Matthew Pearl - Instytut mlodych

493 Pages • 127,232 Words • PDF • 1.9 MB
Uploaded at 2021-09-24 13:29

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Mojemu synowi

Księga pierwsza BUDOWNICTWO LĄDOWE I TOPOGRAFIA

1 4 KWIETNIA 1868 ROKU Dumne kształty żaglowca majaczące w porannej mgle sprawiały, że „Światłość Wschodu” mogła uchodzić za najszczęśliwszy statek, jaki kiedykolwiek wpłynął do Zatoki Bostońskiej. Żeglarze o zarośniętych ogorzałych twarzach i skórze schodzącej od słońca rozgniatali w dłoniach lub pod podeszwą ostatnie racje orzechów, nucąc starą pieśń o dziewczynie, która została na brzegu. Dzielnie stawili czoła przeciwnościom, przetrwali gwałtowne marcowe wiatry, wzburzone morza i niebezpieczne porty, wykonali pracę nad siły, a teraz czekała ich sowita zapłata. Niebawem mieli zejść na ląd i oddać się rozlicznym uciechom miasta. Sternik dzierżył ster pewną ręką, nie spuszczając wzroku z instrumentów, czekając, aż mgła rozproszy się na tyle, aby ich sygnał został dostrzeżony z łodzi pilota. Chociaż Zatoka Bostońska miała powierzchnię siedemdziesięciu pięciu mil kwadratowych, względy obronne sprawiły, że jej tory wodne były tak wąskie, iż dwa duże statki nie mogły się bezpiecznie minąć bez pomocy pilota. Pan Beal, surowy kapitan „Światłości Wschodu”, przechadzał się po pokładzie wyraźnie rad, co dodatkowo zwiększało podniecenie załogi. Beal widział oczyma duszy, jak łódź pilota przebija się przez mgłę, zmierzając im na spotkanie. Wyobrażał sobie, jak pilot, ubrany niczym przedsiębiorca pogrzebowy, salutuje niedbale i choć raz uwalnia Beala od ciężaru obowiązków. Chwilę później ich oczom ukażą się doki i nabrzeża, i wielkie magazyny z granitu nigdy dość duże, aby pomieścić zagraniczny ładunek sprowadzony przez kupców, a za nimi lśniącą na horyzoncie złotą kopułę siedziby legislatury – błyszczącą czaszkę najpiękniejszego miasta świata. W ciągu ostatnich lat, gdy z wojny z secesjonistami wróciło tylu ludzi, nawet najskromniejszy z bostońskich kupców stał się przedsiębiorcą nękanym nadmiarem rąk do pracy. Miasto pyszniło się swoją historią sięgającą czasów, gdy było małą uroczą osadą, ale Beal był dość stary, żeby wiedzieć, jak sztuczny i powierzchowny był jego współczesny obraz. Wyrównano wzgórza, które kiedyś opadały ku zatoce, a ich pozostałości wykorzystano do zasypania przesmyków i zatoczek, użyto jako fundamentu ulic, nowych dzielnic

i nabrzeży jak to, do którego za chwilę zacumują. Pamiętał czasy, kiedy ogród publiczny był bagnistą równiną wyznaczającą naturalną granicę Bostonu. Z oddali doleciał ich ryk syreny z komina niewidocznego statku płynącego swoim kursem lub, jak oni, zmierzającego do kresu podróży. Beal poczuł głębokie duchowe pokrewieństwo ze wszystkimi nieznanymi żeglarzami. Spojrzał na sierp księżyca i pomyślał, że niebawem nawet w tej paskudnej mgle będzie dość światła, aby wyznaczyć kurs. Przyjemne rozmyślania przerwało jasne światło rozbłyskujące tuż nad powierzchnią wody. Kiedy kapitan pochylił się naprzód, porwana przez prąd szalupa wyłoniła się z mgły i przepłynęła na prawo od ich dziobu. Obserwator krzyknął ostrzegawczo, a Beal chwycił tubę i wydał polecenie zmiany kursu. W górę poszybował kobiecy krzyk. Szkuner wykonał raptowny zwrot, aby uniknąć zderzenia z małą łodzią, ale było już za późno. Pasażerowie szalupy skoczyli do wody, aby ratować życie, a łupina została rozerwana na kawałki przez dziób „Światłości Wschodu”. Krzycząca kobieta trzymała małe dziecko nad falami. Ku zaskoczeniu kapitana zza gęstej zasłony mgły wyłoniła się inna przeszkoda, tym razem po sterburcie szkunera – wycieczkowy parowiec z banderami sygnalizującymi niebezpieczeństwo i kadłubem nabierającym wody. – Oczyścić dolny pokład! – krzyknął Beal. „Światłość Wschodu” nie miała żadnego pola manewru. Bok jej kadłuba otarł się, a później wgryzł w bok zbłąkanego parowca, taranując przedni pokład. Rury pękły, a rozgrzana para wystrzeliła w ciężkie powietrze, gdy pękła ładownia szkunera. Teraz i oni zaczęli szybko nabierać wody. Na pokładzie obu statków zapanował chaos. Beal krzyknął, aby wyrzucić ładunek za burtę, a później powtórzył komendę ostrym tonem, gdy jego ludzie się zawahali. Wiedzieli, że jeśli tego nie uczynią, stracą nie tylko zarobek i statek, ale także życie. – Kapitanie! Tam! Zdumiony Beal spojrzał znad relingu, gdy powiew wiatru rozproszył mgłę. W oddali zamajaczyło nabrzeże, ale stało się jasne, że zbliżają się doń pod niewłaściwym kątem, płynąc równolegle, zamiast obrać prostopadły kurs. Kapitan rozłożył lunetę, nie dowierzając własnym oczom. Barkentyna pod

brytyjską banderą uderzyła w koniec jednego z nabrzeży i stanęła w ogniu. Inny szkuner o nazwie „Gladiator” dryfował wzdłuż nabrzeża, a jego załoga rozpaczliwie próbowała go przycumować. Kiedy patrzył, płomienie przeniosły się na żagle „Gladiatora”, które chwilę później zajęły się ogniem. Podczas paru chwil dobrej widoczności na obszarze niegdyś spokojnej zatoki ujrzał kilkanaście statków znajdujących się w zagrożeniu, rozbrzmiewających przenikliwymi gwizdami, biciem dzwonów, rykiem syren mgłowych i innych rozpaczliwych sygnałów. Beal potknął się i poślizgnął, pędząc jak oszalały do instrumentów nawigacyjnych. Igła kompasu sterowego pod szklaną pokrywą obracała się gwałtownie jakby dręczona wyrzutami, a igła jego kieszonkowego kompasu obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni tak, że północ znalazła się w miejscu południa. Przez całe swoje marynarskie życie nawigował, korzystając z instrumentów wyregulowanych zgodnie z wiedzą dziewiętnastu wieków i wiedział, że nie było mowy, aby wszystkie jednocześnie zawiodły. Parowiec wycieczkowy, w który nagle uderzyli, z głośnym łoskotem przechylił się na dziób. Kilka sekund później znalazł się pod wodą. W miejscu, gdzie się przed chwilą znajdował, powstał wir, wsysając nieszczęśników, którzy pływali w wodzie, a następnie wyrzucając ich wysoko w powietrze. – Do szalup! – ryknął swojej oszołomionej załodze Beal. – Znajdźcie ocalałych i odpłyńcie tak daleko jak się da!

2 NA RZECE CHARLES Zanurzył się w wodzie. Fale obmywały jego nagie ciało, a silne ramiona poruszały się harmonijnie w rytm nurtu. Chociaż pierwszy tydzień kwietnia zapowiadał upały, woda była nadal lodowata. Dobrowolnie znosił chłodny dreszcz ogarniający ciało, bo rekompensowała go radość pływania. Był sam, ale nie czuł się samotny. Był wolny od wszelkich ograniczeń i władzy. Mógł unosić się na wodzie, wierzgać nogami, wykonywać koziołki – hałasować z całych sił – ale woda sprawiała, że nic nie znaczył. Spędził dzieciństwo w portowym mieście, więc nasłuchał się opowieści o „zaginionych na morzu”. Teraz to określenie wydawało mu się najdziwniejszym paradoksem, bo tak długo, jak długo przebywał w wodzie, nie mógł być zaginiony. Mógł się w niej pławić, zażywać kąpieli, nurkować, a ona otaczała go zewsząd i osłaniała, w Bostonie i w domu. Nie żeby tęsknił za domem, jak niektórzy studenci Instytutu, którzy przyjechali na uczelnię spoza miasta. Codziennie pokonywał sześćdziesiąt kilometrów pociągiem z Newburyport i do niego wracał, aby ograniczyć koszty, choć zajmowało to ponad godzinę w każdą stronę. Matka i ojczym uważali Instytut za osobliwą przeszkodę, za rezygnację z dobrej posady w fabryce i pozbawienie pomocy w domu. Jego ojczym, James, był wiecznie niezadowolony, bo nie dosłyszał na lewe ucho, co czyniło zeń obiekt drwin lokalnej społeczności i przyjaciół. Pracował jako nocny strażnik u jubilera, woląc samotność i pozbawiony przygód charakter tej pracy. Sądził, że ludzie źle o nim mówią za plecami, bo nie może ich usłyszeć, zaś to prowadziło do kolejnego wniosku, że z natury hałaśliwe miejskie życie to istna kakofonia oszustwa. Jego matka była pobożną niewiastą z gatunku dawnych purytanów upatrujących zagrożeń w miejskim życiu i nie dostrzegała niczego wartościowego w tym, że jej syn studiuje w Bostonie. Nawet teraz, kiedy był na ostatnim roku i do dyplomu pozostały mu marne dwa i pół miesiąca, nie zaakceptowali, że on – ze wszystkich ludzi akurat on, Marcus Mansfield – był studentem college’u. ***

Marcus zanurzył głowę w lodowatej wodzie, czując mrowienie uszu i badając rzekę – spokojną, pełną przebaczenia aleję przebiegającą między Bostonem i Cambridge – opasaną z lekka pochyłą murawą dostarczającą cienia pływakom i wioślarzom w upalne dni lata, które miały niebawem nadejść. Niewidoczne w gęstej mgle unoszącej się nad brzegiem, polami i mokradłami, czaiło się zatłoczone miasto z cegły i żelaza, miasto sklepione złotem, pchające Marcusa naprzód z potężną siłą gigantycznego silnika. Na płytkim zakolu Marcus wziął kolejny głęboki oddech i zanurkował, zamykając oczy i rozkoszując się nurem. Poniżej, w błotnistym łożysku rzeki tkwiły jakieś szczątki i kawałki drewna. Ocierając się o obce przedmioty, usłyszał wołający go głos, daleki, jakby dochodzący z nieba. – Mansfieldzie! Mansfieldzie! Jesteś nam potrzebny! Marcus wynurzył się na powierzchnię i uchwycił burty łodzi. – Tu jesteś, Mansfieldzie! Spóźniłeś się! – Skąd wiedzieliście, że pływam? – Skąd wiedzieliśmy? Ha! Bo ujrzeliśmy ubranie na brzegu! Któż inny odważyłby się zanurkować w tym lodowatym Styksie! Wysoki blondyn za wiosłem pomachał pękiem ubrań nad głową Marcusa. – Szczerze mówiąc, to Eddy rozpoznał twoje rzeczy. – Witaj, Marcusie – odezwał się drugi, mniejszy wioślarz z charakterystycznym szerokim uśmiechem. – Eddy i ja byliśmy już gotowi – ciągnął dalej Bob. – Wypłynęliśmy więc, żeby cię odnaleźć. – Przybyliście za wcześnie – rzucił Marcus, płynąc do brzegu. – Przyszliście, zanim zdążyłem się spóźnić. – Ha! Zgoda! Ubieraj się, potrzebujemy trzeciego do wiosła! Otrząsnął się do sucha na brzegu, a później założył swoje szare spodnie i przewiewną koszulę. Dwaj towarzysze, którzy pomogli mu wsiąść do łodzi, stanowili swoje przeciwieństwo. Bob był kwintesencją mieszkańca Nowej Anglii, o czystej skórze i grzywie uroczych loków, stojący beztrosko na krawędzi łodzi. Z kolei Edwin Hoyt, drobny i kruchy, balansował swoim

niewielkim ciężarem, pochylony w drugą stronę, przewidując tragiczne zatonięcie. Chociaż Marcus dobrze znał wodę i łodzie, nie dorósł do tego, żeby oddawać się tak niepraktycznemu zajęciu jak wiosłowanie dla przyjemności, ze wszystkimi arbitralnymi zasadami i sloganami, które były z tym związane. Pewnego ranka, kilka tygodni temu, Bob oznajmił Marcusowi i Edwinowi, którzy studiowali razem z nim na ostatnim roku Instytutu Technologii, gdy wysforował się do przodu w drodze na wykład: – Nadszedł wielki dzień, koledzy! – Jaki dzień? – Nadeszła wiosna, Mansfieldzie, a ponieważ jest to nasza ostatnia wiosna w college’u, spełnię obietnicę i zabiorę was na łódkę. Dodam, że w wieku dziewięciu lat nie potrafiłem odróżnić jednego końca wiosła od drugiego. Byłem chuchrem, najmniejszym z Richardsów! – Powiedział to, żeby podkreślić, jakim wspaniałym gościem stał się dwudziestodwuletni Bob. Marcus nie przypominał sobie, żeby Richards obiecał, że nauczy ich wiosłować, ale pominął to milczeniem, widząc entuzjazm kolegi. Ku swojemu zaskoczeniu Marcus odkrył, że wiosłowanie nie jest taką stratą czasu, jak sądził. Wyprawa odwróciła jego myśli od obaw o nadchodzącą dużymi krokami przyszłość po ukończeniu Instytutu. Wiosłowanie okazało się jednocześnie uspokajające i ekscytujące, gdy łódź sunęła po powierzchni wody jak żywa. Próbowali skrzyknąć więcej ochotników spośród kolegów z roku, ale kilku chętnych nigdy nie znalazło na to czasu. Kiedy ich mała łupina płynęła nieprzerwanie naprzód, Bob zaśmiał się do siebie. – Pomyślałem o moich braciach! – wyjaśnił. – Ostrzegali mnie przed wężem morskim imieniem Charles. Potwór mierzył sto stóp długości, miał garby niczym wielbłąd, a jego głos przypominał ryk osła połączony z trąbieniem słonia. Sami wiecie, jak bardzo zajmuje mnie badanie wszystkich zjawisk przyrody. No cóż, trzy miesiące szukałem starego poczciwego Charleya, aż uznałem, że woda nie zdołałaby mu zapewnić odpowiedniej diety. – Skąd wiedziałeś, czym się żywi wąż morski? – spytał poważnie Edwin.

– Słuchaj, Bob. Czy byłbyś łaskaw wiosłować nieco bardziej na wschód? – zaproponował Marcus. – Dokąd płyniemy? – Nie byłem w zatoce od czasu… – Marcus nie dokończył zdania. – Lepiej nie, Marcusie – odparł szybko Edwin. – Widziałem ją dziś rano, kiedy to wszystko się skończyło. Całą zatokę spowijał dym. Czułem się tak, jakbym oglądał zły znak. – Chcesz ujrzeć obraz zniszczenia? – Mówiąc szczerze, Bob, miałem nadzieję się czegoś nauczyć, obserwując, jak przystępują do napraw – poprawił go Marcus. – W łożysku rzeki jest trochę szczątków, które musiały napłynąć wraz z prądem. – Przerwał, widząc, że twarz Boba się wydłużyła, kiedy spojrzał na wodę za nimi. – Co tam jest? – Takie już mam szczęście! – odparł Bob. – Szybciej, koledzy! Naprzód! Mocniej, Mansfieldzie! Szybciej! Wiosłuj jak należy, Hoyt! Droga wolna, naprzód! Licząca czterdzieści dziewięć stóp łódź wystrzeliła jak błyskawica spomiędzy drzew osłaniających wąski kanał. Sześć połyskujących wioseł pruło toń rzeki zsynchronizowanymi ruchami, zostawiając za sobą białą smugę. Wioślarze byli obnażeni od pasa w górę, mieli głowy obwiązane szkarłatnymi chustami, a ich pracujące muskuły lśniły w coraz silniejszym słońcu. Kiedy Marcus na nich spojrzał, pomyślał, że wyglądają jak zręczni piraci. Wiedział, że nie zdołają im umknąć. – Co za jedni? – zdziwił się. – To Blaikie – wyjaśnił Bob, gdy wszyscy trzej wiosłowali z całych sił. – Mówią, że jego szóstka jest najlepsza na Harvardzie. Will Blaikie… facet siedzi na rufie. Wołałbym spojrzeć w paszczę węża… – Blaikie był… w Exeter… z Bobem i ze mną – wysapał między kolejnymi pociągnięciami Edwin. Druga łódź zbliżała się z ogromną prędkością i była zaledwie jedną długość za nimi. – Plymouth! – huknął ostatni wioślarz o zapadniętych policzkach. Łódź

znalazła się na ich wysokości, a następnie zwolniła i zaczęła płynąć obok. – To ty, Plymouth?! – krzyknął Blaikie, uśmiechnięty wioślarz siedzący z tyłu łodzi. Nawet teraz spoglądał nań z wyższością studenta ostatniego roku Harvardu. – Nie widziałem cię całe wieki! Chyba nie skompletowałeś osady trójki? – Wypożyczyliśmy łódź z klubu żeglarskiego – odrzekł Bob, dając znak swoim towarzyszom, żeby przestali wiosłować. Marcus nie przypominał sobie, żeby widział go tak sflaczałego. – Chyba nie studiujesz w tym niewyklutym college’u, Plymouth? – spytał Blaikie. – Jesteśmy na ostatnim roku, jak ty. – Tant pis pour vous[1] – wtrącił się jeden z chłoptasiów z Harvardu, wzbudzając rechot pozostałych. – Obawiam się, że ucywilizowanie twoich kolegów i uczynienie z nich szanowanych dżentelmenów zajmie więcej czasu niż nauczenie ich wiosłowania – ciągnął radośnie Blaikie. – Nauka nie zastąpi kultury, marynarzu. Nie daje mi spokoju, Plymouth, kim wolałbym być: rufowym wioślarzem z Harvardu, przewodniczącym Christian Brethren czy najlepszym studentem w klasie. Teraz wiem, co to znaczy zostać każdym z nich. – Jeden z towarzyszy przypomniał mu, żeby wspomniał o tytule przewodniczącego jednego z najlepszych bractw. – Racja, Smithy! Ale z obcymi lepiej nie gadać o bractwach! – Zajmujemy się znacznie ważniejszymi sprawami… których nie zdołałbyś pojąć, Blaikie. – Ilu was tam jest w Instytucie Technologii? – Piętnastu z rocznika sześćdziesiątego ósmego i około trzydziestu pięciu na trzech młodszych latach. Spodziewamy się znacznie więcej zgłoszeń w następnej turze – wyrzucił z siebie jednym tchem Bob. – Pięćdziesięciu studentów. Pięćdziesięciu słuchaczy, i to ma być college?! Cóż za tupet! – Możesz sobie kpić ile wlezie. Kiedy chwalebnego piętnastego czerwca ukończymy studia, będziesz mógł śledzić nasze losy w gazetach, w rubryce poświęconej ludziom przecierającym nowe szlaki.

Marcus był poruszony, widząc, jak Bob identyfikuje się ze swoją klasą zamiast z kumplami, wśród których dorastał w przytulnych salonach dzielnicy Beacon Hill. – Jeśli zdacie – odparł Blaikie. – Co to znaczy „jeśli”, Blaikie? – zapytał Edwin. – Trzymaj język za zębami, siwku. Miałeś okazję, żeby się z nami zmierzyć. Edwin zgarbił się w łodzi, a jego dłoń odruchowo dotknęła jasnego pasemka włosów. – Sam trzymaj język za zębami, przyjacielu – wtrącił się Marcus. – On mówi do mnie? – Blaikie odwrócił się do kolegów, a później spojrzał na Marcusa, jakby zauważył go dopiero teraz. Kiedy ich oczy się spotkały, barki Blaikiego się napięły i lekko się cofnął. Marcus wywierał taki wpływ na ludzi. Jego muskularny tułów był kształtny i silny. Gęste kasztanowe włosy i staromodne wąsy w kształcie półksiężyca podkreślały intensywną barwę jego zielonych oczu. Co ważniejsze, otaczała go aura pewności siebie inżyniera, która wywoływała wrażenie, że panuje nad każdą sytuacją. – Coś za jeden? – spytał Blaikie. – Nazywam się Marcus Mansfield. – Marcus… Mansfield… – powtórzył w zadumie Blaikie i wzruszył ramionami. Spojrzał na swoich, którzy odpowiedzieli wzruszeniem ramion. – Przepraszam, ale cię rozczaruję. Nigdy o tobie nie słyszałem. Cóż, moi chłopcy muszą jeszcze trochę powiosłować, Plymouth. Niektóre osady szóstek obawiały się wyciągnąć łódź z powodu tego, co zaszło ostatniej nocy na zatoce. Mówią, że wybuchł pożar. Zderzyło się dziesięć lub piętnaście statków. Wszystkie stanęły w ogniu i utonęły. Do licha, wyobrażacie sobie, co pomyśleli ci przesądni głupcy? Idę o zakład, że zaczęli rozprawiać o czarnej magii. – Całe miasto pogrążyło się w panice, fabryki stanęły, aby zapobiec stratom. Nigdy nie słyszałem, żeby tyle statków wpadło na siebie jednocześnie… pewnie za dużo wpłynęło we mgle do zatoki – zaczął spekulować Edwin. – Za wiele?! – powiedział Bob. – W naszej zatoce jest ponad dwieście nabrzeży i doków. Gdyby je ze sobą połączyć, miałyby długość ponad ośmiu kilometrów, Eddy. Nawet przy znacznie gorszej mgle moglibyśmy przyjąć…

– Kogo to obchodzi! – przerwał mu kapitan osady z Harvardu. – To nie moja sprawa! Nie pozwolę, żeby powstrzymało nas to przed trenowaniem, jeśli mamy rozgromić osadę Oxfordu, jak tych z Yale. Przybij piątkę, Plymouth. Z Bogiem, koledzy z Technologii. – Z Bogiem, koledzy z Harvardu – odrzekł Bob, wyciągając rękę. Na znak Blaikiego jego ludzie uderzyli dziobem w bok łódki chłopaków z Tech. Marcus chwycił się burty, żeby ustabilizować łódkę, ale Bob poleciał głową naprzód i z pluskiem wpadł do lodowatej wody. Edwin, który starał się go uratować, wypadł za nim za burtę. – Za chłodno na kąpiel, Plymouth! – krzyknął Blaikie, wybuchając śmiechem ze swoimi karmazynowymi piratami. Marcus chwycił wiosło niczym kij, gotów bronić łodzi przed kolejnym sponiewieraniem. Blaikie posłał mu zaczepne spojrzenie, prowokując do uderzenia. Po chwili Marcus się rozluźnił i zapanował nad emocjami. – Mądry z ciebie gość – powiedział Blaikie, kiwając głową z aprobatą. – Bycie dżentelmenem nie jest takie fajne, jak mogłoby się wydawać, prawda, marynarzu? – Później odwrócił się do swoich i zakomenderował: – Trzykrotne hip, hip, hurra i „tygrys” dla rocznika sześćdziesiątego ósmego z Harvardu! Niech żyje sześćdziesiąty ósmy! – Po trzykrotnym hurra ciszę idealnym unisono rozdarł gardłowy ryk, a później osada Harvardu skręciła w boczne zakole rzeki majaczące w oddali. – Bob miał rację! Pokażemy tym palantom! Będziemy prawdziwymi pionierami! – krzyknął Edwin, wytrząsając wodę z ucha. – Chrzanię, co powiedziałem, Eddy! – zawołał Bob, otrząsając włosy i płynąc do łodzi. – Dalej, Mansfieldzie, przestań się gapić i wyłów nas z wody!

[1] Franc. „macie pecha”.

3 BOSTOŃSKA POLICJA W sobotę sierżant Lemuel Carlton z bostońskiej policji przechadzał się uszkodzonymi nabrzeżami i dokami. Mgła się podniosła, ale niebo nadal było pochmurne, zaś powietrze bardziej zimne niż zwykle o tej porze roku. Na szczęście mieli wreszcie przerwę od deszczu, który doskwierał im w ostatni paskudny marcowy tydzień. – Podejdźcie no tu! – krzyknął do policjanta patrolującego ulice, który go zaskoczył. – Nareszcie wróciliście! Co powiedział kapitan „Gladiatora”? – Przesłuchujemy go, proszę pana. – Wolę mówić o tym, co zaszło w czasie przeszłym – zauważył z niesmakiem Carlton. – Zeznał, że… powiedział to samo co inni, proszę pana! Niemal słowo w słowo! – Że co? Że nie był pijany w czub… może tylko trochę wstawiony. Facet wstydzi się przyznać policji, że jest opojem – dodał Carlton, drapiąc się niczym mędrzec w wydatną brodę. – Przesłuchałem go starannie. Przysiągł na wszystkie świętości, że nie wypił ani kropelki. Nie stwierdziłem przy nim alkoholu, nie zauważyłem też flaszki w jego pokojach ani nie znalazłem innych, którzy widzieli, jak pił. Carlton pochylił głowę i usiadł na beczce stojącej na skraju pomostu, gapiąc się na deski pływające na powierzchni wody. W głowie mu huczało od daremnych rozmów, które odbył tego ranka ze swoimi ludźmi, zdenerwowanymi marynarzami, wściekłymi armatorami i płaczącymi pasażerami. Odprawił podwładnego, aby pomógł pozostałym w wyławianiu szczątków. Policja z zatoki otoczyła nabrzeże łodziami i zawracała nadpływające statki, w tym mały rybacki kuter z wytrzymałą siecią, polujący na zaginiony ładunek. Za plecami usłyszał głośny stukot butów i wyprężył się na baczność zanim się odwrócił.

– Witam, komendancie Kurtz – zasalutował, schylając głowę. – Mam nadzieję, że uzna pan, iż opanowaliśmy sytuację. – Faktycznie! – odrzekł ze zdumieniem Kurtz, ciągnąc koniec jednego z krzaczastych wąsów i wskazując głową obraz zniszczenia. – Powiedzcie mi, sierżancie Carlton, co tu się dzieje? Widzę, że dwa najważniejsze nabrzeża handlowe naszego miasta zostały zniszczone. – Zatonęły trzy statki, cztery inne uległy zniszczeniu lub zostały uszkodzone w inny sposób. Straty przekraczają dwadzieścia cztery tysiące dolarów. Piętnaście osób odniosło obrażenia. Głównie złamania rąk i nóg oraz oparzenia. Nikt nie zginął jedynie dzięki wysiłkom kilku doświadczonych marynarzy. – Jak do tego doszło? – spytał Kurtz, kiedy Carlton skończył zdawać raport. – Co się stało? – Oto jest pytanie – odrzekł Carlton, podnosząc jedną brew i odchrząkując. – Nie jąkaj się! Mów. – Panie komendancie, rozmawiałem z kilkoma kapitanami i pilotami ze statków, które uległy katastrofie. Poleciłem też swoim ludziom, żeby przesłuchali wszystkich innych, których uda się znaleźć. Co do jednego twierdzą, że instrumenty zawiodły – pokazywały błędne dane – wszystkie w ciągu tych samych kilku minut. – Jak to możliwe? – To niemożliwe, proszę pana! Nie musi pan mi wierzyć. Kapitan policji w zatoce twierdzi kategorycznie, że nie jest możliwe, aby tyle kompasów i innych urządzeń jednocześnie zawiodło. Kurtz spojrzał ponuro na zatokę. – Myślicie, że to sabotaż? – Panie komendancie… – sierżant przerwał na chwilę, jakby się wahał. – Komendancie, wspomniane instrumenty znajdowały się na statkach płynących z różnych portów, mających różne rozkłady. Niektóre wpływały do zatoki, inne wypływały w morze. Jakim sposobem sabotaż? Zmagałem się z tym pytaniem z takim samym powodzeniem jak Jakub z aniołem.

– Cóż nam wobec tego pozostaje, sierżancie Carlton? Nekromancja? Diabeł? Niektórzy marynarze już o tym przebąkują, a to oznacza, że statki będą unikały naszego portu, narażając obywateli na dziesiątki tysięcy dolarów strat. Jeśli burmistrz i legislatura wbiją w to zęby, obudzą wulkan pod moimi stopami. Co proponujecie? – Usuniemy szczątki tak szybko jak się da, aby miejscy inżynierowie mogli przystąpić do odbudowy. Kurtz zacisnął szczęki, zdjął z głowy czapkę i rzucił ją do zatoki. – No to macie kolejny przedmiot do wyłowienia, sierżancie! – Tak jest, panie komendancie! – odpowiedział posłusznie Carlton. – Każę ludziom natychmiast go wyłowić. Kurtz zakręcił oczami. – Będzie pan mógł przynieść czapkę do mojego gabinetu, kiedy dowie się, co spowodowało, że statki zeszły z kursu. Do tego czasu wolałbym nie oglądać na komendzie waszej zdumionej gęby. – Panie komendancie, może policja z zatoki powinna poprowadzić śledztwo? – I bez tego konsumują zbyt wiele naszych środków. Z radością przyjmą każdą wymówkę, aby wyssać więcej pieniędzy. Nie. Po moim trupie, Carlton. – W takim razie może powinienem się poradzić któregoś z profesorów nowego college’u w dzielnicy Back Bay? Znają się na wszystkich nowych naukach. Skoro zwyczajne przyczyny katastrofy odpadają, może doradzą nam, gdzie szukać odpowiedzi? Kurtz ujął go pod ramię i odprowadził na stronę, z dala od funkcjonariusza, który chodził w pobliżu. – Oszaleliście, Carlton? – Słucham, panie komendancie? – Nie doprowadzaj mnie do pasji! Chcesz gadać z profesorami Instytutu Technologii? Nie wiesz, jaką reputację ma to miejsce? Ich nauki są uważane za czyste pogaństwo. Jeśli do nich pójdziesz, ściągniesz na nas ogień. Skoro potrzebujesz pomocy, pogadaj z kapitanem portu! Wypytaj miejskiego inżyniera.

– Już to zrobiłem! Nic nie wiedzą! Musimy znaleźć kogoś zdolnego pojąć, jak coś takiego mogło się wydarzyć! W przeciwnym razie nie poruszymy się ani o włos. – Nie wiesz, że miejsce, w którym skupiły się najwybitniejsze umysły kraju, znajduje się po drugiej stronie rzeki? Nie pomyślałeś o tym? – Harvard. – Właśnie! Pojedź tam i znajdź kogoś mądrzejszego od siebie. Bez ociągania! Jesteśmy tu po to, żeby bronić miasta. Nie przeżyję kolejnego takiego wstydu! – Jadę natychmiast, komendancie Kurtz. Komendancie, proszę poczekać! Nie widział pan jeszcze… – zawołał sierżant Carlton, ale komendant odszedł, nie oglądając się za siebie. Komendant policji w mieście, które Carlton tak kochał, szedł bez czapki do oczekującego powozu, na oczach całego Bostonu.

4 OBWODY ELEKTRYCZNE Niemal wszędzie, gdzie Marcus sięgnął wzrokiem, stojąc przed wspaniałym gmachem przy Boylston Street, widać było nieużytki dzielnicy Back Bay lub „nową ziemię”, jak ją nazywano. Jeszcze kilka lat temu rozciągały się tu bagna i nawet dziś niewiele ulic biegło na zachód, gdzie parowe koparki oraz wozy ze żwirem i piaskiem zasypywały zatokę. W sąsiedztwie Instytutu znajdowało się niewiele instytucji – murzyński przytułek dla starców i katolicka szkoła żeńska – które, jak on, wolały pozostawać w pewnym oddaleniu od miasta. Rejon Back Bay był idealnym miejscem dla ich niewyobrażalnego college’u. Choć uczeni powinni pracować w ciszy, rektor Rogers zawsze powtarzał, że naukowcy zajmujący się techniką winni się otaczać ludźmi postępu. Rejon Back Bay był sztucznym terenem, gdzie studenci, choć za młodzi, aby go oglądać w najgorszym stanie, mogli obserwować, jak inżynieria lądowa przekształca chore mokradła – kipiący kocioł miazmatów spływających z miasta – w krajobraz pełen szerokich ulic mogących ulżyć zatłoczonemu staremu Bostonowi zalewanemu przez tak duże fale przybyszów ze wsi i obcych krajów, że trudno było się poruszać. Teren miał się stać najnowszym przykładem nowoczesnej architektury, handlu i postępu przemysłowego, co było nadzieją ciągle jeszcze młodego i w większości niezamieszkanego rejonu Back Bay. – Nareszcie – mruknął Bob. – Jeśli będziemy pracować w takim tempie, prędzej dostaniemy dyplom, niż zakończymy przygotowania. Jeśli skończycie studia. Marcus wynosił sprzęt na dwór razem z Bobem. – Jestem dwa kroki za tobą, Bob. Mimo upływu pięciu dni szyderstwo wypowiedziane przez wioślarza osady Harvardu na rzece Charles drążyło umysł Marcusa Mansfielda z uporczywością pasożyta. Z jednej strony obudziło w nim pozbawiony wszelkich logicznych podstaw dziecinny przesąd, że nie ukończy studiów. Chociaż zamienił robotę w fabryce na sale wykładowe i laboratoria Instytutu,

Marcus obawiał się w głębi duszy, że ktoś taki jak on nie ma prawa być absolwentem college’u i za sprawą interwencji losu w ostatniej chwili zostanie pozbawiony tytułu. Z drugiej strony istniał bardziej praktyczny powód zmartwienia. On i pozostali słuchacze rocznika sześćdziesiątego ósmego mieli być pierwszymi absolwentami Instytutu Technologicznego, a dopóki to nie nastąpi, nie można było przekonująco dowieść, iż uzyskanie dyplomu jest faktycznie możliwe. Wkładali im to do głowy od pierwszej godziny nauki w Tech. Wiedział, że Bob Richards wyśmieje jego obawy, więc pewnie dlatego mu o nich nie powiedział, gdy kończyli przygotowywanie sprzętu do wieczornego pokazu dla mieszkańców. Można było odnieść wrażenie, że Bob przyszedł na świat z rzadką umiejętnością przespania każdego problemu, jak inni spali po spożyciu piwa. Tymczasem myśli Marcusa wirowały bez końca wokół jadowitego szyderstwa ostatniego wioślarza osady Harvardu. Koniec studiów się zbliżał, a on, zamiast skoncentrować się na nauce (jeśli ukończycie studia), czuł się zagubiony i zdezorientowany, winą obarczając tych zarozumialców z Harvardu, których pewnie nigdy więcej nie zobaczy. Oprócz Marcusa i Boba tylko garstka studentów przyszła na pokaz. Koniec semestru był blisko, więc większość słuchaczy o siedemnastej pędziła do domu, żeby zakuwać do końcowych egzaminów i pisać pracę dyplomową. Marcus zauważył Chauncy’ego Hammonda Juniora patrzącego w zachmurzone niebo. Kruczoczarne włosy Hammiego były zaczesane w schludny przedziałek, odporne na powiewy wiatru, ale jego wydatne czoło i przypominająca tykwę, niestarannie ogolona broda przesłaniały inne, skądinąd nijakie rysy twarzy, sprawiające wrażenie, jakby zostały niedokończone przez Stwórcę. Hammie, kandydat na prymusa rywalizujący z poczciwym Edwinem Hoytem, żył we własnym, oderwanym od rzeczywistości świecie liczb i wzorów. Przy frontowych stopniach stał wścibski Albert Hall, zapisując coś w trzymanym w ręku brulionie, może nazwiska obecnych studentów (lub, co bardziej prawdopodobne, ze złością odnotowując tych, którzy nie byli obecni). Obok Alberta stał Bryant Tilden z rękami skrzyżowanymi na piersi, wielkiej jak pień drzewa. Ellen Swallow stała sama na skraju tłumu. Jako jedyna słuchaczka Instytutu panna Swallow uczęszczała na indywidualne zajęcia, więc jej widok

należał do rzadkości. Ruchliwe oczy Ellen rozglądały się wokół, aby w końcu spocząć na nim. Dotknął dłonią krawędzi kapelusza, ale ona spojrzała w drugą stronę z piętnem rumieńca na bladych policzkach. Rektor Rogers zbliżał się wolno do podium ustawionego przed frontem budynku. Za jedno ramię podtrzymywał go Darwin Fogg, dozorca Instytutu, a za drugie drobna pokojówka. Niewiasta ostrożnie przylgnęła do swojego pracodawcy, choć uczyniła to z wyraźną opiekuńczością. Marcus ze smutkiem pomyślał o stanie, w jakim znajduje się ich rektor, bo pamiętał czasy, gdy cieszył się lepszym zdrowiem. W drodze na podium Rogers wyciągnął monokl z kamizelki i wypuścił go z ręki. Monokl odbił się od jego ramienia, ale pokojowa złapała go jedną ręką, zanim upadł na ziemię, i podała rektorowi, nie czekając na pochwałę. – Jakie ma włosy pod czepkiem? Jasne czy ciemne? – usłyszał za plecami głos Boba. – Kto? – Ta śliczna mała nimfa. Gapisz się, jakby jej oczy były naładowanymi elektromagnesami. Ta irlandzka służka podtrzymująca Rogersa. Nieważne. Czy ci wspomniałem, że tego lata porządne towarzystwo z Bostonu planuje urządzić kilkanaście hucznych balów? Będziesz miał powodzenie jako absolwent college’u. Te damy są tak dobrze wychowane, że wolałyby raczej umrzeć niż nie pojawić się na publicznej imprezie. Nie przygładzaj tak wąsów, bo nie widzę twojej miny. Śmiejesz się czy drwisz ze mnie? – Za chwilę Rogers rozpocznie pokaz. Obwód gotowy? – Ty drwisz? Nie, zaczekaj. Śmiejesz się! – Nigdy z ciebie, Bob. – Witam panie i panów – zaczął rektor Rogers, gdy wskazówki zegara dotarły do dwudziestej. Mimo osłabienia jego głos niósł się wśród zebranych z władczym spokojem. – Mieszkańców Massachusetts zawsze interesowała mechanika, a nasze czasy ujrzą jeszcze wiele podobnych dziwów. Szczerą nadzieją uczonych Instytutu Technologicznego Massachusetts jest, by ciekawość nowych wynalazków była równie zaraźliwa poza murami college’u, jak w jego ścianach, gdzie zabiegamy o to, żeby rozwinąć zdolność obserwacji i logicznego myślenia w młodych umysłach, pytając każdego dnia: jakie

granice wiedzy człowiek musi jeszcze przekroczyć? – Przerwał, położył kartkę z notatkami na podium i spojrzał w niebo, przecierając monokl. – Robi się ciemno, nieprawdaż? Przyznaję, czuję się nieco zakłopotany. Ledwie czytam własne notatki. Skinął głową w ich stronę, a jego twarda, surowa twarz rozpogodziła się łagodnym uśmiechem. Bob poklepał sprężynę na pudełku. Za piętnaście, dwadzieścia sekund lampy na Boylston Street zamrugają, a później rozświetlą się równocześnie długim szeregiem łagodnie płonących kul. Kiedy latarnie zapłonęły, rozległo się zbiorowe westchnienie i zapanował wyraźnie wyczuwalny entuzjazm. Rogers poczekał na oklaski, a następnie wyjaśnił, że Boston ma pięć tysięcy ulicznych latarni i co roku wydaje ponad czterdzieści dwa tysiące dolarów, żeby zapłacić ludziom, którzy je zapalają, nie licząc gazu marnotrawionego każdej nocy w pierwszych latarniach, które trzeba było wcześniej zapalić, aby przed zapadnięciem zmroku pracownicy mogli zakończyć obchód. Dzięki wynalazkowi Instytutu, owocowi czteroletniej pracy słuchaczy studiów inżynierskich i kadry – urządzeniu składającemu się z przewodów połączonych w obwód pozwalający, aby elektryczność przepływała z centrali do kolejnych latarni gazowych – można je uruchomić w tym samym czasie. Marcus otworzył główne pudło. W środku znajdowało się koło zębate podłączone do szeregu zwojów. – To urządzenie nazywamy „wyłącznikiem” – wyjaśnił Rogers. – Kiedy sprężyna jest wciśnięta, jak pokazał pan Richards, jeden z naszych studentów ostatniego roku, koło wykonuje obrót o połowę, odcinając elektryczność i gasząc lampy lub inaczej „przerywając” przepływ elektryczności. Kiedy wciśniemy ją ponownie, koło wykona kolejny obrót, tym razem otwierając zawór i oświetlając nasze ciemne ulice. Już dziś system ten jest instalowany w całym mieście. Ludzie się poruszyli, żeby lepiej widzieć, podziwiając maszynę, dzięki której można w jednej chwili zapalić latarnie na wszystkich ulicach. Urządzenie brzęknęło, jakby uderzyło weń coś twardego. Kamień. Drugi kamień trafił w ramię Rogersa, a kolejny rozbił szybkę pobliskiej latarni, pogrążając ich w ciemności. Marcus poczuł deszcz szkła na kapeluszu i ramieniu. Spomiędzy drzew wyłonili się trzej mężczyźni, ciskając w nich zgniłymi

pomidorami. – Technologia sprowadzi na nas gniew Boży! – krzyknął mężczyzna ubrany w elegancką, świeżo odprasowaną ciemnogranatową bluzę żołnierza Unii, jasnoniebieskie spodnie i rękawiczki z koźlęcej skóry. – Miesiąc temu maszyna zerwała włosy z czaszki dziewczyny, która obsługiwała ją w Lowell! Zdarła z czaszki! Co się stało ze statkami na nabrzeżu tydzień temu?! Poproście, żeby to wyjaśnili w swoich klasach, jeśli się odważą! Marcus odprowadził rektora Rogersa na bok, z dala od sypiącego się szkła. – Wezwę policjanta, rektorze – powiedział podekscytowany Albert, który ukrył się za plecami kadry, kiedy wybuchło zamieszanie. – Nie, panie Hall – odrzekł Rogers. – Proszę ich nie niepokoić. To ludzie ze związków zawodowych. – Hall ma rację, rektorze Rogers! Takie zachowanie jest niedopuszczalne! – zaprotestował Bob. – Nic mnie tak nie drażni, jak maniakalne, wrogie nastawienie do maszyn. Dzięki maszynom ludzka praca stanie się lżejsza i bezpieczniejsza. – Panie Richards – odpowiedział spokojnie Rogers – niektórzy z zapalających latarnie stracą pracę, kiedy nasz wynalazek zostanie wdrożony. Niech pan to rozważy, zanim ulegnie gniewowi. – Proszę wsiąść do powozu, profesorze! Szybko! – przynagliła go pokojówka, energicznie prowadząc Rogersa w kierunku ulicy. – Panie Mansfield – powiedział Rogers, przywołując Marcusa. – Nie chcemy więcej kłopotów. Marcus podążył za wzrokiem Rogersa i ujrzał, że Hammie idzie w kierunku protestujących. Hammie dał upust gniewowi, zanim Marcus zdążył do niego dotrzeć. – Zabierzcie kamienie i róbcie zadymy gdzie indziej, dranie! Wszystkie szumowiny ze związków nie przestraszą swoim wyciem jednego studenta Tech. – Odwrócił się do Marcusa, który stanął między synem magnata i agitatorami. – Byłbyś łaskaw się odsunąć, Mansfieldzie? Panuję nad sytuacją!

– Hammie, pilnujmy swojego nosa. – Odczep się! Dranie wybijają nam okna! Podłożyli materiał wybuchowy w biurku brygadzisty w fabryce lokomotyw. Nic nie robią, tylko się przechwalają, Mansfieldzie. Szczególnie Rapler. Łotr udaje robotnika, a pobiera składki od nieszczęśników, którzy nie potrafią wymyślić niczego lepszego. Jeden z agitatorów skoczył na Hammiego, który się potknął i prawie upadł. Marcus go podtrzymał, ale Hammie go odepchnął, oszołomiony i upokorzony. – Zabieraj ręce, Mansfieldzie… Policja! Policja! To napaść! – Hammie krzyknął do policjanta, który nadchodził od strony Berkeley Street. Funkcjonariusz zatrzymał się, ale nic nie zrobił. – Brat tego policjanta jest członkiem związku murarzy – wyjaśnił Rapler, mężczyzna w wojskowej bluzie, który, gdy nie krzyczał, przemawiał niezwykle uprzejmym tonem, bo stracił dwa przednie zęby. – Poprosiliśmy go, żeby zapewnił nam bezpieczeństwo przed takimi nerwowymi młodzieńcami jak wy. – Powiedziałeś wszystko, co miałeś do powiedzenia? – spytał grzecznie Marcus. – Rozejrzyj się. Spójrz, ludzie się rozchodzą. Proszę, idź za ich przykładem. Rapler spojrzał na niego z zaciekawieniem. – Czego chcesz? Z powodu waszych maszyn w Bostonie nie będzie pracy. – Celem naszego Instytutu jest wyłącznie dociekanie prawdy – odrzekł Marcus. – Rektor Rogers mówił o tym, ale byłeś zajęty rzucaniem kamieniami. – Pomyślałeś o tym, jacy potężni się staniecie, chłopcze? Czy człowiek nie przewyższa Stwórcy, skoro nie wie, gdzie sięga jego władza? – Kończy się tam, gdzie ludzie nie potrzebują ochrony, której dostarcza technologia. Rapler wskazał ludzi, którzy go otaczali. – Mężczyźni i kobiety, którzy popierają naszą sprawę, nie są wrogami nauki. Widzimy jedynie, że dzisiejsza nauka zapomina o człowieku. Maszyny, które panowie – i jedna zbłąkana dama, jeśli dobrze się orientuję – wytwarzacie w waszym Instytucie, stały się tak skomplikowane, że niebawem zaczną nad

nami panować, zamiast odwrotnie. W przyszłości awaria jednej maszyny spowoduje, że człowiek pogrąży się w ciemności, bo nie będzie pamiętał, jak zapalić świeczkę. Będzie uwięziony, bo zapomni, jak poruszać się na nogach zamiast na stalowych szynach. Maszyny są martwe i pozbawione duszy. Nasze związki szanują inteligencję, która umożliwia człowiekowi działanie i podejmowanie decyzji, do których tylko on jest zdolny. W przeciwnym razie staniemy się narzędziami własnych maszyn. Jak nas przed tym uchronisz? – Mówca wydawał się zadowolony, kiedy Marcus postanowił nie przedłużać konfrontacji. – Do szeregu! Rapler splótł ręce z innymi członkami związku i ruszyli przed siebie, śpiewając: Trwajcie na ojczystej ziemi, Trwajcie na grobach ojców, A będziecie żyć z uczciwego znoju i nigdy nie zgodzicie się zostać niewolnikami! – W końcu sobie poszli – powiedział chwilę później Bob. – Nie zdołali nas powstrzymać przed pokazaniem działania obwodu elektrycznego! – zapiał. – Ludzie, którzy przyszli na pokaz, będą pamiętać jedynie to, że zbito latarnię – odrzekł Marcus. – A nie że zapłonęły światła.

5 „WSTĘP SUROWO WZBRONIONY” Wchodząc do środka, człowiek odnosił wrażenie, jakby coś zaatakowało jego zmysły. W powietrzu unosiła się dziwna mieszanina zapachów, bo świeże opary łączyły się ze starymi, które nie uległy rozproszeniu. Obraz przysłaniała mgiełka kurzu – nie z powodu brudu (choć czasami bywało tu cudownie brudno), ale zamkniętych okien i mikroskopijnych cząstek, niekiedy krystalicznych, niekiedy żarzących, które unosiły się w powietrzu. Powierzchni dotykało się na własne ryzyko, bo często była nieoczekiwanie gorąca lub lodowata. W różnych miejscach stały cztery piece wykonane z gliny, cegły i kamienia, z dowodem ich różnorodnego przeznaczenia w postaci resztek na popielniku oraz wiszącymi obok szczypcami, gotowymi usunąć lub poprawić tlącą się w środku zawartość. Jakaś substancja zastygła na posadzce i teraz błyszczała jak złoto. Kawałek dalej cegły na ścianie poczerniały od przypadkowej eksplozji, do której doszło w niedalekiej przeszłości. Pośrodku głównej sali znajdował się otoczony szklanym ekranem stół, a na nim miedziany pojemnik wypełniony piaskiem. Z palnika odchodziła rurka prowadząca do pudła, a w pobliżu stały szklane tygle, dmuchawy, naczynia i inne urządzenia używane do doświadczeń z substancjami gazowymi. Gazometry, mierniki, pompy powietrzne i koryta z wodą oraz płynem galwanicznym wypełniały resztę pomieszczenia, swoim zastosowaniem przekraczając granice pojmowania zwykłego człowieka. W rzeczy samej można było odnieść wrażenie, że w tym pomieszczeniu w jeden dzień dałoby się stworzyć, zmienić lub zniszczyć cały świat za pomocą wszystkich zdumiewających i olśniewających instrumentów. Na wysokim biurku do pracy na stojąco leżała gruba księga otwarta na stronie niedaleko środka, gdzie wyszczególniono wagi i miary. Wydawało się, że jest to jedyny tom, który człowiek mógłby dostrzec wśród mnóstwa sprzętów i narzędzi ustawionych na stołach i półkach oraz szafkach. Eksperymentów, które tu przeprowadzano, nie opisano w żadnej książce i nigdy miały do niej nie trafić.

Oczywiście nie wpuszczano tu gości. W pomieszczeniu nie było niczego, co można by pokazać publiczności. Dłoń czyniąca staranne notatki w księdze nagle zamarła w pokusie. Jakiej pokusie? Chodziło o pobliskie okno, a konkretnie o cudowny widok rozciągający się za grubymi okiennicami. W szklanym kwadracie widać było majaczącą w oddali zatokę, gdzie wczesnym rankiem statki z dźwigami i maszynami kontynuowały naprawę nabrzeży. Obraz Bostonu poruszonego wskazówką nadciągającej katastrofy. Jednak choć od tamtych wydarzeń minął niemal tydzień, znaczenie wskazówki nie zostało jeszcze uchwycone przez niemrawych intelektualnych gigantów tego miasta. Cudowna satysfakcja na widok zniszczonych nabrzeży była zaledwie pierwszym krokiem. Ten ranek miał przynieść prawdziwy postęp. Wilgotny czubek ołówka metodycznie dodawał świeże zapiski do księgi, aby odnotować tę okazję. Ba … 68-6 … 78–58 F … 18-7 … 21–42 BaF … 87 3 … 100 0 związek chemiczny 17a Baryt 87-47 hipotet. anhydryt fluorowodorowy. Kwas 12 53 100 0 eksperyment… ostateczny obliczenia… ostateczne dowód końcowy – bliski

6 DZIEŃ DOBRY Od dnia, w którym Marcus pierwszy raz pomyślał o wstąpieniu do college’u, minęło ponad cztery i pół roku. Pracował w fabryce lokomotyw Hammonda, kiedy spostrzegł nieznajomego idącego przez halę. Wyprostowany mężczyzna mający sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, z ogorzałą szlachetną twarzą okoloną długimi siwymi włosami, przypominał filozofa w świecie, gdzie nie było miejsca na filozofię. Wszyscy operatorzy maszyn i terminatorzy pochylili się pilnie nad swoją pracą, kiedy przeprowadzał inspekcję hali. – Co za jeden? – spytał Marcus, szturchając Franka Brewera, maszynistę pracującego z nim na wiertarce. – Jakiś ważniak – odpowiedział Frank, doskonale wyczuwając napięcie panujące w hali. Całe ciało Franka wibrowało, kiedy kończył wiercenie. Miał gęste czarne włosy i brwi, a jego twarz była bardziej męska niż przystojna. Choć muskularny, jego wysoka szczupła postać była tak koścista, że można było pomyśleć, iż pod ubraniem są same gnaty. Podczas gdy Marcus panował nad maszyną, Frank ze swoją wychudłą, niemal szkieletowatą postacią prawie stapiał się ze skomplikowanym urządzeniem, które obsługiwał, stanowiąc jego cielesne przedłużenie. Nawet po dwudziestu godzinach ciężkiej pracy w fabryce Frank potrafił znaleźć czas na rzeźbienie miniaturowych figurek w swoim pokoju w pensjonacie, tak jak w znacznie bardziej surowych warunkach, w których obaj się poznali. To właśnie ta cierpliwość i staranna uwaga, gdy nikt nie patrzył, była dla Marcusa kwintesencją Franka Brewera. Jego ulubioną rzeźbą Franka była wykonana z brązu statuetka przedstawiająca Jeźdźca bez głowy z Legendy o Sennej Kotlinie. Kiedyś zasugerował Frankowi, żeby wyrzeźbił do kompletu postać Ichaboda Crane’a. Dopiero później przypomniał sobie ze złością, że z powodu podobnych niezgrabnych rysów „luźno trzymających się kupy” Frank był ironicznie porównywany do bohatera słynnego opowiadania. Kiedy elegancki starszy pan szedł przez halę, Marcus nie przestawał pracować. Może to właśnie intensywne skupienie zwróciło na niego uwagę

Williama Bartona Rogersa, który zatrzymał się przy ich stanowisku. Zwykle obcy byli udręczeni ogłuszającym hukiem maszyn, który brzmiał im w uszach, przenikliwym metalicznym stukotem i buczeniem olbrzymich urządzeń. Z tym było inaczej. Po przedstawieniu się zaczął nieoczekiwanie mówić o college’u, który zakłada. – Czy nauka w pańskiej szkole będzie bardzo droga? – spytał Frank. – W Instytucie…? – W Instytucie Technologii, synu. Frank powtórzył to słowo z zaintrygowanym uśmiechem, odsłaniając małe okrągłe zęby. – Jeśli to konieczne, stworzymy studentom możliwość odpracowania czesnego – ciągnął dalej naukowiec. – Cóż! Nie zostałem przeklęty fortuną – cmoknął z przekąsem Frank. – Cztery lata bez pieniędzy, w towarzystwie przemądrzałych arystokratów, głupków i elegantów niewiele by pomogło, prawda, proszę pana?! Marcus zaśmiał się razem z Frankiem. Pogodny gość zwrócił się do Marcusa: – A ty, młodzieńcze? Czy myślałeś kiedyś o college’u? Przyłączył się do nich Chauncy Hammond Senior, właściciel fabryki lokomotyw. – Daj chwilę odpocząć dłoniom, młody człowieku – powiedział do Marcusa. – Pan Mansfield to jeden z najlepszych operatorów maszyn na tej hali, profesorze Rogers. Nie ma problemu, którego nie umiałyby rozwiązać jego ręce. Boston pęka w szwach. Krążą plotki, że wchłonie Brookline i Cambridge, kiedy już połknie Roxbury. Pojawi się wielka potrzeba nowych maszyn i kolei oraz inżynierów, którzy się nimi zajmą. Czy wiesz, Mansfieldzie, że mój syn zamierza wstąpić do szkoły pana profesora jako student pierwszego roku? Frank uśmiechnął się znacząco do Marcusa. Chauncy Hammond Junior – Hammie – na pewno znajdzie tam miejsce. Zasłużenie lub nie. Hammie spędził minione lato jako kreślarz w biurze fabryki, unikając przywykłych do ciężkiej pracy maszynistów. Jego postawa wyższości

i odpychające maniery – chłopak potrafił być odstręczający, nawet gdy się uśmiechał lub chichotał – wydawały się czynić go reliktem dawnego Bostonu. – Proszę nie zwracać uwagi na powściągliwość mojego przyjaciela – rzekł Frank, wymawiając słowo „powściągliwość” z entuzjastycznym akcentem człowieka, który co noc czyta jedną stronę ze słownika Webstera. – Czasami jego język bierze sobie wolne. Nie sądzę, żeby czuł się bardziej zawstydzony brakiem wykształcenia od większości z nas. Może być brygadzistą jednego z tutejszych wydziałów – idę o zakład, że któregoś dnia obaj nimi zostaniemy. – Nigdy dotąd nie myślałem o college’u – odpowiedział w końcu Marcus, potrząsając zdrętwiałą prawą dłonią. – A chciałbyś pomyśleć? – zapytał gość, rzucając szybkie spojrzenie na dłoń Marcusa, a później podnosząc wzrok. – Proszę pana, posiadam jedynie podstawowe wykształcenie. Moja rodzina nie miała pieniędzy. Oprócz tego nie znam łaciny. – Powiódł wzrokiem po stole montażowym, jakby chciał sprawdzić, czy rzekł, co trzeba. Frank wzruszył ramionami: fakty to fakty. Twarz Rogersa rozpromieniła się niezwykłym magnetycznym uśmiechem. – Łaciny? Nie przejmuj się takimi rzeczami, mój synu. Stary system edukacji odszedł do lamusa. Robimy coś zgoła innego. Coś nowego. Są ludzie, którzy się tego lękają, nawet wśród moich kolegów. Potrzebuję odpowiednich młodych ludzi, aby pokazać im, jak bardzo się mylą. *** W piątek o świcie Marcus zaczął zbierać kawałki szkła i inne szczątki z pola przed gmachem Instytutu. Słaba mżawka i pochmurne niebo sprawiły, że odnajdywanie drobnych, ostrych jak brzytwa kawałków tak, żeby się nie skaleczyć, wlokło się niemiłosiernie. Poprzedniego wieczoru, kiedy agitatorzy ze związków odeszli, reporter, który przyszedł obserwować zapalenie latarni, zagadnął Rogersa, kiedy ten gramolił się po stopniach powozu. – Rektorze Rogers, czy to prawda, co słyszeliśmy o incydencie w zatoce? Że owo dziwne zjawisko nie było przypadkowe i że jeśli nie jest dziełem

czarnoksiężnika, musi być wynikiem jakiejś naukowej manipulacji? – Czy wydrukują to w gazetach? – spytał ostrożnie Rogers. – Już to zrobili. Dzisiaj, proszę pana. Na twarzy Rogersa ukazał się mroczny cień. – Rozumiem to, co się stało, nie bardziej niż pan – odpowiedział, wycierając resztki pomidora z marynarki. – Pan wybaczy. Woźnica zamknął drzwi, zapieczętowując Rogersa w środku i zostawiając sfrustrowanego reportera na ziemi. Kiedy zamieszanie ucichło, odszedł także Bob, podenerwowany i sfrustrowany, wracając do swojego pensjonatu. Z Marcusem pozostał jedynie Albert Hall. Hall, o pulchnych, płonących z podniecenia policzkach, stanął z oczekiwaniem obok Marcusa. Wsunął kciuki pod pachy swojej kamizelki w zielone i czarne groszki, uszytej według mody obowiązującej półtora roku temu. – Czego chcesz, Hall? – Chcesz to posprzątać? – zapytał niecierpliwie. – To twój obowiązek, no wiesz… jako stypendysty. – Też jesteś stypendystą. Albert mrugnął oczami, odgarnął kosmyk z czoła i darował sobie westchnienie współczucia. W jego przypadku wzdychanie było zbędne. Każda wypowiedziana sylaba brzmiała tak, jakby została wypowiedziana na wydechu. – Posłuchaj, Mansfieldzie. Z przyczyn, które są dla ciebie oczywiste, w ramach finansowej umowy powierzono ci zadanie wymagające, by tak rzec, wysiłku fizycznego. W przeciwieństwie do ciebie moim obowiązkiem jest pilnowanie, aby studenci Instytutu przestrzegali reguł i wykonywali swoje indywidualne obowiązki, płacili zaległe rachunki i pokrywali szkody, a także zachowywali porządek w gmachu szkoły i wokół niego. Zaufaj mi, nie chciałbyś, żeby spoczywał na tobie taki ciężar. Można odnieść wrażenie, że z powodu naszego skromnego pochodzenia jesteśmy tacy sami, Mansfieldzie, ale różni nas to, że ja dobrowolnie i bez wstydu przyjąłem narzucone ograniczenia. W tym przypadku zasady nakazują, abyś posprzątał to

pobojowisko bez żadnej pomocy z mojej strony. – Masz rację. Nie jesteśmy tacy sami – odparł ironicznie Marcus, choć jego pewność siebie lekko się zachwiała pod wpływem słów Alberta. – Świetnie – odrzekł z uśmiechem Albert, podając mu dłoń i zbierając swoje manatki. – Wiedziałem, że prędzej czy później się zrozumiemy. Dobranoc, Mansfieldzie! Kiedy nawet w świetle gazowych latarni wieczór zrobił się zbyt ciemny, żeby Marcus mógł dokończyć sprzątanie, postanowił wrócić pociągiem do Newburyport. Teraz przyjechał do Bostonu najwcześniejszym pociągiem. Kiedy chodził na czworakach i kucał z torbą pełną szkła, usłyszał zgrzyt żwiru, podniósł głowę i ujrzał, że nie jest sam. Nad nim stał Bryant Tilden. Od Tildena wolał nawet Alberta. Marcus udał, że go nie zauważył. – Wazeliniarz. Znowu podlizujesz się profesorom, panie Lizusie? – spytał Tilden, strzelając palcami. Tilden był niski, ale korpulentny, o kwadratowej szczęce. – Nie jestem w nastroju do bójki, Tilden. Zapisując się do Instytutu, Marcus oczekiwał, że jego koledzy będą wyrafinowanymi dżentelmenami przeklinającymi wyłącznie po łacinie. Wzorem bostońskich manier i typowej dla Nowej Anglii powagi lub, jak by to ujął jego przyjaciel Frank Brewer, arystokratycznymi głupkami. Takimi się też wydawali pierwszego dnia studiów, ale po tygodniu lub dwóch zaczęli się zmieniać na jego oczach w zepsutych głupców, którzy wolą sport i psikusy od udawania. Patrząc wstecz, odetchnął z ulgą, porzucając mitologiczne wyobrażenia na temat studenckiego życia. Mimo to Marcus nie przestał się dziwić, jak Tilden zdołał dotrwać do czwartego roku. Już na pierwszym roku przyłapał go na zapisywaniu prostych wzorów trygonometrycznych na mankietach koszuli. Chociaż Marcus nikomu o tym nie wspomniał, Tilden nigdy mu nie wybaczył, że wie, po jak kruchym stąpa lądzie. Tilden tyle razy go poszturchiwał na pierwszym roku, że pewnego dnia Marcus złapał go za kołnierz. Było to w środku wykładu. Kumple Tildena przyłączyli się do bitki, co sprawiło, że wszystkich dwudziestu pięciu słuchaczy pierwszego roku – cały świeży nabór do college’u, zanim

dziesiątka się wykruszyła – pogrążyło się w szamotaninie. Rogers nie próbował nawet rozdzielić młodych ludzi, bo byłoby to bezowocne. Zamiast tego wyjął żyroskop, który nabył dla Instytutu, i go uruchomił. Chłopcy jeden po drugim przestawali się bić. Poprawiali krawaty i wkładali koszule w spodnie, podając sobie z rąk do rąk dziwny wirujący przedmiot. Pierwszy raz w życiu ujrzeli takie urządzenie i, jak słusznie podejrzewali, jako pierwsi studenci pierwszego roku w kraju mieli taką okazję. Nikt nie został ukarany za udział w bójce, bo sprawy nie zaszły zbyt daleko, trudno byłoby też ustalić sprawcę. Marcus miał szczęście. College nie mógłby sobie pozwolić na ugotowanie takiej kury znoszącej złote jajka jak Tilden, którego ojciec był stalowym magnatem, ale prosty stypendysta, Marcus, mógł studiować tylko dzięki wspaniałomyślności kadry profesorskiej. Był to pierwszy i ostatni raz, gdy pozwolił, aby gniew przesłonił jego lepszą stronę studenta Tech. Do porannych zajęć pozostały jeszcze niemal dwie godziny. Co u licha robił tu Tilden? Może przyszedł wcześniej, żeby się poduczyć, rozpaczliwie pragnąc zaliczyć wszystkie przedmioty? – Ostatniej nocy pokaz z latarniami wymknął się nieco spod kontroli – rzekł w zadumie. Marcus spojrzał na gmach Instytutu, jakby nie obchodziło go to, co się stało. – Chcesz posprzątać, Tilden? – Pewnie się zastanawiasz, co tu robię. – Nieszczególnie. – Mam wrażenie, że Rogers stracił kontrolę nad tym, co się stało – ciągnął dalej Tilden, idąc za Marcusem. – A później uciekł, jak tchórz! Stary czort musi ustąpić, zanim wyjdzie na jaw, że mamy rektora kalekę. Przyszedłem napisać petycję w tej sprawie i rozpowszechnić ją na terenie college’u. Facet umrze, a kiedy to się stanie, college umrze razem z nim. Marcus poczuł skurcz żołądka. Z najwyższym trudem zapanował nad gniewem. – Daj spokój, Mansfieldzie – ciągnął dalej Tilden. – Znasz prawdę lepiej niż my wszyscy. Będziemy pierwszym rocznikiem absolwentów, rocznikiem sześćdziesiątym ósmym reprezentującym Instytut przed resztą kraju. Rogers

powstrzymuje Instytut przed tym co nieuniknione. Podobnie jak ty. Nigdy do nas nie należałeś. Jesteś jednym z błędów starego capa. Nie byłeś uprawniony do tego, aby tu przebywać razem z nami. Byłeś eksperymentem, wrakiem, powodem zgorszenia, jak ta czarownica, którą przyjęli na pierwszy rok. Marcus przystanął, położył torbę ze szkłem na ziemi i rozpiął kurtkę. – Deszczowy poranek. Powinieneś wejść do środka. – Nie zmieniaj tematu! – Tilden pstryknął palcem guzik pod obszarpanym fularem Marcusa. – Och! Mansfieldzie! – powiedział, widząc furię w jego oczach. – Chciałbyś mi przyłożyć, co? Zrobiłbyś wrażenie na starej pannie Swallow, prawda? Słyszałem, że jest religijna, nic z nią nie wskórasz. Wierz mi, już o tym myślałem, kiedy byliśmy razem w laboratorium w piwnicy. Sam na sam. – Licz się ze słowami, Tilden! Tilden strzelił palcami kilka centymetrów od twarzy Marcusa. Miał zwyczaj strzelać palcami kiedy popadnie, aby wyrazić różne emocje lub podkreślić jakąś myśl. Czasami strzelał palcami obu dłoni, a czasami lewą lub prawą. – Grozisz mi? – spytał Marcusa. – Uczciwie ostrzegam. – Obaj wiemy, że nie możesz mi nic zrobić, Mansfieldzie. Jeśli uderzysz mnie na terenie college’u, zostaniesz zaprowadzony przed profesorów i usunięty. Bez wymówki, bez żadnego wyjątku. Stypendysta musi kroczyć po ostrzu brzytwy. Wiesz, Mansfieldzie, niemal mi cię żal. Nie masz ojca, który dałby ci nazwisko. Równie dobrze mógłby powiedzieć, że nie ma „grosza przy duszy”. Tak czy owak Marcus zacisnął pięści. – Robiłeś notatki na wykładach profesora Hencka w tym semestrze? Tych o pomiarach, lokalizacji i konstrukcji, Tilden? – Jego wykłady to dobra pora na drzemkę – zarechotał Tilden. – Zwykle sypiam o tej porze. Czemu pytasz? – Bo teren college’u kończy się przy tej studni – odparł Marcus, nieznacznie wskazując brodą.

Tilden odwrócił się, aby spojrzeć, i nagle pobladł. Odwrócił się w samą porę, by oberwać pięścią w twarz. Runął na plecy prosto w kałużę błota. Knykcie Marcusa były pobrudzone krwią, a jego ciało pulsowało uczuciem ulgi. Tilden otarł krew z nosa i spojrzał na niego wściekle, jak dzikie zwierzę wypuszczone z klatki. – Drań! Karłowaty drań! Już ja ci się przysłużę. Mansfieldzie! Ty żałosny insekcie! Teraz widzę, kim jesteś! – Kim? – Nie jesteś jednym z nas. – Wiem, jestem chłopakiem z fabryki. Powtarzasz to od czterech lat. – To nie wszystko, Mansfieldzie! Nie jesteś normalny. W twoich oczach widać mrok… – Tilden przekręcił się na brzuch, chwycił duży kawałek skały i cisnął z całej siły. Marcus bez trudu się uchylił, a gdy Tilden próbował wstać i uciec, Marcus przyszpilił go ponownie, tym razem naciskając piętą buta nadgarstek Tildena i wpychając mu kolano między łopatki. – Zostaw w spokoju pannę Swallow. Słyszałeś, co powiedziałem, Tilden? Tak? – Tak! Puszczaj! Przyrzekam! – Świetnie. Jeszcze jedno. Pamiętaj, że nękasz Rogersa na własną odpowiedzialność. – Czemu ci zależy na starym? – Rogers jest jedyną osobą, która nigdy nie próbowała dać mi do zrozumienia, że nie mam prawa do czegoś lepszego. Jeśli ośmielisz się wystąpić przeciwko niemu, wypruję ci flaki. – Nie cofnął buta, dopóki Tilden nie wykrzyczał, że się zgadza. Jeszcze sekunda dłużej, a kość nadgarstka pękłaby na leżącym pod nim kamieniu.

7 CZĄSTKI Makler giełdowy Joseph Cheshire szedł energicznym krokiem wąskimi krętymi uliczkami. Pod jedną pachą niósł gazetę, a pod drugą wysuniętą pod kątem laskę, którą torował sobie drogę w tłumie. Deszcz, który zaczął padać wczesnym rankiem, przerodził się w śnieg, który teraz szybko topniał, choć nadal utrudniał życie przechodniom. Pan Cheshire nie był człowiekiem, który chyli czoło przed pogodą lub innymi ludźmi. W kwietniowy ranek, jak co dzień, okazywał tę samą szorstką determinację, która kiedyś przywiodła go z półwyspu Cape Cod do Bostonu jako młodego buchaltera pragnącego zbić fortunę. Nikt z rodziny lub przyjaciół nie wierzył, że mu się uda. Nie doceniali go. Teraz, gdy zgromadził majątek, ludzie nadal nie doceniali tego, ile może zdziałać. Jakby nad panem Cheshire’em wisiało przekleństwo, bo jego pieniądze budziły taki sam szacunek wśród przedsiębiorców Bostonu jak dawne marzenia u mieszkańców Cape. Była to jedna z teorii wyjaśniających krzywy grymas, który na stałe zagościł w cieniu długich krzaczastych wąsów maklera. *** Christine Lowe, młoda dama o różowych policzkach i kędzierzawych kasztanowych włosach, pojechała do Continental Theatre, a stamtąd zatłoczonym tramwajem konnym do pracowni krawieckiej, aby zostawić pakunek dla dyrektora teatru. Następnie udała się piechotą do zatłoczonej handlowo-bankowej dzielnicy miasta, gdzie mieściło się biuro telegrafu. Zegar na wieży dawnej siedziby legislatury wybił dziewiątą trzydzieści. Wczoraj była w teatrze do późna i czuła się zmęczona. Bardzo zmęczona. Jakie ciężkie były podkowy pod jej zielonymi oczami? Jak zdoła dotrwać do końca dnia i kolejnego wieczoru w teatrze, zanim położy się spać? *** Theophilus! Theophilus! Stale wykrzykiwali jego imię, wołając go od jednej roboty do drugiej. W zatłoczonych pokojach gońców bankowych, w większości trzynasto- i czternastoletnich chłopców jak on, był znany jako szybki,

spolegliwy i uważny, jednym słowem – najlepszy. Znajdował się w ciągłym ruchu, kręcąc głową i badając podłogę wzrokiem, stale na palcach, stale czujny. Theophilus! Nawet niezwykłe imię pomagało odróżnić go od innych, nieomylnie wyłowić z grona pozostałych chłopców krążących w banku stojącym pośrodku najbardziej ruchliwej części dzielnicy handlowo-bankowej, w najbardziej ruchliwej handlowej metropolii Ameryki. Tylko czasami pozwalał sobie marzyć – o dalekich miejscach, których nigdy nie widział, jak San Francisco – jego wzrok stawał się wtedy daleki, a na wargach pojawiał się nieznaczny uśmiech. A później ponownie rozlegał się okrzyk: Theophilus! Kiedy był młodszy, ganiał po mieście razem z dwójką kumpli, jasnowłosych chucher umorusanych ziemią i błotem, w podartych kurtkach powiewających na wietrze, głodnych, znudzonych i szczęśliwych jak książęta. Lubili tę część miasta, bo wszyscy wokół się spieszyli, a kiedy ludzie się spieszą, upuszczają drobne przedmioty, nawet tego nie zauważając. Także monety. Nawet dziś, chociaż był szanowanym czternastoletnim gońcem bankowym, Theo wypatrywał zgubionych monet i świecidełek, spacerując ulicami. Nie żeby chciał przystanąć i je podnieść, bo ryzyko przyłapania przez pracodawcę lub klienta banku było zbyt duże. Gdyby go zobaczyli, mogliby go darzyć mniejszym szacunkiem, a szacunek był ważny, bo minęło zaledwie kilka miesięcy od dnia, gdy podjął pracę. W dawnych czasach Theo i jego kumple lubili wypatrywać gońców oraz posłańców banków i firm ubezpieczeniowych, chłopców kilka lat starszych od siebie, przemierzających ulice w różnych sprawach, aby ich drażnić i prowokować, aż udręczeni, tak uporczywie pragnący pozostać poważnymi i eleganckimi, załamywali się i ruszali za nimi w pościg. Jednak najbardziej ulubionym zajęciem Theo było ciche obserwowanie różnych napraw. Bo w zatłoczonych wąskich uliczkach zawsze coś się psuło – od powozów odpadały wirujące na złamanie karku koła, koniom trzeba było pilnie poprawić podkowę, ludzie potykali się w pośpiechu i potrzebowali pomocy, żeby ruszyć w dalszą drogę. Dla chłopca nie było większej przyjemności od oglądania czegoś w wielkim procesie naprawy, wszystko jedno – człowieka, zwierzęcia lub przedmiotu, w nadziei że rozrywka potrwa jak najdłużej. Chociaż Theo stał się jednym z poważnych gońców bankowych, nadal zdarzało mu się ulec ciekawości i przyglądać naprawom dokonywanym w mieście.

Nie dalej jak wczoraj niedaleko banku trzeba było naprawić hydrant. Młody goniec przystanął chyłkiem za robotnikiem, badając powód naprawy. Wspomniane urządzenia umieszczane co kilka przecznic, w pobliżu krat ściekowych na rogach ulic, były często niszczone przez strażaków podczas ćwiczeń lub wówczas, gdy przymocowywano do nich szlauchy. Zimą niszczył je mróz, powodując pęknięcia, dlatego trzeba było je napełniać mieszanką soli. Theo dobrze znał majstra od hydrantów, który nadzorował pobliskie ulice, i z powodu zażyłości zwykle mógł z bliska oglądać różne prace, a czasami nawet dotknąć wewnętrznego mechanizmu ukrytego przed resztą świata. Kiedy jednak w czwartek rano człowiek klęczący na ziemi odwrócił się ku niemu, Theo się przestraszył. Przeląkł się z dwóch powodów. Po pierwsze, nie znał tamtego. Po drugie, na widok Theo jego twarz wykrzywiła się w zdecydowanie nieprzyjemnym grymasie. Czyżby dyrektor banku przebrał się za robotnika naprawiającego hydranty, aby dowieść, że zainteresowania Theo są zbyt dziecinne jak na pozycję, którą zajmował w jego szacownej instytucji? Wszystko było możliwe, więc odwrócił się, by uciec, zbyt szybko, żeby zauważyć, że typowe rury znajdujące się wewnątrz hydrantu zostały zastąpione przez szereg dziwnie wyglądających dysz i przewodów, o których nawet czternastoletni chłopiec wiedział, że nie powinny się tam znajdować. *** Prawdę mówiąc, Christine nie była urodzoną aktorką. Nawet nie uważała się za ładną. Była wysoka, o pociągłej twarzy, małym nosie, kędzierzawych matowych włosach oraz kościstych ramionach i nogach. Nie pozwoliła jednak, żeby ostudziło to jej zapał. Inne dziewczęta pielęgnowały urodę, ale ona była szczęśliwa, że może występować na scenie, odtwarzając postacie stanowiące przeciwieństwo tych, które grali przystojni aktorzy. Weźmy dla przykładu jej obecną rolę. Była panną Miggs w przedstawieniu na podstawie Barnaby Rudge’a Dickensa. Nadawała się do tej roli lepiej niż inne ładniejsze dziewczęta z ich trupy. Ludzie chwalili ją za dowcip, a gdyby sam Charles Dickens przeszedł obok niej, bez wątpienia rozpoznałby stworzoną przez siebie postać. Częściowo dlatego, że nawet teraz miała na sobie teatralny kostium – jasnoróżową suknię mającą przyciągać uwagę i sprawiać, aby wyglądała na stojącą nieco wyżej od służącej, ale niżej od pani domu. Z pewnością zwracała

na siebie uwagę przechodniów, kiedy wspinała się wąskimi schodami do biura telegrafu na drugim piętrze. – Hej! – Mogła niemal użyć jednej z kwestii wypowiadanych na scenie. – „Przekonajmy się, czy mój widok nie sprawi panu przyjemności, proszę pana!” Chociaż w dzielnicy handlowej znajdowały się wspaniałe świadectwa chwalebnej przeszłości Bostonu, ludzie żyli tu wyłącznie chwilą obecną. Jeden ze znanych pismaków z dzielnicy Beacon Hill nazwał Boston „nowym starym miastem”. Nigdzie indziej nie było to równie prawdziwe jak tutaj. Siatka przecinających się ulic i wir interesów w samym sercu Bostonu przypominały nieprzenikniony labirynt z cegieł. Labirynt, który pożerał obcych fizycznie i duchowo, sprawiając, że gubili się wśród telegrafów, banków, kancelarii notarialnych, biur firm ubezpieczeniowych, pracowni krawieckich i coraz nowszych, wyższych budynków sięgających w niebo na wysokość sześciu pięter. Joseph Cheshire znał wygląd i nazwę każdej ulicy i recytował je pod nosem, gdy się do nich zbliżał: Washington… State… Court… Dawno zapomniał dni, kiedy jako znacznie młodszy mężczyzna gubił się beznadziejnie w tej części miasta. Jak zwykle torując sobie drogę laską w zatłoczonej klatce schodowej, pan Cheshire wkroczył do dużego gmachu biura i powędrował na czwarte piętro, po drodze strząsając z butów brudną breję. Wedle jego kalkulacji im wyżej znajdował się bank, w którym trzymał pieniądze, tym bezpieczniejsze były one same. Nie żeby miał zaufanie do każdego banku. Rozdzielił swój majątek, powierzając go wielu instytucjom, jak Hansel, zostawiając za sobą białe kamyki, kiedy dowiedziała się, że okruchy chleba zostaną zjedzone. Wiedział, że ostrożność i precyzyjna metodologia powinny zyskać mu przyjaciół, nawet gdyby najwięksi z obywateli Bostonu nie stali niżej od niego, jeśli idzie o odwagę. Wchodząc do banku, zdjął mokrą czapkę z bobra, ale wzgardził wieszakami na ścianie, zamiast nich wypatrując… – Hej, ty! – Do usług, proszę pana! – odrzekł chłopiec, podbiegając do niego. – Jesteś Theo, tak? – zapytał Cheshire. – Theophilus, ale wołają mnie Theo – przytaknął Theophilus, promieniując

dumą. – Niechaj i tak będzie. Nie oczekuj, że zapamiętam. Czy mam pamiętać imię każdego odźwiernego lub chłopca sklepowego w mieście? Potrzymaj moją czapkę i laskę, kiedy będę omawiał interesy z tym szpetnym urzędnikiem o wyłupiastych oczach. – Tak, proszę pana! Zapowiada się brzydki dzień, proszę pana. Czytał pan dzisiejsze gazety, proszę pana? – O kompasach? Theophilus przygryzł wargi. Zadał pytanie wyłącznie dla podtrzymania rozmowy, bo nie czytał wiadomości. Mimo to odrzekł rezolutnie: – Tak, o kompasach! O kompasach, proszę pana! – Gazety donoszą, że za tym, co wydarzyło się w zatoce, stoi jakaś tajemnicza intryga. Coś ci powiem, od tego czasu w przewozach morskich zapanował straszny zastój. Cheshire usiadł na krześle podsuniętym przez starego urzędnika bankowego i rzucił na stół plik dokumentów wymaganych do dokonania zmian na jego rachunku bankowym. Urzędnik pochylił się, wycierając chusteczką wilgotne czoło i podnosząc małe okulary, które ześlizgnęły się na czubek nosa. – Mam sprawę i oczekuję, że zostanie ona natychmiast załatwiona, panie Goodnow. Będzie pan mógł poprawić okulary innym razem. Zapowiadał się paskudny dzień na dworze i w przybytkach Front Merchants’ Bank. *** W biurze telegrafu stała długa kolejka ludzi. Ilu z nich chciało przekazać telegram w sprawie pieniędzy, jak Christine? Dwanaście dolarów tygodniowo z kasy teatru i dwa dolary za robótki krawieckie ledwie starczały na zapłacenie mieszkania oraz rozmaite wydatki, nawet na spółkę ze współlokatorką. Rodzice mieszkający w Vermont nie mieli pieniędzy na zbyciu, ale powiedzieli, żeby przysłała telegram, jeśli będzie potrzebować grosza. Zamiast to uczynić, odkładała każdego zbywającego dolara, a teraz chciała im przesłać telegraficznie instrukcje, jak podjąć

przekazane pieniądze. Chociaż pogarszało to jej trudne położenie finansowe, nie chciała zabawiać dżentelmenów poza teatrem, jak to robiły niektóre aktorki. Czekanie ciągnęło się w nieskończoność. Gdyby nie była w takim głupim kostiumie, mogłaby iść do lepszego telegrafu w jednym z tych eleganckich hoteli, jak Parker House, gdzie jadał sam Charles Dickens. Stopy ją bolały od chodzenia przez cały ranek, nie wspominając o godzinach spędzonych na scenie podczas prób ostatniego wieczoru. Oparła znużone ciało na wąskim parapecie. Z okna rozciągał się widok na Front Merchants’ Bank po drugiej stronie. Spojrzała na ulicę w dole. Tętniła życiem, choć z tej wysokości niczego nie słyszała. Scena uliczna przypominała żywy obraz, jakby poruszający się w dole mieszkańcy Bostonu uczestniczyli w próbie kostiumowej, zanim kurtyna odsłoni ich dramat. *** Theophilus przygotował laskę i bobrową czapkę, zanim makler załatwił sprawę ze starym urzędnikiem. – Tu jesteś, chłopcze – powiedział pan Cheshire, odbierając swoje rzeczy i spełniając własną przepowiednię, że nie zapamięta imienia Theophilusa. Rzucił monetę na podłogę, a później, po starannym namyśle, jeszcze jedną. – Dziękuję, proszę pana. Dziękuję, panie Cheshire – odparł praktykant. Wiedział, że ten klient potrafi być przykry, jeśli sprawy nie zostaną załatwione po jego myśli. Urzędnik za kontuarem ciężko westchnął, porządkując stos dokumentów, które zostawił po sobie Joseph Cheshire. Jego głośna konsternacja najwyraźniej uradowała pana maklera, który pragnął złożyć część swoich ciężarów na barkach innych ludzi. – Życzę udanego dnia, panie Goodnow! – zawołał radośnie. – Miłego dnia, chłopcze! Theophilus pożegnał wychodzącego ukłonem. Kłaniając się klientowi, zawsze myślał o tym, jaką długą przebył drogę od czasu, gdy był szkolnym wagarowiczem.

*** Christine zapadła w głęboki sen na parapecie, opierając głowę o chłodną szybę, tak że przekrzywiła czepek na głowie. Urzędnik telegrafu, który innego dnia mógłby zganić takie podejrzane zachowanie, był zbyt zajęty. Może spała, a może pogrążyła się w specyficznym rodzaju dziennej drzemki, która blokowała obrazy umysłu, zastępując je całkowitą pustką. Trudno odgadnąć, czy świadomie poczuła, jak nienaturalnie gorące i ostre stało się szkło pod jej skórą. Czy usłyszała zdumione okrzyki w biurze telegrafu? *** – Theophilus! Panienko! Przed Front Merchants’ Bank jakiś człowiek natarczywie wołał gońca, ale ten nie odpowiadał. Gapił się jak zaczarowany na najbardziej pospolity z przedmiotów – szkło okienne. Gapił się, bo nigdy czegoś takiego nie widział. Szkło zmieniało barwę. Najpierw stało się żółte, a później zblakło, przybierając odcień brązu. Następnie, ku jego zdumieniu, zabarwiło się jaskrawym różem. Po chwili, jakby kontynuując radosną zabawę, zaczęło się ponownie zmieniać. Poruszało się i tańczyło, jakby znajdujące się w środku cząstki próbowały wyskoczyć na zewnątrz. Topiło się, choć nie było szczególnie gorąco. Nie zauważył też ognia ani płomieni w środku lub na zewnątrz, które mogłyby wyjaśnić to zjawisko. Jakby szkło po prostu zdecydowało, że stopnieje, a jego decyzja została jednomyślnie potwierdzona przez wszystkie szklane przedmioty w górnych i dolnych rejonach ulicy – w oknach, witrynach sklepowych i tarczach zegarów, które zaczęły się topić. Za jego plecami ktoś zemdlał z wrażenia. Theophilus wyciągnął rękę, czując, jak szczęka mu opada ze zdumienia. *** Joseph Cheshire, kroczący z wyciągniętą laską, początkowo ignorował rozlegające się za plecami krzyki. Banda osłów, mruknął do siebie. Powinni

krzyczeć, gdy na siebie spojrzą, jak są ubrani i jak się poruszają. Motłoch bez rękawiczek. Plebs. Ale krzyki nie ustawały, a ludzie przed nim wskazywali coś w górze. Świnie rozpierzchły się pod nogami, próbując uciec i powalając na ziemię dwie damy. Makler powiódł wzrokiem za histerycznymi gestami i wytrzeszczonymi oczami, i omal sam nie krzyczał. Szyby w oknach, na górze i dole, zasnuły się mgiełką, przybierając dziwne kolory i topniejąc. Powietrze stało się duszne od tajemniczych bezbarwnych oparów. Na rogu szklana tarcza zegara pochłonęła cyfry. – Boże ocal! – jęknął pan Cheshire, rzucając laskę i ruszając truchtem w samo jądro pandemonium, do banku. – Moje pieniądze! Z drogi! – Ludzie tratowali jedni drugich, wołali o pomoc, potykali się o własne kalosze i płaszcze. *** Głowa Christine pogrążyła się delikatnie w okiennej szybie, kiedy ta miękła i zamieniała się w… Właśnie, w co? Jakaś część szkła ulotniła się w powietrzu jako gaz. Reszta zamieniła się w ciecz i niemal jak woda otoczyła jej kędzierzawą głowę. Otworzyła oczy, a po chwili także usta, ale jej głos był stłumiony. Musiał to zrobić. Po prostu musiał i już. Zawsze starał się zachowywać jak mężczyzna, bo stary pan Goodnow ciągle mu to powtarzał. Jednak Theophilus był z natury ciekawskim chłopcem, więc musiał to zrobić. Przesunął rękę przez topniejące, syczące okno. Kiedy tafla pochwyciła jego nadgarstek, zanurzając się w ciele, krzyknął z bólu. W banku za jego plecami wybuchł chaos. Klienci dziko krzyczeli, uciekając gdzie pieprz rośnie. Goodnow, który rozglądał się wokół, szukając drogi ucieczki, poczuł pieczenie oczu i ryknął z bólu. Szkło soczewek stopiło się i wpadło do oczodołów, sprawiając, że się przewrócił. Szklanka na jego stole zaskwierczała i utraciła kształt, zamieniając się w kałużę płynnego szkła i wylewając na podłogę gotującą się whisky. ***

Joseph Cheshire, mistrz opanowania, pan wszystkiego, co stanęło na jego drodze, zwalił się na ziemię, zanim dotarł do banku. Mniej więcej w tym samym czasie kawałek okna roztopił się i runął w dół kroplami – być może z tego samego banku, w którym znajdowała się część jego fortuny. W środku banku dłoń młodego gońca nadal sterczała z szyby, która ją otaczała. Na ulicę runął z nieba duży pocisk, przebijając drewniane deski wozu. Była to dziewczyna w krzykliwym różowym teatralnym kostiumie otoczona całkowicie – od czubka głowy po stopy – szkłem.

8 ŻYWCEM POGRZEBANI Trzydzieści dni. Tak, trzydzieści. Tyle czasu trzeba od rozpoczęcia prac do dostarczenia gotowej lokomotywy. Który jest dzisiaj? Dziękuję. Dziesiąty kwietnia. Zbudowanie „Nahanta”, mojej pierwszej, zajęło niemal trzy miesiące. Byliście wtedy wszyscy niemowlętami, a lokomotyw było tyle, że mogły mieć imiona, tak jak teraz numery. Następny budynek, który będziemy mijali, to nowa hala blach żelaznych i miedzianych. Wybudowana dwa lata temu. Hałas dochodzi z głównej maszyny. Nie dotykajcie niczego, panowie! W hali jest niebezpiecznie! Głos Chauncy’ego Hammonda Seniora pobrzmiewał dumą. Oprowadzał słuchaczy Instytutu Technologii po swojej fabryce lokomotyw. Kiedy kolejno oglądali cylindry chłodzące, Marcus jako jeden z dwóch zwiedzających robił co mógł, aby ukryć nieśmiałe zakłopotanie. Drugim był Chauncy Hammond Junior, na którego zwracało uwagę już samo nazwisko. – Ale nudy, co? – mruknął Hammie, wygłaszając jeden ze swoich typowych refrenów, prześlizgując się i stając obok niego. Marcus spojrzał nieufnie na niepożądanego towarzysza. Kiedy Hammie wetknął dłonie w kieszenie spodni, Marcus wyciągnął swoje. Albert Hall odepchnął Marcusa na bok. – Hammie, chciałbym powiedzieć, że to dla nas wszystkich wielki zaszczyt… no wiesz, że twój ojciec nas tu zaprosił. Hammie wydał krótki gardłowy pomruk, który Albert odebrał jako pytanie. – Jasne, że zaszczyt – powtórzył Albert, spoglądając na Marcusa w poszukiwaniu wsparcia, ale go nie znajdując. Ujął brodę w dłoń, jak to miał w zwyczaju, czym dodatkowo tłumił i tak senny głos. – Pan Hammond zrobił wiele jako patron naszego college’u. Zasłużył się dla rozwoju technologii. – Techniki?! O tym myślisz, oglądając tę fabrykę?! – Oczywiście, o czym innym miałbym myśleć? – To nauka… zwykła nauka, Hall – odpowiedział Hammie.

– Zwykła? – spytał Marcus, choć postanowił, że nie będzie się wtrącał do rozmowy. – Nauka przypomina wagon kolejowy, Mansfieldzie, a technologia to to, co musisz zrobić, gdy jesteś w wagonie, który za chwilę zderzy się z drugim. – Nieco inaczej rozumiem to, czym się zajmujemy, Hammie – odrzekł Marcus. – Co twoim zdaniem nas zajmuje? Marcus zadumał się nad pytaniem. – Zastanawiałem się nad tym, słuchając wystąpienia Raplera podczas pokazu. – Drań nie zasługuje na to, żeby go słuchać! – warknął Hammie. – Technologia – ciągnął dalej Marcus, ignorując kolegę – daje człowiekowi godność, którą można osiągnąć poprzez doskonalenie siebie i społeczeństwa. – Kiedy mnich wymyślił pierwszy zegar, sądzono, że to szatan podsunął mu pomysł. W dniu narodzin techniki pojawiła się nienawiść do niej. – Panie Hammond! – zawołał Albert na całą halę, zostawiając za sobą kolegów. – Panie Hammond, chciałbym skorzystać z okazji i wyrazić wdzięczność w imieniu całego rocznika sześćdziesiątego ósmego… – Jego okrzyk zagłuszył stłumiony terkot maszyny. Marcus wykorzystał ten moment i czmychnął Hammiemu, kiedy mijali hale blach żelaznych, przechodząc do trzypiętrowej hali maszyn, gdzie robotnicy montowali silniki lokomotyw. Zakurzone kamienne stopnie, którymi się wspinali, wibrowały w rytm pracy maszyn. Ręka Marcusa, która pulsowała cały ranek, teraz wydawała się sztywna. Wiedział, że wkrótce palce zaczną puchnąć. Na twarzy Bryanta Tildena widział szyderczy uśmieszek Willa Blaikiego, poniżającego Tech i przyjaciół Marcusa oraz wszystkich ludzi, którzy z uśmiechem mówili mu, że się do czegoś nie nadaje. Miał wątpliwości, czy rano powinien był zrobić to, co zrobił. Ściągał jedynie kłopoty na swoją głowę, ale tępak na to zasłużył. Lękał się tej części dnia od czasu, gdy miesiąc temu usłyszał od jednego z profesorów o planie odwiedzenia fabryki. Podczas gdy studenci tacy jak Bob i Edwin spędzali wakacje, odwiedzając kopalnie i fabryki w Paryżu i Londynie,

Marcus pracował w fabryce lokomotyw. Począwszy od pierwszego roku, poświęcał trzy letnie miesiące, aby uregulować swoje zobowiązania finansowe wobec Hammonda, który pomagał mu płacić za naukę. Pracował w biurze inżynieryjnym, w innym budynku, i rzadko bywał w halach, gdzie długimi godzinami mozolili się robotnicy w kiepsko wentylowanych pomieszczeniach. Ludzie wykonujący najtrudniejszą robotę byli obnażeni do pasa, ukazując wydatnie umięśnione ramiona i klatkę piersiową. Ciągłe wybuchy w piecach zasilanych przez niewidoczne kotły sprawiały, że ogromne maszyny i krzątających się wokół nich ludzi otaczało demoniczne lśnienie. W świetle gazowych lamp, odbiciach słońca i płomieni w chłodnej stali mechaniczna prasa z tysiącem ruchomych elementów rozsianych na całej długości opadała bezlitośnie, kując stopione żelazo. Jeśli ktoś obserwował prasę tak długo jak on, dostrzegał w niej nie tylko nieożywione, ale także ludzkie cechy. Nie można się było powstrzymać od wrażenia, że najmniejszy niewłaściwy ruch mógł w jednej chwili zmiażdżyć majstra obsługującego maszynę. Mimo to goście nie mogli się powstrzymać przed pochyleniem nad maszyną, aby móc się lepiej przyjrzeć nitowaniu. W końcu brygadzista musiał zawołać: – Cofnąć się! – Iskry ognia wystrzeliły w górę na wysokość dwunastu metrów, a później opadły, jak krople deszczu, sycząc u stóp studentów. Niektórzy wiercili się z podniecenia i strachu, podchodząc do każdej z maszyn, ale nie zasłonięta woalką Ellen Swallow w długiej czarnej sukni. Cały czas była spokojna i wyprostowana. Suknia zakrywająca stopy sprawiała, że wydawała się płynąć przez brudne i zakurzone hale. Marcus przypomniał sobie chwilę, w której ujrzał ją pierwszy raz, na początku semestru. Ich dozorca, pan Darwin Fogg, miał problemy z oddychaniem z powodu mieszaniny gazów w laboratorium chemicznym i nie mógł przygotować sali do następnych zajęć. Kiedy studenci starszych lat zaczęli narzekać z powodu straconej lekcji, Ellen przeszła między nimi, pozamiatała i uprzątnęła laboratorium. W ciągu pięciu minut pracownia była gotowa do zajęć. Marcus był zdumiony, że wiedziała, jak się obchodzić z rozlaną substancją chemiczną, zanim do niej dotarła, przypuszczalnie wyczuwając charakterystyczną woń. Potężne parowe młoty ważące po trzydzieści pięć ton, o mocy sześćdziesięciu pięciu koni mechanicznych, poruszane przez silnik zasilany przez pionowy kocioł i obsługiwany przez majstra, kuły arkusze żelaznej blachy. Młoty

spadały w dół, jakby poruszone ręką starożytnego boga pragnącego wyprostować swoją błyskawicę. Parowy młot wykonywał zadanie w ciągu czterech minut zamiast dwunastu godzin pracy całego zespołu. Maszynista pokazał studentom, jak panuje nad maszyną, umieszczając orzechy orzesznika pod młotem i ustawiając urządzenie tak, aby dwanaście rozłupało się jednocześnie, bez naruszenia jąder. Zaproszeni do poczęstunku studenci kosztowali rozłupane orzechy przy wtórze wołania Alberta, aby każdy wziął tylko jeden kawałek. Niestrudzone wiertła opuściły się ponownie. Kiedy zwiedzający się zatrzymali, Frank Brewer, z podwiniętymi rękawami odsłaniającymi długie usmolone ramiona, skinął Marcusowi z ich dawnego stanowiska przy jednym z wierteł. Ujął prawą dłoń Mansfielda i chwilę przytrzymał, kiedy się witali. Spojrzał mu badawczo w oczy. – Jak tam ręka? – spytał z troską w głosie. Marcus cofnął dłoń, wstydząc się swojej reakcji, zanim zdążył ją wetknąć do kieszeni. Jakim prawem wzdrygał się w obliczu troski Franka? Wolną ręką poklepał ramię przyjaciela. – W porządku. Dziękuję, Frank. Mam wrażenie, że wszyscy ludzie na mnie patrzą. – Czemu mieliby to robić? – Bo koledzy z roku wiedzą, że kiedyś pracowałem w tej hali, a ludzie z fabryki wiedzą, że już tego nie robię. Frank podniósł głowę i rozejrzał się wokół, żeby samemu zobaczyć, unosząc brwi i przesuwając wzrokiem po twarzach studentów. W końcu wzruszył ramionami i spojrzał ponownie na starego przyjaciela. – Nawet o tym nie myśl, Marcusie. Nie widzisz? Dokonałeś tego. – Czego? – Tylko spójrz – powiedział, wyciągając długą szyję w kierunku Hammiego. – Dotarłeś do czwartego roku college’u, jak stary Hammie. – Patrząc na syna właściciela, nie mógł się wyzbyć nuty niesmaku w głosie i błysku czarnych oczu.

– To inteligentny gość, Frank – powiedział Marcus. – Jest jednym z pierwszych na roku. – Co z tego? Może i ma wiele, ale tylko dlatego, że dostał wszystko na srebrnej tacy. W odróżnieniu od człowieka maszyna mówi, co i jak zrobić od początku do końca. Hammond sponsorował twój Instytut, zanim jeszcze położono kamień węgielny, nieprawdaż? Hammie nigdy nie wybaczy tego staremu. Ty dokonałeś tego dzięki mądrej głowie i zaradności. Finem facere. – Marcus wiedział, że był to jeden z terminów prawniczych, które wywarły ogromne wrażenie na Franku, gdy przy śniadaniu podsłuchał rozmowę studentów prawa mieszkających w jego pensjonacie. – Wiem, co przeszedłeś. Choć żaden z twoich nowych przyjaciół tego nie zrozumie, jesteśmy ze sobą związani. Marcusie, chciałbym, żebyśmy się częściej widywali, kiedy lato się skończy. – Obawiam się, że po studiach rozjedziemy się po kraju. – Cześć! Czy ci dwaj są twoimi przyjaciółmi? Bob! Edward! Bob odwrócił się i zasalutował, ale pozostał z resztą grupy. Przesuwał swoje pióro przez strumień stopionego żelaza wypływający z pieca. Edwin, który nigdy nie pomyślałby o tym, żeby zareagować na imię Edward, w ogóle go nie usłyszał. – Pamiętaj, że oglądanie działających maszyn jest fantastycznym doświadczeniem, nawet dla inżynierów – wyjaśnił Marcus, próbując ukryć niezamierzone lekceważenie beztroskim śmiechem. Twarz Franka spoważniała. – Wiesz, zawsze uważałem, że twoje odejście stąd było błędem. Nigdy tego nie ukrywałem. Teraz zdałem sobie sprawę, że zabrakło mi odwagi, którą okazałeś, odchodząc. Dzisiaj wiem, że niebawem ukończysz college, a ja będę się nadal garbił nad tym warsztatem. Zawsze uważałem, że nie zdołam zostać nikim innym, niż jestem. Z drugiej strony nie potrafię pogodzić się z myślą, że na zawsze pozostanę własnością Hammonda. Wierzę… wiem, że jestem gotowy, Marcusie. – Do czego? Frank uniósł głowę, rozwinął ubrudzone rękawy koszuli i podjął dalej:

– Do lepszego życia. Nagle wszystkie obawy Marcusa prysły. Chwycił dłoń przyjaciela, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. – To przyćmiewa blask wszystkiego, Frank! Jeśli zdołam odnieść sukces w Instytucie, dowiodę, że inni ludzie, tacy jak ja, zasługują na miejsce na uczelni. Wiem, że świetnie dałbyś sobie radę w Tech. Zawsze ci to powtarzałem. Jak myślisz, dlaczego? Bo nigdy nie miałem najmniejszych wątpliwości. Frank skurczył się w sobie, słysząc śmiałą prognozę. – Mam nadzieję, że to prawda! – Ani przez chwilę nie wątpię, że sobie poradzisz! Musisz przyjść na dzień otwarty. Pomówię z rektorem Rogersem po zakończeniu egzaminów. Wiesz, oni wcale nie są tacy źli. Naprawdę, Frank. – Kto? – Arystokratyczni lalusie i głupki. Przemądrzalcy. – Marcus uśmiechnął się do niego. Nagle Frank odwrócił się plecami do Marcusa i lekko odsunął, szepcząc mu w ramię: – Idź dalej. Nadchodził Hammond. Marcus zrozumiał, o co chodzi. Frank nie chciał, aby właściciel fabryki zauważył, że zbyt często odchodzi od maszyny. Przemysłowiec był niskiego wzrostu, krępej budowy ciała. Jego mina sprawiała wrażenie, jakby na stałe przylgnęła do twarzy za sprawą głębokich zmarszczek wokół oczu i ust. Minął resztę grupy, z zapartym tchem obserwującą wytwarzanie tłoków. – Panie Mansfield. Marcus starał się ukryć zdumienie, że Hammond zwraca się do niego osobiście. – Czy dokonał pan już odkrycia, które pozwoli mu zbić fortunę? – spytał pogodnie Hammond. Pewnie sądził, że się uśmiecha, ale był to uśmiech bostońskiego przemysłowca, który bardziej przypominał szyderczy grymas.

– Jeszcze nie, proszę pana. – Kiedy go dokonasz, nie omieszkaj nam powiedzieć. Wprowadzimy go do produkcji. Hammond skinął w kierunku Franka z nieobecnym wyrazem twarzy. – Brewer to lojalny i zdeterminowany młody człowiek. Urodzony, żeby być częścią wielkiej fabryki, takiej jak ta. Będę czuł się zaszczycony, gdy ty i mój Junior wrócicie do fabryki w wielkim stylu, ukończywszy Instytut. Z tego co słyszałem na zebraniach rady finansowej Instytutu, rektor Rogers jest bardzo zadowolony z pańskich postępów. – Cieszę się, że to słyszę. Dziękuję za pańską pomoc. – Może twój naturalny hart ducha i pokora zainspirują Juniora. – Magnat nie zawracał sobie głowy zachowaniem dyskrecji. Hammie, który stał na tyle blisko, aby wszystko słyszeć, zapłonął rumieńcem i odwrócił się plecami do ojca. – Słyszałem, że ostatniego wieczoru wyrzuciłeś drania ze związków z waszego pokazu. Wiesz, co sądzę o tych głupcach. Kiedy Marcus pracował w fabryce, reformatorzy przeniknęli do kilku wydziałów, przekonując brygadzistów, aby zażądali wyższej płacy lub przerwali pracę. Hammond był zawalony zamówieniami i nie mógł sobie pozwolić, aby praca zwolniła choć na chwilę. Mimo gwałtownych protestów kierowników, wezwał agitatorów do swojego gabinetu, poprosił o spisanie żądań i zgodził się na wszystko bez dyskusji. – Dzisiaj jest ich dzień – miał powiedzieć po wyjściu związkowców. – Jutro nadejdzie nasz. – Kiedy tylko wykonano zamówienia, Hammond zwolnił wszystkich brygadzistów. – Szczerze mówiąc, to Hammie się im sprzeciwił podczas pokazu – powiedział Marcus swojemu byłemu pracodawcy. – Ja mu tylko pomogłem. – Czyżby? – Hammond uśmiechnął się przelotnie z rozbawieniem, wyobrażając sobie dzielność Hammiego. – Odnoszę wrażenie, że Junior uważa świat za bardzo płytkie miejsce. Że zadowala się wybijaniem rytmu. Musi pogodzić się z tym, że złożeniem kilku podpisów na skrawku papieru nie można przekazać sukcesu następnemu pokoleniu. Majątek pozostający przez pokolenia w rękach tej samej rodziny nie jest bardziej stały od fali na

powierzchni oceanu. W naszych czasach losy magnata i biedaka mogą się odwrócić w ciągu jednej nocy. Wiesz, co będziesz robił po otrzymaniu dyplomu? – Jeszcze nie. – Chcesz rady?… Panowie, proszę nie palić w pobliżu maszyn! Traktujcie je jak dzieci, a będą wam posłuszne. Wracając do mojej rady, panie Mansfield, która mam nadzieję na coś się przyda, proszę się za bardzo nie przejmować tym, co zrobią inni koledzy. Kiedy skonstruowałem pierwszą lokomotywę Hammonda, modyfikując starą konstrukcję, nazwano mnie zuchwałym. Trzeba było dwóch miesięcy, aby znaleźć firmę, która zechce ją kupić, ale później nie mogłem nadążyć z realizacją zamówień. W ubiegłym roku zbudowaliśmy ich pięćset! Urządzenia w halach z każdym rokiem stają się coraz mocniejsze. To plemię gigantów, każdy ma siłę stu ludzi – ba, tysiąca – mimo to nie proszą o pożywienie ani opierunek. Wszyscy możemy mieć z tego zysk, aż do najniższego praktykanta, jeśli wszechwładne związki zawodowe nam nie przeszkodzą. Pomyśl o tych biedakach, którzy tydzień temu zostali ranni w Zatoce Bostońskiej. Mogłem przekazać coś na ich rzecz z zysków, które pozwoliły mi osiągnąć nowoczesne maszyny. – To bardzo szczodrze z pana strony. – Pieniądze są dobre, ale to nie wszystko. W życiu odniesiesz wiele sukcesów i porażek, mój chłopcze, ale pamiętaj, że najważniejsze jest to, jak na nie zareagujesz. – Mansfieldzie! – Bob stanął z boku. – Tu jesteś! Przepraszam, że przerwałem, panie Hammond. Mansfieldzie, musisz natychmiast wyjść na zewnątrz! Coś się stało! *** Bob snuł swoją opowieść, ciągnąc Marcusa za ramię po schodach fabryki lokomotyw, w typowy dla siebie sposób zaczynając od dzieciństwa, kiedy pierwszy raz zabrano go do finansowej dzielnicy miasta. Nie przerywając zawiłej opowieści, Marcus podsłuchał, jak Albert Hall przedstawia skróconą relację studentom drugiego roku architektury. – Ludzie tratowali jedni drugich. To straszne, niesłychane. – O czym ty mówisz, Hall? O tym, co się stało w zatoce? – spytał Marcus.

– To stare dzieje! Dziś rano doszło do wypadku w dzielnicy finansowej. Conny wszystko słyszał. – Właśnie usiłuję ci to powiedzieć – żachnął się Bob. – Od kogo się dowiedziałeś, Conny? – zapytał Marcus, stając za Whitneyem Conantem i klepiąc go w ramię. – Kiedy paliłem papierosa na dworze, stary kataryniarz wypaplał mi wszystko – odrzekł Conant. – Co dokładnie zaszło, Conny? – Marcus dopytywał się studenta z Południa. – Wybuchł kolejny pożar? – Nie, skądże. To nie był ogień. Nic tak pospolitego. Maurice powiedział, że nie widział, ale słyszał, że nagle okna w budynkach ożyły. Wszystkie kawałki szkła w okolicy zamieniły się w śmiertelną broń. No wiesz… – dodał Conant z ironicznym chichotem, zdając sobie sprawę, jak musiała zabrzmieć jego opowieść, kiedy paru kolegów z roku wybuchnęło lekceważącym śmiechem – … ci kataryniarze to papiści, nie mówią najlepiej po angielsku i są pełni przesądów. – Pójdziemy na State Street, przed laboratorium z fizyki? – spytał Marcusa Bob. – Do zajęć zostało półtorej godziny. Marcus pomyślał chwilę i przytaknął. – Zaczekajcie, koledzy. Na waszym miejscu bym tego nie robił – wtrącił się Conant. – Rektor Rogers powtarza, że ludzie kojarzą Instytut ze zdarzeniami szkodliwymi dla Bostonu. Conny miał słuszność. Kiedy dochodziło do wypadku na terenie Instytutu, gdy wybuchała jakaś substancja chemiczna lub przypadkowy przechodzień usłyszał inny głośny huk, w gazetach pisano o „groźnym wypadku”. Później doszło do publicznego protestu z powodu niesławnego „Parowego człowieka” Hammiego. Od tego czasu władze szkoły stale przypominały studentom, że w dziedzinie dociekań naukowych cisza i rozsądek są lepsze od błyskotliwości i rozgłosu. – Może faktycznie nie jest to najmądrzejszy pomysł – wymamrotał Edwin, a później zmienił taktykę, widząc, że Bob jest niewzruszony. – Jadłeś obiad, Bob?

– Eddy, nie słyszałeś Conny’ego? Szyby ożyły! – powiedział ze śmiechem Bob. – Nie możemy sobie darować takiego widoku. Pal sześć obiad. Jestem pewien, że rektor Rogers by się zgodził. Dość babskiego gadania! Ruszamy! – Kiedy Bob Richards ciągnął kogoś za ramię, nie było mowy o stawianiu oporu. Bob, Marcus i Edwin bez trudu odnaleźli miejsce zdarzenia. Na skrzyżowaniu ulic Court, Washington i State zebrał się duży tłum. Policjanci i załoga dwóch lub trzech wozów strażackich zablokowała ulicę, aby powstrzymać ludzi. Edwin z satysfakcją zwrócił uwagę, że zza pleców gapiów niewiele zobaczą. Jednak Bob nie dał się zniechęcić i przeciskał się przez tłum, torując drogę Marcusowi i Edwinowi. Marcus pytał widzów, czy ktoś został ranny, ale ci byli zbyt zajęci wyglądaniem zza głów, wysokich kapeluszy, kwiatów i czepków, żeby udzielić odpowiedzi. – Słyszałem, że w powietrzu unosiły się gęste opary, a później setki osób w mgnieniu oka zostało rannych! – odrzekła w końcu jakaś niewiasta. – Najpierw zatoka, a teraz ulice, którymi chodzimy! – krzyknął ktoś z tłumu. Z każdym krokiem ludzie zagradzali im drogę, uniemożliwiając podejście bliżej. Każde puste miejsce natychmiast wypełniało się gapiami, jakby stali przy trasie parady. Mężczyźni, kobiety i dzieci płakali, pytając, czy ich krewni lub przyjaciele pracujący w pobliżu są bezpieczni. – Lepiej wracajmy – powiedział Edwin. – To na nic, Bob. Nigdy nie widziałem tak przerażających scen w Bostonie. Nie zdołamy podejść na tyle, aby zobaczyć. – Podsadź mnie, Mansfieldzie! – powiedział Bob, wyciągając ręce, żeby dosięgnąć poręczy balkonu jednego ze starszych trzypiętrowych domów z cegły. Marcus przystanął i pomógł Bobowi stanąć na swoich mocnych ramionach. Później Bob wciągnął na górę Marcusa. Edwin machnął ręką, gdy zaproponowali, żeby do nich dołączył. W powiewie wiatru doleciał ich ostry, drażniący zapach przypominający woń zgniłych jaj i pomarańcz. Z nowego punktu obserwacyjnego natychmiast dostrzegli zagadkę. W niemal wszystkich oknach budynków po obu stronach ulicy brakowało okien.

– Co u licha mogło zniszczyć wszystkie okna? – spytał Bob. – Jakieś trzęsienie ziemi? Marcus zdjął czapkę, żeby mieć lepszy widok. – Masz swoją teatralną lornetkę? – Bob wetknął dłoń do kieszeni kurtki i po chwili podał lornetkę. – Przyjrzyj się bliżej, Bob. One nie pękły. Okna w domach i powozach, wszystkie szklane przedmioty na ulicy jakimś sposobem… się rozpuściły i… stopiły. Przestały istnieć. Szkło nie pękło, ale… zniknęło. – Nie widzę żadnego śladu ognia lub płomienia, który mógłby je stopić. – Czujesz ten zapach? W powietrzu nadal unosi się woń jakiegoś kwasu lub innego związku chemicznego… Marcus przerwał, obserwując tych, którzy zostali stratowani przez spanikowany tłum. Teraz dźwigano ich z ziemi lub podnosili się zdumieni, opierając na ramionach wybawicieli. Nagle twarz Boba pobladła jak popiół. Cofnął się, pozwalając, żeby Marcus stanął z przodu, obserwując nieruchomą postać podnoszoną przez dwóch policjantów z desek rozwalonego wozu. Marcus wychylił się tak mocno jak się dało. Poczuł zimny dreszcz na plecach, kiedy zdał sobie sprawę, że to kobieta otoczona warstwą popękanego szkła niczym drugą skórą. Studenci spojrzeli na siebie bez słowa. Oczy zmarłej spoczywającej w przezroczystej trumnie były otwarte. Gdy obserwowali, jak ją podnoszą, mieli wrażenie, jakby badawczo na nich patrzyła. – Zaczekaj! Zaczekaj, Mansfieldzie! Daj mi lornetkę! – Bob wymamrotał coś do siebie, spoglądając przez szkła. – O co chodzi? – Ta dziewczyna… ja ją znam. Na Boga! To Chrissy! Tak ją wołali. – Gdzie ją poznałeś? – Jak wiesz, czasami bywam w teatrze. Siadam w trzecim sektorze, gdzie zaglądają co bardziej przyjaźnie nastawione aktoreczki i inne młode damy, aby kogoś poznać i zarobić parę groszy. Czasami sprzedają jabłka lub ołówki, innym razem ratują gościa przed samotnym wieczorem.

– Była jedną z nich? – Wiem tylko, jak ma na imię. Wydawała się wesołą towarzyszką. Nie była ładna, ale miała w sobie coś znacznie lepszego. Do licha, cóż to za los dla dziewczyny o policzkach wilgotnych od rosy! Co u diabła? – Coś nie tak? Marcus opuścił teatralną lornetkę i wziął oddech. – Nie, Mansfieldzie. Pomyślałem… mam skołatane nerwy. Sam nie wiem… przez chwilę miałem wrażenie, jakby wszystko się zamazało. – Daj jeszcze raz popatrzeć. – Bob podał Marcusowi małą lornetkę. – Zobacz! Powierzchnia jednej z soczewek zmieniła barwę. Nie mam pojęcia, co wywołało to całe zamieszanie, ale resztki tej substancji nadal pozostają w powietrzu. Kiedy Bob i Marcus zeszli na chodnik, w gapiach dokonała się przemiana. Miejsce zaciekawienia i zaniepokojenia zajął szybko narastający gniew, który błyskawicznie przekształcił tłum we wzburzony motłoch. – Cofnij się – powiedział Marcus, chwytając Edwina za ramię, żeby nie został stratowany. – Edwinie, co o tym sądzisz? – powiedział, podsuwając mu teatralną lornetkę. Edwin spojrzał na soczewki, podniósł lornetkę do oczu i obejrzał ją z drugiej strony – Nic, Marcusie. Nic z tego nie pojmuję! Nasz wiek ma lokomotywy, ale nie ma maszynisty – powiedział, ściszając głos do szeptu. – Co? – Emerson – wyjaśnił Edwin, mocno zaciskając powieki. – Podczas jednego z wykładów powiedział, że nasz wiek ma lokomotywy, ale nie ma maszynisty. A jeśli on ma rację, Marcusie? Jeśli to wszystko dzieje się wokół nas? Tłum rozerwie nas na strzępy. – Ci ludzie nie chcą nas, Edwinie – powiedział Marcus. – Spójrz! Motłoch ruszył w kierunku policjantów zagradzających miejsce katastrofy. Ludzie zaczęli ciskać cegłami i kamieniami, rozpalać ogniska na środku ulicy. – Mówi sierżant Lemuel Carlton! – krzyknął podenerwowany mężczyzna na koniu, krążący przed kordonem z dużą tubą. – Proszę się niezwłocznie rozejść,

bo moi ludzie będą zmuszeni dokonać zatrzymań! Nie obawiajcie się! Boston jest równie bezpieczny jak każde inne miejsce na świecie!

9 WIDOK Z OSIEMNASTKI Następnego dnia po drugiej stronie rzeki, na ulicy Stoughton Hall osiemnaście, William Blaikie pociągnął łyk herbaty, wydął wargi, a następnie zastukał w stół, przywołując kelnera pracującego w college’u. – Zmieniłem zdanie – odrzekł, podając mu filiżankę. – Nie mam ochoty na herbatę. – Kiedy kelner odszedł z filiżanką, Blaikie rozejrzał się wokół znużonym wzrokiem i powiedział: – Dziesięciu? Tylko tylu? – Wielu kolegów szykuje się do egzaminu, Will – odpowiedział jeden ze studentów. – Dziesięciu chłopa? Czy w Harvardzie jest tyle łajz? Taka mała garstka na spotkaniu Christian Brethren? – Ludzie są przerażeni wczorajszymi wydarzeniami w mieście. Może powinniśmy rozpocząć z tymi, którzy przyszli? – zasugerował cicho student przedostatniego roku. Blaikie go zignorował. – Dziesięć osób?! Nic dziwnego, że byle słabeusz z Tech myśli, że da radę studentowi Harvardu. – O co ci chodzi? – Chcesz, to ci powiem. Taki chrześcijański uniwersytet jak Harvard powinien wzbudzać wyższe uczucia. Schodzimy na psy, podupadamy intelektualnie i moralnie. Niektórzy z naszych profesorów nauczają wstrętnej, poniżającej literatury, wkładają obce języki w usta przyzwoitych młodych mężczyzn. Właśnie dlatego takie brzydkie kaczątko jak Instytut Technologii – najbrzydsze, jakie widziałem – mogło się zdobyć na zuchwałość postawienia w Bostonie własnego gmachu i nazwania się college’em, choć jest przytułkiem słabeuszy, który powinien zostać poddany… – Wybacz, że ci przerywam, Blaikie – wtrącił się student przedostatniego roku – ale czy nie sądzisz, że powinniśmy rozpocząć spotkanie zgodnie z planem?

– Czy jestem ze szkła? Czy moja skóra jest jak woda? – spytał dramatycznie Blaikie. – Wiem, że masz nadzieję zostać przewodniczącym, kiedy otrzymam dyplom, ale jeszcze ja nim jestem! Jak myślisz, czemu tu siedzę? Zastanów się, a nie będziesz miał nic przeciwko odłożeniu wyborów do końca czerwca. Wiesz, gdzie kucharek sześć… Wybacz, ale jestem głęboko przekonany, że college naszej wspólnoty powinny kształcić ludzi, a nie maszyny. – Przepraszam, Blaikie – odpowiedział kolega tak uprzejmie jak poprzednio – ale nie sądzę, aby rzeczą godną chrześcijanina było szkalowanie innej uczelni z powodu osobistej urazy, niezależnie od tego, jak dziwna mogłaby się wydawać. Blaikie wstał, jakby chciał go zdzielić w twarz. Kiedy student drugiego roku spojrzał na niego ze zdumieniem, przewodniczący wziął długi oddech i powiedział: – Zaczynamy, panowie? Chciałbym dodać do porządku obrad wniosek, aby studia nie mogły być powodem wymawiania się od udziału w spotkaniach Christian Brethren. Przedyskutujemy też prośbę profesora Agassiza z wydziału przyrodniczego, aby przy pomocy nauki chrześcijańskiej obalić wzrastające poparcie dla teorii Darwina w kręgach tak zwanych bostońskich intelektualistów. Na koniec, jeśli czas pozwoli, dziś rano omówimy dwie inne propozycje… Blaikie przerwał w pół zdania, wyglądając przez okno i spoglądając w dal. Członkowie bractwa powstali, aby sprawdzić naocznie, co tak przykuło uwagę ich przywódcy. Na dziedzińcu college’ u w promieniach słońca lśniły guziki i granatowy mundur bostońskiego policjanta. Przedstawiciel prawa maszerował przez kampus w towarzystwie korpulentnego mężczyzny, którego otaczała typowa dla policjanta aura przeświadczenia o własnej ważności. Obok kroczył polityk oraz inny jegomość, którego tusza zmuszała do przystawania co kilka kroków, aby przetrzeć czoło chusteczką mimo chłodnego powietrza. Bardziej obyci spośród studentów wyglądających z okien czterech pięter Stoughton Hall, zza ładnego budynku biblioteki mieszczącego niemal sto tysięcy tomów i tętniących życiem biur uczelni, rozpoznali w otyłej postaci Cyrusa Hale’a z legislatury Massachusetts. Studenci, którzy mieli wątpliwą przyjemność goszczenia w przybytkach posterunku policji po całonocnym pijaństwie w nieco mniej eleganckiej części Bostonu, z przykrością rozpoznali

sierżanta Carltona, odzianego w granatowy mundur, oraz jego przełożonego, komendanta policji Johna Kurtza. Kilkunastu ciekawskich zapragnęło stać się niewidzialnymi, żeby móc towarzyszyć małej gromadce w jej ekspedycji i usłyszeć, jakaż to intrygująca sprawa przywiodła ich na teren uniwersytetu. Trzej goście skierowali swoje kroki na mniej uczęszczaną ścieżkę prowadzącą do uliczki biegnącej naprzeciw Divinity Hall, znikając z oczu ciekawskich i udając się do gmachu Muzeum Zoologii Porównawczej. Gdy dotarli na miejsce, spytali o dyrektora i zostali skierowani do piwnicy. Na każdej półce ogromnego pomieszczenia stały duże szklane słoje z egzotycznymi rybami, mięczakami i morskimi jeżowcami zanurzonymi w żółtym alkoholu. W powietrzu unosiła się woń pradawnego morza. – Panie profesorze? – zawołał polityk, a jego pytanie odbiło się echem w sali. – Jest pan tam, profesorze Agassiz? Nazywam się Cyrus Hale. Na te słowa rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Spośród beczek i słojów wyłoniła się dostojna postać głównego przyrodnika Harvardu z cygarem w zębach. Mężczyzna pokręcił głową, wsuwając długie kasztanowoszare kosmyki za kołnierz kurtki. Łajał on młodzieńca zbierającego szkło z podłogi. – Wyślizgnął mi się z rąk, panie profesorze – powtarzał student. – Panie Danner, jesteś pan kompletnie niedouczony! Może niektórzy ludzie mają pana za inteligentnego młodego człowieka, ale gdy będziesz pan miał pięćdziesiąt lat, jeśli w ogóle coś o panu powiedzą, to chyba tylko: „Ach, ten Danner! Znam gościa! Był kiedyś bardzo inteligentnym młodzieńcem!”. – Agassiz odwrócił się i skinął głową przewodniczącemu izby, obywając się bez formalnego powitania i ignorując dwóch funkcjonariuszy bostońskiej policji. – Zamilcz! Potrzymaj pan! – powiedział z ciężkim niemieckim akcentem, wręczając Hale’owi martwego konika polnego. – Danner zabił tego biedaka słojem. W historii naturalnej nie wystarczy, żeby student wiedział, jak badać okazy. Trzeba wiedzieć, jak się z nimi obchodzić. Nie mogę tego nauczyć. Na tym polega mój dylemat. Muszę nauczać, jednocześnie nie przekazując informacji. Krótko mówiąc, muszę pod każdym względem być takim ignorantem jak ten chłopak zbierający kawałki szkła. Hale, słyszałeś, co się stało? – spytał z narastającym entuzjazmem. – Tydzień temu podłożono ogień

w stajniach przy torach wyścigowych. Padło kilkanaście koni. Przynajmniej tak powiadają. Cóż za strata. – Niepowetowana strata – odrzekł Hale, kiwając głową. – To straszne! – wykrzyknął z bólem Agassiz. – Nieszczęsne szlachetne zwierzęta! Z drugiej strony – badacz nagle się rozpogodził – od lat marzyłem, by porównać szkielet konia czystej krwi ze szkieletem pociągowego zwierzęcia. Posłałem tam jednego z moich asystentów. – Po co? Wysmarują go smołą i wytarzają w pierzu za proszenie o takie rzeczy ledwie kilka dni po pożarze – odparł Hale. Profesor Agassiz wyrzucił w górę swoje duże ekspresyjne dłonie. – Nauka bywa niebezpiecznym przedsięwzięciem, Cyrusie! Jestem gotów się założyć, że mój student nie wróci bez szkieletu, nawet jeśli będzie go ścigać cała zgraja wściekłych dżokejów. Czy ci panowie przyszli, by ze mną mówić? Hale skinął głową. – Dobrze, dobrze. Zabiorę panów na górę. Po drodze spróbuję odgadnąć, co panów do mnie sprowadza. Wspinając się po schodach za Agassizem nucącym drugą zwrotkę starej francuskiej piosenki, minęli kilka sal pełnych młodych ludzi pochylonych nad szkłami powiększającymi i segregujących okazy roślin. Dotarłszy do sali wykładowej, Agassiz pokazał im z dumą gabloty pełne owadów i skamielin. Komendant policji skrzywił się na widok odrażającego martwego owada o ognistych czerwonych oczach. – Czy wiecie, panowie, że istnieje ponad dziesięć tysięcy rodzajów latających owadów? – zagaił Agassiz, widząc zainteresowanie policjanta. Na koniec usiadł, gdy goście zajęli swoje miejsca. – Zgaduję, że przyszliście porozmawiać o mojej propozycji ufundowania nowego skrzydła muzeum. – Obawiam się, że idzie o coś innego, drogi profesorze Agassiz – odrzekł Hale. – Czy słyszał pan plotki o strasznych wydarzeniach, które miały miejsce w okolicy Bostonu? Światło w oczach profesora Agassiza przygasło. – Oczywiście, myślę, że nie ma człowieka, który by o nich nie słyszał.

– Trzeba naukowej wiedzy, żeby to pojąć. Sprawa przekracza możliwości policji. Wczoraj po południu, po tym, co zaszło w dzielnicy handlowej, w drodze głosowania uchwaliliśmy w legislaturze podjęcie środków nadzwyczajnych. Chcemy zaangażować konsultanta badawczego do pomocy policji. Nikt, nawet biegli miasta, nie był w stanie zbadać tego, co zaszło. Chcemy, żeby doradzał pan policji. Zgodzi się pan, profesorze? – Ja? Nie wiedziałeś, że urządzam muzeum, Hale? Do rozmowy wtrącił się komendant Kurtz. – Sierżant Carlton zostawił panu kilka wiadomości, na które nie uzyskał odpowiedzi. Chodzi o sprawę życia i śmierci! O coś, co dzieje się praktycznie pod pańskimi oknami! – Sądzisz pan, że sprawy, którymi się tu zajmujemy, nie dotyczą życia i śmierci? Nawet jeśli nie piszą o tym w gazetach? – spytał Agassiz, a jego okrągła twarz przybrała purpurową barwę. – Jakże smutną rzeczą dla przyrodnika jest starość. Mam przed sobą tyle roboty i wiem, że nie będę mógł jej doprowadzić do końca. Niech pan spojrzy! O, tam! W szkle za panem! Tak. Co pan tam widzi? To jurajskie głowonogi. Wkrótce prześcigniemy najlepsze muzea Europy! – Profesorze, mówię o obecnym życiu. O tym, co wydarzyło się wczoraj w Bostonie. Wczoraj, dzisiaj i jutro – odrzekł stanowczo Hale. – Nie słyszał pan o niczym? Niechaj Bóg uchowa wspólnotę! Podsunął mu po stole stertę wycinków z gazet. PRZERAŻAJĄCE DONIESIENIA Z ZATOKI I ULIC BOSTONU ODNALEZIONO KOLEJNYCH RANNYCH Kobiety i mężczyźni mdleli z przerażenia, gdy niezliczone szyby topiły się same z siebie – Obawy przed intrygą Nowego Jorku zmierzającą do tego, aby doprowadzić do ruiny handel w Bostonie – Straty armatorów, domów maklerskich i innych firm – Kolejne szczegóły katastrofy, do której doszło na ulicach miasta. Czy technika zagraża naszemu pokojowi? RZEKOME EKSPERYMENTY NAUKOWE

SIEJĄ SPUSTOSZENIE W BOSTONIE Lęk przed kolejną katastrofą sprawił, że tłumy obywateli podjęły próbę opuszczenia miasta, co doprowadziło do zawalenia jedynego mostu. Ranne zostały trzy osoby. POTWORNA KATASTROFA. NAUKOWA CIEKAWOŚĆ MOŻE SIĘ OKAZAĆ ZGUBĄ BOSTONU. DO CZEGO TO WSZYSTKO DOPROWADZI? – Ciekawość naukowa przekleństwem? – Agassiz zaśmiał się pogardliwie z nagłówków gazet. – Komendant Kurtz wyznaczył sierżanta Carltona, aby służył panu pomocą w dociekaniach. – Do pańskich usług – powiedział Carlton. Rozwścieczony Agassiz skoczył z krzesła i okrążył salę wykładową. – Profesorze – rzekł z dyplomatycznym uśmiechem Hale – rozumiem, że i bez tego ma pan dość zajęć, podążając za skamieniałymi śladami. Wszyscy mamy na głowie inne sprawy. Ja sam muszę stawiać czoła kolejnym żądaniom związków zawodowych, aby skrócić liczbę godzin pracy do dziesięciu dziennie. Znaleźliśmy się jednak w stanie kryzysu na niespotykaną wcześniej skalę. – Czemu akurat ja? Dlaczego przyszliście właśnie do mnie? – Czyż w Bostonie jest człowiek posiadający tak rozległą wiedzę we wszystkich dziedzinach i gałęziach nauk przyrodniczych? – spytał pochlebnie Hale. Agassiz stanął, ale po chwili zaczął ponownie krążyć po sali, nie okazując żadnego znaku, iż nie zgadza się z tą opinią. Impas trwał nadal. – Używasz pan alkoholu do konserwowania okazów. Wydaliśmy rozporządzenie, aby muzeum nie musiało płacić podatku od alkoholu. Nie pamiętasz? – Ton Hale’a stał się nieco mniej przyjazny. – Przekazaliśmy ci czek na dziesięć tysięcy dolarów, chociaż miejski budżet został poważnie uszczuplony podczas wojny. Twoje ostatnie propozycje rozbudowy muzeum są

niezwykle kosztowne. Pochłoną co najmniej siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów. – To prawda. Obawiam się, że muszę polegać na hojności państwa i moich dobroczyńców, Hale. Nie mam czasu na przerwanie badań i zarabianie pieniędzy! Po ukończeniu nasze muzeum stanie się chlubą Bostonu i całego kraju. Odkrycia ludzkości uzyskane poprzez badanie przyrody z pewnością przybliżą do Stwórcy jego inteligentne dzieci. Ktoś musi stawić opór takim ośrodkom jak Instytut Technologii z jego nieujarzmionym dążeniem do zwiększenia zysku przemysłu z pomocą nauki! – Wspomniał pan o pieniądzach, profesorze Agassiz – wtrącił z ożywieniem komendant Kurtz. – Boston nie jest już małą mieściną, jak kiedyś. Stał się prawdziwym miastem. Inwestorzy i zagraniczne firmy opuszczają ulicę State, bo banki i maklerzy nie potrafią im wyjaśnić, co się wczoraj stało. Kilka dni wcześniej kupcy wycofali się z zatoki. Całe miasto może popaść w spiralę zadłużenia, co nie pozostanie bez wpływu na żadnego z nas. – To miasto i kraj potrzebują pańskiej pomocy – dodał Cyrus Hale. – Natychmiastowej pomocy. Niech pan stanie u mojego boku, profesorze, a będziemy wspierali pańskie dążenia. – O co w tym wszystkim naprawdę chodzi? – zapytał Agassiz, sięgając po wycinki, a później rzucając je z powrotem na stół. – Czemu zakładacie, że to jakieś piekielne sztuczki? – Niektórzy sądzą, że to działania podejmowane przez wrogi kraj, zmierzające do osłabienia nas przed inwazją. Inni przebąkują o sabotażu rywalizujących ośrodków handlowych lub organizacji trzeźwości pragnących wstrząsnąć przemysłem, aby zmusić go do wprowadzenia ograniczeń w dziedzinie sprzedaży alkoholu. Spirytyści twierdzą, że to sprawka zmarłych, którzy chcą się z nimi porozumieć. Prawda jest taka, że nie potrafimy dostrzec żadnych racjonalnych przyczyn ostatnich wydarzeń, profesorze. Czytając gazety, można odnieść wrażenie, że nauka wyrwała się spod kontroli, ulotniła w powietrze, którym wszyscy oddychamy. Jedynym sposobem zdobycia poszlak jest naukowa analiza ostatnich wydarzeń, do której, muszę z żalem przyznać, nie jesteśmy należycie przygotowani – dodał Kurtz, tak swobodnie jak się dało. – Sierżant Carlton wystąpił z pomysłem, aby zwrócić się o pomoc do Instytutu Technologii.

Agassiz stanął jak wryty. Wrócił na miejsce i spojrzał poważnie na dwóch policjantów. – Oczywiście – kontynuował jakby nigdy nic Kurtz – wyjaśniłem mu, że Instytut jest postrzegany jako wątpliwa… instytucja. – Wątpliwa?! Delikatnie pan to ujął, komendancie! Nie przyjmę na studia żadnego studenta, który nie przedstawi mi dowodów moralności i chrześcijańskiego charakteru. Ci tam gotowi są nauczać niewierzących maszynistów i farmerskich synów. Przekazanie nauki w ręce takich indywiduów prowadzi niechybnie do szarlatanerii i groźnych społecznych decyzji. Czy wie pan, dlaczego ten Instytut jest taki groźny, komendancie… Kurtz, czy tak? Kurtz odrzekł, że nie ma pojęcia. – Bo William Rogers i jego pomagierzy oddają w ręce przedstawicieli najniższych warstw społecznych najpotężniejszą broń, dzięki której, jeśli zechcą, mogą podpalić ziemię. Przekazują im klucze zagłady. Jeśli chce pan zobaczyć nadużywanie nauki, niechaj pan się tam uda. Mam nadzieję, że w Harvardzie nigdy nie oddzielimy nauki od odpowiedzialności oraz najwyższego Stwórcy. – Po chwili dodał tonem wyznania: – Obawiam się, że to przeze mnie Rogers założył Instytut Technologii. Biorę na siebie całą winę i przyjmuję wszystkie konsekwencje. Na sali zapanowało pełne zdumienia milczenie. – Jakim sposobem to pańska wina, profesorze? – spytał Carlton. – Po przybyciu do Bostonu Rogers zabiegał o stanowisko na Harvardzie, ale gdy odmówił porzucenia swoich przekonań w sprawie tej plagi… mam na myśli potworne teorie tego Darwina… odmówiłem rozpatrzenia jego kandydatury. Wszystkim nam zagraża człowiek, który jest tak uwikłany we własne urojenia, że gotów wypaczyć całą wiedzę, by pasowała do jego ulubionej teorii. O ile wiem, Rogers zatrudnił nawet czarnego dozorcę, który każe się nazywać Darwinem. Jestem pewny, że zrobił to tylko dlatego, że spodobała mu się zbieżność nazwisk! Wiem też, że obecnie w ich murach studiuje młoda kobieta, co wzbudza emocje i zainteresowania obce sali wykładowej. – Świat jest panu wdzięczny za zwalczanie żałosnej nauki głoszącej, że wywodzimy się od małp – oznajmił Hale.

– W obecnej chwili pragniemy jedynie zrozumieć naukowe sztuczki, które dzieją się wokół nas – rzekł niecierpliwie komendant Kurtz. – Nie, komendancie Kurtz – zaprzeczył Hale. – Musimy je pojąć, stosując właściwe, moralne metody. Publiczne zaufanie do nauki nie znalazło się w takim niebezpieczeństwie od czasu, gdy profesor Webster ze Szkoły Medycznej został zdemaskowany jako zabójca. – Widzę, że nie pozostawiacie mi innego wyboru, jak tylko je przywrócić – odrzekł Agassiz, kiwając głową z determinacją. – Sierżant… no cóż, jak mniemam pan Kurtz mógł mi przydzielić do pomocy kapitana, skoro jednak… Carlton, czy tak?… Sierżancie Carlton, chciałbym się zapoznać ze wszystkimi meldunkami funkcjonariuszy, w takiej kolejności, w jakiej zostały dostarczone. Metoda, panowie, w każdym badaniu naukowym, także takim jak to, może przesądzić o wyniku. Najpierw trzeba nauczyć się chodzić… nigdy nie przywyknę do amerykańskiej mody na badania przeprowadzane w biegu. Skłonność ta przyspieszy nadejście sądnego dnia w małym królestwie Williama Rogersa. Komendancie, ilu ludzi będę miał do dyspozycji? – Ilu pan uzna za stosowne, profesorze. Agassiz skrzyżował ramiona na piersi, a na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.

10 ZDECYDOWANY CZŁOWIEK W poniedziałkowe popołudnie, kiedy inni studenci z apetytem spożywali lunch lub grali w piłkę na okolicznych polach, Marcus Mansfield stał w drzwiach pokoju wykładowców z rękami udrapowanymi płaszczami i pelerynami profesorów oraz członków komitetu, którzy wchodzili pospiesznie do długiej konferencyjnej sali, kiwając mu głową lub przekazując gest pozdrowienia wraz z wierzchnim okryciem. W tym samym czasie Albert Hall kończył pieczołowicie układać ołówki i kartki papieru przy ostatnich miejscach wzdłuż długiego stołu. Na podstawie krótkich urywków podsłuchanych rozmów Marcus wywnioskował, że dominującym tematem dyskusji w gronie profesorskim było to samo, co pochłaniało uwagę studentów. Od chwili, gdy koledzy dowiedzieli się o ich wizycie w dzielnicy handlowej, bombardowali go pytaniami. Poprzestawał na kręceniu głową, nie wiedząc, czy znajdzie słowa odpowiednie do opisania tego, co widzieli. Bob, zwykle gadatliwy, pobladł na takie wypytywanie. Co najdziwniejsze, to Edwin, który w ogóle nie chciał z nimi pójść, wydawał się najbardziej skory do ciągłego opisywania szczegółów każdemu, kto go zapytał. Marcus nadal miał przed oczami przerażony tłum, nawet gdy zamknął powieki. Jak mógł, starał się odpędzić przykre obrazy, uniemożliwić im połączenie się z innymi, które już zamieszkiwały jego nocne koszmary, jak cierpiące tłumy stłoczone w piwnicy. Profesorowie rozmawiali i gestykulowali z ożywieniem, wypełniając salę. Kiedy pojawił się William Rogers, zapadła cisza. Mimo słabnącego zdrowia Rogers nadal przewodniczył spotkaniom wykładowców oprócz comiesięcznych publicznych pokazów. Większość spraw związanych z prowadzeniem college’u załatwiał w domu. To tam posyłano studentów, którym trzeba było udzielić upomnienia. Tam też dostarczano i stamtąd zabierano podpisane dokumenty. Przedstawiciele wydziału, zwykle profesor matematyki Runkle, odwiedzali go co kilka dni, dostarczając wiadomości o najświeższych wydarzeniach w college’u. Wszedłszy na salę, Rogers oparł się na ramieniu woźnego Darwina, który

opuścił kruchego profesora na krzesło w szczycie stołu. Kiedy rektor zajął miejsce, szuranie papierów i rozmowy rozległy się na nowo. – Rozpocznijmy spotkanie, panowie – zagaił Rogers, odzyskawszy oddech. Marcus, który wieszał w szafie ostatnie nakrycia, wycofał się na twardy niski stołek. Stołek Alberta znajdował się w przeciwległym rogu pokoju. Co kilka minut jakiś profesor unosił stępiony ołówek lub pusty kałamarz, opróżnioną szklankę po wodzie lub brandy, a jeden z dwóch stypendystów, którzy znajdowali się bliżej, przyskakiwał, żeby mu usłużyć. – Wszyscy słyszeliście o dziwnych wydarzeniach, które stały się źródłem wielkiego zamieszania w naszym mieście – zaczął rektor. – Zdrowy rozsądek ani doświadczenie nie zdołały podsunąć opinii publicznej żadnego wyjaśnienia. Naturalnie niektórzy z obecnych postawili pytanie, czy nasz Instytut nie powinien służyć pomocą w próbie wyjaśnienia tego tajemniczego łańcucha zdarzeń. – Faktycznie należy przeprowadzić dochodzenie! – wykrzyknął Watson, profesor inżynierii wodno-lądowej, uderzając dłonią o blat stołu. – Absolutnie, profesorze Watson – odparł profesor Eliot – ale powinna się tym zająć bostońska policja. – Jesteśmy instytucją oddaną nauce i technice, jedyną tego rodzaju placówką w całym kraju – odparował Watson. – Jeśli ostatnie katastrofy są dziełem jakiegoś naukowego szalbierstwa lub manipulacji, kolego Eliot, nie możemy odmówić pomocy w ich analizie. – Wydaje się rzeczą karygodną siedzieć z założonymi rękami, jeśli można coś zrobić – zauważył Rogers. – Drogi Rogersie, wiesz lepiej od każdego z nas, że Instytut od początku swojego istnienia jest przedmiotem kontrowersji i podejrzeń opinii publicznej – podjął Eliot. – Pomyśl, co może się stać. Jeśli dochodzi do wypadku z nową maszyną w fabryce, jesteśmy natychmiast zasypywani listami wzywającymi do porzucenia innowacji i kształcenia, niezależnie od tego, czy wspomniana maszyna miała cokolwiek wspólnego z naszą uczelnią. Luddytowskie związki zawodowe próbują nas oskarżyć, że chcemy wykorzystać technologię do pozbycia się robotników, skazania ich żon i dzieci na śmierć głodową. Krótko mówiąc, nasza szkoła jest najbardziej podejrzanym symbolem nowej nauki

w Bostonie. Staliśmy się kozłem ofiarnym wszelkich niepokojów związanych z nauką. – Jakie działania pan sugeruje, profesorze Eliot? – spytał ze szczerym zaciekawieniem Runkle. – To proste. Proponuję, profesorze Runkle, abyśmy w tych okolicznościach nie robili niczego, co mogłoby ściągnąć na nas niechcianą uwagę lub krytykę. Miejmy nadzieję, że w międzyczasie policji uda się rozwikłać zagadkę. Edward Tobey, członek rady finansowej Instytutu, wtrącił się do rozmowy. Spojrzał na nich zatroskanymi delikatnymi szarymi oczami. – Rektorze Rogers, zgadzam się z profesorem Eliotem w tym punkcie. Zawsze, gdy z nauką łączy się coś podejrzanego lub niebezpiecznego, trudniej jest znaleźć ludzi chętnych dawać pieniądze, aby podreperować nasze finanse. Szczerze powiedziawszy, radzę sobie tylko dzięki temu, że wyrzucam za burtę wszystkie zardzewiałe, stare i zużyte maszyny z college’u! Poprosiłem jednego z naszych najbardziej hojnych darczyńców, pana Hammonda z fabryki lokomotyw, aby do nas dzisiaj dołączył i doradził w kwestii wyzwań, które stoją przed nami. Oto i on. – Panowie – rzekł Hammond, wchodząc i witając wszystkich skinieniem głowy, jak przystało na rzutkiego przedsiębiorcę z Bostonu. Marcus się wyprostował, ale nowy gość nie zauważył byłego maszynisty, który siedział w kącie. Zajął miejsce i zaczął: – Mój syn jest jednym z pierwszych studentów waszej uczelni, ale inni, pozbawieni tak silnych koligacji, mogą być mniej wrażliwi na przykre słowa krytyki. Rektorze Rogers, wie pan, że będę łożył na Instytut, dopóki zostanie mi grosz w kieszeni, ale sam jeden nie dam rady sfinansować tego przedsięwzięcia. Nie należę do władz uczelni, ale sądzę, że musicie znaleźć sposób na podreperowanie finansów w trudnych czasach. Sprzedajcie kilka najlepszych wynalazków, które tu powstały. Obiecuję, sam kupię jeden z waszych zdumiewających silników. Rzeknijcie tylko słowo. – Moglibyśmy rozważyć nazwanie jednego z naszych gmachów nazwiskiem dobroczyńcy, który dla przykładu przekaże na rzecz Instytutu określoną kwotę – dodał profesor Storer. – Na tej samej zasadzie możemy nadawać imiona różnym salom wykładowym. Robią tak na Harvardzie. – Finansowa sytuacja Instytutu to poważna i niepokojąca sprawa – wtrącił

Eliot. – Być może w interesie nas wszystkich powinniśmy ograniczyć liczbę młodych mężczyzn z instytucji dobroczynnych i fabryk przyjmowanych na pierwszy rok. Za czesne studentów nabywamy urządzenia i zapewniamy byt profesorom, a stypendyści nie dostarczają dochodu. Marcus i Albert wymienili ukradkowe spojrzenia. Żaden nie okazał emocji. W końcu byli tu tylko, żeby usługiwać, a nie słuchać tego, o czym mówiono, nie wspominając o wyrażaniu własnych opinii. Członkowie profesury i uczelnianych komitetów zaczęli dyskutować i spierać się ze sobą. – Pamiętajcie, że nie wyświadczamy im żadnej przysługi! – odpowiedział Eliot na sprzeciw z drugiej strony stołu. – Nadawanie stopni naukowych robotnikom nie przekreśli tego, kim są… niebawem sami się o tym przekonają, kiedy pójdą w świat, próbując się przedstawić jako dżentelmeni. – Skoro o tym mowa, Charlesie – rzekł ktoś półszeptem do Eliota – możemy poruszyć kwestię tej młodej kobiety. Jakie miejsce znajdzie sobie dama naukowiec? – Proszę, proszę, panowie – przerwał im Rogers, uderzając młotkiem, aby przywrócić porządek. Spojrzał przepraszająco na Marcusa i Alberta, a następnie na resztę obecnych. – Proszę, panowie. Chciałbym wam podziękować za rady. Po pierwsze, to gmach studentów – przychodzą tu, żeby się uczyć, a my, by ich kształcić. Nigdy nie odniesiemy zysku z nadania mu innej nazwy lub sprzedania tego, nad czym pracujemy. Jeśli zaś idzie o stypendystów, wyższe wykształcenie nie może być zarezerwowane dla ludzi posiadających majątek, pozycję i urodzenie. Z pewnością nie w moim Instytucie. Pierwszy rocznik to wybrana grupa. Każdy jest Robinsonem Crusoe na swojej wyspie. Zapewniam was, że ci ludzie nie przyniosą ujmy stopniom, o które zabiegają… przekonacie się. Jeśli idzie o pannę Swallow, może się wydać zbyt krucha na tak trudne kursy, dopóki nie spojrzy się w jej oczy. Są nieugięte, zdradzają dzielną kobietę. Nie zawiedzie nas. – Boston znalazł się w kryzysie. Jesteśmy pod ostrzałem. Lepiej skupmy się na sprawach, które są przed nami. Musi istnieć jakiś sposób, aby Instytut mógł się przyczynić do rozwiązania problemu. – Pan Hammond oświadczył, że pokryje koszty leczenia tych, którzy odnieśli

rany w ostatnich wypadkach – powiedział Tobey. – Ponieważ jest postrzegany jako osoba blisko związana z Instytutem, możemy być pozytywnie odbierani przez opinię publiczną. – Ja również na to liczę – dodał Hammond. – Uważam, że to idealne rozwiązanie – skwitował Eliot, z wdzięcznością kiwając głową Hammondowi. – Okażemy troskę, ale w sposób pośredni, trzymając się w bezpiecznej odległości od sedna sprawy. Watson zaśmiał się lekceważąco. – To wszystko drobiazgi! Proszę się nie obrazić, panie Hammond. Pochwalam pańską hojność. Uważam wszak, że powinniśmy przynajmniej pozwolić policji używać naszego sprzętu i środków w prowadzeniu dochodzenia. Jeśli to, co wydarzyło się w Bostonie, jest eksperymentalnym zastosowaniem technologii, okazana umiejętność, znawstwo i wiedza najmroczniejszych regionów nauki i mechaniki może przewyższać zbiorową wiedzę osób obecnych w tym pokoju. – Jestem pewny, że przesadzasz – zaprzeczył z naciskiem Eliot. – Czy ktoś z obecnych może rzec w obliczu Boga, że nie lęka się tego, co się stało i co może się jeszcze wydarzyć? – spytał Storer. Jego słowa rzuciły strach na zebranych. Nawet Eliot nie mógł się zgłosić do odpowiedzi. Rogers spojrzał w dal. – Pamiętam, jak pierwszy raz wyszedłem z pomysłem stworzenia szkoły technologii, gdy poproszono o moją obecność na spotkaniu reprezentantów stanu – powiedział. – W „New York Timesie” zamieszczono artykuł zatytułowany Amerykańska nauka: czy coś takiego w ogóle istnieje? Wiedziałem, że nie mogę ustać w wysiłkach, dopóki nie będzie można udzielić na to pytanie twierdzącej odpowiedzi. Już sama nazwa naszej uczelni dowodzi śmiałego i kontrowersyjnego wyboru. Słowo „technologia” można było wówczas znaleźć w jeszcze mniejszej liczbie słowników niż dziś. Przewodniczący Izby, pan Hale, dał do zrozumienia, że niejasne opisy Instytutu są marną przykrywką domu złej reputacji lub innego obskurnego przedsięwzięcia, które zamieni Boston w nowy Paryż. Czy gdyby uczelnia była burdelem, w pierwszym roczniku absolwentów byłoby tylko piętnastu chłopców?

W sali rozległ się śmiech, rozładowując nagromadzone napięcie. Tylko Eliot zachował kamienną twarz, z dezaprobatą przyglądając się kolegom. Rogers podjął dalej, całkowicie panując nad publicznością, choć od czasu do czasu przerywał mu kaszel. – Prawodawcy w końcu wyrazili zgodę na nasz statut, ale uczynili to dopiero wówczas, gdy zgodziliśmy się dodać ustęp o „spokoju publicznym i harmonii”, stwierdzający, że osoba związana z Instytutem nigdy nie użyje swojej wiedzy do wyrządzania szkody współobywatelom. Jeśli weźmiemy udział w naukowym dociekaniu przyczyn ostatnich wydarzeń, może w końcu zdołamy udowodnić, że rodzaj nauki, który tu stosujemy, pomaga społeczeństwu. Że nasza szkoła i młodzi ludzie przekazani pod naszą opiekę, ogarnięci ogniem nowej myśli, jakkolwiek inną mogłaby się wydawać od tej, którą wpajają młodzieży w innych uczelniach oraz technologii, którą tu popieramy i nauczamy, będą bronić, a nie zagrażać dobru publicznemu. Jestem głęboko przekonany, że stosując tę politykę, będziemy bezpieczni, zaś w niebezpieczeństwie znajdziemy się dopiero wówczas, gdy ją porzucimy. Czyż naszym obowiązkiem nie jest dostarczanie pociechy ofiarom? Przynajmniej przez podanie wyjaśnienia? Gdybym zdążył tego dożyć, miałbym nadzieję, że dokonaliśmy małego, ale znaczącego osiągnięcia. Że nasza instytucja będzie traktowana raczej ze zrozumieniem niż obawą, a nasi studenci pójdą w świat, dumnie ogłaszając: „Jesteśmy absolwentami Instytutu Technologii”. Słowa Rogersa wywarły wrażenie na Marcusie. Dopiero gdy ujrzał przerażoną minę Alberta, zdał sobie sprawę, że słuchając rektora, utracił wewnętrzny kompas. Skoczył na równe nogi. Kilku profesorów wygięło szyję, aby spojrzeć na młodzieńca stojącego niezgrabnie w kącie. Na szczęście profesor Storer podniósł swoją szklankę w sposób sugerujący prośbę. Marcus chwycił dzbanek z wodą i ją napełnił. – Gdybym zdołał dożyć tego dnia… – powtórzył Rogers nieco ciszej. Jego wzrok spoczął na Marcusie, kiedy student przysiadł na krawędzi ławki. Przez chwilę można było odnieść wrażenie, że na sali są tylko oni dwaj i badawczo się sobie przyglądają. – Rektorze Rogers, wszyscy zebrani doceniają pańskie szlachetne uczucia. Jestem jednak ciekaw, czy ktoś z zebranych widział ostatni numer „Transcripta” – rzekł z ociąganiem Runkle. – Mam go tutaj. Wygląda na to, że

władze miasta powołały Louisa Agassiza na stanowisko doradcy policji w tej sprawie. Młotek stuknął ponownie, aby uciszyć wrzawę. – Agassiza?! – Straszne! – To jakieś brednie! Echo uderzeń młotka poszybowało ku wysokiemu sklepieniu, ale oburzenie nie ustawało. – Tę harwardzką skamielinę z jego peklowanymi mięczakami?! – żachnął się Watson. – Agassiz gardzi Instytutem – szepnął poważnie Rogers, a głośniej dodał: – Profesor Agassiz nie kryje pragnienia, aby mnie… i naszemu Instytutowi się nie udało. – To prawda – przytaknął Runkle, kiwając głową. – Obawiam się, że każda nasza inicjatywa, każdy najszczerszy gest pomocy zostanie wypaczony przez Agassiza. Jeśli się zgłosimy i coś pójdzie źle, natychmiast oskarżą Instytut. – To nic nowego – rzekł smutno Eliot, gotów dowieść ponad wszelką wątpliwość swojego zdania. – Nic nowego. Kiedy studiowałem w Harvardzie, zainteresowanie chemią skazało mnie na banicję. Później Agassiz nie chciał mi pozwolić, abym tu nauczał. Instytut wytycza drogę nowemu wiekowi akceptacji nauki przez opinię społeczną. Nie możemy ryzykować opóźnienia tej chwili. Agassiz nie posłucha niczego, co powiemy. Musimy bronić siebie i Instytutu, to pierwsza i najważniejsza sprawa! – Dziękuję, profesorze Eliot. Poddajmy sprawę pod głosowanie – rzekł Rogers, odzyskując spokój. – Proszę o podniesienie ręki wszystkich, którzy są za powstrzymaniem się Instytutu od wszelkich naukowych dociekań dotyczących ostatnich wydarzeń… Eliot uniósł wysoko dłoń, zanim Rogers dokończył zdanie. Profesor Watson z poczerwieniałymi kanciastymi policzkami skrzyżował ręce na piersi i przybrał minę wyrażającą stanowczy opór. Po obu stronach stołu powędrowały w górę kolejne ręce. Niektórzy czynili to śmiało, inni niepewnie, ale pozostała jedynie garstka przeciwnych wnioskowi. Skamieniały Marcus

patrzył, jak Rogers ostrożnie podnosi swoją dłoń. – Głosujący za wygrali – zakrakał Eliot. – Przygniatającą większością. – Rozejrzał się wokół, jakby oczekiwał gratulacji. – Od tej chwili profesorowie Instytutu Technologii Massachusetts, studenci i pracownicy powstrzymają się od wszelkiego zaangażowania w te sprawy, zaś komitet uczelniany ostro zgani każdego, kto się sprzeciwi temu postanowieniu – ogłosił Runkle, dyktując szczegóły rozporządzenia wyznaczonemu sekretarzowi. Marcus był zdruzgotany tą decyzją. – Czemu tak siedzisz? Na co czekasz? – syknął Albert Hall, wyrywając Marcusa ze stanu transu. – Co? – Płaszcze i kapelusze! O czym ty myślisz? Chcesz zaczekać, aż same do nich wrócą? Spotkanie dobiegło końca. – Albert pokręcił głową. – Kiedy na ciebie patrzę, nie dziwię się, że Eliot przebąkuje o rezygnacji z kształcenia stypendystów! *** Komuś obcemu schody wiodące do gmachu Instytutu Technologii mogłyby się wydawać pretensjonalne, ale dla studentów Tech było to miejsce iście monumentalne – główne miejsce zgromadzeń, jadalnia na wolnym powietrzu i forum, gdzie toczono publiczne debaty. W pobliżu środkowego stopnia z czarnego granitu Edwin Hoyt położył zeszyt na wierzchu Biblii i robił notatki, pogryzając popołudniowy posiłek. Przyszła mu do głowy nowa hipoteza: ciepło nie brało się, jak wcześniej sądził, z wibracji cząstek. Gdyby zdołał tego dowieść, zagadnienie owo mogłoby stanowić kluczową część jego rozprawy na zakończenie ostatniego roku, nad którą właśnie pracował. Intensywne ćwiczenie umysłowe przywołało obrazy spustoszonej ulicy State. Przypuszczalnie zbyt otwarcie mówił o tym z kolegami, ale im więcej ludzi będzie wiedziało o tym, co ujrzał w piątek – przerażone tłumy, rannych niesionych do karetek i wołania zmartwionych członków rodzin – tym mniejszy będzie miał obowiązek, aby o tym rozpowiadać. Popołudnie było przyjemne, choć chłodne, ale student ostatniego roku Tech

wolał jeść na schodach, nawet gdy na niebie były ciemne chmury lub z oddali dolatywał huk grzmotu. Dawało mu to uzasadnioną wymówkę, żeby nasadzić czapkę zakrywającą kosmyk szpakowatych włosów z tyłu kędzierzawej głowy. Siwy kosmyk nadawałby mu dostojeństwa, gdyby nie chłopięca twarz i ciało. Żaden z kolegów go nie zauważał, ale szyderstwo Willa Blaikiego wypowiedziane na rzece przywiodło wspomnienia dawnych udręk, kiedy rozpoczynał naukę w Tech. Nie ze strony Marcusa Mansfielda – nigdy Marcusa, który od pierwszej chwili wydał się Edwinowi bardziej mężczyzną niż chłopcem, nie tylko dlatego, że był kilka lat starszy, ani Boba, który był zbyt oczarowany własnymi majestatycznymi lokami, aby zwrócić uwagę na skazę na czubku czyjejś głowy. Po pierwszym otumanieniu Edwin zaprzyjaźnił się niemal ze wszystkimi w Tech, w ogóle prawie ze wszystkimi ludźmi. Nie wyobrażał sobie, aby mógł mieć wrogów, choć wiedział, że postawa ta odzwierciedla główną słabość jego charakteru: brak śmiałości głoszenia swoich przekonań lub podważania przekonań innych. Gdyby miał już wskazać jakiegoś wroga – a właściwie nie wroga, lecz rywala – to byłby nim Chauncy Hammond Junior. Nie było w tym nic osobistego, ot, czysto akademicka sprawa. Od zawsze rywalizowali ze sobą o tytuł najlepszego studenta rocznika sześćdziesiątego ósmego. Rywalizacja była bardziej zażarta w oczach innych niż w sercu samych rywali, choć nieme pytanie całego college’u, kto będzie pierwszym najlepszym studentem Tech, nie zdołałoby tego zmienić, szczególnie teraz, gdy zbliżał się dzień ukończenia studiów. Z natury skromnemu Edwinowi głęboko dokuczała świadomość, że jest tematem plotek. Młodzieniec podświadomie zostawiał odrobinę każdego posiłku, aby nie wydać się łakomczuchem. Osobiste postanowienie Edwina zapadło na pierwszym roku studiów rocznika sześćdziesiątego ósmego, kiedy rektor Rogers zaproponował, żeby studenci przygotowali naukowe ilustracje do różnych przysłów lub powiedzeń. Edwin pracował w grupie, która wybrała powiedzenie „trzymać dwie sroki za ogon”. Hammie, który na własne życzenie pracował w pojedynkę, wsypał do porcelanowego dzbanka trzeci raz zaparzonej herbaty łyżeczkę chloranu potasu, trzy szczypty opiłków fosforu i słuszną ilość kwasu siarkowego, który wprowadził glinianą rurką na dno. Syki, wystrzały i eksplozje w środku

naczynia wywołały „burzę w dzbanku herbaty”. Hammie został niekwestionowanym zwycięzcą. Kiedy Edwin słuchał pochwał pod jego adresem, rosły w nim własne aspiracje – nie tylko żeby być naukowo poprawnym, ale mieć naukową wyobraźnię. Burza w dzbanku herbaty okazała się szczytowym osiągnięciem Hammiego, zyskując mu dobre imię i popularność wśród studentów. Kilka miesięcy później, podczas kolejnego pokazu na uczelni, Hammie dumnie ogłosił zapoczątkowanie nowej epoki i ogłoszenie planu budowy „Parowego człowieka”. Napędzana parą maszyna na kształt człowieka miała być wykonana z różnych metali, wyposażona w szereg skomplikowanych mechanizmów pozwalających, by metalowa konstrukcja ciągnęła powóz lub wykonywała inne zadania z mocą dwunastu koni. Nawet spece z Instytutu Technologii, studenci i wykładowcy, byli zdumieni skomplikowanym planem Hammiego, który zamierzał skonstruować mechanicznego robota, oraz jego zapewnieniami, że ów „człowiek” (Hammie użył tego określenia wbrew głośnym sprzeciwom i milczącemu dreszczowi, który przeszedł Edwina) kiedyś nie tylko uwolni swoich ludzkich panów przed nadmiernym bólem i mozołem, ale zapobiegnie takim plagom jak niewolnictwo, które niedawno doprowadziło kraj do wojny. – Człowiek jest niczym bez pary, pod żadnym względem nie przewyższa zwierząt. To para daje nam siłę maszyn. Teraz musimy je tylko obdarzyć zdolnością swobodnego poruszania i stosowania siły. Żelazny człowiek zespoli się z żelaznym wołem, a żelazne konie będą orać całą ziemię nadającą się pod uprawę tak, aby żadne dziecko nie musiało dłużej cierpieć głodu, a człowiek dorosły żyć w ubóstwie. Carlyle powiedział, że gdyby naszym czasom trzeba było nadać jakieś imię, nie byłaby to era heroiczna, ale mechaniczna! – oświadczył pompatycznie Hammie na zakończenie swojej prezentacji, stojąc przed swoimi szkicami w dużej sali. Od tej chwili Hammie był uważany w najlepszym razie za dziwaka i nigdy nie odzyskał uprzywilejowanej, a nawet wygodnej pozycji wśród kolegów. Kiedy jego pomysł jakimś sposobem przedostał się do wiadomości publicznej, o Instytucie zaczęto pisać w gazetach, nawet w dalekim Londynie, ostrzegając ludzi przed jego sekretnym planem zdegradowania ludzkości przez sztuczne byty i martwiąc się, że parowy człowiek zastąpi urodziwe pokojówki w hotelach. O parowym człowieku wspominano również w kazaniach przeciwko zagrożeniom wynikającym

z nauki oraz gazetowych opowiadaniach bawiących młodych czytelników. Gdyby Edwin zdołał dopracować swoją nową teorię o cieple i wibracji cząstek, może prześcignąłby Hammiego o włos – choć przypomniał sobie, że pierwsze miejsce na roku nie jest warte mosiężnej ćwierćpensówki. Nie wstąpił do Tech po to, żeby coś wygrać lub dowieść swojej wartości innym, ale stać się naukowcem. Rozpoczął karierę w Harvardzie, zapisując się na kurs przyrody pod kierunkiem słynnego profesora Agassiza. Kiedy nieśmiały student pierwszego roku poskarżył się cicho, że uczą się chemii, wkuwając na pamięć teorię z książek, zamiast pracować w laboratorium, Agassiz rzucił drwiącą uwagę i powiedział, że Harvard to nie miejsce na „praktyczne kształcenie” i że nie zamierza tolerować „nauki industrialnej”. – Jest pan kompletnym nieukiem, panie Haight! Mimo to ośmiela się pan kwestionować moje metody! – Kiedy Edwin wyraził sympatię dla teorii Karola Darwina oraz poglądu, że nauka, podobnie jak gatunki zwierząt, będzie musiała się zmieniać i rozwijać, aby przetrwać, Agassiz spytał ostentacyjnie, czy wierzy w Boga. – Profesorze, noszę Biblię w kieszeni od czasu, gdy skończyłem dwanaście lat. Czyż Bóg nie uczynił tego świata na podobieństwo warsztatu, abyśmy mogli odkrywać wszystkie jego ziemskie maszynerie? – spytał szczerze Edwin. W okrzykach i wybuchach Agassiza nie było wszak niczego osobistego – profesor często zapominał imion studentów lub zastępował jedno nazwisko drugim, na przykład myląc „Haighta” z „Hoytem”. Mimo to Edwin czuł się tak, jakby odbywał jakąś karę, zamknięty w sali pełnej żółwich skorup. Oczekiwano od niego, aby klasyfikował plamy na każdej z nich i w ten sposób odkrył jakąś wyższą prawdę. Po pierwszym roku studiów był pewny, że to, czego szuka, znajdzie jedynie w nowym Instytucie Technologii, o którym czytał. Oczywiście Agassiz wpadłby w furię, gdyby usłyszał o takiej zdradzie. Kilka lat temu on i Rogers odbyli sześć publicznych debat na temat teorii ewolucji Darwina w Towarzystwie Historii Naturalnej. Nawet ci, którzy sympatyzowali ze stanowiskiem Agassiza, musieli przyznać, że Rogers zwyciężył. Pozostał spokojny i opanowany, metodycznie przedstawiając naukowe fakty, podczas gdy Agassiz, człowiek o porywczym charakterze i skłonny do zniewag, wpadał w furię. Rogers tylko kręcił głową w milczącej dezaprobacie. Cierpliwy

i nieodparcie spokojny Rogers podstępem zmusił Agassiza do przyznania się do kilku poważnych błędów w rozumowaniu. Użył przeciw niemu jego własnych dział. Po przeegzaminowaniu przez rektora Rogersa pozwolono Edwinowi przejść na drugi rok i odejść z Harvardu, aby dołączyć do rocznika sześćdziesiątego ósmego, pierwszego rocznika w Instytucie Technologii. Jedynym elementem idealnego planu zajęć na Tech, którego Edwin się obawiał jako drugoroczniak, był dzień musztry wojskowej, który Instytut był obowiązany przeprowadzać dla studentów pierwszego i drugiego roku w zamian za federalny grant w postaci ziemi. Po pierwszym dniu ćwiczeń wojskowych Edwin był bliski uznania, że popełnił błąd, opuszczając wygodne sale Harvardu w Cambridge. Maszerowanie w kurzu wśród piaszczystych nieużytków otaczających gmachy college’u silnie drażniło jego gardło, nie mógł też dotrzymać kroku szybszym kolegom z roku. Marcus Mansfield, którego Edwin poznał przelotnie w laboratorium, był zwolniony z ćwiczeń – bo zgłosił się na ochotnika do wojska podczas wojny – ale wyszedł na zewnątrz i pomógł Edwinowi ustawić się w szyku, zyskując sobie dozgonną wdzięczność młodszego kolegi. – Znasz grekę i łacinę – pewnego dnia zauważył mimochodem Marcus, kiedy go szkolił. – Skąd wiesz? – Od Boba Richardsa. Powiedział, że obaj chodziliście do tej samej szkoły przygotowawczej przed wstąpieniem do college’u. – Taak. Nie sądziłem, że mnie zauważył. Nie był snobem! Nie należałem do najbardziej popularnych uczniów akademii. Chociaż nie sposób było odczytać, co myśli Marcus, Edwin podejrzewał, że kolega nie ma śmiałości powiedzieć, czego naprawdę chce. – Technologia. Zastanawiałem się… nad tym słowem – wymamrotał w końcu Marcus. Edwin nie czekał, aż Marcus dopowie resztę. – Techne oznacza „sztukę, rzemiosło”, a logos to „nauka”. Można by powiedzieć, że technologia to znajomość umiejętności praktycznych.

– Dzięki, panie Hoyt. – Jestem Edwin. Proszę, mów mi Edwin. Mogę cię o coś spytać? Mówią, że pracowałeś w fabryce. – Kto tak mówił? – Chyba Tilden. Pomyślałem, że to twój przyjaciel. Marcus uśmiechnął się ironicznie. – Był nim kilka minut, na pierwszym roku. – Powiedz mi, jakie uczucia budzi panowanie nad maszyną? – To wspaniałe przeżycie. Z roku na rok maszyny stają się coraz doskonalsze, a kierowanie nimi jest coraz łatwiejsze. Początkowo maszyna jest częścią ciebie, a później ty stajesz się częścią niej. Teraz, gdy Edwin mocował się z koncepcją ciepła, w powietrzu Tech pojawiło się coś nowego. Z byle powodu rozmowy w długich korytarzach wybiegały ku przyszłości. Niebawem wszystko się skończy. Nie będzie już spotkań na początku roku, żeby drwić z przyjaciół z powodu nowej mody na krawaty lub wąsy. Nie będzie zgłaszania się na letnie wyjazdy do kopalń lub stoczni, eksplorowania pieczar i gór, przeprowadzania inspekcji hut żelaza i papierni. Nie będzie wysiadywania na twardych stopniach. Niebawem – za dwa miesiące – opuszczą Instytut i rozpoczną życie po ukończeniu college’u, o którym myśleli przez ostatnie cztery lata. Żaden semestr na uczelni nie minął tak szybko. Studenci roczników sześćdziesiątego dziewiątego, siedemdziesiątego i siedemdziesiątego pierwszego spoglądali na nich z zainteresowaniem, zazdroszcząc im pozycji, a jednocześnie byli wdzięczni Edwinowi i czternastu pozostałym chłopcom rocznika sześćdziesiątego ósmego – a właściwie mężczyznom lub nawet dżentelmenom – że to oni będą pionierami. Byli najbardziej zuchwałym z dotychczasowych eksperymentów Instytutu Technologii. Jego absolwentami.

11 PLYMOUTH William Rogers zmienił jego życie, okazał się najbardziej niezwykłym człowiekiem, jakiego Marcus widział na oczy. Na dodatek zbudował Instytut, który miał wskazywać drogę całemu krajowi. Mimo to popełnił błąd, ulegając Eliotowi i pozostałym. Rogers był w błędzie. Marcus pojął to wieczorem, kiedy wracał do Newburyport. Nie były to łatwe słowa, nawet jeśli wypowiadało się je cicho do samego siebie. Zdał sobie sprawę, że nigdy wcześniej nie pojawiły się w jego myślach. Żadna z istniejących instytucji nie dysponowała takimi środkami jak Tech, aby badać naukowe przyczyny zjawisk. Pracowali przecież nad stworzeniem pierwszego laboratorium fizyki w kraju. Propozycja pomocy mogła wywołać krytykę ze strony ludzi nieufających nowym naukom, ale co z tego? Czyż nie było warto zapłacić tej ceny za możliwość odkrycia naukowych przyczyn, które doprowadziły do tak niewyobrażalnych zniszczeń? I czy nie było to ich moralnym obowiązkiem? Agassiz zamienił policjantów w swoje marionetki, bez wątpienia skłonił ich do odwiedzenia Instytutu. Przez całe popołudnie ludzie w mundurach wałęsali się po salach, przerywając zajęcia i pytając profesorów, czego nauczają, wystawali przy ścianach laboratoriów, kiedy studenci starali się skoncentrować na przeprowadzanych eksperymentach, zaczepiali na schodach pierwszoroczniaków i pytali przypadkowo napotkanych, czy nie słyszeli ostatnio o czymś „niebezpiecznym”, „dziwnym” lub „podejrzanym”. Albert Hall zadrżał, kiedy jeden z posterunkowych pochylił się nad jego ramieniem, gapiąc się ze zdumieniem na probówki i zlewki. – Co to jest? – Dmuchawa – odrzekł pokornie Albert. – Co?! – Urządzenie, którym można bezpiecznie wprowadzić gaz do mieszanki – wyjaśnił Albert. – Co tu jest? – zapytał inny z funkcjonariuszy, lekkomyślnie unosząc

szklany tygiel ze stołu Hammiego. – Nic szczególnego – odparł Hammie, tłumiąc uśmiech. – Siarka i saletra potasowa. Przed chwilą je zmieszałem. – Rozumiem – odrzekł niewzruszony policjant. – Proszę – powiedział uczynnie Hammie. – Może pan dodać szczyptę węgla, jeśli pan chce. – Nie sądzę, aby był to najlepszy pomysł – wtrącił się Marcus, zabierając z półki naczynie, po które sięgał Hammie, i szepcząc koledze: – Odbiło ci, Hammie? – Bo co? – spytał Hammie, udając niewiniątko. – Siarka, saletra potasowa i węgiel? Chcesz, żeby facet odkrył proch?! Hammie nie zaprzeczył. – Ci durnie zasługują na mały wybuch – naburmuszył się. Poza Hammiem większość studentów i profesorów starała się wykonywać swoje obowiązki tak, jakby wszystko było normalnie. Nic nie wskazywało, że policja wróci następnego dnia, ale dla Marcusa bierność profesorów była karygodna. Kiedy uspokoił się na tyle, żeby otworzyć notatnik i zacząć się uczyć w drodze do Newburyport, na kolana wypadła mu kartka. Był to szkic rzeki Charles na tyle wyszukany, że mógłby być dziełem zawodowego geodety. U dołu ręką Boba zapisano, że następnego dnia mają spotkanie o siódmej rano. Marcus ciężko westchnął. Po ostatnim incydencie i poważnych doniesieniach, które do nich dotarły, nie był pewny, czy wioślarstwo mu się podoba. Zanim jednak pociąg dotarł do stacji w Newburyport, postanowił, że spotka się z Bobem o wyznaczonej porze. Nie rozmawiał o spotkaniu profesorów z Edwinem, kiedy jedli obiad na stopniach schodów. Edwin wydawał się czymś zaaferowany, a Marcus nadal myślał o dyskusji, której był świadkiem. Postanowił, że pomówi o tym z Bobem. Chociaż osobista sytuacja Boba była diametralnie różna od tej, w której sam się znajdował, miał wrażenie, że Richards go rozumie od chwili, kiedy się poznali. Byli studentami pierwszego roku, a ponieważ należeli do pierwszego rocznika, byli także jedynymi studentami. Uważali się za książąt biorących

udział w największym przewrocie i obaleniu starego porządku od czasu zniszczenia ładunku herbaty w 1773 – choć w tym przypadku chodziło o klasyczną edukację, którą oni i ich profesorowie wyrzucili przez okno. Powstawał nowy gmach, a Instytut wynajmował sale od Biblioteki Kupieckiej. Marcus wynajdywał sobie jakiś wolny kąt w sali wykładowej, żeby przesiadywać samotnie i odrabiać zadania podczas obiadu. Jego ojczym nie był zbyt daleki od prawdy, kiedy przepowiedział, wbrew temu, co obiecał Rogers, że nikt nie będzie go chciał w college’u. – Chłopak z fabryki! Jesteś chłopakiem z fabryki! – Tym razem szyderstwo nie zostało wypowiedziane szeptem, ale głośnym i hardym głosem. Mimo to Marcus nie odwrócił głowy. Kartka papieru ześlizgnęła się z kolan i wdzięcznie wylądowała między butami. Podniósł ją i obejrzał. – Zwróć uwagę, że dolne końce są złożone do środka, co zapewnia znacznie lepsze właściwości lotne. Sam to wymyśliłem. Pod koniec lekcji moja guwernantka wygląda jak jeżozwierz, a jej włosy są tego pełne. Stara panna i bez tego przypomina jeżozwierza. – Marcus podniósł głowę i ujrzał przed sobą wysokiego, przystojnego młodzieńca o szerokim uśmiechu pełnym arogancji i poufałości, jakby znali się całe życie. – Naprawdę tak na ciebie wołają? – spytał nieznajomy. – Chłopak z fabryki? To ma być obraza? Mój Boże! Jeśli to obelga, potrafię przechodzić przez ogień. – Marcus zapytał dlaczego. – Bo to oznacza, że znasz się na maszynach lepiej od nas, którzy nauczyliśmy się wszystkiego w klasie – odparł beznamiętnie młody człowiek, wyciągając do niego rękę. – Mansfieldzie, prawda? Skoro o tym mowa, jestem Bob Hallowell Richards. To ty wziąłeś Tildena za kołnierz. Tilden jest dupkiem. Miałem ochotę to zrobić od czasu, gdy skończyliśmy pięć lat. Boją się ciebie, stary, tylko dlatego, że tu jest twoje miejsce. Goście tacy jak ja… mój ojciec przewróciłby się w grobie na górze Auburn, gdyby wiedział, że wybrałem Instytut Technologii zamiast Harvardu. Chcesz papierosa? Nie palisz? No cóż… możesz dojeść mój obiad, kiedy wyjdę na papierosa z rysunkiem technicznym. – Czemu myślisz, że mam ochotę na twój obiad? Marcus żył za jednego dolara tygodniowo. Musiał wydawać swoje niewielkie oszczędności na książki i artykuły, których potrzebował do zajęć, więc jedzenie było jedną z pierwszych rzeczy, z jakich rezygnował, bo ojczym uważał

zapewnienie mu dachu nad głową za wystarczający przejaw dobroci. – Wiem, bo cię obserwuję. Robię to od czasu, gdy byłem chłopcem. Podglądałem zwyczaje ptaków i zwierząt. Dawno temu nauczyłem się znaczenia każdego drgnięcia i ruchu żabiego oka. Cały dzień pogryzasz małe kęsy tej samej bułki. – Nie jestem żabą – odrzekł z goryczą Marcus. – To zrozumiałe. Nie pozwolisz mi wyjść samemu, co? *** Teraz szedł ponownie za Bobem Richardsem. Rano Marcus wrócił bezpiecznie do Bostonu i ruszył brzegiem rzeki, kierując się wskazówkami na mapie. Sądził, że zbliża się do umówionego miejsca, ale nie znalazł Boba ani Edwina. Był bliski rezygnacji, gdy nagle z krzaków wyłoniła się jakaś ręka, wciągając go do środka i rzucając na ziemię. – Cicho! Możesz nie oddychać tak głośno, Mansfieldzie? – usłyszał szept dochodzący z głębi zarośli. – Co ty wyprawiasz, Bob? – spytał Marcus, a następnie przerwał, słysząc szelest. – Czemu on tu jest? Kawałek dalej w trawie przykucnął Hammie. Jego charakterystyczną sylwetkę można było bez trudu rozpoznać nawet w słabym świetle poranka. – Eddy nie przyjdzie, a ja potrzebowałem trzeciej osoby, żeby realizować swój plan – wyjaśnił Bob. – Hammie to idealny kandydat. – Myślałem, że będziemy wiosłować! – Ucisz się, Mansfieldzie! Nie zadzieraj ze mną dziś rano. Chodzi o ważną i, co ważniejsze, słuszną sprawę. – Koniec studiów jest tak blisko, że nie mogę sobie pozwolić na najdrobniejsze naruszenie regulaminu, nie wspominając o tym, co chcesz robić z nim. Wczoraj ten szaleniec próbował wysadzić policjanta dla zabawy! Bob dał mu znak, aby ściszył głos, i spojrzał na Hammiego, który grzebał w walizeczce z chemikaliami i zdawał się nie słyszeć, o czym rozmawiają. – Kazałem ci przyjść wyłącznie dla twojego dobra – podkreślił Bob.

– Mojego dobra? – spytał z niedowierzaniem Marcus. – Nie chciałem cię pozbawić przyjemności, stary. Czy to cię dziwi po czterech latach naszej przyjaźni? Nie martw się… jeśli nas złapią, powiem, że ty i Hammie próbowaliście mnie powstrzymać. Zostaniecie bohaterami! – Nie chcę być bohaterem – mruknął Marcus. – W takim razie podziwiaj widoki – odparł Bob, spoglądając na rzekę, a później ponownie zwracając się do Marcusa: – Oprócz tego, jeśli nas złapią i zacznie się bójka, będziesz mi potrzebny. Eddy to kujon – ucieknie. Znasz jego słynną życiową filozofię: zwyczajnie żyć i czekać, aż dobry Bóg rozwiąże wszystkie problemy. Facet nie lubi wszczynać kłótni. Nie tak jak ty. Słyszałem, że w końcu dołożyłeś Tildenowi. Plotkują o tym studenci pierwszego roku. Żałuję, że mnie przy tym nie było. Pamiętaj, że Tilden może skłamać i powiedzieć, iż dołożyłeś mu na terenie uczelni. – Nie sądzę, aby to zrobił. Musiałby przyznać, że mu dołożyłem, a tego nie przyzna, nawet gdyby mieli mnie usunąć. – Dzięki Bogu zostałeś obdarzony pięściami czempiona! Marcus spuścił głowę. – Nie jestem dumny z tego, że go walnąłem. No, może trochę. Byłem wściekły jak cholera, Bob. – Powiedz, czemu jesteś taki markotny? Z powodu wczorajszej wizyty towarzyskiej panów w niebieskich mundurach? – Przed wizytą policji było zebranie profesury. Albert Hall i ja zostaliśmy wyznaczeni, żeby im usługiwać. – Co z tego? Chodzisz tam prawie co tydzień, nie? – Policja nie potrafi rozwikłać ostatnich wydarzeń. Kiedy temat wypłynął, profesorowie głosowali, żeby nic nie robić w tej sprawie. Żeby nawet nie próbować pomóc. – Wybacz, że się powtarzam, ale muszę zapytać, co z tego? – Ten kurdupel Watson narobił trochę hałasu. Dlatego że lubi się kłócić, a nie z przekonania. Nawet Rogers głosował za tym, żeby nic nie robić. Dasz wiarę, Bob?! Rogers! Straciłem dla niego szacunek.

Bob spojrzał na Marcusa z autentycznym zaskoczeniem. – Naprawdę? – Tak. – Zastanów się, Mansfieldzie. Tech nie może sobie pozwolić na urządzanie spektakli w Bostonie, jak ty nie możesz wszczynać awantur na terenie Instytutu. Rozumiesz? Marcus głośno przełknął ślinę. – Musimy coś zrobić. – Co? Marcus wyrzucił rękę w górę. – Nie mam pojęcia. Nawet gdy siedzimy bezczynnie, wysyłają policję, żeby nas nękała. – Co za różnica? – Zasadnicza. Ludzie, którzy zajmują się nową nauką, którzy przeprowadzają eksperymenty i odważnie poszukują prawdy, są traktowani jak podejrzani mający sekrety i mroczne intencje. Nauka wiele wyjaśnia, więc przypisuje się jej wszystko co niewyjaśnione. – Przyjdzie czas, że pokażemy, o co naprawdę nam chodzi. Niedługo skończymy studia. Do tego czasu mają rację, broniąc naszego college’u. – Chciałbym, żebyś mnie przekonał. – Udało mi się? Marcus pomyślał chwilę i odrzekł z uśmiechem: – Nie. – Umysł i dłoń. Mens et manus![2] To cały ty! Nie możesz patrzyć spokojnie na wschodzące słońce, nie starając się go pchnąć. Kiedy opuścimy ten college, podążę za tobą, Mansfieldzie! – Nie mam pojęcia, co wtedy będę robił. – Zawsze będę po twojej stronie. – Nawet z dyplomem zostanę robotnikiem. Być może będę musiał wyjechać

daleko stąd, żeby zdobyć pozycję. – Wszystko jedno! – Może do Japonii. – Pojadę do Japonii! – Albo do Indii. – Zapomniałeś o polach maku! – Nie sądzę, abym tam pojechał. – Zaczekaj, Mansfieldzie! Przecież jest Kuba. Pojedziemy na krańce świata! Ty i ja! – Muszę wracać do Instytutu, żeby się pouczyć. Ostatni nocny pociąg z Newburyport się spóźnił. Do tego kiepsko spałem. Myślałem o tym całą noc. – Rozmyślałeś czy śniłeś? – spytał Bob. Marcus spojrzał na niego pytająco. – Widziałem, jak kopiesz i przewracasz się w łóżku, kiedy mieszkaliśmy w jednym pokoju lub zasnąłeś w pociągu – powiedział Bob. – Widziałeś obrazy z wojny? – Masz bujną wyobraźnię, Bob. – Zaczekaj! – Richards chwycił go za ramię, kiedy Marcus zaczął się podnosić. – Może do końca egzaminów zatrzymasz się u mnie, w pokojach, które wynajmuję u pani Page? – Nie stać mnie, żeby zapłacić swoją część. – Zapłacić?! Nie pleć bzdur! Przecież wiesz, że spędzam połowę czasu u matki. – Skoro zapraszasz… bardzo mi to pomoże przed egzaminami. – W takim razie postanowione. Bądź dobrym kumplem i zostań do końca przedstawienia, dobrze? Marcus niechętnie przykucnął, żeby podziękować za wspaniałomyślną propozycję Boba. – Co on tam ma? – Wskazał przyrządy Hammiego.

– Substancję, która wybuchnie, jeśli umieści się ją w wodzie – wyjaśnił Hammie, jakby cały czas brał udział w rozmowie. – Sód – odgadł Marcus. – Brawo, Mansfieldzie! – Maksymalnie oczyszczony – wtrącił rozpromieniony Bob. – Dodam, że wypytałem ukradkiem o rozkład treningów szóstki Willa Blaikiego z Harvardu. Ten nicpoń strzeże go, obawiając się, że w Oxfordzie są ukryci agenci, pewnie… – Podniósł rękę, nakazując ciszę, a następnie wskazał głową wodę. – Nadpływają! Słyszycie? Hammie, szykuj się, stary! Nie, to nie oni – przerwał z rozczarowaniem. – Zaczekaj, Hammie. – Bob, chyba nie zamierzasz… – zaczął Marcus. – Jeśli skończymy studia – dodał Bob. – Co? – spytał Marcus. – Słyszałeś, co ten mały popapraniec Blaikie powiedział na rzece? Jeśli skończymy studia. Jakby przyszłość Tech była jakąś bajką. Mógłbyś potrzymać krzemień? Marcus szukał dobrej odpowiedzi, ale milczenie go zdradziło. – Potrzymaj! Pamiętasz, jak ten drań nazwał mnie na rzece? – Nie – odrzekł Marcus. – Kłamiesz. Dziękuję. Nazwał mnie „Plymouthem”. Kiedy chodziłem do Phillips Exeter, byłem najgorszym uczniem w klasie. Nienawidziłem łaciny i greki. Kiedy pytałem, dlaczego powinienem się ich uczyć, odpowiadali, że ludzie chcą, żebym je znał. Ale ja byłem odmieńcem, nie miałem zdolności do martwych języków. Niezależnie od tego, ilu nauczycieli stanęło na mojej drodze, wolałem łazić po lesie i badać skały, a nie czytać książki. Pewnego pięknego dnia poproszono mnie, żebym powiedział klasie, w jakim miejscu wylądowali pierwsi pielgrzymi. Mieliśmy o tym przeczytać. Zamarłem ze strachu. „Na brzegu, proszę pana”, odrzekłem w końcu. Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Do dziś pamiętam uchachaną buźkę Blaikiego. Od tego czasu przezywał mnie „Plymouth”, aby uwiecznić szczęśliwą chwilę. Nie znałem wówczas Eddy’ego, bo był skończonym kujonem, a ja byłem powszechnie znany jako niebieski ptak. Wiesz, w Exeter kujony i niebieskie ptaki nie przestają ze

sobą. Edwin nigdy mnie tak nie nazwał. Potajemnie go za to kochałem. Mój egzamin wstępny do Harvardu był jeszcze bardziej znamienny. Poproszono mnie o przetłumaczenie pierwszych trzech ksiąg Iliady. Szkoda, że nie widziałeś, jak ja się gapiłem na Wybór greckich tekstów Feltona! Odrzucili mnie, mimo że nazywałem się Richards. – Odrzucili?! – powtórzył Marcus i szybko się pohamował. – Wiem, wiem. Mógłbym powtarzać ludziom, że to ja ich odrzuciłem, ale byłoby to tchórzliwe kłamstwo. Wiem, że Eddy uważa mnie za odważnego, ale to on studiował na Harvardzie i uznał, że Instytut jest dla niego lepszym miejscem. Porzucić gwarancję pozycji i szacunku, żeby zrealizować pasję, którą świat uważa za pozbawioną wartości, oto prawdziwa odwaga! W rodzinie zawsze mieli mnie za głupca, Mansfieldzie. Uchodziłem za matołka w każdej szkole. Po śmierci ojca uznano, że moi bracia zadbają o dobre imię rodziny. Moją wstydliwą tajemnicą było szwendanie się po lasach i rzekach, obserwowanie zwyczajów ptaków i zwierząt, studiowanie geologicznych formacji. Ponieważ żona rektora Rogersa jest kuzynką mojej matki, podsunął jej pomysł, aby posłać mnie do nowego college’u. Dopiero w Tech odkryłem, że matematyka, języki i historia są jedynie środkiem do osiągnięcia celu. Zawsze chciałem studiować, bo wiedziałem, że powinienem tego pragnąć z miłości do matki. Teraz studiuję, bo nie mogę na to nic poradzić. Od pierwszego dnia Instytut zdobył moje ciało i duszę. Teraz rozumiesz, dlaczego Blaikie musi zapłacić za nabijanie się z Tech. – Jaki masz plan? – Hammie zmierzył siłę rzecznego prądu, Mansfieldzie. Nie martw się… będziemy widzieli, kiedy rzucić… – Ponownie podniósł rękę, wskazując Blaikiego z chustą na głowie i jego wioślarzy. Spojrzał na złoty zegarek kieszonkowy, który leżał obok otwartego notatnika z chaotycznymi obliczeniami nabazgranymi dużym pismem Hammiego. – Teraz! – syknął, a Hammie podniósł przerobioną procę, by wystrzelić pocisk w kierunku środka rzeki, a po nim drugi, tuż obok łodzi Harvardu. Trzej studenci przykucnęli na brzegu, wstrzymując oddech, a Bob wyciągnął lornetkę teatralną. Zwykle nosił ją, żeby podglądać dziewczęta z katolickiej

szkoły oddalonej kilka parceli od gmachu Instytutu, zastąpiwszy tę, która została osobliwie uszkodzona na ulicy State. Przez chwilę łódź Harvardu płynęła z typowym dostojeństwem. Nagle z wody wystrzeliła oślepiająca kula ognia. Trzej wioślarze rzucili wiosła. Jeden wrzasnął przeraźliwie, a drugi zawołał, że wybuchła wojna. Blaikie darł się, żeby przywrócić porządek, ale rozległy się dwa kolejne stłumione odgłosy, a po nich niemal równoczesne wybuchy z jednej i drugiej strony łodzi. Można było odnieść wrażenie, jakby cała rzeka stanęła w ogniu. Łódź przechyliła się na bok, kiedy połowa wioślarzy próbowała odpłynąć od ognia, a druga starała się odsunąć odeń swoje szczupłe ciała. W rezultacie cała osada wpadła do lodowatej wody. – Umysł i dłoń! – ryknął Bob. – Umysł i dłoń! – Słowa poszybowały echem ponad rzeką. Blaikie wciągnął się na przewróconą do góry dnem łódź, kiedy jego oszołomiona załoga wymachiwała rękami i krztusiła się wodą. Sternik przebiegł wzrokiem oba brzegi, ale nikogo nie ujrzał, usłyszał jedynie odgłos dalekiego spazmatycznego śmiechu. – Tech! – wrzasnął, wypluwając to słowo i grzmocąc pięścią o dno łodzi. – Jeszcze wam odpłacę! Odpłacę wam, słyszeliście?! – Ogarnęła go furia, aż jego słowa zamieniły się w bełkot, co wywołało takie paroksyzmy śmiechu Boba Richardsa i Marcusa Mansfielda, że nie mogli poważnie potraktować jego groźby. – Wykopaliście sobie grób, Tech!

[2] Motto Instytutu Technologii Massachusetts.

12 TEMPLE PLACE Trzej rozbawieni studenci ostatniego roku prześlizgnęli się cicho podwójnymi drzwiami prowadzącymi do laboratorium chemicznego. Z zegarka Boba wynikało, że spóźnili się dwie minuty, choć wysoki zegar w polerowanej drewnianej skrzyni na końcu korytarza wskazywał trzy i pół minuty. Z dużym zapasem czasu opuścili brzeg rzeki, a następnie pozbyli się wszelkich śladów wskazujących, że spędzili ranek w ostach i krzakach. Niestety tramwaje konne stanęły z powodu krowy, która utknęła na torach, nieczuła na pokrzykiwania konduktora. Kiedy zwierzę odciągnięto w inne miejsce, okazało się, że stracili niemal dziesięć minut. Wszystko wskazywało, że przybyli znacznie przed upływem pięciu minut – punktem krytycznym, po którym trzeba było powiadomić radę profesorów. Koledzy ustawiali już przyrządy na stołach. Marcus i jego przyjaciele z radością stwierdzili, że profesor Eliot zapisuje polecenie na tablicy i jeszcze nie zaczął lekcji. Kiedy weszli, bystre oko Eliota ukryte za małymi drucianymi oprawkami podążyło śladem Marcusa. – Panie Mansfield! Marcus i Bob zajęli właśnie pusty stół z tyłu sali, a Hammie usadowił się przed nimi. – Tak, proszę pana – odrzekł Marcus, podnosząc się z krzesła. Eliot sapnął przez nos. – Panie Mansfield, proszę zaczekać na korytarzu. Chciałbym zamienić z panem słówko. – Panie profesorze? Bob i Hammie spojrzeli na siebie z poczuciem winy. Wszyscy się spóźnili, a tylko Marcus zostanie ukarany. Hammie zaczął majstrować przy okładce swojego notesu. – Profesorze Eliot… – wybełkotał Bob. – Czy ma pan coś do powiedzenia na temat procesu utleniania czerwonego

fosforu, panie Richards? – burknął ze zniecierpliwieniem Eliot. – Jeśli nie, proszę siadać. – Ale panie profesorze… – Bob! – ostrzegł go Marcus. – Mansfieldzie, to niesprawiedliwe. – Byłby pan łaskaw usiąść, panie Richards?! – Eliot walnął dłonią w stół, aby zaprowadzić ciszę. Imponująco wysoki i szczupły, o młodzieńczej powierzchowności trzydziestopięciolatka, wyglądał na tylko nieco starszego od swoich uczniów, więc próbował osłabić to wrażenie długimi bokobrodami. – Macie zbyt wiele do stracenia, żeby zachowywać się jak głupcy. Panie Mansfield, pan jeszcze tu jest? – Już wychodzę, proszę pana. – Dobrze. Może pan zostawić rzeczy. Widzę, że pan Richards jest pana oddanym przyjacielem. Zajmie się pańskimi rzeczami. Proszę się stawić w Temple Place u rektora Rogersa. Niezwłocznie, panie Mansfield! Marcus zawahał się ponownie, nieco zaskoczony. Rozejrzał się wokół, próbując zachować stoicki spokój. Nagle wszystko zamarło. Jego wzrok spoczął na znaku informującym, że palenie tytoniu w laboratorium jest surowo wzbronione. Studenci raz po raz domalowywali własną wersję zakazu, że zakazane jest spanie, śmianie się i bycie zakochanym. Za znakiem znajdowała się półka z dodatkowymi palnikami i rurkami oraz rząd okularów ochronnych, których rzadko używano. Tilden uśmiechnął się do Marcusa pod grubym bandażem zdobiącym nos. Albert Hall pokręcił swoją tłustą głową z wyrazem wyniosłej dezaprobaty. Zanim Eliot zdążył ponownie spojrzeć w jego stronę, Marcus uciekł z laboratorium. Na chwilę przystanął na schodach, żeby się uspokoić, gdy nieoczekiwanie usłyszał głęboki kobiecy głos. – Stoisz mi na drodze. Będę zobowiązana, jeśli się odsuniesz. Odwrócił się i ujrzał Ellen Swallow stojącą na podeście z probówką w dłoni. Miała na sobie duży fartuch narzucony na czarną bawełnianą sukienkę o prostym kroju, najwyraźniej domowej roboty. Jej czarne stroje sprawiały, że wyglądała jak wdowa po farmerze, a nie dwudziestopięcioletnia mieszkanka

Bostonu. – Przepraszam, panienko Swallow. – Nie zależy mi na przeprosinach – powiedziała, a następnie obejrzała go od stóp do głów. Jedna długa brew uniosła się w ostry łuk, po czym dwa razy mrugnęła. – Widzę, że zdarzył się panu niefortunny wypadek na zajęciach z chemii. Marcus spojrzał na nią przeciągle, zanim odpowiedział. – Słyszałaś? Przekrzywiła głowę jak ptak. – Pomyliłeś mnie z kimś, z kim można poplotkować. Nic nie słyszałam, ale o tej godzinie studenci ostatniego roku mają laboratorium, a ty stoisz ponuro na schodach, zagradzając mi drogę. Obserwuj, notuj, porządkuj i wyciągaj wnioski. Uczą nas, żeby tak postępować z faktami. – Odchrząknęła głośno. Spojrzała na przezroczysty płyn w probówce i trąciła paznokciem szkło, co sprawiło, że w naczyniu podniosło się i opadło kilka purpurowych bąbelków. – Zawsze jestem obwiniana, gdy wśród studentów pierwszego roku wydarzy się coś złego. Marcus wyczuł w jej głosie nutkę sympatii, którą chciał odwzajemnić. – Pierwszy rok bywa trudny – odpowiedział. – Jeśli będziesz potrzebować rady, nie wahaj się do mnie zwrócić. – Nie potrzebuję żadnych rad, proszę pana. Jeśli w przyszłości będzie pan nalegał, by ze mną mówić, poproszę wykładowców, żeby pana zganili. Jak pan wie, nie mogę przestawać z mężczyznami w tej szkole częściej niż to konieczne. Ani z chłopcami. Życzę miłego ranka. – Zanim zdążył odpowiedzieć, odwróciła się i zbiegła po schodach. Z ogrodów publicznych do domu rektora na bostońskich błoniach był kawałek drogi, ale Marcus pokonał tę odległość pieszo, zamiast czekać na zatłoczony tramwaj konny. W obecnej chwili nie zdobyłby się na to, żeby spojrzeć w twarz innej ludzkiej istocie. Pragnął samotności. Nie mógł winić Boba. W końcu sprawił mu frajdę głupi figiel spłatany galantom z Harvardu. Nie mógł też żywić urazy do Eliota, który sądził pewnie, że Marcus wszedł do klasy później od swoich towarzyszy. Poza tym nie dawało mu spokoju to, co

Eliot powiedział na ostatnim spotkaniu profesury o smętnym losie stypendystów, nie z powodu gniewu, ale dlatego, że wcześniej wielokrotnie sam o tym rozmyślał. *** Do domu Rogersa wpuściła go ta sama śliczna pokojówka, która pomagała rektorowi podczas publicznego pokazu, ale w żaden sposób nie dała po sobie poznać, że go zapamiętała. Kiedy prowadziła go przez hol, wręczył jej czapkę i szary niekształtny tweedowy płaszcz z wytartym futrzanym kołnierzem z takim ociąganiem, jakby pozbycie się wspomnianych części garderoby stanowiło element kary. – Kazano mi się stawić u rektora Rogersa – wyjaśnił nieśmiało Marcus. – Jestem studentem Instytutu Technologii. – Proszę zaczekać – odpowiedziała, nie patrząc na niego. Zniknęła na schodach, zostawiając go stojącego niezgrabnie w holu i poprawiającego przedziałek na głowie. Student wysłany do Rogersa na prywatną rozmowę w sprawie dyscypliny wiedział, że nie będzie to połajanka, a raczej rozmowa mężczyzny z mężczyzną. Z tego powodu pod koniec spotkania, niezależnie od popełnionego przewinienia, student ślubował sobie gorąco, że nigdy więcej nie rozczaruje rektora. Po całej wieczności oczekiwania ładniutka dziewczyna wróciła ze spuszczonym wzrokiem i oznajmiła, że Rogers go przyjmie. – Proszę za mną. – Choć mogła mieć nie więcej niż siedemnaście lat i wyglądała na młodszą, Marcus posłuchał jej polecenia. Kiedy pokonali pierwszy odcinek schodów, usłyszał dzwonek do drzwi. Obejrzał się przez ramię i ujrzał, jak drugi sługa wpuszcza do holu profesorów Runkle’a i Edwarda Tobeya. Runkle niósł różne papiery i księgi zawierające dokumenty Instytutu, które Marcus widział na spotkaniu profesorów. Zwolnił kroku. – Panienko? Nie zauważyła, że został w tyle, lub nie zwróciła na to uwagi i teraz musiał ją gonić.

– Może rektor Rogers zachce najpierw pomówić z profesorem Runkle’em. – Za pozwoleniem, polecono mi pana wprowadzić. – Jak panience na imię? – Przepraszam? – spytała zdumiona. – Proszę wybaczyć – odrzekł skarcony, zmartwiony, że mógł ją obrazić swoim pytaniem. – Aggie. Agnes – powiedziała po kolejnym rzędzie schodów. – Żaden z wezwanych wcześniej o to nie pytał. – Dlaczego? Przecież zna pani ich nazwiska. – Tak – odrzekła, z pewnym zdumieniem myśląc o jego argumencie. Spojrzała mu prosto w oczy. – Tak, faktycznie znam. – Panienko Agnes, czy może mi panienka powiedzieć, jak on się czuje? Smutno potrząsnęła głową. – Niedobrze, proszę pana. Miewa lepsze dni, ale… – Przerwała w połowie zdania. – Był podekscytowany przy śniadaniu. Z ożywieniem rozmawiał z panią Rogers, a później przyszły skutki… mdłości i zawroty głowy. Za dużo pracuje jak na człowieka słabego zdrowia. Słyszałam od pokojówki, że przesiedział przy biurku pół nocy. Pani Rogers powiada, że lekarze nigdy nie zdołają zdiagnozować jego choroby. Że tylko ona wie, jak się nazywa. – Jak? – Powiada, że rektor Rogers ma „Instytut na mózgu”. Marcus odpowiedział znaczącym śmiechem. – Czy to, czym się tam zajmujecie, jest takie czasochłonne? – spytała, ośmielona jego otwartością. – Pod pewnymi względami. Kiedyś odkrycie od praktycznego zastosowania dzieliły wieki, ale rektor Rogers powiada, że w naszych czasach siew i żniwa mogą się zdarzyć w ciągu jednej pory roku. Jestem przekonany, że za dziesięć lat w naszym życiu zajdą takie zmiany, jakie dokonały się w ciągu stu poprzednich. – Pracuję u niego zaledwie od trzech miesięcy. Kiedy mu się pogorszyło, pani

Rogers zatrudniła więcej służby do pomocy w domu. Wcześniej go nie znałam. – Kiedy prowadził zajęcia, był władczy i pełen godności. Uczył teorii fizyki i nauki o powstawaniu gór. Niech sobie panienka wyobrazi, jak kroczy między rzędami na sali wykładowej. – Przeszedł, biorąc po dwa stopnie jednym krokiem, żeby jej pokazać. – Miał silny chód człowieka, który pokonał pieszo cały łańcuch Appalachów. – Wyobrażam sobie! – odrzekła marzycielsko, jeszcze bardziej się rozluźniając. – Oddałabym życie, aby zobaczyć jedną z klas w waszym budynku. – Słysząc dźwięk jego głosu, nie byliśmy już niepewnymi chłopcami, ale dwudziestoma lub trzydziestoma Rogersami. Na koniec każdych zajęć rysował odręcznie koło na tablicy, bez żadnych narzędzi. Ot tak. – Zatoczył palcem okrąg w powietrzu, aby jej pokazać. – Koło było idealne, bez żadnej skazy. Później wszyscy biliśmy mu brawo. – Słyszałam, że w tym roku do Instytutu zapisała się kobieta. Czy to prawda, proszę pana? – Nazywa się Ellen Swallow. Studiuje na pierwszym roku. Chemię. – Zatem to prawda! Nie została jeszcze wezwana do rektora. Umieram z ciekawości. Jak czesze włosy? Jaką mają barwę? – Czarną jak noc. Upięte w kok, jak sądzę. Zwykle nosi czarny czepek. Ubiera się jak… zakonnica, ale nie powinienem o niej mówić. – Dlaczego? – Sam nie wiem. Taka jest zasada… niepisana. Tech nie chce, żeby podniósł się rwetes, że dziewczęta uczy się takiej nowoczesnej nauki. Musimy się bardzo wystrzegać krytyki. Jej nazwisko nie zostało nawet umieszczone w katalogu college’u obok nazwisk innych studentów. – Musi być bardzo dzielna, żeby studiować w gmachu pełnym młodych mężczyzn. Dobrze ją pan zna? – Prawie wcale, ale mówią, że jest geniuszem. Podobno w trzy tygodnie opanowała cały rok geometrii opisowej u Pryskającego… przepraszam, profesora Watsona.

– Cóż, myślę, że wy wszyscy w Instytucie musicie być geniuszami. – Nie chciałbym wyprowadzić panienki z błędu, próbując tego dowieść. – Byłoby źle mieć o sobie takie mniemanie, więc nie powinien pan tego robić. Czy dlatego tak pan nazwał tego profesora? Pryskający Watson? – Proszę wybaczyć, panienko. Widzi panienka, koledzy zaczęli go tak nazywać z powodu energicznych ruchów dłoni, gdy wylewał na tablicę zawartość butelki z miękkiego tworzywa. Spojrzała na niego nierozumiejącym wzrokiem. – To jeden z uniwersyteckich dowcipów, który jest zabawny, nawet jeśli studenci nie rozumieją do końca dlaczego. – Wiem! – wykrzyknęła, wdzięczna za wyjaśnienie. – To najbardziej wyśmiewany z profesorów, może dlatego, że ubiera się jak dandys. Napełniają jego bobrową czapkę wodą lub płacą staremu włoskiemu kataryniarzowi, który krąży ulicami ze swoją małpą, żeby grał pod oknem podczas jego zajęć. Pryskający Watson nienawidzi katarynek, a jeszcze bardziej małp. Roześmiała się swawolnie, słysząc studenckie plotki. Marcus żałował, że schody już się skończyły, choć nie był pewien, czy wynikało to ze strachu przed rozczarowaniem rektora Rogersa, czy pragnienia kontynuowania rozmowy ze służką. Nagle poczuł wyrzuty sumienia, że tak krytycznie odniósł się do decyzji Rogersa podczas narady profesorów. Nie wyobrażał sobie, ile trudu było trzeba, aby zapewnić funkcjonowanie Instytutu mimo rosnących kosztów i wrogiej krytyki. Agnes otworzyła podwójne drzwi prowadzące do długiej przestronnej biblioteki. Przyćmione światło i grube zasłony sprawiały, że księgi i naukowe relikwie pogrążyły się w głębokim cieniu. Przysunęła się do zdenerwowanego petenta i wyszeptała: – Dobrze panu pójdzie. Marcus wziął się w garść. – Dziękuję. Zamknęła za nim drzwi. Rogers siedział za stołem przy oknie, pochylając się

nad stertą papierów. Przejście pokoju okazało się długim spacerem. Marcus szedł ze spuszczoną głową i wzrokiem utkwionym w zawiłych wzorach pluszowego dywanu uginającego się pod jego ciężarem. – Panie rektorze Rogers, przepraszam, że mnie do pana przysłano. Wiem, jaki jest pan zajęty… nie potrzebuje pan, by mu przeszkadzano. Spóźniłem się na dzisiejsze zajęcia z chemii i profesor Eliot wysłał mnie do pana… Rogers mruknął coś cichym, niezrozumiałym głosem. Marcus chciał kolejny raz przeprosić, a później odejść, zostawiając rektora w spokoju, ale wszedł w smugę światła i spostrzegł, że Rogers źle wygląda. Opierał się sztywno o bok krzesła, kurczowo trzymając poręcz. Tylko jego oczy się poruszały, szkliste i dalekie. Marcus zrozumiał słowa, które powtarzał kątem ust: – Pomóż mi, Mansfieldzie… – Poślijcie po doktora! Szybko! – Marcus wbiegł ze schodów do biblioteki. Rogers pochylił się jeszcze bardziej i zaczął się zsuwać z krzesła. Marcus chwycił go za ramiona i opuścił na podłogę. Głowa profesora drgała, a w kąciku ust ukazała się ślina. – Pomoc jest już w drodze – zapewnił profesora. Agnes wbiegła do pokoju, trzymając w górze połę sukienki, żeby nie upaść. – Kazałaś sprowadzić lekarza? – zapytał. – Profesor Runkle pobiegł po doktora Putnama! Pani Rogers wróci najwcześniej za godzinę! – Musimy go przenieść na kanapę. – Myślę, że nie powinniśmy go ruszać – odparła Agnes. – Przyniosę poduszkę i koc. Kiedy wyszła, Marcus rozejrzał się po pokoju, szukając wody. Szklanka stała na stole, przy którym siedział rektor. Marcus zatrzymał na nim wzrok. Wystarczyło jedno spojrzenie. Rysunki kompasów. Wycinki bostońskich gazet poświęcone katastrofom, z drobnymi notatkami pokrywającymi niemal każde wolne miejsce coraz bardziej drżącym pismem Rogersa. Mapy, odręczne szkice pokryte pomiarami i odległościami. Mapy zatoki i dzielnicy handlowej.

Karty wydarte z notatnika, zapisane wzorami, pytaniami i szkicami. Doleciał go tupot nóg na schodach oraz odgłosy kroków w całym domu. Agnes wróciła z dwiema poduszkami i wąskim wełnianym pledem. – Ostatnim razem doktor zadbał, żeby pan Rogers miał dość powietrza – powiedziała. Schyliła się nerwowo i delikatnie poluzowała jedwabny fular swojego pana. Rogers oddychał z trudem. Miał zamknięte oczy, pogrążony w stanie nieświadomości. – Potrzebuję czegoś… – powiedział Marcus, rozglądając się wokół stołu. – Czego? – Torby, teczki… czegoś, żeby to wszystko wynieść tak, by nie widzieli… – Na Boga! O co chodzi? – wykrzyknęła i pobladła, kiedy zaczął zgarniać notatki leżące na stole. – Profesor stracił przytomność, a ty kradniesz jego rzeczy?! Wychylił głowę przez okno. Widok był szeroki – w dole rozciągały się bostońskie błonie aż do Żabiego Stawu, ulica Beacon, po której jeździły konne tramwaje, i błyszcząca kopuła legislatury. Runkle i Tobey biegli w kierunku drzwi wyłożonym czerwoną cegłą chodnikiem na tyłach domu Rogersa, prowadząc człowieka trzymającego torbę z giemzy. – Posłuchaj, Agnes. Profesor Runkle i pan Tobey nie mogą tego zobaczyć. – Nie rozumiem! Marcus uniósł plik papierów. – Rektor Rogers pracował nad tym całą noc. To dla niego ważne… Ważniejsze niż my! Ważniejsze od Instytutu! – Patrzyła na niego nieporuszona. Ujął jej dłoń. – Proszę, Aggie, musisz mi uwierzyć. Nie mogą tego znaleźć. – Co chcesz zrobić z tymi papierami? – spytała. W pierwszej chwili podskoczyła, czując dotknięcie jego ręki, i cofnęła własną. – Ukryję to w bezpiecznym miejscu, aby mógł powrócić do pracy, gdy odzyska siły. Z troską i powątpiewaniem spojrzeli na mężczyznę leżącego na podłodze.

– Czy to ma jakiś związek z niedawnymi wypadkami? – Skąd wiesz? – zapytał. Na schodach ponownie rozległ się tupot nóg. Marcus wyjrzał przez okno. Ani śladu Runkle’a, Tobeya i doktora. – Weszli do domu! – powiedział, odwracając się, ale Agnes zniknęła. Chwilę później ukazała się ponownie, trzymając w ręku czerwoną skórzaną teczkę. Marcus otworzył ją i pospiesznie wsunął do środka stos papierów. Chwilę później do biblioteki wbiegł lekarz z medycznym kuferkiem, a po nim Runkle i Tobey oraz więcej sług. Po krótkim badaniu i kilku szeptanych uwagach wymienionych z Runkle’em, lekarz polecił sługom, aby pomogli mu zanieść Rogersa do łóżka. – Panie Mansfield! Marcus zrobił kilka kroków w kierunku drzwi, kiedy profesor Runkle go zawołał. – Słucham, proszę pana. – Odwrócił się nieznacznie tak, żeby tamten nie zobaczył teczki. – Dzięki Bogu, że byłeś na miejscu. Wracaj do Instytutu i powiedz, że rektor Rogers miał kolejny atak apopleksji. Co bez niego poczniemy? Niechaj Opatrzność ma nas w swojej opiece! – Dziękuję, panienko Agnes – szepnął służce Marcus, wychodząc z pokoju. Dziewczyna spojrzała na niego badawczym wzrokiem, a następnie przyłączyła się do innych służących stojących u boku swojego chorego pana.

13 CZŁOWIEK PÓL Kiedy tego wieczoru Marcus wrócił do mieszkania Boba, spodziewał się pytań. W końcu unikał z nim rozmowy – podobnie jak ze wszystkimi przyjaciółmi i kolegami z roku – przez resztę dnia, wróciwszy z Temple Place ze strasznymi wieściami. – Oto i on! M-M! M do kwadratu, we własnej osobie! – zakrzyknął Bob nieco zbyt hałaśliwie, z pijacką chrypką. – Gdzie byłeś pół nocy? – Wałęsałem się – odrzekł Marcus, wieszając płaszcz w szafie. Pokonał dwa piętra, zmierzając do pokojów Boba. Wzniesiony z czerwonej cegły pensjonat panny Page znajdował się w samym centrum miasta, którego światła i ożywiony ruch powodowały, że trudno mu było zachować właściwą rachubę czasu. – Rozmyślałem o rektorze Rogersie i poważnym położeniu, w jakim się znaleźliśmy, kiedy go opuszczałem tego rana. – Odwrócił się w stronę Boba i zrobił zdumioną minę. – Przepraszam. – Nie przepraszaj, Mansfieldzie. To żałosne łazić samemu po nocy. – Właśnie, żałosne! – zachichotała dziewczyna o długich jasnych włosach, w jaskrawej sukni, siedząca obok niego na kanapie. – Bardzo żałosne! Żałosny Man-field! Żałosny człowiek pól! – zawołała, wybuchając śmiechem. – Chyba powinienem jeszcze trochę pospacerować – zauważył Marcus, posyłając przyjacielowi nieznaczny uśmieszek i sięgając po płaszcz. – Napij się z nami! – Dzięki, Bob, ale nie jestem w nastroju. – To najbardziej odpowiednia okazja, żeby się napić. – Bob odprowadził przyjaciela do drzwi. – Niech panienka mi wybaczy – powiedział Marcus. – Żegnaj, człowieku pól! – odrzekła, machając chusteczką, jakby wypływał w morze. – Nie uwierzyłbyś, ale to istna tygrysica – wyszeptał Bob konfidencjonalnym

tonem. – Zagadnąłem ją w teatrze. Opowiedziałem o Instytucie. Nie mogła uwierzyć, że coś takiego istnieje… wiesz, laboratoria, o których biedna gąska nigdy nie słyszała. Jakby tego było mało, dodam, że babka nigdy nie była w dzielnicy Back Bay! Zabawiałem ją opowieściami o naszych przygodach na pierwszym roku. Pamiętasz stary dzwon? – Faktycznie jest urocza – odrzekł obojętnie Marcus, zakładając palto i sięgając po teczkę. – Zaczekaj – zatrzymał go Bob, spoglądając podejrzliwie na kolegę. – Co tak przyciskasz do piersi cały dzień? Skórzana teczka była ciepła. Może dlatego, że tak kurczowo ją trzymał od czasu, gdy wrócił do Instytutu. – O co ci chodzi? – Co masz w teczce? – Papiery. – Cóż za elegancka skórka. Nigdy jej u ciebie nie widziałem. – Co z tego? – spytał Marcus, zmuszony zachichotać z okazanej nie w czas ciekawości przyjaciela. – Daj spokój, Mansfieldzie! Zasadą, której muszą przestrzegać wszyscy zamieszkujący w moich pokojach, jest to, że nie mamy przed sobą żadnych tajemnic. – Przecież ty nienawidzisz zasad, Bob. Zanim Marcus zdołał dotrzeć do drzwi, Bob wyrwał mu teczkę i uniósł jak trofeum, a jego nowa znajoma zaklaskała z podniecenia na kanapie. – W.B.R. – odczytał inicjały wyryte na srebrnym zamku z rosnącym zaciekawieniem. – William Barton Rogers? – Oddaj teczkę, Bob! – W głosie Marcusa zabrzmiał ostry gniew, co zdarzało się niezwykle rzadko. Zaczął się mocować z przyjacielem, aż teczka się otworzyła i jej zawartość wypadła na podłogę. – Zobacz, co zrobiłeś! – Przepraszam, Mansfieldzie – odrzekł skruszony Bob, pochylając się nad

papierami. – Chciałem cię tylko rozweselić. Wiem, że miałeś ciężki dzień. – Przepraszam, że się zdenerwowałem – odpowiedział natychmiast Marcus, próbując przybrać pojednawczy ton, bo jego sekrety leżały rozrzucone na podłodze. – Mogę sam pozbierać. Proszę, zajmij się gościem. Ale Bob już był na czworakach, podnosząc kartki z podłogi. Z każdą chwilą poruszał się coraz wolniej, układając papiery na stertę zrobioną przez Marcusa. Spojrzał na przyjaciela, otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, a następnie je zamknął, nie wydając żadnego dźwięku. Wstał i spojrzał z uśmiechem na młodą kobietę: – Kochanie, mogłabyś poczekać na mnie chwilę w pokoju obok? Muszę zamienić słówko z przyjacielem. Kiedy zostali sami, Bob szepnął przenikliwym głosem: – Prędzej zostanę kapelanem, niż pozwolę ci odejść bez wyjaśnienia. Marcus przygładził wąsy, jak to miał w zwyczaju, gdy zastanawiał się nad jakimś problemem. – Ta sprawa musi pozostać między nami – wycedził w końcu. – Obiecuję – rzekł coraz bardziej podniecony Bob. Marcus skończył układanie kartek na stole. – Kiedy przyszedłem do Rogersa, był pogrążony w gorączkowej pracy, analizował dane dotyczące ostatnich katastrof. Myślę, że zanim stracił przytomność, próbował znaleźć metodę ich rozwiązania. Służąca powiedziała, że zajmował się tym całą noc. – Zabrałeś papiery z jego biurka? – Nie miałem czasu pomyśleć. Nie wiedziałem, co zrobić. Profesor Runkle i pan Tobey weszli do domu zaraz za mną. Skonfiskowaliby zapiski, gdyby je znaleźli, powołując się na uchwałę rady uczelni. Rogers mógłby zostać nawet upomniany przez radę profesorską. – Przecież powiedziałeś, że Rogers głosował za tym, by Instytut nie angażował się w śledztwo. Jeśli planował zbadać ostatnie wydarzenia, czemu im nie powiedział, że ma taki zamiar? – Jak zareagowaliby profesorowie?

Bob zastanowił się nad pytaniem i wzruszył ramionami. – To grono nie zdołałoby dojść do zgody w kwestii zielonego koloru trawy. Każdy z profesorów ma się za cesarza. – Sam się nad tym zastanawiałem. Myślę, że Rogers uznał to za jedyne rozwiązanie. Nawet gdyby udało mu się jakoś przekonać profesorów, nawet gdyby wyrazili zgodę na udostępnienie zasobów Instytutu do pomocy w śledztwie, college naraziłby się na niebezpieczeństwo ze strony sił, które już sprzymierzyły się przeciw niemu. Rogers o tym wiedział, a Agassiz tego dowiódł, nasyłając policję, żeby nas zastraszyć. Sęk w tym, że William Barton Rogers nie mógł siedzieć bezczynnie, gdy niewinni ludzie mogą być w niebezpieczeństwie. To nie w jego stylu. Rogers nie mógłby się powstrzymać przed działaniem. Nawet gdyby został przyłapany, samej uczelni oszczędzono by najostrzejszej krytyki, bo cała kadra głosowała przeciwko zaangażowaniu Instytutu w tę sprawę. – Dlatego postanowił zrobić to w tajemnicy przed wszystkimi – powiedział Bob, przeglądając wycinki z gazet, strony notatek i rysunki. – To mogą być badania naukowe życia, Mansfieldzie. – Przeszedł na palcach pokój i uchylił drzwi sypialni, a następnie się odwrócił i pokazał gestem mima, że ich gość zasnął. – Co zamierzasz? – spytał nieco ciszej. – Chcę mu zwrócić te papiery, miejmy nadzieję jutro. Rogers mi zaufał, proponując naukę w Instytucie. Jestem mu to winien. – Chronisz Rogersa, bo masz wobec niego dług wdzięczności? A może zgadzasz się z tym, co zamierzał zrobić. Marcus zesztywniał. – Wiem, że to słuszne, Bob. Bob dotknął palcami skroni, jakby on sam lub pokój zaczął nagle wirować. – Zaczekaj. Pomyślmy chwilę. – Oparł się o bujany fotel, a następnie w nim opuścił. Zmarszczył brwi z nowym zatroskaniem. – A jeśli… no wiesz, Mansfieldzie… a jeśli Rogers nie wyzdrowieje? Marcus odwrócił głowę. Pewnego śnieżnego dnia w połowie przedostatniego roku Rogers przyłapał Marcusa i paru innych na grze w karty w pracowni matematycznej podczas

przerwy obiadowej. Zamiast kazać im zaprzestać zakazanej rozrywki, jak zrobiłaby większość profesorów, Rogers usiadł obok i zaczął opowiadać o swoich geologicznych ekspedycjach z czasów młodości. Jego tratwa utkwiła w wartkim strumieniu, między dwoma kawałami lodu. Miał jedynie topór i trzydzieści sekund, zanim zostanie porwany przez nurt, a był odpowiedzialny za próbki gleby i skał, które znajdowały się w jego posiadaniu. Chłopcy zapomnieli o kartach, niecierpliwie czekając na koniec opowieści. Jeden spytał, czy obawiał się o swoje życie. Rogers spojrzał na młodzieńców siedzących przy stole i odrzekł, że nigdy nie wątpił, iż zdoła przeżyć, bo miał przed sobą cel. Oczami duszy Marcus ujrzał Rogersa uwięzionego wśród skał w głębokiej dolinie, zamiast spoczywającego w łożu, w otoczeniu doktorów. – On wyzdrowieje, Bob – powiedział w końcu Marcus. Pragnął, żeby ktoś mu przytaknął, ale Bob zapadł w głęboki sen. *** W tylnych drzwiach domu w dzielnicy Temple Place ukazała się młoda kobieta, wylewając wiadro brudnej wody do pobliskiego ścieku i wyciągając ręce tak, by nie pochlapała jej ta breja. – Panienko Agnes! Rozejrzała się zdumiona, opuszczając wiadro i wytrzeszczając oczy. – Panienko Agnes! Muszę z panienką pomówić – szepnął Marcus, wychodząc z cienia. – Boże! Pan… – wybełkotała. – Marcus Mansfield z Instytutu – przypomniał. – Zamierzałam to powiedzieć. Czy pan oszalał? Jeśli zobaczy mnie jedna z dziewcząt, co sobie o nas pomyślą? Proszę pójść kilka kroków za mną, za róg. Szybko, człowieku! Wskazała ręką, a Marcus podążył w ślad za nią. – Proszę się zatrzymać! – zawołała. – Co?! – Zmieniłam zdanie. Nie chcę, żeby się pan gapił na tył mojej sukienki.

Proszę iść przodem! – Tak, panienko. – Co tu robisz? Kiedy zmienili ustalenia, a później zatrzymali się na końcu małej alejki przy Temple Place, spostrzegł więcej, niż mógł zaobserwować podczas ostatniego spotkania. Dostrzegł lśniące kasztanowe włosy wystające spod czepka, błyszczące niebieskie oczy, które często mrużyła, żeby lepiej widzieć, i nosek przyprószony brązowymi piegami. Nie była klasyczną, posągową pięknością – jej rysy nie były rzeźbione, a jasna skóra wydawała się łatwo płonąć rumieńcem i wysychać – ale w jej twarzy był jakiś magiczny powab. Wyglądała tak, jakby stale nosiła własną pieśń na ustach. – Muszę pomówić z rektorem Rogersem, gdy tylko jego stan ulegnie poprawie, panienko Agnes. Trzeba to zrobić dyskretnie. Potrzebuję pani pomocy, żeby zaaranżować spotkanie. Zanim udzieliła odpowiedzi, spojrzała na niego uważnie, aby stwierdzić, czy nie żartuje. – Jest pan zuchwały! Zważywszy, że ukradł pan teczkę, którą mu dałam. Podniósł w górę wspomniany przedmiot. – Zdoła ją panienka odnieść niepostrzeżenie na miejsce? Pokojówka wsunęła teczkę do obszernej przedniej kieszeni fartucha. – Nie urodziłam się w lesie, żeby bać się sowy, panie Mansfield. – Panienko Agnes, skąd panienka wiedziała, że przed zasłabnięciem rektor Rogers pracował nad wyjaśnieniem ostatnich zdarzeń? Wzruszyła ramionami, ale na jej wargach zaświtał dumny uśmiech. – Nie jestem ślepa ani głucha, proszę pana. Poprosił, żebym mu przyniosła wszystkie gazety, jakie ukazały się w mieście po każdej z katastrof. Wypytywał wszystkich domowników, co widzieli w mieście. Wysyłał nas w różnych sprawach, z pozoru przypadkowych, w okolicę dzielnicy handlowej i zatoki, a później pytał o obserwacje bez podania przyczyny. Ośmielę się powiedzieć, że wydawał się niezadowolony, gdy nie dość dokładnie przyjrzeliśmy się sytuacji.

– Chciał wiedzieć, co się dzieje w mieście, bo sam rzadko wychodził z domu – zamyślił się Marcus. – Czy od wczoraj jego stan uległ poprawie? Smutno pokręciła głową. – Odzyskał mowę, ale czyni to z najwyższym trudem. Myślę, że w niewielkim stopniu zdaje sobie sprawę z tego, co zaszło. – Zdołasz zaaranżować spotkanie? – Nie ma pan szczęścia. Nawet gdyby Rogers był na tyle silny, żeby z panem mówić, pani Rogers nigdy by na to nie pozwoliła. – Skąd wiesz? – Bo zabroniła zbliżać się do niego komukolwiek z Instytutu. Uważa, że troska o uczelnię i praca umysłowa są dla niego niebezpieczne. Że wyzdrowieje tylko wtedy, gdy zdołamy go utrzymać z dala od jednego i drugiego. Dziś rano zabiera go do domu jego brata w Filadelfii, żeby wrócił do sił. – Instytut go potrzebuje! – Pan Rogers potrzebuje spokoju. Musi odzyskać siły, nienękany przez ludzi z Instytutu, którzy co kilka minut pukają do drzwi z wiadomością o nowej katastrofie. – Jedzie panienka z nimi? Uniosła pytająco brwi, a później pokręciła głową. – Dziewczęta z dołu zostaną w domu, żeby utrzymać porządek, choć będziemy pracować tylko do drugiej lub trzeciej. Muszę się rozejrzeć za dodatkową pracą kilka godzin dziennie, żeby zarobić na życie. – Ale aż do Filadelfii?! To pilna sprawa! Muszę znaleźć sposób, żeby się z nim zobaczyć, panienko Agnes. – Błogosławiona Mateczko! Wiesz, że mogłam zostać zwolniona za to, iż ci pomogłam? – Czemu zatem to zrobiłaś? Westchnęła, poirytowana jego natarczywością. – Czy usłyszałeś o nauce od ojca? Marcus spojrzał w drugą stronę.

– Dlaczego pytasz? – Ot, tak sobie – odparła ostrożnie, widząc jego reakcję. – Zastanawiałam się nad pytaniem, które mi pan zadał. Widzi pan, panie Mansfield, kiedy byłam małą dziewczynką, mój ojciec pracował na kolei. Dzielnica Back Bay była jeszcze wówczas niezamieszkaną zatoką, która w moich niewinnych oczach wyglądała jak bezludne trzęsawisko. Mimo to uważałam to miejsce za najcudowniejsze na świecie, bo wyobrażałam sobie, co można tu zbudować. Nawet zamek! Kiedy te ogromne maszyny i koparki parowe zaczęły wysypywać żwir, tata zabrał mnie, żebym je zobaczyła. Miały wielką żelazną paszczę wybierającą żwir z wagonów towarowych. Później zwalały go z wdziękiem, najpotworniejszym wdziękiem, jaki można sobie wyobrazić. Kiedy koparka przestała pracować i została odholowana, chciałam za nią pobiec. Tata musiał mnie złapać. Płakałam, bo chciałam mieć taką wielką straszną maszynę. Uspokoiłam się dopiero wówczas, gdy obiecał, że wrócimy za tydzień. Zrobiliśmy to, a później robiliśmy to wielokrotnie. Marcus zaśmiał się razem z nią. – Kiedy miałem pięć lat, uciekałem z domu i poszedłem z kolegami, żeby się przyglądać pożarowi dużego domu. Obserwowałem działanie silnika parowego, zamiast patrzeć na ogień, jak pozostali. W dzieciństwie tylko kilka razy widziałem ojca. Większość czasu spędzałem sam i byłbym zanudził się na śmierć, gdyby nie ręce… kiedy byłem chłopcem, moje ręce pragnęły budować różne rzeczy, więc zarabiałem pieniądze, naprawiając maszyny do szycia. Później, gdy byłem starszy, dzięki zręcznym dłoniom ocaliłem życie. Codziennie tak się czuję w Tech. – Dostrzega pan różnicę, panie Mansfield? Zaledwie kilka lat później, kiedy miałam dziewięć lub dziesięć lat, nie mogłam już obserwować koparek parowych ani nawet zbliżyć się do miejsca, gdzie pracowały. Maszyny są niebezpieczne i brudne, nie są odpowiednie dla kobiety. Gdy słyszę koparki, mogę się jedynie dąsać, jak mała dziewczynka, i marzyć. – Ojciec panienki chciał ją jedynie ochronić. – Pomogłam panu, panie Mansfield, bo żałowałam, iż nie pomogłam profesorowi w tym, czym się zajmował. Teczka jest lekka. Zatrzymał pan papiery?

Marcus skinął głową. – Zachowam je do czasu, aż będę mógł je zwrócić Rogersowi. Są bezpieczne. – Aggie?! Gdzie jesteś, kochanie?! – Doleciał ich głos od strony domu Rogersa. – Lilly! – wyszeptała Agnes, oglądając się przez ramię. – Idź już, szybko! – Aggy! Co tam robisz? Kto to taki? – Lilly była dorodną dziewką kuchenną, której czepek nie zdołał pomieścić jaskrawych rudych włosów. Miała podobny strój jak Agnes – biały fartuch narzucony na czarną sukienkę, choć z większą ilością falban niż Agnes oraz dużą ostentacyjną kokardą na plecach. Dopadła ich, zanim Marcus zdołał się oddalić, więc trzeba było go przedstawić. – Marcusie Mansfieldzie, proszę pozwolić, że przedstawię panu moją kuzynkę, Lilly Maguire. – Ty… – zapiszczała Lilly i utkwiła w nim wzrok, by po dłuższej chwili podjąć dalej: – Jesteś studentem Tech, prawda? Widziałam cię, gdy zostałeś wezwany do profesora. Zawsze mnie ciekawiło, czego oni was tam uczą! Kiedy Aggie i ja byłyśmy dziewczynkami, zakonnice uczyły nas geologii i mineralogii. Agnes była najlepsza w klasie. Zajmujecie się takimi rzeczami? – Uczymy się wszystkich dyscyplin nauki i przemysłu. Każdy student wybiera sobie specjalność: chemię praktyczną, budownictwo lądowe i wodne, budownictwo i architekturę, budowę maszyn lub fizykę doświadczalną. Ja wybrałem budowę maszyn. – Marcus tak przywykł do tłumaczenia misji Instytutu, że zaczął się czuć jak katalog college’u. – To cudowne miejsce! – Wierzę, że kiedyś będzie takich więcej, kiedy nasz Instytut odniesie sukces. W Ithace w stanie Nowy Jork czynią starania w celu założenia college’u nauk przemysłowych. – Proszę nam opisać typową lekcję, Marcusie Mansfieldzie. Wszystko, co panu przyjdzie do głowy. Słyszał pan? Proszę opowiedzieć! Pomoc kuchenna zasypała go pytaniami, a on zaczął opisywać laboratoria, pierwsze w kraju, gdzie oddano urządzenia w ręce studentów. Chłonęła łapczywie każde słowo, chociaż to zbłąkane spojrzenie cichszej Agnes go emocjonowało. W końcu Lilly została wezwana do kuchni.

– Pewnie plotkują na nasz temat – mruknęła Agnes, splatając ręce na piersi z irytacją. – Chciałabym panu coś pokazać – dodała, rozglądając się wokół i sprawdzając, czy nikt ich nie słyszy. Z kieszeni fartucha wyciągnęła złożoną kartkę papieru, która wyglądała tak, jakby ją zgnieciono, a następnie ponownie wyprostowano. – Trzymał to w dłoni, kiedy zasłabł. Upadła na podłogę, gdy rozłożył palce. Włożyłam ją do fartucha, bo uznałam, że może być dla pana ważna. Rozwinął ją pospiesznie i ujrzał szkic pieczęci Instytutu. – Miał to, kiedy pracował przy stole? – Może kartka leżała najbliżej niego, więc ją chwycił, gdy doznał ataku. – Umieszczono tu datę, rok tysiąc osiemset sześćdziesiąty pierwszy – zauważył Marcus, przyglądając się kartce. – To pewnie jeden z pierwszych szkiców, sporządzony, kiedy projektował pieczęć college’u, zanim wybuch wojny opóźnił założenie Instytutu. – Czemu go wyjął właśnie teraz? – Myślę, że wspominał, panienko Agnes. Wspominał… – powtórzył do siebie. – Wspominał czasy, kiedy Instytut był tylko pomysłem w jego głowie. Cóż to był za pomysł! Wydawała się poruszona jego reakcją na mały skrawek papieru. – Och! Lilly wraca! Słyszę, jak gwiżdże po drodze. Spotkajmy się za pół godziny, dobrze? – Dobrze. Dziękuję. – Idź już! Kiedy o wyznaczonym czasie spotkali się ponownie, Agnes wprowadziła go zręcznie do środka i powiodła schodami tak, aby nikt go nie spostrzegł. Ustaliła, że uniesienie boku fartucha będzie oznaczać „droga wolna”. Minął ją i wszedł do pokoju, który mu wskazała, zamykając za sobą drzwi. Z dolnych pięter dolatywały głosy członków rodziny, służących oraz lekarzy, czyniących przygotowania do przetransportowania pacjenta, ale w przypominającej mauzoleum sypialni za zasuniętymi ciężkimi kotarami jedynym dźwiękiem i ruchem był trzask ognia w kominku. Przy łóżku stała para pantofli. Marcus miał wrażenie, jakby ziemia przestała się pod nim poruszać.

Zmusił stopy, aby przeszły po dywanie do łóżka, ciężko przełykając ślinę i szukając w sobie siły do wyjaśnienia swojego zuchwałego zachowania. Nad łóżkiem, w którym na wysokiej stercie poduszek spoczywała głowa chorego, rozwieszono moskitierę. – Panie rektorze Rogers, jestem Marcus Mansfield. Przepraszam, że przychodzę o tak niezwykłej porze, ale muszę z panem pomówić przed pańskim wyjazdem. Czy pan mnie słyszy? Oczy starszego mężczyzny otworzyły się powoli, skłaniając go do podjęcia wątku. – Panie rektorze, ukryłem papiery, które leżały na pańskim biurku, żeby nikt ich nie zobaczył. Chciałbym, aby pan wiedział, że to zrobiłem, bo uznałem, iż pan by sobie tego życzył. Prosił mnie pan o pomoc. Mam nadzieję, że jej udzieliłem. Usłyszał dźwięk zbliżających się kroków, ale te po chwili skierowały się w inną stronę. – Nie wolno mi tu zostać – ciągnął dalej Marcus łamiącym się głosem, bo jeszcze nigdy nie widział w tak opłakanym stanie człowieka, którego darzył wielkim szacunkiem i który kiedyś odznaczał się ogromną witalnością. – Czy chce pan, abym zostawił te papiery, rektorze Rogers? Proszę skinąć głową lub uczynić inny ruch, żeby wyrazić swoją wolę… Pierś Rogersa drgnęła raptownie, a później ponownie zamknął oczy. Nic nie wskazywało na odpowiedź, żaden znak nie sugerował, że rektor usłyszał słowa Marcusa. – Szybko! – ostrzegła go stojąca na korytarzu Agnes. Zanim zdążył wyjść, do pokoju wkroczył lekarz i zdecydowanym krokiem pomaszerował do łóżka. – Ty?! – zwrócił się do Marcusa. – Co ty tu robisz?! Zdumiony wyraz twarzy wskazywał, że medyk nie zapamiętał go poprzedniego dnia, co Marcus przyjął z wdzięcznością. Otworzył usta, ale mu przerwano, zanim zdołał odpowiedzieć. – Tutaj jesteś! – doleciał go inny głos. W drzwiach ukazała się wykrzywiona w grymasie twarz Agnes. – Chłopcze, czy przyniosłeś czyste gąbki, żeby

zanieść je do powozu na długą podróż? – Tak, panienko. – Pospiesz się! – dodała z figlarną iskierką w oku. Marcus skłonił się lekko medykowi i pospiesznie wyszedł z pokoju. Po kilku minutach Agnes spotkała się z nim w drzwiach dla służby w tylnej części rezydencji. – I jak? Smutno pokręcił głową. – Tak jak powiedziałaś. Nie sądzę, żeby coś zrozumiał. – Przykro mi, panie Mansfield. Co pan teraz zrobi? – Sam nie wiem. Szczęśliwie się złożyło, że profesor Eliot wysłał mnie do niego, bo profesor Runkle i pan Tobey zarekwirowaliby te papiery. – Jak to złożyło?! – Spojrzała na niego pytającym wzrokiem. – Czy stało się coś złego? – Sądzę, że jest pan w błędzie, panie Mansfield. – Nie, nie sądzę. – Ależ tak! To profesor Rogers przesłał wiadomość profesorowi Eliotowi, prosząc, aby zjawił się pan u niego przed zajęciami. Myślę, że już wówczas źle się czuł. Jego ręka była drżąca, kiedy kreślił te słowa. Marcus skamieniał. – To on prosił, żebym przyszedł?! Jesteś pewna?! – Oczywiście! Dopisał nawet słowo „pilne”. Sama podałam karteczkę gońcowi, który miał ją zanieść do Instytutu. Rogers na pana czekał.

14 UMYSŁ I RĘKA – Trzykrotne hurra na cześć rocznika sześćdziesiątego ósmego! – wykrzyknął Bob. – Może choć raz okażecie poczucie solidarności, koledzy? Proszę! – zdopingował ich po niemrawej reakcji. Zawodnicy rozebrali się do cienkich bawełnianych koszul z opuszczonymi kołnierzami i wąskich kremowych spodni oraz skórzanych pasów oplatających biodra. Była popołudniowa przerwa. Bob zorganizował mecz piłki na pustych polach wokół budynków college’u. Niektórzy studenci Tech woleli się wylegiwać, drzemać lub powtarzać materiał, ale po ośmiu godzinach przesiadywania w klasach i laboratoriach, sześć dni w tygodniu, znaleźli się i tacy, których cieszyła każda okazja do ćwiczeń fizycznych na wolnym powietrzu. Kiedy mecz się rozpoczął, Marcus podbiegł do Boba. – Cały dzień szukałem okazji, żeby pogadać z tobą sam na sam. – Tutaj! – Bob machnął ręką, prosząc o podanie piłki. – Szczury! Jesteście ślepi?! – Bob! Proszę! Bob przebiegł obok niego. – Nie widzisz, że gramy, Mansfieldzie?! Nie możesz z tym poczekać? – To ważne. – Zniknąłeś dziś rano, a poza tym kiedy obudziłem się na krześle, nie mogłem znaleźć mojej małej tygrysicy. Mam nadzieję, że pani Page nie zauważyła, jak wychodzi. Słyszałeś?! – O czym? – spytał Marcus, biegnąc za nim przez pole. – Tam! Ponownie go usłyszałem! Dźwięk truchlejących serc – powiedział. – Czyżbyśmy spowodowali jakiś problem? – Czy gdybym zaprzeczył, zdołałbym temu zapobiec?

– Nie – odrzekł w zamyśleniu Bob. – Jak sądzę, nie! Kiedy podbiegli bliżej, stwierdzili nieomylnie, że dźwięki dochodzą z Akademii Notre Dame przy Berkeley Street. Piłka wróciła do Mansfielda, który kopnął ją przed siebie, aż zbliżył się na tyle, by przerzucić ją przez wysokie ogrodzenie wyznaczające granicę katolickiej akademii dla dziewcząt. Podczas godzinnej przerwy w zajęciach młode damy w wieku od sześciu do siedemnastu lat przebywały w ogrodzie, spacerując i rozmawiając w promieniach słońca. Sensowniejszym planem byłoby wysłanie jednego lub dwóch mężczyzn na drugą stronę ogrodzenia celem odzyskania piłki. Jednak zamiast tego grupka sześciu, a później siedmiu i ośmiu mężczyzn rzuciła się do forsowania przeszkody. Bob skoczył za nimi, ale Marcus chwycił go za rękaw. – Czego chcesz, Mansfieldzie? – zawołał, próbując strząsnąć jego rękę. – Posłuchaj, co chcę ci powiedzieć, Bob. Dziś rano spotkałem się ze służącą Rogersa. Dziewczyna ma na imię Agnes. Powiedziała, że Rogers kazał Eliotowi wysłać mnie do Temple Place tego ranka, gdy zasłabł. Bob stanął, żeby zastanowić się nad usłyszanymi słowami. – Teraz rozumiem, czemu Eliot odprawił cię w takim pośpiechu, dlaczego był tak zirytowany, gdy weszliśmy spóźnieni na zajęcia. Obawiał się, że sam zostanie zganiony. Dlaczego Rogers kazał cię sprowadzić? – Nie mam zielonego pojęcia. Sądząc po tym, że Rogers kazał mnie niezwłocznie sprowadzić, oraz po materiałach, które leżały na jego biurku, zdawał sobie sprawę, iż ponownie słabnie. Bob, myślę, że on chciał mnie prosić o pomoc! – Dlaczego? Czemu akurat ciebie, Mansfieldzie? – Zwrócił na mnie uwagę podczas zebrania profesury. Domyślił się, że uważam, iż powinniśmy coś zrobić. Mógł to wyczytać w moim spojrzeniu. – W takim razie z nim pogadaj. – Rogers nie nadaje się do rozmowy, poza tym żona zabiera go do Filadelfii i nie pozwala, aby niepokojono go sprawami Instytutu! Szkoda, że nie dotarłem do niego parę minut wcześniej. Szkoda, że zatrzymała mnie panna

Swallow i poszedłem pieszo, zamiast pojechać tramwajem konnym! – Szkoda! Faktycznie szkoda. Chodź, nie ma czasu do stracenia. – Bob ruszył w kierunku ogrodzenia, ale Marcus go wyprzedził i zastąpił drogę. – Mansfieldzie, te ślicznotki na mnie czekają – zaprotestował Bob, starając się odsunąć go na bok. – Sam wiesz, jak biją mi brawo, kiedy staję na głowie. – Wczorajszej nocy powiedziałeś, że może się to okazać badaniem naukowym życia. Bob zachichotał. – Byłem wstawiony! – Teraz jesteś trzeźwy! – odrzekł Marcus, czując, że narasta w nim frustracja. – Jeśli zdołamy odkryć, kto lub co spowodowało te zdarzenia, udowodnimy raz na zawsze, że nauka, którą wykładają w Instytucie, pomaga społeczeństwu. Rogers tego pragnął. Obronimy Boston, jednocześnie zapewniając przyszłość Instytutowi. Bob pokręcił głową i zrobił się niespotykanie poważny. – Są przygody i przygody, Mansfieldzie. Eksperymenty i eksperymenty. – Proszę, Bob. Spójrz, co się dzieje przed twoimi oczami. Mieszkańcy Bostonu tak się boją tego, co robimy, że nie chcą poprosić Instytutu o pomoc, a Instytut tak się lęka opinii publicznej, że nie chce się zgłosić na ochotnika. Czy mamy czekać, aż profesor Agassiz – błyskotliwy wyznawca wszelkich nauk, które uważamy za przestarzałe – potknie się i popełni błąd, szukając odpowiedzi? Musimy coś zrobić. Potrzebuję twojej pomocy. Nikt nie zna Bostonu tak dobrze jak ty. Nie wspominając o metalach i geologii. – Ryzykujesz swoją przyszłość! Chcesz to zrobić dla Rogersa? Może wcale nie zamierzał cię o to prosić. Może chciał, żebyś pomalował mu bibliotekę. – Nieważne. To nasz Instytut. Nie tylko rektora Rogersa i profesora Runkle’a, ale mój, twój i Edwina, nawet tego głupka Tildena. Jesteśmy tu od początku. Kiedy zwiedzaliśmy halę maszyn, Frank powiedział mi: „Nadal tu jesteś”, Bob. Minęły cztery lata, a ja nadal tu jestem i niebawem ukończę college. Nikt tego nie oczekiwał. – Co mielibyśmy zrobić?

– Jeśli dobrze zrozumiałem, Rogers dokładnie wyliczył, jak kompas reaguje na zmiany pola magnetycznego wywołane metalami używanymi do budowy statków. Załatwię materiały w odlewni fabryki lokomotyw. Będziemy mogli wykorzystać nowe przyrządy w pracowni metalurgicznej na górze, aby zbadać metale pod kątem właściwości magnetycznych. Trzeba też będzie zdobyć różne kompasy do badań. Poradzimy sobie. – Albo nie. Nie pomyślałeś o tym? Nie pomyślałeś, że możemy zawieść Instytut, zawieść Boston – powiedział Bob, błądząc daleko myślami. – Ta aktoreczka, jej spojrzenie… nie przestaję o niej myśleć, Mansfieldzie. Widzę ją wszędzie, gdzie się odwrócę. Czuję się potwornie winny. Ostatniej nocy sądziłem, że ta dziewczyna pomoże mi zapomnieć, ale po chwili zaczęła mi ją coraz bardziej przypominać. Nawet nie pamiętasz jej imienia, powtarzam sobie. Widzisz, już ją zapomniałeś, bo to nie twój interes! A później sobie przypominam. Nazywała się Chrissy. Do licha z całym światem, powiadam, czy choć raz nie możesz posłuchać głosu rozsądku? Pomyśl, jak bym się czuł, gdybym próbował temu zapobiec, ale nie potrafił. To byłoby znacznie bardziej bolesne. – Mogą zginąć kolejni ludzie. – Pomieszało ci się w głowie. – Tak samo powiedział Tilden. – Pomyślałeś o tym, co by się stało, gdyby cię złapali? – zapytał z nagłym ożywieniem Bob. – Musiałbym ponownie pójść na wykłady Runkle’a, żeby zliczyć wszystkie naruszenia regulaminu. Przeprowadzanie nieuzgodnionych eksperymentów, naruszenie postanowień rady college’u. Słuchaj, zaczynam gadać jak Hall. Głos Boba były czysty i wyraźny, ale nie zagłuszył cichego i rozpaczliwego błagania, które brzęczało Marcusowi w uszach. „Pomóż mi, Mansfieldzie”. – To zbyt wielka sprawa dla ciebie i każdego z nas – przekonywał Bob. – Mówisz o wznoszeniu zamków z piasku! Nie chodzi o jakiś studencki psikus! Później zwycięski uśmiech powrócił i Bob rzucił się w kierunku szkoły dla dziewcząt, machając Marcusowi, żeby pobiegł za nim. – Dość tego, Mansfieldzie! Jesteśmy na ostatnim roku! Mamy całe życie na

takie sprawy i zaledwie kilka chwil, zanim zakonnice wezwą posiłki! Marcus wrócił pieszo do Instytutu. Stanął w holu wejściowym i spojrzał na pieczęć Instytutu. Symbol, udoskonalona wersja szkicu Rogersa, przedstawiał robotnika w roboczym kombinezonie z młotem i kowadłem oraz uczonego w todze, studiującego jakąś księgę. Pod spodem widniało motto college’u. Mens et Manus. Umysł i ręka. Jako student drugiego roku często zatrzymywał się w tym miejscu i patrzył na świeżo wymalowaną pieczęć, dumny, że znajduje się w budynku mającym własne godło. Był tak zabiegany, że nie pamiętał, kiedy ostatnio zwrócił na nią uwagę. – Mens et Manus. Wydawało mu się, że słyszy kolegów idących do klas na zajęcia. Odwrócił, ale nie spostrzegł żadnego znaku, że koledzy myślą o czymś innym oprócz igraszek z uczennicami Notre Dame. Później przyłączył się do masowego pędu do laboratorium, jakby wszystko było tak jak dawniej.

Księga druga CHEMIA PRAKTYCZNA

15 KOMENDANT POLICJI WIĘZIENNEJ W SMITH Trzem tysiącom żołnierzy ze szpitala polowego powiedziano, że więzienie, do którego zostaną przetransportowani, jest duże i wygodne, że odetchną w nim od znoju marszu i walki. Gdy wiosną 1862 roku przybyli do więzienia Smith, było zbyt ciemno, żeby mogli się o tym naocznie przekonać. Od środka budynek więzienia przypominał czteropiętrową ceglaną kamienicę, a oddział Marcusa Mansfielda został ulokowany w piwnicy. Cała powierzchnia twardej podłogi była zajęta przez spoczywających na niej mężczyzn. W nocy trzeba było leżeć nieruchomo, bo jeśli przewróciłeś się na bok, mogłeś obudzić dwa tuziny towarzyszy. Byle poruszenie nogi groziło kopnięciem kogoś w głowę, co mogło doprowadzić do brutalnej bójki. Obejmując w posiadanie własne miejsce poprzez położenie brudnego chlebaka na podłodze, człowiek starał się znaleźć jak najdalej od wychodka. Marcusowi ustawicznie dokuczał smród. Nie tylko smród choroby i brudnych mężczyzn. Przed wojną w budynku więzienia mieścił się magazyn tytoniu. Każda szpara i pęknięcie w podłodze były pełne suchego proszku. Woń stęchłego tytoniu i kurzu wypełniała im usta, oczy i nos przez każdą chwilę snu i czuwania. Jakby tego było mało, ilość miejsca dla każdego – nie więcej niż półtora metra podłogi do spania – była ograniczona przez trzydzieści dużych pras do tytoniu. Kiedy spytali jednego z bardziej przyjaźnie nastawionych strażników, czy nie można by ich usunąć, żeby zrobić więcej miejsca, pokręcił głową: – Nie, proszę pana. Kiedy pokonamy przeklęte wojska Unii, wszystkie magazyny i fabryki wykorzystywane jako więzienia powrócą do pracy. To tylko kwestia czasu. W piwnicy były okna, które można było otworzyć, ale wartownicy rebeliantów, którzy stali na zewnątrz, mieli rozkaz strzelania do każdego, kto stanie w oknie. Było tak źle, że czasami więzień wychylał się na zewnątrz, aby zaczerpnąć powietrza, choć wiedział, ile ryzykuje. Podczas trzech pierwszych tygodni zastrzelono pięciu mężczyzn, strzałem w głowę lub szyję. Dwukrotnie

kula chybiła jeńca w oknie i trafiła innego więźnia, raniąc jednego i zabijając drugiego. Marcus zaznajomił się z więźniami, których chlebaki leżały naj bliżej jego. Jednym z nich był Frank Brewer, osiemnastoletni żoł nierz z małego miasteczka w Massachusetts. Marcus żałował chło paka, który przybył do więzienia słaby i chory od ran odniesionych na polu bitwy. Gdy do piwnicy wprowadzono nową grupę, aby zajęła miejsce tych, którzy umarli, jeden z mężczyzn zwrócił uwagę na Franka z powodu jego brudnej skóry i łachmanów. Frank był z natury chudy i kościsty, co w ostatnim czasie jeszcze bardziej się pogłębiło, podobnie jak u wszystkich, z powodu skąpych racji żywnościowych. – Jesteś obcokrajowcem? – spytał nieznajomy, nie rozumiejąc, co zostaje z człowieka po kilku miesiącach spędzonych w więzieniu. – Pochodzę z Massachusetts i jestem z tego dumny! – odparł Frank. – Kiedy wrócę do domu, owinę się sztandarem. Marcus się uśmiechnął, widząc taką pasję u osłabionego chłopaka. Sam był z natury powściągliwy i prawie niemy, gdy do czegoś go zmuszali, ale zaczepiony Frank buntował się i pyskował, a jego oczy płonęły ogniem. – Zapewniam cię, że Chauncy Hammond próbuje ustalić miejsce mojego pobytu – rzekł Frank. – Pan Hammond ma duże wpływy, zobaczysz, że niebawem nas wypuszczą. Frank czekał na śmierć. Czasami mówił o tym wprost, prosząc Marcusa, aby powiedział jego matce, siostrze i siostrzenicy w Springfield, że zginął śmiercią żołnierza. Kiedy indziej żył jak we śnie, mówił o zemście na rebeliantach, którzy go ranili, lub słabym głosem śpiewał wojenne pieśni, które towarzyszyły im wszystkim, gdy maszerowali radośnie. Gdy byli młodymi rekrutami mającymi niejasne wyobrażenie o przeciwnościach, które ich czekają. Nadciągamy, ojcze Abrahamie Trzysta tysięcy kolejnych… Frank powiedział, że jego ojciec poszedł w ślady dziadka, który był kupcem w Chelsea i handlował tarcicą. Gdy tylko pojawiała się najmniejsza oznaka powodzenia, zaczynał więcej pić, co prowadziło do katastrofy. W końcu nie

mógł już liczyć na kredyt w banku lub pomoc wierzycieli. Matka Franka modliła się co noc nad łóżkiem śpiącego syna, aby nie uległ tym samym demonom. Czasami nie zasypiał, żeby jej słuchać, a w jego młodym sercu rozpalał się ogień bliżej nieokreślonej determinacji. Wiele lat później, kiedy usłyszał o wielkim naborze żołnierzy, zerwał się i pojechał ze Springfield do Bostonu, żeby odpowiedzieć na ogłoszenie w zastępstwie młodego mężczyzny, którego ojciec, znany przemysłowiec nazwiskiem Hammond, nie chciał, żeby syn poszedł na wojnę. Frank był z tego dumny. Oznaczało to, że po powrocie będzie na niego czekać praca w fabryce, gdy tylu innych mężczyzn w mundurach myślało z niepokojem, co zastaną po powrocie do domu, bo fachy i zajęcia tak szybko się zmieniały. Innymi słowy, czuł się już bostończykiem, chociaż jeszcze nie zamieszkał w tym mieście. Marcus pilnował go dzień i noc, bo człowiek chory stawał się celem złodziei. Opowiedział choremu towarzyszowi o swojej rodzinie, o sekretach i o tym, czego się wstydził, mając nadzieję, że podtrzyma jego pragnienie i wolę życia. Wyznał mu to, co starał się ukryć przed każdym, kogo poznał – prawdę o swoim ojcu. Jak wielu włóczęgów tego okresu, Ezra Mansfield był żeglarzem, mechanikiem i sprzedawcą w zależności od fazy Księżyca. Mieszkał z nimi w Newburyport zaledwie kilka lat. Marcus zdradził, że chociaż matka powiedziała mu, iż ojciec zginął na morzu, później dowiedział się, że uciekł od nich i założył nową rodzinę gdzieś indziej. W wieku siedemnastu lat pracował przy maszynach w małej drukarni, ale drukarnia, jak wiele innych firm w mieście, nie miała szans, kiedy koleje wyciągnęły swoje żelazne szpony i przyciągnęły robotników do miasta, do swoich wielkich fabryk. Marcus nie zaciągnął się do wojska, żeby zostać bohaterem lub zmienić świat, zwyczajnie uznał, iż jest to najlepsza rzecz, jaką może zrobić. Poza tym mógł w ten sposób uciec z Newburyport, od swojego wiecznie skwaszonego ojczyma. Niemal równie dokuczliwa jak marne porcje żywnościowe i warunki materialne w Smith była przymusowa bezczynność i przygniatająca monotonia, które wystarczyłyby, żeby człowiek oszalał z nienawiści do siebie. Żołnierze zajmowali się szukaniem i usuwaniem robactwa z włosów i ubrania, rozmawianiem z kompanami i opowiadaniem historii, najczęściej wojennych. Trzecim zajęciem było obmyślanie planu ucieczki. O planach i pomysłach ucieczki szeptano od pierwszych minut niewoli.

Facet z Nowego Jorku, któremu Marcus pomógł ukryć chlebak, zanim strażnicy zdołali go skonfiskować, wpadł na pomysł, by związać palce i udawać martwego. Zaciągnęliby go wówczas do kostnicy po drugiej stronie dziedzińca, skąd, w jego przekonaniu, zdołałby uciec do Richmond i dalej w przebraniu dotrzeć do szeregów Unii. Zapytał Marcusa, czy chce z nim uciec, ale ten się zawahał. – Czemu wybrałeś akurat mnie? – Bo mi pomogłeś. Trzymam z przyjaciółmi. Taki młody byczek jak ty powinien wziąć to sobie do serca. Chodź… Mansfieldzie! Nie chcesz wrócić do domu, do rodziny? – Zastrzelą cię. – Może. Wolisz tu umrzeć, oddychając smrodem, czy zginąć podczas próby ucieczki? – Może nas wymienią. Facet z Nowego Jorku zrezygnował. Marcus nie zdradził mu prawdziwego powodu, dla którego nie chciał podjąć ryzyka ucieczki, bo uznał, że tamten go wyśmieje. Kiedy ustawili ich do apelu i stwierdzili, że ktoś zniknął, na jeden lub dwa dni wstrzymywali wydawanie jedzenia więźniom. Na dzienną rację żywności składała się połowa kromki zarobaczonego chleba umaczanego w fasoli i wodzie, robaki, które były w fasoli przed zagotowaniem i czasami wołowa kość. Wstrzymanie jednej racji oznaczało, że kilku najbardziej chorych więźniów umrze, wśród nich Frank, a inni zostaną zabici przez strażników podczas przesłuchania. Marcus był przekonany, że człowiek z Nowego Jorku nie był zły, tylko obojętny. Każdy, kto nie mógł mu się przydać, mógł sobie pójść do diabła. Tej nocy został zabrany razem ze zwłokami. Odkryto jego ucieczkę i wstrzymano racje, co doprowadziło do tego, że dwóch chorych zgasło na ich oczach. Marcus nigdy się nie dowiedział, jakie były dalsze losy uciekiniera. Później więźniowie wybrali go do „policji” pilnującej, żeby nie dochodziło do kradzieży koców i ubrań, które były najbardziej poszukiwanym towarem, oraz pomagania ludziom zbyt chorym, aby mogli walczyć o swoje. Nie był to upragniony zaszczyt, bo zajęcie to uważano za ciężar i receptę na utratę popularności, ale ludzie zauważyli jego serce dla chorych i słabych. Kiedy poprzedni szef policji wykorzystał swoją pozycję, aby wymusić prowiant od

grupy więźniów i nadużył władzy, bijąc towarzyszy dziewięciorzemienną dyscypliną, Marcus niechętnie przyjął awans. Wkrótce doszło do serii kradzieży zegarków, o czym nie można było donieść strażnikom, bo więźniowie nie mogli ich posiadać. Marcus wypytał o zakamarki magazynu kilku ludzi, którzy przebywali w Smith najdłużej, i podążył tropem śladów do skrytki, gdzie ukryto zegarki za pękniętymi deskami stropu. Znalazł też dowody wskazujące winowajcę. Kiedy przyprowadzono go do Marcusa, współwięźniowie oświadczyli, że jako komendant policji musi wymierzyć winowajcy karę. Dano mu brzytwę, jedną z niewielu sztuk broni w lochu. Wahał się. Gdyby odmówił ukarania złodzieja, komendantem mógłby zostać ktoś inny i ukarać Marcusa za zaniechanie działania lub grabić jak jego poprzednik. – Przytrzymajcie go – powiedział. Mężczyzna szarpał się, pluł i przeklinał. Marcus zgolił mu połowę czupryny, brody i wąsów. – Rozpozna cię każdy, kto na ciebie spojrzy – powiedział mu. – Popełnisz głupstwo, jeśli jeszcze raz spróbujesz coś ukraść. Strażnicy rzadko zaglądali do ich pomieszczenia. Oni również nienawidzili tego miejsca. Kiedy pierwszy raz ujrzał błyszczące oczy i czerwoną gębę komicznie niskiego, zgarbionego oficera rebeliantów, pomyślał, że są w nim jakaś wielkoduszność i smutek. Nie miał pojęcia, jak bardzo go później znienawidzi. Facet miał gęstą czarną brodę i ruchliwe oczka, które rzadko zatrzymywały się wystarczająco długo, by nawiązać kontakt z inną żywą istotą. Ci, na których je zatrzymał, mogli być pewni, że wkrótce tego pożałują. Kiedy mówił, wykonywał gwałtowne, nerwowe gesty. Był uosobieniem zła. Później Marcus dowiedział się, że to kapitan Denzler, komendant więzienia. Denzler zjawiał się na apelu zawsze, gdy brakowało jakiegoś więźnia, i zabierał jednego lub dwóch chłopaków na przesłuchanie. – Niebawem odechce się wam śmiechu – powtarzał, choć nikt się nie śmiał. Jeśli zabrani na przesłuchanie powrócili, byli złamani i milczący. Marcus usłyszał, że Denzler był inżynierem na polu naftowym, zanim doznał obrażeń nogi. Lubił ich odwiedzać, żeby ogłaszać najnowsze wiadomości z wojny. Przynosił gazety z Richmond i czytał na głos, z dziwacznym akcentem, o zwycięstwach

rebeliantów na wojnie. Czytał również doniesienia o planowanej wymianie jeńców. Każde doniesienie o wymianie skutkowało cichym wymazaniem z umysłu jeńców setek planów ucieczki. – Słyszałeś o ostatnim zachorowaniu na naszym poziomie? – spytał Marcusa Frank Brewer. – Znowu ospa wietrzna? – Wymiana mózgu, Marcusie. Ci, którzy byli w Smith najdłużej, sceptycznie przyjmowali wszelkie obietnice uwolnienia. Gdy nadchodził wyznaczony czas, zawsze znajdowała się wymówka lub powód odłożenia operacji. Kiedy do niewoli zaczęli trafiać Murzyni, rząd rebeliantów nie chciał wymieniać ich na własnych białych żołnierzy. Wkrótce nadzieja na uwolnienie ponownie gasła i pojawiały się nowe pomysły ucieczki, dopóki kapitan Denzler nie odczytał kolejnego komunikatu – zawsze bardziej pewnego od poprzednich – obiecującego uwolnienie. Kiedy do Smith przybyli pierwsi jeńcy z pułków czarnych, kapitan Denzler polecił innym więźniom: – Niech cholerne czarnuchy was obsługują. Jeśli nie będą chciały, zdzielcie ich lub o tym donieście, a sam dam im wycisk. Marcus wiedział, że jako komendant policji będzie musiał chronić nowych, nawet gdyby naraziło go to na niebezpieczeństwo. Chociaż wielu więźniów uważało, że czarni nie powinni służyć w wojsku Unii, nikt nie posłuchał rozporządzenia Denzlera – z pogardy dla komendanta lub szacunku dla każdego człowieka schwytanego w mundurze, czarnego czy białego. Marcus i Frank byli znani jako dobrzy majstrowie, bo służyli w kompaniach, gdzie uczono, jak odbudowywać mosty i tory kolejowe podczas marszu. Wykorzystywali wołowe kości z racji żywnościowych do wykonywania prymitywnych łyżek, guzików i kieszonkowych noży dla mężczyzn. Wykorzystanie w ten sposób własnych dłoni, pierwszy raz od czasu, gdy założył mundur, dało Marcusowi cudowne, choć ulotne poczucie, że czegoś dokonał. Kiedy pracował, czuł się ożywiony, wolny od zwątpienia i poczucia winy z powodu okoliczności, w jakich się znajdował. Frank, którego zdrowie uległo stopniowej poprawie, robił fajki dla swych towarzyszy, ale Marcus nie mógł znieść niczego, co miało związek z tytoniem. Jednak to nie fajki zwracały

największą uwagę, ale misterne rzeźbienia, które Frank na nich robił, przedstawiające widoki z rodzinnych stron, sceny bitewne lub ulubione psy opisywane przez chłopaków. Nawet strażnicy zwrócili na nie uwagę i zaczęli wymieniać korzenie drzewa laurowego za dodatkowe porcje żywnościowe, aby po powrocie do domu móc pokazać rodzinie „jankeskie cudeńka”. Marcus wpadł na pomysł, aby rozbierać po kawałku prasy do tytoniu. Zbliżała się zima, a chorzy cierpieli z wyziębienia. Piwnica nie była ogrzewana. Marcus miał poczucie, że jego obowiązkiem jest temu zaradzić. Frank mu pomógł, używając śrub i żelaznych płyt z pras do zbudowania piecyka, aby nie wypalić podłogi. Mogli go szybko rozebrać, gdy nadchodził strażnik. Nie zdawali sobie sprawy, że wywołają w ten sposób ciąg zdarzeń, który ściągnie na nich straszliwy gniew kapitana Denzlera.

16 DZIEWCZYNA Z GALAPAGOS Była późna noc, kiedy wspiął się po rozklekotanych schodach na drugie piętro i wszedł za weneckie przepierzenie, które tak dobrze pamiętał. Nie był tu co najmniej od trzech lat. Jakby na przekór wszystkiemu, nic się tu nie zmieniło, a tłum ludzi o twardych twarzach mógł być tym samym, który zebrał się w roku 1865, żeby wznieść toast na cześć przegranego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Podczas wielu nocy przebywanie w tej piwiarni wydawało się znacznie lepsze od próby zaśnięcia. Teraz czuł się tak, jakby wkroczył do obcego kraju jako niepożądany cudzoziemiec. – Podać coś? Piwa? – zapytała skąpo odziana dziewka z melodyjnym angielskim akcentem, niosąc tace z pustymi kuflami. – Czekam na kogoś – odpowiedział, uśmiechając się przepraszająco. Podeszła do innych klientów, więcej na niego nie spoglądając. – Chyba nie na mnie, chłopcze – usłyszał męski głos za plecami. Mężczyzna chwycił dłoń Marcusa i mocno uścisnął, zanim ten zdążył ją wyrwać. Przybysz uśmiechnął się szeroko, odsłaniając szparę między przednimi zębami. – Nie sądzę, aby w miniony czwartek oficjalnie nas sobie przedstawiono. Na pokazie zapalania ulicznych latarni w pana Instytucie. – Jestem Mansfield. Wiem, kim pan jest. Roland Rapler. Widziałem, jak gromadził pan swoją trzódkę. Sprowadziły mnie tu prywatne sprawy. – Rapler był odziany w mundur wojskowy, podobnie jak podczas pokazu, i patrzył na Marcusa uważnym wzrokiem. – Po dłoni czuję, że nie urodziłeś się pan studentem college’u. Założę się, że pracowałeś w warsztacie lub fabryce. – Mógłbyś się tego dowiedzieć, gdybyś chciał – odrzekł Marcus. – Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś. Rapler uśmiechnął się z zakłopotaniem. – Ta rana ręki to od maszyny?

– To? Pamiątka spotkania z facetem, który okazał się twardszy, niż myślałem. – Przemoc jest sprzeczna z moimi zasadami – stwierdził spokojnie Rapler. – Ale dopuszczają one rzucanie kamieniami i niszczenie prywatnej własności? Raplera trudno było wytrącić z równowagi, choć miał skłonność do ględzenia pełnego uładzonej elokwencji i typowych wulgaryzmów. – Przyznaję, że zwracamy na siebie uwagę, czasami kosztem manier. Strzelasz nie do tego stadka co trzeba, chłopcze. Jeden wynalazek po drugim. Zaufałbyś każdemu ze swoich kolegów dysponujących taką wiedzą? Człowiek, który wynalazł warsztat tkacki, został uduszony i utopiony trzysta lat temu, bo ludzie sądzili, że jego maszyna zamieni robotników w żebraków. Nie kwestionujemy potrzeby dokonywania wynalazków, nie staramy się też ich zahamować, ale gdy nauka wymknie się spod kontroli człowieka, zniszczy cały świat. Moi ludzie chcą, żeby maszyny pomagały im w pracy, ale każda minuta, którą spędzamy w ich pobliżu, grozi zachwianiem równowagi, bo sami stajemy się w coraz większym stopniu maszynami. Kiedy maszyna obedrze z człowieczeństwa tego, kto jej używa, nauka stanie się samobójstwem. – Kiedy powstrzymasz umysł przed dokonywaniem wynalazków, powstrzymasz naturę – zaoponował Marcus. Rapler delikatnie ściągnął z lewej ręki rękawiczkę z giemzy. W miejscu kciuka i dwóch pierwszych palców sterczały kikuty. Zgiął dwa pozostałe palce i spojrzał na nie z mieszaniną tęsknoty i dumy. – Kto wynalazł pocisk, który rozerwał mi palce, chłopcze? – spytał, uśmiechając się znacząco. – Jak pan widzi, Mansfieldzie, nie mogę pracować w hali fabrycznej jak kiedyś. Mogę jedynie usilnie zabiegać, żeby ludzie, którzy tam przebywają, byli właściwie chronieni. Kiedy wracałem do zdrowia po odniesionych ranach, dużo czytałem o historii. Znam różne opowieści o wielkich mężach i pierwszych przywódcach. Noszę ten mundur, bo nadal walczę – walczę za mężczyzn, których widzisz w tej sali, i ich pracujące siostry w Nowej Anglii. Dzisiaj cały Boston widzi niebezpieczeństwa związane z nieograniczonym wykorzystaniem nauki. Jeszcze kilka miesięcy temu na moje zebrania przychodziło kilkunastu kolegów, a dziś, po ostatnich

katastrofach, widzę sto, dwieście nowych twarzy. Marcus widział wiele ran na wojnie i w fabryce, ale nie mógł się powstrzymać, by nie spojrzeć, jak dwa ostatnie palce Raplera rozdzielają się i łączą, zginają i prostują. Ulegając ich widokowi, uległ również wojnie na argumenty z Raplerem. Z drugiej strony sali ustał dźwięk pianina, a jego miejsce zajęły ciche brawa. – Marcus! Mansfield odwrócił się i ujrzał Franka Brewera wychodzącego zza przepierzenia. – Panie Rapler, za pozwoleniem… – rzekł Marcus. Rapler skinął głową na pożegnanie, a następnie naciągnął rękawiczkę i się wymówił. – Pamiętaj, że marsz postępu musi w pewnym momencie zostać powstrzymany, bo stratuje nas wszystkich. – Przepraszam, że się spóźniłem – powiedział Frank, poprawiając torbę wiszącą na ramieniu. – Nie czekałem długo – zapewnił go Marcus, a następnie spojrzał na Raplera. – Nie doskwierała mi też samotność… – Witam, panie Brewer… oto lojalny maszynista, jeśli taki kiedykolwiek istniał! – wyśpiewał na powitanie Rapler. – Lojalny wobec Chauncy’ego Hammonda, który go zatrudnił, a nie wobec jakiegoś związkowego matoła – odparował Frank bardziej do Marcusa niż związkowego przywódcy. – Chodź, Marcusie. Usiedli przy stoliku w pustej części piwiarni. Mężczyzna stojący przed pianinem kłaniał się w lewo, prawo i do środka sali. – Czy udało ci się… – zaczął Marcus, by natychmiast przerwać. – Frank, nie powinienem był cię o to prosić. Nie powinienem narażać twojej pozycji w fabryce. – Jako twój przyjaciel, Marcusie, nakazuję, żebyś się zamknął. – Otworzył pod stołem torbę i wyciągnął mniejsze płócienne zawiniątko, popychając je butem w kierunku Marcusa. – Zrobiłem to, gdy tylko otrzymałem twój

przeraźliwie poważny liścik. Do czego tak pilnie tego potrzebujesz? Pamiętał, jak tu siedzieli w dniu, kiedy odszedł z fabryki. Tamtej nocy Frank wydawał się daleki i chłodny, a kiedy został zapytany o powód, zapędził się w kozi róg. – Kiedy tam pójdziesz, do tego ichniego college’u, przeżują cię i wyplują… udowodnią, że… na zawsze pozostaniemy robotnikami! – Nie było jasne, co go bardziej niepokoi – to, że Marcus może zostać wyprowadzony z błędu, czy to, że zostanie potwierdzona ich pozycja społeczna. – Jeśli tak się stanie, wrócę na halę mądrzejszy – zapewnił Franka, choć sam potrzebował zachęty, bo niebawem miał przekroczyć niewyobrażalny wcześniej próg i wstąpić do college’u. Siedzieli w tej samej kiepsko oświetlonej sali, oddaleni zaledwie kilkadziesiąt centymetrów od miejsca tamtej rozmowy. Marcus wolno wypuścił powietrze, słysząc pytanie Franka o przysługę, którą wyświadczył staremu przyjacielowi. – Nie uwierzyłbyś, gdybym ci powiedział… – Rozumiem – odrzekł nieco ciszej Brewer. – Jasne, nie byłbym w stanie tego pojąć… – Nie, Frank! – Nie? – Twarz Franka ponownie zajaśniała. – Muszę to zrobić sam. Pewnie oszalałem, porywając się na coś takiego. Ale muszę spróbować. – Czyż nie gadasz jak student college’u? – zdziwił się Frank, a później zachichotał z podniecenia, bo był jego wspólnikiem w tym przedsięwzięciu. – Jak to? – Cała ta abstrakcja i intryga! – No tak. W obecnej chwili mogę ci tylko podziękować za pomoc, chociaż wiem, że to nie wystarczy. Przysięgam, że pewnego dnia wszystko ci wyjaśnię. – Nie mogę się doczekać. – Frank uśmiechnął się i zmienił temat. – Czy mogę ci coś pokazać, skoro spotkaliśmy się w tej spelunie niższych sfer? Pracuję nad nowymi figurkami.

– Powinieneś zacząć je sprzedawać. Może pewnego dnia trafią do muzeum. – Istnieje taka szansa! – odrzekł ze śmiechem Frank. – Wyobraź sobie mnie jako słynnego rzeźbiarza! Wiem, że to nonsens, ale mam jedną, którą chciałbyś zobaczyć – powiedział, ledwie tłumiąc uśmiech dumy. Wyciągnął z torby wykonany z brązu posążek przedstawiający Ichaboda Crane’a jadącego na koniu w pełnym galopie w chwili, gdy nauczyciel z opowiadania Irvinga ucieka przed zjawą bezgłowego jeźdźca, żeby ratować życie. Marcus spojrzał na niego ze zdumieniem. – Przez całe lata nazywano mnie Ichabodem z powodu niezgrabnych kończyn i długiej szyi. – Marcus otworzył usta, żeby zaprotestować, ale Frank podjął dalej, uśmiechając się do niego. – Już taki nie jestem, Marcusie. Rozumiesz? Mam plan, by to zmienić. Pod twoim wpływem. – Moim? – Nie zamierzam chodzić na pasku innych ludzi – powiedział smutno, kiwając głową w kierunku statuetki. – Chcę, żebyś ją zatrzymał. Może kiedyś będę potrzebować, żeby mi o tym przypomniano. Gdy sam rzucę się w nurty Tech. – Co tam jeszcze masz? Z torby Franka wystawała inna figurka. – Ach, ta! Pomyślałem, że cię rozbawi. Poznajesz? – Frank wyjął posążek i pokazał Marcusowi. – Czy poznaję?! Przecież to Hammie! – zawołał Marcus, kiedy przyjrzał się bliżej. Miniaturowa rzeźba nieomylnie przedstawiała postać Hammiego w mundurze żołnierza z jedną nogą wysuniętą do przodu, jakby kroczył do bitwy. – Hammie w mundurze! – Wyobraź sobie, że pan Hammond poprosił, abym wyrzeźbił członków jego rodziny. Wyraził życzenie, by przedstawić Hammiego w mundurze żołnierza, najpewniej, by zaspokoić gigantyczne ego zepsutego smarkacza, który nigdy nie pomyślał, aby zgłosić się na ochotnika. Ale kiedy pracodawca prosi o wykonanie figurki… – Myśli Franka zboczyły na manowce.

Marcus wyczuł, że polecenie Hammonda musiało być kłopotliwe. – Dziękuję za figurkę Ichaboda Crane’a. Będzie mi szczególnie droga. – Dwa piwa! – zawołał przesadnie głośno Frank, zwracając się do dziewczyny. – Pamiętasz tego gościa przy pianinie? Ładnie śpiewa… o dziewczynie, która została na Galapagos, i innych bredniach. Zaczekaj. Zagramy w karty? Tylko ty i ja. Ex parte. Jak podczas przerwy obiadowej w fabryce. W co ostatnio grywasz? Marcus pokręcił głową. – Nie powinienem, jeśli mam się przygotować na jutrzejsze zajęcia. Mam jeszcze jedną sprawę, Frank. Chciałbym cię przeprosić, jeśli wydałem się oschły, kiedy przyszedłem do fabryki. Twarz Franka poczerwieniała. – Nie ma sprawy. Zauważyłem, że kiepsko ci idzie z przyjaciółmi, Marcusie. W pierwszej chwili o tym nie pomyślałem… jak zwykle. Moja wina. Czy pan Hammond coś powiedział, kiedy później z tobą rozmawiał? Chyba nie usłyszał, jak ci mówiłem, iż jestem gotów spróbować czegoś lepszego od pracy dla niego? Po spóźnieniu się do fabryki nie chciałem dodatkowo prowokować jego gniewu, przynajmniej do chwili, gdy się zorientuje, że dotarłem na miejsce. – Nie sądzę, żeby słyszał – odrzekł Marcus, domyślając się, że przyjaciel był zmartwiony tym, co wydarzyło się minionego tygodnia. Nie zamierzał powtarzać słów Hammonda, że Frank został stworzony do pracy w fabryce. – Szczerze mówiąc, gadał głównie o Hammiem. – Hammie! – Powrót do poprzedniego tematu sprawił, że Frank uniósł brwi. – Strzeż się go. Pan Hammond to silny człowiek. Spogląda w przyszłość, gdziekolwiek się obejrzy, ale nie widzi własnego syna. W fabryce jest dla nas jak ojciec. Jesteśmy dla niego synami bardziej niż Hammie. Ten gość… cóż, nie wierz pozorom, Marcusie. – Może Hammond oczekuje od niego rzeczy niemożliwych, Frank. – Pewnie ojcowie tak mają, ale nie mój. Zawsze oczekiwał, że niczego nie osiągnę, tak jak on. W pewnym sensie masz szczęście, przyjacielu. Możesz wyobrażać sobie ojca, jak zechcesz, zamiast odpowiadać przed człowiekiem, który nie mógł cię zrozumieć, nawet w dniu swojej śmierci.

– Może i tak – odrzekł cicho Marcus. – Chciałem cię o coś spytać, ale… – Frank machnął ręką. – Pomyślisz, że jestem zdrowo kopnięty. To tylko urojenia. – Wal śmiało. – Czasami w Bostonie… na ulicy albo w tłumie ludzi… rozglądam się i widzę… jego twarz. Dziką i czujną, ostrzegającą i groźną. Myślę wtedy, że mnie odnalazł. – On? Masz na myśli Denzlera? – spytał Marcus, wzdrygając się na dźwięk tego nazwiska. Nigdy nie rozmawiali o Denzlerze lub więzieniu Smith, od pierwszych tygodni po powrocie, kiedy Frank pomógł Marcusowi dostać robotę w fabryce lokomotyw. Zawarli niepisaną umowę, że przyszłość będzie lepsza od przeszłości. Frank wbił wzrok w pokrytą trocinami podłogę, na której odcisnęły się ślady butów. – Tak, Marcusie… – Jego głos się załamał. – Widzę go w oddali… lub tak mi się zdaje. Serce we mnie truchleje, wszędzie wyczuwam niebezpieczeństwo. Próbuję go dopędzić, ale zawsze znika, zanim do niego dotrę. Denzler nadal pojawiał się w nocnych koszmarach Marcusa, podobnie jak duchy więźniów, którzy nie przeżyli lub wyszli na wolność jako cienie samych siebie. Jednak rozmawianie o tym głośno wydawało się zaproszeniem, by zjawy objęły władzę nad jego snami. – Słyszałem, że uciekł do Niemiec, by uniknąć procesu – powiedział Marcus, jakby powtarzał doniesienie z gazet z własnej odległej przeszłości. – Też o tym słyszałem, a jeśli to nieprawda? Zęby mi drętwieją na samą myśl, że mógłby żyć wśród nas. Człowiek chciałby czegoś dokonać, kiedy jest jeszcze czas. Wiesz… zrobię to, Marcusie! – powiedział, podekscytowany swoim pomysłem. – Co zrobisz? Frank podniósł figurkę Hammiego, spojrzał na nią gniewnie, a następnie wstał i cisnął do pieca w rogu sali z głośnym śmiechem. – Co zrobiłeś? – spytał Marcus, kiedy przyjaciel usiadł ponownie,

uśmiechając się z satysfakcją. – Co z Hammondem? – Dyrektor Hammond! – zawołał szyderczo Frank. – Do diabła z nim, Marcusie. Byłeś dla mnie natchnieniem, ty i Instytut! Nie mam zamiaru być do niego przypięty, do końca życia chodzić w worze. Marcus czuł się zobowiązany Hammondowi, bo dzięki jego finansowej propozycji mógł się uczyć w Tech, a Frank potrzebowałby takiego samego rozwiązania, by móc zostać stypendystą. Jednak nic nie powiedział. Zamiast tego podniósł kufel na cześć wolności Franka. – Przyjdź na dzień otwarty, zobaczysz Instytut – powiedział Marcus, skierowując jego myśli w bardziej praktycznym kierunku. – Już odliczam godziny, Marcusie! Potrójne hurra na cześć Instytutu! Kiedy dopili piwo, Marcus wstał od stołu. Zanim zawołali go po imieniu, poczuł ich nieomylną woń: zapach smaru, sadzy i potu. – Marcus Mansfield?! Musiałeś zabłądzić! Marcus ujrzał czterech młodych osiłków z fabryki lokomotyw Hammonda. Dwóch znał z hali, a dwóch pozostałych widział w sali, gdzie wytwarzano koła i modele odlewów. Ten, który to powiedział, stał w środku. Marcus pamiętał, że nazywa się Ociężały George i jest znany z tego, że śpiewa przy pracy, choć ma ochrypły głos i prostackie maniery. – Czemu ten goguś z college’u tu przyszedł? – Żeby się ze mną napić, George – odpowiedział Frank, wolno wstając zza stołu. Chociaż jego ciało było bardziej żylaste niż umięśnione, odznaczał się wystarczającym wzrostem, aby większość mężczyzn poczuła się niepewnie. – To nie jego miejsce, Brewer – warknął Ociężały George, dźgając powietrze palcem. – Daj spokój. Przecież go znasz. Zapomniałeś, że jest jednym z nas? – Nie zapomniałem – odrzekł Ociężały George, uderzając pięścią w stół. – Może kiedyś był, kiedy jeszcze miał w gardle żelazny pył. Może chcesz stać się taki jak on, Brewer? Chcesz być lalusiem z college’u udającym dżentelmena. – A jeśli tak? – spytał Frank. – To nie twój kolega, Brewer, ani żadnego z nas.

– Zamierzałem wyjść – rzekł Marcus. Ociężały George musiał mieć ochotę na burdę na długo, zanim wszedł do piwiarni i go zobaczył. Powiadali, że uderzenie maszynisty było twardsze od walnięcia dwuręcznego młota, ale Marcus nie zamierzał osobiście się o tym przekonać. – Dobranoc, Frank. George wyciągnął rękę, żeby go zatrzymać, a następnie wskazał z uśmiechem bar. – Nie postawisz kolejki? – Nie mam forsy, George – odparł Marcus. – Będziesz musiał sam kupić sobie piwo. – Nie masz forsy? Doprawdy? Nie zapłacili ci za to, że się na nas gapiłeś razem z tymi gnojkami z college’u, kiedy w ostatni piątek odwiedziłeś fabrykę? – Ociężały George pociągnął za rączkę torby, którą Frank podał Marcusowi. Przestraszony Marcus złapał z całej siły jego nadgarstek. – Puszczaj – powiedział. – Lepiej puść moją rękę i daj zajrzeć, co jest w środku! – ryknął George. – Cokolwiek tam jest, wydaje się cholernie ciężkie. Frank stanął obok Marcusa. – To nie twoja sprawa, Brewer! Odsuń się! Frank chwycił szklankę z tacy przechodzącej obok kelnerki i chlusnął winem w twarz George’owi. – Teraz to moja sprawa, Ociężały George’u – odpowiedział lodowatym tonem, kiedy olbrzym puścił torbę i otarł oczy. Robotnikom odjęło mowę. Jeszcze nikt go tak nie nazwał prosto w oczy. Takie słowa ze strony łagodnego Franka Brewera, i to na oczach tłumu kolegów, a jednocześnie oblanie George’a szklanką wina było szokiem. Zapadła cisza, która wydawała się nie mieć końca. Wino spływało po wielkich czerwonych policzkach George’a, a pot uformował pływający most nad jego brwiami. – Cztery piwa! – wrzasnął do kelnerki, nagle pragnąc znaleźć wolny stolik. – Dlaczego mnie nie zostawiłeś? – szepnął Marcus, zdumiony i nieco zaskoczony zachowaniem przyjaciela.

– Jak to? – Ten facet to istny wielorybnik, Frank! Brewer się uśmiechnął, ciężko oddychając, choć był wyraźnie zadowolony. – Nie musisz mnie chronić, Marcusie! Jego gniew uchodzi mniejszym końcem rogu. Ociężały George to potężny facet dumny ze swojej pracy. Tylko w ten sposób można go zranić: dać do zrozumienia, że wolno pracuje przy maszynie. Idź stąd, Marcusie. Życzę powodzenia, cokolwiek zamierzasz. Pamiętaj, że reprezentujesz tysiące takich chłopaków jak ja, którzy pewnego dnia zostaną uznani za zdatnych, aby pójść do college’u. – Nigdy o tym nie zapomnę – odpowiedział Marcus. *** Marcus wrócił do mieszkania Boba, żeby spakować rzeczy. Miał nadzieję, że Bob śpi u matki lub wyszedł na noc, więc będzie mógł zostawić liścik, w którym wszystko wyjaśni. Niestety zastał go u siebie. – Co robisz, Mansfieldzie? – Bob wyszedł do niego w starym, sfatygowanym jedwabnym szlafroku, wygrzebanym z szafy pełnej nowszych rzeczy. W rękach trzymał hantle. – Nie chciałem cię obudzić. – Właśnie ćwiczę. Co to? Wyprowadzasz się? – Miałeś rację. To, co zamierzam zrobić, może ściągnąć na nas kłopoty. Jeśli popełnię błąd, pójdziesz na dno razem ze mną, Bob. Nie chcę cię narażać. Marcus myślał, że Bob zacznie się kłócić, przekonywać, że powinien zostać lub dać sobie spokój z tą głupotą, ale przyjaciel wyciągnął długie członki na kanapie i z ospałą uwagą obserwował, jak Marcus zbiera swoje manatki. – Skoro musisz – powiedział w końcu. – Muszę – przytaknął Marcus, nieco zasmucony brakiem protestu. – Posłuchaj, Mansfieldzie. Chciałem, żebyś coś zobaczył, zanim wyjdziesz. Tam. W kącie pokoju stał wypchany worek na ziemniaki, którego Marcus nie zauważył.

– Co jest w środku? – Sam sprawdź – rzucił nonszalancko Bob. – Kolejny wypchany student drugiego roku? – Obszedł stół i pochylił się. Poluzował paski i zajrzał do środka. Było tam całe mnóstwo kompasów i instrumentów do nawigacji. Marcus zaczął w nich grzebać. – Bob, potrzebuję tego wszystkiego do przeprowadzenia eksperymentów! Przecież wczoraj powiedziałeś… – Spojrzał na niego ze zdumieniem. – Do diabła z tym, co powiedziałem, Mansfieldzie! To było wczoraj. Byłem wstawiony. – Skądże, byłeś trzeźwy. – Tak, a teraz ciut wypiłem i widzę wszystko jasno! Marcus spojrzał na niego, aby stwierdzić, czy mówi poważnie. – Naprawdę, Bob? Naprawdę chcesz mi pomóc? Bob zatarł dłonie. – Oczywiście! A to jest moja przepustka. Jasne, że chcę. Jasne, że musimy coś zrobić! Pokażemy Blaikiemu i tym sknerom z Harvardu, ile jest warty Tech! Połóż swoje rzeczy… nigdzie nie pójdziesz. Uratujemy Boston i Tech… za jednym zamachem! – Pamiętaj o położeniu, w jakim nas to postawi. Jeśli wpakujemy się w kłopoty, Rogers nie będzie mógł nam pomóc. – Powiedziałeś, że Instytut jest twój, nasz, Mansfieldzie! Cóż, miałeś rację! Instytut jest także mój. Też w nim studiowałem w pierwszych złotych dniach, kiedy mieliśmy tylko trzy zakurzone wynajęte sale, a studentów tylu co wykładowców. Każdy Richards w historii uczęszczał do Harvardu. Udowodnię im, że to, co robię, jest warte tyle samo, a nawet więcej. Przyda ci się dodatkowa para oczu, jeśli nie chcesz, żeby cię zdemaskowali. Jeśli ten żałosny Albert Hall cię przyłapie… Pryskający Watson, Eliot lub inny z profesorów… w jednej chwili będzie po wszystkim. Oprócz nich jest Tilden, któremu nic nie sprawi takiej frajdy, jak usunięcie cię z college’u za złamanie regulaminu. Nie zapominaj o tym chochliku, pannie Swallow, która jest wszędzie i nigdzie. Jestem winien Rogersowi tyle samo co ty za przyjęcie do Tech. Przybij piątkę, Mansfieldzie! Masz jakiś plan? Daj rękę na zgodę!

Maszynista i potomek rodziny z Beacon Hill podali sobie dłonie i serdecznie uścisnęli. Ich uścisk był mocny, a uśmiech równie energiczny i pełen determinacji. – Według mnie – zaczął Marcus – trzeba zacząć od ustalenia, jak doszło do obu katastrof. W tym celu posłużymy się notatkami Rogersa. Pomyślałem, że wykorzystam magazyn Instytutu, mam klucz. – Świetnie, ale będziemy potrzebować więcej przestrzeni, żeby prowadzić badania. Pewnie jednego z laboratoriów. – Czemu mieliby nam pozwolić? – Jeszcze nie wiem. To może być problem, ale się nie martw. Pomysłowy Bob Richards znajdzie sposób. Chodź! Daj mi ten worek! Zdecydujemy po drodze. – Dokąd mamy pójść? – Do Eddy’ego. Przecież będziemy potrzebować najlepszego fizyka w Tech.

17 POD WODĄ Stłoczeni w znajdującym się w piwnicy magazynie Instytutu, trzej studenci ułożyli na półkach pręty żelaza i różnego kształtu kompasy. – Jak to wszystko zdobyliście? – spytał Edwin. – Kupiłem je w magazynie nieopodal stoczni Navy Yard. – Pamiętasz wykłady z nawigacji morskiej na drugim roku, Edwinie? – Były naprawdę świetne – odrzekł Marcusowi, dochodząc do siebie po tym, jak zbudzono go w środku nocy i wciągnięto do dorożki. – Jasne, że pamiętam. Nosiłeś na głowie przekrzywioną marynarską czapkę, Bob, żeby zdenerwować profesora. – Ha! Masz rację! – Bob przypomniał sobie z rozrzewnieniem. – Jak zapewne pamiętacie, ziemia ma właściwości magnetyczne. Można by rzec, iż jest ogromnym magnesem, a ponieważ przeciwne bieguny się przyciągają, północny punkt igły kompasu jest w istocie biegunem południowym, bo jest przyciągany przez północny biegun Ziemi. Na podobnej zasadzie południowy punkt igły kompasu to biegun północny. Edwinie, ustaw poziomo ten pręt żelaza. Na osi wschód–zachód. Dziękuję. Mansfieldzie, umieść teraz kompas na samym końcu. Zrobili tak, jak polecił im Bob. – Igła nie zareagowała – stwierdził Edwin. – Edwinie, unieś koniec sztabki o jeden stopień. Dobrze… wystarczy – powiedział Marcus. – Południowy koniec igły drgnął! – oznajmił Edwin. – Unieś go jeszcze trochę – polecił Bob, dając znak Edwinowi. – Teraz drgnął północny koniec – stwierdził Edwin. – Niezależnie od kąta nachylenia względem igły kompasu miękkie żelazo przyciąga bieguny igły z niemal równą siłą – powiedział Bob. Marcus skinął głową.

– Budowniczowie statków biorą to pod uwagę, pilnując, by bliskie położenie kompasu morskiego względem materiału, z którego wykonano statek, pozostało czynnikiem neutralnym. – Do tego dochodzi oddziaływanie magnetyczne żelaza występującego w ziemi – dodał Edwin. – Dokładnie. Spójrzcie teraz. Możecie zasłonić uszy rękami. – Edwin poszedł za radą Marcusa, a Bob przechylił głowę, jakby chciał zachęcić hałas, by wstrząsnął bębenkami w jego uszach. Marcus uniósł dwuręczny młot i uderzył w jeden z żelaznych prętów. Edwin potknął się i cofnął. Pod wpływem uderzenia młota igły wszystkich kompasów się wychyliły. – Zaczekajcie sekundę – powiedział Marcus, słysząc huk w uszach. – Jeszcze jedną… teraz, Bob! Marcus rzucił Bobowi żelazny pręt. Richards złapał go, a wszystkie igły kompasu podążyły w ślad za nim. – Oczywiście – oznajmił Edwin po chwili namysłu. – Kucie zwiększa siłę oddziaływania magnetycznego, które w normalnych warunkach prawie nie zostałoby zarejestrowane, gdyby igła magnetyczna kompasu znajdowała się w płaszczyźnie poziomej do południka magnetycznego. Indukcyjne oddziaływanie magnetyczne żelaza wpływa na trwały magnes kompasów. – Myślę, że eksperymenty przeprowadzone na różnych rodzajach żelaza, które Frank przyniósł z fabryki, potwierdzą, że miększe żelazo wywiera większy wpływ magnetyczny, gdy jest kute lub odkształcane – ciągnął dalej Marcus. Bob poprosił o pręt z najbardziej miękkiego żelaza z odlewni fabryki Hammonda. Zamieszał wodą w zlewie, aż powstał mały wir, a następnie wrzucił pręt do wody. Kiedy pręt dotknął powierzchni wody, igły podskoczyły jak oszalałe. – Zwróćcie uwagę na fale – powiedział Edwin. – Jeśli żelazo jest wystarczająco miękkie, fale uderzające o substancję stałą dodatkowo zwiększają oddziaływanie magnetyczne. Jakby fale zostały schwytane na wodze przez samego Neptuna, żeby stać się narzędziem sabotażu. Niewiarygodne!

Marcus położył dłoń na ramieniu kolegi i po dłuższej chwili powiedział: – Masz wybór, Edwinie. – Nie, nie ma! – Bob uśmiechnął się serdecznie i oparł rękę na drugim ramieniu Edwina. – Masz, Edwinie – powtórzył z naciskiem Marcus. – Rogers nad tym pracował, kiedy dostał ataku. Jego notatnik to zaledwie punkt wyjścia. Nie będziemy mieli sprzymierzeńców. Czeka nas trudne zadanie. Możesz się przyłączyć albo nie. Decyzja należy do ciebie. Co ty na to? – Myślę, że bladym świtem powinniśmy się rozejrzeć nad zatoką… – odparł Edwin, przerywając, aby wziąć głębszy oddech. *** Edwin Hoyt obserwował pochmurny wschód słońca. Odnotował rytm fal przypływu uderzających o pale, a później przesunął wzrok na wyspy leżące u wejścia do zatoki osobliwie bronionej przed inwazją lub atakiem. Nieco dalej majaczyły zdziesiątkowane nabrzeża – dwa zniszczone niemal całkowicie, a jedno częściowo. Tu i tam widać było unoszące się na wodzie drewniane fragmenty pomostu zapychające kanał. Choć od zdarzenia, które nawiedziło zatokę, upłynęły dwa tygodnie, policja nadal wyciągała szczątki z wody i ziemi, szukając dowodów. Bycie prawdziwym mieszkańcem Bostonu oznaczało respektowanie porządku świata oraz pozycji władz i obywateli. Eksperyment, który zamierzali przeprowadzić w rzeczywistym świecie, nie przypominał niczego, w czym wcześniej uczestniczyli. Policja, gdy tylko oddała się do dyspozycji Louisa Agassiza, zbadała zatokę, kiedy płonące statki poszły na dno. – Zastanawiałem się nad tym – powiedział Edwin, kiedy dołączył do kolegów torujących sobie drogę przez upiornie ciche nabrzeże. – Zastanawiałem się, ale nadal nie potrafię rozwikłać zagadki. – Co masz na myśli, Eddy? – zapytał Bob. – Twój pokaz z kompasami w piwnicy zrobił na mnie wrażenie, Bob – ciągnął dalej Edwin – ale przeprowadzono go w zamkniętej przestrzeni. Rozejrzyj się wokół, pomyśl o rozmiarze zniszczeń. Ile ton żelaza trzeba, żeby przeprowadzić taki eksperyment w zatoce? I jak dokonać tej sztuki, żeby nikt

niczego nie zauważył? Po prostu nie potrafię sobie tego wyobrazić! – Krążenie wokół zatoki nie wystarczy, żeby uzyskać odpowiedź – powiedział Marcus. – Musimy się dowiedzieć więcej o tym, co tu zaszło. Więcej, niż napisano w gazetach, ale bez rozmawiania z policją. – Ośmielę się zauważyć, że policja nie wie tego, co już ustaliliśmy – zauważył przytomnie Bob. – Ale są tu inni, od których dowiemy się więcej. Spójrzcie tam! Marcus i Edwin odwrócili się w stronę zatoki. – Nikogo nie widzę – powiedział Edwin. – Kogo miałeś na myśli, Bob? – spytał Marcus. – Szczury – odrzekł Bob. – Szczury? Mówisz poważnie? – zdziwił się Edwin. – Oczywiście – odpowiedział z uśmiechem Marcus. – Szczury gnieżdżące się na nabrzeżach. Wokół zatoki gnieździły się portowe szczury, wynędzniali starzy padlinożercy wędrujący pomostami w poszukiwaniu okruchów pożywienia lub wyrzuconego ładunku. – Widziałem kilku otulonych pledami, kiedy weszliśmy na teren zatoki. Byli pogrążeni w półśnie – powiedział Bob, odgadując pomysł przyjaciela. – Skąd wiesz, z którymi pomówić? – Trzeba będzie znaleźć najbardziej ciekawych i czujnych, którzy cały czas są w pogotowiu, nigdy nie zamykają oczu. Nawet kiedy śpią – ciągnął dalej Bob. – Wiem, od czego zacząć. Poczekajcie, aż wrócę. Bob ruszył między magazynami, minął długi rząd beli bawełny, a następnie przekroczył nabrzeże, cały czas pobrzękując monetami w kieszeni. Dziesięć minut później ujrzeli nieznajomego człapiącego niepewnym ciężkim krokiem, który siedział wcześniej niewidoczny pośrodku kręgu beczek z cuchnącymi rybami. – Dostaniesz kilka – zaczął Bob, odwracając się do niego i pokazując monety na otwartej dłoni – jeśli odpowiesz na parę pytań. – To jakiś kawał – poskarżył się mężczyzna, kiedy Bob odwrócił się do niego.

Aksamitna pognieciona czapka sprawiała, że jego czerwona twarz była całkowicie wystawiona na działanie sił przyrody. – Wolałbym uczciwie ulżyć czyjejś kieszeni. Masz zbyt duże wymagania, ot co! – Zobaczysz, że ci się opłaci. Przysięgam – powiedział Bob, gwiżdżąc do Marcusa i Edwina, którzy szybko do nich dołączyli. Bob odwrócił się ponownie do nowego znajomego. – Powiedz nam, co widziałeś w dniu katastrofy. – Ja?! Czemu pytasz akurat mnie, człowieku?! – To proste. – Marcus wystąpił do przodu. – Dlaczego gnieździsz się wśród uszkodzonych nabrzeży, zamiast znaleźć sobie miejsce wśród tych, które nie zostały zniszczone? Bo mieszkałeś tu przed katastrofą. – O co tyle rabanu?! – żachnął się poirytowany staruszek. Po kilku dodatkowych zachętach szczur portowy wyznał niemal z dumą, że był na miejscu, kiedy doszło do katastrofy. Że była to najbardziej zdumiewająca i straszna rzecz, jaką w życiu widział. Był tak wstrząśnięty, że nie miał sumienia wyławiać szczątków z wody jeszcze półtorej godziny po zdarzeniu. Chaos wywołany przez statki uderzające o nabrzeża i wpadające na siebie nasilał się z każdą chwilą. Pokazał, gdzie doszło do wypadków, i opowiedział, jak wspaniały statek „Światło Wschodu” został porzucony przez załogę, a jego kapitan, niejaki Beal, uratował kilku pasażerów parowca, których wciągnęło pod wodę. – Czy wcześniej widziałeś kogoś lub coś podejrzanego? Niezwykłego? Innego niż zwykle? – zapytał Marcus. Stary szczur spojrzał uważnie na Marcusa, a następnie pokręcił głową. – Nie widziałem, ale później cała zatoka stała się inna. – Co masz na myśli? Cichsza? – zapytał Marcus. Starzec ponownie pokręcił siwą głową. – Cichsza i jakaś inna. Marynarze nie przyszli do roboty. Właściciele nabrzeży powiadają, że pasażerowie z biletami na parowce przestali się pokazywać. Magazyny świecą pustkami, nie ma ładunku, który można podkradać. Ledwie mam co jeść! Gdy byłem w twoim wieku, wyglądałem na dżentelmena.

– Masz, dziadku – powiedział Bob, wkładając mu do ręki kilka monet. – Kup sobie rybnej zupy. Dzięki za pomoc. – Sądząc po rozmiarach zniszczeń, wszystko rozegrało się pomiędzy tym miejscem… biurem celnym i środkowym nabrzeżem… a tamtym – zakonkludował Edwin, kiedy zostawili staruszka. – To nabrzeże Long Wharf – wyjaśnił Bob. – Edwin ma rację – przytaknął Marcus. – Łączne oddziaływanie miękkiego żelaza i ruchu fal musiałoby objąć swoim zasięgiem teren trzech lub czterech nabrzeży i sięgać głęboko w morze, zakłócając magnetyczne działanie wszystkich instrumentów nawigacyjnych w tym rejonie. Jak można sprowadzić niepostrzeżenie taką dużą ilość żelaza? Edwin rozejrzał się po nabrzeżach, czując niepokój wywołany ogromem i trudnością zadania, którego się podjęli. Musieli nie tylko odkryć, co się stało, ale przekonać innych. Uczono ich, jak opisywać zjawiska za pomocą terminów naukowych, a nie jak tłumaczyć je ludziom nieuczonym. – Trzeba znaleźć dowody. – Usunęli szczątki – powiedział Bob. – Tu ich nie znajdziemy. Edwin spojrzał z powątpiewaniem na szerokie wody zatoki, wsłuchując się w dźwięk przypływu. Bob położył rękę na ramieniu przyjaciela, jakby przemawiał w imieniu głębokich, tajemniczych prądów, i wskazał daleko w morze. – Tam, Eddy. Dowody są gdzieś tam! – Trzeba tylko dostać się pod wodę, żeby je znaleźć! Choć raz Bob nie miał gotowej odpowiedzi. – Chodźcie tutaj! Edwin i Bob ruszyli do Marcusa, który przyglądał się ogłoszeniu przytwierdzonemu do słupa telegraficznego. – Co to takiego, Mansfieldzie? – zapytał Bob. – Co to ma do rzeczy, Marcusie? – zdziwił się Edwin, kiedy je przeczytał. – Idźcie za wskazówkami – odpowiedział Marcus – a zaczniecie uzyskiwać

odpowiedzi na pytania. ZATRUDNIĘ KRZEPKIEGO MARYNARZA Chętni mają się zgłosić na pokład szkunera „Convoy” – KAPITAN E.L. BEAL *** Portowe szczury, jak wszechobecne gryzonie, od których wzięli swoją nazwę, wędrują od jednej dziury do drugiej w poszukiwaniu schronienia. Po zjedzeniu zupy rybnej w jednej z obskurnych knajp nad zatoką starzec o czerwonej twarzy wgramolił się do magazynu rybnego, gdzie przechowywano nadmiar dziennego połowu. Często się tam chronił, szczególnie w ostatnich dniach, kiedy wokół roiło się od policji. Był zdumiony, gdy otworzył skrzypiące drzwi i ktoś wykręcił mu rękę za plecami. – Przestań, na Boga! Wystarczy! – krzyknął, myśląc, że to jeden z jego kamratów. Odwrócił się i pomyślał, że to nocny koszmar. Ujrzał przed sobą potwornie zniekształconą twarz, która wydawała się marszczyć i łuszczyć, gdy kulił się z przerażenia. Kaptur, który częściowo ją osłaniał, nie zdołał ukryć gniewnych oczu jej nieszczęsnego właściciela, płonących ponad zapadłymi trupimi policzkami i nienaturalnymi, niemal przezroczystymi pomarańczowymi wąsami. – Słyszałem od twoich nic niewartych kamratów, że często odwiedzasz Środkowe Nabrzeże, zbierając szmaty i inne śmieci. Gadaj, co widziałeś w dniu katastrofy czwartego kwietnia! – Przed chwilą im powiedziałem! – zaprotestował starzec i natychmiast tego pożałował. – Komu?! Komu powiedziałeś, stary głupcze?! – spytał zakapturzony nieznajomy, potrząsając nim gwałtownie. – Tym wścibskim studentom… kilka godzin temu. Wyglądali na studentów. Byli tu i o wszystko wypytywali. Przysięgam! Poszli w stronę nabrzeża Long Wharf. Wypytywali ludzi… wszędzie wtykali nosa… jeśli mi nie wierzysz… Mężczyzna w kapturze skinął swojemu towarzyszowi, który wybiegł

z magazynu. Później odwrócił się do starca i spytał, co zapamiętał z tamtego dnia. Zadawał te same pytania co studenci – czy tego dnia wydarzyło się coś niezwykłego. Przygotowany poprzednim spotkaniem, szczur portowy wziął się w garść i wyczuł okazję. – Tak, coś sobie przypomniałem – odrzekł przebiegle. – Co mi za to dasz, dobry panie? Nocna zmora eksplodowała bez ostrzeżenia, bijąc włóczęgę po twarzy, aż upadł na kolana. Napastnik podniósł rybi szkielet ze sterty odpadków, chwycił swoją ofiarę za włosy i wepchnął mu go do gardła. – W zamian oszczędzę twoje nędzne życie – odrzekł, ciężko dysząc. Szczur portowy się zakrztusił, wypluwając rybie ości i chwytając powietrze. – Na zatoce była żaglówka! – wybełkotał przez łzy. – Zauważyłem, jak odpływa od nabrzeża, a później zarzuca kotwicę w dziwnym miejscu… z dala od pomostów. Kiedy zaczęło się zamieszanie, spojrzałem ponownie i ujrzałem ją w oddali. Odpływała jakby nigdy nic. – Widziałeś na niej kogoś? Zapamiętałeś jakiś szczegół? Tak czy nie? Włóczęga wzdrygnął się i pokręcił głową. – Było zbyt ciemno… Nie widziałem, kto stał za sterem… ale pamiętam, jak się nazywała. „Gracja”. Żaglówka zwała się „Gracja”. Dostrzegłem napis, kiedy rozbłysło nad nią światło. „Gracja”, jak moja biedna kochana matka. „Gracja”, jak mi Bóg miły. Dlatego ją zapamiętałem. Więcej nic nie wiem! Możesz mnie zastrzelić, jeśli kłamię!

18 BRACTWO TECHNOLOGÓW – Cóż za rzadki widok, Mansfieldzie! Marcus robił notatki podczas zajęć. Zapisywał wzory, przekreślał je i zaczynał od początku, aż zdrętwiała mu ręka. Ujął obolałą dłoń i zgiął mrowiące palce, nie chcąc, aby ból przywołał wspomnienia więzienia Smith. Zajmował się tym na ostatnich warsztatach z chemii, kiedy Hammie pochylił się nad jego ramieniem. – O co ci chodzi? – spytał Marcus, nie kryjąc irytacji. – Zwykle to Hall jest nudziarzem, który wszystko notuje, a nie ty. – Hammie skinął głową w kierunku stołu Alberta Halla. Jak zwykle dłoń Alberta przesuwała się nad kartką, pozostawiając za sobą ślad nieskazitelnego pisma i robiąc przerwy tylko po to, by zatemperować ołówek ostrzem małego noża lub założyć za ucho długi, opadający na czoło kosmyk. – Hall sądzi, że jego notatki wyznaczą nową erę w dziejach politechnicznej edukacji. Że pewnego dnia będą na nie chuchać i dmuchać w muzeum. Wiesz, Mansfieldzie, zawsze myślałem, że jesteś taki jak ja. – Co? – spytał Marcus, zaskoczony i pełen podejrzeń wywołanych potokiem słów i uczuć ze strony tak zagadkowej postaci jak Chauncy Hammond Junior. – Sądziłem, że nauka płynie w twojej krwi, a nie ołówku – odrzekł Hammie z krzywym uśmiechem. – Że urodziłeś się po to, aby odkryć mechanizm zjawisk i go usprawnić. Ja robię notatki z zajęć wieczorem, żeby wypróbować pamięć. Te twoje nie wyglądają na wzory z dzisiejszych eksperymentów. Marcus spojrzał od niechcenia na notatnik, który oglądał Hammie. – Pracuję nad własnymi pomysłami. Wyprzedziłem materiał. Hammie skinął głową w zamyśleniu. – Zawsze tak robiłem – powiedział z aprobatą, ziewając i wracając do swojego stołu. Bob kiwnął im głową, przechodząc obok w drodze do szafy z chemikaliami. Profesor Storer, który przechadzał się dobrotliwie po sali, asystując studentom w przygotowaniu pokazu, pochylił się nad Bryantem

Tildenem, pomagając mu odmierzyć jakąś substancję chemiczną. Wzrok Marcusa spoczął na dwóch małych pochylonych lusterkach, które Albert trzymał na stole. Kiedyś wyjaśnił mu, że dzięki temu przyłapie każdego, kto spróbuje przepisać jego notatki. Marcus zastanawiał się, jakie inne szklane przedmioty i naczynia na sali mogą się w nich odbijać. Czy to możliwe, aby Albert widział notatki innych? Na przykład Marcusa? Katastrofa, do której doszło na State Street, stanowiła jeszcze większe wyzwanie niż tragedia w zatoce. Wyliczenia Marcusa obalały kolejne teorie o tajemniczej substancji chemicznej będącej przyczyną zdarzeń, które oglądali na własne oczy, o których szeptali świadkowie i które opisywano w gazetach, choć dziennikarze nie mieli pojęcia, co zaszło. Ponownie otworzył notes i odnalazł skrawek papieru pokryty zaszyfrowanym pismem, w którym rozpoznał rękę Boba. Mieli się spotkać podczas przerwy w zajęciach, na schodach między trzecim i czwartym piętrem. O wyznaczonym czasie Marcus zastał tam Edwina. Hoyt czekał w napięciu, trzymając w ręku własną karteczkę od Richardsa. Zanim któryś z nich zdążył się odezwać, Bob wbiegł na klatkę schodową z trzeciego piętra. Chwilę później znalazł się między nimi, chwycił obu pod ramiona i zmusił do pełnego galopu. – Tutaj! – zawołał Bob. – Teraz będziemy mogli odbywać nasze narady w całkowitym spokoju i tajemnicy! – Mamy się tu spotykać, Bob? – zdziwił się Marcus. – Na dachu? – Tylko przez pewien czas – zapewnił go Bob, zamykając za nimi drzwi. – Nie znalazłem jeszcze miejsca zapewniającego więcej prywatności, ale obiecuję, że to uczynię, Mansfieldzie. Spójrzcie na to! Czy kiedykolwiek zawiodłem któregoś z was? W czasie przerwy poszedłem do ratusza i zdobyłem aktualną mapę Bostonu. Zaznaczyłem na niej rejon, w którym doszło do drugiego incydentu, kierując się własnymi notatkami i wycinkami z gazet znalezionymi u Rogersa. – Rozłożył mapę na kamiennej balustradzie kwadratowego dachu i wskazał oznaczenia naniesione w rejonie dzielnicy handlowej, wokół ulic State, Court i Washington. Wiatr był silny, ale przynajmniej mogli swobodnie rozmawiać. Oczywiście wewnątrz budynku należało unikać wszelkich podejrzanych zachowań. Nie mogli opuścić więcej niż kilku zajęć, nie narażając się na pytania. Dwadzieścia pięć metrów nad ziemią znaleźli odosobnienie, którego potrzebowali. Mogli

pomóc Rogersowi i Instytutowi tylko pod warunkiem, że będą działać w sposób niewidoczny. Pogodzili się z nowymi regułami i nawet Bob, który zwykle nie cierpiał ograniczeń, zaczął ich przestrzegać, czerpiąc satysfakcję z buntowniczego charakteru ich sekretnej misji. Do swojej dyspozycji mieli jedynie wczesne godziny poranne, popołudniowe przerwy, czas przeznaczony na samodzielną naukę i wieczory. Ponieważ Marcus przeniósł się do pokojów Boba w pensjonacie, mieli blisko do miasta. W przeciwieństwie do Nowego Jorku i Chicago z centrum miasta można było bez trudu dotrzeć w dowolny punkt. Jednocześnie musieli się uczyć do egzaminów: Marcus pomagał Bobowi i Edwinowi w inżynierii, Bob Marcusowi i Edwinowi w geologii i miernictwie, zaś Edwin Bobowi i Marcusowi w fizyce i chemii. Bob wykreślił palcem nową linię w jednej z części miasta. – Substancje chemiczne musiały zostać uwolnione w środku tego kręgu. – Jeśli zdołamy odtworzyć związek chemiczny, którego użyto… oraz metodę zastosowaną do zakłócenia działania kompasów… – zaczął Edwin. – Miejmy nadzieję, że się uda – westchnął Marcus. – Tak, miejmy nadzieję – przytaknął Edwin. – Jeśli zdołamy odtworzyć ten związek w warunkach laboratoryjnych, będziemy mogli obliczyć, jak szybko i jakim sposobem się rozprzestrzenił, to zaś pozwoli nam cofnąć się w czasie i zlokalizować punkt, w którym znajdowało się jego źródło. – Chciałbym wrócić w miejsce, gdzie to się stało – powiedział Marcus. – Po co? – spytał Bob, wzdrygając się mimowolnie. Później poczuł się zakłopotany własnym ociąganiem. Czuł, że duch Chrissy nadal nawiedza to miejsce, choć nigdy nie przyznałby tego otwarcie. – Przecież już tam byliśmy. – Przed rozpoczęciem naszych badań – odpowiedział Marcus. – Kiedy nie wiedzieliśmy, czego szukać. – W porządku – odparł Bob – ale najpierw trzeba się zająć czym innym. Eddy, dokończ plany inżynieryjne Marcusa potrzebne do operacji zbierania danych w zatoce. – Zrobię co w mojej mocy, ale jestem bardziej fizykiem niż inżynierem, wiecie… – westchnął Edwin. – Dla fizyka najważniejsze są niezmienne prawa,

a dla inżyniera konstruktora wszystko podlega ciągłym zmianom. – Bzdura! Jesteś wszechstronnie uzdolniony – zapewnił go Bob. – Tak czy owak mamy Mansfielda, najlepszego inżyniera mechanika w Tech. Marcus cię wyszkoli. A jeśli ja nie jestem najlepszy z geologii i metalurgii na roku… nie, nie może być inaczej. – Cicho. Popatrzcie – szepnął Edwin. W dole, za gmachem Instytutu, stał profesor Eliot. Palił cygaro i trzymał w ręku długi wąski futerał z tych, co to w środku są wyłożone cyną i bywają używane do przenoszenia substancji chemicznych oraz delikatnego sprzętu. Przykucnęli, bacznie go obserwując. Ku ich zaskoczeniu na ścieżkę za Instytutem, biegnącą od północy Newbury Street, zajechał powóz. Widok ten był rzadki w dzielnicy Back Bay, która o tej porze była zwykle opuszczona. Profesor Eliot wydawał się czekać na spotkanie. Podszedł do powozu energicznym krokiem, wsunął futerał przez okno i wrócił do budynku z pustymi rękami, rzucając cygaro na ziemię. – Musiał włożyć walizeczkę do powozu – powiedział Bob, gdy klęczeli pod osłoną balustrady. – Widział nas? – Jeśli tak, nie zawaha się nas zganić – odrzekł szeptem Marcus. – Nie chcemy, żeby zwracał na nas przesadną uwagę. – Nie chcemy czegoś jeszcze, Bob – dodał Marcus. – Kiedy poszedłeś do ratusza po mapę, niektórzy koledzy zauważyli twoją nieobecność. Pytali o ciebie. – Jestem taki ważny i przystojny?! – Bob ryknął tubalnym śmiechem i potrząsnął głową. – Zawsze wiedziesz prym w zabawie podczas przerwy obiadowej – przypomniał mu Marcus. – Obawiam się, że twoja popularność nie jest nam na rękę. Jakim sposobem mamy dokądś pójść podczas przerwy, jeśli twoja nieobecność zostanie natychmiast zauważona? Bob skinął głową w zamyśleniu. – Muszę coś wymyślić. – Co?

– Nie bądź taki niecierpliwy, Mansfieldzie! Jeszcze nic nie przyszło mi do głowy, ale niebawem coś znajdę. Odwrócili się, bo nagle otworzyły się drzwi prowadzące na dach. – To Eliot! Zauważył nas! – wyjąkał Edwin. Zanim zdążyli się ukryć, na dachu zamiast Eliota ukazał się Darwin Fogg, uchylając przed nimi kapelusza. – Witam szanownych panów – zagaił. – Co tu robicie? Nie sądzę, aby wolno było wam tu przebywać. – Spojrzeli jeden na drugiego, szukając odpowiedzi. – Nie – odparł Edwin. – Twierdzisz, że jesteś najbystrzejszym gościem w college’u? – szepnął Bob. – Nie jestem. O tej porze powinienem sprzątać szafki z odczynnikami, ale… – Darwin wyjął z kieszeni papierosa. – Niech pan nie mówi Albertowi Hallowi, dobrze? Lubię tu przebywać, udawać profesora od kurzu i popiołu. – Fajnie, że pan przyszedł – dodał Bob. – Lubię pracę w college’u – westchnął Darwin, wydmuchując obłok dymu i podziwiając widok na rzekę Charles – chociaż nie mogę palić w pobliżu waszego sprzętu. Studenci Tech nie są starannie wygoleni i sztywni, ale myszkują po kopalniach i jaskiniach, gdy nie uczą się na zajęciach. To naprawdę zabawne. *** Następnego ranka Marcus i Edwin zajęli swoje miejsca na zajęciach z mechaniki prowadzonych przez Pryskającego Watsona. Mieli podkowy pod zaczerwienionymi oczami, pamiątkę po spędzeniu połowy nocy w pensjonacie Boba na przeglądaniu listy związków chemicznych oraz kreśleniu inżynierskich rysunków technicznych, jakby mało było tego, że większość wolnego czasu w ciągu dnia spędzili na dachu Instytutu. Na szczęście była ładna pogoda i trochę się ociepliło. Słońce było wystarczająco mocne, aby ich skóra zbrązowiała, jak skóra żeglarzy. Później nadszedł dzień silnych wiatrów, a po nim gwałtowna burza, która przywiała tyle kurzu z pustych parceli dzielnicy Back Bay, że dach stał się bezużyteczny. Ledwie widzieli czubek własnego nosa, nie wspominając o coraz grubszych plikach kartek z notatkami

i rysunkami. Kiedy Marcus obudził się tego rana, Bob już wyszedł, ale gdy dotarł do Instytutu, stwierdził, że przyjaciel jeszcze się nie pojawił. Obejrzał się przez ramię i wymienił zaniepokojone spojrzenie z Edwinem, który odruchowo rzucił okiem na zegarek. – Gdzie on może być? – spytał, bezgłośnie poruszając wargami. W tej samej chwili Bob wślizgnął się do sali i pospieszył do swojego stołu. Watson zjawił się chwilę po nim. Jak zwykle był ubrany w perskim stylu i jak zwykle przeprosił za spóźnienie. – Witam panów! Zaczynamy – powiedział, jakby ktoś zamierzał rozpocząć bez niego. – Na dzisiejszych zajęciach pokażę panom coś naprawdę interesującego. Zobaczycie sami! – Najpierw był wykład o ustawieniu maszyn w kruszarni. Kiedy Watson stał przy tablicy, Marcus spojrzał w bok. Bob tylko na to czekał. Podniósł lśniący metalowy przedmiot na tyle duży, by Marcus go zobaczył. Klucz. – Za pozwoleniem, proszę któregoś z panów na ochotnika – powiedział profesor. Przeszli do konstrukcji mostów. Albert Hall uniósł rękę wysoko, a jego pulchna buźka zabłysła oczekiwaniem, lecz Watson zatrzymał się przed Marcusem. – Panie Mansfield, proszę nam wyświadczyć przysługę. Niech pan to złamie. Profesor podał mu sosnową deseczkę długości trzydziestu i szerokości trzech centymetrów. Marcus wykonał polecenie i ją złamał. – Świetnie, panie Mansfield. Nadaje się pan na mieszkańca puszczy. Pozwoli pan ze mną. Obserwujcie, jak pan Mansfield i ja będziemy się bawić na huśtawce. Na skraju biurka Watson wzniósł równoramienny trójkąt, używając w tym celu solidnych kawałków sośniny, z drucianym prętem sterczącym w dół od wierzchołka do podstawy. Na górze prowizorycznej konstrukcji umieścił długą deskę, która wyglądała tak, jakby nie zdołała utrzymać ciężaru małego psa. Watson stanął na jednym końcu i polecił Marcusowi, aby zajął miejsce na drugim. Pozornie kruchy trójkąt bez trudu utrzymał ciężar obu ciał. Przez salę przeszedł pomruk zdumienia, usuwając na bok doprowadzoną do perfekcji cyniczną postawę studentów ostatniego roku college’u.

– Nie chcę widzieć zdziwienia na waszych twarzach! Teraz lepiej. Pan Mansfield mógłby złamać niemal każdą deskę w swoich mocnych dłoniach. Pisząc egzamin za miesiąc, pamiętajcie, że cały rok powtarzałem, iż w konstrukcji mostu należy starannie przeanalizować rozkład obciążeń. Nie chodzi o to, co na zewnątrz wydaje się mocne lub słabe, ale gdzie jest umieszczony nacisk. Nie ujrzelibyście takiej prezentacji na Harvardzie, u Agassiza i tych jego piklowanych rozgwiazd. Powinniście być wdzięczni rektorowi Rogersowi, który sprawił, iż tego rodzaju pokazy są możliwe w Ameryce. W uszach Marcusa skrzypienie ołówków nie zdołało ukryć smutnego, zatroskanego tonu ostatniej uwagi profesora. Wszyscy w Tech pracowali tak, jakby rektor Rogers pozostawał na swoim stanowisku i za chwilę miał przyjść na następny wykład, z ręką spoczywającą na sterze. Po zajęciach trzej konspiratorzy wybiegli z sali. – Co to za klucz? – spytał Edwin. – To odpowiedź – odrzekł Bob, uśmiechając się tajemniczo. Zaprowadził ich do piwnicy, gdzie znajdowało się prywatne laboratorium Ellen Swallow. – Spotkamy się z panną Swallow? – spytał ironicznie Marcus. – Choć trudno w to uwierzyć, nie jestem pewny, czy zdołasz zawojować jej serce swoim uśmiechem, w przeciwieństwie do większości laleczek z Bostonu. – Mam nadzieję, że nie będziemy się spotykać w Temple – dodał Edwin, spoglądając z niepokojem na drzwi prowadzące do pisuarów pod schodami. Bob zatrzymał się przed następnymi drzwiami za laboratorium panny Swallow. Uśmiechnął się szeroko, otworzył drzwi i teatralnym gestem zaprosił ich do środka. – Zapraszam do laboratorium metalurgicznego i spawalniczego – oznajmił, otwierając drzwi na oścież. – Nie – dodał, widząc zdumione miny kolegów – nie jest często używane. Właściwie nigdy go nie ukończono, bo skończyły się pieniądze. Nawet nie wiedziałem o jego istnieniu. Marcus rozejrzał się po słabo oświetlonym pokoju. Znajdowały się tam piec gazowy, piec płomienny, trzy tygle, pojemniki na rudę bobową, a także prasa

śrubowa, kuźnia i prymitywne narzędzia służące do wzbogacania rud, wykonane z ocynkowanego żelaza, oraz pojemniki na węgiel drzewny, drewno i antracyt. W powietrzu czuć było kurz i stęchliznę. – Skąd wytrzasnąłeś klucz? – zapytał Marcus. – Wejdźcie do środka, to wam powiem. Zamknij za sobą drzwi, Eddy – poprosił Bob. Kiedy zamknięto drzwi, wyjaśnił: – Dwa lata temu ktoś zarezerwował to laboratorium dla bractwa studenckiego o nazwie Technolodzy. Myślę, że gość, który wpadł na ten pomysł, pragnął naśladować Harvard z jego Rumford Society, Hasty Pudding Club, no i oczywiście Med Fac. – Med Fac… co to takiego? – spytał Marcus. – Medical Faculty, wydział medycyny – wyjaśnił Edwin. – W jego skład wchodzą studenci Harvardu, którzy uważają, że ich mroczne uczynki służą poprawie zdrowia studentów. To najbardziej tajemny ze wszystkich tajemnych klubów Harvardu. Żeby zostać do niego przyjętym, kandydat musi popełnić zabroniony czyn, za który grozi wydalenie z uczelni, a nawet aresztowanie, na przykład ukraść serce uczelnianego dzwonu, zgolić wąsy studentowi pierwszego roku podczas snu lub, jeśli pragnie zostać przywódcą, wysadzić część budynku. – Należałeś do któregoś przed odejściem? – spytał Marcus. – Na Boga, nie! Swój czas na Harvardzie spędzałem zamknięty w salach sekcyjnych Agassiza. Członkowie Med Fac cieszą się złą sławą. Powiadają, że niektórzy z nich czczą diabła. Bob zachichotał. – Mam nadzieję, że tak nie jest. Wszyscy moi bracia należeli do tej bandy. Tak czy owak, władze uczelni zakazały jego działalności – dodał. Marcus przewrócił oczami, bo taka dziecinada nie bawiła go tak jak Edwina i Boba. – Technolodzy musieli być równie tajni jak tamci, bo nigdy o nich nie słyszałem. – Nie słyszałeś, bo nikt się do nich nie przyłączył – wyjaśnił radośnie Bob.

– Błagam, okaż odrobinę solidarności z Tech – dodał Edwin, marszcząc brwi. – Zawsze ten sam problem: świetne pomysły i niewystarczająca liczba ludzi. – Nikt się nie przyłączył do tej pory – poprawił się Bob. – Ale obecnie jest trzech dobrych kandydatów. – Wiem – odrzekł z uśmiechem Marcus. – Robert Richards, Edwin Hoyt i Marcus Mansfield. – Skoro zostaliśmy członkami klubu, obejmujemy w posiadanie laboratorium, które dla nas zarezerwowano. Mamy też klucz i możemy korzystać z tej pracowni zawsze, gdy nie jest używana do zajęć z metalurgii. Jak wiecie, profesor Eliot, który wykłada metalurgię w tym semestrze, jest zbyt próżny, aby zrezygnować z wykładów. Podali sobie dłonie i zajęli się podziwianiem swojej nowej kwatery.

19 MEKKA – Na dole, chłopcze – rzucił marynarz zajęty zwijaniem liny, uprzedzając pytanie przybysza. Marcus podziękował skinieniem głowy i zszedł z głównego pokładu do kabiny szkunera, chroniąc się przed nieprzyjemną mieszaniną deszczu i śniegu, który zaczął padać od rana. Pospiesznie zdjął czapkę, docierając do czegoś przypominającego prywatną kabinę, w której na twardym stołku siedział człowiek odpowiedzialny za statek. – Czego chcesz? – burknął, spoglądając na niego z ukosa. – Ja w sprawie ogłoszenia, proszę pana – odrzekł Marcus. – Szukacie krzepkiego marynarza. – Potrafisz czytać, dziś jeszcze takiego nie miałem. Jestem kapitan Beal. Stoisz na pokładzie szkunera „Eskortowiec”. Moi ludzie muszą znać nazwę statku, którym żeglują. Lubisz pan smak morskiej wody? – Beal był starszy i szczuplejszy, niż Marcus sobie wyobrażał bohatera opisanego przez starego portowego szczura. Facet wyglądał, jakby zszedł na dno samego piekła i wrócił. Zlustrował Marcusa ciemnymi zapadniętymi oczami, z dłońmi wetkniętymi w rękawy. – Nie pracowałem jako marynarz, panie, ale mój ojciec był kiedyś kapitanem statku handlowego. – Co teraz porabia? – Nie wiem. – Marcus mógłby powiedzieć, że ojciec umarł, ale twarz kapitana miała w sobie coś, co kazało mu wystrzegać się obłudy. Nie żeby było to kłamstwem, bo jego ojciec mógł równie dobrze nie żyć. Niemal wszystkim, co po nim zapamiętał, było duże drewniane krzesło, na którym wyryto cytat: „Kto bowiem żywi wątpliwości, podobny jest do fali morskiej wzburzonej wiatrem i miotanej to tu, to tam”[3]. Jako mały chłopiec Marcus otaczał to krzesło osobliwą czcią. Lubił myśleć, że ojciec sam wyrył te słowa i kieruje się nimi w życiu. Zapamiętał je i powtarzał sobie zawsze, gdy czuł, że traci wiarę i pewność siebie. Później, kiedy matka ponownie wyszła za mąż, przeklął

nieobecnego ojca, zmuszony przyznać, że biblijne słowa są zaprzeczeniem tego, kim jest jego stary. Pomyślał, że człowiek siedzący naprzeciw niego, kapitan o ogorzałej twarzy, mógłby być jego ojcem, gdyby był kilka lat młodszy. – Urodziłem się w Newburyport, proszę pana – ciągnął dalej Marcus – blisko statków i morza. Pomagałem przy takielunku. Umiem wiązać węzły. – Pomagałeś ojcu? – Nie, proszę pana. – Pożałował, że wspomniał o rodzinie, bo kapitan uchwycił się tego tematu i nie chciał odpuścić. Beal skinął głową z nieobecnym wyrazem twarzy. – Jesteś, jak mniemam, najdzielniejszym ze swych przyjaciół. – Dlaczego, proszę pana? – Po pierwsze, oddałeś ojca morzu, w duchu lub ciele. Nie wspomniałeś o tym… nieważne… aleś go stracił, to pewne. Mimo to chcesz wypłynąć z nami w morze. Po drugie, w dzisiejszych czasach rzadko się zdarza, aby młody człowiek z Bostonu szukał zajęcia na statku, i to na statku pod moją komendą. – Dlaczego, kapitanie? – Słyszałeś o tym, co się stało w zatoce, prawda? Musiałeś słyszeć, chyba żeś schował głowę w piasku. Wszyscy słyszeli, co się stało. Słyszeli na całym świecie, za sprawą telegrafu. Wiadomości wędrują z kontynentu na kontynent poprzez wodę niczym niewidoczna armatnia kula. Wyobrażasz sobie, jaką nazwę dałby Arab takiej czarnej magii? Spójrz na mnie! No, popatrz! – Kiedy Beal wyciągnął dłonie z rękawów, okazało się, że są owinięte grubym bandażem poplamionym krwią. – Oto los marynarza, chłopcze! Poparzyłem sobie palce parą, ratując nieszczęsne dusze z pokładu płonącego parowca. Kapitan statku, który przez wiele miesięcy nie będzie mógł używać palców i nie ma dość ludzi, aby byli jego rękami i nogami. Pewnego dnia, chłopcze, wszyscy pójdziemy na dno pod własnym ciężarem. – Gdzie jest załoga pana poprzedniego statku? „Światła Wschodu”? – Nie czytałeś gazet? Była z nich banda twardzieli, jak to zwykle bywa na statku handlowym. Większość nie umiała odczytać napisów na skrzyniach, które przyjmowali. Mogliby stawić czoło falom, chorobie albo i morskim potworom, ale temu? Wydarzenia w zatoce zachwiały ich wiarą. Są pełni

przesądów – połowa z nich nie postawi więcej nogi na pokładzie, a druga nie będzie miała na to ochoty. Wystraszony marynarz na pokładzie prosi się o śmierć. – Powiadają, że ktoś manipulował instrumentami – podsunął odważnie Marcus. – W gazetach… – dodał szybko. – W gazetach! – powtórzył szorstko Beal. Wstał z uśmiechem i niezgrabnie sięgnął zabandażowanym szponem po jakiś przedmiot leżący na stole. Rzucił Marcusowi, który złapał go w powietrzu. Kieszonkowy kompas. – Spójrz na niego – powiedział Beal, a Marcus ostrożnie posłuchał. – Ocaliłem go z tej katastrofy. Reszta poszła na dno wraz ze „Światłem Wschodu”. Ten pieprzony policjant chciał mi go zabrać, ale mam go od czasu, gdym był młodszy od ciebie. Obejrzyj go i powiedz, co widzisz. – Nadal działa – odrzekł cicho uczeń. – Napisano: czternasty września tysiąc czterysta dziewięćdziesiątego drugiego roku. Wiesz, co się stało owego dnia? – Krzysztof Kolumb wypłynął w swoją wyprawę. – Nie. Owego dnia jego wyprawa omal nie zakończyła się fiaskiem. Tego dnia żeglujący na zachód Kolumb odkrył, że północny koniec igły jego kompasu nie wskazuje już Gwiazdy Polarnej. Załoga wszczęła bunt. W swoich rozgorączkowanych umysłach uznali, że skoro kompas się myli, mogą nigdy nie powrócić do Hiszpanii. Wypłynęli poza granicę mapy. Teraz z owej mapy strącono Boston. Nie wiem sam, czy kiedykolwiek zdoła powrócić na dawne miejsce. Marcus obrócił kompas, oglądając go z dołu i z góry. – A jeśli da się to wyjaśnić? – Niby kto miałby tego dokonać? – spytał sceptycznie kapitan. – Ty? Marcus nie odpowiedział. – Jeśli zrozumieją, co zaszło – podjął kapitan. – Czy to miałeś na myśli? Byli przerażeni jak nigdy dotąd. Nie rozumieją nauki, ale na niej polegają. Pojmujesz? Instrument, który trzymasz w ręku, nie został „zmanipulowany”, jak rzekłeś. Zatrute było samo powietrze Bostonu. Mądry marynarz nie powinien się lękać wypłynięcia w morze, ale pozostania w tym miejscu! Jeśli

kiedykolwiek będę wracał tą drogą, za nic nie przepłynę obok wyspy Castle. Marcus spojrzał na niego z zaciekawieniem. – Wyspy Castle? Czy właśnie tam wszystkie instrumenty na pokładzie waszego statku oszalały? – A jakże! Zaraz gdyśmy ją minęli. Jak mniemam, byliśmy ostatnim statkiem, który został wciągnięty przez oddech diabła. – Wszystkie instrumenty zwariowały równocześnie? Niestety kapitan znudził się tematem. – Jeśli do końca tygodnia zdołasz przyprowadzić pięciu innych krzepkich mężczyzn, zwiększę ci zapłatę. Tylko żadnych Irlandczyków. Takie są moje warunki, choć klnę się na Boga, że więcej nie wrócisz. – Czemu, panie? Beal utkwił w nim wzrok. – Nie wiem, kim jesteś, chłopcze, ale wiem, że nie jesteś marynarzem. – Mogę się nauczyć – nalegał Marcus, jakby naprawdę chciał wypłynąć w morze. – Tak, możesz się nauczyć, ale nigdy nie będziesz marynarzem. Prawdziwy marynarz nie będzie pływał z człowiekiem, który nie jest taki jak on. Potrafi wyczuć różnicę. Ty masz we krwi mleko i wodę. Wrzuciliby cię do szafki Davy’ego Jonesa, ciebie i twój bagaż. – Beal zaśmiał się szorstko z własnego dowcipu. Marcus cały zesztywniał, jakby chciał zaprotestować. Zauważył, że kurczowo trzyma kompas. Kapitan też to spostrzegł. – Powiedz mi szczerze, po co przyszedłeś, chłopcze – ryknął Beal. – Tylko waż słowa! Nie powierzyłbym tobie ani twemu ojcu najprostszego takielunku na pokładzie. Marcus cisnął kompas o podłogę, rozbijając szkiełko. Beal nawet nie mrugnął okiem. Na jego twarzy pojawił się cichy uśmiech, jakby wreszcie był rad z gościa. – Może i dałbyś sobie radę na morzu – powiedział. – Jeśliby ci na to

pozwoliły. – Niby kto? Pana załoga? – Nie. Demony, które cię nękają. Marcus odwrócił się i wybiegł z kabiny bez słowa. Szedł bez celu brzegiem zatoki, jakby próbował uciec przed kąśliwym głosem kapitana. Choć zawędrował w nieznany rejon zatoki, nie zważał na to, że może się zgubić, całkowicie pochłonięty swymi uczuciami. Później mimo kiepskiej pogody dostrzegł Agnes Turner. Kiedy ją pozdrowił, była równie zaskoczona jak on. – Pan Mansfield? Nie spodziewałam się tu pana spotkać – odrzekła, poprawiając sukienkę i czepek szybkim ruchem. – Przyszedłem nad zatokę w sprawie Instytutu, a panienka Agnes? – W Temple Place zostało tak mało służby, że musimy sobie pomagać w obowiązkach. Dostałam listę sprawunków od panny Maguire, żeby mogła nam przygotować kolację. Podejrzewam, że mojej kuzynce spodobało się, że będę do końca dnia cuchnąć rybą. Marcus się roześmiał. – Znalazłaś dodatkową pracę? – zapytał. Skinęła głową. – Kilka wieczorów tu, kilka tam z kobietami z towarzystwa, które potrzebują pomocy w sprawunkach na mieście. Na krótki czas, dopóki sytuacja nie wróci do normy. Dostajemy mało wiadomości z Filadelfii. Wiemy jedynie, że profesor pozostaje w stanie, który budzi niepokój. Mniemam, że musi pan już iść w swoich sprawach – rzekła stanowczym głosem. – Ja również. – Za pozwoleniem – odparł Marcus, składając ukłon. – Muszę przyznać – dodała szybko Agnes – że rzadko bywam nad zatoką. Mogłam też nie zapamiętać wskazówek Lilly tak dobrze, jak chciałam. – Panienka się zgubiła? Agnes rozejrzała się wokół i spojrzała na niego z zakłopotaną miną. – Na to wychodzi.

– Mogę panience towarzyszyć? – zapytał. – Tak, dopóki nie zorientuję się, gdzie jestem – odpowiedziała, kiwając mu palcem. – Może to być kawałek drogi – zauważył, podając jej ramię i rozglądając się wokół. – Dlaczego? Wie pan, gdzie jesteśmy, panie Mansfield? – Czy wiem? – Czy wiesz? Nieznacznie wzruszyła ramionami i poszli dalej. Stało się coś niezwykłego. Poczuł się nagle dziwnie lekki i wolny od trosk, a ostre przesłuchanie kapitana całkowicie zniknęło z jego myśli zaledwie po kilku minutach spędzonych w towarzystwie służki. *** W każdej wolnej chwili korzystali ze swego prywatnego laboratorium, wymieniając się jednym kluczem, dopóki nie dotarli do odpowiedniego sprzętu na drugim piętrze i nie dorobili kilku dodatkowych zestawów. Krok po kroku badali różne związki chemiczne i konstruowali sprzęt. Ten, który miał wolny czas, wykonywał następny krok i zostawiał instrukcje dla kolegów. Pewnego razu, gdy Marcus zamykał laboratorium, zauważył kartkę przyczepioną laboratoryjnymi szczypcami do drewnianej belki na korytarzu. Wyciągnął rękę i odczepił świstek, na którym widniał prymitywny rysunek przedstawiający szczupłą niewiastę w spiczastym kapeluszu, przywiązaną do miotły i opuszczaną do kotła z wrzątkiem. Oglądając rysunek, oparł się plecami o ścianę. Nagle usłyszał brzęk, a po nim stłumiony dźwięk gongu dolatujący z głębi piwnicy. Drzwi laboratorium Ellen Swallow otwarły się na oścież. – Ach! To ty! Czego chcesz? – Tajemnicza dama spojrzała na niego. Jej blada jak marmur twarz i szyja kontrastowały z mrokiem panującym w piwnicy. Była rok lub dwa starsza od Marcusa, a cztery lub pięć od większości kolegów z jego rocznika, choć studiowała dopiero na pierwszym roku, co dodatkowo utrudniało jej i tak trudne życie. Wpatrywała się w niego ciemnymi skupionymi oczami.

– Nie znam cię. – Jestem Marcus Mansfield, panienko Swallow. Rozmawialiśmy na schodach… Machnęła lekceważąco ręką. – Wiem, jak się pan nazywa, panie Mansfield. Nie o to mi chodziło. – Przepraszam, że przeszkodziłem. Nie wiedziałem, że pani tu jest. – W takim razie jesteś pan głupszy od pozostałych. Zawsze tu jestem. Nie mogę chodzić na zajęcia z innymi studentami pierwszego roku, bo mogłabym kogoś zgorszyć lub zadać się z mężczyzną. Dlatego zamknęli mnie w klatce i zorganizowali prywatne zajęcia z profesorami. Nawet mi się to podoba. Przyszedłeś, żeby mnie szpiegować? – Panno Swallow… – zaczął, myśląc, że pokaże jej rysunek i okaże sympatię. Z pewnością przywykła do tego, że wśród studentów są prostacy, którzy nie chcą jej widzieć na uczelni. Karykatura przedstawiająca spalenie jej żywcem była ostatnim tego dowodem. Przypomniał sobie, jak na pierwszym roku prześladowali go, szepcząc po kątach: „chłopak z fabryki”. Zmiął kartkę i wsunął ją do kieszeni. – Zapewniam panią, że nie szpieguję – odrzekł, wytrzymując jej spojrzenie. Sapnęła ze zniecierpliwieniem. – Nie mam czasu na okazywanie niechęci ludziom. Jeśli chce pan, żebym odeszła z Tech, przedstawię swoje powody. Przybyłam tu w wyraźnym celu i pozostanę. Co pan tam robi? – Gdzie? – W pracowni metalurgicznej i spawalniczej. Przecież studiuje pan inżynierię wodno-lądową. Zdziwił się, że pustelniczka Instytutu wie o nim tyle. – Założyliśmy bractwo! Bractwo Technologów. – Chciałabym się do niego zapisać! Technolodzy! – powtórzyła śpiewnie, świdrując go wzrokiem. – Czym się właściwie zajmujecie? Nie miał pojęcia, jak jej odpowiedzieć.

– To jakaś filantropia? – Nie… my… – Głos zamarł mu w ustach. – Jesteśmy tajnym stowarzyszeniem – usłyszał za plecami głos Boba, który wyłonił się żwawym krokiem z ciemnej klatki schodowej. – W Tech nie ma tajnych stowarzyszeń, panie Richards – zaprotestowała Ellen, kiedy się do nich przyłączył. – Do tej pory faktycznie ich brakowało – przytaknął Bob. – Na szczęście dla Instytutu – skwitowała oschłym tonem. – Nie jest szczególnie tajne, skoro wszyscy odrzuceni, jakich znam, podają się za jego członków. – Jesteśmy jedynie dwoma z jego członków, panno Swallow – odrzekł Bob. – W takim razie domniemuję, że zalicza się do nich także wasz ulubieniec, Edwin Hoyt. Bob i Marcus nie odpowiedzieli, choć obaj sprawiali wrażenie kompletnie zaskoczonych. – Eddy to najmądrzejszy gość w Tech. Przewyższa nawet Hammiego – wybełkotał w końcu Bob. – To bardzo podejrzane – ciągnęła dalej, splatając mocno długie ramiona. – Przebywam tu odcięta od świata, w prywatnym laboratorium, nie wolno mi uczęszczać na zajęcia razem z innymi studentami pierwszego roku. Zamknęli mnie na dole, jakbym była jakimś niebezpiecznym zwierzęciem. Siedzę w moim kąciku i pracuję w samotności, wierząc, że poprzez te przeciwności Bóg mnie do czegoś przygotuje. A wy z wyboru izolujecie się w nieużywanej pracowni, w ciemności, pod śmieszną przykrywką jakiegoś bractwa? Dlaczego? Z laboratorium Ellen doleciał ponownie dziwny dźwięk, jakby dziecka płaczącego lub bełkoczącego nowe słowo. Marcus nie mógł się powstrzymać przed pomyśleniem o kotle z karykatury – cóż za potworna siła sugestii – i osieroconym niemowlęciu, którego rzęsy i paznokcie u nóg są używane do jakichś podejrzanych eksperymentów. Sprawa stała się jeszcze bardziej zagadkowa, bo z jej sali doleciał gryzący, stęchły zapach przypominający woń pleśni.

– Co to za hałas? – spytał szybko Bob, starając się zmienić temat rozmowy. Zrobił krok w kierunku jej pokoju. – To moje prywatne laboratorium, panie Richards. Moja mekka, moje schronienie przed dwoma nieokrzesanymi chłopakami, jak wy. – Mimo stanowczej odpowiedzi utraciła nad nimi przewagę. – Mój czas jest zbyt cenny, aby trwonić go na pogaduszki i plotki – oznajmiła, odwracając się do nich plecami. – W takim razie wracaj do swojej mekki. Do swojego Salem! – zawołał za nią Bob, kiedy zamknęła i zaryglowała drzwi, tłumiąc dziwne hałasy dochodzące ze środka. Kiedy ruszyli na górę, Bob wyraził na głos swoje obawy. – Jeśli odkryje, czym się zajmujemy, profesorowie dowiedzą się o tym z prędkością rozpędzonej lokomotywy. Wyda nas bez mrugnięcia okiem. – Zgadzam się. W takim położeniu może dojść do wniosku, że powinna wykorzystać każdą sposobność, aby zadowolić profesorów. Lepiej nie zwracać jej uwagi. – Marcus zawahał się, ale po chwili podjął dalej: – Odniosłem wrażenie, że chcesz, aby odeszła z uczelni. Bob wzruszył ramionami. – Jeśli tak się stanie, otworzę jej drzwi, jak dżentelmen. Mam zbyt wiele spraw na głowie, żeby się martwić takimi rzeczami. Mówisz tak, jakbyś chciał jej bronić lub mnie oskarżyć, Mansfieldzie! – Nie potrzebujemy, żeby śledziła nas jeszcze jedna para oczu. – Zastanawiam się, czy jej spojrzenie nie zamieni nas w kamień – zażartował Bob. – Odbyłem z nią jedną lub dwie rozmowy. Nigdy nie wydała mi się głupia. – Może i nie jest głupia, ale czytała z naszych twarzy niczym z ulicznych szyldów. Z bliska jej wygląd jest uderzający… wiesz, jak cios w twarz zadany pięścią ogra. Zauważyłeś, że jedno z jej oczu jest większe od drugiego? – Nie. – Idę o zakład, że to od gapienia się godzinami w mikroskop. Do tego od różnych kwasów i substancji chemicznych każdy palec ma poplamiony innym

kolorem tęczy. Cieszę się, że wybrałem metale. Zapomnij o niej, Marcus… mamy zbyt wiele do zrobienia. Bob przedstawił Marcusowi swój najnowszy plan: podczas przerwy obiadowej, która wkrótce nastąpi, Edwin zostanie w laboratorium, żeby dokończyć szkicowanie skafandra nurkowego, a oni dwaj wrócą na State Street. – Chodźmy na boisko – powiedział Bob. – Sądziłem, że udamy się do dzielnicy handlowej – zdziwił się Marcus. – Tak, pójdziemy tam obaj. Bryant Tilden nam w tym pomoże. – Tilden? Odbiło ci? – Obiecałem, że znajdę taki sposób opuszczenia szkoły, by nikt tego nie spostrzegł. Pamiętasz? Kiedy dotarli na boisko, które w ciągu nocy przyprószył śnieg, jedenastu studentów spojrzało na Boba, czekając na jego komendę. – Koledzy, proponuję, żebyśmy zagrali w baseball! Zebrani wydali jęk zawodu. Wielu odwróciło się i odeszło. Podczas rzadkich rozgrywek baseballu rozstawiony na pozycji miotacza Bob nigdy nie znalazł więcej niż pięciu chętnych, którzy mieli do wykonania podwójny obowiązek, biegając tam i z powrotem między bocznymi liniami boiska. Trudno było wykrzesać w ludziach entuzjazm. Tilden wystąpił naprzód, upajając się chwilą. – Beznadziejny wybór, Richards. Zapraszam tych, którzy nie chcą grać w chałowy baseball, aby poszli na drugie boisko i zagrali ze mną w piłkę nożną. Bob z zadowoleniem skinął głową Marcusowi, gdy koledzy ruszyli w ślad za Tildenem, a Marcus zakaszlał, żeby ukryć uśmiech, kiedy on, Bob i Edwin zostali sami. Gdy Tilden i jego kompani znaleźli się w bezpiecznej odległości, cała trójka czmychnęła do swoich zajęć – Edwin obszedł budynek, zmierzając do tylnego wejścia, od strony Newbury, zaś Marcus i Bob popędzili ulicami w kierunku przystanku tramwaju konnego.

[3] Jk 1,6 Biblia Tysiąclecia.

20 WIZJA LOKALNA NA STATE STREET State Street nadal pozostawała w stanie chaosu, choć bostońscy przedsiębiorcy zajmowali się własnymi sprawami, jakby nic nie zaszło i wszystko było normalnie. W pustych otworach okien wisiały prześcieradła i ręczniki, a na rogatkach ulic piętrzyły się wysokie stosy drewna z mebli, które zostały połamane przez ludzi uciekających z budynków. Podobnie jak w rejonie zatoki, większość starała się omijać to miejsce ze strachu lub przesądów, lub jednego i drugiego. W przeciwieństwie do przechodniów mnóstwo tu było robotników, którzy wstawiali nowe szyby i usuwali gruz, w czym przeszkadzała im paskudna pogoda. – Zapuszczając się w te uliczki, wkraczamy w cień Masakry Bostońskiej, Mansfieldzie. Tutaj, przed tymi drzwiami, zebrał się tłum, wołając: „Wypędzić łotrów!”. – Marcus często bywał w Bostonie od czasu, gdy wypuszczono go z więzienia w Smith, ale Bob nadal odczuwał dumę z pokazywania mu historycznych miejsc w mieście. Choć miał najlepsze intencje, przypominał Marcusowi, że nie jest rodowitym bostończykiem. – Nie wiem, czy podróżni przybywający do naszego miasta pragną oglądać takie widoki – ostatnio wypatrują na niebie kominów fabryki szkła w East Cambridge, a nie wzniosłego granitowego palca pomnika na wzgórzu Bunker Hill. Skoro o tym mowa, co chciałbyś zobaczyć? – Coś, co jak sądzę, nam pomoże. Budynek legislatury Old State House – odparł Marcus, wskazując staroświecką ceglaną fasadę gmachu. – Pierwej jednak weźmiesz miarę do nowego garnituru. – Mansfieldzie, zaczynasz mnie niepokoić. O co chodzi? – Wchodząc po schodach, słuchał z uwagą planu przyjaciela. Old State House uparcie zachowywał panieńskie nazwisko, choć już dawno temu zmienił funkcję gmachu rządowego, stając się budynkiem handlowym. Na dolnym piętrze znajdowały się kancelarie prawnicze, a na górze kilka salonów krawieckich, Marcus zadzwonił do drzwi krawca, którego pracownia wychodziła na State Street.

Zmarszczył brwi, nie słysząc odpowiedzi. – Może po wypadku nie podjęli działalności. – Poznałem w życiu paru bostońskich krawców, Mansfieldzie, i gdybym miał coś rzec na ich temat, powiedziałbym, że pewnie trzymają centymetr w dłoni, gdy opuszczają ich do grobu. – Bob zakołatał ponownie, bardziej zdecydowanie. Tym razem drzwi się otworzyły. Powitał ich starszy mężczyzna promieniujący taką radością, jakby zapraszał pierwszych klientów do nowego salonu. Zważywszy na świecące pustkami ulice, interesy bez wątpienia kiepsko szły. Krawiec okazał się drobnym, wysuszonym jegomościem, którego na ulicy łatwo było przeoczyć, ale we własnym królestwie, w pracowni krawieckiej, był wylewny i entuzjastyczny. – Muszą być panowie studentami Harvardu – wysnuł śmiałe przypuszczenie. – W rzeczy samej – odparł Bob. – Jesteśmy z tego dumni. Potrzebuję nowego garnituru. Jak pan wiesz, zbliża się uroczystość rozdania dyplomów. Później będą bale i tak dalej, a w Bostonie obowiązuje zasada, by nigdy nie odrzucać zaproszenia. Postanowiłem zaszaleć! Macie najnowsze wzory z Paryża? – Oczywiście, młodzieńcze! – odrzekł krawiec, wysypując garść igieł z rękawa na dłoń tak dumnie, jak dumnie kot pokazuje pazurki. – Za pozwoleniem, proszę stanąć tutaj. Kiedy krawiec zapędził klienta do lustra, Marcus przeszedł cicho na tył pokoju, pod okap dachu. Z wewnętrznej kieszeni wyciągnął sprężynowy nóż i spojrzał w kierunku drugiego pokoju, gdzie Bob zabawiał krawca historyjkami o legendarnym meczu piłkarskim rozegranym w prywatnym liceum Phillips Exeter. Marcus skinął Bobowi, unosząc rękę. Widząc wymowny gest, Bob zaczął mówić głośniej. Okno pod okapem dachu było częściowo uchylone. Marcus uniósł je wyżej i ostrożnie stanął na okiennym parapecie. Zachwiał się na pochyłym, pokrytym dachówką dachu, ale zdołał się podciągnąć i wgramolić na wąski płaski fragment. W zwykły dzień widok człowieka stojącego na dachu Old State House zwróciłby uwagę przechodniów i wzbudził różne domysły. Marcus liczył na to, że uwijający się w dole robotnicy dostarczą mu wystarczającej

przykrywki. Ponad nim na wieży powiewały flagi bostońskich gazet, przyciągając uwagę gawiedzi. Był pogodny, chłodny dzień. Zdumiał się, ile dźwięków z dołu mógł usłyszeć – urywki rozmów, krzyki robotników, stukot końskich kopyt i turkot wozów. Nie usłyszał jednak żadnej muzyki. Z żadnego okna nie dolatywał dźwięk pianina, nie słychać też było ulicznych kataryniarzy, którzy byli niemile widziani w dostojnej części miasta, gdzie ubijano poważne interesy. Krok po kroku ruszył wierzchołkiem dachu, kierując się ku krawędzi, z której rozciągał się widok na State Street. Przykucnął i pochylił się nad pozłacaną tarczą zegara, który wiernie odmierzał czas mieszkańcom tej newralgicznej dzielnicy… do dnia, w którym przestał bić. Owego dnia szkło osłaniające tarczę zegara uległo stopieniu, zasłaniając i unieruchamiając wskazówki. Szkło zablokowało wskazówki, powiedział do siebie Marcus. Położył się na brzuchu i sięgnął w dół, odrywając po kawałku odbarwione szkło. Miał nadzieję, że Bob zajmie krawca rozmową. Jeśli nie, następną twarzą, którą ujrzy, będzie oblicze bostońskiego policjanta. Sięgnął w dół i wsunął dłoń między kawałki roztopionego szkła, aż wyczuł rzymskie cyfry na tarczy i wskazówki zegara. Po chwili wyciągnął rękę i otarł brwi rękawem. Wrócił do pracowni krawca tą samą drogą przez dach i okno, odkrywając, że niepotrzebnie się martwił – mógłby spaść na ulicę, a staruszek niczego by nie spostrzegł. Kiedy Bob ujrzał, że Marcus wrócił, oznajmił krawcowi, iż musi się spotkać z młodą, śliczną i nieprzyzwoicie bogatą niewiastą i jej rodziną, aby kontynuować wielki romans. Krawiec entuzjastycznie poparł ten pomysł. – Byłbym zapomniał! – krzyknął krawiec na odchodnym. – Nie podał mi pan swojego nazwiska. – Przepraszam, łaskawy panie. Nazywam się William Blaikie, sternik i pierwszy student Harvardu z rocznika sześćdziesiątego ósmego. Oczywiście może pan zapisać wszystkie koszty za garnitury na mój rachunek. Pożyczać jest rzeczą ludzką, ale oddawać to rzecz boska. – Zaiste, panie Blaikie! – odrzekł rozbawiony krawiec. – Proszę przekazać wyrazy uszanowania Lowellsom i Abootom na następnym balu maskowym.

– Garnitury? – spytał Marcus, kiedy schodzili schodami. – Trzy, zamówiłem do kompletu – odparł Bob, kiwając głową. – Dla Blaikiego to, co najmodniejsze, żeby miał na lato w Newport. – Widzę, że nie miałeś problemu z zagadaniem staruszka. – Czy wiesz, że słowo „szanowany” jest używane w Bostonie częściej niż gdziekolwiek indziej na świecie, Mansfieldzie? Gdy to wiesz, wiesz wszystko. Wychodząc z budynku, zauważyli młodego chłopca wałęsającego się ulicą. Przycupnął na stopniach jednego z domów biurowych, które poddawano naprawom. – Zmiataj stąd! – warknął robotnik, ciskając cegłę przez okno. Przestraszony chłopak zerwał się na nogi i omal nie wpadł na Boba. – Hola, młodzieńcze! – krzyknął Richards, chwytając młokosa za ramię. – Nie powinieneś się kręcić w pobliżu napraw. To twardzi ludzie. – Co ty wiesz, cholerny elegancie? – prychnął chłopak, odpychając się rękami od mocnej piersi Boba. – Znam to miejsce lepiej niż ty! Bob zachichotał i ruszył dalej. Marcus skinął mu palcem, żeby poczekał. – Myślałem, że się spieszymy, Mansfieldzie – obruszył się Richards. – Jeśli to jego miejsce, pewnie bywał już na State Street – powiedział. – Zauważyłeś jego rękę, kiedy cię odepchnął? Bob wzruszył ramionami. – Jest sparaliżowana. Co z tego? Marcus odwrócił się do chłopca i wyciągnął dłoń. – Jak ci na imię, chłopcze? – Theophilus – odrzekł, jakby wypluwał to słowo. – W skrócie Theo – dodał nieco łagodniej, poniewczasie przyjmując wyciągniętą dłoń Marcusa i lekko ją ściskając. – Theo – powtórzył z aprobatą Marcus, bacznie go obserwując. – Ja nazywam się Marcus, Theo.

– Daj spokój, Mansfieldzie. Co taki gnojek może wiedzieć? – przynaglił go Bob. – Idę o zakład, że więcej niż ty, odstrojony wieprzu! – odszczeknął chłopak, uderzając daszek czapki. – Naprawdę? Ciekawe, co taki nicpoń mógłby postawić? – odrzekł Bob. – Poznaj mojego dobrego przyjaciela, Boba – przerwał im Mansfield. – Ma niewyparzoną gębę! – Hola, mały nicponiu! – To jego specjalność, Theo. – Marcus uśmiechnął się do niego. – Co ci się stało w rękę? Chłopak wzruszył ramionami, a na jego wynędzniałej twarzy mignął przelotny cień smutku. Westchnął ciężko, spojrzał na swoją prawą rękę i zaczął niemrawo obracać dłonią, którą pokrywał gruby pierścień blizn. Skrzywił twarz z bólu. – Zraniłem się kilka tygodni temu, ale nadgarstek nadal mnie boli – mruknął, tłumiąc szloch. Bob uniósł brwi, kiedy chłopak wspomniał o czasie zdarzenia. Marcus pochylił się nad Theo i położył mu delikatnie ręce na ramionach. – Byłeś w środku jednego z budynków, gdy to się stało? Tutaj? – zapytał, wskazując najbliższy z gmachów, wzdłuż którego chłopak się szwendał. Theo skinął głową. – Byłem najlepszym gońcem banku Front Merchants, ale kiedy szkło… Moja dłoń utkwiła w szkle, bo… – przerwał ponownie, poruszając wargami, jakby chciał znaleźć właściwe słowa. – Chciałem go dotknąć. Teraz prawie nie mogę jej używać, ale medycy powiadają, że za kilka miesięcy… może nawet za trzy… Z panem Goodnowem jest gorzej, bo nie widzi na jedno oko, od kiedy stopiła się na nim soczewka. Zgłoszę się, by odzyskać swoją pozycję, kiedy tylko odzyskam siły! – Czy coś zwróciło twoją uwagę w dniach poprzedzających katastrofę? Coś niezwykłego? – zapytał Marcus. – Niezwykłego? – powtórzył Theo.

Marcus spojrzał na Boba, szukając pomocy. – Innego niż zwykle – podpowiedział Bob. – Witasz klientów, którzy przychodzą do banku, prawda? – Ma się rozumieć. Odbieram kapelusze i nakrycia. Rzeczy w tym rodzaju – odrzekł ze smutkiem. – Może któryś widział coś niezwykłego? – Przypominam sobie człowieka, którego widziałem dzień wcześniej – robotnika naprawiającego przeciwpożarowe hydranty. Widziałem go też tamtego ranka, przez okno, jak pochylał się nad innym hydrantem. – Skoro tak długo tu był, może on coś widział. Rozpoznałbyś człowieka, gdybyś go spotkał? – spytał Bob. – Nie. Nie znam go i nie przystanąłem, żeby mu się przyjrzeć. – Miał jakiś znak szczególny? – Nie. – A w banku? Może ktoś sprawiał wrażenie przestraszonego lub wspomniał, że widział coś dziwnego? – spytał cicho Marcus, wyczuwając, że chłopak jest znudzony wypytywaniem. – Niewiele – westchnął Theo, wzruszając ponownie ramionami, ale nadal ciesząc się ich uwagą. – Pamiętam, że rano przyszedł pan Cheshire, ten makler. Rozmawiał ze mną o zatoce i kompasach. – Kompasach? – zapytał Bob. – Nie pamiętasz? – zdziwił się Marcus, prostując grzbiet. – W wieczornych gazetach w dzień poprzedzający wydarzenia na State Street wspomniano o manipulacjach przy kompasach. Zaczynam podejrzewać, że przeprowadzający eksperyment bał się własnego cienia. Czekał, aż miasto usłyszy o wydarzeniach w zatoce i wpadnie w przerażenie, zanim wykonał kolejny ruch. – Oczywiście, dziś już nie żyje – wymamrotał Theo, nie zwracając uwagi na domysły Marcusa. – Kto? – spytał Marcus. Widząc, że chłopak ociąga się z udzieleniem odpowiedzi, dodał: – Jesteśmy przyjaciółmi, prawda, Theo? Kogo miałeś na

myśli? – Pan Cheshire! Słyszałem, że uciekający stratowali go na śmierć. Był łagodnym i uprzejmym człowiekiem – no, może nie tak łagodnym i nie zawsze uprzejmym, ale naprawdę bogatym, do tego moim przyjacielem… zawsze pamiętał, jak mam na imię, i dawał mi monetę lub dwie, kiedy mu dobrze usłużyłem. Skoro taki wielki człowiek jak pan Cheshire mógł zostać zabity, wszyscy na State Street mogli umrzeć. Kiedy Theo uronił łezkę nad zmarłym maklerem, człowiek w workowatym ubraniu pchający wózek z cegłami chwycił go za kołnierz. – Nie słyszałeś, łachudro?! Wrzucę cię i wymieszam z cementem, jeśli zostaniesz tu minutę dłużej! – Zostaw go! – powiedział Marcus, stając między nimi. Theo wyrwał się z łapska tamtego i czmychnął ulicą. – Zaczekaj, Theophilusie! – zawołał Marcus, ale nieznajomy chwycił teraz jego. – Gdzieś cię widziałem! – Zabieraj ręce! – ostrzegł go Marcus. Nieznajomy, rumiany i krewki mężczyzna, miał zatłuszczone wąsy, gęste jak włosie szczotki do czernienia butów. – Racja! Pamiętam, gdzie widziałem twoją twarz. Podczas pokazu oświetlenia. Jesteś studentem college’ u technologicznego. Marcus zorientował się, że tamten był jednym ze stronników Rolanda Raplera. Uwolnił rękę, ale nie odpowiedział. – Musiałeś go z kimś pomylić – wtrącił się Bob. – Przyjechaliśmy na tydzień z Nowego Jorku, żeby zobaczyć Boston. – Odwiedzić tę dzielnicę, co? – spytał drwiąco robotnik. – Wy i ta wasza szkoła konstruujecie maszyny wedle własnego widzimisię, a kiedy dochodzi do wypadków, to my musimy odbudowywać ulice, zatoki i środki utrzymania naszych ojców i braci. Powinniście tu przyjść, żeby nam pomóc, zamiast przysyłać maszyny. – Żegnaj pan – odpowiedział Marcus.

Kiedy ruszyli w pośpiechu, mężczyzna za ich plecami złożył dłonie w tubę i krzyknął: – Lepiej się zajmij tą małą, która ci pomaga, studenciku! – Daj spokój, Mansfieldzie… pamiętaj, co powiedział Hammie – rzekł Bob, chwytając go za ramię. – To puste groźby. Cholerny agitator nie wie, kim jesteś. Ale Marcus ruszył już w kierunku znacznie większego robotnika. Bob zdołał go powstrzymać w ostatniej chwili. – On jej groził, Bob. Groził Agnes. Musiał nas widzieć na nabrzeżu. – Weź głęboki oddech! To wszystko czcze gadanie, pamiętasz? Specjalizują się w tym, aby przekonać ludzi, że wiedzą więcej niż faktycznie. Marcus się uspokoił. Oczywiście Bob miał rację. Robotnik wrócił do pracy, mrucząc coś pod nosem. – Zatem to ona? – spytał Bob, kiedy Marcus nieco się uspokoił i ponownie ruszyli w drogę. – Ona. – Jaka ona? – żachnął się z irytacją Marcus. – Irlandzka służka pracująca u Rogersów. Widziałeś ją nad zatoką? – Tak, po wizycie u Beala. Wpadłem na nią. – To twoja dziewczyna? – Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł przytaknąć. Nie, prawie mnie nie zna. – Przecież to irlandzka służka! Pokojówka! – Robi to, co musi, Bob, żeby ona i jej rodzina mieli co jeść. – Nie obraź się! Pamiętasz tę młodą damę, pannę Lydię Campbell, którą przedstawiłem ci w ogrodach publicznych kilka miesięcy temu. Jest nie tylko piękna. Ona i jej siostra pochodzą ze znanej rodziny. Wiem, że chcesz zrobić karierę w Bostonie, a w tym mieście żona określa mężczyznę. Niedawno widziałem ją ponownie i wychwalałem cię pod niebiosa. – Nie prosiłem cię, żebyś to zrobił, Bob. Powiedz mi, skoro tak hojnie rozdzielasz rady, czemu sam nie zabiegasz o względy pięknych panien Campbell?

– Ja?! – zdziwił się Bob, przechylając głowę w zamyśleniu. – Pytałeś o mnie? Ty masz ambicje, Mansfieldzie. Zrozum, urodziłem się w szanowanej rodzinie i muszę znaleźć sposób, żeby jakoś z tego wybrnąć. Znaleźć niezwykłą dziewczynę, która zdoła mnie oczarować. – Poznałeś taką? – Nie, ale ją znajdę, nawet jeśli będę musiał pocałować każdą parę niewieścich warg w królestwie Bostonu. Kiedy dotarli do następnej ulicy, Marcus skręcił w alejkę i wyciągnął z kieszeni kurtki spis ulic miasta. – Nikt nas teraz nie słyszy. Czego szukaliśmy w Old State House? – spytał Bob. – Czternaście po dziesiątej – odpowiedział Marcus. – Taki czas wskazuje zegar na dachu budynku. – Na szczęście nie przypłaciłeś życiem tej wiadomości. Cóż nam to mówi? – Jeśli moje domysły są słuszne, mamy pierwsze z wielu danych. Trzeba odwiedzić więcej miejsc, Bob. Postaraj się. Przejrzyj to razem ze mną. Gdyby wiedzieli, że przez silną lunetę obserwuje ich inna para oczu, nie zatrzymaliby się nawet w cieniu alejki.

21 HISTORIA NATURALNA Nie potrafiłby powiedzieć, jakim sposobem dał się tak uwikłać. Przepracował siedem lat jako policjant w pierwszym, najlepszym wydziale policji w kraju, z czego dwa z okładem na stanowisku sierżanta. Jednak nic, co widział do tej pory, nie mogło się równać z tym, co miał właśnie przed oczami. Muzeum Zoologii Porównawczej w Harvardzie zmieniło się nie do poznania. Było zupełnie nową placówką, można by rzec, muzeum niezgłębionych katastrof. Przyrodnicy kroili tu na części pozostałości po katastrofach, które spotkały mieszkańców Bostonu, jakby znaleźli jakiegoś egzotycznego krokodyla lub inną bestię. W każdej sali analizowano inny mały kawałek katastrofy – w trzech niewielkich pomieszczeniach niezliczone szczątki wyłowione z zatoki były metodycznie czyszczone i opatrywane schludnymi etykietami. W trzech innych znalazło się miejsce na pamiątki z katastrofy na State Street. Sierżant Carlton nie mógł się oprzeć wrażeniu, że hołubione i rozpieszczane przedmioty – od zgubionych butów po olbrzymią, obrośniętą pąklami kotwicę – zostały przypadkowo ułożone, ale badacze uważali każdy z nich za równie ważny. W ciągu ostatniego półtora tygodnia zażywny przyrodnik spędzał coraz więcej czasu w swoim prywatnym gabinecie, obserwowany jeno przez rząd ludzkich czaszek, pochylony nad starymi mapami i tak nimi zaaferowany, że ledwie wychodził na zewnątrz, aby przekazać Carltonowi nowe informacje. Kilka dni wcześniej Carlton krzyknął doń, gdy poczuł, że coś przesunęło się po jego bucie. – Profesorze Agassiz! Agassiz! Proszę szybko przyjść! Tu jest wąż! – Wielkie nieba! – zawołał Agassiz, spiesząc do sierżanta. – A gdzie pięć pozostałych? Gdy później przycisnął przyrodnika, domagając się odpowiedzi na pytania, które ich nurtowały, ten zbył go zapewnieniem: – Posiadam więcej umiejętności od niejednego człowieka, drogi sierżancie, dlatego błędy, które popełniam, są groźniejsze od błędów pospolitych ludzi.

Będę kontynuował badania, dopóki nie uzyskam pewności. Pewnego razu wyszedł z gabinetu, śmiejąc się radośnie. Badacze zawsze pachnieli olejem i rybą. Carlton, licząc na jakąś autentyczną, dobrą wiadomość, skoczył na równe nogi i spytał, co się stało. – Słyszeliście historię pewnego Chińczyka opowiedzianą przez Chamisso, sierżancie? Carlton nie słyszał. – Chińczyk ów doszedł do wniosku, że nie jest zadowolony ze swojego warkocza z tyłu głowy, więc próbował mu uciec, obracając się to w lewo, to w prawo, ale warkocz cały czas pozostawał za plecami. Obracał się więc dalej, aby warkocz znalazł się przed jego nosem. Pojmujesz pan? – Chyba nie zrozumiałem dowcipu – odparł Carlton. – Pomyślałem sobie, że ów Chińczyk jest jak zwolennicy ewolucji, którzy powiadają, że mogliby wywrzeć wpływ na wszystko, gdyby dano im dość czasu i powtórzeń. Obracają się wokół jak Kitajec! Od dwóch dni badacz nie przekazał Carltonowi żadnych nowych informacji. Wałęsał się po muzeum i zatrzymywał przed szkieletem ptaka dodo, rozmyślając, jak do tego doszło. Na koniec posłał po komendanta Kurtza i powitał go w drzwiach wychodzących na ulicę. Kurtz wysłuchał sierżanta ze zrozumieniem. – Widzicie, Carlton, dzięki Agassizowi możemy zapanować nad tymi z legislatury. Przekazują nam więcej środków i zostawiają w spokoju. – Może Agassiz to wielki profesor, komendancie, ale nie mam pojęcia, jak jego metody mogą nam pomóc w rozwiązaniu zagadki. – Módl się, żeby pomogły, Carlton. – Sierżancie! Sierżancie! Asystent Agassiza zmierzał do policjantów stojących na frontowych schodach. – Słucham? – spytał za Carltona Kurtz. – Pozwólcie do środka, panowie. Profesor chciałby pilnie zamienić z wami

słowo. – Czas najwyższy – mruknął Carlton, kiwając radośnie głową w kierunku Kurtza. Dwóch policjantów wprowadzono do gabinetu profesora Agassiza. Przyrodnik stał niecierpliwie, jakby czekał na nich cały dzień. – Witajcie, panowie! – Profesorze – odparł Kurtz – sierżant i ja bylibyśmy wdzięczni za wyjaśnienie, w jakim punkcie się znajdujemy. – Zrobił pan jakieś postępy, profesorze? – spytał Carlton. – Oczywiście! – prychnął naburmuszony Agassiz. – Wiem już, kto jest odpowiedzialny za obie katastrofy. – Drań zawiśnie za to wyżej od Żyda Hamana! – oznajmił Kurtz. – Dla przykładu! Kto zacz? – No właśnie, kto? – powtórzył pytanie Carlton, czując, że serce mu wali i jeszcze chwila, a uściśnie przyrodnika. – Człowiek! – Jakiś konkretny, profesorze Agassiz? – zapytał Kurtz po dłuższej przerwie. – Miałem na myśli ludzkość, komendancie Kurtz – odrzekł uczony. – Wszystkich i każdego z osobna! Pozwólcie, że wyjaśnię. Spocznijcie, proszę. Studiowałem stare mapy lądowe Massachusetts. – Pomarszczone pożółkłe karty, które miał na myśli, zwisały z wierzchołka tablicy. – Uważam, że doszło do przesunięcia płyt i szczelin w ziemi otaczającej Boston. Zostało to niechybnie wywołane bezprzykładnym przebudowywaniem i wypaczaniem naszej pięknej okolicy przez przemysłowców i władze, aby pomieścić wygłodniałą, stale rosnącą liczbę ludności. Uważam, że po pewnym czasie wywołało to głęboką zmianę w geologicznej budowie naszego regionu. – Jak, u licha, wyjaśnia to ostatnie wypadki? – zdziwił się Kurtz. – Za pozwoleniem, podchodzę do tej kwestii całkiem inaczej, niż się to powszechnie czyni, jak zresztą do każdego zagadnienia, w którym nauka popada w konflikt z popularnymi wierzeniami. Przypuszczam, że magnetyczne właściwości Ziemi uległy zmianie i w punkcie najwyższego nasilenia wywarły

wpływ na instrumenty nawigacyjne, co zaobserwowaliśmy w zatoce. Na podobnej zasadzie nieznane połączenie minerałów i substancji chemicznych zostało wypchnięte ku powierzchni ziemi w pobliżu dzielnicy hand lowej, co w krótkim okresie wywarło dziwny, niewidziany wcześniej wpływ na wszystkie szklane przedmioty. – Sugeruje pan, profesorze, że nikt nie jest odpowiedzialny za to, co się stało? – spytał z niedowierzaniem Carlton. – Jak to możliwe? – Rzeczą niemożliwą jest, by człowiek ujarzmił siły nauki, które doprowadziły do takiego spektaklu, do takiego zniszczenia. Snucie planów wpływających na geograficzne rozmieszczenie ludzi i zwierząt na tej planecie jest wyłączną domeną boskiego umysłu. Nie, nie twierdzę bynajmniej, że nikt nie jest odpowiedzialny. Twierdzę, sierżancie, że za powstałą sytuację odpowiada Boston, i zamierzam tego dowieść! – Widzicie, sierżancie – Kurtz zwrócił się do Carltona – nauka się do nas uśmiechnęła i podsunęła rozwiązanie! – Tymczasem zachowajcie sceptyczną postawę, panowie. Pamiętajcie, że każda prawda naukowa przechodzi trzy fazy. W pierwszej ludzie powiadają, że pozostaje w sprzeczności z Biblią. W drugiej, że już wcześniej to odkryto, zaś w trzeciej, iż zawsze w to wierzyli.

22 UCZNIOWIE ZEGARMISTRZA Jeśli w danej chwili jakieś miejsce na mapie Bostonu, a nawet całego globu miało najwyższy wskaźnik ludzi zerkających na zegarek, była nim niewątpliwie dzielnica finansowa Bostonu. Nic więc dziwnego, że na tak żyznej ziemi zaroiło się od zegarmistrzów. W ciągu dwóch kolejnych dni Marcus i Bob odwiedzili sześciu różnych zegarmistrzów z trzech ulic, na których doszło do katastrofy. Mówili, że uczą się sztuki naprawy czasomierzy i chcieliby się zapoznać z różnymi rodzajami problemów na przykładzie oddanych do regulacji zegarów. W ten sposób przekonali dwóch z nich, aby okazali im zegary oczekujące na naprawę. Niewiele brakowało, a jeden z rzemieślników wyrzuciłby ich na ulicę, ale Bob w samą porę rzekł z rozmarzeniem o izochronicznej regulacji sprężyny włosowej, co skłoniło tamtego nie tylko do otwarcia przed nimi gabloty z zegarkami, ale zaproponowania, że zademonstruje im dokładnie, jak ona działa. – Eddy wspomniał o tym kiedyś, gdy naprawiał swój zegarek w pokoju do nauki – wyjaśnił później Marcusowi. Kiedy skończyli, zanotowali czas zatrzymany przez stopione szkiełko dwudziestu trzech zegarków i zestawili każdy z nazwiskiem właściciela zanotowanym w katalogu, jaki można znaleźć u każdego zegarmistrza. Później z pomocą miejskiej mapy każde nazwisko zyskało adres biurowy. – Masz – rzekł Bob, podając Marcusowi listę z czasami i miejscami zaznaczonymi na mapie. Spotkali się z Edwinem w piwnicznym laboratorium Technologów, w przerwie między zajęciami. – Dzięki naszemu przenikliwemu przyjacielowi, Eddy, mamy dokładny zapis, minuta po minucie, rozprzestrzeniania się owego gazu na State Street. – Znakomita robota, Marcusie! – powiedział Edwin. – Doświadczyłem tego samego dreszczu emocji co Galileusz, kiedy zbudował swój pierwszy teleskop, spojrzał na Wenus i odkrył, że przechodzi fazy, jak nowy Księżyc. Tak jak przewidział na podstawie wcześniejszych obliczeń.

– Oczywiście ludzie nie zawsze właściwie nakręcają zegarek – zadumał się Edwin. – Zawsze też znajdzie się czasomierz, który źle odmierza czas, ale wierzę, że zdołam obmyślić algorytm, który uwzględni błędy, więc będziemy tak dokładni, jak to możliwe. – Musimy nanieść dane na mapę – powiedział Marcus. – Mapa z ratusza jest najnowsza, choć już nieaktualna w pewnych szczegółach – zauważył Bob. – Kartografowie nie nadążają za zmianami w mieście. Za każdym razem, gdy wydrukują nową mapę, powstaje dziesięć nowych budynków, kanał staje się ulicą, a ulica torowiskiem. – A wydział architektury? – podsunął Edwin. – Od roku budują wierną makietę Bostonu, stale ją zmieniając w miarę rozrostu miasta. – Brawo, Eddy! Niestety, nie wpuszczą nas do środka – powiedział Bob. Pierwszy w kraju wydział architektury, przez Rogersa uważany za gałąź edukacji technicznej i praktycznej, stanowił odrębną wyspę w gmachu przy ulicy Boylston Street. Dziekan wydziału, pan Ware, rozpoczął kształcenie studentów dopiero rok temu, więc jedynymi słuchaczami byli studenci pierwszego roku. Po części z powodu oderwanego od życia zagadnienia, po części z racji późnego startu wydział architektury i jego słuchacze zazdrośnie strzegli swojego sprzętu i sal wykładowych przed resztą kolegów. – Myślę, że znajdzie się sposób – odrzekł Marcus. – Panowie, spotkajmy się na trzecim piętrze… powiedzmy o piętnastej. Kiedy w umówionym czasie Bob i Edwin zjawili się na wydziale architektury, przywitał ich młody student o chłopięcej twarzy. – Wejdźcie – powiedział, zamykając za nimi drzwi. – Tędy, koledzy! Szybko! W środku czekał na nich Marcus. – Ile mamy czasu, French? – Dwadzieścia pięć minut, panie Mansfield – odparł młodszy student. – Koledzy z drugiego roku mają rysunek odręczny, a ci z pierwszego geometrię z profesorem Runkle’em… nie będzie za mną tęsknił, zważywszy na moje stopnie.

– Zadbamy o to, żeby się poprawiły. Przyrzekam. Dzięki za pomoc, French. Dam ci znak, kiedy skończymy. – Co to za szczeniak? – spytał Bob, kiedy zostawili Frencha przy stole przy wejściu do następnej sali. – To Dan French, jeden ze studentów, którymi się opiekuję. Mówią, że to świetny kreślarz, ale dostał sześćdziesiąt dwa punkty z geometrii i szesnaście z chemii na egzaminach półrocznych. – Nie wygada się, Marcusie? – wyszeptał Edwin, westchnąwszy z przerażeniem na wieść o stopniach Frencha. – O ile wiem, to bardzo dyskretny gość. Minęli rząd stołów kreślarskich i weszli do długiej wąskiej sali zdominowanej przez stół rozciągający się na niemal całej długości. Na stole znajdowała się makieta Bostonu, na której widok zamarli w pół kroku. – Witajcie w kraju liliputów, koledzy – oznajmił Bob. – Przyznam, że nie doceniałem tych karzełków z architektury. – Niesamowite – przytaknął Edwin, z podziwem przyglądając się makiecie. – French powiedział, że kiedy skończą, planują podarować makietę ratuszowi w dowód wdzięczności Instytutu za grant ziemi – wyjaśnił Marcus. – To istna miniatura Bostonu z lotu ptaka – stwierdził Edwin, klękając, aby móc się lepiej przyjrzeć makiecie. – Genialne! Jest nawet kula armatnia, która utkwiła w ścianie kościoła przy Brattle Street. Makieta stanowiła dokładne odwzorowanie każdej ulicy i chodnika, przystani i budynku w granicach miasta, wyrzeźbiona z drewna z matematyczną precyzją i pieczołowitością dla detali, wielkości oraz zajmowanej pozycji. Klocki spoczywały na platformie przedstawiającej wzniesienia i podłoże miasta. Można by pomyśleć, że jakaś maszyna pomniejszyła i skondensowała Boston do rozmiarów pokoju. Bob i Edwin odnaleźli domy i kościoły, które znali z dzieciństwa. Marcus zwrócił uwagę na miniaturę Instytutu i przyjrzał się jego projektowi. Ale największe wrażenie zrobiło na nim ujrzenie w jednej chwili całego miasta. Chociaż mieszkał w Bostonie, sądził, iż rzeczą niemożliwą jest ogarnięcie go całego. Gdziekolwiek spojrzał, widział inny Boston. W mieście

były budy i czynszówki, w których gnieździli się cudzoziemcy, były też eleganckie domy z cegły otoczone drzewami i wzgórzami, i ruchliwe dzielnice handlowe obojętne na troski obcych. – Niczego nie brakuje, żadnego ogrodzenia, nawet budy – zauważył Edwin, nie mogąc się powstrzymać od wyrażenia podziwu. – French mówi, że makietę nazywają Bostonem Juniorem. Czegoś tu jednak brakuje – zauważył Marcus. – Czego? – zapytał Edwin, przyglądając się makiecie w poszukiwaniu błędu. – Stu dziewięćdziesięciu tysięcy ludzi. Pamiętaj, że dla nich to robimy. – Oczywiście – przytaknął skarcony Edwin. – Czy French powiedział, że makietę wykonano w dokładnej skali? – spytał Bob. – Tak – odparł Marcus. – Tu jest lista naszych czasomierzy i godzina, o której stanęły. – Będziemy mogli wywnioskować, jaki rodzaj substancji chemicznej wypuszczono w powietrze na podstawie prędkości rozchodzenia się gazu obliczonej w oparciu o makietę – powiedział Edwin. Edwin pobrał odległości z modelu, kiedy Marcus odczytywał miejsca i czasy. – Skończyliście? – spytał Daniel French, pukając i zaglądając do środka. – Wrócą za pięć minut. Marcus podziękował mu w imieniu kolegów. – Myślę, że mamy wszystko, czego potrzebowaliśmy. To moje wstępne obliczenia. Obliczyłem prędkość rozchodzenia się substancji gazowej w powietrzu – rzekł Edwin, podnosząc kartkę z obliczeniami. – Tak szybko?! – wykrzyknął za zdumieniem Bob. – To fantastycznie, Eddy! – Po chwili dodał do siebie: – Zaczekaj, spójrzcie na hydranty. – Co powiedziałeś, Bob? – spytał Edwin. – Mansfieldzie, pamiętasz, co powiedział ten nicpoń, Theo? O człowieku, który naprawiał hydranty przy ich ulicy? Hydranty psują się od czasu do czasu, ale prawdopodobieństwo, że kilka będzie potrzebować naprawy… im

dłużej się nad tym zastanawiam, tym więcej mam podejrzeń. Spójrzcie, jak zgrabnie otaczają obszar katastrofy. Może użyto hydrantów do wypuszczenia substancji chemicznej, która spowodowała stopienie szkła? – Wrócimy na miejsce… – zaczął Marcus. – To bezcelowe. Nasz eksperymentator jest zbyt staranny – przerwał mu Bob. – Z pewnością usunął wszystkie ślady, ale jeśli uwzględnimy pozycję hydrantów w naszych obliczeniach – wskazał maleńkie modele hydrantów wodnych – znacznie zwiększymy ich dokładność. – Edwin zaczął już to robić. – Połączymy wszystkie dane na dole, testując różne związki chemiczne, aby sprawdzić, jak szybko mogą się rozprzestrzeniać – powiedział, wyślizgując się cicho z pomieszczeń wydziału architektury. Kiedy wrócili do swojego laboratorium w piwnicy, Edwin przygotował serię testów chemicznych, a Bob pomógł Marcusowi obmyślić próbne eksperymenty ich podwodnego sprzętu. Minęło kilka godzin, na dworze zrobiło się ciemno. Kładli się na zmianę na gołych cegłach posadzki, żeby odpocząć. – Popatrz na to. – Bob odwrócił się na stołku i szepnął do Marcusa, żeby nie zbudzić drzemiącego Edwina. Marcus spojrzał na kawałek kartki wyrwanej z notatnika, którą podsunął mu przyjaciel. – Co to takiego? – To lista sporządzona przez Edwina z doniosłymi pytaniami matematycznymi, przyrodniczymi i technologicznymi, na które nie znaleziono jeszcze odpowiedzi. Jest ich trzynaście. Kartka wypadła z jego książki. Marcus przeczytał listę. – Chcesz, żebyśmy w wolnym czasie rozwiązali wszystkie? – Pomyślałem, że moglibyśmy umieścić tę kartkę na ścianie laboratorium, a później dodać nasze inicjały pod tymi, które chcielibyśmy rozwiązać przed wejściem do Królestwa Niebieskiego. – Nie usłyszawszy odpowiedzi od Marcusa, dodał: – Dzięki temu nasze pokoje będą bardziej przypominać pomieszczenia prawdziwego bractwa, kapujesz? – Nie jesteśmy bractwem, Bob.

– Zdrajca! Marcus zaśmiał się i zwrócił mu kartkę. – Umieść ją na ścianie, skoro chcesz. Jeśli Edwin ci na to pozwoli. – Niby jak?! – zaprotestował Bob. – Na co mam pozwolić? – spytał Edwin, siadając i przecierając oczy, a następnie przeciągając się z szerokim ziewnięciem. Kiedy wysłuchali kazania Edwina o tym, jak niemoralnym jest zaglądanie w notatki śpiącego, Bob postawił na swoim i lista znalazła się na ścianie laboratorium. Później, gdy przyszła jego kolej, Marcus ułożył się na podłodze, z ulgą zamykając oczy. Już miał zasnąć, kiedy wstrząs nęły nim dźwięk pękającego szkła i krzyk Edwina. Dźwignął się. – Co się stało? – spytał Bob, kaszląc. – Rurka wyślizgnęła mi się z rąk! Prawie to miałem! – odrzekł Edwin sfrustrowanym głosem. – Włącz wiatrak! – powiedział Marcus. Wentylator pochwycił gaz swymi wirującymi zębami, ale nie zdołał odprowadzić unoszących się w powietrzu oparów. Trzej młodzieńcy zasłonili usta chusteczkami i wybiegli na korytarz. Powitał ich dźwięk kobiecego śmiechu. Ellen Swallow stała w drzwiach swojego laboratorium i śmiała się do rozpuku, bliska histerii. Miała na sobie czarne ubranie, wyglądające jak kostium gimnastyczny, z narzuconym czarnym fartuchem. Jej włosy były zaplecione w szereg misternych warkoczy, które można by opisać jako poplątane i które zostałyby z pewnością potępione przez każdy nowoczesny magazyn dla pań. – Słucham? – zagaił Bob, nie wiedząc, jak inaczej okazać irytację. Podniosła w górę swój ostry nosek i oświadczyła: – Kwas siarkowy z domieszką… fluorku sodu. – Zgadłaś – odparł, a następnie spojrzał na przyjaciół. – Dokładnie! Skąd wiedziałaś?

Stalowoszare oczy Ellen stały się śmiertelnie poważne. – Bo wiem, czym się pan zajmuje, panie Hoyt – odrzekła poważnie. – Wiem i zamierzam położyć temu kres!

23 PAŁAJĄCA ENTUZJAZMEM – Znowu? – zdziwiła się Ellen H. Swallow, kiedy dwa tygodnie wcześniej przez połówkę okna w piwnicy ujrzała oblepione zaschłym błotem policyjne buciory wspinające się po stopniach Instytutu. Wiedziała, że jeśli wrogi nauce obłęd ulegnie nasileniu, poważnie nadwerężone finanse Tech zawisną na włosku. – Wszystko w twoich rękach, Ellen Swallow! – przemknęła jej przez głowę następna myśl. Będzie musiała pracować w sekrecie. Wokół ich uczelni nagromadziło się tyle podejrzeń, że najmniejszy ślad zamieszania w ostatnie tragiczne wydarzenia mógłby spowodować, iż sytuacja wymknie się spod kontroli. Potrafiła to pojąć, bo Ellen Henrietta Swallow była Instytutem Technologii. Ona również nie mogła popełnić żadnego błędu. Tego ranka, gdy dowiedziała się o katastrofie w zatoce, wracała do Bostonu z Worcester, dokąd pojechała, żeby odwiedzić matkę. Z okna klekoczącego pociągu – bo zawsze siadywała przy oknie, niezależnie od pojazdu, którym podróżowała – zatoka wyglądała tak, jakby pogrążyła się w ogniu. Znowu?! Czyżby czarne chmury gromadzące się nad Bostonem i Instytutem oraz trudności, których doświadczała na pierwszym roku college’u, miały udaremnić jej cele i ambicje? Zapisała się do Vassar College, gdy tylko otworzono uczelnię dla kobiet. Wcześniej nie odebrała żadnego formalnego wykształcenia. Jej rodzice byli tak rozczarowani szkołami w mieście, że postanowili, iż będą ją sami uczyć. Robili to niezwykle starannie, a tego, czego jej nie przekazali, nauczyła się sama. W Vassar przyjęto ją do przedostatniej klasy. Była rada, że spędzi w uczelni dla kobiet dwa lata zamiast czterech, bo musiała sama płacić czesne i pokrywać koszty życia. Nawet podczas zimowych wakacji, kiedy przyjeżdżała do domu, pracowała w sklepie ojca, żeby zarobić dodatkowy grosz, porządkując magazyn i prowadząc księgowość. Ku niezadowoleniu ojca odmówiła wyrażenia zgody na to, by klienci palili w sklepie podczas jej zmiany. – Czemu sprzedajesz tytoń, skoro nie pozwalasz nam palić w sklepie? –

spytał mężczyzna ćmiący fajkę przy piecu, gdy Ellen wyprowadziła go za drzwi. – Sprzedałam ci też melasę – odrzekła – ale nie oczekuję, że tu zostaniesz i będziesz ją gotował. Lubiła koleżanki z Vassar College, choć była zaskoczona, gdy naliczyła dwadzieścia dwie, które nosiły włosy do talii, nie próbując upiąć ich w kok. Wyglądały tak, jakby nie były do końca ubrane. Ich czepki, rzekomo najnowszy krzyk mody z Paryża, były tak małe, że trzeba by mikroskopu, by je odnaleźć. Jedynym prawdziwym utrapieniem podczas dwuletniego pobytu w Vassar byli jednak administratorzy uczelni, którzy nie pozwalali jej za długo się uczyć. Lękali się, że jeśli uczennica zasłabnie z przepracowania, dowiedzie w ten sposób, że dziewczęta nie mogą uzyskać dyplomu ukończenia college’u bez doznania uszczerbku na zdrowiu, co, jak twierdzili niektórzy eksperci medyczni, miało prowadzić do zakłócenia menstruacji i przyszłego macierzyństwa. Ograniczenia stały się jeszcze surowsze, gdy jeden ze studentów odebrał sobie życie, a drugi odszedł śmiercią naturalną. Na szczęście uparta Ellen dostała specjalną zgodę, by wstawać przed innymi dziewczętami, i wkrótce odkryła, że może się uczyć dziewięć godzin bez przerwy, nie nabawiając się przy tym bólu głowy od długiego ślęczenia nad książkami. Podczas fakultatywnego kursu z przyrody Ellen wraz z małą grupką innych dziewcząt zgłosiła się na ochotnika, aby zbadać wszystko, co wpadnie im w ręce, od czernidła do butów po proszek do pieczenia. Zaangażowanie w to przedsięwzięcie i fascynacja nim – oraz niewątpliwy talent w tej dziedzinie! – przekonały Ellen do wyboru chemii jako przyszłego zajęcia. Jednak po ukończeniu Vassar miała wrażenie, jakby odbijała się od jednej ściany do drugiej. Mimo ciężkiej pracy w przypadku kobiety dyplom ukończenia college’u okazał się niewystarczający, aby zapewnić przyjęcie do nowo wybranego zawodu. Żyła jak w czyśćcu, tak bardzo się dręcząc i gotując ze złości, że doszła do wniosku, iż dłużej tego nie zniesie. Czuła, że ją powstrzymują i osaczają z każdej strony, jakby Bóg trochę jej pomógł, ale ludzie robili wszystko, by ją zatrzymać. Nawet własne serce okazało się zdrajcą.

Czuła się jak prorok Balaam powstrzymywany przez anioła, którego nie mógł nawet zobaczyć. Wiedziała, że jeśli ma wytyczyć nową ścieżkę, musi dowieść swoich naukowych kwalifikacji w uczelni oddanej pionierskiemu rodzajowi edukacji naukowej – jak Instytut Technologii, który powstał kilka lat wcześniej. Trzeciego grudnia, w dniu swoich urodzin, napisała list do władz Instytutu. Niecałe dwa tygodnie później otrzymała odpowiedź rektora Rogersa. „Może pani przyjechać do Bostonu za kilka dni, żeby się ze mną spotkać? Obiecuję, że bez żadnych opłat otrzyma pani wszystkie przywileje, jakie ma do zaoferowania nasza szkoła. Gratuluję takich osiągnięć pani i wszystkim sumiennym damom”. Mimo radości wywołanej wiadomością od Rogersa Ellen wiedziała, że jej przyjęcie, choć godne uwagi, jest zaledwie pierwszym krokiem. Nie mając żadnych dochodów, nie mogła sobie pozwolić na mieszkanie w Bostonie, który w ciągu ostatnich dwóch, trzech lat zaroił się robotnikami przybyłymi z miasteczek w wiejskich rejonach kraju w poszukiwaniu pracy w fabrykach. Jakby tego było mało, wiele gospodyń nie chciało przyjąć „żeńskiego studenta college’u”, bo nigdy nie słyszano o tak egzotycznym gatunku, choć Ellen przekonywała, iż w przeciwieństwie do swoich braci nie pali w pokoju ani nie kładzie się w butach do łóżka. Inne gospodynie nie chciały przyjąć samotnej kobiety albo przyjmowały ograniczoną liczbę, żeby ich domu nie uznano za burdel. W końcu Ellen doszła do porozumienia z gospodynią nazwiskiem Blodgett, która zgodziła się dać jej wikt i opierunek w zamian za sprzątanie, gotowanie i pilnowanie porządku wśród służby oraz prowadzenie ksiąg pensjonatu, kiedy nie uczyła się w Instytucie. Ellen przyrzekła ojcu, który martwił się o jej bezpieczeństwo, że weźmie do Bostonu rewolwer z kolbą z macicy perłowej, który otrzymała w nagrodę za zwycięstwo w konkursie strzeleckim, gdy miała piętnaście lat. Kupiła do niego parę naboi i nosiła w kieszeni płaszcza, kiedy szła samotnie ulicami miasta, szczególnie po zmroku. Na szczęście nie miała okazji wypróbowania go na którymś z gwałcicieli, którzy, jak sądził ojciec, tłumnie zamieszkiwali to miasto. Kiedy czytała w gazetach o strasznych incydentach, utwierdzała się w przekonaniu, że zdoła obronić swoją cześć. Chociaż nie była przeciwniczką romantycznej miłości i fizycznej namiętności, nigdy jej nie doświadczyła. Nie

obawiała się tego, że umrze, nie doświadczywszy wspomnianego szczęścia, ale że zostanie pozbawiona wyboru w tej intymnej sferze życia. Po kilku miesiącach w Tech pojechała z wizytą do Worcester, bo doszły ją wieści, że ojcu zmiażdżyło prawe ramię podczas wypadku na kolei, gdy pomagał przyjacielowi pracującemu w firmie przewozowej. Powstrzymując ból, pomogła przytrzymać go na łóżku, kiedy medyk amputował mu rękę, choć niemal odebrało jej to rozum. Ojciec zmarł po czterech dniach cierpień i majaków, płacząc nad utraconą kończyną i szukając pociechy u swojej Nellie. Po tym wydarzeniu obawiała się, że zrezygnuje ze swojego miejsca w Instytucie, zanim skończy się wiosna. Całymi miesiącami podróżowała między Worcester i Bostonem, żeby matka nie była sama. Mimo to odnosiła sukcesy w nauce. Do jakiej wyjątkowej misji przygotowywał ją Bóg? W tym mrocznym okresie odkryła, że posiada wolę i siłę, by zapanować nad własnym umysłem. Przynajmniej w pewnym stopniu. Żadną miarą nie przeżyłaby tych smutnych miesięcy, gdyby choć na chwilę pozwoliła, by jej myśli zatrzymały się na potwornych scenach śmierci ojca. Tylko raz ujrzała we śnie, jak umiera, kiedy wieczorem siedziała na swojej kanapie w Bostonie i myślała o domu. Teraz, gdy podobne myśli pukały do drzwi jej umysłu, zamykała je starannie, skierowując uwagę na coś innego, sięgając po książkę lub ołówek, aby zaplanować swoją przyszłość. Miała wrażenie, że jej uwagę można zaspokoić równie łatwo jak dziecka – bo bez trudu można było ją odwrócić od chorobliwych spraw, nad którymi nie miała kontroli. Bo ze wszystkich chrześcijańskich cnót najpiękniejsze były spokój i samodzielność. Większość studentów Instytutu uważała swoją pozycję za rzecz naturalną, ale nie Ellen. Ani przez chwilę. Kiedy trwonili czas podczas przerw, grając w piłkę lub baseball, Ellen obserwowała ze swojego okienka w piwnicy, jak biegają po dziedzińcu, niemal pragnąc, by mogła się przyłączyć do tej głupiej męskiej rywalizacji, a bardziej rozważna strona jej natury myślała o papce z chlorku bielącego, która zdoła usunąć plamy po trawie. Jej własne plamy zmieniały się niemal codziennie. Czasami skóra dłoni zabarwiała się na niebiesko, kiedy indziej na brązowo, albo tak i tak. W jej sukienkach były dziury wypalone przez kwas, który czasem zdołał się

przedrzeć przez obszerny gumowy fartuch. Gdy koledzy widywali ją w gmachu Instytutu, syczeli lub cmokali, naśladując pocałunek. Inni zdejmowali czapkę i przerywali rozmowę, przybierając pozę lodowatej uprzejmości. Jednak wszyscy, uprzejmi lub wrodzy, bezczelnie się gapili, a Ellen nienawidziła samej siebie za każdym razem, gdy czuła, że dostaje rumieńców, wyobrażając sobie, o czym myślą. Wolała, żeby ją ignorowali. Kiedy musiała przejść przez budynek Instytutu, zwykle zasłaniała się stertą trzymanych na piersi książek, a jeśli nie miała wyboru i musiała poczekać na ławce, aż przejdzie zgraja studentów, by dotrzeć do schodów lub magazynu, zajmowała się robótkami, nie odrywając oczu od drutów i kłębka włóczki. Ellen Swallow nigdy nie czekała, aż ktoś – nieważne, mężczyzna czy kobieta – zrobi za nią coś, co mogła zrobić sama. W pierwszych tygodniach pobytu w Instytucie zabrano studentów na wycieczkę do fabryki broni. Nie oczekiwano, że pójdzie razem z resztą klasy, ale tego ranka zjawiła się w najlepszej sukience, która mimo to była niezwykle prosta. Pomocnik profesora, który pilnował klasy, delikatnie dał do zrozumienia, że nie jest to odpowiednie miejsce dla przedstawicielki słabej płci, bo, po pierwsze, w fabryce wytwarzano broń, a po drugie, niektórzy z krzepkich robotników przebywających w fabrycznej hali są półnadzy, co musi być przykrym widokiem dla kobiecych oczu. Ellen odrzekła, że po pierwsze, w całym kraju są fabryki, w których zatrudnia się młode kobiety, a skoro w nich pracują, to ona z pewnością może odwiedzić jedną z nich. Po drugie, że nigdy nie brzydziła się żadną pracą i, po trzecie, zrobi wszystko co w jej mocy, aby nie rozpraszać uwagi mężczyzn. Asystent profesora nie ustąpił. Był młodym mężczyzną, absolwentem Yale i chciał mieć z Ellen jak najmniej do czynienia, dając jej za mało lub za dużo roboty, w zależności od nastroju. Na dodatek, gdy mijali się w korytarzu, często witał ją słowami „panie Swallow”. – Skoro raczy mnie pan nazywać panem Swallow, nalegam, aby od tej pory traktował mnie pan jak jednego z mężczyzn – powiedziała. – Pewnie ucieszy pana wiadomość, że jak niektórzy mężczyźni nie boję się broni. – Chwilę później asystent profesora stał się jedyną osobą w Bostonie, której Ellen pokazała swój rewolwer z rękojeścią z macicy perłowej. Kiedy prześlizgnęła się

obok skamieniałego wychowanka Yale, aby dołączyć do reszty grupy, rewolwer spoczywał już ponownie w torebce, w kaburze z marokinu. Asystent poskarżył się później na spotkaniu profesury na jej obecność podczas wycieczki (choć doznane upokorzenie nie pozwoliło mu wspomnieć o rewolwerze). Wtedy też wydali zarządzenie, aby jej twarz i szyja były całkowicie zasłonięte, gdy odwiedza hale fabryczne. Podporządkowała się bez żadnych zastrzeżeń. Po wizycie policji w Instytucie Ellen podeszła do zagadnienia tak jak do wszelkich innych osobliwości – z książką w ręku. Zbadała historię wraków i katastrof morskich, ze zdumieniem odkrywając, że to, co się wydarzyło w Zatoce Bostońskiej, przypuszczalnie nie ma precedensu. Mimo to przeszłość dostarczyła jej pewnych wskazówek. W gazecie z 1843 roku pojawiła się wzmianka o katastrofie statku „Zaufanie” płynącego z Chin do Anglii. „Przez dziesięć ostatnich dni pan Kent i jego wspólnicy, którzy kupili wrak spoczywający w pobliżu Boulogne, trudzili się, by wyciągnąć go na ląd. Podczas pracy znaleźli chronometr, kilka srebrnych i platerowanych naczyń oraz duży żelazny zbiornik długości dwunastu, głębokości trzech i szerokości dwóch metrów”. Kiedy bliżej zbadała tę sprawę w kilku francuskich książkach z historii żeglugi znalezionych w publicznej bibliotece, odkryła, że wspomniany żelazny zbiornik znajdował się około pięciu metrów poniżej szafki kompasowej. Obliczyła, że wytwarzał siłę przyciągania rzędu sześćdziesięciu sześciu centymetrów sześciennych kowalnego żelaza. Wiedziała również, że część zbiornika znajdująca się z lewej strony statku przyciągnęłaby południowy koniec kompasu. „Zaufanie” miało płynąć na południowy wschód według wskazań kompasu, a jednak w chwili katastrofy podążało kanałem w kierunku północny zachód, zboczywszy z wyznaczonego kursu czterdzieści, czterdzieści pięć kilometrów. Przyciągnięty do brzegu statek uległ katastrofie, w wyniku której utonęło stu czternastu ludzi. Na podstawie informacji uzyskanych z tej i kilkunastu innych historycznych katastrof, które mogła przypisać obecności żelaza oraz podobnych materiałów o silnym ładunku magnetycznym, Ellen dokonała obliczeń, aby oszacować ilość i położenie żelaza, które mogło spowodować tak wielkie zniszczenia jak te, które miały miejsce w Zatoce Bostońskiej. Katastrofę u brzegu Bostonu różniło

to, iż nie mogła jej wytłumaczyć żadna ilość pecha. Więcej, żadna ilość pecha i ludzkiej głupoty. Dziełem przypadku nie było też to, co się stało dziesiątego kwietnia na State Street. Ellen mozoliła się, szukając punktu wyjścia do badań kolejnej katastrofy, niezmiennie powracając do pokazu technik dmuchania szkła, których była świadkiem, gdy miała dziesięć lat. Czytała wszystko, co mogła znaleźć na ten temat. Była przekonana, że kluczem do tego, jak można zniszczyć szklaną szybę od zewnątrz, jest dowiedzenie się, jak ją wyprodukować od środka. Kiedy ujrzała pana Mansfielda, istnego Johnny’ego Apple seeda mechaniki, w swoim rewirze, we własnej piwnicy, wiedziała, że nie jest to przypadek. Wiedziała, bo skrupulatnie gromadziła każdy strzęp informacji o Instytucie, jego profesorach i studentach. Wiedziała, że Mansfield jest stypendystą i czuje się na tyle silnie zobowiązany wobec profesorów, aby ją szpiegować na zlecenie tych członków profesury, którzy nie chcieli jej widzieć na uczelni. – Stworzyliśmy bractwo. Bractwo Technologów – wymamrotał bez przekonania. On i jego przyjaciele stanowili przykrą uciążliwość i zagrożenie dla jej samotni. Gdyby mogła doprowadzić do ich usunięcia za pogwałcenie jakichś przepisów, uczyniłaby to z uśmiechem i pomachała chusteczką na pożegnanie. Z drugiej strony mogliby zrobić podobnie, gdyby ją przyłapali. – Tajne stowarzyszenie – dodał ten pozbawiony uroku dandys, wystrojony galant Bob Richards. Tajne stowarzyszenie! Też mi coś! Już sama woń chemikaliów, które wpłynęły do jej laboratorium z sąsiednich pomieszczeń, ujawniła ich zamiary. Nie było takich sekretów w świecie przyrody i ludzi, których Ellen Swallow nie zdołałaby przeniknąć, gdyby dano jej dość czasu. Roześmiała się, myśląc o tym, za jakich spryciarzy się uważali. Podjęła decyzję. Nie powinna rozpraszać uwagi, przejmując się ich losem. Lepiej już, żeby chodzili na jej pasku.

24 WITAJCIE, KOLEDZY! – Chcesz powiedzieć, że prowadziła badania pod naszym nosem?! – Bob Richards krążył po laboratorium Ellen z poczerwieniałą twarzą, złożywszy ręce na piersi, zmrużywszy oczy i przemawiając do Technologów, jakby właścicielka laboratorium nie stała obok nich, przed igłami kompasów i roztworami schludnie ustawionymi na półkach. – Chodzi o reputację Instytutu – odpowiedziała spokojnie. – Reputacja każdego, kto wykłada lub studiuje nauki technologiczne, zależy od szybkiego rozwiązania tej sprawy, panie Richards. Trzeba być ślepym, żeby tego nie dostrzec. – Jak się pani domyśliła, co robimy, panno Swallow? – spytał Marcus raczej z zaciekawieniem niż wrogością. – Bez najmniejszego trudu, panie Mansfield. Słyszałam, jak wpadacie na siebie i potykacie się w sąsiednim laboratorium. Kiedy ani pan, ani pan Richards nie potrafiliście w przekonywający sposób wytłumaczyć misji waszego bractwa, bez trudu wywnioskowałam, czym się zajmujecie, choć prawdopodobnie z mniejszym powodzeniem niż ja. Ponieważ współpraca z wami sprawi mi niewielką przyjemność, powinniście zakończyć dochodzenie, aby nie narazić na szwank moich własnych badań. Jeszcze odrobina fluorowodoru, a zabilibyście nas wszystkich. – Jakim prawem chuchro wierzy, że zdoła rozwiązać te zagadki? – spytał Bob. – Do tego jest na pierwszym roku! – A pan czemu sądzi, że zdoła tego dokonać, panie Richards? Bo jest pan taki przystojny i czarujący? – Proszę mi nie schlebiać! – żachnął się Bob. – Nie robią na mnie wrażenia takie sztuczki, młoda damo! – Obawiam się, że jestem kilka lat starsza od pana, panie Richards. Nie widzę powodu, abym miała się przed panem tłumaczyć, skoro nie potrafi pan nawet spojrzeć mi prosto w oczy.

– Proszę bardzo – odrzekł Bob, odwracając głowę i spoglądając na nią. – Nie jest to takie łatwe, proszę mi wierzyć! Nie dała się sprowokować. – Wiem, jak jestem postrzegana przez niektóre osoby z Instytutu, łącznie z wami. Uważacie mnie za niebezpieczną osobę. Zapewniam was, że postępuję z największą ostrożnością. Chemia analityczna to bardzo delikatna robota, do której bardziej się nadają zwinne kobiece dłonie. Kiedy jako dziecko mieszkałam na rodzinnej farmie, mama nie pozwalała mi doić krów, powiadając, że przez to moje dłonie staną się duże, brzydkie i mało kobiece. Myślę, że dobrze by się pan z nią dogadał, panie Richards. A co do pana z jasnym pasemkiem we włosach, pana Hoyta… Edwin, który właśnie analizował wielkość swoich dłoni, podniósł głowę. – Słucham. – Jeśli się nie mylę… a nie popełniłam błędu… związek, który pan wcześniej badał, wymaga większego rozcieńczenia, jeśli chce pan uzyskać rodzaj substancji, której użyto na State Street. Kiedy zajmuje się pan czymś takim, panie Hoyt, mógłby pan robić to nieco bardziej subtelnie. Przejdźmy na chwilę do waszego laboratorium. Ruszyli niezgrabną, nieufną gromadą do laboratorium Technologów znajdującego się jedne drzwi dalej. Ellen stanęła na stołku i zbadała okno pod sufitem. Szkło nabrało brązowej barwy i pokryło się delikatnymi różowymi żyłkami od wystawienia na działanie gazu, który ulotnił się z roztworu. Nie roztopiło się jednak, jak okna na State Street. – Czy któryś z panów zainteresował się dmuchaniem szkła? – zapytała. – Tak – odrzekł z dumą Bob. – Trochę się tym zajmowałem, z niezłymi rezultatami. – Wie pan zatem, że do wytwarzania większości szyb używa się tlenku manganu, aby nadać im biały kolor. Substancja ta absorbuje związki chemiczne, na których działanie jest wystawiona. Jeśli umie pan uzyskać fluorek z sodu, panie Hoyt, będzie doskonale pasował do pańskich celów. A jeśli połączy pan rozcieńczony kwas z difluorkiem baru, aluminium lub ołowiu, powinien pan otrzymać substancję zbliżoną do gazu, który spowodował

roztopienie krzemianu w dzielnicy handlowej. Pozornie prosta zasada zachowania energii prowadzi do przemiany znacznie bardziej zdumiewającej od tej, którą można znaleźć w mitologii dla dzieci. – Oczywiście – przytaknął Edwin, kiwając entuzjastycznie głową, gdy zdołał się wyrwać ze skamieniałego milczenia. – Musimy to zrobić! Tak jak powiedziała! Natychmiast! – Zaczekajcie, koledzy – powstrzymał ich Bob. – Chwileczkę! Posłuchajmy rady chłodniejszych umysłów. Moja głowa jest nieco chłodniejsza. Sugerujesz, żebyśmy jej pomogli? – Nie. Sugeruję, abyśmy przyjęli jej propozycję pomocy – odpowiedział Edwin. – To doskonały chemik, Bob. – Pracujemy nad tym samym, Bob – przypomniał mu delikatnie Marcus. – Nie będziemy tak skuteczni, trudząc się oddzielnie. Chyba nie zaprzeczysz… – Czy można jej zaufać? – Tak, bo nie może ujawnić tego, co robimy, bez zdemaskowania siebie – zwrócił mu uwagę Edwin. – Założę się, że będzie chciała nami rządzić! Przejąć dowodzenie! – ostrzegł Bob. Ellen uniosła brwi. Zamiast zaprzeczyć, odwróciła się plecami i zlustrowała ich kwaterę główną. – Proszę, Bob, bądź rozsądny – powiedział Edwin. Bob przesunął wzrok z Marcusa na Edwina, aby ponownie zatrzymać go na pierwszym z kolegów, jakby oczekiwał nagłego zwrotu. – Nie pozwolę na to! Wolałbym studiować prawo, niż mieć kobietę w naszej grupie! – Niezbadane są wyroki Boże, prawda, panie Richards? Niech się pan nie martwi, nie jestem jedną z feministek reformatorek. Uważam, że mężczyźni powinni zachować swoją pozycję. My, kobiety, możemy działać wspólnie z nimi zamiast przeciwko nim. – Co robimy? Przyjmiemy ją? – zaproponował Edwin, prowadząc Ellen do półki ze związkami chemicznymi.

– Za pozwoleniem, profesor Swallow – powiedział Bob, przybierając czarujący uśmiech i zmieniając taktykę. – Czyżby zwracał się pan do mnie, panie Richards? – Powinna pani wiedzieć, że pracujemy do późna w nocy, prawie nie odpoczywając. Przyjęła wyzwanie lekkim wzruszeniem ramion. – Nie spałam ostatnią noc. Siedziałam przy teleskopie, kiedy w końcu dotarłam do domu. Zanim zdrzemnęłam się o świcie, odkryłam siedem nowych skupisk gwiazd i trzy nowe mgławice. Moje ciało nie potrzebuje dogadzania. – Masz teleskop? – zdumiał się Bob. – Przez dwa lata w Vassar chodziłam w jednym ubraniu, żeby kupić sobie najlepszy, panie Richards. Wiedziałam, że sprawi mi większą przyjemność niż tuzin sukienek. Na szczęście mam dość rozumu w głowie, żeby skompensować to, czego mi brak na grzbiecie. Bob nie przyznał się do porażki, ale po chwili bezruchu przeszedł do rutynowych czynności. W końcu mieli teraz do dyspozycji dwa laboratoria, a laboratorium Ellen było znacznie lepiej wyposażone. Musieli jednak uważać, aby nie wchodzić do jej pomieszczeń podczas godzin wykładowych. Postępy Ellen okazały się naprawdę imponujące. Dokonała obliczeń i doszła do tego samego wniosku co jej nowi koledzy w kwestii zakłócenia kompasów, a jej badania chemiczne, w połączeniu z badaniami Edwina, doprowadziły do szybkiego zawężenia możliwości związanych z wydarzeniami na State Street. Jej laboratorium było pełne szafek z pleśnią i kawałkami jedzenia, co tłumaczyło dziwne zapachy unoszące się w powietrzu, oraz fiolkami z płynami, które, jak twierdziła, poddawała badaniom. Z dumą pokazała im dwadzieścia cztery próbki wody pobranej z jezior Mystic, oświadczając, że jedzenie i woda, którą spożywają, jest chemicznym polem minowym, strasznie skażone, co całkowicie umyka uwadze badaczy. Wskazała pojemnik z cynamonem, który analizowała pod mikroskopem. Okazało się, że zawiera więcej trocin mahoniu niż cynamonu. – Świat się zmienia, a nauka razem z nim – powiedziała do Boba, który spoglądał sceptycznie na półki z jedzeniem. – Może pewnego dnia znajdziemy

sposób przekształcenia milionów ton węgla w atmosferze w zdrową żywność? Kiedy jako siedmioletnia dziewczynka studiowałam fizjologię, w ludzkim ciele wyróżniano dwieście osiem kości. Dziś naliczono ich dwieście trzydzieści osiem. – Nigdy ich nie porachowałem, profesor Swallow – mruknął Bob. Nowe określenie, jakim ją szczodrze obdarzał, wydawało się na chwilę zaspokajać jego potrzebę buntu przed taką współpracą. – Pomysł dyscypliny zajmującej się żywnością może nie wydawać się zbyt naukowy, ale… jest bardzo kobiecy. – W przyszłości kobieta, która zechce być panią we własnym domu, będzie musiała być także inżynierem, panie Mansfield – dodała, wskazując głową bok pokoju. – Pamiętajcie, że wolno wam wchodzić do mojego laboratorium tylko tymczasowo, w ściśle określonym celu. – Tak, panno Swallow – odparł Marcus. – Dobrze. Nie życzę sobie, abyście tu przychodzili, aby oglądać moje prywatne rzeczy. Marcus spojrzał na druty, które wydawały się urządzeniem alarmowym. Pewnie to one ostrzegły o jego obecności na korytarzu tamtego dnia, gdy znalazł obraźliwą karykaturę. – Imponujące. Sama to pani zrobiła? – Tak – odrzekła Ellen, pozwalając, aby do jej zwykle obojętnego tonu zakradła się nutka dumy. – Bardzo proszę, może pan rzucić okiem. – Dwa obwody zasilane jedną baterią galwaniczną – rzekł do siebie Marcus, analizując urządzenie. – Połączone z elektromagnesami, aby przerwanie obwodu poprzez dotknięcie druta wzbudziło sygnał, który dotrze do szafki i uruchomi alarm. Najbardziej pomysłowe jest to, że długość sygnału alarmowego informuje o miejscu, gdzie doszło do przerwania obwodu. Panno Swallow, czy była pani ostatnio często nękana? Pytanie sprawiło, że z jej twarzy znikła cicha duma. – Od dnia, gdy postawiłam swoją stopę na terenie Instytutu. – Chodziło mi o to, czy w ostatnim czasie nie doszło do nasilenia przykrości. Skrzyżowała ręce na piersi.

– Czemu pan pyta, panie Mansfield? – Wie pani, kto za tym stoi? – Oczywiście! – Proszę mi powiedzieć. Dopilnuję, żeby profesorzy położyli temu kres. – Mówi pan jak dziecko. – Co?! – zapytał. – Jest pan dzieckiem. Marcus zmarszczył brwi, jednocześnie zdumiony i urażony. Głośno westchnęła, poirytowana, że musi mu to tłumaczyć. – Panie Mansfield, czy sądzi pan, że gdybym wskazała sprawcę, a ten zostałby ukarany lub wydalony z uczelni, zostałabym bardziej zaakceptowana przez innych? Nie, nie sądzę. Wywabiłabym z gniazda więcej szerszeni. Nękanie nie wypływa z lęku przed moją konkretną osobą, ale tym, co mój pobyt tutaj może oznaczać w przyszłości, a szybkie zmiany są jak grzybica dla tych, którzy ich nie pragną. Ludzie są ciekawi, jaki potwór powstanie z moich popiołów, czyż nie? Proszę powiedzieć wszystkim, których to interesuje, że moim celem jest jedynie być prawdziwą kobietą, kobietą godną tego miana, która dzielnie kroczy ścieżką wskazaną przez Boga, dokądkolwiek ona zaprowadzi. Przypomnę, że nie ma pan prawa wdzierać się do mojego życia. Nie jesteśmy przyjaciółmi i nimi nie będziemy. Kiedy doprowadzimy tę sprawę do końca, powróci pan do swojej osobnej egzystencji, tak daleko ode mnie, jak to możliwe. – W tej kwestii – wtrącił Bob – całym sercem podzielam pogląd poczciwej pani profesor. Podczas następnej popołudniowej przerwy, kiedy Bob i Ellen byli w laboratorium, kończąc rozmontowywanie sprzętu do transportu, aby złożyć go nad zatoką, znajomy dźwięk rozległ się ponownie. Dźwięk przypominający płacz niemowlęcia. – Znowu! Cóż to za hałas? Co jeszcze ukrywa pani w swoim tajnym małym laboratorium, profesor Swallow? – O jaki hałas panu chodzi, panie Richards? – spytała Boba głosem

niewiniątka. Dźwięk rozległ się ponownie, tym razem przybierając formę dzikiego wrzasku. – Ten! – odparł Bob, rad, że za chwilę zdemaskuje jej nikczemność. – Chodzi panu o moje maleństwo? Zanim zdążył zadać kolejne pytanie, smukły czarny kot zeskoczył zza kredensu, spadając na stół tuż przed nim. – Kot?! Trzyma tu pani kota?! – odskoczył i krzyknął z przerażenia. – To moje dziecko – odrzekła wprost. – Najpiękniejsze ze stworzeń uczynionych przez Boga. – Co?! Ten pospolity czarny kocur? Głośno miauczy i rozprasza uwagę. Czemu nie zostawi go pani w domu? – Zwykle to robię, ale pod oknami mojego pensjonatu budują nowy dom. Nie chcę, żeby całymi dniami wdychał szkodliwe cząstki kurzu. Żaden człowiek ani zwierzę nie powinien być na nie narażony. Tutaj wiem przynajmniej, na jakie substancje jest wystawiony, mogę też użyć wentylatora. Dla pana wiadomości dodam, że lubi, jak się go drapie po szyi. – Zdaje sobie pani sprawę, że obecność czarnego kota może sprowokować mniej dojrzałe umysły do uznania, iż jest pani czarownicą? – Ma pan na myśli takich chłopców jak pan? – Jeszcze mniej dojrzałych ode mnie! – Czy pan słyszał, że żony marynarzy trzymają czarne koty, bo gwarantuje to, że ich mężowie bezpiecznie wrócą do domu? Przesąd ten powoduje, że ciągle je kradną. – W laboratorium nie ma miejsca na tak pospolite stworzenie. – Laboratorium może być największym przyjacielem niemych stworzeń. W miarę rozwoju nauki życie zwierząt ulegnie poprawie, bo będziemy w coraz mniejszym stopniu polegać na ich pracy i nie będziemy dłużej ignorować warunków, w jakich żyją, by poprawić własne. Wie pan, musimy się wiele nauczyć od zwierząt, jeśli kiedykolwiek mamy się stać stworzeniami industrialnymi. Bóbr jest najlepszym budowniczym mostów, a jedwabnik

lepszym tkaczem od każdego mężczyzny i kobiety. Bóg przekazał potrzebne umiejętności gąsienicy, podczas gdy my musimy się ich uczyć. Technologia to nasz sposób upodobnienia się do zwierząt. Martwię się, że pionierskim gąsienicom będzie zimno tej wiosny. – Gąsienicom?! Do kroćset, kobieto! Dopilnuj, żeby ten zwierzak stąd zniknął, w przeciwnym razie wyrzucę go na ulicę i pozwolę, aby znalazła go żona marynarza. – Czytał pan, jak sądzę, najnowsze wiadomości – odpowiedziała, zmieniając temat i wskazując leżącą na stole gazetę. – Byłem zajęty! – Niech pan nie będzie tak pochłonięty eksperymentami. Wie pan, jak sądzę, jaki los spotkał wielkiego Archimedesa. – Oczywiście! – odparował Bob, ale wahanie zdradziło, że nie ma pojęcia. – W takim razie panu opowiem – oznajmiła, spoglądając na niego znacząco. – Kiedy Rzymianie zdobyli Syrakuzy, Marcellus rozkazał, aby oszczędzić słynnego inżyniera, wynalazcę siejącego przerażenie lustra. Kiedy żołnierze go znaleźli, Grek był tak zajęty notowaniem wzorów geometrycznych patykiem na piasku, że nie odpowiedział, jak się nazywa, i został przeszyty mieczem. – Co z tego? – spytał niecierpliwie Bob. – Ano to, panie Richards, że Louis Agassiz z Harvardu organizuje ekspedycję naukową do kilku miejsc wokół Bostonu, żeby zbadać osady formacji geologicznych. – Na niebiosa! Osady?! – Przepraszam. Muszę czegoś dopilnować w drugiej sali. – Powinna cały czas zaglądać w lustro Archimedesa – mruknął, sięgając po gazetę i odnajdując rzeczoną kolumnę. – Znowu ta skamielina, Agassiz! Mamy szczęście, że jesteś naszym rywalem! Kot uznał, że o niego chodzi, i zwinął się w kłębek przed Bobem. Kiedy Richards upewnił się, że Ellen zniknęła w sąsiednim laboratorium, podrapał zwierzaka w szyję, a kocur wydał gardłowy pomruk. ***

Marcus nie mógł wyznać Bobowi, jaki jest wniebowzięty, że będzie współpracować z Ellen Swallow. Słyszał opowieści o jej ekscentrycznym usposobieniu i rzadkim geniuszu w dziedzinie analizy chemicznej. Szkoda, że musiał ukrywać przed resztą świata, czym się zajmują, bo Agnes Turner byłaby przeszczęśliwa, gdyby mogła usłyszeć o pannie Swallow. Miał pokusę, żeby jej powiedzieć, ale groźba robotnika ze związków zawodowych przywróciła mu zdrowy rozsądek. Uznał, że nie powinien mieszać jej w tę sprawę. Przez trzy kolejne dni sporządzał szkice, udoskonalając elementy sprzętu, którego potrzebowali do rozpoczęcia poszukiwań w zatoce. Musiał przeprowadzić pewne testy w wodzie, więc oznajmił, że idzie nad rzekę, ale Bob go zatrzymał, mówiąc, że ma lepszy pomysł. Wyszli z laboratorium i ruszyli korytarzem na drugą stronę piwnicy, pod holem wejściowym, mijając po drodze silniki wentylatorów oraz stosy węgla drzewnego i innych materiałów. Dotarli do dwóch zbiorników na wodę z rurami i pompami parowymi, które specjalnymi kranami we wnętrzu budynku dostarczały słoną wodę używaną do eksperymentów. Bob wskazał trzeci zbiornik ze słoną wodą. – Z czym się łączy? – zapytał Marcus. – Z niczym – odrzekł Bob, zdejmując pokrywę. – Używałem tej wody, pracując nad wtryskiwaczem do napowietrzania cieczy. – Naprawdę? Profesorowie o tym wiedzieli? – Tak, aprobowali to. Marcus odczekał chwilę, spodziewając się kolejnego kawału, ale Bob zabrał się fachowo do przygotowania zbiornika. – Nigdy nie wspomniałeś o urządzeniu do napowietrzania wody. – Nie chciałem, żebyście wyciągnęli z tego złe wnioski. Wiesz, że nie jestem kujonem lub lizusem, jak ty i Edwin. Chodź, jesteś gotowy? – Dzięki – odparł Marcus ze śmiechem. Opuścili do wody latarnię nieco większą od zwykłej ręcznej lampy naftowej z rurką umieszczoną w górnej części zbiornika. Po sprawdzeniu, jak długo pali się płomień w zależności od głębokości, na jaką ją opuszczono, i otrzymaniu

satysfakcjonujących wyników zaprzestali wprowadzania zmian. – Nie pozwól, żeby rozpraszała twoją uwagę, Mansfieldzie. Uważaj na siebie, stary. Marcus spojrzał na Boba z podłogi, przymocowując licznik. Zastanawiał się, skąd Richards wie, że myśli o Agnes. – Kto? – A jak ci się zdaje, Mansfieldzie? Ellepedia. Panna Swallow ma iście napoleońską wiarę we własną szczęśliwą gwiazdę. Efekt wkurzający gwarantowany. – Taak, racja. Mamy zbyt wiele roboty, żeby pozwalać sobie na rozproszenie uwagi. Skrzywdzono zbyt wielu ludzi. – Jak sądzisz, kiedy będą gotowe pozostałe urządzenia? – zapytał Bob. – Muszę przeprowadzić jeszcze kilka prób. Może pojutrze. Nie mogę gwarantować, że dobrze się spiszą, Bob. – Zauważyłeś, że czasami jej oczy wydają się szare, a innym razem niebieskie? Kolor ukazuje się i znika, jak meteoryt na niebie. Musi kryć się za tym jakaś sztuczka. – Masz na myśli pannę Swallow? – A kogo innego? – Jesteś zaintrygowany? – spytał przenikliwie Marcus. Bob się wzdrygnął. – Raczej przerażony. To bez wątpienia pierwsza dziewczyna, której nie potrafię rozszyfrować. – Tu jesteście! Chodźcie! – do pomieszczenia wpadł Edwin. Złapał oddech, odwrócił się na pięcie i wybiegł do swojego laboratorium z rozwianymi połami fartucha. Marcus i Bob odłożyli to, czym się zajmowali, i ruszyli za nim, aby zająć miejsca przy stole, nad którym pochylała się Ellen w swoim fartuchu. – Nie pęknę. Możecie przysunąć się bliżej, panowie – powiedziała. – Tak lepiej. Gotowi? Zaczynamy zajęcia. – Wiecie, koledzy! Panna Swallow i ja zmodyfikowaliśmy związek, używając

wzorów, które opracowała – wyjaśnił na jednym wdechu Edwin – uwzględniając prędkość rozchodzenia na podstawie zegara na wieży Old State House oraz czasomierze, które znaleźliście wy dwaj, a także hipotezy Boba o hydrantach, która wydaje się całkowicie słuszna. – Eddy – upomniał go Bob, choć Edwin nie mógł mówić szybciej. – Cofając się i używając tych wzorów oraz modyfikując stężenie kwasu połączonego z fluorkiem do właściwego poziomu… Ellen wypuściła niewielką ilość związku na róg szklanego blatu stołu. Szkło zaskwierczało i kapnęło na podłogę, jak płyn. – Substancja w formie gazowej dałaby taki sam efekt – powiedziała Ellen – w znacznie większym promieniu, na wszelkich krzemianach… przedmiotach ze szkła… nie tylko szybach, ale soczewkach okularów, szklankach i zegarkach. Oczywiście podejrzewam, że sprawca użył zanieczyszczonego, skażonego związku, którego nigdy dokładnie nie odtworzymy, ale zbadanie jego działania i głównych składników pozwoli nam z pewną dokładnością stwierdzić, co się stało. – Jeśli uda się ustalić związek chemiczny… – przytaknął Bob. – Wówczas będziemy znacznie bliżsi ustalenia, skąd mógł pochodzić – dokończył Marcus. Ogólne podniecenie przerwało pukanie do drzwi laboratorium. – Nie przeszkadzać! Tu się pracuje! – krzyknął Bob. Pukanie rozległo się ponownie, a chwilę później drzwi otwarły się na oścież. – Powiedziałem, że się pracuje! – ryknął Bob. – Witajcie, koledzy! – Hammie… – wymamrotał kompletnie zaskoczony Bob. Mówiąc to, zrobił krok naprzód, stając przed stołem i zasłaniając Hammiemu widok. – Macie klucz do tej sali? Marcus się naprężył. – Co robisz w Instytucie o tak późnej porze, Hammie? – Edwin zadał w końcu mniej zasadnicze pytanie.

– Dajcie spokój. Dość tego udawania. Wiem, co knujecie – odrzekł poważnie Hammie, robiąc kilka kroków do środka. Na głowie miał lekko przekrzywiony kapelusz, a jego twarz była nierówno ogolona wokół zakoli na policzkach. – Wiem i wcale mi się to nie podoba – ciągnął dalej, gdy patrzyli na niego w milczeniu. – Posłuchaj, Hammie… – podjął błagalnie Bob, ale Marcus dał mu znak ręką, wyczuwając, że jest inaczej, niż sądzi. – Technolodzy?! – krzyknął wściekle Hammie. – Jak śmieliście?! – Co?! – spytał Bob. – Ojciec może lekceważyć moje dążenia, ale nie pozwolę, żeby koledzy z klasy postępowali jak on. Nie pozwolę! Widziałem dokument w dziekanacie. Zarejestrowaliście się jako członkowie Bractwa Technologów i odbywacie tu potajemne spotkania. To ja założyłem stowarzyszenie, gdy byliśmy na drugim roku. Zgodnie z przepisami władz wewnętrznych nie możecie odbywać spotkań bez mojego udziału! Obecni na sali skorzystali z okazji i wzięli oddech. – Nie miałem pojęcia, że założyłeś Stowarzyszenie Technologów, Hammie – odparł Bob. – Czemu nikt się do niego nie przyłączył? Hammie spojrzał w sufit, a później rozejrzał się po sali. – Szczerze mówiąc, nie zdołałem znaleźć chętnych… Wokół sami nudziarze. Zawsze pragnąłem założyć tajne stowarzyszenie. Powiedzcie, co jest grane. – Nie wolno nikomu o tym mówić – wybełkotał Edwin. – Co? Co ty gadasz, Hoyt? – spytał Hammie, zdezorientowany widokiem różnych przedmiotów rozłożonych na stołach laboratoryjnych. – Tak, nie może pan nikomu powiedzieć, panie Hammond – dodała spokojnie Ellen. – Władze college’u poprosiły nas o opracowanie nowych eksperymentów do programu zajęć na przyszły rok. Sprawa jest poufna, aby żaden kolega z młodszych lat nie zdobył niesprawiedliwej przewagi w rywalizacji o tytuł najlepszego studenta. – Przecież jesteś na pierwszym roku – przypomniał jej Hammie. – Nie wolno mi brać udziału w zajęciach – przypomniała Ellen.

– No, nieźle – stwierdził Hammie. – Nieźle. Czterej członkowie mojego bractwa ni z tego, ni z owego dostają zlecenie od profesury. Nawet w najśmielszych snach nie wyobrażałem sobie, że znajdzie się wśród nich dziewczyna. – To coś nowego, Hammie – przytaknął Marcus. Hammie był nieprzewidywalny. Gdyby nie zaakceptował Ellen, mógłby powiadomić władze uczelni, że uzurpowali sobie jego stowarzyszenie. – Prawda, Bob? Kiedy nie traktował kolegów z dumną wyższością, Hammie wydawał się pragnąć akceptacji, a nie było lepszej osoby od cieszącego się ogromną popularnością Boba, który mógłby jej dostarczyć. Bob skrzywił się na myśl o swoim kłopotliwym położeniu. – Tak, faktycznie. Wiesz, ona nie jest taka zła, na jaką wygląda – mruknął. Hammie zadumał się nad tymi słowami, krzywiąc kąciki ust. – Proszę powiedzieć, panienko – rzekł po chwili, zwracając się do Ellen i lustrując ją od stóp do głów – kiedy się panienka urodziła? Dokładnie! Zacisnęła zęby, jakby udzielenie odpowiedzi trzeba było przepchnąć siłą przez wargi. Marcus popatrzył na nią błagalnie, dając znak, żeby się zgodziła. – Trzeciego grudnia tysiąc osiemset czterdziestego drugiego – odrzekła słabym głosem. – O której godzine, panno Swallow? – Kiedy mu odpowiedziała, stwierdził prawie natychmiast: – Przeżyła pani dziewięć tysięcy dwieście osiemdziesiąt trzy dni, oczywiście nie licząc dzisiejszego. – Odpowiedź jakby uspokoiła jego obawy, bo splótł palce w zamyśleniu, a następnie przeszedł przed szeregiem studentów niczym sierżant w czasie musztry. – Posiadanie w prywatnym stowarzyszeniu przedstawicielki słabej płci to zaiste nowy pomysł. Czy chce pani do niego należeć, panno Swallow? Wzdrygając się na dźwięk seksistowskiej terminologii, Ellen zapewniła go ledwie słyszalnym, nieśmiałym i uległym głosem: – Tak, panie Hammond. Bardzo. Hammie zatrzymał na niej wzrok chwilę za długo, a później zaczął lustrować resztę swoich oddziałów.

– Dobrze, przypuśćmy, że zmienię nasz statut. Bractwo Technologów, jak pewnie wiecie, stawia sobie za cel ochronę pozycji i reputacji Instytutu Technologii. To jedno. Statut wyraźnie powiada, że każdy nowy członek musi złożyć na głos przysięgę. Jeśli tego nie uczyni, zostanie usunięty i nigdy więcej nie będzie mógł wejść do tej sali. – Przysięgę? – zdziwił się Marcus. Hammie wyprostował się i oznajmił poważnym tonem: – „Przysięgam na Tech, że zawsze będę…” – Spojrzał na nich wyczekująco. Spojrzeli po sobie i powtórzyli słowa bez przekonania. – Pamiętaj, Hammie, że członek tajnego bractwa nie może o nim rozmawiać z ludźmi, którzy nie są członkami – ostrzegł go Bob. – Wszystko musi pozostać między nami. – Drogi Richardsie – odparł Hammie ze swoim ironicznym uśmiechem – pogardzam większością ludzi. Z grubsza dziewięćdziesięcioma pięcioma procentami. Pewnie, że znam zasady. Zwracasz się do prezesa Bractwa Technologów. Ma ktoś szklanki i wino albo cydr? – Oto one – odpowiedział Edwin, wskazując porcelanowe rurki używane do badań. – Masz – odrzekł Bob, wyciągając małą czarną flaszkę z wewnętrznej kieszeni płaszcza. – Powinno wystarczyć. – Hammie nalał odrobinę whisky do każdej z pięciu rurek. Unieśli je, idąc za jego przykładem. – Koledzy, wypijmy za zdrowie Technologów. Teraz i na wieki! – Czterej mężczyźni przełknęli trunek, a Ellen wylała swój do zlewu, kiedy nowy prezes stowarzyszenia był zajęty wykonywaniem dzikiego tańca wokół swojej kwatery głównej.

25 CZTERY POCIĄGNIĘCIA Nigdy nie widzieli czegoś takiego jak podwodny skafander Marcusa, może z wyjątkiem fantastycznych opowiadań napisanych, aby rozpalić wyobraźnię dzieci. Nawet Marcus zrobił krok wstecz, żeby mu się przyjrzeć, kiedy rozwinęli koce, w które go owinięto, i zaczęli składać poszczególne części. – Jesteś pewien, że to nikogo nie zabije? – spytał Bob, oglądając jego wynalazek. – Czuję, jakbym pomagała składać potwora doktora Frankensteina – dodała Ellen. Edwin wyraźnie pobladł. – Nie zwracaj na nich uwagi, Edwinie – dodał mu otuchy Marcus. – Przecież to ja zejdę pod wodę. – Może powinniśmy go jeszcze przetestować – mruknął Edwin. Oczywiście wszyscy uzgodnili, że nadszedł czas. Ellen przetłumaczyła szczegóły z naukowych żurnali opisujące podobne urządzenie skonstruowane kilka lat wcześniej przez niemieckiego inżyniera. To prawda, że podczas prób skafandra zginęły dwie osoby, ale w ostatnich dniach zmodyfikowali urządzenie, używając zbiornika na wodę, by sprawdzić wprowadzone udogodnienia. Nie oznaczało to, że nurek nie miał żadnych obaw, ale Marcusowi zawsze łatwiej było samemu zaryzykować, niż martwić się o przyjaciela w opałach. – Kombinezon jest gotów i bardziej nie będzie – odrzekł, naciągając wełnianą czapkę na głowę i uszy. – Pomóżcie mi z hełmem do oddychania, dobrze? Cała czwórka znajdowała się na pokładzie żaglówki wypożyczonej przez Boba. Przepływali obok wysp w zatoce w chłodny, ale pogodny dzień. Bob i Edwin unieśli ciężki mosiężny hełm i nałożyli na głowę Marcusowi. Hełm mocowało się do pompy powietrznej i rurek w kombinezonie ze skóry i płótna, który Marcus założył. Do tego wszystkiego Ellen przytwierdziła nurkową

latarnię. „Czapka do oddychania”, jak nazywali hełm, miała trzy szklane okienka z przodu i po bokach oraz wąż u góry, którego drugi koniec łączył się ze stalowym cylindrem zaprojektowanym i zbudowanym przez stojącego na pokładzie Boba. Idąc za radą Ellen, zmodyfikowali hełm, żeby Marcus mógł łatwiej zmienić pozycję bez utraty powietrza. W pogotowiu mieli drugi skafander, na wypadek gdyby przed nurkowaniem okazało się, że pierwszy pękł lub uległ rozcięciu, ale wszystko odbyło się bez problemów. Rękawy i kołnierz Marcusa obwiązali gumowymi pierścieniami z Indii w celu dodatkowego zabezpieczenia. – Nie jest tak źle, prawda? – spytał Bob. – Czujesz się ciężki? – Ma na sobie sto kilogramów, do tego dochodzą ołowiane ciężarki na stopach, panie Richards! – odpowiedziała Ellen. – Musi być ciężki, żeby opaść na dno. – Jeszcze jedno – rzekł Bob, podając Marcusowi sztylet, który wyciągnął z pochwy. – Na wypadek gdybyś spotkał węże morskie. Marcus machnął ręką i próbował coś powiedzieć, ale usłyszeli jedynie stłumione echo wydobywające się ze środka hełmu. Mansfield wskazał stalowy cylinder, jakby chciał powiedzieć, żeby skoncentrował się na nim. – Pociągnij cztery razy za rurę doprowadzającą powietrze, kiedy będziesz chciał, żebyśmy cię wyciągnęli – przypomniał Edwin, powtarzając instrukcję w formie pantomimy. Marcus skinął głową na tyle, na ile pozwalał mu stalowy hełm. Przez czołową płytkę w porannym słońcu widział własny zdeformowany cień na pokładzie. Zdeformowany i wspaniały. Bob ostrożnie sterował żaglówką na otwarte wody. Używał notatek Rogersa, morskiej mapy rejonu oraz wyników eksperymentów i rozmów przeprowadzonych ze starym szczurem portowym i kapitanem Bealem, aby określić najbardziej prawdopodobny rejon, z którego mogły pochodzić zakłócenia pola magnetycznego. Beal powiedział Marcusowi, że pierwsze oznaki kłopotów wystąpiły, gdy statek „Światło Wschodu” znalazł się na wysokości wyspy Castle wyznaczającej najdalej na wschód wysunięte miejsce zakłóceń magnetycznych. Jeśli obliczenia Boba były poprawne, źródło musiało się znajdować na zewnątrz zatoki, aby nie wzbudzić podejrzeń, a jednocześnie

być strategicznie rozmieszczone w pobliżu głównych torów wodnych, którymi podążały statki płynące do nabrzeża. Był wczesny ranek. Najbliższe przystanie nadal poddawano naprawom, więc nikt nie mógł ich obserwować, na co mieli nadzieję. Kiedy zarzucili kotwicę, Marcus zszedł do wody po sznurowej drabince. Z powodu ciężaru skafandra musiał wykonać skok, żeby znaleźć się pod powierzchnią. Chociaż oddychał przez rurki od chwili założenia hełmu, poczuł dziwne doznanie, kiedy zaczerpnął powietrze pod wodą, otoczony morzem od stóp po głowę. Z dreszczem emocji spoglądał przed siebie i na boki przez trzy szklane szybki. Z podnieceniem i przerażeniem. Zstępował coraz głębiej, uczepiony falującej drabinki. Oddychaj głęboko. Równo. Przypomniał sobie instrukcje, kiedy ogarnęło go uczucie, że nie przeżyje następnej godziny. Gdy dotarł do dna, miał wrażenie, że minęło pół godziny. Z każdym krokiem dno wydawało się pogrążać pod ciężarem jego butów. Drabinka i rura z powietrzem podążały jego śladem, jak kukiełka za swoim panem. Były chwile, gdy czuł niezwykły spokój, oddalenie i uwolnienie od świata. Kiedy indziej obce środowisko wydawało się upiorne i wybuchowe. Jego widzenie pod wodą stopniowo się wyostrzało. Dostrzegł wiele przedmiotów – srebrne łyżki i butelki wina wykorzystywane przez pomysłowe morskie żyjątka – które powinny się znaleźć na dnie oceanu w miejscu katastrofy wraz z kawałkami drewna pochodzącymi z zatopionych statków. Nie widział jednak ani śladu żelaza. W rzeczy samej wydawało się, że był to jedyny materiał, którego nie znajdował wśród różnorodnych pozostałości życia okrętowego i morskiego handlu. Po krótkiej przerwie i powrocie na pokład w celu skontrolowania sprzętu oraz wzięciu dodatkowego balastu, żeby skafander szybciej opadł, Marcus powrócił na podwodne poszukiwania, przesuwając się na wschód. Wkrótce wyczerpanie wzięło górę nad podnieceniem i nowością, szczególnie że przedmiotem najbardziej przypominającym żelazo, jaki znalazł, był samotny łom i kilka fragmentów armaty. Czyżby ten, kto doprowadził do katastrofy, znalazł sposób, aby usunąć żelazo? Wydawało się to mało

prawdopodobne, zważywszy na głębokość i ilość metalu, która była potrzebna zgodnie z ich obliczeniami. A może Marcus od początku mylił się co do przyczyny zdarzenia? Spojrzał na cień łodzi podążający za nim w górze, zastanawiając się, czy nie dać sygnału, aby go wciągnęli. Jak to robił od początku wyprawy, podniósł do twarzy instrument przymocowany do skafandra łańcuszkiem zegarka. Był to jeden z lżejszych kieszonkowych kompasów. Po raz pierwszy igła zaczęła się zachowywać w dziwny sposób. Serce Marcusa mocniej zabiło. Rozejrzał się wokół i ujrzał skrzynię z parowca zarytą w morskim dnie. Widział ją kilka minut temu, ale doszedł do wniosku, że to kolejny zgubiony ładunek. Wieko było zamknięte. Nie musiało to niczego oznaczać, bo na czas zwykłej przeprawy promowej skrzynia pełna sukienek mogła zostać zamknięta najmocniejszym zamkiem znanym ludzkości. Marcus wrócił po łom, ale kiedy uniósł go w obu rękach, końce wygięły się jak gałązka. W pierwszej chwili pomyślał, że padł ofiarą złudzenia optycznego wywołanego szklanym pryzmatem hełmu oraz ruchem wody. A może powietrze, którym oddychał, mimo skomplikowanych modyfikacji i obliczeń Ellen, dostarczało zbyt dużo tlenu i, przejściowo, zwiększało jego siłę. Zamrugał oczami, ponownie odnalazł łom i zdał sobie sprawę, że to coś znacznie bardziej niepokojącego od przelotnej nadludzkiej siły. Skondensowane powietrze wywierało wpływ na jego mózg. Wiedział, że nie może dłużej pozostać pod wodą. Podniósł łom i wrócił do skrzyni, otwierając ją bez trudu. – Znalazłem! – powiedział do siebie, zaczynając mocować przytwierdzone do skafandra boje w celu uniesienia ładunku. Jego oddech uległ przyspieszeniu, co w połączeniu z nadmierną ilością tlenu mogło doprowadzić do omdlenia. Dno morskie zaczęło ciemnieć, a w końcu stało się czarne. Marcus poczuł dudnienie w uszach. Zdał sobie sprawę, że pogrążył się w mule, bo zbyt długo stał nieruchomo. Kiedy próbował wyciągnąć nogi, szkarłatna ryba oplotła rurę z powietrzem. Zamarł ze strachu. Gdyby szarpnął ciałem lub choćby pociągnął za linę, rura mogłaby pęknąć, odcinając dopływ powietrza. Pozostał tak nieruchomo, jak to możliwe, z bijącym sercem i ramionami spoczywającymi na kufrze z parowca. Ryba zaczęła poczynać sobie coraz śmielej, ocierając się o skafander, stała się bardziej czerwona

i wypuściła ogromne czerwone macki. Mrugnął powiekami dopiero, gdy powróciły do swojej poprzedniej wielkości. Oddychaj głęboko. Równo. Sądząc, że umiera, pomyślał o swoich przyjaciołach i Rogersie. Nie darowałby sobie, gdyby ich zawiódł. Później ujrzał na sobie cień. Ryby rozpierzchły się w jednej chwili. Gdyby w okolicy znajdowały się rekiny, Marcus musiałby płynąć w ciężkim skafandrze, a przewody z powietrzem zostałyby zerwane przez zarośla. Cień powoli zamienił się w imponującą postać i Marcus ujrzał nad głową promień światła. Było to odbicie słońca w hełmie innego nurka opadającego ku Marcusowi z uniesionym ramieniem, trzymającego błyszczący sztylet o złotej rączce. Marcus poczuł, że znalazł się na krawędzi omdlenia. Kilkoma ruchami noża nurek zaatakował zielska, w które zaplątała się rura z powietrzem, i uwolnił Marcusa, który rozpoznał znajomy uśmiech Boba Richardsa przez szybkę hełmu zapasowego skafandra. Po chwili podziękował mu gestem. Bob przyglądał się skrzyni, przytwierdziwszy łańcuch, który zwisał wzdłuż drabinki, na wypadek gdyby szczęśliwie coś znaleźli. *** – To nie może być to! Marcus z ulgą stanął na suchej ziemi, powoli odzyskując równowagę. Tylnym wejściem z trudem wtaszczyli do laboratorium Ellen skrzynię z dużymi kawałkami żelaza wydobytą z dna zatoki. Tak jak sądzili, na prętach widać było ślady kucia i wyginania w celu zwiększenia oddziaływania na instrumenty nawigacyjne, ale Edwin nadal powątpiewająco kręcił głową. – Niemożliwe. To nie może być to – powtarzał. – Spójrz – powiedział Bob. – Nie została całkowicie wypełniona. Silne fale kołysały skrzynią, powodując, że kawałki żelaza uderzały o siebie, potęgując naturalny magnetyzm. Ponieważ żelazo znajdowało się w skrzyni, niczego nie widziano. Świetna broń podwodna. Do tego modna. – Modna? – zdziwiła się Ellen.

– Miałem na myśli skrzynię – wyjaśnił Bob. – Pierwszorzędnie zbudowana. Można takie znaleźć na parowcach pierwszej klasy. – Nawet gdyby została umieszczona w dokładnie wyznaczonej pozycji, nie ma mowy, aby taka ilość żelaza mogła wpłynąć na działanie kompasów w promieniu obejmującym całą długość portowego kanału – stwierdził Edwin. – Obawiam się, że pan Hoyt ma rację – powiedziała Ellen, oglądając skrzynię z żelazem ze wszystkich stron. – Ta skrzynia nie dostarcza wyjaśnienia przyczyn katastrofy w zatoce, a to oznacza, że nasze odkrycie może być całkiem przypadkowe. – Obaj starannie zbadaliśmy dno – upierał się Bob. – Nie ma tam nic więcej! – W takim razie niczego nie znaleźliśmy – odparł Edwin. – Nie wyciągajmy pochopnych wniosków – uspokoił ich Marcus. – Za wcześnie na ogłaszanie porażki. Marcus zasugerował, aby przenieśli skrzynię na tył laboratorium Ellen do czasu, aż będą mieli okazję, żeby dokładniej ją zbadać. Obecność Ellen sprawiła, że ich sposób działania uległ pewnej zmianie. Ponieważ pracownia panny Swallow była nienaruszalna, chroniona przepisami i lękiem przed rzekomymi czarami, mogli bezpiecznie ukryć w środku ważne przedmioty. Zainstalowali też rurę głosową średnicy półtora centymetra między dwiema salami, aby móc się ze sobą komunikować bez ryzyka, że zostaną przyłapani, jak wchodzą do zakazanego sanktuarium w godzinach pracy uczelni. Dzięki niej mogli się wzajemnie ostrzegać o obecności obcych w piwnicy. Rozpoczęli również prace nad rozbudowaniem układu alarmowego poza pracownię Ellen, aby ostrzegł, gdyby ktoś próbował wejść do ich laboratorium. W tym czasie Ellen umieściła kartkę z nazwiskami opatrzoną tytułem „Przekleństwa” i ogłosiła, że używanie wyzwisk i słów uważanych za bluźnierstwo zostanie odnotowane i będzie kosztować jednego pensa. Bob natychmiast popadł w długi, witając ten pomysł westchnieniem „dobry Boże”. – Nie dostaniecie ode mnie ani pensa – ostrzegła ich Ellen. – Tak podejrzewałem – powiedział Bob do Marcusa i Edwina. – Kiedy uczęszczałam do Vassar, dziewczęta przeklinały jak chłopcy. Każde zdanie zaczynało się słowami „przysięgam”. Mogłam jedynie pomarzyć

o kulkach bawełny w uszach i samotności. – No cóż – westchnął Bob, sięgając do kieszeni. – Dam sześć pensów tytułem depozytu. Jeśli chodzi o Hammiego, nigdy nie przyszło mu do głowy, aby wejść do prywatnego laboratorium Ellen, więc rozdzielali dowody, umieszczając je w jej laboratorium i pracowni Technologów, tak że nawet jego przenikliwy umysł nie potrafił dostrzec szerszego obrazu. Zapełnili swoje laboratorium różnymi rzeczami, które znaleźli w Instytucie, aby dodatkowo zaciemnić sytuację. Hammie lubił wpadać do laboratorium metalurgicznego, żeby „nadzorować” pracę bractwa, ale nie potrafił udać zainteresowania tym, co konsekwentnie przedstawiali jako tworzenie pospolitego programu. Podobnie jak na zajęciach, kiedy Hammie zrozumiał, czym się zajmują, jego umysł błyskawicznie pożarł i wydalił wszystko, a później skierował swoją uwagę na inne przedsięwzięcia. Mimo to cieszył się z krótkich pobytów w pracowni i poczucia koleżeństwa, które wśród nich znajdował. Przechodził ze stanu obojętności do zaciekawienia, a czasem swawolnej, choć nie do końca przyjaznej postawy. Traktował tak wszystkich z wyjątkiem Ellen. Deptał jej po piętach jak szczeniak i obserwował każdy ruch zwinnych dłoni, wyraźnie zafascynowany jej obecnością. – Panie Hammond! – sapnęła, spoglądając na niego z wyczerpaniem. – Twój pokorny sługa, pani – odpowiadał z ironicznym uśmiechem. – Cóż to za nowatorska idea, mieć niewiastę w gronie członków bractwa. Czym mogę pani służyć? – Niczym! A właściwie, może pan… – ugryzła się w język, czując, że pozostali bacznie ją obserwują. Hammie był ich „prezesem”, więc zaczęli spoglądać na Ellen, licząc, że będzie wynajdowała mu prace, bo tylko jej słuchał. Panna Swallow okazała się niezwykle pomysłowa w tej dziedzinie. Jednak nawet ona nie wiedziała, co zrobić, kiedy pewnego wieczoru Hammie zjawił się w połowie ważnego eksperymentu z udoskonaloną wersją związku chemicznego. Bob szybko odciągnął Marcusa na bok.

– Zabierz go do opery – szepnął, jakby chodziło o normalną rzecz. – Żartujesz, Bob?! – Nie! Dziś występuje jego ulubiony śpiewak. – Dlaczego ja? – Masz lepszy pomysł? Muszę złożyć sprawozdanie z praktyk w kopalni antracytu. Będę załatwiony, jeśli nie oddam tego do jutra, a Hammie i Edwin nie mogą zostać sami, bo zaraz wyniknie kwestia pierwszego studenta. Słyszałem, jak Hammie przebąkiwał, że nie pójdzie sam do teatru. Jeśli zrezygnuje, zagnieździ się tu na dobre, a wówczas profesor Swallow nie będzie mogła dokończyć swoich analiz. Musimy się go pozbyć dziś wieczór. Faktycznie, w towarzystwie Edwina Hammie był zdolny wymówić jedynie słowo „Hoyt”, a Edwin, „Hammie”, jakby wszystko inne oznaczało rozpoczęcie zażartej rywalizacji o tytuł pierwszego studenta na roku. – A jeśli znajdę kogoś w zastępstwie? – bąknął nieśmiało Marcus. – Kogoś z pierwszego roku? – Nie będzie mu to w smak. – Nie mam ubrania do opery – sięgnął rozpaczliwie po ostatni argument. – Hammie! – zawołał Bob, nie odpowiadając Marcusowi. – Hammie, podejdź no tutaj na chwilę! Mam dla ciebie pomyślne wieści! W ten sposób los Marcusa został przypieczętowany. Poszedł do Boston Theatre i teraz siedział, sztywny i milczący, w loży Hammondów, bez końca czekając na rozpoczęcie przedstawienia. Mieli tyle do zrobienia, a on siedział w operze! Z kolei Hammie bez przerwy się uśmiechał, wygłosił nawet jeden ze swoich dłuższych monologów, przeplatając go strojeniem nadąsanych min. Marcus doszedł do wniosku, że kolega Hammond pogrążył się w błogostanie. – Widzisz, Mansfieldzie, atmosfera Bostonu powoduje, że człowiek staje się z miejsca krytycznie nastawiony do sztuk pięknych. Nie jest dobrym operowym obyczajem krytykować śpiewaków przed zakończeniem ostatniego aktu. Marcus nie miał zamiaru nikogo krytykować. Strój pożyczony od Boba, dwurzędowy frak z ciasnymi, niewygodnymi rękawami oraz białe rękawiczki

pasujące do muchy, sprawiał, że bał się czegokolwiek dotknąć. Bob pożyczył mu też lornetkę operową. Pomyślał, że rozwieje nudę, obserwując dostojnych mieszkańców amerykańskich Aten, którzy sadowili się w lożach. Kobiece szyje i nadgarstki iskrzyły diamentami, a włosy zdobiły kwiaty, kokardy i, o zgrozo, ptasie jaja. Damom towarzyszyli uprzejmie znudzeni, pobladli dżentelmeni w długich obcisłych kamizelkach. Marcus skrzywił się na widok Willa Blaikiego krążącego swobodnie wśród miłośników opery w towarzystwie niewiasty wyglądającej na niezamężną ciotkę lub inną krewną. Przyglądając się teatrowi, dostrzegł inne lornetki uniesione do oczu, odgadując cel długiego preludium poprzedzającego przedstawienie, stwarzającego okazję, by przedstawiciele bostońskiej arystokracji mogli się nawzajem obserwować. – Sala nie jest do końca pełna – zauważył Marcus, zwracając się do Hammiego, aby przerwać jego milczący protest. – Faktycznie! – przytaknął niski starszy mężczyzna, opierając się o balustradę sąsiedniej loży. – Publiczność nieszczególnie dopisała – powtórzył, tym razem z prychnięciem. – Połowa arystokratycznych rodów Bostonu wierzy, że miasto może zostać w każdej chwili starte z powierzchni ziemi, a druga postanowiła nie przyjmować do wiadomości, że z dnia na dzień cokolwiek może się zmienić, nawet gdyby na ich oczach przeminęło stulecie. Chociaż Marcus uznał niektóre włoskie arie za wyjątkowe, trudno mu było skupić uwagę na przedstawieniu. Krzykliwe kostiumy i pokryte grubą warstwą pudru twarze śpiewaków wydawały się sztuczne, a instrumenty z trudem wygrywały nuty. Kiedy jedna ze śpiewaczek, nie lepsza ani gorsza od innych, została nagrodzona gromkimi brawami i chwalona pod niebiosa, Hammie wyjaśnił, że to jedna z bostońskich dam. Głównym punktem wieczoru było jednak to, co zaszło po przedstawieniu, kiedy tłum wlał się do holu i spieszący do wyjścia Marcus stanął oko w oko z Lydią Campbell, przyjaciółką Boba, olśniewającą pięknością w bursztynowej sukni z szerokimi poduszkami i kaszmirowej operowej pelerynce. Hammie oddalił się na stronę, żeby omówić najlepsze momenty przedstawienia ze starszym mężczyzną, którego najwyraźniej znał do lat. – Och, pan Mansfield! – zawołała na jego widok panna Campbell, a jej jasne oczy zalśniły niemal metalicznym błyskiem. – Muszę zganić pana i jego przyjaciela Richardsa za to, że nie złożyliście mi ani jednej wizyty od czasu

naszego spotkania w Garden. Jakie jest pańskie zdanie o operze? – Wyglądała niezwykle pięknie w eleganckiej sukni i starannie dobranej biżuterii – nie za dużej, ale kosztownej, podkreślającej jej figurę i wdzięk. Włosy miała upięte wysoko, wetknięte pod mały kapelusik otoczony pierścieniem delikatnych kwiatków. – Nie lubię krytykować opery przed zakończeniem przedstawienia – rzucił Marcus. – Już się skończyła, uroczy głuptasie. – Nie dla mnie – odparł uczciwie Marcus. – Muzyka nadal brzmi mi w uszach. – Urocza uwaga! Dobrze wiem, co masz na myśli. Panna Campbell przedstawiła Marcusa kilku członkom rodziny jako „swojego osobistego naukowca”. – Nauka! – wykrzyknęła jedna z jej sióstr. – Czemu ostatnio wszyscy się jej boją?! – To tylko chwilowe, głupia gąsko – zapewniła ją stanowczo panna Campbell. – Niebawem nadejdzie dzień, kiedy każda kobieta będzie potrzebować własnego naukowca, aby pojąć dziwne zmiany zachodzące w świecie. Jedna z krewnych spytała Marcusa, czy urodził się w Bostonie. Panna Campbell uśmiechnęła się do niego przepraszająco, pokazując dwa satynowe dołeczki, a później poważnym głosem przypomniała kuzynce, jednocześnie poprawiając bransoletki: – Nikt już nie mówi, że urodził się w Bostonie, moja droga! Kiedy Will Blaikie przerwał rozmowę, żeby przywitać Campbellów, potraktował Marcusa niezwykle uprzejmie, jakby ten wstąpił do zaczarowanego kręgu i na chwilę był postrzegany jak mieszkaniec Beacon Hill mający własnego lokaja i stajnię. Niemal zapomniał o entuzjazmie, z jakim chciał powrócić do mrocznego laboratorium, podkręcony wesołą atmosferą i dziwnym uczuciem, jakby słuchał tej opery całe życie. Czar prysł, kiedy spojrzał w bok i stwierdził, że jest obserwowany przez

Agnes Turner, która w towarzystwie innej młodej dziewczyny podążała za otyłą starszą damą o jasnopomarańczowych, ozdobionych klejnotami włosach, ubraną w krzykliwą powłóczystą suknię. *** Kiedy rano Marcus i Bob przybyli do Instytutu, w piwnicy panował niezwykły entuzjazm. – Mamy go! – oznajmił przyjaciołom bliski szaleństwa Edwin. – Żałujcie, że tego nie widzieliście! – Uspokój się, Edwinie – powiedział Marcus, próbując nad nim zapanować. – Kogo masz na myśli, Eddy? – zapytał Bob. – To student pierwszego roku! – odrzekł Edwin, a następnie przerwał, żeby zaczerpnąć powietrza. – Panno Swallow… – zaczął Marcus, odwracając się od Edwina. – Jest w magazynie, panie Mansfield – odrzekła Ellen. Marcus i Bob otworzyli drzwi do składziku w laboratorium Technologów i znaleźli studenta siedzącego na podłodze z rękami i nogami skrępowanymi powrozem. – Panie Mansfield! – jęknął błagalnie z uśmiechem winy na twarzy. Marcus zatrzasnął drzwi i pokręcił głową, przerażony sytuacją. – Ty mu to zrobiłeś? – spytał ze zdumieniem Bob, wskazując Edwinowi drzwi. – Nie – zaprzeczył Edwin. – To ja, panie Richards – odrzekła Ellen. – Na Boga, po co?! – zapytał Bob. – Próbował wyważyć drzwi do laboratorium bractwa – wyjaśniła Ellen. – Muszę rozbudować alarm. Potrzebuję kilku metrów kabla. – Alarm – Edwin powtórzył jak echo słowa Ellen, choć inni byli zbyt zaaferowani, żeby dostrzec olśnienie na jego ożywionej twarzy. – Znasz tego chłopaka, prawda, Mansfieldzie? – spytał Bob.

Marcus skinął głową. – To jeden ze studentów pierwszego roku, którymi się opiekuję. Bardzo obiecujący inżynier. Bob podszedł do składziku i otworzył drzwi. – Ty z pierwszego, dlaczego majstrowałeś przy drzwiach? – Studenci drugiego roku architektury gonili mnie po schodach. Chcieli mnie zamknąć w szafie, szukałem miejsca, w którym mógłbym się ukryć tak, żeby mnie nie znaleźli… Bob ponownie zatrzasnął drzwi i zwrócił się do Marcusa: – Mansfieldzie, myślę, że powinniśmy go porządnie stłuc, aby więcej tu nie zaglądał i nie wzbudził zainteresowania swoich kumpli. – Nie sądzę, aby było to potrzebne, Bob. Odsuń się na chwilę. – Marcus ponownie otworzył drzwi, a następnie rozciął więzy na nadgarstkach i kostkach tamtego. – Dziękuję, panie Mansfield! Bardzo dziękuję! – Posłuchaj, Davisie, nie mów nikomu o tym, co tu zaszło – powiedział Marcus, kładąc mu rękę na ramieniu. – No, wiesz, że pokonała cię kobieta. Student pierwszego roku jęknął na samą myśl o tym, co się stało. – Taki wstyd – zaczął lamentować. – Nie martw się – ciągnął dalej Marcus. – Nikomu nie powiemy. Od tej pory uważaj na to, gdzie chodzisz. – Tak, proszę pana. – Jeśli te leszcze z architektury będą cię nękać, powiedz, to się nimi zajmę. – Dziękuję, panie Mansfield! Kiedy uwolniony student opuścił piwnicę, zostali zaproszeni przez Edwina do laboratorium Ellen, która wyciągała dużą skrzynię znalezioną na dnie zatoki. Wyjęli kawałki żelaza i zbadali je po kolei, zwracając uwagę na ciężar, stan i magnetyzm. – Podaj mi nóż – powiedział z podnieceniem Edwin.

Marcus podał ostrze, którego użył do uwolnienia jeńca z więzów. – O co chodzi, Edwinie? – O coś, co powiedziała panna Swallow… o alarm i kable – odparł Edwin, opukując wnętrze skrzyni. – Myślę, że znalazłem odpowiedź. – Eddy, wyjęliśmy już wszystko, co było w środku – przypomniał mu Bob. – Nie, nie sądzę. – Edwin przerwał nagle, jakby znalazł to, czego szukał. Użył noża, żeby przeciąć skórzaną wyściółkę. Wzdłuż dna i pokrywy rozciągały się kable. Uśmiechnął się chłopięco do kolegów, czekając na ich reakcję. – Miedziane przewody! – rzekł ze zdumieniem Marcus, badając niezwykłe znalezisko. – Po co? – Żeby przekształcić magnetyzm żelaza w ładunek elektromagnetyczny! – wykrzyknęła Ellen. – Dokładnie – przytaknął Edwin. – Zwiększyłoby to zasadniczo wpływ żelaza na siłę zakłóceń instrumentów pokładowych! – Niesamowite! – powiedział Bob. – Ale ładunek elektromagnetyczny zniknąłby w chwili, gdy skrzynia przestanie być połączona ze źródłem prądu. – Dokładnie – ciągnął dalej Edwin. – Właśnie dlatego sprawca musiał mieć baterię na pokładzie statku. Taką, która byłaby zdolna utrzymać ładunek przynajmniej kilka godzin, oraz wystarczającą ilość kabla, żeby połączyć ją ze spuszczoną na dno skrzynią, by wywierać wpływ w tak dużym promieniu. – Czy to możliwe, pani profesor? – Bob odwrócił się do Ellen. Panna Swallow zastanowiła się nad pytaniem. – Gdyby była to taka bateria, jakiej używam do zasilania alarmu, gdyby miała ogniwa z platyny i cynku, zanurzone w wystarczającej ilości kwasu azotowego i siarkowego, ładunek można by utrzymać jeszcze dłużej. W tym momencie rozległ się gong mechanizmu alarmowego Ellen. Spojrzała w szklaną soczewkę, dzięki której mogła obserwować korytarz. – To pan Hammond Junior. Otwiera pracownię bractwa własnym kluczem. – Wczoraj po operze rozstałem się z nim tak szybko jak to możliwe – wyjaśnił Marcus. – Pewnie chce pogadać o przedstawieniu. To bardzo ważne

odkrycie, Edwinie! Pracujcie nad tym do pierwszych zajęć. Chociaż Hammie powodował zamieszanie, czasami służył im dodatkową pomocą. Z powodu małej ilości miejsca często wynosili instrumenty i urządzenia z pracowni do innej części budynku. Zwykle poruszali się okrężną drogą wokół gmachu Instytutu, bo wokół panowała cisza. Pełne pustych parceli Back Bay przybrało wygląd odległej pustyni. Ponieważ do najbliższych zajęć pozostało pół godziny, Marcus poprosił Hammiego, żeby pomógł mu przenieść pewne przedmioty. – Podczas drogi porozmawiamy o sytuacji naszego małego bractwa. Co ty na to, Mansfieldzie? – zapytał Hammie. – O czym tu gadać, Hammie? – spytał Marcus, starając się ukryć podniecenie wywołane najnowszą hipotezą Edwina. Hammie zrobił taką minę, jakby poczuł się urażony obojętną odpowiedzią. – Uważam, że moim obowiązkiem jako prezesa jest organizowanie wszelkich działań towarzystwa i rozwiązywanie problemów. – Skoro nie ma problemów, nie powinieneś marnować swojej bezcennej energii – zasugerował z nadzieją w głosie Marcus. – Cóż, zakładam, że członkowie są zadowoleni z mojego przywództwa. – Jestem tego pewny – dodał szybko Marcus. – Panna Swallow też? – Co masz na myśli? – Słuchaj, Mansfieldzie. Jesteś pewien, że panna Swallow jest wystarczająco usatysfakcjonowana moimi zdolnościami przywódczymi? Wystarczająco… rada… z mojej obecności? Marcus nie odpowiedział, ale spojrzał na twarz Hammiego, która zapłonęła rumieńcem. – O co ci chodzi, Hammie? – Nie, to nie byłoby właściwe – odrzekł stanowczo Hammie, kręcąc głową. – Nie odpowiadaj. Nie powinniśmy rozmawiać za plecami innych członków, którzy cieszą się nieposzlakowaną opinią. Wypytam każdego osobiście, żeby

określić ich poziom satysfakcji. Kiedy zbliżali się do tylnego wejścia, uciekając przed kolejną burzą, pozdrowił ich jakiś człowiek nadchodzący z przeciwnej strony. Marcus zaklął w duchu na myśl, że to kolejny ze związkowców, którzy co jakiś czas zasadzali się, żeby nękać studentów i profesorów. Mężczyzna ruszył ku nim, ale stanął w pewnej odległości, wyciągając rękę, by się nie zbliżali. Miał na sobie sięgającą nadgarstków wełnianą pelerynę z kapturem, co wydało się Marcusowi dziwne, bo zaczęło padać zaledwie kilka sekund temu. W poprzek jego policzków i brwi biegł szereg jasnych okrągłych blizn, które mogłyby zostać namalowane, gdyby nie wyglądały tak potwornie. Skóra była wysuszona, niemal jak gadzia, jakby niebawem miała zostać zrzucona. Dziwny efekt dodatkowo potęgowały przypominające wąsy strąki lśniące odcieniem pomarańczy. – Marcusie Mansfieldzie – przemówił nieznajomy. Marcus spojrzał na niego ze zdumieniem. – Kim pan jest? – zapytał. Dziwny jegomość zignorował pytanie. – Jak rozumiem, bywał pan ostatnio w intrygujących częściach miasta… rzekłbym wybuchowych… wraz z przyjaciółmi: Hallowellem Richardsem, blondynem kroczącym jak paw; Edwinem Hoytem, cienkim jak tyczka, z placem przedwcześnie posiwiałych włosów, oraz Ellen Swallow, niewiastą o ostrych rysach i męskich dążeniach. Marcus poczuł, jakby uderzył go podmuch wiatru. Żałował, że jest z nim Hammie. Musiał być ostrożny w jego towarzystwie. – Coś za jeden? – powtórzył Marcus tak łagodnie, jak potrafił. – Powiedz, co wiesz. – Poprosiłem dwa razy, żeby się pan przedstawił. – Jestem aniołem zemsty. Mój język to miecz płonący. Marcus skinął Hammiemu, żeby poszedł bez niego, ale ten stał twardo u jego boku. – Panie – rzekł Marcus – nie mam zwyczaju rozmawiać zagadkami. Odnoszę

wrażenie, że wygłasza pan zawoalowane groźby. Chciałbym wiedzieć dlaczego. – Nic nie jest zawoalowane, chłopcze. Powiesz mi, co wiesz? Co znaleźliście, wpływając żaglówką między wyspy? – Jaką żaglówką? – spytał Hammie. Byli śledzeni. Jak długo? – Nie wiem, o czym pan mówi – odrzekł ostrożnie Marcus, wskazując głową budynek Instytutu. – Jak pan widzi, jestem tylko studentem college’u. – Jesteś fabrycznym łobuzem, który przebrał się w poważane szaty studenta! – O co chodzi temu jełopowi, Mansfieldzie? – zapytał Hammie. – Chcesz, żebym poszedł po profesora Runkle’a? – Nie! – odparł stanowczo Marcus. – To nie będzie konieczne. – Jeśli coś przede mną ukrywasz, zadbam, żeby zostało to ujawnione opinii publicznej – ostrzegł nieznajomy. – Obiecuję. Marcus spojrzał pytająco na intruza. – Ujawnię, że ty i twoi kompani wściubiacie nos w cudze sprawy – ciągnął dalej tamten. – A wtedy będziecie zmuszeni się oczyścić. – Słuchaj, mam dość tego straszydła – wtrącił się Hammie, podnosząc głos. – Nie podchodź bliżej! – warknął nieznajomy, zasłaniając ramieniem okaleczoną twarz. Hammie ruszył w kierunku obcego, ale Marcus go powstrzymał, jednocześnie poruszony i zirytowany głupią odwagą kolegi. – Dopadnę cię przy pierwszej okazji. Nieznajomy się odwrócił, z zaciekawieniem spojrzał na gmach Instytutu, a później wyszedł na ulicę i uniósł rękę. Po chwili z klekotem nadjechał okazały powóz zaprzężony w czarne i białe rumaki. Woźnica był tak nijaki, jak barwny jego pan. Nieznajomy w kapturze wskoczył do środka, nie oglądając się, i odjechał. – Gadaj! O co w tym wszystkim chodzi?! – powiedział Hammie.

Księga trzecia GEOLOGIA I GÓRNICTWO

26 NUMER DZIESIĘĆ 1. Znaleźć dwie liczby – całkowite, ułamkowe lub niewymierne – dokładnie określające stosunek średnicy do obwodu koła. 2. Znaleźć konstrukcję geometryczną, której bok będzie równy obwodowi okręgu lub odwrotnie, znaleźć średnicę koła, którego obwód będzie równy danej linii prostej. 3. Dowieść w sposób teoretyczny i praktyczny, że podczas zmiany sposobu poruszania korby z obrotowego na posuwisto-zwrotny dochodzi do utraty ruchu. 4. Stworzyć konstrukcję geometryczną objaśniającą budowę sześcianu za pomocą jedynie linijki i kompasu. 5. Udowodnić, że promienie światła różnej barwy rozchodzą się z różną prędkością. 6. Użyć jako siły napędowej elektryczności zamiast ciepła, z równą lub większą wydajnością, wykorzystując dowolną ze znanych metod jej wytwarzania. 7. Skonstruować maszynę latającą, dzięki której człowiek zdoła unieść własny ciężar, pokonując siłę ciążenia. 8. Zmienić pospolite metale w złoto lub srebro, lub choćby żelazo w miedź, czyli ogólnie jeden prosty metal w drugi. 9. Określić skład starożytnego materiału wojennego zwanego „greckim ogniem”, którego Grecy używali do obrony Konstantynopola. 10. Skonstruować samonapędzającą maszynę, której efekt działania będzie wystarczająco duży, aby odtworzyć pierwotną siłę napędową – krótko mówiąc, maszynę zdolną działać w nieskończoność. 11. Opracować miksturę, która wyleczy wszystkie choroby lub w sposób pewny wydłuży życie. 12. Zbudować niewyczerpaną baterię galwaniczną, która nie będzie zużywać cynku ani kwasu. 13. Sformułować wzór pozwalający znaleźć liczby pierwsze w dowolnym

przedziale liczbowym. Lista została opatrzona tytułem Nierozwiązane problemy – W. EDWIN HOYT. Bob umieścił ją na ścianie laboratorium obok tablicy z PRZEKLEŃSTWAMI Ellen Swallow. Edwin wybrał problem numer pięć, a Ellen sześć i oczywiście jedenaście. Deszcz dudnił głucho o górne szyby, gdy Marcus odczytywał kolejne punkty z listy. Na niebie ukazał się błysk, a po nim z dworu doleciał huk gromu. Postanowił wybrać numer dziesięć i zapisał obok swoje inicjały, gdy czekali przybycia Boba na ich naradę. Może Hammie czuł się zakłopotany, że stracił zimną krew podczas spotkania z zakapturzonym mężczyzną, lub zwyczajnie się znudził, bo tego popołudnia więcej się nie pojawił, co dało pozostałym okazję do otwartej rozmowy podczas przerwy. Marcus odparował pytania Hammiego, powiadając, że nigdy wcześniej nie widział obcego, i powrócił do nudnych szczegółów pracy nad poprawą programu, żeby odwrócić jego uwagę. – Wynalazcy, odkrywcy i włóczykije! Praktykanci i rycerze probówki! Dzięki wam odnieśliśmy znaczący sukces, przyczyniając się do ochrony ludności Bostonu! – oznajmił po powrocie Bob ironicznie oficjalnym głosem. – Mówiąc krótko: odkryliśmy substancję chemiczną podobną do tej, której użyto w dzielnicy handlowej, mamy też namacalny dowód tego, jak przeprowadzono atak w Zatoce Bostońskiej. Myślę, że pan Mansfield mógłby wykształcić skrzela, tak długo bawił wśród rekinów i syrenek. Edwin się roześmiał, ale Ellen nie poszła jego śladem, bo nie miała takiego zwyczaju. Nie zaśmiał się też Marcus. – Co się stało, Mansfieldzie? Jesteś dziwnie zamyślony – rzekł Bob, strzepując krople deszczu z kapelusza. – Zastanawiam się nad następnym krokiem – odrzekł Marcus. – Wydarzenia w zatoce i dzielnicy handlowej dzieli od siebie niecały tydzień. Jeśli łotr coś planuje – a musimy to założyć – spóźnia się. – Chciał im powiedzieć o nieznajomym, który go zaczepił, ale się powstrzymał. – Nauki nie można uprawiać w biegu, mawiał Agassiz, gdy nie wyszło mi na pierwszym roku Harvardu – powiedział Edwin. – Uważam, że jesteśmy bardzo bliscy osiągnięcia naszego celu, panowie – przytaknęła Ellen. – Trzeba się tylko wspiąć na kolejną górę, i to krętą

ścieżką. – Czyżby? – odpowiedział Bob. – Dysponujemy argumentami, które opinia publiczna uzna za teorię taką samą, jak hipoteza o istnieniu atomów – stwierdziła Ellen. – Na oko niedającą się udowodnić, jak zadania z listy pana Hoyta. Miasto jest przerażone nie tylko tym, co się stało, ale tym, co może się wydarzyć w przyszłości, jak powiedział pan Mansfield. Aby nas wysłuchano, musimy wyjaśnić, w jaki sposób zebrane przez nas dowody prowadzą do rozwiązania zagadki i naocznie poprawiają sytuację Bostonu. Bob szykował się do wyrażenia kolejnych zastrzeżeń, ale Edwin zapytał: – Jak tego dokonamy, panno Swallow? – Wykonując następny krok, panie Hoyt – odparła Ellen. – Trudno wytworzyć związek baru, którego użyto do rozpuszczenia okien. To mnie niepokoi. Musiał zostać przygotowany w tajemnicy, z użyciem odpowiedniego sprzętu. Marcus skinął głową z entuzjazmem. – Właśnie. Też tak pomyślałem. Pomagam Instytutowi… żeby odpracować stypendium… załatwiam różne sprawy. Od czasu do czasu Instytut kupuje trudno dostępny sprzęt od laboratoriów przemysłowych lub sprzedaje im niepotrzebne substancje. Większość prywatnych laboratoriów znajduje się w tym samym rejonie, w pobliżu fabryk i odlewni, choć ta dzielnica przypomina raczej wyspę. To tutaj! – Marcus podszedł do mapy Bostonu i wskazał południową część miasta w pobliżu Zatoki Dorchester. – Znam ten rejon – powiedziała Ellen. – Mój pensjonat jest niedaleko. Kiedy wysyłałam podania o pracę w laboratorium chemicznym, wszystkie adresy były w tej okolicy. – Szukałaś pracy w firmach chemicznych? – zapytał Bob. Ellen ze znużeniem skinęła głową, zanim odpowiedziała. – Kiedy ukończyłam chemię w Vassar, pukałam do wielu drzwi, ale żadne się nie otworzyły. Postanowiłam szukać pracy w tej dziedzinie, ale nie znalazłam niczego, dopóki profesor Rogers nie odpowiedział na mój list i nie zaprosił za darmo na swoją uczelnię, bez żadnych opłat, bo jestem biedną

wiejską dziewczyną. Wiele prywatnych firm chemicznych z Bostonu odpowiedziało, że nie prowadzą salonu dla pań, że laboratorium nie jest miejscem na piękne jedwabne suknie. Paru odrzekło, że odnoszą się z sympatią do pomysłu kształcenia kobiet, ale sami się tym nie zajmują. – Co ci chodzi po głowie, Marcusie? – spytał Edwin. – Jeśli któryś z nas uda, że szuka pracy, może zdołamy uzyskać informacje o eksperymentach z użyciem związków, które nas interesują. To jedyne takie miejsce w Bostonie, a badacze bacznie się obserwują. – Wyzwanie jest ogromne, zważywszy na liczbę prywatnych laboratoriów! – zauważył Edwin. – Masz lepszy pomysł, Eddy? – spytał Bob. – Nie sądzę. – Niektóre laboratoria znajdują się w prywatnych domach, bez żadnego szyldu, który o tym informuje – przypomniała Ellen. – Poszukiwania mogą się ciągnąć miesiącami i niczego nie dać – upierał się Edwin. Bob skinął głową. – Obaj macie rację. Nie będziemy wiedzieli, gdzie zacząć. Mam lepszy pomysł. Powinniśmy zdobyć listę największych odbiorców sprzętu i chemikaliów od Instytutu, a później znaleźć tych, którzy zakupili składniki potrzebne do wytworzenia fluorku baru, który odtworzyliśmy. To dostarczy nam wskazówek. Oczywiście uda się tylko wówczas, gdy sprawca kupił chemikalia od Instytutu. – Jak zdobędziemy ich listę? – spytała Ellen. – W celu zapewnienia poufności księgi są przechowywane w domu rektora Rogersa w Temple Place – odpowiedział Marcus. – Znam kogoś, kto z radością nam pomoże – powiedział Bob. – A może powinienem rzec, pomoże Mansfieldowi. Marcus, który słuchał go uważnie, niemal podskoczył, gdy to usłyszał. – Bob! Nie chcę jej w to mieszać!

– Czemu nie? Przecież pomogła ci wcześniej! Nikt się nie dowie. Marcus odchylił się do tyłu. – Ujrzała mnie z panną Campbell w operze. Nie sądzę, aby ucieszyła się tym widokiem. – Będziesz miał okazję wszystko jej wytłumaczyć – odparł Bob. – Zakładam, że zdołasz uzyskać informacje. Kto pójdzie do dzielnicy laboratoriów? – spytała Ellen. – Czasami odwiedzam to miejsce w różnych sprawach, więc mogliby rozpoznać, że jestem z Instytutu – odpowiedział Marcus, cofając się pod argumentami Boba. – Obawiam się, że nie zdołam wypowiedzieć jednego zdania roli bez dzwonienia zębami, nawet gdyby miało mi to ocalić duszę – wyznał Edwin. – Zatem zostaję ja – odparł Bob, wydając westchnienie dumy i odrzucając do tyłu swoją bujną czuprynę. – Albo ja – dodała Ellen. Bob wydał stłumiony chichot. – Chce pani iść sama, pani profesor? Przecież jest pani tylko kobietą. – Nie zapomniałam o tym. Kilka razy udało mi się nawet wyjść na ulicę i nie zostać ranną, panie Richards. – Ostatnio w Bostonie bywa niebezpiecznie. – Dwa lata przed wyjazdem na studia odwiedziłam więzienie w Worcester jako misjonarka, panie Richards – odezwała się ponownie Ellen, stając na palcach dla podkreślenia swoich słów. – Sama powiedziałaś, że owe laboratoria nie zatrudnią kobiety – przypomniał jej Marcus. – To prawda – odrzekła Ellen, lekko ustępując. – Da pan sobie radę sam, panie Richards? – Ja?! – spytał ze śmiechem. – Mimo to… – zaczął Marcus.

– Mansfieldzie? Myślisz, że na jedno popołudnie nie mogę się wcielić w aktora? – Wiem, że potrafisz, Bob. Ale znam ludzi, którzy tam pracują. Są z natury nieufni. Ośmielę się zauważyć, że nie lubią studentów. Muszą pracować w tajemnicy, aby ich odkryć nie wykorzystał przedsiębiorczy rywal, bo szybko opróżniłby ich konta bankowe. Jeśli istnieje szansa, aby wzbudzić ich sympatię, powinniśmy z niej skorzystać. Myślę, że panna Swallow może nam w tym pomóc… – Dobrze – przerwał mu niecierpliwie Bob. – Masz jakiś genialny pomysł? Tak czy nie? – Może i mam – odrzekł Marcus – ale najpierw muszę pomyśleć, jak skłonić do pomocy Agnes, żeby dotrzeć do nazwisk, których potrzebujemy. – Zatem bierzesz to na siebie? – spytał Bob. – Tylko tym razem – odrzekł Marcus. Ellen i Edwin wrócili do swoich chemikaliów, a Bob udał się z Marcusem do składziku, gdzie zdjął swoje laboratoryjne ubranie. – Ubierasz się na wizytę w stoczni marynarki? – zdziwił się Bob. – Została jeszcze godzina. – Dzisiaj nie pójdę, Bob – odparł Marcus. – Myślę, że nadarzyła się okazja. Możesz wymyślić jakąś wymówkę, żeby mnie usprawiedliwić? Bob pomyślał chwilę, a później skinął głową. – Jasne. – Nawet nie zapytam jaką. Muszę się pospieszyć, ale zanim wyjdę, możesz mi pomóc z pewną inżynierską robotą. – Świetnie. Jakiego sprzętu będziemy potrzebować? – Kartki i ołówka. Kiedy Marcus naciągał kamizelkę, Bob się pochylił. – Coś cię niepokoi. – O co ci chodzi? – Znamy się od czterech lat, Mansfieldzie…

– Wiem, Bob – przerwał mu Marcus. W myślach nadal ścigał oszpeconego mężczyznę i zastanawiał się, co zrobić. Zakapturzony intruz był osobą, której nie dało się przeoczyć, więc ktoś ich śledził na jego zlecenie albo nieznajomy był niezwykle przebiegły. – Jest coś jeszcze, Bob… – zaczął. Zatrzymał wzrok na rurze głosowej, którą zainstalowali, a później przesunął go w kierunku wiatraka wentylacyjnego. Czy to możliwe, aby podsłuchiwano ich w zaciszu własnego laboratorium? Marcus się zawahał. Jeśli ich śledzono, najlepszym wyjściem było ostrzeżenie wszystkich. Choć miał zaufanie do inteligencji i wiedzy naukowej kolegów, świadomość, że są śledzeni na ulicy, mogła ich wystawić na poważną próbę. Edwin mógłby się bać opuścić budynek Instytutu. Przywykła do przeciwności nieustraszona Ellen mogła oskarżyć każdego mężczyznę, który przeszedł obok, ściągając podejrzenia na całą grupę. Jeśli zaś idzie o Boba, awanturnicza żyłka szpiegowska mogłaby go odciągnąć od głównego celu. Uznał, że w obecnej sytuacji, przynajmniej chwilowo, najlepiej będzie, jeśli sam stawi czoło nowemu wyzwaniu. Miał w głowie zalążek planu, dzięki któremu dowie się więcej o mężczyźnie w kapturze. – Co? – spytał niecierpliwie Bob. – Chodzi o operę? – Taak. Operę. – Powiedziałeś, że spotkałeś pannę Campbell. Marcus wzruszył ramionami. – Nie próbuj mnie oszukać, Marcusie Mansfieldzie. Odgaduję, że była olśniewającym zjawiskiem, promiennym i kwitnącym w osiemnastej wiośnie. – To bardzo piękna dziewczyna… przecież wiesz, Bob. Niestety był tam również Will Blaikie. – Co zrobił ten drań, Blaikie? Założę się, że nie rzekł ani słowa. – Właśnie – przytaknął ze zdumieniem Marcus. – Nic nie powiedział. Sądziłem, że zacznie sprzeczkę lub będzie się niepochlebnie wyrażać o Instytucie, żeby wprawić mnie w zakłopotanie. Zamiast tego uścisnął mi dłoń, jakbyśmy byli przyjaciółmi od serca!

Bob roześmiał się z zadowoleniem. – Skąd wiedziałeś? – zapytał Marcus. – Posłuchaj, to niepisana zasada w szanowanych kręgach Bostonu. Gdyby choćby przez chwilę zachował się nieuprzejmie wobec ciebie, gdy towarzyszyłeś pannie Campbell, sam usunąłby się ze świata, który zamieszkują, stał się na wieki skalany wulgarnością w oczach tych, którym pragnie się podobać. Kiedy zostaniesz zaproszony do ich kręgu, możesz swobodnie się w nim poruszać. Moje gratulacje. – Z jakiego powodu? – Marcusie Mansfieldzie, wystąpiłeś pan jako bostoński dżentelmen, ze wszystkimi korzyściami i przywilejami, które na niego czekają. Marcus zamilkł na chwilę, żeby się nad tym zastanowić, a później pstryknął placami w czapkę. – Zatem Blaikie nie będzie uważał studentów Tech za swoich wrogów. – I tu się mylisz, Mansfieldzie. Gwarantuję ci, że jest jeszcze bardziej wściekły, od kiedy wrzuciliśmy go do rzeki.

27 THEO – Odpowiedź brzmi: nie. Kategorycznie nie! Ile razy mam ci powtarzać? Codziennie to samo… – Ale proszę pana – nalegał młodzik. – Wyzdrowiałem na tyle, aby wrócić do pracy! Przysięgam! – Posłuchaj mnie, Leo. Nawiasem mówiąc, cóż za nikczemność zostać nazwanym od papieża! – Mam na imię Theo, proszę pana. – Ach! – Dyrektor banku zmarszczył brwi, na chwilę hamując wzburzenie. – Młodzieńcze, za długo wystajesz przed naszym bankiem z tymi kalekimi dłońmi. – Chciałem panu pokazać. Bardzo szybko się goją. Są tak dobre jak nowe, panie. – Pokaż. Theo próbował unieść prawą rękę, ale można było odnieść wrażenie, jakby do każdego palca był przywiązany niewidoczny mały ciężarek. Knykcie opadły poniżej nadgarstka, a czubki palców zadygotały. – Wystarczy! – krzyknął dyrektor, przerywając gestem pokaz uschłej dłoni. – Zmiataj stąd, młodzieńcze! To bank, a nie przytułek dla kalek! – Ale proszę pana. Jeśli pan Goodnow tu jest, proszę go spytać… – Goodnow nie widzi na lewe oko. Cyklopi są jeszcze bardziej bezużyteczni od ciebie! Chłopcze, nikt w Bostonie nie chce, żeby widok twojej chromej ręki lub chore oko tego spotniałego wieprza Goodnowa przypominały mu o tamtym dniu. Ruszyliśmy dalej, powinieneś postąpić podobnie! Noś głowę wysoko!!! Theo został sam pośrodku banku, który kiedyś uważał za własny w takim samym stopniu, w jakim należał do dyrektora lub eleganckich dżentelmenów, jak biedny pan Cheshire, którzy trzymali pieniądze w jego sejfach. Miał ochotę zapłakać, ale nie chciał dać satysfakcji odźwiernym, którzy spoglądali na niego

twardo ze swoich miejsc, mając świadomość, że przed wypadkiem był lepszy od wielu z nich. Co miał teraz począć? Czmychnął chyłkiem z banku Front Merchants i zaczął schodzić po schodach, lamentując nad swoim trudnym położeniem oraz nad tym, że w wieku czternastu lat jego kariera dobiegła końca. Miał jednak w sobie zbyt wiele hartu, aby tak łatwo skapitulować. Przez chwilę czuł się jak cierpiąca rozgwiazda, wyrzucona na plażę przez złą falę. Otrząsnął się z przygnębienia. Jeszcze im pokaże, jak bardzo się mylą! (Na chwilę odzyskał odwagę, by po chwili ponownie ją stracić.) Czuł się powolny i otępiały, bezużyteczny, jak oświadczył dyrektor. Była dopiero szesnasta, ale ciemne niebo sprawiało wrażenie, jakby nad ulicą zapadła noc. Przechodnie go poszturchiwali, jakby byli wśród nich ziejący nienawiścią bankowi odźwierni czekający, aby odszedł i ustąpił miejsca silniejszym. Pojawiło się też inne wrażenie, jeszcze bardziej nieprzyjemne od tego, które towarzyszyło byciu ignorowanym – wrażenie, że ktoś go śledzi. Przyspieszył kroku. Nie miał przy sobie niczego, co można by ukraść, ale nie mógł się też bronić przed atakiem złodziei. Nie tą ręką. Wyobraził sobie, jak znikąd pojawiają się złoczyńcy i pozbawiają go mizernego dobytku. Nadal był jednak szybki i teraz to wykorzystał. Znał też krótkie kręte uliczki w centrum Bostonu. Skręcił na rogu i zbiegł w dół rzędem drewnianych stopni. Schody prowadziły do mrocznej alejki, której nie było na żadnej z miejskich map, bo nikt nie pragnąłby jej znaleźć. Kiedy dotarł na dół, usłyszał, jak wali mu serce, i spróbował się uspokoić, biorąc głęboki oddech. Takie zachowanie było niedopuszczalnie. Nie u chłopaka znanego z dzielnego, awanturniczego ducha. – Do diabła z tym wszystkim! – krzyknął z rozpaczą, a później usiadł u dołu schodów i zaczął płakać. Kiedy zebrał się w sobie i wstał, żeby odejść, w górze z mroku wyłoniła się jakaś postać. Theo cofnął się w alejkę. Kiedy postać wykonała następny krok, Theo uczynił podobnie. Twarz mężczyzny była zasłonięta grubym kapturem, więc dopiero gdy Theo nie miał dokąd uciekać, ujrzał przerażającą twarz pełną

blizn i martwej tkanki. – To pan! – zawołał z radością. – A niech mnie! Pan Cheshire! Tamten się nie uśmiechnął, choć opuścił kaptur. – Poznałeś mnie – rzekł beznamiętnym głosem. – Oczywiście, proszę pana! Zawsze chlubiłem się tym, że każdego rozpoznam. Każdego, kto kiedykolwiek przekroczył próg Front Merchants. Że go rozpoznam i należycie przywitam. Słyszałem wszak, że pan nie żyje! – Jak widzisz, jeszcze nie umarłem. Słuchaj, Theophilusie, jest pewna drobna sprawa, o której musimy pogadać. – Jaka, panie? – spytał Theo, zaniepokojony lodowatym tonem maklera. – Doszły mnie słuchy, że wspomniałeś o mnie jakimś wścibskim intruzom. – Intruzom? – powtórzył zmieszany Theo. – Skądże! Rzekłem tylko kilku studentom, że był pan znanym maklerem i wielkim człowiekiem. To wszystko. – Widzisz, chłopcze, mam teraz nowe zadanie w życiu. – Może mógłbym się na coś przydać, panie? Mógłbym z panem pójść? Odnajdę tamtych i udam, że jestem ich przyjacielem. Zrobię to dla pana. Dowiem się wszystkiego, co wiedzą. – Poczuł się niemal tak, jakby ponownie był gońcem bankowym. Prawie. Cheshire od niechcenia zlustrował go wzrokiem. – Czy zraniłeś się w rękę tamtego dnia? W banku? – Tak, panie. – Theo skinął głową. – To nic poważnego, przysięgam! Niebawem ręka wyzdrowieje, będzie lepsza niż dawniej. Już jest lepiej! Gdybym musiał, mógłbym stanąć do walki na pięści. Tymczasem staram się nosić głowę wysoko. Cheshire chwycił chromą rękę Theo szybkim stanowczym ruchem. – Zdrowa?! Jest kaleka i odpychająca, chłopcze! Oto jaka jest! Obaj jesteśmy tym, kim jesteśmy. Jednak ja zamierzam zrobić coś w tej sprawie. Pragnę się zemścić, ale by to uczynić, muszę pozostać w cieniu. – Co pan robi, panie Cheshire? – jęknął Theo, krzywiąc się z bólu i dygocząc. – Powiedziałem im tylko, że jest pan wielkim człowiekiem!

Mężczyzna wyjął sztylet z poły płaszcza. Chwycił drugą rękę Theo za nadgarstek i umieścił nad nią ostrze. – Panie Cheshire! – krzyknął chłopak. – Pomagasz studentom, przyznaj się! Starasz się pomieszać mi szyki?! – Nie! – zakwilił Theo, próbując się wykręcić. – Za dużo gadasz! Za dużo wiesz! Zobaczymy, czy nauczysz się trzymać język za zębami, kiedy stracisz parę palców zdrowej ręki! Twoi przyjaciele będą następni! Theo krzyknął z całych sił, ale okrzyk przerażenia został zagłuszony przez obojętny szum miasta.

28 NIERUCHOMA PARA Idąc z przyjaciółkami pod wspólną parasolką i trzymając się za ręce, Agnes Turner nie odrywała wzroku od ścieżek na błoniach, choć wiedziała, że on jest zajęty w Instytucie. Chociaż w chwili zagrożenia ujął ją za rękę w bibliotece Temple Place i podał jej ramię nad zatoką, w natłoku skrytych myśli cały czas ją trzymał i całował bez końca. Spoglądała w jego blisko osadzone, przeszywające zielone oczy. W czasie tych wycieczek wyobraźni nie tylko miała czuły kontakt z panem Mansfieldem – z Marcusem – ale stawała się nieustraszona i niezależna, była panią własnego losu i losu innych, opanowana i kompetentna jak on. Nie powiedziała o tym żadnej ze służek – nawet kuzynce Lilly, choć musiała użyć całej siły i woli – gdy jadły wspólnie posiłek w piwnicy domu Rogersów, a inne dziewczęta plotkowały jedna przez drugą. Gdyby powiedziała, wszelkie rozmowy by ucichły! Ryzyko było zbyt duże. Lilly plotkowała z każdym, kto chciał słuchać, oprócz tego Agnes podejrzewała, że kuzynka chciałaby mieć pana Mansfielda dla siebie… Z drugiej strony, gdyby wymienić wszystkich chłopców, na których Lilly skierowała swoje zalotne brązowe oczęta… Cóż, brzydko było myśleć tak o Lilly, która była przyzwoitą dziewczyną, nawet jeśli miała silną skłonność do zazdrości. Agnes powiedziała o tych sekretnych uczuciach tylko jednej osobie: swojej najmłodszej siostrze, Josephine, która miała zaledwie dziesięć lat i nie rozumiała spraw siedemnastoletniej dziewczyny. Musiała się komuś zwierzyć, a Josephine była godna zaufania, przysięgła, że dochowa tajemnicy. – Jeśli szepniesz o tym komuś, nigdy się do ciebie nie odezwę, kochana Josie! – Przysięgam! Nigdy, droga Aggie! Kochasz go, prawda, Aggie? – spytała później Josephine. – Jesteś za mała, żeby pytać o takie rzeczy! Prawie go nie znam. Naczytałaś się powieści – odrzekła Agnes, jak jedna z zakonnic w kościele lub Lilly, ale po chwili dodała: – Myślę, że kiedyś mogłabym go pokochać.

– Skąd wiesz? – Widzisz, Josie, mam wrażenie, jakbym zawsze go znała w głębi serca. Jak tę piosenkę, którą nauczyłaś się grać na pianinie, a później nie musiałaś jej zapamiętywać, żeby zagrać następnym razem. Nie miał nikogo, kto by mu pomógł, nie miał ojca, któremu mógłby zaufać, ale zawierzył mnie. Czy była dumna, uważając się za bardziej wyjątkową od innych? Ksiądz mówił dziewczętom, by zadawały sobie to pytanie po każdej niedzielnej mszy. Teraz Agnes zadawała je, gdy rozmyślała o nowym przyjacielu. Czuła – nie mogła na to nic poradzić – że zasługuje na uwagę Marcusa Mansfielda bardziej niż Lilly lub ta piękna rywalka w operze. Czy czyniło ją to dumną? Nie była taka jak inne dziewczęta, które płonęły na widok każdego mężczyzny, jakiego ujrzały, nawet nowego księdza w kościele. Guwernantki i piastunki miały więcej doświadczenia w miłości od służących lub dziewcząt kuchennych, choć zwykle niewiele je przewyższały. Od pierwszej chwili ich krótkiej rozmowy Marcus okazał szczere zainteresowanie jej myślami i troskami, a nie jedynie kształtem warg i fryzurą, i za to tylko oddałaby mu serce. – O czym myślisz, Aggie? – spytała Lilly. – Przepraszam – odrzekła Agnes. – Nie słuchałaś Mary? Czemu twoje policzki są takie pąsowe? Gdzie bujasz myślami? – spytała podejrzliwie kuzynka, gdy szły przez błonie. – Może kupimy parę cukierków u tej handlarki sprzedającej jabłka pod starym drzewem, zanim wrócimy przed wyznaczoną godziną? Agnes było to obojętne, ale się zgodziła, więc Lilly i Mary odeszły w wiadomej sprawie. Agnes została w tyle. Kawałek papieru przeleciał nad jej głową, wdzięcznie zawirował w powietrzu i wylądował u stóp. Rozejrzała się wokół i nie widząc nikogo znajomego, wsunęła kartkę do kieszeni. – Aggie, chodź tutaj! Którego chcesz? Odkrzyknęła coś w odpowiedzi i upewniwszy się, że przyjaciółki są zajęte, zaczęła się powoli wycofywać. Poczuła na czepku kilka cięższych kropel deszczu. W końcu ruszyła biegiem, co samo w sobie było aktem odwagi, zważywszy na długość spódnicy. Była zadowolona, że wyrwała się spod straży

swoich towarzyszek. Skręciła w kierunku Tremont Street biegnącej obok błoni, minęła stary cmentarz i weszła do parku jeleni, gdzie dwa odważniejsze zwierzęta podeszły do bramy, żeby trącić ją nosem. Przyklęknęła, aby pogładzić ich silne karki i uszy i powiedzieć, jakie są urocze. Później deszcz przestał padać, jakby dla Agnes i dwóch jeleni, i ujrzała na sobie cień. Podniosła się i odkryła, że stoi w odległości kilku centymetrów od Marcusa Mansfielda. W pierwszej chwili zwróciła uwagę na jego zapach. Zapach smaru zmieszanego ze spalinami maszyn, czysty i prosty. – Skąd wiedziałeś, gdzie mnie znaleźć? – spytała. – Powiedziałaś, że gdy Rogersowie wyjechali do Filadelfii, pracujesz do piętnastej. Obserwowałem, jak wychodzisz tylnymi drzwiami, ale chciałem z tobą mówić na osobności. Czy twoje koleżanki widziały, dokąd poszłaś? – zapytał. – Nie, nie sądzę. – Zdała sobie sprawę, że straciła oddech, nie dlatego że biegła, ale dlatego że go ujrzała. – Nie, na pewno nie. Okazało się, że w tym stroju mogę biec szybciej, niż sądziłam. Jeśli mam odpowiednią motywację. – Dobrze. Pobiegnijmy razem – powiedział i ujął ją za rękę. – Panie Mansfield! Co pan wyprawia? Marcus trzymał parasolkę nad ich głowami. Minąwszy ogród publiczny, zwolnili do energicznego marszu i weszli na Boylston Street, jedną z alei, które prowadziły przez surową, ale osobliwie piękną dzielnicę Back Bay. – Co to wszystko znaczy? – spytała Agnes, zatrzymując się na schodach Instytutu. – Powiedziałaś, że zawsze chciałaś zobaczyć, jak jest w środku – odparł i wspiął się na szczyt schodów. – Nie mogę tam wejść. – Dlaczego? – Bo nie mam upoważnienia! Po pierwsze, nie jestem studentką! – Ale ja jestem! – odparł Marcus, schodząc na dół i ujmując jej dłonie, jakby chciał ją nakłonić do tego samego. – Zaufaj mi, dobrze?

– Zgoda – odrzekła cicho, zmieniając postawę. – Zastanawiam się tylko, czy powinnam, po tym co widziałam w operze… – Musiałem dotrzymać towarzystwa koledze – odrzekł potulnie Mansfield. – Hammiemu, wiesz… – dodał. – I tej pięknej damie? Mogłaby zawrócić w głowie każdemu studentowi. – Mnie już zawrócono w głowie, panienko Agnes. Kiedy tylko panienkę ujrzałem. Mruknęła sceptycznie, ale pozwoliła mu zaprowadzić się po schodach. – Nie wiem, czy to rozsądne – usłyszeli podniecony kobiecy głos i przed gmachem Instytutu pojawiła się postać osłonięta czarną parasolką. – Lilly! Co tu robisz?! – spytała Agnes, nie mogąc ukryć zaniepokojenia. – Witam, panno Maguire – przywitał się Marcus, dotykając brzegu kapelusza. Lilly przeszła obok frontowych stopni i zawróciła, lustrując gmach niczym rzeczoznawca budowlany i rozkoszując się chwilą. – Panie Mansfield, powinien pan wiedzieć, że służki z szanowanych bostońskich domów nie mogą być widywane z obcym mężczyzną bez przyzwoitki. Gdyby rodzina Rogersów się o tym dowiedziała, z pewnością wyciągnięto by konsekwencje. Aggie, kiedy zauważyłam, że zniknęłaś, wypatrzyłam cię z oddali. Wypatrzyłam i poszłam za tobą. Mam nadzieję, kuzynko, że docenisz trud, który sobie zadałam przez wzgląd na ciebie. – Oczywiście, Lilly. Dziękuję – odpowiedziała Agnes, chociaż miała ogromną ochotę wepchnąć Lilly w błoto. Mimo to kuzynka Lilly miała rację. Agnes nie powinna tu być, szczególnie sam na sam z mężczyzną. – Cóż, skoro już tu jesteśmy, może oprowadzi pan nas obie? A to mi nowina – powiedziała Lilly. – Niech pan idzie pierwszy, panie Mansfield, abym mogła odprowadzić pannę Turner do Temple Place, zanim zauważą naszą nieobecność. Marcus spojrzał na Agnes, szukając pomocy, ale co mogła rzec? Wzruszyła przepraszająco ramionami i pokręciła głową. – Proszę za mną, drogie panie – rzekł wesoło, ukrywając irytację, którą

odczuwał z powodu niechcianego towarzystwa. Przeszły obok niego i weszły do środka frontowymi drzwiami. Kiedy minęli westybul i dolny hol, a następnie weszli na klatkę schodową, Agnes z ulgą i zdumieniem stwierdziła, że budynek sprawia wrażenie opustoszałego. – Gdzie się wszyscy podziali? – zapytała. – Cały college udał się na wycieczkę do stoczni marynarki. – Nawet panna Swallow? – Wolałbym nie być mężczyzną, który powie pannie Swallow, że nie może pójść na wycieczkę. Udała się razem ze wszystkimi. Przez następne dwie godziny gmach jest do naszej wyłącznej dyspozycji. Może z wyjątkiem pana Fogga, woźnego, ale on i ja jesteśmy w dobrej komitywie. – Na pewno spostrzegą pana brak i dostanie pan reprymendę. – Mój przyjaciel, Bob, wymyśli coś, żeby moja nieobecność nie została zauważona. Nie jesteście zbyt zmęczone, żeby wspinać się po schodach, drogie panie? – W najmniejszym stopniu, panie Mansfield – odrzekła stanowczo Lilly, przyspieszając kroku. Dotarły na drugie piętro i zostały oprowadzone po laboratoriach chemicznych. Z każdym krokiem Agnes czuła się bardziej swobodnie, ale twarz Lilly stawała się coraz bardziej napięta, jakby otaczały ją potwory. Marcus ostrzegł gości, żeby niczego nie dotykać, ale Lilly wyglądała tak, jakby miała zamiar podnieść każdy szklany słój i karafkę, badać mikstury i ogłaszać na przemian, jakie są podejrzane lub brzydkie. Zachowywała się raczej jak dziecko niż przyzwoitka. Jej komentarze stały się bardziej surowe, kiedy Marcus i Agnes pogrążyli się we własnej rozmowie. Kiedy Marcus tłumaczył Agnes, jak można zademonstrować właściwości węgla w gazie oświetleniowym, umieszczając świeczkę we wnętrzu szklanego cylindra wyposażonego w mały komin, jego spokojny głos przerwał przeszywający wrzask. – Co się stało, Lilly? – zapytała Agnes. Lilly spojrzała na swoje odbicie w szklanym pojemniku, by wypuścić go z rąk i rozbić na kawałki.

– Ach, Agnes! Ja… ja… ja jestem Murzynką! – wykrzyknęła, zalewając się łzami i przypadając do piersi kuzynki. Kiedy Agnes uprosiła ją, by zabrała ręce, okazało się, że twarz Lilly poczerniała. – Co się stało, Lilly? – Nie wiem! On to zrobił! Żeby się mnie pozbyć! Żeby zostać z tobą sam na sam w niecnych celach! – załkała. Marcus podszedł do szafki za Lilly i po jej zbadaniu podniósł szklaną karafkę, która miała luźną pokrywkę. – Panno Maguire – powiedział. – Czy używa pani perłowego pudru? Lilly skinęła głową przez łzy. – Puder perłowy – ciągnął dalej Marcus – zawiera bizmut. Siarkowodór powoduje, że tlenek bizmutu czernieje. Czy przystawiła pani tę karafkę do twarzy? – Chciałam sprawdzić, jak pachnie – odrzekła Lilly. – Tlenek biz… mutu… Pan jest czarodziejem, Mansfieldzie, a ja zostałam strasznie oszpecona! Proszę sprawić, żeby moja twarz natychmiast zbielała! Przynieś mi pan ręcznik i wodę! – Obawiam się, że to nie pomoże. Tylko czas usunie efekt, panno Maguire. Do jutra rana… – Do rana?! Przez całą noc mam być jak ta Murzynka? – Ach, Lilly! Nic ci nie będzie, obiecuję! – powiedziała Agnes, choć nie mogła ukryć, że czuje się uradowana takim obrotem sprawy. Marcus pociągnął za sznur, aby wezwać Darwina Fogga, który obiecał odwieźć przerażoną dziewczynę do domu powozem Instytutu. Pozbywszy się intruza, Agnes spojrzała na Marcusa i oboje wybuchnęli pełnym poczucia winy śmiechem. Marcus zaprowadził Agnes do sali o dużych arkadowych oknach, gdzie na stołach i platformach stały różne dziwne urządzenia. Wyjaśnił, że gdy prace zostaną zakończone, będzie to pierwsze laboratorium fizyczne w kraju, które wyniesie naukę eksperymentalną na nowe wyżyny.

– Cóż to takiego? – zapytała Agnes, wskazując maszynę wyposażoną w dwa duże szklane dyski z poziomymi mosiężnymi prętami, zamontowane na drewnianej podstawie. – To maszyna elektryczna – wyjaśnił Marcus. – Bardzo dobra. Po pokręceniu korbą talerze wytwarzają elektryczność. Guma ją zatrzymuje, a mosiężne drągi stają się przewodnikiem. Niech panienka popatrzy. Zaprowadził ją do fonautografu, maszyny, którą zbudowali wspólnie z Edwinem, i zaczął kręcić korbą z wyraźną dumą. – Widzisz tubę z tej strony. Służy do chwytania dźwięków. Tu jest rodzaj stalówki, która zapisuje obraz każdej wibracji membrany – może to być głos, śpiew lub dźwięk butów studenta pierwszego roku, który wychodzi z pracowni w tym samym czasie, gdy wchodzą ci z drugiego. Nawet drgania powietrza. – Drgania powietrza?! To fantastyczny pomysł. Chwytanie powietrza. – To marzenie – powiedział. – Owo urządzenie może pewnego dnia zastąpić wszelkie rodzaje stenografii, dostarczając nam fotografii, dzięki której będzie można odtworzyć charakterystyczny głos każdego. – Wyobraź sobie, że udałoby się zapisać śpiew Jenny Lind dla pokolenia naszych dzieci! Na twarzy Agnes pojawił się uśmiech. Nagle słowa nasze dzieci i ich niezamierzona konotacja zawisły nad nią jak chmura. Przygryzła wargi, nie wiedząc, czy powinna go przeprosić, ale Marcus z galanterią poszedł dalej, nie nawiązując do jej słów. – Czy pan wie, panie Mansfield, że słyszałam o panu, zanim go poznałam? – Naprawdę? – Tak. Kiedy zaczęłam pracę u Rogersów, usłyszałam, jak profesor opowiada o panu komuś z Nowego Jorku, pytającemu o studentów college’u. Powiedział: „Marcus Mansfield to Tech”. Że jest pan kimś, kto zaszedł tak daleko, choć nikt się tego nie spodziewał. Że nikt nie sądził, że pan się tak rozwinie. – Oby faktycznie tak było. Dziękuję, że mi o tym powiedziałaś. Spójrz – rzekł, podając jej kawałek cienkiego czarnego papieru przypominającego membranę, z białymi krzywymi liniami przebiegającymi wzdłuż jego długości.

– Co to jest? – Zapis naszej rozmowy sprzed chwili. Widzisz, to setki, a nawet tysiące wibracji rozmaitych dźwięków. Skoro powiedziałaś, że chciałabyś zobaczyć więcej naukowego sprzętu, pomyślałem, że mógłbym ci zademonstrować maszynę z dyskami elektrycznymi. – Ach! Proszę! Marcus pokazał jej dwie figurki, które ze sobą przyniósł, wyrzeźbione przez Franka, kiedy siedzieli w więzieniu, przedstawiające młodego mężczyznę i kobietę. Postawił figurki na metalowym talerzu, a u góry umieścił dysk pełniący rolę głównego przewodnika maszyny. Kiedy ją uruchomił, dwie figurki się uniosły, przyciągane przez dysk, a następnie zwróciły ku sobie. Opadały i unosiły się, wirując wokół siebie jak w tańcu. – Przyciąga je elektryczność! – Figurki stały się przewodnikami – poprawił ją. – Kiedy elektryczność zanika lub się rozładowuje, powracają na poprzednią pozycję, ale są ponownie przyciągane przez prąd elektryczny. Spójrz na to… – powiedział, przestawiając coś w maszynie. Kiedy tym razem pokręcił korbą, tancerze zaczęli wirować w drugą stronę. – Sprawiłeś, że tańczą w odwrotnym kierunku. – Dokładnie. Odwróciłem kierunek przepływu prądu elektrycznego. Podobna zasada została wykorzystana w telegrafie. Operator kontroluje przepływ prądu zależnie od kierunku, w którym ma powędrować ładunek. W naszym pokazie zmiana kierunku przepływu prądu powoduje, że figurki mężczyzny i kobiety obracają się w drugą stronę. – Wymyśliłeś czarujący taniec! – Moje stopy nie zdołałyby tak zatańczyć, panienko Agnes! Szkoda, że nie mamy muzyki dla naszych małych tancerzy. – Nie trzeba! To cudowne! Może mi pan pokazać jeszcze jakieś urządzenie? – Może pani zaciągnąć kotary? Agnes się zawahała. Pomyślała o wycieczce i o tym, że nie były to normalne okoliczności, i zrobiła to, co zwykle byłoby zakazane. Kiedy zaciemnili pokój,

Marcus zmienił ustawienie tańczących figurek, a później kazał jej pokręcić korbą. Kiedy to zrobiła, czując w swoich palcach całą potęgę nauki, figurki podjęły taniec na nowo, tym razem w ciemności, tak że widać było elektryczne iskierki, które między nimi przepływały. Po zakończeniu pokazu wyprowadził ją z gmachu i powiódł na zewnątrz. Szli, trzymając się za ręce, przez zakurzone równiny, które pewnego dnia miały się zaroić najwspanialszymi muzeami, hotelami i rezydencjami w całym Bostonie. Marcus zaprowadził ją do wozów służących do transportu ładunku – „brudnych wozów”, jak je nazywano w Back Bay, które dzień i noc przewoziły żwir. Spojrzeli na gigantyczne parowe koparki, które tak ją fascynowały, gdy była dzieckiem. Stojące nieruchomo, przypominały konie pijące wodę. Robotnicy musieli zaczekać, aż przestanie padać. – Nie mów ojcu, że tu byłaś – powiedział ze śmiechem Marcus. – Nie powiem – odrzekła bardziej poważnie, niż zamierzała. – Nie chcę, żeby się na ciebie gniewał. Załatwiłem dorożkę, która zawiezie cię niedaleko Temple Place, aby nie tracić czasu. Przez wzgląd na inne służebne. Słuchaj, Agnes, muszę cię o coś poprosić. – Słucham – odpowiedziała z bijącym sercem. – Potrzebuję twojej pomocy w pewnej ważnej sprawie. Zrozumiała, że chce mówić o interesach, i mimo rozczarowania wzięła się w garść. – Niech pan mówi, panie Mansfield. Marcus wyjaśnił, że potrzebuje listy osób i firm, które w ciągu ostatnich miesięcy zaopatrywały się w konkretne związki chemiczne z nadwyżek Instytutu. Dodał, że księgi są trzymane w Temple Place. – Nie poprosiłbym, gdyby nie chodziło o coś bardzo ważnego. To nam pozwoli doprowadzić do końca dzieło profesora Rogersa. – Widzę, że nie siedzisz pan bezczynnie! Robisz coś! – powiedziała z podziwem. – Wiem, gdzie są owe księgi, ale będę potrzebować pańskiej pomocy, by rozszyfrować ich oznaczenia. – Udzielę ci wszelkich niezbędnych informacji.

– Odkrył pan, jak doszło do katastrof? – Jesteśmy już blisko. Jeśli zaś idzie o powód, dla którego ktoś miałby czynić takie straszne rzeczy, może się on kryć w religii. W światłach i cieniach duszy. – Od ósmego roku życia przystępuję do spowiedzi, więc doskonale to rozumiem. To dziw, ile złych uczynków człowiek popełnił w ciągu niecałych dziesięciu lat. Tak czy owak tata nie pozwala, aby siostry dowiedziały się o katastrofach, dlatego skonfiskował wszystkie gazety. Oczywiście w Temple Place gadają o tym wszystkie służebne. – Rozumiem, dlaczego twój tata nie chce, żeby rozmawiano o tym w domu. To robota diabła. Myślę, że już ustała – dodał, wyciągając rękę i składając parasol. – Trzeba być bardzo rozważnym, przypisując człowiekowi diabelską robotę. – Dlaczego? – Ludzie mówią to samo o Tech, prawda? – Tak sądzę – odrzekł w zamyśleniu. – Czy na terenie Tech jest kaplica? – Naszymi kaplicami są laboratoria – odpowiedział. – Naprawdę?! – Tu nie chodzi o przekonania religijne. Mój przyjaciel, Edwin, nosi ze sobą Biblię, żeby czytać w wolnych chwilach. – Co to za uczucie chodzić do college’u? – Wiesz, że w kraju jest kilka college’ów dla kobiet? – Jestem w takim wieku, że za rok lub dwa mogę się postarać o pracę piastunki do dziecka, oczywiście jeśli zostanę przyjęta. Później poślubię uczciwego katolickiego mężczyznę lub wybiorę drogę pobożności. – Pobożności? – Miałam na myśli wstąpienie do klasztoru… zamieszkanie w zgromadzeniu i zostanie zakonnicą. – Jest panienka na to stanowczo za ładna – odparł Marcus bardzo poważnym głosem.

– Wśród zakonnic jest dużo pięknych kobiet, tylko obcinają włosy i ukrywają je pod czepkami i zasłonami, więc nie można tego zobaczyć. – To wstyd, że masz taki ograniczony wybór. Wzruszyła ramionami z zażenowaniem. – Wiem, że głupio gadam, jak służka wypowiadająca się o poważnych sprawach. – Kuzynka ci to powiedziała? – Jest pan zuchwały, panie Mansfield – odpowiedziała Agnes, kręcąc głową. – Ale to prawda. Zrobiła to. Pan, jak sądzę, nie pozostaje pod wpływem tego, co robią i mówią jego koledzy. – Zbyt często – odpowiedział cicho Marcus. – Jestem pewny. – Lilly powiada, że między mężczyzną i kobietą nie istnieje coś takiego jak przyjaźń. Marcus się roześmiał. – Czy panna Maguire jest taką doświadczoną belle, że wie wszystko o mężczyznach? – Ona uważa, że kobiecie nic po mężczyźnie, który nie chce nawiązać romansu. – Rozumiem. Mówiła coś o mnie? – Tak. Że nie jesteś pan katolikiem, dlatego nigdy nie będziesz się pan starał o względy ani nie poślubisz takiej dziewczyny jak ja z obawy, że przyjaciele i rodzina pana odrzucą. Z oddali doleciał dźwięk dzwonów. – Panno Agnes – powiedział, odgarniając kosmyk z jej czoła – proszę powiedzieć pannie Maguire, że się nie boję.

29 NA ROGU ULIC TRZECIEJ I E Szkoda, że nie może zatrzymać czasu, pomyślał następnego wieczoru, wyraźnie sfrustrowany. Bo czas działał przeciwko nim. Trzecią noc z rzędu obchodził miasto, wypatrując wroga w świetle gazowych latarni. Wymieniał pozdrowienia z handlarzami i żebrakami, rozmawiając o banalnych sprawach, jak ta, że w maju nadal trzeba używać łopat do śniegu. Co jakiś czas krył się za murem, stawał w drzwiach lub używał operowej lornetki Boba, żeby obserwować okolicę, starając się rozpoznać twarz, którą widział godzinę wcześniej lub poprzedniego wieczoru, po tym jak rozstał się z Agnes. Żeby sprawdzić, czy inny nocny wędrowiec nie przepytuje tych, z którymi niedawno rozmawiał. Wyobrażał sobie, że gdyby Hammie nie stał obok niego, kiedy ów osobliwy fałszywy prorok zjawił się w sąsiedztwie Instytutu, byłby za nim pogonił, a przynajmniej zdobył podstawowe informacje na jego temat. Szczerze mówiąc, tamten tak go zaskoczył, że sam nie wiedział, jak by zareagował. Oprócz tego był profesor Runkle. Czy Runkle był świadkiem konfrontacji, do której doszło pod jego oknami, bo Marcus zauważył później, że były otwarte? Od tego czasu Marcus kilkukrotnie mijał się z nim na korytarzu, ale profesor był zajęty wykonywaniem obowiązków Rogersa jako rektor pro tempore, więc nawet na niego nie spojrzał. Po starannym sprawdzeniu laboratorium w piwnicy pod nieobecność innych Marcus z zadowoleniem stwierdził, że rury głosowe nie zostały skierowane w inną stronę i że nikt przy nich nie majstrował, więc ich rozmowy nie mogły zostać podsłuchane przez tunele wentylacyjne. Oznaczało to, że mieli zdrajcę we własnym gronie lub ktoś ich obserwował. Jednak choć włóczył się po mieście drugą noc z rzędu, nie natrafił na ślad człowieka w kapturze lub jego powozu ani, o ile zdołał się zorientować, żadnego z jego ludzi. Myślał o zagrożeniu, jakie stwarzał nieznajomy. Gdyby doniósł władzom Instytutu o Bractwie Technologów, mogliby zostać usunięci z uczelni. Co gorsza, gdyby poszedł do gazet lub władz miasta, oznaczałoby to jeszcze poważniejsze kłopoty dla nich i Instytutu, nie wspominając o zdaniu

mieszkańców Bostonu na łaskę eksperymentatora, pozostawieniu sprawy w rękach Louisa Agassiza i bezradnego wydziału policji. Marcus wiedział, że musi odnaleźć człowieka z bliznami, zanim to nastąpi, ale mimo jego determinacji wróg pozostawał na wolności. Kiedy wąskie, przypominające labirynt uliczki stawały się coraz bardziej opustoszałe, Marcus ruszył w drogę powrotną do pensjonatu pani Page, wstępując po drodze do Temple Place. Chciał sprawdzić, czy Agnes zostawiła dla niego karteczkę w kryjówce w płocie ogrodu. Robiła to już wcześniej, opisując trudności w uzyskaniu listy, a później opisując pomysłowe rozwiązanie i z nadzieją obiecując, że lista będzie gotowa na następny ranek. W ich kryjówce nie było niczego. Już miał odejść, kiedy usłyszał głos wołający jego imię, dolatujący z jednego z otwartych okien. Nie zauważył Agnes, ale chwilę później ukazała się w drzwiach dla służby i wpadła mu prosto w ramiona. – Ach! Zrobiłam to, Marcusie! – zawołała. Wybuchnęła radosnym śmiechem, wyraźnie podekscytowana. – Okazja sama się nadarzyła! Było cudownie! Nawet Lilly nie wie, co zrobiłam! Sam zobacz. Marcus czytał nazwiska, z przyjemnością oglądając jej zamaszyste pismo. Następnie złożył kartkę, wsunął do kieszeni na piersi i odetchnął z ulgą. Teraz mogli uczynić kolejny krok. Jeśli dopisze im szczęście, zdołają wyprzedzić swojego okaleczonego rywala. – Jest pani wspaniała, panienko Agnes. – Aggie. – Naprawdę? – Tak. – Dziękuję ci, Aggie. – Powiedz, czy bardzo wam to pomoże? – poklepała kieszeń na piersi, w której przyniosła kartkę. Jej dłoń zamarła na chwilę, a Marcus położył na niej własną, a później pochylił się i pocałował ją w usta.

*** – Czego chcesz? – spytał korpulentny chemik w białym fartuchu, rozszerzając nozdrza i otwierając drzwi ceglanego budynku na rogu ulicy Trzeciej i E, w rejonie południowego Bostonu. – Dzień dobry panu – odrzekł przystojny młody mężczyzna, zgrabnie uchylając melonik i odsłaniając kręcone złociste włosy. – Przyjechałem niedawno do Bostonu. Szukam posady pomocnika w branży chemicznej, nawet bardzo skromnego. – Nikogo nie zatrudnię – burknął chemik. Gość przygryzł knykcie, wyraźnie przygnębiony. – Widzi pan, mam nóż na gardle. Moja żona spodziewa się dziecka… – wyznał po chwili wahania. – Jest chora. – Jest w ciąży czy choruje? – Jedno i drugie, panie – odrzekł ze smutkiem młodzieniec. – Niech pan sam zobaczy. Spojrzeli w kierunku rogu ulicy, gdzie stała młoda kobieta w długiej czarnej sukni i zasłonie narzuconej na ciasno upięte, zwinięte w pukiel włosy. – Widzi pan, jaka jest chuda i blada? Jak zjawa z innego świata. – Fakt, wygląda ponuro – przytaknął chemik, lustrując postać Ellen. – Czy to żałobna szata? – Tak! Opłakuje naszą przyszłość. Będzie rozpaczać i traktować mnie jak umarłego, dopóki nie znajdę sobie godnej posady. Błagam, aby pan rozważył moją prośbę. – Co pan wiesz o sztuce chemicznej? – Jako chłopak byłem prymusem z przyrody. Chemik potarł ręką szorstki policzek. – Wyglądasz mi na porządnego młodzieńca, ale nie zatrudniam pracowników. Chyba że przyniesiesz nowy patent, na którym zdołam zarobić. Życzę udanego dnia! Szybko zatrzasnął i zaryglował drzwi. Chwilę później w oknie trzasnęła

okiennica. – Nie mamy szczęścia – powiedział Bob, wtykając ręce do kieszeni i wracając do Ellen. – Widzę, że moja obecność nie pomogła tak, jak liczył pan Mansfield – westchnęła smutno Ellen. – Jeszcze nie – przytaknął szybko Bob. – Teraz rozumiem, czemu ty i Mansfield nie uważacie owych chemików za sympatycznych ludzi. Obawiam się, że będziemy musieli przerwać ekspedycję i przyznać się do porażki. – Mój ojciec powtarzał: „Gdzie byli inni, tam mogę pójść i ja”. Nie była to zła maksyma, choć sądzę, że ludzie łaknący przygód robią rzeczy, na które wcześniej nikt się nie poważył. Tacy są pionierzy. – Cóż – odrzekł Bob, na którym zrobiły wrażenie jej słowa – może powinnaś stanąć obok mnie, kiedy będę dzwonił do drzwi w następnym miejscu z listy. Stać i udawać zrozpaczoną. – Mogę nawet zasłabnąć, panie Richards. – Dobry pomysł! Chodźmy! – Bez namysłu ujął ją pod ramię. Pomyślał, że się odsunie, może nawet wymierzy mu policzek, ale ku miłemu zaskoczeniu pozwoliła się poprowadzić. Do tej pory odwiedzili niemal tuzin miejsc, kilka razy zmieniając tekst i strategię. Podążali wedle listy sporządzonej przez Agnes Turner, na której widniały nazwiska i adresy nabywców substancji chemicznych, które wyszczególnili. – Boże! – westchnął Bob. – Proszę odwrócić się na wschód i iść wolnym krokiem. Przenikliwe oczy Ellen spojrzały przed siebie, zatrzymując się na wysokim bobrowym kapeluszu jasnoperłowej barwy, w perskim stylu, ocieniającym długą brodę i ziemistą twarz. Mężczyzna trzymał parasol na wysokości szyi i pompował nim w rytm kroków, jakby prowadził za sobą niewidzialny korowód mężczyzn. – Profesor Watson – szepnęła, obracając się i ruszając za Bobem. ***

Pozostali członkowie Bractwa Technologów byli równie zszokowani, gdy dowiedzieli się o tym godzinę później. W głowie wirowało im od niepokojących myśli: czy profesor Watson dowiedział się o ich działaniach i podążył za Bobem i Ellen do południowego Bostonu? Czy udawał, że ich nie dostrzegł, kiedy Bob go zauważył? A może Pryskający Watson prowadził interesy z jednym z prywatnych laboratoriów, a nawet, świadomie lub nie, został wykorzystany przez zamachowca? – To wszystko tłumaczy, nie pojmujecie? – powiedział Bob pełen oszalałych myśli. – Jakim sposobem? – zapytał Marcus. – Watson jako jedyny z uczestników spotkania opowiadał się za wszczęciem dochodzenia w sprawie ostatnich katastrof. – Mógł to zrobić, żeby mieć kontrolę nad tym, co zostanie odkryte – zasugerował Bob. – W ten sposób wszystko mógłby pokrzyżować! Jednak wszelkie wnioski, które wysnuli w ciągu następnych godzin, padły, gdy pod koniec dnia, po zakończeniu zajęć, Bob zwrócił się do Darwina Fogga w zagadkowy i nieśmiały sposób: – Zastanawiam się, mój poczciwy Darwinie, czy nie zaskoczyłby cię widok któregoś z profesorów Instytutu w południowej części Bostonu, w rejonie laboratoriów? – Ech! – odparł z chichotem Darwin, rozwiewając obawy Boba. – Chodzi ci pewnie o profesora Watsona? Bob nie krył zdumienia, ale zanim zdołał coś powiedzieć, Darwin podjął dalej: – A może o profesora Storera – zadumał się – lub profesora Eliota lub Hencka… Bob mu przerwał. – Wymieniłeś połowę profesorów, Darwinie. Jak mam to rozumieć? – Ano tak, że w tej dzielnicy połowa profesorów ma prywatne laboratoria – wyjaśnił Darwin. – Nie miałem pojęcia.

– Nie rozpowiadają o tym na wszystkie strony, aby ktoś nie wysnuł niewłaściwych wniosków o ich naturze. Oprócz wyjaśnienia obecności Watsona w tej części miasta tłumaczyło to również, co musiał robić Eliot z walizeczką chemikaliów, kiedy ujrzeli go z dachu wysyłającego odczynniki do południowego Bostonu, tak by nie zwrócić niczyjej uwagi. – Pamiętaj pan – ciągnął dalej Darwin, jakby odczytał wyraz twarzy Boba jako grymas moralnej odrazy – że rektor Rogers i profesor Runkle muszą się sporo namęczyć, aby zapłacić waszym nauczycielom tyle, by starczyło na życie. Prywatne przedsięwzięcia naukowe pomagają im dorobić do wynagrodzenia i kontynuować nauczanie. Proszę nie myśleć o nich źle. – Nie będę, Darwinie. Dziękuję. Wyjaśnienia woźnego położyły tamę ich spekulacjom na temat Pryskającego Watsona. Oznaczały również, że Bob i Ellen muszą być bardziej ostrożni i lepiej się maskować, kiedy wrócą do południowego Bostonu, bo mogli się natknąć na innego członka profesury. Ellen opuszczała zasłonę, a Bob nosił szynel z szerokim kołnierzem, który czynił go większym, a do tego przyklejał sobie fałszywe wąsy. Zapukali do drzwi pięciu kolejnych chemików, ale spotkali się jedynie z nieufnością i irytacją. Sprawdzili niemal całą listę Agnes, ale nie wpadli na żaden trop. Szykowali się, by wrócić do Instytutu na pierwsze sobotnie zajęcia Boba i prywatną lekcję inżynierii lądowej i wodnej oraz topografii, którą Ellen miała z profesorem Henckiem. – Może nie jestem dość przekonujący w roli zbłąkanego męża – powiedział Bob. Przeszli na drugą stronę ulicy do kolejnego budynku na liście. Ellen westchnęła ze zrozumieniem. – Albo ja w roli żony. Nic dziwnego. Nie pojawił się wszak żaden mężczyzna, który zdołałby mnie odwieść od wolnego i niezależnego życia i pchnąć w kajdany małżeństwa. Mniejsza o to. Bez wątpienia świat zostanie zaludniony bez mojej pomocy. Może moja niechęć jest zbyt wyraźnie widoczna. Bob zakręcił laską, którą kupił do swojego nowego kostiumu. – Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, jaka będzie moja żona, ale wiem, że jej

życiowe cele powinny być zbieżne z moimi. Nie może to być głupia gęś, która będzie trzepotać rzęsami na widok laboratoryjnego fartucha. Tego jestem pewien. – Kiedy przyjechałam do Tech w październiku tego roku, jeden ze studentów znalazł list potwierdzający moje przyjęcie i przekreślił „A.B.”[4] w miejscu gdzie wpisano stopień naukowy, o który się ubiegam. Później podrzucił go do mojego laboratorium, zastępując skrótem „S.P.”. Domyślasz się, co to może oznaczać? – Nie mam zielonego pojęcia – odrzekł po chwili zastanowienia. – Zapytałam o to rektora Rogersa. Doszliśmy do wniosku, że musi chodzić o „Starą Pannę”. – Nie podziałało ci to na nerwy? – Byłam już zaprawiona w bojach, kiedy tu przyjechałam, panie Richards. Dawno dałam sobie spokój z krytyką. Im bardziej jestem użyteczna, tym więcej mam sojuszników. Dlatego noszę przy sobie igły i nici, szpilki i nożyczki. Nie pogardzam kobiecymi zajęciami. Za każdym razem, gdy zszywam papiery profesorów, by łatwiej było je nosić, opatruję zraniony palec lub odkurzam stół, słabnie szemranie przeciwko mnie. – Dałbym wycisk tym, którzy ci dokuczają! – A gdyby ktoś zasugerował, że powinnam wyjechać do Salem? Bob zachichotał, przypominając sobie własne słowa. – To co innego, pani profesor. Powiedziałem to, zanim cię poznałem. Szczerze rzekłem, co sądzę! Wpadam w szał na widok pokrętnych sztuczek. – Spokój nie jest rzeczą naturalną. To cnota. Wiem, że świat podaje w wątpliwość, czy dziewczyna może otrzymać stopień naukowy bez narażenia na szwank swojego zdrowia. Chcę udowodnić, że to nie tylko możliwe, ale godne pożądania… nawet jeśli będę musiała iść przez pustynię staropanieństwa. Panie Richards? – Tak, pani profesor? – spytał z rozbawieniem, a jednocześnie prawdziwym szacunkiem. – Onegdaj pan Hoyt próbował uzyskać substancję, która mogła wywołać

spustoszenia na State Street. Pamięta pan, na jaki kolor zabarwiło się szkło w waszym laboratorium, kiedy się rozlała? – Tak sądzę. – Sprawca zamieszania, którego szukamy, wykonał pewnie kilka prób, żeby uzyskać odpowiedni związek, być może podobny do naszego. – Wydaje się to całkiem naturalne, ale… – przerwał, kiedy wyrwała mu laskę z ręki i uniosła. Koniec wskazywał małe okienko wentylacyjne na trzecim piętrze kamienicy z cegły kilka numerów dalej. – To nasz szczęśliwy dzień, pani profesor – wyszeptał. – Teraz jesteś jedną z nas. Stań obok mnie i bądź gotowa na wszystko. – Jestem. *** – Panie Mansfield! Marcus stanął nieopodal Instytutu, nieoczekiwanie słysząc swoje nazwisko. Dotknął kapelusza, rozpoznając osobę, która się do niego zwróciła. – Witam panie. Panno Agnes, panno Lilly. Życzę paniom miłego dnia. Panno Lilly, jestem rad, widząc, że odzyskała panienka dawny wygląd. – Uhm! – mruknęła Lilly. Miła niespodzianka, jaką było ujrzenie Agnes, przybladła z powodu obecności jej towarzyszki ubranej w elegancką grubą czarną suknię, jakby szła na pogrzeb. Lilly Maguire utkwiła w nim złe spojrzenie. – Nie spodziewałem się zastać panien tutaj w sobotę – powiedział. – Nie powinnyście być w Temple Place dziś rano? Agnes próbowała się uśmiechnąć, ale zamiast tego w jej oczach błysnęły łzy. – Co się stało, panienko Agnes? – Och! Wydarzyło się coś strasznego! – westchnęła panna Turner. – Co to znaczy? – Powiedziałam tacie… – Co mu panienka powiedziała? – chwycił ją za ramiona i ścisnął tak mocno,

że ponownie zalała się łzami. Jej słowa sprawiły, że ogarnął go paniczny strach. Zapewniał, że wszystko będzie dobrze, ale ona tylko kręciła głową z rozpaczą. – Powiedziała ojcu, że chce studiować w jednej z katolickich akademii – wyjaśniła Lilly, jakby byli na sali sądowej, a Marcus występował w roli oskarżonego. – Że chce się zapisać do college’ u dla kobiet i studiować nauki ścisłe, może astronomię, jak dziewczęta w jej wieku w niektórych częściach kraju. Agnes poczerwieniała z zakłopotania i skinęła głową, żeby Lilly kontynuowała. – Co się stało? Co powiedział? – Naturalnie wpadł w furię – ciągnęła dalej Lilly. – Pomyślał, całkiem słusznie, jak sądzę, że jej nowe pragnienie wzięło się z tego, że pracuje w domu profesora Rogersa. Zmusił ją, żeby odeszła z pracy i wróciła do domu. Widzisz pan, panie Mansfield, my, służebne, mamy być maszynami, które spełniają określone funkcje, więc nie można ich poniechać bez poniesienia konsekwencji. – Panno Agnes… – zaczął Marcus, odprowadzając ją na bok tak daleko, jak to możliwe. – Czy ma to coś wspólnego z listą, którą nam przekazałaś? Skinęła głową. – Kiedy przeglądałam owe księgi i odczytywałam skomplikowane nazwy chemiczne, przeżyłam dreszczyk emocji – wyjaśniła powoli. – Zapragnęłam zdobyć prawdziwą wiedzę, poznać naukę… prawdziwą naukę, a nie minerały, które mają zająć umysł dziewczyny, dopóki jej maniery nie zostaną „ogładzone” i nie posiądzie sztuki prowadzenia domu, by zajmować się tym do końca życia. Chcę być naprawdę wykształcona! Chcę czegoś dokonać, nieważne jak małego! Jak ty i twoi przyjaciele. Nie być zerem, prostą służką kogoś innego. Ponownie ujął ją za ramiona. – Czy powiedziałaś ojcu, Agnes? – Co? – O mnie? O Instytucie? O tym, co robimy?

– O co ci chodzi? – Jeśli twój ojciec będzie zadawał zbyt wiele pytań… jeśli odkryje, że przekazałaś nam informacje, może to narazić mnie i Rogersa, a w konsekwencji całą uczelnię na wielkie niebezpieczeństwo… Musisz być mu posłuszna! – Muszę? – Jej ciało zesztywniało, wargi zadrżały. – Tylko jakiś czas, proszę. Tak. Zrób to, czego chce. Spraw, aby był rad – powiedział. – Nie rozumiesz, o co chodzi! Wykręciła się z jego uścisku. – Tylko tym się martwisz?! Oskarżają mnie, że nie postępuję jak kobieta! Zarzucają mi bezbożność! – Nie! Źle mnie zrozumiałaś… Jej głos huknął gniewem, zabrzmiał tak, jakby należał do zupełnie innej osoby. – Nie, nie zrobię tego, panie Mansfield! Wzięłam pana za innego człowieka! – Agnes! – Może i jestem dumna, bo tak myślę, ale to, co robię z własnym życiem, jest równie ważne jak to, co pan robi ze swoim, panie Mansfield. – Pamiętasz, co ci mówiłam? – Lilly nie starała się nawet ściszyć głosu, gdy odprowadzała wyraźnie wstrząśniętą kuzynkę. – Powiedziałam, że nie jest ciebie godny, gdy tylko ujrzałam go na oczy… *** – Teraz rozumiem, co miałeś na myśli – powiedział piętnaście minut później Frank Brewer, kiedy roztrzęsiony Marcus spotkał go na schodach prowadzących do gmachu Instytutu. – Wtedy, w warsztacie mechanicznym. To, że wszystkie oczy są skupione wyłącznie na tobie. Witaj, stary druhu. Jak ja na to czekałem, Marcusie! Tobie to wszystko zawdzięczam! Frank Brewer przyszedł na dzień otwarty dla przyszłych studentów Instytutu. Potencjalni kandydaci starający się o przyjęcie do Tech mogli zostać oprowadzeni po gmachu uczelni, mogli też usłyszeć o egzaminach wstępnych

i kursach. Marcus wysłał liścik do pensjonatu Franka, przypominając mu, żeby przyszedł, choć po wydarzeniach ostatniego miesiąca, rzucających cień na naukę i technologię, pojawił się tylko ułamek oczekiwanych kandydatów. Spodziewano się trzydziestu, może czterdziestu nowych, a przyszło jedynie dwunastu młodych mężczyzn. Teraz, gdy nadszedł dzień wizyty Franka, Marcus był zewsząd osaczony przez zmartwienia. Czekał na powrót Boba i Ellen z wyprawy do dzielnicy laboratoriów, martwiąc się, że uwikłał ich we własną chorą obsesję ocalenia Instytutu i naraził na niebezpieczeństwo. Martwił się też, że samozwańczy „anioł zemsty”, który pojawił się w Instytucie, powróci, by ujawnić ich opinii publicznej. Jeśli zaś idzie o Agnes… był do głębi przerażony, że zniszczył ich znajomość. Jeśli jej ojciec zada ludziom dość pytań – szczególnie Lilly Maguire – będzie mógł dotrzeć do Marcusa i złożyć skargę w Instytucie. Co gorsza, Agnes nie bez przyczyny nim pogardzała po tym, jak zareagował na jej łzy. – Kiedy uznałeś, że to dla ciebie? – spytał Frank, wyciągając Marcusa z krateru ponurych myśli. – Słucham, Frank? – Kiedy stwierdziłeś, że powinieneś tu studiować? – Frank zwolnił kroku, gdy zbliżyli się do Instytutu. – Niektórzy profesorowie i studenci powiedzieliby, że nie powinienem, Frank. – Właśnie. Skąd wiedziałeś, że to twoje miejsce? – Frank energicznie poruszył głową, aby podkreślić pytanie. – Wiem, znowu ten okropny zdrowy rozsądek, Marcusie. Powołam się na niego przed nimi. Nie mierzę zbyt wysoko? Spełniam wymagania, prawda? Marcus położył rękę na ramieniu Franka. – Aż nadto, przyjacielu. Kiedy Marcus oprowadzał Franka po laboratoriach, kątem oka dostrzegł kolejny powód do zmartwienia. Z gabinetu profesora Runkle’a wyszedł Hammie. Teraz, gdy Runkle pełnił rolę rektora w miejsce nieobecnego Rogersa, każdy student odwiedzający jego pokoje stawał się natychmiast tematem spekulacji. Hammie sprawiał wrażenie spokojnego, niezależnie od

tematu rozmowy, i żeglował w drugą stronę, nie zauważywszy Marcusa i Franka. – Są trzy słowa, które każą mi się trzymać z daleka od tego miejsca – ciągnął Frank, spoglądając w kierunku Hammiego. – Chauncy Hammond Junior. – Zawsze znajdzie się jakiś junior z wyniosłą miną, która woła: „Ja tu należę, a ty nie!”. Kiedy rozmawiali, Frank się wyprostował, a jego wąska broda się uniosła. Marcus rozpoznał znajome oznaki: próbę przerobienia wytartych szmat w ostatni krzyk mody, wystudiowaną nonszalancję udającą ogładę oraz zmianę fizycznej postawy. Okazywanie niechęci „studenciakom”, a jednocześnie sprawdzanie siebie w tej roli. Marcus przeżył to wszystko na pierwszym roku, ale obecność Franka była kłopotliwym przypomnieniem i pytaniem o miejsce, w którym znalazł się obecnie. Czy zrealizował cele, które sobie wyznaczył? Czy po czterech latach nauki stał się prawdziwym studentem college’u, a jeśli tak, czy był z tego powodu lepszy, czy gorszy? – Odkryłem, że ludzi pokroju Hammiego jest więcej, niż sądziłem. – Nie daj się zwieść, Marcusie. Facet został wykrojony z innego materiału niż my. Nie warto mu zazdrościć. Im więcej myślał o obecności Hammiego w gabinecie Runkle’a, tym bardziej krew marzła mu w żyłach. Czyżby Hammie odkrył prawdziwy cel Bractwa Technologów? Co mógł powiedzieć profesorowi Runkle’owi za zamkniętymi drzwiami? A może Runkle powiadomił go, że otrzymał tytuł pierwszego studenta i wyprzedził Edwina? Niezależnie od tematu rozmowy Marcus nie miał wyboru – musiał zapytać Hammiego. Będzie to dla niego prawdziwy sprawdzian. Czy usiłuje zaprzeczyć, że rozmawiał z profesorem? Wszedłszy do pokoju nauki, Marcus i Frank ucichli, zanim uczący się studenci zdążyli ich skarcić. – Co to za chmyzy? – szepnął Frank. – Studenci architektury. Tutejsi tyrani – ziemia powinna stanąć w miejscu, kiedy analizują swoje szkice. Przekonasz się, Frank, że studenci architektury i kierunków inżynierskich nie żyją ze sobą w zgodzie. W większości college’ów

istnieje rywalizacja między studentami pierwszego i drugiego roku, ale w Tech przyszły architekt bywa czasem dostarczany na zajęcia przez przyszłego inżyniera w worku na ziemniaki. Marcus spoglądał na każdy zegar, który mijali na trasie wycieczki, czekając na powrót Boba i Ellen. Co ich zatrzymało? Czyżby coś znaleźli? Miał nadzieję, że nikt ich nie rozpoznał. Nagle do pokoju nauki wpadł Hammie. Przemknął obok nich, ni to nucąc, ni mrucząc fragment jakiejś opery, którą dyskretnie dyrygował z pomocą ołówka. Przysiadł się do stolika drugoroczniaków i studentów przedostatniego roku, głównie inżynierów górnictwa i paru chemików. – Zaczęliście beze mnie, panowie? – spytał, wciskając się między nich. – Widzę, że teraz moja kolej. – Ty zawsze wygrywasz, Hammie – poskarżył się gracz z młodszego rocznika. – Cześć. To jeden z kandydatów? – Albert Hall zwrócił się do Marcusa i Franka przepisowym szeptem. – Jestem Albert Hall. Miło cię poznać. – Hall, to mój przyjaciel, Frank Brewer – dokonał prezentacji Marcus. – Cała przyjemność po mojej stronie! – odrzekł Frank. – Panie Brewer, jednym z moich obowiązków jako stypendysty… nie żebym tego nie lubił… jest witanie potencjalnych studentów Instytutu – wycedził przez zęby Albert, potrząsając dłonią Franka z oficjalną sztywnością i badawczo przypatrując się jego twarzy. – Nie zwracaj uwagi na architektów. Wyglądasz znajomo. Już wiem, widziałem cię podczas wizyty w fabryce lokomotyw. – Frank i ja pracowaliśmy razem, zanim rozpocząłem studia – wyjaśnił Marcus. Albert zamarł w połowie uścisku i cofnął dłoń. – Przykro mi to słyszeć. – Co się stało, panie Hall? – spytał Frank, unosząc brwi. – Widzisz – zaczął Albert, oblizując wargi – niektórzy z profesorów namawiają drogiego profesora Runkle’a, aby w przyszłości zrezygnować ze

stypendystów. Być może Mansfield już ci powiedział. Wolą czesne od zdolnych młodych mężczyzn, takich jak Mansfield i ja… – Rogers na to nie pozwoli – przerwał mu Marcus. – Kiedy chorujesz, gdy czujesz się osaczony… – Albert zamknął oczy, jakby się modlił, nie kończąc zdania. – Zobaczymy, co będzie, kiedy powróci do zdrowia. Przepraszam, panowie. Życzę miłego dnia, panie Brewer. Proszę mnie znaleźć, jeśli będzie pan potrzebował pomocy. I proszę się nie spóźnić na oprowadzanie. – Nie powiedziałeś mi o tym – poskarżył się Marcusowi Frank. – To tylko jedna z frakcji. Naprawdę. Marcus i Frank pozostali na miejscu, stojąc w milczeniu przed stołem Hammiego. Hammie i jego kumple grali w zmodyfikowaną grę hazardową. Ponieważ przyłapanie z kośćmi groziło upomnieniem, każdy w myślach obliczał prawdopodobieństwo, z jakim upadnie hipotetyczna kostka. Hammie uradował się niewidzialnym wzrostem swojego wyniku, a później zauważył Marcusa. – Jesteś, Mansfieldzie! – zawołał, ignorując syki studentów architektury. Następnie przeniósł wzrok na Franka. – Gdzieś cię widziałem. – Jestem Frank Brewer, jeden z maszynistów pracujących w fabryce pańskiego ojca. – Żaden nie podał ręki drugiemu. Niezręczność spotkania stała się wręcz namacalna, bo każdy wolał je zignorować. – Wiedziałem. Zauważyłem cię – rzekł Hammie, patrząc w drugą stronę sali. – Był ze mną – powiedział Marcus, żeby podtrzymać rozmowę. – No tak. Faktycznie. Mogłem cię widzieć. Rzeczywiście – powiedział Hammie nieco bardziej przyjacielskim tonem. – Czy wiesz, że niedawno rozmawiałem z wujkiem Johnnym? Hammie nazywał tak profesora Runkle’a. – Naprawdę? – udał zdziwienie Marcus, starając się mówić tak swobodnie, jak to możliwe. Nici z przyłapania Hammiego na kłamstwie. – Wierz mi, nie miałem wyboru. Cóż to za nudziarz. Oby rektor Rogers jak najszybciej wrócił. To tutaj jedyna wielka postać, prawdziwa iskra geniuszu.

– O czym chciał z tobą mówić? – naciskał Marcus. – Wygląda, że podsłuchał przez okno twoją rozmowę z tym szaleńcem… wiesz, tym dzikusem z bliznami na twarzy, który przypominał złego proroka. Marcus był wdzięczny, bo znajdowali się w pokoju do nauki, więc Hammie szeptał, a inni gracze byli zbyt zaaferowani obliczeniami, żeby zwrócić uwagę na jego słowa. – Co powiedział Runkle? – Usłyszał, jak ten szaleniec nas oskarża, że potajemnie badamy sprawę katastrof w mieście. Wiesz kiedy, prawda? Na polach? Weź się w garść, Mansfieldzie! Wujek Johnny chciał wiedzieć, czy w jego oskarżeniu jest ziarnko prawdy. Marcus czekał. – Ciekawe, co powiedzieliby koledzy z architektury, gdyby następnym razem, kiedy usiądą, odpadły nogi u stołu? – zadumał się Hammie, a przyszli architekci uciszyli go sykiem. – Mózg mi mięknie, tylu tu ignorantów. Marcus i Frank wyglądali na zmartwionych i wstrząśniętych. Mroczny cień rzucony przez słowa Alberta o malejących szansach Franka na przyjęcie do Tech i mimowolne objawienie, które padło z ust Runkle’a, pogrążyło ich w myślach i strachu. – Co powiedziałeś Ru… wujowi Johnny’emu, Hammie? – spytał w końcu Marcus. – Byłem z nim szczery. Powiedziałem, że to bujda. Czysty nonsens! – stwierdził Hammie, śmiejąc się przez nos i wydając głośne trąbienie. – Jak wszystko tutaj. Że to kolejne… brednie.

[4] Licencjat nauk humanistycznych.

30 KUJON Marcus udał obojętność w obliczu przerażających wieści. Na szczęście Frank będzie zajęty przez godzinę. Ku zaskoczeniu Marcusa Brewer spytał, czy mógłby zostać i przyłączyć się do grupki Hammiego na kolejną partyjkę dziwnej, milczącej gry. Tym razem był to wist, w którym zagrania były komunikowane za pomocą uderzania w stół na wzór „kropek” i „kresek” operatorów telegrafu. Później miał wspólnie z pół tuzinem innych kandydatów udać się w podróż po budynku zorganizowaną przez panią Stinson, opiekunkę laboratorium chemicznego. Marcus wymówił się i opuścił pokój do nauki. Ruszył do pracowni w piwnicy, żeby obmyć twarz i odzyskać równowagę. W drodze na dół zatrzymał go jeden ze studentów pierwszego roku i poinformował o tym, czego się jednocześnie spodziewał i obawiał: Runkle chciał z nim niezwłocznie mówić. Wszystko to było doprawdy śmieszne. W dniu, gdy Marcus pomagał przyjacielowi zabiegającemu o przyjęcie do Instytutu, profesor pełniący obowiązki rektora wyrzuci go na zbity pysk! Znalazł chwilowe schronienie w sali wykładowej, dumając o wszystkim, czego dokonał i czym się cieszył w ciągu czterech ostatnich lat, oraz podejmując decyzję, jak się bronić. Jednak nawet czterdzieści minut później, kiedy stanął przed drzwiami gabinetu Runkle’a, ciągle się wahał, czy zapukać. – Proszę, panie Mansfield. Czekałem na pana – przywitał go Runkle, wskazując twarde drewniane krzesło po drugiej stronie biurka. Johna Runkle’a otaczał kwakierski spokój. Podał Marcusowi kartkę papieru. – Zadam panu pytanie. Mam nadzieję, że nie odczyta pan go jako obrazy. Czy to pana rysunek, panie Mansfield? Na kartce była karykatura przedstawiająca Runkle’ a łowiącego ryby, ze wskaźnikiem jako wędką i koszem rachunków w roli przynęty. Pod wodą, przyczajeni wokół kosza, czaili się studenci rocznika sześćdziesiątego ósmego. – Nie, panie profesorze – odrzekł Marcus, uderzony paradoksalnością karykatury leżącej na biurku trzeźwego, błyskotliwego matematyka.

– Hańba – rzekł z westchnieniem Runkle, zabierając rysunek. – Przed chwilą znalazłem to na dole, w sali, gdzie wykładam matematykę. Niezły, prawda? Nie sądziłem, że tak utalentowany artysta zaszczyca nasze progi. Chciałbym któregoś dnia złożyć mu gratulacje. Możemy mieć w naszym gronie drugiego Thomasa Nasta. – Bardzo dobrze oddano podobieństwo – zauważył Marcus. – Niestety, zaprosiłem pana tutaj, żeby omówić inne, poważniejsze sprawy. Chodzi o pańską rozmowę z nieznajomym na dziedzińcu… z mojego okna słyszałem jedynie urywki, ale była to zaiste bardzo niezwykła rozmowa. Ów człowiek wydawał się wierzyć, że pan i inni studenci Tech jesteście zaangażowani w badanie ostatnich wydarzeń, które dotknęły Boston jak plaga… – Runkle powiedział to bez emocji. Nie można było dostrzec śladu rozczarowania, szoku, żalu lub furii za jego królewską brodą i imponującymi okularami. Ku zaskoczeniu Marcusa Runkle przerwał, robiąc pod brodą wieżę z palców. Czy była to „cywilizowana” wersja więzienia Smith, w której Marcus miał złożyć pełne, wyczerpujące zeznania pozwalające zidentyfikować i ukarać wszystkich wspólników przestępstwa? A może, zgodnie z filozofią stosowaną w Fabryce Lokomotyw Hammonda, kara miała być wymierzona niezwłocznie, ku przestrodze innych? – Profesorze Runkle, nie mam pojęcia, co to za człowiek – odrzekł Marcus, rad, że mógł powiedzieć prawdę, i szykując się do kłamstwa, aby ocalić przyjaciół. – Twój przyjaciel, pan Hammond Junior, wydaje się nie wiedzieć, o czym mówił ów człowiek. Mam wrażenie, że zwracał się bezpośrednio do pana. Domniemuję, że posiada pan większą wiedzę w tej kwestii. Najbardziej interesuje mnie, czy w jego słowach kryje się ziarnko prawdy. Nadal nie zadał pytania. W milczeniu, które zapadło, Marcus musiał się wydać Runkle’owi karykaturą siebie i innych studentów ostatniego roku – bijących wodę na głębi i czekających, aż profesor rzuci im linę, zanim utoną. Kiedy na siebie patrzyli, Marcus pomyślał o Rogersie i nagle zrozumiał, że ten człowiek, podobnie jak on, poświęcił Instytutowi cztery ostatnie lata swojego życia. Mógł potrzebować pomocy podobnie jak Rogers.

– Profesorze – usłyszał własne słowa – podjąłem dochodzenie, żeby bronić Bostonu. Sądzę, że jestem bliski rozwiązania zagadki. Chciał powiedzieć więcej, ale głos uwiązł mu w gardle, które nagle stało się suche i szorstkie. Profesor ponownie splótł palce i wpatrywał się w niego nieprzerwanym, pogodnym wzrokiem. – Przykro mi to słyszeć, panie Mansfield – rzekł w końcu. – Niezależnie od dobrych intencji, niezależnie od tego, iż osobiście pana podziwiam, jego działania stanowią bardzo poważne wykroczenie. Muszę poprosić, żeby opisał pan szczegółowo, co zrobił, i złożył podpis, abym mógł przedłożyć sprawę radzie uczelni w celu podjęcia niezwłocznych działań. Mogę panu obiecać, że sprawiedliwie postanowią o pańskiej przyszłości w Instytucie. Podobnie jak w przypadku pańskich przyjaciół, którzy mu w tym pomagali. Wiedz pan również, że będziemy musieli powiadomić policję. Marcus spuścił oczy, czując, że głowa mu płonie. Nagle pojął, w jakim celu pokazano mu karykaturę: żeby sprawdzić, czy poda imię kolegi, a przynajmniej wysnuje jakieś domysły na temat winnego. – Rozumiem, profesorze Runkle. Zrobię to, o co pan prosi, ale działałem w pojedynkę. Runkle zastanowił się nad jego słowami, a po chwili mruknął: – Wierzę, że powiedział pan prawdę, panie Mansfield. – Profesorze, błagam, żeby pan tego nie robił, przynajmniej przez jakiś czas – powiedział Marcus. – Staram się ratować ludzkie życie. Runkle posłał mu ostatnie spojrzenie pełne żalu. – Dam panu kartkę i zostawię samego – mruknął, wstając i otwierając szufladę biurka. Kiedy ją pociągnął, w środku coś eksplodowało. Marcus zasłonił się rękami i runął na podłogę. Gabinet zadrżał, szyby popękały, a powietrze wypełnił gęsty dym. Kiedy Marcus się podniósł, ściana była obryzgana krwią. Po Runkle’u ani śladu. Stąpając po omacku w gęstym dymie, usłyszał słabe wołanie i odkrył, że Runkle został odrzucony do tyłu i wyleciał przez okno. Wisiał z zakrwawioną twarzą pokiereszowaną kawałkami szkła, trzymał się resztkami sił, uczepiony zewnętrznego parapetu koniuszkami drżących palców. Kiedy do niego dotarł,

profesor jęknął, a jego chwyt zaczął słabnąć. – Niech pan się trzyma! – krzyknął Marcus, kaszląc od gęstniejącego dymu. Wychylił się przez okno, chwycił lewy nadgarstek Runkle’a obiema rękami i podciągnął, ale stał pod złym kątem i nie zdołał tego uczynić. Kiedy mozolił się, żeby unieść profesora i wciągnąć do środka, ujrzał szybki ruch na ulicy. Jego wzrok spotkał się ze wzrokiem robotnika z wąsami, jednego z ludzi Rolanda Raplera, który groził mu na State Street. – Pomocy! Pomóż mi! – krzyknął Marcus. Robotnik zamarł na chwilę, a później wolno się cofnął, aby w końcu odwrócić się i uciec. – Nie! Błagam! Prawa ręka potwornie bolała, ale ciągnął z całej siły. Nadgarstek Runkle’a zaczął mu się wyślizgiwać. Starszy pan stracił przytomność w chwili, gdy Marcus chwycił go rozpaczliwie za tył kołnierza. Wiedział, że za kilka sekund także on zostanie pokonany przez dym, że puści Runkle’a, który runie na ziemię i zginie. Resztkami sił chwycił za kołnierz, rozpaczliwie ciągnąc w górę, centymetr po centymetrze, aż w końcu profesor znalazł się w środku. Gwałtownie kaszląc od dymu, Marcus przedostał się do prywatnego laboratorium obok, położył Runkle’a na podłodze i przekręcił wajchę wentylatora, który usunął dym z pracowni. – Mansfieldzie… – jęknął Runkle, mrugając powiekami. – Jest pan ranny, profesorze? – Chce mi się pić – odrzekł Runkle, zanosząc się od kaszlu. Marcus rozbił szybę zamykanego kredensu profesora, wyciągając brandy i wodę i przystawiając mu do ust. – Proszę się nie ruszać. Pobiegnę po doktora. Starszy mężczyzna próbował usiąść. Jego głos był szorstki i urywany. – Mansfieldzie… nie wolno ci nikomu powiedzieć! Wszystko przekręcą… zagłada Instytutu będzie pewna. – Mógł pan zginąć! Obaj mogliśmy! Runkle pokręcił głową, raczej w geście frustracji niż sprzeciwu. Marcus

pomyślał, że eksplozja mogła chwilowo pozbawić profesora słuchu lub zdolności myślenia. Runkle zdołał jednak przekazać, że chce, aby Marcus wezwał Darwina Fogga, który sprowadzi go na dół tylnymi schodami i zawiezie dorożką do lekarza tak dyskretnie, jak to możliwe. Później dozorca powinien niezwłocznie naprawić okno, tłumacząc, że doszło do wybuchu środków chemicznych przechowywanych w laboratorium profesora. – Proszę pana! – Zrób, co powiedziałem – rzekł Runkle. – A później ustal prawdę… – Przecież powiedział pan… – Ty i… jesteście jedyną nadzieją Instytutu… – Runkle nie miał siły powiedzieć nic więcej, nie potrafił też odpowiednio sklecić słów. Stracił przytomność. – Profesorze! Profesorze! Kadra i studenci zbiegli się z całego gmachu Instytutu, słysząc eksplozję, ale powstrzymał ich dym. Kiedy Marcus wyniósł Runkle’a z laboratorium na korytarz, w tłumie znaleźli się kandydaci oprowadzani po budynku przez panią Stinson. – Cofnąć się! Szybko! Najdalej jak można! – zarządziła pani Stinson, zaganiając swoją trzódkę, gdy dym piął się po ścianach. – Nie widzi pani, że Marcus potrzebuje pomocy? – zawołał Frank, przepychając się obok niej i delikatnie wyjmując rannego profesora z jego ramion. – Marcusie, co się stało? Nie ruszaj się… przytrzymam go. – Dzięki – jęknął Marcus. – Spełniasz wymagania, Frank. – Mam nadzieję, że jestem odrobinę lepszy! – odrzekł Brewer, kiwając głową. – Twój stary kumpel z wojska przed chwilą ograł Hammiego w wista, więc i z tym sobie poradzę. Nic nie rób, Marcusie… jestem tutaj. – Znieś Runkle’a na dół… niech odetchnie świeżym powietrzem – wyjąkał Marcus, wskazując Frankowi tylne schody. – Już pędzę. Pod Marcusem ugięły się nogi i runął z kaszlem na podłogę. Kiedy zamarł na chwilę, żeby złapać oddech, z boku nadszedł Darwin. Jak umiał, wyjaśnił

woźnemu instrukcje Runkle’a i posłał go, aby pomógł Frankowi. Zażegnawszy pilną sytuację z profesorem, Marcus się dźwignął i odrzuciwszy propozycje pomocy, ruszył w kierunku głównych schodów prowadzących do piwnicy. Przez kakofonię krzyków doleciał go zaniepokojony głos Boba. – Gdzie Mansfield?! Został ranny?! – Nie mógł się jednak odwrócić. Ciało bolało go z każdym krokiem, coraz bardziej wirowało mu w głowie. Wszedł do toalety i doprowadził się do porządku najlepiej jak potrafił, nadal pokryty popiołem i pyłem. Kiedy szykował się do wyjścia, ujrzał Bryanta Tildena wchodzącego do Temple. – To twoja sprawka, Mansfieldzie? Słyszałem jakąś eksplozję na górze. Nie mów, że majstrowałeś przy fosforze – powiedział z uśmiechem zadowolenia. – Albo że to Ellen Swallow. Słyszałem, że ta czarownica brała lekcje u kuglarzy, nim tu przyjechała. Marcus złapał Tildena za kołnierz i wetknął mu głowę pod kran, zanim przestał się głupkowato uśmiechać. – To jeden z twoich kawałów, draniu?! – wycedził przez zaciśnięte zęby Marcus. Gdyby chciał, mógłby przytrzymać głowę pod wodą. Tilden mógł protestować i błagać o litość, ale w tej chwili Marcus niczego nie czuł. Niczego oprócz wściekłości. Ślepej wściekłości. Nawet słaba satysfakcja na myśl o tym, żeby dać Tildenowi to, na co zasłużył, stała się próżna. Ogarnęła go nicość. Zamrugał oczami i wypuścił Tildena po kilku sekundach spędzonych pod kranem. – O niczym nie wiem! Nie mam pojęcia, co się stało, wariacie! – krzyknął Tilden, wyrywając się z jego rąk. – Chcesz się bić, Mansfieldzie! – krzyknął zaczepnie, podnosząc pięści. Marcus ukrył twarz w dłoniach i potarł oczy. – Czego chcesz? – Masz mi coś do powiedzenia?! – Tilden pokręcił głową, otrząsając wodę z kręconych włosów, a następnie podniósł pięść i warknął: – Masz?! – Studenci architektury… – odpowiedział słabo Marcus. – Zasługują na porządny łomot lub dwa, zanim opuścimy uczelnię.

– Racja – przytaknął ostrożnie Tilden, wyraźnie rad z rozejmu i zmiany tematu. Diabolicznie skinął głową. – Wyobraź sobie, jak ich stół w pokoju do nauki pada na ziemię w chwili, gdy go dotykają. – Świetny pomysł, Mansfieldzie! – odrzekł Tilden, cofając się i spoglądając na niego podejrzliwie. – Bardzo dobry! Będę musiał nad tym popracować. Nie jesteś takim kujonem, jakiego udajesz. *** – Myślisz, że profesor Runkle komuś powiedział? – spytał Edwin. – Marcusie?! Marcus potrząsnął głową, powracając do rzeczywistości, do laboratorium, w którym spotkali się po zakończeniu zajęć. – Nie wierzę w to. Dał do zrozumienia, że moje oświadczenie zostanie przedstawione Radzie Uczelni. – Jakim sposobem profesor Runkle odkrył, co robimy? – spytała znacząco Ellen. Marcus się zawahał, a następnie wziął głęboki oddech. Czas najwyższy, aby dowiedzieli się o nieznajomym. – To bez znaczenia – zabrał głos Bob. – Najważniejsze, że powziął podejrzenie i zamierzał nas powstrzymać. Marcus pokręcił głową. – Teraz już nie. – On przeżyje, prawda, Marcusie? – spytał z troską w głosie Edwin. – Nie wiadomo. Darwin powiedział, że Runkle przebywa w domu pod opieką lekarza. Leży w łóżku nieprzytomny. – Nie będziemy zatem mogli ustalić, czy Runkle zwierzył się któremuś z profesorów. – Jak mogło do tego dojść w naszym własnym gmachu? – zdziwił się Edwin. – Może to naprawdę był wypadek. – Wypadek?! – prychnął gniewnie Bob. – Eddy, gdybyś żył tu w czasach, kiedy doktor Webster wdał się w słynną awanturę z George’em Parkmanem,

byłbyś jedynym człowiekiem w Bostonie, który twierdzi, że głowa Parkmana została odrąbana w wyniku wypadku, a ciało podobnie poćwiartowane i spalone. – Wolę dostrzegać w człowieku to, co najlepsze, Bob. Nie powinienem? – Te czasy już minęły, Eddy – powiedział Bob. – Umieścił jakiś mechanizm, który wywołał zapłon, gdy Runkle otworzył szufladę… – powiedział Marcus. – Zrobił to celowo. Zdołałem odnaleźć jedynie kawałek szuflady, więc mamy proch z bomby, choć nie wiem, czy na coś nam się przyda. Pobieżnie zbadali poczerniały kawałek, a później Edwin przeniósł go ostrożnie do składziku w celu bliższego przeanalizowania pod silnymi mikroskopami Ellen. – Panie Mansfield, może pomogłaby panu odrobina słonej wody – podsunęła rzeczowo Ellen. Zdał sobie sprawę, że przyciska prawą rękę do tułowia. Spojrzał w dół i stwierdził, iż jest spuchnięta i dygocze. Skinął jej głową z wdzięcznością. – Mansfieldzie, idę o zakład, że to sprawka tego durnego związkowca, którego wypatrzyłeś przez okno – powiedział Bob. – Podobne zdarzenia miały miejsce, kiedy agitowali w Fabryce Lokomotyw – przytaknął Marcus. – Naprawdę wierzy pan, że to związkowcy, panie Richards? – spytała Ellen, wracając od zlewu z wiadrem wody. – Mam przeczucie, że ten wybuch łączy się z niedawnymi wypadkami. – Przeciwnie, jest całkiem innej natury – zaprzeczył Marcus. – Mały i prywatny, zamiast duży i publiczny. – Czemu związkowiec zaczął uciekać, kiedy Mansfield go zobaczył, skoro nie był winny? – spytał Bob. – Pamiętajcie, że związki zawodowe są równie niepopularne, jak nasz college – powiedziała Ellen. – Może lękał się, że jeśli zostanie w to zamieszany… nawet pomagając profesorowi Runkle’owi… jego organizacja zostanie połączona z aktem przemocy.

– Dlatego czekał spokojnie, aż Runkle wyśliźnie się Marcusowi z rąk, runie na ziemię i zginie? – zachichotał Bob. – Chyba że… – Że co? – ponagliła go Ellen. Richards zaczął krążyć po pracowni, aby po chwili odwrócić się do przyjaciół i oznajmić dramatycznym głosem: – Chyba że ostatnia eksplozja jest dziełem człowieka, który doprowadził do wcześniejszych wydarzeń, jak sądzi panna Swallow. Może za wszystkim stoją dranie ze związków? Za każdym nikczemnym aktem, który miał miejsce? Dowiedliby w ten sposób tego, co zawsze głosili. Że technologia i maszyny są niebezpieczne, że zagrażają społeczeństwu i całej reszty nonsensów. Skłoniliby ludzi, żeby szukali odpowiedzi u nich zamiast w nauce. – Nie znaleźliśmy żadnych dowodów, że maczali w tym palce – przypomniała Ellen. – Mansfieldzie, widziałem tego łotra na State Street. Tego samego, którego spostrzegłeś z okna profesora Runkle’a – powiedział Bob. – Sam to powiedziałeś. – Prawda, widzieliśmy go. Pracował. – Kierując się twoją logiką, można by dojść do wniosku, że ostatnie katastrofy przysłużyły się Harvardowi – wskazała Bobowi Ellen. – Od początku starali się skompromitować Instytut. Myślisz, że Agassiz też jest winny? – Bob i Ellen zaczęli wykrzykiwać argumenty, dopóki Marcus im nie przerwał. – Posłuchajcie! Cztery lata uczyli nas, żeby podążać za dowodami, krok po kroku docierając do racjonalnych konkluzji, zamiast wysnuwać przypuszczenia oparte na przeczuciu, a później dopasowywać do nich fakty. Czy Instytut nie stara się promować tej metody w świecie naukowym? – Zaczekał na niechętny znak zgody Boba, po którym nastąpiła aklamacja Ellen, wyraźnie spokorniałej na dźwięk tych słów. – Stosujmy tę zasadę w naszym śledztwie. Kiedy człowiek ujrzy twarz diabła, nie zawsze wygląda ona tak, jak oczekiwał. Wierzę, że im szybciej znajdziemy odpowiedź na to, co wydarzyło się w zatoce i na State Street, tym rychlej będziemy wiedzieć, czemu spotkało to Runkle’a. Powiedzieliście, że przebarwione okno w dzielnicy laboratoriów znajdowało się na trzecim piętrze, tak?

Bob skinął głową z ekscytacją. – Kiedy ustaliliśmy, do której pracowni należy, próbowaliśmy wejść na górę, ale dozorca nie chciał nas wpuścić bez pozwolenia najemcy. Nikt wewnątrz nie odpowiedział na nasze dzwonienie. – Czy coś zauważyliście? – spytał Marcus. – Zacząłem do nich wołać, ale inni chemicy wyjrzeli z okien swoich pracowni, prosząc, żebym zamilkł. Pytaliśmy, kto zajmuje owo laboratorium, ale oni w odpowiedzi zatrzasnęli okiennice. Profesor Swallow powiedziała, że nie możemy ryzykować wezwania policji, więc wróciliśmy na uczelnię w samą porę, aby zdążyć na zamieszanie przed gabinetem Runkle’a i dowiedzieć się, że byłeś w środku. – Chemicy, których poznaliśmy, są bardzo skryci – dodała Ellen. – Pracują wyłącznie dla zysku. Każdy jest przekonany, że ostatni wynalazek przyniesie mu fortunę. Rogers z całą mocą sprzeciwia się prywatnym laboratoriom, chociaż niektórzy profesorowie je prowadzą. Mówi, że to wykorzystywanie technologii dla własnego zysku. – Dzięki spostrzegawczości mojej fikcyjnej żony odnaleźliśmy laboratorium, gdzie wyprodukowano związek chemiczny, który rozpuścił szyby na State Street. Trzeba to szybko wykorzystać po tym, co przydarzyło się Runkle’owi. Odwiedziłem kuzyna pracującego w ratuszu. Zajrzeliśmy do ksiąg i odnaleźliśmy najemcę owego laboratorium – Blaydon Chemical Company, oddział nieistniejącej firmy. Pani profesor, gdzie jest ta karteczka? Dziękuję. Tak, oddział Kersley Works z Anglii. Nie zdołaliśmy dotrzeć do nazwisk osób związanych z jedną lub drugą. Poprosiłem kuzyna, żeby sprawdził w innych księgach. Zgodził się, choć nie sądził, że coś znajdzie – powiedział Bob. – Sądzisz, że chemicy, z którymi rozmawiałeś, nie doniosą na ciebie policji? – spytał Marcus. – Pan Richards szukał pracy, więc byli poirytowani, ale nie mieli żadnych powodów do podejrzeń – odparła Ellen. – Pan Richards był bardzo spokojny i opanowany. – Dziękuję, pani profesor – odrzekł Bob z uśmiechem przyprawiającym o zawrót głowy.

– Zniknęły! – wybełkotał Edwin, który przed chwilą wrócił ze składziku. – Wszędzie szukałem! Zniknęły! – Co? Co się stało, Eddy? – spytał Bob. – Poszedłem, żeby odłożyć fragment szuflady, który przyniósł Marcus, kiedy to spostrzegłem! Skafandry nurkowe, których używaliśmy podczas poszukiwań w zatoce… Oba zniknęły z szafy! – To niemożliwe! Odsuń się! – Bob sprawdził osobiście i potwierdził, że skafandrów nie ma w żadnej z pracowni. – Ktoś musiał je zabrać – powiedziała Ellen. – Może kazał to zrobić profesor Runkle, kiedy usłyszał, czym się zajmujemy. A może to Hammie… ma dostęp do laboratorium. Nie zawahałby się przed pożyczeniem czegokolwiek od naszego bractwa. A może po prostu jakiś szczeniak spłatał nam figla. – Trzeba ustalić, kto to zrobił – rzekł Marcus. – W środę, przed gmachem Instytutu, kiedy Hammie pomagał mi przenosić sprzęt, podszedł do mnie jakiś nieznajomy. Mężczyzna z oszpeconą twarzą. Wiedział, że badamy ostatnie katastrofy. Wiedział, kim jesteśmy. Znał nazwiska. Runkle podsłuchał fragment rozmowy ze swojego gabinetu i wezwał do siebie Hammiego, a później mnie. Bob zmarszczył brwi ze zdumienia. – W środę?! Trzy dni temu?! Czemu nam nie powiedziałeś?! Marcus wzruszył ramionami. – Przepraszam. Chciałem się tym zająć tak, żeby was nie niepokoić. Nie wiedziałem też, czy nie jesteśmy podsłuchiwani. – Pamiętaj, Mansfieldzie, że człowiek zawczasu uprzedzony to człowiek zawczasu przygotowany – zganił go surowo Bob, krzyżując ręce na piersi. – Kolejna sprawa, która wymknęła się spod kontroli – rzekła nerwowo Ellen. – Powiedział, że jest aniołem zemsty, że jego język to miecz płonący – ciągnął dalej Marcus. – Co to znaczy? – zapytał Bob. – W Księdze Rodzaju Bóg umieścił cherubina z płonącym mieczem na

wschód od Edenu, aby ludzie nie mogli wrócić do raju – wyjaśnił Edwin. – Jak się o nas dowiedział, Marcusie? – Sam chciałbym to wiedzieć. Śledził nas lub miał człowieka, który to robił. Nie zdołałem tego ustalić. Zażądał, żebym powiedział mu o wszystkm, czego się dowiedzieliśmy. Powiedział, że nas ujawni, jeśli go nie posłucham. Musiał obserwować, jak wchodzimy i wychodzimy z laboratorium, znaleźć czas, żeby wślizgnąć się do środka i zabrać skafandry jako dowód. Teraz może użyć ich publicznie przeciwko nam. – Albo nas szantażować – powiedziała Ellen. – Tak czy owak możemy być w poważnych tarapatach! – oświadczył Edwin. – Trzeba sprawdzić, czy nie zabrał czegoś jeszcze. Bob się zaśmiał. Ellen spojrzała na niego, mrużąc oczy. – Widzę, że nie zrozumiałam kolejnego z pańskich genialnych dowcipów, panie Richards. – Nie rozumiesz? – zdziwił się Bob, krążąc po pokoju coraz bardziej podniecony. – To próba. Wszystko jest próbą. Sprawdzianem naszych umiejętności. Bóg zwalił nam na barki wszystkie problemy równocześnie, jak podczas końcowego egzaminu na uczelni. Pomyślcie o trudnościach, które musimy przezwyciężyć. O złożonych zagadnieniach inżynierii, chemii i fizyki, które musimy zgłębić, choć inni studenci nie wytyczyli nam drogi. Bóg poddał pierwszy rocznik absolwentów Tech najtrudniejszej próbie. Nie cofniemy się przed nią. To nasz końcowy egzamin! – Jestem dopiero na pierwszym roku – przypomniała mu Ellen. – Cóż, jestem na to przygotowany. Ktoś ma ochotę? – Bob nalał każdemu ze swojej małej czarnej butelki. – Nie piję alkoholu – oświadczyła Ellen. – Spodziewałem się tego – odparł Bob nieco bardziej uprzejmym tonem niż zwykle. – Nasza determinacja musi być niezłomna, koledzy. Mam nadzieję, że po wybuchu Runkle zrozumie, iż to, co robimy, jest koniecznością. Musimy znaleźć mężczyznę, który za tym stoi, zdemaskować go tak szybko, jak to możliwe. Z taką akuratnością jak maszyna analityczna Babbage’a.

– Może to kobieta – powiedziała Ellen. – Kobieta?! – powtórzył Bob z pogardliwym śmiechem. – Umysł żadnej przedstawicielki słabej płci nie jest tak przebiegły i zepsuty, jak… – Ellen spojrzała na niego z uśmiechem, a on w jednej chwili zmienił zdanie. – O ile pamiętam, stancja profesor Swallow znajduje się nieopodal pracowni owego chemika. Ellen skinęła głową. – Całkiem blisko. Jeśli nie będzie mgły, będę mogła obserwować budynek za pomocą teleskopu ustawionego na dachu mojego pensjonatu. Dodam, że umiem zręcznie czytać z ruchu warg. Bob uderzył dłonią o blat stołu. – Mamy szczęście! Czytanie z ruchu warg? Nic dziwnego, że moje rachunki za przekleństwa rosną z każdym dniem. Udamy się niezwłocznie na dach panny Swallow i rozpoczniemy obserwację. Dowiemy się, jak skaczą koty. – Nie sądzę, żeby pani Blodgett spodobało się, że po jej domu szwendają się podejrzani młodzi ludzie – przypomniała mu Ellen. – Faktycznie – zgodził się Bob. – Czy ma jakieś wolne pokoje? – Tak, dwa. – Świetnie. Wynajmę jeden i w ten sposób będę mógł się wałęsać po domu. Pieniądz zawsze zatriumfuje. – Tej nocy ty i panna Swallow będziecie na zmianę obserwować pracownię, skoro poznaliście już dom chemików. Obserwujcie, dopóki nie ustalicie, kto zajmuje owo laboratorium – powiedział Marcus. – Założę się, że sprawca wykonuje swoją nikczemną robotę pod osłoną nocy – zauważył Bob. – Schwytamy go jak ćmę lecącą do świeczki! – Tymczasem ja – podjął Marcus – wysmaruję tekst zrozumiały nawet dla redaktora bostońskiej gazety o tym, jak doprowadzono do katastrofy w zatoce. Edwinie, możesz w podobny sposób objaśnić wydarzenia w dzielnicy handlowej? – Oczywiście, Marcusie. Wyjaśnij mi tylko, czemu nie zaprowadzić policji do laboratorium, które znaleźli Bob i panna Swallow?

– Ponieważ Agassiz manipuluje komendantem policji i jego ludźmi. Agassiz żywi niechęć do Instytutu, więc urzędnicy nie dadzą wiary żadnej z naszych naukowych teorii. Musimy podać im na tacy szczegółowe dowody oraz nazwisko winowajcy rozpowszechnione za sprawą gazet. Kiedy przekonamy prasę, pojawią się naciski i policja zostanie zmuszona do działania, z pomocą Agassiza lub bez. Wszelkie kwestie bez odpowiedzi mogą zostać wykorzystane do podważenia naszej hipotezy. – A co z twoim oszpeconym przyjacielem? – zapytał Bob. Marcus zdjął kapelusz z wieszaka na ścianie. – Mam nadzieję poznać go dziś wieczór.

31 SEN Kolejna nocna wyprawa i kolejna nieudana próba wytropienia szpiega. Tym razem Marcus zdecydował się odwiedzić okolice State Street – zważywszy na znaczenie, które rejon ten posiadał dla mężczyzny w kapturze i jego potencjalnych szpiegów – ale ponownie, mimo użycia różnych forteli, nie dowiedział się niczego interesującego. Po dramatycznych wydarzeniach ostatniego dnia Marcus nie był pewny, co powinien zrobić, żeby odnaleźć nieuchwytną zjawę. Gdyby zdołali dokończyć swoje przedsięwzięcie, zanim nieznajomy spełni groźby i je pokrzyżuje, byliby wolni i wszystko stałoby się jasne. Było też całkiem możliwe, że ich wróg zachorował – jego stan fizyczny wydawał się wątły, najoględniej mówiąc – lub coś odwróciło jego uwagę. A może to wszystko od początku było pustą przechwałką? Tej nocy, po wstąpieniu na chwilę do Edwina i zabraniu jego tekstu o przyczynach wypadków na State Street – które były tyleż błyskotliwe, co dokładne – Marcus wstąpił do mieszkania Boba. Richards musiał być nadal w pensjonacie Ellen, więc Marcus przystąpił do pisania własnego artykułu o katastrofie w zatoce. Zaczął przy dębowym stole, ale po chwili wgramolił się do swojego łóżka w alkowie. Garść przedmiotów i części garderoby, które przywiózł z Newburyport, znajdowały się w małej szafce, którą Bob dla niego opróżnił. Oparł notatnik o zagłówek żeliwnego łóżka, aby móc odpocząć podczas pisania. Po chwili powieki mu opadły i zaczął odpływać, więc zanurzył twarz w zimnej wodzie i zaczął od początku. Odkrycie prywatnego laboratorium sprawiło, że znaleźli się blisko rozwiązania, tak drażniąco blisko, że nie mógł sobie pozwolić na sen. Nie teraz! Musiał dokończyć robotę, żeby ocalić Boston, uratować dobre imię Instytutu i odzyskać zaufanie Agnes. …oddziaływanie magnetyczne wzmocnione kuciem, toczeniem o miękkie żelazo… Zamrugał oczami i ujrzał anioła zemsty z purpurowymi bliznami na twarzy, pulsującymi i wydzielającymi ropę. Twarz podążała za Marcusem, ścigając go, a później zyskała ciemną krzaczastą brodę i przekształciła się w głowę znienawidzonego kapitana Denz lera. Nie był do końca szczery, kiedy Frank

wspomniał, że ujrzał twarz Denzlera w Bostonie. Widział ją oczami umysłu częściej, niż gotów był to przyznać. Nie wiedział, co go bardziej niepokoi – nocne koszmary, w których pojawiali się ci złoczyńcy, czy niedające spokoju obrazy skrzywdzonych i rannych: dygoczących dłoni kapitana Beala; nieszczęsnej Chrissy, dziewczyny w szklanej trumnie; chłopca imieniem Theo, czekającego na odzyskanie zdrowia, płaczącego pod nosem, i maklera giełdowego, dziś już nieżyjącego, który miał zwyczaj rzucać mu lśniącą chłodną monetę. Coś go powstrzymało w tym toku myślenia. Choć od tego czasu minęło kilka tygodni, nie słyszał innych raportów o śmiertelnych ofiarach katastrofy na State Street. Mimo wielu rannych aktorka była jedyną ofiarą tamtego tragicznego dnia. Ponownie sięgnął po raport Edwina, do którego dołączono spory plik wycinków prasowych. Upewnił się, że na dwunastu kolumnach nie wspomniano o innych zabitych. Gdyby ktoś zginął, dziennikarze łakomie opisaliby szczegóły, podobnie jak to zrobili w przypadku Chrissy. Później zatrzymał wzrok na wycinku zagrzebanym wśród innych, którego wcześniej nie dostrzegł. „Pan Cheshire, makler z Bostonu” – czy Theo nie wymienił tego nazwiska? – „który w wyniku silnych poparzeń miał odnieść obrażenia zagrażające życiu, został wypisany do domu przez medyków”. Poparzeń. Wypisany do domu. A jednak mały Theo, wiernie trzymający wartę na State Street, więcej go nie widział. Doszedł do wniosku, że mężczyzna w kapturze mógł być jedną z ofiar tragedii, człowiekiem opętanym myślą o zemście („jestem aniołem zemsty”), posiadającym odpowiednie środki, żeby sfinansować swoją misję. Żelazo, mruknął do siebie Marcus, ponownie chwytając za pióro i otrząsając się ze snu. Odnalezienie Cheshire’a, który równie dobrze mógł być schorowaną ofiarą tragicznych wydarzeń, zamiast ich zakapturzonym wrogiem, mogło poczekać. Teraz musieli przekonać prasę. Wybuch w gabinecie Runkle’a wyraźnie to potwierdził. W pobliżu leżało parę kawałków żelaza i miedzianych przewodów ze skrzyni oraz kilka niekompletnych kompasów i magnesów, którymi posługiwali się w czasie eksperymentów. Nie zasnąć, przynajmniej tyle mogę zrobić dla Rogersa, przypomniał sobie. Pomyślał, że będzie lepiej, jeśli wstanie z łóżka i ponownie usiądzie przy stole, ale nie posłuchał własnej rady, bo musiałby wstać. Stawy i palce jego

reumatycznej dłoni pulsowały z bólu, jak kiedyś w fabryce, kiedy nie mógł przestać wiercić z obawy, że zostanie zwolniony przez brygadzistę. Później popełnił błąd i zapadł w płytki sen. – To ten pokój – usłyszał słowa dobiegające z korytarza. Drzwi otwarły się z hukiem, kopnięte od zewnątrz. Skoczył na równe nogi. Świeczka zgasła, ale jak przez mgłę dostrzegł wbiegających do środka czterech mężczyzn w czarnych maskach i pelerynach. Grzmotnął jednego łokciem w bok głowy, ale zanim zdążył się odwrócić, inny oplótł mu szyję od tyłu i wepchnął knebel do ust. Ktoś związał mu sznurem ręce za plecami, a jego towarzysz zarzucił worek na głowę. – Mężnie walczył – powiedział jeden z intruzów. – Zasłużył na to, żeby odpocząć. – Po tych słowach Marcus Mansfield poczuł uderzenie twardego narzędzia w tył głowy. Puk, puk, puk, puk. Ellen przystawiła ucho do drzwi. – Czysto? Kolejne cztery charakterystyczne stuknięcia. Otworzyła drzwi, żeby Bob mógł wejść do środka, a następnie za nim zamknęła. – Pani profesor, nie dałbym sygnału, gdyby było inaczej. – Pani Blodgett krąży bezszelestnie po całym domu. Musi pan uważać, w przeciwnym razie wyrzuci pana przez okno – ostrzegła Ellen. Nigdy wcześniej nie gościła u siebie mężczyzny, więc cieszyła się nieposzlakowaną opinią u innych lokatorek oraz pani Blodgett i jej rodziny. Ellen poinstruowała Boba, jak zwrócić się z prośbą o wynajęcie pokoju. Powiedziała mu też, jakich słów użyć, kiedy padnie sławetne pytanie bostońskich gospodyń składające się z trzech słów, siłą moralną dorównujących kazaniom o ogniu piekielnym: „Kim pan jesteś?”. Dzięki jej wskazówkom Bob zdobył pokój. Nie usunęły one wszak podejrzeń pani Blodgett wobec samotnego młodzieńca, które przewyższały jedynie podejrzenia wobec samotnych młodych kobiet i były niemal równe obawom, jakie żywiła wobec studentów Instytutu.

Kiedy stanęli razem w jej pokoju, Ellen wiedziała, że musi się mu wydać podenerwowana, co irytowało ją w głębi duszy. Odwróciła się gwałtownie w jego stronę. – Tam stoi teleskop, panie Richards… jest ciężki. – Dobrze, że od trzech lat co wieczór ćwiczę z hantlami – odparł Bob, a później rozejrzał się po pokoju i zamarł z wyrazem zdumienia na twarzy. – Co się stało? O co chodzi? – spytała niecierpliwie Ellen. – To niezwykłe! Mam na myśli twój pokój. Nigdy nie zauważyła w nim niczego szczególnego, ale uśmiechnęła się, słysząc, że docenia coś prócz jej wiedzy naukowej. – Lubię, aby wszystko znajdowało się w idealnym porządku. To moje rośliny. Zrobiłam wyżłobienie na środku stołu i wyłożyłam je cynkiem, aby lepiej je nawodnić. W jednym z okien z kosza wystawał bluszcz, pnąc się wzdłuż okiennej ramy. Róże i pelargonie o srebrnych listkach pączkowały, bujnie się rozrastając, a girlandy klematisów rozjaśniały resztę małego saloniku. Ponad roślinami znajdowało się urządzenie wykonane z dwóch arkuszy tektury i tyczki. – To prosty barometr mojej konstrukcji – wyjaśniła Ellen, uprzedzając jego pytanie. – Takie instrumenty, właściwie użyte, pozwolą w sposób naukowy przewidywać pogodę. – Przewidywać pogodę?! To kolejna z pani ekscentrycznych nauk – powiedział Bob, rozglądając się po pokoju. – Nie mam nic przeciwko temu, jeśli pomoże to farmerom. Co pana zainteresowało, panie Richards? – Spodziewałem się innego wnętrza. – Myślał pan, że mieszkam w pieczarze? – Tak, coś w tym rodzaju… albo że pani domem jest laboratorium w Instytucie. – Pan Fogg śmieje się, że w niektóre wieczory przesiaduję dłużej od niego. Powiada, że jestem zjawą. Duchem, który snuje się po nocach. – Ellen z irytacją stwierdziła, że mówi jeszcze szybciej niż zwykle.

Kot podszedł, żeby go przywitać. – Witaj, stary druhu, masz jakieś nowe eksperymenty na dziś? – spytał Bob, głaszcząc go po grzbiecie. Kot wydał miauknięcie zadowolenia. – Cóż – rzekła Ellen, by dokonać małej zemsty za przypuszczenia, które wysunął na jej temat. – Mogłam się tego spodziewać po bogatym młodzieńcu z rezydencji na akropolu Beacon Hill, gdzie dorastał otoczony kochającą rodziną. – Mieszkałem na Pinckney Street, jedynie z kochającą matką. – To wszystko, co posiadam, i jestem z tego rada. Ja… i pan Mansfield… należymy do ludzi, których bostończycy lubią nazywać swoimi kuzynami ze wsi. Nie odbieram tego określenia jako obrazy. To miasto jest Atenami Ameryki, mózgiem naszego kontynentu. Mam zamiar mieszkać tu do końca swoich dni. – Nellie?! – Co pan powiedział?! – spytała Ellen, tracąc oddech. Bob znalazł rysunek na ścianie z podpisem: „W dowód wdzięczności dla Nellie”. – Kiedy studiowałam w Vassar, żeby zarobić na drobne wydatki, uczyłam dziewczęta, które miały trudności z matematyką. Niestety w zamian musiałam znosić ich uściski, pocałunki i wyrazy wdzięczności. – Po chwili dodała: – Sama nie wiem, czemu go tu powiesiłam. Nie stać mnie na dzieła sztuki. – Nie ma w tym niczego złego. Napisano tu, że obrazek jest prezentem dla Nellie! Tak panienkę nazywali? – Tak zwracali się do mnie przyjaciele, panie Richards – odpowiedziała Ellen, jakby nad tym ubolewała. W rzeczywistości chciała się okazać stanowczą, bezpośrednią i chwalebnie nieugiętą, ale nie opryskliwą. Nie pragnęła już sprawować władzy nad kolegami z bractwa, choć nie chciała też dać się zaskoczyć. Przez chwilę Bob sprawiał wrażenie dotkniętego, ale szybko zmienił minę, uśmiechając się szczerze i czarująco. – My… to znaczy ty i ja… jesteśmy kolegami – dodała. – Kolegami – powtórzył dzielnie Bob. – Czy w takim razie będziesz mówić

mi Bob? Powiedziałaś, że chcesz być traktowana, jak inni chłopcy z Tech. Proponuję, abyś częściej zachowywała się jak oni. Zastanowiła się i pokręciła głową. – Niech będzie Robert. – Tak już lepiej, jak sądzę. Mogłabyś robić to ponownie? – Mam jeszcze raz wymówić twoje imię? – Pomagać dziewczętom w nauce przyrody i matematyki. Ellen zastanowiła się. – Chciałabym uczyć kobiety nauk przyrodniczych, tak jak to czynią w Instytucie. Żeby później edukowały świat w sposób niemożliwy dla mężczyzn. Kobiety potrafią myśleć… muszą. Pragną głosować, ale najpierw muszą dowieść, że na to zasługują. – Chcesz, żeby panie wkładały swoje mikroskopy w mój jagodowy placek? Do szklanki, z której piję? – Badam wszystko, co mnie zainteresuje. Gdybym się temu przyjrzała pod mikroskopem, z pewnością byłabym zainteresowana. Ostatnio, zanim zajęłam się bieżącymi sprawami, analizowałam wygląd sporyszy żyta i pszenicy. – To dla mnie czarna magia, pani profesor. – Sporysz to choroba wywołana przez grzyby, które wymagają jeszcze wielu badań – wyjaśniła. – Podobnie jak skutki zdrowotne u tych, którzy je spożywają. Nauka musi ustalić, jak zachować ciało w dobrej kondycji, bo w zdrowym ciele zdrowy duch. Czy wiesz, jak niewielu ludzi potrafi przeprowadzić analizę składników pokarmu dla niemowląt, którym zastępuje się mleko matki? – Jestem pewien, że twoim powołaniem jest wprowadzić wiele pozytywnych zmian w Instytucie, chemię warzyw i Bóg wie co jeszcze. – Muszę ci coś wyjaśnić. Mam dług wobec profesora Rogersa, większy niż jakkolwiek osoba w tej szkole. Dał mi szansę dokonania czegoś, czego wcześniej nie robiono. Jestem pierwszą studentką Instytutu Technologii, pierwszą kobietą, która podjęła studia na uczelni technicznej. Która zrobiła to sama, bez niczyjej pomocy. – Czuła, że powinna wyjaśnić powód swojej

poważnej postawy koledze ze starszego roku, niezależnie od tego, jak uparty i uprzedzony mógł się wydawać. – Obiecuję, że nie pomogę ci w żaden sposób, kiedy zakończymy tę sprawę – odparł nieco chłodniej Bob. – Dziękuję – odrzekła równie chłodnym tonem. – Możemy? Spojrzał na nią i wyciągnął ręce. Zdała sobie sprawę, że stoi przed teleskopem. Wygładziła sukienkę i stanęła z drugiej strony. Podobnie jak ona Bob Richards był zajęty ratowaniem ludzkich istnień i dobrego imienia Instytutu, więc nie mógł się przejmować jej skromną osobą. Poczuła się głupio, bo przez chwilę wyobrażała sobie, iż zrani uczucia tego przystojnego młodzieńca. Chłopaka, którego bujne włosy upodabniały do posągu jednego ze starożytnych rzymskich bogów. Jaka była żałosna, pragnąc, by okazał jej odrobinę współczucia. – Uważaj! – zawołała, kiedy przesuwał przyrząd z miejsca w kącie przy oknie. – Jest mi bardzo drogi.

32 PRZEBUDZENIE Po karkołomnej przejażdżce – worek, który narzucili mu na głowę, musiał służyć kiedyś do przechowywania zgniłych jaj, więc trzy razy omal nie stracił przytomności – wyciągnęli go za nogi z dorożki i cisnęli w błoto, a później postawili na ziemi… odwrócili pół tuzina razy… i wciągnęli po kilku rzędach schodów. Usłyszał szczęk zamków. W ciemności i hałasie posypały się ciosy. Miał związane ręce, a zęby wbijały się w knebel tak mocno, że gdyby zacisnęły się jeszcze odrobinę, mogłyby go rozerwać i byłby się zakrztusił. Posadzili go na krześle. Poczuł na ramieniu rękę jednego z oprawców. Krowa i cielę, Wół i pół, Iglica na kościele, Dobrych ludzi wiele… Ochrypły wysoki głos nucił za plecami, w rogu pokoju. – Mamy go, panie – rzekł ktoś stojący obok, tak blisko, że Marcus poczuł woń brandy w jego oddechu. – Dajcie robakowi popatrzyć – odezwał się chropawy, nienaturalny głos. Ściągnęli mu worek z głowy i usunęli knebel. Marcus otworzył oczy i rozejrzał się w poszukiwaniu mężczyzny z bliznami, krztusząc się i przyzwyczajając do otoczenia. Nie podjął żadnej próby oporu. Jeszcze nie. Nie zrobi tego, dopóki nie ustali, gdzie się znajduje, czy któryś z przyjaciół nie jest w niebezpieczeństwie… Zeszpecony łotr i jego pomagierzy zadali sobie dużo trudu, żeby zakręcić mu w głowie. Nie chcieli, aby wiedział, gdzie się znajduje, co, miejmy nadzieję, oznaczało, że nie planowali go zabić. Znajdował się w dużym pomieszczeniu oświetlonym świeczkami. Zamrugał, przyglądając się ścianom i sufitowi. Wszystkie powierzchnie pokrywały obrazy groteskowych scen tortur i bestialstwa, w których demony i zwierzęta bliżej nieokreślonego gatunku rozdzierały na strzępy nagie ludzkie ciała. „Jestem aniołem zemsty. Mój język to ognisty miecz”, przeszły mu przez głowę słowa

wypowiedziane przez człowieka o oszpeconej twarzy. Na stole obok ogromnej Biblii w czerwonej skórze leżał zestaw srebrnych narzędzi chirurgicznych lśniących złowrogo w świetle świec. Ostre krawędzie i szpikulce zdawały się wskazywać Marcusa, zwrócone w kierunku jego twarzy. Zamknął oczy, jakby oczekiwał, że obraz zniknie niczym nocny koszmar, gdy je ponownie otworzy. Po drugiej stronie stołu spoczywał realistyczny posąg diabła z krwawymi szponami i rogami sterczącymi z trzech twarzy. Dopiero gdy diabelskie gęby pochyliły się i spojrzały na niego w zadymionym powietrzu, zdał sobie sprawę, że nie ma przed sobą figury. Ludzie, którzy uprowadzili go z pensjonatu, ściągnęli proste czarne maski, odsłaniając groteskowe łby – demona z brodawkami, czarownicę, gnijącą czaszkę pokrytą pijawkami i smoka. Zauważył, że czarne kostiumy to akademickie szaty. W drzwiach za jego plecami stało dwóch rosłych strażników ubranych w cieliste rajstopy. – To nie on! – wykrzyknął diabeł. Bestie zbiły się w ciasną gromadkę, jakby się naradzały. – Był w jego pokoju… – szepnął jeden z nich. Marcus zaczął rozumieć. Zamaskowani mężczyźni szukali Boba. Gdy wyobraził sobie pobitego i związanego przyjaciela, gniew wezbrał w nim jeszcze bardziej. Czego chcieli od Boba? Poczuł taką samą ślepą wściekłość jak podczas spotkania z Tildenem i wiedział, że musi ją okiełznać, żeby nad sobą zapanować. Gdyby zdołał chwycić jeden ze srebrnych skalpeli, Boże, dopomóż… Kiedy się naradzali, przekręcił głowę i rozejrzał się wokół. W przeciwległym rogu pokoju stał na głowie młody mężczyzna, mający nie więcej niż siedemnaście lat, śpiewając kołysankę Babcia gąska, którą Marcus usłyszał na powitanie. Inny młodzieniec czołgał się po podłodze z obojczykiem osła uwiązanym u szyi. Marcus ujrzał ekspozycję wąsów z umieszczonymi pod spodem imionami i latami. Przypomniał sobie, co Edwin powiedział o tajemnym bractwie z Harvardu – Med Fac, jak je nazwał – w którym podczas obrzędu inicjacji golono wąsy studentom pierwszego roku. Edwin wyjaśnił, że żartobliwie nazywano ich Wydziałem Medycyny, bo utrzymywali, że swymi mrocznymi sztuczkami uczynią college zdrowszym miejscem dla studentów. Med Fac! ***

Bob Richards był u kresu cierpliwości. Chodził po dachu pensjonatu pani Blodgett, przesuwając dłonią po włosach i co pewien czas zerkając przez teleskop na wejście do budynku, w którym znajdowały się laboratoria chemików, a później na przebarwione okno w poszukiwaniu zapalonej lampy, by z powrotem wrócić do drzwi. Pewnie Marcus i Edwin skończyli już artykuły dla prasy z opisem ich odkryć, a on tkwił tutaj, od późnego popołudnia, czekając na jakieś przełomowe wydarzenie. Żaden Richards nie zdołałby wytrwać tak długo w bezczynności. Kiedy piętnaście minut później przyszła Ellen, żeby go zastąpić, pokręcił głową. – Nic! Ani śladu czegokolwiek w tym dia… – ugryzł się w język – w tym zakazanym laboratorium! Mam dość! Ellen skinęła głową ze współczuciem. – Odpocznij. Będę obserwować budynek. Panie Richards, pomyślałam, że jeśli w tym budynku są jakieś puste sale, piętro wyżej lub obok owego laboratorium, moglibyśmy wywiercić przejście… – Masz pistolet? – przerwał jej Bob. – Co?! – Pistolet? – powtórzył. – Słyszałam. – Czy w tym domu jest pistolet? – Ja… – zawahała się. – Pani Blodgett ma jeden. Widziałam pudełko z nabojami w szafie. Kroki Boba uległy wydłużeniu, gdy ruszył w stronę schodów. – Co robisz? – spytała Ellen, idąc w ślad za nim. – Chcesz ukraść jej pistolet? – Pilnuj teleskopu, pani profesor. Nie będę tu stał z założonymi rękami. Nie mamy czasu. Dowiem się, kim jest ten człowiek. ***

Jedyną żywą duszą, jaką Bob spostrzegł tej nocy w kamienicy chemików, był dozorca, który cały czas wydawał się przebywać w swojej klitce na pierwszym piętrze. Widział wcześniej tęgiego mężczyznę krążącego po budynku, kiedy wszystkie biura i laboratoria opustoszały, śledził też jego kroki przez teleskop, gdy podążał do sklepu z grogiem i wracał. Zadzwonił do drzwi wychodzących na ulicę i czekał, słuchając, jak mężczyzna potyka się i klnie, zapala lampę w swojej pakamerze i zmierza do przedsionka. Otworzył trzy zamki, a później przywarł twarzą do kraty, pytając Boba, jaki interes go sprowadza. – Skądś cię znam – mruknął ponuro. – Byłem tu – odparł Bob, kiwając głową, bo miał nadzieję, że stróż go zapamiętał. – Byłem tu dziś rano, szukając pracy… z moją piękną żoną. – Piękną?! – zarechotał stróż. – A piękną – powtórzył Bob śmiertelnie poważnie. – Wiem, że na pierwszy rzut oka może się wydać brzydka, ale w odpowiednim świetle – choćby w chemicznym świetle płonącego magnezowego uzwojenia – jej twarz wygląda niemal zdrowo, wręcz pięknie. Może i nie ma pełnych warg, ale są delikatne i pewne. Już samo to, że uważa mnie za głupca, iż tak mówię, świadczy o jej zdrowym rozsądku i poczuciu humoru. Stróż próbował wyprostować fałdy bluzy, ale w końcu zdał sobie sprawę, że guziki tkwią w niewłaściwych dziurkach. – Słucham? Czego chcesz, chłopcze? Kołatałeś do laboratoriów cały ranek, nieprawdaż? O tej porze nikogo nie ma. Nie miałeś pan wąsów? – Zgoliłem… podejmuję nową pracę. Widzisz pan, owego popołudnia, gdy z panem rozmawiałem, zostałem przyjęty przez jednego z chemików na trzecim piętrze. Znasz tego, który ma pracownię na parterze, w południowym skrzydle? Stróż machnął ręką. – Dla mnie oni wszyscy są jednacy. Nie mówią „dzień dobry” ani „do widzenia”. Nie muszę wiedzieć, który jest który. Bob zmarszczył brwi, bo miał nadzieję, że czegoś się dowie. Ustalenie wszystkiego będzie trudne. Wsunął dłoń do kieszeni płaszcza.

– Postanowiłem uczcić nową robotę z kumplami. Zabawić się godzinkę lub dwie. Rozumiesz, prawda? Uczcić, jak należy? – Bob uniósł za szyjkę do połowy pełną butelkę wina i wyciągnął kolejną z drugiej kieszeni. – Niezgorsze flaszki – zauważył stróż, wybałuszając oczy i wodząc za poruszającym się obiektem. – Miałem zajść do laboratorium dziś wieczór i dokończyć robotę na jutro rano. Jak ten czas szybko mija nad butelką! O, została mi jeszcze jedna! – Cóż, chłopcze, masz pecha. Nie mam kluczy do prywatnych laboratoriów chemików. – Ja mam – odrzekł Bob, pokazując mu ciężki żelazny klucz. – Będę musiał pozbyć się trunku, w przeciwnym razie będzie mnie kusiło i stracę robotę pierwszego dnia. Mała żoneczka dostanie moją głowę na półmisku! Obiecuję, będę cicho! – Nie powinieneś wylewać dobrego wina, chłopcze! – zganił go stróż, kiedy Bob zaczął opróżniać zawartość pierwszej flaszki do rynsztoka. – Nie? Stróż zasugerował, aby Bob złożył wino w jego depozycie, kiedy pospieszy na górę, wykonać swoją robotę. Bob przystał na to całym sercem. Stróż otworzył drzwi i zniknął w swoim pokoju razem z darami. Wszedłszy na trzecie piętro, Bob schował klucz do drzwi swojego pensjonatu i wyciągnął proch strzelniczy, który zabrał z szafy pani Blodgett. Na drzwiach, przed którymi się zatrzymał, widniał duży znak ostrzegawczy.

ZAKAZ WSTĘPU Znak był większy niż na innych prywatnych laboratoriach, które widywał. Ostrożnie wsypał proch do dziurki od klucza, potarł zapałkę i wetknął ją do małego otworu, a następnie cofnął się. Chwilę później wewnętrznymi drzwiami wstrząsnęła głucha eksplozja. Zakaz wstępu? Boba nie obowiązywały zakazy. Miał nadzieję, że stróż będzie zbyt zajęty osuszaniem butelek, aby usłyszeć huk, lub zbyt leniwy, żeby wejść po schodach o tak późnej porze. Stróż budynku, w którym znajdowały się prywatne laboratoria chemiczne, musiał niechybnie ogłuchnąć na wszelkiego rodzaju eksplozje.

Z łatwością otworzył uszkodzone drzwi, wymacał lampę i zapalił knot. Czary dym i kurz po wybuchu sprawiły, że przez kilka minut – kilka najdłuższych minut w jego życiu – nic nie było widać. W końcu dym się rozwiał na tyle, aby Bob mógł się rozejrzeć po ponurym sklepionym pomieszczeniu wypełnionym gazami i oparami w większym stopniu niż zwykłe laboratorium. Wstrzymał oddech na widok tego, co zobaczył. – Będę przeklęty! – zawołał. – Boże, ocal!

33 SATANO DUCE – Gdzie on jest? – spytał Edwin, kiedy Bob zapalił lampę. Weszli razem do pokojów Boba w pensjonacie pani Page. – Mansfieldzie, gdzie się schowałeś?! – zawołał Bob. Po szybkim obejrzeniu prywatnego laboratorium powiadomił Ellen o swym niezwykłym odkryciu, a następnie ją zostawił, by patrzyła z dachu pani Blodgett, czy eksperymentator nie wróci. Później poszedł po Edwina, żeby udać się wraz z nim do domu pani Page i obudzić Marcusa. Stali teraz, wpatrując się ze zdumieniem w puste rozwalone łóżko Marcusa. Edwin wciągnął nosem powietrze. – Ktoś palił tu ogień. – Podniósł żelazny pogrzebacz spod kominka. – Czubek jest jeszcze ciepły… – Popatrz – przerwał mu Bob, wskazując ścianę. Nad kominkiem wypalono napis: Nil desperandum, Satano duce. – To przekręcona strofa z ody Horacego. „Nie ma powodu do rozpaczy, naszym wodzem jest szatan” – przetłumaczył Edwin. – Znam te słowa! To znaczy wcześniej je widziałem. Med Fac. Eddy, to motto bractwa Med Fac. Musieli porwać Mansfielda! – Tu jest inny! – wykrzyknął Edwin, wskazując kolejną inskrypcję za łóżkiem, tym razem napisaną kredą. – De mortuis nil nisi bonum – odczytał na głos. – „Od martwego nie dostaniesz niczego prócz kości”. Przecież władze zakazały działalności bractwa kilka lat temu, Bob?! – Widać nieskutecznie. – Czemu mieliby porwać Marcusa? Bob zabębnił palcami po stole, przygryzając wargi do białego i gorączkowo myśląc. – Chcieli dopaść mnie, Eddy! Czemu przyszli do mojego mieszkania? Nie wiedzieli, że zastaną tu Marcusa. Musimy go odnaleźć.

– To niemożliwe. Nikt nie wie, gdzie się spotykają. Nawet inni studenci Harvardu… – Edwinie – przerwał mu Bob. – Wiem, co zrobić, żeby ich odnaleźć! – zawołał, ale w jego oczach pojawiły się nieznane wcześniej lęk i zwątpienie. *** Bob zadzwonił trzykrotnie, a gdy nie usłyszał odpowiedzi, przycupnął na progu, odliczając minutę. Kiedy szykował się, by ponownie pociągnąć za powróz, drzwi skrzypnęły i uchyliły się do środka. Przez otwór przyglądało się im na wpół przymknięte oko. – Gospodarz w domu? – zapytał Bob. – Wiesz, która godzina? – Phillip Richards odsunął sługę i otworzył drzwi. – Obudzisz dzieci! – Bardzo mi przykro, Phillipie, ale… – zaczął. – Wcale nie jest ci przykro. Nigdy nie troszczyłeś się o wygodę innych ludzi – przerwał mu starszy brat, zawiązując ciaśniej szlafrok w japońskie wzory. – Wejdź i postaraj się być cicho. Bledsza i pulchniejsza wersja Boba, jakby dwudziestosześciolatek zamienił się w czterdziestopięcioletniego mężczyznę, wpuściła go do środka. Bob starał się stąpać cicho, idąc za przykładem obutych w pantofle stóp brata. Przeszli przez chłodny, elegancki dom do gabinetu, gdzie Phillip zamknął za nimi drzwi i bez entuzjazmu poczęstował go cygarem. – Potrzebuję twojej pomocy, Phillipie. Nie mam czasu na uprzejmości. – Dzięki Bogu, braciszku – westchnął Phillip. – Co u licha… – Muszę wiedzieć, gdzie spotykają się członkowie bractwa Med Fac. Phillip prychnął, zapalił cygaro i usiadł w fotelu z wyrazem rozbawienia na twarzy. – Mówisz poważnie, Robercie? – Odczekał chwilę, jakby oczekiwał, że Bob się roześmieje i powie, iż żartował. – Robercie! Nadal nie wydoroślałeś? Bob poruszył rękami wbrew własnej woli. – Proszę, Phillipie. Ten jeden raz, ten jeden raz musisz mnie naprawdę

wysłuchać. Phillip pokręcił głową. – Bractwo Med Fac zostało rozwiązane kilka lat temu. Zdarzył się wypadek, ktoś został ranny. Władze Harvardu doszły do błędnego przekonania, że bractwo stanowi zagrożenie dla studentów. Sądziłem, że o tym wiesz. – Założę się o płaszcz wart pięćdziesiąt dolarów, że doskonale wiesz, iż nigdy nie zostało rozwiązane… Phillip zaśmiał się z zadowoleniem, ostrożnie strząsając popiół cygara z dala od pięknej powierzchni swojego dębowego biurka. – To nie moja sprawa. Jestem teraz szanowanym prawnikiem, Robercie. Nie wiem, czy pamiętasz, ale już nie jestem studentem. – Ten, kto raz był członkiem Med Fac, pozostanie nim na zawsze – powiedział Bob. – Czy nie tak mówią, Phillipie? Błagam, pomóż mi. – Wyjaśnij, czemu to dla ciebie takie ważne, aby wdzierać się do mojego domu jak armia najeźdźców? – Mój przyjaciel jest w tarapatach – odrzekł zwyczajnie Bob, choć ton jego głosu i postawa złagodniały. Musiał wyjaśnić Phillipowi, że nie chodzi o niechęć wobec niego lub Harvardu. – Mój przyjaciel, Mansfield. – Przykro mi, bracie – odpowiedział szczerze Phillip. – Nawet gdybym zdołał sobie przypomnieć, gdzie byłem, i gdyby bractwo Med Fac faktycznie istniało, zmieniali miejsce spotkań co kilka lat. – Zaryzykuję. Po prostu mi powiedz. Odejdę, a ty będziesz mógł wrócić do łóżka – błagał Bob. – Pamiętasz, Phillipie? Cieszę się, że zachowałeś ten kamień. Mogę? – Podniósł kamień z półki z pamiątkami i ozdóbkami, kładąc go na dłoni. – Znaleźliśmy go razem, w jaskini nad rzeką, tamtego lata, w Anglii. – Pamiętam – odrzekł Phillip. – Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, czemu nadal go trzymam. – Uznaliśmy, że odciśnięte muszelki wyglądają jak głowa sowy. Byliśmy z niego dumni. Pamiętasz, jak znaleźliśmy larwy zmrocznika? Staraliśmy się przeprowadzić je ze stadium poczwarki do ćmy, ale nigdy nam się nie udało –

powiedział ze smutkiem. – W każdym razie matce kamień na tyle się spodobał, że pozwoliła umieścić go w szafce z minerałami, kiedy wróciliśmy do domu. Na pewno pamiętasz! Phillip wstał i nalał sobie drinka, nie proponując go bratu. – Nie. – Naprawdę? – spytał ze zdumieniem Bob. – „Nie” to moja odpowiedź na twoją prośbę. Złożyłem przysięgę na cześć bractwa – wyjaśnił Phillip. – Zatem Med Fac nadal istnieje. – To dżentelmeńska przysięga, Robercie. Może to nic nie znaczy dla ciebie i twojego Instytutu, dla takiego człowieka jak Mansfield. – O co ci chodzi, Phillipie? – Nie udawaj! To ten maszynista, prawda? Słyszałem, jak próbowałeś zasiać groteskowe ziarno w umyśle uroczej Lydii Campbell, pragnąc ich ze sobą wyswatać. – Co z tego? – zapytał Bob. – Nie dorównuje jej pozycją! Jej rodzina podniosłaby bunt! – Lydia może dokonywać własnych wyborów, zamiast działać pod dyktando rodziny, Phillipie. Niektórzy tak postępują. – Klnę się na własne życie, nie mogę pojąć, co robisz wśród takich ludzi, w takim miejscu… – W takim miejscu?! Jeśli masz na myśli mój college, Instytut… – Tak, dokładnie. Szkołę naukową. – Instytut Technologii. Śmiało, wymów jego nazwę. Możesz wyrażać się z pogardą o mojej uczelni, ale dla mnie nie ma nic ważniejszego. – Jak zwykle puścisz ją w niepamięć, kiedy wiatr przywieje coś nowego i odwróci twoją uwagę. – Tym razem jest inaczej. Zmieniłem się. – Kiedy?

– Teraz! Dziś! Miesiąc temu uświadomiłem sobie, ile jej zawdzięczam, i postanowiłem jej bronić. To mnie bardzo zmieniło – oświadczył mocnym głosem łamiącym się od emocji. – Doprawdy? Cóż, jeśli ta uczelnia zostanie kiedykolwiek zaakceptowana przez opinię publiczną, stracisz dla niej cierpliwość. Zadurzysz się w czymś innym, żeby drażnić rodzinę i miejscową społeczność. Tak, przyznaję, zbieraliśmy skały jako chłopcy. Chłopcy! Bawiliśmy się też wozami– zabawkami. Jesteś już mężczyzną, Robercie. A przynajmniej powinieneś nim być. Czas najwyższy zostawić to wszystko za sobą. Pogrzebać na zawsze. – Phillipie, zanim odejdę, podasz mi nazwę tego miejsca! – Nie! Możesz urządzać sceny, Robercie, ale nie zdradzę moich towarzyszy. Do licha, nie uczynię tego, braciszku. Powinieneś być na Harvardzie. Zająć należne miejsce obok reszty z nas. Powinieneś należeć do Med Fac. Obraziłeś całą rodzinę, zniszczyłeś naszą reputację. Modlę się, żeby dezaprobata, którą ci okazuję, stała się znana wszystkim znajomym. Bob zaczął mówić nieco ciszej, jakby słowa próbowały nadążyć za zranionymi uczuciami. – Mama popiera moje dążenia. – Ha! „Bądź zawsze rada jego cnotom, ślepa na jego uchybienia”. To głupie motto mamy, nie moje! Jeśli o mnie chodzi, uważam, że dawno przebrała się miarka twoich błędów! Bob zamachnął się i rzucił kamień przez pokój tak, że przeleciał tuż nad głową Phillipa i rozbił wazę na kominku. – Oszalałeś?! – krzyknął Phillip, padając na podłogę i zasłaniając twarz rękami. – Chcesz mnie zranić? Myślisz, że zmusisz mnie tym do uległości? – Nie. Chociaż mam wielką ochotę wybić ci zęby, Phillipie, jesteś moim bratem, więc nie mogę tego uczynić. Zacznę jednak rozwalać wszystko w tym pokoju, dopóki twoi synowie nie przybiegną zobaczyć, co się dzieje. Wtedy będziesz musiał wyjaśnić tym ufnym, dobrze ułożonym chłopcom o inteligentnych oczach, że wuj, który jest ich krewniakiem, oszalał. Będę rozbijać wszystkie przedmioty w twoim domu, dopóki sąsiedzi nie zapukają do drzwi i nie zobaczą, że twojemu bratu Bobowi odbiło i, co gorsza, zakłóca im

sen. Czym mam się przejmować? W końcu studiuję w Instytucie Technologii, nie mam przed sobą żadnej przyszłości, o której warto wspominać. Idę wszak o zakład, że przez miesiąc nie postawisz nogi na Pinckney Street z obawy, iż spłoniesz ze wstydu. – Chytre posunięcie, Bob! – huknął Phillip, przypominając Bobowi, że natura także jego obdarzyła donośnym głosem, choć w jego tonie dało się wyczuć pewne drżenie, które sprawiało, że nie był do końca przekonujący. Kiedy Bob go wyczuł, wiedział, że zwyciężył. Sięgnął po kamień i spojrzał na półkę z nagrodami. – Nie! – krzyknął Phillip, wyciągając ręce. – Zaczekaj! Porozmawiajmy spokojnie. Rozwiążemy problem. Spokojnie, bracie! – Spokojnie, ale szybko – dodał Bob, sięgając po drink Phillipa stojący na biurku. Wypił go duszkiem, czując pieczenie w gardle.

34 SZEF POLICJI WIĘZIENNEJ W SMITH (CIĄG DALSZY) Choć od wykrycia sprawcy najbardziej tajemniczego ciągu katastrof, które nawiedziły Boston, dzieliły ich zaledwie godziny, Marcus znalazł się w samym środku błahej studenckiej wendety za sztuczkę z sodem, którą Bob zrobił na rzece! Niemal się roześmiał, myśląc o tym, że podczas wojny był jeńcem wojennym, a teraz jest zdany na łaskę znudzonych paniczyków w wygodnym, choć ponuro urządzonym pokoju college’u. Mimo iż był skrępowany i samotny, odkrył, że panuje nad sytuacją, że ma istotną przewagę nad tymi, którzy go porwali. Posiada wiedzę. Jedna z bestii zaszła go od tyłu i zaczęła wyrywać włosy, jeden po drugim, licząc do dwudziestu siedmiu. Kiedy skończył odliczanie, Marcus zapytał: – Który z was to Will Blaikie? Sternik osady Harvardu? Przewodniczący Christian Brethren. Wszystkie głowy z maskami bestii odwróciły się, gdy wypowiedział te słowa. Tylko jedna, ukryta za podobizną samego diabła, jakby się wzdrygnęła. – Witaj, Blaikie – powiedział Marcus, lekko skłaniając głowę. Diabeł o trzech twarzach powstał i wyciągnął swoje wysadzane klejnotami berło. – Jesteś oskarżony o spoufalanie się z wrogiem pobożnego bractwa Med Fac. Czy przyznajesz się do winy? – Do niczego się przed tobą nie przyznam. Dłoń diabła wykonała nieznaczny gest. Smok przytaszczył wór na środek pokoju i wysypał jego zawartość na podłogę. – Oto cały twój nędzny dobytek – powiedział diabeł, wskazując dłonią stertę przedmiotów. – Będziemy je niszczyć po kolei, dopóki się nie przyznasz. Na znak przywódcy smok zaczął deptać po stercie rzeczy. Dwuręcznym młotem rozbił figurkę Ichaboda Crane’a wyrzeźbioną przez Franka. Później

wyrwał kartki z notatkami, nad którymi pracował Marcus – raporty jego i Edwina oraz zapiski i wyniki badań Rogersa. Rzucił je do kominka, gdzie natychmiast zajęły się ogniem i zmieniły w popiół. Marcus drgnął na krześle, ale nic nie powiedział. – Jesteś zbyt głupi, żeby wiedzieć, co zrobiłeś – rzekł. – Powiedz, kto zrobił pierwszy krok? Ty czy Robert Richards? Nie powiesz? Zniszcz kolejną rzecz! Marcus spojrzał na odłupaną głowę Ichaboda Crane’a o twarzy jota w jotę przypominającej twarz Franka, który ośmielił się wyrzeźbić figurkę w darze dla Marcusa, jako zapowiedź lepszej przyszłości. – Wrócę. Odnajdę was wszystkich. Uczciwie ostrzegam. Słowa Marcusa wywołały rechot śmiechu i gromkie okrzyki. – Spalmy buntownika! Rozdepczmy robaka z Tech! Ukarzmy go! Zbluźnił jego wysokości! Okrzyki zdawały się dolatywać z każdego kąta sali. Zwierzęce maski sprawiały, że dźwięki chóru były stłumione i tak nieziemskie jak ich groteskowe przebrania. – Odczytaj mu karę, bracie! – pisnął diabeł. Czarownica wystąpiła do przodu, ceremonialnie gestykulując rękami. – Ten, kto wyraża się źle o wydziale medycyny Uniwersytetu Harvarda, otrzyma karę powietrza i ognia, wody i ziemi. – Wymierzyć mu karę wody – syknął herszt. – Wykonajcie prawo, bracia! Nakazuję wam! Dwie bestie chwyciły Marcusa, który zaczął się szarpać i krzyczeć, wić i kopać. Z pomocą trzech innych wepchnęli go do dużej skrzyni. Kiedy zamknęli wieko, poczuł, że taszczą ją przez pokój. Z pomruków bestii zmieniających miejsce przy skrzyni wywnioskował, że trumna została uniesiona i wypchnięta przez otwarte okno. Nagle on i skrzynia znaleźli się w pionowej pozycji. Co za wariaci z tych harwardczyków? Trumnę opuszczano centymetr po centymetrze, aż usłyszał zgrzyt kołowrotu. Opuszczają mnie przez okno, pomyślał z lekką ulgą, że opuścił ponurą

komnatę. Później usłyszał plusk i poczuł wodę na podeszwach stóp i kostkach. Trumnę opuszczano centymetr po centymetrze. Woda sączyła się przez szpary między deskami i sięgała kolan. Marcus poczuł pierwszą falę paniki. Napiął ręce, czując, jak sznur wpija się w nadgarstki. – Dość! Wyciągnąć go! – usłyszał dolatujący z góry głos. – Nie! – Sznur nie jest dość mocny, wasza wysokość! Wyciągnąć go! – Nie, bracie! – rozkazał ponownie głos. – Sprofanował nasze bractwo! Przeklęty pomiot Instytutu Technologii! Ostrzegałem ich! Powiedział, że nas odnajdzie? Zanurzcie go porządnie! *** Woda w trumnie sięgnęła pasa Marcusa. Nie mogą dopuścić, żeby ktoś zginął, niezależnie od tego, jak obłąkaną grę prowadzą. Prawda? Pomyślał o gwałtowności Blaikiego, o wściekłości, którą zdaniem Boba wzbudziło spotkanie z Marcusem w operze, a później upokarzające odkrycie, że jego towarzysze porwali niewłaściwego człowieka. Powinienem był złożyć to głupie wyznanie i zająć się nimi później, pomyślał Marcus, zirytowany swoją niezdolnością udawania i tym, że musi teraz znosić jego gniew. Są do załatwienia ważniejsze sprawy, trzeba bronić miasta! Ale Marcus nie mógł powiedzieć niczego, aby temu zapobiec, żaden awans na dżentelmena nie mógł powstrzymać zemsty sternika harwardzkiej osady. Blaikie czerpał zbyt wielką przyjemność ze swojej władzy. Tak czy owak było za późno, aby mu ulec. Jeśli o niego chodziło, tylko jednej rzeczy pragnął bardziej od uwolnienia ze skrzyni: poczuć, jak jego dłonie zaciskają się na szyi Blaikiego. Wszystko inne nie miało znaczenia: Boston, Tech, jego przyjaciele, nawet Agnes. Zamknął oczy, starając się uspokoić emocje. Chcieli, żeby krzyczał, nasłuchiwali jego wołania. Wtedy pewnie wyciągnęliby go na chwilę, a później opuścili ponownie lub przeszli do następnej tortury. Krzyk mógł odwrócić ich uwagę, nie mógł go jednak uwolnić. Uciekł mrocznym tunelem pamięci. *** Sierpniowe słońce paliło tył jego głowy i szyi na pustym dziedzińcu więzienia.

Prawa ręka, która była wykręcona całą noc, pulsowała dziwnym bólem, który pobrzmiewał echem w każdej cząstce ciała. Młody człowiek tkwił w dybach, niesławnym wynalazku kapitana Denzlera. Otwory na szyję, ramiona i nogi blokowały ruchome belki. Ukarany nie mógł wykonać najmniejszego ruchu, nie mógł uczynić nic z wyjątkiem krzyczenia i broczenia krwią na słońcu. Tym, który cierpiał i umierał z pragnienia w dybach owego lata tysiąc osiemset sześćdziesiątego drugiego roku, był Marcus Mansfield. Oddychaj głęboko, równo i regularnie. Jeden z więźniów powiedział, że jeśli się wyćwiczy, będzie mógł pozostawać bez ruchu niemal cztery minuty, więc strażnicy nie będą go okładać. Zaczęło się od kominka, który on i Frank zbudowali kilka miesięcy wcześniej z części prasy do tytoniu, aby ogrzać zimą najbardziej chorych i słabych. – Chorzy żyją tylko dzięki tobie – powiedział któregoś ranka jeniec z Illinois, z dziwną goryczą w głosie. Na czole mężczyzny widniała wytatuowana igłami i indyjskim atramentem litera Z, wskazująca, że jest złodziejem. Znak zrobiony przez innych osadzonych w tym lub innym obozie jenieckim. Marcus skinął głową i się odwrócił. Mężczyzna z literą Z chwycił go za ramię. – Chcę, żebyś coś dla mnie zrobił, komendancie policji. Jesteś zręcznym mechanikiem, jak twój chudy przyjaciel. Jak go zwą? Język ci odjęło, chłopcze? – Nie twoja sprawa, jak ma na imię mój przyjaciel, i nic ci do mnie. – Pomożecie mi. – Nie znam cię – odrzekł Marcus, odsuwając się od niego. – Ale poznasz, szefie. Pomożesz mi albo powiem secesjonistycznym strażnikom, czym się zajmujesz. Marcus wiedział, że gdyby złodziej zawiadomił strażników o ich wynalazku, chorzy korzystający z kominka zostaliby ukarani, zabrano by też urządzenie. Biedacy byli tak chorzy, że pewnie by tego nie przeżyli. To, czego od nich chciał, stanowiło spore wyzwanie. Zażyczył sobie, aby zrobili mu wiertło z części maszyny. Nietrudno zgadnąć, w jakim celu.

– Wszyscy powinni mieć szansę ucieczki – powiedział Frank, kiedy tamten wytłumaczył mu plan i jego wykonanie. – To nasz warunek. – Jesteśmy w piwnicy – odrzekł z naciskiem Z. – Każdego dnia mogą nas przenieść na wyższe piętro, a wtedy stracimy jedyną szansę odzyskania wolności. Dostarczcie mi sprawne wiertło, a wówczas zbudujemy tunel wystarczająco szeroki, żeby mogło w nim stanąć ramię w ramię dwóch mężczyzn. Każdy człowiek, który ma dość sił, aby stać, zdoła dotrzeć do wojsk Unii. – A co z chorymi? – zapytał Marcus. Z wzruszył ramionami. – Tak czy siak zginą. – Wyniesiemy ich – upierał się Frank, poczerwieniały z gniewu. – Wyniesiemy chorych albo ci nie pomożemy. – Jeśli chcecie, możecie opróżnić całe więzienie – odparował Z. – Nic mnie to nie obchodzi, ale pierwszy ruszę tunelem i nie będę się oglądał za zmarłymi! Używając pił wykonanych z kawałków żelaza wymontowanych z pras do tytoniu i utwardzając je w piecu, Marcus i Frank zbudowali wiertło z noży stołowych, igieł i prętów. Wiertło wprawiało się w ruch, naciskając pręt, a jego uniesienie powodowało, że wracało do pozycji wyjściowej. Po kilku próbach w ciągu czterech miesięcy wykonali pięć wierteł i zaczęli drążyć tunel. Wykorzystywali ten niezwykły wynalazek jedynie przez tydzień, zanim inny z więźniów w zamian za prymkę tytoniu nie doniósł strażnikowi, że widział, jak Marcus Mansfield i Frank Brewer wymontowują części pras do tytoniu. Po dwudziestu czterech godzinach w dybach wyswobodzili Marcusa. Pozbawione oparcia ciało zadrżało i osunęło się na piekący piasek. Pierwszą rzeczą, którą uczynił, gdy odzyskał siły, było odwrócenie głowy, żeby sprawdzić, czy jego spieczony kark nadaje się do użytku. Ledwie czuł prawą rękę, dopóki nie przebudziła się z bólem, który przeniknął wnętrzności. Na dziedzińcu przebywało od dziesięciu do piętnastu ludzi poddawanych karze pod okiem strażników. Marcus rozejrzał się wokół w poszukiwaniu Franka, ale go nie zobaczył. Dziedziniec otaczał rów z ziemnym wałem nazywanym „linią śmierci”. Jeśli jakiś więzień go przekroczył lub choćby na

nim stanął, strzelano bez ostrzeżenia. Kapitan Denzler przestąpił trzech leżących na ziemi jeńców, zmierzając do Marcusa. Trzymał w ręku grzebyk, którym rozczesywał gęstą potarganą brodę, próbując doprowadzić ją do porządku. – Hej, Jankesie! – zawołał. – Wydajesz się inteligentniejszy od większości twoich! Może chcesz mi powiedzieć, co zrobiliście z części wyjętych z pras do tytoniu? – Łyżki i wykałaczki – odparł Marcus, zdumiony tym, że może mówić. – Czy wiesz, że jestem inżynierem? Słyszałeś o tym? Podoba ci się mój wynalazek? – Wskazał dyby i pogładził je czule, niczym domowego pupila. – Myślę, że to pomysłowa konstrukcja. Zamierzam ją zarejestrować w biurze patentowym konfederatów. Osobiście obejrzałem ogołocone prasy i sądzę, że robicie coś więcej prócz noży i wykałaczek. Chcesz wrócić w dyby? – Nie, panie kapitanie. – Jak sądzisz, co z tobą zrobię? Nie znaleźli wierteł, co oznaczało, że nie wykryli pozostałych zamieszanych w plan ucieczki. Marcus pragnął zapytać, gdzie jest Frank, ale nie chciał go narażać na większe niebezpieczeństwo ujawnieniem, że są nie tylko współspiskowcami, ale przyjaciółmi. Denzler wybuchnął śmiechem, widząc, że Marcus milczy. – Czy wiesz, że masz oczy duchownego, który służył w miejscu, z którego pochodzę? Tak, masz dokładnie jego oczy. – Mówiąc to, nacisnął stalowym czubkiem buta bolącą dłoń Marcusa, który wydał nieludzki krzyk. – Może kiedyś będziesz mógł ponownie jej użyć. Kto wie? Denzler zagłębił czubek buta w dłoni Marcusa, wdeptując ją w ziemię i wywołując kolejny skowyt bólu. W końcu się odwrócił, nakazując strażnikom, żeby pozostał na dziedzińcu cztery dni, co drugi dzień otrzymując połowę zwykłej racji żywności. – Jeden z was przeżyje. Ty albo ten chudy. Ten, który pierwszy przemówi. Drugi zostanie zabity – rzucił przez ramię Denzler. – Zobaczysz, jeszcze zaczniesz mówić.

W pierwszej chwili Marcus był zdumiony, że nie umieścili go ponownie w dybach. Myślał, że o nim zapomnieli. Po chwili odzyskał swobodę ruchów w szyi na tyle, aby rozejrzeć się po dziedzińcu. W końcu ujrzał Franka, obnażonego, z rękami skrępowanymi przed kolanami. Dostrzegł też innych więźniów przytwierdzonych do kul i łańcuchów oraz innych narzędzi tortur skonstruowanych przez Denzlera. Później, najpewniej znacznie później, spostrzegł grupę elegancko ubranych kupców z Południa, a przynajmniej takimi mu się wydali, przechadzających się po placu i oglądających jankeskich jeńców. W końcu pojął, co zrobił Denzler, uwalniając go z dybów. Jego kara nie została zmniejszona. Stanął przed dramatycznym wyborem popełnienia samobójstwa przez rzucenie się na linię śmierci lub umierania po kawałeczku. Próbował podnieść ramię, żeby dać znak strażnikowi. Powie wszystko Denzlerowi, przynajmniej o swojej roli w tej sprawie, pod warunkiem że Frankowi nic się nie stanie. Z drugiej strony w głębi duszy wiedział, że może się to okazać niemożliwe. Że niezależnie od tego co zrobi, może nie być w stanie zapobiec śmierci przyjaciela. Jad tych myśli sprawił, że ogarnęła go fala zmęczenia. Pogrążył się w głębokim śnie. Obudził się, gdy dwaj strażnicy stawiali go na nogi. Otworzył oczy i ujrzał pozbawioną wyrazu twarz kapitana Denzlera. Powiem ci, chciał rzec, ale nie dali mu okazji. – Zabierzcie go – powiedział Denzler. – Dokąd mnie zabieracie? – Rozejrzał się wokół i stwierdził, że Franka nie ma tam, gdzie się poprzednio znajdował. Przeszedł go zimny dreszcz. – Wracasz do środka – odrzekł Denzler, jakby wręczał mu dar. – Twój przyjaciel zakończył sprawę. Czyżby Frank mu powiedział? Niemożliwe! Kiedy wtrącili go ponownie do piwnicy, czołgał się od więźnia do więźnia, szukając kogoś, kto słyszał o Franku. – Powiadają, że przyszli tu jacyś przedsiębiorcy z Południa. Twój przyjaciel usłyszał, jak jeden z nich mówi o trudnościach w fabrykach, bo wielu robotników poszło na wojnę. Krzyknął, że może pracować darmo dla jednego z nich – producenta obuwia, jak sądzę – pod warunkiem że wam obu zostanie

darowana kara. Strażnicy zaczęli go okładać, ale producent butów ich powstrzymał, śmiejąc się z widowiska, jakby to było kukiełkowe przedstawienie, i przystał na warunki Franka. Marcus starał się w to nie wierzyć, ale nie miał siły, by prowadzić dalsze śledztwo. Wydawało mu się, że spał trzy dni pod rząd. Kiedy następnym razem Denzler zajrzał do piwnicy, zatrzymał się obok chlebaka Marcusa i potrząsnął nim, żeby go obudzić. – Gdybym miał wybór – powiedział – zostawiłbym was obu na dziedzińcu, żebyście zdechli. Niestety to ważni kupcy, dlatego musimy ich zadowolić. Nie bój się. Tak czy inaczej postawię na swoim. – Frank… – wyszeptał do siebie Marcus. A zatem to prawda. Z więźnia zamienił się w coś gorszego – niewolnika. – To w waszym stylu, jankeskie gnidy – warknął Denzler. – Co? – Targować się o własne życie jak Żyd, zamiast umrzeć jak mężczyzna. Nie mogę walczyć na polu bitwy z powodu nogi, ale gdyby dali mi szansę, mógłbym was zniszczyć, Jankesi, swoim rozumem. *** – Burza w szklance wody? – wyszeptał Bob, klękając na dachu jednego z gmachów Harvardu i kuląc się w silnym wietrze. – Tak, Richards. Niebawem się przekonasz – odrzekł Hammie, uśmiechając się szeroko. – Jesteś pewien? – zapytał Bob. – Absolutnie! – Hammie niecierpliwie skinął głową. Na kolanach trzymał żelazne naczynie wyglądające jak patelnia. W środku znajdowało się kilka cynowych buteleczek odwiniętych z papierowego opakowania. – Skonstruowałem to osobiście, Richards. Będzie działać, daję słowo członka Bractwa Technologów! W każdym razie działało za czasów Konstantyna. To jest coś, czym powinniśmy się zajmować w naszym małym klubie! Pieprzyć ten wasz dęty program! Po opuszczeniu pensjonatu Bob posłał Edwina, żeby sprowadził Hammiego

z domu jego rodziny w Beacon Hill, gdy on sam bawił z wizytą u Phillipa, kilka ulic dalej. Powiedzieli Hammiemu, że chcą spłatać kolejnego figla chłopakom z Harvardu. Hammie uradował się odmianą. Kiedy dotarli na dziedziniec college’u, wyciągnęli drabinę z szopy na narzędzia, wspięli się na dach jednego z gmachów Harvardu i wciągnęli ją za sobą, a następnie wykorzystali jako chybotliwy most, żeby przejść na kolejny dach, na którym teraz przykucnęli. Gdyby opuścili latarnię z drugiej strony dachu, ujrzeliby dyndającą w dole drewnianą trumnę. – W czasach Konstantyna? – spytał Hammiego Edwin. – Chcesz powiedzieć, że w tych buteleczkach jest grecki ogień? – Tak, Hoyt! – O czym gadacie? – zapytał Bob. – Grecki ogień jest na mojej liście niemożliwych odkryć i wynalazków, Bob! To starożytna broń, której nikomu nie udało się rozszyfrować! Jak lustro Archimedesa! Powiadają, że anioł podał skład greckiego ognia Konstantynowi, aby mógł go użyć przeciwko przeważającym siłom wroga. Zagroził też pomstą z nieba, gdyby zdradził komuś sekret jego wytwarzania. – Aniołowie nie zaufaliby Chauncy’emu Hammondowi Juniorowi – rzucił z lekceważeniem Bob, żeby przykryć nutkę zazdrości w głosie Edwina. Edwin przykucnął i zbliżył się do Boba. – Sam nie wiem, Bob – wyszeptał, kiedy Hammie kontynuował swoje przygotowania. – Dla Hammiego to kolejny psikus, ale tam na dole może być Marcus. Musimy mieć na względzie jego bezpieczeństwo. – Trzeba spróbować – powiedział Bob tonem pozbawionym typowej pewności siebie. – Słyszałem różne opowieści… więcej niż jedną w ciągu ostatnich lat… o osobach rzekomo porwanych przez Med Fac. Ludzie znikali na tygodnie, czasami… cóż, niczego nie udowodniono, ale czemu ich zdelegalizowano? Nie wolno nam bezczynnie czekać. – Mam nadzieję, że brat powiedział ci prawdę – rzekł poważnie Edwin. – Jestem tego pewny. Nie miał wyboru, ale mógł się mylić co do budynku. Bractwo przenosi się w nowe miejsce co trzy, cztery lata, więc możemy mieć jedynie nadzieję, że nadal się tu spotykają. Jesteś gotowy, Hammie? Nie

zniosę dłużej tego napięcia. Wdrapali się na komin. Bob umieścił pierwszą z cynowych butelek nad otworem i skinął Hammiemu, który pochylił się z zapałką i podpalił lont. Bob puścił butelkę, słuchając, jak grzechocze o ściany komina, spadając. – Módlmy się o Mansfielda – powiedział, skłaniając głowę. – Amen – rzekł Hammie, aby po chwili dodać marzycielskim tonem: – Jestem pewien, że wodniste szare oczy panny Swallow rozbłysłyby z zachwytu nad moim osiągnięciem! – Co?! – Bob spojrzał na niego ze zdumieniem, ale w tej samej chwili dach począł dygotać. *** Kilka chwil wcześniej wewnątrz sal zajmowanych przez członków bractwa Med Fac smok i trupia czaszka obrócili rączkę kołowrotu. Napięty sznur zwisający z okna zaczął się strzępić. – Wystarczy – powiedział chłopak w masce trupiej czaszki. – Lina jest zbytnio obciążona. Podciągnijmy trumnę! – Powiedziałem, żeby zanurzyć głębiej! – Dość! – zaprotestowała gwałtownie trupia czaszka. – To nie ten, którego chciałeś, Will! Diabeł odwrócił się do niego. – Jeśli jeszcze raz użyjesz prawdziwego imienia w tych pokojach, buntowniku, sam trafisz do skrzyni! – Tylko spróbuj, Blaikie! Przerwał im huk we wnętrzu ściany – straszliwe dudnienie narastające z każdą sekundą. Chwilę później z kominka buchnął jasnopomarańczowy płynny ogień, wystrzeliwując na całą długość pomieszczenia, liżąc okna i ściany, by wycofać się niczym diabeł z pudełka. Język ognia pozostawił po sobie obłok białego dymu. Zdarli maski i upadli na podłogę, krztusząc się od dymu. Smok i trupia czaszka puścili rączkę kołowrotu, który zaczął dziko wirować.

– Co to było, do licha?! – spytał jeden z mężczyzn, gdy kilka sekund później zaszokowani członkowie bractwa zaczęli się zbierać z podłogi. – Ten gość… – wybełkotał chudy student przedostatniego roku o nierównych zębach, który jeszcze przed chwilą był trupią czaszką. – Utopiliśmy go! – Wychylił się przez okno i spojrzał w miejsce, gdzie trumna wpadła do zbiornika z wodą. – Na Jezusa! – krzyknął Blaikie. – Biegnijmy tam, żeby go wyciągnąć! Wyskoczyli z pokoju i zbiegli po schodach. Kiedy stanęli nad wodą, na brzegu widać było jedynie luźne zwoje liny. Chwycili ją i wyciągnęli trumnę, zdjęli pokrywę i wywlekli bezwładne, ociekające wodą ciało swojej ofiary, kładąc je na trawie w pobliżu wodnej pompy. – Nie żyje! – Rozwiążcie go! Szybko! Drżącymi rękami rozwiązali nadgarstki i kostki Marcusa. – Mówiłem, żeby nie trzymać go tak długo pod wodą! – krzyknął histerycznie student przedostatniego roku, szarpiąc się i ciągnąc. Ktoś inny zaczął klepać twarz Marcusa, mrucząc mu coś do ucha jak oszalały. – Odzyskał przytomność? Oddycha? – spytał Blaikie, ciężko dysząc. – Obudź się, człowieku! Nie umieraj! Ty draniu! Ty słabeuszu! Ty pieprzony trutniu z Tech! – Will! – wrzasnął student przedostatniego roku. – Odbiło ci?! To nie pomoże?! – Co mam zrobić? – spytał skruszony Blaikie z pobladłą twarzą. – Milcz i się módl!

35 STU CHŁOPCÓW Z TECH Marcus otworzył jedno oko i wypuścił długo wstrzymywane powietrze. – Żyjesz! – Młody mężczyzna, który się nad nim pochylał, krzyknął z histeryczną ulgą. Marcus podniósł rękę jednym płynnym ruchem, chwycił rączkę wodnej pompy nad ramieniem studenta i grzmotnął go w głowę, wywołując głośne chrupnięcie i jęk bólu. Skoczył na równe nogi. Odwrócił się i ociekając wodą, stanął twarzą w twarz z pięcioma zdumionymi członkami bractwa Med Fac, którzy pozostali. – Zdjęliście maski. Jestem pewny, że nigdy nie zapomnę waszych twarzy. Wiem, kim jesteście i gdzie was znaleźć. Harvard to kiepska kryjówka, prawda? Było ich pięciu, pięciu studentów Harvardu, pięciu członków Med Fac, a Marcus był sam. Jednak nie wiedzieli, jak się zachować, pozbawieni swojej broni: strachu, anonimowości, plotki i, co najważniejsze, legendy. Stali obnażeni pośrodku dziedzińca college’u. Potrzebowali chwili, aby zrozumieć, że tajne bractwo, którego przez czterdzieści lat nie potrafiły ujawnić i powstrzymać władze uczelni, zostało zdemaskowane przez jednego intruza. – Doprawdy? – spytał Blaikie, przepychając się do przodu. – Doprawdy? Zobaczymy, co będziesz pamiętać, kiedy z tobą skończymy. – Jeśli chcecie, mogę walczyć z wami wszystkimi. Mogę też patrzyć, jak uciekacie. Wybór należy do was – odrzekł Marcus, podnosząc pięści. Blaikie przybrał gniewną minę i zrobił kolejny krok, ale stanął na widok dwóch kolegów, którzy czmychnęli. Pozostało mu tylko dwóch. – Tak lepiej – sapnął Marcus. Kiedy ruszyli ku niemu, drabina uderzyła o bok budynku i trzy postacie na wpół zeszły, na wpół ześlizgnęły się na ziemię. – Mansfield! Wszystko w porządku?! Jesteś cały mokry! Nie jesteś ranny?! –

spytał Bob. Edwin i Hammie stanęli tuż za nim. Bob spojrzał gniewnie na Blaikiego i jego dwóch kompanów. – Dranie! – warknął Blaikie. – Macie śmiałość rzucić nam wyzwanie na naszym terenie?! Nie sprostałoby nam stu chłopaków z Tech… gdyby ta uczelnia miała tylu słuchaczy! Jesteście żałośni! – Doprawdy? – spytał Bob. – Naprawdę tak sądzisz, Blaikie? – Tak! Spójrzcie na siebie! Udajecie uczniów college’u, który ma siedzibę w miejscu, gdzie jeszcze cztery lata temu były błota i mokradła. Za rok od dziś wasz budynek ponownie zarośnie chwastami. Macie pojęcie, czym się tu zajmujemy?! Wiecie, jakie brzemię tradycji i zasad moralnych dźwigamy? Jesteśmy wszyscy silni i wytrzymali, jak te wiązy. Znieważacie to wszystko! – Jeszcze nie zrozumiałeś, Blaikie? Nawet raz nie umiesz przegrać? – powiedział Bob. – Tak? Spójrz na mnie, Plymouth. Sam staczam własne bitwy. Załatwię was wszystkich, zapamiętaj to sobie, marynarzu. – Zaraz się przekonamy… – zaczął Marcus, ale przerwał mu wojenny okrzyk, z którym przywódca Bractwa Technologów skoczył na Blaikiego, powalając go na ziemię i przyszpilając do gleby. Kapitan osady Harvardu zdołał go zrzucić i powalić. Marcus chwycił Hammiego za kołnierz, odciągając go do tyłu. – Puszczaj, Mansfieldzie! – darł się Hammie. – Mansfieldzie! – krzyknął Bob, starając się ostrzec Marcusa. Nagle zewsząd rozległy się gwizdki. – Musimy uciekać! Szybko! – To strażnicy college’u – wysapał Blaikie na dźwięk gwizdków, a później przecisnął się między kolegami, żeby uciec. Gdyby ich złapano i przekazano władzom, chłopcy z Tech byliby w takim samym kłopocie jak członkowie Med Fac. – Uciekaj! – krzyknął Marcus, gdy z prawej strony ukazał się stróż. Bob i Hammie skoczyli w jedną stronę, a Marcus i Edwin w drugą. – Wstawaj! – zawołał Marcus, oglądając się przez ramię i widząc, jak Edwin runął na

ziemię, schwytany od tyłu przez strażnika. – Marcus! – wrzasnął Edwin. Marcus zawrócił i staranował mężczyznę, który padł na ziemię z głośnym przekleństwem. Następnie podniósł Edwina i ruszyli razem, w odległości kilku metrów od ścigającego ich człowieka. – Odciągnę go! Uciekaj! – Nie, Marcusie! Błagam, nie zostawiaj mnie! – krzyknął Edwin, starając się dotrzymać mu kroku. – Biegnij między drzewa i nie wychodź, dopóki nie będziesz mógł się wydostać. Spotkamy się na tyłach pensjonatu Boba. Marcus podsadził Edwina i obaj przeskoczyli bramę college’u. Rozdzielili się po drugiej stronie, biegnąc w kierunku gęstego ponurego lasu, który powitał ich ciemnością.

36 WŁADZA Sny nie ustały. Jak zawsze był na State Street, próbując się przedrzeć przez wzburzony tłum, przez ludzi biegnących i napierających jedni na drugich. Zaczął wirować w kalejdoskopie strachu i niezależnie od tego, jak bardzo pragnął, żeby nogi zaczęły unosić go w dal, czuł, że się zatrzymuje, jakby na głos przeznaczenia, a później zostaje powalony na ziemię przez wirującą tłuszczę. Ujrzał dziewczynę w krzykliwej różowej sukni otoczoną powłoką ze szkła, spadającą na ziemię. Dłoń chłopca przechodzącą przez topiącą się szybę i palce zaciśnięte w uschłą pięść. Jedna przerażająca scena następowała po drugiej. Niektóre zapamiętał, inne sobie wyobraził na podstawie relacji w gazetach, nad którymi ślęczał bez końca. We śnie budził się z omdlenia, w ostatnim dniu swojego dawnego życia, obserwując zwiewne resztki okna leniwie opadające coraz niżej i niżej, czując, jak gorące igły wbijają się w jego głowę, wypalają włosy, spływają po uchu, zatykają pory twarzy. Powalił na ziemię trzech ludzi, skacząc w kierunku najbliższego hydrantu. Otworzył zawór, spodziewając się strumienia wody, ale jakby w okrutnym żarcie nie wypłynęła ani kropelka. Podniósł się i zaczął biec do koryta z wodą dla koni, tratując po drodze innych i ciągnąc zawór, dopóki z pompy nie chlusnęła miłosierna struga, obmywając twarz i głowę. W tym momencie zawsze się budził. Kiedy palce odnajdywały kratery wyżłobione na twarzy, Joseph Cheshire krzyczał tak głośno, jak na to pozwalały jego umęczone płuca. Dobre życie nieodwołalnie minęło. Nigdy więcej nie będzie mógł spojrzeć w lustro i rozpoznać własnego oblicza. To nie był on. Patrzył na niego nie Joseph Cheshire, makler giełdowy, ale jakiś groteskowy potwór. Potwór, który w miejscach publicznych musiał zakrywać twarz kapturem, żeby nie straszyć ludzi. Detektyw Camp z agencji Pinkertona, którego wynajął, ustalił tożsamość studentów widzianych w okolicy uszkodzonych nabrzeży, o których

doniósł mu szczur portowy, a później robotnik ze związków w rejonie zniszczonej State Street, który przyjął pieniądze Campa w zamian za informacje. – Co robili? – spytał Cheshire, kiedy detektyw złożył mu raport. – Nie mam pewności, proszę pana. Może szukali przygód, jak to uczniacy, tropiąc nikczemne uczynki – odrzekł Camp. – Co to za szkoła, w której studiują? – Cztery lata temu jeszcze jej nie było. To uczelnia naukowa nazywana politechniką – wyjaśnił Camp bez przekonania, że zdoła to wytłumaczyć. – Uczą się tam mechaniki, chemii i umiejętności praktycznych. College mieści się w dużym gmachu postawionym na nowej ziemi, w Back Bay, zbyt dużym jak na liczbę zapisanych studentów. Większość twierdzi, że szkoła nie zdoła się utrzymać. Uważam, że są dla pana bezwartościowi. – Nie masz władzy, żeby o tym decydować… To moja sprawa! Camp wolno skinął głową i wydmuchnął kłąb dymu z cygara. – Tak długo, jak długo mi pan płaci, panie Cheshire. Wie pan, że jestem zawodowcem. – Płacę, więc będziesz wykonywać moje polecenia! – Od czasu, gdy stracił twarz, temperament Cheshire’a stał się jeszcze bardziej porywczy. Do wybuchów gniewu dochodziło częściej i szybciej niż kiedyś. Camp dotknął ronda melonika i się uśmiechnął. – Słucham pokornie, panie Cheshire. Po konfrontacji z Marcusem Mansfieldem Cheshire utwierdził się w przekonaniu, że ci żałośni studenci coś wiedzą. Zadba o to, aby mu wszystko wyjawili. W międzyczasie zdobył kolejny strzęp informacji od portowego szczura. Sprawdził każdą łódź żaglową i jacht imieniem „Gracja”, które zarejestrowano we wszystkich portach w sąsiedztwie Bostonu. Niestety, była to bardzo powszechna nazwa. Ostatniego wieczoru był o krok od rozwiązania zagadki, gdy wszedł na pokład zacumowanej łodzi kołyszącej się na fali. Popędził na drugą stronę w samą porę, aby ujrzeć postać przeskakującą z jednej łodzi na drugą.

Cheshire nie miał szans schwytania tamtego. Kiedy wysłał na miejsce Campa, łódź zniknęła. Czuł, że zbliża się coraz bardziej do celu. Odkryje, kto okaleczył mu twarz chemikaliami i zniszczył życie. Rozszarpie na strzępy każdego, kto mu stanie na drodze. Tylko po to żył. Dla zemsty. Po to, żeby karmić potwora. Każdego dnia powracały nowe wersety z Biblii, których musiał się uczyć na pamięć jako dziecko, czasami pomieszane i wykręcone słowami z jego własnych snów. Bóg – Sędzia sprawiedliwy, Bóg codziennie pałający gniewem. Cierpliwy jest lepszy niż mocny, opanowany – od zdobywcy grodu. Do Mnie należy pomsta. Ja wymierzę zapłatę – mówi Pan. Jestem aniołem zemsty, Mój język to miecz płonący[5] . Ludzie odpowiedzialni za to, co się stało, będą cierpieć jak on i jeszcze bardziej. Początkowo dziesięć razy dziennie przemywał twarz roztworem amoniaku, teraz czynił to pięciokrotnie. Farbując upiornie pobielałe wąsy, modlił się długimi godzinami o to, żeby mógł dokonać zemsty na nieznanym wrogu. Stało się to główną i jedyną misją jego życia. Cheshire zawsze miał plan rezerwowy, więc i tym razem nie zrobił wyjątku. Gdyby zawiódł pismak z gazety, miał na podorędziu drugiego. Camp doniósł mu, że Marcus Mansfield spacerował nad zatoką z dziewką imieniem Agnes. Była służką, więc jej porwanie nie powinno nastręczać kłopotu. W zamian za jej życie mógłby zmusić studentów Tech do udzielenia odpowiedzi na kilka pytań. Camp powiedział mu, że jest urodziwa. Zaiste plan obiecywał maklerowi jeszcze większą osobistą satysfakcję. Był przygotowany na ten dzień. Najpierw pojawi się w redakcji „Boston Telegraph”, aby zostawić szczegółowy opis tego, co robili studenci z Instytutu Technologii. Zostanie wszczęte śledztwo i władze ujawnią wszystko, co odkryli. Durnie z college’u! Wykorzysta zdobyte informacje, a następnie z pomocą Simona Campa odnajdzie i zniszczy swojego prawdziwego wroga. Zszedł frontowymi schodami z kapturem nasuniętym na twarz, przyzwyczajony do używania go jako zasłony obolałej, na wpół zaleczonej, choć pokrytej bliznami twarzy. Chociaż tej wiosny ludzie narzekali na obfite

deszcze, witał je z radością, bo ciemne chmury maskowały jego potworny wygląd i chroniły blizny przed promieniami słońca. Cheshire nie rozstawał się ze sztyletem, mając niejasne przeczucie, że tak jak sam śledził swoich wrogów, oni mogą śledzić jego. Przeczucie uległo nasileniu, więc gdy wyruszył do redakcji gazety, trzymał dłoń na rękojeści sztyletu ukrytego w połach płaszcza, wypatrując najmniejszego znaku niebezpieczeństwa. – Cheshire! Krzyk odbił się echem w jego uszkodzonych uszach. Mógł pochodzić z pewnej odległości lub z bliska. Wyciągnął sztylet i odwrócił się na pięcie. Niechaj tylko spróbują! – Cheshire! Tutaj! Podniósł głowę i został niemal całkowicie oślepiony przez metaliczny błysk czegoś, co wydawało się wojskowym mundurem wywieszonym w oknie naprzeciwko. Nadchodził Dzień Odznaczeń[6], więc coraz więcej mundurów, sfatygowanych i prosto spod igły, wietrzyło się w oknach bostońskich domów. Zmrużył oczy i zrozumiał, że wpatruje się w wycelowaną w siebie strzelbę. – Niech żyje Instytut Technologii! – rozległ się okrzyk i broń wypaliła. Cheshire odruchowo zamknął oczy i poczuł, że mdleje, tak jak wówczas na State Street. Nagle zdał sobie sprawę, że kula go nie drasnęła. Otworzył powieki, czując rzeczywistość ogarniającą go jak fala. Kula przeleciała ponad nim, trafiając w magistralę gazową. Zacisnął dłoń na rękojeści sztyletu, z uśmiechem myśląc o swoim szczęściu. Spoglądał w twarz wrogowi, wiedział, że ma szansę dokonać zemsty. Nagle usłyszał głośny hipnotyzujący syk. Zdał sobie sprawę, że stoi nad kanałem ściekowym. Starał się odskoczyć, ale było za późno. Spod kraty wystrzelił gejzer płomieni, ogarniając go całego, oplatając ciało rozżarzonym do białości wirem.

[5] Ps 7,12; Prz 16,32; Rz 12,10; Rdz 3,24 Biblia Tysiąclecia. [6] Amerykańskie święto państwowe, którego nazwę zmieniono później na

Dzień Pamięci, dla uczczenia obywateli amerykańskich poległych w służbie krajowi.

37 BRUD Tego ranka słońce wyglądało zza stadka obłoków wędrujących po niebie. Kiedy rozległ się dzwon wzywający na niedzielne nabożeństwo w kaplicy Harvardu, kampus zaroił się od młodych mężczyzn, którzy przecierali oczy z osobliwie uduchowionym ziewaniem. Jeden z kroczących przez dziedziniec wydawał się bardziej wyczerpany od pozostałych. To prawda, że niektórzy ze studentów starszych lat balowali do późna w swoich pokojach. To prawda, że paru słuchaczy pierwszego roku zajmowało się metodycznym rozbijaniem okien najbardziej znienawidzonych kolegów z roku drugiego, ale ów biedak pół nocy ukrywał się w lesie Norton nieopodal dziedzińca college’u, pokryty robactwem i nawiedzany przez żaby. Kiedy Edwin wbiegł do lasu i rozdzielił się z Marcusem, potknął się o duży korzeń i runął na ziemię. Chociaż tylko trochę podrapał kolana, czuł się bezpieczniej na ziemi. Ciężkie kroki strażników i przeraźliwe gwizdki w końcu ustąpiły miejsca upiornej ciszy. Wiedział, że Marcus umknął ścigającym, żeby spotkać się z Bobem w Bostonie, gdzie mieli oczekiwać na jego powrót. Tylko że Edwin czuł się sparaliżowany na myśl o pokazaniu się na ulicach, sądząc, że policja ustawiła blokadę, aby go zatrzymać. Był dobry w szachach, a nie kartach, więc cierpliwie czekał na okazję. Nie miał dość siły, żeby uciekać całą noc, obawiał się też kluczyć w gęstwinie nieopodal bramy Harvardu. Jeśli strażnicy nadal go szukali, z pewnością wystawili wartę na skraju lasu. Nie, najbezpieczniejszym rozwiązaniem była ucieczka przez dziedziniec college’u. Wiedział, że za kilka godzin rozlegnie się dzwon wzywający na modlitwę, a wówczas dziedziniec zaroi się od studentów. Wtedy będzie mógł przejść przez bramę i wmieszać się w tłum. Pozostał więc na materacu z sosnowych szyszek i ziemi pełnej robactwa. Jego ubranie nie było tak schludne, jak by sobie życzył, nawet po strząśnięciu z kamizelki i płaszcza sosnowych igieł oraz ziemi. Jednak nie każdy student Harvardu był elegantem. Edwin od razu spostrzegł garnitury niemal tak pogniecione i pomarszczone jak jego. Upatrzył sobie miejsce za grupką czterech lub pięciu studentów wlekących się niespiesznie w kierunku

kaplicy. Kiedy znajdowali się blisko celu, studenci zatarasowali ścieżkę, spowalniając posuwanie się Edwina w kierunku bramy. Na skraju tłumu przystanęli dwaj strażnicy college’u. Czyżby szukali Edwina? Może jedynie pilnowali, aby studenci wypełnili przepis uczelni i dotarli do kaplicy przed drugim dzwonem? – Hej! Ty! – zawołał jeden z mężczyzn. Edwin ciężko przełknął ślinę i odwrócił się powoli w jego stronę. – O co chodzi, proszę pana? – Gdzie masz Biblię? Edwin rozejrzał się wokół nieprzytomnie. – Zbyt wielu studentów drzemie w kaplicy – ciągnął dalej strażnik – zamiast czytać Biblię. – Zapomniałem – wybełkotał. – Pójdę po nią. Dziękuję. – Pospiesz się, chłopcze! Edwin zawrócił, kierując się ku bramie. Pochyliwszy głowę, żeby nie wydać się zbyt gorliwym, omal nie wpadł na mężczyznę spieszącego inną ścieżką. – Uważaj, jak chodzisz! Głupiec! – Przepraszam – powiedział, aby po chwili stanąć ze zdumienia. – Pan profesor?! Przed nim, przyciskając do piersi długą wąską teczkę, stała szczupła postać Charlesa Eliota, nauczyciela chemii z Instytutu. Trudno stwierdzić, kto był bardziej zakłopotany spotkaniem, profesor czy student. Eliot wziął się w garść i spojrzał z dezaprobatą na Edwina przez szkła w drucianej oprawie. – Co pan tu robi, panie Hoyt? Edwin chciał zadać to samo pytanie, żeby usłyszeć, co profesor porabia na dziedzińcu kampusu Harvardu w niedzielny ranek, choć oczywiście nie wypowiedział go na głos. Właściwie nie rzekł nic, a jedynie pokornie spuścił oczy.

– Muszę wracać do Bostonu – wybełkotał w końcu, jakby czekał na pozwolenie profesora. Mina Eliota złagodniała. Uśmiechnął się do niego przez zaciśnięte wargi. – Dobrze wiem, czemu pan tu jesteś, panie Hoyt. – Tak? – Niektórzy uważają, że brakiem naszego Instytutu jest to, iż nie posiada kaplicy, w której studenci byliby obowiązani się modlić. Jako student w twoim wieku bardzo lubiłem chodzić do tej kaplicy. Czy wiesz, że za moich czasów byłem sternikiem czołowej osady Harvardu? Kiedy Edwin zastanawiał się, co powiedzieć, rozległ się drugi dzwon, a Eliot runął przed siebie, pchnięty przez studenta pierwszego roku, który wpadł na niego z tyłu. – Przepraszam, proszę pana – odrzekł pospiesznie, przepychając się w kierunku kaplicy i zostawiając otwartą teczkę Eliota na ziemi. W środku nie było jednak szklanych naczyń, jak sądził Edwin, ale papiery, które rozsypały się na trawie. Edwin skoczył, żeby je podnieść, rad z szansy okazania się użytecznym. – Nie! – zatrzymał go ostro Eliot. – To nie jest konieczne, panie Hoyt! Ale Edwin trzymał już w ręku parę kartek podniesionych z pokrytej rosą trawy. Na jednej z nich widniał tytuł „Raport w sprawie planowanej aneksji Instytutu Technologii Massachusetts przez Uniwersytet Harvarda”. Edwin dwukrotnie przeczytał nagłówek i tyle tekstu, ile zdołał. – To nie może być prawda… – wybełkotał. – Profesorze Eliot, dziękuję, że pan tu przyszedł. Że zdołał pan ich przekonać, aby tego nie robili. Proszę powiedzieć, że pan to zrobił! – Kiedy jednak spojrzał w oczy profesora, domyślił się, że źle zrozumiał dokument. – Panie Hoyt, to kwestie administracyjne. Nie pańska sprawa. – Profesorze, jeśli Harvard chce zaanektować Tech… – Sugeruję im, żeby to zrobili, panie Hoyt – odparł Eliot, wciskając papiery pod pachę. – Może jako student nie potrafi pan tego pojąć. Stan zdrowia profesora Rogersa jest bardzo poważny, obawiam się, że niedługo pociągnie

jako nasz rektor. Mam zamiar złożyć swoją kandydaturę, a jednocześnie uczynić to, co dobre dla przyszłości Instytutu. – Chce pan, żebyśmy utracili samodzielność?! – Żebyśmy przetrwali! Instytut jest niezwykłym eksperymentem, ale nie da sobie rady bez pieniędzy i wsparcia najlepszych rodzin Bostonu. Łącząc się z Harvardem, osiągniemy ten cel i będziemy mogli podążać ścieżką, którą wytyczył rektor Rogers. – Musi istnieć inne rozwiązanie! Eliot spojrzał na niego surowo, ale po chwili ponownie się uśmiechnął. – Nie mogę oczekiwać, że to zrozumiesz. Kiedyś tak się stanie. Pewnego dnia. Ile ma pan lat, panie Hoyt? – spytał profesor, odzyskując rozkazujący ton. – Dwadzieścia dwa, proszę pana – odparł automatycznie student. Eliot skinął głową. Był człowiekiem, który cedził każdą sylabę, jakby służyła zbudowaniu słuchającego. – Kiedy byłem w pańskim wieku, panie Hoyt, nie było takiego miejsca jak Instytut. Nie było nic. Harvard dał mi wiedzę, a jednocześnie dostarczył intelektualnej i duchowej siły, niezbędnej, abym mógł zdobyć praktyczne umiejętności naukowe. Rektor Rogers to dzielny człowiek, wybitna postać naszych czasów, ale znacznie lepsze od poświęcenia wyidealizowanej osobie jest poświęcenie uosobionemu ideałowi. – Tak sądzę – odrzekł Edwin, starając się przeniknąć sens słów profesora. – Z pewnych powodów nikt w Instytucie nie wie o moich rozmowach z Harvard Corporation, panie Hoyt. Sugeruję, aby tak pozostało. Edwin zastanawiał się, jak Marcus lub Bob zareagowaliby na tak lodowatą sugestię. Zanim zdążył się zastanowić, wykrzyknął: – Niech pan się wstydzi, profesorze! – Ku swojemu zaskoczeniu odkrył, że po zastanowieniu nie cofnąłby tych słów. – Co pan rzekł, Hoyt?! – prychnął Eliot. – Niech pan się wstydzi, profesorze, za to, że stara się poświęcić Instytut – ciągnął bez wahania Edwin. – Instytut jest domem dla wszystkich, którzy

nigdzie indziej nie mogą znaleźć zachęty do rozwijania swojej pasji. Rezygnacja z samodzielności oznacza, że zostaną tego pozbawieni. W spojrzeniu Eliota mignęła groźba. – Odnoszę wrażenie, że nie szedłeś pan do kaplicy. Sądząc po wyglądzie pańskiej odzieży wnoszę, że wolałby pan tego nie tłumaczyć Radzie Uczelni. Słyszałem o zamieszaniu, które miało tu miejsce ostatniej nocy. Może wszystko, co wydarzyło się tego ranka, powinno pozostać w sekrecie. Wolę nie myśleć, że któryś ze słuchaczy Tech był w to zamieszany, szczególnie ten, który ubiega się o tytuł najlepszego studenta. Powiem szczerze, zawsze miałem o panu lepsze zdanie, panie Hoyt. – Chłopcze! Spóźnisz się do kaplicy! – Usłyszeli wołanie strażnika, który kazał mu pójść po Biblię. Eliot podszedł i ujął Edwina pod ramię. – Za pozwoleniem – rzekł. – Ten młody dżentelmen pomaga mi w pewnych prywatnych sprawach college’u. Prawda, panie Hoyt? Edwin odruchowo skinął głową, a strażnik odstąpił. Profesor Eliot spojrzał przenikliwie na swojego studenta i się oddalił. Rozejrzawszy się wokół i upewniwszy się, że jest wolny, Edwin czmychnął przez bramę, obmyślając najszybszą drogę przedostania się do południowego Bostonu.

38 BURZA W SZKLANCE WODY! Miał wrażenie, jakby dorożka godzinami krążyła po mieście, zanim dotarł do swojego pokoju w pensjonacie pani Page. Znalazł tam czekającego nań Marcusa. Ściskał przyjaciela dłuższą chwilę, a później powiedział: – Byłem pewny, że stróż cię złapał, Mansfieldzie! – Niewiele brakowało. – Jechałem przez Cambridge. Wszędzie cię szukałem. Nic ci nie jest? Gdzie Eddy? – Wszystko w porządku – odparł Marcus. – W ostatniej chwili dopadliśmy lasu i zniknęliśmy w zaroślach. Może Edwin bał się wyjść, sądząc, że strażnicy nadal nas szukają. Musimy tam niezwłocznie wrócić. – Kazałem dorożkarzowi zaczekać na dole. Kiedy dranie cię złapali, odnalazłem laboratorium naszego eksperymentatora. Musimy natychmiast wracać. – Co z Edwinem? Gdzie panna Swallow? – zapytał Marcus. – Eddy wie, gdzie nas znaleźć. Mieliśmy się tam udać ostatniej nocy, kiedy cię porwali. Już przesłałem wiadomość do stancji pani Blodgett… naszej lepszej połowie… lepszej jednej czwartej, powinienem rzec… aby wyruszyła do południowego Bostonu. Nie mamy chwili do stracenia. Marcus sprawiał wrażenie zatroskanego. – Bob, członkowie Med Fac zniszczyli artykuły przygotowane dla prasy. Mamy niewiele, żeby ich przekonać. – Sytuacja jest znacznie poważniejsza, niż sądzisz – odrzekł Bob, wypychając go za drzwi. – Wyjaśnię ci po drodze! Opowiedział mu o wszystkim, kiedy w niedzielny ranek jechali cichymi ulicami Bostonu. Z detalami opisał, jak wysadził zamek prywatnego laboratorium i znalazł dowody przeprowadzania eksperymentów związanych z zakłóceniem działania kompasów przy użyciu baterii zaprojektowanej

niemal dokładnie tak, jak przewidziała Ellen, oraz związków, które mogły się kryć za chemicznym atakiem na State Street. – Właśnie tego szukaliśmy! – To zaledwie początek! Na środku pracowni jest stół demonstracyjny osłonięty czymś na kształt szyby ochronnej. Na stole spostrzegłem chlorek wapnia. Część najwyraźniej podgrzano i rozpuszczono w wodzie, w drewnianym naczyniu. Obok leżała szklana kula z substancją stałą, której nie udało mi się ustalić. – Żaden z tych elementów nie został wykorzystany do przeprowadzenia poprzednich zamachów – powiedział Marcus, zastanawiając się nad tym, co usłyszał. – Właśnie, Mansfieldzie! – Planuje coś nowego. – Obawiam się, że już niedługo – odrzekł Bob. – Czeka nas jeszcze większa katastrofa. Stary Agassiz by się nie połapał, nawet gdyby na tym siedział! Jeśli teraz pójdziemy na policję, ulegną jego wpływom i nie pozwolą nam powstrzymać tego, co może nadejść. Moglibyśmy oczyścić sumienie, ale wydalibyśmy Boston na jego pastwę. – Co zrobimy skoro nie możemy pójść na policję ani do gazet? – zapytał Marcus, choć Bob podejrzewał, że przyjaciel już się domyślił odpowiedzi. – Trzeba wrócić do laboratorium tego złoczyńcy i ustalić, co mogą zapowiadać nowe eksperymenty! Nie ma czasu do stracenia! Nie możemy spocząć, dopóki się nie dowiemy. Bob wiedział, że zadanie, które im postawił, może się okazać niewykonalne. Przypominało zadanie, które otrzymali od profesora Storera na drugim roku. Profesor puścił pudło z „nieznanymi substancjami”, w nieoznaczonych szklanych probówkach, a oni po wskazówkach mieli określić, co znajduje się w każdej z nich. Członkom Bractwa Technologów udało się ustalić przyczyny dwóch katastrof, ale teraz zadanie uległo odwróceniu. Na podstawie przyczyny mieli przewidzieć zamierzony efekt. Niepowodzenie mogło oznaczać kolejną katastrofę i śmierć niewinnych ludzi. – A jeśli eksperymentator powróci, gdy będziemy w środku? – zapytał

Marcus. – Wówczas będziemy go mieli, Mansfieldzie! – odparł Bob. – Albo on nas. Bob zignorował jego słowa. – Czy trafiłeś na ślad człowieka z blizną, zanim cię porwali, Mansfieldzie? – W pewnym sensie – odrzekł Marcus. – W jednym z wycinków prasowych znalazłem krótki opis człowieka, który uległ poparzeniu podczas katastrofy na State Street. To niejaki Joseph Cheshire, którego ten obwieś Theo uważał za zabitego. Skojarzyłem te fakty, gdy byłem otępiały snem, nie wiem więc, ile są warte. Zbliżamy się do rozwiązania, prawda, Bob? – Chodź za mną – powiedział Richards, kiedy dorożka podjechała do budynku chemików. – Dozorca to wesoły gość. Doszliśmy razem do pewnego porozumienia. Ellen czekała na nich przed domem, z twarzą zakrytą zasłoną. Na ich widok odetchnęła z ulgą. Bob zadzwonił po woźnego, ale nawet po trzech dzwonkach nikt nie odpowiedział. – Dalej! Otwieraj! – zawołał Bob, ciągnąc i pchając drzwi, które same puściły. – Spójrzcie! Otwarte! – Niech pan na siebie uważa, panie Richards – ostrzegła go Ellen. Pojawiła się szansa, a raczej szansa dla Boba. To on okazał się na tyle odważny, żeby wejść samemu do laboratorium. Teraz miał dokończyć to, co zaczął, dowodząc w ten sposób, że Phillip mylił się co do niego. Bob wprowadził ich do środka frontowym korytarzem, mijając stróżówkę. – Widzę, że prezent sprawił mu przyjemność – zauważył, spostrzegając puste butelki stojące na parapecie. – Witaj! Przyjacielu, jesteś na służbie?! – zawołał, ale nie usłyszał odpowiedzi. – Czy jest ktoś w domu? – Sprawdził wewnętrzne drzwi prowadzące z przedsionka do środka budynku, a następnie odwrócił się do pozostałych. – Mamy szczęście – powiedział, tłumiąc śmiech. – Te również są otwarte. Pewnie wyszedł po coś do picia i był zbyt wstawiony, żeby zamknąć. – Co robisz, Bob? – spytał Marcus, chwytając go za ramię. Richards spojrzał

na niego z irytacją. – To chyba oczywiste, wracam do laboratorium! Daj spokój, Mansfieldzie! Puszczaj! Nie ma czasu na dyskusje! – Nie podoba mi się to wszystko – szepnął cicho Marcus. – Zwykle zaryglowane drzwi stoją otworem. W budynku może być ktoś oprócz nas. – W niedzielny ranek?! – żachnął się Bob. – Kto? – Dobrze wiesz, Bob – odparł ponuro Marcus. – Musimy zachować ostrożność. Ktoś zawołał z dworu przez okno stróżówki. – To Edwin – powiedział Marcus. Bob zmienił taktykę, zachęcająco kładąc dłoń na ramieniu Marcusa. – Masz rację, Mansfieldzie. Przyprowadź Edwina, pogadamy. Marcus wprowadził Edwina do środka, wyjrzawszy na dwór i upewniwszy się, że nikt ich nie obserwuje ani nie śledzi. – Widziałeś kogoś? – Nie, Marcusie. Ulice są opustoszałe – odrzekł Edwin. – Szybko! Zamknij drzwi! – Mam wam coś ważnego do powiedzenia – oświadczył z podnieceniem Edwin, kiedy wszedł do środka. – Profesor Eliot był… – zaczął, ale po chwili rzucił okiem na puste pomieszczenia, przerwał i zapytał: – Jak weszliście do środka? Gdzie jest stróż? – Bob sprawdził drzwi. Były otwarte – wyjaśnił Marcus. – Nie możemy iść dalej, dopóki nie ustalimy dlaczego. – Gdzie Bob? – spytał Edwin. Marcus i Ellen rozejrzeli się wokół i spostrzegli, że drzwi na końcu holu się zamykają. – Do licha! Bob! – krzyknął Marcus, a następnie spojrzał przez ramię na Ellen i Edwina. – Zostańcie tutaj. Pilnujcie, żeby nikt nie próbował wejść do budynku – rzucił i pobiegł za Bobem, zostawiając Ellen i Edwina w holu.

*** – Panno Swallow – zaczął ponownie Edwin, kiedy kroki Marcusa ucichły – nie uwierzy pani własnym uszom, kiedy panience powiem. Profesor Eliot… – Kiedy się odwrócił, żeby na nią spojrzeć, spodziewając się zdumienia na jej twarzy, odkrył, że Ellen jest w drugiej części pokoju i że bada hol i klitkę dozorcy. – W pokojach nadal widać ślady kobiecej ręki – rzekła, wskazując palcem ścianę. – Te pomieszczenia były kiedyś czystsze, choć jakiś czas temu wszystko się zmieniło. Żona lub siostra musiała rzucić biedaka, pchając go w nałóg – zauważyła, kontynuując śledztwo i otwierając kolejne drzwi. – Co robisz? – spytał Edwin, mając niejasne przekonanie, że pod nieobecność Boba i Marcusa powinien objąć dowodzenie, a przynajmniej stanowczo zażądać, aby się zatrzymała i posłuchała polecenia Mansfielda. – Chcę zajrzeć do piwnicy. – Marcus powiedział, żebyśmy tu zaczekali. – Niech mi pan przypomni, panie Hoyt, kto wybrał pana Mansfielda generałem naszego małego szwadronu. Edwin podrapał się w kark, nagle straciwszy ochotę na rolę przywódcy. – Dlaczego akurat piwnicę? – Stróż mógł wiedzieć więcej o tym, co się działo w owym laboratorium, niż powiedział panu Richardsowi. Z opisu pana Richardsa wynika, że ów dżentelmen mógł być zbyt zamroczony, aby sobie przypomnieć, co wie. Może trzymał na dole jakieś dokumenty budynku. Idziesz ze mną? Marcus powiedział, żeby zostali w holu i pilnowali, aby nikt nie wszedł do domu, ale jako dżentelmen Edwin powinien stanąć po stronie Ellen i zapewnić jej bezpieczeństwo. Może gdyby policzył do trzech, Marcus i Bob by wrócili. Raz… dwa… – Żegnam, panie Hoyt – powiedziała, ruszając w dół schodów. Pospieszne odejście Ellen sprawiło, że jego własne stopy zaczęły się poruszać.

– Już idę, panienko Swallow! – zawołał i ruszył za nią krętymi drewnianymi schodami prowadzącymi do ciemnej, dusznej piwnicy. Klepisko usiane kamieniami pokrywała warstwa słomy. W kilku miejscach stały wiadra wypełnione wodą. Ponure wiejskie pomieszczenie, w którym słabym promieniem tliła się lampa naftowa, przypominało pieczarę o ścianach z ciemnoczerwonej cegły. – Widzę, że stróż nadal tu zagląda, szczególnie gdy czuje na sobie ciężar wielu karcących spojrzeń – zauważyła Ellen, marszcząc brwi, podnosząc jedną z butelek rozrzuconych na podłodze i wylewając ostatnie krople. Nagle usłyszeli odgłos przypominający wydech. Wilgotne powietrze sprawiło, że Edwin wydał świszczący oddech. – Słyszałaś? – wyjąkał. – Słyszałaś oddech? Ellen zamarła. – Panie Hoyt! – wydała z siebie stłumiony okrzyk. W cieniu pod lampą, obok małych okien zasłoniętych drewnianymi okiennicami, widniał duży kształt spoczywający na podłodze. Zbliżyli się krok po kroku, aż ujrzeli korpulentnego dozorcę z rozdziawioną gębą i zamkniętymi oczami. Ellen wygładziła sukienkę i przyklęknęła, badając spotniałe fałdy na brodzie i karku mężczyzny, a później sprawdzając puls na nadgarstku. – Brak tętna. – Przysunęła się do jego warg, na których w migotliwym świetle widać było słaby ślad piany. – Został otruty. – Co?! Skąd wiesz? – Panie Hoyt, od ośmiu miesięcy badam skład najsilniejszych trucizn znanych ludzkości. – Przecież nie ma tego w programie… – W moim jest! – Sądząc po pozycji ciała, został tu przyciągnięty – wyszeptał Edwin, pragnąc wnieść swój wkład mimo lodowatego przerażenia ogarniającego mu grzbiet. – Jeśli stróż nie żyje, to kto oddychał? Ellen zbadała jego kołnierzyk i koszulę. Później przysunęła nozdrza

i wciągnęła woń. Skrzywiła się, rozwarła mu szczęki i wyciągnęła język dwoma palcami. – Na Boga, co pani robi z jego językiem, panienko Swallow? – Błona wokół ust jest biała i miękka. Potrzebuję lepszego światła i kilku nieco delikatniejszych narzędzi, żeby ustalić, kiedy i jak go zabito. – Podniosła się. – Proszę chwilę zaczekać, panie Hoyt. Jeśli mam słuszność… a wiem, że mam… ten człowiek padł ofiarą przestępstwa. Trzeba ich ostrzec! Edwin próbował oczyścić umysł. Był wdzięczny, że Ellen jest tu razem z nim, rad, że nie wahała się podjąć decyzji w sprawie następnego kroku. – Jak pan sam zauważył, panie Hoyt – ciągnęła dalej – wygląda, że zabójca go tu przyciągnął, pewnie z jego klitki na górze. Człowiek, który to zrobił, zostawił otwarte drzwi, ale ukrył ciało… bo nie chciał, żeby trup wystraszył intruzów, zniechęcił ich do wejścia i udania się na górę. Na kogoś czekał. Na nas. Twarz Edwina pobladła. – Panno Swallow, to pułapka! – Cofnął się o krok, próbując zachować równowagę. Uniósł głowę i spojrzał w górę, na łukowate sklepienie z cegieł. – Tam! – krzyknął. Ze stropu zwisały przewody wetknięte w kwadraty wykonane z gliny. Dźwięk rozległ się ponownie i rozpłynął w powietrzu, jakby został wydany przez kogoś znajdującego się na dalekim horyzoncie. – Słyszałaś? – Oddech – odrzekła szeptem, kiwając głową. – Słyszałam czyjś oddech, panie Hoyt. *** Trzy piętra wyżej Bob wskazał palcem dziurkę od klucza w drzwiach, na których widniał znak kategorycznego zakazu wstępu. Uśmiechnął, gdy Marcus go dopędził. – Umieściłem płytę zamka w taki sposób, żeby ukryć ślady działania prochu – wyjaśnił spokojnie. – Żeby się otworzył, kiedy nacisnę z jednej strony.

Powinieneś mnie tytułować inżynierem. – Bob! Dlaczego drzwi na ulicę były otwarte? – Kolejna zagadka, Mansfieldzie? Musimy zbadać to, co widziałem w laboratorium, żeby odkryć, co nas czeka. W przeciwnym razie wszystko na nic! Będą kolejne ofiary! – Profesor Runkle omal nie zginął w wybuchu. Za tymi zdarzeniami może się kryć ten sam człowiek, a jeśli tak, wie, że odkryłeś jego pracownię. Laboratorium może być pełne środków wybuchowych. Możemy wylecieć w powietrze, kiedy otworzysz drzwi. Albo ów łotr może na nas czekać w zasadzce. Bob pomyślał chwilę, ale namysł jedynie wzmocnił jego pewność siebie. – Nie! Nie sądzę, Mansfieldzie! Drzwi znajdują się w takim stanie, w jakim je zostawiłem. Jestem pewny. Nikogo tu nie było. To może… – Nie wiesz, czy od tego czasu kogoś tu nie było, Bob! Richards się zawahał. Najprostszą rzeczą byłoby odejść. – To może być nasza ostatnia szansa, Mansfieldzie. Ostatnia szansa, żeby dowiedzieć się tego, czego potrzebujemy. – Zgoda, ale najpierw wyprowadźmy stąd Edwina i pannę Swallow. Później zdecydujemy. Bob przygryzł dolną wargę. – Łatwo ci mówić. – Jak to? – Mówić, żebym poczekał! – Słysząc, że głos mu dygocze, zdobył się na osobliwe wyznanie. – Całe życie chciałem dokonać czegoś wielkiego, zachować się jak mężczyzna. Nie zawaham się, gdy przyjdzie mój czas… nie zrobię tego ponownie. – Bob, zaczekaj! Bob nacisnął palcem pokrywę zamka, lekko uchylając drzwi. Marcus wolno ruszył za nim i stanął na progu laboratorium. Zamarli nieruchomo. Wnętrze pracowni było dokładnie takie, jakie Bob widział za

pierwszym razem. Zagadkowy eksperyment przeprowadzany za szklaną osłoną na środkowym stole wydawał się znajdować w takim samym stanie jak wówczas, gdy wybiegł, żeby sprowadzić kolegów. Nie było widać żadnych materiałów wybuchowych, żadnych przewodów, żadnych nieuchwytnych zabójców przyczajonych w zasadzce. – Tam – rzekł Bob, wydając głośne westchnienie. – Widzisz? Wszystko jest w porządku, Mansfieldzie. Tak jak powiedziałem. Przyprowadź pozostałych. Musimy zabrać się szybko do pracy, żeby to wszystko zbadać. Marcus próbował go powstrzymać, ale Bob strząsnął jego rękę. Zrobił długi krok naprzód i ponownie zastygł. – Zaczekaj! – powiedział, czując, że serce w nim zamiera. – Biurko przy oknie… poprzednim razem stała na nim duża księga ze złoconym grzbietem. Jestem pewny. Zniknęła. Klik. – Słyszałeś to, Mansfieldzie? – spytał Bob, mając nadzieję, że Mansfield niczego nie usłyszał. Że mu się tylko zdawało. *** Kilka sekund później Ellen i Edwin wypadli z piwnicy i stanęli na pierwszym piętrze. – Łuki w piwnicy… są zasłonięte… cegłami… – mówił urywanymi zdaniami Edwin. – Co z tego, panie Hoyt? – spytała Ellen. – Myślę, że… w czasie rewolucji… ten budynek pełnił rolę koszar… aby bronić Bostonu w przypadku inwazji od strony zatoki. – Widząc jej pytające spojrzenie, dodał: – Mój ojciec był budowniczym fortów wojskowych. Jako dziecko studiowałem różne plany. Te łuki sięgają w górę, na całą wysokość budynku, Jeśli zostaną zniszczone przez ładunki wybuchowe… jeśli te przewody… sięgają ostatniego piętra… cały gmach zawali się nam na głowę… piętro po piętrze! Kiedy dotarli do holu, żelazne drzwi prowadzące na klatkę schodową wydały głośne kliknięcie – to samo, które usłyszeli ich przyjaciele na górze – zanim

Edwin lub Ellen zdążyli sięgnąć klamki. Pchali i ciągnęli, ale drzwi oddzielające ich od reszty budynku ani drgnęły. – Wszystko na nic – powiedziała Ellen. – To jakiś rodzaj zamknięcia. – Musimy im powiedzieć, że to pułapka! Kiedy Ellen przeszukiwała biurko i szuflady w pokojach, Edwin walił pięściami i kopał drzwi. – Znalazłaś klucz? – spytał. – Nie… może w kieszeni dozorcy? – Nie mamy czasu, żeby zejść na dół. – Tutaj, panie Hoyt! To nasza jedyna szansa! Podbiegł do niej i zauważył, że pochyla się nad dużym węzłem złożonym z pół tuzina rur głosowych sterczących ze ściany. – Zaprojektowano je, żeby komunikować się z różnymi częściami budynku – powiedział. – Moglibyśmy je wykorzystać, aby ostrzec Boba i Marcusa, ale jest ich pół tuzina i nie zostały należycie oznaczone. Nie mam pojęcia, której użyć… – Użyj wszystkich! Wszystkich! – zawołał Edwin, czując, że ogarnia go panika. – Słyszałeś? – powtórzył Bob w laboratorium na trzecim piętrze. – Kliknięcie – odrzekł Marcus, lustrując pomieszczenie. Bob wstrzymał oddech i zamknął oczy na dłuższą chwilę, a następnie wypuścił powietrze. – Nic się nie stało. Nic nam się nie stało, prawda? – Nie. – Jesteśmy bezpieczni – powiedział Bob. – Pewnie nasz poczciwy Eddy o coś się potknął. Nagle zamarli, kiedy w ciszy rozległ się pełen napięcia głos Ellen Swallow. – Uciekajcie! Szybko! – Co za czort? – spytał Marcus.

– Tutaj! Rura głosowa! Marcus złożył dłonie i przyłożył je do rury wystającej ze ściany. – Panno Swallow? Wszystko w porządku? – zapytał, a następnie przytknął ucho. – Stróż jest w piwnicy, Marcusie! Został otruty! – Tym razem usłyszeli głos Edwina. – Drzwi… Nagle przerwał im inny dźwięk – dyszenie dochodzące z węzła rur. – Edwin, to ty? – spytał Marcus. – To żadne z nas – usłyszał głos Edwina. Później rozległ się chrapliwy szept, a może stłumiony śmiech dobiegający z drugiego końca elastycznej tuby. – Bardzo mi przykro. Napisano „Wstęp surowo wzbroniony”, panowie… i droga pani. Niech żyje technologia! Marcus i Bob wymienili przerażone spojrzenia. Chwilę później piec w kącie laboratorium zadygotał. Po nim nastąpiła seria złowieszczych trzasków. Podłoga zaczęła się zapadać, kawałek po kawałku. Szpary szybko przekształciły się w otwory. Drewno i cegły jęknęły. Zachodnia ściana się zachwiała. – Jasny szlag, Mansfieldzie! – wydał stłumiony okrzyk Bob. – Uciekaj! Ratuj życie! Podłoga laboratorium się zapadła, wciągając w otwór stoły, kredensy i aparaturę, a sklepienie i ściany pękły na wylot. Zbiegłszy schodami na pierwsze piętro, stanęli po wewnętrznej stronie drzwi prowadzących na korytarz. – Ellen! Eddy! Otwórzcie! – zawołał Bob. Ściany zadudniły, a później wydały złowieszczy pomruk. Słyszeli przyjaciół łomoczących z drugiej strony, próbujących ich uwolnić. Bob przywarł ustami do chłodniej powierzchni nieustępliwych drzwi, które ich od siebie oddzielały. – Słyszysz mnie, Nellie?

– Tak! – Jej głos dobiegł słabo z drugiej strony grubej bariery. – Zabieraj Eddy’ego i uciekajcie ile sił w nogach! – Ośmielasz się mi rozkazywać, Robercie?! – Usłyszał jej krzyk. – Do licha z upartymi babami! – Bob grzmotnął pięścią z całej siły. – Eddy, odciągnij ją stamtąd, jeśli będziesz musiał! Słyszałeś, Eddy?! – Nie! – krzyknął Hoyt. – Nie zostawimy was! Przeżyjemy lub umrzemy razem. Niech się dzieje wola nieba!

Księga czwarta BUDOWA MASZYN

39 DWA DOKUMENTY Dokument: Zapis fonograficzny policyjnego przesłuchania zastępcy komendanta straży pożarnej Salisbury’ego przeprowadzonego przez sierżanta Lemuela Carltona. Carlton: Czy uczestniczył pan w porannej akcji gaszenia pożaru w południowej części Bostonu, który wybuchł w laboratorium chemicznym, w budynku przy… Salisbury: Tak, proszę pana. Otrzymaliśmy zawiadomienie o pożarze za pośrednictwem naszego telegrafu. Pojechałem na miejsce zdarzenia wozem strażackim, wraz z ekipą. Nasza remiza znajdowała się najbliżej pożaru. Przybyliśmy przed innymi. Carlton: Czy sądzi pan, że zawalenie budynku zostało spowodowane prowadzonymi w środku badaniami naukowymi? Salisbury: Nie mogę tego stwierdzić, proszę pana. Kiedy przyjechaliśmy, budynek leżał w gruzach. Carlton: Proszę opisać, co pan zobaczył. Salisbury: Już powiedziałem, stary dom z cegły uległ zawaleniu. Zastaliśmy zgliszcza. Carlton: Czy w środku znajdowali się jacyś ludzie? Salisbury: Nie sądzimy, proszę pana, chociaż trzeba będzie przeszukać gruzowisko, aby się upewnić. Do wypadku doszło w niedzielę rano, więc wydaje się mało prawdopodobne, aby w budynku przemysłowym znajdowali się ludzie. Gdyby byli w środku, nie zdołaliby ocaleć. To wiem na pewno. Carlton: Czy byli jacyś świadkowie zdarzenia? Salisbury: Kilka osób usłyszało eksplozję i przybiegło na miejsce. Zaczęli rozpowiadać innym. Carlton: Zastaliście kogoś jeszcze? Salisbury: Jadąc na miejsce, ujrzałem mężczyznę biegnącego w kierunku budynku. Drugą stroną ulicy. Carlton: Powiedział pan, że ów człowiek biegł w stronę walącej się kamienicy?

Salisbury: Tak, tak powiedziałem. Carlton: Proszę powtórzyć. Salisbury: Tak, biegł w stronę budynku, ale dwaj inni młodzi ludzie powalili go na ziemię, jakby próbowali go powstrzymać lub schwytać. Carlton: Mógłby pan opisać ich wygląd? Salisbury: Powietrze było gęste od dymu. Nie widziałem wyraźnie. Carlton: Po czym pan rozpoznał, że to młodzi ludzie? Salisbury: Sam nie wiem, dlaczego tak pomyślałem. Pewnie po sposobie, w jaki biegli. Tak, tak mi się zdaje. Carlton: Co zrobili ci dwaj młodzieńcy, kiedy powstrzymali tamtego? Salisbury: Nie mam pojęcia. Ustawiliśmy wóz strażacki przy najbliższym hydrancie, a dym przesunął się w inną stronę, razem z wiatrem. Więcej ich nie widziałem. Carlton: Zniknęli? Salisbury: Tak. Carlton: Cała trójka? Salisbury: Tak, proszę pana. Dokument: Notatka w Biblii W. Edwina Hoyta Bóg nam sprzyja! Jeszcze kilka godzin temu wydawało się, że moja podróż wyboistą drogą życia dobiegnie osobliwego i gwałtownego kresu. M i B zostali uwięzieni we wnętrzu budynku, w którym znajdowało się laboratorium nieznanego eksperymentatora z Bostonu, schwytani jak kurczęta w klatce, za żelaznymi drzwiami zaryglowanymi przy pomocy urządzenia, którego nie znał żaden z nas. Panna S i ja daremnie próbowaliśmy wszelkich sposobów, żeby je otworzyć z drugiej strony. Poczciwy B powtarzał wielokrotnie, żebyśmy uciekali, ale dzielna panna S odmówiła, więc i ja nie miałem wątpliwości. Mimo rozważnej natury, którą zostałem obdarzony, nie mógłbym porzucić przyjaciela w potrzebie. Oznajmiłem mu to bez ogródek. Sekundę później M zawołał z drugiej strony drzwi: „Spójrzcie w górę!”

Podnieśliśmy głowy i ujrzeliśmy to co on: strop nad naszymi głowami zaczął się uginać, obruszając framugę. Dobry Boże! Mieliśmy zaledwie kilka sekund! „Jesteście gotowi?”, zawołał z drugiej strony M. „Tak”, odkrzyknęliśmy jednym głosem z panną S. „Teraz!”, dał sygnał M. Kiedy strop zaczął się zapadać, M i B pchnęli ze swojej strony, a my pociągnęliśmy. Choć nic nie widziałem, poczułem z drżącym sercem, że drzwi z oporem zaczynają ustępować. Chwilę później ogarnął nas obłok kurzu i dymu. Po omacku wyszliśmy z holu, kierując się pamięcią i instynktem, zdając na łut szczęścia. Czułem, że jeden z towarzyszy popycha mnie do drzwi. Wybiegłem na ulicę tak szybko jak mogłem, chociaż wokół latały cegły i inne pociski. Nawet teraz, gdy piszę te słowa otoczony słodką spokojnością roślin i kwiatów, ledwie umiem ze szczegółami opisać to, co zaszło. Nie wiem też, jak długo to trwało ani jakim cudem tak się skończyło. Wyższe piętra domu runęły na niższe. Huk był tak ogromny, że świat wokół nas całkowicie zamilkł. Kilka sekund (minut?) później z oddali doleciał głos nieznajomych wołających o pomoc, a później usłyszeliśmy kościelne dzwony bijące na alarm. Widziałem na odległość zaledwie kilkunastu centymetrów, ale słyszałem każdą walącą się cegłę, każdy kamień spadający na ziemię. Słyszałem przyjaciół znajdujących się w pobliżu. Najpierw doleciał mnie krzyk B. Wołał każdego z nas, pytając, czy zdążyliśmy wybiec i jesteśmy cali. „Musimy uciekać, zanim nas zobaczą”, powiedział M. Nie wiem, co mnie naszło pośród tego chaosu, ale wzruszyłem się niemal do łez. „Ten dom”, wybełkotałem, „ten stary, stuletni dom, omal nas nie pogrzebał! Jesteśmy jedynymi świadkami! Nie możemy odejść ot tak, po prostu! Nie możemy się ukryć, M!” M musiał natychmiast wyczuć, jaki jestem poruszony jego pomysłem. „Posłuchaj!”, zawołał, chwytając mnie za ramiona, czego jeszcze nigdy nie zrobił, mimo naszej trwającej trzy lata przyjaźni. „Jeśli policja się dowie, że studenci Instytutu byli w budynku laboratorium, gdy nie przebywał tam nikt

inny, dojdą do wniosku, że doprowadziliśmy do wybuchu za sprawą jakiegoś błędu w obliczeniach, przypadku lub innej przyczyny. Kiedy wsadzą nas do celi, będziemy mogli wrzeszczeć i krzyczeć do woli, ale nie powstrzymamy tego, co ma się wydarzyć, rozumiesz, E?! Nie popełnijcie błędu!”, powiedział, zwracając się do całej grupy. „Dowody, które odkrył B w środku owego laboratorium, zostały celowo zniszczone. W obecnej sytuacji nie możemy niczego dowieść”. B kipiał ze złości, pogrążony w rozpaczy. Słyszałem, jak ciężko dyszy, jak jego członki dygoczą obok mnie. „Wszystko zaplanował! Zastawił pułapkę, a ja was w nią wciągnąłem! Słyszeliście jego głos!” „Rura głosowa mogła być połączona z dowolnym pomieszczeniem”, przypomniałem. „Za ich pomocą można się porozumiewać z odległości kilkudziesięciu metrów”. „Nie! Myślę, że nas obserwował”, powiedziała panna S. „Nadal może to czynić…” Mimo pyłu unoszącego się w powietrzu ujrzałem, jak M nagle obejmuje palcami czoło. Myśl o śmierci dopada nas w różnym czasie, może M wrócił myślami do przeszłości. Chwilę później ujął B za ramiona w ten sam braterski sposób co mnie i rzekł: „Ocaliłeś mi życie. Jeszcze chwila, a…” „Co?!”, przerwał mu B. „Upadłem”, powiedział M. „Upadłem, zanim zdołałem dotrzeć do drzwi wychodzących na ulicę. Podniosłeś mnie i wyciągnąłeś na zewnątrz”. B odparł, że niczego takiego nie uczynił, że ledwie widział, co się działo wokół”. „Upewniłem się, że wszyscy jesteście na zewnątrz, a później upadłem. Ktoś mnie podniósł”, upierał się wyraźnie zaskoczony M, „ale nie widziałem kto. Czy to ty, E? Panno S? Jedno z was musiało mnie wyciągnąć na ulicę”. Czekaliśmy w milczeniu, aż któreś przypisze sobie zasługę, ale im dłużej milczeliśmy, tym bardziej rozumieliśmy, co się stało.

Nagle B odwrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, a później spojrzał na nas ponownie. „To on! Gdzie jesteś, ty wariacie?!” „B, nie!”, zawołałem. „Myślisz, że nauka to sztuka niszczenia?! Tak?!”, krzyknął B, unosząc cegłę z ziemi i odwracając się w kierunku obłoku kurzu i dymu. „Wyjdź z ukrycia, a Bob Richards udzieli ci lekcji zniszczenia!” Podbiegł do zgliszcz i zamachnął się cegłą. Dzięki Bogu nie wyrządził tym głupim gestem krzywdy niewinnemu człowiekowi. Posłał pocisk w próżnię, ponad świeżym gruzowiskiem. Błagaliśmy go, żeby się uspokoił. W końcu M i ja musieliśmy się na niego rzucić i odciągnąć na bok, bo nie przestawał histerycznie krzyczeć. Na szczęście odgłos dzwonów i terkot nadjeżdżających wozów strażackich niemal całkowicie stłumiły jego wołanie. Kiedy dom się zawalił, nadbiegło kilkunastu ludzi, żeby pomóc i… się gapić. (B podszedł do stołu, żeby powstrzymać moją rękę, ale muszę pisać, w przeciwnym razie sobie nie poradzę.) Tak, uciekliśmy z miejsca katastrofy i nie zdążyliśmy porozmawiać z władzami. Wiem, że ucieczka była błędem, choć z drugiej strony wiem, że M miał rację. Może jesteśmy ostatnią nadzieją Bostonu. Gdybyśmy zdali teraz sprawozdanie policji, mogliby uniemożliwić nam udzielenie pomocy. Kiedy ujrzałem ruiny budynku, byłem przerażony, ale się nie bałem. To doświadczenie nauczyło mnie, że w nauce nie ma miejsca na tchórzostwo. Dopóki chronię przyjaciół i moje miasto, wiem, że nie spotka mnie nic złego. Znam swój cel: utrzymać jedność wśród Technologów, bo jeśli się podzielimy, miasto ulegnie zagładzie. A jednak nie mogę się pozbyć wrażenia, że im głębiej wikłamy się w te potworności, tym trudniej rozeznać, które działania są słuszne. Nauka lepiej oddaje zamysł Boży od innych rodzajów ludzkiej działalności. Mimo to ścigamy człowieka, który jest zły, pozbawiony sumienia. Gdy depczemy mu po piętach, drżę, aby cień diabła nie zamącił nam w głowach.

40 MASZYNOWNIA Maszynownia śluzy znajdująca się po drugiej stronie zapory została okrzyknięta wzorcową na łamach krajowego czasopisma, ognioodporną i wyjątkowo dobrze strzeżoną. Ściany i podłogi wykonano z granitu, a żelazny dach i kamienna posadzka sprawiały, że do wnętrza nie można było się wedrzeć przez bramę lub przebiegający pod nią kanał. Jednak samo jezioro miało blisko sześć kilometrów długości. Tak dużego akwenu nie można było upilnować. W niedzielę po zmierzchu intruz wszedł do wody w odludnej północnej części skrzącego się jeziora. Dziwny stwór podobny do bestii, nasiąknięty wodą potwór Frankensteina – tak ową postać mógłby opisać obserwator stojący na brzegu jeziora Cochituate – był odziany w skafander, z którego sterczały rurki przypominające czułki, a jego twarz osłaniał potężny hełm wyposażony w okienko. Jednak nikt nie patrzył, gdy kroczył płycizną, coraz dalej i dalej, aż całkowicie pogrążył się w wodzie. Schodził coraz niżej, zanurzony w czystej wodzie, którą skierowano tak, by zaspokajała wszystkie potrzeby Bostonu. Pierwotny skafander został zręcznie i pomysłowo obmyślony, ale jego modyfikacje odzwierciedlały jeszcze wyższe umiejętności – wręcz geniusz. Można było zejść w nim głębiej, na dłuższy czas, bez pomocy z góry, co było bardzo ważne dla tego, który miał go na sobie. Skoro miał zrobić to sam, bez pomocy, którą mu kiedyś obiecano, ale nie udzielono, niechaj będzie i tak. Wodny Frankenstein znalazł się niebawem pod maszynownią i przystanął na chwilę, aby przytwierdzić minę do żeliwnych wrót pozwalających, by woda swobodnie przepływała kanałem, a następnie wpadała do akweduktu, wypełniając magistralę prowadzącą do Bostonu. Czterokrotnie zakręcił korbą, żeby naładować urządzenie. Później wycofał się na bezpieczną odległość, czekając na stłumioną, cudowną eksplozję, którą wyzwolił, uderzając dłonią w rękawiczce fiolki schowane w wewnętrznej kieszeni skafandra. Wkrótce Boston zadrży ponownie. Niemal równie przyjemne było wyobrażanie sobie, jak katastrofa będzie się jawić

w zdumionych oczach Marcusa Mansfielda.

41 17 MAJA 1868 Ellen pochyliła się nad kuchnią, biorąc do ust łyżkę gorącego płynu i krzywiąc wargi. Zamieszała w garnku parę razy i podniosła głowę, patrząc, jak Bob podchodzi do Edwina siedzącego przy stole. Richards wydawał się zdenerwowany i zagubiony. Obawiała się, że może dokuczać Edwinowi, aby podbudować urażone ego po tym, jak stracił nad sobą panowanie przed zawalonym budynkiem. – Odłóż to, Eddy – powiedział łagodnie, widząc, jak przyjaciel bazgrze coś w Biblii. – Czy to nie profanacja lub coś w tym stylu? – Nie miałem na czym pisać – odrzekł cicho Edwin, delikatnie gładząc kieszonkowe wydanie Biblii, której pierwsze kartki były pokryte schludnym maczkiem. – Każdy skrawek papieru w pokoju panny Swallow jest zapisany równaniami i wzorami. Oprócz tego Biblia wydaje się odpowiednim miejscem na prowadzenie dziennika. – Po takim dniu jak dzisiejszy jest równie odpowiednia jak wszystko inne – zauważyła Ellen, sprawiając, że Bob zaczął ponownie krążyć po salonie. – Obaj powinniście odpocząć, panowie. Zupa prawie gotowa. – Wycofali się na jej stancję, bo znajdowała się najbliżej miejsca katastrofy, a także dlatego, że wiedzieli, iż najlepiej się tu o nich zatroszczą. Ellen nie spodziewała się, że będzie matkować kolegom ze starszego roku, ale jak mogła tego nie zrobić, kiedy znaleźli się w jej pensjonacie po tak niezwykłym wspólnym doświadczeniu? Wyjęła szmatę nasiąkającą w naczyniu z ciepłą wodą z mydłem i podeszła do krzesła Edwina. – Pokaż, jak to wygląda – powiedziała. Dokończył zdanie i zamknął Biblię, a ona ostrożnie przycisnęła szmatę do guza na skroni i zaczęła delikatnie dmuchać. – Wygląda lepiej – ocenił Bob, stając pospiesznie pomiędzy nimi i badając głowę przyjaciela, a później gładząc go po włosach. – Znacznie lepiej, widzisz? Czy pani profesor zauważyła ranę na moim kolanie?

Ellen poświęciła Edwinowi jeszcze chwilę uwagi, a później odwróciła się do Boba. Na szczęście rany i siniaki wydawały się drobne. – Niech pan usiądzie, panie Richards. Obejrzymy kolano. Bob przysunął krzesło i podwinął nogawkę spodni. – Dziękuję – wyszeptała. – Za co, pani profesor? – zdziwił się Bob. – Za to, że poprosił pan, abym uciekała, kiedy pan i pan Mansfield utkwiliście na klatce schodowej. Odniosłam wrażenie, że pan się o mnie troszczył. – Potrzebujemy cię – odparł gorąco Bob, aby szybko dodać: – Jesteś świetną chemiczką, nieocenioną pomocą. – Rozumiem – rzekła, stwierdzając, że rana nie jest groźna. – Dlaczego? – spytał, powracając do stanu oszołomienia i zwracając się do Marcusa, który siedział naprzeciw Edwina przy stole, w którym wycięto otwór na rośliny. – Dlaczego eksperymentator uratował Mansfielda, kiedy ten upadł na korytarzu, pani profesor? Przecież omal nie zabił nas wszystkich! – Może daje do zrozumienia, że ma nad nami władzę – podsunęła Ellen. – Że może pozwolić nam żyć lub nas zabić – dodał Marcus. – Chce, abyśmy wiedzieli jedno… że jest lepszy niż my. – Całym sobą pragnę powiedzieć policji, że tam byliśmy. Opowiedzieć, co się stało – westchnął Edwin. – Wiem – rzekł przepraszająco Marcus, podając mu szklankę z wodą. – Dziękuję, że jesteś cierpliwy, Edwinie. – Panie Hoyt – zmieniła temat Ellen – kiedy pan przyszedł, wspomniał pan coś o profesorze Eliocie. Chciał pan nam coś powiedzieć. Edwin skinął głową i wypił łyk wody, a później wyjaśnił, co tego ranka wydarzyło się na Harvardzie, choć miał wrażenie, że było to rok temu. – Jesteś pewien, że profesor zaproponował władzom Harvardu anektowanie Instytutu, Edwinie? – zapytał Marcus. – Kiedy o to spytałem, oczy mu zabłysły. Dał wyraźnie do zrozumienia, że

jeśli poinformuję rektora Rogersa, zadba o to, aby zbadano nasz udział w ostatnim incydencie na terenie Harvardu. – Zatem niezależnie od tego, co zrobimy, Instytut może zostać zlikwidowany – stwierdziła Ellen. – Później będziemy się tym martwić – rzekł ponuro Bob. – W obecnej chwili zniszczone zostały nie tylko dowody przestępstw eksperymentatora, ale także wszelkie wskazówki następnych katastrof, które planuje. – Nie, nie zostały – zaprzeczyła enigmatycznie Ellen. – A przynajmniej niezupełnie. Ocaliliśmy najważniejszą wskazówkę, jaką się dało. – Jak to, droga pani profesor? Nie widziałaś ruin budynku? Na szczęście jest niedziela, w przeciwnym razie pod gruzami zginęłoby wiele osób. Z pewnością nie zachowały się żadne ślady, nie znajdziemy niczego, nawet z pomocą najdoskonalszego sprzętu, który uda się nam skonstruować. – Myślę, że pannie Swallow chodzi o inną najważniejszą wskazówkę, Bob – rzekł Marcus. – O ciebie. – Dokładnie – dodała Ellen. *** – O mnie? – Bob zaśmiał się drwiąco. – Do czego zmierzacie? Marcus skinął głową. – Ostatniej nocy widziałeś stół demonstracyjny w kryjówce eksperymentatora. Widziałeś z bliska. – To prawda, choć nie dłużej niż minutę. Natychmiast wybiegłem, żeby wam o tym powiedzieć! Poza tym nie jestem chemikiem. – Daj spokój, Bob. Panna Swallow ma rację. Spróbuj sobie przypomnieć! – zachęcił go Edwin. – Myślicie, że bym wam nie powiedział, gdybym coś pamiętał?! – krzyknął Bob. – Po co cały ten raban?! Nie chcę słyszeć ani słowa więcej! – Dobrze – zgodził się Marcus. – W takim razie pomyślmy o czymś innym. – Właśnie! – przytaknął Bob. Ellen zaczęła wyjmować talerze. Wołowina z kluskami cienkimi jak igły oraz

aromatyczna zupa uspokoiły atmosferę panującą w pokoju. – Myślę, że czas najwyższy powiedzieć Hammiemu – powiedziała panna Swallow, podając talerze. – Powinniśmy powiedzieć mu wszystko, niczego nie pomijając. – Hammiemu? – spytali równocześnie Bob i Edwin, wyraźnie przeciwni temu pomysłowi. Marcus spojrzał na nią z zaciekawieniem, ale nie wypowiedział ani słowa sprzeciwu. – Tak, Hammiemu – powtórzyła beznamiętnie. – Pomógł nam uratować pana Mansfielda w Harvardzie, prawda? Poza tym jest jednym z najtęższych umysłów w Instytucie. – Zaraz, zaraz, pani profesor – powiedział Bob, czując nagły przypływ energii. – Gdybym miał wybrać między nim i obecnym tu Eddym, bez wahania wskazałbym tego ostatniego! – Nie mam nic przeciwko Hammiemu. Nigdy nie umniejszyłbym jego wyjątkowych darów, Bob – stwierdził dyplomatycznie Edwin. – Sprzeciwiam się jedynie rywalizacji. Tak czy siak panna Swallow ma rację. Przyda nam się pomoc. – Tu nie chodzi o rywalizację – przypomniała Ellen. – Fakt, jestem podobnego zdania – odparł Bob – ale nie podoba mi się ton, jakim się do ciebie zwraca. – Do mnie? – spytała ze zdumieniem, choć jej wyraz twarzy nie uległ zmianie. – Jest zbyt…. poufały. Gbur nie ma pojęcia, jak należy się zwracać do damy. Pewnie nigdy nie wiedział. Wolałbym, żeby nie przebywał w twoim pobliżu. Dziwnie się na ciebie gapi. Nie mam ochoty tego oglądać. – Nie wiem, o co ci chodzi. Zaproponowałam tylko… – Słuchaj, może zdołam sobie coś przypomnieć o owym laboratorium! – przerwał jej gwałtownie. – Postaram się. Myślę, że warto spróbować. – Świetny pomysł – odrzekła Ellen, uśmiechając się i pozwalając, aby zapomnieli o poprzednim temacie. – Niech pan zamknie oczy, panie Richards. Ciemność otwiera nowe okna, nowe widoki przed oczami naszego umysłu.

– Mens et manus – zachęcił go Edwin. – Umysł i ręka, Bob. Wiesz, jak tego dokonać. Bob zamknął oczy i wyciągnął długie nogi na oparciu kanapy. Kot Ellen, wyraźnie rad z nowej pozycji, ułożył się wygodnie w fałdach kamizelki Richardsa. – Cofnij się. Odrzuć wszystkie myśli z wyjątkiem tych, które dotyczą owego laboratorium. Co widziałeś? – Była tam pewna ilość chlorku wapnia, jak już wspomniałem. Część musiała zostać podgrzana… bo na tacce nad palnikiem zostały resztki… i rozpuszczona w drewnianej misce, która stała obok. Była też szklana kula wypełniona jakimś płynem. Już wam to powiedziałem, prawda? Widzicie, powiedziałem wszystko! – Dotknąłeś jej? Szklanej kuli? – Tak… myślę, że to zrobiłem. – Była ciepła czy zimna? – Zimna, jak sądzę. Tak, zimna. – Po chwili zastanowienia dodał: – Bardzo zimna. – Czy we wnętrzu szklanej kuli znajdowała się jakaś substancja? Bob silniej zacisnął powieki. Jego oczy wydawały się poruszać, jakby w trakcie mówienia lustrował laboratorium. – W powietrzu unosił się jakiś gaz. Na kształt obłoku. Wyglądał tak, jakby… był zamrożony. – Jaki przyrząd stał najbliżej niego? – Nie wiem. Nie mam pojęcia! – Wyobraź sobie przestrzeń otaczającą szklaną kulę. – Platynowy tygiel i… kilka szklanych fiolek. Sito! Dmuchawa… kolejny palnik Bunsena. Ellen spojrzała z zadowoleniem na Marcusa i Edwina. – Powiedziałeś „platynowy tygiel”? – Tak – przytaknął Bob.

Przez pół godziny Ellen wydobywała drobne szczegóły z pamięci Boba, Marcus uzupełniał informacje tym, co ujrzał podczas własnego krótkiego pobytu w laboratorium, a Edwin spisywał wszystko w swojej Biblii. Kiedy Bob, wyczerpany na ciele i umyśle, zaczął się upierać, że więcej nie pamięta, że odtworzył wszystkie szczegóły, Ellen wyszła na chwilę do pokoju obok i wróciła z czarnymi rękawicami na rękach i fartuchu z gumy indyjskiej, niosąc pudło z fiolkami. – Przechowuje tu pani substancje chemiczne, panno Swallow? – zdziwił się Marcus. – Naturalnie, przecież nie mogę cały czas przebywać w Instytucie, panie Mansfield. – Powiedziawszy to, posłała Edwina do pobliskiej apteki, żeby kupił kilka substancji, których nie posiadała w swoim składzie. Kiedy wrócił, zaczęli odtwarzać kroki, które przypuszczalnie podjął eksperymentator. Bob sięgnął po gazetę, którą Edwin kupił, wracając ze swojej wyprawy. – Mansfieldzie! – zawołał nagle, wydając gwałtowny oddech. – Człowiek, który zaczepił ciebie i Hammiego… jak on się nazywał?! – Cheshire, jak sądzę, ale były to czyste przypuszczenia. W każdym razie nie mieliśmy czasu, żeby bliżej to zbadać. Dlaczego pytasz? Bob zwinął gazetę i cisnął w jego stronę. MAKABRYCZNA ŚMIERĆ NICZEGO NIEPODEJRZEWAJĄCY CZŁOWIEK SPŁONĄŁ WSKUTEK EKSPLOZJI W KANALE ŚCIEKOWYM

W wyniku tragicznego wypadku, który miał miejsce w niedzielę w Bostonie, stracił życie Joseph Cheshire, szanowany makler giełdowy urodzony w Cape Cod. Pan Cheshire szedł ulicą, gdy eksplodowała studzienka ściekowa, w jednej chwili ogarniając go płomieniami, które rozprzestrzeniły się od kanału. Lekarz przybyły na miejsce zdarzenia nie dał żadnych szans ofierze, która zmarła kilka minut później. Pan Cheshire, znana postać w kręgach przemysłowych, wykazał się niezwykłą dzielnością i chrześcijańską wytrwałością jako jedna z ofiar katastrofy na State Street. Katastrofa pozostawiła trwałe, budzące odrazę rany na jego twarzy, głowie i dłoniach. Nie ma wątpliwości, że wybuch został spowodowany przez gaz, który wydostał się z uszkodzonej magistrali pod ulicą połączonej z kanałem ściekowym.

42 ŻEGNAJ, BOSTONIE Simon Camp dostatecznie długo pracował jako detektyw agencji Pinkertona, aby wiedzieć, że wpakował się w poważne tarapaty. Na tyle długo, żeby wiedzieć, kiedy podjąć walkę, a kiedy, jak teraz, czmychnąć, nie oglądając się za siebie. Nie pierwszy raz w pośpiechu opuszczał Boston, więc gdy tylko przeczytał o śmierci swojego klienta, pana Cheshire’a, wiedział, że piasek w klepsydrze się skończył. Nie czuł szczególnego żalu po śmierci tego człowieka. W końcu oszpecony makler okazał się pożałowania godnym dupkiem, którego jedynym przymiotem była zamożność. Był nieprzyzwoicie bogaty i ciskał pieniędzmi w kierunku Campa. Żałował tylko, że powiedział mu o chłopcu z chorą ręką. Jeden z informatorów podsłuchał jego rozmowę z maklerem. Nie zapytał, co Cheshire zamierza zrobić, ale widział wściekłość w jego oczach, gdy zdawał mu raport. Zabójstwo Cheshire’a – jeśli faktycznie było to zabójstwo, ale czymże innym mógł być eksplodujący ściek kanalizacyjny w oczach zblazowanego prywatnego detektywa – było haniebne. Nie lubił Cheshire’a i nie zdołałby go polubić, niezależnie od otrzymanej kwoty, ale Cheshire był spekulantem, a Camp zawsze się za takiego uważał – za spekulanta nie od pieniędzy i inwestycji, ale ludzi. Simon Camp był zawodowcem, znał swoją robotę jak własną kieszeń. Zawsze doprowadzał sprawy do końca i jeszcze mu się nie zdarzyło, żeby uciekł. Pakując walizkę i odkładając na bok bilet kolejowy, powtarzał sobie, że sprawa jest zamknięta. Może przedwcześnie, ale definitywnie zamknięta w chwili, gdy Joseph Cheshire spłonął na wiór. Jego klientem był Cheshire, a nie miasto Boston. Fakt, miasto znajdowało się w niebezpieczeństwie, ale była to zupełnie inna historia. Obłąkane pragnienie zemsty, które owładnęło Josepha Cheshire’a i jego koniec w płomieniach przekonały Campa nie tylko o tym, że w Bostonie działa jakiś szalony naukowiec, ale że sprawca nie pozwoli, by coś go powstrzymało przed zrealizowaniem planu dla miasta, przed doprowadzeniem do jego gwałtownego końca. Pod tym względem Camp niemal podziwiał

nieznanego potwora, choć lubił Boston na tyle, by nie chcieć, żeby miasto zostało zniszczone. Niemal trzy lata temu był pośrednio świadkiem najbardziej potwornych zbrodni w historii Bostonu, a teraz to! Jakiego słowa użyłby jeden z tych wymuskanych uczonych, którego śledził, badając ostatnie wydarzenia? Wiedział, że nad bezpieczeństwem Bostonu czuwa policja, ale nie dałby złamanego grosza za to, co robią miejscowi stróże prawa. W eleganckim towarzystwie lub gronie innych detektywów rzekłby, że nie wtyka nosa w sprawy policji. Był zawodowcem, pracownikiem agencji Pinkertona, i miał w rękawie znacznie bardziej lukratywne propozycje, z których teraz zamierzał skorzystać, niezależnie od tego, czy przypadłoby to do gustu Allanowi Pinkertonowi, czy nie. Ot co! Pomyślał przelotnie o studentach, których śledził na polecenie maklera. Tych, o których zbierał informacje. Marcus Mansfield i jego koledzy najwyraźniej coś wiedzieli. Choć groziło im śmiertelne niebezpieczeństwo, stanowili szansę dla Bostonu. Ale Camp nie zamierzał na nią liczyć. – Pański rachunek zapłacono z góry, panie Melnotte – powiedział recepcjonista Parker House, zwracając się do niego za pomocą nazwiska, którego użył, gdy się meldował. Camp uparł się zamieszkać w najlepszym hotelu na rachunek Cheshire’a – w hotelu, gdzie podczas wizyty w mieście zatrzymał się słynny Charles Dickens. – Mam nadzieję, że pański pobyt w Bostonie okazał się przyjemny. – Szczerze mówiąc, do mojej filiżanki z herbatą wpadła mucha. Dziękuję, kolego. – Rozejrzał się po eleganckim marmurowym holu i zrobiło mu się żal tego dumnego miasta, któremu się zdawało, że zdoła płynąć bez szwanku po każdych wodach. Żegnaj, Bostonie. Żegnaj, ani chwili za wcześnie.

43 TROPICIELE – To on! – zawołał Marcus, widząc akwafortę umieszczoną obok nekrologu Josepha Cheshire’a. – Myślisz, że to wypadek? – spytał Edwin. – Wątpię – odrzekł Marcus. – Ale dowody zniknęły… jak w przypadku laboratorium. – Cóż, jeden problem mniej. Cheshire nie będzie nam już przeszkadzał – powiedział ironicznie Bob. – Zakładając, że przed śmiercią pan Cheshire nikomu o nas nie powiedział – przypomniała mu Ellen. Edwin pokręcił głową, spoglądając z niedowierzaniem na przyjaciela. – Mówisz o ludzkim życiu! Czemu ktoś miałby go zabić? – zapytał, spoglądając na Marcusa. – Może zagrażał komuś oprócz nas – odrzekł Marcus, wzruszając ramionami. – Powiesiłbym go jak psa, gdyby próbował nas powstrzymać – powiedział Bob. – Oczywiście nie dosłownie, pani profesor. – Cheshire o nas wypytywał, śledził nasze poczynania – zauważył wyraźnie zmartwiony Mansfield. – Jeśli eksperymentator wie, że ten chłopiec nam o nim powiedział, może zrobić krzywdę i jemu. Musimy go odnaleźć, upewnić się, że jest bezpieczny. – Kogo masz na myśli? – Theo – wyjaśnił Marcus. – Tego włóczykija? Gówniarza z chorą ręką? – spytał obojętnie Bob. – Pomógł nam, a teraz może być w niebezpieczeństwie. Wplątaliśmy go w tę grę. To jeszcze dziecko, Bob. – Mamy na głowie inne sprawy – przypomniał mu Richards. – Zapomniałeś?

– Oczywiście, ale… – O co chodzi, profesor Swallow? – przerwał Bob, sparaliżowany wyrazem jej twarzy. – Co się stało? Pozostała jak zwykle skupiona, choć w jej oczach błysnęła iskierka. – A jeśli mieszanka owych substancji nie została umieszczona w zimnej wodzie? – Przecież Bob znalazł je w takim stanie?! – zdziwił się Edwin. Pokręciła głową. – Panie Hoyt, nie zrozumiał pan, co miałam na myśli. Woda była zimna, bo mogło upłynąć kilka dni, zanim pan Richards ją znalazł. Edwin patrzył na nią dłuższą chwilę. – Tak… rozumiem… mogła wystygnąć! – Wystygnąć lub raczej zamarznąć – odrzekła Ellen, kiwając głową, jakby wszystko przemyślała. – Pan Richards widział coś, co było przypuszczalnie kilkoma funtami chlorku wapnia, który został podgrzany, a później przesiany przez sito i sproszkowany. Na podstawie tego, co nam udało się odtworzyć, wnioskuję, że była tam też odrobina soli oraz rtęć. Kiedy połączymy ze sobą te substancje i dodamy do wody, mogą doprowadzić do jej zamarznięcia. – Jeśli zdobędziemy podstawowe substancje, będziemy mogli sprawdzić, czy faktycznie tak jest – powiedział Marcus. – Powinniśmy przenieść się z badaniami do Instytutu – powiedziała Ellen. – Obawiam się, że pani Blodgett już podsłuchuje za drzwiami, widząc, jak wszyscy wchodzimy. Oprócz tego będziemy potrzebować więcej materiałów, niż zdołamy tu zdobyć. – Zaraz będę gotowy – powiedział Edwin, pakując rzeczy, które mogły być im potrzebne. W tym czasie Bob zszedł na ulicę, żeby wezwać dorożkę, która zawiezie ich do dzielnicy Back Bay. Kiedy znaleźli się w piwnicy Instytutu, ustawili niezbędny sprzęt. Z pomocą palnika podgrzali chlorek wapnia. Substancja zamieniła się stopniowo w porowatą masę, którą przepuścili przez sito. W drewnianej miseczce dodali sól, a następnie włożyli szczypcami szklaną kulę z rtęcią.

– Spójrzcie! – zawołał Edwin. Rtęć w kuli zaczęła zamarzać. – Teraz, panie Mansfield! Marcus dolał wodę do pojemnika, a Bob delikatnie włożył termometr do mikstury. Temperatura zaczęła spadać o dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści, a później sześćdziesiąt stopni. Woda zamarzła na ich oczach, skuwając termometr lodem. – Niewiarygodne! Odkryliśmy cel eksperymentu! – krzyknął Bob. Edwin odrzucił głowę do tyłu i zaśmiał się dziko. – Znaleźliśmy to! – Po chwili na jego twarzy powtórnie zagościł normalny ostrożny wyraz. – Właściwie co takiego odkryliśmy? – Znamy odpowiedź, ale to tylko połowa zadania. Musimy odkryć sposób wykorzystania tego wynalazku – powiedział Marcus. – Tak. Trzeba postawić sobie pytanie: co można w ten sposób zniszczyć? – zasugerowała Ellen. – Musimy wziąć pod uwagę wszelkie sposoby wykorzystania wody w Bostonie – powiedział Bob. – Wyobrazić sobie, jak ten eksperyment mógłby zakłócić normalne funkcjonowanie miasta. – Jednym słowem, musimy myśleć jak szaleniec. O to ci chodziło? – spytał Edwin, ciężko przełykając ślinę. Wieczór zamienił się w noc, a niedziela we wczesne godziny poniedziałku. Zapisali swoje teorie na tablicy, a później przekreślali jedną po drugiej, na zmianę drzemiąc na pryczy w kącie laboratorium. Edwin runął na łóżko, gdy przyszła jego kolej, a pozostali przygotowali wielki piec, żeby wykonać eksperymenty z użyciem prętów żelaza podobnych do tych, które zauważyli w pobliżu stołu demonstracyjnego w prywatnym laboratorium. Ellen oświadczyła, że nie potrzebuje odpoczynku, choć kilka razy zamknęła oczy na parę sekund, gdy siedziała wyprostowana nad mikroskopem. Kiedy ponownie je otworzyła, dłonie zręcznie kontynuowały badanie tam, gdzie zostało przerwane. Z powodu ogromu pracy Marcus nie planował, że zaśnie, kiedy przyjdzie jego

kolej. Gdy jednak ponownie spojrzał na zegar i stwierdził, że minęły cztery godziny i dwadzieścia minut, nie mógł się zmusić, żeby wrócić do pracy. Kiedy ponownie otworzył oczy, ktoś kołysał się w górze, potrząsając nim i krzycząc. Jego umysł powrócił do pól w Baton Rouge, do krzyków rannych i wijących się z bólu w ostatnich chwilach życia. W polu widzenia ukazały się zamazane kształty i barwy w laboratorium. Ujrzał przyjaciół leżących na podłodze. Bez przytomności. Zostali zaatakowani, kiedy spał. *** Pierwszą twarzą, którą zdołał rozpoznać wśród tłumu atakujących, była twarz Alberta Halla. Kosmyk opadł mu na czoło, a cienkie, wiecznie otwarte wargi mówiły coś, czego Marcus nie był w stanie usłyszeć. Próbował wyciągnąć rękę i zdzielić tę okrągłą różową buźkę, ale nie miał siły jej podnieść. Chciał stawiać opór, kiedy poczuł, że unoszą go pod ramiona i na wpół wleką, na wpół wypychają na korytarz, a w ślad za nim podąża potykający się, półprzytomny Bob. Chwilę później odzyskał wzrok i zmysły. Otrząsnął się i pospieszył do laboratorium, żeby pomóc Albertowi i Darwinowi Foggowi wyciągnąć Edwina i Ellen na korytarz. W tym czasie Bob przeczołgał się po podłodze do pieca i wyciągnął rozpalone do czerwoności żelazo. – Nic ci nie jest, Marcusie? – spytał Darwin, kiedy znaleźli się bezpiecznie na korytarzu. – Wszystko w porządku, Darwinie – wybełkotał Marcus, trzymając się za obolałą głowę. – Dwutlenek węgla! – powiedział Bob, podając wodę Edwinowi, który ciężko dyszał. – Zatruł nas wszystkich. W piecu musiała być szpara, której nie zauważyliśmy. Przez nią ulatniał się gaz. Uruchomili wentylator i zebrali się w pokoju Ellen, kiedy powietrze zostało oczyszczone. – Dziękuję za pomoc, Hall – powiedział Bob. – Przyszedłem wcześniej, żeby sprawdzić konta studentów i co zastałem? Co robiliście? – zapytał Albert. – Możesz mi to wyjaśnić? – Pozwolono nam korzystać z laboratorium, Hall – odparł Marcus. – Możesz sprawdzić w sekretariacie.

– Nie omieszkam tego uczynić! Czy ona nie powinna być w swoim laboratorium? – zapytał, wskazując Ellen. – Podczas zajęć, panie Hall. – Ellen otarła policzki chusteczką i odpowiedziała z właściwym szacunkiem. – Mogę pomagać innym studentom, gdy jest to konieczne. – To też będę musiał sprawdzić – mruknął podejrzliwie Albert. – Dziwna sprawa… no cóż, mogłem zginąć, ratując was wszystkich. Darwin opatrywał ich, dopóki się nie upewnił, że nic im nie dolega z wyjątkiem lekkiego bólu głowy. – To nas opóźni – powiedział Bob, kiedy Darwin i Albert wyszli. – Nasz czas dobiegł końca – westchnął Marcus. – Co przez to rozumiesz? – spytał Edwin, który nadal kaszlał i mówił z najwyższym trudem. – Zastanów się, Edwinie – powiedział Marcus. – Eksperymentator skonstruował urządzenie do mrożenia wody przynajmniej półtora dnia temu, może nawet wcześniej. Bob znalazł je w sobotę wieczorem. On i panna Swallow nie widzieli, by ktokolwiek wszedł później do laboratorium eksperymentatora! – Czemu zwlekał? – spytał Edwin. – Czemu do katastrofy nie doszło wczoraj lub przedwczoraj? – Po chwili dodał tonem modlitwy: – Może nie zamierzał wyrządzić nikomu krzywdy? – Nie możemy się poddawać! – wykrzyknął Bob. – Wystarczy, Bob! Omal nie zginęliśmy! – odkrzyknął Marcus. – Gdyby Darwin i Hall nie przechodzili w pobliżu… – Mieliśmy pecha – przerwał mu Bob, kiwając głową. – Albo był to sabotaż – dodał Marcus. – Jak to? Przecież od chwili wzniesienia budynku w tym piecu rozpalano ogień nie więcej niż dwa, trzy razy. Pewnie nie został ukończony, bo nie było na to pieniędzy. Jak wiesz, nie dokończono połowy pomieszczeń w piwnicy. Nie możemy się wycofać, gdy jesteśmy tak blisko rozwiązania zagadki! – zawołał Bob.

– Cheshire… – Co? – spytał Bob. – Joseph Cheshire – podjął nieco głośniej Marcus – prowadził dochodzenie w sprawie ostatnich wydarzeń. Wiemy o tym. Może zbliżał się do rozwiązania zagadki, a może odkrył, że prowadzimy własne śledztwo. Mógł wiedzieć znacznie więcej. Profesor Runkle też wiedział, że prowadzimy badania. Pierwszy z nich, Cheshire, nie żyje, a drugi, Runkle, nie wrócił jeszcze do sił po próbie zamachu na jego życie. To nie zabawa na szkolnym boisku – kiedyś mogliśmy tak uważać, ale teraz już nie. Nikt z nas nie jest bezpieczny, w swoim domu ani tutaj czy na ulicy. Eksperymentator wiedział, że ktoś był w jego laboratorium, dlatego wysadził budynek… teraz może zwiększyć tempo, żeby zrealizować swój plan. – Co proponujesz? – zapytał Bob. – Nie możemy czekać. Z prywatnego laboratorium nic nie zostało. Nie przeżył też dozorca, aby dostarczyć jakichś informacji. Musimy powiadomić o wszystkim policję i się modlić. – Nie pokonamy niechęci Agassiza do Instytutu! – wykrzyknął Bob. – Mówisz jak komendant policji, Mansfieldzie! Nie jak członek Bractwa Technologów! – Do tej pory działaliśmy wspólnie – powiedział Edwin, stając pomiędzy nimi. – Ty wybierasz jedno, on drugie. Niechaj tak zostanie. Zdecydujmy razem. – Zaczekał, aż wszyscy skiną głową na znak zgody. – Dobrze. Niech ci, którzy są za propozycją Marcusa, powiedzą „tak”. Czy mamy przekazać nasze ustalenia policji? – Nie! – Jeden głos sprzeciwu – powiedział Edwin, rzeczowo odnotowując decyzję Boba. – Marcusie, sądzę, że wiemy, jaki masz zamiar. – Tak! – odrzekł spokojnie Marcus, bez najmniejszej przyjemności. – Zatem jeden głos przeciw i jeden za. Panno Swallow? – Panno Swallow, Eddy! – zaapelował Bob. – Wiem, że nie jest to łatwa decyzja! Pomyślcie o wszystkich, którzy powtarzali wam, że Instytut Technologii to strata czasu! To nasza jedyna szansa, żeby się wykazać. Żeby

raz na zawsze udowodnić światu, czemu tu jesteśmy! Bob spojrzał badawczo na Ellen. Sprawiała wrażenie przybitej, gdy powiedziała: – Obawiam się, że pan Mansfield ma rację, panie Richards. Bez zbadania dodatkowych śladów musielibyśmy przeprowadzić nieskończoną ilość eksperymentów. Zawsze żałowałam, że nie jestem jednym z trojaczków. Po prostu nie ma na to czasu. – Czy zatem głosuje pani za? – spytał Edwin. – Tak – przytaknęła. – „Pójdę tam, gdzie nie był wcześniej nikt inny”. Czy nie takie było twoje motto, pani profesor? Co się z nim stało, dokąd uleciało, gdy jest mi potrzebne? – rzekł z goryczą Bob, odwracając się do Edwina. – Jeśli powiemy teraz policji, będziemy mieli związane ręce! Eddy, błagam cię! Podejmij właściwą decyzję! Edwin pokręcił głową. – Nie widzę innego wyboru, Bob. Zbierzmy dowody, wszystkie materiały i to, czego nie spalili ci z Med Fac. Też głosuję za. Bob wyrzucił ręce w górę. – Bardzo dobrze! Chcieliście głosowania, nie będę się sprzeciwiał. Marcus wstał ze stołka, odwracając się do pozostałych. – Zastanawiam się, czy nie moglibyście pomówić z policją beze mnie. Mam przyjaciela… ważną osobę… której zaufania nadużyłem. Chciałbym je odzyskać. – Myślę, że to mądre posunięcie, panie Mansfield – powiedziała Ellen. Uzgodnili, że wrócą do siebie, aby odpocząć, a następnie Bob, Ellen i Edwin udadzą się na główną komendę policji, podczas gdy Marcus zajmie się swoją sprawą. Następnego dnia spotkają się jak zwykli studenci Instytutu. – Zaczekajcie. Zanim pójdziemy… – Edwin wyjął z kieszeni Biblię i położył na stole. – Pomódlmy się, zanim uczynimy to, co słuszne dla Bostonu, przyjaciele. „Obyśmy niczego nie pragnęli dla niewłaściwego współzawodnictwa ani dla próżnej chwały, lecz w pokorze oceniali jedni

drugich za wyżej stojących od siebie”[7]. Powtórzyli modlitwę Edwina, rzekli „amen”, a później pogrążyli się w cichej zadumie. Choć nikt nie powiedział nic więcej, modlili się o bezpieczeństwo nieznanych mieszkańców Bostonu, a każdy wyobrażał sobie jedną lub dwie znajome twarze.

[7] Flp 2,3 Biblia Tysiąclecia.

44 PASZCZA PIEKIEŁ Kiedy wszystko się skończyło, pozostała mu tylko słaba woń białych róż. Po pożegnaniu przyjaciół Marcus wysłał liścik do Agnes, na adres jej ojca, a następnie udał się do ogrodu publicznego. Okrążył staw, podążając wyłożoną cegłami ścieżką, wzdłuż rabatek, między pomnikami i fontannami, rozglądając się po liczącym dwadzieścia cztery akry parku. Zmęczony usiadł na brzegu fontanny obok rabatki mlecznobiałych róż. Dwoje dzieci, chłopiec i dziewczynka, może brat i siostra, choć nie byli do siebie podobni, bawiło się w słabym deszczu, brodząc po kostki w fontannie. Chichotali i chlapali się wodą, żeby zobaczyć, kto kopnie wyżej. Gdyby zamierzała przyjść, już by tu była. Żałował, iż nie potrafi spowolnić wskazówek zegara lub całkowicie ich zatrzymać, zanim za kilka minut wszelka nadzieja pryśnie nieuchronnie. Zanim straci ją na zawsze. Zanim zniknie w swoim zamkniętym świecie, w którym nie jest mile widziany. Wiedział, że ta godzina będzie wyznaczać także inny koniec. Bob, Edwin i Ellen wyruszą na posterunek policji, żeby przekazać wszystkie wyniki ich trudów. Bezowocnych trudów. Miasto będzie bezpieczniejsze, kiedy podzielimy się naszą wiedzą z policją, pomyślał, niemal przekonując samego siebie. Policja i Agassiz raz na zawsze położą temu kres, kiedy ujrzą, co odkryliśmy. Pomyślał o ślicznej Agnes chodzącej do spowiedzi od czasu, gdy była małą dziewczynką. Musiało być coś pokrzepiającego w zobowiązaniu się do pozostawienia za sobą błędów, zmycia ich świętymi łzami. Co by jej powiedział, gdyby mógł? „Panno Turner, przyszedłem błagać o wybaczenie. Byłem ślepy. Pomogłaś nam, ale ja myślałem wyłącznie o sobie”. Przyznanie się do ślepoty było w stylu Boba, więc uśmiechnął się do siebie na myśl o tych słowach, powtarzając je i próbując na głos. Po tym wiedział, że on, Bob, Edwin i Ellen stali się sobie bliscy: zaczęli bezwiednie używać charakterystycznych wyrażeń drugiego.

– Miło mi to słyszeć. Podniósł głowę i ujrzał Agnes osłoniętą przed kropelkami deszczu jasnym wielobarwnym parasolem. Nie miała już na sobie ubrania służki, ale jasną sukienkę z żółtego materiału wykończonego różem. – Panno Turner! Dostała pani mój list! Agnes na chwilę odwróciła oczy, obserwując dzieci i śmiejąc się z ich wesołych psikusów. Nie przestała się uśmiechać, siadając obok Marcusa. – Tak. Dostałam. Na szczęście moja siostra Josie znalazła go, zanim dostał się w ręce Lucy, która uszczęśliwia innych na siłę i pewnie zaniosłaby go tacie. Zastanawiałam się, czy powinnam przyjść. Za pozwoleniem, proponuję układ. Powiem, kiedy masz się do mnie zwracać „panno Turner” – rzekła skromnie – ale wcześniej nie będziesz tego robić. – Zgoda. Znalazłaś pracę? – Jeszcze nie. Tata chce, żebym wstąpiła do zakonu. Gdyby zobaczył nas razem, życzyłby sobie, abyś zniknął w katakumbach naszego kościoła. – Aggie – powiedział, ujmując jej dłoń. – Kiedy przyszłaś do mnie po awanturze z ojcem, zachowałem się jak dżentelmen z college’u, a nie jak mężczyzna. Potraktowałem cię jak intruza, choć od czasu choroby Rogersa odgrywałaś ważną rolę we wszystkim, co robiliśmy. Od początku należałaś do Bractwa Technologów. – Nie wiem, co to oznacza, ale miło słyszeć – rzekła, podając mu drugą dłoń. – Kiedy ostatniej nocy odkryliśmy to, czego szukaliśmy… myślałem jedynie o tym, że muszę zaczekać do poniedziałku, kiedy twój tata pójdzie do pracy… aby spojrzeć w te niebieskie oczy. Mam wrażenie, że znam siebie najlepiej, kiedy na mnie patrzysz. Uśmiechnęła się i pochyliła, żeby ją pocałował. W tej samej chwili opryskała ich woda. – Już ja wam pokażę! – zawołała ze śmiechem i skoczyła w kierunku rozbawionych urwisów. – Łobuziaki! – Popryskała ich wodą. Marcus zaśmiał się i podniósł, żeby strząsnąć wodę, ale nagle zamarł. Kiedy niełaska Agnes minęła, stracił złudzenia, które żywił wobec policji. W jego

umyśle zabrzmiał głos Edwina: dlaczego czeka? Czemu łotr nie zrobił tego wczoraj lub przedwczoraj? – Bo w dzień powszedni liczba ofiar będzie większa niż w szabat – mruknął do siebie. – Eksperymentatorowi chodzi o jak największe widowisko i liczbę rannych. – Odwrócił się na pięcie. – Poniedziałek. Poniedziałek rano. Tego dnia cały Boston wylegnie na ulice. – Co powiedziałeś o poniedziałku? W ogrodzie i na Charles Street Boston budził się powoli do życia, rozpoczynał kolejny dzień. Przedsiębiorcy wychodzili do swoich biur z konnych tramwajów, niewiasty stąpały z gracją obok nich, chroniąc się przed deszczem czepkami i parasolkami, a dzieci i psy biegały gdzie popadło wśród coraz większej liczby koni, powozów i furmanek. Oparł się ręką o uliczną latarnię, jedną z tych, które były połączone obwodem elektrycznym z wyłącznikiem znajdującym się w Instytucie. Kim byli? Garstką studentów pozujących na tajne Bractwo Technologów, uważających, że zdołają ocalić swój college i uratować Boston przed niewidzialnym wrogiem. Wiedza naukowa nie dostarczała im zdolności jasnowidzenia. A jednak, jeśli istniała szansa, że mieli słuszność… Rozdarty wewnętrznie Marcus kopnął latarnię. Agnes spojrzała na niego ze smutkiem i ujęła pod ramię. Nagle usłyszał głuche dudnienie. Coś wstrząsnęło ziemią pod ich stopami. Jakby ziemia wstrzymała oddech. Później rozległ się syk. Nagle w jego głowie połączyły się wszystkie fragmenty układanki: tajny eksperyment, zamrożona rtęć, poniedziałek rano… Podczas zajęć z metalurgii na drugim roku uczyli się, że różne metale rozszerzają się inaczej. Jedną z podstawowych przyczyn rozszerzania była różnica temperatur, którą można było zwiększyć, dodając zimnej wody do gorącego metalu. Pierwszymi maszynami, które w poniedziałek rano zostaną uruchomione w przemysłowej części Bostonu, będą kotły i odlewnie działające we wszystkich fabrykach, które powstały w mieście w ciągu ostatnich dwudziestu lat. – Piece! – krzyknął.

Jeśli woda będzie zbyt zimna, a jednocześnie zostanie doprowadzona para, różne metale zaczną się rozszerzać z różną prędkością. W takich warunkach każda maszyna eksploduje. Pod ich stopami, w ogrodach publicznych i błoniach, znajdowały się główne pompy tłoczące wodę do miasta. Niebezpieczeństwo wprowadzone do rur ze zbiorników ruszy z hukiem pod nimi. – Co się stało, Marcusie?! – zapytała. – Muszę ich ostrzec – odrzekł. – Franka… pana Hammonda… fabrykę lokomotyw. Wszystkich, wszędzie. Muszę do nich pobiec. – Ujął ją za ramiona. – Zostań tutaj, Aggie. W ogrodzie. Z dala od budynków, rozumiesz? – Nie, nie rozumiem! – Zapomnij o ogrodzie. Stań pośrodku błoni, w centrum, tak daleko od ulic i budynków jak się da! Będziesz bezpieczna! Odnajdę cię, kiedy to wszystko się skończy! – Co się dzieje, Marcusie? Dokąd biegniesz? – Pamiętaj, zostań na środku! – powiedział, prowadząc ją szybko na trawnik. – Nie jest jeszcze za późno, żeby coś zrobić! – Byliście świadkami tych wypadków? – Niezupełnie – odparł Edwin. – Wiecie, kto je spowodował? Znacie tego… eksperymentatora, jak go nazywacie? – Nie, nie znamy jego nazwiska. Spytał pan, czy byliśmy świadkami. Poszliśmy na State Street, kiedy usłyszeliśmy, co się stało. Widzieliśmy też z bliska budynek w południowej części Bostonu, w którym mieściły się laboratoria chemiczne… omal nie zginęliśmy pod gruzami – ciągnął dalej Edwin. Siedział przy biurku naprzeciw posterunkowego, w publicznej sali komendy policji. Bob bębnił palcami o ścianę i stukał nogą w podłogę. Stał za przyjacielem, kipiąc z niecierpliwości. Posterunkowy ziewnął szeroko. – Wyjaśnijcie mi jeszcze raz, po co tu przyszliście. – Bo wiemy więcej niż wy – wypalił Bob. – Całe miasto jest

w niebezpieczeństwie, a wy siedzicie z założonymi rękami. – Zapewniam was, że mamy najlepszych specjalistów, którzy badają te niezwykłe zjawiska… – Agassiza i jego zbieraczy skamielin?! Pan nas nie słucha! – przerwał mu Bob. – Muszę mieć jakiegoś krewnego na wyższej posadzie w tym urzędzie. – Bob, przestań – upomniał go Edwin, a następnie zwrócił się do poirytowanego posterunkowego: – Proszę pana, czy mógłbym… – Przypomnijcie mi, czym się zajmujecie? – Studiujemy… – Jesteście studentami college’u?! – Tak, ale przeprowadziliśmy wnikliwe badania i… – Studenci college’u! – przerwał mu policjant. – Widzicie tych wszystkich ludzi, którzy starają się dopchać do mego biurka? – Wskazał mężczyzn i kobiety kłębiących się w zatłoczonej sali komendy głównej. – Każdy twierdzi, że widział jakiegoś tajemniczego mężczyznę praktykującego czarną magię, za sprawą której wszystkie statki zgubiły drogę w zatoce albo wszystkie silniki i maszyny ożyły i zbuntowały się przeciwko nam. Codziennie słyszę więcej tych bajek. Dzisiaj zjawiacie się wy dwaj i zachowujecie, jakbyście byli w posiadaniu jakiegoś ważnego sekretu! Wymachujecie mi szkolnymi esejami, jakby były to jedne z waszych zajęć… – Dwaj? – spytał Edwin. Obaj z Bobem się odwrócili. – Co? Nie umiem liczyć? – zdziwił się policjant. – Gdzie jest pani profesor, Eddy? – zapytał Bob. – Stała za tobą! – odrzekł Edwin. – Następny! – Posterunkowy przywołał dwie niewiasty w kapeluszach z piórami rozmawiające ze sobą przyciszonym głosem. Bob spojrzał na nie zdegustowany, a później się odwrócił. – Pani profesor! – zawołał. – Tam jest! – Ellen stała w progu posterunku. – Panno Swallow, ci ludzie nie chcą nas słuchać – westchnął Edwin, stając

obok niej. – Może tobie uda się ich przekonać. – Wydawało mi się, że coś słyszałam – powiedziała, spoglądając w głąb ulicy. – Jakiś wybuch. – To mogło być wszystko – zbył ją Bob. Chwilę później rozległ się sygnał alarmu jednego z policyjnych telegrafów na mieście. Tarcza obracała się wokół, wskazując numeryczny kod zagrożenia. Ellen, Bob i Edwin spojrzeli na siebie, nasłuchując. Po chwili kolejne stanowisko telegrafu przekazało wiadomość z innego posterunku. Po nim przyszły kolejne. *** Marcus przepychał się przez tłum, zmierzając do kładki prowadzącej do odlewni mosiądzu. – Zakręćcie rury doprowadzające wodę do kotła! Wyprowadźcie ludzi na zewnątrz! Wyłączcie maszyny! Wszystko! – krzyknął, wbiegając drzwiami. Ci, którzy znajdowali się na tyle blisko, aby go usłyszeć przez szum maszyn, musieli pomyśleć, że na halę wdarł się jakiś szaleniec. Serce w nim zamarło, bo kiedyś był jednym z nich. Jak musiał teraz wyglądać w ich oczach? Jak osobliwy student, który już tu nie należał, który chciał im pewnie spłatać psikusa. Mimo to przepychał się naprzód, nie przestając krzyczeć, aż zastąpił mu drogę krzepki brygadzista, chwytając za ramiona i obracając w miejscu. – Błagam, posłuchaj – wybełkotał, kiedy tamten uniósł go za kołnierz, powlókł do wyjścia i wykopał na ulicę, krzycząc, aby powiedział związkowcom, że nie wyłączą maszyn i nie stracą zarobku. Marcus otrzepał się i pospieszył do fabryki znajdującej się sto metrów dalej. Krzyczał do wszystkich napotkanych po drodze, żeby odsunęli się od budynków. Zatrzymał go ogromny huk. Niczym w sennym koszmarze patrzył, jak fragmenty ogromnego kotła rozdzierają ścianę głównej hali i unoszą się w powietrze na wysokość trzydziestu metrów. Drugie i trzecie piętro wyleciały w powietrze, a poskręcane fragmenty kotła uderzyły w bok drewnianego budynku po drugiej stronie ulicy. Powietrze wypełniły przeraźliwe krzyki uwięzionych w środku robotników, gdy budynek fabryki i drewniana

konstrukcja jednocześnie runęły. Ściana za Marcusem zawaliła się na odlewnię, z której przed chwilą go wyrzucono, a gorąca para wydostała się na zewnątrz, wyjąc ze świstem. Przybył za późno. Marcus zasłonił twarz ramieniem, kiedy posypał się gruz. Pęd powietrza odrzucił go do tyłu. Poczuł, jakby całe miasto zaczęło wirować wokół niego. Chciał się zatrzymać, ulżyć wołającym o pomoc, ale musiał biec dalej. Musiał uratować Franka. Skoro nie mógł uczynić nic innego, musiał poruszyć niebo i ziemię, żeby go ocalić. Choć poruszał rękami i nogami jak oszalały, a ziemia z każdym krokiem wydawała się unosić na jego spotkanie, miał wrażenie, że się zatrzymał, że to Boston przepływa obok niego, a wokół dochodzi do jednej katastrofy za drugą, gdy wybuchają kolejne kotły. Za każdym razem ziemia dygotała, jak podczas trzęsienia ziemi. Wielki komin cukrowni wyleciał w powietrze, obsypując sąsiedztwo prysznicem cegieł. Okna domów w okolicy popękały od kawałków gruzu. Marcus pochylił się i zachwiał, kiedy kawałki cegieł i drewna posypały się ze wszystkich stron. Upadł trzy lub cztery razy, ale wstał i biegł dalej. W fabryce kapeluszy fragment kotła przebił ścianę. W gruzowisku słychać było wołanie rannych wzywających pomocy. Inny fragment kotła wyleciał przez komin, posyłając kawałki metalu oraz cegły i kapelusze na sześćdziesiąt metrów w górę. Grupa uliczników krążyła wokół, łapiąc kapelusze w powietrzu i zbierając te, które upadły na ziemię. Marcus przesadził mierzący trzy metry długości pogięty kawałek kotła, który został odrzucony na odległość ponad stu metrów od fabryki gumy. Kolejny przedmiot wystrzelił w powietrze, gdy eksplodował drugi kocioł w fabryce kapeluszy. Kiedy pocisk poszybował na wysokość pięciopiętrowej kamienicy, Marcus zamarł z przerażenia, widząc, że to człowiek. Biedak runął na ulicę, a jego mózg obryzgał ścianę i dach domu. Ciało było poczerniałe od pary, która wystrzeliła z kotła. Inny robotnik o poparzonej głowie i ramionach biegł ulicą, wołając o pomoc. W fabryce gwoździ i przedmiotów żelaznych robotnicy wylecieli oknami, kiedy fragmenty kotłów rozsadziły ściany budynku. W powietrzu świsnęły gwoździe, mijając Marcusa o cal. Wrażenie chaosu pogłębiły strażackie syreny, gwizdki, okrzyki bólu i wołania o pomoc.

W końcu dotarł na Harrison Avenue. Ściana hali Fabryki Lokomotyw Hammonda runęła, a robotnicy chowali się gdzie popadnie. Marcus zaczął wbiegać po schodach hali maszyn, wołając Franka. W pobliżu jego dawnego warsztatu pracy leżała postać rozciągnięta na posadzce, pokryta od stóp do głów grubą warstwą krwi. Marcus ujrzał ponownie obraz diabła rozbijającego figurkę Ichaboda Crane’a wyrzeźbioną przez Franka. Upadł na ziemię obok przyjaciela. – Marcus? – jęknął Frank. – Co tu robisz? – Żyjesz! – Zdumiony Marcus poczuł krople krwi skapujące na kark. Podniósł głowę i ujrzał ciało młodego, nie więcej niż osiemnastoletniego, robotnika, który wyleciał w górę i nadział się na jedną z wyższych maszyn. Krew pokrywająca Franka nie należała do niego. Chwycił go i postawił, ocierając jego głowę rękawem. – Nic mi nie jest – jęknął słabym głosem Frank, opierając się na ramieniu Marcusa. – Nic mi się nie stało, Marcusie! Musiało mnie rzucić o ścianę. Jak się tu znalazłeś? Co się dzieje? – Przykro mi, że nie mogłem pomóc. – Wiesz, co tu zaszło? – Tak, później ci to wyjaśnię. Masz skręconą nogę. Możesz stać o własnych siłach? – Chyba tak. – Stęknął z bólu, kiedy Marcus go podciągnął. Na antresoli dwóch rosłych robotników i brygadzista podnosili leżącego na brzuchu Chauncy’ego Hammonda. Z jednego ucha ciekła mu krew. Hammond natychmiast odzyskał przytomność i zaczął się szamotać. – Co się stało? To moja własność! Zbudowałem tę fabrykę! Nie pozwolę, żeby ją zniszczono! Łotr! Puszczajcie! Uszkodzone belki stropu zaczęły trzeszczeć. – Chyba to dobrze, że jestem gotów odejść ze starej fabryki i zostać studentem Tech, prawda, Marcusie? – zażartował słabym głosem Frank, spoglądając na pobojowisko i powybijane szyby. – Nie będzie za czym tęsknić. – Musisz uciekać, Frank. Na ulicę. W każdej chwili mogą wybuchnąć

pozostałe piece. Ostrzeż tylu ludzi, ilu zdołasz. – A ty? – Spróbuję ściągnąć ich na dół, a później pobiegnę ostrzec innych. – Innych…? Co u licha… – Frank spojrzał na rozciągające się wokół pobojowisko. – Zrób to, Marcusie! Idź już! Dam sobie radę. – Frank przybrał żołnierską minę i pokuśtykał do hali, trzymając się maszyn i wołając do robotników, żeby biegli do wyjścia. *** Zjawił się zbyt późno, by cokolwiek powstrzymać, choć stracił już głos od krzyku. Lodowata woda popłynęła rurami, wysadzając niemal każdy kocioł, który pracował w mieście tego rana. Świat Marcusa skurczył się do miejsca pobytu i bezpieczeństwa jego przyjaciół. Musiał znaleźć dość siły w swoich obolałych mięśniach, żeby zaprowadzić Agnes w bezpieczne miejsce i odnaleźć resztę przyjaciół. Wlókł się przez krzyczące i lamentujące tłumy w kroplach słabego deszczu. Minął Rolanda Raplera komenderującego swymi ludźmi, którzy pomagali rannym i ratowali tych, którzy ocaleli w ruinach. W swoim mundurze wyglądał jak wielki przywódca. Kiedy ich oczy się spotkały, skinęli sobie głowami. Powietrze cuchnęło dymem. Gdy dotarł do błoni, okazało się, że Agnes nie było tam, gdzie ją zostawił. Serce zaczęło mu walić. Zawołał ją ochrypłym głosem, a później pobiegł do parku jeleni, gdzie przerażone zwierzęta rozpaczliwie próbowały znaleźć wyjście z zagrody, a później pognał do Żabiego Stawu. – Agnes! – krzyknął ponownie, przerywając i nasłuchując jej głosu, ale zamiast niego usłyszał jedynie własny urywany oddech. Zauważył zamieszanie po drugiej stronie łąki, w pobliżu gmachu legislatury. Od razu się domyślił. Zaczął biec w stronę zbiegowiska, czując, jak ogarnia go przerażenie. Kiedy przepychał się przez tłum, ujrzał nogi i kruchą postać w żółtej sukience wynoszoną zza sterty cegieł. Nie ona! Każdy tylko nie ona! Ogarnęła go mroczna mgła. Nie umiał połączyć poturbowanej postaci z roześmianą Agnes Turner, z Agnes Turner chlapiącą się wodą z dziećmi, z dziewczyną o oczach ożywionych ciekawością, ciepłem i wiarą. Słyszał

niezrozumiałe urywki zdyszanych rozmów, gapiów opowiadających o dwójce dzieci, chłopcu i dziewczynce, w mokrych ubraniach, biegnących w kierunku budynku, który niebezpiecznie się chwiał, i młodej kobiecie, która próbowała ich złapać, zanim duża deska runęła w dół, uderzając ją w głowę. Próbował się zbliżyć, ale zatrzymał go policjant. Krzyknął, zaczął się szarpać i wołać jej imię, gdy przenosili ją zaledwie kilkadziesiąt centymetrów od niego. Upadł na kolana w morzu ludzi.

45 NIL DESPERANDUM Will Blaikie skrzywił się boleśnie, podnosząc rękę do kołatki. Nie mogli zainstalować dzwonka mimo tłustych grantów z legislatury? W poniedziałek rano, w dzień katastrofy, Blaikie szedł Washington Street, kiedy tłum wpadł w panikę i go stratował. Nadgarstek omal mu nie pękł pod obcasem uciekającego mężczyzny. Gniew na nieznanego prostaka zmieszał się z wściekłością na studentów Tech, którzy zaatakowali jego osadę na rzece Charles, a później upokorzyli przed członkami bractwa Med Fac i, jak podejrzewał, kazali wystawić na jego nazwisko rachunek krawcowi, który go ścigał, domagając się zapłaty za trzy zbyt duże garnitury. Blaikie czuł się skrzywdzony, a nie był człowiekiem, którego można bezkarnie krzywdzić. – Kto tam? Czego chcesz? – spytał wielki człowiek, osobiście otwierając mu drzwi swojego biura. – Profesorze Agassiz… – zaczął Blaikie. – Za pozwoleniem, chciałbym zamienić z panem słowo. – Przypomnij mi, jeśli powiedziałeś wprzódy… jak się nazywasz? – William Blaikie, student Harvardu, rocznik sześćdziesiąty ósmy. Prezes Christian Brethren. – Ach! Pan Blaikie! Miło, że pan wpadł – odrzekł rozpromieniony Agassiz. – Proszę, proszę wejść i usiąść. – Po tych słowach wprowadził Blaikiego do istnego pałacu robali. Blaikie wiedział, że Agassiz został mianowany konsultantem policji i że jednym z ludzi, którzy stali za profesorem, był policjant, który kroczył kiedyś dziedzińcem college’u wraz z reprezentantem Hale’em. Słyszał też o teoriach, które Agassiz sprokurował dla potrzeb policji, o hipotezach mających związek z chemicznym i magnetycznym składem ziemi pod Massachusetts – lub czymś w tym rodzaju – które przestały mieć znaczenie od czasu ostatniej katastrofy. – Na Harvardzie potrzebujemy więcej takich stowarzyszeń jak wasze… zamiast tego przerażającego Med Fac, które, jak mniemam, było zamieszane

w tajemnicze wypadki jednej z ostatnich nocy. W środku nocy, kiedy dobrzy chrześcijanie powinni spać! – Tak, proszę pana – zgodził się bez entuzjazmu Blaikie. – Powinni zakazać tych bredni, usunąć każdego, kto odczuwa potrzebę snucia fantazji, zamiast podziwiać wspaniały świat przyrody wokół nas. Przyszedłeś, jak sądzę, żeby porozmawiać o mojej prośbie, by wasze bractwo pomogło w obaleniu ohydnych idei darwinizmu. Wiesz, Blaikie… jesteś Blaikie, prawda? …te zmyślone teorie są oparte jedynie na przypuszczeniach, i to nie najlepszych. Spoglądając na wielką złożoność świata zwierzęcego, odkryjemy jego ukryte znaczenie. Niedawno otrzymałem szkielet wyścigowego konia. Chciałby pan go osobiście zbadać? – Mamy już wszystkie dowody, których pan profesor potrzebuje. – Dowody obalające twierdzenia darwinistów? – spytał Agassiz z lekceważącym śmiechem. – Nie, profesorze Agassiz – odrzekł Blaikie. – Dowody dotyczące tego, co wydarzyło się w Bostonie. Oficer policji spojrzał na przybysza z nagłym zainteresowaniem. Blaikie pokazał worek, który ze sobą przyniósł, a następnie wysypał jego zawartość na stół. Były tam kawałki żelaza, kilka wysłużonych kompasów, magnesy, igły kompasu oraz długa lista związków chemicznych. – Znalazłem te przedmioty w pokojach studenta Instytutu Technologii. – Czyich pokojach? – zapytał sierżant Carlton. Blaikie się zawahał. – Otrzymałem je anonimowo jako prezes towarzystwa Christian Brethren, panie policjancie. – Oczywiście mógłby podać nazwisko – nieznośnego Plymoutha Richardsa lub tego pozera Mansfielda, aroganckiego dzikusa, który miał o sobie tak wysokie mniemanie, że ośmielił się pokazać w operze! – ale w noc klęski Med Fac poprzysiągł sobie, że znajdzie sposób, aby zniszczyć cały Instytut Technologii, a nie tylko jednego lub dwóch jego omamionych studentów. Odda celny strzał, a później będzie patrzył z lubością, jak ich pióra fruwają w powietrzu. – Celem Instytutu jest produkowanie pieniaczy, a nie obserwatorów –

zawyrokował zjeżony Agassiz. – Od dawna żyję w lęku, że nauka dozna największego szwanku z rąk swoich najzagorzalszych wyznawców. – Na niektórych kartkach widnieje, jak sądzę, pieczęć Instytutu. Jestem studentem, a nie naukowcem lub policjantem, ale wierzę, że niektóre z tych przedmiotów mogą mieć związek z katastrofami, jakie niedawno nawiedziły nasze miasto. To są fakty, profesorze. – Fakty to głupstwo – odburknął Agassiz – panie… pan jesteś Blake? …jeśli nie połączy się ich z powszechnymi prawami. Nie należy chwytać za koronę przed wygraniem bitwy. – Blaikie. – Powiedziałeś pan, pieczęć Instytutu Technologii? – Agassiz zaczął badać papiery, nie kryjąc podziwu. – Czy to możliwe? Czy nikczemne wykorzystanie nauki może obdarzyć taką siłą? Sierżancie Carlton, proszę niezwłocznie zawiadomić komendanta policji. Szczegółowe informacje tu zawarte są zbyt dokładne, aby mogły być znane komukolwiek z wyjątkiem… Danner! Nuże, przynieś mi lupę i ołówek! Zbadam to natychmiast. Ołówek to jedna z najlepszych broni w arsenale naukowych dociekań. Blaikie musiał użyć całej siły woli, żeby się nie uśmiechnąć.

46 WEWNĘTRZNIE ROZDARTY Profesor Eliot miał dziwne przeczucie, gdy następnego ranka wszedł do swojego prywatnego gabinetu na antresoli, pomiędzy trzecim i czwartym piętrem Instytutu. Kiedy do profesorów dotarły wieści o ostatniej katastrofie, eksplozje przypisywano wybuchowi kotłów w całym mieście. Polecili Darwinowi Foggowi niezwłocznie wyłączyć wszystkie urządzenia w kotłowni i odwołali zajęcia do następnego dnia. Gmach był pusty, ale Eliot nie czuł się samotny. Zamieszanie, w jakim pogrążyły się miasto i Instytut, dostarczyło sprzyjającej okazji. W środku podłużnej walizeczki na chemikalia spoczywały najnowsze poufne dokumenty finansowe przygotowane przez Harvard Corporation. Był zły, że musiał to robić ukradkiem, ale nikt nie wątpił, że Instytut potrzebuje nowej wizji i nowych fundamentów, aby przetrwać. Zbyt wiele było ślepej lojalności wobec Rogersa. Czasami Eliot odnosił wrażenie, że jest jedynym profesorem, który ma otwarte oczy. Oczywiście jeśli nie wspomnieć o kilku rozproszonych i milczących stronnikach, jak kolega Francis Storer, nauczyciel chemii, który wraz z Eliotem napisał podręcznik mający doprowadzić do rewolucji w tej dziedzinie, ale ów, przykro rzec, uchylał się od działania. W przeciwieństwie do niego Eliot i paru innych uważało Instytut za coś więcej niż edukacyjny manifest Rogersa. Obecnie Instytut miał około piętnastu słuchaczy rocznika tysiąc osiemset sześćdziesiątego ósmego oraz trzydziestu pięciu chłopców (i omyłkowo jedną młodą niewiastę) na trzech innych rocznikach. Zanosiło się, że będą to ich wszyscy przyszli studenci. – Córko Ewy! – wykrzyknął Eliot, skacząc z fotela, gdy zapalił lampy i zasiadł za biurkiem. W ciemnym kącie gabinetu stał William Barton Rogers, opierając się ciężko na lasce i balansując na krawędzi krzesła. Jego wyraźne rysy nieco złagodniały, ale skóra była blada i sucha. – Drogi rektorze, to naprawdę pan? – spytał nieco głupkowato Eliot. – Dobrze się pan czuje?

– Nie – odrzekł Rogers, ze smutkiem kiwając głową i dotykając palcem dolnej wargi. Gesty Rogersa były zawsze wystudiowane, jak ruchy człowieka przyzwyczajonego, że znajduje się w centrum publicznej uwagi. – Poprosiłem panią Rogers, żeby mnie tu przywiozła, gdy tylko wróciliśmy z Filadelfii. Lekarze twierdzą, że nie powinienem wychodzić, a już z pewnością nie w Bostonie podczas takiego zamieszania. Ale tak, to ja, choć nie czuję się najlepiej. Czy wiesz, drogi Eliocie, że potrzebowali czterdziestu minut, żeby wynieść mnie z domu mojego brata? Nie wspominając o lawirowaniu w morzu pojazdów konnych i jeźdźców w panice opuszczających Boston. Jestem tu od ponad godziny. – Nie wolno się panu nadwerężać w taki dzień, po tym co wczoraj wydarzyło się w mieście! A co dopiero być wnoszonym po tylu schodach! – Musiałem podjąć kroki – odrzekł Rogers, marszcząc brwi. – Może z tej okazji w pańskim gabinecie powinna się zebrać cała profesura? – zasugerował Eliot. – Nie – odparł Rogers. – Dopóki pan i ja nie pomówimy prywatnie w kwestii Harvardu. Eliot zamarł i odwrócił głowę, a później przemyślanym, uporczywym wzrokiem spojrzał w oczy rektorowi. – Widzę, że mówił pan z młodym Hoytem. Rogers uniósł jedną srebrną brew. – Edwinem Hoytem? Nic z tych rzeczy. Proszę pamiętać, że wielu lojalnych sponsorów Instytutu utrzymuje kontakty z Harvardem. Od wielu miesięcy docierały do mnie niejasne słuchy o propozycji, którą pan szykuje, choć nie miałem jeszcze przyjemności się z nią zapoznać. Zakładam, że moja choroba musiała umocnić pańskie postanowienie. – Rektorze Rogers, zrozumiem, jeśli wyrazi pan sprzeciw i dezaprobatę dla tego, co zrobiłem. Proszę pamiętać, że opowiedziałem się za połączeniem naszych uczelni przez wzgląd na dobro Instytutu. Niech pan sobie wyobrazi wielki uniwersytet w miejsce college’u, który nie musi codziennie zabiegać o pieniądze, żeby zapłacić profesorom i błagać studentów, aby na czas regulowali czesne, by mogli otrzymać techniczne wykształcenie. Nie musimy

być miejscem schronienia dla studentów obiboków i maruderów z lepszych college’ów. Bezpieczną kryjówką dla młodych mężczyzn, którym brakuje inteligencji i zapału, żeby znaleźć się gdzie indziej, których lenistwo i głupota zatruwają atmosferę w klasach. Proszę o tym pomyśleć z mojego punktu widzenia. Mimo tego, co się dzieje wokół, mimo ciemnych chmur, które od wczoraj zebrały się nad Instytutem, możemy jeszcze ocalić nasz college. – Ocalić? – Z pewnością zdaje pan sobie sprawę z trudnej sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, drogi rektorze. Nasz Instytut to truchło. Przykro to mówić, ale pan i członkowie profesury bardzo długo nie zważaliście na moje poważne ostrzeżenia. Edukacja techniczna należy do najbardziej kosztownych, ze wszystkimi instrumentami, których wymaga. Jestem pewny, że gdy pan to przemyśli, zrozumie moje racje. – Powiem szczerze, profesorze. Jestem przekonany, że wszelki związek z Harvardem byłby wyraźnie niekorzystny dla Instytutu, który zawdzięcza swoje istnienie faktowi, iż nie jest związany z innymi uczelniami, zarówno jeśli idzie o model edukacji, jak i władze. Żadne pieniądze ani inne wsparcie nie usprawiedliwią zgody na taką zmianę. Zastanawiam się, czy faktycznie chce pan połączyć Instytut z Harvardem, czy może pragnie powrócić do Harvardu, niosąc w darze Instytut jako argument przetargowy. Rogers zmienił pozycję, opierając się na lasce. Odsunął się od krzesła, gdy wysunął zarzut. Niebawem to dziwaczne spotkanie dobiegnie końca. Eliot przystąpił bliżej, aby pomóc starszemu mężczyźnie, ale zamarł w pół kroku. – Rektorze Rogers! – Na krześle za rektorem leżało pięć lasek związanych w pęk. – Cóż to takiego?! – Siedemdziesiąt pięć procent nitrogliceryny i dwadzieścia pięć procent porowatej krzemionki – wyjaśnił Rogers z lodowatym uśmiechem na twarzy. – To lepsze od mitycznego greckiego ognia. Chciałem to sobie przygotować od czasu, gdy przeczytałem rozprawę, którą pan Nobel przedstawił na ostatnim spotkaniu brytyjskiego towarzystwa. Jedną laską można rozsadzić blok granitu. To niesamowite, nie sądzi pan? Eliot skrzyżował ręce na piersi i spojrzał na niego z gniewem: – Rektorze Rogers, domagam się odpowiedzi! Dlaczego przyniósł pan

dynamit do mojego gabinetu? – Bo chcę, Charlesie, abyś nie miał najmniejszych wątpliwości, że raczej wysadzę ten gmach w powietrze, niż oddam choćby jedną cegłę Instytutu Technologii lub moje przybrane dzieci korporacji Harvardu. Jeśli mam umrzeć, umrę na posterunku. – To fizyczna groźba! – Głos Eliota stał się drżący i piskliwy. – Powinien pan wiedzieć, rektorze Rogers… – Profesor chemii zamarł, gdy Rogers beztrosko położył dłoń na krześle z dynamitem. – Przestań się mazać, Charlesie. – Jeśli będzie pan podążać obecnym kursem, cały college stanie się plamą na kartach historii! Naprawdę sądzi pan, że może coś zrobić, aby go ocalić? – Może nie, ale nie straciłem nadziei i zamierzam mieć udział w dodawaniu jej innym, którzy mogą go ratować, kiedy tu rozmawiamy. – Co pan przez to rozumie? Rogers zbył pytanie machnięciem ręki. – Jest pan dobrym nauczycielem chemii. Ma pan u nas miejsce, jak długo będzie pan chciał. Jeśli woli pan jednak wykładać na Harvardzie, może pan odejść, kiedy zechce. Wierzę, że wie pan, jak przekroczyć rzekę. Proszę wszak pamiętać, że Harvard to Harvard, Cambridge to Cambridge, a Boston to Boston. Instytut jest Instytutem i nim pozostanie. Proszę pozwolić, że pana teraz zostawię. Eliot mógł się tylko gapić z otwartymi ustami, jak Rogers wolno wychodzi z pokoju. – Proszę zaczekać! Nie może pan tu tego zostawić! – krzyknął. – Myślę, że uzna pan rozbrojenie ładunku za ciekawe wyzwanie intelektualne, profesorze. *** Zmierzając wolnym krokiem do wierzchołka schodów, rektor Rogers myślał o rozmowie, którą tego ranka odbył z profesorem Runkle’em. Przed przyjazdem do Instytutu wstąpił do domu profesora, aby się upewnić, że on i jego rodzina nie zostali ranni podczas ostatnich wydarzeń. Zastał ich całych.

Runkle szybko wracał do zdrowia. Lekarz powiedział, że jego zdaniem Runkle odzyska pełnię sił, ale nie stanie się to szybciej niż za kilka miesięcy. Kiedy żona Runkle’a wyszła po wodę i zostali sami, profesor przysunął się do Rogersa i wyszeptał: – Nie tylko policja prowadzi śledztwo w sprawie tego, co wydarzyło się w mieście. Mansfield… z pomocą jednego lub większej grupki przyjaciół… też próbuje rozwikłać zagadkę. Tyle zdołał rzec, zanim pani Runkle wróciła, ale Rogers pojął od razu. Zgodnie z planem Marcus Mansfield zabrał jego notatki w dniu ostatniego ataku, kiedy wezwał go do siebie, żeby spytać, czy jest gotów pomóc mu w śledztwie dotyczącym tego, co wydarzyło się w mieście. Jeśli Mansfield i jego przyjaciele zdołają odnieść sukces, dowiodą, że Instytut zabiega wyłącznie o to, aby bostończycy byli bezpieczni. Rogers postanowił im pomóc jako wspólnik i spóźniony przywódca. Dotarł do schodów i trzy razy zastukał laską o posadzkę, dając sygnał swojej żonie Emmie, Darwinowi i woźnicy, żeby przyszli z krzesłem i znieśli go na dół. Czuł się wyczerpany przebywaniem poza domem, ale po konfrontacji z Eliotem był pewny, że jego stan się poprawia. Podczas ostatnich tygodni spędzonych w domu brata w Filadelfii, kiedy jego szybki powrót do zdrowia niezmiennie zdumiewał lekarzy, a nawet Emmę, zaczął sięgać po pióro i mieszać czubkiem w kałamarzu, mając pokusę, aby nakreślić koło, jak to zwykł czynić na tablicach Instytutu. Nie podjął próby. A jeśli jego rozliczne dolegliwości, omdlenia i ataki spowodują, że dłoń na zawsze pozostanie drżąca? Nie mógłby spojrzeć na niedoskonałe koło. Przecież miał już sześćdziesiąt cztery lata. Zawstydzony własną próżnością odłożył pióro i kałamarz, zanim pokusa wzięła nad nim górę. Okaże cierpliwość i pozwoli mózgowi odpocząć, żeby mógł wydobrzeć. Stuk, stuk, stuk, stuk, stuk. Zbyt wiele kroków na schodach. Zbyt energiczny chód. Rogers zachował niewzruszoną minę, gdy komendant policji John Kurtz i paru innych funkcjonariuszy oraz Louis Agassiz z zębami wyszczerzonymi w uśmiechu okrążyli podest i wspięli się na ostatni rząd schodów, by do niego dołączyć. – Cóż to? Kolejna inspekcja? – zapytał.

– Nie tym razem! Rozpoczynamy oficjalne dochodzenie w Instytucie Technologii Massachusetts! – warknął komendant Kurtz. – Niemożliwe, a to czemu? – spytał Rogers. – Zapędziliście się zbyt daleko, poszukując wiedzy, której tak pożądacie. Ktoś zrobił z niej śmiertelny użytek – wyjaśnił Agassiz, kiedy Kurtz wywarkiwał komendy swoim ludziom, nakazując, żeby przeszukali pomieszczenia. Sierżant Carlton stał chwilę bez ruchu, niemal w podziwie, zanim podążył za nimi. Wkrótce w gmachu rozległ się odgłos otwieranych kredensów i przeszukiwanych szuflad. Rogers w jednej chwili zrozumiał, że nie będzie mógł pomóc Marcusowi i jego przyjaciołom tak, by nie narazić ich na niebezpieczeństwo. Jeśli zdoła im jednak zapewnić dość czasu, pozostanie nadzieja. – Agassiz, jeśli to niedokończona sprawa między nami, jeśli chodzi o kwestię wzajemnych uprzedzeń, wzywam cię, żebyś się opamiętał. – Nic z tych rzeczy, profesorze… rektorze Rogers. Chodzi o prawdę. – Co oni robią? – spytał Rogers, widząc, jak policjanci rozbiegają się po całym budynku. – Proszę się tym nie frasować – odpowiedział Agassiz. – Instytut jest teraz nasz, rektorze Rogers. *** W środę o ósmej rano Instytut Technologii znajdował się w stanie oblężenia. Ostatni numer „Telegraphu” z poprzedniego wieczoru ujawnił najnowsze fakty: szanowany harvardzki profesor zoologii i historii naturalnej Louis Agassiz, specjalista doradzający bostońskiej policji, wszedł w posiadanie niezbitych dowodów, że Instytut może być bezpośrednio lub pośrednio, celowo lub przypadkiem zamieszany w serię ostatnich katastrof, które nawiedziły Boston. W gazecie napisano, że Instytut zasłużył na dodatkowe potępienie, „bo kształci młodą kobietę w dziedzinie nauk technicznych i zatrudnia jawnego ignoranta, niejakiego Darwina C. Fogga, negra, na stanowisku woźnego, wedle wszelkiej wiedzy tylko dlatego, że jego nazwisko wydaje się bliskie osobistym przekonaniom władz uczelni”. Nawet ich popularne wynalazki znalazły się w ogniu krytyki – automatycznie zapalane latarnie uliczne miały mrugać lub

nie świecić przez kilka ostatnich dni, choć niektórzy snuli przypuszczenia, że było to wynikiem sabotażu wojowniczo nastawionych członków związków zawodowych. Gazety donosiły też, że stanowa legislatura debatuje nad odebraniem college’owi jego praw, co spowodowałoby natychmiastowe zamknięcie uczelni. Kiedy zjawili się studenci, budynek był otoczony przez policję oraz związkowców Rolanda Raplera, którzy wykrzykiwali i śpiewali wojownicze pieśni. Dołączyli do nich inni robotnicy, którzy byli w fabrykach i wytwórniach, kiedy w całym mieście eksplodowały kotły. Był wśród nich Ociężały George oraz płaczący ocalali i członkowie rodzin ofiar katastrofy. – Mówiłem wam, że maszyny wezmą górę nad człowiekiem! – wołał Rapler. – Spójrzcie, jak stworzenie pożera swego stwórcę! – Po tych słowach podpalili słomianą kukłę z napisem William B. Rogers i zaczęli nią wymachiwać jak orężem. Kiedy grupa studentów drugiego roku ukryła się za frontowymi drzwiami, jedno z okien zostało trafione butem i z góry posypało się szkło. Bob, który kilka minut wcześniej schronił się w środku, pomógł wciągnąć drugoroczniaków w bezpieczne miejsce, przeklinając siebie za wszystkie razy, kiedy dokuczał kolegom z pierwszego i drugiego roku lub wepchnął jednego do góry nogami do składziku. Dziś wszyscy stanowili jedno. Dwaj zamaskowani ludzie przebiegli obok niego z miniaturową makietą Instytutu i czmychnęli na zewnątrz, zanim zdołał ich powstrzymać. Pognał na górę do Wydziału Architektury i odkrył, że makieta Bostonu wykonana przez studentów przedostatniego roku została rozbita i tli się ogniem. Jeden ze studentów pierwszego roku płakał na podłodze w kącie pokoju, bredząc, że miasto zostało podpalone, a Darwin Fogg próbował zgasić płonący model. – Czy został ciężko zraniony? – spytał Bob, kiedy nie udało mu się uspokoić pierwszoroczniaka. – Nie fizycznie. Odepchnęli go, gdy próbował ich powstrzymać – odparł Darwin, kręcąc głową. – Pracowali nad tym dwa lata, rozumiesz? Przeląkł się na myśl, że też może wyglądać, jakby płakał. Tlący się gips powodował, iż miał wilgoć w oczach, a wielkie zmartwienie i smutek sprawiły, że poczuł, jakby za chwilę miał się rozbeczeć razem z pierwszoroczniakiem. Szybko zbiegł po schodach, ale dotąd niezawodna energia całkiem go

opuściła. Kiedy dotarł do mrocznych korytarzy piwnicy, dostrzegł w oddali jakąś postać w pelerynie malującą coś na drzwiach laboratorium Ellen. Pierwsza linijka brzmiała:

CZAROWNICA Z BOSTONU Przynajmniej tym razem schwyta intruza na gorącym uczynku. Skoczył przed siebie, chwycił nieznajomego za kołnierz i obrócił. Tłusta twarz Alberta Halla pobladła jak papier. Bob nie mógł uwierzyć własnym oczom. – Hall… ty?! Co robisz?! – Richards! – wysapał Albert, który też nie potrafił znaleźć słów. – Ja… nie wiesz, jak to jest! Nie możesz! – Ty?! – powtórzył z odrazą Bob. – Ze wszystkich właśnie ty! Albert Hall, wielki orędownik przepisów? Stróż ładu! – Postępowałem zgodnie z przepisami! – upierał się Albert. – Wszystkimi! Od pierwszego dnia, gdy wstąpiłem na uczelnię! Nie, od dnia, gdy się urodziłem! Musiałem to zrobić, Richards! Musiałem, bo nigdy nie przyjęto by mnie do żadnego college’u. Przestrzegałem zasad, żeby się tu dostać, a teraz pozbawiono mnie przyszłości. To stypendyści tacy jak ja i Mansfield, niezależnie od tego, czy ten cholerny głupek zdaje sobie z tego sprawę, będą najbardziej poszkodowani, jeśli Instytut zostanie rozwiązany. Jeśli można zwalić winę na Swallow… jeśli ktoś musi zostać obwiniony o to, co się stało, niech to będzie ona! W ogóle nie powinni byli jej przyjąć, bo nie może odnieść korzyści z wykształcenia przeznaczonego dla mężczyzn! – To ty płatałeś jej figle przez ostatnie miesiące! – rzekł ze zdumieniem Bob. – Student ostatniego roku szydzący z młodszej bezbronnej koleżanki! – Nie! Mylisz się! Wszyscy to robili, Richards! Raz jeden, raz drugi! Wszyscy! Jak sądzisz, czemu nie zdołali znaleźć sprawcy? Przecież się starali. College został przeklęty w chwili, gdy pozwolono jej przestąpić próg. Nigdy nie odniosłaby sukcesu, nawet gdybyśmy pozwolili jej studiować. Co za różnica? Nic jej do tego, co tu robimy. Tylko pogorszyłeś sprawę, pokazując się w jej towarzystwie. – Nie wszyscy, Hall – wycedził Bob. – Nie wszyscy.

– Uderzysz mnie, prawda? – Ręce Alberta zadygotały. Zaczął płakać, czując, że pot leje mu się po czole. Upokorzony, zaczął pękać. – Niedawno ocaliłem ci życie! Kiedy Bob podszedł bliżej, zrozumiał, jak bardzo Albert nienawidzi siebie za to, co zrobił. Choć nie zmniejszyło to jego gniewu, poczuł impuls przebaczenia. Oparł ciężko dłoń na jego ramieniu. – Nic ci nie grozi, Hall. Żadnemu z nas. Tylko posprzątaj, zanim ona to zobaczy. – Co ci za różnica, Richards? – pisnął Hall, zaczynając zeskrobywać farbę. – Czy zrobi to komuś różnicę? Instytut czeka zagłada! – Zrobi, Hall, nawet jeśli ten budynek zawali się nam na głowę – odrzekł. – Ona zasługuje na coś lepszego. *** Bob odnalazł przyjaciół w laboratorium w piwnicy. Wszystkich z wyjątkiem Hammiego. Dotarli na miejsce, pokonując przeszkody wokół gmachu Instytutu i w jego wnętrzu. Pozdrowili się zdawkowo. – Co to za zamieszanie w głębi korytarza? – spytała Ellen. – Nic takiego – odrzekł Bob, niezręcznie wzruszając ramionami i zdejmując płaszcz. – Jacyś chuligani zniszczyli makietę Bostonu wykonaną przez studentów architektury. Polali naftą i podpalili. Wpadłem na pewien pomysł, Eddy. Następny drań, który tu wejdzie… – jego oczy ponownie zabłysły. – Następnym razem skropimy posadzkę jodkiem azotu. Kiedy na nią wejdą… trzask, trzask, trzask! Pomyślą, że podeszwy im się palą! Pamiętasz, Eddy? Pamiętasz, jak na drugim roku wywinąłeś się od ćwiczeń musztry? Jak generał Moore zwolnił cię z zajęć wojskowych? – Zostałem zwolniony z musztry, a nie ze służby. Tak czy owak, nie pora na figle. To nie pomoże. – Mnie pomoże, Eddy! – Wcale nie, Bob! – Bob jeszcze nie widział Edwina w takim gniewie. – Nie sądziłem, że jesteś ulepiony z tak twardego surowca, Eddy Hoyt! – burknął.

– Może nic o mnie nie wiesz, Bob! Nigdy nie przyszło ci to do głowy?! – Słuchajcie, ktoś zabrał notatki, które miałam w laboratorium – powiedziała Ellen. – Kiedyś uważałam, że te małe pokoje są moim schronieniem. Wrócę i ich poszukam! – Zaczekaj! – zawołał pospiesznie Bob, zagradzając jej drogę własnym ciałem. – Kiedy ostatni raz je widziałaś? – Jakiś tydzień temu. – Pewnie zapomniałaś, gdzie je położyłaś. Tam może być nadal niebezpiecznie. – Panie Richards, czy musimy to przerabiać kolejny raz? Nie pokazałam jeszcze, na co mnie stać, panu ani nikomu innemu. Nie boję się. Proszę mnie przepuścić. – Nie możesz tam pójść. Ellen przechyliła głowę i spojrzała na niego badawczym wzrokiem. – Panie Richards, muszę zapytać, czy widział pan moje notatki? Poczuł, jakby dostał kuksańca w brzuch. – Pani profesor… – Odnoszę wrażenie, że nie chcesz, abym ich poszukała – powiedziała ostrym tonem. – Chyba nie sądzisz… pani profesor, przecież wiesz, że nie zrobiłbym… – Wiem tylko, że musimy kontynuować nasze dochodzenie mimo skrajnie niekorzystnych okoliczności. Może sądziłeś, że moje notatki pomogą ci we własnych prywatnych badaniach. Okazałeś mi dość pogardy, wiem, że nie zawahałbyś się ani sekundy, żeby je podkraść. – Dobrze! Chcesz, to idź! – Odstąpił na bok i wskazał drzwi. – Zobacz sama, co jest na korytarzu… Zobacz, jakie obrazki na ciebie czekają! Baw się dobrze! Patrzyli na siebie przez chwilę. Później jej mina złagodniała. Zwiesiła ramiona. Odwróciła się i wróciła na miejsce. – Słyszałem, że rektor Rogers był tu wczoraj – powiedział Edwin, pragnąc zmienić nastrój panujący w pokoju. – Może wróci i nam pomoże.

– Wątpię – westchnęła Ellen. – Nie zrobi tego, gdy napadły nas gazety, policja i ta cała tłuszcza. Tłum przed Instytutem mnoży się szybciej niż króliki. Jeśli spróbujemy nawiązać z nim kontakt, narazimy go na jeszcze większe podejrzenia. – Przechodziłem obok Temple Place. Budynek jest otoczony przez policję. Poza tym Rogers i tak nie mógłby tu nic zdziałać, Eddy – powiedział Bob. – Nikt nie może – dodał cicho. – Gdzie Mansfield? Bob spojrzał na Marcusa, który siedział samotnie w kącie. Od poniedziałku wieczór, kiedy opowiedział im o swojej przygnębiającej odysei, milczał cały czas, daleki i załamany. Teraz lekko uniósł głowę, ale po chwili ponownie ukrył ją w dłoniach. – Jestem pełen obaw – przyznał Edwin. – Naprawdę się boję. A jeśli eksperymentator uderzy ponownie? Dziś lub jutro? Może jeśli spróbujemy jeszcze raz wyjaśnić policji, przed jakim zagrożeniem stoi miasto… – To nic nie da – przerwał mu Bob. – Policja nie chciała słuchać tego, co mieliśmy do powiedzenia. Nie posłuchali w poniedziałek, nie posłuchają dzisiaj. Nie teraz, gdy Instytut znalazł się w samym środku podejrzeń! Już samo to, że jesteśmy z Tech, zdyskredytuje nasze słowa. – Zaprzestańmy tego! Spojrzeli pytająco na Marcusa. – Czego? – spytał ostrożnie Edwin. – Rozpoczęliśmy eksperymenty, żeby ustalić źródło ataków. Pokazać, że nauka może pomóc miastu. To, co robi ten szaleniec, nie ma nic wspólnego z nauką. Absolutnie nic. Dowiodły tego wydarzenia ostatniego poniedziałku. – Czego? – zapytał Edwin. – Że chodzi o czyste zniszczenie, o rozerwanie Bostonu na strzępy. – Marcus wstał i spojrzał w twarz każdemu z trójki przyjaciół. – Kości zostały rzucone. Przestańmy się tym zajmować. Przestańmy zakładać, że nasza dobra wola i wiedza sprawią jakąkolwiek różnicę. – Musi być coś, czego jeszcze nie próbowaliśmy! – Co, Bob? Mimo naszych wysiłków zginęli ludzie. Spójrz, co się dzieje wokół

nas, w tym Instytucie. Próbując przeciwstawić się barbarzyństwu, naszymi teoriami i eksperymentami jedynie pogorszyliśmy sytuację. Pod każdym względem. Gdyby ona nie była tam ze mną… – Nie wiemy, gdzie panna Turner mogłaby być, panie Mansfield – przypomniała mu Ellen. – Nie możesz się obwiniać, Mansfieldzie – przyszedł jej w sukurs Bob. Marcus zignorował ich i podjął dalej. – Powiedziałem, że mogę to zrobić. Że mogę go powstrzymać. Przyrzekłem, że wygram, i przegrałem. Pomyliłem się. I to jak! Przechodziliśmy samych siebie, godzina po godzinie. Prowadziliśmy własne dochodzenie, próbowaliśmy pójść na policję. Mimo to piekło otworzyło swoją paszczę. Wywieszam białą flagę. Frank Brewer ocalił mi życie w więzieniu Smith, zgadzając się wykonywać niewolniczą pracę w fabryce na Południu. W poniedziałek niemal stracił własne, bo nie mogłem znaleźć odpowiedniej metody, aby to powstrzymać. Aggie… mówisz, że nie powinienem się obwiniać? Czy wszyscy nie powinniśmy się winić? Powinieneś był z nami pomówić, Bob, zanim to zrobiłeś. – O co ci chodzi? – spytał obrażony Bob, nie wiedząc nawet, co Marcus chce powiedzieć. – Nie powinieneś był wysadzać drzwi laboratorium eksperymentatora. Może sprowokowałeś łotra do przeprowadzenia kolejnego ataku wcześniej, niż zamierzał. – To jakiś absurd! Dobrze wiesz! Zrobiłem to, co musiałem! Dzięki temu odnaleźliśmy laboratorium! Nie przekręcaj faktów, Mansfieldzie! Długo zwlekałeś, żeby powiedzieć nam o panie Cheshire! A jeśli facet doniósłby o nas prasie? – Nie zrobił tego. – Mógł, zanim się usmażył! Jak planowałeś go powstrzymać, skoro nie chciałeś, abyśmy się o tym dowiedzieli? – Nie miałem pojęcia, że jesteśmy obserwowani… Sugerujesz, że to ja go wysadziłem?! – Marcus wybuchnął śmiechem. – Skąd mam wiedzieć, że tego nie zrobiłeś, Mansfieldzie? – spytał Bob,

czując, jak gniew zmienia jego uczucia wobec przyjaciół, samego siebie i sytuacji, w którą się uwikłali. – Zawsze zabiegałeś o utrzymanie pozycji studenta college’u… zrobiłbyś wszystko, żeby zaspokoić swoje ambicje! – Będziemy spać tak, jak sobie pościelimy – odrzekł Marcus i bez słowa ruszył do wyjścia. Bob spojrzał na Edwina i Ellen, szukając wsparcia, ale popatrzyli na niego wymijająco. – Panie Richards, nie ma sensu się kłócić – powiedziała Ellen. – Czemu nie powiedziałaś tego Mansfieldowi? Mam dość jego upiorów. Mam własne, z którymi muszę się zmagać. Dzięki za wsparcie. Dziękuję wam obojgu. Nie potrzebuję dwóch kolejnych fałszywych przyjaciół! – Bob! – zawołał Edwin. – Nie zachowuj się jak dziecko! – Słyszeliście? – spytał Bob. – Szybko! Z pierwszego piętra doleciały odgłosy kolejnego zamieszania. Bob wybiegł z pracowni i ruszył schodami na górę. Kiedy dotarł do przedsionka, w głowie nadal mu huczało. Wyskoczył z klatki schodowej, zdecydowany nie brać jeńców. Nagle zamarł, widząc grupkę studentów Tech zebranych w przedsionku. Pośrodku stał Will Blaikie z nadgarstkiem owiniętym bandażem. – Poczciwy Plymouth! – ryknął, uśmiechając się na widok Boba. – To znaczy pan Richards – zapiał z przesadną uniżonością. – Przyłącz się do nas, dobrze? Właśnie miałem poinformować twoich kolegów o bardzo dobrych wieściach z Harvardu w trudnym czasie próby. Bob rzucił mu wściekłe spojrzenie, próbując powstrzymać krzyk. – Co tu robisz, Blaikie? – z trudem wycedził przez zaciśnięte szczęki. Blaikie uśmiechnął się do gapiów. – Sądziłem, że spotka mnie gorące przyjęcie. – Pomyśl choć trochę! Nie jesteś mile widziany w Tech! Nigdy nie byłeś! – powiedział Bob. – Jestem pewny, że to się zmieni, marynarzu. Przyszedłem tu, aby przekazać najnowsze wieści. Społeczność Harvardu jest głęboko zmartwiona

plagami, które spadły na naszego małego sąsiada, Instytut Technologii, z powodu ostatnich katastrof i ich rzekomych związków z tym miejscem. W tym celu, idąc za radą pewnych cieszących się szacunkiem studentów… w tym mnie samego, jeśli mam być szczery… rada Harvardu przegłosowała wspaniałomyślną propozycję. Przysłali mnie, najlepszego studenta Harvardu z rocznika tysiąc osiemset sześćdziesiątego ósmego, żeby ją wam przedstawić. – Emisariusz rozejrzał się po zebranych, pozwalając, by napięcie wzrosło. – Jeśli któryś z was, panowie… – przerwał, widząc Ellen, która wyszła z klatki schodowej i przyłączyła się do grupy – jeśli któryś z was panowie, którzy studiujecie w Instytucie Technologii, zechce przenieść się do Cambridge i rozpocząć naukę w Harvardzie, aby studiować pod okiem słynnego profesora Agassiza, profesorowie gotowi są zrobić wszystko, aby powitać was w duchu braterstwa, w obliczu niezwykłych okoliczności… W holu rozległy się głośne pomruki. Blaikie ciągnął dalej, jeszcze bardziej zuchwale. – Studenci ostatniego roku będą musieli studiować dodatkowy semestr, pierwszoroczniacy rozpoczną naukę od początku, z nadejściem jesieni, a reszta zostanie cofnięta o rok. Jeśli ktoś chciałby porozmawiać z przedstawicielem naszego college’u, może pojechać ze mną do Cambridge wygodnym prywatnym powozem. Odbędziemy wesołą przejażdżkę za rzekę, przez most, ku waszej przyszłości. – Wolelibyśmy raczej położyć głowę na torze i pozwolić, żeby przejechał po niej pociąg! – ryknął Bob, tracąc panowanie nad głosem. Do przodu wystąpił Bryant Tilden. – Przemyślałem to. Właściwie czemu nie? – dodał lekkim tonem, nie zwracając się do nikogo w szczególności. – Conny, pomyśl, co powiedzą twoi krewni z Kentucky, kiedy usłyszą, że jesteś studentem Harvardu! Co ty na to? Hall, chyba nie pozwolisz, żeby twoje marzenia trafił szlag z powodu przegranej sprawy? No, dalej! – Masz tupet, Tilden – powiedział Conny. – Nie, Tilden! – zawołał Albert. – Tu jest moje miejsce! Twoje również! – Wracaj do fabryki, Albercie. Jestem pewny, że niebawem nie ty jeden tam

trafisz. – Zdrajco! – krzyknął Bob. – Niszczysz własną uczelnię! Zabijasz Tech! Jesteśmy wszystkim, co jej zostało! – A niby co tu zostało?! No, powiedz! – odkrzyknął Tilden. – Nikt nie brał mnie tu poważnie! Nikt nie uważał, że jestem dość inteligentny! Do diabła z wami! Traktuję siebie poważnie! To miejsce to krypta! – Kryptą jest stary system college’ów, które on reprezentuje! – odparował Bob, wskazując Blaikiego, który zachichotał. – Chodzi o moją przyszłość! Chcę, żeby była pewna! – odparł Tilden. – Do licha z tobą i twoim wymądrzaniem, Richards! – Draniu! Plugawy wężu! – krzyknął Bob, rzucając się na Tildena. – Nie, Bob! – zawołał Hammie, odciągając go na bok. – Opanuj się, Richards! W ten sposób nie pomożesz Tech! – krzyknął Conny, chwytając go za drugą rękę. Kiedy odciągnęli go od Tildena, Bob zniknął w ogólnym zamieszaniu. Próbując wyrwać się kolegom, ujrzał, że Blaikie rozmawia cicho z Edwinem. Nie chciał patrzyć, jak przyjaciel toczy za niego walkę. – Trzymaj się od niego z daleka! – krzyknął, dźwigając się na nogi. – Dlaczego? – spytał niewinnie Blaikie. – Czemu miałby tego nie zrobić, kiedy syn marnotrawny powraca? – Co ty pleciesz? – Ano to, że pan Hoyt… wraca do Harvardu – ogłosił Blaikie. Edwin wbił wzrok w ziemię. Odchrząknął dwukrotnie, spojrzał ukradkiem na Boba i wyjąkał, wbijając wzrok w podłogę: – Idę z nim, Bob. Ja… przepraszam. – Nie możesz! Przysiągłeś Tech! – zawołał Hammie. – Eddy… nie… – Bob nie wiedział, co powiedzieć. Jeśli Edwin porzuci Tech po tym, co razem przeżyli, jaką szansę ma ich uczelnia? Kilku kolegów z młodszych lat podeszło do Blaikiego i Edwina. – Jesteś najlepszym studentem, Eddy. Nie rozumiesz? Ludzie pójdą za

twoim przykładem. – Bardzo mi przykro… naprawdę. – Hoyt ma więcej ambicji, niż sądziliście – oznajmił Blaikie, kładąc rękę na ramieniu Edwina. – Sądziliście, że wszyscy zrobią to co wy, ale tacy ludzie jak Hoyt potrafią myśleć za siebie. – Błagam, Bob, zrozum… – powiedział Edwin, ale rozradowany Tilden odciągnął go na bok, wymieniając gratulacyjny uścisk dłoni. – Mówiłem ci, że wygramy – powiedział cicho Blaikie, nachylając się do ucha Boba. – Przyznaj sam. Trzeba czterech lat, żeby skończyć college. Ta uczelnia w ciągu czterech lat sama się wykończyła. – Wolałbym żeby wyrwano mi ręce i nogi, niż patrzeć, jak Eddy z tobą odchodzi – warknął Bob, wyrywając się z rąk kolegów. – Puszczajcie, tępaki! Nie słyszeliście?! Wepchnę ci własne słowa do gardła, Blaikie! – W końcu zdołał się uwolnić. – Pomyślimy nawet o tobie, kolego. – Blaikie zwrócił się uprzejmie do Marcusa, który stał z boku, z dala od grupy, obserwując sytuację. – Nie zostaniesz wykluczony, odłóż na bok dawne urazy. Bob czekał. Wiedział, że Marcus nie pozwoli, żeby ten spektakl trwał bez końca. Mansfield zrobił krok naprzód i spojrzał na Blaikiego, który zamrugał nerwowo, a Tilden skulił się za jego plecami. Spojrzał i przeszedł obok, minął Boba, Edwina i całą grupę, kierując się do wyjścia. Bob wybiegł za nim na schody. – Co robisz?! Mansfieldzie, zaczekaj! Nie możesz nas teraz zostawić! – Dlaczego nie, Bob? – spytał Marcus, nie zwalniając kroku. – Bo złożyłeś obietnicę! Co będzie z panną Swallow? Co ze mną? Co z Instytutem Technologii? Co z Rogersem? Marcus pokręcił głową. – Ten college nigdy nie był moim miejscem. Jestem chłopakiem z fabryki. Nie mam ojca. Byłem głupcem, sądząc, że jest inaczej, a wy okazaliście się głupcami, bo mi uwierzyliście! Idź upominać Edwina, to on chce przejść do Harvardu!

– Eddy jest przerażony. Boi się, co powie ojciec. – Mną się nikt nie rozczaruje. Czy to chciałeś powiedzieć? Nikogo nie obchodzi, czy jestem robotnikiem, czy studentem college’u! – Obiecałeś, że doprowadzisz sprawę do końca! – Bob chwycił go za ramię, próbując wciągnąć na górę. – Puszczaj, Richards! – warknął Marcus głosem zmienionym od gniewu. – Bo co?! Bo mnie uderzysz, zamiast zdzielić tego bezczelnego gogusia? – Nic mnie nie powstrzyma. Żadne zasady, żadne zakazy obowiązujące dżentelmena z college’u. Bob pchnął go z poczerwieniałą twarzą. Marcus odpowiedział tym samym i Bob runął w dół, rozciągając się na stopniach i uderzając kolanem w granitową krawędź. Na spodniach pojawiła się plama krwi. – Mansfieldzie… – wyjąkał ze zwątpieniem. Nie skaleczył się poważnie, ale był zraniony do żywego. – Zaczekaj! Dokąd idziesz? Skończ z tym! – To już skończone!

47 BĄDŹ MI JAK MATKA Młoda kobieta modliła się do Świętej Panienki, czekając cierpliwie, aż chleb nasiąknie mlekiem. Zaniosła rozmoczone pieczywo do łóżka, delikatnie otworzyła usta pacjentki i ostrożnie umieściła je w środku, poruszając szczęką w górę i dół, aż przeżuła i połknęła. Drugą ręką otarła czoło dziewczyny czystą białą szmatką. – Matko Boża, moja orędowniczko i opiekunko, módl się za nią – wyszeptała, unosząc głowę i klękając przy łóżku. Przez następnych pięć minut skrapiała święconą wodą twarz i ciało dziewczyny. – Siostro Louise. – Matka przełożona, Alphonse Marie, weszła do infirmerii z sąsiedniego gabinetu. Druga z zakonnic skinęła głową przełożonej. – Są jakieś zmiany? – spytała po francusku starsza kobieta. Wiele sióstr, mimo długich lat spędzonych w Ameryce, nauczyło się zaledwie kilku podstawowych zwrotów, porozumiewając się ze sobą wyłącznie po francusku. Siostra Louise przecząco pokręciła głową. – Nie. – On czeka na dworze – wyszeptała siostra. – Nadal? – Obawiam się, że tak. – Od trzech godzin, może… – Nie! – matka przełożona odpowiedziała, zanim młodsza kobieta zdążyła dokończyć zdanie. – Siostro Louise, wiesz, że musimy przestrzegać naszych reguł, bez żadnego wyjątku. Z tego co nam wiadomo, ten… łobuz z Instytutu jest częściowo odpowiedzialny za to, co spotkało biedaczkę. Jeśli natychmiast nie odejdzie, wezwę policję, żeby go aresztowała. – Tak, matko przełożona – odrzekła Louise, choć wiedziała, że to mało prawdopodobne. Siostry z Notre Dame nie oczekiwały pomocy od

funkcjonariuszy bostońskiej policji. – Muszę wrócić do klasy – powiedziała matka przełożona. – Dziewczęta są przerażone. Zostaniesz przy niej? – Chciałabym się jeszcze pomodlić. *** Przyszedł prosto z mieszkania Franka. Ze zdumieniem usłyszał od gadatliwej właścicielki, że zamiast odpoczywać w łóżku, Frank wrócił do fabryki na polecenie pana Hammonda, aby pomóc w naprawie uszkodzonych budynków. – Co takiego?! – wykrzyknął. – Nie mogę uwierzyć! – A tak! Modlę się, żeby nigdy więcej nie mieć za lokatora robotnika z fabryki – powiedziała. – Jak to? – zdziwił się Marcus. – Są zbyt narażeni na wypadki, pracując przy tych piekielnych maszynach. Kto mi zapłaci za jego pokój, gdy wyzionie ducha? Jeśli nie są chromi lub kulawi, prędzej czy później przepuszczą zapłatę w tawernie. – Nie wszyscy pracujący w fabryce są tacy. – Robotnik to robotnik, młody człowieku. Z takiego nigdy nie będzie dżentelmen! Chcę mieć w swoim domu prawdziwych dżentelmenów, choćby kancelistów. Potrafią tak ładnie rozmawiać przy stole. Dam ogłoszenie, aby mieć ich więcej. Marcus odszedł, zostawiwszy liścik dla Franka, nie mając siły, żeby spierać się z tą niewiastą. Poszedł do Temple Place, ale okazało się, że Bob miał rację: policjanci stali z przodu, z tyłu i w oknach domu Rogersa. Odszedł, wiedząc, że rozmowa z rektorem nie ma sensu. Teraz krążył przed bramą zgromadzenia zakonnego i Akademii Notre Dame, kilka parceli od Instytutu. Jego twarz przybrała zdecydowany, zacięty wyraz, choć szczęście sprzyjało mu tu nie bardziej niż w pensjonacie Franka lub dzielnicy Temple Place. – Nie wpuszczą cię do środka. Marcus odwrócił się i ujrzał nadchodzącą Lilly Maguire.

– To surowy zakon. Do środka nie może wejść żaden mężczyzna powyżej dziesiątego roku życia – dodała kuchenna, zatrzymując się obok i nie patrząc mu w oczy. – Oczywiście z wyjątkiem policji i władz. – Wpuszczą, jeśli będę tu stać dość długo. – Akurat! – zawołała szyderczo Lilly. – To siostry z francuskiego zakonu. Katoliczki. Są oporne jak rury z ciepłą wodą, panie Mansfield. Wybacz śmiałość, ale są tak zdeterminowane jak ty. Na twoim miejscu nie spodziewałabym się zbyt wiele! – Widziałaś ją, prawda?! Powiedz, jak się miewa, panienko Maguire! Lilly ścisnęła w palcach paciorki koralowego różańca. – Biedna Aggie jest w komie. – Komie? – Serce Marcusa ścisnęło się na dźwięk tego słowa, zanim zrozumiał jego znaczenie. – Tak. Medycy powiadają, że to stan otępienia wywołany naciskiem na mózg lub czymś w tym rodzaju. To proste. Biedna Aggie jest pogrążona we śnie, z którego się nie budzi. Powiadają, że człowiek może tak spać latami… kiedy się obudzi, często wiele lat później, może być taki jak dawniej. Ale czasami się nie budzą lub zmieniają na zawsze. Ojciec Aggie załatwił, żeby ją przyjęli do przytułku dla inwalidów Channing Home, ale rektor Rogers porozmawiał z matką przełożoną, która zgodziła się zatrzymać ją tutaj, w infirmerii zakonnej. Opiekuje się nią siostra Louise, stara się dać ukojenie jej małej główce. Modli się o cud do swojego Boga. – Chcę ją zobaczyć! Tylko minutę! – Marcus omal nie upadł na ziemię, w ostatniej chwili opierając się na iglicach bramy. – Byłaby bezpieczna, gdybyśmy mieli czas rozwiązać tę zagadkę. – Co?! Marcus ją zignorował. – W którym jest pokoju? – Czy jesteś tak szalony, na jakiego wyglądasz? Powiedziałam, że cię nie wpuszczą. Może wdrapiesz się po murze, Romeo? – Czy to jedno z tych okien?

Lilly pokręciła głową. – Panie Mansfield, nie ma sposobu… – Zobaczysz ją jeszcze? Powiedz jej przynajmniej, że przyjdę. Proszę! – prawie zaczął ją błagać. – Panie Mansfield, ona jest nieprzytomna – upierała się Lilly. – Błagam. Służka zastanowiła się nad jego słowami. Rozejrzała się w poszukiwaniu zakonnic, a później podniosła brodę i spojrzała mu prosto w oczy. – Wiesz pan, powiadają, że jest wielce pożądane, aby protestant poślubił katolicką dziewczynę wychowaną w religijnej społeczności, bo są to niewiasty najdelikatniejsze i najbardziej ogładzone. Rzekłam to za moją kuzynkę, bo Aggie jest zbyt porządna, aby to o sobie powiedzieć. – Może sprawdzę twoją teorię, panno Maguire. Zostawiła go samego. W końcu porzucił miejsce przy bramie o późnej godzinie. Siostra Louise, która stała w oknie za zasłoną, patrzyła, jak odchodzi przez ogrody ze spuszczonymi ramionami. *** Zajęcia w Instytucie zostały czasowo odwołane, choć niektórzy powiadali, że tym razem na stałe. Krążyły plotki, że budynek został sprzedany firmie ubezpieczeniowej, że władze miejskie odebrały uczelni prawa. Że John Runkle w ataku szału wysadził się w laboratorium, a rektor Rogers zmarł w swojej bibliotece w Temple Place wskutek ostrego ataku przygnębienia lub został wywleczony z domu przez policję, z rękoma skutymi kajdankami. Marcus stał przed gmachem Instytutu, ściskając w dłoni sztylet i sprawdzając ostrze na najtwardszej części dłoni. Był wystarczająco ostry, ale Marcus odczekał jeszcze chwilę, zanim go uniósł, co spowodowało, że po dłoni spłynęła kropla krwi. Spędziwszy pół nocy na krążeniu po mieście i rozmyślaniu o tym, co się stało, poszedł rano po swoje rzeczy i torbę podróżną do mieszkania Boba. Kiedy niósł dobytek ulicą, nadjechał powóz należący do rodziny Campbellów. Przez okno wyjrzała śliczna twarzyczka Lydii Campbell. Serce w nim zamarło nie z powodu sztucznego uśmiechu Campbellówny,

której nie chciał oglądać, ale z powodu Agnes, która była tak różna od niej. Sprawdziwszy sztylet, podszedł do młodego drzewa i chwycił najniższą gałąź, która była dość mocna, aby go utrzymać, a następnie się podciągnął i ściął spaloną poczerniałą kukłę Williama Rogersa. W ciągu kilku dni Instytut opustoszał. Duża część okien została wybita, więc ukontentowany szkodami tłum odszedł na jakiś czas. – Jeszcze tu jesteś? – Hammie podszedł do niego ze smutkiem, kiedy Marcus spoglądał na niegdyś imponujący gmach. – Dopuściłem się tego samego przestępstwa. Jaką masz wymówkę? – Chyba taką, że nie wiem, dokąd pójść – odrzekł Marcus. – Sądziłem, że mieszkasz z Richardsem w jego pensjonacie. – Nie. Już nie. – Rozumiem. Jeśli chcesz, możesz pomieszkać jakiś czas u mnie. Mansfield nie odpowiedział. – Wyjeżdżam do naszego domu letniskowego w Nahant – ciągnął dalej Hammie. – Jest tam dużo miejsca i spokój. Wyjedź z miasta na jakiś czas. Może zdołasz odpocząć. – Może i tak. – Jeszcze parę tygodni temu nie pomyślałby, że pobyt w domku letniskowym Hammiego może być odpoczynkiem, ale teraz wszystko się zmieniło. – Mamy żaglówkę i kucharza potrafiącego zręcznie przyrządzić kolację z małży. Co kilka lat przypływa nawet morski wąż, żeby wyjadać ryby z naszej zatoki – powiedział z uśmiechem Hammie. – Co ty na to? – Mogę być tu potrzebny. – Marcus spojrzał w kierunku Notre Dame. – Nahant jest zaledwie półtorej godziny drogi od Bostonu. No, może ciut dalej. – Nie chcę być pasożytem. – Wiedział, że spokojne miejsce nad wodą będzie lepsze od powrotu do Newburyport i odpowiadania na pytania matki i ojczyma, którzy przeczytali doniesienia w gazetach potwierdzające powszechne podejrzenia, które narosły wokół Instytutu w ciągu czterech ostatnich lat. Że cel szkoły jest niezgodny z naturą, sztuczny, ryzykowny i, co

gorsza, oznacza stratę czasu dla młodego człowieka, który powinien zarabiać, pocąc się w mozole. – Pewnie masz mnie za odludka – powiedział Hammie. Marcus pomyślał o dziwnej uwadze, ale zdobył się jedynie na wzruszenie ramion. – Ojciec powtarza, że powinienem częściej przyjmować gości. Oprócz tego Bractwo Technologów powinno trzymać się razem, nie sądzisz? Prawda była taka, że ekscentryczny dystans Hammiego był teraz znacznie bardziej pożądany od nieuzasadnionego, bezpodstawnego optymizmu Boba, głębokiego przygnębienia Edwina, które rzuciło go ponownie w objęcia Harvardu, i ponurej błyskotliwości Ellen. Wszystko to przypominało mu o bezsilnej wściekłości na to, co poszło źle, o Agnes. – Nie ma już Bractwa Technologów, Hammie. – Cisnął w powietrze słomianą kukłą Rogersa, z dala od ich dawnej świątyni.

48 NAHANT – Tam woda jest najcieplejsza – powiedział Hammie, wskazując kierunek czubkiem wędki. – Lubisz pływać? Marcus przytaknął. Hammie uśmiechnął się szeroko, z wyraźną ulgą. – W Nahant zdarzają się lata, że woda wydaje się tak ciepła, jakby ją ktoś zagotował. Fale gwałtownie uderzają o brzeg. Prąd wciąga w głąb! Nie musisz się obawiać, jesteś ze mną – zapewnił solennie. Marcus odparł, że to go cieszy. Odbyli trzydziestominutową podróż pociągiem z oddalonego dwadzieścia kilometrów Bostonu, a następnie wzięli dorożkę na dworcu Lynn, by pojechać na koniec skalistego półwyspu. Rodzina Hammondów miała dom w pobliżu modnego wschodniego krańca Nahant. Pan Hammond planował przyjechać za kilka dni z Bostonu, zależnie od obowiązków, które w tym tygodniu były rozliczne z powodu zniszczeń budynków spowodowanych po wybuchu kotłów. Hammie i Marcus zaraz po przyjeździe poszli popływać żaglówką. Wybrali jeden z dwóch mniejszych jachtów wycieczkowych, które stały zakotwiczone na przystani w pobliżu domu. Marcus był zaskoczony, że Hammie wydaje się rad z jego ponurego, markotnego towarzystwa, ale pomyślał, że posiadanie kompana było dla Hammiego wystarczającą nowością, aby dostarczyć rozrywki. – Widzisz, Mansfieldzie? – Wskazał rząd płaskich skał wystających z wody. – Jako dziecko byłem potwornym nudziarzem. Dasz wiarę? Nic nie mogło mnie odciągnąć od książek. – Niewiele się zmieniło. Hammie wybuchnął bulgoczącym śmiechem. – Rodzice zmuszali mnie do wychodzenia na dwór. Chcieli, to wychodziłem. Siadywałem na tych śliskich skałach z książką przeszmuglowaną pod ubraniem, zwykle z dwiema, na wypadek gdybym skończył jedną z nich. Któregoś dnia, siedząc na skale, tej pośrodku, podsłuchałem, jak jeden ze

służących mówi, że rodzice nie spodziewali się, iż dożyję dziesiątego roku, bo byłem słaby i blady. Nie chciałem jeść mięsa. Nic tylko czytałem książki i zbierałem znaczki pocztowe oraz monety. Czyściłem każdą twardą szczoteczką do zębów roztworem kwasu szczawiowego. Przerwał, czekając na reakcję. Marcus skinął głową, co wydało się wystarczającą aprobatą dla jego osobliwego kompana. – Nigdy nie wspomniałem o tym, co wtedy usłyszałem. Gdybym to zrobił, rodzice z pewnością odprawiliby służącego. Nie chciałem, żeby tak się stało. Chciałem, żeby odszczekał swoje słowa. Zacząłem żeglować, wspinać się, pracować na farmie dziadka. Z lubością jadałem najbardziej egzotyczne mięsa. I wiesz, co się stało? – Co? – Przeżyłem, Mansfieldzie – odrzekł, uśmiechając się szeroko. – Kiedy skończyli układać kabel telegraficzny na dnie Atlantyku, ruszyłem wokół farmy na czele pochodu złożonego z kuzynów dla upamiętnienia tego wydarzenia. I wiesz co? Byłem najmniej zmęczony marszem. Ostatniego lata przez dziesięć dni wspinałem się w White Mountains. Później opisał, jak to będąc chłopcem, poszedł z kolegami z klasy na wykład profesora Fowlera, jednego z dwóch braci, którzy zajmowali się popularyzowaniem tej pseudonauki, frenologii. Wywoławszy go na scenę, prezenter pogładził palcami po niesfornej czuprynie Hammiego i oznajmił: – Ten chłopiec ma głowę inżyniera, któregoś dnia sprawi, że rzeka stanie w ogniu. Wkrótce potem Hammie gonił zabłąkanego psa przez pół Nahant, wiedząc, że wdzięczna rodzina zapłaci mu za jego przyprowadzenie co najmniej pięć dolarów. Nie mówiąc ojcu ani słowa, kupił pudło ze szklanymi probówkami i kolbami i urządził małe laboratorium na strychu domu. – W ten sposób zaczęła się moja przygoda z nauką. A jak było w twoim przypadku, Mansfieldzie? – Wuj miał pensjonat w Lawrence. Gdy byłem chłopcem, zabrał mnie na wycieczkę do jednej z tamtejszych fabryk. Odłączyłem się od grupy i odkryłem, że gdy zbliżam palce do jednego z głównych pasów transmisyjnych, powstaje

iskra elektryczna długości dziesięciu lub piętnastu centymetrów. Kiedy cofałem dłoń, iskra poruszała się razem z nią. Po chwili przybiegł brygadzista i mnie odciągnął, ale wiedziałem, że to ja mam kontrolę, a nie maszyna. Nigdy nie zapomniałem tego uczucia. – Walczyłeś w wojnie secesyjnej? Malowniczy, urwisty krajobraz Nahant zdołał odciągnąć myśli Marcusa od ponurych tematów. Nie miał ochoty gadać o wojnie. Hammie odebrał milczenie za znak potwierdzenia i skinął głową w melancholijnym poczuciu koleżeństwa. – Ojciec nie pozwolił, żebym się zgłosił. Powiedział, że jestem zbyt młody i słaby. Zapłacił naszemu przyjacielowi, Frankowi, żeby zaciągnął się w moje miejsce, abym nigdy nie został powołany. Zawsze gdy do Bostonu przyjeżdżał pociąg z rannymi, patrzyłem, jak wynoszą żołnierzy, i nie zamykałem oczu mimo ich kalectwa i oszpecenia. Kiedy kuzyn przyjeżdżał na przepustkę, przymierzałem jego mundur. Powiadam ci, leżał na mnie jak uszyty na miarę. Po wojnie pozwolił mi go zatrzymać. Powiedz, czy to prawda, co o tobie mówią? – Co? – Że ojciec cię porzucił, kiedy byłeś chłopcem. To musiało być straszne uczucie, znaleźć się samemu na świecie. Marcus rzucił mu gniewne spojrzenie. – Założę się, że nie wiesz, ile ćwiartek pinty mieści się w pięćdziesięciu pięciu galonach. – Zanim Marcus zdołał coś rzec, sam udzielił odpowiedzi: – Tysiąc siedemset sześć. Marcus zrozumiał, dlaczego inni studenci nie potrafili wytrzymać z Hammiem po zajęciach. Kiedy jechali pociągiem, Hammie niemal godzinę liczył szyny. Jednak donkiszotowski styl bycia nie irytował Marcusa tak mocno jak innych. Nawet wzmianka o ojcu nie została wypowiedziana w złej intencji, ale tonem rzeczowej obserwacji. Trudno było długo się na niego gniewać lub z nim zaprzyjaźnić. Z drugiej strony odznaczał się szczerością i inteligencją, które sprawiały, że Marcus odnosił się do niego z tolerancją. Hammie z podnieceniem wyciągnął trzy ryby, a następnie wypuścił każdą do wody wraz z tymi, które złowił Marcus. Po godzinie pływania podciągnął się

na jedną z dużych czarnych skał, które sprawiały, że morze wokół pokrywał cień. Otrząsnął wodę z gęstych włosów. – Wróć na minutę do łodzi, Mansfieldzie. – Co robisz? – Nie płyń za mną, dobrze? Hammie wspiął się na postrzępione skały nad wejściem do pieczary, ale Marcus nie miał ochoty wracać na jacht. Po dwudziestu minutach czekania w orzeźwiającej wodzie wdrapał się na skały, żeby mieć lepszy widok. Nadciągał przypływ, więc za kilka sekund wejście do pieczary mogło zostać całkowicie zalane. Poczuł w ustach krople słonej wody. Kiedy wiatr poruszał jego wilgotnymi włosami, czuł się oddalony tysiące kilometrów od wszystkiego. – Hammie! – zawołał. – Wszystko w porządku?! Jego głos powrócił echem, ale nie usłyszał odpowiedzi. Przysunął się bliżej jaskini. Zastanawiał się, czy do niej nie wpłynąć, ale woda nadal się podnosiła. – Hammie! Fale przyboju uderzyły o skały, zagłuszając jego wołanie. Może Hammie znał inne wyjście? Skoczył do wody i podpłynął pod prąd do zakotwiczonej łodzi. Postanowił okrążyć pieczarę, żeby go poszukać. Wspinając się po drabince zwisającej z relingu, podziwiał piękno żaglówki, jej idealne linie. Jedynymi śladami zużycia były otarcia farby na burcie. Nawet litery, którymi wypisano nazwę, były wytworne. „Gracja”. Nazwa dobrze pasowała do małego jachtu. Kiedy po kilku minutach jacht był gotów, Marcus spojrzał w kierunku jaskini. Zauważywszy, że jest całkiem zalana, postanowił uderzyć w dzwon alarmowy na pokładzie. Zanim zdążył to zrobić, przerwał mu inny dźwięk. Z jaskini wystrzeliła smuga piany i bąbelków. Duży białawy garb przebił powierzchnię wody, która ściekała po jego dziwnie pofałdowanej powierzchni. Niezwykły kształt zakołysał się i zwolnił, aby podpłynąć do burty łodzi. Marcus usłyszał metaliczny zgrzyt i okienko w garbie zaczęło się obracać. Żelazne wieko uniosło się powoli i jego szkolny kolega wystawił głowę na

zewnątrz. – Zaskoczyłem cię, co?! – spytał Hammie, gdy na powierzchnię wynurzyła się wirująca śruba. – Zawsze wszystkich zaskakuję!

49 MÓJ OGNISTY MIECZ – Jej zbudowanie zajęło mi dwa lata. Musiałem wykonać pięć lub sześć projektów próbnych – wyjaśnił Hammie. – Kupiłem ścigacz torpedowy, który zbudowano podczas wojny, ale nigdy nie użyto. Oparłem swoją konstrukcję na niemieckich i francuskich pomysłach. Oczywiście wprowadziłem wiele zmian. – Może pozostawać pod wodą? – Marcus spojrzał z zachwytem na dzielną maszynę chyboczącą na falach. – Prawie trzy godziny! – oznajmił dumnie Hammie, cumując łódź do jachtu. – Mierzy dziesięć metrów i waży pięć ton. Dasz wiarę? – Niedawno mogliśmy jej użyć – powiedział Marcus, raczej do siebie niż do Hammiego, który nie zwracał na niego uwagi. – Wejdź na pokład! – krzyknął rozpromieniony. – Nie widziałeś takiej łodzi! Planowałem nazwać ją „Brobdingnag”, ale skończyło się na „Białym wielorybie”, wiesz, to z Moby Dicka. – Kiedy Marcus nie zareagował, dodał: – Z powieści Hermana Melville’a. Opublikowano ją, gdy byliśmy chłopcami. Większość współczesnych pisarzy to próżni żonglerzy słów, ale nie pan Melville. – Myślę, że nawet wieloryb by się przestraszył, widząc, jak toto się wynurza, Hammie. – Masz rację! Trzymam „Białego wieloryba” w środku Wytryskującego Rogu… tak nazywam jaskinię… żeby nikt się nie naprzykrzał, kiedy ją udoskonalam. Wszyscy w okolicy wiedzą, że jaskinia wypełnia się bez ostrzeżenia, więc nikt nie wpływa do środka z obawy przed utonięciem. Jesteś zaskoczony? „Maszyna budzi dziwny strach w ludzkim sercu, niczym dyszący Behemot…” Tak pisał Melville. – Cytujesz z pamięci? – Zwykle pamiętam to, co przeczytałem. – Hammie wypowiedział te słowa tonem rzeczowej obserwacji, bez przechwalania się swoimi zdolnościami. – Tylko spójrz na przyrządy!

– Patrząc na nie, pomyślałbym, że siedzę wysoko w balonie zamiast uwięziony pod wodą w brzuchu stalowej bestii, Hammie. – Nonsens! Chodź, wszystko ci wytłumaczę! Marcus wgramolił się ostrożnie do wnętrza garbu i usiadł w czymś, co przypominało duży fotel. Hammie pokazał mu, jak obsługiwać i kierować maszyną za pomocą różnych pomp i zaworów. – Tą korbą obsługuje się śrubę łodzi torpedowej. Najlepiej, aby maszyna poruszała się raczej do przodu niż w dół. Im głębiej się zanurza, tym dłużej trwa wynurzenie na powierzchnię. Mansfieldzie? Marcus wyglądał przez właz, który z zewnątrz przypominał oko gigantycznego rekina. – Ładna jest – powiedział Hammie. – Kto? – zapytał Marcus. – Widziałem, kiedy ją nieśli do infirmerii tego katolickiego zgromadzenia. Ta irlandzka dziewczyna. Bardzo ładna. Strasznie. Marcus pomyślał, że Hammie chciał w ten sposób wyrazić, że mu przykro z powodu Agnes. Chociaż młody Hammond wydawał się pogrążony w introspekcji, dostrzegł ból Marcusa. – Dziękuję, Hammie. – Zauważyłem, że damy w operze były rade z twojej uwagi – rzekł ojcowskim tonem Hammie. – Ale wiem też, że zbolałe serce łatwo się nie zakocha. Dokąd chcesz popłynąć, Mansfieldzie? – Możemy popłynąć tym do latarni, o której opowiadałeś. – Niech będzie latarnia. Kiedy Hammie zaczął manipulować przyrządami, Marcus ośmielił się spytać: – Byłeś kiedyś zakochany? – A jakże, gdy miałem dwadzieścia jeden lat – odrzekł z oburzeniem. – Ona też kochała… tylko innego. – Chcesz powiedzieć, że dziewczyna, w której się zakochałeś, miała

chłopaka? Przykro mi, Hammie. – Czyż można rywalizować z Bobem Richardsem! Marcus zdziwił się jego słowami. – Co, u licha, masz na myśli? – Nie udawaj, że niczego nie zauważyłeś, kiedy byli razem w laboratorium! – Chyba nie sądzisz, że Bob i Ellen Swallow… Nie, to niemożliwe! – Właśnie! W pierwszej chwili też tak pomyślałem! To jasne jak słońce! Oddałaby mu serce, gdyby tylko kiwnął palcem. Panna Swallow to niezwykła osoba, której ludzie nigdy nie zrozumieją. Myślisz, że potrafi przeniknąć krzykliwą powierzchowność, którą Richards okazuje ludziom? Jesteś gotów na lunch? Nagle od strony śruby doleciał dźwięk przypominający wycie, uniemożliwiając Marcusowi dokładniejsze wypytanie Hammiego. Łódź zanurzyła się szybko kilkanaście centymetrów. – Nie! Tylko nie to! Znowu przeciek! Działa zaledwie kilka minut, a później zaczyna… – Zaczerwienił się i przerwał w pół zdania. – Tonąć? – Trzeba dokonać kilku banalnych przeróbek! Szybko, pomóż mi ją zacumować do Wytryskującego Rogu – powiedział naglącym tonem. – W przeciwnym razie zostaniemy wystrzeleni jak korek od szampana. Po pospiesznym wprowadzeniu „Białego wieloryba” na miejsce cumowania rozpoczęli dalsze eksploracje na piechotę. W ciągu następnych dni Hammie pokazał Marcusowi wszystkie boczne dróżki i ukryte zakątki półwyspu. W Nahant panował spokój. Nie było tu gwarnego wiejskiego placu, a jedynie kilka hoteli i stare, rozsiane wzdłuż wybrzeża brązowe domy, których mieszkańcy lubili odosobnienie. Nie przypominało kurortu z ożywionym życiem towarzyskim. Nahant było senną mieściną, w której można się było cieszyć nieskażonym sztucznymi ozdobami oceanem i niebem – nie do końca piękną, ale całkowicie odizolowaną od świata. Było też narażone na gwałtowne burze docierające z głębi oceanu. Któregoś

popołudnia zaatakował nieoczekiwany szkwał ze wschodu. Nadciągnął tak nagle, że musieli uciekać po skałach do domu Hammondów. Ukryli się w środku, żeby przeczekać złą pogodę, która utrzymywała się dwa dni. Hammie zabawiał gościa pokazywaniem stalowej wycieraczki do butów swojego wynalazku. Całymi godzinami obserwowali dwa zielona węże, które nauczył sztuki oplatania się wokół własnej szyi. W wolno stojącej szopie za domem Hammie pokazał mu kolekcję karabinów, w tym whitfielda, który według niego był lepszy od frencha i enfielda, strzelającego cięższymi kulami i wyposażonego w lepszy celownik, oraz dużą kolekcję pierwszorzędnego sprzętu sportowego. Trzeciego dnia koledzy z roku grali w warcaby i karty na zadaszonym tarasie, obserwując, jak strugi deszczu chłoszczą ocean, i przyzwyczajając się do wstrząsającego ziemią huku gromu. Hammie był skupiony na każdym ruchu, jakby zależało od niego życie, ale mimo ochoty Hammiego na rozmowę Marcus poczuł się nagle przygnieciony samotnością. Nie zastanawiając się, co robi, rozciągnął się na hamaku, czekając na kolejny ruch Hammiego. Kiedy się obudził, na tarasie nie było nikogo. W domu znalazł jedynie kilku służących. Deszcz przestał padać. Marcus powlókł się na górę do sypialni Hammiego, gdzie obejrzał ogromny zbiór książek naukowych, głównie w obcych językach. Zauważył sznur zwisający z sufitu i pociągnął, otwierając wejście na strych. Zapaliwszy świeczkę, wspiął się na górę, wspominając opowieści Hammiego o tym, jak to w dzieciństwie założył tajne laboratorium. Na ścianie widniała ta sama lista nierozwiązanych problemów naukowych, skopiowana ręką Hammiego z inicjałem „H” umieszczonym obok każdego. Na końcu kartki Hammie dopisał: „Wepchnąć im własne słowa do gardła”. Poniżej, na skrzyni z parowca, zauważył stosy notatek z zajęć i zaczął je przeglądać z zaciekawieniem W pierwszej chwili uderzyła go niezwykła złożoność zapisków Hammiego… właściwie nie były to notatki z zajęć, choć w pierwszej chwili tak pomyślał. Hammie wyciągał wnioski wykraczające daleko poza zakres ich eksperymentów. Było w nich coś jeszcze bardziej niezwykłego. Wszystkie zapiski – a przeglądał ich coraz więcej i coraz szybciej, aż wzory zaczęły mu tańczyć przed oczami i zmieniać postać – były poświęcone pewnej grupie zagadnień. Odchyleniu magnetycznemu. Właściwościom i wykorzystaniu baru.

Difluorków. Chlorku wapnia. Kwestii, którymi zajmowali się w ciągu ostatnich tygodni. Zagadnień bezpośrednio związanych z katastrofami, które wstrząsnęły Bostonem i zmieniły życie Marcusa. Później skupił wzrok na skrzyni parowca i rzucił kartki, które czytał. Zszedł ze strychu i poszedł do szopy, żeby wybrać jeden z karabinów stojących na stojaku. Kiedy chwycił jeden, metaliczny błysk przykuł jego spojrzenie, więc wszedł głębiej, żeby go zbadać. To, co znalazł, przypominało monstrualny ludzki szkielet, z jedwabnym kapeluszem na czubku głowy, przyczepiony do ściany za nadgarstki. Ostrożnie podszedł bliżej. Figura została wykonana z żelaza i innych metali. Musiała mieć dwa i pół metra długości, z nogami pokrytymi korbami i dźwigniami, piersią i grzbietem usianymi licznikami i przewodami wentylacyjnymi osłoniętymi czymś przypominającym skafander skonstruowany przez Marcusa. Musiał wziąć go w palce, żeby uwierzyć. – To on go zabrał – szepnął do siebie. Pod kapeluszem monstrum znajdował się ukryty parowy komin. Twarz uczyniono na podobieństwo ludzkiej, z wąsami i atrapą zębów wyszczerzonych w szerokim niewinnym uśmiechu. Pośrodku, między zębami, tkwił gwizdek parowy. „Parowy człowiek”! Maszyna przypominająca człowieka, z umieszczonym wewnątrz silnikiem parowym, którą Hammie opisał i naszkicował na jedną z wystaw w college’u, budząc tyle samo konsternacji co dezaprobaty. Wrócił pędem do domu i wbiegł po schodach do pokoju Hammiego, a następnie wyciągnął worek, rozebrał karabin na części i włożył do środka. Usłyszał, że drzwi na dole się otwierają. Chwilę później zamknęły się z trzaskiem. – Mansfieldzie?! Jesteś tam, stary?! – krzyknął Hammie, udając Boba Richardsa. Popędził na strych i uporządkował kartki z notatkami Hammiego, a następnie zszedł na dół i zamknął strych. Kilka sekund później Hammie wszedł do pokoju. – Tu jesteś! – powitał go z dziwnym uśmiechem, jakby przed chwilą usłyszał dowcip zbyt wulgarny, żeby go powtórzyć. – Musisz umierać z głodu! Kucharz

właśnie przyszedł. Zacznie szykować kolację. Idę o zakład, że będzie to zupa rybna, jak zwykle. – Dzięki, Hammie. – Wychodząc, pomyślałem… panie Van Winkle, przyznaj, spałeś jak zabity… że dokonam paru ulepszeń „Białego wieloryba” i przestawię go w bardziej bezpieczne miejsce, zanim znowu nadejdzie szkwał. Jak rzekłem, Van Winkle, to wstyd, co się stało z Bractwem Technologów. I z Tech. Nie mam pojęcia, co teraz pocznę. Stało się coś złego, Mansfieldzie? – Nie – odrzekł Marcus nieco za szybko. – Wiem – ciągnął dalej Hammie, wycierając ręcznikiem szyję i włosy – cały tydzień myślisz o tej biednej dziewczynie, pannie Turner. Marcus skinął głową. – Ktoś to pomści – podjął dalej z roztargnieniem. – Pamiętasz, co on powiedział? – Kto? – Ten mężczyzna. Jakże on się nazywał? Joseph Cheshire. Mężczyzna, który zaczepił nas przed Instytutem. „Jestem aniołem zemsty. Mój język to miecz płonący”. Gadał, jakby wygłaszał biblijne kazanie. Czy wiesz, że jako dziecko co niedziela chodziłem do kościoła? Nawet gdy byłem najbardziej słabowity? – Tak, Hammie. Nazywał się Joseph Cheshire.

50 UMYSŁ Kiedy dotarł do hotelu Whitney, miał już plan. – Muszę wysłać telegram – powiedział. Operator telegrafu przygotował formularz. – W ostatnich dniach mieliśmy przerwy w łączności, młodzieńcze. To może potrwać dłużej niż zwykle. – Z powodu sztormu? Mężczyzna zbył pytanie Marcusa obojętnym mrugnięciem oczu i wrócił do książki, którą czytał. – To ważna sprawa – przerwał mu Marcus. – Będę wdzięczny, jeśli prześle pan wiadomość najszybciej, jak to możliwe. Będę czekał w hotelu na odpowiedź. Znajdzie mnie pan, kiedy wiadomość nadejdzie? – Mieszka pan w hotelu, młody człowieku? – Operator spojrzał na niego, mrużąc oczy. – Nie, proszę pana. – Nie mieszkał tam i nie miał pieniędzy na pokój. – Nadał pan telegram o dwudziestej pierwszej! Zamierza pan czekać na odpowiedź całą noc? – Jeśli będzie trzeba. – Przecież nie jest pan gościem. – Ale jestem klientem biura telegraficznego hotelu, prawda? – Wydawało się, że ten fakt nie podlega dyskusji. Choć nie był to jeszcze szczyt sezonu letniego, w hotelu przebywało wiele rodzin pragnących uciec gdzieś daleko, fizycznie i psychicznie, zapomnieć o wydarzeniach, które w ostatnim czasie dotknęły Boston. Marcus znalazł krzesło w holu i przez resztę nocy to siedział niespokojnie, to nerwowo krążył po holu, ku konsternacji pracowników hotelu. Uprzejma pokojowa przyniosła mu kawę i pled, a on uciął sobie niespokojną drzemkę.

Rano obudziły go delikatne oczy i znajoma twarz, która się nad nim pochylała. – Edwin! – Marcus! Co cię tu sprowadza? – Edwin radośnie ujął jego dłoń. – Kumpluję się z Hammiem – odpowiedział, wskazując niejasno w stronę domu Hammondów. – A ty co tu robisz? – Moja rodzina zatrzymuje się w tym hotelu, kiedy na jakiś czas wyjeżdża z Bostonu. Czy wiesz, że ten poeta, Longfellow, miał dom niedaleko stąd? Nahant to mała skała. Ludzie tu plotkują, ale zawsze jest co robić. Ponieważ nie muszę się uczyć do końcowych egzaminów… – przerwał zbolały, ale po chwili się pozbierał – po tym, co wydarzyło się z Blaikiem… – Nie kończ zdania – powiedział Marcus. – Rozumiem. – Nie, niczego nie rozumiesz, Marcusie! Kiedy powstrzymali Boba przed wszczęciem bójki, Blaikie odciągnął mnie na bok. Powiedział, że jeśli nie wrócę do Harvardu, połączy ciebie i Boba z ostatnimi katastrofami i doprowadzi do aresztowania! – Łże! – Tak, ale Agassiz chętnie daje mu posłuch w przeciwieństwie do nas – odparł Edwin. – Nie miałem wyboru. – Pojechałeś z nim do Harvardu? – Jechałem z nim dorożką. Przyznaję, przez chwilę poczułem ogromną ulgę, Marcusie. Ulgę, że nie będę musiał więcej walczyć o to, by ludzie uwierzyli we mnie i mój college. Że ponownie będę studentem Harvardu z całym prestiżem, który się z tym wiąże. Pomyślałem też, jaką przyjemność zrobiłbym ojcu. Ale wszystko to trwało ledwie minutę. Poczułem tak wielką odrazę do siebie i Blaikiego, że nie mogłem wymówić ani słowa. Później Blaikie zaczął o ciebie wypytywać. Jaki masz temperament, usposobienie i tak dalej, jakbyś przed chwilą spadł z nieba. Wtedy zrozumiałem, że on się ciebie boi, Marcusie. Że za bardzo się boi, aby spełnić swoje groźby wobec ciebie i Boba. Powiedziałem woźnicy, żeby mnie wysadził, i wróciłem pieszo do domu. Choć Bob w pierwszej chwili nie chciał ze mną gadać, w końcu zatrzymałem go na ulicy i wielkodusznie mi przebaczył.

– Rodzice słyszeli, co się wydarzyło w Instytucie. Że odrzuciłem szansę powrotu do Harvardu. Naturalnie sądzą, że przeżyłem atak nerwowy – ciągnął dalej z uśmiechem. – Mają nadzieję, że tutejsze wody wpłyną korzystnie na moje zdrowie. Chodźmy, pogadamy po drodze. – Dokąd, Edwinie? – Zjeść śniadanie na placu. Przyłącz się do nas. Moja rodzina to nudziarze, ale placki z ziarnem są świetne. – Nie będą mieli nic przeciwko temu, jeśli opuścisz śniadanie? Z niewiadomych przyczyn Edwin przybrał smutną minę. – Chyba nie. Czy to bardzo ważne, Marcusie? – Jeśli wyjdę, istnieje ryzyko, że ktoś mnie zobaczy. Muszę z tobą niezwłocznie pomówić. – Coś się stało, prawda? Musisz mi powiedzieć! – Powiem, ale nie chcę, żeby twoja rodzina stała się zbyt podejrzliwa, przyjacielu. Zjedz z nimi śniadanie, ale się pospiesz. Piętnaście minut później spotkali się ponownie i odbyli rozmowę w hotelowej bibliotece, za zamkniętymi drzwiami. – Przygotuj się na niespodziankę, Edwinie. Hammie jest znacznie bardziej pomysłowy, niż sądziliśmy. Stał się kimś w rodzaju technologicznego wampira. Zbudował nawet łódź podwodną. Chociaż nie działa, robi cholernie mocne wrażenie. Skonstruował ją w wolnym czasie. Zawsze się nudził w Tech. Myślę, że faktycznie tak było. Ma ciągłą potrzebę wynajdowania nowych sposobów zajęcia umysłu. Edwin zaczął się wiercić, zaniepokojony wyraźnym podziwem, z jakim Marcus mówił o inteligencji Hammiego, ale nie oponował. – Kiedy byliśmy na drugim roku, spotkałem go w operze. Oglądał przedstawienie, a jednocześnie robił notatki i odrabiał zadania domowe. Później, gdy Bob zaciągnął mnie do swojego ulubionego lupanarku, ujrzałem go z młodą dziewczyną w rozpiętej sukni. W ręce trzymał jakąś naukową książkę. Wiedziałem, że niezależnie od tego, jak dużo będę pracował, ile godzin będę się uczył, nie zdołam prześcignąć człowieka, który zajmuje się

trójwymiarową geometrią analityczną między kolejnymi aktami Fra Diavolo lub rozrywkami wymagającymi większego fizycznego zaangażowania. Co dokładnie odkryłeś? – Pamiętasz Josepha Cheshire’a? – Tak. – Kiedy Cheshire przyszedł do Instytutu, był ze mną Hammie. Oprócz Runkle’a tylko on słyszał jego groźby skierowane pod adresem naszej grupy. – Ale nie wiedział, co znaczą jego słowa. Nie wiedział, co to za jeden. – Wtedy pewnie nie, ale ostatniej nocy, kiedy byłem w jego domu, Hammie wymienił jego nazwisko. – Kogo? – Cheshire’a. Cheshire nigdy nie powiedział nam, jak się nazywa. – Hammie mógł przeczytać o nim w gazecie, po jego śmierci. Tak jak ty. Marcus musiał przyznać mu rację. – Tak, ale nie sądzę, żeby tak było, Edwinie. Hammie był w prywatnym gabinecie Runkle’a przede mną… a Runkle, „wujek Johnny”, jak go nazywa… wyjawił mu, że słyszał słowa Cheshire’a. Wszystko wydarzyło się tego samego dnia, gdy wybuchła bomba ukryta w szufladzie Runkle’a, omal nie obrywając nam głowy. – Chyba nie sądzisz, że Hammie… – Edwin przerwał w pół zdania i pokręcił głową. – Dlaczego? – Żeby Cheshire go nie zdemaskował. Na strychu domu Hammondów znalazłem jego notatki z Tech – wiele kartek z notatkami i wzorami chemicznymi wyjaśniającymi, jak doprowadzono do wszystkich trzech katastrof. Edwinie, on ma na strychu taką samą skrzynię jak ta, którą znaleźliśmy na dnie zatoki, z kawałkami żelaza i przewodami elektromagnetycznymi! Później w szopie natrafiłem na jego parowego człowieka. Pamiętasz? Hammie wpadł na pomysł zbudowania maszyny o ludzkim kształcie, żeby wykonywała ciężkie prace. Edwin słuchał jego słów z otwartymi ustami. – Tak, pamiętam. Jaki to ma związek z naszą sprawą?

– Fragmenty jego poszycia zostały zrobione ze skafandrów, które wykonaliśmy dla potrzeb naszej nurkowej ekspedycji. To on je zabrał! – Nie! Marcus skinął głową i ciągnął dalej. – Rozmyślałem o tym całą noc. Na burcie jego jachtu, „Gracji”, widnieją takie same zadrapania, jakie pozostawiłaby spuszczana do wody skrzynia z ciężkim ładunkiem – na przykład z żelazem – której nie można było opuścić nawet przy pomocy mocnego bosaka. Edwinie… – Słucham? Marcus sprawiał wrażenie skrępowanego. – Myliłem się co do was… wtedy, w laboratorium… kiedy mówiłem o Bractwie Technologów. Wybacz, że cię porzuciłem… – Czasami trzeba popuścić ludziom wodze, zanim od ciebie uciekną. Do drzwi zapukał operator telegrafu. Po zaproszeniu do środka wręczył wiadomość Marcusowi i skłonił się Edwinowi, który był pełnoprawnym gościem hotelu. – Co to takiego, Marcusie? – spytał Edwin, obserwując, jak przyjaciel otwiera wiadomość, a następnie zamyka oczy z ponurym wyrazem twarzy. – To on. Nie ma wątpliwości. To Hammie – powiedział, choć potworność słów przenikał ton zdumienia. – Naszym eksperymentatorem jest Hammie. – Co masz na myśli? Co tam napisano? Marcus wyjaśnił Edwinowi, że po odejściu zostawił Hammiemu krótki liścik wyjaśniający, że wraca do Bostonu. Musiał wysłać wiadomość telegraficzną do Daniela Frencha, studenta pierwszego roku Tech, którym się opiekował. Poprosił Frencha, żeby sprawdził, do kogo należały prywatne laboratoria w zawalonej kamienicy. – Przecież próbowaliśmy to ustalić – zdziwił się Edwin. – Nie. Próbowaliśmy… bez większego powodzenia… ustalić nazwisko najemcy, sądząc, że ważne jest to, kto wynajmował laboratorium. Poprosiłem pana Frencha, żeby sprawdził w księgach miejskich, do kogo należy sam budynek. Hammie wiedział dokładnie, które laboratoria są puste i kiedy, bo

ów dom, jak parę innych nieruchomości w okolicy, należał do Hammond Corporation. Edwin spoglądał na wiadomość, jakby zastanawiał się nad wszystkim, co do tej pory usłyszał. – Dlaczego? – Możemy się tylko domyślać. Pewnie czuł się wyobcowany wśród studentów, doprowadzony do szaleństwa zadaniami domowymi, karcony przez ojca i zastąpiony przez zwykłego robotnika… mojego przyjaciela, Franka… w czasie wojny, kiedy, jak sądził, mógł dowieść swojej wartości i odwagi. Czemu miałby to zrobić? Żeby udowodnić, że stać go na więcej, niż ktokolwiek sądzi. Aby dowieść całemu Bostonowi i światu, a szczególnie ojcu, że wiedza to potęga i że ma jej więcej, niż ktokolwiek sobie wyobrażał… że ma moc wywołać burzę w szklance wody. – Jeśli masz rację, Marcusie, co zrobimy? Co mamy czynić? – Jeśli to on skrzywdził Agnes, niechaj niebiosa chronią przede mną Chauncy’ego Hammonda Juniora.

Księga piąta FIZYKA EKSPERYMENTALNA

51 POCZUCIE SOLIDARNOŚCI W parny ranek gmach Tech przypominał rozpadające się stare zamczysko, a dzielnica Back Bay wyludnioną, spieczoną słońcem wyspę pozbawioną życia. Przynajmniej w jego oczach. Bob przysiadł na granitowych stopniach, gdzie jeszcze dwa tygodnie temu gromady studentów jadły południowy posiłek, śmiały się i plotkowały. Z całych sił próbował przywołać radosne obrazy, ale te wydawały się dziwnie dalekie. – Zagramy w piłkę? Dobra, chłopaki! – zawołał, żonglując piłką, którą znalazł porzuconą na terenie college’u. – Hurra! Trzykrotne hurra na cześć Tech! – krzyknął i z całej siły kopnął futbolówkę. W oddali do zatoczki wpływała błotnista fala przypływu. Nieopodal zauważył starego kataryniarza, który grywał pod ich oknami, a jego mała małpka wspinała się, żeby zbierać pieniądze rzucone przez studentów. – Hej, Maurice! – krzyknął. – Zagraj parę starych melodii! – Kataryniarz chwycił małpę i oddalił się pospiesznie w drugą stronę. – To mi lojalność! – rzekł do siebie. – Co ty na to, Baconie? A ty, Newtonie? Przestań kreślić znaki na piasku, pogański Archimedesie, i połącz siły ze starym panem Franklinem, aby rozwiązać nasz mały problem! – Przywołane imiona zostały wyryte na wystającym kamieniu ponad granitowym fryzem, który opierał się na wielkich korynckich kolumnach umieszczonych na fasadzie budynku. Odnalazł własne imię – małe inicjały wyryte na ceglanym fundamencie piwnicy, kiedy wznoszono gmach college’u. Pierwszy rok w Tech był dla niego czasem trwogi, przystosowania i entuzjazmu. Drugi i trzeci – wygody i poczucia spełnienia, jakby był tu od wieków i na wieki miał pozostać. Na ostatnim roku od samego początku miał poczucie, że stanie się coś wielkiego, czego nie będzie mógł w pełni pojąć. Mało nie zaczął krzyczeć: „Co mam teraz z tym wszystkim zrobić?!”. – Zawsze miałam nadzieję, że zasadzą więcej krzewów i drzew przed gmachem. Teraz nikt tego nie powstrzyma. Odwrócił się na dźwięk jej głosu.

– Profesor Swallow! Ellen wolno wchodziła po schodach. Miała na sobie znajomą długą czarną suknię i prosty czarny czepek, który musiał przeszkadzać w słońcu, choć tego nie okazywała. – Co tu robisz, pani profesor? – To samo co ty. – Wspominam – rzekł Bob, kiwając głową w zamyśleniu. Ellen usiadła na drugim końcu jego stopnia, co jakimś sposobem sprawiło, że nagle wszystko wydało się lepsze, jakby dawne miejsce zgromadzeń zostało ponownie zaludnione przez znajomych kumpli, choć Ellen naprawdę nie była „kumplem”. – Czy wiesz, gdzie jest siłownia na Eliot Street, profesor Swallow? Pełno tam pionowych i poziomych belek, kijów i ciężarków na ścianach. Whitney Conant przesiadywał w siłowni cały czas. Oczywiście przekonałem Mansfielda i Eddy’ego, żeby przyszli. Conny eksperymentował wówczas z fotografią, więc zrobił zdjęcie Mansfielda, Eddy’ego i mnie, tworzących coś na kształt ludzkiej piramidy. Opierałem dłonie na ich plecach, moje nogi sterczały w powietrzu! Staliśmy nieruchomo, pani profesor! Całe jedenaście sekund! Wyobrażasz sobie krnąbrnego starego Mansfielda w tej roli? Takie sceny zapadają w pamięć. Zamierzam oddać się ćwiczeniom. Może ponownie spróbuję szermierki. Znalazłszy odpowiedni patyk jako namiastkę floretu, krzyknął „Zasłona!”, unosząc broń w górę tak, by czubek znalazł się na wysokości brody. Ellen nie traciła czasu, podniosła kij i przyjęła idealną postawę naprzeciw niego. – Znasz się na szermierce? – Uczyłam się wielu umiejętności zarezerwowanych dla mężczyzn. – Chcesz spróbować? – spytał życzliwie Bob. – Natarcie! – krzyknęła. Wykonali kilka parad i zasłon, wykrzykując słowa komend. – Wiesz, gdzie on jest? – spytała w samym środku starcia. – Kto? – Bob dźgnął kijem, a ona cofnęła się o krok.

– Pan Mansfield – odrzekła cicho. Bob opuścił swój fałszywy floret. – Nie wiem. Przypuszczam, że puściły nam nerwy po tym, co się stało. – Wydawał się przybity. – Zostawił wiadomość u pani Page i zabrał swoje rzeczy. Pewnie wyjechał z miasta. Powiadają, że w celu poznania mężczyzny trzeba z nim spędzić lato i zimę. To dla mnie ciężka kara. Czułem do niego sympatię od pierwszej chwili, choć muszę przyznać, że zawsze towarzyszyło mi uczucie wstydu. – Dlaczego? – Uznasz mnie za tchórza – odpowiedział z zaskakującą nieśmiałością. – Przyrzekam, że tego nie zrobię, Robercie. Spodobał mu się sposób, w jaki wypowiedziała jego imię. Był jej za to coś winien, więc usiadł i zaczął opowieść: – Widzisz, Marcus Mansfield służył w wojskach Unii. Ja nie byłem na wojnie. Nie zostałem wybrany podczas poboru i nie zgłosiłem się na ochotnika. Tylko jeden z naszej piątki poszedł na wojnę. Mały Harry był za młody. Najstarszy i następny brat zapłacili zmiennikom, którzy poszli zamiast nich, a ja czekałem. Czekałem i czekałem. Pragnąłem walczyć bardziej od czegokolwiek innego! – Czemu się nie zgłosiłeś? – Powiem ci prawdę. Bałem się. Gdy widziałem siebie w mundurze, zawsze myślałem: a jeśli kolega z oddziału znajdzie się w niebezpieczeństwie i go zawiodę? Byłem zbyt wielkim tchórzem, żeby zaryzykować. Nie byłem gotowy. – To, że się nie zgłosiłeś, nie czyni cię tchórzem. – Nie? A kim? – Człowiekiem cierpliwym. Zaśmiał się. – Cierpliwie czekałem, aż Lee skapituluje. W tym czasie Mansfield gnił w jenieckim obozie. W tym cichym gościu coś jest. Inni więźniowie wybrali go na swojego „komendanta policji”, uczynili odpowiedzialnym za bronienie

słabych i karanie nikczemnych. Dałbym wszystko, żeby znaleźć się wówczas u jego boku. Mogę to sobie tylko wyobrazić… cóż, zawsze miałem poczucie, że jestem mu coś winien. Opowiedział mi o tym tylko raz, kiedy za dużo wypił. Czy wiesz, że w sobotę są pierwsze obchody Dnia Odznaczenia? Od tej pory będą go obchodzić co roku. Trzydziestego maja, dla uczczenia żołnierzy. Będą defilady, koncerty, zabawy, świąteczne obchody. Będą składać wieńce na cmentarzach, na grobach poległych. Poprosiłem Mansfielda, żeby ze mną poszedł. – Szkoda, że odszedł. Może nie pasuje do Bostonu, choć osobiście uważam go za typowego mieszkańca Nowej Anglii. – Tak myślisz? – Tak. Nigdy wcześniej nie zdawałam sobie sprawy, ile jest warte urodzenie w Nowej Anglii. Teraz jestem rada, że spotkał mnie taki los. Czułam to wyraźnie w ciągu ostatnich dni. Kochana stara Nowa Anglia z całą swoją surowością i bezkompromisowymi opiniami: ojczyzna wszystkiego, co dobre i szlachetne. Także pana Mansfielda. Bob zatopił brodę w dłoniach. – Jestem ciekaw, czy w Bostonie pozostał ktoś jeszcze. Co bez niego zrobię? – Chętnie z tobą pójdę. – Na obchody Dnia Odznaczenia? – Tak. – Naprawdę? – spytał, a jego twarz pojaśniała. – Pozwolisz, że będę ci towarzyszył? – Pod warunkiem, że nie będziesz mnie nazywał profesorem i encyklopedią. – Nie, mówiłem „Ellepedia”. Widzisz, „panna Swallow” brzmi zbyt oficjalnie, zbyt przerażająco. – Miałam nadzieję, że w Tech będę równo traktowana – westchnęła smutno. – Jeśli mam ci mówić „Robert”, ty musisz nazywać mnie „Nellie”. Oczywiście jeśli nikogo nie będzie w pobliżu. W przeciwnym razie wystarczy „panna Swallow” i „pan Richards”. – Zgoda.

Kiedy Ellen odeszła, Bob nie wrócił do swojego cichego mieszkania, w którym po odejściu Marcusa wiało pustką. Skończył w piwiarni Mały Dublin i dowlókł się do domu w środku nocy, całkiem „nawalony”, jak powiadają chłopcy z college’u. W tym stanie nie zauważył nieobecności Marcusa, nie pomyślał o twarzach umierających i rannych na ulicach Bostonu ani o tym, że za miesiąc ukończy studia pierwszy rocznik absolwentów Tech, rocznik tysiąc osiemset sześćdziesiąty ósmy. Mimo potwornego zmęczenia nie mógł zasnąć. – Zrobię to, Mansfieldzie – powiedział, nie wiedząc do końca, co ma na myśli. – Obiecuję. Ellen też nie miała ochoty wracać do swojego pokoju w pensjonacie pani Blodgett. Poszła do publicznej biblioteki i napisała kilka listów do prywatnych laboratoriów chemicznych, prosząc, żeby wzięto ją pod uwagę, jeśli pojawi się możliwość pracy. Następnie rozniosła listy po mieście. Nie miała pojęcia, czy wzmianka o Instytucie pomoże, czy też stanie się jej szkarłatną literą. W końcu jakie to miało znaczenie? Wiedziała, że nikt nie zaproponuje jej pracy, kiedy ujrzy nazwisko kobiety u dołu strony. Dużo myślała o swojej nauce w Instytucie, którego wybór był dziełem chłodnego, trzeźwego namysłu, i była bardzo zadowolona z owoców tej decyzji. Pomyślała, jak szlachetnie wyglądał Robert Richards pełniący straż na stopniach gmachu Instytutu. Strażnik przegranej sprawy. Kiedy wyruszyła do pensjonatu, zapadły ciemności, a ulice przerażonego miasta stały się dziwnie opuszczone. Spiesząc do domu, odniosła wrażenie, że słyszy samotne kroki. Wyczuła niebezpieczeństwo. Wyciągnęła z kieszeni płaszcza rewolwer z perłową rękojeścią i odwróciła się na pięcie, trzymając go w drżącej ręce. W tej samej chwili przypomniała sobie, że nie powiedziała Bobowi o rewolwerze, kiedy ją zapytał na dachu pensji, nie chcąc, by pomyślał, że lęka się mieszkać w Bostonie. Cofając się, uniosła rewolwer i wykrzyknęła: – Ostrzegam, że strzelę, proszę pana! Strzelę, jeśli będę musiała! – Ale nikogo tam nie było. Gdy dotarła do domu, jej wargi drżały. Rzuciła się na łóżko, szlochając. Była wdzięczna, że nie ma z nią matki, że nie widzi, iż zachowuje się jak głupia uczennica, a nie kobieta gotowa stawić czoła próbom życia. Kot zwinął się za głową Ellen i objął jej włosy pazurkami jak koroną.

*** Niewielki rząd wiązów tylko nieznacznie łagodził surowy wygląd okolicy. Nie był to piękny cmentarz przypominający ogrody na górze Auburn, nad rzeką w Cambridge. Było to raczej miejsce grzebania zmarłych, chłodne i zapomniane. Zamknięta brama z granitu i żelaza podpowiadała przechodniom, że ich wizyta nie będzie milej widziana przez zmarłych od obchodu stróżów. Szczególnie o tak późnej porze. Niechętny gość podniósł lampę, omiatając światłem równe kamienie nagrobne wykonane z lichego piaskowca lub popękanego marmuru. Stary, nawiedzony klimat cmentarza powodował, że unikali go włóczędzy… miejmy nadzieję z wyjątkiem tego, którego szukał. Zmylił krok na zarośniętej trawą ścieżce, potknął się i niemal runął na nagrobek. Do licha z piwem, do licha z brakiem snu! Hałas sprawił, że obok niego przemknęła w mroku jakaś postać. Odzyskawszy równowagę, Bob oświetlił porośnięty mchem grób, za którym schował się uciekinier. – Zaczekaj! Nie bój się! – szepnął Bob. Postać przemknęła ponownie, tym razem na czworakach, uciekając za linią postrzępionych grobów, które wiodły do cmentarnej kaplicy. Bob ruszył za nią, ale postać była mniejsza i szybsza niż on. – Powiedziałem, żebyś zaczekał! Do licha, jestem przyjacielem! Theophilu! Uciekający stanął przy kolejnym grobie. – Coś za jeden? – doleciał go przerażony młody głos. – On cię tu przysłał? – Nie – odrzekł Bob. – Nikt mnie nie przysłał. – Jak w takim razie mnie znalazłeś? Bob nie potrafił stwierdzić, który z grobów do niego przemawiał. Zachowywał dystans, aby nie spłoszyć chłopaka i nie skłonić go ponownie do ucieczki. – Szukałem cię całą noc. Nie ja jeden. W niektórych kramach nieopodal powiadają, że od kilku dni podkradasz mięso i owoce. – Przyszedłeś mnie aresztować? – Kolejny szelest, jakby mały szykował się

do ucieczki. – Na Boga, nie! Tylko nie kradnij, jeśli nie chcesz, aby cię złapali. Jeden z kramarzy wypytywał o ciebie. Słyszał, że szwendasz się po okolicy, nocujesz na cmentarzu. Sprawdziłem na Copp Hill i Granary, ale cię nie znalazłem, więc przyszedłem tutaj. Przyniosłem coś do zjedzenia. – Obejdzie się! – Bob usłyszał, że chłopak wciąga zapach nosem. – To mięso? – Tak, wieprzowina. Dobrze podrumieniona, duszona w sosie. Theo wystawił głowę zza rozpadającej się kostnicy, pełne trzy metry od miejsca, w którym stał Bob. Richards był zdumiony, jak zręcznie chłopak mu czmychnął. – Od dawna tu sypiasz? – Nie wiem. Od paru tygodni. – Tygodni?! Boże – westchnął Bob. – Tę noc spędzisz w domu. – Nie pójdę! Nie z takim jak ty! Nie pójdę, jeśli on cię tu przysłał! – Już powiedziałem – zaczął Bob, powoli tracąc cierpliwość. – Pamiętam cię! – Zuch chłopak. Racja… odbyliśmy miłą pogawędkę na State Street. – Nazwałeś mnie nicponiem. – Nie sądziłem, że akurat to zapamiętasz. – Pamiętam twojego kolegę. Tego z wąsami. Był bardzo miły. Gdzie on jest? Bob skrzywił się na myśl o Marcusie i tylko pokręcił głową. – Nic ci nie grozi, Theophilu. Masz gdzie się podziać? – A jeśli nie? – wymamrotał chłopak, zbliżając się ostrożnie. Bob przyjrzał się uciekinierowi w świetle lampy. Skóra chłopaka była blada i brudna. Miał przetłuszczone włosy i był częściowo okryty postrzępionym ubraniem poczerniałym od brudu. Dłonie wetknął głęboko w kieszenie. – Dobry Boże! Nie masz rodziców, którzy by się tobą zajęli? – A mam, panie! Mam też czterech braci i trzy siostry. Jeśli nie przyniosę zarobku, ojciec wytłumaczy mi co i jak kijem. Pomyślałem sobie, że ten

cmentarz to mój zamek, a każdy z nagrobnych kamieni to rycerz stający w mojej obronie. – Co tam chowasz w kieszeniach? Pokaż! Wyjmij ręce! – Nie ma mowy! – Dlaczego? Nie będziesz mógł zjeść, jeśli nie wyjmiesz rąk. Daj spokój, pokaż obie ręce! Chłopak sapnął i wolno wyciągnął dłonie. Ręka, która ucierpiała podczas katastrofy, dygotała. – Nie dotykaj moich rąk, słyszałeś? – Powiedz, dlaczego uciekałeś? Czemu się tu chowasz? – On mi kazał! Powiedział, że jeśli tego nie zrobię… – Theo wykonał dłonią gest cięcia. – Masz na myśli tego maklera, Josepha Cheshire’a? – To łotr! – odparł z pasją Theo. – Dopadł mnie w alejce i zagroził, że obetnie palce zdrowej ręki! Zrobi to, przysięgam! Musiałem stracić przytomność, bo gdy się obudziłem, leżałem w jego powozie, owinięty pledem. Powiedział mi, że tylko tchórzliwi chłopcy mdleją i że nie będzie marnować czasu na tchórza. Kazał mi pozostać na tym cmentarzu, abym patrzył na groby i pamiętał, co się stanie, jeśli ponownie będę paplał! Rzekł, że mnie tu pochowa, jeśli puszczę parę z ust lub będę próbował czmychnąć. – To pierwszy cmentarz założony w Bostonie – powiedział Bob. – Dawno nikogo tu nie chowano. Wyobraź sobie, Theo, mój mały przyjacielu, że osadnicy uznali, iż pierwszą rzeczą, którą muszą zbudować w Bostonie, jest miejsce pochówku. Cóż, ten łotr nie będzie cię więcej nękał. – Naprawdę? – spytał nieśmiało Theo. – Obiecuję. – Mam na imię Theophil! Bob przykucnął i usiadł na skraju starej nagrobnej płyty, na której wyryto dużą czaszkę. – Wracając do naszej ostatniej rozmowy… – rzekł z ponurą miną. – Wiem,

że jestem ci winien przeprosiny. Starałeś się nam pomóc i byłeś bardzo obolały, a ja myślałem tylko o sobie, nie zwracałem się do ciebie z takim szacunkiem, na jaki zasługujesz. Do licha, Mansfieldzie, można zrobić coś więcej, nawet o tak zakazanej porze! Chłopak spojrzał na niego wielkimi szklistymi oczami, opierając dłonie na biodrach. – Powiedz, Theo – rzekł Bob, walcząc z kolejną falą zmęczenia i żalu – powiedz, jak twoja ręka? Mam na myśli obrażenia. Theo wzruszył ramionami. – Pewnie nigdy nie wydobrzeje. Nigdy nie będę taki jak kiedyś. – Stawiam najlepszą apaszkę, że będzie inaczej. Uważaj! Rzucił w powietrze papierową torbę. Theo wykonał kilka kroków wstecz i przycisnął ją do piersi, wsadzając do środka pół głowy, żeby wyrwać pierwszy kęs mięsa. – Widzisz! – zawołał ze śmiechem Bob. – Odbiło ci?! – krzyknął Theo, wypluwając kawałek wieprzowiny. – To miał być żart, panie? – Złapałeś torbę prawą ręką, Theo! – Gadanie! – mruknął mały, ale zdziwił się, gdy to zrozumiał, a jego twarz poczerwieniała z dumy. – Tydzień temu nie zdołałbym tego uczynić. – Chodź, będziesz jadł po drodze. To też jestem ci winien. – Owinął grubą apaszkę ze złotymi nitkami wokół szyi Theo. – Dokąd? – Przenocujesz u mnie, a rano przekonam jakiegoś wuja lub kuzyna, że potrzebuje w swoim biurze takiego sprytnego terminatora jak ty. – Jesteś pewien? – spytał Theo, uradowany tym pomysłem. – Jak amen w pacierzu.

52 W KIERACIE Marcus poczekał, aż Edwin będzie mógł opuścić rodzinę bez zwracania na siebie zbytniej uwagi. Nie chciał stawać do samotnej konfrontacji z Hammiem bez sprzymierzeńca u swego boku. Kto wie, jak zareaguje Hammond, gdy zostanie oskarżony? A nawet jeśli się przyzna, Marcus będzie potrzebować świadka. Nie żeby oczekiwał, iż Hammie ułatwi mu zadanie. Wyruszyli z ponurą misją, podążając malowniczym nabrzeżem prowadzącym z hotelu do domu Hammondów. Nagle Marcus zamarł w pół kroku. Nad wodą stała charakterystyczna postać profesora Louisa Agassiza. Rozpoznał go po pięknie sklepionej głowie i szerokim tułowiu. Profesor wydawał się czekać w tym miejscu jakiś czas. – Cofnij się wolno, Edwinie – szepnął Marcus. – Pójdziemy inną drogą. – Spójrz, Marcusie! Profesor Harvardu wykonał szybki krok, wstępując do sadzawki między skałami, pochylając się i wodząc małą siatką, a następnie unosząc ją wraz z delikatną rybką. Nawet z tej odległości spostrzegli, że jego twarz pojaśniała z radości. – On nie wie, kim jesteśmy, Marcusie – powiedział Edwin. – Pewnie nie pamięta, że byłem jednym ze studentów, których marynował w swoich słojach. Agassiz od lat ma tu dom. Przyjeżdża z rodziną, żeby badać morską faunę i tak dalej. Mimo dramatycznej sytuacji Marcus był zdumiony radością Agassiza, który znalazł to, czego szukał, w zmiennym przypływie natury. Miał wrażenie, że od wieków nie widział nikogo tak doskonale szczęśliwego. Kiedy stali, obserwując profesora Harvardu, coś zielonego prześlizgnęło się po bucie Marcusa. – To jeden z pupilków Hammiego – powiedział z zaniepokojeniem Marcus, podnosząc gada z ziemi. – Nazwał ich Gawainem i Bartlebym, o ile pamiętam.

– Co z tego? – Hammie musiał je wypuścić, Edwinie – powiedział Marcus. – Wytresował je i nadał imiona, a teraz wypuścił? Przyśpieszył kroku, a Edwin ruszył za nim, żeby nie zostać w tyle. – Hej, chłopcy! Cóż to za węża tam macie?! – zawołał Agassiz. Chciał za nimi pójść, wykrzykując pytania, ale po chwili wrócił do własnych zajęć. – Mam nadzieję, że jesteś tego pewien. Musimy być pewni, zanim podejmiemy kroki – powiedział Marcusowi Edwin. – Hammie będzie miał okazję przedstawić swoją wersję i odpowiedzieć na pytania. Chyba w to nie wątpisz? – Nie. Nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej, ale musimy być stuprocentowo pewni. Jeśli udowodnimy, że jeden ze studentów Instytutu Technologii jest odpowiedzialny ze te wszystkie potworności, za bezsensowną śmierć i rany, za wypaczenie naukowej wiedzy, nie będzie nadziei dla naszego college’u! Instytut zostanie rozwiązany, nigdy więcej nie pozwolą na stworzenie takiej uczelni. – Instytut już przepadł – odparł Marcus. – Lepiej, żeby uczelnia zniknęła, zamiast patrzyć, jak ginie po kawałku. Kiedy dotarli do domu, drzwi się otworzyły i na progu stanął policjant, marszcząc brwi na ich widok. – Czego chcecie? – zapytał. – Ci młodzieńcy przyszli pewnie mi pomóc – odrzekł Chauncy Hammond Senior, ukazując się zza jego pleców. – Jak pan sobie życzy, panie Hammond – odparł funkcjonariusz, wchodząc do środka. – Witam, panie Mansfield i panie… – Hammond zwrócił się pytająco do Edwina. – To Edwin Hoyt, proszę pana – przedstawił kolegę Marcus. – Oczywiście, widziałem pana przed ostatnimi wypadkami, w Instytucie i tutaj. Myślę, że poznałem pańskiego ojca, prowadząc interesy. To pan jest odwiecznym rywalem Juniora o tytuł najlepszego studenta roku, prawda?

Muszę z panami pomówić o czymś niezmiernie ważnym. Marcus i Edwin weszli za przemysłowcem do wnętrza domu. Wszędzie kręcili się poruszeni słudzy, ale nie zauważyli ani śladu Hammiego. Odmówiwszy papierosa i brandy, zajęli miejsca w bogato urządzonym gabinecie Hammonda, który zmusił ich, by wypili filiżankę kawy z połyskującego srebrnego dzbanka. Hammond westchnął ciężko i zaczął: – Panie Mansfield, panie Hoyt. Jestem rad, że panowie przyszli. Potrzebuję waszej pomocy bardziej niż czegokolwiek na świecie. – Co się stało, panie Hammond? – spytał Marcus, choć już wiedział. – Co tu robi policja? – Junior zniknął. – Hammond Senior jeszcze nigdy nie był tak podobny do Hammiego. Jego rysy twarzy wydawały się bardziej proste i regularne, ale zmartwione kawowe oczy i skóra pokryta kurzem mogły należeć do jego syna. – Może poszedł do wsi? – zasugerował Marcus. – Zabrał wszystko. Ubrania, ulubione książki i szkolne notatki. Wypuścił nawet węże. Marcus spojrzał w ziemię i zaklął milcząco. Czekał zbyt długo, wysłał zbyt wiele sygnałów ostrzegawczych tak inteligentnemu człowiekowi jak Hammie. Ich kolega z roku domyślił się, że go zdemaskowali. – To wrażliwy chłopak. Czasami byłem wobec niego zbyt surowy – ciągnął dalej Hammond. – Nigdy nie chciałem, że zepsuło go wygodne życie. Jest niezwykle inteligentny, ale odznacza się kruchą konstrukcją fizyczną. – Może nie tak kruchą, jak się nam wszystkim zdawało – odparł zagadkowo Marcus. – Czy rozmawiał z panem o swojej matce? – spytał przedsiębiorca. – O pani Hammond? – Nie, nie, panie Hoyt… moja obecna żona i ja wzięliśmy ślub zaledwie pięć i pół roku temu. Matka Juniora umarła, kiedy miał ledwie trzynaście lat. Kiedy był chłopcem i skłamał lub popełnił inny drobny grzech, zamykała go w szafie. Pewnego dnia, takiego jak dziś, szukaliśmy go wszędzie,

przewróciliśmy dom i stajnie do góry nogami, ale po nim ani śladu. W końcu, gdy siedzieliśmy zrozpaczeni i oszalali, zastanawiając się, co dalej robić, usłyszeliśmy szlochanie dochodzące z szafy! Oczywiście sprawdziliśmy szafę, ale głęboko się zagrzebał. Zatrzasnął się w środku, aby ukarać się za to, że powiedział coś brzydkiego. Oświadczył matce, iż teraz wszystko jest w porządku, bo wymierzył sobie sprawiedliwą karę. Chociaż surowo go traktowała, kiedy umarła, stracił nawet to smutne oparcie. – Hammie to wrażliwy chłopak – wydusił z siebie Edwin. – Istny geniusz, panie Hoyt – odparł stanowczo Hammond. – Geniusze dźwigają na swoich barkach zasługę i winę za wszystko, co ich otacza. Jestem zwykłym człowiekiem, mój geniusz polega jedynie na stalowej determinacji. Kiedy byłem w waszym wieku, nie interesowało mnie nic prócz zapasów i gonitw z kolegami. Junior nigdy wiele nie osiągnął w przyjaźni. Wspominał o was i jednym lub dwóch innych. Jesteście jego jedynymi przyjaciółmi. To, że tu jesteście, może być znakiem boskiej opatrzności. Dlatego zaprosiłem was do środka. Potrzebuję waszej pomocy, chcę, żebyście przyprowadzili go do mnie. Nie musicie go rozumieć, nie musicie nawet go lubić, ale musicie wiedzieć, że teraz potrzebuje waszej ochrony bardziej niż kiedykolwiek. – Czy policja nie może go odnaleźć? – spytał Edwin. – Nie mogę wam wiele zdradzić, ale jego zniknięcie może mieć związek z niedawnymi katastrofami w Bostonie. Są powody, dla których nie mogę się podzielić tą wiedzą z policją. Całe miasto zostało przewrócone do góry nogami, jak naleśnik. Muszę sprowadzić syna w bezpieczne miejsce. Mam nadzieję, że jako rówieśnicy Juniora zdołacie się domyślić, gdzie przebywa. Hammond mówił dalej, opisując ulubione miejsca Hammiego. Magnat oświadczył, że w tym czasie sam zbierze grupę, która przetrząśnie całe Nahant. – Znajdziemy go, panie Hammond – obiecał Marcus. I dopilnujemy, żeby został ukarany, choć stara się pan go chronić. – Dziękuję za twoją lojalność – powiedział Hammond, ujmując dłoń Marcusa i potrząsając nią energicznie. – Odpłaciłeś za wiarę, którą w ciebie pokładałem przez te lata. Kiedy wyszli z domu, Edwin pociągnął Marcusa na stronę, żeby nie usłyszeli

ich członkowie grupy poszukiwawczej, która zbierała się na podwórku. – Widzisz policjanta? Powiedzmy mu wszystko, co wiemy o Hammiem! – Chauncy Hammond to bogaty i wpływowy człowiek, Edwinie. Byłem jego pracownikiem. Znam go doskonale. – Co z tego? – Słyszałeś, co powiedział o chronieniu Hammiego i nieprzekazywaniu informacji policji. Jeśli nasze zarzuty się rozniosą, powstrzyma wszelkie działania, dopóki Hammie nie znajdzie się poza naszym zasięgiem. Musimy go odnaleźć, zanim ktoś inny doprowadzi go pod opiekę ojca. *** – Sierżancie Carlton, pomyślałem, że powinien pan to zobaczyć. Znaleźliśmy to wśród papierów człowieka zabitego w wyniku eksplozji w kanale ściekowym. – Chodzi wam o tego okaleczonego dżentelmena, Josepha… – Tak, proszę pana, Josepha Cheshire’a. Sierżant Carlton skinął posterunkowemu, żeby usiadł po drugiej stronie jego biurka w komendzie bostońskiej policji. Był wyczerpany zajmowaniem się mnóstwem materiałów naukowych, dokumentów i sprzętu, który wynieśli z Instytutu Technologii, bo Louis Agassiz histerycznie nalegał, żeby każdy przedmiot uznać za ważny dowód występków popełnianych w tym college’u. Carlton wyciągnął wnioski z chybionej teorii badaczy Harvardu o przesunięciu płyt ziemi, która pochłonęła mnóstwo policyjnych zasobów. Szczerze powiedziawszy, był głęboko zafascynowany badaniami prowadzonymi w Instytucie – przynajmniej w takim stopniu, w jakim potrafił je pojąć. Wydawały się nowoczesne, co czyniło Agassiza z gruntu przestarzałym. Namówił profesora do wyjazdu z miasta, tłumacząc, że w ten sposób będzie mógł się lepiej skoncentrować na ostatnich wydarzeniach. Był zdecydowany znaleźć to, co potrzebne, żeby samemu zakończyć sprawę przed powrotem apodyktycznego naukowca. – Na co mi to? – spytał Carlton, obejrzawszy skrawek papieru przyniesiony przez posterunkowego. – Panie sierżancie, Cheshire sporządził przed śmiercią listę nazwisk

studentów Instytutu Technologii, przygotowując wiadomość dla jednej z gazet. Kartkę zgnieciono i wyrzucono, jakby przepisano ją od nowa. Trudno odczytać jego pismo. Twierdzi on… właściwie powinienem był rzec, twierdził… że owi studenci są w posiadaniu ważnych informacji na temat ostatnich katastrof. Jeśli połączyć to z instrumentami i materiałami odkrytymi przez profesora Agassiza… – Tak, teraz was rozumiem – odrzekł Carlton, uważniej badając skrawek papieru. – Straszne bazgroły, nie uważacie? – Tak, proszę pana. – Zaiste. Marcus Mansfield, Robert Richards, Edwin Hoyt, Ellen… Swallow, czy tak? Nieczytelne, ciasne pismo. – Prawda, proszę pana. Trudno rozczytać. – Ten Cheshire musiał mieć powody, aby wierzyć, że owi studenci prowadzili coś w rodzaju własnego dochodzenia. Sprawdziliście ich? – A jakże, panie sierżancie. Mansfield nie ma adresu w naszych księgach. Ellen Swallow nie pojawia się w katalogu Instytutu ani w dwóch ostatnich spisach mieszkańców Bostonu. Dwaj pozostali mają adres zamieszkania, ale obecnie pod nim nie przebywają. Usłyszeli pukanie do drzwi. Posterunkowy wrócił po chwili i szepnął coś do ucha Carltonowi. – Bogu dzięki! – rzekł Carlton. – Wprowadzić go! Policjant zaprosił do pokoju wysokiego młodzieńca. – Jestem sierżant Carlton. Powiedzieliście, że macie ważne informacje związane z katastrofami? – Tak sądzę, proszę pana. – Na cóż pan czekasz? Proszę mówić! – Myślę, że mój przyjaciel coś wie. – Że jest za nie odpowiedzialny? Panie… Jak się pan nazywa? Sądzi pan, że jego przyjaciel ma coś wspólnego z tymi potwornymi wypadkami? – Nie, proszę pana! Wykluczone! – odparł dryblas, ciężko przełykając ślinę

z powodu insynuacji. – Nazywam się Frank Brewer. Jestem maszynistą w fabryce lokomotyw. Mój przyjaciel… Marcus Mansfield… przyszedł do mnie z prośbą o pewne materiały z fabryki… były też inne dziwne zdarzenia. Ostatnio przybiegł do fabryki, starając się nas ostrzec przed wybuchem kotłów. Martwię się, że próbuje na własną rękę prowadzić śledztwo, może z pomocą paru przyjaciół. Widzi pan, on jest studentem Instytutu Technologii, gdzie mam nadzieję rozpocząć studia w następnym semestrze. Ma wyjątkowy dryg do najbardziej zaawansowanych nowych nauk. Wielu z nich go posiada. To mistrzowie w dziedzinie mechaniki i chemii. – Znowu ten Marcus Mansfield! – westchnął Carlton. – Usiądźcie. – Dziękuję – odrzekł Frank, opadając na krzesło po krótkiej chwili wahania. – Mansfield zaszedł tak daleko, że potrafi przewidzieć, co się wydarzy i temu zapobiec. Frank ponownie skoczył na nogi i wykręcił ręce w geście konsternacji. – Słusznie pan zrobił – zapewnił go Carlton. – Czuję się jak zdrajca, panie oficerze. Ręce mi dygoczą. Odnoszę wrażenie, że Marcus nie wierzy, iż policja przyjmie ich pomoc. Nie ma się do kogo zwrócić. Proszę obiecać, że nie zostanie ukarany za to, iż starał się pomóc! – Jeśli faktycznie może pomóc, uczynię go swoim zastępcą do końca jego dni – przyrzekł solennie sierżant. Później zabrał na stronę innego policjanta. – Patrolowy, umieśćcie nazwiska z notatki Cheshire’a w okólniku i dostarczcie do wszystkich posterunków. Zapomnijcie o starym Agassizie, który ugrzązł we własnych zardzewiałych zasadach. Może w tej sprawie Instytut nie jest naszym wrogiem, ale jedynym ocaleniem. Chcę, żeby doprowadzić do mnie Mansfielda, Richardsa, Hoyta i Swallow, jeśli trzeba, w kajdankach. Jeśli spyta komendant Kurtz lub ktoś z ratusza, nie wspominajcie o Instytucie. – Tak, proszę pana.

53 CO SPRAWIŁ BÓG Byli pierwszymi oczekującymi na poranny pociąg do Bostonu. Marcus chciał wyjechać poprzedniego wieczoru, ale ku swojemu niezadowoleniu odkrył, że zostali uwięzieni w Nahant. – Nie kursują nawet parowce? – spytał, kiedy Edwin powiedział mu, że nie ma nocnych pociągów i że będą musieli przenocować w pokojach wynajętych przez jego rodzinę. – Za dwa tygodnie, kiedy zacznie się sezon letni, będą kursować dwa, ale o tej porze nie ma żadnego pociągu ani statku. Aż do jutra – odrzekł Edwin. – W międzyczasie możemy poszukać w miejscach, które zasugerował pan Hammond. Co ty na to? – Hammiego nie ma w Nahant, Edwinie! Nie ma go, jeśli chce się ukryć… To miasteczko jest po prostu za małe. Teraz, gdy kołysali się na swoich siedzeniach w wagonie linii Eastern Railroad z Lynn, Marcus odetchnął z ulgą, widząc, jak skalisty krajobraz znika za jego plecami. W nocy padało, więc powietrze było nieruchome i zamglone. Nową Anglię ogarnął niemal letni upał, przedsmak nieznośnych temperatur, które z pewnością nadejdą. Żeby znaleźć Hammiego, będą musieli odgadnąć, gdzie się zaszył w mieście. Ponieważ tajne laboratorium zostało zniszczone, Marcus przeczuwał, dokąd się udał. Do fabryki lokomotyw Hammonda. – To na widoku! – zaprotestował Edwin. – Większa część fabryki jest nadal zamknięta z powodu zniszczeń po eksplozji kotłów. Pomyśl o tym z jego punktu widzenia, Edwinie. To teren prywatny, miejsce, które Hammie zna na wylot. Praktycznie wychował się w fabryce. Nawet jeśli nie zabawił tam długo, znajdziemy wskazówki, dokąd zmierza. Kiedy zbliżyli się do miasta, Marcus podniósł torbę i wyszedł na chwilę. Wrócił w wypłowiałym niebieskim mundurze z miedzianymi guzikami, które nie zmatowiały pod wpływem czasu. Edwin zamarł na jego widok.

– Mamy Dzień Odznaczenia – wyjaśnił Marcus lekko zawstydzony wyrazem podziwu na twarzy kolegi z roku. – Bob chciał mnie zabrać na obchody. W całym mieście będą dawni żołnierze w mundurach. To przebranie nam pomoże. – Jak? – Mając na sobie mundur, nie będę rzucał się z tym w oczy – wyjaśnił Marcus, otwierając torbę i wyjmując rozebrany karabin, który zabrał z kolekcji Hammonda. Kiedy pociąg wjechał na stację położoną najbliżej oddalonej od centrum miasta fabryki Hammonda, odnaleźli posłańca i przesłali wiadomość Bobowi i Ellen. Poprzedniej nocy próbowali nadać telegram z biura telegrafu w hotelu Whitney, ale operator poinformował ich, że zakłócenia zmuszają go do całkowitego zaprzestania wysyłania nowych wiadomości. Zbliżyli się do alei dzielącej dwa rzędy budynków wchodzących w skład Fabryki Lokomotyw Hammonda. Kipiące niegdyś życiem hale wydawały się dziwnie ciche i nieruchome, bez huku maszyn i ryku kotłów oraz nawoływań brygadzistów i robotników starających się wykonać plan lub spełnić pilne rozkazy. Marcus pomyślał, że na rogu powinny być stosy kawałków żelaza, przy pomocy których będą mogli wybić jedno z szerokich okien do niższej hali maszyn, która została zniszczona w wyniku eksplozji. – Marcusie, stój! – szepnął Edwin, obchodząc hale. Odwrócił się i ujrzał, że kolega otworzył drzwi do pomieszczeń administracyjnych w głównym budynku. – Nie są zamknięte? – spytał cicho, stając obok Edwina na progu. – Ktoś jest w środku. – To on. On tu jest. – A jeśli celowo zostawił otwarte drzwi? Może to mina pułapka, jak jego prywatne laboratorium? – Marcus nie przejął się tym tak, jak pragnął Edwin. – Wówczas zakończymy naszą sprawę tutaj i teraz. Edwin otarł czoło chusteczką i klepnął swoją kieszonkową Biblię. – Szkoda, że nie ma z tobą Boba, Marcusie. Pomógłby ci bardziej ode mnie.

On nigdy się nie boi. – Wiem, że jesteś odważny, Edwinie. Jak każdy, kogo znam. Bob powiedziałby to samo. Zachowaj spokój, a wszystko będzie dobrze. Edwin z trudem skinął głową i obaj ruszyli ostrożnie ciemnymi pomieszczeniami pełnymi planów nowej lokomotywy. Marcus zapalił małą lampę i oświetlił korytarze, wskazując Edwinowi, żeby ruszył za nim. Ledwie oddychając, przechodzili z jednej sali do drugiej, przygotowując się na stawienie czoła Hammiemu, którego widzieli w każdym cieniu, którego szept dolatywał w każdym powiewie wiatru. Po chwili wrócili na korytarz i przeszli kolejny wydział, a po nim następny. Gdy szli między potężnymi maszynami odlewni, ogarnęła ich fala nieoczekiwanego zdziwienia. Wyłączone maszyny przypominały drzemiących olbrzymów gotowych się przebudzić pod wpływem najmniejszego błędnego kroku. Hala wydawała się piekielną czeluścią, ogrzana sztucznym przemysłowym ciepłem, którego nie można całkowicie usunąć nawet za pomocą najbardziej nowoczesnego systemu wentylacyjnego. – Czujesz? – Co? – spytał Edwin. – Dym tytoniowy. Edwin powąchał. – Jesteś pewny? Marcus skinął, żeby ruszył za nim na próg hali kotłów, z której wydobywały się kłęby dymu. Zrobił krok do środka, unosząc karabin i celując. – Hammie! Chauncy Hammond Senior odwrócił się z cygarem w zębach, z którego unosiły się cienkie pasemka dymu. Spojrzał na nich ze zdumieniem. Był zajęty wrzucaniem papierów do wnętrza rozgrzanego do czerwoności pieca. – Pan Hammond… – wybełkotał Marcus, opuszczając broń. – Jak… Chciał spytać, jak dotarł do Bostonu przed nimi, ale odgadł odpowiedź, zanim dokończył zdanie. Hammond nie musiał korzystać z rozkładu jazdy pociągów, bo kolej należała do niego. Edwin stanął obok Marcusa w drzwiach

do hali. – Wybaczcie mi, chłopcy. Nie mogę przyjmować gości w tej chwili – powiedział przemysłowiec, uśmiechając się do nich ze znużeniem. – Nie znaleźliście mojego syna, prawda? Czy to mój whitfield? Czemu go przyniosłeś? O co chodzi? W górze mrugały gazowe lampy. Edwin sam wyciągnął właściwe wnioski. – Nie może pan tego zrobić, panie Hammond! Nawet dla Hammiego! To niszczenie dowodów! – Nie rozumiecie… muszę to zrobić – burknął przemysłowiec. – Tylko w ten sposób można to powstrzymać, panie Hoyt! Ocalić wszystko, co jest mi drogie. Panie Mansfield i panie Hoyt, proszę zrobić to, o co prosiłem, i odnaleźć mojego syna, abyśmy wszyscy byli bezpieczni! – Nie może pan dłużej ochraniać Hammiego – powiedział Marcus. – Oddam życie za moje dziecko, jak każdy dobry rodzic. Co chcesz zrobić? Myślałem, że pragniesz mi pomóc! Sądziłem, że jesteśmy przyjaciółmi. Widzę, że się pomyliłem. – Twarz Hammonda stwardniała. Gniew magnata wydawał się wzbierać, jak ogień w piecu, by w końcu wybuchnąć. Odłożył plik kartek i zagwizdał dwukrotnie. Z pogrążonej w półmroku sali wyłoniła się ogromna postać idąca ku nim między kotłami. Światło odsłoniło Ociężałego Geor ge’a, rosłego maszynistę. Miał bandaże na twarzy i szyi. Marcus pomyślał, że musiał odnieść rany podczas wybuchu kotłów. – Nie zaryglowałeś drzwi, głupcze! – warknął Hammond. Chociaż nie odrywał oczu od Marcusa i Edwina, reprymenda była skierowana do maszynisty, który z poczerwieniałą twarzą stanął obok swego pracodawcy. – Pomóż naszym przyjaciołom znaleźć drogę do wyjścia. Muszę dokończyć robotę. Marcus zrobił krok w kierunku Hammonda, ale Ociężały George zastąpił mu drogę. – Głuchy jesteś, Mansfieldzie? Pan Hammond powiedział, że musisz wyjść. Nie sądziłem, że się na to odważysz. Założę się, że pamiętasz drogę do drzwi.

Oddaj karabin! – Posłuchaj, George! Ja i mój przyjaciel musimy pilnie pomówić z panem Hammondem. Hammond, który wrócił do przerwanej roboty, zamienił się ponownie w szorstkiego przedsiębiorcę. – Mansfieldzie, powtarzam, że mam do wykonania pilną robotę. Proszę stąd wyjść i zabrać ze sobą pana Hoyta. Obiecuję, że pomówimy później. Przyjdźcie jutro rano do mojego biura. Marcus ani drgnął. – Ty uparty młokosie! Czekałem na pretekst, żeby ci przyłożyć! – krzyknął George, uderzając wielkim łapskiem w bark Marcusa. – Tylko spróbuj przeszkodzić panu Hammondowi, a spuszczę ci tęgie lanie. – Uważaj – ostrzegł go Edwin, przysuwając się odważnie do maszynisty. – Mój przyjaciel niedawno spuścił łomot całej bandzie studentów z Harvardu, którzy wszczęli burdę! Ociężały George zaśmiał się i uniósł potężną pięść. – Nie jestem studentem, mały – powiedział. – Nie ma czasu na uprzejme rozmowy – szepnął cicho Hammond, dając znak swojemu człowiekowi. – Ruszaj! George skoczył na Marcusa, wyrwał mu karabin i cisnął w drugi koniec hali. Chwycił Edwina za kołnierz i rzucił jak kamyk po pokrytej smarem podłodze. Marcus podniósł się na chwiejnych nogach, ale został bez trudu zablokowany przez maszynistę, który zadał mu szybką serię ciosów. Mansfield zachwiał się i cofnął, ale ruszył niepewnym krokiem ku Edwinowi, który nadal leżał na podłodze. Zanim zdążył do niego dotrzeć, duży młot parowy opadł, wzbijając iskry, które przeleciały nad ich głowami. Marcus schylił się, zasłaniając twarz. Ociężały George stanął przy rączce maszyny i zaśmiał się ostro. Kiedy Edwin próbował się podnieść, George uderzył żelaznym ramieniem młota o podłogę, ponownie posyłając Edwina na deski. – Czy teraz wyjdziecie, panowie? – ryknął uszczęśliwiony maszynista,

przekrzykując maszyny. – Musisz nam pomóc, w przeciwnym razie wszyscy będziemy w niebezpieczeństwie! – krzyknął Edwin. – Nie możemy mu pozwolić, żeby osłaniał Hammiego! – Osłaniał Hammiego? A co Hammie ma z tym wspólnego? – Nic nie wiesz, George? – spytał Marcus, podnosząc się i odzyskując pewność siebie. – Aresztują cię za niszczenie dowodów ciężkich przestępstw. – O co ci chodzi? Jakich przestępstw? Mój szef, pan Hammond, powiedział, że musimy zniszczyć plany nowej lokomotywy, zanim wykradną je ci dranie z Globe Locomotive, kiedy będziemy wyłączeni z działalności. Pilnuję fabryki przed przeklętymi złodziejami tajemnic handlowych! – George odwrócił się do Hammonda, który stał w drzwiach, przysłuchując się rozmowie. – Trzymaj język za zębami, chłopcze – warknął Hammond, grożąc pracownikowi palcem. – Dopóki dla mnie pracujesz, rób, co każę. – Proszę mi najpierw wyjaśnić, o czym oni mówią! Co Hammie ma z tym wspólnego? – Nie twoja sprawa! Wyłącz młoty parowe i zrób, co kazałem! Wyrzuć ich stąd! George się zawahał. Wykręcił ręce i zacisnął zęby. – Panie Hammond, chcę się najpierw dowiedzieć, o czym mówi Mansfield! – odpalił. – Sądziłem, że jesteś lojalnym pracownikiem, George! – Kiedy pan Rapler próbował mnie przekupić w piwiarni, abym zorganizował protesty w fabryce, powiedziałem, żeby skoczył z mostu. Teraz widzę, że facet miał rację. Postępuje pan nieuczciwie z robotnikami! Nie mówi pan prawdy! Czuję to! – ryknął Ociężały George, balansując pomiędzy Hammondem i Marcusem, jakby nie wiedział, do kogo się zwrócić lub kogo zaatakować. Hammond ze znużeniem przycisnął dłoń do skroni. – Mam wrażenie, chłopcy, że wszyscy zapomnieliście, gdzie jest wasze miejsce. Przykro mi, że do tego doszło. Nie chciałem zrobić krzywdy żadnemu

z was. Nagle George chwycił Edwina za ramiona i gwałtownie potrząsnął. – Ktoś musi mi powiedzieć! Ty! O co chodzi z Hammiem? Co zrobił ten mały elegant? Edwin zaczął oddychać ze świstem w oszalałym uścisku maszynisty. Kiedy Marcus skoczył, żeby go wyrwać, światła w wielkiej hali maszyn zgasły. Cała trójka zaczęła macać w ciemności, a Ociężały George krzyknął do Hammonda, żeby włączył światło. – Marcus! – zawołał Edwin. – Jestem tutaj, Edwinie! Nie ruszaj się! Boże, on… Nagle obrotowy wał maszyny ożył, sypiąc iskry, chwytając Ociężałego George’a za kurtkę i wyrzucając sześć metrów w górę. – Marcusie, co się dzieje?! – zawołał Edwin. – George! George! Gdzie jesteś?! – krzyknął Marcus, ale nie usłyszał odpowiedzi ani nie dostrzegł śladu maszynisty w ciemnej jaskini odlewni. Zaczął iść wzdłuż ściany w kierunku, w którym poszybował robotnik. Wokół nich wirowały i szczękały potężne maszyny. Marcus zawołał ponownie, żeby Edwin się nie ruszał, i zaczął metodycznie stawiać krok za krokiem, mając w pamięci plan odlewni. Niewielki błąd, chwilowe otarcie się o niewłaściwą maszynę mogło w ułamku sekundy oderwać ramię od tułowia, oddzielić głowę od karku. Ruszył w kierunku jęków leżącego na posadzce maszynisty. Zanim dotarł do George’a, deski podłogi, uszkodzone w wyniku wybuchu kotłów, ustąpiły i Marcus spadł z trzaskiem piętro niżej do sali skrawania. – Marcusie! Nie! – zawołał Edwin. Marcus wylądował na plecach, na szczycie ogromnego koła pracującej tokarki, dziewięć metrów nad podłogą. Promienie światła wpadały do środka przez szpary w deskach, którymi zabito wyrwę w ceglanym murze. Kiedy dym opadł, podniósł głowę i ocenił sytuację. Początkowo poczuł ulgę, że jego upadek został powstrzymany, ale gdy zorientował się, gdzie jest, ogarnęło go przerażenie.

Edwin zbiegł po schodach z odlewni do sali skrawania, stanął obok maszyny i spojrzał z dołu na przyjaciela. – Potrzebuję pomocy, Edwinie – rzekł Marcus tak spokojnie, jak potrafił. – Dasz radę zeskoczyć? – spytał Edwin. Nawet gdyby Marcus zdołał przeżyć upadek, obracające się w dole koła maszyny chwyciłyby go i wciągnęły do tokarki. – Musisz się opuścić po kole, Marcusie. – Nie mogę. Najmniejsze poruszenie wywoła taki efekt, jakby operator wsunął drewnianą deskę: koło, na którym leżę, obróci się i wciągnie mnie do środka. – W takim razie rzucę ci linę z góry. Marcus potrząsnął głową. – Deski podłogi w hali odlewni są w kiepskim stanie. Nie zdołasz się do mnie zbliżyć. Edwinie, musisz wyłączyć maszynę tak szybko i ostrożnie, jak zdołasz. Tylko niczego nie ruszaj. Edwin pobiegł na drugą stronę tokarki kołowej, gdzie pod osłoną znajdowały się pokrętła sterujące. Masywne koło, na którym balansował Marcus, poruszało się tam i z powrotem, gdy próbował utrzymać środek ciężkości ciała między jego ostrymi szprychami. – Edwinie! – Koło skrzypnęło i zadrżało. – Nic nie mów, Marcusie! Staraj się nie poruszyć żadnym mięśniem! Zatrzymam ją! Nie zawiodę cię! Powiedział to, ale obaj studenci Tech znali prawdę: nawet genialny umysł Edwina Hoyta nie zdoła w ciągu trzydziestu sekund opanować pokręteł sterujących skomplikowaną maszyną. Bo tyle czasu pozostało Marcusowi – w najlepszym razie sześćdziesiąt sekund – zanim ciężar jego ciała nieuchronnie uruchomi maszynę i zostanie zmiażdżony kołem, wciągnięty do środka lub wrzucony do innej z bezdusznych maszyn włączonych przez Hammonda. Gdyby skoczył, miałby niewielką szansę przeżycia. Zamknął oczy i przygotował się do skoku. Nagle maszyna w dole zacharczała, jęknęła i stanęła ze zgrzytem. Marcus nieznacznie uniósł głowę, spoglądając ze zdumieniem.

– Edwinie! – krzyknął z bólem. Edwin zablokował własnym ciałem główne koło obracające maszyną. – Marcusie! Możesz zejść na dół! – zawołał Edwin, ze łzami w oczach patrząc, jak krew spływa po jego boku. Marcus opuścił się po nieruchomych szprychach koła i wyciągnął ciało Edwina z trybów. Bok garnituru był w strzępach. Marcus oderwał rękaw munduru i owinął zakrwawiony brzuch przyjaciela. – Coś ty zrobił, Edwinie? – Znajdź go – wycedził Edwin, kaszląc i plując krwią. – Musisz odnaleźć Hammiego! – Chodź – powiedział Marcus, stawiając go na nogi. Stał się cud, bo Edwin mógł iść z mniejszym bólem, niż sądzili. – Ja żyję! – zawołał zdumiony, opierając się na ramieniu Marcusa. – Jesteś ranny, Edwinie. – Ale nie umieram! Nagle stanęli. – Co się stało? – spytał Edwin, próbując pchnąć Marcusa naprzód. – Nie mamy czasu do stracenia. Zdołam dotrzymać ci kroku. – Zastanów się, Edwinie… – rzekł cicho Marcus, a później nagle go olśniło. – Znamy wszystkie fakty. Skrzynie należały do rodziny Hammondów. Z żelazem wypłynął jacht Hammonda. Laboratorium znajdowało się w budynku pana Hammonda w południowym Bostonie. A jeśli on nie chroni Hammiego? Jeśli chroni samego siebie? – To niemożliwe! Chauncy Hammond?! Przecież od początku wspierał Instytut! – Nie przyszedł tu, żeby chronić Hammiego – powiedział Marcus, który nabrał pewności. – Nie rozumiem. – On go w ogóle nie szukał. Chciał nas zmylić. Kazał nam znaleźć Hammiego, bo wiedział, że jesteśmy zbyt blisko. W międzyczasie szykował

ucieczkę, niszczył ślady swojej działalności. – Nie wierzę – odparł w końcu Edwin. – Nie mogę… – Ponownie rozległ się ryk silników, a później świst zimnego powietrza dobywający się z maszyny chłodzącej cylindry i koła – …nie uwierzę w to, Marcusie! Nie w tym życiu! Kiedy przekroczyli próg hali, ukazała się samotna postać. Chauncy Hammond uniósł whitfielda i wycelował. Nie mogli uciekać – Edwin był zbyt ciężko ranny, żeby iść dostatecznie szybko. Stanowili łatwy cel. – Padnij! – krzyknął Marcus, ciągnąc go na podłogę, osłaniając własnym ciałem i szykując się na najgorsze. Kiedy podniósł głowę, Hammond zniknął im z oczu. Po prostu rozpłynął się w powietrzu. – Gdzie… – W górze! – krzyknął Edwin. Warkot skierował ich spojrzenia na olbrzymi dźwig do przenoszenia żelaza lub stali o wadze pięćdziesięciu ton. Powieszony za kołnierz na haku, sześć metrów nad ziemią, Chauncy Hammond wierzgał nogami i wił się w powietrzu, próbując utrzymać karabin, zanim ten wyślizgnął mu się z rąk i runął z brzękiem na podłogę. – Kto powiedział, że jestem zbyt inteligentny, żeby być dobrym maszynistą? – spytał Hammie, spoglądając gniewnie na ojca i opuszczając go na podłogę. – Tato, myślę, że powinniśmy odbyć szczerą rozmowę.

54 ŚWIADKOWIE – Zniszczył pan Instytut, w którym studiował pański syn! – wykrzyknął ze zdumieniem Marcus. – To Rogers doprowadził go do ruiny! – zaprotestował Hammond, a później zamilkł, spoglądając na syna. – Próbowałem cię odnaleźć, Hammie. Jeśli byłeś w Bostonie, znajdowałeś się w niebezpieczeństwie. Hammie zdjął z haka lekko posiniaczonego ojca. – Powinieneś był mi zaufać, Mansfieldzie! Powiedzieć, że badacie ostatnie wypadki! – powiedział Hammie, nie kryjąc urazy. – Sądziłem, że jesteśmy przyjaciółmi. Zaprosiłem cię do Nahant, aby zwierzyć się z podejrzeń wobec własnego ojca, a ty uciekłeś! – Nie! Posłuchaj mnie, Juniorze! Nie wierz tym szubrawcom! – zaapelował pan Hammond. – Marcus Mansfield podjął studia dzięki mnie, a teraz zwrócił się przeciwko nam obu. Nie możesz stanąć po jego stronie, synu. Pomyśl o naszym nazwisku… zniszczysz je. – Nie, nie zniszczę – odparł Hammie. – To, co mam zamiar uczynić, jest jedynym sposobem ocalenia nazwiska Chauncy’ego Hammonda. Ja również noszę to imię. Nie należy wyłącznie do ciebie! – Nie rozumiem cię, Hammie! – powiedział Edwin, przyciskając łokieć do zranionego boku i podnoszą karabin upuszczony przez Hammonda. – Czemu twój ojciec miałby mieć coś wspólnego z tymi katastrofami? Hammie zmarszczył brwi i ciężko przełknął ślinę. – Myślę, że w ostatnich tygodniach znalazłem odpowiedź, Hoyt. Podczas wojny nasza firma podpisała lukratywne kontrakty rządowe na produkcję lokomotyw, armat i amunicji. Czasy sprzyjały interesom, więc ojciec zaryzykował. Zaryzykował, że wojna będzie trwać kilka lat dłużej, i przestawił znaczą część fabryki lokomotyw na produkcję wojenną. Z myślą o tym inwestował. Kiedy wojna się skończyła, wszystko poszło na marne. Firma popadła w ogromne długi i w nich pozostała.

– Synu, jak śmiesz rozpowszechniać te kłamstwa! Nic nie rozumiesz! – Tato, nie próbuj mnie oszukać! Przejrzałem księgi, które z takim entuzjazmem wrzucasz do pieca, aby zamaskować ślady! Wiem o wszystkim. Wiem, że zastawiłeś fabryki, żeby wziąć kredyt. Wiem, w jak rozpaczliwej sytuacji się znalazłeś. Zauważyłem zmianę, ale nie pomyślałbym, że uwolnisz potwora technologii, jak Frankenstein… że posuniesz się do wszczynania zamętu i zabijania! Pomyśleć, że jesteś jednym z tych, którzy doprowadzili do powstania naszego Instytutu. – Powiedział pan, że to robota rektora Rogersa. – Marcus zwrócił się do przedsiębiorcy. – Co miał pan na myśli? Hammond nie odwrócił oczu od syna. – Do zniszczenia Instytutu! – powtórzył. – Do zniszczenia?! Dlaczego miałbym to robić? Byłem jego najhojniejszym sponsorem od czasu, gdy Rogers założył spółkę w przededniu wojny! Pozwoliłem, żeby mój jedyny syn został pierwszym studentem college’u, by świat mógł to zobaczyć! Tylko że Instytut to wielkie wydatki, zaś niewielu studentów i sponsorów. Przyjmował darmo stypendystów jak pan, panie Mansfield, i ta młoda kobieta, panna Swallow. Pozwolił wam chodzić na zajęcia bez płacenia czesnego. Chwiał się pod kosztami utrzymania budynku. Mimo to każdy wynalazek, który wyszedł z Instytutu, stanowił ogromną fortunę. Zaproponowałem, że je odkupię i opatentuję, aby sprzedać i podzielić się zyskiem z Instytutem. Byłem jedynym, który dostrzegł okazję rozwoju Instytutu i postępu w przemyśle, ale wasz rektor uparcie odmawiał sprzedania czegokolwiek. Chciał, żeby wszystkie wynalazki były dostępne za darmo, dla wszystkich. Nie chciał ich wykorzystać jako źródła zysku, nawet gdy kurczyły się fundusze college’u. Popełniał finansowe samobójstwo i ciągnął ze sobą całą uczelnię! Hammie wyciągnął z kurtki gruby plik papierów. – Oto podania o przyznanie patentów na wynalazki dokonane w Instytucie. Znalazłem je kilka tygodni temu w jego sejfie. Przygotował je prawnik ojca. – Chciał pan zdyskredytować Instytut! – zawołał zdumiony Edwin. – Zdyskredytować go, żeby przejąć wyłączną kontrolę nad jego wynalazkami! Hammond spojrzał na nich z rozdrażnieniem.

– Jesteście przeklętymi głupcami, jak Ronald Rapler i jego agitatorzy, każdego dnia przekonujący robotników w mieście, żeby się zbuntowali. To są prawdziwe potwory Frankensteina czerpiące życie i siłę z naszych fabryk. Już niedługo cały przemysł zbankrutuje. Za dziesięć lat nie będzie ważne, ilu ludzi zatrudniasz, ale ile masz pomysłów. Kiedy pojawią się nowe wynalazki, koleje i telegraf wydadzą się naszym synom tak głupie i prozaiczne jak dyliżanse wam. Hammie podał kartki Edwinowi. – Zobacz, Hoyt. Jeśli Instytut zostanie zamknięty, jego wynalazki staną się dostępne darmo… dopóki firma ojca nie przejmie nad nimi kontroli, zanim zdąży to zrobić ktoś inny. – Skąd wiedział, że Instytut zostanie obwiniony o katastrofy? – spytał Hammiego Marcus. – Już wcześniej podejrzenia wobec nowych nauk były silne, wystarczył jedynie słaby impuls – powiedział Hammie. – Cyrus Hale i inni partyjni funkcjonariusze w legislaturze są marionetkami wielkiego przemysłu, łatwo nimi sterować. Kiedy profesor Agassiz, żywiący prywatne urazy do rektora Rogersa, został mianowany konsultantem policji, los Instytutu był przesądzony. – Byłby pan gotów zabić, żeby osiągnąć cel? Spowodować katastrofę we własnym mieście, by ocalić fortunę? – spytał Mansfield, pochylając się nad mężczyzną, któremu kiedyś tak wiele zawdzięczał. – Nie, nie! To, o czym marzył Rogers, stwarzało zagrożenie dla każdego z nas. Wyobraźcie sobie publiczną kontrolę nad koleją. Pomyślcie, że każdy obywatel ma własną lokomotywę, telegraf do wyłącznego użytku! Szkodliwe decyzje i niekompetencja otworzą wielką puszkę Pandory. Takie firmy jak moja zarządzają siłami nauki dla dobra i dla bezpieczeństwa nas wszystkich. Pragnąłem ocalić nasze miasto, nasz kraj i jego obywateli od zagłady! – Odpowie pan za każde zniszczone życie – odrzekł niewzruszenie Marcus. – To nie moja wina – wybąkał Hammond, a później bojaźliwie dodał: – Oczywiście nie bezpośrednio. – Czemu mielibyśmy panu uwierzyć?

– Bo mój skromny plan nie został nigdy zrealizowany, panie Mansfield! Jestem zrujnowany. Byłem pańskim dobroczyńcą. Choćby z tego powodu wysłuchaj, co mam do powiedzenia! Myślisz, że wysadziłbym w powietrze własną fabrykę? Ze wszystkich sił zmierzałem do przywrócenia jej dawnej świetności. Starałem się to powstrzymać, jak ty! Walczymy po tej samej stronie! Studenci spojrzeli na siebie ze zdumieniem. Magnat się ośmielił i widząc, że zyskał ich uwagę, ciągnął dalej: – Macie częściowo słuszność, ale moim jedynym celem było wstrząśnięcie Instytutem na tyle, aby jego kruche podstawy finansowe przekonały władze do przyznania mi prawa do kontroli nad wynalazkami. Skoro Instytut nie mógłby dalej istnieć, niechby było i tak. Rezultat byłby podobny. Wykorzystałbym patenty z pożytkiem dla postępu i człowieka. Chciałem jedynie pokazać opinii publicznej, jakie powstaje zamieszanie, kiedy upowszechnia się technologię bez właściwej kontroli. Nie miałem zamiaru wyrządzić krzywdy żadnemu człowiekowi! Marcus spojrzał na Hammonda, czując, że ogarnia go nowa fala przerażenia. – Nie działał pan sam. – Posłuchajcie – rzekł błagalnie Hammond, stawiając coraz mniejszy opór. – Zrozumcie, co staram się powiedzieć. Zaangażowałem inżyniera, żeby przeprowadził serię pokazów. Zwyczajnych pokazów – nieszkodliwych przedstawień – aby przeciwstawić się tym, które dla publiczności organizował Instytut. Taki był początek i koniec mojego planu. Pozwoliłem temu człowiekowi korzystać z pustego laboratorium, które opuścił poprzedni najemca, pozostawiając całe wyposażenie. Przyznaję, pozwoliłem też swobodnie używać naszych jachtów i zasobów. Ale nie zdawałem sobie sprawy… z jego nienawiści i żółci… Jego działania od początku wyrwały się spod mojej kontroli, kiedy zasmakował w niszczeniu. Powiedział, że ten projekt to jego „misja” od Boga… Wiadomość o zakłóceniu działania kompasów miała zostać jedynie przekazana policji i gazetom przez marynarzy, ale on doprowadził do tego w gęstej mgle. Szkody przekroczyły moje wyobrażenia. Dziękowałem Bogu, że nikt nie zginął. Odwiedzałem szpitale i płaciłem rachunki za opiekę nad rannymi. Później, kiedy ta nieszczęsna młoda aktorka

zginęła na State Street, nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Z każdym tygodniem moje nerwy stawały się bardziej napięte. Nie mogłem odbyć żadnej rozmowy lub spotkania bez wybuchu gniewu. Kazałem temu szaleńcowi się powstrzymać, żądałem, groziłem, proponowałem pieniądze, ale odmówił. Powiedział, że jeśli ośmielę się powiedzieć o nim władzom lub komuś innemu, przedstawi obciążające mnie dowody, zrobi krzywdę mnie i Juniorowi. Później, zanim zdążyłem się zastanowić, co robić, posunął się jeszcze dalej. Wywołał kolejną przerażającą katastrofę, doprowadził do wybuchu kotłów w całym mieście, nie wyłączając mojej fabryki! – Proszę nam powiedzieć, jak się nazywa! – zażądał Marcus. Kiedy Hammond odpowiedział milczeniem, zapytał: – Skoro mówi pan prawdę, czemu go pan osłania? – Gdybym powiedział… nie rozumiecie… ten człowiek nie zna granic. Może mnie odnaleźć, dotrzeć do mojej żony. Mógłby wyrządzić ci krzywdę, Juniorze! Boję się tego najbardziej na świecie! Mimo posiadanych środków nie mogę chronić wszystkich cały czas. Nie przed nim. Wszystkim nam grozi niebezpieczeństwo, nawet teraz! Po raz pierwszy Hammie wyglądał na skarconego, poruszonego ojcowską troską. Marcus chwycił Hammonda za ramiona. – Nazwisko! Ale już! – On tego nie wytrzyma! – krzyknął Edwin, rzucając karabin i odciągając Marcusa. Hammond otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale wzdrygnął się, gdy w oddali rozległy się gwizdki. Wywrócił oczami i runął na podłogę. – Zostań z nim – powiedział Marcus do Edwina, który układał głowę i szyję przemysłowca na posadzce. – Możesz wyłączyć maszyny? – rzucił do Hammiego. Kiedy Hammie posłuchał, Marcus zdjął ze stojaka dwuręczny młot i rozwalił jedno z zabitych deskami okien, odsłaniając zasnute dymem niebo i pierwsze oznaki kolejnej katastrofy.

55 TWOI SYNOWIE W TŁUMIE ŚWIĘTUJĄCYCH W całym mieście trwały świąteczne obchody. Najpierw oddziały w mundurach zaniosły kwiaty i wieńce na cmentarze, na groby żołnierzy, a później zaczęło się świętowanie, choć brała w nim udział zaledwie jedna trzecia przewidywanych uczestników, bo w ostatnim czasie wiele rodzin wyjechało z Bostonu. Bob i Ellen spotkali się na bostońskich błoniach, gdzie na estradach pod gołym niebem pokazywano sztuki i grały orkiestry dęte. – Cóż za wspaniałe święto! – krzyknął Bob. – Pigmalion! – Gdzie? – spytała Ellen, zasłaniając uszy przed kakofonią werbli i rogów. – Na scenie, droga pani. To początek Pigmaliona, jak sądzę. Chodźmy popatrzyć! Chciałabyś coś zjeść? Ellen odrzuciła propozycję. – Daj spokój! Musisz czegoś chcieć w Dzień Odznaczenia – upierał się Bob, dopijając zawartość kubka. – Tak! Waty w uszach! Nie jadam potraw z namiotu. Wolałabym usiąść gdzieś w spokoju i nacieszyć się pierwszym prawdziwym dniem wiosny. – Wypiję jeszcze jedno piwo. – Nie lepiej poczekać z tym do wieczora, panie Richards? – Panie Richards? Niedawno poczynaliśmy sobie śmielej. Co się stało z Robertem? – zarechotał podchmielony. – Nie jestem pewna, gdzie obecnie przebywa. – Zaczekaj tutaj – powiedział, nie słysząc lub udając, że nie słyszy. – Przyniosę coś, co ci się spodoba. Powiedz, Nellie, czy chłopcy z Tech mogliby tego nie lubić? Czy mogliby? Ellen zmarszczyła brwi, zastanawiając się, czy nie wyjść po angielsku i pozwolić, żeby pił w samotności. Nie była pewna, czy w obecnym stanie umysłu Bob się tym przejmie. Spojrzała na inne młode kobiety – delikatne lalki, posłuszne niewolnice bostońskiego towarzystwa i mody. Wszystkie miały

kokardy i wstążki, a ona jedynie czarną jedwabną sukienkę o rękawach z koronki, bez odrobiny koloru. Dwadzieścia minut zaplatała kwiaty we włosy, ale Bob zachowywał się tak, jakby tego nie zauważył. Patrzyła na mężów i żony, którzy przechodzili obok niej, trzymając się swawolnie za ręce. Na biegające wokół rozwrzeszczane dzieci. Zastanawiała się, czy jest gotowa poświęcić część swojego życia, żeby to mieć. Nie potrafiła sobie wyobrazić, że mogłaby się poddać woli mężczyzny, szczególnie w świetle obecnego zachowania jednego z dżentelmenów, którego wbrew własnym przeczuciom uważała za najlepszego w Bostonie. Wszyscy uczestnicy święta próbowali się ukryć, także Bob. Ukryć przed lękiem wywołanym wydarzeniami ostatnich miesięcy, uciec od tajemnicy i doświadczyć egoistycznej ulgi, którą czuli podczas wojny na myśl, że przemoc nigdy nie dotknęła Bostonu. Gdy składali hołd pokojowi i wspominali wojnę, coś nie dawało im spokoju – coś niewidzialnego, ale wyczuwalnego w powietrzu, doświadczanego przez każdego obywatela, który uparcie pozostał w granicach miasta, zdając się na nieznaną przyszłość. Bob wrócił po chwili, namawiając ją, żeby skosztowała fasoli, razowego chleba, bakaliowej babeczki i arbuza z jego talerza. Ponownie odmówiła. – Wydajesz się dziwnie cicha. – Jestem tą samą Nellie co zawsze. Zawaloną pracą, niemającą chwili wytchnienia, niepotrafiącą znaleźć tyle czasu na badania, ile by chciała. – Może nie chcesz ze mną być? Może wolałabyś czytać samotnie w pokoju, usychając z tęsknoty za Instytutem? Pożałowała swoich słów. – Nie, nie o to chodzi. Taką mam naturę. Zawsze zastanawiam się nad przyczynami i skutkami, więc czasami bywam krytyczna, panie Richards. To moja największa wada. Postępuję wbrew naturze, nawet gdy nie jest to konieczne. Potrafisz to zrozumieć? Nagle za jej plecami wyrósł potężny mężczyzna o łysej głowie, na której widniały jedynie dwa cienkie srebrzyste kosmyki, ubrany w mundur członka orkiestry wojskowej, o silnych długich ramionach. Nieoczekiwanie chwycił Ellen za talię i uniósł w górę.

– Ma diabła za pazuchą! Widziałem! Wypędzę go! – zawołał, opluwając Ellen, która zaczęła się szamotać w jego uścisku. – Puść ją natychmiast! Puszczaj, wariacie! – krzyknął Bob, skacząc mu na szyję i ciągnąc w dół. Mężczyzna runął na Boba, który z najwyższym trudem zdołał go z siebie zepchnąć. Olbrzym podniósł się z błota z dzikimi, wytrzeszczonymi oczami i zaczął kuśtykać, torując sobie drogę przez zaalarmowany tłum. Dziwnie wykręcił głowę, a jego kończyny drgały konwulsyjnie, choć ruchy miał szybkie, jak ranne zwierzę, które nie ma dokąd uciec. – Co za jeden? – spytał Bob, próbując złapać oddech. – Nigdy go nie widziałam! Trzeba natychmiast wezwać doktora. – Jesteś ranna? – Ja nie. – Chcesz sprowadzić lekarza do tego wariata? Przecież na ciebie napadł! – Coś mu dolega. Kiepsko z nim – powiedziała, wypatrując w tłumie, aż ujrzała policjanta. – Proszę pana! – przywołała go skinieniem głowy, choć już zmierzał w ich kierunku. – Ellen Swallow? Robert Richards? – funkcjonariusz wypowiedział ich nazwiska przerażająco posępnym tonem. – Co? – Bob spojrzał na niego, mrużąc oczy. – Skąd pan wie… Ellen przerwała mu w pół zdania. – Proszę pana, ten człowiek potrzebuje pomocy! – Ellen Swallow i Robert Richards? – powtórzył mechanicznie policjant. Bob wyrwał mu okólnik i uważnie przestudiował. Bostońska policja dostała rozkaz zatrzymania i doprowadzenia na komendę jego i Ellen oraz Marcusa i Edwina celem przesłuchania w sprawie śmierci Josepha Cheshire’a oraz ostatnich ataków w Bostonie. – Ellen Swallow? Robert Richards? Proszę nie robić tyle hałasu, jeśli łaska… – wyszeptał policjant, przykładając palce do skroni. – Niech pani mówi ciszej… – Ten człowiek potrzebuje pomocy! – krzyknęła ponownie.

– Proszę mówić cicho. Ciszej, młoda damo. Nie tak głośno. Cicho. – Policjant wyciągnął drżącą rękę i nagle nogi się pod nim ugięły. Skulił się i runął na ziemię, wymachując kończynami. Po chwili upadł inny mężczyzna, a po nim dwie kobiety. Wkrótce całe błonie zaroiły się od ludzi w różnym wieku, wijących się w konwulsjach. – Nellie, musimy natychmiast odnaleźć Mansfielda… – zaczął Bob. Nagle wymierzyła mu silny policzek, powalając na ziemię, wytrącając jedzenie i piwo. Spojrzał na nią zdumiony. – To pszenica, Robercie! – powiedziała. – To objawy zatrucia ergotaminą! Grzybem pszenicy! Badałam tę substancję w laboratorium. Ergotamina wywołuje urojenia i halucynacje. Może nawet przyspieszyć poród u brzemiennej. Trucizna może być we wszystkim… placku, chlebie, ciastkach i… piwie. Jeśli do naczyń używanych podczas festynu dodano ergotaminę, zatruciu ulegnie połowa tych, którzy pozostali w Bostonie! Ludzie zaczęli się potykać i wpadać na siebie. Uciekali na oślep, wołając, że gonią ich demony i zjawy, że runęło na nich niebo. Kobieta w zaawansowanej ciąży upadła na ziemię, chwytając wydatny brzuch i krzycząc z bólu. – Moje notatki… – wykrztusiła Ellen. – Ktoś wykradł notatki z mojego laboratorium w Instytucie… – Nie zrobili tego zwykli wandale, ale eksperymentator, choć zauważyła ich brak dopiero po wielu dniach. Musiał je zabrać w tym samym czasie, kiedy umieszczono bombę w szufladzie profesora Runkle’a i skradziono ich skafandry nurkowe. Zrobił to ktoś, kto mógł wejść do Instytutu bez wzbudzenia podejrzeń. Tylko kto? Kiedy łotr pojął trujące właściwości ergotaminy, wystarczyło skazić pszenicę u dostawców chleba i piwa na Dzień Odznaczenia. Teraz oglądali rezultaty. Spojrzała w oczy Boba, które nagle stały się szkliste, a jego skóra pokryła się potem. *** Kiedy Marcus wdrapał się na dach Fabryki Lokomotyw Hammonda, aby mieć lepszy widok, chwycił się poręczy tak mocno, że zabolały go dłonie. Ulicą ciągnął tłum przerażonych ludzi z nienaturalnie wykręconymi członkami. Wielu przewracało się po drodze. Z oddali w stronę miasta nadciągała ciężka

chmura dymu, rozszerzając się ku nim ze zdumiewającą prędkością. Zbiegł na dół, sadząc po dwa stopnie. – Co się dzieje?! – spytał Edwin, kiedy go mijał. – Nie wiem! – odkrzyknął Marcus. – Trzeba im pomóc! – Mansfieldzie, zaczekaj! – krzyknął Hammie z głębi sali, ale Marcus już wypadł na ulicę. Nie dotarł daleko, bo powstrzymały go gromady ludzi uciekających we wszystkie strony. Znajdowali się w stanie histerii, poruszali się jak ślepcy, wykrzykiwali nonsensy i dziwaczne słowa przypominające modlitwę. W górze toczyła się ku nim monstrualna czarna chmura. Edwin i Hammie biegli tuż za nim. Hammie dopędził Marcusa i chwycił go za ramię. – Mansfield! Mój ojciec… – Hammie, on to wszystko wymyślił. Teraz znalazł sposób, żeby zaatakować ludzi – mężczyzn, kobiety i dzieci. Hammie pokręcił głową na znak, że Marcus nie zrozumiał. – Kiedy byłeś na dachu, ojciec się obudził. Wszystko mi powiedział. Przyszedł tu, żeby zniszczyć dowody swojego udziału w tej sprawie i mnie odnaleźć. Chciał, żebyśmy wyjechali z Bostonu, zanim dojdzie do kolejnej katastrofy. Dlatego nalegał, żebym pojechał do Nahant. Wierzę mu. On nie panuje nad tym, co się dzieje. Od początku nie miał nad tym kontroli. Nie znał planu od czasu katastrofy z kotłami! – Naprawdę myślisz, że twój ojciec nie ma pojęcia, co się dzieje? – Tak. Skłoniłem go, żeby powiedział, kim jest ów inżynier. – Co za jeden, Hammie?! – spytał Edwin, starając się dotrzymać kroku kolegom, a jednocześnie uciskając rany na brzuchu. – Pracował dla mojego ojca. Tata potajemnie go wynajął. Powiedział mi, że w czasie wojny służył w więzieniu Smith. Że cieszył się złą sławą wśród więźniów z powodu cierpień, jakie jego pomysłowe narzędzia tortur i wynalazki zadawały żołnierzom Unii.

– Więzienie Smith – powtórzył Marcus z wściekłością w oczach, jakby kapitan Denzler stanął przed nim we własnej osobie. – To niemożliwe! – Denzler zapewniał, że gdyby musiał, zniszczyłby wszystkich Jankesów mocą swojego umysłu. „Czasami widzę jego twarz”, wyznał w piwiarni Frank, przerażony, że spotkał Denzlera w Bostonie, ale Marcus go nie słuchał. – Zanim ojciec go zatrudnił, zdobył doświadczenie podczas wojny, planując ataki na wojska Unii… Zaczekaj! Dobry Boże, Mansfieldzie! – Co? – spytał Marcus. – Tam! – powiedział Hammie, pokazując ręką. – On tam jest! To on! Marcus z oczekiwaniem odwrócił głowę. Spodziewał się, że ujrzy Denzlera, że uwolni uśpioną przez lata wściekłość, że poniecha prób naprawienia wszystkiego, co zostało złamane w tym piekielnym miejscu. Odwrócił się i przesunął wzrokiem po tłumie, szukając znienawidzonej postaci, ale jego oczy zatrzymały się na innej znajomej twarzy. – To on! – powtórzył Hammie. – Twój przyjaciel z fabryki, Mansfieldzie! Wyrzucony w powietrze maszynista, którego ojciec wysłał na wojnę, żeby walczył zamiast mnie! Przed nimi stał Frank Brewer ubrany w wojskową kurtkę i spodnie. Stał i na nich patrzył, uśmiechając się nieznacznie. – Co?! – krzyknął Marcus, chwytając Hammiego z kołnierz i przypierając do latarni. – Do licha, Hammie! Co miałeś na myśli?! Gadaj, bo połamię ci wszystkie kości! – Inżynierem jest Brewer! – Uważaj, co mówisz! Jesteś żałosnym kłamcą, jak twój ojciec! Nienawidzisz Franka, bo poszedł na wojnę zamiast ciebie! Kazałeś mu, żeby wyrzeźbił twoją figurkę w mundurze, jakbyś był żołnierzem! Czułeś się upokorzony, bo pokonał cię w wista, kiedy urządzono dzień otwarty w Tech! Widziałem, co napisałeś. Że zmusisz wszystkich, by odszczekali swoje słowa. – To Frank Brewer! – powtórzył Hammie, krztusząc się i próbując złapać oddech. – To maszynista Ichabod Crane z fabryki lokomotyw! – krzyknął, odrywając dłonie Marcusa od szyi. – Ojciec go wynalazł, żeby pomógł mu w zrealizowaniu planu! Nie prosiłem, żeby wyrzeźbił moją figurkę i nie ograł

mnie w wista! Wyszedł ze świetlicy kilka minut po tobie. Gdy wrócił, powiedział, żebym zszedł z nim do piwnicy! – Co? – Powiedział, że prosiłeś o pomoc w posprzątaniu piwnicy. Kiedy zaprowadziłem go do laboratorium, zabrał jeden ze skafandrów, nad którymi pracowałeś. Napomknąłem, że mógłbym wykorzystać drugi w moim „Parowym człowieku”, a on na to, żebym sobie wziął. Odszczekać swoje słowa mieli ci, którzy wątpili w mojego „Parowego człowieka”! Puszczaj, głupku! Marcus stopniowo zwolnił chwyt. Edwin podtrzymał Hammiego, gdy ten się potknął i runął do tyłu. Marcus odwrócił się w stronę tłumu, ale gdy ruszył przez gąszcz wykręconych twarzy, Frank zniknął. W głowie mu wirowało, czuł, jakby unosiły go masy. Zrobił krok w lewo, a później w prawo, żeby nie zostać stratowanym. Frank! Frank nie grał w wista, bo umieszczał bombę w gabinecie Runkle’a, a później ukradł skafander nurkowy, żeby wprowadzić przygotowany przez siebie związek do systemu miejskiego zaopatrzenia w wodę. Teraz otruł pół miasta. Frank?! Jak to możliwe? Dlaczego? – Frank! – ryknął. – Frank! Wracaj! – Jego błaganie zabrzmiało jak kolejny nonsens w zgiełku głosów. Nagle znalazł się na linii nadciągającej chmury dymu i zrozumiał, co jest jej źródłem. W ich kierunku sunął płonący pociąg towarowy. Posuwał się powoli, ale niepowstrzymanie. Wagony stały w płomieniach buchających w niebo nieprzerwaną serią eksplozji. – Jesteś za blisko! – krzyknął Edwin, odciągając go od torów. – Wszystko w porządku, Marcusie? – zapytał. – Trzeba usunąć stąd ludzi! – Edwinie! Musimy powstrzymać Franka! *** Potrzebowali dokładnej mapy kolejowej rejonu. Hammie powiedział, że znajdą ją w biurze fabryki lokomotyw. Kiedy zamknęli pana Hammonda w jednym z pomieszczeń, Marcus posłał Edwina do pobliskiego pensjonatu, w którym wynajmowali pokoje studenci Tech. Hoyt sprowadził Whitneya Conanta i Alberta Halla. Próbowali zawiadomić innych kolegów, ale telegraf nie działał. – Udzielę wam wszelkiej pomocy – zapewnił Ociężały George, którego

znaleźli w odlewni opatrującego zranioną głowę. – Dopilnuj, żeby dyrektor Hammond nie uciekł… będziemy go potrzebować – powiedział Marcus. – Z przyjemnością, Mansfieldzie – odparł George, strzelając palcami. – Mansfieldzie, co się tu dzieje, do licha? – spytał Albert z przerażeniem w oczach. – Po co nas wezwałeś? Czy to ma jakiś związek z tym, co robiliście, gdy ulotnił się dwutlenek węgla? – We właściwym czasie wszystko ci wytłumaczę – powiedział Marcus, klepiąc go po ramieniu. – Teraz musimy zapobiec katastrofie, odłożyć na bok wszystko, co nas dzieli. Telegraf nie działa, więc nie można zatrzymać innych pociągów. Skład z płonącym ładunkiem może w jednej chwili unicestwić setki ludzi. Hammie, ty i George sprawdźcie na mapie jego trasę. Znajdźcie pierwszy most, który minie po drodze. Trzeba się tam dostać. Wagony płoną, więc nikt nie może wsiąść i zaciągnąć hamulca, a nawet gdyby się to udało, trzeba pół kilometra, żeby wyhamował przy wyłączonym silniku. Edwinie, ty, Conny i Hall zastanówcie się, jak wysadzić most przy użyciu materiałów dostępnych w warsztacie mechanicznym, odlewni lub innych częściach fabryki, do których mamy dostęp. Pamiętajcie o modelach Pryskającego Watsona. – Trzeba tygodni, żeby opracować skuteczny plan zniszczenia mostu – zaprotestował Albert. – Nie jesteśmy w Instytucie – odparł Marcus. – Nie piszemy rozprawy naukowej, Hall… trzeba działać szybko! Pospieszcie się! Nie ma chwili do stracenia! Kiedy gromadzili materiały dostępne w fabryce, Hammie znalazł most, który wydawał się najlepszy dla ich celów. Studenci inżynierii znali zasady konstrukcji mostów na tyle, by wiedzieć, że ładunek należy umieścić w zworniku lub filarze. – Jeśli użyjemy tego prochu do wykonania dwóch lub trzech min, a później zdołamy je bezpiecznie przetransportować… Marcusie, sądzisz, że cztery ładunki prochu wystarczą? – spytał Edwin. – Nie, to za mało na most – zaoponował Conny. Marcus podniósł dwuręczny młot, którego użył do rozwalenia dykty

w oknach, i powiedział w zamyśleniu: – Pracujcie nad tym, koledzy. Wszedł do warsztatu mechanicznego i szarpnął szafkę Franka pod ich starym stołem. Była zamknięta. Trzy razy uderzył młotem, wyłamując zamek i wyciągając długą szufladę. W środku znalazł księgę o złotym grzbiecie, taką samą, jaką Bob zauważył w laboratorium w południowym Bostonie. Przejrzał strony, łącząc wzory i rysunki z ostatnimi katastrofami. Pięć lub sześć kartek wyrwano, żeby nikt się nie domyślił, co ich czeka. W szufladzie znajdowały się też figurki z twarzami znanymi Marcusowi – Chauncy’ego Hammonda Seniora, Williama Bartona Rogersa, Rolanda Raplera i Ociężałego George’a – wszystkich w wojskowych mundurach. Niektórzy zostali ukazani w walce, inni kulili się ze strachu, jakby stanęli przed silniejszym wrogiem lub plutonem egzekucyjnym. Był też i on, Marcus Mansfield, w miniaturze, umęczony w dybach, ze zrezygnowaną miną i poranioną głową. Serce Marcusa ścisnęło się na widok obrazu niedoli jego i Franka. – Co to takiego, Marcusie? – spytał Edwin, który wszedł za nim do warsztatu. Marcus ujął go za ramię. – Nie sądzę, aby o to chodziło, Edwinie. – O co? – O pociąg towarowy! – odrzekł Marcus. – Nie sądzę, żeby pociąg stanowił główne zagrożenie. – Sądzisz, że to nie pociąg, Marcusie? Jeśli jeden skład zderzy się z drugim… – To bardzo niebezpieczne, ale myślę, że Frank użył pociągu i zatruł ludzi, aby odwrócić uwagę od czegoś większego. My… to znaczy władze… mieliśmy być zajęci pociągiem, przytłoczeni dużą liczbą rannych. Telegraf nie działa, a gazety od tygodni donoszą o zepsutych latarniach ulicznych. Nie rozumiesz? Kiedyś ludzie bali się lokomotyw, koparek parowych, fabrycznych maszyn, a dziś ledwie zauważają technologię w swoim otoczeniu… bo wiedzą, jak funkcjonuje, mogą spojrzeć na koła i tłoki. Katastrofy, które obmyślił Frank, miały na celu wywołanie strachu przed nauką o niewidzialnym obliczu

i nieuchwytnym panem, który sprawuje nad nimi władzę, choć nie wiemy jak ani kiedy. Obracające się nie wiedzieć czemu igły kompasów, okna topiące się od środka, kotły wybuchające za sprawą wody, która nimi przepływa. Edwin zamyślił się chwilę, a później pobladł. – Telegraf i latarnie… jedne i drugie wykorzystują obwody elektryczne. – Obwody. Założę się, że Frank połączył obwody telegrafu i ulicznych latarni w jeden wielki system oplatający całe miasto. Wykorzystał obwody elektryczne, które nas otaczają, które przestaliśmy zauważać. Są niewidoczne, a jednak wszechobecne. Pamiętasz, że obwód łączący uliczne latarnie nie jest pełny. – Pociąg… pociąg zamknie obwód! – Kiedy obwód zostanie zamknięty, dojdzie do eksplozji w całym Bostonie! Miasto dosłownie wyleci w powietrze! – Jak to możliwe? Jak zdołał objąć jego zasięgiem całe miasto? – Jeśli zlokalizował główne punkty, które należy przerobić, miał niewiele kłopotu. Kiedy pociąg dotrze we właściwe miejsce, nastanie dzień zagłady! O to zabiegał! Cały Boston pójdzie z dymem! – Dobry Boże! – wyjąkał Edwin, chwytając Marcusa za ramię. – Obwód ulicznych latarni rozszerza się w kierunku przedmieść, prawda? Długość składu obejmie cały obszar, który nie został jeszcze ukończony. Biorąc pod uwagę prędkość, z jaką się porusza, zostało nam czterdzieści, w najlepszym razie czterdzieści pięć minut! – Trzeba się spieszyć! – odrzekł Marcus. – Główny włącznik może być wszędzie! – Zastanów się! Obwód telegrafu jest zbyt duży, żeby nim manipulować! Odpowiedź kryje się w ulicznych latarniach! Instytut rozpoczął budowę obwodu na zewnątrz gmachu. Frank musi go użyć, żeby wzbudzić prąd. Nawet jeśli zdołamy pokrzyżować jego plany, trzeba będzie zatrzymać pociąg, zanim wpadnie na inny skład lub wjedzie na stację końcową. Trzeba dotrzeć do mostu. – Wiemy, Edwinie! Wiemy, jak wysadzić most! – usłyszeli krzyk Alberta

nadbiegającego z Whitneyem Conantem i resztą. – Jeśli zdołamy wywiercić cylindryczny otwór średnicy pięciu centymetrów mocnym wiertłem, napełnić go wodą i zatkać, a następnie uderzyć młotem parowym, rozleci się na kawałki. Co o tym sądzisz? – Może się udać! Ale gdzie znajdziemy moc do poruszenia wiertła i młota? – spytał Edwin. Albert utkwił wzrok w podłodze. – Nie pomyśleliśmy o tym… może… – Nie ma czasu na stawianie hipotez, Albercie! – zawołał Edwin. – Ja wiem, jak wysadzić most – wtrącił Ociężały George, przystępując bliżej. – Chodźcie za mną! – Hurra na cześć George’a! – krzyknęli jednym głosem, ruszając w ślad za maszynistą. Edwin spojrzał na Marcusa z poważnym zatroskaniem. – Gdzie są Bob i panna Swallow? – Chyba nie sądzisz, że mogli zostać… ranni? Marcus zamknął oczy. – Nie wiem, Edwinie. Ale jeśli tam są, na pewno pomagają jak mogą. – Oczywiście! – powiedział Hammie, przyłączając się do nich. – W końcu są członkami Bractwa Technologów.

56 BABEL Frank Brewer od dwóch tygodni pracował w fabryce obuwia położonej dwa kilometry od Richmond, kiedy przed drzwiami jego pokoju stanął kapitan Denzler, informując go, że konfederaci formują nowy pułk inżynieryjny. Frank zostanie do niego wcielony jako osobisty adiutant Denzlera, zamiast pracować jako prosty robotnik w fabryce butów. Kiedy Frank spytał, czemu miałby z nim pójść, Denzler wskazał dwóch żołnierzy, którzy stali za jego plecami. Jeden z nich wyciągnął pistolet i w niego wycelował. – Zastrzelimy cię, jeśli tego nie zrobisz. Napiszemy w raporcie, że próbowałeś uciec. – Szybko biegam – rzucił mimochodem Frank. – Ale twoi przyjaciele w Smith nie mają dokąd uciec – odrzekł z uśmiechem Denzler, widząc, że buntownicza postawa Franka osłab ła. – Jeśli uciekniesz, zapewniam cię, że im się nie uda. Osobiście wyprowadzę ich na dziedziniec i będę patrzył, jak cierpią. Biuro pułku inżynieryjnego znajdowało się nad więzieniem Smith, z dala od oczu więźniów. Dla Franka, który nadal nosił mundur Unii, biuro było niewiele lepsze od celi. Zostałby natychmiast zastrzelony, gdyby podjął próbę ucieczki. Początkowo przydzielili go do pomocny przy sporządzaniu planów naprawy torów kolejowych, udoskonalaniu konstrukcji mostów pontonowych oraz przygotowaniu map dla potrzeb wojsk konfederatów. Był zaskoczony, kiedy Denzler poprosił, żeby wyrzeźbił jego figurkę, a nawet zaproponował, że będzie mu pozować. Denzler znalazł małe drewniane figurki, które Frank rzeźbił między kolejnymi zadaniami. Kapitan zaczął chwalić szkice i mapy Franka. Opowiedział mu o swojej rodzinie i dziedzictwie. Jeden z jego przodków był słynnym żołnierzem Leib-Regimentu w okresie amerykańskiej rewolucji, więc Denzler od początku wiedział, że pewnego dnia będzie walczył w szlachetnej sprawie Stanów Zjednoczonych. Frankowi zakręciło się w głowie. Człowiek, którym bez reszty pogardzał, silił się na zwierzenia i próbował z nim zaprzyjaźnić. Zaczął nienawidzić samego siebie za to, że mu na to pozwala.

Denzler zwierzał się nawet z tajnych zadań, które otrzymywał od dowództwa konfederatów. Jesteś jedynym w całym pułku, który ma dość rozumu, żeby mi pomóc, mówił Frankowi. Opowiadał mu o swoim planie wywołania epidemii ospy wietrznej przy użyciu zainfeko wanych pledów; o zatruciu wody i zapasów żywności w głównych miastach Północy; o wyliczeniach, które miały potwierdzić, czy pozbawione załogi balony wypełnione ciepłym powietrzem mogą, zgodnie z nieudowodnioną teorią pewnego badacza, przyciągać meteoryty tak, by lądowały na Ziemi w strategicznych punktach. Wspominał też o spisku, który w oficjalnych dokumentach opatrzono kryptonimem „Zamówienie numer 44”, zmierzającym do tego, aby spalić do gruntu cały Nowy Jork i zatruć zbiorniki wody pitnej, żeby miasto nie zostało nigdy więcej zamieszkane. Snuł też plany skonstruowania pocisku, który po wybuchu uwalniałby śmiertelną mieszankę gazów w ilości wystarczającej, by wszyscy mieszkańcy małego miasta udusili się w ciągu godziny od detonacji. – Widzisz, Frank, prawa technologii przetrwają, nawet jeśli wszyscy umrzemy. Na tym polega potęga inżyniera, który może sprawować kontrolę, choć pozostaje niewidoczny. Technologia żyje, Frank! Inżynierska praca, do której go zmuszono, przyczyniła się do poprawy jakości prochu będącego na wyposażeniu armii Południa poprzez zwiększenie proporcji węgla drzewnego oraz do unowocześnienia konstrukcji wałów ziemnych używanych w fortyfikacjach. Frank obmyślał tysiące sposobów uśmiercenia Denzlera i co tydzień mordował go za pomocą substancji chemicznych i materiałów, które miał do dyspozycji. Jednak za każdym razem zatrzymywał się na tym, jak ucieknie po śmierci kapitana. Wyobrażał sobie wyraz twarzy Denzlera, gdyby ten żył wystarczająco długo, aby odkryć, iż to Frank stał za udanym zamachem. Czy poczułby się zdradzony? Nonsens. Przecież ten człowiek go więził i torturował, podobnie jak Marcusa i ich towarzyszy! Z drugiej strony czuł ducha braterstwa, kiedy załamany Denzler opowiadał mu, że rząd konfederatów postanowił zakazać stosowania niszczycielskich i brutalnych technik, które obmyślali. Zamówienie numer 44 i wszystkie inne projekty powędrowały do kosza. Jednak nawet ich skromniejsze wspólne przedsięwzięcia dały się we znaki wojskom Unii. Któregoś dnia strażnik wszedł bez ceremonii do jego małej celi.

– Hej, Ichabod! Zabieraj swój chlebak i chodź ze mną! Pospiesz się! – Został uwolniony. Rozejrzał się wokół, szukając Denzlera. Kiedy go nie ujrzał, zawołał. Wtedy jego ciemiężca ukazał się na końcu korytarza. – Twoje nazwisko pojawiło się na liście jeńców wymienionych za naszych chłopców przetrzymywanych w więzieniach Unii – wyjaśnił Denzler. – Wiem, że nie powiesz nikomu, czym się tu zajmowałeś, bo cię powieszą. Obawiam się, że nie będę miał nic do powiedzenia w tej sprawie. – Będę mógł wrócić do rodziny – powiedział Frank, jednocześnie zdumiony i przerażony. – Jak się nazywa twój przyjaciel? – Kto? – Nosi rzymskie imię sugerujące odwagę. Lucjusz? Nie! Marcus, prawda? Twój przyjaciel spiskował razem z tobą, rozmontowywał maszyny, był komendantem więziennej policji. Cieszę się, że miałem ciebie zamiast niego. – Dlaczego? – Frank poczuł się dziwnie dotknięty tymi słowami. – Bo próbowałby mnie zabić za to, że go zniewoliłem. Gdyby miał tyle okazji co ty. Nawet gdyby kosztowało go to życie. Na naszych oczach chłopiec stał się wojownikiem. Lecz oto żyję, ba, mam się świetnie na nowym stanowisku. Dziękuję ci, Brewer, bo pozostałeś tym samym trzeźwo myślącym Jankesem, jakim byłeś, zanim wziąłeś udział w pierwszej krwawej bitwie. Czeka cię świetlana przyszłość brygadzisty w fabryce. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Słowa wypowiedziane przez Denzlera pobrzmiewały echem w głowie Franka, nawet gdy zamieszkał w Bostonie i podjął pracę. Pogardliwa twarz kapitana nie dawała mu spokoju, pojawiała się przelotnie na targu Quincy, w kątach tawern i burdeli półświatka, w oknach budynków lub przejeżdżających pociągów. Pojawiała się, a później znikała, zanim zdążył ruszyć w pościg lub przypomnieć sobie, że to niemożliwe, bo Denzler uciekł z kraju. Sama twarz się nie zmieniała, wykrzywiona w obłąkańczej wyższości, taka, jaką wyrzeźbił w biurze pułku inżynieryjnego w Smith. Początkowo ignorował głos, spierał się z nim, krzyczał w odpowiedzi na szyderstwa. Rzeźbił kolejne twarze i figurki ludzi, którzy nie byli Denzlerem, którzy go nie uwięzili ani nie porzucili. Ale coraz częściej oni również stawali się żołnierzami uwikłanymi w wojnę. Coraz

częściej po dwunastogodzinnej harówce w fabryce wspominał i marzył o czasach wojny, o tym, co zrobił dla Denzlera, przeciwko swoim towarzyszom, przeciwko wspólnocie Massachusetts. Frank Brewer był uwięziony i porzucony. Pewnego lutowego dnia, przesiąkniętego suchym, przenikliwym chłodem, w drodze na kwaterę po pracy zauważył powóz zaprzężony w dwa konie. Od razu poznał, że należy do Chauncy’ego Hammonda Seniora. Woźnica rzekł mu, aby wsiadał. Powiedział, że posłał po niego Hammond. Rzucił na ziemię pled, żeby Frank nie musiał stąpać po brei, by wspiąć się po stopniach z chodnika. Podczas drogi czuł się uradowany tym szczególnym wyróżnieniem – długo spóźnionym po tym, jak poszedł na wojnę za Hammiego – choć z drugiej strony było mu wstyd, bo inni maszyniści z fabryki musieli wlec się do domu w zimnie. Powóz skręcił do Charlestown – zamiast do jego kwatery – i niebawem stanął przed pomnikiem ku czci żołnierzy poległych w bitwie pod Bunker Hill. Woźnica kazał mu wejść do obserwatorium. Widząc jego zdumione spojrzenie, dodał, że to polecenie pana Hammonda. Wszedł na górę wąskimi krętymi schodami wewnątrz pustego szybu, ślizgając się na lodzie i błocie pozostawionym przez buty przemysłowca. Wspinał się coraz wyżej, by w końcu znaleźć się poniżej wierzchołka wieży. W pomieszczeniu czekał Hammond, wyglądając przez okna. – Czy wiedziałeś, że rozciąga się stąd jeden z najwspanialszych widoków na świecie? Nawet w zimową noc jest widoczność na odległość setek kilometrów. Ów widok jest jak malowidło – obraz przeszłości i przyszłości. Można ujrzeć statki wypływające i wpływające do zatoki, latarnie pociągów, które kiedyś były tylko marzeniem, moim marzeniem, a dziś pozwalają młodym mężczyznom takim jak ty przyjeżdżać z całego kraju i osiedlać się w Bostonie. Hammond odwrócił się i nieznacznie skinął głową na powitanie, wyrażając jednocześnie uznanie, że Frankowi udało się odbyć niebezpieczną wspinaczkę. – Pewne rozmowy nie są przeznaczone dla uszu postronnych. To jedna z nich. Jesteś gotów, Brewer? Skinął głową. – Dobrze – ciągnął przemysłowiec. – Słyszałeś o Instytucie Tech nologii, jak sądzę? – Marcus Mansfield ukończy go tego lata – odrzekł z ponurą miną Frank. –

Otrzymał czteroletnią pensję, żeby zgrywać studenta, ale idę o zakład, że nikt w Bostonie nie dostrzeże w nim nikogo więcej prócz robotnika. Nikogo wyższego ode mnie. – Władze Instytutu uważają, że wszelkie innowacje są własnością ogółu – podjął dalej starszy mężczyzna. – Ich profesorowie, którzy kierują wykształceniem takich błyskotliwych młodych ludzi jak mój Junior, nie zdają sobie sprawy z zagrożenia, jakie się z tym łączy. Wspierałem ich uczelnię, zanim położono pierwszy kamień, ale oni trwonią owoce swojej pracy! Trwonią własną przyszłość! Z sobie tylko znanych powodów, Brewer, chcę, żeby te wynalazki przeszły pod prywatą kontrolę. Przekonywałem ich, żeby to zrobili, ale jest potrzebny bardziej bezpośredni nacisk. – Czemu pan mi o tym mówi, panie Hammond? Magnat oparł dłoń na jednej z dwóch mosiężnych armat na ekspozycji, z tabliczką Poświęcone wolności. – Wiem, czym się zajmowałeś w więzieniu Smith z kapitanem Denzlerem. – Skąd…? – Wyjaśnię ci to innym razem. Nie musisz się bać, Brewer! Obiecuję ci. Nie masz wyboru. Nie leży w moim interesie mówienie ludziom, do czego cię tam zmusili. Nie wyobrażam sobie, jaki los spotkałby mojego Juniora, gdyby znalazł się na twoim miejscu. Wykorzystajmy umiejętności, które zdobyłeś pod okiem tego łotra, dla wyższego dobra. Zadajmy Bostonowi jedną lub dwie małe rany i wstrząśnijmy upartą wolą Tech dla moich celów. Co ty na to, chłopcze? – Zgoda – odrzekł Frank szybciej, niż się spodziewał.

57 BIAŁY WIELORYB – Zimno mi. – Głowa Boba przekręciła się i opadła na ramię. – Nellie! Nellie! Tak mi zimno. Gdzie jesteś? Nie widzę cię! – Uspokój się! Nic nie mów! – krzyknęła Ellen, obejmując go ramionami, żeby nie upadł. – Sporysz wywołuje skurcze ścięgien. Słyszysz mnie? Połóż się na trawie. Dopóki rozumiesz, co się z tobą dzieje, nie musisz się bać. Trucizna może wpłynąć na twoje widzenie – możesz widzieć zjawy i dziwne kształty, które nie istnieją. Posłuchaj mnie! Będziesz czuć mrowienie dłoni i stóp, i głód, ale nie możesz się poruszać ani jeść, dopóki organizm nie wydali trucizny. Słyszysz mnie, Robercie? Robercie Richards? – Bogu dzięki, to ty… – jęknął. – Co? – Jeśli umrę… – Nie umrzesz! – Dzięki Bogu, to ty! Ty jedna możesz mnie ocalić! Poluzowała mu apaszkę i rzekła cicho, starając się go uspokoić: – Pamiętaj, że jestem tylko kobietą, przedstawicielką słabej płci. – Kocham cię – wymamrotał, wykrzywiając usta w dziwnym uśmiechu. – Nie jesteś zwykłą kobietą, ale najlepszą z nich. Kocham Ellen Swallow. – Doprawdy?! Robercie, czy mężczyzna nie powinien zaczekać, aż minie delirium, zanim oświadczy coś takiego damie? – Kocham twoje dłonie. Czubki twoich palców. Mają taki delikatny odcień… Fioletowy, prawda? – Tak, to skutek działania jodku potasu i gazu chlorowego. – Ellen Swallow Richards! – Wypraszam sobie! – sapnęła, słysząc taką bezczelność. Młoda kobieta w sukni z falbankami osunęła się na ziemię obok nich, a inni

pierzchali na wszystkie strony, próbując uciec przed gniewem zabójcy, który wniknął już do wnętrza ich ciała. Odciągnąwszy Boba na bok, żeby nie został stratowany, Ellen wpadła w tłum, machając rękami. – Wyrzućcie piwo! Żywność! Jeśli czujecie się źle, połóżcie się na trawie i nie ruszajcie! – Czemu mielibyśmy cię słuchać, kobieto? – zagderał jakiś medyk opatrujący chorych, którzy zapadli na tajemniczą chorobę. – Nazywam się Ellen Henrietta Swallow! Jestem studentką Instytutu Technologii! Jeśli mnie posłuchacie, ocalicie życie! Kiedy wykrzykiwała odpowiedź strofującemu ją mężczyźnie, w oddali ukazał się czarny słup dymu strzelający w niebo. *** George zaproponował, by użyć liny na bloku silnika parowego, żeby przenieść moc potrzebną do wywiercenia otworów. Wyjaśnił, że już wcześniej używali podobnego rozwiązania, aby przenieść moc z warsztatu mechanicznego do innych hal, w których znajdowały się zbyt łatwopalne materiały, by w pobliżu mógł pracować silnik. Wiedział o fabryce oddalonej niecały kilometr od mostu. Mieli tam silnik, który z łatwością mogliby wykorzystać. Marcus wyprzągł dużą czarno-białą klacz z zaprzęgu Chauncy’ego Hammonda. Przesunął dłonią po oczach zwierzęcia i jego szerokich chrapach, żeby poznało jego zapach. Reszta jego kohorty skończyła ładowanie liny i bloku i wsiadała z panem Hammondem do powozu. Hammie przytrzymał konia, żeby Marcus mógł go dosiąść. – Powinienem z tobą pojechać, Mansfieldzie. Gdyby nie mój ojciec… Marcus pokręcił głową. – Dopilnuj, żeby ludzie i materiały bezpiecznie dotarli do mostu. Później wyślij kogoś z ojcem na posterunek policji. Niech im powie, jak to wszystko się zaczęło. Nie wiem, czy mi się uda, czy zdołam powstrzymać Franka, ale świat musi usłyszeć, że Instytut nie ma nic wspólnego z ostatnimi katastrofami. To bardzo ważne, Hammie.

Hammie pomyślał chwilę, a później zrezygnował i wsiadł do powozu razem z pozostałymi. – Przysięgałem na Tech, Hammie! Nie żartowałem! – zawołał Marcus. Skręcił w uliczkę i ruszył z kopyta. Kiedy pędził wysypanymi żwirem uliczkami, dzielnica Back Bay wydawała się opuszczoną wyspą bardziej niż kiedyś. Dotarł do ogromnego gmachu Instytutu i zsiadł z konia przy centralnej latarni stojącej przed frontowymi schodami. Otworzywszy skrzynkę u dołu wkopanego w ziemię słupa, wstrzymał oddech na widok zwojów drutu i urządzeń wstawionych pomiędzy kable elektryczne i koło. Położył karabin na ziemi. Miał przed oczyma dowód intrygi Franka, ale jak mógł ją powstrzymać? Spojrzał na układ kabli, czując, jak czas przepływa mu między palcami, a następnie przystąpił do pracy. Po piętnastu minutach wytężonej pracy jego dłonie zagłębiły się w gęstym zwoju kabli. Zaklął, kiedy obtarł sobie skórę na knykciach o ostrą krawędź, a później usiadł na stopniach i wsunął dłoń do ust, aby zatamować krew. Jego palce pulsowały. Po kilku minutach tak bardzo nabrzmiały krwią, że prawa ręka stała się dosłownie bezużyteczna. Próbował zacisnąć ją w pięść, aby zmniejszyć agonię stawów, padając na kolana i głośno krzycząc z bólu. – Widzę, że znalazłeś mój obwód! Cóż za wspaniałe miejsce na zbudowanie college’u! Musicie się ostrożnie obchodzić ze wszystkimi przerywaczami obwodów, kiedy fala przypływu dociera na mokradła. Marcus się odwrócił i ujrzał nadchodzącego Franka. Brewer wetknął dłonie w kieszenie, jakby był dżentelmenem odbywającym popołudniową przechadzkę. W mundurze wojskowym, wysoki i dumny, wyglądał jak każdy, tylko nie zmęczony robotnik fabryczny, którym był. – Pozwól, że ci pomogę – zaoferował. – Musisz uważać na rękę. – Nie dotykaj mnie! – warknął Marcus. Frank spojrzał na niego głęboko urażony. – Dlaczego, Marcusie? Myślałem, że będziesz mi wdzięczny. Marcus pokręcił głową ze zdumieniem i odrazą.

– Coś ty zrobił, Frank?! – Gdybyś wiedział, jak bardzo pragnąłem ci to powiedzieć, kiedy razem z kolegami odwiedziłeś fabrykę! Sądziłem, że mnie zrozumiesz, że docenisz moją pracę bardziej niż ktokolwiek inny w tym kraju! Później, gdy poprosiłeś, żebym przyniósł ci żelazo do piwiarni, zrozumiałem, co robisz. Wiedziałem, że starasz się mnie powstrzymać. Musiałem udowodnić, że spełniam wymagania, zanim wyznam ci prawdę. – Jaką prawdę?! – spytał Marcus tak zdumiony, że omal nie wybuchnął śmiechem. – Co ty wygadujesz?! – Ratuję twój college! – Co?! – Hammond chciał go zniszczyć dla własnych celów, doprowadzić do tego, aby zniknął. Od razu wiedziałem, że mogę coś zrobić w tej sprawie, że nie muszę się chować w mrocznym kącie hali fabrycznej. Udowodnię Bostonowi, że potrzebują Instytutu – że ich pieniądze i nazwiska już ich nie obronią – że nie ochronią ich przed bronią, którą posiadamy ty i ja. Nie obronią przed najwyższą inteligencją i technologią. Niebawem mieszkańcy Bostonu zrozumieją, że muszą błagać Instytut o pomoc. Że muszą go szanować i strzec, otaczać czcią, jak to robili z Harvardem przez setki głupich lat! Marcus wpadł w osłupienie. – Dlaczego?! Teraz to Frank się roześmiał, jakby Marcus żartował. – Dlaczego? Przecież ci powiedziałem. Kiedy przyszedłeś z kolegami do fabryki, wyznałem, że jestem gotowy do przyjęcia czegoś lepszego. W końcu pojawiła się szansa. Szansa na odejście od maszyn i dokonanie czegoś przed wstąpieniem do Instytutu. Nie zamierzałem pozwolić, żeby Hammond mnie tego pozbawił! – Mogłeś odmówić! – Zatrudniłby kogoś innego! Instytut stworzył szansę takim jak ty i ja, ale zawsze był atakowany przez miejscową społeczność. Jak sądzisz, ile trzeba czasu, aby brak zaufania i głupota legislatury oraz opinii publicznej doprowadziły do upadku Instytutu? Nie, chodziło o coś większego od

Hammonda! Udowadniając Bostonowi, że nie ma się do kogo zwrócić, zwróciłem Instytutowi wolność, pozwoliłem stać się potężniejszym niż dotąd! Marcus spojrzał na niego przez zmrużone powieki, jakby Frank znajdował się kilometr dalej, a on próbował ustalić, czy to przyjaciel, czy wróg. – Co chcesz osiągnąć, Frank? Spójrz mi w oczy i odpowiedz! – Boston powoli się zmienia, powoli podejmuje działania. Nie muszę ci tego tłumaczyć! Mieszkańcy Bostonu odwrócili się do nas plecami, kiedy siedzieliśmy w niewoli w Smith. – Nie dopuścili się czegoś takiego! – Ależ tak! Moja rodzina, mój pułk i mój rząd, wszyscy wiedzieli, gdzie jestem, ale nikt nawet palcem nie kiwnął w obronie ubogiego młodzieńca. Bogaci chłopcy pokroju Hammiego opłacali swoich zastępców, żeby poszli za nich na wojnę i zostali zabici lub trafili do niewoli. Dopóki czuli się bezpieczni, pozostawaliśmy w zapomnieniu, byliśmy warci tyle co umarli. Teraz Boston nie może udawać, że jest bezpieczny, Marcusie. Dzisiaj udowodnimy im, że nie zdołają się obronić, a wówczas Instytut zostanie zrehabilitowany! Policja doszła już do wniosku, że miasto musi się ugiąć przed college’em. Po dzisiejszej katastrofie przyjdą do ciebie na czworakach, żebyś powstrzymał kolejne plagi. Oczywiście zadbamy o to, aby ci się udało. To będzie mój wstępny egzamin! Chodź, podaj mi rękę, stary druhu! Wspólnie dokończymy dzieła! Marcus spojrzał na wyciągniętą dłoń, a później na twarz Franka, twarz, która tyle lat dodawała mu otuchy. Brewer odsłonił zęby w pełnym podniecenia uśmiechu i kiwał głową. Marcus zrobił krok wstecz. – Nie wyszedłeś z obozu jako szewc, prawda? – spytał. – Oczywiście – odrzekł spokojnie Frank. – Kapitan Denzler wpadł w furię po moim uwolnieniu. Potwór dostrzegł we mnie wartościowego człowieka, odnalazł w fabryce i powiedział, że muszę mu pomagać jako inżynier, w przeciwnym razie zostanę zastrzelony i będę odpowiedzialny za śmierć innych, których też czeka egzekucja. Że ty i inni więźniowie w Smith zostaniecie straceni. Zrobiłem to, Marcusie. Wykorzystałem swoje umiejętności, żeby ulepszyć kule rebeliantów. Żeby detonować miny i niszczyć mosty pod stopami naszych żołnierzy.

– Zdradziłeś swoich. – Zdradziłem? Pomyśl, na jaki los mnie skazali, Marcusie! Później zaproponowali, że nas wymienią, jakbyśmy byli bezwartościowym bydłem na rynku. Wiesz, ilu „prostych żołnierzy” takich jak ty i ja liczyli za jednego oficera? Dziesięciu… dwudziestu, czasem więcej. Chauncy Hammond dowiedział się, co robiłem podczas wojny, od człowieka, którego zatrudnił do projektowania lokomotyw – inżyniera z Południa, który mnie rozpoznał. Poznał mnie podczas wojny, kiedy odwiedził biurko Denzlera. Hammond mnie wybrał, najął jak Denzler, tym razem do przeprowadzenia pokazów, które zniechęcą opinię publiczną do technologii i zmuszą Instytut do sprzedaży wynalazków. Zrobiłem coś, o czym Hammondowi się nie śniło. Udzieliłem Bostonowi lekcji o wyższości technologii! Uczyniłem to sam, przyjacielu, bez pomocy waszego Instytutu, bez twoich błyskotliwych kolegów z roku! Do licha z tymi, którzy nie potrafią rozpoznać i nagrodzić prawdziwej wiedzy! Nie umieją się pogodzić z władzą, którą nad nimi posiadamy! Do diabła z Hammondem! Był zbyt bojaźliwy, żeby pojąć rozmiar własnej misji, dlatego odwróciłem sytuację. Do licha z Hammiem, bardziej niż z nimi wszystkimi! – Wstydź się, Frank! Frank zaczął się wiercić i wetknął dłoń do kieszeni. – Hammie nie zasłużył na to, żeby być synem człowieka wprowadzającego innowacje! Dlatego jego ojciec wybrał mnie, żebym nosił mundur zamiast niego! – Zniszczyłeś Fabrykę Lokomotyw Hammonda, wiedziałeś, gdzie stanąć, żeby uniknąć poważnych obrażeń podczas wybuchu kotłów! Zamordowałeś Josepha Cheshire’a! Skrzywdziłeś niewinnych ludzi! Zraniłeś profesora Runkle’a i… – Marcus przerwał i zgrzytnął zębami. Frank spuścił głowę. – Sam wiesz, że była przypadkową ofiarą. Płakałem, myśląc o niej i o tobie. Ten łotr Cheshire omal mnie nie nakrył, jak usuwałem dowody z jachtu, który Hammond dał mi do dyspozycji, a kiedy zdałem sobie sprawę, że zdemaskował także ciebie, musiałem go załatwić. Później nie mogłem ryzykować, że dozorca prywatnego laboratorium nabierze podejrzeń, kiedy wstąpił tam twój

przyjaciel Bob. Runkle też zbytnio się zbliżył do rozwiązania zagadki. Jak wiesz, przyszedłem na dzień otwarty do Instytutu. Usłyszałem, jak Hammie powiedział ci, co usłyszał od Runkle’a. – Mogłeś mnie zabić, zamiast go zranić. – Nie miałem pojęcia, że będziesz w jego gabinecie, Marcusie! Marcus się wzdrygnął, gdy do głowy przyszła mu nowa myśl. – Odebrałeś go z moich rąk. Mogłeś go wykończyć z zimną krwią. Czy taki miałeś zamiar? Frank wzruszył ramionami. – Gdyby ten czarny dozorca go nie podniósł, może miałbym szansę. Ale musisz przyznać, że wybuch skutecznie usunął Runkle’a z drogi. – Bob i Ellen. Gdzie oni są? Jeśli zrobiłeś im krzywdę… – Nie mam pojęcia, gdzie są twoi nowi przyjaciele! Pewnie na obchodach Dnia Odznaczenia z resztą mieszkańców Bostonu, odurzeni trucizną, kiedy obżerali się dla upamiętnienia prawdziwych żołnierzy. Zawsze starasz się mieć kontrolę nad przyjaciółmi, próbujesz ich chronić – oto prawdziwy Marcus Mansfield. Marcus Mansfield, który myśli, że jest szefem światowej policji, ramieniem Boga najwyższego. Cóż, jeśli nie potrafisz tego pojąć, do licha z tobą! – Frank, nie jesteś sobą! Hammond chciał wykorzystać Instytut! Wykorzystał ciebie, z powodu chciwości i błędów popełnionych podczas wojny! – Nie. Hammond wskazał mi drogę, dał mi zakosztować, czym jest prawdziwa władza. Odkryłem, że bardzo lubię ten smak, Marcusie, i upoiłem się nim głęboko. – Mogłeś mnie zostawić pod gruzami laboratorium. Trzeba było pozwolić, żebym został zmiażdżony. – Nadal nic nie rozumiesz! Czekałem na tę chwilę, Marcusie. Bardziej niż na cokolwiek innego. Na to, żebyś w końcu zrozumiał, że ucieczka do Tech nie uczyniła cię lepszym człowiekiem, nie sprawiła, że mnie przewyższyłeś. Że jestem równie dobry jak ty. Że mogę zmusić świat, aby dał Instytutowi to, co mu się należy!

– Nigdy nie powiedziałem, że cię przewyższam! – Chciałeś, żebym ci służył. Żebym przyniósł ci kawałki żelaza. Nie poprosiłeś o pomoc mojego umysłu. – To nie było tak, Frank… – zaprotestował Marcus. Brewer nie pozwolił mu skończyć. – Cztery lata temu mnie zostawiłeś! Sądziłeś, że nauka w Tech uczyni cię kimś wyjątkowym, doskonalszym, że pozostawisz za sobą dawne życie. Zostawisz fabrykę, dwunastogodzinny dzień pracy, więzienie Smith i mnie. Słyszałeś, co powiedział twój przyjaciel, Albert, że Tech nie będzie mogło pomagać stypendystom? Jak zwykle miałeś szczęście, a ja miałem nadal tkwić przy maszynach. Teraz poznałeś prawdę. Nie możesz zmienić tego, kim się urodziłeś, ale możesz dowieść światu, że jesteś lepszy i silniejszy od każdego dżentelmena z Bostonu. Już za późno, żeby mnie powstrzymać. Musi do tego dojść za sprawą mnie lub kogoś innego. Taka jest przyszłość. Nie rozumiesz? – Frank wyciągnął kieszonkowy zegarek, żeby Marcus mógł go zobaczyć. – Za dwie minuty pociąg zamknie obwód. Ocaliłem ci życie w Smith, Marcusie, ale to ciebie szanowali. Uważali, że to ty masz odwagę. Ocalę cię ponownie. Chodź ze mną, będziemy bezpieczniejsi w gmachu Instytutu. Nie chciałbyś znajdować się na dworze, kiedy pociąg zamknie obwód, bo dla Bostonu nadejdzie sądny dzień. Marcus rzucił okiem na gmach Instytutu. Budynek był lichym cieniem swojej dawnej świetności, reliktem pełnym pustych sal z wybitymi szybami. Wizja Franka przywrócenia go do życia poprzez zniszczenie Bostonu zmroziła go do szpiku kości, bo wiedział, że plan może się udać. Dojdzie do tego, że Boston będzie musiał prosić Instytut o pomoc. – To już koniec. Twój obwód się nie zamknie, Frank. Odpowiesz za to, co zrobiłeś, nawet jeśli będę musiał cię zaciągnąć na komendę policji. Hammond już tam jest, wszystko im opowiada. – Chodź! – zaśmiał się wesoło Frank, odrzucając głowę do tyłu. Nigdy nie wyglądał na równie zadowolonego, silnego i wolnego. – Nie powinieneś tak ciężko pracować ze swoją słabą ręką. Czy wiedziałeś, jak bardzo pogorszy się twój stan? Że nie będziesz miał innego wyboru? Że wcześniej czy później będziesz musiał opuścić fabrykę? Idąc do Tech, nie byłeś odważny, jak

sądziłem. Po prostu nie potrafiłeś się przyznać do najmniejszej słabości, nawet przed samym sobą. Powiedz, co zrobisz z dyplomem, kiedy ręka odmówi ci posłuszeństwa? Mniemam, że nawet inżynier potrzebuje obu rąk. Cóż, nie obwiniaj siebie. Nikt nie zdołał przerwać obwodu, który stworzyłem. Nie skonstruowałem go w dwadzieścia minut, więc nie da się go unieszkodliwić w dwadzieścia minut, a nawet dziesięć godzin. Nikt tego nie zdoła. Nawet ty. – Mylisz się, Frank. Chłopcy z Tech już to zrobili. Dokonałem tego. Hammie i moi przyjaciele zatrzymają pociąg, kiedy wjedzie na pierwszy most, a ja przerwałem twój obwód. Nie pomyślałeś o jednym, Frank. Istnieje lepszy sposób ukazania Instytutu w nowym świetle od horrorów, które przygotowałeś. – Ciekawe jaki? – spytał Frank. – Pokazać, że grupka studentów Tech może powstrzymać zniszczenie, które siejesz. – Nie wierzę – mruknął Frank, mrużąc oczy. – Zawsze pragnąłeś zginąć za sprawę. – Możesz wierzyć, w co chcesz. Nie ruszaj tej skrzynki, Frank! Ostrzegam cię! Stój! Kiedy Frank pochylił się nad skrzynką, Marcus skoczył na dawnego towarzysza. Ku własnemu zaskoczeniu Frank zdołał odepchnąć Marcusa, odrzucając go na ziemię jednym silnym ruchem. Marcus podniósł się wolno, jakby przygniotły go lata mozołu. Otrzepał brud z podartego, zakrwawionego munduru. – Wziąłeś wszystko na swoje barki. Chciałeś ocalić miasto, któremu jesteś obojętny. Spójrz na siebie. Nie śpisz, prawie nie jesz. Jesteś tak słaby, że do niczego się nie nadajesz, Marcusie. – Frank przyglądał się chwilę skrzynce z przewodami, a później wybuchnął śmiechem. – Wiedziałem! Oto cały geniusz chłopca z Tech! Nie byłeś w stanie przerwać obwodu! – Masz rację. Zbyt dobrze go obmyśliłeś, żeby się udało – przyznał Marcus, wycofując się powoli. – Skonstruowałeś obwód tak, żeby nie można było go przerwać, bo obawiałeś się, że ktoś – policja, Hammond albo ja i moi

przyjaciele – może poznać prawdę i spróbować tej sztuki. Nie pomyślałeś jednak o tym, jak powstrzymać intruza przed odwróceniem kierunku przepływu prądu. – Co przez to rozumiesz? – zapytał, nagle pojmując, o co chodzi. Zagłębił zwinne palce w zwojach i zaczął pracować ze zdumiewającą szybkością. – Odsuń się, Frank! Szybko! – Nie! Nie mogłeś tego zrobić! – Dawny przyjaciel Marcusa wydał przeraźliwy okrzyk i wybałuszył oczy. Po drugiej stronie miasta płonący pociąg wjechał na ostatni odcinek torów. Koła zetknęły się z pierwszą i ostatnią szyną, zamykając niedokończoną część obwodu, jednak zamiast wysadzić w powietrze pół Bostonu, potężny ładunek elektryczny wrócił przewodami do punktu wyjścia, do palców rzeźbiarza. Ciało Franka z przerażającym szumem wystrzeliło trzy metry w górę. Kiedy runął na ziemię, ku zaskoczeniu Marcusa zaczął płonąć. Próbował stanąć, krztusząc się krwią, ale każda odsłonięta część skóry uległa zwęgleniu. Marcus patrzył skamieniały, jak Frank wyciąga ku niemu ręce, jak rusza z otwartymi ramionami. Pomyślał, żeby uciec, ale wiedział, że Frank już nie żyje, że wydał ostatni oddech. Chwilę później runął w ramiona Marcusa. *** Pociąg stawał się coraz większy, pędząc niepewnie w kierunku przedmieść miasta i wyrzucając w górę płomienie. – Nadjeżdża – szepnął do siebie Edwin. Opuścił lunetę i odwrócił się do pozostałych: – Minął końcowy punkt obwodu i jedzie dalej! Marcusowi się udało! Zapobiegł wybuchowi! Czterej młodzi mężczyźni wydali radosny okrzyk. Byli na moście kolejowym, którym skład miał przejechać na drugi brzeg rzeki Charles. Po chwili radości wywołanej zwycięstwem kolegi gorączkowo przystąpili do pracy. Teraz wszystko spoczywało w rękach Edwina i pozostałych. Most łączący Boston z Cambridge był ostatnią nadzieją na powstrzymanie składu, zanim zderzy się z innym pociągiem lub eksploduje na stacji końcowej, siejąc ogromne spustoszenie. Whitney Conant odłączył się od grupy w pobliżu komendy policji, żeby

odprowadzić Chauncy’ego Hammonda w celu przedstawienia prawdziwej wersji wydarzeń. Pozostała czwórka rozdzieliła się po dotarciu do mostu. Edwin i Ociężały George pracowali razem po stronie Bostonu, a Hammie i Albert Hall po stronie Cambridge. Obu drużynom udało się wywiercić otwory w głównych tężnikach mostu. Musieli dokładnie sprawdzić budowę kratownic, bo według ich obliczeń zniszczenie krzyżulców nie zwaliłoby mostu. Teraz wsuwali do otworów pospiesznie przygotowane cylindry z prochem. Hammie i Hall skończyli pierwsi i ułożyli lont na moście. – Skończyliście?! – krzyknął Albert. – Możemy odpalić lont! – Jeszcze nie, Albercie! – odpowiedział Edwin, wkładając cylinder do otworu w tężniku i podając lont partnerowi. Zbiegli z mostu na bezpieczną, bostońską stronę rzeki. – Gotowe! – zawołał do towarzyszy. George wyciągnął zapalniczkę do cygar i ułożył się płasko na ziemi, z końcem lontu w palcach. – Gotowe – rzekł cicho, trzymając nieruchomo dłoń. – Gotowe! – zawołał Edwin w kierunku drugiego brzegu. – George jest gotów podpalić lont! – My też! Na mój sygnał! – powiedział Hammie. – Trzy, dwa, jeden! Teraz! Podpalili lont po obu stronach. Małe języczki ognia zaczęły pożerać linkę. Po stronie Cambridge cylinder eksplodował z głośnym hukiem. Tężnia pękła i cały most zadygotał. Hammie zachichotał nerwowo. Kiedy płomień dotarł do cylindra Edwina, rozległo się stłumione skwierczenie. Skwierczenie i nic więcej. Most chwiał się niepewnie, ale pozostał nienaruszony. – Co się dzieje, Hoyt?! – krzyknął do nich Hammie. – Coś się stało z lontem! – Może zapalimy cylinder z bliska? – spytał George. – Nie, nie zdołamy na czas opuścić mostu! – odparł Edwin. – Konstrukcja zawali się pod nami. – Zostań tutaj, spróbuję! – zawołał mężnie George. – Nie, George… nie pozwolę na to! – odkrzyknął Edwin, powstrzymując

większego mężczyznę. – Czym się przejmujesz? Przecież godzinę temu chciałem ci dołożyć! – Posłuchaj go, George! – krzyknął Hammie z drugiej strony rzeki. – Ręczne podpalenie jest zbyt niebezpieczne. Uszkodzony most może runąć pod ciężarem pociągu. Bez konieczności detonowania drugiego ładunku. – Ale nie musi, Hammie – zaoponował Albert. – Jeśli pozwolimy, żeby pociąg przejechał most, nie zdołamy go zatrzymać. Musimy znaleźć inny sposób, aby go wysadzić. – Ile czasu zostało? – spytał George. – Cztery, może pięć minut – odrzekł ponuro Edwin. Zaczęli się przekrzykiwać, proponując sprzeczne, rozpaczliwe pomysły wykonania zadania w wyznaczonym czasie. – Grecki ogień! – zawołał Edwin w kierunku drugiego brzegu. – Hammie, czy w walizeczce Alberta jest dość materiałów, żeby zrobić grecki ogień, jakiego użyliśmy przeciwko Med Fac?! – Chcesz więcej ognia? – zapytał Albert. – Pędzi na nas pociąg wypełniony płonącą ropą naftową. W ogniu cały problem, Hoyt! – Posłuchaj! Zapomnij o zniszczeniu mostu! Nie ma na to czasu, ale jeśli wykoleimy pociąg, wpadnie do wody i stanie się nieszkodliwy! – wyjaśnił Edwin. Zamilkli, zastanawiając się nad tym, co powiedział. Hammie zaczął szperać w walizeczce Halla z chemikaliami. – Pospiesz się! – krzyknął Edwin. – Mam pusty cylinder, który można wykorzystać jako pojemnik – powiedział Hammie. – Nie jest idealny, ale… tak… chyba zdołam coś zaimprowizować, Hoyt! – Jeśli wykoleimy jeden zestaw kół, cały pociąg wypadnie z torów – powiedział Edwin. – Myślisz, że się uda? – zapytał George. – Mówisz do Edwina Hoyta, najbystrzejszego gościa w całym Instytucie

Technologii Massachusetts! – odpowiedział Hammie. Kiedy Hammie rzucił się gorączkowo do pracy, powietrze przeszył mechaniczny ryk. Edwin i George spojrzeli na siebie. Pociąg był tak blisko, że czuli zapach dymu. Edwin stał nieco wyżej z lunetą przy oku. – Widzę go! – krzyknął. Później opuścił lunetę, bo zorientował się, że skład jest tak blisko, że można go dostrzec gołym okiem. – Nie! – Prawie skończyłem! – obiecał Hammie, kiwając ręką Albertowi, który podawał mu różne substancje. – Jeszcze chwila… Gotowe! – Umieść cylinder na torach, Hammie! – wrzasnął Edwin. – Nie mogę! – Co?! Czemu nie?! – Na dwadzieścia, dwadzieścia pięć procent uszkodzenia spowodują, że pociąg uniesie się z szyn i wyląduje po twojej stronie rzeki, nie dotykając torów z naszej… przeleci nad cylindrem i zaryje w samym centrum Harvard Square, zanim zdołamy temu zapobiec. Cylinder musi się znajdować w pierwszej części mostu. Po twojej stronie. – Skąd czort zna dokładne prawdopodobieństwo? – burknął George. – Bo jest najlepszym studentem Instytutu Technologii – odparł Edwin. – Rzucę cylinder w twoją stronę! – zawołał Hammie. – Nie wybuchnie? – wysapał George. – Nie uszczelniłem cylindra. Jeśli go złapiesz, ciśnienie pozostanie stabilne – wyjaśnił Hammie. – Gdybym był na twoim miejscu, starałbym się go nie upuścić. – Dzięki za radę – mruknął George. – Jesteś gotowy, George? – Ty go złap – szepnął potulnie do Edwina olbrzym. – Ja?! – spytał z przerażeniem Edwin. – Źle widzę na lewe oko – wyjaśnił George, a później zaczął mówić szeptem z wyraźnym zakłopotaniem. – Dlatego wolno pracuję, wolniej niż inni, i dlatego niektórzy sądzą, że jestem ociężały. Nikomu o tym nie wspomniałem.

Sapanie uciekającego pociągu nasilało się z każdą chwilą. Ziemia pod ich stopami zaczęła dygotać. – Dobrze – powiedział Edwin, owijając płaszczem ranny bok, który zasłonił podczas jazdy powozem. – Na mój znak, Hammie! Trzy, dwa, jeden… teraz! Hammie cofnął ramię i wyrzucił cylinder w powietrze. Edwin się naszykował, wyciągnął ręce i ściągnął go z nieba, jednak ogromna koncentracja i nagły ból rany omal nie zwaliły go na ziemię. Zanim upadł, rozległ się dźwięk przypominający zwierzęce wycie, choć okazało się, że wydał go człowiek. Korpulentny jegomość o zaczerwienionych oczach, w wojskowym mundurze pokrytym stwardniałym błotem i brudem, wskoczył na nasyp i chwycił Edwina. – Przyszedł po nas diabeł! Diabeł! – pisnął, chwytając silnymi dłońmi pierwszą rzecz, jaką zdołał, czyli ramiona Edwina. – Idź precz ode mnie! – krzyknął Edwin, starając się nie wypuścić cylindra. – Nadjeżdża pociąg! – krzyknął Albert z drugiej strony mostu. – Głupcze, zabijesz nas wszystkich! – wrzasnął George, starając się rozerwać chwyt szaleńca. – Nie obchodzi mnie, co mówisz! – wrzasnął nieznajomy, kalecząc słowa. – Zdzielę diabła prosto w twarz! – krzyknął do Edwina lub cylindra. – Hoyt, daj mi to! – zawołał George, gdy zaczęli się szamotać. Edwin szarpnął dłonie, które zacisnęły się na jego nadgarstkach jak imadła, a George zablokował ramiona nieznajomego. – Szybciej! – usłyszeli z drugiego brzegu. George krzyknął i wymierzył potężnego kopniaka w brzuch szaleńca. Mężczyzna odskoczył od Edwina i zniknął między drzewami, a cylinder poszybował. Ogarnął ich żar nadjeżdżającego pociągu. Stoczyli się z nasypu tak szybko jak mogli, a Hammie i Albert zrobili to samo po drugiej stronie. W chwili, gdy pierwszy wagon wjechał na most, cylinder wylądował pod kołami i eksplodował jas nym płomieniem. Pierwsze koła zajęły się ogniem. Most zadrżał, kiedy pociąg dojechał do jego połowy. Nagle odpadło jedno z kół i przód pociągu skręcił z szyn, a płonący skład

poszybował w powietrzu, rzucając coraz większy cień na powierzchnię wody.

Księga szósta BUDOWNICTWO I ARCHITEKTURA

58 DWANAŚCIE DNI PÓŹNIEJ Czekał, kołysząc się na palcach stóp. Kilka minut później drzwi skrzypnęły i lekko się uchyliły. Szczupła kobieca postać skinęła, żeby wszedł do środka. – Bądź cichy i szybki. Na górze, drugi pokój z prawej. Pobiegł po schodach, czując na plecach oddech przyjaciółki. Kiedy weszli do pokoju, zamarli na widok dziewczyny leżącej nieruchomo na łóżku. Była piękniejsza, niż sądził. Serce zabiło mu gwałtownie. Przy łóżku stał stołek, na którym siadywały zakonnice karmiące Agnes lub czytające jej z małej Biblii, która leżała na pobliskim stoliku. Tak długo czekał, by do niej przemówić, że teraz nie wiedział, co powiedzieć. Bądź cichy i szybki, poinstruowała go siostra Louise. Gdy ujrzał Agnes, nie wiedział, czy zdoła zrobić choćby jedną z tych rzeczy. – Aggie, nie mogę zabawić długo – wyszeptał. – Obiecałem. Zawsze chciałaś poznać Ellen Swallow, naszą studentkę. Panno Turner, przedstawiam ci pannę Swallow. Ellen lekko się skłoniła. – Madame Louise powiedziała, że nie mogę wejść do twojego pokoju bez damskiej asysty, więc oto jesteśmy. Madame jest bardzo odważna, bo pozwoliła mi na wizytę, nie informując o tym innych sióstr. To wbrew tutejszym regułom. – Panno Turner, jeśli chcesz, zacznę cię uczyć, gdy wyzdrowiejesz… – powiedziała cicho Ellen. – Pomówię z rektorem, żeby na chemię przyjmowano bez względu na płeć. Uważam, że możesz być odpowiednią kandydatką… – Panno Swallow, czy mógłbym… – Oczywiście – odrzekła, odwracając się plecami, aby Marcus miał odrobinę prywatności. – Pragnąłem cię zobaczyć, Aggie – przerwał, jakby czekał na odpowiedź. Oczywiście panna Turner nie mogła jej udzielić. Gdy to zrozumiał i zauważył,

jak krucho wygląda, chwilowa radość ze spotkania prysła. – Pragnę, abyśmy mogli porozmawiać. Tęsknię za tobą bardziej, niż potrafię to opisać. Widzę cię, kiedy zamykam oczy, a gdy je otwieram, ciebie nie ma. Chcę, żebyś wiedziała, że się nam udało. Koledzy z rocznika sześćdziesiątego ósmego i ja za tydzień otrzymamy dyplom ukończenia Instytutu. Myślę o tobie cały czas. Rozmyślam też o Franku, ale gdy dumam o przeszłości, już nie jestem w niej uwikłany. Chciałem ci to powiedzieć. – Właściwie co miałby jej rzec? Że bardzo żałuje, iż tamtego dnia opuściła swoją część miasta? Że chciałby spędzać każdą godzinę czuwania w infirmerii, gdyby pozwoliły na to surowe katolickie zakonnice. – Dzięki pannie Swallow ocalono wielu ludzi, bo domyśliła się, że Frank zatruł pszenicę w trzech głównych piekarniach miasta i browarze zaopatrującym miasto w piwo w Dzień Odznaczenia. Wiedziała, co zrobić, żeby ofiary zaczęły wracać do zdrowia. – Panie Mansfield! – szepnęła z korytarza siostra Louise, obserwując, jak silny młody mężczyzna próbuje opanować łzy. – Siostry wracają z kaplicy. Musi pan iść. – Wrócę do ciebie, Aggie. – Kiedy ujął jej dłoń i przywarł do niej wargami, spod powieki spłynęła mu łza. Wiedział, że madame tego nie zaaprobuje, ale nie mógł się powstrzymać. Spojrzała na niego surowo i pokazała schody. Zbiegł na dół. Ellen ruszyła za nim, ale zatrzymała się w pół kroku, bo zza rogu wyszły dwie zakonnice. – Witamy siostrę – pozdrowiły Ellen. Zapłonęła rumieńcem, zdając sobie sprawę, że jej codzienna bura suknia jest doskonałym przebraniem, i ruszyła schodami za Marcusem. Siostra Louise wróciła do pokoju z poczuciem ulgi, że jej słabość wywołana żarliwością studenta college’u nie zostanie odkryta przez siostrę przełożoną. Przeorysza porównałaby niechybnie jej działania do jakiegoś epizodu z powieści protestanckiego autora i ponownie przypomniała Louise o fatalnych konsekwencjach czytania powieści, co za każdym razem znajdowało dobitne potwierdzenie. Sięgnęła po Biblię i zaczęła czytać pacjentce. Nagle powieki Agnes zadrgały. Poruszyły się nieznacznie, więc Louise mogła to sobie wyobrazić. Jednak gdyby faktycznie zatrzepotały, byłby to pierwszy ruch Agnes od czasu

wypadku. Louise skoczyła na równe nogi i wybiegła z pokoju. Minęła korytarz i dotarła do schodów, ścigając młodego mężczyznę z szybkością, jakiej jeszcze nigdy nie rozwinęła żadna siostra z jej zgromadzenia.

59 ROCZNIK 1868 (NA WIEKI)

Czternastu absolwentów rocznika 1868 siedziało na drewnianych ławach przed gabinetem rektora w Instytucie Technologii Massachusetts, promieniując podnieceniem. Rektor William Barton Rogers wzywał ich kolejno i kolejno wychodzili, dumnie dzierżąc zwyczajny, a jednocześnie niezwykle cenny dyplom wypisany z wielką pieczołowitością przez ich kolegę, absolwenta Alberta Halla. Za każdym razem wznoszono potrójne hura. Mimo poczucia wzajemnej wspólnoty tego dnia przepełniało ich wyjątkowe uczucie wdzięczności i oczekiwania, gdy nasłuchiwali kolejnych nazwisk wyczytywanych według alfabetu. Zdołali znaleźć sposób powstrzymania katastrof, które wstrząsnęły Bostonem, niemal pogrążając Instytut i niszcząc ich przyszłość. Nie było niespodzianką, że gdy Edwin wrócił na korytarz, jego twarz czerwieniała z podniecenia. Przyciskał dyplom do piersi i tylko nieznacznie utykał od grubego bandaża pod garniturem, który nosił mimo upływu dwóch tygodni od odniesienia obrażeń. Kiedy Rogers wywołał Marcusa Mansfielda, wszyscy koledzy powstali, klepiąc go po plecach i energicznie ściskając dłoń. Bob objął go za szyję i mocno przytulił, a Hammie – najlepszy student na roku – zrobił to samo. Kiedy Rogers zamknął za nim drzwi gabinetu, Marcus zajął czekające nań krzesło. – Mam nadzieję, że ty i twoi przyjaciele nie jesteście rozczarowani, że nie ma kwiatów i uroczystości, jak na Harvardzie. Jak zapewne wiesz, to nie

w naszym stylu, a przynajmniej nie w moim. Marcus z zaskoczeniem zauważył, że rektor Rogers wydaje się dziwnie wzburzony, niemal zrozpaczony. – Nie potrafię wyrazić, jak bardzo mi przykro, panie Mansfield – ciągnął dalej Rogers, wpatrując się w biurko. – Dlaczego? – Nie mogę wręczyć ci dziś dyplomu, drogi chłopcze. Marcusowi na chwilę odebrało mowę. – Nie rozumiem, rektorze Rogers. Jeśli zrobiłem coś… – Faktycznie coś pan zrobił, panie Mansfield. Ocalił pan Instytut od zagłady! Jest pan ucieleśnieniem absolwenta, o którym marzyłem. Doskonałym dzieckiem Instytutu. Pamięta pan zapewne statut nadany naszej uczelni przez stanową legislaturę, prawda? Proszę, oto on. – Mówiąc to, wręczył mu kwadratowy arkusz pergaminu z datą 1861 roku. – Zawarto w nim specjalny ustęp, aby uspokoić elementy przerażone nowymi naukami. Ustęp o spokoju publicznym i harmonii. O tutaj, u dołu. Jak pan widzi, panie Mansfield, napisano tam, że żadna osoba związana z Instytutem nie wykorzysta swojej wiedzy naukowej i praktycznych umiejętności do wyrządzenia krzywdy innemu członkowi. Marcus spojrzał na wspomniany fragment, powoli pojmując jego konsekwencje. Rogers ciągnął dalej: – Relacje o pańskich bohaterskich czynach zostały opisane we wszystkich gazetach Bostonu, a za sprawą telegrafu we wszystkich głównych gazetach na świecie! Niestety, Harvard zagroził, że użyje swoich wpływów i wywrze nacisk na ratusz, aby odebrać nam statut, bo to, co pan zrobił panu Brewerowi, stanowi pogwałcenie tego paragrafu. – Nie mogą. – Obawiam się, że mogą. Technicznie rzecz biorąc. Klauzula ta nie dopuszcza żadnych wyjątków, a pana czyny są powszechnie znane. To małostkowa zemsta z ich strony, ale jest zgodna z prawem.

– Czy stoi za tym Agassiz? Rogers pokręcił głową. – Agassiz sądzi, że ma rację we wszystkich kwestiach naukowych. Nie może znieść myśli, że ktoś uważa, iż jest w błędzie. Mimo to jest prawdziwym naukowcem – nie szuka chwały, władzy ani pieniędzy. Nie, to nie Agassiz, ale nowy rektor college’u. Został właśnie wybrany przez Harvard Corporation – wyjaśnił Rogers, robiąc uroczystą przerwę. – Nowy rektor? – Charles Eliot, nasz profesor chemii… były profesor. Dał jasno do zrozumienia, że w chwili, gdy podpiszę pański dyplom, legislatura cofnie nam prawa uniwersytetu. Wróg był długo wśród nas. Nie obawiam się Eliota. To człowiek prymitywny, który sądzi, że zdoła nas powstrzymać. Stawiłbym mu czoło, jak to robiłem wcześniej. Z twojego powodu nie skrzywdzono więcej ludzi. Dzięki twoim działaniom i działaniom twoich kolegów oraz panny Swallow miasto zostało ocalone, udało się powstrzymać inżyniera wynajętego przez Hammonda. Ratusz udzielił nam pochwały. Dzięki tobie wręczamy dyplomy pierwszemu rocznikowi absolwentów, a w mieście panuje spokój. Będę walczył z Eliotem do końca, w legislaturze i sądach. Pojadę do Waszyngtonu, jeśli będzie trzeba. Marcus siedział w milczeniu, z opanowaną twarzą. Jedyną zewnętrzną oznaką emocji były zaciśnięte dłonie, które oparł na kolanach. – Nie, proszę pana – rzekł w końcu. – Co? – Szczerze dziękuję, rektorze Rogers, ale nie mogę pozwolić, aby ryzykował pan przyszłość Instytutu. Przecież walczyłem o jego ocalenie. Nie chcę, żeby pan z nimi zadzierał. Nie w takiej sprawie. Do wygrania są ważniejsze bitwy. – W takim razie będę je toczył, a równocześnie znajdę sposób, żeby wygrać i tę, bez narażania Instytutu na ryzyko ze strony Eliota. Jeśli nie mogę wręczyć ci dziś dyplomu, podam ci przynajmniej moją dłoń – powiedział Rogers, wyciągając rękę. – Ocalali z katastrof, którym zapobiegłeś, zawsze będą z tobą. – Będą ze mną także ci, którzy zginęli, rektorze Rogers.

– Co lekarze powiedzieli o twojej ręce? Marcus skrzywił się, zwlekając z odpowiedzią. Jego prawa ręka tkwiła w specjalnie uszytej rękawiczce, z dodatkową wyściółką wzdłuż palców i stawów. – Muszę dać jej trochę czasu. – Panie Mansfield, przynoszę także dobre wieści. Mam tu list z Northern Pacific Railway. Przeczytali o tobie i zaproponowali ci pracę. Niezwłocznie, panie Mansfield. Musi pan niezwłocznie wyjechać do Montany, żeby objąć posadę z dyplomem lub bez… to dla nich bez znaczenia. Oczywiście dołączyli bilety. – Do Montany? – To wielka szansa dla młodego inżyniera. Dobrze zapłacą. Czekają już na ciebie. Wystarczy, że przyjedziesz. Uważam, że powinieneś przyjąć tę posadę. Marcus pomyślał chwilę, a później uśmiechnął się nieznacznie do swojego dobroczyńcy i skinął głową. – Przykro mi, rektorze Rogers. Rogers spojrzał na niego ze zdumieniem. – Ależ panie Mansfield… – Zakonnica, która opiekuje się panną Turner, codziennie donosi o jej postępach. Lekarze uważają to za cud. Dziś rano zaczęła mówić. Mam nadzieję, że z czasem w pełni odzyska siły. Nie mogę jej zostawić… – Panie Mansfield, nie wolno odrzucać takiej propozycji… – Nie zrobiłbym tego, ale już podjąłem decyzję. Po namyśle Rogers skinął głową ze zrozumieniem. – Rozumiem, panie Mansfield. W takim razie mam inny pomysł. Może pozbawiony elementu przygody, ale mimo to godny uwagi. Proszę zostać z nami. – Żeby studiować? – Nie. Nauczać. Będzie pan mógł przebywać w pobliżu panny Turner, a jednocześnie pomagać studentom. Dowiódł pan, że to potrafi.

– Mam zostać profesorem?! – spytał Marcus, wytrzeszczając oczy ze zdumienia. – Nie tak szybko! – roześmiał się Rogers. – Asystentem profesora. Potrzebujemy wielu, bo nabór na następny rok znacznie wzrósł po ogłoszeniu twoich sukcesów. Może pewnego dnia zostaniesz profesorem, jeśli tego zechcesz. Czy wie pan, panie Mansfield, czemu zawsze tak surowo zakazywaliśmy hazardu i kart na terenie Instytutu? Nie działaliśmy wyłącznie z typowych pobudek. Z powodu swoich umiejętności i zdolności analitycznych niektórzy studenci stanęliby niechybnie przed pokusą, żeby oszukiwać, najpierw w kartach, a później w dorosłym życiu. Naszym obowiązkiem jest wpojenie młodym właściwej postawy. Jeśli o mnie chodzi, jesteś nie tylko wartościowym człowiekiem, ale pierwszym spośród synów Tech. Zawsze będziesz u nas mile widziany. Razem zbudujemy coś, czego dotąd nie widziano. Wstali i ponownie uścisnęli sobie dłonie. – Rektorze Rogers… – rzekł z wahaniem w głosie Marcus. – Jest coś jeszcze. – Słucham? – Jeśli wyjdę od pana bez dyplomu… – zaczął. – Wszyscy są nimi tak podekscytowani. Trzymają je kurczowo, pokazują kolegom, odczytują na głos. Niektórzy nawet całują! To lojalna grupa. Jeśli powiem im, co wydarzyło się w Harvardzie, pod wpływem emocji będą nalegać, by podjąć walkę. Mogą nie przyjąć swoich dyplomów, jeśli ja go nie otrzymam. Jestem pewny, że Bob Richards będzie nalegać, żebym dostał i ja. – Cóż, wyobrażam sobie. – Niektórzy zaryzykują własny dyplom przez wzgląd na mnie. – Jesteś przywódcą. – Mam nadzieję, że przede wszystkim przyjacielem. Chcę mieć czas, żeby wyjaśnić to każdemu z osoba. Żeby zachowali spokojną głowę. Z korytarza doleciał śmiech. – To ich czas świętowania – ciągnął dalej Marcus. – Rozumiem, synu. Co mam zrobić? Mogę dać ci jakiś papier, żebyś go

wyniósł. – Nie. Wolałbym ich nie oszukiwać. Zorientują się, że nie jest prawdziwy. – Po chwili namysłu wskazał okno i uśmiechnął się. – Rektor miał obawy, że jego uczeń się zrani, ale ten dodał mu otuchy i otworzył okno. Starszy mężczyzna patrzył, jak Marcus wylądował na ziemi i zaczął iść pustą Boylston Street w kierunku centrum Bostonu. Z każdym krokiem szedł szybciej, energiczniej, z większą nadzieją. Rogers uśmiechnął się do siebie, myśląc o tym doniosłym dniu, a później zamknął okno i spojrzał na szybę, która zaparowała od jego oddechu. Obrysował palcem na szkle sylwetkę Marcusa Mansfielda, najnowszego członka kadry dydaktycznej, która stopniowo malała w oddali. – Idealne koło – szepnął do siebie i zrobił krok wstecz. Zapanowawszy nad emocjami, wyszedł na korytarz, żeby wyczytać kolejne nazwisko. – Robert Hallowell Richards. Bob skoczył na równe nogi, rzucił okiem w stronę korytarza, a później zajrzał do gabinetu rektora. – Gdzie się podział Mansfield? Rogers spojrzał na niego z rozbawieniem, jakby jego pytanie było niezrozumiałe. Nowi absolwenci wymienili zdumione spojrzenia. Rektor odchrząknął. – Robert Hallowell Richards! Wejdziesz odebrać dyplom, synu? Kiedy inni zaczęli szeptać między sobą, Bob spojrzał na Edwina i Hammiego, którzy powstali, jakby chcieli rozpocząć poszukiwania swojego towarzysza z Bractwa Technologów. Bob ruszył w kierunku gabinetu, ale stanął na progu. Odwrócił się do kolegów i powiedział: – Potrójne hurra na cześć Mansfielda! Nie, trzy potrójne hurra na jego cześć! Rektor Rogers zakrzyknął niemal tak głośno jak Bob, na tyle głośno, że usłyszał ich Marcus idący chodnikiem do infirmerii zakonnej, w której leżała Agnes Turner.

60 POTWÓR CHARLEY Letni dzień był zbyt skwarny na mozolne ćwiczenia na rzece Charles, ale Will Blaikie nie dawał wytchnienia swojej załodze. Musieli dużo trenować przed podróżą do Anglii i wyścigiem, w którym mieli wystąpić przeciwko osadzie Oxfordu podczas uniwersyteckich zawodów wioślarskich grand prix, do których pozostały niecałe trzy tygodnie. Po deszczowej wiośnie mieli duże zaległości. Ich misja była zbyt ważna dla Harvardu, którego Blaikie (prawie) był jednym z najnowszych alumnów, zbyt ważna dla Bostonu, żeby przerwać trening. – O Instytucie Technologii robi się coraz głośniej – zauważył ni stąd, ni zowąd jeden z wioślarzy, student przedostatniego roku Harvardu. – O co ci chodzi, Smithy? – odburknął Blaikie. – Piszą o nich w gazetach. Zdołali rozwiązać zagadkę ostatnich katastrof, zanim uczynił to nasz słynny Agassiz, chociaż znajdowali się w cieniu podejrzeń. Oczywiście zawsze będę wierny Harvardowi – dodał pospiesznie. – Słyszałem, że poczciwy Bob Richards pozostał na uczelni i na jesieni będzie wykładał metalurgię, a Mansfield pomaga w nauczaniu mechaniki. Słyszałem też, że Richards padł na kolana w laboratorium i poprosił o rękę damę, która tam rzekomo studiuje! W każdym razie ludzie tak gadają. Powiadają też, że mierzący trzy metry żelazny stwór napędzany parą pomógł im w zwaleniu mostu, aby zatopić pędzący pociąg. To brzmi jak bajka. Ignorując kolegę z ostatniego roku, Blaikie zwrócił się do wioślarza siedzącego za nim, renegata ze znienawidzonej uczelni, którego zaprosił do wiosłowania, gdy lekarz kazał mu dać wytchnienie kontuzjowanemu nadgarstkowi. Spojrzał na niego i wyrecytował: Słyszałeś skrzyp bramy i drzewa Zwodzące między pałacami; Na Jowisza, widziałeś w przejrzystym, chłodnym powietrzu śnieg Okrywający wszystko zmarzłą lodową czapą.

– Harmonijne traktowanie ciała i duszy jest warunkiem rozwoju ludzkiego umysłu – stwierdził rzeczowo wioślarz. Kontuzjowany nadgarstek uniemożliwił Blaikiemu przystąpienie do egzaminów końcowych, co oznaczało, że technicznie rzecz biorąc, nie został jeszcze absolwentem (choć prawie nim był) i nie zdobył tytułu, którym mógłby się chlubić, choć marzył o tym od dzieciństwa. – Jak wiecie, Smithy przywiązuje przesadną wagę do sentymentalnych plotek. Żeby ćwiczyć umysł, co tydzień uczymy się na pamięć dziesięciu ód Horacego i recytujemy je podczas wiosłowania. – Przed śniadaniem wykonuję pięćdziesiąt zamachów maczugą – pochwalił się Bryant Tilden, choć nie wywarło to wrażenia na przywódcy. – Kto twoim zdaniem był lepszym generałem, nowy, Washington, czy Napoleon? – spytał inny wioślarz, jakby zamierzał powrócić do dawnej debaty. – Washington był Amerykaninem, nie? – odparł prosto z mostu Tilden. – Skoro kadra zgodziła się ciebie przyjąć, marynarzu – powiedział Blaikie do Tildena – musisz odśpiewać z pamięci hymn Cudny Harvard. – Co?! – Minął już miesiąc, a ty nie znasz hymnu?! – Nie znam na pamięć – wyznał ze skrępowaniem nowy. – Koledzy, zaradzimy jego ignorancji? – spytał Blaikie. – Słuchaj, Tilden, śpiewamy to na melodię piosenki Thomasa Moore’ a Uwierz mi, jeśli wszystkie miłe twe młodości wdzięki. Zaczęli śpiewać w rytm mocnych ruchów wiosłami – „Cudny Harvardzie, twoi synowie przybywają w świętującym tłumie!” Nagle woda dziwnie się zmarszczyła i zaczęła unosić pod nimi. Praktycznie stanęli w miejscu, prąd zdawał się pchać łódź ku tyłowi. – „Skarby myśli, przyjaźni i nadziei, z którymi wypłynęliśmy na morze przeznaczenia…” – Słowa zamarły na ustach, kiedy ujrzeli potężny wir, który zaczął z wolna nabierać kształtu. – Gdybym nie wiedział… – zaintonował jeden z harwardzkiej szóstki. – Zamknij dziób! – warknął Blaikie, nie zamierzając słuchać o Charleyu,

morskim potworze, o którym często wspominali, żeby przestraszyć obcych lub studentów pierwszego roku. Z wody wyłonił się lśniący grzbiet, wyrzucając łódź w powietrze i posyłając ich na wszystkie strony. Kiedy młócili wodę rękami, ujrzeli jasny grzbiet białej bestii przypominającej wieloryba – chociaż był bardziej lśniący od wieloryba, jakiego kiedykolwiek oglądało ludzkie oko – ochlapując ich twarze strugami wody. Po chwili dziwny stwór pospiesznie odpłynął, szybciej od najlepszej szóstki z Harvardu. – Czy to śruba?! – spytał Blaikie. – Co to było?! Nowy! Z czego się śmiejesz? Do ciebie mówię? Cóż to było za licho? – Niech żyje dziewiętnasty wiek! – zakrzyknął Tilden, który nie mógł opanować śmiechu na takie widowisko. – Śmieję się, kapitanie, na myśl o przyszłości!

POSŁOWIE HISTORIA I PRZYSZŁOŚĆ CHŁOPCÓW Z TECH Dwudziestego piątego maja 1868 roku legislatura wspólnoty Massachusetts wydała akt następującej treści: Ustęp 1. Instytut Technologii Massachusetts zostaje niniejszym upoważniony i uprawniony do nadawania stopni naukowych po ukończeniu kursów prowadzonych w rzeczonej uczelni pod warunkami, które stosują się do wszystkich uniwersytetów i college’ów działających na terenie Stanów Zjednoczonych, oraz pomyślnym przejściu sprawdzianów biegłości, które służyć będą najlepiej interesom gruntownej edukacji wspomnianej wspólnoty. Ustęp 2. Akt ten wchodzi w życie z dniem jego ogłoszenia. Choć ustęp drugi może się wydać prawniczym szablonem, jest ogromnie ważny. Oznacza, że MIT otrzymał prawo nadawania stopni naukowych zaledwie kilka tygodni przed pierwszym wręczeniem dyplomów, choć od czasu, gdy William Barton Rogers założył college, minęło siedem lat. Wzbudziło to moje zainteresowanie sytuacją, która zadecydowała o takim czasie: oporem przeciwko uznaniu college’u w czasach, gdy koncepcje technologii i edukacji naukowej były uważane za nieprawomyślne, a nawet niebezpieczne. Pierwszym obrazem, który miałem przed oczami, siadając do pisania tej powieści, była scena, w której studenci MIT wiosłują na rzece Charles i zostają zepchnięci na bok przez wytrawną osadę Harvardu. Nie jestem pewny, dlaczego ten obraz pojawił się przed innymi, ale sądzę, że skojarzyłem go z onieśmielającym wyścigiem o przyszłość, który rozpoczynamy jako młodzi dorośli. Początkowo chłopcy z Tech czują na barkach ciężar całego świata. Ich przyszłość zależy od powodzenia nowej uczelni, która nie może im obiecać stopni naukowych i której przetrwanie zależy od niepewnej przyszłości jej studentów. Oprócz przeniesienia się w ulubione miejsca dziewiętnastowiecznego Bostonu powieść ta dała mi okazję nawiązania do skromnych związków łączących mnie ze światem nauki i historii technologii. Mój pradziad, Louis

Pearl, był wynalazcą i przedsiębiorcą z nowojorskiego Brooklynu. Inny krewniak, profesor Richard Pearl, był niegdyś jednym z czołowych amerykańskich geologów i uznanym znawcą meteorytów. Kolejny krewniak, Harold Howard Hirsch z Los Alamos, zajmował się metalurgią ceramiczną. Harold był świadkiem pierwszej próby bomby atomowej. Powiedział później, że wierzy, iż doprowadzi ona do ustania wszelkich wojen. Podczas studiów na Harvardzie razem z kolegami (byli wśród nich matematycy i fizycy, co było dość niezwykłe wśród ludzi, którzy jako główny przedmiot wybrali angielski) mieszkaliśmy w Domu Eliota nazwanym od Charlesa Eliota, jednego z pierwszych profesorów chemii w MIT. Jeden z przodków mojej żony, bostończyk nazwiskiem Edward Tobey, był głównym kwestarzem zbierającym fundusze dla MIT. Jego odpowiednik pojawia się na kartach powieści, doradzając kadrze (żona uczęszczała również do szkoły podstawowej imienia Johna D. Runkle’a w Brooklynie, stan Massachusetts, nazwanej dla uczczenia jednego z pierwszych profesorów matematyki w MIT). Wyselekcjonowana gromadka studentów inauguracyjnego rocznika 1868 stanowi barwny wachlarz, z którego mogłem wybrać obsadę głównych postaci powieści. Robert Hallowell Richards i William Edwin Hoyt byli prawdziwymi studentami tej uczelni. Dyscyplinarne problemy Bryanta Tildena zachowały się w zapiskach MIT, podobnie jak nieskazitelne notatki Alberta Halla z zajęć, które pozwoliły mi wniknąć do pierwotnego programu. Marcus Mansfield i Chauncy Hammond Junior (Hammie) to postacie fikcyjne, ale można w nich dostrzec zlepek kilku chłopców z Tech, których losy zbadałem. Najbliższymi odpowiednikami Marcusa są Charles Augustus Smith, syn marynarza, który codziennie dojeżdżał do MIT z Newburyport oraz pracował na kolei jako zwrotniczy i pomocnik inżyniera, żeby zarobić na studia; weteran wojny secesyjnej, Channing Whitaker, który pracował w fabryce przed wstąpieniem do MIT i skończył jako profesor wykładający wiele lat na tej uczelni, oraz John Ripley Freeman, chłopak z farmy, który rozpoczął studia w MIT i codziennie dojeżdżał z Lawrence. Tylko w okresie najbardziej intensywnych zajęć mieszkał na stancji w Bostonie, jak Marcus. Hammie wziął trochę cech od Franka Firta, przypuszczalnie najbardziej wyniosłego z pierwszej grupy studentów MIT. Pomysł Hammiego na zbudowanie „parowego człowieka” nawiązuje do wynalazku opatentowanego w 1868 roku przez młodego mechanika z Newark w stanie New Jersey. Ellen

Swallow, która była kilka lat za chłopcami z rocznika sześćdziesiątego ósmego, uwięziona we własnym laboratorium, nie mogła uczęszczać na normalne zajęcia. Później wykładała w MIT, stając się znaną pionierką edukacji kobiet oraz prekursorką nauk o środowisku i żywieniu, pracując razem z mężem, Bobem Richardsem (który faktycznie poprosił ją o rękę w laboratorium MIT). Daniel Chester French, który pojawia się w powieści jako student pierwszego roku, nie poradził sobie w MIT, ale później został słynnym rzeźbiarzem, który wykonał Mauzoleum Abrahama Lincolna w Waszyngtonie i został wybrany (spośród wszystkich absolwentów Harvardu), by wykonać pomnik Johna Harvarda. Zawsze, gdy było to możliwe, starałem się oddać doświadczenia, język i ducha ludzi, na których oparłem postacie moich bohaterów, czerpiąc z historycznych zapisków MIT. Katastrofy, które dotknęły Boston, na kartach powieści są moim wymysłem, jednak każda nawiązuje do historycznych technologii, które powstały w owym okresie (często w MIT). Moje zeszyty z notatkami są pełne artykułów o katastrofach kolejowych, niszczycielskich wybuchach kotłów, pierwszych nurkach i łodziach podwodnych (w tym „Aligatorze” i „Inteligentnym wielorybie” z lat sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku, na których wzorowałem „Białego wieloryba” Hammiego) oraz katastrofach morskich spowodowanych wadliwym działaniem kompasów. Pozwoliło mi to osadzić wspomniane sceny w kontekście historycznym. Obawy i lęki wywołane koncepcją technologii (i nieznanym słowem), a więc także Instytutu, są oparte na faktach. Słowa Rogersa, że Instytut Technologii jak czymś tak niejasnym, iż niektórzy uważają go za fasadę przybytku rozpusty, pochodzą z zapisków historycznych. Lista „nierozwiązywalnych” problemów naukowych została zaczerpnięta z konkursu ogłoszonego przez ówczesny żurnal naukowy. Budynek MIT przy Boylston Street, w dzielnicy Back Bay, był przez wiele lat nazywany Gmachem Rogersa, choć wrodzona skromność nigdy nie pozwoliła Rogersowi zaakceptować tej nazwy za życia. Podjąłem próbę odtworzenia szczegółów oryginalnego budynku, studiując dawne fotografie, rysunki i elewacje, które zachowały się w archiwum miejskim oraz w relacjach studentów. W 1930 roku, dwadzieścia dwa lata po przeniesieniu MIT do Cambridge, wspaniały gmach przy Boylston Street został rozebrany, aby zrobić miejsce pod biurowiec firmy ubezpieczeniowej, który stoi do dziś.

Rogers zwrócił się do profesorów i studentów MIT, wygłaszając mowę z okazji wręczenia dyplomów rocznikowi 1868. W połowie przerwał, pochylił się i upadł. Oto fragment ostatnich słów, które skierował do nowych absolwentów i ich rodzin: Przyznaję, że jestem entuzjastą Instytutu, ale nie wstydzę się tego, kiedy widzę, czym się stał. To prawda, że rozpoczynaliśmy skromnie, z garstką gorliwych studentów, gdy fala przypływu i odpływu dwukrotnie nawiedzała miejsce, w którym się obecnie znajdujemy. Nasze pierwsze starania w legislaturze o utworzenie Instytutu spotykały się czasami nie tylko z niechęcią, ale i szyderstwem, a jednak dodawało nam otuchy duże zainteresowanie, które wielu okazywało temu przedsięwzięciu. Dawniej istniała szeroka przepaść pomiędzy teorią i praktyką. Dziś w każdej konstrukcji, w każdej wznoszonej budowli teoria i praktyka są ze sobą ściśle związane w jednym wzajemnie zazębiającym się systemie – praktyka opiera się na nauce, a nauka buduje na solidnym fundamencie praktyki. Dzisiejsza uroczystość była wolna od oratorskich popisów. Nie było dekoracji, kwiatów i muzyki, ale mieliście okazję zobaczyć, jak starannie i skrupulatnie ci młodzi mężczyźni i kobiety zostali przygotowani do zawodu, który będą wykonywać w przyszłości.

PODZIĘKOWANIA Jak zawsze na wyrazy wdzięczności zasługuje grono niezwykłych ludzi z wydawnictwa i spoza niego. To dzięki nim mogłem napisać tę książkę i to dzięki nim stała się lepsza. Dziękuję: Suzanne Gluck, Raffaelli De Angelis, Tracy Fisher, Alicii Gordon, Cathryn Summerhayes, Eugenie Furniss, Michelle Feehan, Erin Malone, Sarah Ceglarski, Caroline Donofrio, Liz Tingue, Minie Shaghaghi, Eve Attermann i ich fantastycznym kolegom z firmy William Morris Endeavor Entertainment. Składam podziękowania Jennifer Hershey, Tracy Devine, Ginie Centrello, Tomowi Perry’emu, Jane von Mehren, Erice Greber, Amy Edelman, Vincentowi La Scali, Richardowi Elmanowi, Courtney Moran, Jessice Waters oraz oddanemu zespołowi Random House, a także Stuartowi Williamsowi i jego kolegom z Harvill Secker; dziękuję członkom mojego tajnego stowarzyszenia czytelników i doradców: Ericowi Bennettowi, Kevinowi Birminghamowi, Benjaminowi Cavellowi, Josephowi Gangemi, Julie Park Haubner, Marcusowi Padow, Cynthii Posillico i Scottowi Weingerowi, a także niestrudzonym pomocnikom: Marshi Helmstadter, Susan Pearl, Warrenowi Pearlowi i Ianowi Pearlowi. Moja asystentka badawcza Gabriella Gage ponownie dowiodła swoich niezwykłych umiejętności, pomagając w odkryciu kolejnych warstw wspaniałych materiałów historycznych. Gail Lippincott, Joyce Miles i Pam Swallow pomogły mi w wyszukaniu rzadkich materiałów na temat Ellen Swallow Richards. Nora Murphy z archiwum MIT, Frank Conahan z ogólnej kolekcji muzealnej MIT, Peter Bebergal z działu licencji MIT oraz David Kaiser z Programu Nauki, Technologii i Społeczeństwa szczodrze obdarzyli mnie swoim czasem i wiedzą. Wczesne dzieje MIT zostały gruntownie opisane w książce Samuela Prescotta When MIT Was Boston Tech, wzbogaconej później przez książkę Juliusa Strattona i Loretty H. Mannix pt. Mind and Hand: The Birth of MIT oraz niedawne eseje pod redakcją profesora Kaisera, które ukazały się pod wspólnym tytułem Becoming MIT. Wraz ze wspomnieniami Roberta Hallowella Richardsa His Mark źródła te okazały się dla mnie niezwykle pomocne. Na koniec żona i syn byli dla mnie codziennym źródłem natchnienia i świeżego spojrzenia, dostarczając powodów, aby powrócić do dziewiętnastego

stulecia.

Instytut młodych naukowców Spis treści Okładka Karta tytułowa Dedykacja Księga pierwsza 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 Księga druga 15 16 17 18

19 20 21 22 23 24 25 Księga trzecia 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 Księga czwarta 39 40 41 42 43

44 45 46 47 48 49 50 Księga piąta 51 52 53 54 55 56 57 Księga szósta 58 59 60 POSŁOWIE PODZIĘKOWANIA Karta redakcyjna

Tytuł oryginału: THE TECHNOLOGISTS Copyright © 2012 by Matthew Pearl Copyright © 2014 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2014 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga Projekt graficzny okładki: Robert Kempisty Redakcja: Małgorzata Kur Korekta: Joanna Rodkiewicz, Aneta Iwan ISBN 978-83-7508-915-8 WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o. Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail: [email protected] www.soniadraga.pl www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga E-wydanie 2014

Plik ePub przygotowała firma eLib.pl al. Szucha 8, 00-582 Warszawa e-mail: [email protected] www.eLib.pl
Matthew Pearl - Instytut mlodych

Related documents

493 Pages • 127,232 Words • PDF • 1.9 MB

270 Pages • 123,743 Words • PDF • 1.9 MB

390 Pages • 66,234 Words • PDF • 1.6 MB

270 Pages • 83,960 Words • PDF • 1.7 MB

1,701 Pages • 1,179,364 Words • PDF • 11.9 MB

437 Pages • 81,678 Words • PDF • 1.1 MB

233 Pages • 100,196 Words • PDF • 1.4 MB

575 Pages • 243,682 Words • PDF • 2.6 MB

148 Pages • 105,708 Words • PDF • 1.9 MB

1,405 Pages • 132,513 Words • PDF • 2.6 MB

397 Pages • 126,307 Words • PDF • 2 MB

417 Pages • 179,497 Words • PDF • 4.6 MB