaje jej otuchy, niech lekarze zapewniają, że blizna zniknie. On chciał, by zapomniała o tym, co widzi, gdy patrzy do lustra, a także o tym, co usłyszała od matki. W jeden sposób mógł to osiągnąć: pokazując, jak bardzo jej pragnie. Udowadniając, że w jego oczach jest najponętniejszą kobietą na świecie. Nie starał się być delikatny. Instynktownie wyczuwał, że Sophie chce być traktowana normalnie, jak kobieta z krwi i kości, jak kobieta wzbudzająca pożądanie. Każdy kolejny pocałunek był coraz dłuższy i gorętszy. Riverowi huczało w uszach, kręciło się w głowie. Nie liczyły się ani lata rozłąki, ani dzieląca ich przepaść. Li­ czyli się tylko oni. Nie odrywając warg od jej szyi, schylił się i wziął Sophie na ręce, po czym wszedł do pogrążonej w półmroku stajni. Minął prychające; cicho konie, a po chwili dotarł do boksu wyłożonego świeżym pachnącym sianem. Właśnie tu, za dzień lub dwa, jedna z najlepszych w stadninie klaczy miała się oźrebić. Położył Sophie na łożu z siana, sam uklęknął obok. Wyciągnęła do niego ramiona. Oczy miała zamknięte, od­ dech szybki i urywany. Zaczął obsypywać jej twarz po­ całunkami. Nie chciał sobie ani jej dać czasu do namysłu.

70

KASEY MICHAELS

A nuż by się opamiętali, uznali, że to, co robią, nie ma sensu? A przecież to miało sens. Tak długo oboje powstrzy­ mywali żądzę, oszukiwali się, starali żyć z dala od siebie. Ściągali ubranie, każde z siebie i z drugiego. Spie­ szyli się, dyszeli, jęczeli cicho. Nie mogli doczekać się chwili, na którą tyle lat czekali. Pieścili się, całowali, nie mieli żadnych zahamowań. Trawiła ich żądza, jakiej nigdy dotąd nie zaznali. Dzika, zmysłowa, nieokiełznana. Nagle River coś sobie przypomniał i znieruchomiał. - Psiakrew! - syknął prosto do ucha Sophie. - Niech to szlag trafi! Sophie wciąż go pieściła, poznawała różne zakamarki jego ciała. Dopiero po chwili zorientowała się, że River zesztywniał, że powoli zaczął się odsuwać. - O co chodzi? - spytała, siadając w ciemnościach i wyciągając do niego ręce. - Co się stało? Potarł dłońmi brodę. - Nie jestem... no wiesz, przygotowany. Nastała cisza. Zdziwiony brakiem reakcji, River usi­ łował dojrzeć wyraz twarzy Sophie, ale było za ciemno. Wtem ciszę przerwał jej uradowany głos. - Och, Riv! To wspaniale! Wytrzeszczył oczy. - Wspaniale? Nie rozumiem. Dlaczego... Ukląkłszy, przytuliła policzek do jego pleców. - No, pomyśl tylko. Jak bym się czuła, gdybyś wszę­ dzie chodził z kieszenią pełną prezerwatyw? Byłoby to bardzo podejrzane. Pokręcił głową.

SAMOTNY WILK

71

- Jesteś wyjątkowa, Sophie. Nie wyobrażam sobie, aby jakakolwiek inna kobieta zareagowała tak jak ty. Ale nie powinienem był cię tu przyprowadzać... Usiadłszy prosto, uderzyła go lekko w plecy. - Nie? A to dlaczego, Riv? Bo ja jestem ukochaną, rozpieszczoną córunią Joego, a ty wziętą z przytułku półsierotą? Q to ci chodzi? Jeśli tak, to słyszałam tę śpiewkę dziesiątki razy i już mi bokiem wychodzi. - Nigdy nie mówiłem... - zaczął. - Nie, nie mówiłeś - przerwała mu w pół słowa, po czym obróciła go twarzą do siebie. - Ale ja zawsze wie­ działam. Zawsze. Mogłeś się ze mną przespać wiele lat temu, mogłeś być moim pierwszym chłopakiem. Pierw­ szym i jedynym. Teraz, jak para nastolatków, leżymy na sianie, a ty znów wymyślasz powód, dlaczego nie mo­ żemy się kochać. Nie przyszło ci do głowy, że może tak naprawdę nigdy mnie nie pragnąłeś? Że byłam tym za­ kazanym owocem, o którym się marzy, ale którego wcale nie chce się skosztować? Owszem, wyjechałam z domu, uciekłam, ale to ty się ukrywałeś. Cały czas się przede mną chowałeś, a teraz po prostu zrobiło ci się mnie żal. Ale wiesz co? Nie chcę twojego współczucia, nie chcę twojej litości i nie chcę ciebie! Sięgnęła za siebie po stanik i bluzkę. Z jej gardła wy­ rwał się zduszony szloch. River wyciągnął ręce, jakby czegoś szukał. Odpowiedzi, sensu, logiki, czegokolwiek. - Ja cię nie żałuję, Soph - oznajmił wreszcie. - Ja cię pragnę. Do bólu. - Tak? Dziwnie to okazujesz, Riv, bo jeszcze nigdy w życiu nie czułam się mniej pożądana.

72

KASEYMICHAELS

Albo słowa, albo ton, jakim je wypowiedziała, nie­ oczekiwanie dodały mu motywacji. Chwycił Sophie za ramiona, zanim zdążyła włożyć stanik. - Pragnę cię, Sophie. Pragnę z całego serca! - Więc udowodnij mi to, Riv. Masz okazję. Zapomnij o wszelkich uwarunkowaniach, o konsekwencjach, o tym, co powinieneś, a czego nie powinieneś robić. Przysunęła się bliżej i przywarła do niego ustami. - Za­ trać się ze mną w rozkoszy. Kochaj mnie. Nie pozwól mi odejść. Zwolnił uścisk na jej ramionach i porwał ją w objęcia. Po chwili opadli z powrotem na pachnące siano. W Jackson w stanie Missisipi doktor Martha Wilkes oparła się wygodnie w fotelu i wyjrzawszy przez okno, przez chwilę wpatrywała się w ładne, schludne domki ciągnące się wzdłuż ładnej, schludnej ulicy. Nie powinna tu być, a może raczej nie powinna wy­ stępować tu w roli psychologa specjalizującego się w za­ burzeniach pamięci. Powinna siedzieć teraz w swoim bezosobowym gabinecie w centrum miasta; tam przyj­ mowała pacjentów, tam starała się przebić przez mur, ja­ kim się zazwyczaj otaczali, tam próbowała skłonić ich do rozmowy, delikatnie poprowadzić we właściwym kie­ runku, przedrzeć się przez nagromadzony bagaż doświad­ czeń życiowych i dotrzeć do sedna problemu - do prawdy. Siedziała jednak nie w gabinecie, lecz w salonie swe­ go domu. O siódmej rano, ubrana starannie, choć z pew­ nością nie wyjściowo, piła pierwszą filiżankę kawy i ob-

SAMOTNY WILK

73

serwowała Louise Smith, która chodziła tam i z powro­ tem po tureckim dywanie. Louise była atrakcyjną kobietą o twarzy, na której nie odciskały się gnębiące ją od dawna problemy. To, że ta­ kowe w ogóle miała, można było dostrzec jedynie w jej dużych, piwnych oczach. Czasem z tymi problemami nie umiała sobie poradzić. Tak jak dziś rano, kiedy zadzwo­ niła do doktor Wilkes, błagając ją o natychmiastowe spot­ kanie. - Martho, ktoś mnie potrzebuje - oznajmiła, zwraca­ jąc się do lekarki. - Czuję to. Wiem, że gdzieś komuś jestem bardzo potrzebna. Martha Wilkes westchnęła głośno. Nie powinna tego robić. To znaczy wzdychać. Nie w obecności pacjenta. Z drugiej strony Louise nie była zwykłą pacjentką; była przyjaciółką. W ciągu tych wszystkich lat ich wzajemne relacje przekształciły się w coś znacznie głębszego. Zna­ jomość, która z początku rozwijała się na płaszczyźnie zawodowej, przeniosła się z czasem na płaszczyznę oso­ bistą. Tak też być nie powinno. Lekarka wiedziała, że po­ pełniła błąd. Przekroczyła pewną dozwoloną granicę, za­ częła za bardzo przejmować się problemami Louise. Mo­ że wreszcie nadszedł dzień, aby wycofać się z roli przy­ jaciółki, wcielić ponownie w rolę psychologa i odtąd su­ miennie przestrzegać reguł gry. - Usiądź, Louise - powiedziała, wskazując nieduży fotel stojący w drugim końcu salonu. Louise przeczesała ręką swoje krótko obcięte, ciemnoblond włosy, po czym wygładziła bawełnianą sukienkę

74

KASEY MICHAELS

opinającą szczupłe ciało. Ani z twarzy, ani z figury nie wyglądała na kobietę pięćdziesięciodwuletnią. - Zacznijmy od początku, dobrze? - Lekarka sięg­ nęła po teczkę z notatkami, które znała niemal na pamięć. - Chciałabym podsumować to, co wiemy. Louise skinęła głową. - Oczywiście. Jeśli sądzisz, że to pomoże. - Siedziała sztywno wyprostowana, z dłońmi spoczywającymi na ko­ lanach, z nogami skrzyżowanymi w kostkach. Dama w każdym calu. - Jeszcze raz bardzo przepraszam za to moje najście, ale od kilku dni miewam tak niepokojące sny... - Wiem, już mi o tym wspominałaś. - Lekarka po­ łożyła teczkę na biurku i zajrzała do notatek. - No do­ brze. Urodziłaś się w Kalifornii pięćdziesiąt dwa lata te­ mu jako Patricia Portman. - Chyba tak. Przynajmniej tak mi się wydaje. To dziwne, prawda? Ze przez te wszystkie lata nie dotarły­ śmy do mojego aktu urodzenia? - Wcale nie dziwne, Louise. Raczej irytujące. Nie pa­ miętasz? Nie zgodziłaś się, kiedy chciałam zebrać o tobie więcej informacji. Pozwoliłaś mi jedynie zapoznać się z dokumentacją medyczną, którą otrzymałaś przy wypisie z St. James Clinic - Przy obu wypisach - poprawiła ją Louise. Tak, Louise Smith faktycznie dwa razy przebywała w St. James. Kiedyś ni stąd, ni zowąd przybyła do Jack­ son, potem znikła bez słowa, aby po paru latach znów się niespodziewanie pojawić. Każdy jej przyjazd poprze­ dzał pobyt w klinice St. James w Kalifornii. Doktor Wil-

SAMOTNY WILK

75

kes dość dobrze znała ostatnie trzydzieści lat życia swojej pacjentki, ale nic nie wiedziała o okresie jej dzieciństwa i wczesnej młodości ani o latach, jakie spędziła w wię­ zieniu. Louise nie chciała, by lekarka zgłębiała tamten okres jej życia, przeszłość, której nie pamiętała. - Dlaczego, Louise? Dlaczego się upierasz? Dlaczego nie pozwalasz mi spróbować? Może udałoby nam się odnaleźć twoich rodziców, rodzeństwo, krewnych? Ko­ goś, kto pomógłby nam zrozumieć... Louise uniosła brodę. - Kogoś, kto by nam pomógł? Dobre sobie! Oglądałaś moją dokumentację medyczną. W zakładzie dla obłąka­ nych tkwiłam całymi latami. Ani razu nikt mnie nie od­ wiedził, ani razu nikt o mnie nie pytał, nie dostałam ani jednego listu. Jeżeli kiedykolwiek miałam krewnych, to albo nie żyją, albo wykreślili mnie ze swojego życia. Są przekonani, że zabiłam Ellisa Mayfaira. Doktor Wilkes potarła palcem nasadę nosa. - Bo zabiłaś go, Louise. Trafiłaś do więzienia właśnie za to. Potem ze względu na twój stan psychiczny prze­ niesiono cię do St. James. Po kilku latach uznano, że jesteś zdrowa i zwolniono cię do domu. Przyjechałaś do Jackson. Parę lat później wróciłaś do St. James, ranna, półprzytomna, całkiem zdezorientowana. Jak tam dotar­ łaś, do dziś pozostaje zagadką. Louise zamknęła oczy i potrząsnęła głową. Nie, to nie tak było. Popełniono błąd. Ja nikogo nie zabiłam. Nie znałam żadnego Ellisa Mayfaira. Lekarka zadumała się. Czy powinna naciskać na Lou-

76

KASEY MICHAELS

ise? I jak mocno, żeby jej nie przestraszyć, żeby nie wtrą­ cić jej z powrotem w ciemną otchłań, której się tak bar­ dzo bała, odkąd dziewięć lat temu po raz drugi wypu­ szczono ją z St. James i odkąd pięć lat temu trafiła do niej na leczenie. - Louise, posłuchaj. Z Ellisem Mayfairem zaszłaś w ciążę. Rozwiązanie nastąpiło w przydrożnym motelu. Kiedy spałaś zmęczona połogiem, Ellis ukradł ci dziecko. Sprzedał je, może udusił i porzucił. Nigdy nie poznamy prawdy. Kiedy obudziłaś się i zobaczyłaś, że dziecka nie ma, a Ellis siedzi obok jak gdyby nigdy nic, wpadłaś w szał i zabiłaś go. Louise zwiesiła nisko głowę, twarz zakryła rękami. - O Boże. Boże, pomóż mi! Moje biedne maleństwo. Nie pamiętam. Nie pamiętam... Zaciskając usta, doktor Wilkes rozejrzała się po salo­ nie. Zatrzymała wzrok na drewnianej afrykańskiej rzeźbie przedstawiającej matkę z niemowlęciem przy piersi. Sa­ ma nie miała dzieci, macierzyństwo nigdy jej nie kusiło, ale widziała wyraz miłości na twarzy afrykańskiej ko­ biety, a w głosie Louise słyszała rozpacz matki, którą pozbawiono dziecka. - Kiedy zadzwoniłaś, Louise, wspomniałaś o jakimś dziecku. Że cię potrzebuje. Z kieszeni na piersi Louise wyciągnęła śnieżnobiałą chusteczkę do nosa i delikatnie wytarła oczy. Lekarka uśmiechnęła się nieznacznie. Tak, Louise Smith jest damą w każdym calu. Zawsze elegancka, za­ dbana, poruszała się z wdziękiem, nigdy się nie garbiła. Doktor Wilkes zwracała uwagę na takie rzeczy. Wie-

SAMOTNY WILK

77

działa, że elegancję i kulturę można odziedziczyć w ge­ nach, jak również nabyć. Czego najlepszym przykładem była ona sama. W jej wypadku elegancja stanowiła jakby pewien pancerz, osłonę. Niełatwo bowiem kobiecie od­ nosić sukcesy w dziedzinie psychologii, a tym bardziej kobiecie czarnoskórej. Na swój sposób czuła pokrewieństwo duchowe z Louise Smith; mimo że się różniły i pochodziły z dwóch różnych światów, to jednak miały sporo wspól­ nych cech. Louise ciągle szukała pomocy, toczyła walkę z samą sobą; starała się odnaleźć i zrozumieć. Z kolei ona, Martha Wilkes, po wielu trudach znalazła dla siebie miejsce w życiu, i strzegła tego miejsca jak oka w gło­ wie. Obie żyły w niepewności i bardziej lub mniej skry­ wanym lęku. Obie miały wiele do stracenia i obie usi­ łowały chronić to, co już zdobyły. Obu nieustannie to­ warzyszył strach. - Louise... - Lekarka popatrzyła na swą pacjentkę. - Czy mówiłam ci już, jak bardzo cię podziwiam? Louise złożyła chusteczkę i schowała ją z powrotem do kieszeni. - Ty? Mnie? - zdumiała się. - Jak można podziwiać zabójczynię? - Odbyłaś karę. Częściowo w więzieniu, częściowo w zakładzie dla obłąkanych. Po kolejnym pobycie w kli­ nice St. James wróciłaś do Jackson, sama, wystraszona, zagubiona. Postanowiłaś zacząć życie od nowa, podjęłaś pracę, zdobyłaś szacunek ludzi, zajmujesz odpowiedzial­ ne stanowisko na uniwersytecie, masz własny dom. Od-

78

KASEY MICHAEI-S

niosłaś sukces. Myślę, że wiele osób tak uważa i ci za­ zdrości. - Nie wiedzą, jakie śnią mi się po nocach koszmary. - Louise zacisnęła dłonie w pięści. - Martho, całym cia­ łem, wszystkimi zmysłami czuję... nie wiem, jak to okre­ ślić... przeraźliwe wołanie o pomoc. Ktoś mnie potrze­ buje, on... - On? Sądziłam, że przyszłaś do mnie, aby poroz­ mawiać o dziecku? Mówiłaś, że urodziłaś dziewczynkę. Córkę. - Tak, to na pewno była córka. Ale było też więcej dzieci. Może... może pracowałam przed laty jako na­ uczycielka? Albo przedszkolanka? Bo skąd się wziął ten tłumek maluchów? Dlaczego czuję, że jestem potrzebna tak -wieYu dzieciom'] - Bo w głębi duszy wciąż cierpisz. Gromadką dzieci usiłujesz sobie wynagrodzić stratę zarówno maleństwa, którego pozbawił cię Mayfair, jak i tych wszystkich sy­ nów i córek, których nie zdołałaś już urodzić. Byłabyś wspaniałą matką, Louise. Tęsknisz za potomstwem, któ­ rego nie masz i którego nie możesz tulić do piersi. Tę­ sknisz tak bardzo, że stale o nim śnisz. - A mężczyzna, Martho? Bo śni mi się również męż­ czyzna. Pielę w ogródku grządki, słuchając szemrzącej nieopodal fontanny. Słońce przygrzewa, woda cichutko pluszcze, w powietrzu unosi się zapach morza. Nagle sły­ szę kroki. Odwracam się, przysłaniając oczy przed bla­ skiem promieni. Za mną stoi mężczyzna, silny, wysoki. Ale słońce mnie oślepia i nie widzę jego twarzy. Nie po­ trafię go rozpoznać. Mężczyzna przygląda mi się w mil-

SAMOTNY WILK

79

czeniu, po czym odchodzi. Wołam do niego. Poczekaj! Błagam, nie odchodź! - Przycisnęła rękę do ust, jakby chciała powstrzymać krzyk. - A potem się budzę. Nie ma ogrodu, nie ma mężczyzny. Serce wali mi młotem. Moje biedne zbolałe serce... Lekarka wstała, nalała z dzbanka dwie szklanki wody, jedną podała Louise, drugą zatrzymała dla siebie. - Hipnoza, Louise. Nie wiem, dlaczego od lat tak uparcie się jej sprzeciwiasz, ale powoli kończą się nam opcje. Zrozum, chciałabym się przekonać, kto jeszcze w tobie mieszka. Bo to, że ktoś mieszka, nie ulega naj­ mniejszej wątpliwości. Obie doskonale zdajemy sobie z tego sprawę. Zmieniłaś imię i nazwisko, lecz wciąż je­ steś Patrycją Portman. Louise Smith musi poznać Patry­ cję, stawić jej czoło, a potem się od niej oswobodzić, bo inaczej nigdy nie będzie wolna. Zmiana nazwiska nie wystarczy. Zresztą może poza Patrycją tkwi w tobie wię­ cej osobowości? Louise odstawiła szklankę i poderwawszy się z fotela, znów zaczęła krążyć po pokoju. - Nie wierzę. Naprawdę nie wierzę, że cierpię na roz­ szczepienie osobowości, że jest we mnie kilka różnych istot, które kolejno się ujawniają. - Posłuchaj, Louise. - Lekarka westchnęła. - Twier­ dzisz, że nie zabiłaś Ellisa Mayfaira. Przysięgasz, że nie jesteś zdolna skrzywdzić muchy, a jednak z akt sądo­ wych, które przesłano do kliniki St. James i z którymi miałam okazję się zapoznać, wynika coś całkiem innego. To twoje odciski palców znaleziono na lampie, którą Mayfair dostał w głowę, oraz na nożycach, które tkwiły

80

KASEY MICHAELS

w jego klatce piersiowej. A kiedy zgarnęła cię policja, krew Mayfaira znaczyła twoje dłonie. - Nie, nie moje. To nie byłam ja. - W takim razie kto, Louise? Kto jeszcze w tobie tkwi? Kto ci wyrządził taką krzywdę? Przez kogo sie­ działaś w więzieniu, przez kogo trafiłaś do domu waria­ tów, i to nie raz, ale dwa razy? Przyjechałaś do Jackson, a potem nagle znikłaś. Gdzie się podziewałaś w tym cza­ sie? Skąd się wzięłaś w Kalifornii? Dlaczego znów wy­ lądowałaś w St. James? Odpowiedz mi na te pytania, Louise. Nie ukrywaj niczego przede mną. Louise usiadła z powrotem w fotelu. - Ale ja nic nie wiem. Nie wiem nawet, kim jestem. Wiem tylko to, co ty mi mówisz. A także to, co wyczy­ tałam ze swoich akt więziennych i z historii choroby. Je­ śli tkwi we mnie okrutna morderczyni, nie chcę, żeby wydostała się na zewnątrz. Nie pozwolę, aby jakaś zła, bezduszna istota stała się częścią mojej teraźniejszości i przyszłości. Przykro mi, Martho. Nie zgadzam się. Nie chcę hipnozy, nie chcę odkrywania mrocznych tajemnic. - Bez tego nie uzyskasz żadnych odpowiedzi. - Le­ karka westchnęła zrezygnowana. - Te koszmary, które budzą cię po nocy, i dotkliwe bóle głowy, które nie po­ zwalają ci normalnie funkcjonować, same nie miną. A z tego, co mówisz, wynika, że pojawiają się coraz czę­ ściej i są coraz ostrzejsze. Trzeba temu zaradzić, Louise. Owszem, hipnoza jest dość drastycznym środkiem, ale chyba mi ufasz? Wiesz, że nigdy bym cię nie skrzywdziła. Louise utkwiła wzrok w Marcie Wilkes, która pyła zarówno jej lekarzem, jak i przyjaciółką.

SAMOTNY WILK

81

- Och, dlaczego ta druga część mnie nie może być wspaniałą, serdeczną kobietą? Wtedy chętnie bym ją po­ znała. - Wystarczy, że ty taka jesteś, Louise. Wspaniała i serdeczna. - Lekarka położyła dłoń na ramieniu swej pacjentki. - Pokonałaś w sobie tę nieszczęśliwą, zagu­ bioną istotę, która usiłowała cię zniszczyć. Tak, pokonałaś ją. Jesteś już całkiem zdrowa. Ale dopóki nie zdołasz stawić czoła przeszłości, dopóki się z nią nie zmierzysz, koszmary będą wracać. Proszę cię, rozważ możliwość poddania się hipnozie. Przemyśl to sobie, dobrze? Czubkiem języka Louise zwilżyła wargi. - Dobrze. Przemyślę.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Obudziła się z błogim uśmiechem na twarzy, po czym naciągnęła kołdrę na nos, usiłując z powrotem zasnąć. Miała fantastyczny sen. Śniło jej się, że jest piękna, ko­ chana, pociągająca, a obok niej leży River, cudowny, wspaniały River, którego kochała jako dziewczyna i ko­ cha jako kobieta. Trzymał ją w ramionach, pieścił, całował. Potem wspólnie odbyli podróż do krainy szczęścia i rozkoszy, zwiedzali różne zakątki, doliny, pagórki i wzniesienia, aż wreszcie dotarli na szczyt. A wtedy nastąpiła eksplozja, jakiej jeszcze nigdy w życiu nie doświadczyła. Zadrżała ziemia, zadrżały zmysły. To było jak olśnienie, jak lot na księżyc. Marzyła o tym, by sen trwał więcznie, by samotny wilk codziennie ją odwiedzał, codziennie się z nią kochał... Wtem otworzyła oczy i usiadłszy na łóżku, przecze­ sała ręką włosy. To wcale nie był sen. Naprawdę kochała się z Riverem. - Boże, co ja najlepszego zrobiłam? -jęknęła, opadając z powrotem na poduszkę. - Riv, cośmy, u diabła, zrobili? Przycisnęła ręce do piersi, jakby chciała powstrzymać łomot serca. Usiłowała się skupić, podejść racjonalnie do irracjonalnej sytuacji. Jak to się stało? Jak do tego doszło?

SAMOTNY WILK

83

Wiedziała, że wina leży po jej stronie. Sprowokowała Rivera. - Ależ ze mnie kretynka - skarciła się ochrypłym szeptem. - O czym ja myślałam? W tym tkwił cały problem. W ogóle nie myślała; nie chciała myśleć. Przeżyła brutalną napaść, została pobita, zraniona fizycznie i emocjonalnie. Miała ohydną szramę na policzku i chciała znów się czuć atrakcyjna. Chciała, aby ktoś ją obejmował, mówił, że jest piękna; słowem, pragnęła choć przez chwilę zapomnieć o strachu i cie­ szyć się życiem. Tłumaczyła sobie, że poszła na spacer do stajni, żeby uciec od rodziny i w samotności popatrzeć na konie. Okłamywała się. Poszła do stajni, by odszukać Rivera, poskarżyć mu się na los, opowiedzieć o swych lękach, wyładować fru­ strację i gniew. Dawniej zawsze tak robiła: biegła do nie­ go, mówiła, co jej dolega i czekała, aż on zaradzi jej smutkom. Posłużyła się nim. Tak, tuliła się do niego, prowoko­ wała go, kupiła, przywoływała wspomnienia, a wszystko po to, aby osuszył jej łzy, zaleczył jej ból, pomógł za­ pomnieć o przeżytym koszmarze. Jakże musi ją za to dziś nienawidzić! Jaki musi mieć do niej żal. Sama się dziś nie lubiła. - Coraz częściej ci się to zdarza. - Potrząsnęła głową. - Od dłuższego czasu jesteś swoim najgorszym wrogiem, prawda, Sophie? Oj, biedna, głupia Sophie! Pukanie do drzwi przerwało jej monolog. Podskoczy­ wszy na łóżku, obejrzała się przez ramię. Nagle ogarnęła

84

KASEY MICHAELS

ją panika. Boże, kto to może być? River? Meredith? Nie chciała rozmawiać ani z jednym, ani z drugim. - Kto tam?! - zawołała. Drzwi uchyliły się, a po chwili do pokoju wsunęła się kasztanoworuda głowa Emily Blair Colton. - Mogę wejść? Nie chciałam cię wcześniej budzić, ale zbliża się już dwunasta, więc... - Późno wczoraj wróciłam - wyjaśniła Sophie, patrząc, jak siostra wchodzi do pokoju i zamyka za sobą drzwi. Emily była od niej osiem lat młodsza. Joe i Meredith Coltonowie zaadoptowali ją, zanim skończyła rok. Uro­ cza dziewczynka o rudych lokach i uśmiechniętej buzi z miejsca podbiła serce rodziny. To właśnie ona w wieku jedenastu lat jechała z Meredith, gdy nastąpił ten wypa­ dek samochodowy. I ona najbardziej w nim ucierpiała. Nie tyle fizycznie, bo rany, jakie odniosła, nie były groźne, lecz psychicznie. Tamtego dnia na szosie wyda­ rzyło się coś, co miało ogromny wpływ zarówno na mat­ kę, jak i na córkę. Coś, co z biegiem tygodni, miesięcy i lat zmieniło życie wszystkich Coltonów. Meredith przeistoczyła się w dziwną, ponurą, zamkniętą w sobie kobietę. Hacienda del Alegria, wbrew swej nazwie, nie była już domem radości. Życie na ranczu straciło urok. Od czasu wypadku minęła kupa lat. Emily dorosła, jej gęste, ognistorude loki przybrały ciemniejszy, kaszta­ nowy odcień, ale wciąż miała wielkie niebieskie oczy, sympatyczną buzię i urocze dołeczki w policzkach. - Wiem - rzekła, siadając w nogach łóżka. - Dwu­ krotnie do ciebie pukałam i dwukrotnie odpowiedziała

SAMOTNY WILK

85

mi cisza. Szkoda, że nie przyszłaś na kolację. Wszystkim nam cię brakowało. - Wszystkim? To chyba przejęzyczenie, prawda, Em? Bo jakoś nie wierzę, żeby wszyscy się za mną stęsknili. - Masz na myśli mamę, co? Emily zwiesiła nisko głowę. - Brawo. Przeszła pani zwycięsko pierwszy etap i do­ tarła do półfinału. A teraz czy chciałaby pani zobaczyć, co znajduje się za bramką numer dwa? - zapytała Sophie. Specjalnie uniosła twarz i odgarnęła włosy za ucho, aby Emily widziała jej lewy policzek. Po wypadku Emily szybko dorosła, ale wciąż była młoda, miała zaledwie dziewiętnaście lat, i nigdy nie owijała prawdy w bawełnę. - O rany! Ale cię poharatał! Sophie pozwoliła włosom opaść z powrotem na po­ liczek. Żałowała, że nie są dłuższe, do ramion; wtedy mogłaby nimi zasłonić pół twarzy. - Tak, Em. Poharatał mnie. - Ojej, Sophie, przepraszam - stropiła się siostra. Nie chciałam, żeby to tak zabrzmiało. Ta blizna wcale nie jest... no wiesz, tak bardzo widoczna. A kiedy pod­ dasz się operacji plastycznej, pewnie całkiem zniknie. Po prostu nie spodziewałam się, że będzie taka długa. Cho­ lera, ten łajdak mógł cię zabić. Wyobrażam sobie, jaka musiałaś być przerażona. - Prawdę mówiąc, byłam zbyt wściekła, żeby się bać. Dopiero później, kiedy już nic mi nie groziło, ogarnął mnie potworny strach. Długo nie byłam w stanie się po­ zbierać.

86

KASEY MICHAELS

- Wcale się nie dziwię... - Emily westchnęła głośno. - Słyszałam, że zerwałaś zaręczyny i że wzięłaś paromie­ sięczny urlop. Przynajmniej tyle dobrego z tego wyszło. Sophie uśmiechnęła się smutno. - Cieszysz się, że zerwałam z Chetem? Emily zawsze była jedną z najbardziej prawdomów­ nych osób, jakie Sophie znała. Teraz też nie uciekła się do kłamstwa czy wykrętów i nie próbowała zmienić te­ matu. - Bardzo - przyznała. - Z Riverem znacznie lepiej do siebie pasujecie. Wszyscy to wiedzą. No tak, pomyślała Sophie. Emily nie przestała być pra­ wdomówna, ale zaskoczyła ją treścią swojej wypowiedzi. - Pasujemy? Z Riverem? - zdumiała się. - I wszy­ scy to wiedzą? - No jasne. - Emily skinęła energicznie głową. - Że­ byś widziała, jak on przeżywał wiadomość o waszych zaręczynach! Ogłosiliście to podczas świąt Bożego Na­ rodzenia. Po waszym wyjeździe River chodził jak struty. Raz czy drugi wyjechał na tydzień w góry, nikomu nie mówiąc, dokąd się wybiera, kiedy wróci i czy w ogóle wróci. Inez zdradziła mi, że tak samo się zachowywał, kiedy wyjechałaś na studia. Że warczał na wszystkich, a kiedy ktoś go pytał, co mu jest, odpowiadał: „Nie twój zasrany interes!" Sophie usiadła po turecku i zacisnęła dłonie na kostkach. - River nie znosi przegrywać - stwierdziła. - Sprawiało mu przyjemność, kiedy wpatrywałam się w niego jak w ob­ razek i wszędzie za nim łaziłam. Łechtało to jego próżność, ale naprawdę nie miało nic wspólnego z miłością.

SAMOTNY WILK

87

- Skoro tak mówisz... - Emily wzruszyła ramionami, po czym zmieniła temat. - Słyszałaś o przyjęciu, jakie mama postanowiła wydać z okazji sześćdziesiątych uro­ dzin ojca? Tata chodzi nieszczęśliwy, kwęka, narzeka, że w smokingu zamierzał wystąpić dopiero na ślubie któ­ regoś ze swoich dzieci, na pewno nie wcześniej, ale mama jest w swoim żywiole. Ustala menu, wymyśla dekoracje, zamawia kwiaty, zespoły muzyczne, no i w ogóle. - Biedny tata. Ciekawe, jak dał się przekonać do tego pomysłu? Nie, nie mów. Już wiem! Pewnie uznał, że ła­ twiej ulec, niż walczyć. - On ulega od prawie dziesięciu lat. - Swojej żonie, a naszej mamie - oznajmiła cicho Sophie. - Dobra mamusia kontra niedobra mamusia, pra­ wda, wróbelku? - Jeśli chodzi o ścisłość, to dobra kontra zła. Wiesz, żałuję, że to wtedy powiedziałam, ale miałam jedenaście lat. Kiedy otworzyłam oczy i zobaczyłam dwie mamy... po prostu zbzikowatam. Nie chciałam, żeby wchodziła do mnie do pokoju, żeby mnie dotykała. W środku nocy budziłam się z krzykiem. Masz rację, dawniej mama na­ zywała mnie swoim wróbelkiem, ale wróbelek przemienił się w rozhisteryzowaną hienę. Dalej miewam koszmarne sny. Teraz nawet częściej niż od razu po wypadku. I ona o tym wie. - Dalej, Em? Moja ty bidulko. - Sophie przysunęła się bliżej siostry i położyła rękę na jej ramieniu. - Mimo wszystko mama nie powinna była się od ciebie odwracać. Ani wtedy, ani teraz. To nie ty ją odepchnęłaś. Sama się odsunęła, od nas wszystkich. Kiedy przyjechałam do do-

88

KASEY MICHAELS

mu po pierwszym semestrze, miałam wrażenie, że po­ myliłam adres. Ojciec snuł się z kąta w kąt, tak jak po śmierci Michaela. Matka gdzieś ganiała, coś załatwiała, szalała po sklepach, wydawała przyjęcia. Reszta domow­ ników niby zachowywała się tak jak dawniej, ale jakoś nikt się nie cieszył, nikt do niczego nie miał zapału. Zro­ zumiałam, ile mama dla nas znaczy dopiero wtedy, kiedy nas opuściła. - To prawda - przytaknęła Emily, po czym otrząsnęła się z ponurych wspomnień. - Ale nie po to przyszłam, że mi się zebrało na wspominki. Przyszłam, bo Inez przy­ gotowuje na patio zimny bufet i oczekuje wszystkich za... - spojrzała na zegarek - mniej więcej za kwadrans. Więc wyskakuj z łóżka i ubieraj się, bo jeśli się nie po­ jawisz, możesz być pewna, że zaciągniemy cię siłą. A jest nas całkiem dużo... - No dobra, przekonałaś mnie - powiedziała ze śmie­ chem Sophie. Lekko kuśtykając, podeszła do komody, skąd wydobyła czystą bieliznę. - Kto będzie na lunchu? Emily podniosła rękę i zaczęła wyliczać, zginając palce. - Po pierwsze Drake, który korzysta z okazji, kiedy jest w domu na przepustce, żeby poflirtować z córką Inez, Maya. Myśli, że nikt niczego nie widzi, ale Inez nie jest ślepa. I wcale jej się to nie podoba, nie dlatego, żeby miała coś przeciwko Drake'owi; po prostu wolałaby zięcia urzędnika czy farmera, a nie komandosa. Po drugie Rand, który przybył z teczką wypchaną dokumentami, żeby tata je podpisał. Po trzecie... nie, Amber wybyła z samego rana do Hopechest Ranch. Kiedyś matka tam pomagała, a teraz zajęta jest wydawaniem pieniędzy taty,

SAMOTNY WILK

89

więc Amber czasem ją zastępuje. Z kolei River pojechał o świcie obejrzeć nową klacz. Więc... Aha, jest jeszcze Liza. Postanowiła nas odwiedzić przed wyruszeniem w kolejną trasę, na którą wcale nie ma ochoty. Ale jak się ma taki głos jak ona, byłoby grzechem śpiewać je­ dynie pod prysznicem. Po południu wybieramy się do Prosperino do fryzjera. Może chcesz z nami pojechać? Pewnie udałoby się ciebie też ostrzyc. - Dzięki, Em, ale zapuszczam włosy. - Wyjęła z sza­ fy zieloną spódnicę i bluzkę. - Czyli wcale nie ma nas tak dużo. Powiedz: Liza sama przyjechała, czy ze stryjem Grahamem i ciotką Cynthią? - Widać, że rzadko bywasz w domu, Soph. Stryj Gra­ ham i ciocia Cynthia omijają się szerokim łukiem. I o ile przedtem oboje ignorowali Lizę i Jacksona, teraz jest od­ wrotnie, przynajmniej w wypadku Lizy. To ona unika ich jak zarazy. Od matki trzyma się z daleka, bo ta koniecznie chce zarządzać jej karierą. Od ojca, bo... nie wiem, wy­ daje mi się, że ma do niego jakieś pretensje. Jakby się na nim zawiodła. Oczywiście to są moje przypuszczenia, bo nie rozmawiałyśmy na ten temat. - Stryj nigdy nie był przystępnym, otwartym czło­ wiekiem. A szkoda. Nie dość, że nasza rodzina się roz­ pada, to jeszcze stryjostwo... No trudno. Dobrze, że ty i Liza możecie na siebie liczyć. - Oj, dobrze. - Emily zeskoczyła z łóżka i cmoknęła siostrę w policzek. - Ona jest dla mnie jak starsza siostra, o której zawsze marzyłam. - Och, ty potworze! - Sophie pacnęła siostrę bluzką, którą wyjęła z szafy. - A ja to co? Naturalnie, że starałam

90

KASEYMICHAELS

się ciebie ignorować, bo któraż starsza siostra lubi, jak jakaś smarkula wszędzie za nią łazi? Ale myślisz, że zapomnia­ łam, jak podkradałaś mi kosmetyki? Albo jak czytałaś mój pamiętnik? Któregoś dnia zdradziłaś Riverowi, że chyba z pięćdziesiąt razy napisałam „Pani Sophie James". Emily wybuchnęła dźwięcznym śmiechem, po czym przyłożyła rękę do ucha i zaczęła udawać, że intensywnie nasłuchuje. - Słyszałaś? To Inez. Burczy pod nosem, że nie gotuje z nudów ani dla przyjemności, tylko po to, żebyśmy mieli co jeść. Lecę, a ty się szykuj. - Zaraz będę gotowa. Sophie skierowała się do łazienki. Wszedłszy do ka­ biny prysznicowej, odkręciła kran, po czym odchyliła w bok głowę, aby gorący strumień nie uderzał jej w twarz. Zamknęła oczy. Woda omywała jej ciało, które parę godzin temu River dotykał, pieścił, całował. Czuła się rześka, rozbudzona, a zarazem martwa. Sięgnęła po gąbkę. Namydliwszy ją, zaczęła się myć; ro­ biła to szybko, mechanicznie, próbując zapomnieć o Riverze, o tym, że zostawił na niej swe piętno, że zmienił ją na zawsze. Pociągnął lekko za wodze i skierował konia wąską ścieżką w dół aż do samej plaży. Tam zeskoczył na zie­ mię i wsunął wodze pod kamień, żeby koń nigdzie nie powędrował. Następnie ruszył w stronę fal, które od po­ czątku świata rozbijały się w tym miejscu o przybrzeżne skały, tworząc nad nimi białą kurtynę mgły. Usiadł na dużym głazie, który upatrzył sobie przed

SAMOTNY WILK

91

wieloma laty, jeszcze jako nastolatek. Lubił tu przychodzić, kiedy miał jakiś problem albo przeżywał rozterki. Zwrócony tyłem do brzegu, z ręką wspartą na kolanie, spoglądał w bezkres wody, jakby szukał w niej odpowiedzi. Każdego dnia ocean zmieniał się. Raz potrafił być sza­ ry, groźny, wzburzony, o potężnych, zwieńczonych grzy­ wą falach, które z furią uderzały o brzeg. Innym razem - spokojny, łagodny, kojący. Ale niezależnie od pogody, niezależnie od pory roku, zawsze był. Był, szumiał, pienił się, falował, posłuszny jedynie fazom księżyca. River podniósł głowę i popatrzył na niebo, błękitne, niemal bezchmurne, z wielką pomarańczową kulą leni­ wie opadającą nad horyzontem. Minęła czwarta po po­ łudniu; dzień powoli dobiegał końca. Zawsze przychodził tu sam, nigdy nikogo z sobą nie przyprowadzał. Nawet Sophie, a zwłaszcza Sophie. Ska­ liste nabrzeże było jego bezpieczną przystanią. Przed laty tylko tu mógł się skryć przed nieustającym szczebiotem upartej nastolatki, która stopniowo zaczęła się przeobra­ żać w atrakcyjną kobietę. Tylko tu mógł w samotności rozmyślać o tej śmiesznej małej istotce, która wodziła za nim rozmarzonym wzrokiem, i o miłości, jaką ją da­ rzył, z początku niewinnej, braterskiej, potem coraz bar­ dziej gorącej. W powietrzu krążyły mewy, głośnym piskiem wy­ śmiewając się z niego. Bezpieczna przystań? Dobre so­ bie! Bezpieczeństwo to spokój wewnętrzny. A tego mu brakowało. Kochał Sophie Colton. Kochał, ubóstwiał, uwielbiał. Pragnął jej, potrzebował bardziej niż powietrza, bardziej

92

KASEY MICHAELS

niż jedzenia. Kochał od dawna i od dawna nie przyjmo­ wał tego faktu do świadomości, ale dłużej nie mógł cho­ wać głowy w piasek. Wczoraj kochali się. Spędzili razem namiętną noc. - Za nami szalona noc - powiedział cicho, jakby chciał poskarżyć się falom. - A przed nami? Nic. Wi­ działeś wczoraj twarz Sophie, kiedy opuszczała stajnię. Jej zaciśnięte usta, przestraszony wzrok. Podpierając się laską, wyszła na dwór; nawet nie spojrzała za siebie. A ty co? Powiedziałeś cokolwiek? Próbowałeś ją zatrzymać? Nie. Nie ma co, stary. Pięknie się spisałeś. Zmęczona drogą, jaką musiała pokonać od szosy, Sophie stała na szczycie skalistego wzgórza i wsparta na lasce spo­ glądała w dół na ocean. Nie powinna prowadzić samocho­ du; prawe kolano nie było na tyle sprawne, by mogła swo­ bodnie naciskać na hamulec i pedał gazu. Pomagając sobie lewą nogą, o mało nie spowodowała wypadku. Ale musiała przyjechać i się przekonać. Tak, miała rację. River siedział na głazie, tuż nad wodą, szukając odpowiedzi na pytania, których nie potrafił zadać na głos. Zwrócony tyłem do świata, wpatrzony nieruchomo przed siebie, wyglądał jak żywa rzeźba. Sophie doskonale znała to miejsce, wielokrotnie śle­ dziła Rivera, gdy przychodził tu przed laty, nigdy jednak nie schodziła za nim na dół i nie zakłócała mu spokoju. Właściwie sama nie wiedziała dlaczego, bo odkąd przybył na ranczo, towarzyszyła mu zawsze i wszędzie, czy tego chciał, czy nie. Ale to miejsce na skałach było szczególne; tu pozwalała Riverowi cieszyć się samotnością.

SAMOTNY WILK

93

O czym teraz dumał? Jakie pytania zadawał sobie, słońcu i wodzie? Czy chciał porzucić ranczo, wyjechać, aby być od niej jak najdalej? Czy żałował tego, co się wczoraj wydarzyło? Czy winił sam siebie? A może uważa, że to ona jest winna? Podczas lunchu ojciec poinformował ją, że załatwił jej fizykoterapię trzy razy w tygodniu w Prosperino i że na zajęcia będzie ją woził River. Pierwsze miały się odbyć już nazajutrz. Sprzeciwiła się. Oznajmiła, że nikt jej nie musi wozić; potrafi sama zawieźć się na miejsce i wrócić. Jej protesty na nic się nie zdały. Czy dlatego wkrótce po lunchu usiadła za kierownicą? Nie. Gdyby chciała udowodnić, że prowadzenie samo­ chodu nie sprawia jej trudności, pojechałaby gdziekol­ wiek, a tymczasem wybrała się nad skaliste wybrzeże, przeczuwając, że właśnie tu znajdzie pogrążonego w my­ ślach Rivera. - Nie zostawiaj rancza, Riv - szepnęła do niego, wie­ dząc, że jej nie usłyszy. - Chciałam wyjechać, uciec, ale nie mogę. Tym razem muszę zostać. Ze względu na mat­ kę, na ojca, na Emily. I na nas, nawet jeśli mnie nie chcesz, jeśli żałujesz wczorajszej nocy. Muszę zostać i ty też. Musimy się przekonać, co dalej. Co z nami będzie? Czy mamy jakąś szansę?

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Rand Colton chwycił nieduży plik dokumentów, postukał nim o stół, aby wyrównać brzegi, po czym schował do teczki. - No dobra, to by było wszystko. Nie wiem, jak mogłem o nich wczoraj zapomnieć. Swoją drogą, przerażające są te ilości papieru, jakie zużywamy. Zauważyłeś, tato? Niby żyjemy w epoce komputerów, a czasem mam wrażenie, że ta cała elektronika służy temu, by można było więcej i szyb­ ciej drukować... Tato? Tato, dobrze się czujesz? Joe Colton podniósł głowę i popatrzył na swojego naj­ starszego syna. - Co? A tak, tak. Dobrze... Powiedz mi, Rand, wie­ działeś, że Drake spotyka się z Maya? Inez jest dość za­ niepokojona. - Drake i Maya? Naprawdę? - Naprawdę. Teoretycznie nikt o niczym nie wie, a praktycznie wszyscy wiedzą, lecz nic nie mówią. - Typowe. To jak z krostą na nosie. Wszyscy ją wi­ dzą, lecz nikt jej nie komentuje. - Rand zamknął teczkę, po czym postawił ją na podłodze obok krzesła. - Ale W czym problem? Sądziłem, że Inez lubi mojego młod­ szego braciszka. Joe pociągnął łyk zimnej lemoniady.

SAMOTNY WILK

95

- Owszem, lubi. Marco też go lubi, ale oboje martwią się o córkę. Chcą jej oszczędzić cierpień. Bądź co bądź, komandos nie siedzi za biurkiem od dziewiątej do piątej. Wykonuje znacznie bardziej niebezpieczną pracę niż na przykład lekarz czy prawnik. - No, bez przesady. - Rand pokazał w uśmiechu zęby. - Na prawnika czyha mnóstwo niebezpieczeństw. Może się dźgnąć w palec długopisem, ubrudzić atramentem... Joe pokręcił z rozbawieniem głową. - Dobra, dobra. Ale mówiąc poważnie, myślisz, że powinienem porozmawiać z Drakiem? - A co mama uwa... Zresztą mniejsza z tym. Czy powinieneś porozmawiać z Drakiem? Chyba nie, tato. Drake i Maya są dorośli i mogą robić, co im się żywnie podoba. Nie muszą nikogo pytać o zgodę. Joe odstawił szklankę na stół, po czym odchylił się w krześle. - Ja też tak sądzę. A teraz druga sprawa. Rozmawia­ łeś z Sophie? - Tak. Wczoraj na lunchu - odparł Rand. - I muszę przyznać, że trochę mnie wystraszyła. Nie przywykłem widzieć jej bez uśmiechu. Ale ona wydobrzeje, prawda, tato? - Podobno czas leczy wszystkie rany. Rand skinął głową. - Podobno. Aha, dostałem dziś rano raport policji na temat tego napastnika. Pomyślałem sobie, że wspo­ mnę ci o tym, zanim cokolwiek powiem Sophie. Otóż rysopis się zgadza, właściwie wszystko się zgadza, oprócz jednej rzeczy. Facet nie żyje. Przedawkował

96

KASEYMICHAELS

narkotyki. Znaleziono go kilka przecznic od miejsca, gdzie napadnięto Sophie, ale policja nie od razu skoja­ rzyła jedno z drugim. - Psiakrew. - Joe zmarszczył czoło. - Prawdę mó­ wiąc, nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Może Sophie wolałaby, żeby stanął przed sądem... - Wątpię, tato. Chyba tak jest najlepiej. Sophie szyb­ ciej zapomni o tym paskudnym wydarzeniu i z trochę mniejszym lękiem będzie patrzeć w przyszłość. A skoro mowa o jej przyszłości, jak się miewa River? Sądzisz, że tym razem im się uda? - Mam nadzieję, synu. Poprosiłem go, aby trzy razy w tygodniu woził ją na fizykoterapię do Prosperino. Nie odmówił. Właśnie teraz tam są. Jeżeli to nie przyniesie efektu, może zaniknę ich na kilka dni w jednym pokoju i nie otworzę drzwi, dopóki nie uświadomią sobie tego, co my wszyscy wiemy od dawna. Chryste! Jak mogła przyjąć oświadczyny takiego bubka jak Chet Wallace? Ale coś mi się wydaje, że straciła do niego serce na długo przed... przed tym zajściem w alejce. - Jestem o tym absolutnie przekonany - rzekł Rand, lecz nie wyjaśnił, skąd to wie. - No dobrze. - Wstał od stołu. - Zajrzę jeszcze do mamy. Nie pojawiła się wczoraj na lunchu, a ponieważ wkrótce czeka mnie wyjazd... Pójdę się pożegnać. Joe również wstał od stołu. - Idź, idź, mama na pewno się ucieszy. Ostatnio ca­ łymi dniami planuje moje przyjęcie urodzinowe. - Zapowiada się huczne wydarzenie. A ty nie bardzo za czymś takim przepadasz, co?

SAMOTNY WILK

97

- To prawda, ale skoro mama jest szczęśliwa... W innej części domu Meredith Colton zamknęła okno i z uśmiechem na twarzy podeszła do toaletki. Wszystko toczy się po jej myśli. Przyjęcie zostało do­ kładnie zaplanowane. Joe jest zbyt stary i zbyt zmęczony, aby się jej sprzeciwić w jakiejkolwiek sprawie. Przynaj­ mniej dotąd się nie sprzeciwiał. Jednakże ostatnio coraz mniej chętnie dawał się wo­ dzić za nos. Od czasu napadu na Sophie zaczął przejawiać niezadowolenie, tak jakby ból córki uświadomił mu, że on też cierpi i pragnie zmienić coś w swoim życiu. Me­ redith poczuła lekki strach. A nuż zechce się jej pozbyć? Każe jej się wynieść z domu tak jak wtedy, gdy powie­ działa mu o Teddym? Tamtego wieczoru, kiedy stwierdził, że ona jest matką jego dzieci, z których nie wszystkie on spłodził, zacho­ wał się dość paskudnie. Ale kiedy oznajmij, że oszalała... Nie, tego było już za wiele! Jakim prawem kwestionował jej poczytalność? O ile wcześniej miała jeszcze pewne wahania, to teraz znikły. Podjęła decyzję. Musi chronić siebie i synów. Nagle pomyślała sobie, że coś z najnowszej kolekcji Donny Karan świetnie się nada na strój żałobny dla zroz­ paczonej wdowy. - Wciąż nie rozumiem, dlaczego musiało wypaść na ciebie - rzekła Sophie, opierając się o drzwi samochodu, którym River wiózł ją do Prosperino. - Nie wiem. może dlatego, że mnie lubisz?

98

KASEY MICHAELS

_____

Odwróciwszy głowę, wbiła w niego gniewne spojrze­ nie. Były to pierwsze słowa, jakie usłyszała z jego ust, odkąd rozstali się w stajni. Specjalnie chciał ją zdener­ wować i wiedział, jak najlepiej osiągnąć cel. - Psiakrew, nie to miałam na myśli. - Wiem, Soph, ale kiedyś musimy o tym pogadać. Chyba że chcesz, abym nabawił się amnezji i wyrzucił wszystko z pamięci? - To nie byłoby głupie - burknęła, osuwając się niżej na siedzeniu. Piękny krajobraz, który mijali po drodze, nie wzbudzał jej zachwytu. - Popracuj nad tym, nad tą amnezją, bo to, co się stało, więcej się nie powtórzy. - Och, mowy nie ma! Jeśli chcesz wiedzieć, złożyłem ślub czystości, więc byłbym wdzięczny, gdybyś przestała się wiercić na siedzeniu. Wyglądasz zbyt seksownie. Sophie otworzyła szeroko oczy. - Ja? Seksownie? Ubrana w dres? Wiesz, Riv, zaczy­ nam podejrzewać, że masz jakieś zaburzenia wzrokowe, które zakłócają twoją zdolność oceny. Może powinieneś się leczyć. - Może powinienem cię wziąć przez kolano i spuścić ci lanie, tak jak wtedy, gdy miałaś piętnaście lat i przy­ łapałem cię na szperaniu w moich rzeczach. Uśmiechnęła się pod nosem. - Po pierwsze, nie szperałam. Chciałam sprawdzić, jaki nosisz rozmiar koszuli, żebym mogła kupić ci nową na urodziny. A po drugie, lanie wcale nie bolało. Szczerząc zęby, zerknął na nią spod oka. - Musiało boleć. Miałaś taki chudy tyłeczek. Nie to co teraz.

SAMOTNY WILK

99

- Insynuujesz, że teraz jestem przy kości? Tak? To kup sobie okulary. Mojej figurze niczego nie można... Zresztą mniejsza o to! Nie mam ochoty na dyskusję. Pokręcił z rozbawieniem głową. Resztę drogi odbyli w milczeniu. Parę minut później dojechali na miejsce. - Ile czasu, Sophie? - spytał, gasząc silnik. - Ile czasu potrwają zajęcia? Pewnie około godziny. - W porządku, ale nie o to pytałem. Ile musi minąć czasu, zanim będzie wiadomo? Zniżyła wzrok i przygryzła wargę. - Bo ja wiem? Jakieś dwa tygodnie. Chociaż... Ro­ biliśmy kiedyś reklamę jednego z tych nowych testów ciążowych. Podobno już w pierwszych dniach sprawdza­ ją się w dziewięćdziesięciu pięciu procentach. - Podnios­ ła oczy i popatrzyła mu prosto w twarz. - Ale nie oba­ wiaj się. Na pewno nie jestem w ciąży. Pchnęła drzwi i czym prędzej skierowała się do bu­ dynku, w którym mieścił się ośrodek rehabilitacji. Na pewno nie jestem w ciąży. Tak powiedziała. Czy brzmiała dość przekonująco? Czy uwierzy! jej? Skoro do­ piero za dwa tygodnie ma być cokolwiek wiadomo, oz­ nacza to, że kiedy się kochali, Sophie znajdowała się w samym grodku cyklu, w fazie owulacyjnej. A właśnie wtedy najłatwiej o ciążę. Gdyby sypiała z Chetem, stosowałaby pigułkę anty­ koncepcyjną i teraz nic by jej nie groziło. W sumie jej życie erotyczne było bardzo ubogie. Swoich kochanków mogłaby policzyć na palcach jednej ręki. W czasie stu­ diów przespała się z chłopakiem, z którym straciła dzie-

100

KASEYMICHAEL-S

wictwo. Potem, trzy lata temu, przeżyła trwający tydzień romans z facetem, którego uśmiech przywodził jej na myśl Rivera. Chet nie nalegał na seks. Wystarczały mu pocałunki i pieszczoty. Trochę ją to dziwiło, ale nie protestowała. Prawdę mówiąc, była całkiem z tego zadowolona. Przedwczoraj zaś zachowała się w sposób wyjątkowo nieodpowiedzialny. Kochała się w Środku cyklu, nie uży­ wając żadnego zabezpieczenia, z mężczyzną, który siłą zaciągnie ją do ołtarza, jeżeli okaże się, że zaszła w ciążę. Nic go nie powstrzyma, żadne prośby czy argumenty. Przystanąwszy przy dużych szklanych drzwiach, obej­ rzała się przez ramię. Zobaczyła, jak: River wyjeżdża z par­ kingu. Obiecał załatwić dla Inez parę sprawunków, potem wrócić pod ośrodek i czekać, aż Sophie skończy zajęcia. Westchnęła głośno. Dlaczego życie jest tak skompli­ kowane? Starając się nie myśleć o Riverze, pchnęła drzwi, weszła do środka, a po godzinie wyszła bez laski, zmęczona, obolała, ze stosem instrukcji tłumaczących, ja­ kie ćwiczenia powinna wykonywać samodzielnie w do­ mu. Kolano miała zdrowe; już w San Francisco jej to powiedziano. Ale ponieważ tyle czasu chodziła z nogą w szynie, a potem podpierała się laską, mięśnie miała w zaniku. Nadeszła pora, aby je wzmocnić. W sali ćwiczeń poddano ją torturom. Najpierw spacer po automatycznej bieżni, po nim pięć minut na steperze, następnie pół godziny na macie z rehabilitantem Johnem, który wyczyniał najróżniejsze rzeczy z jej nogą: pchał ją, ciągał, wykręcał, podnosił, przyciskał do klatki pier­ siowej, aż Sophie ociekała potem.

SAMOTNY WILK

101

Była skonana, ledwo mogła ustać. Wszystkie mięśnie ją bolały. Marzyła o tym, aby wsiąść do samochodu, wró­ cić na ranczo i zrobić sobie kąpiel. Ale Rivera nie było widać. - Psiakrew, Riv. Mówiłam, że to potrwa godzinę. Tak trudno ci spojrzeć na zegarek? Rozglądała się w prawo i w lewo, obserwując samo­ chody wjeżdżające na parking. Dla wygody klientów nie­ zmotoryzowanych korzystających z komunikacji miej­ skiej ośrodek rehabilitacji przylegał do dużego centrum handlowego, pod którym stawały autobusy. Niestety, żaden nie kursował w stronę rancza. Zresztą, pomyślała, to by było idiotyczne, gdyby jeździły tam, gdzie prawie nikt nie mieszka. Nagle uświadomiła sobie coś znacznie bardziej idiotycznego, mianowicie, że tak mocno naciska plecami ścianę, jakby chciała się w nią wtopić, a na spacerujących ludzi patrzy podejrzliwie, jak­ by każdy był potencjalnym Kubą Rozpruwaczem. - To głupie - szepnęła, zbierając się na odwagę, żeby przejść parę kroków. I nagle podskoczyła przerażona, kiedy obok przebieg­ ło trzech chudych, wysokich nastolatków ubranych w ob­ szerne koszule i dżinsy, które prawdopodobnie były szyte z myślą o klownach cyrkowych. Jeden z nich, krostowaty młodzian z rzadką, żałośnie wyglądającą bródką, obejrzał się przez ramię i mrugnął do Sophie. - Niezła cizia. Przygryzła wargę, żeby powstrzymać krzyk. Miała ochotę wrócić pędem do ośrodka i błagać o pomoc. Pot

102

KASEY MICHAELS

spływał jej strugami po plecach, ręce miała wilgotne, ser­ ce waliło młotem, łzy piekły w oczach. Była zaskoczona swoją reakcją. Owszem, po raz pierwszy od czasu napaści znajdowała się sama, bez opie­ ki, w miejscu publicznym, ale to jeszcze nie powód, żeby na niewinną zaczepkę reagować takim zdenerwowaniem. Istna paranoja! W końcu jest środek dnia, trzecia po po­ łudniu, wokół kręci się mnóstwo ludzi. Nic jej nie grozi. Zacisnęła zęby. Nie, nigdzie nie będzie uciekać z krzy­ kiem. Podejmując świadomą decyzję, odsunęła się od ściany i wolnym krokiem przeszła w poprzek szerokiego chod­ nika do słupa przy krawężniku. Korciło ją, by uchwycić się go z całej siły; powstrzymała ten odruch i jedynie oparta się o niego ramieniem. Stała tak, obserwując matki z dziećmi, młodzież, starców, którzy znikali w odległym o jakieś siedemdziesiąt metrów wejściu do centrum hand­ lowego. Nic jej nie grozi. Ci ludzie zajęci są własnymi spra­ wami. Kiedy jednak poczuła czyjąś ciepłą dłoń na ramieniu, podskoczyła z krzykiem. - Spokojnie, Soph - powiedział River, tuląc ją do sie­ bie. - Nie chciałem cię wystraszyć. Oswobodziła się z jego objęć i zacisnąwszy dłonie w pięść, uderzyła go w klatkę piersiową. - Nigdy więcej się tak nie skradaj! Gdzie byłeś? Stoję tu co najmniej od godziny! Spojrzał na zegarek. - Siedem minut, panno Colton. Tyle się spóźniłem.

SAMOTNY WILK

1(

I najmocniej panią przepraszam. - Podsunął wyżej k pelusz i wbił w nią swoje zielone oczy. - Sophie, co s stało? Cała się trzęsiesz. Jesteś blada, przerażona... Dl czego? Czy... - Nic się nie stało. Wszystko w porządku - odparł szukając na parkingu samochodu z napisem Hacienda d Alegria na drzwiach. Spostrzegłszy go, ruszyła w jej kierunku. - Zapomnij, co widziałeś, dobrze? - Nie, niedobrze - rzekł, kiedy zajęli miejsca na prz dnim siedzeniu. - Soph, o mało nie zemdlałaś z przer żenia. Dlaczego? Przecież musiałaś już wcześniej wycho dzić z domu. W San Francisco też jeździłaś na fizyk terapię... Nagle łzy podeszły jej do oczu. Przez chwilę walczy z pasem bezpieczeństwa, którego nie była w stanie z piąć. - Owszem, ale nie jeździłam sama. Tata wynajął pi lęgniarkę. Towarzyszyła mi w dzień i w nocy. - Pielęgniarkę? Czy raczej kobietę ochroniarza? No, wreszcie! Zapięła się. - Pielęgniarkę - odparła, wpatrując się prosto prz< siebie. - Przestań wiercić mi dziurę w brzuchu. - Nie wiercę. Po prostu zaskoczyła mnie twoja reai cja. Przyznaj się, Sophie. Boisz się, prawda? Boisz s powrotu do normalnego życia. Czy Joe o tym wie? Mo; warto, żebyś z kimś o tym porozmawiała? Posłała mu mordercze spojrzenie. Każdy inny zrozu miałby, że nie ma ochoty ciągnąć dalej tematu, ale n River. Kiedy nie chciał czegoś zauważyć, potrafił by wyjątkowo mało spostrzegawczy.

104

KASEY MICHAELS

- Nie ma takiej potrzeby - oznajmiła. - A teraz bądź łaskaw włączyć silnik i ruszajmy w drogę powrotną. - Tak, panno Colton. Twe życzenie jest mym roz­ kazem. Posłusznie przekręcił kluczyk w stacyjce, wycofał się na wstecznym biegu, po czym włączył się w ruch. Sophie nastawiła radio; kręciła gałką, szukając muzyki, która wy­ pełniłaby ciszę w samochodzie i uniemożliwiła prowa­ dzenie rozmowy. - I przestań nazywać mnie panną Colton - powie­ działa po kilku minutach, bo nawet stare przeboje nie potrafiły zagłuszyć głosu Rivera, który wciąż rozbrzmie­ wał w jej głowie. - Irytuje mnie to. - Dobrze, panno... Oj, pardon! - Wyszczerzył w uśmiechu zęby. - Wiesz, mam problem. Nie bardzo się orientuję, jakie łączą nas relacje. Nie jestem już twoim starszym bratem ani obiektem twoich dziewczęcych wes­ tchnień. Jako twój kierowca też nie za bardzo ci odpo­ wiadam. Więc co nam zostaje, Sophie? Poza czekaniem i liczeniem dni? - Nie wiem - odparła, zbyt przygnębiona, aby dłużej czynić mu wyrzuty. - Naprawdę nie wiem. A ty masz jakiś pomysł? Ruchem głowy wskazał za siebie, na tylne siedzenie. - Spóźniłem się, bo nie mogłem zdecydować, który jest najlepszy. W końcu kupiłem wszystkie, jakie stały na półce. Sophie zatrzymała wzrok na białej plastikowej torbie z nazwą apteki wydrukowaną dużymi czerwonymi lite­ rami.

SAMOTNY WILK

1

- O czym ty... Cholera jasna! Nie wierzę! - A co? Wolałabyś sama wybrać się na zakupy i sama dokonać wyboru? To nie takie proste, jakby się wydawało. W dodatku kasjerka zachowywała się tak, jakby miała dwanaście lat. Chichotała, rumieniła się... Sophie zacisnęła dłonie na skroniach. - Przeholowałeś, Riv. Kochaliśmy się tylko jeden raz Żeby zajść w ciążę, trzeba się trochę bardziej postarać. Zresztą ty niczemu nie jesteś winien. Do jasnej cholery, to ja cię sprowokowałam, zmusiłam do... - O tak - przerwał jej. - Zmusiłaś. Przyłożyłaś mi pistolet do skroni. Słyszała drwinę w jego głosie, ale również ostrzeżenie; powoli zaczynał tracić cierpliwość. - Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę, Soph ale często przeklinasz. A może w świecie reklamy cholera, psiakrew i tym podobne słówka mają jakiś głębszy sens, którego ja nie pojmuję? - Nie. Cholera to cholera i już! Kiedy rozmawiam z tobą, po prostu ciśnie mi się na język. - Ponownie rzuciła okiem na torbę z apteki. - Psiakrew! - Psiakrew to, cholera tamto. Tak, Sophie? Zjechawszy na lewy pas, wyprzedził otwartą ciężarówkę wypełnioną trzodą chlewną. - Żałuję tamtego wieczoru, Riv. Naprawdę żałuję powiedziała cicho Sophie, wykręcając nerwowo palce u rąk. - A ja nie. - Zbliżając się do niewielkiego wzniesienia, za którym znajdował się zakręt prowadzący na ranczo, River zdjął nogę z pedału gazu. - I mam nadzieję,

106

KASEY MICHAELS

że zaszłaś w ciążę, bo bardzo chciałbym się z tobą oże­ nić. - Wiesz co? - Odwróciła głowę i zamknęła oczy. Idź do diabła i daj mi święty spokój. Siedziała na leżaku, na patio przy basenie, z zimnym kompresem na prawym kolanie, obserwując, jak zapada mrok i na niebie pojawiają się gwiazdy. Żadne hałasy nie zakłócały ciszy. Pogrążona w zadumie, nie zdawała sobie sprawy, że z oczu płyną jej łzy. Małżeństwo z Riverem? Co za bezczelny typ! Jak śmiał jej coś takiego proponować? Najbardziej bała się litości i współczucia. Sądziła, że to najgorsze, co ją może spotkać ze strony Rivera. Ale myliła się. Oświadczyny, jakie usłyszała w samochodzie, były o wiele gorsze. Chciał się z nią ożenić - chciał? dobre sobie! - bo spędzili noc na sianie i podejrzewał, że zaszła w ciążę. Był człowiekiem honoru. Zawsze należycie wypełniał swe obowiązki. Psiakrew! Ani słowem nie wspomniał o miłości. Zresztą może to i lepiej, bo i tak by mu nie uwierzyła. Przynajmniej zachował odrobinę rozsądku. Korciło ją, och, jak strasznie korciło, by przyjąć jego propozycję. Przymknąć oczy na ponurą rzeczywistość, starać się nie myśleć o tym, że jest obiektem współczucia. Dwukrotnie się jej oświadczano. Najpierw Chet, którego kusiły pieniądze jej rodziny, a teraz River, któremu było jej żal - kulawej, oszpeconej, może ciężarnej. - No i co ja biedna mam zrobić? - szepnęła pod no­ sem, unosząc z kolana worek z topniejącym lodem.

SAMOTNY WILK

107

- Sophie? Mówiłaś coś? Mogę się do ciebie przysiąść? - Rebeka? - Sophie zsunęła nogi z leżaka i wstała, rozpościerając ramiona. - Jak miło cię widzieć! Rebeka Powell była jednym z wielu skrzywdzonych przez los dzieci, które Coltonowie wzięli pod swoje skrzydła. Mimo że skończyła już trzydzieści trzy lata i od dawna żyła na własnym garnuszku, wciąż mieszkała bli­ sko swych przybranych rodziców. Pracowała w szkole, zajmując się głównie dziećmi z dysleksją. Wysoka, szczupła, o figurze baletnicy, miała niebieskoszare oczy, z których biła sama dobroć, oraz długie kasztanowe włosy, które czasem zaplatała w warkocz, a czasem upinała w kok. Jeśli wierzyć plotkom, była naj­ starszą dziewicą w całej Kalifornii. Siostry uściskały się serdecznie, po czym usiadły na leżakach. Przez chwilę trzymały się za ręce, przyglądając się sobie w milczeniu. - I co? - spytała Sophie, uśmiechając się przyjaźnie. - Trochę tu ciemno, ale co sądzisz? - Co sądzę? Że jestem od ciebie o sześć lat starsza. Czy wciąż będziesz się ze mną tak radośnie witać, kiedy posiwieję? A może moja siwizna wpłynie na twój sto­ sunek do mnie? - Kochana jesteś, Rebeko. - Sophie wyraźnie się od­ prężyła. - Powinnam przestać testować ludzi, ale nie mo­ gę się powstrzymać. Mam wewnętrzną potrzebę spraw­ dzenia, jak ktoś zareaguje na moją bliznę. Bez tego nie potrafię się zrelaksować. Ale ciebie mogłam właściwie być pewna.

108

KASEYMKHAELS

- To prawda. Wiesz... mam żal do samej siebie. Po­ winnam była wcześniej się zorientować, że możesz po­ trzebować pomocy. Chciałam cię za to przeprosić. Sophie zmarszczyła z namysłem czoło. - Na miłość boską, Rebeko, o czym ty mówisz? Rebeka wzruszyła ramionami. - Zamierzałam wpaść dopiero jutro, żeby cię powitać. Chciałam ci dać parę dni na aklimatyzację. Wiedziałam, że i tak będzie tu kupa ludzi, więc po co robić jeszcze większe zamieszanie? - Ale? - Ale w porze lunchu zajrzał do mnie River. Zdradził mi, że chyba masz pewien problem... Sophie przycisnęła ręce do skroni, jakby chciała zdu­ sić w zarodku ból. - Nie miał prawa! - Powiedz, Sophie, Potrafisz wyjść pomiędzy ludzi? Nie oglądasz się przez ramię? Nie zastanawiasz się, kto ma nóż albo inną broń i chce cię zaatakować? Nie od­ czuwasz strachu? Nie boisz się obcych? Potrafisz im ufać? Wierzysz, że ludzie w gruncie rzeczy są dobrzy, a tylko nieliczni źli? Wierzchem dłoni Sophie przetarła zwilgotniałe oczy. - Ty wiesz, jak to jest, prawda, Rebeko? - Westchnę­ ła głęboko. - Też przez to przechodziłaś. - Tak, dokładnie wiem, co czujesz. Rany szybko się goją, ale blizny pozostają. Mimo pomocy najlepszych le­ karzy, do jakich posyłali mnie Joe i Meredith, wciąż nie jestem całkiem wyleczona. Oczywiście nie ma porówna­ nia z tym, co było. W najśmielszych marzeniach nie są-

SAMOTNY WILK

109

dziłam, że będę potrafiła tak dobrze funkcjonować. Wy­ chodzę z domu, pracuję, nie przeraża mnie zimny, okrut­ ny świat, który czasem nawet wydaje mi się ciepły i przy­ jazny. Uwierz mi, kochanie, nie można całe życie pod­ skakiwać nerwowo ani bać się własnego cienia. Trzeba pokonać swoje lęki; musisz chodzić z dumnie uniesioną głową i nie pozwolić, aby jakiś naćpany kretyn rządził twoim zachowaniem. Sophie przyznała siostrze rację. - Właśnie to mi najbardziej przeszkadza. Że jakiś bez­ duszny typ ograbił mnie z pewności siebie, zmienił mój sposób patrzenia na świat. Nikt nie powinien mieć nad nami takiej władzy. Nikt! - Jesteś wściekła? To dobrze. Najgorsza jest apatia, bezradność i bezsilność. Musisz wściekać się, złościć, krzyczeć, walczyć. Musisz odzyskać swoje poczucie war­ tości, swoją niezależność. Masz prawo chodzić po ulicy bez strachu, żyć godnie bez towarzyszącego ci na każdym kroku niepokoju. Nie pozwól, żeby jeden człowiek swoim głupim brutalnym czynem pozbawił cię swobody i wol­ ności. Owszem, musisz być bardziej ostrożna, ale nie mo­ żesz żyć w ustawicznym stresie. Wypłacz się, wykrzycz, a potem staraj się o wszystkim zapomnieć. - On nie żyje, wiesz? - Sophie pociągnęła nosem, po czym ponownie wytarła oczy. - Dziś po kolacji tata mi o tym powiedział. Mniej więcej tydzień po napaści na mnie zmarł na skutek przedawkowania narkotyków. Policja nie od razu skojarzyła, że to ten sam człowiek. Jego już nie ma, Rebeko. Już więcej nie może mnie skrzywdzić.

110

KASEYMICHAELS

Rebeka pochyliła się do przodu i uścisnęła Sophie za rękę. Nagle za ich plecami rozległ się głos: - O, tu jesteście! Odwróciwszy się, siostry ujrzały dwie zbliżające się postaci: Emily oraz Lizę, która niosła plastikową torbę z miejscowej wypożyczalni wideo. - Szukamy towarzystwa osób, które potrafią się maz­ g a j - oznajmiła córka stryja Grahama. - Wypożyczy­ łyśmy trzy łzawe filmy, w nagrodę dano nam darmowy popcorn... To co? Macie ochotę? Rebeka popatrzyła na Sophie, która po chwili wahania skinęła głową. - Czemu nie? - powiedziała, wstając z leżaka. W końcu płacz to coś, co mi lekarz zaordynował. Prawda, Rebeko? - Zgadza się - przyznała Rebeka. Ruszyły do domu, gotowe spędzić cały wieczór i pół nocy przed telewizorem, oglądając filmy, rozmawiając, zalewając się łzami i może od czasu do czasu śmiejąc się do rozpuku. Tak jak kazał lekarz. A raczej lekarka.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Grubym flamastrem River wykreślił kolejny dzień w kalendarzu wiszącym na ścianie w stajni, tuż przy wej­ ściu do pomieszczenia, w którym urządził sobie gabinet. Dziesięć dni. To było dziesięć najdłuższych dni i naj­ bardziej samotnych nocy, jakie w życiu spędził. Każdego wieczoru widywał Sophie podczas kolacji, ale rozmowa w cztery oczy przy stole pełnym Coltonow była czymś równie mało wykonalnym jak plucie pod wiatr w czasie wichury. W dodatku Sophie pojawiała się jako jed­ na z ostatnich, zawsze po gongu, a gdy tylko kończył się posiłek, natychmiast udawała się do swojego pokoju. Nie, bynajmniej nie przesiadywała godzinami w sa­ motności, nie zamieniała się w odludka. Przeciwnie, ca­ łymi dniami przebywała poza domem. Czasem wpadała po nią Rebeka i jechały razem do Hppechest Ranch, cza­ sem Amber lub Ernily wiozły ją do Prosperino na zakupy, do biblioteki, na fizykoterapię. Od Rivera odseparowała się. Wyrzuciła go ze swojego życia. Traktowała uprzejmie, lecz chłodno, jak kogoś obcego. Wiedział, dlaczego to robi. Nie siedział jedynie, dla­ czego on jej na to pozwala.

112

KASEY MICHAELS

Sophie wyszła na dwór i stanęła jak wryta, zaskoczona widokiem matki w dresie, który zawsze wkładała do prac ogrodowych. Matka klęczała, wyrywając z ziemi chwasty. Właśnie taką matkę Sophie pamiętała z dawnych lat: kobietę uwielbiającą dotykać rękami żyznej gleby, która odgarnia z oczu niesforny kosmyk włosów i nie przej­ muje się tym, że przy okazji brudzi sobie twarz. Kobietę, która śpiewa kwiatom i przemawia do nich równie czule, jak do swoich dzieci. Sophie zadumała się. Kiedy to ostatni raz widziała matkę usuwającą martwe gałązki z krzemów oraz sadzącą nowe odmiany kwiatów, które zamawiała z katalogów poświęconych ogrodnictwu? Z katalogów, które docierały na ranczo z taką regularnością, że kiedyś Joe spytał żonę, czy zamierza wytapetować nimi cały dom. Lata temu. Tak, całe lata temu. Nie chcąc przeszkadzać, Sophie stała bez ruchu, pa­ trząc, jak Meredith pochyla się nad jedną z miedzianych tabliczek, które tkwiły w ziemi przed każdym krzakiem, drzewem i kwiatem. Sama wpadła na pomysł tych tabliczek. Miała na­ dzieję, że dzięki nim wszystkie dzieci nauczą się rozpo­ znawać rośliny, a przynajmniej jedno lub dwoje z nich autentycznie pokocha ogrodnictwo. Tak jak ona, która godzinami mogła nie wychodzić z ogrodu. Troskliwie pielęgnowała swoje róże herbaciane, których miała kilka odmian, begonie, niebieską lobelię, zawciąg nadmorski, goździki, petunię. Najbardziej zaskoczyło rodzinę] kiedy po wyjpadku zu­ pełnie straciła zainteresowanie ogrodem; zachowywała

SAMOTNY WILK

113

się tak, jakby kwiaty i rośliny, które wcześniej otaczała taką troską, nigdy nie miały dla niej żadnego znaczenia. Podobnie straciła zainteresowanie mężem, dziećmi, które wydała na świat, oraz tymi, które wraz z Joem przy­ jęli pod swój dach, zapewniając im miłość i opiekę. O ile Sophie się orientowała, dla Meredith liczyła się tylko dwójka: Joe junior, niemowlę, które podrzucono pod drzwi Coltonów jakieś pół roku przed wypadkiem, oraz Teddy, który urodził się rok później. Reszta dzieci przestała dla niej istnieć, pozbyła się ich ze swoich myśli i swojego serca; traktowała je jak powietrze. Jedynie do Emily odnosiła się inaczej: ziała do niej nienawiścią. Może dlatego, że winiła ją za wy­ padek? Może uważała, że gdyby nie Emily, która chciała odwiedzić mieszkającą w Prosperino babkę, nie doszłoby do zderzenia? To wszystko nie miało sensu. Ostatnie dziewięć lat nie miało sensu. Nie mogąc znieść zmian, jakie nastały w domu, Sophie uciekła: wyjechała na studia, podczas przerw semestralnych odwiedzała przyjaciół, a na ranczo wracała jedynie na święta Bożego Narodzenia. Ten zwy­ czaj kontynuowała również i po studiach, kiedy znalazła pracę w San Francisco. Nie chciała widywać Rivera, któ­ ry przed laty ją odtrącił, ani narażać się na obojętność matki, która, nie odwiedzając córki w szpitalu, jeszcze raz udowodniła jej, jak mało dla niej znaczy. Mimo to Sophie kochała matkę. Jakżeby mogła jej nie kochać? Teraz patrząc, jak Meredith ubrana w stare ciuchy pieli grządki, nie bacząc na to, że zniszczy sobie manicure, poczuła w sercu dziwny ucisk.

114

KASEY MICHAELS

- Cześć, mamo - powiedziała, podchodząc bliżej. Meredith, która klęczała przy miedzianej tabliczce we­ tkniętej w ziemię przed krzewem oleandrowym, właśnie wyciągała rękę, by obciąć sekatorem gałązkę. - Co... co? - Podskoczyła nerwowo, upuszczając se­ kator, i wbiła w córkę rozgniewany wzrok. - To ty? Ja­ kim prawem mnie nachodzisz? Jakim prawem się zakra­ dasz? - Ja... wcale się nie zakradam, mamo - rzekła So­ phie. Czuła się tak, jakby gradowe chmury przysłoniły słońce. - Przepraszam, jeśli cię przestraszyłam. - Powinnaś była zatrzymać laskę - warknęła Mere­ dith i otrzepując ręce, dźwignęła się z ziemi. - Przynaj­ mniej wtedy człowiek słyszał to twoje stuk-stuk-stuk. No dobrze, czego chcesz? Bo chyba nie przyszłaś po to, żeby napędzić mi stracha? A może się mylę, co? Miłe wspomnienia prysły jak bańka mydlana. - Nie, mamo, nie przyszłam, żeby napędzić ci stracha. Pomyślałam, że mogłabym ci pomóc. Dzięki tobie po­ trafię odróżniać kwiaty od chwastów... Meredith rzuciła okiem na stos wyrwanych z korze­ niami roślin leżących obok na kamiennej posadzce. - A, o to ci chodzi? Już skończyłam. - Schyliwszy się, podniosła kilka gałązek, które obcięła z krzewu ole­ androwego, i wepchnęła je do kieszeni spodni. - Co za brudna, nieprzyjemna robota. Muszę się wykąpać. Nawet nie racząc skinąć na pożegnanie głową, ruszyła w stronę drzwi balkonowych, prowadzących do sypialni. Sophie uklękła, by zebrać pozostawione przez matkę chwasty, i nagle zastygła bez ruchu. Na stosie zwiędłych

SAMOTNY WILK

115

roślin ujrzała dwie petunie, jedną begonię, dwa... tak, była pewna, że to zawciągi. Meredith wcale nie wyrywała chwastów; wyrywała młode rośliny, kwiaty o nie rozwi­ niętych pąkach. Dlaczego? Po co robiła coś takiego? Zachowywała się tak, jakby nie rozróżniała kwiatów od chwastów, jakby rwała z ziemi co popadnie, chcąc, by inni sądzili, że cięż­ ko pracuje. Nie. To jakiś absurd, pomyślała Sophie, spoglądając na krzew oleandrowy. Meredith ucięła kilka kwiatów, lecz zostawiła je na stosie, a gałązkę oleandra wzięła ze sobą. Nie miało to najmniejszego sensu. - Sophie? Podniosła się z klęczek i spojrzała na matkę, która wróciła do ogrodu. - Słucham, mamo? Właśnie... chciałam wyrzucić te... chwasty. Meredith machnęła lekceważąco ręką. - Zostaw. Nie warto. To brudna i nudna robota. Zre­ sztą mamy ogrodnika; nie po to mu płacimy, żeby snuł się z kąta w kąt. Czyżby matka miała na myśli Marca? Inez i Marco pracowali na ranczu od niepamiętnych czasów; wszyscy bardziej traktowali ich jak członków rodziny niż jak słu­ żących. Sophie pamiętała, jak przed laty Meredith ciągle przekomarzała się z Markiem, do kogo tak naprawdę na­ leży ogród: do niej czy do niego. Marco kochał kwiaty, rośliny, uwielbiał sadzić, pielić, przycinać, podlewać. Wracając ze szkoły, dzieci często widywaiy dwie pochy­ lone sylwetki pracujące obok siebie. Sophie nie mogła

116

KASEY MICHAELS

uwierzyć, że matka tak chłodnym, lekceważącym tonem mówi o kimś, kogo kiedyś darzyła autentyczną sympatią. - Ojej. - Meredith przyjrzała się swoim dłoniom. Zobacz, zniszczyłam sobie paznokcie! Ale nie szkodzi; właśnie jadę do miasta, więc wstąpię do kosmetyczki i zrobię sobie nowe tipsy. Przed wyjazdem chciałam ci jednak przekazać pewną miłą wiadomość. Może wreszcie na twym ponurym obliczu zagości uśmiech. Sophie oblizała spierzchnięte wargi. - Jaką wiadomość, mamo? Twarz Meredith dosłownie pojaśniała radością. - Zrobiłam coś, co powinnam była zrobić na samym początku, zaraz po twoim powrocie. Zadzwoniłam do Cheta Wallace'a i zaprosiłam go do nas na weekend. Oczywiście, jeśli zechce, może zostać dłużej. Przyjedzie tuż przed ko­ lacją, więc proponuję, abyś... zajęła się sobą. Wykąp się, wyperfumuj, włóż coś ładnego, no i koniecznie przypudruj bliznę, żeby jak najmniej rzucała się w oczy. Sophie dosłownie oniemiała ze zdziwienia. Zanim przełknęła ślinę i zdołała na tyle wziąć się w garść, aby jakoś zareagować, Meredith odwróciła się na pięcie i po­ nownie skierowała ku drzwiom. - O Boże - szepnęła Sophie. Chwiejnym krokiem podeszła do stojącego nieopodal krzesła i usiadła. Chet? Zaproszony na weekend? I przy­ jedzie już dziś? Nie miała ochoty się z nim widzieć. I nie chciała, żeby River go tu widział. River! Skoczyła na nogi, zapominając o wyrwanych rośli­ nach, i szybkim krokiem ruszyła w stronę stajni.

SAMOTNY WILK

117

Wylądowawszy na ziemi, River podparł się na łokciu i popatrzył gniewnie na deresza. Koń stał dwa metry da­ lej, ze zwisającymi wodzami i miną równie niewinną jak u sześciotygodniowego kotka. Po chwili wyszczerzył wielkie żółte zębiska, jakby się uśmiechał, i podnosząc łeb, zarżał głośno. - Co, durna szkapo? Myślisz, że udał ci się ten kawał? - spytał River. Wstał z ziemi i starym kowbojskim ka­ peluszem otrzepał kurz ze spodni. - Po prostu nie wiesz, kto tu rządzi. - A właśnie, że wie! - zawołał Drake Colton, który obserwował całe zajście z górnej żerdzi ogrodzenia. I coś ci zdradzę, Riv. Tym kimś nie jesteś ty! - Mądrala! - Z trudem tłumiąc wesołość, River zerk­ nął na swego brata komandosa, który był w domu na przepustce. - Co ty tu robisz? Nie powinieneś być w szkole? Uczyć się czytania, pisania i dobrych manier? Drake, który miał identyczny uśmiech jak Sophie, parsknął śmiechem. - Mówiłem ci, Riv, że potrafię gołymi rękami na szes­ naście sposobów uśmiercić wroga? - Też mi coś! A potrafisz jednocześnie skakać na jed­ nej nodze i żuć gumę? - Za dużo wymagasz! - oburzył się Drake. - Ja umiem łatwiejsze rzeczy, jak przedzieranie się przez parną dżunglę albo podkładanie pod wodą ładunków wybuchowych. - W porządku. - Wolnym krokiem River zbliżał się do deresza, który udając, że tego nie widzi, cofał się, gotów w każdej chwili rzucić się do ucieczki. - A teraz zamknij się i podziwiaj mistrza.

118

KASEYMICHAELS

- Klękam u twych stóp, mistrzu, i czekam na cuda, których masz zamiar dokonać. Ale... może lepiej, żebym przyniósł ci maść na potłuczenia? Ignorując przytyk, River wyciągnął rękę do konia. Przemawiał cichym, kojącym tonem, w narzeczu swojej babki Indianki, mówiąc mu, jakim jest wspaniałym zwie­ rzęciem, pięknym, dumnym i odważnym, i jak bardzo on, prosty, skromny człowiek, marzy o tym, by móc go dosiąść. Gnaliby razem po lasach i polach, jeździec i ru­ mak, wolni, swobodni, szczęśliwi; ścigaliby się z wia­ trem, wokół panowałaby cisza, przerywana jedynie ryt­ micznym tętentem kopyt. Nie chodziło o słowa, bo przecież deresz nie rozumiał ludzkiej mowy. Chodziło o brzmienie głosu, o intonację, o wyraz oczu, o stanowczy, a zarazem delikatny dotyk dłoni na kłębie i szyi. Chodziło o intuicyjną więź Rivera ze wszystkimi stworzeniami, więź, którą koń wyczuwał. Zwierzę wiedziało, że nie ma powodu do strachu; że ten człowiek nie wyrządzi mu krzywdy. Nie przerywając monologu, River odpiął popręg i po­ zwolił, żeby siodło zsunęło się na ziemię. Następnie wyjął koniowi z pyska wędzidło i zdjął uzdę. - To nam do niczego niepotrzebne, prawda, mój śliczny? Poradzimy sobie bez tego, zgoda? Tylko ty i ja. Od strony odgrodzenia, na którym siedział Drakę, do­ biegł jakiś szmer. Zerknąwszy przez ramię, River ujrzał Sophie, która stała na dolnej żerdzi, rękami przytrzymując się górnej. Nie odzywała się, wiedziała bowiem, że kiedy River próbuje uspokoić narowistego konia, nie wolno mu przeszkadzać. Po chwili oderwał od niej spojrzenie; bał

SAMOTNY WILK

119

się, że straci koncentrację, a tym samym zburzy poro­ zumienie, jakie powoli nawiązywał z dereszem. - Nie zwracaj, mój drogi, uwagi na tę piękną kobietę przy ogrodzeniu. Ona nic ci nie zrobi, obiecuję - powie­ dział do konia, gładząc go po szorstkiej grzywie. - Wi­ dzisz? Zdjąłem ci siodło, zdjąłem uprząż. Przejedziemy się, co? Tylko ty i ja. Zrobimy sobie małą rundkę tu po zagrodzie. Dobrze? Oczywiście jeśli pozwolisz mi się do­ siąść. Pozwolisz, co, maleńki? Zaufasz mi? Wziął głęboki oddech, po czym wolno wypuścił po­ wietrze. Chwycił się grzywy i mocno odbił od ziemi; w następnej sekundzie siedział na końskim grzbiecie. Tylko on i koń. Żadnej uprzęży, żadnego siodła czy wędzidła. Jeśli deresz wytnie ten sam numer co poprzed­ nim razem, on, River, znów wyląduje na ziemi. Przez chwilę siedział sztywno, czekając na decyzję ko­ nia: czy go zaakceptuje, czy jednak zrzuci. Potem, nie zdejmując ręki z grzywy, wolno pochylił się do przodu; zbliżywszy usta do końskiego ucha, kontynuował swój monolog. Chwalił deresza, mówił mu, że jest naj­ wspanialszym koniem na świecie i na pewno nic złego go nie spotka, a jednocześnie lekko naciskał kolanami jego boki. Zwierzę, które parę minut temu skakało i kopało, teraz chodziło wkoło po zagrodzie, spokojnie, ostrożnie, jakby wiozło na grzbiecie cenny ładunek. Objechawszy zagrodę trzy razy, River zeskoczył na ziemię. Powierzył konia swojemu pomocnikowi, który nałożył zwierzęciu kantar i odprowadził go do stajni. - Zawsze lubiłeś się popisywać, no nie, stary? - po-

120

KASEYMICHAELS

wiedział Drake, kiedy River podszedł do ogrodzenia. Gratulacje. Jesteś mistrzem. River zignorował słowa brata; wpatrywał się w Sophie. Ponieważ komandosami nie zostają ludzie mało rozgarnięci, Drake natychmiast się zorientował, że powinien zostawić ich samych. Mówiąc, że ma jakąś pilną robotę do wykonania w domu, zeskoczył na ziemię i szybko się oddalił. - Dawno cię nie widziałam w tej roli - oznajmiła Sophie, kiedy River przeszedł przez ogrodzenie i usiadł naprzeciwko niej. - Byłeś świetny. - Byłem głupi. Powinienem najpierw zdobyć jego za­ ufanie, a dopiero potem pakować mu do pyska wędzidło. Ale teraz już wszystko w porządku. Myślę, że właściciel będzie zadowolony, kiedy go odbierze. Sophie uniosła brwi. - To on nie jest nasz? - Nie. Należy do ranczera mieszkającego za Prosperino, któremu wyświadczam przysługę. Coś mi się zdaje, że poprzedni właściciel nadużywał szpicruty i miał zbyt nerwowe ruchy. Kiedy Erik kupił konia, zresztą za bez­ cen, niby był już ujeżdżony, ale tylko w teorii. Teraz, kiedy zwierzę mi zaufało, muszę je przekonać, aby za­ ufało również Erikowi. Erik na pewno będzie zadowo­ lony. To świetny ogier. - Jesteś niesamowity, Riv. - Sophie zeszła z ogrodzenia i ruszyła przed siebie. - Nie wiem, jak to robisz, że tak łatwo dogadujesz się z końmi. Masz jakiś wyjątkowy dar. - Sophie... - Przyjrzał się jej uważnie. - Co się dzie­ je? Dlaczego tu przyszłaś? Oczywiście czuję się zaszczy­ cony, ale w ostatnim czasie unikałaś mnie jak zarazy. Sta-

SAMOTNY WILK

121

rałem się dostosować do twoich życzeń, nie narzucać ci swojego towarzystwa, lecz nie wiem, jak długo jeszcze wytrzymam. A więc? Czy,.. Pochyliła nisko głowę. - Na razie nic nie wiem - burknęła, po czym wzdryg­ nęła się, jakby nagle przejął ją chłód. - Boże, Riv, dzi­ wisz się, że trzymam się od ciebie na dystans? Tymi py­ taniami doprowadzasz mnie do szału. Czy już wiesz? A kiedy będziesz wiedziała? Cholera jasna, to nie twoja zakichana sprawa! - Aha! Znów przeklinasz. Upodobałaś sobie pewne słówka, cholerę, do licha i tym podobne. Ale wracając do meritum... Naprawdę uważasz, że to nie moja zaki­ chana sprawa? Sama jedna wszystkiego dokonałaś? Nie sądzę, Sophie. Ale wiesz co? To nie ma najmniejszego znaczenia. Pragnę cię. A ty pragniesz mnie. To jasne jak słońce. Sophie przystanęła i popatrzyła mu w oczy. - No proszę, co za skromność! Skąd wiesz, że cię pragnę? Kto ci to powiedział? Zsunął niżej kapelusz. - Kto? Nikt. Ale powiedz mi jedno. Gdybym wziął cię teraz w ramiona, zaczął pieścić, całować, co byś zro­ biła? Wymierzyła mi policzek? Czy przytuliła się i za­ częła odwzajemniać pieszczoty, jęcząc cichutko z rozko­ szy tak jak wtedy, kiedy... Nie dokończył. Ręka Sophie wylądowała na jego le­ wym policzku. River cofnął się o krok i przyłożywszy dłoń do piekącej twarzy, uśmiechnął się niemrawo. - Nie ma to jak odrobina bólu - rzekł, obserwując, jak

122

KASEY MICHAELS

Sophie kipi ze złości. - No dobrze, więc powiesz mi, co cię tu sprowadza? Czy chcesz mnie jeszcze raz ude­ rzyć? Oblała się rumieńcem, po czym nagle zbladła, jakby cała krew odpłynęła jej z twarzy. River przeraził się, pe­ wien, że Sophie zaraz zemdleje. Nie zemdlała, ale jej słowa sprawiły, że znieruchomiał. - Chodzi o Cheta. Mama zaprosiła go na weekend. Przyjedzie dziś, pewnie przed kolacją. Tym razem to on zaklął siarczyście, po czym wbił w Sophie wzrok. - Meredith zaprosiła Cheta? Nie pytając cię o zgodę? Dlaczego? Sophie wzruszyła ramionami. - A dlaczego robi różne inne rzeczy, z nikim się nie konsultując? Gdybyśmy wiedzieli, co nią kieruje, byłoby nam wszystkim łatwiej żyć. Meredith pochyliła się nad pokrytym kafelkami blatem w łazience i wlała do marmurowego moździerza kilka kropli ciepłej wody; po chwili podniosła biały ceramiczny tłuczek i ponownie zaczęła rozcierać liście, starając się zrobić z nich miazgę. Chodziło jej o to, aby roślina puściła trujący sok. Mo­ czyła kwiaty w gorącej wodzie, cięła liście na drobne kawałeczki, tak by można było posypać nimi sałatkę lub inne danie. Zastanawiała się, czy ich nie zasuszyć, bo wtedy zapach szybciej by wywietrzał. Spojrzała w dół na zieloną maź i skrzywiła się. Nie, to się nigdy nie uda, pomyślała. W żaden sposób nie zdo-

SAMOTNY WILK

123

ła ukryć mazi w jedzeniu ani dodać do napoju, tak by nie wzbudzić niczyich podejrzeń. Klnąc w żywy kamień, chwyciła moździerz i tłuczek, po czym z furią cisnęła je w ścianę. Nieduże marmurowe naczynie spadło na podłogę, pękając na pół, a zmiaż­ dżone liście zostawiły na ścianie długie zielone smugi. - No trudno, zostało jeszcze trochę czasu - pocieszy­ ła się. Bałaganem się nie przejęła. Każe wszystko posprzątać jednej z tych ponurych bab, które Joe Colton zatrudnia do robienia porządków; zawsze posłusznie wykonywały swe obowiązki i na szczęście nigdy o nic nie pytały. Zabrała z łazienki książkę, którą skrzętnie przed wszystkimi ukrywała. Idąc, powoli kartkowała strony. Była to piękna książka, bardzo przydatna, zawierająca alfabetyczny wykaz różnych trucizn. W przylegającym do sypialni saloniku Meredith usiadła na szezlongu, podniosła ze stolika szklankę z martini i uśmiechnęła się na widok kremowych kopert z kartecz­ kami, potwierdzającymi przyjęcie przez nadawcę zaprosze­ nia na przyjęcie z okazji sześćdziesiątych urodzin Joego Coltona. - Hmm... - Meredith ponownie zaczęła studiować księgę. - A może by tak grzybki?

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

W ciągu ostatnich dziesięciu dni nigdy nie było wia­ domo, czy River przyjdzie na kolację czy nie, tego wie­ czoru jednak zjawił się punktualnie. Ubrany w kowboj­ skie buty, świeżo wyprane dżinsy, zapinaną na metalowe zatrzaski białą koszulę z długimi rękawami i starą skó­ rzaną kamizelkę, stał w niedbałej pozie przed komin­ kiem, opierając się ręką o umieszczoną nad nim półkę. Kapelusz powiesił na wieszaku w korytarzu. W piątkowe wieczory u Coltonów zazwyczaj zbierało się przy stole więcej osób niż w pozostałe dni tygodnia. W innych domach taka liczba biesiadników zdarzała się podczas proszonych kolacji. Tu goście często wpadali bez zapowiedzi. Przybyła Rebeka, a także młodszy brat Joego Graham z żoną Cynthią i córką Lizą. Jackson Colton, starszy brat Lizy, nie pojawił się, ale tego właściwie należało się spo­ dziewać. Jackson wiele czasu spędzał z ojcem w firmie prawniczej, z którą Colton Enterprises było związane, i to mu w zupełności wystarczało. Amber, najmłodsza pociecha Joego i Meredith, wy­ jechała na weekend z przyjaciółmi, za to Emmett Fallon, przyjaciel Joego z czasów wojska, a obecnie jedna z naj­ ważniejszych postaci w Colton Enterprises, wpadł na

SAMOTNY WILK

125

drinka razem ze swoją czwartą żoną Doris. River nigdy za Emmettem nie przepadał, nie umiał jednak powiedzieć dlaczego. Z początku mu to przeszkadzało, potem uznał, że może go nie lubić i już - nie musi mieć powodu. Emmett z Grahamem stali przy barku, nalewając sobie drinki. Rozmawiali z ożywieniem, jakby dawno się nie widzieli, a przecież codziennie spotykali się w pracy. Jedno ich różniło: o ile Graham na siłę chciał pozostać blondynem, w czym niewątpliwie pomocna mu była far­ ba do włosów, o tyle Emmett, starszy od niego o ładnych kilka lat, dumnie obnosił siwą czuprynę, choć wcale nie było mu w niej do twarzy. Obaj mieli około metr siedemdziesiąt pięć wzrostu i byli szczupłej, drobnej budowy - w przeciwieństwie do Joego, który wchodząc do pokoju, zdawał się natychmiast wypełniać go swą osobą. Obserwując mężczyzn przy ba­ rze, jeszcze jedno rzucało się w oczy: Graham Colton bez przerwy się uśmiechał, Emmett zaś wyglądał tak, jak­ by mu matka umarła. Gdyby pracowali w cyrku, Graham byłby wesołym klownem robiącym wszystkim kawały, a Emmett klownem smutnym i zafrasowanym. River zdziwił się, widząc ich pogrążonych w rozmo­ wie, albowiem było powszechnie wiadomo, że obaj od dawna rywalizują ze sobą o względy Joego. W swym dążeniu do tego, by być prawą ręką szefa, nie pamiętali o tym, by ukryć niechęć, jaką obaj do niego czuli. Nienawidzili go za to, że odniósł sukces; że po­ wiodło mu się w życiu. Rzecz jasna, Joe nie miał o tym zielonego pojęcia. River też nie miał stuprocentowej pew­ ności, ale domyślał się prawdy; niemal widział, jak ema-

126

KASEYMICHAELS

nuje z nich zazdrość i wrogość. Zawsze z uwagą obser­ wował ich poczynania, zastanawiając się, kiedy Joe przej­ rzy na oczy i zobaczy, że ceną, jaką przyszło mu płacić za sukces, jest utrata przyjaźni dwóch osób, starego kum­ pla i jedynego brata. Jego dobroć i szczodrość, to, że wciągnął ich do interesu i powierzył odpowiedzialne za­ dania, sprawiły, że zamiast wdzięczności, obaj mężczyźni odczuwali wobec niego zazdrość. A mimo to cały czas mu się podlizywali. Rivera bardziej niepokoiłaby sytuacja, gdyby Graham i Emmett darzyli się choć odrobiną sympatii; wówczas mogliby połączyć siły i narobić Joemu wielu kłopotów. Oni jednak ziali nienawiścią nie tylko do Joego, ale i do siebie; nie byli w stanie zaufać jeden drugiemu, a bez wzajemnego zaufania zniszczenie wspólnego wroga nie zakończyłoby się powodzeniem. Na wszelki wypadek River nie spuszczał ich z oczu. Gdyby wystąpili przeciwko Joemu, gotów byłby powybijać im zęby. Uśmiechnął się, bo nagle Graham powiedział coś pod­ niesionym głosem, a Emmett spłonął rumieńcem. Znów się kłócili; byli jak dwa starzejące się koguty, które nie mogą przebywać w jednym pomieszczeniu dłużej niż pięć minut, bo zaraz zaczynają się dziobać. Kiedy Sophie weszła do salonu, River z miejsca stra­ cił zainteresowanie swarliwą parą przy barze. Sophie miała na sobie różową bluzkę z dekoltem w serek, sięgającą do ziemi kwiecistą spódnicę oraz buty na płaskim obcasie; z powodu chorego kolana nie mogła nosić szpilek. Na szyi połyskiwał jej gruby złoty łańcuch. Widać było, że nie najlepiej czuje się w tym stroju. Smut-

SAMOTNY WILK

127

na, przeraźliwie blada, o mocno zaciśniętych ustach, wy­ glądała jak uczennica wezwana na rozmowę do dyrektora. Riverowi zrobiło się jej żal. Podejrzewał, że prędzej by się ucieszyła z muchy w zupie niż z zaproszenia, któ­ re Meredith wystosowała do Cheta. Podszedł do niej. - Masz wystraszoną minę - powiedział z uśmie­ chem, choć marzył o tym, aby pochwycić ją w ramiona i szepnąć, by się nie bała, bo on ją ochroni. - Zostaw mnie - syknęła. - Naprawdę? Wolisz stać sama, wykręcać ręce i cze­ kać, aż rozlegnie się dzwonek do drzwi? Jak dasz mi dolara, powiem Chetowi, że przeniosłaś się na stałe do Australii. Wbiła w niego gniewne spojrzenie. - Skąd wiesz, że nie marzę o tym, by się z nim zo­ baczyć? Podrapał się za uchem. - Istotnie. W takim razie zmykam. Zajmę z powro­ tem miejsce przy kominku. Stamtąd jest najlepszy widok na wszystko, co się dzieje w salonie. - Nienawidzę cię! Jesteś wstrętny! Co mi odbiło, żeby mówić ci o wizycie Cheta? - spytała przez zęby, po chwili jednak spokorniała. - Jeśli odejdziesz, jeśli zosta­ wisz mnie z nim sam na sam, nigdy ci tego nie wybaczę. Roześmiał się cicho. - Wiesz, Soph, potrafię dogadać się z końmi. Potrafię z niemal każdym zwierzęciem, choć wolałbym nie pró­ bować z rozjuszonym niedźwiedziem. Ale, jak Boga ko­ cham, chyba nigdy nie zrozumiem kobiet. Jeśli zostanę, to źle, jeśli odejdę, to jeszcze gorzej. Więc co mam robić?

128

KASEY MICHAELS

- Nic - burknęła. Nagle, słysząc dzwonek, z całej siły chwyciła Rivera za ramię. Inez swoim zwyczajem wyłoniła się jak spod ziemi i skierowała ku drzwiom. - Nie ruszaj się - szepnęła nerwowo Sophie. - Stój przy mnie... Ale grzecznie; masz nie bić Cheta. - A mogę podciąć mu nogę? - Nie, nie możesz! Wtem do salonu weszła Meredith wystrojona w szma­ ragdową suknię z jedwabiu; zostawiając za sobą inten­ sywny zapach drogich perfum, bez słowa minęła córkę i przybranego syna. Sophie westchnęła ciężko. - I dokąd ona tak frunie? - Przypuszczam, że powitać swojego gościa - odparł River. W tej samej sekundzie w drzwiach salonu pojawił się Chet Wallace, który wyglądał jak z reklamy. Meredith wyciągnęła ramiona, uścisnęła go, po czym cmoknęła w oba policzki. - Coś mi się zdaje, że matka nie myje uszu - zażar­ tował River. - Wita się z Chetem jak z najukochańszym zięciem. Nie wie, że zerwałaś zaręczyny? A może to ja czegoś nie wiem? Sophie posłała mu lodowate spojrzenie. - Nie utrudniaj mi tego, Riv. O Boże, idzie w naszą stronę. Zachowuj się, błagam! Nie było to łatwe, ale River spełnił prośbę Sophie. Nie zostawił jej samej, nie przyłożył Chetowi, ale grze­ cznie stanął z boku, pozwalając, aby wyelegantowany goguś w trzyczęściowym garniturze, o zębach bielszych

SAMOTNY WILK

129

niż dziewiczy śnieg i fryzurze prosto od fryzjera, wziął Sophie w ramiona i pocałował ją w czoło. - Witaj, kochanie. Nie opuszczając ręki, cofnął się pół kroku i z zacie­ kawieniem wbił wzrok w jej twarz. Widząc jego litościwe spojrzenie, Riverowi przemknęło przez myśl, że zaraz Sophie go wyręczy i sama wymierzy Chetowi cios mię­ dzy oczy. - Powiedz, jak się czujesz? River pokręcił z niedowierzaniem głową. Co za idio­ tyczne pytanie! Ślepy jest? Czuje się spięta i niezado­ wolona z jego wizyty, ot co! Trzeba być zadufanym kre­ tynem, żeby tego nie widzieć. - Dobrze, Chet - odparła Sophie. Słysząc to, River jęknął w duchu. - Doskonale wyglądasz - dodała cicho. - Doskonale? - Meredith stała obok, obejmując Cheta w pasie. - Nie wiem, jak to robisz, mój drogi, ale za każdym razem, kiedy tu przyjeżdżasz, jesteś jeszcze bar­ dziej przystojny. Sophie to prawdziwa szczęściara. - Dziękuję, pani Colton. - Chet uśmiechnął się z za­ dowoleniem. Nie peszyła go ani wylewność i komplementy Mere­ dith, ani zachowanie Sophie, która zapewne bardziej by się ucieszyła na widok śmierdzącej ryby niż byłego na­ rzeczonego. River postanowił się zabawić. - Wallace! - zawołał, podchodząc pół kroku bliżej i tak energicznie wyciągając na powitanie rękę, że Chet odskoczył, jakby przypominiał sobie ich ostatnie spotka-

130

KASEY MICHAELS

nie na szpitalnym korytarzu. - To miło, że zdołałeś się oderwać od tych swoich reklam i nas odwiedziłeś. Nie pożałujesz, to będzie wspaniały weekend. Mamy już wszystko dokładnie zaplanowane. Jeździsz konno, pra­ wda? Akurat parę dni temu znajomy zostawił pod moją opieką wspaniałego ogiera. Rumak w sam raz dla ciebie. To co? Będziesz gotów jutro o szóstej? Sophie i ja za­ wsze wyruszamy na przejażdżkę skoro świt. - Na przejażdżkę? Ale ja... - Chet usiłował oswo­ bodzić rękę, ale River wciąż nią potrząsał. - Ja nie jeżdżę konno. - Serio? Och, jaka szkoda! Liczyłem na to, że zoba­ czę, jak galopujesz na dereszu... Puścił dłoń Cheta, który - ku jego zaskoczeniu - na­ wet najmniejszym grymasem nie zdradził, że żelazny uścisk sprawia mu ból. Sam z trudem powstrzymał śmiech, kiedy poczuł, jak Sophie kopie go w łydkę. Do salonu wkroczył Joe Colton, który po krótkiej chwili wahania skierował kroki w stronę narzeczonego córki. Przyglądając mu się, River pomyślał sobie, że po raz pierwszy w życiu Joe wygląda i zachowuje się jak robot; sztuczny uśmiech i fałszywa radość pobrzmiewa­ jąca w jego głosie („Co za miła niespodzianka, Chet! Dawno cię nie widziałem.") zupełnie do niego nie paso­ wały. Najwyraźniej pomysł zaproszenia Cheta nie wy­ szedł od Joego, co wcale Rivera nie zdziwiło. Meredith zaś nie wtajemniczyła męża w swoje plany; w dodatku cieszyła się nie tylko z obecności Cheta, ale również z za­ kłopotania malującego się na twarzy córki. - Właśnie chciałam zaproponować, żeby Sophie

SAMOTNY WILK

13

z Chetem przeszli się po ogrodzie, zanim usiądziemy do kolacji. - Meredith uśmiechnęła się do męża. - Myślę że mają sobie wiele do powiedzenia. - Tak sądzisz? - Joe zmierzył żonę chłodnym spojrzeniem, po czym pocałował Sophie w policzek. - Jak się czujesz, aniołku? Sprawiasz wrażenie trochę zmęczonej. Była dziś na fizykoterapii, prawda? Nie dają tam człowiekowi chwili wytchnienia Może powinnaś odpocząć, nie nadwerężać kolana? Oprzyj się o mnie, odprowadzę cię do kanapy Było to sprytne posunięcie; Chet nie mógł nalegać na spacer po ogrodzie. Kiedy Joe z córką poszli na drugi koniec pokoju, River wyszczerzył w uśmiechu zęby. - Meredith? - zwrócił się do swej przybranej matki - A może, zanim się ściemni, sama byś pokazała Chetowi ogród? - zaproponował. Oczy Meredith zwęziły się w szparki. - Obawiam się, że to niemożliwe - odparła. - Muszę sprawdzić, czy Teddy i Joe junior leżą już w łóżkach - Na jej policzkach zakwitły dwa rumieńce. Nie ulegało wątpliwości, kto zwyciężył w tym pojedynku. - Przepra szam was na moment. - Odwróciwszy się na pięcie, ru szyła w stronę drzwi. - No cóż, zostaliśmy sami - oznajmił wesoło River - Hm, mógłbym cię przedstawić wszystkim gościom i domownikom... ale pewnie poznałeś ich podczas swojej poprzedniej wizyty na Boże Narodzenie, więc mam inny pomysł. Może byśmy udali się na mały spacerek i trochę lepiej się poznali? - Po co? - sprzeciwił się Chet. - To, co o tobie wiem, w zupełności mi wystarcza.

132

KASEY MICHAELS

Ale River nie słuchał. Chwyciwszy Cheta za łokieć, pro­ wadził go w kierunku tarasu, za którym rozciągał się ogród. - Czy to naprawdę konieczne? - oburzył się były na­ rzeczony Sophie, ale głos mu zaskrzeczał. Pytanie, które miało zabrzmieć groźnie, zabrzmiało płaczliwie. - Po tym incydencie w szpitalu powinienem był cię oskarżyć o napaść. - Dobra, dobra. - River otworzył drzwi balkonowe i „pomógł" Chetowi wyjść na zewnątrz. - No, ruszaj, Wallace. Na koniec tarasu, za fontannę. Tak, żeby nikt nas nie widział. Chet posłusznie wykonał polecenie. Albo nie miał w zwyczaju awanturować się w miejscach publicznych, albo najzwyczajniej w świecie nie miał ikry. River nie zastanawiał się, która z tych dwóch możliwości jest pra­ wdziwa; ważne było to, że Chet nie stawia oporu. Zatrzymawszy się za fontanną, Chet obrócił się twarzą do swojego adwersarza. - Słuchaj, kolego. Wiem, że mnie nie lubisz. Dość jasno dałeś mi to do zrozumienia. Ale Sophie mnie kocha, a ja kocham ją i twoja niechęć niczego nie zmieni. Przy­ jechałem tu na zaproszenie Sophie i nie wyjadę, dopóki ona tego nie zażąda. River przez chwilę wpatrywał się w Cheta w milcze­ niu; mierzył go od stóp do głów, jakby chciał przejrzeć na wylot. - Na zaproszenie Sophie, powiadasz? To znaczy, że ona cię zaprosiła? - spytał w końcu. Chet pierwszy przerwał kontakt wzrokowy. - Tak. Wprawdzie nie bezpośrednio, ale... Pani Col-

SAMOTNY WILK

133

ton zapewniła mnie, że Sophie czuje się nieszczęśliwa, że bardzo za mną tęskni i pragnie mojej obecności. River roześmiał się pod nosem i pokręcił głową. - Ależ z ciebie grzeczny chłoptaś, Wallace. Sophie mówi, że nie chce cię widzieć, więc nie pokazujesz się jej na oczy. Potem mamuśka zaprasza cię na ranczo, a ty przybiegasz, merdając ogonkiem niczym dobrze wytre­ sowany piesek. Muszę przyznać, że całkiem nieźle leży na tobie garnitur, zważywszy, że brak ci kręgosłupa. Ku zaskoczeniu Rivera Chet postąpił krok do przodu, zaciskając dłonie w pięści. - Wiesz, co ci powiem, James? Zaczynasz mnie nu­ dzić. - Poruszył ramionami, jakby chciał rozluźnić spięte mięśnie. - Raz przywaliłeś mi w nos, ale drugi raz tego nie zrobisz. Uprzedzam cię, że w college'u ćwiczyłem boks. Oczywiście nie zamierzam wdawać się z tobą w bójkę, bo przemoc niczego nie rozwiązuje. Przyjecha­ łem tu, bo kocham Sophie. A ty, kolego, idź do diabła. Powiedziawszy to, skierował się w stronę otwartych drzwi balkonowych. River odprowadził go wzrokiem. - No proszę - mruknął na głos, kiedy Chet znikł w salonie. - Już myślałem, że Sophie straciła gust. Jednak facet ma trochę ikry. Wiele mu to nie pomoże, ale przynajmniej udowodnił, że stać go na bunt. Zdejmował koszulę w swym pokoju nad stajnią, kiedy drzwi otworzyły się z hukiem. - Jak mogłeś? - spytała Sophie; weszła do pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi. - Do jasnej cholery, River James! Jak mogłeś?

134

KASEY MICHAELS

- Dobry wieczór, złotko. Nie za późno wypuściłaś się na spacer? Czy Chet poszedł już spać? Pewnie biedaka zmęczyła długa jazda samochodem? Dokończył rozpinać guziki, po czym ściągnąwszy ko­ szulę, cisnął ją na stojące obok krzesło. Sophie zignorowała pytania; nie przyszła na pogaduszki. - Nie miałeś prawa, River! Żadnego prawa! - W porządku, Soph. Skoro tak twierdzisz - rzekł spokojnie. Przysunął rękę do klamerki paska, po czym uznał, że lepiej się wstrzymać. - Ale żeby nie było żad­ nych wątpliwości, może byś mi wyjaśniła, co dokładnie masz na myśli. Podeszła bliżej i dźgnęła go palcem w klatkę piersio­ wą. Jej duże brązowe oczy o ciepłym zazwyczaj spoj­ rzeniu i przepastnej głębi zwęziły się w szparki. - Do diabła, River! Dobrze wiesz, o co mi chodzi! Wyganiasz Cheta na taras, grozisz mu, zachowujesz się jak nieokrzesany wieśniak... Boże! - Pokręciwszy z iry­ tacją głową, opuściła rękę wzdłuż ciała. - Psiakrew, włóż koszulę! River wybrał kompromis. Sięgnął po zawieszoną na oparciu krzesła czarną skórzaną kamizelkę. - Lepiej? - spytał, po czym zdławił uśmiech na wi­ dok Sophie, która odwróciła wzrok. - Co, tak też nie­ dobrze? Wbiła w niego gniewne spojrzenie. - Jesteś nieznośny, wiesz? Och, przestań! Nie rób miny niewiniątka! Ty to uwielbiasz, prawda? Zawsze wiesz, co powiedzieć i jak się zachować, żeby mnie zdenerwować. - Mylisz się. Gdybym wiedział, że kamizelka wywrze

SAMOTNY WILK

135

na tobie takie wrażenie, częściej bym ją wkładał. Podoba ci się czarna skóra na gołym torsie, co? Jego słowa podziałały na nią jak płachta na byka. - Nienawidzę cię, kiedy to robisz! Od pierwszej chwi­ li, odkąd tylko przybyłeś na ranczo, drażnisz się ze mną, wyśmiewasz mnie, doprowadzasz do białej gorączki. Za­ wsze tak było! Traktowałeś mnie jak śmiecia, odpędzałeś od siebie, a ponieważ byłam uparta, w końcu uznałeś, że nie masz wyjścia i musisz mnie tolerować. A teraz... teraz zachowujesz się tak, jakbym była twoją własnością. Uśmiech znikł z jego twarzy. - To nieprawda, Soph, i dobrze o tym wiesz. To ty mnie doprowadzałaś do gorączki. Łaziłaś za mną krok w krok, ignorowałaś moje protesty, nie pozwalałaś mi być zamknię­ tym w sobie, obrażonym na świat buntownikiem. Konie­ cznie chciałaś udowodnić, że komuś na mnie zależy... - No tak. - Na moment zamilkła. - To było dawno temu. - Potrząsnęła głową. - Stare dzieje. Teraz wszy­ stko się zmieniło. Nie jestem już dzieckiem i nie życzę sobie, abyś wtrącał się do moich spraw. Nie musisz przy­ biegać mi na ratunek, wybawiać mnie od Cheta arii od nikogo. Rozumiesz? - Tak, złotko, rozumiem - powiedział cicho River, patrząc w pustkę, bo Sophie odwróciła się i wyszła.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Wsunęła ręce pod czarną skórzaną kamizelkę, po czym zaczęła pieścić palcami goły tors. Ciało miał ciepłe, mięśnie mu drżały. Zbliżyła wargi do jego piersi, koniu­ szkiem języka polizała skórę, następnie przytuliwszy się mocno, przesunęła dłoń niżej. Po chwili zatrzymała się na srebrnej klamerce u paska. Ciągle natykała się na ja­ kieś przeszkody. Mrucząc cicho, trochę niezdarnie zaczęła ją rozpinać. Szło jej opornie. Frustracji towarzyszyła jednak narasta­ jąca namiętność. Pieszczoty, pocałunki... I nagle ciszę rozdarł przeraźliwy terkot. Sophie otworzyła oczy i poderwała się na łóżku. Serce waliło jej młotem, w gardle miała sucho, nie była w sta­ nie przełknąć śliny. Rozejrzała się po pokoju. Dostrzeg­ łszy budzik, czym prędzej zacisnęła na nim rękę. Dopiero gdy udało się jej przerwać natarczywe brzęczenie, opadła z powrotem na poduszkę. - Cholera - szepnęła. Przyłożywszy do czoła drżącą dłoń, wpatrywała się w sufit pocięty promieniami słońca, które wpadały do środka przez drewniane okiennice. Cholera, cholera, cholera! Zawsze w weekendy, kiedy jej pomocnica Nora Hick-

SAMOTNY WILK

137

man miała wolne, Inez - zamiast każdemu oddzielnie po­ dawać śniadanie - przygotowywała szwedzki stół, by wszyscy sami mogli się obsłużyć. Gdy Sophie weszła do jadalni, pierwszą osobą, jaką ujrzała, był Chet. Miał na talerzu trzy cienkie plastry melona oraz dwie wielkie tru­ skawki i właśnie nalewał sobie jogurt do miseczki. Bułka posmarowana niemal przezroczystą warstwą serka o ob­ niżonej zawartości tłuszczu stanowiła dopełnienie jego śniadania. - Dzień dobry, kochanie - rzekł, jakby wszystko mię­ dzy nimi było po staremu. - Dzień dobry, Chet - odparła. Nałożyła na talerz kil­ ka plastrów wędliny, dwie duże łyżki jajecznicy, sporą porcję frytek. Nie tylko Chet potrafi się zdrowo odżywiać, pomyślała, dorzucając sobie kawałek melona. - Mam nadzieję, że dobrze spałeś. Chet postawił talerz na stole, po czym odsunął krzesło, czekając, aż Sophie usiądzie. - Prawdę mówiąc, nie bardzo - odparł. - Strasznie tu cicho. Nikt nie krzyczy po nocy, nie trąbi. Następnym razem będę musiał przywieźć z sobą nagrany na taśmę hałas uliczny. Uśmiechnęła się, tak jak tego po niej oczekiwał, i sięgnęła po dzbanek świeżo zaparzonej kawy. - Jak zjemy, może byśmy wybrali się na przejażdżkę, co? Chciałabym z tobą porozmawiać. Zacisnął rękę na jej dłoni. - Ja z tobą również, kochanie. Zresztą mam coś, co należy do ciebie. Zastanawiała się, jak zareagować, wiedziała bowiem,

138

KASEY MICHAELS

że Chet pragnie ponownie wsunąć jej na palec pierścio­ nek zaręczynowy, ale w tym momencie do jadalni wszedł Joe. Uśmiechając się do ojca, Sophie nadstawiła policzek do pocałunku. - Piękny dzionek - oznajmił Joe, po czym na widok Inez, która wyrosła jak spod ziemi i zaczęła mu nakładać jedzenie na talerz, pokręcił z rezygnacją głową. - Ależ, Inez, wcale nie zamierzałem oszukiwać. Gosposia uniosła pokrywkę znad niedużej srebrnej mi­ ski, z której wyjęła dwa pozbawione cholesterolu jajka, obok położyła trzy plasterki mające imitować bekon oraz dwa kawałki pszennej bułki posmarowanej masłem diete­ tycznym. - A kto tam pana wie - rzekła. - Jak pan skończy, proszę krzyknąć, to przyniosę z kuchni owsiankę. Aha, kawa bezkofeinowa jest, jak zawsze, w żółtym dzbanku. Joe popatrzył żałośnie na talerz, po czym przeniósł wzrok na córkę. - Ta kobieta dobija mnie swoją dobrocią - stwierdził, dziurawiąc widelcem nienaturalnie jaskrawe żółtko. Cały tydzień marzę o niedzieli. Tylko w niedzielę wolno mi jeść to, na co mam ochotę: prawdziwe jedzenie. - Niech pan spróbuje polubić jogurt - powiedział Chet. Sophie aż się wzdrygnęła, słysząc jego lekko protekcjonalny ton. - Jest zdrowy, ma mnóstwo wartości odżywczych, a w dodatku świetnie robi na linię. Odkąd go spożywam, cholesterol mam w normie. Wynik oscyluje w granicach od stu osiemdziesięciu czterech, do stu osiemdziesięciu sześciu. - Przypnij se do klapy medal - mruknął pod nosem Joe, kiedy Chet, przeprosiwszy swoich współbiesiadni-

SAMOTNY WILK

139

ków, wstał od stołu, żeby przynieść z kuchni kolejnego melona. - Wprost nie mogę uwierzyć, że go tu zaprosiłaś - dodał szeptem, patrząc z wyrzutem na córkę. Sophie pochyliła się w stronę ojca. - Wcale nie zaprosiłam. Chet, tatusiu, przyjechał na zaproszenie mamy. Uprzedziła mnie o jego wizycie zbyt późno, abym mogła cokolwiek odkręcić. - Meredith zaprosiła Cheta? - Joe zmarszczył gniew­ nie czoło. - Po jakie licho? - O to musisz spytać ją - rzekła Sophie, przesuwając jajecznicę z jednego końca talerza na drugi. - Nie wiem, co mam robić, tatku. Joe przyjrzał się jej uważnie. - Nie rozumiem, aniołku. Zależy ci na Checie? Chcesz do niego wrócić? Potrząsnęła przecząco głową, a kiedy z kuchni wyło­ nił się Chet z talerzem pełnym soczystych kawałków żół­ tego melona, ponownie skupiła się na jedzeniu. - Pańska gosposia to prawdziwy skarb, panie Colton - oznajmił gość, zajmując miejsce przy stole. - W do­ datku bardzo się o pana troszczy. Sophie, kochanie, ty też powinnaś bardziej uważać na to, co jesz. Lepiej późno niż wcale. Naprawdę warto zdrowo się odżywiać. Sophie ugryzła się w język. Tylko po to, aby zoba­ czyć, jak Chet zareaguje, miała ochotę powiedzieć mu, że od jutra zaczyna palić. Zastanawiała się, czy zawsze był takim nudziarzem, czy może wina leży po jej stronie. Może czuje do niego tak silną niechęć, że wszystko ją w nim drażni. Przyglądała się, jak nożem i widelcem starannie kroi

140

KASEY MICHAELS

melona na małe cząstki. Miał na sobie typowy strój weekendowy: jedwabny golf oraz bawełniane spodnie z eleganckim paskiem od Gucciego. Był wysokim, szczu­ płym mężczyzną, może niezbyt umięśnionym, ale bez grama zbędnego tłuszczu. Buty mu lśniły, jakby ciągle je pastował, włosy nigdy nie sterczały. Na lewym nad­ garstku nosił złoty zegarek z czarną tarczą i brylantem w miejscu godziny dwunastej. Paznokcie miał krótkie, lekko zaokrąglone, o połyskującej płytce, twarz świeżo ogoloną; zawsze pachniał wodą kolońską Aramis. Usiłowała sobie wyobrazić, jak by wyglądał w starych kowbojskich butach, w spranych dżinsach z paskiem Levi Straussa i w czarnej skórzanej kamizelce zarzuconej niedbale na nagi tors. Nie. Zupełnie nie ten styl. Chet nie był stworzony do dżinsów i skórzanych kamizelek, chyba żeby szedł na bal przebierańców. W dżinsach i skórze czułby się nie­ swojo i wyglądałby jak w kostiumie. W przeciwieństwie do Rivera, który tak ubrany sprawiał wrażenie człowieka zadowolonego, pewnego siebie, wiedzącego, czego chce od życia i jak osiągnąć upragniony cel. Zamknęła oczy i ujrzała przed sobą Rivera. W kami­ zelce, dżinsach, kowbojskich butach. Długie czarne włosy wystawały mu spod kapelusza, kciuki wsunął w szlufki. Po jego twarzy błąkał się ciepły, wabiący uśmiech. - Sophie? Sophie, słuchasz, co do ciebie mówię? - Co takiego? - Ocknęła się. Uświadomiła sobie, że była tysiące mil od śniadaniowego stołu i marzyła o rze­ czach, o jakich nie miała prawa marzyć. - Przepraszam, Chet. Zdaje się, że jeszcze nie do końca się obudziłam.

SAMOTNY WILK

141

Co po części było prawdą. Bo myśli, jakim się od­ dawała, stanowiły kontynuację snu, który śnił jej się nad ranem i z którego - niestety! - wyrwał ją głośny terkot budzika. - Nie gniewam się, najmilsza. Sophie przygryzła wargę, żeby nie parsknąć śmie­ chem, kiedy po słowach Cheta Joe burknął coś pod nosem i szurając krzesłem, wstał od stołu. Powłócząc nogami, udał się do kuchni, by zamienić pusty talerz na miskę owsianki. - Może byśmy pojechali do Prosperino, co, kochanie? - ciągnął Chet. - Połazilibyśmy po sklepach, potem wstąpili gdzieś na lunch? Co ty na to? Pomyślała sobie, że wolałaby całe popołudnie patrzeć, jak mucha lata, obijając się o szybę, ale skinęła głową i odparła, że dobrze, chętnie. Nie miała najmniejszej ochoty na towarzystwo Cheta, ale wiedziała, że czeka ich poważna rozmowa. Pocieszała się, że przynajmniej w Prosperino nie będą sami i kiedy podczas lunchu po­ wie Chetowi, że nie chce go więcej widzieć, nie urządzi jej awantury. Nie należał do ludzi, którzy w miejscach publicznych dają upust emocjom. Louise Smith przysiadła na piętach, z przyjemnością oglądając swój najnowszy nabytek: hortensję o niezwy­ kłych błękitnych kwiatach. Uwielbiała zieleń. Niemal cały teren za domem prze­ mieniła w ogród. Z początku nie wiedziała, jakim rośli­ nom najlepiej służy duszny, gorący klimat Missisipi, ale zupełnie się tym nie przejmowała. Zaglądała do fachowej

142

KASEY MICHAELS

literatury, zamawiała katalogi, wypożyczała książki z miejscowej biblioteki, aż zdobyła potrzebną wiedzę, W zeszłym roku zebrała się nawet na odwagę i zapisała do lokalnego klubu ogrodniczego. Podniósłszy się z klęczek, czarną od ziemi ręką od­ garnęła z twarzy kosmyk włosów, przy okazji brudząc sobie policzek. Przez chwilę rozglądała się z satysfakcją po swoim królestwie, wreszcie zatrzymała wzrok na du­ żym pudle ustawionym na środku murowanego patio, któ­ re sama zbudowała rok temu. - Boże, po co mi to było? - spytała, obchodząc pudło ze wszystkich stron. - Wiesz, Wróbelku, tym razem chy­ ba jednak przedobrzyłam - zwróciła się do perskiej kotki, która wygrzewała się w słońcu na białym krześle. Kocica uniosła łebek, zaćwierkała w odpowiedzi, po czym grubą futrzaną łapką zaczęła myć pyszczek. Louise często prowadziła z Wróbelkiem rozmowy; kotka, za­ miast miauczeć jak jej pobratymcy, wydawała z siebie dźwięki bardziej przypominające szczebiot czy ćwierka­ nie. Stąd jej nietypowe imię - Wróbelek. Przynajmniej tak to tłumaczyła Louise, kiedy ktoś o nie pytał. Prawda zaś była taka, że imię Wróbelek po prostu przyśniło się jej którejś nocy. Z oczywistych powodów wolała o tym nikomu nie mówić. O swoim życiu też wolała za dużo nie opowiadać, zresztą niewiele o nim wiedziała. Sięgała pamięcią za­ ledwie dziewięć lat wstecz; z wcześniejszego okresu nic nie pamiętała, ale może to i lepiej, jeśli sądzić po do­ kumentach z więzienia oraz zapiskach lekarzy. - No dobra, bierzemy się do roboty - oznajmiła na głos.

SAMOTNY WILK

143

Grubym śrubokrętem rozerwała taśmę, którą oklejone było pudło. Potem, czując, jak słońce piecze ją w kark, zaczęła odciągać na bok tekturowe wieczko. Po chwili jej oczom ukazała się fontanna, którą zamówiła w lokal­ nym sklepie ogrodniczym. Teraz należało ją tylko złożyć. W tym celu musiała przeczytać napisane hieroglifami instrukcje i stosując się do nich, wykonać z sześć tysięcy prostych czynności, na­ pełnić urządzenie wodą i podłączyć do prądu. - Jak się z tym uporam, będę miała fach w ręku. W na­ stępnej kolejności zbuduję prom kosmiczny - mruknęła pod nosem, kartkując opasłą księgę pełną instrukcji. - Puk, puk! Jest tam kto? Louise zerknęła przez ramię i uśmiechnęła się na wi­ dok doktor Marthy Wilkes, która stała na chodniku, trzy­ mając przed sobą nieduży kosz piknikowy. - Co za miła niespodzianka! Zapraszam! Może zdo­ łasz mi pomóc... Doktor Wilkes weszła do ogrodu, zamknęła za sobą furtkę, po czym postawiła kosz na niskim stoliku. Ubrana była w beżowe szorty i bluzkę w tygrysie cętki; włosy miała schowane pod jaskrawopomarańczową chustką. - O rany! To ta fontanna? - spytała, okrążając pudło. - Pomyślałam sobie, że wpadnę do ciebie, może się na coś przydam, w końcu co dwie głowy, to nie jedna, ale widzę, że przydałoby się znacznie więcej głów. Mam na­ dzieję, że dobra jesteś w rozwiązywaniu układanek? - Powinnam była zamówić dostawę z montażem, pra­ wda? - Louise spojrzała w niebo. - Ale ja uwielbiam wyzwania!

144

KASEY MICHAELS

- Naprawdę? - Lekarka uśmiechnęła się ciepło do swojej przyjaciółki, a zarazem pacjentki. - Ja też. To co? Spróbujemy? River patrzył, jak Erik Tapler, szczerząc z zadowole­ niem zęby, jeździ na dereszu wokół zagrody. Po trzech godzinach przełamywania wzajemnej nieufności koń i jeździec wreszcie zdołali się zaprzyjaźnić. Cieszyło Rivera, że miał w tym swój udział. Zresztą wolał przyglądać się, jak między człowiekiem a zwierzęciem stopniowo nawiązuje się nić porozumie­ nia, niż chodzić niespokojnie po stajni i mrucząc z wście­ kłości, czekać, aż na drodze prowadzącej do domu pojawi się lśniące BMW Cheta Wallace'a. - Wprost nie do wiary - rzekł Erik. Zsiadłszy z ko­ nia, poklepał go po szyi. - Nigdy nie sądziłem, że... Po prostu jesteś cudotwórcą, River. Ile ci jestem winien? River zeskoczył z ogrodzenia i pogłaskał deresza po pysku. Zwierzę miało sierść miękką jak aksamit. - Jedna usługa rozpłodowa i będziemy kwita. - Jedna usługa, powiadasz? Dla ciebie czy Coltona? - spytał Erik. Zdjąwszy siodło, podał je jednemu ze stajennych, po czym skierował deresza w stronę stojącej za bramą przy­ czepy. - Dla mnie - odparł River, odprowadzając przyjacie­ la. - Skąd wiedziałeś? - Doszły mnie słuchy, że Joe Colton podarował ci ka­ wałek ziemi. Podobno chcesz zajmować się nie tylko jego hodowlą koni, ale założyć własną stadninę. Zgadza się?

SAMOTNY WILK

145

- Nie całkiem. - Zdumiało Rivera, jak szybko roz­ chodzą się plotki. - Nie dostałem ziemi od Joego. Ku­ piłem ją. Buduję na niej dom, a w przyszłości rzeczy­ wiście chcę założyć stadninę. Na razie jestem zadłużony po uszy, ale Joe wie, że spłacę wszystko co do grosza. - To się rozumie... Cholera, Riv! Kierowanie wielką stadniną Coltona, tworzenie własnej... Będziesz zapra­ cowanym człowiekiem. - To prawda - przyznał River, spoglądając na pustą szosę. - Ale czas najwyższy, żebym zaczął rozkręcać ja­ kiś interes. Trudno żyć wśród Coltonów i nie brać z nich przykładu. Koń bez protestu dał się wprowadzić do przyczepy. Widząc to, Erik pokręcił z niedowierzaniem głową. - Niesamowite. Żeby go przywieźć do ciebie, pięciu ludzi porządnie się zmachało. Mówię ci, Riv, z twoim talentem do koni w ciągu tygodnia zostaniesz milione­ rem. - Wyciągnął na pożegnanie dłoń. - Trzymaj się, sta­ ry. Nawet nie muszę życzyć ci szczęścia. Wiem, że ci się uda. - Dzięki. River stał na środku żwirowej drogi, patrząc, jak sa­ mochód z przyczepą maleje w oddali. Po chwili, wzdy­ chając głęboko, ruszył z powrotem do stajni, pewien, że BMW zajedzie pod dom nie wcześniej niż kilka godzin po zachodzie słońca. W interesach istotnie nie potrzebował szczęścia, wystar­ czyła praca i wiedza. Ale w życiu osobistym... Nie miałby nic przeciwko temu, by los się do niego uśmiechnął.

146

KASEY MICHAELS

Chet potrafił być całkiem miłym i zabawnym kom­ panem. Sophie uświadomiła to sobie ze zdumieniem, kie­ dy spacerowali po Prosperino, od czasu do czasu zaglą­ dając do sklepów, jedząc lody albo siedząc na ławce w parku i obserwując toczące się przed nimi życie. Był inteligentnym człowiekiem, obdarzonym poczu­ ciem humoru, w dodatku znał dziesiątki, ba, setki śmie­ sznych anegdot o ludziach, głównie swoich klientach, i świecie. Z drugiej strony na tym polegała jego praca; osoby zajmujące się reklamą muszą umieć zaskarbić sobie sym­ patię innych, inaczej nie sprzedadzą produktu. Chet najwyraźniej potrafił ładnie zaprezentować nie tylko' re­ klamowany towar, ale również samego siebie. Dawniej Sophie dawała się nabrać na jego urok, teraz jednak wiedziała, że to wszystko jest szalenie powierz­ chowne. Owszem, Chet był przystojny, miał nienaganne maniery, ubierał się elegancko, znał mnóstwo ciekawo­ stek, sypał anegdotami, szczerzył zęby w powabnym uśmiechu. Gdyby chciała sprzedać pastę do zębów, bez wahania zatrudniłaby Cheta, by zaplanował całą kampanię rekla­ mową. Z czystym sumieniem powierzyłaby mu swój pro­ dukt. Ale siebie nie chciała mu powierzać. Nie chciała wy­ chodzić za niego za mąż. Powinna była wcześniej przejrzeć na oczy, ale wcześ­ niej była ślepa. Chet zdołał umiejętnie zareklamować jej samego siebie oraz ich wspólną przyszłość. Oczywiście nie wziął pod uwagę jej zdania ani pragnień, po prostu

SAMOTNY WILK

147

przedstawił jej gotowy, pięknie opakowany produkt. Uczynił to tak zręcznie, że nawet nie wiedziała, iż pod opakowaniem niewiele się kryje. Teraz, gdy siedzieli przy stoliku w małej restauracji pogrążonej w romantycznym półmroku, znów to robił. Sprzedawał siebie. - Nawet sobie nie wyobrażasz, Soph, jak bardzo mi przykro, że tamtego wieczoru nie odprowadziłem cię do domu. Że pozwoliłem ci samej wyjść z restauracji. - Za­ cisnął rękę na jej dłoni. - Codziennie gnębią mnie wy­ rzuty sumienia. - To nie była twoja wina, Chet - oznajmiła, z ulgą zabierając dłoń, kiedy do stolika podszedł kelner z sa­ łatką krewetkową dla Cheta i zupą dla niej. - Pokłóci­ liśmy się. Byłam zła, więc wybiegłam na dwór. Nie zwra­ całam uwagi na otoczenie. Sama jestem sobie winna. Pro­ szę cię, nie mówmy już o tym. Chet nie dawał za wygraną. - Ale chciałbym ci to jakoś wynagrodzić. - Wsunął rękę do kieszeni spodni, skąd wyciągnął złożoną kartkę papieru. - Zobacz - powiedział, prostując ją. - Obmy­ śliłem nowe logo. Sophie zmrużyła lekko oczy. - Nowe logo? - zdziwiła się. - Jakie? Po co? - Każda firma ma własne logo - wyjaśnił. - Zasta­ nawiałem się, jakie by najlepiej pasowało do naszej agen­ cji. Uznałem, że z rynkowego punktu widzenia dobrze by było, abyś zachowała swoje panieńskie nazwisko. Lu­ dzie je kojarzą. Dla nich Colton oznacza wiarygodność, zaufanie, niezawodność. Więc zamiast „Wallace i Wal-

148

KASEY MICHAELS

lace" proponuję nadać spółce nazwę „Colton i Wallace". Czyli C&W. Zobacz. - Wygładził kartkę papieru. - Wi­ dzisz, jak ładnie splotłem z sobą litery? Podoba ci się? Co? Sophie odniosła wrażenie, że świat wiruje jej przed oczami. - Chet... - Szukała słów, by powiedzieć Chetowi to, co musiała, jednocześnie nie sprawiając mu bólu. Chet... z tego nic nie będzie. Zmarszczywszy czoło, obrócił kartkę w swoją stronę. - Naprawdę? Nie podoba ci się nowoczesne liternic­ two? W porządku, możemy zrobić coś w stylu bardziej tradycyjnym. - Nie, Chet. Nie w tym problem. - Odsunęła na bok nietknięty talerz zupy. - Mnie to już nie interesuje. Wy­ cofuję się. Właśnie to ci usiłowałam powiedzieć tamtego wieczoru. Tyle że wtedy miałam jeszcze wątpliwości, a teraz nie mam żadnych. Te kilka tygodni przerwy po­ zwoliły mi wszystko dokładnie przemyśleć. Nie chcę dłu­ żej zajmować się reklamą. Nie to chcę w życiu robić. Chybabym już nie potrafiła wrócić do tamtego świata. - Dobrze. Rozumiem, kochanie. - Na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie, zatroskanie, a także współ­ czucie. Wziął głęboki oddech, po czym westchnął głośno. - Chodzi o bliznę, prawda? Muszę przyznać, że jest dość paskudna. Ale przecież możemy się jakoś umówić, po­ dzielić obowiązkami. Ja mogę spotykać się z klientami, a ty... Właściwie to dobry pomysł. Dopóki nie zrobisz sobie operacji plastycznej albo nie nauczysz się tuszować szramy odpowiednimi kosmetykami, lepiej aby rozmowy z klientami były na mojej głowie.

SAMOTNY WILK

149

Sophie oparła się o łokciami o stół. Nie odezwała się. Jej milczenie w niczym jednak nie przeszkodziło Chetowi, który ponownie sięgnął do kieszeni i wyciągnął ma­ łe pudełeczko obite czarnym aksamitem. Sophie z miej­ sca je rozpoznała. - Chet... nie - powiedziała cicho, lecz stanowczo. Zrozumiał. Wreszcie zrozumiał, że Sophie wcale nie zależy na tym, aby wszystko wróciło do poprzedniego stanu. Nie ucieszyła się ani na myśl o wspólnej agencji, ani na widok pierścionka zaręczynowego. - Sophie? - Przyjrzał się jej uważnie. - Co ci jest? Twoja mama mówiła... - No właśnie. Moja mama. - Sophie pokręciła smut­ no głową. - Zdradź mi, Chet, co dokładnie powiedziała moja mama? Doktor Wilkes siedziała wygodnie rozparta w fotelu, patrząc z uśmiechem, jak Louise wkłada wtyczkę do kon­ taktu, po czym wciska przycisk. - Brawo! Pięknie! W dodatku zajęło nam to zale­ dwie... - spojrzała na zegarek - pół roku. Louise podniosła się z kolan i przycisnąwszy ręce do kręgosłupa, przeciągnęła się. - Faktycznie, trochę nam to zajęło - przyznała. - Ale wygląda ładnie, prawda? Lekarka skinęła głową. - Wygląda wspaniale. I cudownie szumi. Louise wpatrywała się w fontannę bez słowa. Stała jak zahipnotyzowana, w dziwnej, nienaturalnej pozie; twarz miała trupiobladą, warga jej drżała.

150

KASEY MICHAELS

- Louise, co ci jest? - Martha Wilkes wstała z fotela i objęła ramieniem przyjaciółkę. - Źle się czujesz? - Ja... ja... - Louise potrząsnęła głową, jakby usi­ łowała wyrwać się z transu, po czym przycisnęła rękę do ust. Wciągnęła głęboko powietrze i zamrugała kilka razy, starając się powstrzymać łzy. - Nie wiem. Po raz pierwszy słyszę ten szmer, a mam wrażenie, jakby mi stale towarzyszył. - Przytknęła ręce do uszu. - Martho, wyłącz to! Błagam! Wyłącz fontannę! Lekarka wyjęła sznur z kontaktu, po czym szybko wróciła do swojej pacjentki. Zacisnąwszy ręce na dło­ niach Louise - ze zdumieniem stwierdziła, że są lodo­ wate - delikatnie odciągnęła je od jej uszu. - Louise, spójrz na mnie - poprosiła. - Powiedz mi, co pamiętasz. Powiedz, co czujesz. Louise zwilżyła spierzchnięte wargi i wolno potrząs­ nęła głową. Wprawdzie patrzyła na lekarkę, ale myślami była daleko. - Pamiętam kwiaty. Mnóstwo kwiatów. I zapach oce­ anu. A nad głową bezkres nieba. Gdzieniegdzie kilka pie­ rzastych chmurek. Widzisz mnie? Co? Bo ja tam jestem. Klęczę na trawie i wtykam coś w ziemię. Patyk czy prę­ cik. Tak, mały metalowy pręt zakończony tabliczką, na której widnieje jakiś napis. - Na moment zacisnęła po­ wieki. - Oleander. To oleander. Nerium oleander. Ma piękne liście. To roślina zimozielona o wspaniałych kwia­ tach. Bywają czerwone, białe. Ja najbardziej lubię różo­ we, ale nie pozwalam dzieciom się do nich zbliżać. Ole­ ander zawiera trującą substancję. Wszędzie. W liściach, w kwiatach, nawet w łodygach. - Uśmiechnęła się; jej

SAMOTNY WILK

151

twarz promieniała szczęściem i miłością. - Ale, jak mu powiedziałam, dzieci nie są takie głupie, żeby żuć gałęzie oleandra. Doktor Martha Wilkes przełknęła łzy. Nagle spo­ strzegła, jak z twarzy Louise odpływa krew, a z oczu wy­ ziera strach. - Kochanie? Co ci jest? - Nie wiem. Boję się - odparła szeptem Louise i za­ cisnęła mocno powieki. - Boże! Martho, ja chyba wa­ riuję! Pogrążam się w szaleństwie! - Nie wariujesz, Louise - zapewniła ją lekarka. Wierz mi, nie wariujesz. - Więc co się ze mną dzieje? Co się dzieje z moją głową? Martha Wilkes podprowadziła Louise do fotela. Ta usiadła posłusznie; była całkiem bezwolna, jak lalka, z którą wszystko można zrobić. - Nie jestem pewna - oznajmiła cicho lekarka - ale wkrótce się dowiemy. Obiecuję ci to.

^1

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Sophie stała na podjeździe przed domem, patrząc, jak światła BMW znikają w ciemnościach. To był długi, męczący dzień. Może powinna była się uprzeć, aby Chet przenocował na ranczu i dopiero na­ zajutrz wrócił do San Francisco, ale prawdę mówiąc, ucie­ szyła się, kiedy stwierdził, że to nie ma sensu: jeżeli po­ czuje się senny, zatrzyma się po drodze w jakimś motelu. Wierzyła, że tak zrobi. Chet nie lubił ryzyka; zawsze tro­ szczył się o bezpieczeństwo, zwłaszcza swoje. - No tak, jego poziom cholesterolu oscyluje w gra­ nicach stu osiemdziesięciu czterech, stu osiemdziesięciu sześciu - powiedziała do siebie, uśmiechając się na wspo­ mnienie rozmowy, jaką Chet z Joem odbyli przy śnia­ daniu. Uśmiech znikł z jej twarzy, kiedy wolnym krokiem ruszyła z powrotem do domu. Czy matka położyła się już spać? Co robić? Czekać z rozmową do rana? Jeśli tak postąpi, czy zdoła w nocy zmrużyć oko? Nie. Będzie rozmyślała, wierciła się z boku na bok... Zebrawszy się na odwagę, skręciła w stronę matczynej sypialni. Nie była pewna, czy cieszyć się, czy smucić, kiedy w szparze pod drzwiami ujrzała światło. Zastukała cicho, po czym pchnęła drzwi i weszła do

SAMOTNY WILK

153

środka. Łóżko było posłane, róg kołdry odrzucony na bok, ale nikt pod nią nie leżał. Sophie zerknęła w kie­ runku przyległego do sypialni saloniku. - Mamo? Mamusiu? Jesteś tam? Dziwne. Gdzie się podziewała, skoro nie leżała w łóżku ani nie siedziała na szezlongu w saloniku? Sophie po­ patrzyła w bok; drzwi łazienki były uchylone, ale we­ wnątrz nie paliło się światło. Postąpiła parę kroków w głąb sypialni. - Mamo... To ja, Sophie. Nagle stanęła jak wryta; z sąsiedniego pomieszczenia dobiegł ją cichy, płaczliwy jęk. Wcześniej rzuciła jedynie okiem na szybę w drzwiach oddzielających salonik od sypialni; teraz podeszła bliżej i nacisnęła klamkę. - Mamo? - powtórzyła. Weszła niepewnie do pokoju, który wyglądał tak, jak­ by był żywcem przeniesiony z miesięcznika poświęco­ nego domom i ogrodom, po czym włączyła stojącą nie­ opodal drzwi lampę. - Mamo! Meredith siedziała skulona w kącie za drzwiami, obej­ mując ramionami kolana. Na widok córki uniosła ręce do oczu i ponownie zaskomlała. Sophie, ogarnięta trwogą, kucnęła obok matki. - O Boże, mamo! Co się stało? Jesteś chora? Źle się czujesz? Upadłaś? - Odejdź. Zostaw mnie - załkała Meredith, zakrywa­ jąc dłońmi twarz. - Nienawidzisz mnie. Wiem, że ranie nienawidzisz. Odejdź. Sophie pokręciła bezradnie głową; nie miała pojęcia,

154

KASEY MICHAELS

co powiedzieć ani co zrobić. Matka, jej matka, siedzi po ciemku w kącie jak przerażone dziecko? To do niej zu­ pełnie nie pasuje. - Ależ mamo, co za bzdury wygadujesz! Wcale cię nie nienawidzę. Poczekaj, pójdę po tatę. Usiłowała wstać, ale Meredith z całej siły zacisnęła rękę na jej nadgarstku. - Nie! Nie odchodź, Sophie. Nie zostawiaj mnie sa­ mej ! Boże, dlaczego nic mi się nie udaje? Czemu wszyst­ ko partaczę? Z myślą o tobie sprowadziłam Cheta, a ty go zaraz odprawiłaś. Tak, Sophie. Rozmawiałam z nim. I wiesz, co mi powiedział? Żebym pilnowała własnego nosa. On też mnie nienawidzi. Wszyscy mnie nienawidzą. Nic mi nigdy nie wychodzi, więc nie dziw się, że siedzę tu w ciemnościach i płaczę! O Boże, Boże! Sophie nie mogła ochłonąć ze zdumienia. Rozpacz matki wydawała się jej niewspółmierna do sytuacji. - Ciii, mamusiu. Nie przejmuj się mną i Chetem. Już od jakiegoś czasu coraz bardziej się od siebie oddalaliśmy. Oboje czuliśmy, że nic z tego nie będzie. Ale mimo zer­ wanych zaręczyn pozostaliśmy w przyjaźni. Chet zakłada nową agencję, a ja będę jego cichym wspólnikiem. Na pewno odniesie sukces, bo jest świetnym fachowcem. Na moment zamilkła. - Jak widzisz, naprawdę nie masz powodu do zmartwień. Meredith zmrużyła oczy. Z jej spojrzenia wyzierała wściekłość. - Przyznaj się! Wziął od ciebie pieniądze? Cholera, oni wszyscy są tacy! Wszyscy są tacy sami! Tylko by wyciągali łapy i brali. Daj, daj, daj! To moje, to też, tamto

SAMOTNY WILK

155

również! Zabrali mi Jewel, mój maleńki skarb. Zabrali moje życie. Wszystko zabrali... Urwała i wolno dźwignęła się z podłogi. Wtem, przydeptując swój długi jedwabny kaftan, omal się nie prze­ wróciła. Odzyskawszy równowagę, odepchnęła na bok córkę i skierowała się do łazienki. Sophie pobiegła za matką. Stojąc w drzwiach, patrzy­ ła, jak ta wyciąga szufladę, z której wyjmuje małą pla­ stikową buteleczkę. Przechyliła buteleczkę nad rozwartą dłonią. Ze środka wypadły dwie niebieskie tabletki, które szybko wrzuciła sobie do ust i przełknęła bez popijania czymkolwiek. Po chwili, oparłszy się o blat szafki, uśmiechnęła się do swojego odbicia w lustrze. - No, tak jest znacznie lepiej. Sophie podeszła bliżej i nadstawiła rękę. - Mamo, pokaż mi tę buteleczkę. Co to za lekarstwo? Kto ci je przepisał? Meredith przeniosła spojrzenie na córkę. Jej nastrój wyraźnie uległ zmianie. - Lekarz, u którego się leczę w Prosperino. Twierdzi, że te tabletki mi pomogą. Po prostu od czasu... od czasu wypadku system nerwowy mam trochę rozchwiany. No bo wiesz, najpierw wypadek, potem separacja z twoim ojcem, potem urodzenie dziecka, a od paru lat menopauza. Nie jest mi łatwo, Sophie. Ani mnie, ani wam. To był trudny okres dla nas wszystkich, dla Joego, dla ciebie, dla twoich braci i sióstr. Tak mi przykro, kochanie. Tak bardzo mi przykro. - Wiem, mamusiu - rzekła kojącym tonem Sophie. - Wiem.

156

KASEY MICHAELS

Współczuła matce, bo widziała jej cierpienie, a jed­ nocześnie przepełniała ją radość, że matka wreszcie po­ stanowiła się otworzyć, nie tłumić bólu i złości. - Już całkiem dobrze sobie radziłam, dopóki ciebie nie napadnięto. Wtedy znów straciłam grunt pod nogami. Dlatego cię nie odwiedziłam, wiesz? Nie przyjechałam do San Francisco, bo sama czułam się paskudnie. Rozu­ miesz, prawda, kochanie? Więc nie mów o tym, że pła­ kałam, twojemu ojcu, dobrze? Zwłaszcza że teraz, kiedy wróciłaś do domu, mój stan znacznie się poprawił. Joe... Po co go niepokoić? Biedak od tak dawna cierpi na de­ presję. Niech to będzie nasza mała tajemnica, dobrze? Obiecaj mi, Sophie. Proszę cię. - Mamo... - Naprawdę. Czuję się już świetnie. - Faktycznie, po niedawnych łzach nie było śladu. - Chcę urządzić przy­ jęcie, Sophie. Wielkie, wspaniałe przyjęcie z okazji sześćdziesiątych urodzin twojego ojca. A potem popły­ niemy w rejs. Och, tylko nikomu ani słowa na ten temat! To ma być niespodzianka, mój prezent urodzinowy dla Joego. Lekarz uważa, że taki rejs obojgu nam wyjdzie na korzyść. - Wzięła głęboki oddech, po czym wolno wypuściła z płuc powietrze. - Więc proszę cię, kochanie, nie wspominaj ojcu o... no wiesz o czym. Naprawdę czu­ ję się dobrze, coraz lepiej. A dzisiaj... to był po prostu chwilowy kryzys. Pochyliwszy się, pocałowała córkę w policzek i przy­ tuliła do siebie. - Moja kochana córeczka. Przepraszam cię, żabko. Nie powinnam była na ciebie krzyczeć. Wybaczysz mamusi?

SAMOTNY WILK

157

Nawet nie pamiętała, kiedy ostatni raz matka ją do siebie tuliła. Musiało to być bardzo dawno temu. Sophie oparła głowę na matczynym ramieniu. Gotowa była pu­ ścić w niepamięć wszystkie ostre słowa i nieprzyjemne incydenty, byleby tylko matka czasem ją objęła, pogła­ dziła czule po twarzy i włosach - byleby ją kochała. Przez chwilę stała tak, łkając cichutko i wdychając zapach matczynych perfum. - Dobrze, mamo - rzekła wreszcie. - To będzie nasza tajemnica. Nic ojcu nie powiem. Zauważywszy postać rysującą się na tle ciemnego nie­ ba, River poderwał się na nogi. Kiedy godzinę temu zobaczył, jak sportowe BMW Cheta opuszcza ranczo, usiadł na ławce przed stajnią i za­ patrzył przed siebie z szerokim uśmiechem na twarzy. Życie wydawało mu się piękne. Może jest podły, ciesząc się z niespodziewanie wczes­ nego wyjazdu Cheta, ale co tam! Nie zamierza przejmo­ wać się jakimś bubkiem. Nagle, trochę poniewczasie, zaczął się zastanawiać, jak Sophie zareagowała na wyjazd Cheta. Czy poczuła ulgę? Radość? Wyrzuty sumienia? Mimo ciemności z daleka rozpoznał jej lekko utyka­ jącą sylwetkę. Czekał, aż podejdzie bliżej. - Tu jestem. - Wyszedł z cienia i stanął w żółtawym świetle lampy. - Nie musiałaś wędrować taki kawał po ciemku. Mogłaś zadzwonić. Natychmiast bym... Hej, co do licha...? Pokonawszy ostatnie metry biegiem, Sophie rzuciła

158

KASEY MICHAELS

mu się w ramiona. Przywarła ciałem do jego ciała i wybuchnęła niepohamowanym płaczem. - Soph, słoneczko, uspokój się - powiedział, tuląc ją do piersi. Delikatnie pocierał jej kark. Szloch, który nią wstrząsał, rozdzierał mu serce. - Co się stało? Czy ten drań wyrządził ci jakąś przykrość? Na myśl o tym chwycił ją za ramiona i odsunął od siebie, aby spojrzeć jej w oczy. - Sophie, na miłość boską! Odpowiedz mi! Co on ci zrobił? Potrząsnęła gwałtownie głową, po czym znów do nie­ go przywarła. - Obejmij mnie, Riv. Mocno. Spełnił jej życzenie. Zresztą niewiele więcej mógł zro­ bić, niż czekać, aż burza minie. Kiedy wreszcie Sophie zaczęła się uspokajać, wydobył z kieszeni złożoną chu­ steczkę w niebiesko-białe paski. Sophie przyjęła ją z wdzięcznością; wytarła oczy, wydmuchała nos. - Możesz ją sobie zatrzymać - powiedział, siląc się na żart, aby choć trochę rozładować napięcie. - Właści­ wie, jak tak ciągle będziesz beczeć, kupię ci z pół tony chustek pod choinkę. Roześmiała się zawstydzona, po czym pogładziła Rivera po policzku. - Przepraszam, Riv. Boże, faktycznie muszę wziąć się w garść. Nie mogę tak ciągle wypłakiwać ci się na ra­ mieniu. Ale... miałam naprawdę ciężki dzień. - Z powodu Wallace'a? Popatrzyła na niego zdziwiona, jakby pierwszy raz w życiu słyszała to nazwisko.

SAMOTNY WILK

159

- Cheta? Och, nie. Chet niczym mi się nie naraził. Całkiem szczęśliwy wyjechał z moimi pieniędzmi. Odchyliwszy rondo kapelusza, River wbił w Sophie karcące spojrzenie. - Z twoimi pieniędzmi? Co, musiałaś mu zapłacić, żeby się od ciebie odczepił? Wyszczerzyła zęby w uśmiechu. - Nie, głuptasie. Po prostu zrozumiał, że większy po­ żytek będzie miał ze mnie jako partnerki w interesach niż partnerki w życiu. Obiecałam zostać jego cichym wspólnikiem, co mnie samej też bardzo odpowiada. Zna­ jąc Cheta, pewnie już obmyśla strategię działania firmy, oblicza w głowie straty i zyski, projektuje logo, wizy­ tówki, hasła... - Logo? Hasła? Rany boskie, dziewczyno, o czym ty mówisz? Uśmiech znikł z jej twarzy; zadrżała, jakby przeniknął ją podmuch lodowatego wiatru. - Możemy porozmawiać? - spytała po chwili. - Pro­ szę cię... W jej lśniących od łez, piwnych oczach dojrzał bła­ galny wyraz. Skierował się do ławki pod ścianą, ale po chwili zmie­ nił zdanie. Wziąwszy Sophie za rękę, ruszył w stronę zewnętrznych schodów prowadzących do niedużego mie­ szkanka, które zajmował nad stajnią. Wolał mieszkać tu, w pobliżu koni, niż w rezydencji z rodziną. Tam jego pokój stał pusty. Kiedy Sophie siedziała wygodnie na kanapie, nalał sobie szklankę piwa, a jej kieliszek białego wina.

160

KASEY MICHAELS

Pociągnęła kilka drobnych łyków, po czym odstawiła kieliszek na stół. - Dzięki. To mi było potrzebne. Usiadł obok na kanapie. - Wiem - oznajmił. - Tylko wciąż nie wiem dlaczego. Wzięła głęboki oddech i zaczęła mówić. Nie przery­ wał jej; siedział bez ruchu, nie spuszczając z niej wzroku. - Powinnaś była zawierzyć swoim instynktom i wez­ wać ojca - rzekł, kiedy skończyła. Oczy ponownie zaszły jej łzami. - Trzeba go zawiadomić, Soph. My się na tym nie znamy, a ta sprawa dotyczy nie tylko matki, ale rów­ nież jego. Potrząsnęła głową. - Nie, Riv. Obiecałam mamie. Przyrzekłam jej, że to będzie nasza tajemnica. - A potem przybiegłaś tu i mnie ją zdradziłaś... Piwo miało nieprzyjemną goryczkę. Odeszła mu ocho­ ta na drugą butelkę. - Istotnie - przyznała zdziwiona. - Ale dałam słowo. Teraz ciebie ono też obowiązuje. Nie powiesz nic ojcu, prawda? Uważał, że Sophie źle postępuje, ale obiecał. - Dobrze, nie powiem. Zresztą myślę, że on wie. O le­ kach, które Meredith bierze, o jej dziwnym zachowaniu... Sophie przygryzła dolną wargę. - Chyba masz rację. Mama... to nie jest normalne. Ona naprawdę ma poważne problemy. Te zmiany nastro­ jów, w jednej chwili radość, potem smutek, a zaraz wściekłość. Była jak kameleon, który na moich oczach zmieniał barwę. Kocha tatę, jestem tego pewna, ale cza-

SAMOTNY WILK

161

sem mam wrażenie, że go nienawidzi. Że nas wszystkich nienawidzi. I że odczuwa strach, przed nim, przed nami. przeszkadzamy jej, zagracamy jej życie, stawiamy żąda­ nia, którym nie jest w stanie sprostać. Marzy o spokoju, o tym, żeby być sama, tylko z Joe juniorem i Teddym. My się dla niej nie liczymy. Wprawdzie zamierza urządzić dla ojca wielkie przyjęcie urodzinowe, ale moim zdaniem robi to wyłącznie z poczucia obowiązku. River uniósł pytająco brwi. - Tak sądzisz? Chyba się mylisz, Soph. Meredith uwielbia przyjęcia, im większe i bardziej wystawne, tym jest szczęśliwsza. Przecież sama wiesz. Sophie pociągnęła kolejny łyk wina. - Fakt. Całkiem sporo ich wydała w ciągu ostatnich paru lat. A ja na żadnym dobrze się nie bawiłam. - Może ty nie, ale ona tak. Ma gruby zeszyt, do któ­ rego wkleja wszystkie zdjęcia i artykuły, jakie ukazują się na temat Coltonów w miejscowej prasie. Zostawiła go kiedyś na wierzchu, więc zajrzałem. Każdą wzmiankę o sobie podkreśla kolorowym flamastrem, przy swoich zdjęciach rysuje serduszka lub gwiazdki... - Nie miałam o tym pojęcia - powiedziała cicho Sophie. - To chore, nie? No, może nie chore, ale na pew­ no świadczy o jakiejś niedojrzałości psychicznej. Psiakość, River, dlaczego ona się tak zachowuje? Kiedy otwo­ rzyła się przede mną, kiedy przytuliła mnie do piersi... Boże, nawet nie wiesz, jak cudownie się poczułam. Ale teraz, kiedy jestem z dala od niej, ciągle myślę o tym, co widziałam. Ta rozpacz, potem strach, na końcu radość. River wyjął jej z ręki kieliszek i postawił na stole.

162

KASEY MICHAELS

- Sophie, zakończmy na dziś ten temat. Tylko się nie­ potrzebnie denerwujesz... - Dziwi cię to? - spytała gniewnie. Poderwawszy się z kanapy, zaczęła przemierzać pokój. - Ty byś się nie denerwował? Moja matka wariuje, mój ojciec chodzi z ta­ ką miną, jakby stracił ostatniego przyjaciela. Nic go nie cieszy, nic nie interesuje. Nawet praca. Rand mówił mi, że Peter McGrath i kuzyn Jackson prowadzą cały interes. W dodatku muszą nieustannie mieć na oku stryja Gra­ hama i Emmetta Fallona, którzy okradliby ojca do nitki, gdyby tylko mogli. Cholera, jego własny brat i najlepszy przyjaciel! Podli niewdzięcznicy! Są jak sępy, tylko czy­ hają na jego potknięcie. - Wszyscy mamy ich na oku, Sophie. Nie obawiaj się, nie zrobią Joemu krzywdy. - Może, ale nie o to chodzi. Po prostu nie powinno tak być. Kiedyś tworzyliśmy rodzinę, a teraz? Amber sta­ ra się jak najrzadziej bywać w domu, Emily wciąż wini się za tamten wypadek, od którego wszystko zaczęło się psuć, Drake jest mniej spięty... to jego słowa... umie­ szczając ładunek wybuchowy na dnie wraku, niż siedząc z nami przy stole. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz spot­ kaliśmy się wszyscy bez okazji, po prostu dla przyje­ mności bycia z sobą. Rand, Drake, Amber, Chance, Tripp, Rebeka, Emily, Wyatt, Blake. Dawniej stale wpa­ daliśmy do domu, teraz jesteśmy rozrzuceni po całym kraju. Owszem, dorośliśmy, rozpoczęliśmy samodzielne życie, ale nie w tym problem. Tu nas nic nie trzyma. Nie cieszy nas dom, rodzina. Dlaczego, Riv? Co się stało? Jak możemy temu zaradzić?

SAMOTNY WILK

163

_ W tym cały kłopot, Sophie. Nie możemy. Joe ciągle powtarza, że życie nie składa się z samych przyjemności. To prawda, ale nie może się składać jedynie z cierpienia i bólu. Musimy uzbroić się w cierpliwość, dopóki ojciec sam nie przejrzy na oczy. Dopóki nie zrozumie, że ko­ bieta, którą pokochał i poślubił, znikła bezpowrotnie, a jej miejsce zajęła osoba, której nikt z nas nie potrafi nawet polubić. Sophie stanęła w pół kroku. - To okrutne, co mówisz, Riv. - Pokręciła głową. - Ona naprawdę nie miała łatwego życia. Całymi latami sama mu­ siała się nami zajmować. Tata był w Waszyngtonie, a ona z nami tu, na ranczu. Śmierć Michaela zupełnie ją dobiła. A potem ten wypadek, kiedy jechała z Emily do miasta. I separacja z ojcem parę miesięcy przed narodzinami Teddy'ego. Tego było dla niej za wiele. - Więc nie powiesz ojcu o dzisiejszym incydencie? - spytał River. Obszedł stół i położył ręce na jej ramio­ nach. - Sądzisz, że wyświadczysz mamie przysługę, jeśli zachowasz wszystko w tajemnicy? - Nie wiem, Riv. Nie mam zielonego pojęcia - rzekła Sophie, przyciskając policzek do jego piersi. - Wiem tyl­ ko jedno: że nie chcę wracać dziś do domu. Do tej wiel­ kiej, ponurej chałupy. - Nie musisz - szepnął jej do ucha. - Możesz zostać. Tu, ze mną.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Nie powinni, och, nie powinni, ale z drugiej strony... Poczuła, jak River bierze ją na ręce. Nie zaprotestowała. Trudno protestować, kiedy usta przywierają do ust, kiedy dłonie są splecione, a ciała ciasno do siebie przylegają. Powoli, delikatnie ułożył ją na miękkiej narzucie za­ krywającej łóżko. Z całej siły trzymała go za szyję; ani na moment nie chciała go puścić. To nie była miłość. To była potrzeba ukojenia nerwów, złagodzenia napięcia; szalona ucieczka przed stresem, cu­ downe uśmierzenie bólu psychicznego. Sophie pragnęła być dotykana, tulona; chciała czuć się atrakcyjna i po­ ciągająca, chciała, aby znikły wszystkie dręczące ją ko­ szmary. O tym marzyła, tego potrzebowała. A River od­ gadywał jej pragnienia, chronił ją swym dotykiem, leczył pocałunkiem, pobudzał do życia. Przepełniała ją żądza, wielka, nieokiełznana, jakiej je­ szcze nigdy dotąd nie doświadczyła. Po chwili ubranie leżało na podłodze, tu i ówdzie podarte, ale to nie miało znaczenia. Ubranie stanowiło barierę, przeszkodę w dą­ żeniu do celu. Gdyby od niej zależało, przez następnych pięćdziesiąt lat oboje żyliby nago. No, może nie pięć­ dziesiąt, ale na pewno nago, na pewno spleceni w mi­ łosnym uścisku.

SAMOTNY WILK

165

Jęknęła niezadowolona, kiedy River oderwał usta od jej ust, ale potem znów westchnęła błogo. Nie odszedł daleko, nie zostawił jej samej. Pieścił ją, całował... - Och, tak, cudownie, tak... - szeptała. Powieki miała zaciśnięte, jakby bała się, że z chwilą otwarcia oczu ten piękny sen się skończy i do jej świa­ domości ponownie wtargnie brutalna rzeczywistość. Była uległa, gotowa spełnić każde jego życzenie, by­ leby tylko nie przerywał. Byleby tylko ją całował, pieścił, kochał. Powoli pogrążała się w innym świecie. Świecie zmy­ słów i fantazji. Spraw, abym zapomniała, błagała w myślach Rivera. Spraw, abym nie odczuwała bólu i więcej się już nie bała. Pomóż mi, River. Pomóż mi zapomnieć. Kochaj mnie. Kochaj z całych sił. Obudziwszy się, jęknął z bólu. Czuł się tak, jakby spę­ dził tydzień w siodle: był obolały, zmęczony, ale nie­ ludzko szczęśliwy. Pamiętał, że zasypiając, trzymał So­ phie w ramionach. Jej ciało emanowało żarem. Wciąż ją obejmował, jedną ręką w pasie, drugą wokół szyi. Przesunął się nieznacznie i zanurzył twarz w jej gęs­ tych lśniących włosach. Pachniała bosko, polnymi kwia­ tami. Była jak nimfa leśna, jak bogini. Kochała się na­ miętnie, radośnie, bez zahamowań. Ale i bez słowa o miłości. Wysunął ramię spod jej głowy, niepewny, co dalej z tego wyniknie. Podejrzewał, że nic. Że wczorajszy wieczór i noc o niczym nie świadczyły. A raczej świadczyły o jednym:

166

KASEY MICHAELS

że on i Sophie są dwojgiem ludzi z krwi i kości, którzy postanowili zaspokoić swoje żądze. To wszystko. Niestety obawiał się, że kiedy Sophie się obudzi, kiedy zetrze z oczu pajęczynę snu i uświadomi sobie, co zro­ biła, znienawidzi go. Dlaczego? Bo cierpiała. Bo szukała u niego pociechy i ukojenia, a on wykorzystał jej ból, jej kruchość i słabość. Zamiast ją przytulić, zamiast wysłuchać i porozmawiać, zaciągnął ją do łóżka. Wybuch namiętności zaskoczył ich oboje. Kiedy uzmysłowiła sobie, co się stało, była przerażona. Próbowała wstać, ponownie od niego uciec, ale jej nie pozwolił. Już raz go zostawiła. Nie chciał, by znów wyjechała, znikła z jego życia. Zaczął ją uspokajać. Gładził ją po włosach, szeptał cicho, czule. Postępował jak z rannym, spanikowanym zwierzątkiem. Stopniowo przełamywał jej strach, poko­ nywał nieufność. Potem znów się kochali, niespiesznie, delikatnie. Wreszcie zasnęła w jego ramionach; znalazła w nich nie tylko radość i spełnienie, lecz i azyl, poczucie bezpieczeństwa. Podejrzewał jednak, że rano na jego widok wpadnie w złość, znielubi go za to, że widział ją bezbronną, za­ łamaną. Przyszła do niego, szukając pomocy. Miała na­ dzieję, że jej pomoże, że rozwiąże jej problemy, a on... Nieprawda. Wiedziała, że nie będzie w stanie im za­ radzić. Nie miał czarodziejskiej różdżki, którą mógłby pomachać i zamienić Meredith w osobę, jaką była przed laty. Nie znał magicznych zaklęć, które przywróciłyby radość miejscu zwanemu Domem Radości. Nie posiadał

SAMOTNY WILK

167

zdolności gojenia ran, odpędzania smutków i koszmarów nocnych, wskazywania drogi, którą należy podążać, aby nad głową nieustannie świeciło słońce. Wsparty na łokciu, odgarnął jej z policzka kosmyk włosów, tym samym odsłaniając bliznę, która dla niego nic nie znaczyła, a ją tak dręczyła. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek nadejdzie taki dzień, gdy Sophie zrozumie, że ważniejsze jest piękno wewnętrzne. Dopiero gdy sama przestanie ukrywać bliznę, inni przestaną ją zauważać. Niepotrzebnie starała się ją przysłaniać włosami albo przechylać w bok głowę, kiedy z kimś rozmawiała. Nie mógł jej powiedzieć, że jest najwspanialszą ko­ bietą na świecie i że kocha ją do szaleństwa. Nie uwie­ rzyłaby. Zresztą dlaczego miałaby mu wierzyć? Czy pró­ bował ją zatrzymać, kiedy postanowiła opuścić ranczo? Czy wyjechał za nią do miasta? Czy powiedział choć jedno słowo, kiedy pojawiła się na święta Bożego Naro­ dzenia z pierścionkiem zaręczynowym na palcu? Nie, nie i jeszcze raz nie. Pozwolił jej zniknąć ze swo­ jego życia, ponieważ nie miał jej nic do zaofiarowania. Nic prócz swej miłości i marzeń. Wychowany w domu dziecka, bez grosza przy duszy, był zbyt dumny, by prosić o rękę córkę ludzi, którzy go zaadoptowali, dziewczynę przyzwyczajoną do luksusu. Przez lata walczył z kompleksami, z koszmarami, które prześladowały go zwłaszcza po nocach. Z poczu­ ciem obcości, odrzucenia przez tych, których kochał, ze świadomością tego, że nikomu nie jest potrzebny. Prze­ trwał dzięki złości, która pchała go naprzód, dawała siłę do działania, nie pozwalała się załamać.

168

KASEY MICHAELS

Tłumił w sobie uczucie do Sophie. Był pół-Indianinem, przybranym synem Joego i Meredith Coltonów, którym zawdzięczał wszystko. Miał im się odwdzięczyć, uwodząc ich córkę? Sophie od początku nie dawała mu spokoju. Najpierw zadręczała go swoją szczenięcą miłością, potem kusiła swym pięknem - pięknem ciała i duszy, bo wyrosła na jedną z najszlachetniejszych i najbardziej urodziwych istot, jakie kiedykolwiek zdarzyło mu się spotkać. Poświęcił się. Wymagało to od niego ogromnego wy­ siłku, ale odepchnął ją od siebie. Zmusił ją, aby wyjechała z rancza, podjęła studia, rozpoczęła samodzielne życie. Nigdy jednak nie przyszło mu do głowy, że kiedyś Sophie wróci do domu, zaręczona z innym mężczyzną. Właśnie wtedy udał się do Joego z książeczką czeko­ wą w ręku i poprosił, by ten sprzedał mu dwadzieścia hektarów ziemi. Wyjaśnił, że chciałby się trochę unieza­ leżnić, zbudować dom i założyć stadninę. Potrzebował coś, co mógłby zaofiarować Sophie, ale tego już nie tłu­ maczył Joemu. Wiedział, że musi dorosnąć, z beztroskie­ go, miotanego furią chłopca przeobrazić się w odpowie­ dzialnego mężczyznę, który ukochanej kobiecie zawsze będzie umiał zapewnić dobrobyt i bezpieczeństwo. Uśmiechając się pod nosem, pogładził ją po szczu­ płym, gołym ramieniu. Ciekawe, jak by zareagowała, gdyby pokazał jej swoje królestwo: żyzną ziemię, dom, który jest w trakcie budowy, stajnie, które są już gotowe i tylko czekają, aby wprowadził do nich konie. Na pewno byłaby z niego dumna. Cieszyłaby się jego szczęściem. Czy uwierzyłaby jednak, że zrobił wszystko

SAMOTNY WILK

169

z myślą o niej? Że kiedy zamyka wieczorem oczy, widzi ją w ich wspólnym domu? Czasem dosiadają koni i jadą razem na przejażdżkę po okolicy. Kiedy indziej Sophie buja się na huśtawce, która wkrótce zawiśnie na weran­ dzie, albo z błogim wyrazem twarzy spogląda na dziecko, które za parę lat na pewno spłodzą. Oszołomiony, pokręcił głową i zarechotał cicho. Aku­ rat! Takim optymistą to on nie był. Żeby w coś wierzyć, trzeba mieć ku temu najmniejsze choćby podstawy, a Sophie nie miała żadnych. Nigdy się nie zdradził ze swoimi uczuciami. Bardzo umiejętnie je skrywał i teraz to się na nim mściło. Poruszyła się, przeciągnęła sennie, po czym otworzyła oczy. Nagle rozwarła je z przerażeniem i zesztywniała. - O Boże - jęknęła, chowając twarz w poduszkę. Sophie, ty głupia kretynko! Jeden raz ci nie wystarczyło? Nie mogłaś się powstrzymać? Najwyraźniej nie zauważyła Rivera; sądziła, że jest sama w pokoju. - Dzień dobry, słonko. Kolejny jęk. Wcisnęła twarz jeszcze głębiej w podu­ szkę. - Dobrze spałaś? - Idź do diabła - mruknęła, zakrywając poduszką głowę. Po chwili wierzgnęła nogą, żeby odsunąć od siebie nogi Rivera. Lewą piętą musnęła jego prawą łydkę. Odejdź. Zostaw mnie samą. River przybrał marsową minę. Kiedy indziej Sophie parsknęłaby śmiechem, bo mina była zabawna, ale teraz nie miała ochoty do śmiechu.

170

KASEY MICHAELS

- Wiedziałem - rzekł smętnie. Usiadłszy na brzegu łóż­ ka, sięgnął po leżące na podłodze dżinsy. - Wyrzuty su­ mienia, prawda? Nie będziesz mogła spojrzeć sobie w oczy? Boże, Sophie, mogłem się tego spodziewać. Gdy­ byś zareagowała inaczej, chyba poczułbym się urażony. Spod poduszki dobiegł go jej przytłumiony głos: - Guzik mnie obchodzi, jak się czujesz. Po prostu wyjdź i zamknij za sobą drzwi. - Dobrze. Zaparzyć ci kawy? A może zrobić jajecz­ nicę na bekonie? - Nie! Spadaj! - W porządku. W takim razie zajrzę do stajni. Może wybiorę się na przejażdżkę? - Doskonały pomysł! - warknęła przez ramię. Podszedł do drzwi, otworzył je, zamknął, ale pozostał w środku. Wstrzymał oddech. Po chwili Sophie zerwała się z łóżka, owijając się prześcieradłem. Skierowała się w stronę łazienki i nagle znierucho­ miała. Powoli odwróciła się i wbiła w Rivera gniewne spojrzenie. - Jesteś podły! - A ty jesteś piękna - odparł. - Ciepła, rozkosznie potargana, zaróżowiona od snu. Nie miałabyś przypad­ kiem ochoty...? - Zgadłeś. Nie miałabym - rzekła, uśmiechając się wbrew sobie. Podniosła rękę do twarzy i raptem uśmiech zgasł. Bez słowa znikła w łazience. Odgłos przekręcanego w zamku klucza zabrzmiał jak wystrzał z pistoletu.

SAMOTNY WILK

171

- Nie znalazł się nikt chętny? - spytał River, otwie­ rając drzwi samochodu. Sophie minęła go z wysoko uniesioną głową i usiadła na miejscu dla pasażera. - Niestety - mruknęła pod nosem. Nie patrzyła na niego; patrzyła prosto przed siebie. - Chociaż wszystkich błagałam. Zatrzasnął drzwi i zajął miejsce za kierownicą. Było poniedziałkowe popołudnie. Sophie od samego rana szukała kogoś, kto by ją zawiózł do Prosperino na zajęcia z fizykoterapii. Nie mogła uwierzyć, że wszyscy są tak strasznie za­ pracowani. Każdy podawał dziesiątki powodów, dlaczego nie może poświęcić jej dwóch godzin czasu. - Wiem, że woziłam cię przez cały poprzedni tydzień - powiedziała Emily i wymachując kluczykami, skiero­ wała się do drzwi frontowych. - Ale teraz naprawdę mu­ szę wstąpić do Hopechest. Obiecałam pomóc Rebece. Zresztą wydawało mi się, że River jedzie do miasta...? Z kolei Amber siedziała przy toaletce w sypialni, z powtykanymi we włosy kawałkami folii. - Przykro mi, siostrzyczko - rzekła wzruszając ra­ mionami - ale próbuję zrobić sobie pasemka. Sama ro­ zumiesz, że w takim stanie nie mogę się nikomu pokazać na oczy. Wyszłoby na jaw, że moje jasne jak len włosy mają ten naturalnie złocisty odcień dzięki pomocy farby. Zresztą sądziłam, że River ma cię podrzucić? Następnie Sophie udała się do ojca. Joe, który od daw­ na nie interesował się swoimi sprawami zawodowymi, przeprosił ją, tłumacząc, że musi czekać na bardzo ważny

^ 172

KASEY MICHAELS

telefon z zagranicy. Kiedy jednak dodał: „Myślałem, że River obiecał cię zawieźć", coś ją tknęło. Rodzina się zmówiła. To spisek! Zacisnęła z wściekłością zęby. Trudno. Nie zamierza­ ła się skarżyć. W ogóle nie zamierzała się odzywać do Rivera. Nawet gdyby zajęła się ogniem, a on byłby je­ dynym człowiekiem z wiadrem wody w promieniu dwu­ dziestu kilometrów, nie poprosiłaby go o pomoc. Wsiadła do samochodu z twardym postanowieniem, że drogę do Prosperino odbędą w milczeniu. I milczała... przez cały kwadrans. Dłużej nie wytrzymała. - Przyznaj się, to twoja sprawka! Kazałeś wszystkim wynaleźć sobie jakieś zajęcia, abyś sam mógł mnie odwieźć do miasta - rzekła oskarżycielskim tonem, spo­ glądając na niego ze złością. - Zgadłam, prawda? Uniósł brew i poruszał nią zabawnie. - Jest pani wyjątkowo domyślna, panno Sophie. A ja wyjątkowo prawdomówny. Nie uznaję kłamstw ani ob­ łudy... - Bardzo ci się to chwali, ale mam nadzieję, że oprócz mówienia prawdy potrafisz również uszanować czyjeś ży­ czenia. A ja nie życzę sobie być przez ciebie wożona. Wolałabym chodzić na fizykoterapię pieszo, niż jeździć z tobą samochodem. - Gdybyś, kochanie, umiała pokonywać takie odle­ głości pieszo, fizykoterapia nie byłaby ci do niczego po­ trzebna - zauważył River. Zwolniwszy, zjechał na pobo­ cze. - Jeżeli jednak masz ochotę spróbować swoich sił... - Nie waż się stawać! - krzyknęła, po czym oparła głowę o zagłówek. - W porządku, poddaję się. Po jaką

SAMOTNY WILK

173

cholerę mam z tobą walczyć? To bez sensu. Tym bardziej, że grasz nie fair. _ Gram tak, żeby wygrać - oznajmił, skręcając z po­ wrotem na asfalt. - Ty natomiast w ogóle nie grasz. - Życie to nie gra. - Masz rację, kochanie - przyznał, wjeżdżając na parking przed ośrodkiem, do którego Sophie uczęszczała na ćwiczenia. - I oboje doskonale zdajemy sobie z tego sprawę. Ale życie jest po to, aby się nim cieszyć. Od życia nie powinno się uciekać. - Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała wbrew sobie. - To, że się go boisz, że go unikasz. Z powodu blizny chowasz się przed ludźmi. Ten bandyta nie tylko pokie­ reszował cię fizycznie, ale i psychicznie. Nikomu nie ufasz. Odczuwasz lęk przed każdym, i obcym, i rodziną, kto próbuje się do ciebie zbliżyć. Postanowiłaś zachować incydent z Meredith w tajemnicy przed ojcem nie dla­ tego, że ona cię o to prosiła, ale dlatego, że lękasz się spojrzeć prawdzie w oczy, a prawda jest taka, że Mere­ dith pogrąża się w szaleństwie. I jeszcze jedno, Sophie. My. Ty i ja. Coś nas łączy, ale ty chowasz głowę w pia­ sek. Kiedyś jednak zrozumiesz, że ucieczka nie ma sensu. No, wysiadaj. Idź na zajęcia. Wrócę po ciebie za godzinę. Przełykając łzy, które podchodziły jej do oczu i prze­ słaniały mgłą wzrok, pociągnęła za klamkę. - Kiepski z ciebie psycholog, wiesz, River? Ale zamiast analizować innych, lepiej byś pomógł samemu sobie. Pchnęła drzwi, ale powstrzymał ją, zanim zdołała wy­ siąść.

174

KASEY MICHAELS

- Poczekaj! Nie można powiedzieć czegoś takiego jak ty przed chwilą, a potem wysiąść jak gdyby nigdy nic. Uważasz, że nie radzę sobie ze swoim życiem? Przyjrzała mu się bacznie, po czym wyszczerzyła zęby w drwiącym uśmiechu. - A ty uważasz, że sobie radzisz? - Sophie... - No dobrze. Jesteś jak samotny wilk. Zresztą tak cię często w myślach nazywałam, wiesz? Samotnym wil­ kiem. Powiedz mi, River, kiedy ostatni raz dopuściłeś kogoś do siebie? Pomijając swoją siostrę Cheyenne. No, kiedy? Mówisz, że ja nikomu nie ufam. Mylisz się, Riv, to ty nikomu nie ufasz. Wierzysz, że prędzej czy później każdy cię opuści. A kiedy tak się nie dzieje, sam wszy­ stkich od siebie odpychasz. Twoja matka umarła; poczu­ łeś się opuszczony. Babka zabrała do siebie Rafę'a i Che­ yenne. Ty zostałeś z ojcem. Ojciec cię bił. Odebrano mu ciebie. Trafiłeś do domu dziecka. Nigdy po ciebie nie przyszedł, nie próbował naprawić wyrządzonej ci krzyw­ dy. Pewnie skakał do góry z radości, że pozbył się kło­ potu. Prawda? Tak to sobie wyobrażałeś? - Sophie, nie rób tego... - Chcesz, żebym przestała? A dlaczego? Ty możesz mi mówić, jakie mam problemy i skąd one wynikają, a ja nie mogę zrewanżować ci się tym samym? Kiedy przybyłeś na ranczo, byłeś spiętym, zbuntowanym, łatwo wpadającym w złość młodzieńcem. Wszyscy chodzili wokół ciebie na palcach, żeby tylko cię nie rozdrażnić. Biedny River. Trzeba na niego chuchać i dmuchać. Bied­ ny chłopiec. Bądźcie dla niego mili. Lubiłam cię, pró-

SAMOTNY WILK

175

bowałam się do ciebie zbliżyć, a ty mnie w końcu od­ trąciłeś. - Musiałem. Żebyś mogła studiować, poznawać ży­ cie, zdobywać doświadczenie. Miałaś mnóstwo marzeń... - A ty nie? Nigdy nie marzyłeś o mnie? Nigdy mnie nie pragnąłeś? - Pragnąłem. Dobrze o tym wiesz. I nadal pragnę. Obruszyła się. - Siebie możesz okłamywać, Riv, ale nie mnie. Byłeś zamkniętym w sobie nastoletnim buntownikiem; wyro­ słeś na zimnego twardziela, który umiejętnie skrywa emo­ cje. Od najmłodszych lat pilnowałeś, aby nikt się do cie­ bie nie zbliżył. Tak było dawniej i tak jest dziś, tyle że dawniej robiłeś to w sposób jawny, a dziś w sposób zawoalowany. Masz trzydzieści jeden lat, Riv. Kiedy wre­ szcie zrozumiesz, że są ludzie, którzy cię kochają i nie zamierzają cię porzucić? I kiedy wreszcie przestaniesz się mnie bać? Tylko mi nie mów o miłości, Riv. Nie kochasz mnie. Nikogo nie kochasz. Jest to uczucie całkowicie ci obce. River cofnął dłoń, którą zaciskał na jej ramieniu. Przez długą chwilę Sophie przyglądała mu się w milczeniu. W je­ go twarzy malował się ból, którego ona była sprawcą. - Nie wracaj po mnie. Jestem już dużą dziewczynką. Potrafię wezwać taksówkę - powiedziała. Biorąc głęboki oddech, wysiadła pośpiesznie i za­ trzasnęła za sobą drzwi.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

- Dziękuję, Inez - rzuciła przez ramię Meredith, kie­ dy gosposia była już prawie za drzwiami. Jakoś ciągle zapominała o zwrotach grzecznościo­ wych, takich jak „proszę" i „dziękuję". Bądź co bądź Inez Ramirez wykonywała swoje obowiązki. To, co do niej należało i za co pobierała pensję. Ramirezowie mieszkali na ranczu Coltonów; chodzili syci, mieli dach nad głową oraz pracę, o jakiej inni mogą tylko marzyć. Ale oczywiście to im nie wystarczało. Ich ambicje sięgały dalej. Jedna z córek Inez, Maya, upodo­ bała sobie Drake'a; pewnie liczyła, że przypadnie jej w udziale cześć rodzinnej fortuny. - Po moim trupie - poprzysięgła Meredith, sięgając po stos listów, jakie Inez przyniosła jej do salonu. - Nie dość, że ten mieszaniec ugania się za Sophie? Takie są skutki, kiedy do domu sprowadza się bezpańskie kundle. Ty stary głupcze! - zwróciła się do nieobecnego męża. - Masz dwóch synów godnych fortuny Coltonów. Tylko dwóch. Ale ty tego nie widzisz! Jesteś stary, głupi i ślepy! Wzięła głęboki oddech, starając się uspokoić. Po co psuć sobie nerwy? Powtarzała w duchu, że niedługo wszystko się zmieni. Na lepsze. Przejrzała korespondencję. Dwa tygodnie temu roze-

SAMOTNY WILK

177

słała zaproszenia na przyjęcie urodzinowe Joego. Teraz nadchodziły odpowiedzi. Z uśmiechem na twarzy popa­ czyła na adresy nadawców, po czym zaczęła kolejno roz­ rywać koperty. Same potwierdzenia. Tak jak przypusz­ czała, nie było ani jednej odmowy. No proszę, jakie znakomitości! Senator Howard, kongresman Blakely, wdowa po Reginaldzie Walkerze III na­ leżąca do najwyższych sfer w San Francisco. Nagle Me­ redith skrzywiła się na widok francuskiego znaczka; oho, więc wścibska cioteczka Sybil zamierza zaszczycić bra­ tanka swoją obecnością? No trudno; Meredith za nią nie przepadała, ale przynajmniej będzie mogła pochwalić się gościem z dalekiego Paryża. Zostały jeszcze trzy tygodnie. Trzy tygodnie, a potem już nic nie będzie takie samo. Sięgnęła po resztę korespondencji. Boże! Niewiele brakowało, aby przeoczyła najważniejszy list ze wszyst­ kich, list w białej kopercie, bez adresu zwrotnego, za to z wielkim stemplem: „Do rąk własnych"! Miała ochotę jak najszybciej rozerwać kopertę; po­ wściągając odruch, ostrożnie przecięła ją srebrnym no­ żykiem i wyjęła złożoną wpół kartkę. - „Droga pani Colton..." Droga? Meredith prychnęła pogardliwie. Co za po­ ufałość! Powinno raczej widnieć: Szanowna pani Colton. Droga pani Colton, z przykrością muszą panią zawia­ domić, że trop, którym podążałem w zeszłym miesiącu, niestety, okazał się fałszywy. Wbrew naszym oczekiwa­ niom, ani tu, ani w Newadzie nie udało mi się trafić na

178

KASEY MICHAELS

*

ślad pani Patrycji Portman. „Patty Portmann" teorety­ cznie pasuje do opisu. Jest białą kobietą rasy kaukaskiej, o brązowych oczach, ciemnoblond włosach, średniego wzrostu i średniej budowy. Ma pięćdziesiąt dwa lata. Jed­ nakże od urodzenia mieszka w Las Vegas, a jej panień­ skie nazwisko brzmi Schłenker. Potwierdzili to ku mojej satysfakcji jej krewni oraz sąsiedziTo już piąty trop, który zaprowadził nas donikąd. Po raz piąty nasze nadzieje spełzły na niczym. Nie śmiem sugerować dalszych poszukiwań. Wiem, jakie są kosztow­ ne, a przecież gwarancji, że odnajdziemy pani siostrą, nie ma żadnych. - Zaraz dojedziemy do „Ale..." - mruknęła pod no­ sem Meredith i faktycznie, nie pomyliła się.

Ale, gdyby pani się zgodziła, chciałbym sprawdzić ostatni trop, jaki nam pozostał. Mam na myśli ten adres w Missisipi, który przekazała mi pani przed miesiącem. Oczywiście decyzja należy do pani. W każdym razie stawka byłaby taka sama jak dotąd. Siedemdziesiąt dolarów za godzinę, do tego bilety lotnicz oraz pokrycie kosztów utrzymania na miejscu. Wypisała w myślach kolejny czek na sumę pięciocyfrową, zastanawiając się, ile ich jeszcze zdoła wypisać, zanim Joe zainteresuje się raptownie malejącym stanem jej konta. Całymi latami tkwił pogrążony w apatii, na nic nie zwracając uwagi. Ale ostatnio jakby się otrząsnął; powoli

SAMOTNY WILK

179

wychodził z przygnębienia i przejawiał coraz większe zaciekawienie światem. To było niebezpieczne. Bardzo niebezpieczne. Dlate­ go, niechętnie i z dużym ociąganiem, zdradziła detekty­ wowi adres w Missisipi. Co innego odnaleźć siostrę, a co innego zdemaskować samą siebie. Wolałaby, żeby dete­ ktyw sam odkrył adres w Missisipi. Wtedy przynajmniej mogłaby do końca udawać niewiniątko. Tak czy inaczej, był to jeszcze jeden powód, dlaczego postanowiła urządzić Joemu wspaniałe, huczne przyjęcie urodzinowe. Męczyło ją bowiem ciągle napięcie, poczu­ cie zagrożenia, strach przed ujawnieniem prawdy. Wróciła do lektury listu.

Jeśli chodzi o tę drugą sprawę, z przykrością muszę donieść, że nie mam najlepszych informacji. Owszem, w tygodniu, który panią interesuje, oddano niemowlę do adopcji. Ale nie jedno, lecz troje. W sumie w promieniu mniej więcej stu pięćdziesięciu kilometrów, czyli na wska zanym przez panią obszarze, adoptowano trzy dziewczyn ki w wieku od kilku dni do dwóch miesięcy. Z kolei w ciągu dwóch miesięcy od daty, którą pani podała, i w promieniu trzystu kilometrów od miejsca zda­ rzenia do adopcji - lub do rodzin zastępczych - trafiło piętnaście niemowląt płci żeńskiej rasy kaukaskiej. Sprawdziłem też wszystkie zgony dziewczynek rasy kau­ kaskiej, jakie odnotowano w tym czasie. Nie było wśród nich dziecka, którego pani szuka. Obawiam się, że to je­ dyna dobra wiadomość, jaką mogę pani przekazać. Czas jest naszym wrogiem. Docieranie do informacji

180

KASEY MICHAELS

sprzed ponad trzydziestu lat nie należy do łatwych zadań a sprawę dodatkowo komplikuje fakt, że wiele dokumen­ tów adopcyjnych pozostaje utajnionych. Wprawdzie po jawiły się nowe regulacje prawne, ale adopcyjni rodzice i adoptowane dzieci nadal mają ostateczny głos: ujaw­ nienie adopcji zależy wyłącznie od ich zgody. Wiem, że pragnie pani, abym kontynuował poszuki­ wania. Tak jak dotąd, raz w miesiącu - częściej, jeśli zaj­ dzie potrzeba - będę przysyłał pani sprawozdanie. Za­ łączam rachunek za dotychczasowe usługi. Meredith spojrzała na rachunek, po czym zmięła go w dłoni i cisnęła przez pokój. - Idiota! Zajmuje się tym od roku! Sami idioci! Boże, iluż to ich musiałam wywalić! Własnego nosa nie umie­ liby znaleźć, nawet gdyby im z niego ciekło! Zesztywniała i zniechęcona, dźwignęła się wolno z fotela. Musi odnaleźć Patsy! Musi odnaleźć Jewel! Najpierw jednak musi pozbyć się Joego Coltona i jego stada zawszonych kundli. Nie może mieć związanych rąk. Podniosła z podłogi pomięty rachunek i rozprostowa­ ła go. Detektyw otrzyma należne pieniądze. Tak, zapłaci mu. Uczyni wszystko, absolutnie wszystko, żeby odna­ leźć Jewel. Żeby odnaleźć Jewel i zniszczyć Patsy. Żeby wreszcie nie wisiał nad nią żaden topór. Bądź co bądź, to ona jest Meredith Colton. Tylko ona. nikt inny. Wszyscy to wiedzą. Błogi uśmiech zagościł na jej ustach, kiedy weszła do łazienki i wyjęła z szafki małą brązową buteleczkę. Nie może odstawić tabletek; musi je łykać, przynajmniej

SAMOTNY WILK

181

na razie, żeby się nie denerwować i niczym nie zdradzić, potem wrzuci je do muszli klozetowej. Tam było ich miejsce - leków i tego konowała, który tak chętnie je prze­ pisywał. Wcale nie była szalona. Była najzdrowszą na umyśle osobą, jaką znała. To świat oszalał, nie ona. Jak można mścić się na kobiecie, która zabiła wrednego sukinsyna? Jak można karać matkę za to, że chciała się dowiedzieć, gdzie ten okrutny padalec ukrył jej nowo narodzone dziecko? Jak można zamknąć ją na wiele lat za kratkami, twierdząc, że jest chora i potrzebuje pomocy? Pomocy? Owszem, potrzebowała pomocy. Ale nie ta­ kiej, o jakiej myśleli szarlatani w białych fartuchach! Wróciwszy do salonu, wyciągnęła z kieszeni niewiel­ ki kluczyk i otworzyła szufladę biurka. Wyjęła z niej ma­ łą, złożoną kartkę papieru z nazwiskiem oraz numerem telefonu nędznego hoteliku. Zdobycie tych informacji drogo ją kosztowało. Mu­ siała pojechać do dzielnicy slumsów w Los Angeles. Tam wskazano jej kogoś, kto - jeśli tylko zajdzie taka po­ trzeba - skontaktuje ją z człowiekiem, który za odpo­ wiednim wynagrodzeniem, nie zadając żadnych pytań, zrobi wszystko, o co się go poprosi. Meredith potarła ręką skroń. Czy zdobędzie się na od­ wagę? Na tak ryzykowny krok? Ale czy ma inne wyjście? Może wreszcie nadszedł czas, aby wezwać na pomoc fa­ chowca, który w przeciwieństwie do prywatnych dete­ ktywów będzie się kierował jedynie względami material­ nymi, nie zaś względami moralno-etycznymi? Miała nazwisko jednego człowieka, bez trudu może

182

KASEY MICHAELS

otrzymać nazwisko drugiego. Wystarczy zebrać się na od­ wagę, stanąć twarzą w twarz z potencjalnym mordercą. W porządku. Po przyjęciu urodzinowym. Zgłosi się do faceta, kiedy wszyscy domownicy będą pogrążeni w szoku i żałobie. Po co dwukrotnie narażać ich na cier­ pienie? Po co mają osuszać łzy, a potem zaczynać szloch od nowa? Lepiej raz, a dobrze. Najpierw Joe, parę dni później Emily. Dwa trupy, dwa pogrzeby. Emily. Płaczliwa, zadająca zbyt wiele pytań, powta­ rzająca w kółko: „Widziałam dwie mamusie". Szlag by ją trafił! Tak. Kolejno, jedno po drugim, pozbędzie się wrogów. - Sroczka kaszkę warzyła. Temu dała miseczkę, temu dała łyżeczkę, temu Coltonowi łeb urwała i frrr odleciała. Potem wróciła, kolejnego Coltona się pozbyła... Roześmiała się wesoło, po czym przycisnęła ręce do ust, żeby nikt jej nie usłyszał. Musi być ostrożna. Bardzo ostrożna. Wkrótce wytrzebi to całe tałatajstwo. Zostanie tylko dwóch Coltonów. Jej synowie. Oraz... jeśli tylko ten cholerny detektyw weźmie się do roboty - Jewel. - Wyglądasz tak, jakbyś przed chwilą zsiadł z konia po trwającym tydzień galopie - powiedział Joe Colton. wchodząc do małego mieszkanka nad stajnią. River mruknął coś pod nosem, po czym podniósł do ust butelkę piwa i pociągnął łyk. Joe zestawił na podłogę dwie butelki, które jego przy­ brany syn zdążył opróżnić.

SAMOTNY WILK

183

- Nie sądzisz, że masz już dość? River popatrzył na ojca spode łba. - Co, Kemo Sabe? Ognista woda białego człowieka nie­ dobra dla jego czerwonoskórych braci? - spytał. Słysząc własny sarkastyczny ton, wzdrygnął się z niesmakiem. Przepraszam, Joe. To było całkiem nie na miejscu. - Masz rację. Nie wiem tylko, komu chciałeś na­ ubliżać: sobie, mnie czy Indianom? - Starszy mężczyzna usiadł na fotelu na wprost kanapy. - Chcesz o tym po­ gadać? - Nieszczególnie. - River uśmiechnął się speszony. - Przyjechała już? Czy może postanowiła uciec z powro­ tem do San Francisco, żeby być jak najdalej ode mnie? - Przyjechała. Jakieś dwie godziny temu. Spytałem, dlaczego wraca sama taksówką, a ona na to, że wolałaby przez całą drogę skakać na jednej nodze, niż wsiąść z to­ bą do samochodu. Domyślam się, że mieliście drobną sprzeczkę? - Sprzeczkę? Myśmy stoczyli wojnę. Atomową. Nie widziałeś dymu w kształcie grzyba unoszącego się w po­ wietrzu? - Bardzo ją kochasz, prawda? River potarł ręką brodę. - Owszem, bardzo. Ale to beznadziejna sprawa. Wzdychając ciężko, Joe splótł dłonie na kolanach. - Pamiętam, kiedy pierwszy raz zobaczyłem Meredith. - Pokręcił z niedowierzaniem głową. - Boże, to było tyle lat temu, a czasem mi się wydaje, jakby minę­ ło zaledwie parę miesięcy. Opowiadałem ci o naszym pierwszym spotkaniu?

184

KASEY MICHAELS

Owszem, River znał tę historię, ale postanowił skła­ mać. Niech staruszek opowie ją jeszcze raz, pomyślał; niech sobie przypomni dobre stare dzieje. - Nie - odparł. - I chętnie usłyszę. Najpierw jednak zaparzę nam kawy. Kiedy wrócił po kilku minutach, Joe siedział zasępio­ ny, z nisko zwieszoną głową. - Trzymaj. Czarna, a ponieważ Inez nie widzi, wrzu­ ciłem ci dwie kostki prawdziwego cukru. Joe przyjął z wdzięcznością filiżankę. - Co ja się mam z tą kobietą! Myślałby kto, że do­ ciągam do dziewięćdziesiątki. Jeszcze co najmniej przez dziesięć lat mogłaby mi pozwolić jeść słodko, smacznie i tłusto. - Całe szczęście, że Inez się o ciebie troszczy. Twoje ostatnie wyniki badań bardzo nas wszystkich zaniepo­ koiły. Zbyt wysoki poziom cholesterolu, nadwaga, zmę­ czenie i ospałość... - Daruj sobie tę wyliczankę - oznajmił gniewnie Joe, po chwili jednak spokorniał. - Zapomniałeś o chronicz­ nym przygnębieniu. Psiakość, każdy na moim miejscu byłby przygnębiony. Meredith... - No właśnie - przerwał mu River. - Miałeś mi opo­ wiedzieć, jak się poznaliście. Joe potrząsnął głową. - Brawo, River. Dobry w tym jesteś, wiesz? Aż dziw, że rozmawiając z Sophie, nie umiesz zapobiec wybu­ chom atomowym. - Niestety, takich zdolności nie mam. - River uśmie­ chnął się cierpko. - Ale może od ciebie się czegoś na-

SAMOTNY WILK

185

uczę? No, mów. Jak zdobyłeś serce pięknej nieznajomej? Nie bardzo do siebie pasowaliście. Ty, wielkie niezdarne chłopisko i ona, śliczna, dobrze wychowana młoda da­ ma... Joe wypił łyk kawy, po czym odstawił filiżankę na stół. - Rzeczywiście była śliczna i dobrze wychowana. No i zdecydowanie była damą. - Popatrzył na Rivera, który zajął swoje poprzednie miejsce na kanapie. - Samochód odmówił jej posłuszeństwa. Jechaliśmy z Grahamem na jakieś przyjęcie organizowane przez naszą firmę. Tuż za Sacramento zobaczyliśmy na poboczu auto z uniesioną maską. Zdaje się, że stare, zniszczone chevy. Meredith stała obok, bezradna, z zagubionym wyrazem twarzy. I piękna. Boże, ależ ona była piękna! W tamtych czasach dziewczyny nosiły mini. Ona też. Miała na sobie krótką niebieską spódniczkę w jakieś wzory, chyba kwiaty, ale nie pamiętam, bo głównie wpatrywałem się w jej nogi. Długie, zgrabne, opalone. O mało zębów sobie nie wy­ biłem, usiłując pierwszy do niej dotrzeć, ale Graham mnie przegonił. - No tak, twój brat zawsze był od ciebie mniejszy, więc pewnie i zwinniej szy - powiedział River. Starszy mężczyzna umilkł zamyślony. Na moment wrócił pamięcią do tamtego dnia, gdy po raz pierwszy ujrzał Meredith. Przypuszczalnie na jej widok zaparło mu dech, tak jak wiele lat później na widok Sophie zaparło dech Riverowi. To niesamowite, przemknęło Riverowi przez myśl, ale już wtedy wiedział, od samego początku wiedział. No cóż, może wystarczy jeden rzut oka na taką

186

KASEY M1CHAELS

kobietę jak Meredith lub Sophie, aby mężczyzna zakochał się na śmierć i życie. - To prawda, mój mały braciszek jest nie tylko bar­ dziej zwinny, ale i znacznie sprytniejszy ode mnie - pod­ jął po chwili Joe. - Zanim się połapałem, co i jak, stałem pochylony nad silnikiem, a ten skurczybyk notował sobie jej numer telefonu. Umówili się na wieczór. Dasz wiarę? - O, psiakość! - River doskonale znał całą historię, ale zawsze słuchał jej z przyjemnością. - I co? Rozkwa­ siłeś mu nos? - Nie, chociaż miałem wielką ochotę. Do dziś pa­ miętam wyraz zaskoczenia na twarzy Meredith, kiedy Graham poprosił ją o numer telefonu. Patrzyła na mnie wyraźnie zawiedziona, jakby wolała, abym to ja był na miejscu Grahama. Na szczęście mój braciszek nawalił... - Joe pociągnął kolejny łyk kawy, aby zwilżyć spierz­ chnięte wargi. - Poprosił o numer Meredith odruchowo, kierując się instynktem. Taki już był: pies na baby. Koło pięknej dziewczyny nie potrafił przejść obojętnie. W każ­ dym razie umówił się z nią na wieczór, mimo że o szóstej miał spotkanie z jakąś sekretarką, prawdziwą seksbombą, to jego słowa, którą poznał podczas swojej poprzedniej bytności w Sacramento. No więc pobiegł na randkę z se­ kretarką, mówiąc mi, że wróci przed dziewiątą, kiedy to miał się spotkać z Meredith w holu naszego hotelu. - Taki był z niego lowelas? - spytał żartem River. - Czy lowelas to nie wiem, ale lekkoduch to na pew­ no. W owym czasie słabo go znałem. Kiedy nasi rodzice umarli, Grahamem zaopiekowali się dziadek z babcią, a mną McGrathowie, kolega z wojska mojego ojca i jego

SAMOTNY WILK

187

żona. Nasze ścieżki zeszły się ponownie zaledwie kilka miesięcy wcześniej, kiedy zaproponowałem bratu udział w moim biznesie. River pokiwał w milczeniu głową. Wiedział, że dziad­ kowie odwrócili się od Joego. Wierzyli, że pijaństwo zię­ cia przyczyniło się do wypadku samochodowego, w któ­ rym zginął nie tylko on, ale również ich ukochana córka. Ponieważ Joe przypominał z wyglądu ojca, nie chcieli przyjąć go pod swój dach. Chętnie natomiast zaopieko­ wali się jego młodszym bratem, Grahamem, który szczu­ płą budowę, kolor oczu, włosów i rysy twarzy odziedzi­ czył po matce. Graham wychowywał się w luksusie. Kie­ dy dziadkowie popadli w niedostatek, przypomniał sobie, że ma starszego brata, któremu całkiem nieźle się powo­ dzi. River uwielbiał Joego; oboje byli dziećmi niechcia­ nymi i odrzuconymi. Joe opowiedział mu o sobie, kiedy River mieszkał w sierocińcu na ranczu w Hopechest. Swoją opowieścią zdobył zaufanie chłopca, a więzi, jaka się między nimi wytworzyła, nic nie mogło zerwać. Z kolei za Grahamem River nie przepadał. Uważał, że facet jest przebiegłym obibokiem, sprytnym oportunistą, którego zżera zazdrość. Dokończywszy kawę, Joe kontynuował opowieść. - Nadeszła dziewiąta. Graham się nie pojawił. Kwa­ drans po dziewiątej Meredith zadzwoniła na górę, żeby spytać, co się dzieje. Postanowiłem skorzystać z okazji. Zostawiwszy Grahamowi kartkę w recepcji, zaprosiłem Meredith na kolację. - Zamknął oczy, uśmiechając się błogo. - Rozmawialiśmy przez wiele godzin. O jej za­ miarze podjęcia studiów, o tym, że chce zostać nauczy-

188

KASEY MICHAELS

cielką, o tym, jak kocha dzieci. Siedziałem zasłuchany, ale pewnie słyszałem co trzecie słowo. Fascynował mnie jej uśmiech, taki szczery i promienny, jej wielkie brązowe oczy... - Wiem - wtrącił River. - Sophie ma identyczne. Wszystko w nich widać, radość, marzenia... - Kiedy wreszcie zjawił się Graham, przepraszając za spóźnienie, Meredith i ja zdążyliśmy się już umówić na następny dzień. Z początku byłem kłębkiem nerwów. Miałem dwadzieścia siedem lat i nigdy dotąd nie zabie­ gałem o żadną kobietę. Ale Meredith potrafiła zadawać pytania i potrafiła słuchać. Nim się spostrzegłem, opo­ wiedziałem jej o sobie, o mojej rodzinie, o planach i dą­ żeniach. Kiedy tamtego pierwszego wieczoru dołączył do nas Graham, byliśmy tak pochłonięci sobą, że prawie w ogóle nie zwracaliśmy na niego uwagi. Obraził się na nas, potem jednak mu przeszło i rok później został świad­ kiem na naszym ślubie. River oparł łokcie na kolanach. - Zastanawiałeś się kiedykolwiek, jak by się potoczy­ ły wasze losy, gdyby Graham przybył punktualnie na randkę? Myślisz, że on się nad tym zastanawia? Joe potrząsnął przecząco głową. - Wątpię. Czasem sobie żartuje, że złamaliśmy mu serce. Kiedy indziej mi wytyka, że dopiero kiedy pozna­ łem Meredith, zacząłem odnosić sukcesy w interesach, więc gdyby to on ją poślubił, może on, nie ja, byłby teraz właścicielem Colton Enterprises. Ale to tylko żarty. Przecież nie mówi tego serio. - Oczywiście, że nie - poparł go River, po czym

SAMOTNY WILK

189

zmienił temat. - Powiedz mi, Joe, jak udało ci się prze­ konać Meredith, że ją kochasz? - Hm... - Starszy mężczyzna potarł z namysłem kark. - Nie mam pojęcia. Po prostu od początku coś mię­ dzy nami zaskoczyło. Co nie znaczy, że się nie kłóciliśmy. Zdarzały nam się sprzeczki i nieporozumienia, ale zawsze wiedzieliśmy, że możemy na sobie polegać. Że bez względu na to, co się stanie, nasza miłość przetrwa. Sta­ ram się o tym pamiętać, Riv. Powtarzam sobie, że nie wolno mi się poddać. Po wyjściu Joego River sprzątnął ze stolika puste bu­ telki po piwie oraz filiżanki po kawie i ruszył do łazienki. Zamierzał wejść pod prysznic, odkręcić potężny strumień gorącej wody, spłukać z siebie brud, oczyścić głowę z ponurych myśli. Rozebrał się do slipek, kiedy nagle coś spostrzegł. Znikła biała plastikowa torebka z testami ciążowymi, które kupił w aptece i za które Sophie go ofukała, mó­ wiąc, żeby się nie wtrącał. Był pewien, że położył torebkę na półce. Zerknął do szafki pod umywalką, potem do szafki na ręczniki. Przeszukał całe mieszkanie; sprawdził szafki ku­ chenne, nawet zajrzał do pojemnika na śmieci, który stał na dole przy schodach. Torebki nigdzie nie było. Wyparowała. Wczoraj rano, kiedy Sophie wyrzuciła go z jego włas­ nego łóżka, na pewno korzystała z łazienki. Czyżby to ona wzięła torebkę? Po co, skoro wcześniej jej nie chciała?

190

KASEY MICHAELS

Zamknąwszy oczy, potarł ręką kark. Czy to dobry znak, czy zły? Jeżeli okaże się, że Sophie nie jest w ciąży, czy łatwiej mu będzie ją przekonać o swojej miłości? Jeśli jednak okaże się, że jest w ciąży, wtedy... wtedy nigdy mu nie uwierzy, że ją kocha i pragnie poślubić. - Z seksem nie ma żartów - mruknął pod nosem, ściągając slipki. Po chwili puścił strumień wody. - Trzeba się zabezpieczać. A w ciążę zachodzić w sposób świa­ domy.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Sophie wędrowała ścieżką w stronę stajni, powtarza­ jąc w myślach wszystkie powody, dlaczego Rivera Ja­ mesa należałoby przywiązać do słupa i porządnie wychłostać. Po pierwsze, sześć dni temu wrócił na ranczo, zosta­ wiając ją samą w Prosperino. Owszem, sama kazała mu wracać, ale przecież mógł zlekceważyć jej polecenie. Po drugie, nie odzywał się do niej, odkąd niepotrzeb­ nie nagadała mu do słuchu. Może część jej pretensji i za­ rzutów była słuszna, ale oboje dobrze wiedzieli, że chodzi o coś całkiem innego, że przystąpiła do ataku po to, aby sprawić mu ból. Po trzecie, i to ją najbardziej złościło, nie pozwolił, by go przeprosiła. We wtorek rano wyjechał na jakiś po­ kaz ujeżdżania i wrócił dopiero w czwartek wieczorem. W czwartek wystroiła się na kolację. Czekała z niecierp­ liwością, a on się nie pojawił. Ani razu nie zajrzał do domu, odkąd wrócił z pokazu. Co za bezczelny typ! Wcale nie chciała iść do niego do stajni. Zmusił ją. Wiedział, że będzie miała wyrzuty sumienia i w końcu nie wytrzyma. Po czwarte... nie mogła sobie przypomnieć. Ale mu­ siał być czwarty powód. I dziewiąty, dwunasty oraz czter-

192

KASEY MICHAELS

dziesty siódmy. Miała dziesiątki powodów, żeby być na niego wściekła. I setki powodów, żeby być zła na siebie. Wolała jednak o nich nie myśleć. Gdyby zaczęła się zastanawiać, stra­ ciłaby odwagę i zawróciła pędem do domu, a tam zamk­ nęła się w sypialni, przykryła głowę poduszką i głośno rozpłakała. - Cześć, Drake - powiedziała do brata, który masze­ rował ścieżką w przeciwną stronę niż ona. - Byłeś w stajni? Jest tam River? Drakę pokręcił głową. - Nie, Soph. Chyba wybrał się do domu. - Tam go na pewno nie ma - oznajmiła stanowczo. - Właśnie stamtąd idę... - Tak? No i co? Jak ci się podoba? Trochę mniejsza wersja naszej hacjendy, nie? Ale tak to River zaplanował. Skromną jednopiętrową budowlę, do której kiedyś w przyszłości będzie można dobudować skrzydła. Sophie wybałuszyła oczy. - Na miłość boską, o czym ty mówisz? - spytała zdziwiona. - O domu Rivera - odparł Drake. Nagle uświadomi­ wszy sobie, że Sophie nie ma o niczym pojęcia, uśmie­ chnął się łobuzersko. - Mój Boże, ty nic nie wiesz! Pokręciła przecząco głową; nie była w stanie wydo­ być głosu. - Ciekawe, dlaczego słowem się nie... Zresztą to nie moja sprawa, no nie? Ależ z niego tajemniczy gość... Po chwili opowiedział siostrze o ziemi, którą River kupił od Joego, o domu, jaki budował, o stajni, która była

SAMOTNY WILK

193

już skończona, o hodowli koni, jaką zamierzał założyć za miesiąc lub dwa. - Naprawdę nic ci o tym nie wspomniał? - Nic a nic. - Sophie przełknęła łzy. - Może to miała być niespodzianka? Diabli wiedzą. Ale dzięki za infor­ macje, Drake. Nienawidzę niespodzianek. Minęła brata, kierując się w stronę stajni. _ Dokąd to, Soph?! - zawołał za nią. - Przecież mó­ wiłem, że Rivera tam nie ma. - Na przejażdżkę - odparła, w tym momencie podej­ mując decyzję. - Mój terapeuta powiedział, że mogę, więc... - Wzruszyła ramionami. - Jesteś pewna? - Jasne. - Pomachawszy bratu na pożegnanie, ruszyła przed siebie. - Absolutnie pewna. Po czwarte: nie musiała wynajdywać kolejnych po­ wodów. Krew ją zalewała na samą myśl o Riverze Ja­ mesie! Chociaż siedziała w ulubionym fotelu, sprawiała wra­ żenie, jakby znajdowała się nad krawędzią przepaści. Sto­ pami wpijała się w ziemię, kolana miała złączone, ręce zaciśnięte na oparciu. Oddychała szybko i nerwowo. - Louise, uspokój się - powiedziała doktor Wilkes, siadając na składanym krzesełku naprzeciwko swojej pa­ cjentki. - Nie poddam cię zbyt głębokiej hipnozie. Obie­ cuję. - Wiem. - Louise popatrzyła smętnie na fontannę. A jeśli nagle obudzi się moja wredna połowa? A jeśli nie będzie chciała z powrotem zniknąć?

194

KASEY MICHAELS

Doktor Martha Wilkes pokiwała głową, jakby spodzie­ wała się takiego pytania, po czym starannie dobierając słowa, odparła: - Zrozum, kochanie, wcale nie jesteśmy pewne, czy cierpisz na rozszczepienie osobowości. Niektóre objawy się zgadzają, ale nie wszystkie. Stąd pomysł poddania cię hipnozie. Może po prostu masz amnezję? Zdarza się, że podczas wypadku albo jakiegoś traumatycznego prze­ życia człowiek traci pamięć. - Już to mówiłaś. Ale... amnezja? Zawsze sądziłam, że to coś, co przytrafia się bohaterom filmów i książek. - Zgadzam się, że jest to rzadka dolegliwość, równie rzadka jak rozszczepienie osobowości, ale nikt jej sobie nie wyssał z palca. Ona naprawdę istnieje. Posłuchaj, Louise. Od lat staram się ci pomóc, zyskać twoje zaufa­ nie. Próbowałyśmy już wszystkiego. Owszem, czynimy postępy, ale w sumie niewielkie. Bo z jednej strony szu­ kasz u mnie pomocy, a z drugiej wzbraniasz się, kiedy chcę ci ją ofiarować. Znalazłyśmy się w impasie i sama o tym wiesz. Pozostała nam tylko hipnoza. Zanim do niej przystąpimy, muszę zadać ci jedno pytanie. Czy ufasz mi, Louise? Koniuszkiem języka Louise oblizała wargi. - Przecież wiesz, że tak. - Na jej ustach pojawił się wymuszony uśmiech. - No dobrze, spróbujmy. Włącz fontannę. Od tygodnia nie mam odwagi się do niej zbli­ żyć... Martha Wilkes wcisnęła przycisk, starając się zacho­ wać neutralny wyraz twarzy, kiedy Louise zesztywniała na widok i dźwięk spływającej kaskadą wody.

SAMOTNY WILK

195

- W porządku, kochanie. Spójrz na wodę. Słyszysz jej kojący szum? Prawda, jak ładnie szemrze? - Tak. Bardzo ładnie - przyznała Louise, rozluźniając ręce zaciśnięte na poręczy fotela. Po chwili położyła je na kolanach. - No właśnie - ciągnęła lekarka. - Ładnie i kojąco. Stajesz się coraz bardziej odprężona. Czujesz, jak napię­ cie cię opuszcza. Znikają wszystkie twoje troski i zmar­ twienia. Odpływają daleko. Słyszysz tylko cichutki szum. Łagodny jak plusk deszczu w wiosenny poranek, kiedy leżysz senna w łóżku. Czy jesteś senna, Louise? Powieki ci opadają, są takie ciężkie. Zamknij oczy, Louise. O tak, dobrze. Zamknij oczy i wsłuchuj się w szum wody. W szum wody i w mój głos. Niczego więcej nie słyszysz. Tylko woda i mój głos... Louise zamrugała powiekami i posłusznie zamknęła oczy. Doktor Martha Wilkes również. Na moment przyło­ żyła palce do powiek, usiłując się skupić, zebrać myśli. Od tygodnia ćwiczyła z Louise techniki relaksacyjne, więc nawet się nie zdziwiła, że tak łatwo udało się jej wprowadzić ją w trans. - No dobrze, Louise - podjęła po chwili monolog. - A teraz cofniemy się. Do tamtego ogrodu i tamtej fon­ tanny. Widzisz je? Tamten ogród i fontannę? Louise skinęła głową. - Tak - odparła szeptem. - Widzę. - Jesteś tam, Louise? Czy jesteś w tamtym ogrodzie? Czy widzisz samą siebie? - Tak.

196

KASEY MICHAELS

- Doskonale. Powiedz mi: co robisz, Louise? Co ro­ bisz w tym ogrodzie? - Śpiewam. - Wargi jej zadrżały. - Obie śpiewamy. - Oczy wciąż miała zamknięte, lecz szeroki uśmiech opromieniał jej twarz. - „Stary niedźwiedź mocno śpi, stary niedźwiedź mocno śpi..." - Ślicznie, Louise. A kto obok ciebie stoi? Jakieś dziecko? Louise zmarszczyła czoło i jeszcze mocniej zacisnęła powieki. - Tak. Dziewczynka. Ojej, jaka podobna do mnie... - Głos się jej załamał, a na twarzy pojawił się wyraz bezbrzeżnego smutku. - Wygląda zupełnie jak ja. - Ale nie jest tobą, prawda, Louise? Jest małą dziew­ czynką. Jak ma na imię? Możesz ją spytać? Louise przechyliła głowę na bok, jakby się w coś wsłuchiwała. - Nie słyszę, co mówi... Ona wciąż śpiewa: „My się go boimy, na palcach chodzimy. Jak się zbudzi, to nas zje! Jak się zbudzi, to nas zje!" Obie strasznie chicho­ czemy... Przez kilka sekund lekarka w milczeniu obserwowała błogi uśmiech rozjaśniający oblicze pacjentki. - Louise, czy dziewczynka już skończyła? Czy skoń­ czyła śpiewać? - Powiedz, maleńka, jak ci na imię? - spytała Louise. zwracając się do dziecka, które widziała oczami wyobraźni. - Dlaczego jesteś taka podobna do mnie? Dlaczego wspólnie śpiewamy piosenkę o starym niedźwiedziu?

SAMOTNY WILK

197

Pacjentka przejęła inicjatywę; sama zadawała pytania. Martha Wilkes wstrzymała oddech. Nie chciała jej prze­ szkadzać, wiedząc, że to może wszystko zepsuć. Czekała. Louise ponownie skinęła głową. - Jakie ładne imię. Moja babcia miała identyczne. Doktor Wilkes uniosła brwi. No proszę! Louise po­ znała nie tylko imię dziecka, ale skojarzyła je z imieniem swojej babki. To spory postęp. Można bezpiecznie zlecić jej kolejne zadanie. - Louise, czy mogłabyś spytać dziewczynkę, kim jest? Co robi w ogrodzie? Dlaczego razem śpiewacie? Louise zesztywniała, a lekarka natychmiast zrozumia­ ła swój błąd. Za szybko! Zbyt wiele chciała osiągnąć naraz. Dlaczego się tak niecierpliwiła? - Nie, Louise! Lepiej nie. O nic nie pytaj. Po prostu bądź w ogrodzie, śpiewaj z dziewczynką. Dobrze? Wróć do ogrodu, ciesz się słońcem... Louise otworzyła oczy. Wyzierał z nich strach. - Co się stało? Gdzie się podziała dziewczynka? Co ty tu robisz? To nie twój ogród! To mój ogród. Idź sobie! Nie chcę, żebyś tu była. - Louise! - oznajmiła głośno lekarka, usiłując zapa­ nować nad pacjentką. - Pora wrócić. Pora opuścić ogród. - Mama mówiła, żebym z nikim o tobie nie rozma­ wiała - kontynuowała Louise, zagubiona we własnym świecie. - Mówiła, że jesteś chora, że nie możemy się z tobą widzieć. Że najlepiej, byśmy o tobie zapomnieli. Nie chciałam, ale wytłumaczono mi, że tak trzeba. Że takie jest twoje życzenie. Zamierzałam mu powiedzieć, lecz jakoś nigdy nie było okazji. A teraz jest już za późno.

198

KASEY MICHAELS

Nie żyjesz. Mam list z tego zakładu, do którego cię wy­ słano. Tak w nim napisali. I tak mi powiedzieli. Ze nie żyjesz. Boże, dlaczego jesteśmy jak dwie krople wody? Nienawidzę naszego podobieństwa! Odezwij się, Patsy. Nie stój jak niemowa. Powiedz, Patsy, co robisz w moim ogrodzie?! - Louise! Louise! - Martha Wilkes wyłączyła fon­ tannę. - Wystarczy! Skup się! Słyszysz tylko mój głos. Powoli zaczynasz się budzić, wracać do rzeczywistości... Lekarka zapanowała nad sytuacją. Przemawiając ko­ jąco do pacjentki, mówiąc jej, by się odprężyła, obiecując, że kiedy się obudzi, będzie się czuła spokojna i wypo­ częta, ostrożnie wyprowadziła ją z transu. Odetchnęła z ulgą, kiedy Louise otworzyła oczy i spytała: - Co się stało? Powiedziałam coś? - Niewiele - odparła Martha Wilkes, uznając, że kie­ dy indziej omówi z pacjentką to, co wydarzyło się pod­ czas hipnozy. - Byłaś w ogrodzie. Nie możemy się spie­ szyć, Louise. Musimy posuwać się wolno, krok po kroku. Skinąwszy ze zrozumieniem głową, Louise podniosła się z fotela i podeszła do stołu, na którym stał dzban le­ moniady. - Louise, jak miała na imię twoja babka? - Z tonu lekarki można by sądzić, że pyta o pogodę: czy do wie­ czora się przejaśni, czy bardziej zachmurzy? Louise przechyliła dzban nad szklanką. - Moja babka? Sophie. Dlaczego pytasz? - Bez powodu - odparła Martha. Czekała.

SAMOTNY WILK

199

Długo nie musiała czekać. Louise poderwała głowę. Szklanka przewróciła się; lemoniada wylała się na stół, zaczęła skapywać na ziemię. Louise wbiła oczy w lekarkę. - Martho! Skąd ja to wiem? Wcześniej tego nie pa­ miętałam. Nic nie byłam w stanie powiedzieć o mojej rodzinie. Doktor Wilkes wzruszyła ramionami. - Zdarza się, że czasem po sesji człowiek nagle sobie coś przypomina. Jakiś nieistotny szczegół. Pomyślałam, że warto spróbować. Ale nie przejmuj się. Potrzebujesz pomocy? Pomocy? Louise zmarszczyła czoło, po czym widząc skierowane na stół spojrzenie, opuściła wzrok. - Ojej! Nawet nie zauważyłam! Przyniosę papierowe ręczniki. Martha Wilkes pokiwała głową. Sama nie ruszyła się z miejsca. Usiłowała przetrawić to, co usłyszała. Sophie. Dziewczynka w ogrodzie miała na imię So­ phie. A nazwisko? Po raz kolejny przewinęła się też po­ stać jakiegoś mężczyzny. „Zamierzałam mu powiedzieć". Mężczyzny, który musiał wiele dla Louise znaczyć, który odegrał dużą rolę w jej życiu. Kim był? No i najważniejsza rzecz: skąd się Patsy wzięła w ogrodzie? W dodatku - jeśli ona, Martha, dobrze zin­ terpretowała słowa Louise - dorosła Patsy. Patsy - tak miała na imię Louise. Patsy to Louise. Dorosła Patsy, kobieta bliźniaczo podobna do Louise, to właśnie Louise. Tyle że nie powinna przebywać w ogrodzie. Według Louise, Patsy umarła. Stwierdziła wręcz, że

200

KASEY MICHAELS

dostała list - skąd? z St. James? - w którym informo­ wano ją o śmierci Patsy. Ale czy na pewno o śmierci czy może o odejściu? Co takiego Louise otrzymała? Świadectwo zdrowia czy akt zgonu? Lekarka wsparła brodę na łokciu i pogrążyła się w za­ dumie. Kogo Louise zobaczyła w ogrodzie? Siebie? Tę drugą, okrutną Louise, o której starała się zapomnieć? Czy to była amnezja czy rozszczepienie osobowości? Do­ ktor Wilkes bardziej była skłonna przychylić się do amne­ zji, ale nie miała stuprocentowej pewności. Tak czy inaczej coś wreszcie drgnęło. Wkrótce poznają odpowiedź. Bez względu na to, kogo lub co Louise uj­ rzała, powoli zbliżały się do kresu. Po latach terapii ko­ niec był w zasięgu wzroku. Dawno temu Martha Wilkes obiecała zarówno sobie, jak i Louise, że nie podda się. dopóki nie rozwikła wszystkich wątpliwości. River chodził od jednego pokoju do drugiego, nie do­ wierzając własnym oczom. Postęp był niesamowity. Nie zaglądał tu od dwóch tygodni, bo nie wiedział, co go czeka. Sophie dawała mu nieźle w kość. Nie po­ trafił podjąć decyzji, czy powiedzieć jej o domu, czy nie. Czy wiadomość ją uraduje, czy doprowadzi do jeszcze większej furii. Źle to sobie wszystko wykalkulował. Dlaczego tak długo zwlekał? Gdyby w zeszłym roku pogadał z Joem. poprosił go o pożyczkę, po czym zakręcił się wokół So­ phie, może byliby już małżeństwem? Może nawet jakieś maleństwo byłoby w drodze? Zamiast tego Sophie zaręczyła się z Chetem, została

SAMOTNY WILK

201

napadnięta w ciemnej alejce i o mało nie straciła życia. Zaręczyny zerwała. Potem w jego, Rivera, ramionach szukała pocieszenia. Niewykluczone, że po rozkoszach wspólnie spędzonej nocy zaszła w ciążę. I teraz go nie­ nawidzi. Pokonując po dwa stopnie naraz, zmierzał ku mał­ żeńskiej sypialni. Małżeńskiej? W każdym razie sypialni, w dodatku największej z trzech, jakie znajdowały się na piętrze, a do tego jedynej z własną łazienką. Wannę i prysznic wstawiono przed paroma tygodniami, teraz jednak wszystko już było gotowe: białe kafelki, biała te­ rakota, dwie sąsiadujące ze sobą umywalki połączone jas­ nozielonym blatem, białe szafki, błyszczące mosiężne krany. Wszystko nowe, lśniące, czekające na użytkow­ ników. Wyglądało to nieźle, lepiej niż się spodziewał. Z po­ czątku nie był pewien ręcznie malowanych kafelków nad wanną, które miały się układać w bukiet polnych kwia­ tów, ale glazurnik go przekonał. Kobiety to uwielbiają, powtarzał. Oczami wyobraźni River zobaczył Sophie kąpiącą się w owalnej wannie. Zanurzona w pianie, opowiada mu coś ze śmiechem, podczas gdy on stoi przed lustrem, go­ ląc całodzienny zarost. Miała tak miękką, tak delikatną skórę, że nie chciał jej podrapać. Potrząsnął głową, usiłując wyrwać się z zadumy. Po chwili wrócił na dół. W przyszłym tygodniu ściany zo­ staną pomalowane, drewniane podłogi polakierowane. Kuchnia jest już gotowa. No, prawie. Jeszcze nie dotarł zamówiony przed tygodniem piec.

202

KASEY MICHAELS

Wkrótce mógłby się wyprowadzić ze swojego małego mieszkanka nad stajnią i tu zamieszkać. Zwiększyłby od­ ległość między sobą a Sophie o jakieś trzy, cztery kilo­ metry; już by nie przylatywała do niego w środku nocy, żeby zrobić mu awanturę, wypłakać mu się na ramieniu, ogrzać jego puste łóżko lub uradować jego stęsknione serce. - Podoba mi się. Podskoczył gwałtownie, upuszczając klucz, który wyj­ mował z zamka. - Sophie? Odwrócił się. Stała w cieniu, na szerokiej werandzie, wsparta o jeden z filarów podtrzymujących dach. - Skąd... Jakim cudem...? - Wystarczyło zapytać - odparła. - Wbrew temu, co sądzisz, żyją na tym świecie otwarci, prawdomówni lu­ dzie, którzy nie czynią ze wszystkiego tajemnicy. - Już wiem! Drake! Cholera, jak na faceta, który uczestniczy w tajnych misjach i zna sprawy, o jakich re­ szta społeczeństwa nie jest informowana, twój kochany braciszek ma wyjątkowo długi język. Sophie spoważniała. - Masz szczęście, że po drodze złość ze mnie wy­ parowała. Dlaczego nic mi nie powiedziałeś, że budujesz dom? W ogóle nie zamierzałeś? W milczeniu schylił się po klucz i otworzył drzwi. - Oprowadzić cię? - Pewnie. Stajnię już obejrzałam. Zresztą w jednym z boksów zostawiłam konia. Nie jest tak duża jak ta na ranczu, ale w zupełności wystarczy. Całkiem mi się podoba.

SAMOTNY WILK

203

- To miło. Miał wrażenie, że rozmawiają z sobą jak para znajo­ mych, których niewiele łączy - uprzejmie, lecz chłodno i obojętnie. A przecież... - Przyjechałaś konno? - zdumiał się nagle. - Kto ci pozwolił dosiadać konia? Minąwszy go, weszła do środka. - Mój terapeuta. Po środowych zajęciach. O czym byś wiedział, gdybyś pojawił się na lunchu czy kolacji. Prawdopodobnie za dwa tygodnie w ogóle pożegnam się z ośrodkiem. Mamy w domu automatyczną bieżnię, mo­ gę dalej sama ćwiczyć. Żeby to uczcić, w czwartek Inez upiekła moje ulubione ciasto bananowe. Ale tego dnia też nie raczyłeś pojawić się na kolacji. - To już wszystkie pretensje czy jeszcze masz jakieś? - spytał River, wędrując za Sophie od salonu przez ja­ dalnię do dużej kuchni urządzonej w stylu rustykalnym. - Przepraszam, że ominęły mnie twoje sukcesy. - W porządku - mruknęła Sophie i wyjrzała przez okno nad zlewem. - W moim mieszkaniu w San Fran­ cisco też mam okno nad zlewem, tyle że z widokiem na mur. Wścieka mnie to, ilekroć myję naczynia. Hm, ładna podłoga. - Potarła o nią czubkiem buta. - Prawdziwa cegła? - Niezupełnie. Jest to coś, nazwy nie pamiętam, co z wyglądu przypomina cegłę, ale jest od niej bardziej trwałe, bardziej odporne na zarysowania i łatwiejsze do utrzymania w czystości. Co stanowi niewątpliwą zaletę, zważywszy na ilości brudu, jakie zawsze wnoszę na bu­ tach. Żadne wycieraczki nie pomagają.

204

KASEY MICHAELS

- No tak, a prawdziwy kowboj w skarpetach czy kapciach nie chodzi. - Przesunęła palcem po kranie, p0 blacie, po drzwiach lodówki. Kiedy wreszcie zabrakło powierzchni do dotykania, odwróciła się i oparła plecami o szafkę. Spojrzała na Rivera, po czym zwilżyła wargi i wbiła wzrok w podłogę. - A co jest na górze? - Ty, Sophie - odparł cicho. - Tylko ty. Szkoda że jedynie w mojej wyobraźni. Zamknęła oczy i westchnęła głęboko. - No tak. Górę zwiedzę innym razem. Obiecałam Re­ bece i Emily, że... że wybiorę się z nimi do kina. Więc.. sam rozumiesz. - Uśmiechnęła się promiennie, ale nic był to naturalny uśmiech. Kiedy postąpiła krok naprzód, River ujął ją za łokieć - Powinniśmy porozmawiać, Soph. Nie możemy tkwić w takim zawieszeniu. Pochyliła głowę; unikała jego spojrzenia. - Tak. Ale najpierw chcę wiedzieć, na czym stoję. - Robiłaś sobie test? - Nie, nie robiłam żadnych testów! - Spojrzała w su­ fit. - Tylko dlatego, że okres mi się... - Że okres ci się spóźnia? To chciałaś powiedzieć? Szarpnęła rękę, oswobadzając się z jego uścisku. - Takie opóźnienie o niczym nie świadczy! Napad­ nięto mnie, przeżyłam silny wstrząs psychiczny. W ciągu ostatnich kilku tygodni w moim życiu zaszły ogromne zmiany. Zerwane zaręczyny, tamta noc z tobą, incydent z mamą... W stresowych sytuacjach trudno wymagać, aby organizm funkcjonował sprawnie. Starał się zachować rozsądek.

SAMOTNY WILK

205

- To prawda, ale równie dobrze możesz być w ciąży. - Nie, nie mogę! - Możesz, Sophie. Nie zaprzeczaj, tylko zrób sobie test. Wtedy będziemy mieli jasność... Zarumieniła się po czubki uszu. - Jaką jasność, Riv? O jakiej jasności mówisz? Gdy­ by faktycznie okazało się, że jestem w ciąży, skąd mo­ głabym wiedzieć, czy ty... Czy naprawdę... Do diabła z tym wszystkim! Zostaw mnie, River! Daj mi święty spokój! - Wyjdź za mnie, Sophie. Nie odmawiaj. Wyjdź za mnie. Proszę cię. Nie rób żadnych testów. Co ma być, to będzie. Razem będziemy czekać, razem się niecierpli­ wić, cieszyć lub smucić... Potrząsnęła głową i cofnęła się o krok. - Nie mogę, Riv. Nie mogę. Odwróciła się, a on pozwolił jej odejść. Znów po­ zwolił jej odejść. Ale wiedział, że nie będzie to długie rozstanie; wkrótce ją zdobędzie. Tak, tym razem wszystko rozegra inaczej.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Obserwując przygotowania czynione w Hacienda del Alegria, ktoś mógłby pomyśleć, że rodzina Coltonów szy kuje się do wesela. Cały jeden pokój na parterze prze znaczony był na upominki. Wzdłuż ścian stały stoły, na których układano nadchodzące od paru dni prezenty. Nie były to jednak prezenty, jakie zwykle otrzymują nowożeńcy - tostery, czajniki, noże elektryczne. Nie. wśród wyeksponowanych na stole podarków znajdowały się rzeczy odpowiednie dla senatora Josepha Coltona: sre brną taca, zegar z wahadłem, elegancki zestaw składając się ze złotego pióra i pozłacanego ołówka. Przechodząc obok przykrytych obrusami stołów, So phie rzuciła okiem na srebrną łyżkę do butów z wygra werowanym monogramem solenizanta. Pokręciła z nie­ dowierzaniem głową. Ależ ludzie miewają pomysły! Siodło, które dostarczono wczoraj od pracowników należącej do Coltonów stacji radiowo-telewizyjnej w Te­ ksasie, sprawiło Joemu ogromną przyjemność. „Z życze­ niami, by pan przecierał coraz to nowsze szlaki" widniał napis na doczepionej do siodła białej karteczce. Sophie uśmiechnęła się na wspomnienie ojca, który przeczytał kartkę, po czym odłożył ją na bok z udanym oburzeniem „Boże kochany, co oni myślą? Ja wcale nie przechodzę

SAMOTNY WILK

207

na emeryturę! Po prostu kończę sześćdziesiąt lat. Co by­ najmniej nie napawa mnie radością". Sophie przejęła na siebie obowiązek rozpakowywania upominków i ustawiania ich tak, by jak najpiękniej się prezentowały. W specjalnym zeszyciku starannie zapisy­ wała, kto co przysłał, aby po przyjęciu ojciec mógł wy­ słać listy z podziękowaniami. Bawiło ją to zajęcie. Pochłonięta upominkami, fizy­ koterapią, na którą trzy razy w tygodniu jeździła do Prosperino, i ćwiczeniami, które sumiennie, rano i wieczo­ rem, wykonywała w domu, nie miała czasu biegać do stajni. River nie narzucał się jej i była mu za to wdzięczna. Nie narzucał się, ale i nie pozwalał o sobie zapo­ mnieć. Codziennie przysyłał jej jakiś drobiazg. A to bu­ kiet kwiatów związanych ładną niebieską wstążką, a to pachnące mydełka w małym wiklinowym koszyczku. Raz była to książka o kulturze Indian zamieszkujących kontynent amerykański, innym razem lizak zapakowany do brązowej torby z nazwą sklepu mieszczącego się mię­ dzy ranczem a Prosperino, sklepu, do którego jeździli ca­ łymi latami właśnie po te lizaki. Prezenciki zawsze znajdowała w swoim pokoju na łóżku. Usiłowała przyłapać Rivera na tym, jak je wnosi, ale ani razu się jej nie udało; widocznie robił to o różnych porach dnia. Może czekał, aż ona zmięknie i przyjdzie do niego? Chociaż nie. Raczej podejrzewała, że sam do niej przyj­ dzie. W swoim czasie, gdy uzna, że jest gotów. Nie była pewna, jak zareaguje, zwłaszcza odkąd wie-

208

KASEY MICHAELS

działa. Tamtego dnia, kiedy poprosił ją o rękę, zrobiła wreszcie test ciążowy. Następnego dnia zrobiła drugi. Po­ tem trzeci i czwarty. I tak codziennie, dopóki wszystkich nie zużyła. Podeszła do stołu przy drzwiach, na którym stały do­ starczone rano i wciąż nie rozpakowane przesyłki. Jedna z nich - przekonała się, biorąc ją do ręki i lekko potrzą­ sając - była w wielu drobnych kawałkach. Ją pierwszą Sophie rozpakowała. I rzeczywiście. Z trudem domyśliła się, że potłuczone szkło tworzyło kiedyś kryształową karafkę. W jednym kawałku przetrwał tylko korek. Wsunęła pudło pod stół i zasłoniła obrusem. Później się tym zajmie. Otworzyła następne cztery pakunki. Z pierwszego wy­ jęła kolejną srebrną tacę; z drugiego oprawione i podpi­ sane zdjęcie Joego Montany, który należał do ulubionych sportowców jej ojca; z trzeciego ładny komplet kielisz­ ków do wina o różnokolorowych nóżkach i podstaw­ kach; z czwartego zaś złoty zegarek kieszonkowy, który miał taką masę tarcz i wskazówek, że oprócz faz księżyca zapewne pokazywał również czas na Marsie. Cztery wspaniałe, starannie dobrane prezenty. Sophie uśmiechnęła się. Jej ojciec był powszechnie lubianym i szanowanym człowiekiem. Może te materialne oznaki sympatii od przyjaciół i współpracowników zdołają choćby w minimalnym stopniu wynagrodzić mu smutki i kłopoty, jakie towarzyszą mu na co dzień. Szósty pakunek był mały, lecz stosunkowo ciężki. Na widok znajomego charakteru pisma Sophie nie potrafiła ukryć zdziwienia.

SAMOTNY WILK

209

- Chet przysłał ojcu prezent? Z wahaniem otworzyła pudełko. Jej oczom ukazał się szklany przycisk z zatopioną w środku złotą dwudziestodolarową monetą wybitą w roku narodzin Joego. Ład­ ne i pomysłowe, pomyślała, lecz w stylu Cheta: na po­ kaz. Na dnie pudełka leżała kartka: „Sto lat, senatorze! Żałuję, że nie mogę osobiście złożyć panu życzeń, ale jestem pewien, że pańskie przyjęcie urodzinowe okaże się wydarzeniem roku!" Podpisał kartkę imieniem i nazwiskiem. Wyżej wid­ niała nazwa firmy: Wallace Enterprises. - Jeszcze nie wysechł atrament na czeku, który mu wystawiłam - mruknęła Sophie, ustawiając przycisk na jednym z udekorowanych stołów - a on już kupuje pre­ zenty na koszt firmy. Skarciła się w myślach za swoją podejrzliwość. Ale w głębi duszy wiedziała, że ma rację. Chet jak kot zawsze spadał na cztery łapy. Skończywszy układać prezenty, wsunęła pudła jedno w drugie, a wstążki i opakowania wepchnęła do plasti­ kowej torby. Teraz należy wziąć wszystko pod pachę i za­ nieść do pojemników na śmieci. Potem może się skupić na codziennej porcji ćwiczeń. Ponieważ najkrótsza trasa wiodła przez patio, Sophie skierowała się w stronę drzwi balkonowych. Wyszedłszy na zewnątrz, postawiła pudła na ziemi i obróciła się, aby zamknąć za sobą balkon. Nagle usłyszała głosy. Ktoś wszedł do pokoju, który przed chwilą opuściła. Pokój należał do najbardziej nasłonecznionych w ca­ łym domu. Żeby się za bardzo nie nagrzewał, Meredith

210

KASEY MICHAELS

zarządziła, aby w oknach zawieszono żaluzje. Żaluzje były zaciągnięte, toteż Sophie nic nie widziała. I nikt jej nie widział. To dobrze. Nie miała ochoty z nikim rozmawiać, a już zwłaszcza z matką. Zmienne nastroje matki, która w cią­ gu dosłownie paru sekund z euforii potrafiła popaść w skrajną rozpacz, działały na nią przygnębiająco. Zamierzała zamknąć cicho drzwi, tak by nikt się nie zorientował, że za nimi stoi, i wycofać się pośpiesznie na taras, ale nagle, słysząc głos stryja Grahama, zamarła z ręką na klamce. - Zrozum, jeżeli prawda kiedykolwiek wyjdzie na jaw, on nas zabije. Dobrze o tym wiesz. - Co mam zrobić? Rozciąć sobie żyłę i własną krwią podpisać oświadczenie? - spytała gniewnie Meredith. Mówię ci, że Joe niczego się nie dowie. Przynajmniej nie ode mnie. To ty nie potrafisz trzymać języka za zę­ bami. - W porządku, może faktycznie za bardzo się dener­ wuję. Ale znów zaczął przychodzić do firmy, przejawiać zainteresowanie pracą. Wolę, jak tkwi pogrążony w apa­ tii. Wtedy robię, co chcę, a on do niczego się nie wtrąca. - Za brak apatii możesz winić jego ukochaną córunię - oznajmiła Meredith, podchodząc do okna. Z obawy, by matka jej nie zobaczyła, Sophie szybko cofnęła się w kąt. - Uparła się, żeby wracać do domu sama na piechotę. Nic dziwnego, że ją napadnięto. A w Joego wstąpiła fu­ ria. Jeździł do San Francisco, nie odstępował Sophie na krok, jakby jego obecność mogła cokolwiek zmienić. Po

SAMOTNY WILK

211

prostu otrząsnął się z letargu. I teraz znów go wszystko interesuje. Dzieci, praca... - No właśnie. Jest zupełnie innym człowiekiem. Nie byłem pewien, co spowodowało tę zmianę, ale twoje wy­ jaśnienie brzmi sensownie. Po śmierci Michaela Joe osza­ lał z rozpaczy. Winił się za śmierć syna, wycofał z in­ teresów, popadł w przygnębienie. To były najszczęśli­ wsze lata mojego życia. Problemy Sophie sprawiły, że jakoś się ocknął, nabrał chęci do działania. Wcale mi się to nie podoba. Nie chcę, żeby patrzył mi przez ramię, kontrolował wszystkie moje poczynania. Ale nie tego się boję. Przeraża mnie myśl, co będzie, jeżeli kiedykolwiek odkryje... - Boże, Graham, przestań krakać! - przerwała mu Meredith i westchnęła głośno. - W drodze do Prosperino stoi przy szosie podwójna tablica reklamowa. Wielka, oświetlona, doskonale widoczna. Skoro cię język świerz­ bi, wynajmij ją sobie, po jednej stronie daj napis „Ja to zrobiłem!", a po drugiej wyjaśnienie, co dokładnie zro­ biłeś. Niech się świat dowie. - Już dobrze, nie złość się na mnie. - Na moment Graham Colton zamilkł. - Zmieńmy temat, co? - Po paru sekundach ponownie się odezwał: - Tylko spójrz na te stoły! Aż się uginają! Psiakrew, każdy chce być najlepszy, ofiarować najpiękniejszy prezent. Co za lizusy! No cóż, będę musiał wydać fortunę, żeby przebić jego kochanych przyjaciół. - Oj, Graham, ależ ty jesteś naiwny! Joego tak łatwo można zadowolić. - Głos Meredith ociekał sarkazmem. - Po prostu prześlij czek do Hopechest Ranch. Znasz

212

KASEY MICHAELS

swojego brata. Wiesz, jak przejmuje się losem tych wszy­ stkich bękartów i wykolejeńców. Wzruszy się do łez. - Świetny pomysł - ucieszył się Graham. - W do­ datku suma nie gra roli, prawda? Bo tego typu instytucje nie udzielają informacji o wsparciu, jakie otrzymują od prywatnych ludzi? Meredith parsknęła śmiechem. - Nie byłabym tego taka pewna, mój drogi. Raczej nastaw się na pięć tysięcy minimum. Aha, i spóźniasz się z czekiem dla mnie. Człowiek, który boi się wykrycia, powinien punktualnie opłacać swoje rachunki. Głosy oddalały się, stawały coraz bardziej ciche. Kie­ dy Sophie wychyliła głowę zza drzwi i zerknęła do po­ koju, zobaczyła, jak jej stryj wręcza matce podłużny ka­ wałek papieru. - Słyszałeś to stare powiedzenie, Graham? - spytała Meredith, chowając czek do kieszeni. - Tajemnica znana dwóm osobom jest bezpieczna tylko wtedy, gdy jedna z tych osób nie żyje. - Myślałem o tym, ale postanowiłem cię nie ukatru­ piać. Meredith odrzuciła głowę do tyłu i ryknęła histerycz­ nym śmiechem. - Oj, Graham, Graham. Nie miałbyś odwagi. Tobie zawsze brakowało jaj. Po chwili wyszli do holu, zamykając za sobą drzwi. Sophie wróciła do pokoju i usiadła na najbliższym krze­ śle. Nogi miała jak z waty. Potrząsnęła głową. Ta wstrętna, chciwa, przebiegła ko­ bieta jest jej matką? A towarzyszący jej mężczyzna stry-

SAMOTNY WILK

213

jem Grahamem? O co chodziło? O czym rozmawiali? Ja­ kąż to mają tajemnicę? Za co stryj płacił matce? Co, do diabła, się dzieje? Nerwowo zastanawiała się, co zrobić. Pójść do ojca? Nie, bez sensu. Najwyżej mogłaby mu powtórzyć to, co słyszała. A rozmowa matki ze stryjem nie trzymała się kupyPójść do Rivera? Też bez sensu. Po pierwsze, River i tak nie przepada za Grahamem, a po drugie, nie chciała mu znów opowiadać o dziwnym zachowaniu matki. A zatem? Ma puścić wszystko w niepamięć? Udawać, że nic się nie stało? - Nie. Tak też niedobrze - szepnęła, podnosząc się z krzesła. Wyszła na zewnątrz, gdzie zostawiła puste opa­ kowania po prezentach. Podniósłszy je, skierowała się do pojemników na śmieci. - Po przyjęciu. To tylko kilka dni. Po przyjęciu naradzę się z Riverem, może z Randem i Drakiem. Porozmawiamy z ojcem; może zdołamy go przekonać, że mama musi się leczyć. Że potrzebuje fa­ chowej pomocy... River siedział na ławce przed stajnią, wpatrzony w swoje ręce. Był tak skoncentrowany na tym, co robił, że nie słyszał zbliżających się kroków. Podniósł głowę dopiero, kiedy Rand się odezwał. - To łabędź? Rzeźbisz łabędzia? - spytał najstarszy syn Coltonów, wskazując na kostkę mydła, którą River strugał nożem. - Niesamowite. Masz talent, braciszku. - Dzięki. River ostrożnie przeciągnął nożem po delikatnie wy-

214

KASEY MICHAELS

giętej szyi ptaka, po czym odłożył kostkę na bok. Wolał nie ryzykować. Szyja była najtrudniejszym elementem, wymagała maksimum skupienia. Miał nadzieję, że Rand nie wpadł na dłuższą pogawędkę, chciał bowiem skończyć rzeźbę przed kolacją i zostawić ją Sophie na poduszce. - Często ostatnio bywasz w domu. Od poprzedniej wizyty minęło zaledwie parę tygodni... - Wiem, niby siedzibę mam w Waszyngtonie, ale większość interesów załatwiam w Kalifornii. Najpierw pomagałem ojcu, potem dostałem zlecenie od klienta z Los Angeles. Ledwo skończyłem, wezwał mnie drugi klient z Sacramento. Wczoraj ze wszystkim się uporałem i od dziś jestem wolnym człowiekiem. Uznałem, że nie warto tracić czasu na przelot do Waszyngtonu, skoro uro­ dziny ojca obchodzimy hucznie już za parę dni. A co u ciebie? Jak posuwa się budowa? - Świetnie. - River wstał. Zamknąwszy scyzoryk, schował go do kieszeni dżinsów. - Wybierasz się na prze­ jażdżkę? Pytanie było o tyle uzasadnione, że Rand miał na so­ bie sprane dżinsy, flanelową koszulę i znoszone buty kowbojskie. - A co? Bo jestem odpowiednio ubrany? - Randa ogar­ nęła wesołość. - Nie, stary. Sprzątałem biuro, które wynaj­ muję w Prosperino, a potem pomyślałem, że nie ma sensu się przebierać, skoro wybieram się na ranczo. Niby korzy­ stam z usług profesjonalnych sprzątaczek, ale mówię ci, nic tak nie zbiera kurzu jak książki prawnicze. A panie sprzą­ taczki myją podłogi, lecz książek nie ruszają. River wyszczerzył w uśmiechu zęby.

SAMOTNY WILK

215

- Dobrze nas wychowano, no nie, Rand? Żeby sprzą­ tać po sobie i nie wymagać od innych czegoś, co sami możemy zrobić. - To prawda. - Rand wzruszył ramionami. Był silnym, dobrze zbudowanym mężczyzną liczącym ponad metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, o czarnych wło­ sach i niebieskich oczach, bardzo podobnym do Joego sprzed trzydziestu lat. Może właśnie to podobieństwo sprawiło, że River czuł do niego instynktowną sympatię. Cieszył się, że są nie tylko braćmi, ale i przyjaciółmi. - Chociaż szkoda - dodał po chwili Rand. - Z tym niewymaganiem od innych... - Tak? - River skierował się w stronę niewielkiej lo­ dówki stojącej tuż za drzwiami stajni. - Chciałeś wymóc coś na mnie? - Owszem. - Rand uśmiechnął się lekko zażenowany. - Żebyś powiedział Sophie, że ją kochasz. Ten łabądek jest dla niej, prawda? A wcześniej były kwiatki, książka, lizak. Inez, stary, nie potrafi trzymać języka za zębami. Zwierza się córce, Maya zwierza się Drake'owi i sam rozumiesz... Mamy w tym domu doskonały system wczesnego ostrze­ gania. Wieści wędrują z prędkością światła. Gdybym pole­ ciał teraz do Waszyngtonu, pewnie zastałbym stos faksów od Drake'a. To co, powiesz Sophie? - Że ją kocham? - River wyjął z lodówki dwie bu­ telki wody mineralnej. Jedną podał swemu przybranemu bratu, drugą zatrzymał dla siebie. - Ona wie, ale mi nie wierzy. Chcę jej dać czas, żeby oswoiła się z tą myślą. Przez całe lata odtrącałem ją od siebie. O mało jej nie straciłem, kiedy zaręczyła się z Chetem.

216

KASEY MICHAELS

- Nie straciłeś. Ona go nigdy nie kochała. Wiem, co mówię, bo specjalnie przyleciała do Waszyngtonu, żeby ze mną pogadać. Z Chetem to był układ czysto zawo­ dowy. Może poprzez zaręczyny chciała ci coś przekazać, zmusić cię, abyś wreszcie przejrzał na oczy. Nie wiem. Podejrzewam, że Sophie też nie do końca to wie. W każ­ dym razie gotowa była zerwać z Chetem, rzucić pracę w agencji i wrócić do domu. Oczywiście fakt, że ty tu mieszkasz, miał niewielkie znaczenie. Może w dziewięć­ dziesięciu dziewięciu procentach wpływał na jej decyzję. River potarł ręką szyję, po czym pchnął kapelusz głę­ biej na oczy. - Tak myślisz? - Nie myślę, lecz wiem - odparł ze śmiechem Rand. - Hej, ty jesteś River czy jego sobowtór? Bo River, z któ­ rym się wychowywałem, już dawno przemówiłby Sophie do rozumu. Zabrałby ją na spacer i tak długo tłumaczył, że powinni być razem, aż by mu przyznała rację. A ty jej rzeźbisz łabędzie? Trzeba być brutalem, nie romantykiem. - Największy playboy na świecie udziela mi rad? Dzięki, przyjacielu. Nie potrzebuję pomocy. Rand uniósł ręce w geście rezygnacji. - W porządku, stary, przepraszam. Ale nie mogłem się powstrzymać. To moja siostra. Muszę dokuczać jej absztyfikantom. To mój braterski obowiązek. - Daj spokój, twoja uparta siostra świetnie sobie radzi bez ciebie. Ale wkrótce ulegnie mojemu czarowi. Nawet powiem ci, kiedy to nastąpi. Zanim wzniesiemy kieliszki, aby życzyć Joemu sto lat, będzie po wszystkim. Do tego czasu zgodzi się zostać moją żoną.

SAMOTNY WILK

217

- Świetnie. Wasze zdrowie. - Rand podniósł butelkę do ust, zanim jednak pociągnął łyk, kątem oka spostrzegł skręcające w podjazd auto. - Co on tu robi? River spojrzał na samochód, po czym przeniósł wzrok na Randa, który stał blady jak trup, zaciskając gniewnie usta. - Emmett Fallon? Nie mam pojęcia. Może przyjechał omówić z Joem jakieś sprawy zawodowe? A co? - Nic. Wiesz, niby nie mam powodu, żeby mu nie ufać. Na żadnych kłamstwach czy oszustwach go nie przyłapałem, a jednak nie lubię tego faceta. Im dłużej go znam i im częściej widuję, tym mniej mu ufam. Za­ zdrości ojcu, uważa, że powinien mieć większy udział w zyskach. Jest niesamowicie pazerny. Gdyby mógł, ob­ darłby ojca ze skóry. - Czyli Emmett nie należy do twoich faworytów... - Wiedząc, że Rand zamierza wyjechać tuż po przyjęciu urodzinowym Joego, River postanowił nie tracić czasu. - Nie, ani ten stary podrywacz, ani jego żonka. Jak ona ma na imię? Jeannie? Nie. Sarah? Nie. Beth Ann? Nie. Już wiem! Doris! Chyba Doris, prawda? - O to chodzi? Że ty uwodzisz, ale się nie żenisz, a on poślubia każdą kobietę, z którą idzie do łóżka? River przytknął do ust butelkę i pociągnął łyk wody. Nie wierzę. Musiał ci się jeszcze czymś narazić. - Niczym konkretnym, stary. Ale znam się na lu­ dziach. Emmett Fallon podlizuje się ojcu, prawi mu kom­ plementy, udaje lojalnego przyjaciela i współpracownika, a w głębi duszy zieje do niego nienawiścią. Podobnie jak stryj Graham. W dzieciństwie ojciec przez pewien

218

KASEY MICHAELS

czas mieszkał w Waszyngtonie. Postanowiłem zabawić się w detektywa. Rozmawiałem z różnymi ludźmi, za­ dawałem pytania. Dowiedziałem się co nieco o jego ro­ dzicach i naszym kochanym Grahamku. - Serio? - River usiadł z powrotem na ławce i nad­ stawił uszu. Ciekaw był wszystkiego, co Rand ma do powiedzenia zarówno na temat Fallona, jak i Grahama Coltona. - Tak, serio - odparł z uśmiechem Rand. - To co, mówić dalej? - Jak chcesz. - River wzruszył ramionami. - Dobra, ale nie będę się wdawał w szczegóły. Ojciec Joego, Teddy Colton, był prawnikiem w Waszyngtonie. Wcale nie najlepszym, ale uwielbiał życie towarzyskie, więc miał mnóstwo przyjaciół. Ożenił się z kobietą o imieniu Kay, która pochodziła z rodziny bogatej, choć stojącej znacznie niżej w hierarchii społecznej. To dziad­ kowi nie przeszkadzało. Chciał mieć pieniądze, żeby móc żyć tak, jak - jego zdaniem - na to zasługiwał. - Każdy by tak chciał. - No pewnie. W każdym razie Teddy'emu i Kay uro­ dził się syn Joe, a pięć lat później drugi syn Graham. Powinni byli poprzestać na jednym, ale... Któregoś dnia Teddy, który lubił sobie wypić, zabrał Kay, która również lubiła wypić, na przyjęcie. W drodze powrotnej rozbili się na drzewie. Osieroceni chłopcy trafili do domu swoich bogatych dziadków, rodziców zmarłej mamusi. Ale dziad­ kowie nie chcieli, żeby Joe z nimi mieszkał, bo z wy­ glądu za bardzo przypominał im zięcia, który po pijanemu wjechał na drzewo i zabił ich córkę. Więc zostawili sobie

SAMOTNY WILK

219

młodszego Grahama, a Joego odesłali do Kalifornii. Do kumpla Teddy'ego z wojska, Jacka McGratha. River uniósł rękę, przerywając Randowi monolog. - Tę część historii znam. Joe poczuł się odrzucony, lecz pobyt u McGrathów okazał się najlepszą rzeczą, jaka go w życiu spotkała. Jack i Maureen przyjęli go pod swój dach i otoczyli opieką, mimo że mieli gromadkę włas­ nych dzieci, a do bogatych nie należeli. Dzięki nim wy­ rósł na porządnego człowieka. A ja dzięki nim trafiłem do waszej rodziny. Bo Joe postanowił odwdzięczyć się za ich dobroć, ofiarując dom innym sierotom. Nie znam jednak historii Grahama. Rand wypił do końca wodę, zgniótł butelkę i cisnął do kosza. - Biedny Graham. I biedni jego dziadkowie. Wzięli nie tego wnuka, co trzeba. Graham był rzeczywiście po­ dobny do ich córki, ale charakterek miał swojego ojca. To po pierwsze, a po drugie, po paru latach staruszkowie stracili majątek, zostali bez grosza. Co wtedy zrobił ich kochany wnuk? Porzucił ich. Przypomniał sobie o star­ szym bracie, z którym wcześniej nie utrzymywał kon­ taktu, a który właśnie zaczął świetnie prosperować. - I Joe przyjął go z otwartymi ramionami - dokoń­ czył River. - W myśl zasady: co moje, to i twoje. Zgad­ łem? - Zgadłeś. - Rand wykrzywił się z niesmakiem. Podobnie sprawa wygląda z Emmettem Fallonem. Kiedyś przed laty współpracowali przy wydobywaniu ropy. Teraz Emmett uważa, że należy mu się udział we wszystkich spółkach wchodzących w skład Colton Enterprises.

220

KASEY MICHAELS

W kopalniach, w mediach, we wszystkim. Nasz ojciec Riv, ma jedną podstawową wadę. Jest zbyt porządnym, zbyt dobrym i stanowczo zbyt ufnym człowiekiem. - Staram się mieć go na oku - powiedział River, rów­ nież rzucając pustą butelkę do kosza na śmieci. - Wszy­ scy tu pilnujemy, aby nie stała mu się żadna krzywda. - Wiem, przyjacielu. - Rand objął brata ramieniem i uściskał serdecznie. - Dlatego chciałem z tobą pogadać i dlatego trzymam kciuki, aby Sophie przyjęła twoje oświadczyny. Nie poddawaj się, słyszysz? - Nie mam zamiaru - odparł River, siadając z po­ wrotem na ławce. Po chwili podniósł łabędzia, który wymagał kilku drobnych poprawek. Rand pożegnał się, mówiąc, że musi zajrzeć do Joego, sprawdzić, czy Emmett przypadkiem nie usiłuje czegoś od niego wyłudzić. River skinął głową: tak, ostrożność nie zawadzi. Wyjął z kieszeni scyzoryk, wyciągnął ostrze i zaczął skrobać cienkie mydlane wiórki. Wiedział, że łabędź będzie pięk­ ny, że Sophie ucieszy się, tak jak z innych podarków. A potem, już niedługo, nadejdzie wielki dzień. Dzień, w którym zjadą się goście zaproszeni na przy­ jęcie z okazji sześćdziesiątych urodzin Joego. Dzień, w którym on i Sophie rozpoczną nowe szczęśliwe życie. Dzień, który na zawsze pozostanie w ich pamięci.

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Od rana świeciło słońce, więc wszyscy odetchnęli z ul­ gą, choć prawdę mówiąc, nikomu nawet nie przyszło do głowy, że w dniu urodzin Joego Coltona mógłby padać deszcz. Po pierwsze, w Kalifornii w ogóle rzadko pada, a po drugie, było nie do pomyślenia, żeby przyjęcie od­ bywało się w strugach deszczu! Inez i jej pomocnica Nora Hickman pracowały bez chwili wytchnienia. Owszem, przyrządzały posiłki dla do­ mowników, ale od kilku dni przeganiały z kuchni każ­ dego, kto odważył się tam zajrzeć. Na dziecińcu i w ogrodzie ustawiono trzy wielkie na­ mioty. Fontanna lśniła, migotały zawieszone na drzewach światełka, w powietrzu unosił się zapach kwiatów. W ogromnym salonie wzniesiono specjalne podwyż­ szenie dla orkiestry; drugie podwyższenie - dla drugiej orkiestry oraz dla mówców, którzy będą chcieli wygłosić przemówienie do jubilata - zbudowano na dziedzińcu. Poprzedniego dnia przyleciała z Paryża ciotka Joego, cudownie ekscentryczna, osiemdziesięcioośmioletnia Sybil, która natychmiast zażądała, aby w całym domu roz­ stawiono popielniczki. Albo rodzina pozwoli jej palić, albo wsiada w następny samolot i wraca do Francji. - Gdyby nie seks i papierosy, nie miałabym w życiu

222

KASEY MICHAELS

żadnych przyjemności - oznajmiła staruszka, mrugając porozumiewawczo do Sophie. Sophie znalazła kilka popielniczek. Potem odszukała ogrodnika Marca i poprosiła go, żeby do wszystkich po­ koi dostarczył wazony z kwiatami; Meredith bowiem za­ rządziła, by kwiaty stały wyłącznie w jej pokoju. W koń­ cu ustaliła z Inez, aby przygotowano poczęstunek dla dziennikarzy i fotografików obsługujących przyjęcie pamiętała ze wstydem, że poprzednim razem Meredith po macoszemu potraktowała przedstawicieli mediów. Wreszcie wszystko było gotowe. Inez upiekła gigan­ tyczny tort na trzysta osób, ludzie z firmy cateringowej krą­ żyli po domu i ogrodzie, rozstawiając stoły i krzesła. So­ lenizant narzekał, że musi włożyć smoking, a żona soleni­ zanta od trzech godzin siedziała zamknięta w swoim pokoju z fryzjerem oraz przywiezioną przez niego wizażystką. Jeszcze dwie godziny i zjadą się wszyscy zaproszeni goście. Po sześciu lub siedmiu godzinach zaczną się żeg­ nać i rozjeżdżać do domów. Tyle pracy, tyle przygoto­ wań, kilka godzin zabawy, a potem... No właśnie, co potem? Rand wróci do Waszyngtonu, Drake wyjedzie gdzieś z jakąś tajemniczą misją. Amber już ogłosiła, że nazajutrz rano wybiera się z przyjaciółmi w tygodniową podróż. Emily oczywiście zostanie, Re­ beka będzie od czasu do czasu wpadać z wizytą. A przy­ brane rodzeństwo? Chance, który zajmował się sprzedażą sprzętu rolniczego, znów ruszy w objazd stanu. Tripp, wzięty pediatra, podejmie na nowo praktykę. Wyatt razem z Randem poleci do Waszyngtonu - obaj pracowali w tej samej firmie prawniczej. A syn Emmetta, Blake Fallon.

"

SAMOTNY WILK

223

który przed wieloma laty uciekł z domu i zamieszkał na ranczu Coltonow, pewnie będzie zaglądał raz na tydzień, nie częściej, bo prowadzenie sierocińca w Hopechest wy­ pełniało mu każdą wolną chwilę. Czyli poza rodzicami i Emily w Hacienda del Alegria zostanie tylko River James. Może wkrótce przeprowadzi się do własnego domu, ale ten dom znajdował się zaledwie o rzut kamieniem od siedziby Coltonów i od niej, Sophie, która też nigdzie nie wyjeżdża. Chociaż... mogłaby skorzystać z zaproszenia ciotki Sybil i przez kilka miesięcy pomieszkać w Paryżu. Była to kusząca propozycja. Zamierzała napisać książkę po­ święconą Hopechest; może we Francji, z dala od rodziny, łatwiej byłoby jej zacząć? Ciekawe, jak by się River zachował? Czy próbowałby ją powstrzymać? Czy prosiłby, by została? Przedtem nig­ dy nie protestował, gdy znikała z jego życia. - Kwiaty, Sophie - rzekła Maya Ramirez, wchodząc do pokoju. Była prawie niewidoczna za ogromnym bu­ kietem składającym się co najmniej z trzech tuzinów dłu­ gich czerwonych róż. - O rany! - zawołała Sophie, biorąc od Mayi ciężki wazon. - Jakie piękne! Twój ojciec je wyhodował? W ciemnych oczach Mayi rozbłysły wesołe iskierki. - Bez przesady. Tata zna się na kwiatach, ale aż tak dobry to nie jest. Poza tym, gdyby wyhodował tak wspa­ niałe róże, nikomu nie pozwoliłby ich ściąć. Gdzieś tu jest karteczka... - Wskazała małą białą kopertę ukrytą między pąkami. - Muszę lecieć. Mama przeżywa zała-

224

KASEY MICHAELS

manie nerwowe, co znaczy, że wszystko jest zapięte na ostatni guzik i nie ma czym się zająć. Nie zapomnij, Soph, że o szóstej, zanim przybędzie reszta gości, prze­ widziana jest uroczysta kolacja dla najbliższych. Przyje­ chał już senator Howard; razem z jubilatem właśnie na­ poczęli pudełko cygar od kongresmana Blakely'ego. Ma­ ma oczywiście narzeka, że zasmrodzą cały dom... Sophie postawiła wazon na toaletce i sięgnęła po biały kartonik. Na kopercie widniało tylko jej imię; w środku na podłużnym kartoniku niewiele więcej: „Pytałaś, co jest na górze. Przyjdź i zobacz". - Dziś? - spytała na głos. - Krąży jak widmo, zasy­ pując mnie prezentami, i nagle wyskakuje z zaproszeniem? Kąciki warg jej zadrżały, po chwili rozciągnęła usta w szerokim uśmiechu. Czemu nie? Zdąży obrócić. Ko­ lano miała na tyle sprawne, że mogła normalnie prowa­ dzić samochód. Prysznic już wzięła, musi się tylko ubrać. Inez nie potrzebuje jej pomocy. Hmm. Korciło ją... - Szlag by cię trafił, River! Wciągnęła przez głowę prostą czarną sukienkę, po czym poprawiła ręką fryzurę, usiłując nadać jej poprzedni kształt. Następnie pociągnęła usta szminką i krytycznym okiem przyjrzała się bliźnie na lewym policzku. Należy ją starannie przypudrować... - E tam! - mruknęła, uśmiechając się do swojego od­ bicia. - Kto by się przejmował? Nie ja! - I rzeczywiście; było jej zupełnie wszystko jedno, czy blizna jest wi­ doczna czy nie. - Jak się komuś nie podoba, to niech nie patrzy. - Sophie! - zawołała Emily, zauważywszy, jak siostra

SAMOTNY WILK

225

biegnie przez salon. - Ciocia Sybil mówi, że brakuje na zewnątrz popielniczek. Co mam zrobić? - Powiedz, żeby zaczęła żuć tytoń! Wtedy wystarczy splunąć byle gdzie! - rzuciła przez ramię Sophie. Z ha­ czyka przy drzwiach chwyciła kluczyki samochodowe. - Splunąć...? Ależ... Emily obejrzała się za siebie, lecz Sophie już nie było. Wytężyła słuch. Przez moment słyszała odgłos kroków na żwirowym podjeździe, a potem charakterystyczny pisk opon. - Stoimy w miejscu, prawda, Martho? - spytała Louise Smith. - Wiemy, że moja babka miała na imię Sophie. Wie­ my, że widziałam siebie w ogrodzie. A właściwie, że wi­ działam dwie Louise. Od pewnego czasu nie posunęłyśmy się naprzód... Dlaczego chcesz zrezygnować z hipnozy? Martha Wilkes odłożyła notes, w którym zapisywała swoje spostrzeżenia, i popatrzyła Louise prosto w oczy. - Dobrze wiesz dlaczego - odparła. - Z powodu bó­ lów głowy. Tych strasznych migren, na które cierpisz. - Bóle głowy dawniej też miewałam. - Codziennie? Chyba nie. Posłuchaj, Louise. Dobrze, że internista przepisał ci coś, co skutkuje, ale to są bardzo silne leki. Nie chcę, żebyś się nimi truła. Jesteś coraz chudsza, śnią ci się w nocy koszmary. To naprawdę nie ma sensu. Hipnoza za bardzo cię stresuje. Jako psycholog i jako twoja przyjaciółka uważam, że trzeba przystopo­ wać. Przynajmniej dopóki migreny nie ustaną. Louise z trudem powstrzymała łzy. - Tak bardzo chciałam znów zobaczyć tę dziewczyn­ kę, ale Patsy... ona mnie odpycha, przysłania mi obraz.

226

. KASEY MICHAELS

To dziwne uczucie. Mam wrażenie, jakbym siedziała w kinie i oglądała siebie na ekranie. Jakbym jednocześ­ nie była aktorem i widzem. - Potrząsnęła głową. - Boże, jak strasznie tęsknię za tą małą. Z okna sypialni River dojrzał nadjeżdżający samo­ chód. Wolnym krokiem ruszył na dół po schodach, wma­ wiając sobie, że wcale się nie denerwuje, że serce mu nie łomocze, a pot nie spływa po plecach. Podniósł rękę do czarnej jedwabnej muszki, z którą mę­ czył się przez dwadzieścia minut, zanim udało mu sieją prosto zawiązać. Ostatni raz występował w smokingu, kiedy towa­ rzyszył Sophie na balu maturalnym. W pożyczonym smo­ kingu, pożyczonej krawatce pod szyją i pożyczonych skó­ rzanych butach, które skrzypiały przy każdym kroku. Teraz był właścicielem smokingu, właścicielem czar­ nych onyksowych spinek i właścicielem lśniących skórza­ nych butów, które - zważywszy na cenę - nie miały prawa skrzypieć. Całkiem nieskromnie uważał, że śnieżnobiała ko­ szula niezgorzej się prezentuje na tle jego opalonej skóry. Przez moment wahał się, co zrobić z włosami; po namyśle związał je cienkim czarnym rzemykiem. Choć elegancko ubrany, w niczym nie przypominał Cheta Wallace'a. Zresztą, ku jego zdziwieniu, strój wcale mu tak bardzo nie przeszkadzał; zresztą trudno, aby co­ dziennie, niezależnie od okazji, paradował w spranych dżinsach i zakurzonych kowbojskich butach. Usłyszał, jak samochód zatrzymuje się przed domem. Policzywszy w myślach do dziesięciu, otworzył drzwi, akurat gdy Sophie zbliżała się do werandy.

SAMOTNY WILK

227

- Wyglądasz przepięknie - rzekł, patrząc, jak ostroż­ nie podciąga suknię, aby jej nie przydeptać. - Wyglądam tak, jakbym wystroiła się w dwie mi­ nuty. I mniej więcej tyle mi to zajęło. - Podniosła wzrok; na jej twarzy pojawił się wyraz oszołomienia. - Boże... - szepnęła. - Nie wierzę... nie wierzę własnym oczom. - Co? Aż tak źle? Potrząsnęła głową, po czym z trudem przełknęła ślinę. - Przeciwnie, wyglądasz bosko, jakbyś miał zamiar zdeprawować połowę żeńskiej populacji. - Uśmiechnęła się promiennie. - Wiesz, najbardziej podobał mi się łabędź. Może dlatego, że sam go wyrzeźbiłeś. Wyciągnął do niej rękę. - Chodź, Sophie. Chodź ze mną na górę. - Bałam się, że nigdy mnie nie zaprosisz - powie­ działa cicho i mijając go, weszła do środka. Meredith przekręciła głowę w lewo, w prawo, potem w lusterku, które Frank trzymał, obejrzała misternie upię­ ty kok pełen fantazyjnych pukli i loków. - Idealnie. Po prostu idealnie, Frank - pochwaliła mi­ strza grzebienia. - Jesteś geniuszem. - Nie bez znaczenia jest osoba, którą czeszę - rzekł fryzjer, chowając lusterko do bocznej kieszeni płóciennej torby. - O loki może się pani nie martwić. Ten lakier jest świetny. Mocno trzyma, ale nie skleja włosów. Zre­ sztą zostawię go pani. - Postawił pojemnik na toaletce. - Przekona się pani, jakie to cudo. - Dziękuję, Frank. Meredith wstała z fotela i zsunęła jedwabną pelerynę

228

KASEY MICHAELS

w lamparcie wzory, którą Frank na czas pracy okrył jej ramiona. Pod spodem miała na sobie różową suknię w ja­ skrawozielone pasy sięgającą ziemi, rozciętą od dołu do połowy uda, a od góry niemal po pępek. Długie rękawy jakby jeszcze bardziej podkreślały głębokość dekoltu. Podniosła z toaletki złoty naszyjnik wysadzany bry­ lantami, który Joe podarował żonie z okazji dwudziestej rocznicy ślubu, i bez słowa podała go Frankowi, nasta­ wiając szyję. Następnie wsunęła do uszu jednokaratowe brylantowe kolczyki. - Jak wyglądam? - Obróciła się wokół własnej osi. Frank pociągnął długi, luźno skręcony lok opadający wzdłuż jej policzka. - Jak marzenie. Nic dodać, nic ująć. - A ja bym dodała. Po kolejnym karaciku! - oznajmiła ze śmiechem Meredith, po czym wyjęła z szuflady kilka studolarowych banknotów. Ocierając się o Franka, wsunęła mu pieniądze do kieszeni koszuli. - A teraz zmykaj. Muszę wypić kilka martini, bo inaczej nie wysiedzę przy stole. Tak jak tego po nim oczekiwano, Frank błysnął zę­ bami w uśmiechu i zaczął pośpiesznie zbierać grzebie­ nie. Po chwili, skinąwszy głową na wizażystkę, która nie mając nic do roboty, piłowała sobie paznokcie, ruszył w stronę drzwi. Meredith została sama. Nareszcie! Ponownie wyciąg­ nęła szufladę. Tym razem wydobyła cienką szklaną fiol­ kę. W środku był przezroczysty płyn. - Cholerna sukienka - mruknęła, poklepując się po biodrach. - Gdzie ja, do diabła, mam to wsadzić? - Po­ patrzyła na swoje odbicie w lustrze. - Nie tam, gdzie

SAMOTNY WILK

229

zazwyczaj chowa się drobiazgi, bo tego, w co się je cho­ wa, nie mam na sobie. Marzyła o drinku, ale wiedziała, że najpierw - na trzeźwo! - musi rozwiązać problem fiolki. - Do torebki? Bez sensu - ciągnęła monolog. - We własnym domu, na własnym przyjęciu, gospodyni nie chadza z torebką w ręku. Zostawić w szufladzie? Zbyt ryzykowne. Mogę nie mieć czasu, żeby zajrzeć tu przed toastem. Psiakość! Nagle utkwiła spojrzenie w pojemniku z lakierem do włosów. Hm, może się uda! Frank powiedział, że nic nie zburzy jej fryzury, ani prawdziwych loków, ani tych do­ czepionych. Usiadłszy przed lustrem, sięgnęła po leżące na toaletce spinki. Uniosła skręcony kosmyk, owinęła nim fiolkę, po czym zabezpieczyła ją trzema prawie nie­ widocznymi spinkami. Ponownie spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Do­ skonale, ale ostrożności nigdy nie za wiele. Na wszelki wypadek spryskała włosy lakierem, odczekała chwilę i potrząsnęła głową. - Masz rację, Frank. Ten lakier rzeczywiście jest świetny. - Naprawdę sam to wszystko zrobiłeś? - spytała So­ phie, rozglądając się dookoła. Leżała na środku ogromnego łóżka. River leżał obok, wsparty na łokciu, i też rozglądał się po pokoju. Drew­ niane podłogi, seledynowa tapeta na ścianach, w oknach białe muślinowe zasłony. No i meble: dziewiętnastowie­ czna toaletka z drewna wiśniowego, którą wypatrzył w Prosperino, komoda, którą sam zbudował, sekretarzyk

230

KASEY MICHAELS

z miedzianymi okuciami, który - jak podejrzewał przypadnie Sophie do gustu, i oczywiście wielkie mał­ żeńskie łoże z białą narzutą w polne kwiaty. - Podoba ci się? - Co, takie ohydztwo? - spytała, trącając go żartob­ liwie w bok. - Nie bądź śmieszny! Jestem oczarowana. A nie przyszło ci do głowy, że tylko dlatego się z tobą kochałam? Bo tak bardzo zachwycił mnie ten pokój? - E tam! Nie dałabyś się przekupić. - Pogładził ją czule po ramieniu. - Zresztą przyjechałaś tu nie z po­ wodu pokoju, ale dlatego, że wzruszył cię łabądek. - To prawda. - Przekręciwszy się na bok, ujęła go za rękę. - Powiedz: kochasz mnie? - Kochasz mnie? - powtórzył i bojąc się, że go za­ atakuje, szybko przygniótł ją swoim ciałem. - Kochasz mnie, a ja kocham ciebie. I będę kochał przez następny milion lat. Pogłaskała go po policzku. - Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Tyle straconego czasu... - Przez ciebie, złotko. - Pocałował ją w czubek nosa. - Bo ja jestem... jak to powiedziałaś? Najwspanialszy? - Och, bez przesady. Tak mi się tylko wypsnęło. Uśmiechnęła się. - Ale wiem, do czego zmierzasz. Chcesz, żebyśmy przeszłość puścili w niepamięć i skoncentrowali się na przyszłości. Zgadłam? - Nie chcę nic puszczać w niepamięć, Sophie - sze­ pnął. - Oczywiście, że wolę pamiętać rzeczy dobre niż złe, ale wszystko złożyło się na to, że jesteśmy tu teraz razem. I radości, i smutki.

SAMOTNY WILK

231

- Jesteś niesamowity, wiesz? - Znów ci się wypsnęło? Parsknęła śmiechem; po chwili spoważniała. - Nie spytasz, River? - O co? - Delikatnie kąsał ją w szyję. Zamknęła oczy, rozkoszując się dotykiem jego warg. - O test. Czy sobie zrobiłam. Nie jesteś ciekaw? - Nie. - Podniósł głowę. - A wiesz dlaczego? Bo wynik nie ma znaczenia. Kocham cię i pragnę cię po­ ślubić. Jutro, dziś, jak najszybciej. Dziecko nie wpłynie na moją decyzję. Liczysz się tylko ty. - Och, Riv. - Zamrugała oczami, usiłując pozbyć się łez. - Ja też cię kocham. I dlatego ci powiem. Zrobiłam test i wyszło, że... Przyłożył palec do jej ust. - Później - szepnął. Dopiero kiedy skinęła głową, cofnął dłoń, a na miej­ sce palca przytknął wargi. Nie dotarli na zaplanowaną przed przyjęciem uroczy­ stą kolację dla rodziny. Najpierw znów się kochali, potem przez kwadrans chodzili na czworakach, szukając ony­ ksowych spinek do mankietów. - Spóźniliście się - powiedział Rand, kiedy w końcu dojrzał Rivera przy barze w ogrodzie. - Założyłem się z Drakiem o pięć dolców, że ogłosicie dziś z Sophie swoje zaręczyny. I co, wygram? - Trzeba było założyć się o dziesięć - odparł River, uśmiechając się od ucha do ucha. W jednej ręce trzymał szklankę piwa, w drugiej szklan-

232

KASEY MICHAELS

kę oranżady - nie liczył, że w barze znajdzie mleko. Zresztą Sophie nikomu nie chciała na razie mówić o ciąży. Obiecał jej, że zachowa tę radosną nowinę w tajemnicy, podejrzewał jednak, że długo nie podoła, bo rozpierało go szczęście. On, którego wszyscy uważali za samotnika, przestanie nim być. Wkrótce będzie miał rodzinę... - Poczekamy, aż skończą się toasty i dopiero wtedy ogłosimy, że zamierzamy się pobrać. - Świetnie, stary. - Rand silnie klepnął Rivera w ple­ cy. - Wiedziałem, że można na ciebie liczyć. Gratulacje. Sophie stała koło syna Grahama, Jacksona, i obser­ wowała krzątaninę przed ustawioną w ogrodzie sceną. Gwiazdy lśniły na niebie, powietrze pachniało kwiatami, a po dziedzińcu krążyli elegancko ubrani goście. - W tym jaskrawym stroju wyróżnia się pośród tłumu, prawda? - Jackson wskazał kieliszkiem w stronę Meredith. - Zdecydowanie - przyznała Sophie. Nagle zauważyła, jak matka nerwowym ruchem pod­ nosi rękę do czoła i przygładza loki. Czyżby rozbolała ją głowa? Może powinna do niej podejść, spytać, czy wszystko w porządku? Ale zanim wykonała krok, zoba­ czyła przy swoim boku Cheyenne James. - Mój braciszek wygląda dziś wyjątkowo urodziwie oznajmiła Cheyenne, mrugając do Jacksona. - I promienieje radością. Trochę jak Sophie. Nie sądzisz, Jackson? Jackson zmarszczył zdezorientowany czoło. - Czyżby mnie coś ominęło? - spytał. Obie kobiety wybuchnęły śmiechem. Po chwili dołą­ czył do nich River.

SAMOTNY WILK

233

- Cześć, siostrzyczko - powiedział, cmokając Cheyenne w policzek. - Co was tak cieszy? - Ty - odparła Cheyenne. - I niech ci się nie zdaje, że coś przede mną ukryjesz, bo czytam w twoich my­ ślach. - Przeniosła spojrzenie na Jacksona. - Kotku, mo­ że byśmy się czegoś napili, co? O, jest Rebeka! Muszę z nią pogadać. Jackson, bądź tak miły i skombinuj mi coś zimnego. Będę tam, z Rebeką. - Dlaczego pozwalam, żeby one wodziły mnie za nos? - spytał Jackson, odprowadzając Cheyenne wzro­ kiem. Jej długie, kruczoczarne włosy kołysały się zmy­ słowo przy każdym kroku. - Sympatyczna dziewczyna. Dlaczego nikt mi jej wcześniej nie przedstawił? - Dlatego, że pracujesz dwadzieścia sześć godzin na dobę, dbając o interesy Coltonów - odparła Sophie. A Cheyenne potrafi czytać w myślach, prawda, Riv? - Prawda. Ma duże zdolności telepatyczne. Jackson obejrzał się przez ramię, ale Cheyenne znik­ nęła w tłumie. - Jeśli jest, jak twierdzicie, będzie wiedziała, że po­ szedłem spełnić jej życzenie. Chyba lepiej, żebym sko­ rzystał z barku w gabinecie Joego? Bo tu w ogrodzie trudno będzie dopchać się do lady, a zaraz zaczną się przemówienia... River wziął Sophie za rękę i podeszli bliżej sceny. - Twoja mama wygląda rewelacyjnie. Sophie wspięła się na palce, usiłując dojrzeć matkę, ale ni stąd, ni zowąd widok zasłonił jej Emmett Fallon. - Przepraszam, nie zauważyłem cię, Soph. Muszę na­ pełnić kieliszek. Zaraz zaczną się toasty...

234

KASEY MICHAELS

Oddalił się pośpiesznie w stronę drzwi, za którymi zniknął Jackson. - Kretyn - mruknął pod nosem River. - Jak się czu­ jesz, mamuśku? - Dobrze - odparła Sophie. - Ale jak jeszcze raz na­ zwiesz mnie mamuśką, to pożałujesz. - Cmoknęła go w policzek. - Boże, istny dom wariatów. Mama zapro­ siła... Spójrz, Riv! Tata wchodzi na scenę. Razem z ma­ mą. Myślisz, że będzie przemawiał? - Chyba tak. Meredith trzyma dwa kieliszki szampa­ na. Podejdźmy bliżej. Meredith, oświetlona blaskiem reflektorów, wyglądała przepięknie. W pewnej chwili podała mężowi kieliszek złocistego płynu, potem podniosła rękę do włosów i przy­ gładziła je, uśmiechając się promiennie. - Czekamy, solenizancie! - zawołał ktoś z tłumu. Wszyscy zaczęli klaskać. - Starczy, kochani, starczy - uciszył zebranych Joe. Sophie słuchała ojca ze wzruszeniem. A to zażarto­ wał, a to zadrwił z samego siebie, to znów mówił po­ ważnie. Na koniec podziękował gościom za przybycie. - Kto wie, może w tej sytuacji dożyję sześćdziesią­ tych piątych urodzin? - Sto sześćdziesiątych piątych! Sophie odwróciła się. Rand puścił do niej oko. - Słyszysz, tato? Sto sześćdziesiątych piątych! Joe wybuchnął śmiechem i wzniósł toast. - W porządku. Niech i tak będzie. Sophie przysunęła szklankę do ust i popatrzyła na Rivera, kiedy nagle powietrzem wstrząsnął huk. Odruchowo

SAMOTNY WILK

235

spojrzała na scenę i zobaczyła, jak Joe osuwa się na zie­ mię, jedną ręką obejmując Meredith. - Tato! - wrzasnęła Sophie i trzymając Rivera za rękę, przeciskała się przez zdezorientowany tłum. - Tatusiu! W małej, ciemnej sypialni w Missisipi Louise Smith poderwała się na łóżku, przycisnęła ręce do policzków i zaczęła rozdzierająco krzyczeć. Jej krzyk niósł się echem po całym domu.
Michaels Kasey - Ród Coltonów - Samotny wilk.pdf

Related documents

232 Pages • 51,381 Words • PDF • 808.4 KB

12 Pages • 6,651 Words • PDF • 229 KB

434 Pages • 81,466 Words • PDF • 1.2 MB

203 Pages • 61,306 Words • PDF • 933.1 KB

265 Pages • 64,568 Words • PDF • 1.1 MB

323 Pages • 74,957 Words • PDF • 1.6 MB