Lerum May Grethe - Córy Życia 25 - Groźne prądy.pdf

227 Pages • 58,583 Words • PDF • 848 KB
Uploaded at 2021-09-24 17:17

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


May Grethe Lerum

GROŹNE PRĄDY Córy Życia 25

ROZDZIAŁ I Zapach szałwii z początku otulał jej nos niczym ochronna mglista zasłona, potem jednak ostry aromat wdarł się głęboko w płuca. Wywołał silne mdłości, wyry­ wając ją tym samym z omdlenia. - Wypij! - nakazała Thilla. Johanna przełknęła, żeby się nie udusić, a potem z ca­ łych sił zaczerpnęła powietrza i oswobodziła głowę z uści­ sku mocnych dłoni. Gardłem targnął gwałtowny atak kaszlu, lecz głos Thilli, nakazujący zatrzymanie ostrego napoju, jakoś zdołał do niej dotrzeć. Zapiekło ją w żołądku, mikstura na pew­ no zawierała sporo mocnego alkoholu. - Ocknęła się wreszcie, biedna mała. Ale ona jest silna, wszystko będzie dobrze, Thillo. - Wiem, wiem - odmruknęła drobna kobieta z irytacją. - A ty lepiej stąd znikaj i przynieś więcej drewna. Chłod­ no tutaj, nie czujesz? Johanna wciąż ma stopy zimne jak sople lodu. Petrus wyniósł się bez protestów. Thilla na powrót zajęła się obmywaniem twarzy mło­ dej kobiety letnim wywarem z szałwii, jałowca i kwiatów rumianku. Zioła sprawią, że opuchlizna zejdzie, a zadra­ pania na policzku nie zropieją i zagoją się, nie pozosta­ wiając trwałych blizn. Gruba sinoczerwona pręga nabrzmiałej skóry na szyi Johanny była już oczyszczona i przewiązana. Thilla prze­ żegnała się, słysząc, jak z gardła chorej wydobywają się

dźwięki, które dawały nadzieję, że Johanna nie straci gło­ su w wyniku napadu. Pierwszej nocy bali się, że w ogóle nie będzie mogła oddychać, opuchlizna uciskała jej szyję niczym zwoje grubego sznura. Thilla miała wielką ocho­ tę naciąć skórę w tym samym miejscu, w którym kiedyś nacięła szyję dziecka, gdy w gardle utkwił mu duży kawa­ łek kalarepy. W przypadku J o h a n n y ryzyko, że utrafi w żyłę albo nawet w sam przełyk, było jednak zbyt wiel­ kie. Na szczęście, kiedy noc zaczęła już p r z e c h o d z i ć w dzień, Thilli udało się doprowadzić do zmniejszenia obrzęku i zmusić J o h a n n ę do przełknięcia pierwszych ły­ ków wzmacniającego i oczyszczającego napoju. N i e wiedzieli, czy napastnik zdążył wyrządzić Johannie większą krzywdę, lecz znaleziono ją ze spódnicami za­ dartymi aż na twarz, w wełnianych majtkach porwanych na strzępy. Thilla wymieszała więc zbrązowiałe suszone zioła z gotową nalewką z pewnej rosnącej w górach rośli­ ny, którą przechowywała w schowku z a m k n i ę t y m na klucz. Johannie mogło się to nie spodobać, lecz Thilla nie chciała narażać nieszczęsnej dziewczyny na ewentualne następstwa tego, co być może się stało. Teraz, bez względu na to, czy napastnik wyrządził jej taką krzywdę, czy też nie, jego czyn nie przyniesie żad­ nych innych owoców oprócz lęku, jaki zapewne wpalił się w duszę Johanny. O n a to zniesie, nawet jeśli ma w sobie zaledwie ułamek siły swojej babki, pocieszała się Thilla. A kiedy Johanna otworzyła wreszcie jedno o k o i utkwi­ ła wzrok w Thillę, starsza kobieta uśmiechnęła się i z n ó w dziękowała swej Dobrej Matce. - Wciąż go ścigają, w pogoń na ulice wysłano nawet żołnierzy. Ale trudno go będzie złapać, nikt go nie wi­ dział, nawet Marcello nie zachował dosyć przytomności,

żeby podać jakiś opis tego człowieka. Było ciemno, wiesz, a ten nieszczęsny młodzieniec i tak miał ręce pełne robo­ ty z ratowaniem ciebie. Muszę ci zresztą powiedzieć, że jest zupełnie niepocieszony, grozi, że wyłamie drzwi, je­ śli wkrótce tu go nie wpuszczę... Od paplania Thilli Johannie znów przed oczami zatańczy­ ły czerwone plamy. Spróbowała podnieść się w łóżku, chcia­ ła krzyknąć do Thilli, że to nie tak, że wszystko źle, bardzo źle, ale gardło miała zasznurowane, obolałe i Thilla zaraz su­ rowo upomniała ją, że powinna zachowywać spokój. Zanim Johanna zdołała się obronić, kobieta wlała jej do ust jeszcze kilka słodko-gorzkich kropli. Spłynęły do gar­ dła bez potrzeby bolesnego przełykania, Johanna poczuła, że działają, nim jej głowa znów ciężko opadła na posłanie. Niemy krzyk wciąż usiłował się z niej wydostać, oczy wywracały się w oszołomieniu mieszanką Thilli, lecz ja­ ko ostatni zasnął w niej strach, że owo potworne niepo­ rozumienie pozbawi życia ich wszystkich. Czwartego dnia obudziła się sama, leżała z zamknięty­ mi oczami, dopóki nie dotarła do niej świadomość, że rze­ czywiście już nie śpi i jest w stanie myśleć. Z drobnych kawałeczków zaczęła składać cały ten koszmar, przyglą­ dała się uważnie każdej najdrobniejszej cząstce, badała je starannie, zanim odważyła się wreszcie stwierdzić, że są rzeczywiste. Trafiła do jakiejś stajni. Dlaczego? Tego przypomnieć sobie nie mogła. Ale znalazła się właśnie w takim miejscu, czekała na Marcella, bała się. Bardzo się bała. Ale czy to się działo, zanim on się na nią rzucił? Zanim obalił ją na ziemię w koński nawóz i poczuła cienki rzemień zaciska­ jący się na szyi? Johanna leżała, czując, jak pot z wolna występuje jej na twarz, w miarę jak ciało również powoli dochodzi do

siebie i krzykiem bólu zagłusza gorączkowe próby odzy­ skania rozumu. Twarz jej płonęła, paliła i swędziała, a kiedy uniosła rę­ kę, żeby sprawdzić, czy w istocie została okaleczona tak strasznie, jak miała wrażenie, w stawie barkowym kość zazgrzytała o kość. Ból ustępował jedynie na krótkie momenty, odsuwał się niczym chmury gonione wiatrem i tylko przez ułamek chwili była w stanie pochwycić własne myśli. Marcello... Marcello siedział nad nią, to jego głos jadowitym sy­ kiem sączył jej się do ucha! To jego dłonie wykręciły jej rękę na plecy, to on chciał ją zabić, tak jak uczynił z... Jęknęła głucho, gdy wszystko razem powróciło do jej pamięci. Prywatne zgromadzenie Remmermanna, martwa Mette na noszach... Marcello, który postanowił tam jechać, że­ by być świadkiem przestępstwa, jakie niewątpliwie popeł­ niali uczeni chirurdzy. Wciąż nie całkiem mogła zrozumieć, co się stało, lecz jedna jedyna prawda objawiała jej się wyraźnie na tyle, na ile pozwalała na to mgła cierpienia: Marcello usiłował ją zabić. To on musiał być jednym ze służalców Remmermanna, być może właśnie tym, który zdo­ bywał ludzkie zwłoki w doskonałym stanie, potajemnie wy­ korzystywane przez chirurgów do przeprowadzania sekcji. Marcello, mężczyzna, którego, jak jej się wydawało, pokochała już za sam tylko fakt, że umiał sprawić, by znów śmiała się i czuła radość. Tymczasem okazał się po­ spolitym mordercą. Człowiekiem, który nawet wtedy, gdy się dla niego rozebrała, widział ją zimną na stole, pod nożem, przeznaczoną, by służyła nauce. Johanna czuła, że musi staczać walkę o każdy haust po-

wietrzą, zmuszała się, żeby oddychać spokojnie, płytko, tak by zanadto nie nadwerężać poranionej szyi i nie ulec pokusie płaczu. Zamiast tego otworzyła oczy i zorientowała się, że le­ ży w kuchni. Coś nie przestawało jej dręczyć, coś tu jest nie tak. Po­ winno paść jakieś pytanie. Najważniejszą jednak sprawą, sprawą dosłownie życia i śmierci, było to, co tłukło się jej po głowie o tej wczesnej godzinie poranka: Thilla musi się dowiedzieć. Thilla uważała, że to Marcello ją urato­ wał, wspomniała też, że on na nią czeka... Z ostrożnością osoby przekonanej, że ma połamane wszystkie kości w ciele, Johanna przesunęła się na brzeg ławy, na której ją ułożono, i zaczęła nasłuchiwać oddechu Thilli w ciemnym pomieszczeniu. Za ścianą znów rozle­ gło się pianie koguta, a dłoń Johanny natrafiła wreszcie na policzek, którego szukała. Thilla przebudziła się gwałtownie, rozłożyła ręce, w jednej chwili odzyskała świadomość i szepnęła ochry­ ple do Johanny: - Moja biedaczko, musisz leżeć w spokoju, na pewno źle się czujesz, cała jesteś obolała. Nie wolno ci nawet pró­ bować wstawać. Podałam ci bardzo silne lekarstwa, bo by­ łaś bliska szaleństwa z bólu... Johanno, połóż się. Johanna pozwoliła się ułożyć z powrotem pod okry­ ciem i słuchała, jak Thilla, besztając ją pod nosem, pod­ chodzi do paleniska i zapala lampę od żaru. Słaby płomyk zakłuł w oczy, gdy wreszcie oliwa się zajęła. Życzliwa twarz Thilli wydawała się wielka i twarda, nastroszone włosy pod chustką zdawały się okalać głowę jak gniazdo. - Moja biedna mała... że też mogłam zasnąć i tak cię zostawić! Zaraz podam ci jeszcze kilka kropli, pośpisz tro­ chę dłużej. Jest bardzo wcześnie, wydaje mi się, że Petrus jeszcze się nie obudził.

- Nie... siedź... muszę coś powiedzieć... to ważne, Thiłlo. Johanna wyduszała z siebie każdy dźwięk ogromnym wysiłkiem woli, miała wrażenie, że kiedy słowa przemykają się przez bolące miejsce, w gardło wbijają jej się noże. - Marcello... on to zrobił. N i k t obcy... Marcello tam był. Oczy Thilli ponad płomieniem lampy robiły się coraz większe, lecz Johanna dostrzegła, że powątpiewanie mie­ sza się w nich z zaskoczeniem. - Marcello? Oczywiście, że tam był, i dzięki Bogu za to, on cię uratował! N a p a d ł cię ktoś inny, może ten sam, co zabił Ylvę i Mette. Tak, wiem o Mette, moja droga, nie musisz mi nic więcej mówić. Marcello opowiedział mi wszystko o tych strasznych wydarzeniach. Wiesz... myślę, że to dobry chłopak. O g r o m n i e się o ciebie niepokoi. Przychodzi tu codziennie, prosi, żebym pozwoliła mu z tobą porozmawiać. Nazywa się twoim narzeczonym... Johanna chciała pokręcić głową, krzyknąć, że to po­ myłka, potworne nieporozumienie. Ale bystre oczy Thilli patrzyły na nią tak spokojnie, a usta tak pięknie wymawiały imię Marcella. Pogładziła Johannę po czole. - Wszystko ci się pomieszało w głowie, moja mała. To nic dziwnego. Ale widzę, że lepiej się już czujesz. N i e bę­ dziesz miała żadnych trwałych okaleczeń. Spróbuj się jeszcze trochę przespać, porozmawiamy o tym wszystkim jutro, kiedy bardziej dojdziesz do siebie. - Nie... Marcello... nie. - Cicho, cicho, nie mów już nic więcej. Rozumiem, że się boisz i nie wiesz, o czym mówisz. - N i e wpuszczaj Marcella! Thilla okryła ją staranniej. - Dobrze, dobrze, nie bój się, nikt tu nie wejdzie. N i e obawiaj się, Johanno, będę cię strzec. Kiedy znów się obu­ dzisz, wszystko będzie wyglądało lepiej, przekonasz się.

Johanna czuła, jak spokojne słowa przenikają w jej świadomość i równie skutecznie jak krople tłumią strach, odsuwają od niej przerażające wspomnienie. Szorstka ręka Thilli wydawała się tak błogosławienie ła­ godna na czole, a cicha piosenka, którą nuciła starsza kobie­ ta, otuliła udręczoną głowę Johanny niczym ciepła kołdra. Thilla, posprzątawszy po wieczornej owsiance, zasia­ dła przy długim stole. Płonęła oliwna lampka - mieli szczęście, udało im się zdobyć całą beczkę oliwy. Thilla wolno rozprostowała wyciągnięty skądś wcześniej kruchy arkusz papieru, potem złożyła go na pół i oderwała jedną część. Tamten list był bardzo krótki i ponad połowa kart­ ki pozostała czysta, nietknięta. Mogła ją wykorzystać. Wystawiając czubek języka w kąciku ust, zaczęła skrobać piórem po papierze i z mozołem formować swoje prze­ słanie. Dobrze wiedziała, że będzie ledwie czytelne, ale wcale się tym nie przejmowała. Kaligrafia nie była zaję­ ciem dla jej palców, przeznaczonych do innych zadań, bardziej związanych z życiem aniżeli sztuka pisania. - Nigdy nie zdołam ci się odwdzięczyć, Thillo. Ocali­ łaś mnie, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Starsza kobieta z uśmiechem skinęła głową i szeroko rozstawiła nogi pod obszerną peleryną. - Tak, tak, te moje kropelki zdziałały cuda. Ale chyba nie wyjaśniłaś jeszcze wszystkiego z tym Włochem, prawda? Johanna uśmiechnęła się lekko zażenowana. Thilla opo­ wiedziała jej o majakach, o tym, jak w te pierwsze spowi­ te we mgłę dni po napadzie wykrzykiwała w strachu, że to właśnie Marcello chciał ją zabić. Teraz, gdy zaczęła dochodzić do siebie i poczuła się le­ piej, wydawało się to dość nierzeczywiste. I chociaż zim­ ny pot strumieniem spływał jej po kręgosłupie, gdy Mar-

cello po raz pierwszy zjawił się w domu Thilli, by się z nią spotkać, to już uznała, że ogarnęło ją jakieś szaleństwo, a on od razu wybaczył jej te niemądre sny. Krople Thilli, owszem, przeganiały ból i sprowadzały na zmaltretowa­ ne ciało cudowny odpoczynek, wywoływały jednak nie­ stety również straszne przywidzenia, czego Johanna mia­ ła okazję doświadczyć na własnej skórze. Ponadto Thilla pokazała jej drewniany guzik, z które­ go zwisały długie nitki szarobrunatnej wełny. Ten guzik Johanna zaciskała w zdrowej ręce, nie wypuściła go na­ wet wtedy, gdy straciła przytomność, i tym samym dała policji ważną wskazówkę, kogo mają szukać. Guzik z ca­ łą pewnością nie pasował do stroju Marcella, a ślady na mokrej pościólce w stajni również dowodziły, że historia opowiedziana przez Marcella jest prawdziwa: usłyszał krzyk Johanny i zastał ją toczącą dziką walkę z jakimś nieznajomym człowiekiem, który zarzucił jego ukochanej lejce na szyję i właśnie je zaciskał. Marcello skoczył na mordercę i zdołał wyrwać skórzany rzemień z jego rąk, potem zaś, zadawszy napastnikowi mocny cios w twarz, odciągnął go od Johanny. Obcy rzucił się do ucieczki, ale Marcello nie mógł go ścigać, dopóki nie zjawili się inni lu­ dzie i nie zajęli się Johanna. - Moja ukochana, moja maleńka, taka załamana... Wów­ czas myślałem jedynie o tym, że możesz umrzeć i że tego nie wolno ci robić. Nie wolno ci mnie zostawiać! Ale jakże po­ tem żałowałem, jakże tęskniłem za dniem, kiedy będę mógł sam przyłożyć ręce do szyi tego diabła i zacisnąć tak, aż... - Nie, Marcello, nie wolno ci... nie chcę... Pocałował ją bardzo delikatnie w zdrowy policzek i lek­ ko odgarnął włosy. Jego dłonie na skórze były niczym pta­ sie skrzydła, pachniał tak świeżo morską bryzą i wanilią. Tyle pytań chciała mu zadać, przypomniało jej się wszak wiele fragmentów tych strasznych wydarzeń, lecz potrze-

bowała jego pomocy, by wypełnić pozostałe puste miejsca. - Szybko wyzdrowiejesz... a potem wszystko ci opo­ wiem. Przynoszę też dla ciebie pozdrowienia od profeso­ ra. Mówi, żebyś się nie lękała. Policja zna już całą sprawę i o nic Remmermanna nie wini, ani jego, ani nikogo inne­ go. Okazało się, że zwłoki dostarczył jednemu ze studen­ tów ktoś nieznajomy. Chłopak przyniósł je Remmermannowi, który sowicie go wynagradzał za wyjazdy na wieś i zakup trupów. Wiesz przecież, że tu, w mieście, zdoby­ cie zwłok stało się pewnym problemem, od czasu gdy ko­ legium lekarskie zaczęło deptać Crugerowi po piętach. Johanna ospale kiwała głową. Wielki naukowiec, zarzą­ dzający prywatnym Theatrum Chirurgicum, miał twardy orzech do zgryzienia, gdy zaczęto go podejrzewać o wy­ korzystywanie do przeprowadzania sekcji zwłok skradzio­ nych z cmentarzy. Johanna dobrze wiedziała, że Cruger znalazł sposoby na zdobywanie ciał zmarłych w przytuł­ kach dla ubogich i domach dla psychicznie chorych, usy­ tuowanych nieco dalej poza Kopenhagą. Położono też kres publicznym chirurgicznym pokazom. Marcello pochylił się nad nią, usłyszała, jak szepce mi­ łosne słowa, lecz dotyk jego dłoni na czole wciąż sprawiał, że w serce wbijał się cierń niepokoju. Johanna wiedziała, że gdyby Thilla nie siedziała tam, w kącie, to bezrozumny strach znów zacisnąłby się wokół jej serca niczym koszmarny szpon. Oczy Marcella były przepastne i ciemne. Szepnął jej jeszcze kilka pięknych słówek, poczuła mu­ śnięcie jego warg na powiekach, gdy nie miała dłużej sił trzymać ich otwartych. - Chyba najwyższy już czas, żeby pan stąd poszedł, pa­ nie Santorini. Wie pan przecież, że Johanna wciąż jest zmęczona i słaba. - Tak, tak, ale widzę, że dzięki wam, pani, moja narze-

czona wkrótce w pełni odzyska siły. Wstydzę się wręcz, że muszę się do tego przyznać, lecz szczerze powiedziawszy, jej widok złożonej chorobą napełnia mnie jakimś dziwnym lękiem. Zaskakujące, gdy chodzi o lekarza, nie sądzi pani? Thilla wykrzywiła wargi w ironicznym uśmiechu, ale nie odpowiedziała. Dość się w życiu napatrzyła na ludzi, którym ledwie udało się ujść z życiem z pobytu w szpitalu, a też i wie­ lokrotnie odmawiała modlitwy za dusze tych, których wnoszono tam na noszach z koca, wynoszono zaś w drewnianej skrzyni. - Musi pan wiedzieć, panie Santorini, że uciekam się do wszystkich środków, byle tylko pomóc Johannie. Nie wiem, w jaki sposób wy dwoje się zeszliście, nie wiem też, co pan jej obiecał. Jedno natomiast chcę powiedzieć jasno i wyraź­ nie: pan uratował jej życie i przez to winna jestem panu do­ zgonną wdzięczność. W zamian pan musi mnie zapewnić, że nigdy nie będzie żądał spłaty takiego długu od Johanny. Zielone oczy z rozbawieniem wpatrywały się w zmru­ żone oczy Thilli. Nawet ta leciwa już kobieta wyczuwała jego moc: umiejętność prowadzenia gry, którą opanował do perfekcji. - Nigdy nie ośmieliłbym się na coś podobnego, pani Thillo. - Jeśli Johanna ciepło o panu myśli, to jest pan i tak obdarzony większym błogosławieństwem aniżeli jakikol­ wiek inny mężczyzna. Ona jest nie tylko piękna, ma też rozum, który mógłby zagrozić potężniejszemu mężczyź­ nie niż pan, panie Santorini. Marcello złapał szorstką od ługu rękę Thilli i dwukrot­ nie ją ucałował. - Wiem o tym, dobrze znam rozum Johanny. Znam tak­ że jej serce, pani Thillo. Thilla ujęła się pod boki, popatrzyła mu prosto w oczy

i nic na to nie powiedziała. Było w tym człowieku coś nie­ bezpiecznego - jakieś nieokiełznanie, jakaś dzikość. Na pewno właśnie to sprawiło, że w koszmarach oszołomionej opium Johanny Marcello zajął miejsce jej prześladowcy. Thilla jednak wyczuwała jakiś lekki dreszcz w ciele, jakby cień tęsknoty za tym, czego Marcello miał z naddatkiem, a czego Petrus, pomimo całej swej życzliwości i cierpliwo­ ści, nigdy nie posiadał. - Żegnam, pani Thillo, i dziękuję, że pozwoliła mi pa­ ni zobaczyć się z Johanną. Dziękuję także za pani... dys­ krecję. Zostawił dwa dukaty na murku pieca przy drzwiach i wychodząc, uniósł kapelusz. Thilla patrzyła za nim jeszcze długo po tym, jak uci­ chło ujadanie psów, a obcy w tych stronach jeździec zna­ lazł się daleko poza granicami królestwa matki Thilli. Wkrótce na schodach rozległy się skradające się kroki, potem zaczęły się pojawiać jedna za drugą przestraszone dziewczęce twarze. Tak wiele ostatnio wydarzyło się w tym domu, że większość dziewcząt tylko w razie naj­ wyższej konieczności schodziła na dół do kuchni, woląc raczej trzymać się w małych grupkach po pokojach i kar­ miąc się okruszynami prawdy, wyławianej z oszczędnych słów Petrusa. Thilla ocknęła się ze swych rozważań, gdy najśmielsza z mieszkanek, Ninette, wystawiła swój wielki brzuch z pytaniem, czy nie czas napalić pod płytą do pieczenia, bo zapasy chleba skończyły się już trzy dni temu, a becz­ ka z mąką jest jeszcze do połowy pełna. Thilla przyznała, że gospodarstwo przez te dni zostało naprawdę zaniedbane, gdyż zbyt wiele jej myśli krążyło wo­ kół stanu Johanny i nie dotrzymanej umowy z jej babką. Może jeszcze nie jest za późno, by się z niej wywiązać, pomyślała Thilla. Gdyby tylko udało się usunąć z drogi

Santoriniego! Nie wolno jej jednak ulec pokusie, by do­ lewać oliwy do lękliwych fantazji Johanny. To chyba- nie jest aż tak istotne, te ich tak zwane zaręczyny nie mogły być chyba aż tak poważne, ten Marcello to ot, taki sobie studencina, który po prostu zawrócił dziewczynie w gło­ wie. Bogowie jedni wiedzą, jak bardzo potrzebne to było Johannie. Istnieje jednak różnica między młodzieńczym zachłyśnięciem się życiem a powołaniem. Jest różnica między zabawą, schlebianiem sobie, a tym, co wieczne i co zwie się miłością. Thilla ufała, że Johanna także się tego nauczyła, dlate­ go też tak bardzo nie przejmowała się niezaprzeczalnym faktem, że ów Włoch wygląda tak, jakby był w stanie roz­ palić nawet granit. Nawet taki stary granit jak ona sama! - Thillo, śpisz? A może gdzieś się wyprawiłaś na miotle? Bezpośrednia młoda kobieta zamachała rękami przed Thillą, inne lokatorki wstrząśnięte cofnęły się w kuchen­ nych drzwiach. Ale matka Thilla wcale nie wymierzyła dziewczynie policzka za bezczelność, błysnęła tylko zęba­ mi w przelotnym uśmiechu i oderwała się od myśli, w któ­ rych najwyraźniej całkiem się zatopiła. - Chodźcie do środka, dziewczęta! Macie rację, najwyż­ szy czas, by ten dom na powrót ożył. Przecież czekają na nas wszyscy ci nieszczęśnicy! Gerda, nastaw garnek z ka­ pustą! Anno, czy pozbierałaś brudną bieliznę i posorto­ wałaś szmatki? Viveke, weźmiesz ze sobą Ruth i Theę, pójdziecie dziś do gajowego! Dziewczęta uśmiechnęły się z ulgą, widząc, że powró­ ciła codzienność. Wkrótce morderca zostanie pojmany, a Johanna niedługo wyzdrowieje. I może zdarzy się histo­ ria jak z baśni! Wszystkie przecież zrozumiały, że ten przystojny jeździec w zielonym stroju, który każdego dnia wystaje pod bramą, to uczony wielbiciel Johanny, tak bo-

gaty i tak piękny, że wszystkie mogły o nim tylko marzyć. A marzenia są pożywką dla nadziei i choć dziewczęta nie miały nic poza szarym poczuciem beznadziejności i wstydu, to wszystkie były dostatecznie młode, by roz­ poznać marzenie, gdy się o nie otarły. Wieczorami, otulone w swój grzech, opowiadały sobie rozmaite historie i wszystkie miały w pamięci jakieś lato, jedno czy dwa piękne słowa albo pieszczotę, którą teraz mo­ gły wyciągnąć, wypolerować do połysku i nazwać miłością. Były matkami, harowały przez pół życia, jeszcze zanim dorosły, lecz, o dziwo, Thilli udawało się przebudzić w nich dziecięcość, i to w takim momencie, kiedy same uważały, że na wszelką zabawę jest już stanowczo za późno. Być może właśnie dlatego tak bardzo kochały tę ma­ leńką kobietę, która w jednej chwili potrafiła wymagać od nich głębokiej mądrości tylko po to, by w następnej wy­ słać je na ulicę, żeby tańczyły z dziewczynkami szmacia­ rza, kiedy dmuchnął w swój flet. Thiłla ujęła Johannę pod rękę i pomogła jej wstać. - Chodź, pójdziemy do mojego pokoju. Jest coś, o czym chciałabym z tobą w ciszy i spokoju pomówić. Ramię Johanny było obolałe i wydawało się już, że nie będzie z niego nigdy żadnego pożytku. Zdołała jakoś jed­ nak iść za Thillą na miękkich nogach, ucieszona, że wresz­ cie nadarzyła się okazja wyznać jej, co sobie umyśliła. - Johanno, pozwól, że opowiem ci coś o twojej babce - zaczęła Thilla. Johanna westchnęła lekko. - Chętnie posłucham, Thillo, lecz przede wszystkim ja chciałabym ci coś powiedzieć. Ma to w pewnym sensie związek z Marją. Ja... wracam do domu. Już teraz. Nie mam sił na nic więcej, jestem roztrzęsiona i wystraszona. Mało nie umarłam... i to nie zobaczywszy przed tym mo­ jego małego Benjamina, nie...

- Nie umarłaś jednak. Być może rzeczywiście nie było ci do tego daleko, ale tym razem śmierć cię zostawiła. - Thillo, wiem, że to niemądre, ale... - To będzie więcej niż niemądre, jeśli teraz wyjedziesz. Do egzaminów zostało zaledwie kilka miesięcy, nie mo­ żesz przecież wracać do domu bez tych swoich papierów. I co z Marcellem, który mówi o sobie, że jest twoim na­ rzeczonym? Rozumiem, że nie jesteś już nim tak zachwy­ cona jak dawniej, ale musisz przynajmniej... - Thillo, teraz ja chcę mówić! Ostry głos Johanny w osobliwy sposób rozdarł powie­ trze wśród szarych ścian. Twarz Thilli w skąpym świetle wpadającym przez okno wydawała się strasznie blada. - Ach, tak? - powiedziała wolno. - Nareszcie chcesz mówić, Johanno. Johanna uświadomiła sobie, że Thilli jest przykro i czu­ je się rozczarowana tym, że nic nie wiedziała o Marcełlu, że Johanna nie szukała jej pomocy, że wiodła podwójne ży­ cie, którego zaledwie część toczyła się pod dachem Thilli. Znów nie mogła się nadziwić: czy doprawdy tak pręd­ ko można znaleźć drugą matkę? Johanna poczuła, że smutek bijący z oczu Thilli spra­ wia jej ogromną radość. W tych oczach jakby odbijały się wszystkie troski Amelii, lecz mimo to w taki sposób, że Johanna czuła, iż ma możliwość naprawienia wszystkie­ go, co przed nią zataiła. Objęły się, Thilla pogładziła ją po włosach splecionych w gruby warkocz na plecach. - Ja... chcę wracać do domu. Muszę. Tak strasznie się boję, droga matko! Wiem, że jestem ocalona, że jest tak jak powiedziałaś: śmierć tym razem mnie ominęła. Ale nie ośmielę się w to uwierzyć, dopóki znów nie będę mogła potrzymać w ramionach Benjamina, dopóki nie zobaczę,

f że ojciec tam jest, że wszyscy, których zostawiłam w do­ mu, nie są tylko postaciami z dalekiego snu... - Biedaczko, rzeczywiście wszystko ci się poplątało. Johanna przytaknęła, wtulona w ramię Thilli. - Czasami myślę, że to być może skutek jakiegoś ude­ rzenia w głowę. Ludziom często po takich wypadkach ro­ dzą się dziwne myśli. Powiedz mi wprost, jeśli uważasz mnie za obłąkaną czy wariatkę, ale ja muszę do domu! Thilla wolno skinęła głową. - Cóż, pewnie i tak, ale wrócisz tu jeszcze, prawda? Musisz, tyle tu jeszcze do zrobienia, obiecałam twej bab­ ce, że cię nauczę... - Nie wiem, czy chcę się więcej uczyć... Nie wiem, czy starczy mi sił, by spojrzeć im w oczy, nawet jeśli poradzę sobie z tymi koszmarami. Remmermann... Wzięłam go za zabójcę, za potwora najgorszego rodzaju, takiego, który morduje pod przykrywką chęci ratowania życia! Thilla kołysała ją powoli. - Nie bardzo wiem, o czym mówisz, drogie dziecko, poj­ muję jednak, że się boisz. Będzie ci potrzeba wiele siły, by zrozumieć różne rzeczy... Może masz rację, może powin­ naś wrócić do domu i odpocząć, przyjrzeć się wszystkie­ mu z daleka, potem zaś... potem możemy porozmawiać. Johanna nie miała siły na żadne protesty. Thilla nie chciała jej puścić, a zresztą ona sama czuła, jak bolesne będzie rozstanie z tą dobrą kobietą. Zarazem jednak nie­ możliwością zdawało jej się wydobycie się z tej mieszani­ ny lęku i tęsknoty, jaka ogarniała ją już na samą myśl o na­ stępnym spotkaniu z Marcellem. Miała wrażenie, że nie jest dłużej w stanie oddychać tu­ tejszym powietrzem, jakby udusić ją chciało całe miasto, a nie tylko obcy cień, który w jednej chwili wydawał jej się Marcellem, w następnej zaś zmieniał w człowieka, któ­ rego twarzy nie mogła sobie przypomnieć.

Nie było to już szczególnie ważne, wiedziała, że i tak nigdy nie wyzwoli się od tych koszmarów. Nie było istot­ ne, czy są prawdziwe czy nie, bo i tak nigdy nie zapomni brzmienia zniekształconego głosu Marcella, wówczas gdy na dobre pociemniało jej w oczach. Wiedziała jedno: nie może dopuścić do tego, by znów się do niej zbliżył. Trudno, nawet jeśli jest niesprawiedliwa, nawet jeśli bę­ dzie to wobec niego zdrada, nawet jeśli złamie mu serce, które, jak w kwiecistych słowach zapewniał, jej oddał. Musi wracać do domu. Czuła, jak każda najdrobniejsza cząsteczka jej ciała bo­ li z tęsknoty i strachu. Tej udręki nie mogło złagodzić nic poza świadomością, że serce Benjamina bije tuż przy jej piersi, a ręce ojca tulą ją tak samo, jak przed chwilą obej­ mowała ją Thilla. - Wyruszę pierwszym statkiem - szepnęła Johanna z mocą. Thilla wzięła głęboki oddech, Johanna usłyszała, że lek­ ko świsnęło jej w płucach. - A więc dobrze, jak chcesz. Ale pamiętaj, Johanno, to tu, w tym mieście, mieszka twój los. W głębi ducha do­ brze o tym wiesz, prawda? Johanna nie mogła odpowiedzieć twierdząco, nie mo­ gła nawet wyobrazić sobie, że kiedykolwiek znów będzie w stanie oglądać piękne fasady kopenhaskich domów. Owszem, będzie tęsknić za Thilla, lecz ta tęsknota to zaledwie ułamek ceny, jaką musiała zapłacić za opuszcze­ nie najbliższych. Lęk nie przestawał w niej pulsować nawet wtedy, gdy Thilla wymieszała listki herbaciane, suszone pączki ja­ kichś kwiatów, ziarenka pieprzu i aromatyczne nasiona lawendy. - Boisz się, że śmierć ominęła cię jedynie przez pomył­ kę. Ale, Johanno, mądrze z twojej strony byłoby odpra-

wić tego Włocha, on nie jest dla ciebie. Marcello jest nie­ bezpieczny, choć obie musimy przyznać, że ocalił ci ży­ cie. Nie obwiniam cię o to, że... No cóż, ten błysk, jaki on ma w oczach, a ty tak długo żyłaś sama... Johanna pociągnęła nosem. - Długo? To zależy... - Jesteś samotna, zrozumiałam to, gdy tylko cię ujrza­ łam. Owszem, tęsknisz. I wiem za czym, a raczej za kim. Johanna wypiła łyk herbaty, nie odpowiedziała. Thilla bacznie jej się przyglądała, każdy grymas oświe­ tlonej żółtym płomykiem twarzy młodej kobiety mówił jej, że ma rację. - No cóż, nad tym wszystkim sama musisz się zasta­ nowić. Przekonasz się, że pewnego dnia odkryjesz to, co dla wszystkich innych jest już wyraźne. Teraz Johanna drgnęła. - Co takiego? - burknęła, sama zaskoczona własnym opryskliwym tonem. - Nie możesz oddać serca żadnemu wspaniałemu zielo­ nookiemu satyrowi. Przecież już go nie masz, już je odda­ łaś! Być może wydaje ci się, że je odzyskałaś, ale się mylisz, Johanno. No cóż, ja sama nie jestem na tyle stara, żebym nie pamiętała tego, który był pierwszym, tym jedynym. Da­ ne nam było spędzić razem zaledwie kilka dni, lecz właśnie przy nim będę odpoczywać, kiedy to życie dobiegnie koń­ ca. To znaczy w moich myślach. - Zmarli nie myślą - mruknęła Johanna. - Ravi nie umarł - powiedziała Thilla. Johanna wypuściła kubek z ręki i otworzyła usta, żeby prosić Thillę, by umilkła, nie zdołała jednak wydobyć z siebie żadnego słowa, jak gdyby jakiś inny rzemień za­ cisnął się wokół jej szyi, co najmniej równie boleśnie i mocno jak owej nocy... - Widziałam to w twoich fusach, moja kochana, już

wtedy, kiedy za pierwszym razem ci wróżyłam. Widzia­ łam wielką, bardzo wielką miłość, taką, która trwa całe życie, piękną... lecz nie pozbawioną bólu, o, nie. I zapew­ ne... nie mogło raczej chodzić o żadnego innego, jak są­ dzisz? Wyglądało bowiem na to, że to dotyczy człowieka, którego już spotkałaś... a to było przed poznaniem Marcella, prawda? Tamtego wieczoru... pamiętasz? Thilla wyglądała na przestraszoną. Johanna ciężko ski­ nęła głową i przymknęła oczy. Na chwilę rozpalił się w jej duszy płomyk, teraz jednak zagasł i martwy popiół przy­ sypał jej serce. - Wygadujesz bzdury, Thillo! Nie wierzę ani trochę w ta­ kie babskie plecenie. Pozwól, że opowiem ci o Ravim, chy­ ba nie całkiem mnie zrozumiałaś... Ja go wypędziłam. Da­ łam mu jasno do zrozumienia, z całą wyrazistością, że nie chcę go więcej widzieć. Wierzyłam, że on wykorzystał swe zdolności dla niecnych celów, że rzucił przekleństwo na Helenę i na swoje dziecko... Widziałam krzyż nad łóżkiem i byłam przekonana, że Helena umrze. Już raz wcześniej uj­ rzałam takie zjawisko, biały krzyż ponad głową brzemien­ nej kobiety... Oznacza on nic innego jak śmierć. A jednak się pomyliłam. Na łóżku Heleny tamtego wieczoru przysia­ dła moja matka, krzyż zapłonął właśnie dla niej. Ale wyrok, jaki wydałam na Raviego, wciąż pozostaje w mocy, przy­ najmniej dla niego. Znam go na tyle dobrze, by wiedzieć, że on nigdy już nie ośmieli się do mnie zbliżyć. Zasłoniła twarz rękoma, w stawie barkowym zatrzesz­ czało, zaskrzypiało ostrzegawczo, kiedy wierzchem dłoni przetarła oczy. - Bardzo możliwe, że on żyje, Thillo, chociaż wydaje mi się, że jesteś w błędzie. Był na wpół umarły już wtedy, gdy go spotkałam przed wieloma laty. Kiedy ostatnio się rozstaliśmy, nie miał po co żyć. Wiem, że tęsknił za wol­ nością... a dla Raviego innej wolności niż śmierć nie było.

Kiedy odsunęła ręce od oczu w poszukiwaniu spojrze­ nia staruszki, okazało się, że Thilla odwróciła głowę. Johanna słyszała, z jakim trudem Thilla przełyka ślinę, zauważyła również cierpienie, jakie sprawiło jej odwróce­ nie się do Johanny i lekkie skinienie głową. - Na pewno masz rację, Johanno, wybacz sentymental­ nej starej babie. Tyle że... wyczuwam twój smutek, wy­ chwyciłam go od pierwszej chwili, czułam przez cały czas, kiedy się śmiałaś, śpiewałaś i najwyraźniej spotkałaś ko­ goś, kto ci się... spodobał. - Ravi nie żyje - cicho powiedziała Johanna. - Przeko­ nałam się o tym właśnie w tej chwili, Thillo. Staruszka popatrzyła na nią z rozpaczą. - Jesteś pewna? Johanna kiwnęła głową. - Tak, teraz już jestem pewna. Jakaś uparta myśl nie przestawała jej dręczyć, dokucza­ ła narastającym niepokojem. O czym to też ona zapo­ mniała? O czymś ważnym, co należało wyjaśnić. Powin­ na o coś spytać Thillę... Teraz jednak było już za późno, bo stara kobieta pod­ niosła się ciężko i położyła na łóżku z zamkniętymi oczy­ ma. Johanna zdała sobie sprawę, że ostatnie dni odebrały Thilli resztkę sił.

ROZDZIAŁ II Przed oczyma wyraźnie stanął jej teraz tamten obraz, który ukazał się w strumieniu wody spod kilu wówczas, gdy płynęła statkiem do tego miasta. Nie chciała się nad tym zastanawiać, lecz w głębi du­ szy całą sobą wiedziała, że musiał istnieć jakiś powód, dla którego przez cały ten czas, gdy wypływali z portu, stała na rufie i do oślepnięcia wpatrywała się w zimowoszarą lodowatą wodę. Nie widziała w niej nic poza unoszącymi się na powierzchni śmieciami i kawałami kry, zalewany­ mi przez potężne fale. Wiedziała, że Ravi ją ścigał, że jego obraz nieprzerwanie tkwił w niej od dnia, kiedy odszedł. Nie myślała o tym, rzadko pozwalała zaskoczyć się bólowi, wolała utopić wspomnienie o Ravim w pracy i innych troskach aż do cza­ su, kiedy sama uznała, że jest w stanie o nim zapomnieć. Ale to Marcello wymazał ostatnie resztki barw tego wspomnienia. Tak jak stare freski w kościołach zamalo­ wywano białym wapnem, tak Marcello starł zbrukany, łuszczący się obraz Raviego z jej serca. Ravi był niczym dawne malowidła, nadgryzione przez czas, sztywne, po­ zbawione kolorów, naznaczone wielkimi, głębokimi pla­ mami unicestwienia. Przestawały być piękne i nie dawały się odnowić. Dlatego je zamalowywano, dlatego zbierano pieniądze na płatki złota, zdobywano środki na opłacenie zręcznych rzemieślników, którzy potrafili ozdobić kościół figurami i ołtarzami w nowych, świeżych kolorach.

Marcello miał w sobie tyle barw, że wystarczyłoby ich na namalowanie całej letniej łąki. Zycie w nim płonęło tak, że aż dookoła sypały się iskry. Johanna w miarę, jak statek zabierał ją coraz dalej i dalej od urodziwego Wło­ cha, gotowa była wreszcie przyznać, że być może wyrzą­ dziła mu krzywdę. Wszak to on tchnął w nią życie, co do tego nie było żadnych wątpliwości. I chociaż maleńki cierń zwątpienia wciąż dawał o sobie znać i nie mogła odpędzić koszma­ rów, w których Marcello atakował ją w stajni, to jednak mimo wszystko teraz bardziej niż wówczas, gdy przyby­ ła do tego miasta, czuła, że żyje. Tę zasługę należało przypisać jemu. Jemu i Thilli. Podczas gdy wiatr od morza napełniał żagle, a szkuta kładła się na bok, prąc na północ, Johanna czuła, że po­ woli już odnajduje ten spokój, w którego poszukiwaniu postanowiła wrócić do domu. Otulone obszernymi pelerynami zebrały się wokół siedmiu płonących świec. Piękny kobiecy głos wzniósł się ku sklepieniu tak wysokiemu, że światło pochodni po obu stronach sali nie docierało do samej góry. Ale dźwięki pięły się po niewidzialnych drabinach nie­ bieskich, a ich czystość wprawiła obecne w oszołomienie, które najlepiej opisać przez przyrównanie ich do szczęścia. Trzymały się za ręce, nagie ręce, które tworzyły siedmioramienną gwiazdę. Niektóre nosiły pierścienie z roziskrzo­ nymi kamieniami, dłonie innych naznaczone były jedynie herbem pracy: zaczerwienionymi piekącymi strupami. Pod czarnymi kapturami dawało się momentami do­ strzec błysk oczu, lecz twarze pozostawały niemal cał­ kiem ukryte. Kobiety miały spuszczone oczy; z wyprostowanymi

plecami, lecz zgiętymi karkami odprawiały wstępną cere­ monię, potem zaś, podzieliwszy się na mniejsze grupki, znikały w czterech parach drzwi, prowadzących dokądś ze starej klasztornej sieni. Dwie zostały. Gołymi palcami gasiły świece i sprawnie zbierały miseczki z aromatycznymi olejkami, żarzące się nasycone pachnidłami patyczki z drewna sandałowego i słoiczki zawierające coś, co przypominało czarną tłustą ziemię. Pieśń ucichła, ale pod prastarymi belkami, na których wspierała się kamienna konstrukcja, zawisł drżący ton. Niektóre z kobiet pod czarnymi pelerynami nosiły czer­ wone suknie, inne ubrane były na biało albo na zielono. Gdy nad ranem wymykały się wąskimi przejściami pod podwórzem, nie widziała ich żadna żywa dusza. - Ona już więcej nie pytała - zaklinała się Thilla, teraz już z jawną irytacją w głosie. - Dlaczego miałabym odpo­ wiadać, skoro ona nie pytała? Mężczyzna w ciemnym stroju był równie rozgniewany, ale nie krzyczał, nawet nie podniósł głosu. Odwrócił się tyl­ ko od Thilli i założył ręce na piersi. Thilla z trudem prze­ łknęła ślinę, gniew tego człowieka otoczył jej ciało niczym ciężki pierścień. Ramiona pokryły się gęsią skórką, musiała przyznać, że przeraża ją cała jego istota. Od wyjazdu Johanny wielokrotnie żałowała, że nie wypełniła danego przyrze­ czenia, lecz coś ją przed tym powstrzymywało, jakieś drże­ nie lęku w samej Johannie. Thilla niezmiernie się troszczyła o tę młodą kobietę i nigdy by sobie nie wybaczyła, gdyby okazało się, że oddała ją czemuś, co wywodziło się od zła. - Ona wróci - mruknął mężczyzna, przede wszystkim do siebie. Wypowiedziane słowa zdradzały, że pochodzi z dalekich stron. - Być może - odparła Thilla słabym głosem. - Ale... Ona

potrzebuje spokoju. Odpoczynku. Ona... nie jest na to go­ towa. Mężczyzna na moment spuścił głowę, Thilła zrozumia­ ła, że tym razem się z nią zgadza. A więc może jej wyba­ czono. Mimo wszystko jednak czuła się nieswojo wobec tej paskudnej aury gniewu, wciąż otaczającej tego czło­ wieka niczym dodatkowe okrycie. Czyżby mimo wszystko stanowił zagrożenie? Czy mia­ ła rację wówczas, gdy podczas ich pierwszego spotkania poczuła, jak na jego widok jeżą się jej włoski na karku? Nie wiedziała, lecz kiedy wyszedł, przeżegnała się jesz­ cze raz i cieszyła się myślą, że Johanna najprawdopodob­ niej siedzi teraz bezpieczna w chacie swego ojca. Daleko, bardzo daleko od dziwnych mężczyzn o prze­ pastnych oczach i czarnych włosach... - To niemożliwe... To nie może być ona... Johanna! Na­ sza Hanna, wróciłaś do domu! Stara służąca przeczłapała przez izbę i Johanna rzuci­ ła się w jej objęcia. Zaskoczona siwowłosa staruszka śmia­ ła się i płakała na przemian. Ujęła Johannę za ramiona i mrużąc oczy, usiłowała skupić znużony wzrok na twa­ rzy młodej kobiety. - Moja kochana Johanna, jakaż to radość móc cię znów zobaczyć! W dodatku w samiuśką Wigilię! Ach, jakie bło­ gosławieństwo, jaka uciecha dla starowiny! Twój zacny oj­ ciec tak bardzo będzie się radował. No a dzieciak, Johanno! Sama zobaczysz, jak bardzo wyrósł przez te parę miesięcy. Tak, tak, to prawdziwa radość! Niech Bóg błogosławi... Witała Johannę hałaśliwie, parobcy pozdrowili przyby­ łą z szacunkiem, kiedy wynajęty powóz wtoczył się na po­ dwórze, poza tym jednak we dworze panowała cisza. Wy­ dawał się tak opuszczony, że Johannie aż serce ścisnęło się w piersi. A kiedy stara służąca poprowadziła ją do

kuchni, nie mogła powstrzymać się od jęku na widok za­ kurzonych, pustych izb. Ani jedna położnica nie leżała na solidnie wypchanych materacach. Nad ogniem nie perkotało w żadnym garnku, nie unosiły się aromaty lekarskich mieszanek, wywaru z jałowca czy kamfory. Nawet brak przykrego zapachu choroby wzbudził w Johannie jakiś dziwny smutek. - Tak, tak, niewiele tu życia - westchnęła staruszka. Ale staram się przynajmniej przeganiać myszy ze spiżarni, a złodziei ze spichrza. Twój ojciec i pani Marja mi ufają. - Gdzie Marja? Johanna czuła, jak rozczarowanie piecze w żołądku. Tak bardzo chciała opowiedzieć babce o wszystkim, co się stało, prosić, by wyraziła swoją, jak zawsze surową, opinię o całej zaistniałej trudnej sytuacji. - O, wyjechała na święta. Nie należy się jej spodziewać wcześniej niż dwudziestego dnia, tak sądzę. - Jest u ojca? Na Meisterplassen? - Oczywiście. Wszyscy tam są. Johanna osunęła się na kamienną płytę przy piecu. Był ciepły, lecz nie tak jak zwykle w owym czasie, kiedy dzień i noc gotowały się na nim kotły. Biedna służąca, nieweso­ ła czekała ją Wigilia, w samotności, jedynie z parobkami. Takich obyczajów nigdy nie znano w tej rodzinie. Staruszka pomogła jej zdjąć pelerynę, przy dolnej kra­ wędzi i wokół twarzy sztywną od zamarzniętej wilgoci. - To była pewnie nieprzyzwoicie długa podróż, panienko Johanno. Ale wyglądasz dobrze, bardzo dobrze. Ach, dzięki Bogu, teraz wszystko znów się ułoży! Wydaje mi się, że nie przeżyłabym zimy w tym... w tym nawiedzonym domu! Johanna uśmiechnęła się blado. Przyjemnie było po­ czuć, że ktoś tęsknił za jej powrotem. Ale nie miała ser­ ca, by już w tej chwili tłumaczyć starowinie, że nic nie bę­ dzie tak jak dawniej. Owszem, wróciła do domu, ale zbyt

wcześnie, w dodatku bez tego, po co pojechała: bez doku­ mentu, który zatkałby gębę zarówno pastorowi, jak i go­ spodarzowi ze Storlendet. Wiedziała, że sprawi rodzinie rozczarowanie. Ale nie Benjaminowi. On będzie się cie­ szył, tak samo jak ta udręczona służąca. Kilka krążków podpłomyków zaczęło moczyć się w wodzie, staruszka wystawiła też na stół trochę masła i kawałek sera. - Powinnam ci zagotować kubek mleka z miodem, ale niestety... Tej zimy wszystko odstawiamy na Dosen, tu ni­ komu nie potrzeba słodkiego mleka. Mój stary żołądek zresztą go nie znosi, przecież wiesz. Johanna uśmiechnęła się szerzej. Służąca, kołysząc się na krzywych nogach i posługując jedną sprawną ręką, wy­ stawiła jeszcze piwo i gorzałkę. - Musimy same urządzić sobie Wigilię, panienko Johanno. Jesteś tu teraz gospodynią, pozwól starej przepić do siebie. Wypiły, a potem razem spożyły posiłek. Zanim jednak ostatni kęs został przełknięty, Johanna uświadomiła sobie, że nie będzie w stanie czekać, aż Marja, reszta służby i dzieci wrócą do domu. Musi sama wybrać się na Meisterplassen, choć całe ciało zdawało się krzykiem protestować przeciwko kolejnej dobie spędzonej na pokładzie łodzi al­ bo na końskim grzbiecie. Ze względu na starą służącą bę­ dzie musiała wytrzymać przynajmniej tę noc, później jed­ nak nie zniesie nawet jednego wschodu słońca, nie utuliw­ szy Benjamina w ramionach. - Z malcami wszystko w porządku - zapewniła ją sta­ ruszka. - Mały rośnie teraz jak należy, nawet nabrał ostat­ nio trochę ciała na tych cienkich kościach. A dziewuszka, powiadam ci, to prawdziwy promyczek słońca. Oczywi­ ście wtedy, kiedy dostaje to, czego chce. Sporo prochu w tej drobinie, chociaż taka jeszcze maleńka!

Johanna nie tęskniła za Ingalill w taki sam sposób, jak za Benjaminem, ale słowa starej kobiety wywołały ukłu­ cie w sercu również z tęsknoty za córką Raviego. - Muszę do nich jechać. Już jutro, jeśli tylko uda mi się wynająć łódź. - W środku Bożego Narodzenia? Ale, Johanno, zlituj się... - Będę więc musiała poprosić Karla Martina. Chyba nie nabrał takiej nieśmiałości i nie stroni od ludzi do tego stopnia, że nie załatwi mi przeprawy przez fiord? Staruszka wolno pokręciła głową. - Straszny z niego odludek, od pogrzebu prawie go nie widujemy. Powiadają jednak, że nocami krąży po ogro­ dzie Amelii. No i widzimy ślady, śniegu napadało przy­ najmniej na tyle. Tak, tak, ten twój wuj to naprawdę dzi­ wak, on także... Johanna nie znała wcale Karla Martina lepiej niż stara służąca, nie pozostawało jej więc nic innego jak pokiwać głową. Karl Martin prawie nigdy nie zachodził do dworu, nie spotykali go nawet w niedziele, gdy wybierali się do kościoła. Owszem, czasami wieczorem siedział u Marji, najczęściej jednak trzymał się z boku, za własnymi za­ mkniętymi drzwiami na Oppdal, w chacie, której nie pró­ bował nawet rozbudować ani ulepszyć. Johanna niewiele o niego wypytywała, a Marja sama z siebie zdradziła jedynie, że Karl Martin zapewne ma już całkiem dość emocjonujących przygód. Unikał ludzi, ca­ łymi dniami natomiast studiował rozmaite papiery i pi­ sma, które przysyłano mu Bóg wie skąd. Johanna wiedziała, że był kiedyś związany z jakąś kobie­ tą, że ją stracił. Cóż, pewnie to właśnie było powodem jego melancholii i wybrania życia w kawalerskim stanie. Po po­ oranej zmarszczkami twarzy wuja i jego przygarbionej syl­ wetce poznawała, że Karl Martin nosił na barkach więcej lat, aniżeli zdążyła zebrać Amelia, jego siostra bliźniaczka.

Na palenisku prawie już zgasło, Johanna dołożyła jesz­ cze jedno polano i zamiotła popiół wokół drobnego żaru. Wieczór był jeszcze wczesny, lecz po jedzeniu i wypiciu powitalnego kieliszka zmęczenie ogarnęło obie kobiety. Johanna przez jakiś czas zabawiała starą opowieściami z Kopenhagi, opisami zarówno pałacu królewskiego, jak i wspaniałych statków cumujących w porcie, aż wreszcie służąca nasłuchała się już dość i postanowiła udać się na spoczynek. Johanna przeszła przez puste pokoje do swojej małej izdebki, lekko ogrzanej dwoma dużymi pojemnikami z żarem. Wzruszona zrozumiała, że staruszka najwidoczniej co wieczór od jej wyjazdu dopełniała swego zwyczajowego obowiązku: wstawiała żelazne skrzynki do pokoiku mło­ dej pani, żeby ogrzały go na wypadek, gdyby Johanna nie­ spodziewanie powróciła do domu... Okrycia jednak aż lepiły się od wilgoci, a materac na­ gle wydał jej się za miękki. Kręciła się w łóżku, jakby z czymś walczyła, zmęczone ciało nie chciało odnaleźć spokoju. W tę pierwszą noc spędzoną w domu Johanna miała aż zanadto dobrą okazję poczuć kiełkujące w niej przeświadczenie, że zawiodła. Meisterplassen się zmieniło. Kiedy łódź przybiła do brzegu, i zabudowania, i podwórze wydały się Johannie ja­ kieś obce. Tylko kamienny pomost był taki sam jak przed­ tem, oprócz tego, że ulepszono go, stawiając drewniane po­ ręcze i podpory aż do samej wody. Dobrze było się ich przytrzymać, kiedy łódź kołysała się na wodzie ciskana po­ dmuchami wiatru, między burtą zaś a bezpiecznymi kamie­ niami pomostu ukazywał się szeroki pas mrocznej wody. Karl Martin niewiele się odzywał podczas całej przeprawy, kiwał tylko głową na znak, że rozpoznaje, gdy Johanna

opowiadała mu o dalekim mieście. Próbowała wyciągnąć z niego, jak się żyje Bendikowi, czy rana w sercu po stra­ cie żony wciąż jest tak samo świeża. I czy ojciec przypad­ kiem nie uważa, że zdradziła także i jego, wyjeżdżając tak pośpiesznie wkrótce po śmierci matki? Karl Martin nie odpowiadał na jej pytania, Johanna miała wrażenie, że jest nimi wręcz zakłopotany. Ale teraz od najbliższych dzieliła ją odległość zaledwie kil­ ku kroków. Przypuszczała, że na pewno zauważyli zbliżają­ cą się łódź, z nowych wielkich okien w izbie musieli mieć doskonały widok na wszystko, co działo się na fiordzie. I rzeczywiście! Z podwórza dobiegły okrzyki, obce gło­ sy, dzieci, i ten znajomy, wznoszący się ponad inne. - Ojcze! Tato, najdroższy, jakże ja za tobą tęskniłam! - Mała Hanna! Wróciłaś do domu! Ach, niech Bóg cię błogosławi, jesteś tutaj! Johanna zauważyła, że ojciec biegnie po lekko zmrożo­ nej ziemi jak młodzieniec, krok miał zwinny i sprężysty, lżejszy aniżeli przed jej wyjazdem. Poczuła ogarniające ją szczęście: twarz ojca nawet z daleka jaśniała radością, jaką można zobaczyć jedynie u człowieka, który zdołał pogo­ dzić się z bólem. Bendik na moment mocno przytulił córkę, zaraz jed­ nak musieli się od siebie oderwać i oboje pobiegli razem w stronę domu. - Benjamin miewa się jak najlepiej - zapewniał rozpro­ mieniony Bendik. - Porusza się już teraz jak książę, szkoda, że nie widziałaś go jesienią, jak dostał swoje pierwsze po­ rządne buty! Prawdziwy z niego maleńki mężczyzna, cho­ dzi już w suchych spodniach! I mówi takie dziwne rzeczy, tak, tak, z tego dziecka będziesz dumna, moja kochana! Johanna zaszlochała, czuła, jak palą ją policzki. Ręce wprost ją swędziały, skóra aż płonęła z tęsknoty, by po­ czuć pod palcami jedwabiście miękkie włosy Benjamina.

Ingalill leżała na środku izby, przed paleniskiem, w bu­ zi miała kawałek grubego płótna. Ssała go zapamiętale, lecz uderzyła w krzyk na widok wpadających do środka dwojga dorosłych. Potem wszyscy zaczęli mówić jedno przez drugie, dziewki służące poderwały się, żeby przygrzać obiad, a Marja dała wielki krok ponad leżącym na podłodze dzieckiem i mocno uściskała Johannę, zasypu­ jąc ją pytaniami. Johanna aż zachwiała się na nogach od wszystkich tych powitań. Wzrok jej przenosił się z twa­ rzy na twarz w poszukiwaniu tej jednej, małej. Był tam. Siedział na nowym łóżku pod ścianą. Pięknie rzeźbio­ ne boki podtrzymywały posłanie nad podłogą, a w górze wisiał ciężki baldachim z czerwonego, gęsto tkanego ma­ teriału. Benjamin siedział tam jak mały książę i ciemnymi oczyma poważnie wpatrywał się w matkę. Potem kilkakrotnie mrugnął szybko, usta mu zadrżały. Wybuchnął płaczem. Johanna, która już szła ku niemu przez izbę, zoriento­ wała się, że głosy wokół niej ucichły, a od gromadki ode­ rwała się jedna kobieta. Wcześniej siedziała pod ścianą, u paska wciąż wisiała jej robótka. Benjamin wyciągnął do niej ręce, podniosła go do góry. - Cicho, cicho, malutki. Przywitaj się teraz ładnie ze swo­ ją matką... Helena podała jej przestraszone dziecko. Johanna po­ czuła, że oczy rudowłosej ranią jej serce jak ostre noże. - Co ona tutaj robi? Marjo, ja tego nie zniosę! Ty wiesz, jakie były powody, znasz umowę, jaką miałam z Heleną! Wiesz, jak starałam się wszystko dla niej ułożyć, jak się nią zajmowałam, robiłam dla niej więcej, niż wymaga te­ go chrześcijański obowiązek! Johanna ani trochę się nie przejmowała, że może ją usły-

szeć cały dom. Wreszcie udali się na spoczynek, ale ostat­ nią rzeczą, jaką Johanna widziała, była wysoko podniesio­ na głowa Heleny. Dziewczynkę zabrała ze sobą do starej izby, w której najwidoczniej sypiała razem ze służącymi. - Helena się zmieniła, wiele rzeczy wygląda teraz zu­ pełnie inaczej - odparła Marja z wielkim spokojem. - Nie chcesz chyba powiedzieć, że mnie nie popierasz, Marjo! Ona... ona... odbiera mi Benjamina! Ostatnie słowa zabrzmiały jak krzyk, Johanna zdawa­ ła sobie sprawę, jakie były niestosowne. Marja uśmiechnęła się surowo. - Powinnaś się teraz uspokoić i raczej się cieszyć, że twój syn pozostawał pod tak dobrą opieką. Bendik jest dla niego jak ojciec i z każdym dniem spędzonym z Benjaminem wy­ daje się coraz młodszy. A Helena nam pomaga, jest silna i doskonale radzi sobie z wszelką pracą, jeśli tylko zechce. - Ta łajdaczka zapewne głównie siedzi w łóżku i użala się nad sobą! Marja łagodnie pokręciła głową. - Już teraz nie. Błagała nas, żebyśmy pozwolili jej zo­ stać na służbie. I Bendik dał jej tę szansę, na którą ty nie chciałaś się zgodzić. - Ale czy nie rozumiesz, że teraz wszystko się popsuło? Ona jest razem ze swoim dzieckiem, wszystko stanęło na głowie! Co zrobisz w dniu, kiedy znudzi jej się zabawa w porządną kobietę i zechce się wybrać na polowanie na mężczyzn z dziewczynką uczepioną jej spódnicy? To do­ piero będzie życie dla dziecka, co? I to dla takiego dziec­ ka, którego siłą nie jest wcale najlepsza krew! Marja uniosła ręce w górę, chcąc powstrzymać tyrady Johanny. Na powierzchni z trudem udawanej cierpliwo­ ści pojawił się jakby metaliczny połysk. Johanna na tyle dobrze znała już babkę, by umilknąć. - Zastanów się dobrze, Johanno. Może to raczej ty po-

winnaś się ugiąć. Ingalill potrzebuje matki, lecz nie jest wcale pewne, że właśnie ty powinnaś zająć to miejsce, chociaż jesteś matką jej brata! - Helena przyrzekła... Dostała przecież pieniądze! - Pieniądze są zabezpieczone. Ona je dostanie, ale na ra­ zie leżą na dnie mojej skrzyni aż do dnia, kiedy malutka bę­ dzie ich potrzebować do swego posażnego kufra. Dałam na to moje słowo, Johanno, ty nie masz mocy, żeby to zmienić. Johanna szeroko otworzyła usta. Osunęła się na świe­ żo zbite krzesło, a kiedy zacisnęła dłonie na poręczach, poczuła pod palcami lepką żywicę. - Ty... ty mi się sprzeciwiasz. Czy to właśnie planowa­ łaś przez cały czas? Chciałaś mnie usunąć, ponieważ uwa­ żałaś, że kradnę dziecko Raviego? Marja miękko siadła na podłodze tuż przy wnuczce. - Nie, Johanno, wcale tego nie chciałam. Wiesz jednak, że nie mieliśmy wielkiego wyboru, skoro postanowiliśmy ratować Vildeg&rd i dopełnić los, jaki nam przypadł w ży­ ciu. Masz tyle do zrobienia... tyle jeszcze przed tobą. I cho­ ciaż tak wiele utraciłaś, Johanno, to przecież i tak jesteś bogatsza niż Helena, stać cię na to, by dać jej jeszcze jed­ ną szansę. Możesz przyznać jej rację, gdy mówi, że nie miała obowiązku sprzedawać ci dziecka. Te słowa były tak brutalne, że Johannę zakłuło w sercu. Ale zdecydowane opinie Marji pasowały jak ulał do te­ go, co i Johannie nie dawało spokoju i nigdy nie pozwa­ lało się skryć przed tym sędzią, który zawsze czuwał w jej piersi i oceniał wszystkie jej postępki. - Johanno, o tyle rzeczy chciałabym cię spytać! Nie mogę się już doczekać, kiedy zaczniesz opowiadać. Teraz, kiedy już wiesz, że tu w domu sytuacja trochę się odmie­ niła... możesz chyba przekazać mi te pozdrowienia, które na pewno przywozisz od Thilli i zapewne także od Niem­ ca z kompanii Wschodnioindyjskiej?

- Tak... tak, oczywiście... Mam dła ciebie list, kilka li­ stów. Wybacz mi, Marjo, jestem strasznie zmęczona i to było takie okropne, kiedy Benjamin płakał... Mar ja poklepała ją po kolanie, pogładziła po rękach i ramionach, a potem jakby w roztargnieniu zaczęła roz­ platać ciężką koronę z warkoczy na głowie Johanny. - To zrozumiałe, że jesteś zmęczona, i bardzo przykre było to, co się stało, ale on jest jeszcze maleńki, dobrze wiesz, i kilka krótkich miesięcy to dla niego długi czas. Postaraj się myśleć raczej o tym, że miałam rację, przewi­ dując kiedyś, iż Helena może być dobrą matką, porządną kobietą. Jest jeszcze nadzieja dla tej dzikuski. I będzie ci poczytane za zasługę, Johanno, że tyle zrobiłaś dla osoby, którą masz wszelkie powody nienawidzić. - On w końcu zasnął przy mnie - powiedziała Johanna po namyśle. Marja uśmiechnęła się ciepło. - Oczywiście, że tak, oczywiście, przy tobie. Przeko­ nasz się, już jutro zacznie cię znów nazywać mamą. Johanna odchyliła głowę w tył i oparła ją na dłoniach Marji, czując, jak bijące od nich ciepło rozprzestrzenia się po sztywnym karku, po mięśniach, które nie przestawały boleć, odkąd chwiejnym krokiem przeszła na ląd z lodo­ watej kajuty, którą na statku towarowym przydzielono jej jako sypialnię. - Dobrze być z powrotem w domu. Przy tobie, Marjo. Nad jej głową rozległ się cichy głos babki: - Miło widzieć, że nie dajesz się złamać, moja mała. Masz przed sobą niezwykle ważne zadania... Marja miała rację. Już po trzech dniach Benjamin znów nazywał Johannę mamą i właśnie do niej przybiegał, kiedy był głodny albo chciał się bawić. Johanna zauważyła, że jej delikatny synek nabrał rumieńców, a i stawy nie wydawa-

ły się tak spuchnięte i obolałe jak dawniej. W rękach i no­ gach rozwijały mu się już silne mięśnie. Benjamin uśmie­ chał się tak wdzięcznie, kiedy ktoś zechciał poświęcić chwi­ lę, żeby pobawić się z nim nieodłącznymi klockami, które zawsze nosił ze sobą w koszyczku. Ale Johannie serce za­ mierało w piersi niemal za każdym razem, gdy zabawa sta­ wała się zanadto gwałtowna i chłopczyk poślizgnął się al­ bo wpadł na nogę od krzesła. Zrobił się może i silniejszy, lecz nie nabrał żadnej szczególnej zwinności. Nie trzymał się też na nogach zbyt pewnie, wymachiwał rękami i bie­ gając, często o coś zawadzał i przewracał różne rzeczy. Mimo to, kiedy w ostatni świąteczny piątek kąpał się ra­ zem z nią i babką w balii ustawionej w nowym domu ognia, znalazła na jego łydce zaledwie parę ciemnych plamek. Siedzieli w gorącej wodzie, która sięgała im aż pod bro­ dę, J o h a n n a napawała się wrażeniem piekącej czystości, jaką dawała jej kąpiel. Marja nasmarowała sobie twarz i dłonie jedną ze swych a r o m a t y c z n y c h maści, a gdy wśród białej piany zaczęła stroić miny, potem zaś jeszcze poczochrała sobie włosy, aż stały niczym wronie gniazdo wokół jej twarzy, Benjamin śmiał się histerycznie i wołał: - Bzydka Malja, w imię Ojca i Syna, Malja calownica! Wybuchnęły śmiechem. Johannie z d u m y zakręciły się w oczach łzy. Z ust Benjamina stale wyrywały się dziwne nowe słowa i stwierdziła, że nigdy dotąd nie dostrzegała, że jej malutki synek jest szczególną małą osobą, a nie tyl­ ko ukochanym dzieckiem, które musiała chronić i osła­ niać przed niebezpieczeństwem, jakie zawsze mu groziło. Benjamin wyglądał na silniejszego, a życie paliło się w ciemnych oczach jakby mocniej. Johannę zaczęła ogarniać gorąca wdzięczność dla wszyst­ kich ludzi, którzy zdołali to z niego wydobyć. Wdzięczność tak wielka, że jej okruszka starczyło nawet dla Heleny.

Marja czytała list od Thilli z mieszanymi uczuciami: z szacunkiem i irytacją. Na ile trudna jest tak naprawdę tamtejsza rzeczywistość? Oczywiście, to straszne, co się wydarzyło, te morderstwa dziewcząt. Nie było chyba jed­ nak aż tak źle, by Thilla nie mogła poświęcić choćby odro­ biny swego czasu i troski na owo ważne zadanie, o któ­ rego wypełnienie Marja tak gorąco ją prosiła. No cóż, nie jest chyba jeszcze za późno. Johanna musi przecież tam wrócić. I to już niedługo, tak prędko jak tylko się da. Najle­ piej, by miała jeszcze sporo czasu przed egzaminami w szkole dla akuszerek, które odbędą się w maju. A teraz był luty i zima tu, w głębi fiordu, nabrała od­ cienia wczesnej wiosny. Po Bożym Narodzeniu lód nie skuwał już wody, słońce grzało mocno od przełomu miesięcy. Jeśli taka pogoda się utrzyma, będzie można orać jeszcze przed świętym Grzegorzem. W dalekie podróże zwykle nie wyprawiano się zimową porą, skoro jednak Johanna zniosła tę jakże trudną prze­ prawę do domu około Bożego Narodzenia, to zapewne wytrzyma także wiosenne sztormy. I w ciągu tych paru tygodni spędzonych w domu dziew­ czyna nabrała ciała i rumieńców, bawiła się z Benjaminem, rządziła dziewkami i zrobiła nawet świąteczne pranie, na które postanowili nie marnować sił przed jej przybyciem. Po świętach Bendik towarzyszył im do Lyster, zostali tam przez kilka dni. Johanna cale długie noce spędzała na rozmowach z ojcem, sprawiała po nich wrażenie spokoj­ niejszej i weselszej niż kiedykolwiek przedtem. Chodziły też na grób Amelii, zarówno z Bendikiem, jak i same. I wreszcie zaczęło wyglądać na to, że zarówno mąż zmarłej, jak i córka pogodzili się z losem, który tak cięż­ ko ich dotknął. Marja ostrożnie wypytywała, czy Johanna przywiozła

;

| '

j

;

\

z sobą jakieś nowe leki albo może interesujące pisma, ale młoda kobieta tylko kręciła głową z uśmiechem i niczego nie chciała rozpakowywać. - Nie teraz, Marjo. Jestem już tak strasznie zmęczona książkowym kurzem. Pozwól mi pobawić się trochę z Ben­ jaminem, jakoś tak dzisiaj posmutniał. W dodatku muszę wysprzątać na stryszku do suszenia ziół i posortować sta­ re pojemniki. Widziałaś, że mnóstwo z nich popękało? Marja wzruszyła ramionami, uznając, że najmądrzej bę­ dzie poszukać sobie towarzystwa Emmi we własnych po­ kojach. Tam mogły zamknąć drzwi, odgrodzić się od świa­ ta i oddać się rozmowie, na jaką nie mogły liczyć w żadnym innym miejscu. Dziecko spało spokojnie, przytulone do niej, przyzwy­ czaiła się już bardzo do jego obecności i zdawała sobie sprawę, jak trudno będzie znów je opuścić. Marja jednak nie dawała jej żadnych szans i Johanna nawet miną nie zdradziła, iż myśli o tym, że powinna raczej zrezygnować z wyjazdu i zostać w domu - znajdowała prawdziwą przy­ jemność w niezwykłym spokoju Vildegard. Niemal uda­ wało jej się zapomnieć o tym, jak kiedyś ten dom tętnił życiem, i o dramatach, jakie się tu rozgrywały. Nie wiedziała, co się stało z chorymi, lecz nieliczni lu­ dzie, z którymi rozmawiała po powrocie do domu, nic o tym nie mówili. Sprawiali wręcz wrażenie, jakby jej uni­ kali, wszyscy poza pastorową, która otwarcie podała jej rękę i witała z powrotem w domu. Pochyliła się nawet do ucha Johanny, szepcząc, że nie wolno jej dać się złamać. To były słowa Marji. Johanna wyczuła, że te dwie kobiety najwidoczniej się spotykają, ale na dziedzińcu kościoła nie rozmawiały ze sobą, nie zamieniały też zbyt wielu słów, gdy widziały się w innych miejscach wśród ludzi. Słabujący pastor nato-

miast sprawiał wrażenie, jakby bał się, że oblezą go wszy albo zarazi się dżumą, kiedy z wahaniem podawał Johannie kielich z mszalnym winem podczas nabożeństwa. Nie było przed Johanną innej drogi, bez względu na to, jak bardzo tego nie chciała. Marja jednak nie skrywała swoich oczekiwań i Johan­ ną w głębi ducha zdawała sobie sprawę, że nie może być tą, która zaprzepaści wszelkie nadzieje Amelii, nie wypeł­ ni zadania, jakiego podjął się cały jej ród. Miała wiedzę, stała na pewniejszym gruncie niż kiedy­ kolwiek Marja, w dodatku żyła u progu nowych czasów. Nie groził jej stos dla czarownic ani żadna inna kara za leczenie ludzi, przynajmniej dopóki stosowała się do usta­ nowionych przez mężczyzn praw i wędrowała ścieżkami, które właśnie wytyczano. Owszem, czuła się silna, pełna wiary, lecz jedynie do­ póki miała przy sobie Benjamina i wiedziała, że obudzą się razem. Marja zaś popychała ją bez litości w jednym tylko kie­ runku: Z powrotem do Kopenhagi. Johanną usiłowała więc napawać się tymczasem każdą chwilą, chociaż miała świadomość, że po raz kolejny bę­ dzie musiała oderwać się od korzeni. Wreszcie babka zaczęła się już tak niecierpliwić, że sa­ ma kazała pakować kufry i oznajmiła, że zamierza wybrać się wraz z Johanną. Inaczej widać z dyplomu położnej nic nie będzie. Marja poprzysięgła sobie jeszcze jedno: Magnus ze Storlendet nie będzie miał ostatniego słowa w tej spra­ wie, dopóki życia starczy w rodzinie, którą pozbawił wszystkiego. Przekona się jeszcze, że nawet jeśli umiał przekupić i przeciągnąć na swoją stronę i lensmana, i pastora, to

Marja zna jeszcze parę sztuczek, którymi może się posłu­ żyć, w dodatku w imię sprawiedliwości. Poza tym wyjazd do królewskiego miasta bardzo Marję kusił, szczególnie po opowieściach Johanny o wysokim mężczyźnie, który kiedyś nazywał ją swoją cygańską kró­ lową i prosił, by go poślubiła i przeniosła się do jego smut­ nego domu bogacza. Cóż, dobry Remmermann musiał już osiągnąć pode­ szły wiek, Marja jednak gotowa była się założyć, że wciąż ma sprawną rękę, zarówno wtedy, gdy żongluje swymi błyszczącymi instrumentami, jak i wówczas, gdy sięga nią do sznurówki kobiecego stanika. Wciągnęła głęboko powietrze, a potem napełniła płuca słodkawym niebieskim dymem fajki. Emmi siedziała przy oknie, uśmiechając się pod nosem, zgrabne nogi podwinęła pod siebie jak dziecko. Długie włosy miała rozpuszczone, teraz o zmierzchu wydawały się wręcz niebieskie. - A więc wyjeżdżasz razem z Johanną? Marja chrząknęła potakująco. - Inaczej nic z tego nie będzie. Wiesz przecież, jak bar­ dzo ważne jest to dla nas wszystkich, jak istotne, by Johan­ ną pobierała nauki, zarówno te, dzięki którym otrzyma dy­ plom, jak i te, za które nie dostanie żadnych papierów. Emmi uśmiechnęła się leciutko i przetoczyła suszone winogrono między palcami, zanim wsunęła je do ust i roz­ gryzła małymi, silnymi ząbkami. - A przy okazji i ty przeżyjesz jakąś przygodę, prawda? Marja nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Emmi tak dobrze ją znała. Jakby były siostrami, tak jak gdyby zawsze mieszkały razem pod jednym dachem. - Chcesz, żebym komuś przekazała pozdrowienia? A może sama się z nami wybierzesz? Duński akcent Emmi zanikał z miesiąca na miesiąc, sta-

wał się natomiast coraz wyraźniejszy w mowie Marji. Emmi przeciągnęła się jak wiewiórka i ziewnęła. - Zostanę raczej tutaj i trochę poleniuchuję, tyloma rzeczami mogę się zająć podczas twojej nieobecności... Wiesz przecież, że wciąż mam u ciebie na strychu kilka nie otwartych kufrów. -1 kilka nie otwartych butelek wina w piwnicy - uśmiech­ nęła się Marja, mając na myśli kosztowne przyzwyczajenia przyjaciółki. - Przypilnuję wszystkiego dla ciebie. A poza tym... ni­ gdy nie wiadomo, kto się pojawi - dokończyła Emmi, roz­ ciągając wargi w uśmiechu.

ROZDZIAŁ III - Johanno! Droga panienko, że też doświadczyliśmy tej łaski, by ujrzeć cię znów tak prędko! Zbliżył się do niej niczym burzowa chmura, lecz twarz o grubych rysach promieniała radością powitania. Nie da­ ło się powiedzieć, by profesor stracił na wadze podczas świąt, nie widać też było po nim, że dawno już nastał czas postu. Potężne ciało wypychało brokatową kamizelkę, a sięgające do kolan pludry odrobinę za bardzo naprężyły się na udach, gdy skłonił się głęboko i ujął rękę Johanny. - I jak dobrze wyglądasz! Cóż za wyszukany strój, mo­ ja droga! Wiedziałem o tym już wcześniej, jesteś doprawdy kobietą z klasą, różą w zarośniętym chwastami ogrodzie! Johanna raczej nie słyszała dotąd podobnych słów z ust Remmermanna, dotychczas wychwalał przede wszystkim jej umysł, zdawała sobie jednak sprawę, że strój, jaki przy­ gotowała dla niej Marja, jest w istocie bardzo piękny, sprawił nawet, że czuła się co najmniej równie elegancka jak damy goszczące na obiadach u Remmermanna. Stanik sukni był bladoróżowy, a przy ciemnej zieleni aksamitnej spódnicy i kaftana różowy jedwab jaśniał niczym naj­ świeższe płatki kwiatu. Johanna nie zgodziła się na wło­ żenie jednego z olbrzymich kapeluszy, ustąpiła jednak, kiedy babka nakryła jej głowę aksamitną czapeczką. - No tak, zapewne masz rację, Johanno, w takim ka­ peluszu niełatwo będzie o zalotników. Wszyscy pomyślą, że jesteś mężatką. Johanna z irytacją mruknęła coś pod nosem, brak chęt-

nych kawalerów nigdy nie dokuczał jej mniej niż właśnie tutaj, w królewskim mieście. Remmermann zaprowadził ją do niedużego saloniku, gdzie na nakrytym stole czekał już dzbanek gorzkiej cze­ kolady i ciastka. Pokój jaśniał złocistością barw, były tu nowe zasłony koloru bursztynu, a stare umeblowanie po­ kryte ciężką brązową skórą zamieniono na lekkie roko­ kowe mebelki na delikatnych nóżkach. Skórę na ich sie­ dzeniach zdobiły złocenia i pieczołowicie tłoczone róże. Johannie na moment zaparło dech w piersiach na wi­ dok takich zmian. Jakże przestronny zrobił się ten malut­ ki salonik! I jak tu pięknie teraz, gdy zimowe słońce prze­ świeca przez czyste szyby wysokich okien. W powietrzu wciąż unosił się zapach terpentyny. Johanna podejrzewa­ ła, że gospodarz zatrudnił wszystkich malarzy i szwaczki z okolicy tak, by w ciągu dwóch dni odmienić cały pokój. Serce w piersi kilkakrotnie uderzyło mocniej, ostrze­ gawczo. - Bardzo proszę, i wybacz mi ten skromny poczęstu­ nek. To twój pokój, Johanno. Pamiętasz, jak powiedzia­ łaś, że powinienem pomalować go na żółto? Johanna, uśmiechając się, leciutko pokiwała głową. - Tak, bardzo tu ładnie, naprawdę prześlicznie. Remmermann zatknął kciuki w kieszonki kamizelki i mruczał zadowolony. Johanna zauważyła teraz, że bro­ kat na kamizelce mieni się tymi samymi złocistymi odcie­ niami, co listwy boazerii w saloniku. Usiadła z wahaniem. Remmermann był w doskonałym humorze. Johanna nie chciała tego przyznać nawet przed samą sobą, ale pod­ starzały profesor sprawiał wrażenie absolutnie zdecydo­ wanego na to, by z nią flirtować, w dodatku z sukcesem. - Ogromnie mi ciebie brakowało, moja droga, zarów­ no w Theatrum, jak i poza nim... Moje obiady bez ciebie

nie są już tym samym, wykłady zaś, Boże dopomóż! Bez twoich ciętych swobodnych wypowiedzi... Nawet pan Cruger pytał, gdzieś się podziała. - Doprawdy? Remmermann z powagą kiwnął głową. - Owszem, a on jest niezwykle wymagający w stosun­ ku do ludzi. Nie każdy student może dostąpić wielkiego zaszczytu zajęcia miejsca w jego nadzwyczajnym umyśle. - Musisz go ode mnie pozdrowić. Dobrze by było, gdy­ by mnie sobie przypomniał akurat w dniu egzaminów... Remmermann pochylił się gwałtownie nad stolikiem, o mało nie wywracając przy tym srebrnego dzbanuszka, w którym podano czekoladę. - Johanno... kochana panienko... tak bardzo się bałem. Nie rozmawialiśmy od czasu... od czasu... Johanna ledwie widocznie skinęła głową, nie przestając dłubać trzyzębnym widelczykiem w ptysiu wypełnionym rumowym kremem. - To było dla mnie straszne przeżycie. Ja... ja ją znałam. Znałam tę kobietę na noszach. Profesor nakrył dłonią rękę Johanny. - Choćbym nie wiem ile razy błagał o wybaczenie, ni­ gdy nie zdołam cię za to przeprosić, ale to po prostu nie przyszło mi do głowy. Nie miałem pojęcia... Zwłoki prze­ kazał nam jeden ze studentów, który podjął się zdobywa­ nia ich i sprowadzania z odległych wiosek. Wiesz, po tamtej sprawie z bezczeszczeniem grobów... Cruger i ja musieliśmy zachować ostrożność. Nieliczne trupy, które mimo wszystko oddawano do dyspozycji uczonym, by­ ły przynoszone na uniwersytet. Nam chodziło o prze­ trwanie szkoły, Johanno! - Wiem o tym... i godzę się na to. Nie mogliście wie­ dzieć, że Mette... W kąciku oka groźnie zakręciła się łza, ale Johanna za-

raz spuściła głowę i poczuła, że łza wyschnie, zanim Remmermann zdąży ją dostrzec. - Tak bardzo mi przykro, naprawdę... Johanna zjadła ostatni kawałek ciastka, wcale jej nie smakowało. Za to czekolada była gorąca, słodkogorzka, miała też smak rumu i cynamonu. - Wy... co zrobiliście później? Kiedy stamtąd uciekłam, pomyśleliście sobie... - Pomyśleliśmy sobie dokładnie to, co potem się po­ twierdziło: Zrobiło ci się słabo, ponieważ znałaś zmarłą. Ale to przecież uboga kobieta, nieszczęśliwa... Trudno mi było uwierzyć, że to jakaś twoja przyjaciółka. Sądziłem raczej, że to może sprzedawczyni kasztanów, którą spo­ tkałaś na ulicy, albo ktoś w tym rodzaju... Johanna wolno pokiwała głową. A więc potem ją roz­ pruli. Wyrwali jej serce, rozciągnęli jelita, odcięte kawa­ łeczki oglądali przez szkło powiększające. Profesor pochylił się w przód. - Wiedziałaś... domyślałaś się, że ona miała malificant tumor? Johanna podniosła wzrok. - Co takiego? Guz? Nie... Profesor obracał pierścionek na palcu prawej ręki. - No cóż, być może niemądrze z mojej strony o tym wspominać, bo pomyślisz pewnie, że kłamię, ale to naj­ prawdziwsza prawda... Ona musiała całkiem niedawno urodzić dziecko. Znaleźliśmy w tyle brzucha guz wielko­ ścią dorównujący niemal płodowi. Zsunął się trochę w dół po porodzie, ale dziewczyna musiała się czuć niemal tak, jakby nadal była ciężarna. On i tak by ją zabił, Johanno, w przeciągu kilku tygodni... Nie było to właściwie żadną pociechą, Johanna zresz­ tą zdawała sobie sprawę, że profesor wcale na to nie li­ czył, w pewien sposób jednak jakoś jej to pomogło, po-

kazywało po prostu, że jeśli śmierć raz człowieka ominie, to i tak powróci, a nawet jeśli uderzy zbyt wcześnie, to najczęściej i w tym jest jakiś sens. - Dziękuję, profesorze, cieszę się, że mi o tym wspo­ mniałeś. - Zatroszczyliśmy się o to, by miała porządny grób na cmentarzu. Dostała solidną trumnę, a przy grobie posa­ dzono krzewy srebrzystego oliwnika. - Dziękuję - powtórzyła Johanna. Wiedziała, że profesor zrobił to wszystko dla niej, wca­ le nie dla Mette. Posiedzieli jeszcze, gawędząc o jej podróżach, o pracy w instytucie. Angielski położnik już wyjechał, lecz Remmermann otrzymał od niego obietnicę, że ów uczony przyśle mu rękopis, nad którym pracuje. Zainteresowani tą pracą medycy z Kopenhagi będą mogli chłonąć wiedzę z owego jakże ważnego dzieła, jeszcze zanim ukaże się drukiem. - Dołączył tam nawet rozdział o jakiejś nowej mieszan­ ce opium. - Opium? - Tak, o czymś w tym rodzaju, tyle że ten środek jest lżejszy i jego działanie nie utrzymuje się tak długo. Dla­ tego właśnie można go podobno stosować również u słab­ szych pacjentów, u dzieci i kobiet. Ba, powiada, że może być podawany nawet noworodkom. Johanna słuchała z wielkim zainteresowaniem. Lekar­ stwo, które zdołałoby stłumić bóle u nowo narodzonych dzieci, powinno dać się również zastosować wtedy, gdy położnice były w największej potrzebie. Remmermann uśmiechnął się lekko. - Widzę, o czym myślisz. Takie dyskusje już trwają. Na razie jednak otrzymaliśmy jasny i wyraźny nakaz: niko­ mu nie wolno drwić ze słowa Bożego próbami ulżenia w cierpieniu, jakie On sam nałożył na kobietę.

- „W bólu będziesz rodziła dzieci". Profesorze, mówio­ no mi kiedyś, że to błąd, w oryginale podobno brzmi to: „w trudzie". Remmermann przekrzywił głowę, odął wargi. - Doprawdy mówisz, że tak może być? Muszę popro­ sić mego przyjaciela biskupa Junifera, żeby to sprawdził. Jeśli będzie miał dość odwagi! Pośmiali się trochę, a służący wykorzystał przerwę w rozmowie na dolanie obojgu kakaowego napoju. Wreszcie Johanna wstała. - No cóż, muszę iść dalej, tyle jeszcze jest do zrobie­ nia, musimy się rozlokować w większym mieszkaniu. - U kapitanostwa? - Tak. Najwyraźniej oczarowaliśmy tych dwoje sta­ ruszków. Oddali nam do dyspozycji cały dom na czas ich wyjazdu na zimę. Aż do maja będziemy sypiać w tym sta­ rym królewskim łożu, z którego kapitan jest taki dumny! - Proszę, proszę! Ale muszę przyznać, po tym, jak cię ujrzałem dzisiaj, że jesteś zaprawdę godna, by patrzyli na ciebie królowie. Johanno, ja... Zobaczyła wyraz tęsknoty na twarzy profesora i domy­ śliła się, że skoro w jego głosie pojawił się łagodny, intym­ ny ton, to zapewne zaraz powtórnie się oświadczy, a ona zmuszona będzie ich oboje wprawić w zakłopotanie. - Ogromnie dziękuję za uroczy poczęstunek i... profeso­ rze, mam też dla pana pewną wcale niemałą niespodziankę... Ten nieco bardziej oficjalny ton Johanny sprawił, że Remmermann powstrzymał się przed wypowiadaniem ważnych słów, ale ręka obejmująca Johannę w pasie nie cofnęła się. Johanna przysunęła twarz do twarzy profesora i nie­ mal szeptem powiedziała: - Tym razem towarzyszy mi moja babka. Spotkanie z nią sprawi panu niewątpliwą radość.

Profesor, zaskoczony, kilkakrotnie na przemian otwie­ rał i zamykał usta. Johanna zorientowała się, że prędko usiłuje obliczyć, ile lat może mieć teraz Marja. Uzyskał chyba wreszcie odpowiedź i z wysiłkiem starał się utrzy­ mać na twarzy maskę radości i nadziei. - Cóż to za zaszczyt! Musisz czym prędzej ją tu przy­ prowadzić! A zresztą nie, sam złożę wam wizytę! Jaka po­ ra wam odpowiada? Daj mi znać, kiedy będziecie gotowe, moje drogie, a tymczasem przekaż najserdeczniejsze po­ zdrowienia pani Marji! Johanna przyrzekła, że tak zrobi, a w duchu nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Ten stary lizus kiedyś na pewno miał oko na Marję, dawno już to zrozumiała, ale teraz uważał, że jest za stara. Od ich ostatniego spotkania mogło upłynąć blisko dzie­ sięć lat, bo mniej więcej wtedy Marja wyruszyła na poszu­ kiwanie Karla Martina. Tak, tak, to musiało być właśnie wtedy, wówczas to bowiem spędziła jakiś czas w Kopenha­ dze. A może spotkali się w podróży? Babka nigdy o tym nie opowiadała, mówiła jedynie, że Remmermann to zatwar­ działy kawaler, prawdziwie twardy orzech do zgryzienia... Johanna doskonale wiedziała, że właśnie takich męż­ czyzn babka lubi najbardziej. A potem znów musiała przyznać, że mimo wszystko obie są chyba do siebie dość podobne. Tyle razy myślała o tym, jak szczególną osobą jest Marja, w porównaniu z jakże mało energiczną córką można ją było uznać wręcz za obcą. Trud­ no o bardziej niepodobne do siebie matkę i córkę, aniżeli te dwie. A potem urodziła się ona, Johanna... Ze spokojnym usposobieniem odziedziczonym po matce, owszem, z jej lę­ kiem, by nie postąpić niewłaściwie wobec Boga i ludzi. Z całą pewnością jednak obdarzona również wielką do­ zą żywotności Marji i jej niefrasobliwym stosunkiem do wszelkich konwenansów.

Johanna czuła, jak marcowe słońce grzeje ją w kark, kiedy drepcząc schodziła po szerokich schodach u boku Remmermanna. Potem została niemal uniesiona w powie­ trze i posadzona w powozie. Nastąpił kres samotnych nocnych wędrówek po ciemnych zaułkach Kopenhagi. Pierwszą rzeczą, o jaką zatroszczyła się Mar ja, było wy­ najęcie powozu na całe dwa miesiące. Wizyta u Remmermanna sporo wyjaśniła, lecz Johan­ na wciąż jeszcze uważała, że nie może się pozbyć owego nieprzyjemnego uczucia, jakie ogarnęło ją tam, w starej baronii. I tak strasznie się bała ponownego spotkania z Marcellem. Serdeczne powitanie Marji i Thilli było dla Johanny wielkim zaskoczeniem. Owszem, tego, że z oczu Thilli popłyną łzy radości, Jo­ hanna mogła oczekiwać, lecz że Marja, dumna Marja, nie­ mal się załamie i wybuchnie płaczem na widok drobnej kobiety, tego Johanna nie przewidziała. Petrus przez chwilę trzymał się z daleka, wreszcie jednak Marja dostrzegła go przez mgłę łez i zaraz rzuciła się na szy­ ję również jemu. Mężczyzna zachwiał się na swej jednej no­ dze, lecz oparł się o ścianę i objął Marję obiema rękami. - Pani Marja! Och, wiedziałem, wiedziałem, jesteś rów­ nie piękna i wspaniała jak w czasach młodości! Marja na przemian śmiała się i szlochała, a potem z głoś­ nym cmoknięciem ucałowała go prosto w usta. - Petrus, ty bawidamku! Nie widziałeś mnie przecież nigdy, kiedy byłam młoda! - Nie! Zawsze jesteś młoda! Marja roześmiała się, słysząc taki komplement, a Thilla, ująwszy się pod boki w zwykły sobie sposób, odchyli­ ła głowę do tyłu. - Pomyśleć tylko, żeśmy się znów spotkały!

- Thillo! C h o d ź , pokażę ci, co dla was przywiozłam! To nic wielkiego, ot, parę drobiazgów z wysokich gór... Marja wciągnęła do środka największy ze swych po­ dróżnych kufrów. Ten, do którego uniesienia potrzeba było siły dwóch mężczyzn. Rozwiązały rzemienie opasujące kufer i otworzyły sta­ ry zamek kluczem, który przyjechał schowany głęboko w najmniejszej z podróżnych sakiew. Pokrywa zazgrzytała niechętnie, pozwoliła się jednak unieść. Marja starła z niej warstewkę soli i kurzu. A p o t e m zaczęła wyjmować owinięte w p ł ó t n o pa­ czuszki, nieduże drewniane pojemniczki, worki, kilka zwojów woskowanego materiału, rozliczne gliniane słoiki i małe szklane butelki. Johanna poznawała je wszystkie, sądziła, że przynajmniej niektóre z nich znajdują się na przechowaniu u lensmana. Najwidoczniej jednak Marja ocaliła je przed konfiskatą. Thilla stała w milczeniu, kiedy przyjaciółka wypako­ wywała olbrzymie sery, tłuste, żółte masło z gór, konfitu­ rę z borówek, malin moroszek i dzikiej róży. Aż jęknęła, kiedy w o k ó ł rozniósł się cudowny aromat, gdy Marja otworzyła słoik z jagodami jałowca w zalewie z cukru, z wrzosowym miodem i syropem brzozowym. Na samym wierzchu kufra leżały suszone i wędzone udźce renifera, ale Thilla zmarszczyła nos na widok górskich pstrągów w zalewie i wręcz wybuchnęła śmiechem, gdy zobaczyła, że Marja przywiozła nawet cały stos podpłomyków. Po­ łamały się na tysiąc kawałeczków i nasiąkły płynem, któ­ ry wyciekł z rozbitego pojemnika. - P o d p ł o m y k i o smaku chrobotka! Trzymaj to z dala od Petrusa, inaczej nie będziesz miała spokoju! Uśmiały się serdecznie z tego żartu, chociaż Petrus stał jak głupiec, nie mając pojęcia, że sporządzana przez Marję mikstura z porostu, chrobotka reniferowego, ocaliła

niejednego mężczyznę od upokorzenia związanego z utra­ tą męskich sił. Marja pomogła Thilli powynosić wszystko i pousta­ wiać w pokoiku za kuchnią, w którym dotąd królowała tylko samotna beczka z mąką, a z półek kłaniało się jej kilka główek kapusty. - Musiałam przywieźć ze sobą co nieco, żebyście spróbo­ wali naszego jedzenia! Mam wrażenie, że tu, w mieście, to dość niezwykłe smakołyki. Sądzę jednak, że jakoś zdołacie je przełknąć, zwłaszcza że zabrałam też trochę najlepszej zbożowej gorzałki, którą pędzi kowal. Prawdziwy przysmak znad fiordów, ma tę samą barwę co pola w październiku! Johanna uświadomiła sobie, że ten gest ze strony Marji jest po prostu bardzo pięknym sposobem wypełnienia spi­ żarni Thilli. Zaopatrzenie niewielkiego pomieszczenia to­ warami kupionymi na targu w Kopenhadze byłoby zapew­ ne o wiele prostsze, a także znacznie mniej kosztowne. Wówczas jednak coś byłoby nie tak. Johanna domyśla­ ła się, że dla obu kobiet niezwykle ważna jest kwestia ho­ noru i urażenie dumy Thilli to ostatnia rzecz, której ży­ czyłaby sobie Marja. - Zaraz urządzimy ucztę! - ogłosiła Thilla. - Zwołajcie wszystkie dziewczęta! Tak, idźcie też na ulicę, i zaproście tych, którzy się grzeją przy ogniu! Marja zadowolona pokiwała głową. Jej oczy, gdy pa­ trzyła na Thillę, błyszczały. Spojrzenia posyłane sobie wzajemnie przez obie kobiety były tak serdeczne i pełne życia, że Johannie przez moment wydawało się, iż nie po­ znaje własnej babki. One mają jakąś wspólną tajemnicę. I to niejedną. Wszystko, co mówiły, wszystko, co razem robiły, na­ wet najprostszy najzwyklejszy ruch, gdy wybierały suchy groch z koszyka, żeby ugotować z niego pożywną strawę,

świadczyło o tym, że już wcześniej pracowały razem, bli­ sko siebie. Johanna poczuła lekkie ukłucie w piersi. Oczywiście, Thilla uściskała ją, wypytywała o Benjami­ na, głaskała i całowała, lecz stała się przy tym jakaś taka obca, jakaś inna. Wciąż była matką Thillą, troskliwą, tro­ chę ostrą, ale i tak Johanna miała wrażenie, że została zdradzona. Po cichu wymknęła się z przytulnej kuchni, ruszyła na górę po kamiennych schodach. Tu napotkała gromadę dziewcząt, wszystkie chciały ją powitać, mówiły jedna przez drugą. W czasie tych trzech miesięcy małe dzieci wyraźnie podrosły. Ale Johanna odczuła widoczną ulgę, gdy wreszcie mo­ gła zamknąć drzwi za sobą i opaść na twarde łóżko, któ­ re wciąż należało do niej. Coś w niej pękło. Tak wiele sobie obiecywała po powrocie do domu. I rzeczywiście cudownie, wprost niepojęcie wspaniale by­ ło móc przytulić do siebie Benjamina, tak jak marzyła o tym, leżąc tu przez długie noce, szczególnie zanim po­ znała Marcella... Tęskniła też za powrotem tutaj. Tak sobie przynajmniej powtarzała. Miło wszak było­ by zobaczyć ich wszystkich znów w spokojniejszych oko­ licznościach aniżeli ów chaos, jaki zapanował tu wkrótce po napadzie, wówczas gdy postanowiła wyjechać. Teraz jednak mimo wszystko czuła pustkę. Jeszcze więk­ szą niż ta, której się spodziewała wtedy, gdy znów tuliła do siebie śpiące dziecko, szeptem prosząc je, by było grzeczne. Pustkę większą niż ta, którą czuła, gdy machała na po­ żegnanie ukochanemu ojcu, a jemu z każdej zmarszczki na twarzy biła żałoba. Wtedy przez straszny moment oba­ wiała się, że nigdy już nie zobaczy go żywego.

Teraz, gdy wyjeżdżała... Oczywiście, ojciec trochę się smucił, ucałował ją i ob­ darzył wszelkimi możliwymi błogosławieństwami. Uśmie­ chem jednak dodawał jej otuchy i Johannie wydawało się, że Bendik wcale tak mocno nie boleje nad jej kolejnym wyjazdem. W głowę wdarła się nieprzyjemna myśl: Żaden z nich nie będzie za nią tak bardzo tęsknił. Johanna zacisnęła pięści i w duchu zaczęła się łajać za ta­ kie egoistyczne myśli. Doprawdy, nie ma się czym smucić, powinna raczej cieszyć się, że w domu tak świetnie sobie radzą, a Bendik zaledwie w pół roku po śmierci żony za­ czął jaśniej patrzeć na życie i że powodem tego jest najwy­ raźniej Benjamin. Dzięki temu jej syn miał ojca, w dodat­ ku wspaniałego ojca, najlepszego, o jakim tylko można śnić. Jej własnego. O, tak, doprawdy, jest za co dziękować Bogu. Wszyscy powinni być wdzięczni, że tak się stało, lecz Johanna nie potrafiła uwolnić się od zielonego węża, który wpełzł w jej serce i szeptał złośliwie, że o t o teraz, kawałek po kawałku, utraci ich wszystkich. Marji nie zaparło wcale tchu w piersiach, gdy służący poprowadził dwie kobiety wśród m a r m u r u zdobiącego wejście do rezydencji Remmermanna. N i e zwróciła też uwagi na potężne żyrandole w hallu ani też nie zawiesiła oka na czerwonej tapecie z prawdziwego chińskiego je­ dwabiu w poczekalni. Johanna, nie pytając, wiedziała, że babka już kiedyś od­ wiedzała ten dom. A gdy znajoma postać, głośno tupiąc, wy­ chynęła gdzieś z dalszych komnat i zaczęła schodzić po scho­ dach, Johanna spostrzegła, że Marja uśmiecha się leciutko. Ubrała się z wielką starannością. Na rękach nosiła rę­ kawiczki z najdelikatniejszych koronek, na głowie zaś ka­ pelusz dostatecznie duży, by mógł służyć za schronienie

przed deszczem dla tuzina sporych ptaków, gdyby nie wy­ straszyły ich potwornie wielkie pióra, które powiewały ponad rondem i lśniąc kładły się pięknie na okrytych gra­ natowoczarnym jedwabiem plecach Marji. - Cóż za niespodzianka! Co za zaszczyt! Remmermann padł niemal na kolana, kiedy całował najpierw dłoń Marji, a potem Johanny. - Nigdy jeszcze nie widziałem, aby takie zjawiska prze­ stąpiły progi tego domu, w dodatku jednocześnie! Na policzkach profesora pojawiły się wyraźne rumieńce. Johannę przeszedł dreszcz, gdy uświadomiła sobie, że profesor nosił się z podobnymi zamiarami w stosunku do nich obydwu. I obie mu odmówiły. - Prawdziwy zaszczyt i radość - powtórzył Remmer­ mann. Johanna nigdy jeszcze nie widziała go w takim zakło­ potaniu. W grzmiącym śmiechu pojawiły się ostre tony nerwowości, zauważyła ukradkowe, przelotne spojrzenia, jakimi obrzucał Marję, która jakby od niechcenia gładzi­ ła piękne wzory gobelinów zdobiących i przydających cie­ pła pomieszczeniu. Zauważyła także baczny, niemal pełen lęku uśmiech po­ jawiający się na twarzy profesora, gdy patrzył na Marję. Remmermann sprawiał wrażenie pijanego, lecz nie winem. Johanna czuła, jak rozbawienie wzbiera jej w żołądku. To przecież miły starszy pan, z pewnością nie nawykły do nie­ dzielnej wizyty dwóch nieobliczalnych dam. - Pozwólcie, moje panie, zaprosić się na skromny po­ częstunek. Mój przyjaciel, baron Engell-Meyer, wydaje dziś przyjęcie z okazji ślubu swej młodziutkiej kuzynki, całkiem o tym zapomniałem, wybaczcie mi. Mar ja wyszczerzyła zęby w uśmiechu i trzepnęła go le­ ciutką jak piórko rękawiczką.

- Ależ, Rikardzie, to przecież straszne! Przyjmujesz oto dwie zacne damy i chcesz tak prędko je opuścić? I to ko­ go, mnie, chociaż przez tyle lat nie mieliśmy sposobno­ ści, żeby porozmawiać! Johanno, mam wrażenie, że ten Remmermann mnie nie pamięta. Chyba lepiej będzie, jak nas sobie przedstawisz. - Ach, nie, nie, moja droga, bardzo przepraszam... Prawdę mówiąc, ogarnęło go drżenie, a lęk malujący się na twarzy zastygł w maskę prawdziwego strachu. Johanna miała ochotę objąć go i powiedzieć, że Marja tyl­ ko tak sobie żartuje, zamiast tego jednak zmusiła się do zachowania powagi i przedstawiła babkę. Marja ukłoniła się głęboko, a potem stanęła na palcach. Po kolei głośno cmoknęła oba błyszczące od potu policzki profesora. Teraz obie kobiety wybuchnęły śmiechem. Remmer­ mann zaś, do tej pory tak oficjalny, porwał Marję w ob­ jęcia i uściskał mocno jak niedźwiedź. - Cha, cha, to dopiero dziewczyna! Nie zmieniłaś się ani odrobinę, cale szczęście! A teraz chodźcie, wypijemy za wasze powitanie, zapomnijmy o małej Careninie. Ona i tak wyjdzie za mąż, bez względu na to, czy stary wuj bę­ dzie przy tym czy nie! - O, nie, my też pójdziemy na weselną ucztę, prawda, Jo­ hanno? Daj nam tylko trochę czasu, zaraz się przygotujemy. - Jeśli to wypada, nie jesteśmy wszak zaproszone... Remmermann cały czas nie wypuszczał Marji z objęć, ale teraz z podniecenia nie mógł ustać w miejscu. - Oczywiście, że jesteście, powiem tylko, że... - Że Marja to twoja nowa żona? A ja... przybrana córka? Zaniósł się śmiechem, wreszcie zrozumiał żart. - Nie, nie, powiem tak, jak jest naprawdę. Oto dwie królowe... Norwegii, naszej najpiękniejszej prowincji, peł­ nej wysokich gór, długich fiordów i najpiękniejszych ko­ biet na świecie!

r Marja śmiała się głośno, lecz uczestniczyła w tej zabawie. - Rikardzie, ponowne spotkanie z tobą to doprawdy przeżycie. Jesteś tak pełen sił witalnych i radości. Ty też nic a nic się nie zmieniłeś, przyjacielu! Johanna stała ze zmarszczonym czołem i cieniem uśmiechu na wargach, obserwując nieskrywany flirt, jaki rozgrywał się między tą parą. Musiała przyznać, że o Remmermannie dało się powiedzieć wiele pięknych słów, lecz że był żywiołowy i radosny? Najwyraźniej Marja znała tego człowieka od zupełnie innej strony. Johanna czuła się niemal zakłopotana, gdy babka dwoma palcami szturchnęła profesora w brzuch, który najwyraźniej zaokrąglił się w ostatnich latach. - Czy to właśnie nazywają koniakowymi mięśniami? zachichotała, przekrzywiając głowę. Profesor głośno się roześmiał i zaraz wielkimi dłońmi chwycił Marję w pasie. - Nie, nie, to moja kamizelka się zbiegła. I doprawdy, moje ręce chyba także. Przedtem mogłem cię nimi objąć bez trudu, pani Marjo. Johanna stała z boku, wykręcając palce, i nagle poczu­ ła się w tym pokoju jak nieproszony gość.

ROZDZIAŁ IV To była niezwykła uroczystość. Panna młoda wystąpiła w najbardziej śmiałej sukni, ja­ ką Johanna miała okazję dotychczas zobaczyć. Taka jed­ nak moda obowiązywała teraz na kontynencie. Piersi dziewczyny sterczały niemal zupełnie odkryte, sutki za­ krywały jedynie symboliczne różyczki z jedwabiu, a ma­ teriał sukni był tak cienki i przezroczysty, że dałoby się policzyć wszystkie pieprzyki i brodawki na skórze oblu­ bienicy, gdyby jakiekolwiek miała. Remmermann przedstawił je pośpiesznie, a Johanna z przerażeniem zdała sobie sprawę, że przyjęcie to łączyło się również z wizytą króla. Od chwili śmierci poprzednie­ go króla w ubiegłym roku dwór dochowywał żałoby i no­ wy młody władca tylko przy bardzo wyjątkowych okazjach spotykał się z mieszkańcami Kopenhagi. Plotki jednak i tak zaczęły krążyć. Już sam fakt, że ktoś ośmielił się zaprosić regenta na przyjęcie weselne przed upływem roku żałoby, przydał Fryderykowi V sławy króla wybawcy. - On doprawdy nie wylewa za kołnierz, jego wysokość panujący - zauważył Remmermann w zaufaniu. - Ma za­ ledwie dwadzieścia dwa lata, a już jest doświadczonym uwodzicielem i kompanem do wypitki... - Trzymaj język za zębami, za takie gadanie możesz za­ płacić głową. Remmermann roześmiał się, musujące wino rozlało się na kolorowe perskie dywany barona. Nikt jednak nie

zwrócił na to uwagi. Przyjęcie już stawało się aż nadmier­ nie huczne, ludzi odurzyły tęskne tony smyczków, ciężki aromat lilii, a przede wszystkim lejący się szerokim stru­ mieniem złocisty musujący trunek. Ale oto pojawił się i król ze swą słodką angielską żoną Louise. Królowa miała smutną twarz i nawet z przepy­ chem haftowana suknia nie zdołała ukryć faktu, że była chudziutka jak mała dziewczynka i całkiem pozbawiona kobiecych kształtów. Sam król witał się wesoło na lewo i prawo, zachowu­ jąc się raczej jak kuzyn - ulubieniec rodziny, który nie­ oczekiwanie zjawił się na przyjęciu. Ale w jego orszaku było ośmiu poważnych mężczyzn, którzy z pistoletami i ciężkimi szablami u pasa troszczyli się o bezpieczeństwo jego wysokości. Wszyscy nosili czarne przepaski zawiąza­ ne na ramieniu i podwiązki tej samej barwy. Wzniesiono toast na cześć króla, baron skłonił się do samej ziemi i ucałował królewski pierścień. Potem znów muzyka zaczęła grać i król Fryderyk ja­ ko pierwszy poprowadził modny taniec. - Jakaż to ulga dla nas wszystkich - mruknął Remmermann, stojąc u boku Marji i patrząc, jak para królewska wiruje w pląsach. - Pan i władca zechciał wreszcie zdjąć tę czarną pelerynę, kopenhażanie jeszcze potrafią się bawić. Wiedziała, że on, podobnie jak wielu wesołych panów z miasta, tęsknił za dniem, kiedy życie dworskie na tym krańcowym posterunku świata znów nabierze barw, zy­ ska nieco blasku. O dobrym królu Christianie VII nie da­ ło się akurat powiedzieć, że obdarzył swój naród radością życia i dawał okazje do zabawy. - Chodźmy, pani Marjo, jeśli Johanna wybaczy, chęt­ nie wypróbowałbym nasze dawne umiejętności. Marja kiwnęła głową i ukłoniła się wdzięcznie, a potem z udawanym przerażeniem zasłoniła usta ręką.

- Ależ nie tutaj, Rikardzie, nie na oczach wszystkich tych ludzi! Remmermann z uśmiechem pociągnął ją za sobą. - Dobrze już, dobrze, będziemy przecież tylko tańczyć... Johanna musiała starać się z całych sił, by dumnie wy­ sunąć brodę w przód, mocno zacisnąć szczęki i utrzymać maskę obojętności na twarzy, kiedy została całkiem sama przy uginającym się od półmisków bufecie i nie mogła oprzeć się wrażeniu, że przeszywają ją spojrzenia wszyst­ kich obecnych. I nagłe usłyszała głęboki głos, kierujący słowa prosto do jej ucha: - Czy można prosić o taniec, delikatny fiore? Drgnęła wystraszona, serce podskoczyło jej w piersi, poczuła, że blednie. Miała ochotę zanieść się krzykiem i rzucić do ucieczki jak człowiek skazany na śmierć, lecz pomimo odruchowego strachu zdołała jednak zapanować nad uczuciami. On wszak był mimo wszystko jej wyba­ wicielem, nie mogła dopuścić do tego, by senne koszma­ ry przesłoniły ten fakt. I dawno już powinna się z nim skontaktować, dać znać, że wróciła, lecz że... - Moja piękna, święta... Johanno, jakże ja za tobą tęsk­ niłem! Nie przespałem ani jednej nocy, nic nie jadłem, od­ kąd tak nagle wyjechałaś! Cara, jak mogłaś mi to zrobić? Jedno małe słówko pozdrowienia, ot, i wszystko... - Postąpiłam wobec ciebie niesprawiedliwie, Marcello, nie podziękowałam ci wystarczająco za to, co dla mnie uczyniłeś... - Nie chcę podziękowań, moja droga, chcę... ciebie! Jak zawsze, tylko ciebie. Johanna pozwoliła mu ucałować swoją dłoń i teraz już z całą pewnością czuła na sobie surowy wzrok usadowio­ nych w głębi sali matron, których jedynym zadaniem by­ ło opróżnianie półmisków z maleńkimi tłustymi migda-

łowymi ciasteczkami i baczne obserwowanie przy tym każdego spojrzenia, każdego dotyku, jakim obdarzali się młodzi tancerze. J o h a n n a wcale się t y m nie przejęła. O n a nie należała do tego świata. Wyglądało na to, że Marcello myśli tak samo. Pochylił się do przodu i pocałował ją w usta, aż zabra­ kło jej tchu. Przeraził ją sposób, w jaki jej ciało odpowie­ działo na ten pocałunek, a strach jakimś cudem otuliła gruba warstwa wełny. - Wyjdźmy stąd, J o h a n n o - szepnął Marcello. Jego głęboki głos łaskotał ją, zrobiło jej się gorąco, na twarzy wykwitly rumieńce, zorientowała się, że wylewa złociste wino. Kieliszek był szeroki i płaski, gładka nóżka wyślizgiwała się ze spoconych rąk. - Nie... nie mogę, Marcello... Moja babka... Cofnął się natychmiast. - Twoja babka? Masz ze sobą przyzwoitkę? Johanna nie mogła powstrzymać się od śmiechu, Marcel­ lo miał minę, jakby został przyłapany na jedzeniu jeszcze w listopadzie ciastek, przeznaczonych na Boże Narodzenie. - N i e smuć się, Marcello, moją babkę t r u d n o nazwać przyzwoitką, musisz ją poznać. Zaczekaj tu, to ją przy­ p r o w a d z ę . Wydaje mi się, że widziałam, jak znikała w t a m t y m zielonym salonie... Marcello został pod ścianą, oparł się o marmurową ko­ lumnę i zapalił cienkie brązowe cygaro. Johanna, przemykając się między rozgadanymi, pijący­ mi i tańczącymi ludźmi, w pewnej chwili zerknęła przez ramię i obraz Marcella, jaki ujrzała, sprawił, że serce jesz­ cze mocniej uderzyło jej w piersi. Boże, jakiż on piękny! Była jakaś niefrasobliwość w całej jego postawie, gdy tak stał ubrany z prostotą w ciemnozieloną aksamitną ma-

rynarkę z długimi obcisłymi spodniami, mając za ozdobę jedynie haftowaną srebrem kamizelkę. N i e nosił zwiew­ nych koronkowych mankietów, w jakie zwykle stroili się inni mężczyźni z wyższych sfer, ani też butów na obca­ sach z olbrzymimi srebrnymi sprzączkami. Marcello miał na nogach miękkie czarne trzewiki, prawdopodobnie rodem z jego ojczyzny, a włosy związał po prostu taśmą ze splecionych skórzanych rzemyków. N i e wkładał wcale modnej, pełnej loków peruki ozdobio­ nej aksamitnymi kokardkami i warkoczykiem, zwyczaj­ nie odgarniał z twarzy czarne włosy. Miał natomiast trójgraniasty kapelusz, taki, jakiego posiadanie, co stawało się coraz bardziej oczywiste, obowiązywało wedle zaleceń najnowszej mody z francuskiego dworu. Dwie młode kobiety, najwidoczniej siostry, kierowały się właśnie ku niemu. Johanna dostrzegła błysk w ich oczach, za­ uważyła, że są odrobinę wstawione, a poza wszystkim goto­ we, by pożreć go z głową i włosami. Dziewczęta miały takie same suknie, tyle że jedna różową, druga zaś jasnofioletową. Ich starannie ułożone loki zaczynały się rozplątywać i spod włosów przeświecało już sztywne metalowe rusztowanie użyte do ułożenia kunsztownej fryzury. Johanna odwróciła wzrok i zaczęła szukać Marji. Naj­ wyraźniej trzeba się spieszyć z p o w r o t e m do Marcelła, rym zalotom być może Włoch zdoła się jakoś oprzeć, lecz Johanna miała w pamięci kilka epizodów, kiedy to jego uroda postawiła ich oboje w trudnej sytuacji. Niełatwe mogło się okazać odprawienie tych dwóch przepióreczek, o ile nie chciało się przy rym obrażać ich zapewne bardzo wysoko postawionego ojca. Johanna poruszała się bezszelestnie po grubych czer­ wonych dywanach, pozwoliła dłoniom pieścić chłodną mosiężną poręcz w z d ł u ż schodów. Na drugim piętrze mieściły się garderoby pań, znajdowały się tu także nie-

wielkie prywatne pokoje, które tego wieczoru również zo­ stały ogrzane i ozdobione na przyjęcie. Tu siedzieli pano­ wie zajęci grą w karty, a starsze damy mogły znaleźć choć trochę odosobnione miejsce, by chwilę odpocząć. Johanna ostrożnie zajrzała do pierwszego pokoiku, ale tu żad­ nej rozbawionej Marji nie było widać. Skupiła się na tym, by wypatrywać intensywnej czerwieni, koloru nakrycia głowy i spódnicy Marji, lecz w tym pokoju kobiety kwi­ tły niczym łąka na wiosnę, w modnych odcieniach jasnej żółci, pastelowego błękitu, bieli i różu. W następnym po­ mieszczeniu królował poker, aż na korytarz dobiegały dźwięki alkoholowych żartów. Tam! Usłyszała śmiech, kilka piskliwych kobiecych głosów. Głos babki zagłuszający je wszystkie. Johanna podbiegła tak prędko, jak pozwalały jej na to obszerne spódnice, i zatrzymała się w drzwiach, wzro­ kiem szukając Marji wśród roztańczonych płomieni. Grupa kobiet skupiła się wokół ognia, wszystkie były już dorosłe, nawet w podeszłym wieku, i nosiły suknie czerwone, granatowe, czy wręcz całkiem czarne. Błyszcza­ ły drogie szlachetne kamienie, ale przy ogniu leżało kilka zzutych z nóg pantofelków, zdradzając, że to towarzy­ stwo postanowiło naprawdę uprzyjemnić sobie zabawę. Johanna poczuła się jak niewidzialna, gdy stojąc w drzwiach chrząknęła ostrożnie, ale nikt nie zwrócił na nią uwagi. Przeszła przez pokój i wreszcie udało jej się złapać bab­ kę za rękaw od tyłu. Przerwała jej w połowie jakiejś tyra­ dy. Po niemiecku? Johannie serce zabiło mocniej. Kobiety w jednej chwili uświadomiły sobie obecność obcej i posłały Marji ostrzegaw­ cze spojrzenia. Marja umilkła, odwróciła się gwałtownie i przez moment Johanna dostrzegła na twarzy babki gniew.

Ale rysy Marji prędko zmiękły. - Johanno! To naprawdę ty! Moja kochana, jak miło! A ja właśnie opowiadałam o mojej ślicznej kochanej Johannie... Tyle tu pań, które musisz poznać, nie uwierzysz nawet, jak przyjemnie nam tu razem... Uśmiechała się najszerzej jak umiała, uprzejmie kiwa­ jąc głową w stronę oniemiałych nagle towarzyszek. Nie­ które wyciągnęły ręce po swoje buty, nastrój najwyraź­ niej prysnął, Johanna poczuła się bardzo nie na miejscu. - To moje przyjaciółki, rozumiesz? No cóż, niektóre spotkałam po raz pierwszy dopiero dziś wieczorem, ale... - Marjo, chciałabym, żebyś poznała Marcella. - Co takiego? Tego włoskiego kochanka? Ach, moja droga, niczego bardziej nie pragnę! Klasnęła w dłonie z udawaną wesołością, a przyjaciół­ ki popchnęły ją w kierunku drzwi. - To oczywiste, pani Marjo, musi pani dokonać kon­ troli tego młodego człowieka, trzeba go przecież wypró­ bować, zanim rzuci się na wnuczkę! - O, tak, wiele należy sprawdzić, pani Marjo, zanim można wyprowadzić ogiera! Rubaszny śmiech rozbawił Johannę, ale jednocześnie ją wystraszył. Czy to babka miała taki wpływ nawet na wyelegantowane kopenhaskie damy? Żarciki, jakie spływały te­ raz spomiędzy czerwonych usteczek, wprawiłyby w ogrom­ ne zakłopotanie nawet chłopaków stajennych w domu. Ale Marja odgryzała się elegancko, wcale też przez ca­ ły czas nie zdjęła wąskich czarnych pantofelków. Uniosła teraz swoją bardzo obszerną spódnicę, odsłaniając wiele warstw płomiennie czerwonych halek, i zdecydowanie ru­ szyła do wyjścia. Marja nie lubiła sztywnych statywów z włosia, jakich wymagała moda na krynoliny, kochała za to halki. Nosiła ich wiele, dzięki czemu talia wydawała się smukła nawet bez gorsetu.

- Marcello Santorini, twój sekretny kochanek! To zro­ zumiałe, że bardzo chcę go poznać, moja droga. Ale nie­ zbyt mądrze postąpiłaś, zostawiając go samego. Nigdy jeszcze nie widziałam tyłu jałówek puszczonych wolno. Przecież tu wprost się roi od brzydkich, chorych na chęć zamążpójścia córek bogaczy! N a t o m i a s t jeśli chodzi o ka­ walerów, no cóż, w najlepszym razie są bezzębni i starzy, jeśli w ogóle m o ż n a ich dostrzec zza spódnic matek! Johanna ujęła babkę pod rękę i roześmiała się. - Takie babcine gadanie! Przekonasz się, że Marcello jest więcej niż piękny. I mimo wszystko wcale nie czuję się przy nim bezpieczna... Bardzo cię proszę, nie ośmiesz mnie teraz, Marjo! Chcę ci przedstawić po prostu kolegę ze studiów. Marja zaśmiała się perliście. Potem mrugnęła do wnuczki. - Kolegę ze studiów, ach, tak? Ale już w momencie, gdy na prośbę Marji ludzie tło­ czący się w drzwiach prowadzących do wielkiej sali za­ częli się rozstępować, J o h a n n a wiedziała, że Marcello zniknął. Przy kolumnie nie stał nikt, a panowie, którzy umizgiwali się teraz do dwóch panien w pastelowych suk­ niach, zaliczali się do zupełnie innego gatunku. Johanna niemal do oślepnięcia usiłowała przeniknąć wzrokiem cy­ garowy d y m ; migotliwe światło żyrandoli rzucało na przypudrowane włosy szlachciców barwę ognia, lecz żad­ na z głów nie lśniła czarnym niebezpiecznym blaskiem. - On odszedł - szepnęła zawiedziona. Marja położyła palec na ustach i ukradkiem obserwo­ wała reakcję Johanny. - Hm... domyślił się zapewne, że przyciągniesz teraz ze sobą złośliwą starą babkę, J o h a n n o . Być może to nie by­ ło najlepsze posunięcie, jeśli jesteś nim naprawdę zainte­ resowana. Albo może uznał, że zbyt szybko posuwasz się

naprzód? Chodzi mi o to, że pierwszego lepszego uwo­ dziciela nie przedstawia się... - Ależ, Marjo, on mi się oświadczył! Marcello ma po­ ważne zamiary! - Bez wątpienia, bez wątpienia, moja droga. Marja wyłowiła cieniutkie, niemal białe cigarillo i wsu­ nęła je w srebrną rurkę, później zaś pochyliła się ku naj­ bliżej stojącemu kandelabrowi i przypaliła. Wiele osób obserwowało tę scenę ze zgorszeniem, lecz babka wciągnęła mocno dym w płuca i przekrzywiwszy głowę, popatrzyła na wnuczkę. - No, a co z tobą, Johanno? Dałaś mu przecież kosza? Johanna uważała, że miejsce, w którym przebywają, nie jest odpowiednie na takie dyskusje. Wcześniej opowiedzia­ ła babce co nieco o Marcellu, lecz najważniejszą, zdecydo­ wanie najważniejszą część postanowiła zachować dla siebie. Przemilczała również koszmary, nie wspomniała o uczu­ ciu niepokoju, jakie wzbudziły w niej te fantazje. Czyżby to było ostrzeżenie? Czy to właśnie się za tym kryło? Przestroga, że Marcello nie przyniesie jej szczęścia, a raczej śmierć? Że małżeństwo z nim z wolna ją zadusi? Tak, chyba właśnie do takich wniosków doszła. To, czego dzięki Marcellowi nie zdołał dokonać nieznajomy napastnik, to uczyniłby czas przeżyty z Włochem, gdyby Johanna naprawdę... - Chodź! - nakazała Marja krótko. - Chcę przywitać się z królem. Johanna, dziko protestując, ruszyła za nią, ale cały czas nie przestawała szarpać Marji za rękę i usiłowała ją za­ trzymać płomiennymi ostrzeżeniami. Czy babka zwario­ wała, czy może się upiła? Nie mogła przecież wyobrażać sobie, że ot, tak stanie w szeregu ważnych gości przedsta­ wianych właśnie królewskiej parze przez rodziców pan-

ny młodej. W grupie wybrańców nie widać było nawet Remmermanna! J o h a n n a syczała teraz i obcasami zaparła się o dywan. - N i e ! Wygłupisz się tylko, wsadzą nas do więzienia! Zniszczysz dobre imię Remmermanna, Marjo, nie wolno ci tego robić! Ale babka tylko lekko wzruszyła ramionami, kiedy Jo­ hanna demonstracyjnie usiadła na ławce, i sama ruszyła dalej w stronę galerii, na której rozpięto olbrzymi balda­ chim z czerwonego aksamitu. - Boże, cóż to za baba! - mruknęła Johanna zmęczona. N i e mogła jednak powstrzymać lekkiego uśmieszku, który już czaił się w kącikach ust. I coś na kształt dumy wezbrało jej w piersi, gdy chwilę później podniosła gło­ wę i ujrzała, jak jej babka wykonuje najzgrabniejszy ukłon dworski przed niedużym człowieczkiem w królew­ skich szatach. Zobaczyła też, że królowa szepcze coś do ucha swojej dworce, a zaraz później dostojna Louise ode­ szła - razem z Mar ją! Johanna pokręciła tylko głową i ruszyła na poszukiwanie Remmermanna albo też kogoś innego znajomego na tyle, by mogła się go uczepić, a nie stać tu jak na wystawie wśród wszystkich par i rozchichotanych duetów młodych panien. Wiosna przypominała już raczej lato w pełni. Na uli­ cach śnieg stopniał w początkach marca, a teraz, gdy nad­ chodziła Wielkanoc, ulice były do czysta wymiecione z kurzu i brudu, który zawsze zbierał się przez zimę. Męż­ czyźni w długich ubraniach z najgrubszego płótna, dzier­ żąc w rękach długie szczotki i wiadra, szorowali każdy ka­ mień bruku na ulicach i placach. D ł u g a k a s z t a n o w a aleja obejmująca niczym ramy główną ulicę już zakwitła, gałęzie uginały się od wielkich białych kiści pachnących kwiatów.

Johanna czuła świeżą bryzę od morza i wydawało jej się, że ta wiosna może niemal konkurować z porą, gdy w rodzinnych stronach pojawiają się pierwsze plamy kwitnących tobołków polnych. Marja była we wspaniałym humorze. Johannie wprost dech zapierało w piersiach od tak gwałtownej aktywności babki. Były przyjęcia, które przeciągały się długo w noc po­ mimo postu, były wizyty u Remmermanna, u dawnych przyjaciół, z którymi nagle odgrzewała znajomość, u baronostwa, których Johanna trochę się lękała. Niemal każdego dnia Marja wracała z takich wizyt z błyszczącymi oczyma, leciutko oszołomiona białym winem. Wieczorami zaś czę­ sto gdzieś przepadała. Johanna z początku przypuszczała, że robi tak przez delikatność, sądząc być może, że wnucz­ ka tęskni za schadzką ze swym tajemniczym Marcellem. Gdy jednak pewnego wieczoru Marja wróciła do do­ mu, a wraz z jej przybyciem salon zapełnił się hałaśliwą gromadą w prostych chłopskich ubraniach, Johanna za­ częła przypuszczać, że Marji troszeczkę pomieszało się w głowie. Zapewne tęskniła za tym, by mieć wokół siebie mnóstwo ludzi i robić wszystko, na co przyjdzie jej ocho­ ta, nie czując na sobie spojrzenia wioski. Tym razem jed­ nak, zdaniem Johanny, to już zaczynało przekraczać wszelkie granice. Wzięła babkę na bok i wygłosiła do niej kazanie. Co będzie, jeśli ktoś z tych ludzi połakomi się na jakąś drogocenność z domu kapitana? Co będzie, jeśli kie­ dyś tu wrócą, wiedząc już, gdzie szukać sreber? I czy Mar­ ja doprawdy zna ich wszystkich już na tyle dobrze, by wziąć odpowiedzialność za to, co ludzie powiedzą, kiedy właściciel wróci do domu? Twarz Marji ściągnęła się, wesołe upojenie lekko opadło. Zaraz jednak ujęła Johannę mocno za ramię i oświadczyła: - W życiu często dzieje się tak, jak człowiek oczekuje, Johanno. Jeśli wierzysz, że nadejdą deszcze i burze, to tak

właśnie się stanie. Gdy jednak raczej zbierzesz wokół sie­ bie radosnych ludzi i okażesz zaufanie wesołości, to... Johanna westchnęła z lekkim zawstydzeniem i położy­ ła się spać, nie bez troski o wspaniałą babkę. W swoim pokoju, wśród chłodu przeciągów, mogła wreszcie wyciągnąć stary notatnik i przejrzeć wszystko, co zapisała podczas pokazów i wykładów, w których uczestniczyła przed Bożym Narodzeniem. Pora egzaminów zbliżała się już wielkimi krokami i Jo­ hanna nie czuła się wcale przekonana, że wie wszystko, czego mogą od niej wymagać. Na szczęście miała sporo okazji, by dalej się uczyć. Remmermann zaopatrzył ją w papiery, które dawały jej wstęp na wszystkie wykłady, odbywające się na wydziale medycznym. No i pokazy Crugera - choć teraz bardzo trudno było o kobiece zwło­ ki, zwłaszcza takie, w których tkwił płód. Johanna postanowiła skupić się wyłącznie na położnic­ twie, wszak właśnie wszystkiego o pomocy rodzącym mia­ ła się uczyć. Chciała opanować sztukę położnictwa, zdobyć umiejętność ratowania życia w samym jego zaraniu, w naj­ bardziej krytycznym momencie doświadczanym przez większość ludzi, zanim śmierć na starość zajrzy im w oczy. Nie mogła się nasycić wiedzą, z każdą rzeczą, o jakiej się uczyła, napływały kolejne pytania. Czy to prawda, że można zapobiec przedwczesnemu oderwaniu się łożyska, przypinając rodzącą rzemieniami tak, by górna połowa jej ciała zwisała, nogi zaś sterczały do góry - w jaki sposób dziecko miałoby się w takiej pozycji wydostać? I czy słuszne jest mocne obwiązywanie kobiety od piersi w dół, by w ten sposób pomóc jej wypchnąć płód? Czyż nie za dużo zachodu z bandażowaniem, skoro moż­ na po prostu podtrzymać położnicę w pozycji stojącej? Johannę dziwiło nieco, że w szkole akuszerek wyma­ gana jest od kandydatek znajomość wielu starych dobrych

rad, gdy tymczasem położnictwo akademickie rozwijało się w przeciwnym kierunku: rodzące u wielkich lekarzy przywiązywano teraz do czegoś w rodzaju łóżka albo też umieszczano je w specjalnie do tego celu skonstruowa­ nych statywach. Zapewne ułatwiało to dostęp instrumentom podczas badań, lecz J o h a n n a nie mogła się nadziwić, że dzieci ma­ ją przychodzić na świat w tak skomplikowany sposób. Cóż, pozostawało jej tylko dalej się uczyć, pewnie póź­ niej wszystko zrozumie. I jedno było pewne: każdy nowy adept tej nauki, każdy mężczyzna, który zajmował się sferą dotychczas pozostającą w niepodzielnym władaniu kobiet, wprowadzał nowe pomysły, otwierał drogę nowym ideom. A już samo to musi być dobre, stwierdziła Johanna. Siedziała, małymi łyczkami popijając swój tradycyjny wieczorny napój, smaczną kwiatową mieszankę Thilli z do­ datkiem listków przywrotnika, które naciągały w zimnej wodzie. Moc tej rośliny przynosiła ulgę w comiesięcznych dolegliwościach, a poza tym przydawała skórze gładkości. Łatwo było je nazbierać, Johanna piła ten napar regularnie już od czasu, gdy jako młoda dziewczyna odkryła jego do­ broczynne działanie na drobne wrzody i wypryski, doku­ czające zwykle dziewczętom. W dodatku napój miał przy­ jemny smak, w każdym razie gdy człowiek przyzwyczaił się do specyficznego zapachu. Johanna usłyszała, że przyjęcie na dole powoli dobie­ ga końca, zapewne babka już niedługo przyjdzie położyć się do łóżka należącego do gospodyni. O b a pokoje oddzie­ lały od siebie duże francuskie drzwi, trzymały je otwarte po to, by powietrze i światło miało swobodny przepływ. Johanna zastanawiała się, czy ich teraz nie zamknąć, bo przeplatana chichotami rozmowa o niczym albo też przy­ noszone przez Marję nowiny z tak zwanych wyższych sfer to ostatnia rzecz, jakiej by sobie w tej chwili życzyła.

Poza wszystkim czuła się śpiąca. Nigdy też nie zdołała pozbyć się tego bezustannego drżenia w żołądku, owej mieszanki lęku i tęsknoty, jaką wzbudzał w niej Marcello. Być może jutro przyjdzie na zajęcia Remmermanna, a może będzie czekał na nią na zewnątrz jak kiedyś, mo­ że nawet poprosi ją, by przyprowadziła ze sobą babkę, by mogli się wreszcie poznać i zjeść razem ciastka nadziewa­ ne waniliowym kremem. Johanna nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć. Coś w głębi duszy przestrzegało ją przed takim spotkaniem, jak gdyby Marja pomimo tego, co mówiła, pomimo wszystkich swoich żartów na ten temat, tak naprawdę nie miała życzenia, by poznać Marcella. Owszem, wypytywa­ ła o niego, komentowała każdy rumieniec pojawiający się na twarzy Johanny, zachowywała się dokładnie tak, jak Jo­ hanna sama pragnęła się zachowywać w dniu, gdy jej wnuczka się zakocha. A mimo to coś było nie tak. Może kryło się to w nie wypowiedzianych myślach Marji, może w jakimś spojrzeniu? Może w całym jej zachowaniu, w sposobie, w jaki le­ ciutko sztywniała, gdy Johanna wspominała Włocha? Ale przecież zawsze się uśmiechała i tak dobrodusznie drwiła sobie z Johanny. Na pewno po prostu się bała, chociaż nie śmiała tego okazać. Bo Marja z całą pewnością nie chciała być histeryczną babką. A już na pewno nie histeryczną prababką. Johanna zadrżała lekko na samą tę jakże śmieszną myśl. Przecież Marja nie jest stara, no cóż, może i ma już po­ nad sześćdziesiąt lat, lecz wygląda znacznie młodziej ani­ żeli większość wieśniaczek, które ledwie ukończyły czter­ dziestkę. Tu, w mieście, co prawda, eleganckie damy ja-

śniały urodą pomimo naprawdę podeszłego wieku. Trud­ no było określić, ile mają lat, skoro nigdy nie piekło ich słońce podczas długich dni pracy, a białe rączki nigdy się nie pobrudziły. Nie wypłakiwały sobie też oczu nad głodem własnych dzieci ani nad mężem, który w zadymionej karczmie prze­ pił pieniądze na mąkę. Nie - nic dziwnego, że bogaczom lata upływały lżej, lecz Marji przecież los nie pieścił. Ale ona była inna, wy­ dawało się, że nic jej nie pokona. Nawet czas. To niemal straszne, pomyślała Johanna, a mimo wszyst­ ko w jakiś dziwny sposób słuszne. Nawet przez moment od chwili powrotu Marji do domu Johanna nie wyobraża­ ła sobie, że pewnego dnia może jej zabraknąć. Amelia zmarła - Johanna po stracie matki wciąż nosiła w sercu nie zabliźnioną ranę, lecz mimo wszystko na wiele sposobów dało się zrozumieć to, co się stało. Wiedziała, że będzie boleć nad śmiercią matki i wspominać ją każdego dnia przez resztę swego życia, lecz mimo to Amelia wyda­ wała jej się już bardzo daleka, jak gdyby zawsze była tylko drogim wspomnieniem. Być może dlatego, że tak mało cza­ su razem spędzały, odkąd Johanna dorosła? A może nawet i to nie miało takiego znaczenia, choć Johanna wciąż bez trudu przywoływała w pamięci wspólne chwile w ogrodzie Amelii czy drzemanie przy palenisku podczas niespokoj­ nych nocy wypełnionych czuwaniem nad chorymi. Lecz Marja miała zupełnie inne barwy, głęboki, rozpa­ lony zapal do życia, który nakazywał Johannie myśleć: ona zawsze taka będzie. Nikt ani nic nie zdoła jej złamać ani okiełznać, ona jest nie całkiem z tego świata. Przeniknął ją dreszcz, ramiona pokryły się gęsią skórką. Wiedziała przecież, że właśnie przez takie myśli miesz­ kańcy wioski bali się Marji, córki czarownicy.

Ale to przecież stare brednie. Przecież nawet ci, z największą histerią traktujący kwe­ stie religii, nie palili już czarownic na stosach, Kościół dawno już zaprzestał tych okrucieństw, zarzucił tortury, zrezygnował z budzących tak wielkie emocje procesów. Teraz to urzędnicy wraz z duchownymi wydawali wy­ rok i wykonywali karę, a sama kara była jakby bardziej czysta, mniej widowiskowa. W najgorszym razie w przy­ padkach, gdy uważano, że czary przyczyniły się do czy­ jejś śmierci, skazywano na ścięcie. Nadeszły nowe czasy, pod każdym względem. W do­ datku tu, w Kopenhadze, istniały odrębne społeczności, w których całkiem wykluczano istnienie Boga, a stworze­ nie świata uważano za ciąg następujących po sobie przy­ padków, człowieka zaś przedstawiano jako nieco bardziej wyrafinowane zwierzę! J o h a n n a podsłuchała kiedyś dyskusję na ten temat i w skrytości ducha radowała się, gdy Remmermann od­ parował jednemu z takich gorszycieli: „Równie dobrze więc m o ż e m y się nawzajem pozjadać? N i k o m u nie po­ winno to robić różnicy, skoro wół i człowiek to tylko dwa gatunki wykonane według tego samego wzoru?" Starsi panowie bardzo się z tego śmiali i plecami od­ wracali od młodzieniaszków. J o h a n n a jednak uważała, że wiele z tych myśli jest naprawdę ciekawych: buntownicy zaprzeczali też między innymi istnieniu piekła. W tej kwestii sama bardzo chętnie gotowa się była z ni­ mi zgodzić. Miała okazję oglądać życie od wielu różnych stron i zrozumiała, że nie ma żadnego zwykłego człowieka, który zdołałby utrzymać ścieżkę, którą kroczy, w czystości, wolną od tego, co roznieca ogień pod piekielnym kotłem. Zasypiała już prawie, a świeca sama zgasła. Z takimi myślami w głowie zapadła w sen i przyśniła jej się babka i Marcello z ostrymi czarnymi rogami, ubrany

w zielony strój. Słyszała, jak śmieją się razem, głośno, prze­ nikliwie, widziała ogień spopielający jakieś nieszczęsne, po­ wykręcane ciała. Krzyczała przez sen, niemal czuła żar z pełnej siarki sadzawki, ale gardło miała suche i zaciśnię­ te, nikt więc nie usłyszał ochrypłych jęków, towarzyszą­ cych koszmarom. - Biedna mała, taka byłaś śpiąca. Gdybym wiedziała, ni­ gdy bym cię nie ciągnęła ze sobą, nie dziś wieczorem... - Ależ ja bardzo chętnie zobaczę się z Thillą. I w po­ wozie tylko chwileczkę się zdrzemnęłam, właśnie tego by­ ło mi potrzeba, Marjo. - Tak sobie właśnie myślałam, że chętnie się tam wybie­ rzesz, a Thilla zawsze o ciebie pyta. Strasznie jest ciekawa, czego ty się uczysz wśród tych bogów na uniwersytecie. - Ależ, Marjo, oni wcale nie są bogami, ani trochę nie uważają... - Dobrze już, dobrze, ale naprawdę niekiedy mam wra­ żenie, że uważają się za zbyt potężnych. Tak, tak, słysza­ łam nieraz, jak Rikard mówi o wybawieniu ludzi od wszelkich możliwych plag. - Owszem, to prawda, niekiedy być może ogarnia ich zbyt wielki zapał, ale dziś na przykład czytaliśmy nauko­ wy raport z Francji. Czy wiedziałaś, Marjo, że od czasu, gdy otwarto tam szpital dla położnic, to więcej niż czte­ ry z dziesięciu porodów, jakich dokonuje się przez ope­ rację, się udaje? Nie zaprzeczysz, że to przypomina wręcz dar Boży, gdy najbardziej beznadziejne przypadki nagle znajdują szczęśliwe rozwiązanie... - No tak, tak... opowiedz o tym Thilli, a ja kiedyś przy okazji opowiem ci o swoich doświadczeniach z nożem... Johanna zobaczyła, że babka na moment zapada się w szare jak kłębki mgły wspomnienia. Co to mogło zna­ czyć? Musiał jej się przypomnieć jakiś stary ból, usta Mar-

ji bowiem nagle zasznurowały się i zapadły, a wargi w wiosennym świetle wpadającym przez okno powozu straciły barwę. - Niedługo będziemy na miejscu - rzuciła Johanna lekko. Poczuła, że i ona bardzo się już stęskniła za Thillą. Torowały sobie drogę przez góry tynku, kawałki drew­ na, kamienie i grudy zaprawy murarskiej. Przy domu Thilli kręciła się gromada wybrudzonych mężczyzn w czapkach z niebieskiej bawełny, z zakasanymi rękawa­ mi. Jedni przewozili cegły na płytach z kołami, inni dźwi­ gali ciężkie wiadra. Majster stał nad nimi i krzykiem udzielał wskazówek. - Murują nowe paleniska w połowie pokoi. Trzeba na­ prawić stare kominy i wybić ściany. Następnej zimy w do­ mu Thilli nie będzie już chłodu - powiedziała Marja z przekonaniem. Johanna poślizgnęła się na miękkim błocie i mało bra­ kowało, a wpadłaby prosto na dwóch młodych chłopców, którzy na klęczkach sortowali kamień. - Czy ty... Kto...? - Uznałam, że to dobry sposób, by się jej odwdzięczyć. A ty jak myślisz? Thilla bez względu na wszystko nie przy­ jęłaby eleganckich strojów, które usiłowałam jej wcisnąć, a ten świetny tytoń, który dałam Petrusowi, on zaraz sprzedał, bo potrzebował nowej żelaznej antaby w bramie. Johanna ze śmiechem pokręciła głową. Tak, tak, niekie­ dy Marja nie była w stanie do końca pojąć, że to, co ona uważała za szczęście, niekoniecznie musiało wydawać się nim innym ludziom. Ale oto w drzwiach stanęła Thilla, drobna i silna. - Ho, ho, tu dopiero robota wre, dziewczęta! Wydaje mi się, że w ostatnich dniach nie przełknęłam ani kęsa pożywie­ nia, po którym nie trzeszczałoby w zębach od piasku i pyłu!

- Ale chyba nie narzekasz, prawda? - O, nie, Boże broń! Będzie nam wspaniale, Marjo! Zi­ mą spadnie na ciebie deszcz błogosławieństw. Dziewczę­ ta teraz stąd pouciekały, zgromadziły dzieci w zachodnim pokoju za kotarą z wszelkich możliwych materiałów i płócien, jakie tylko dało się znaleźć w domu. Tam, co na pewno zrozumiecie, radują się widokami! Owszem, zrozumiały, bo mężczyźni pracujący na po­ dwórzu byli muskularni i przystojni, a niektórym nie wy­ starczyło podwinięcie rękawów i pracowali w blasku słoń­ ca rozebrani do połowy. - No, chodźcie do środka! Kuchnia jest raczej w po­ rządku, jeśli tylko przymknie się oko na grubą na palec warstwę kurzu, która pokrywa wszystko. Ruszyły za nią i zobaczyły, że w ścianie wybito dużą dziurę. Wpadało przez nią słońce, zalewając światłem wiel­ kie mroczne pomieszczenie z kamienia. Sadza, która od stuleci zbierała się na powale, ukazała się teraz pod posta­ cią czarnej błyszczącej powłoki. Johanna nigdy też dotych­ czas nie zwróciła uwagi na cienie dawnych dekoracji wzdłuż ścian. Na samym dole ściany pobielono, lecz od wysokości głowy wciąż widniały na nich szczątki ludzkich postaci, zwierząt, jakiś namalowany niebieską farbką ptak. - Akurat gotuję więcej tego wywaru, który polecałaś, Marjo. Jałowiec jesteśmy w stanie zdobyć, choć nie tu w mieście. Ale zaraz dam ci do spróbowania odwaru mo­ jego własnego pomysłu. Nazywam go „pociechą kobiet". - Można go podawać rodzącym? - O, tak! Właśnie to jest takie w nim wspaniałe. Uspo­ kaja i dodaje sił. A jeśli ktoś obawia się zbyt prędkiego porodu, to i wówczas jest naprawdę nieoceniony. Trzeba tylko uważać i nie podawać go zbyt dużo, jeśli się podej­ rzewa, że dziecko źle się ułożyło. - Co zawiera?

- Uczeni nazywają roślinkę petasites, ja mówię o niej „anielskie włosy". Poznaje się ją po różowych kwiatach, z których jesienią powstają pokryte włoskami nasionka. Roślina jest wysoka, sięga mi aż do piersi i nie wszędzie można ją spotkać. Uprawiam ją w ogrodzie za domem, w tym roku ładnie wzeszła. - Ma wielkie liście? - Przypominają liście podbiału i są jak małe koszycz­ ki, zbiera się w nich rosa. - To musi być lepiężnik, Marjo! Marja pokręciła głową, sprawiała wrażenie wręcz niezainteresowanej, ale Thilla już się zapaliła i postanowiła od razu pokazać Johannie roślinki w ogrodzie. - To prawdziwe błogosławieństwo, nie sądzisz, że w każ­ dym razie mamy jakąś nadzieję w tej walce? Tak, tak, bo to jest walka, Johanno, wieczna walka o to, komu dane bę­ dzie przeżyć, a kto nie da sobie rady... Johanna podniosła brwi, uważała, że taka wypowiedź jest zbyt filozoficzna jak na Thillę. Na szczęście starsza kobieta zmrużyła oczy w słońcu i zaraz wyrwała kruchą sadzonkę melisy, połaskotała nią Johannę pod nosem i ka­ zała spróbować. Roślinka była młodziutka i słodka. Gdy Johanna zaczęła żuć delikatne listki, w ustach rozlała jej się cudowna świeżość. - Powiem ci, moja droga, żałuję, że nie mam więcej cza­ su na to, by zająć się ogrodem. Chciałabym mieć córkę, która dbałaby o rabatki, zbierała zioła, suszyła je tak, jak należy to robić... Ale cóż, w tym roku też muszę próbo­ wać zdążyć ze wszystkim sama, na szczęście do jesieni jeszcze daleko - paplała Thilla. - Może ktoś się pojawi... ktoś taki jak Ylva. Thilla wyprostowała zgięty kark, lecz nie odwróciła się w stronę Johanny, gdy ciężko kiwała głową. - Tak, miejmy nadzieję, że ktoś taki jak Ylva jeszcze

się znajdzie. Schowałam jej pierścionek, on może jeszcze zaczekać, nawet jeśli ja nie zdołam... M a r ja przez dziurę, która miała stać się oknem, zawo­ łała: - Thillo, w kotle już wrze! D r o b n a kobieta przeskoczyła przez rabatki i za węgłem domu puściła się biegiem, przeklinając i narzekając. Naj­ lepsze lecznicze substancje mogły wraz z parą ulotnić się z kociołka, Thilla doświadczyła już, jak bardzo są lekkie. Marja nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Thilla była taka maleńka, niemal jak pół kobiety, ale chyba ni­ gdy jeszcze nie widziano, by jakaś spódnica furkotała tak prędko, gdy jej właścicielka przedzierała się przez góry piasku i stosy drewna. Johanna ostrożnie ruszyła za Thilla, stąpając z kamienia na kamień, chciała bowiem oszczędzić wytworne trzewiki. Na pewno potrzebna będzie odrobina z tajemniczej szkla­ nej butelki Marji i parę zabawnych historii ze dworu, zanim wiązanki przekleństw Thilli umilkną i kobieta uświadomi sobie, że może przecież przygotować wywar od nowa. Ale kiedy weszła do izby, Marja i Thilla siedziały już przy stole, a nad ogniem zamiast kotła zawiesiły czajnik. - Będzie kawa - oznajmiła Thilla z dumą. Marja zrozumiała, że widać mimo wszystko udało jej się wprowadzić jeden ze swoich wyrafinowanych przy­ smaków nawet do d o m u Thilli. Wypiły kawę ze śmietanką przyniesioną z piwnicy, a Petrus wywąchał niezwykły napój aż w szopie na tyłach podwórza. Przyszedł, kulejąc, i nieśmiało przywitał się z Marją. O n a rzuciła mu się na szyję i uściskała tak moc­ no, że rumieniec pokrył całą twarz między rozczochraną brodą i szeroką czapką. - Dobrze mieć mężczyznę, który przypilnuje swoje stado kur! I, doprawdy, zasłużyłeś na kubek, mój drogi heroldzie!

Thilła wystawiła też na stół jedzenie, wędzony barani udziec z krainy fiordów i resztki przywiezionych przez Marję placków. Johanna domyślała się, że większość sma­ kołyków trafiła do zupełnie innych brzuchów, nawet bo­ wiem teraz, na przednówku, Thilla wcale nie rzadziej roz­ dawała bezdomnym zupę i napary z ziół. - Będzie piękny wieczór - mruknął Petrus, zerkając z bo­ ku na swoją kobietę, gdy wokół stołu zapanował spokój. Rzemieślnicy rozeszli się do domów, nadciągał zmierzch. Nie dokończone okno otwartą paszczą ziało teraz na nich lekkim chłodem, Petrus zawiesił więc na noc kawał grube­ go workowego płótna. Ostatnio sypiał w kuchni, nie czuł się bowiem całkiem bezpieczny teraz, gdy nie mógł wszyst­ kiego pozamykać. - Już prawie pełnia, w niedzielę, jak przypuszczam, bę­ dziemy mogli policzyć jaskółcze gniazda pod dachem na­ wet w środku nocy. - Tak... chyba na to czas, czuję to po sobie. W dodat­ ku to Wielkanoc. Marja zaczęła się lekko wiercić na lawie, Johanna wy­ chwyciła w spojrzeniu babki jakiś niepokój. - Thillo, czy myślisz... Chciałabym coś pokazać Johannie. Czy mogłybyśmy pójść na chwilę na górę? - Ależ oczywiście! Ja tu trochę posprzątam i zaraz do was dołączę. - A gdzie dziewczęta? Jeszcze nie wróciły? - Są w sali zakonnic. Niektóre czują się zmęczone, bo znalazły sobie służbę, pomagają przy wiosennych pracach w polu. Muszą przejść długą drogę rano i wieczorem, ale oczy im błyszczą jak gwiazdy, gdy wracają do domu z no­ wymi butami i szylingami w kieszeni. Marja coś na to mruknęła i wstała. Johanna poszła za nią na górę po kamiennych schodach i zobaczyła, że pra­ ce w domu mają naprawdę olbrzymi zasięg. W wielu miej-

scach powybijano ściany wychodzące na wąski korytarz i murowano nowe piece, na trzech poziomach d o m u za­ mierzano wstawić nowe paleniska w powiększonych po­ kojach, a jednocześnie wkładano dużo trawy i trocin mię­ dzy warstwy cegieł, tworzące nowe zewnętrzne ściany w poszczególnych pokojach. O, tak, w najbliższą zimę będzie tu ciepło i przytulnie. Wyglądało na to, że pieniędzy Marji starczy jeszcze na dłu­ go, chociaż zniszczonych okien nie zastąpiono nowymi, tylko zamurowano, zostawiając jedynie niewielkie otwory. - Przekonasz się, koniec końców będzie z tego z po­ wrotem klasztor dla zakonnic - zaśmiała się Marja. - O, nie, na pewno nie! Przypuszczam, że nigdy nie uda ci się znaleźć w tym d o m u dziewicy, a już z całą pewno­ ścią dorosłej. Nie, temu domowi tak daleko do klasztoru, jak tylko może być. Biedne dziewczęta, z wieloma życie tak surowo się obeszło. - Raczej nie życie, tylko mężczyźni. - Ależ, Marjo, tak nie wolno mówić! Dzieje się ryle róż­ nych rzeczy, o które nie m o ż n a obwiniać mężczyzn. O n i wprawdzie mają taką nieokiełznaną naturę... - Chcesz powiedzieć taką jak Petrus? - roześmiała się Mar­ ja złośliwie, ale po przyjacielsku szturchnęła Thillę w bok, Thilla odburknęła coś z kwaśną miną i oświadczyła, że Petrus jest dostatecznie mężczyzną dla takiej kobiety jak ona, choć może niekiedy wydawać się naiwny i słaby. - Tak naprawdę to on wcale nie jest głupi, rozumiesz? Myśli znacznie lepiej, niż mówi. - I częściej, m a m nadzieję, częściej. Marja wciąż nie mogła się powstrzymać. - Ach, przestań, Marjo, jesteś niegrzeczna! - wykrzyk­ nęła wreszcie Johanna. - A jeśli chodzi o mężczyzn, to nie masz chyba nic szczególnie nowego do obwieszczenia. Ży­ łaś przecież jak stara baba, odkąd dziadek umarł, chociaż

lubisz nastroszyć piórka i zakręcić kuperkiem nawet przed najmłodszymi kogutami! Marja żartobliwie ją złajała, udawała obrażoną, ale nastrój wyraźnie się poprawił, a Thilla serdecznie uśmiechnęła. - Johanna jest zbyt bystra, Marjo, nie próbuj w niczym jej oszukiwać! Ach, przy okazji muszę ci powiedzieć, Johanno, że ten twój cudzoziemiec wciąż składa mi wizyty, był tu chyba już z dziesięć razy, ale powiedziałam mu, że nie wiem, gdzie cię szukać. Wydaje mi się, że dobrze postąpiłam, sko­ ro sama nie podałaś mu adresu domu kapitana. Johanna udawała, że nic sobie z tego nie robi. Marcel­ lo dobrze przecież wiedział, gdzie ona mieszka, chociaż teraz wolno im było przebywać w komnatach gospoda­ rzy, a jej dawny pokoik na piętrze zajmowała służąca wy­ najęta przez Marję. - No cóż, jakoś sobie z tym poradzisz. Doskonale ro­ zumiem, że masz ochotę na tego zawadiackiego młodzień­ ca, zresztą on przecież ocalił ci życie. Ale, Johanno... je­ mu chyba nie całkiem można zaufać, przez cały czas tak sobie ze wszystkiego żartuje. Johanna nie bardzo miała chęć na drążenie tego tema­ tu, odniosła wrażenie, że cała krew w żyłach i tak już zmieniła się w lodowatą wodę, gdy tylko padło imię Marcella. Ale była to dość niezwykła, bo płomienna forma lo­ du, która szarpała ją za serce i ryła w nim głębokie ślady. - Johanna jest za mądra, żeby dać się zwieść takiemu uwodzicielowi - krótko oświadczyła Marja i ruszyła za Thillą po wąskiej drabinie na stryszek. Co ona właściwie chciała im pokazać? Johanna otrzepała się z paprochów, które natychmiast zawirowały nad ich głowami, zanim ostrożnie stanęła na podłodze z desek i popatrzyła na wielki, nie podzielony na mniejsze pomieszczenia strych, w którym swobodnie dało się stanąć. Para ptaków zaniosła się ostrzegawczym

krzykiem, Johanna zobaczyła, że to jaskółki. Ptaki nie za­ dowoliły się umocowaniem gniazd pod krokwiami i pod krawędzią dachu na zewnątrz, lecz zbudowały sobie ich jeszcze więcej tu, w środku. - Nie mam serca, żeby je wyrzucić, młode akurat się wykluły - powiedziała przepraszająco Thilla. Poprowadziła gości za wielkie kominy pod skośny dach, gdzie stało wiele starych mebli wraz z kilkoma skrzyniami, które Johannie skojarzyły się z trumnami. Thilla otworzy­ ła jeden z kufrów, wieko uchyliło się bezgłośnie, ktoś wi­ dać musiał niedawno naoliwić stare zawiasy. - Zobaczysz zaraz coś bardzo interesującego, Johanno - zapowiedziała babka z wyraźnym szacunkiem w głosie. Obie starsze kobiety wymieniły spojrzenia. W uszach Johanny rozległ się cichy dźwięk fletu, ten, który, jak jej się wydawało, pochodził z fujarki Bendika, lecz który, jak póź­ niej zrozumiała, był posłańcem z zapomnianego świata.

ROZDZIAŁ V Kufry były pełne wszelkich możliwych rupieci, o ile Johanna zdołała się zorientować. Poczuła zawód. Thilla otwie­ rała skrzynie z taką tajemniczą miną, jak gdyby miała przed nią odkryć zaginione skarby Atlantydy. Tymczasem jej rę­ ce zaczęły grzebać między znoszonymi ubraniami, czymś, co przypominało stare wyleniałe futro, mnóstwem pustych glinianych pojemniczków i mat uplecionych z sitowia. - Masz! - oznajmiła uradowana Thilla. - Możesz teraz sama przeczytać! Wyciągnęła stosik pożółkłych papierów. Były popla­ mione i kruche, lecz mimo to zapisane ręcznym pismem linie bez trudu dawały się odcyfrować. - Co to jest? - Listy od mego ojca. Był marynarzem i opanował sztu­ kę czytania już jako dziecko. Pobierał nauki u znanego uczonego Richarda Clairemont, który wprowadził go w tajniki nawigacji. Swe ostatnie lata przeżył z dala od nas i jedyne, co nam po nim zostało, to kilka nędznych figurek z drewna, które sam wyrzeźbił, i te listy, o któ­ rych przeczytanie zawsze musieliśmy kogoś prosić. Marji trzęsły się ręce, gdy przeglądała papiery. - Tutaj! Nie, może kawałek dalej... Gdzieś tu musi to być! Chyba tu, kiedy opowiada o buncie niewolników... Thilla ujęła się pod boki i z wyczekiwaniem wpatrywa­ ła w Johannę. - Tu jest napisane o twojej prababce, moja kochana. I o Randarze, twoim pradziadku!

Johannie dech zaparło w piersiach. Co to może być? Marja najwidoczniej już wcześniej wi­ działa te papiery. Czy poznały się z Thillą właśnie dlate­ go, że Marja z tych listów wyczytała o miejscu, gdzie Ma­ ria i Randar spędzili tyle czasu? - Pamiętaj, tylko się nie przeraź, Johanno! Na pewno opisane tu zostały takie sprawy, o których... nie wiedziałaś. Johanna chciała już przysiąść na jednym z twardych stołków ustawionych przy kufrze i natychmiast zabrać się do lektury, Thilla jednak poprosiła, żeby zeszła razem z nimi na dół. - Tam jest więcej światła, a już wkrótce zapadnie wieczór. Nie możemy zapalić lamp wszędzie, przecież dobrze wiesz. Johanna, mocno ściskając papiery pod pachą, schodzi­ ła z mrocznego pomieszczenia zamyślona. Gdy otworzy­ ła klapę, lekki powiew wiatru pochwycił jej spódnicę, a na wielkim strychu coś nieprzyjemnie zaszeleściło. - Mówią, że tu, na górze, straszy - uśmiechnęła się Thil­ la i podsunęła sobie lampę pod brodę. Jej twarz oświetlo­ na w taki sposób wydawała się przerażająca. Marja tylko się roześmiała. Johanna jednak miała wrażenie, jak gdyby jakiś głos zza grobu zaczął szeptać jej do ucha. Poczuła, że z przy­ ciśniętych do piersi papierów bije ciepło. Umknęła od babki i Thilli, znalazła spokój w swoim własnym poko­ iku. Tutaj przeleżała przez tak wiele nocy, wspominając matkę, i teraz bez trudu wprowadziła się w nastrój odpo­ wiedni do przeczytania tych niewiarygodnych dokumen­ tów. Nie zaczęła od miejsca wskazanego jej przez Marję, chciała poznać całość, zabrała się więc do odcyfrowywa­ nia zniszczonych wodą arkuszy ułożonych na samym wierzchu stosu. List rozpoczynał się od opisania daty i miejsca: „St. John, 18 sierpnia anno domini 1709..." Czytała, od czasu do czasu mrugając, gdy spojrzała na

płomień jedynej woskowej świecy, na którą wkrótce spadło zadanie odganiania mroku w pojedynkę. Wieczór przeszedł w noc, lecz Johanna z wysiłkiem dalej brnęła przez kolejne arkusze. Większość z nich opowiadała o codziennych wy­ darzeniach, o tęsknocie marynarza za jedyną córką, o jego wspomnieniach związanych z matką Thilli. Czytając te li­ sty Johanna znacznie lepiej zrozumiała losy Thilli, ojciec raz po raz błagał ją o wybaczenie za to, że postąpił tak bru­ talnie wówczas, gdy przyszła do domu we wstydzie. Thilla musiała mieć dziecko! 2 mężczyzną, który nie chciał się z nią ożenić. Chyba z żołnierzem, przynajmniej tak się wydawało, gdyż jej ojciec wciąż mu wymyślał i przeklinał za dezercję. Johanna czytała i czytała, ciekawa także dalszych szcze­ gółów z życia Thilli. Nagle jednak przemęczone oczy otworzyły się szerzej i znużenie ustąpiło: w liście pojawi­ ło się imię Randara. Stary marynarz wspominał o spotka­ niu z mężczyzną, pochodzącym z krainy północnych fior­ dów, który tak świetnie obchodził się z nożem... J o h a n n a powtórnie zerknęła na początek, tym razem jednak daty zabrakło, lecz sądząc z kolejności ułożenia li­ stów, ten musiał zostać napisany jakoś między paździer­ nikiem 1726 roku a wiosną 1728. Johanna czytała i ogarniało ją coraz większe zdumienie. Nigdy nie sądziła, że jej prababka Maria cieszyła się tak ogromnym szacunkiem w miejscu, do którego ją wysła­ no, by odbyła tam karę dożywocia. - I te receptury, czyż one nie są niewiarygodne? Mój oj­ ciec, którego nikt nie podejrzewałby o zainteresowanie czymkolwiek poza pędzeniem rumu i młodymi niewolni­ cami, pisał do mnie i przysyłał przepisy na najbardziej nie­ prawdopodobne lecznicze napoje! Szkoda, że niestety za­ pomniał o dołączeniu tych dziwnych składników, które

były potrzebne do ich przyrządzenia: oleju z kokosów, ko­ ry i starych korzeni poincjany... no i takich zwyczajnych rzeczy, jak pokruszone kości iguany, poczwarka motylalilii i łój zwierzęcia, którego nie potrafię sobie nawet wy­ obrazić. Jak ono się nazywało? Mrówkojad? Mrówkożer? Thilla roześmiała się nerwowo. - Listy twego ojca są bardzo pięknie napisane, to musiał być wyjątkowo mądry mężczyzna - stwierdziła Johanna. Teraz twarz Thilli pociemniała. - Pewnie na to wygląda, skoro tak wychwala twego pra­ dziadka. Ale choć nie chcę cię urazić, Marjo, to muszę jed­ nak powiedzieć, że każdy, kto był przyjacielem mojego ojca, nie mógł być m o i m przyjacielem! Może mój ojciec i był mądry, może znał świat, na pewno znakomicie że­ glował, ale nigdy nie został kapitanem ani nawet sterni­ kiem. Może i wiele się nauczył, lecz było w nim coś, co sprawiło, że nie tylko ja się od niego odsunęłam. Inni tak­ że. On był... niestały. Johanna nie chciała tego komentować. Wciąż nie mo­ gła otrząsnąć się z oszołomienia i wręcz gniewała się na Marję, która najwyraźniej już od dawna wiedziała o ist­ nieniu tych listów. - Dlaczego nigdy nic nie powiedziałaś? Znałaś Thillę już wtedy, gdy wszyscy sądzili, że Maria nie żyje? Wiedziałaś przez cały czas, że przestali już być więźniami? Dlaczego... - J o h a n n o , wtedy o tym nie wiedziałam. Dowiedziałam się dopiero, gdy wrócili do domu, a wówczas to już nie miało żadnego znaczenia. M a t k a nie miała ochoty mówić o tych latach. Pamiętasz chyba, jak bardzo była udręczo­ na, gdy ktoś się dopytywał? O n a wszystko zapisała, tak jakby chciała to utrwalić i zapomnieć. A to, czego nie mia­ ła odwagi zapisać... to wszystko jest w tych listach, Johan­ no. Teraz już wiemy to, czego nam potrzeba: masz krew­ nych, których nigdy nie poznasz.

- A ty masz siostrę! Marja uśmiechnęła się blado. - Tak, pomyśl tylko, siostrę czarną jak smoła, którą smarujesz swoje nowe rusztowania, Thillo! - Musisz porozmawiać z N i e m c e m , Marjo, poprosić go, żeby cię zabrał następnym razem, gdy statki Kompanii... - N i e . Dość się już najeździłam. D o b r z e mi tutaj i ni­ gdzie dalej nie chcę jechać, jestem już za stara na tę ogni­ stą kulę słońca, którą matka tyle razy przeklinała. Thilla pokiwała głową, widać zgadzała się z Marją. - Masz rację, to jakieś straszne miejsce, pełne dzikich zwierząt i jadowitych owadów. A górami władają czarow­ nicy z Afryki, ich oczy patrzą tak groźnie i przenikliwie, że potrafią zabić człowieka samym tylko spojrzeniem. Pełno tam wszelkiego diabelstwa i możecie, doprawdy, uważać się za bardzo szczęśliwe, że wasi najbliżsi zdołali się stamtąd wyrwać. Johanna wstała i pocałowała Thillę w policzek. Oddała jej listy, choć niechętnie przyszło jej się z nimi rozstawać. Thilla przyjęła je chłodnymi dłońmi. - Twój ojciec nie żyje? -Tak. J o h a n n a w milczeniu pokiwała głową. - To rzeczywiście prawdziwy skarb, Thillo, bardzo ci dziękuję. Teraz być może będę miała śmiałość wyjąć te dzienniki, chociaż przysięgłam, że nigdy ich nie tknę po tym, jak matka spędziła ostatnie godziny życia na ich czy­ taniu. R o z u m i e m już, że bardzo chciała dowiedzieć się wszystkiego. Pojmuję, jak niezwykle ważne jest poznanie drogi przodków! Thilla zamaszyście mieszała w misce wypełnionej sty­ gnącą maścią. - To samo powiedziała Marja, ale mnie t r u d n o jej uwie­ rzyć. J o h a n n o , sama musisz zdecydować.

- Dziękuję - powtórzyła Johanna. - I... jak myślisz, czy nie umiałabyś wyczarować takich motyli i kości jaszczur­ ki? To smarowidło, które opisywał twój ojciec, wydało mi się zabawne. Thilla znów się roześmiała. - Tak, rzeczywiście, to by dopiero było coś! Mogłabyś od razu wysmarować się pod pachami i pofrunąć do domu! Marja zachichotała. Na sporządzenie maści czarownicy istniał niejeden przepis, wymieniający znacznie łatwiej do­ stępne składniki. Jako młoda dziewczyna sama zabawiała się trochę ich łączeniem, teraz jednak była już na to za mą­ dra. Efektem wszelkich starań była jedynie cała długa noc, którą spędziła pochylona nad wiadrem, a w najgorszym razie długotrwały, uporczywy ból głowy po wypiciu lub wysmarowaniu się maścią z czarnego lulka, belladony czy też innych niebezpiecznych trucizn. Raz nawet była prze­ konana, że umiera, a gdy nabrała już pewnego doświad­ czenia, stwierdziła, iż rzeczywiście można powiedzieć, że jedną nogą była już w grobie. Zadziwiające, że jej świątobliwa matka, Maria, zgodzi­ ła się zgotować coś tak ohydnego, choć zapewne przymu­ siła ją do tego murzyńska szamanka. Akurat miały się już żegnać, gdy Petrus stanął w drzwiach i podniósł w ich stronę latarkę. - M a m y gości - rzekł cicho. Za jego plecami królował jakiś wielki cień, a Thilli na­ gle zaczęło się spieszyć. Wypchnęła Johannę przed sobą do ciemnej sieni, odsunę­ ła latarkę na bok i krótko ich sobie przedstawiła. Johanna za­ rejestrowała jedynie lodowaty uścisk dłoni i mężczyzna w opończy zaraz został zaciągnięty do kuchni. Johanna nato­ miast deptała po piętach Marji, a w pasie podtrzymywało ją ramię Petrusa, gdy postawiła stopę na śliską świeżą zaprawę. - Do zobaczenia - powiedział ostrożnie. - Wracajcie

szczęśliwie do domu. Myślę, że wasz stangret już się ock­ nął, wmusiliśmy w niego parę kawałków chleba namoczo­ nych w białej musztardzie. Musicie obciąć mu zapłatę, le­ żał pijany pod karczmą, gdy tylko uznał, że jest wolny! Johanna usłyszała, jak babka łaje stangreta i grozi, że wynajmie inny powóz, jeśli ten człowiek nie będzie trzy­ mał się w ryzach. Wreszcie jednak i Marja usiadła spokojnie na twardym drewnianym siedzeniu, Johanna w słabym świetle nocy dostrzegła jej błyszczące oczy. - Przeraziło cię to, co przeczytałaś? - Nie... było raczej jak baśń. Doprawdy, trudno mi uwie­ rzyć, że to nasza Maria... Marja westchnęła. - Owszem... Ale to niesłychane, co jest w stanie uczy­ nić kobieta, gdy boi się, że straci ukochanego... Johanna miała wrażenie, że te słowa wpalają się w jej umysł. Głos babki brzmiał tak cicho, tak niezwykle ła­ godnie. - Czy czasami myślisz jeszcze o Ravim? Johannie zaparło dech w piersiach, zadowolona była z ciemności panującej w powozie. - Marjo, wiem, że ty go lubiłaś, że znaliście się dobrze już wtedy, gdy on niemal do szaleństwa wystraszył mnie w stajni. Ale on odszedł, Marjo, na zawsze. To niestety mogę ci przysiąc. - Tak, wiem o tym - odparła babka mrocznym głosem. - Masz teraz Marcella, a nic na świecie nie potrafi lepiej wymazać wspomnienia mężczyzny aniżeli bliskość innego. Miałabym o tym nie wiedzieć, po takim życiu jak moje... - Kochałaś jego ojca, Marjo, i myślałaś potem, że zdo­ łasz zachować jakąś cząstkę Reina, widząc mnie związa­ ną z Ravim. - Nigdy tak nie myślałam. Ty i Erlend byliście wszak

przywiązani do siebie, jeszcze zanim dorosłaś, J o h a n n o . N i c nigdy nie podpowiadało mi, że ty... z Ravim. - Byłaś jedyną osobą, która się z tego cieszyła. - Tak, może i tak. N i c dziwnego też, że twoi rodzice tak go osądzali. Mało brakowało, a wciągnęłabyś ich do grobu takim bezwstydnym postępowaniem. Zapadła nieprzyjemna cisza, wymieniły rozpaczliwe spojrzenia. Marja nie miała zamiaru ranić wnuczki i Johanna była tego świadoma. Wiedziała także, że w tym momen­ cie Marja zapomniała o tym, że straciła córkę. Johanna, o dziwo, zmiękła po niezręcznym przejęzyczeniu babki. O n a sama czuła podobnie, potrafiła na wiele godzin zapo­ mnieć o tym, co się stało. Potrafiła jak gdyby nigdy nic żyć i myśleć o innych sprawach. Potem żal znów powracał i nie dawał się puścić w zapomnienie. Amelia umarła. Dla nich obu. - Erlend też nie żyje - rzekła wreszcie J o h a n n a i napo­ tkała przestraszone spojrzenie babki. - Niczego nie żału­ ję. Mam Benjamina! Ty także musisz znaleźć spokój, choć jedyne, co ci zostało, to grób z dziką różą! To były brutalne słowa. Johanna czuła jednak, że babka usiłuje zanadto się do niej zbliżyć. Dobrze wiedziała, co Marja potrafi wymyślić, gdy uzna, że powinna ująć ster czyjegoś życia w swoje ręce. - Tak... tęsknię za Ravim pewnie bardziej nawet niż ty, moja mała, a to doprawdy wiele mówi. Ale ze względu na twego ojca wydaje mi się, że powinnaś raczej wrócić do domu, trzymając pod rękę tego przystojnego syna medy­ ka. Bendika być może nawet by to uradowało! - Pewnie tak - k r ó t k o odparła Johanna, ciesząc się, że powóz akurat szarpnął, zatrzymując się przed ich domem. Z okien na dole biło przyjemne światło, służąca była sprawna i troskliwa, J o h a n n a mogła teraz zanurzyć się w miękkie koce i kołdry i przespać spokojnie jeszcze jed-

ną ciepłą wiosenną noc, zbierając siły na kolejny dzień w sali wykładowej. Może przyśnią jej się Indie Zachodnie, jakieś inne słoń­ ce, czarni ludzie nago tańczący w kręgu, połyskujący w blasku księżyca jak uwalane sadzą diabły. Może będzie śnić o Randarze, o ojcu babki, o starych historiach z jego życia, gdy jeszcze był katem i wyjętym spod prawa. Marja ledwie usłyszała krótkie pożegnanie na dobra­ noc i jęła się zastanawiać, czy przypadkiem zbyt mocno nie przycisnęła Johanny. Dalej siedziała w powozie, czu­ jąc, że jest już bardzo zmęczona. Mimo to wydała woźni­ cy krótki rozkaz i spróbowała nawet poprawić spódnicę, żeby podczas jazdy jeszcze bardziej się nie pogniotła. Pokój leżał pogrążony w ciszy, narzuta była zdjęta i złożona. Duży porcelanowy dzbanek stał napełniony ciepłą jeszcze wodą, a na stole przy oknie ustawiono ta­ lerz posmarowanych masłem pszennych obwarzanków. Johanna jednak poczuła go od razu, gdy tylko weszła. Wysokie drzwi oddzielające obie sypialnie były zamknię­ te, a jakiś obcy zapach tłumił zarówno aromat świeżych żółtych lilii, jak i woń chleba. Marcello siedział w cieniu, w głębi pokoju, jak najda­ lej od przykręconej oliwnej lampki. Podniósł kielich do Johanny, odsłaniając połyskujące od wilgoci białe zęby. - Za miłość, która cierpliwie czeka - wzniósł toast szep­ tem i wypił. - Marcello, co ty tutaj robisz? Moja babka... Odstawił kieliszek i zaśmiał się cicho, mrużąc oczy. - Twoja babka... Cala Kopenhaga wie, gdzie ona się w tej chwili podziewa. No cóż, w każdym razie wiedzą o tym co poniektórzy... - Co chcesz przez to powiedzieć? Jak możesz tak mó­ wić? Zważaj na słowa, Marcello, bo nie zniosę tego, żeby

w swojej własnej sypialni stać i słuchać, jak obrzuca się brudami moją... - Dobrze już, dobrze, nic złego nie miałem na myśli! Two­ ja babka to niezwykła kobieta. W pewnym sensie niekiedy ją przypominasz. Ale, Johanno najdroższa, nie stój tak i nie posyłaj mi takich spojrzeń. Tak strasznie za tobą tęskniłem, nie miałem nawet godziny spokoju, odkąd wyjechałaś... Johanna nieco zmiękła, Marcellowi rzeczywiście chyba było przykro. Jego gładkie słówka i żarty potrafiła bez trudu odkryć, na tyle zdążyła go już poznać. Tym razem jednak jej uwagę przykuł jakiś smutek w oczach, głęboki cień, kryjący się za drażniącymi zielonymi przebłyskami pożądania. - Nie możemy... Już otoczył ją ramionami, przyciskając do siebie tak mocno, że nie mogła oddychać. Policzek szorował ją po szyi, a jego znajomy zapach przenikał każdą porcję po­ wietrza, jaką zdołała pochwycić. - Cara, bella, nigdy już nie wolno ci ode mnie odjeżdżać! - Nie, Marcello, ja... - Nie wolno ci, słyszysz? Widać nie mogę bez ciebie żyć. A ty nie możesz żyć beze mnie, prawda? Już raz oca­ liłem ci życie, moja jaskółeczko, i zrobię to znów! Johanna chciała wyswobodzić się z jego uścisków, wszystko się w niej zagotowało. Marcello przypomniał jej o owym niebezpiecznym śnie. Nawet teraz, gdy miała w uszach jego łagodny głos, mimo iż ciało wprost krzy­ czało, by przytulić się do niego, ów sen, wprawdzie dale­ ki i zszarzały niczym poranna mgła cofająca się na mo­ rze, wciąż w niej tkwił. Wiedziała jednak, że jest w stanie nauczyć się od nowa w pełni oddawać, że silne uczucia, jakie dla niego żywiła, znów nabiorą mocy i rozgorzeją, aż będzie w stanie zbli­ żyć się do niego bez lęku. - Marcello, nie mogę, nie dziś wieczór. Musisz odejść,

zanim ktoś cię zobaczy! M a r ja wkrótce wróci do domu, chciała tyłko załatwić jakąś sprawę. - H a ! Twoja babka już zasłynęła z tego, że włóczy się po nocach ulicami, moja droga. I doprawdy, wątpię, by o tak późnej porze szukała śmietanki do porannej kawy. - Mnie nic do tego, ani tobie również, Marcello! - od­ parła J o h a n n a urażonym tonem. N i e chciała, by jego nieprzemyślane słowa o babce utworzyły między nimi mur. A jednak bardzo m o c n o ją za­ bolały. Poczuła, jak gniew, wcześniej skierowany na Marję, zwraca się ku temu, który ośmielił się ją krytykować. - Pozwól mi skłonić głowę na twoich kolanach, tego nie możesz mi odmówić, bez względu na to, jak bardzo jesteś zmęczona! Rzeczywiście, nie mogła. Usadowiła się wygodniej na małym szezlongu, a Mar­ cello wyciągnął długie nogi, aż zwisły poza krawędź ni­ skiej, służącej do wypoczynku sof ki. Johanna odchyliła głowę w tył, czuła jego ciężar na ko­ lanach. Marcello pogasił wszystkie świece, ale na niebie świecił księżyc, a białe fasady d o m ó w odbijały jego blask. J o h a n n a widziała sylwetki miasta, piękne rzeźbienia na kamienicach po przeciwnej stronie ulicy rysowały się z ca­ łą wyrazistością. Za nimi niebo. Czuła, jak z wolna ogar­ nia ją spokój, a ręka Marcella, dotychczas spoczywająca na jej udzie, przesuwa się w górę i m o c n o obejmuje ją w pasie. Wsunęła palce w jego sztywne czarne włosy, roz­ pięła skórzaną zapinkę, pozwoliła, by spłynęły falą na jej dłoń niczym krucze pióra. - Masz piękne włosy - szepnęła miękko. Marcello poruszył się na jej kolanach, obejmował ją tyl­ ko jedną ręką, drugą dłonią zaś zasłonił twarz. Może i on wyglądał przez okno, a może po prostu przymknął oczy i na­ pawał się jej pieszczotami. Johanna uśmiechnęła się, kiedy

zorientowała się, że drapie go jak kota, a on przeciąga się i pręży ciało tak jak zrobiłby to domowy kotek, Czarny. Ale Czarny nie łaskotałby jej pazurkami przy koronce stanika sukni ani też nie obróciłby się na plecy i nie przy­ ciągnął jej do siebie. - Moja ukochana, jakże czekałem na to, żeby znów poczuć twoje dłonie na skórze. N i k t nie ma takich dłoni jak ty, spra­ wiają, że... że zaczynam się iskrzyć jak fajerwerki Niemca! Johanna parsknęła śmiechem, Marcello używał takich dziwnych zwrotów. Wiedziała, że nie wynikają one z je­ go braku znajomości duńskiego. Marcello opanował język z doskonałą intonacją, miał też zasób słów tak wielki, że nawet ona nie wszystkie je rozumiała. W jego ustach jed­ nak miękkie słówka brzmiały zawsze ostrzej, mocniej, niemal jak pieśń chóru głębokich męskich głosów. Marcello objął dłońmi policzki J o h a n n y i wolno przy­ ciągnął jej twarz do swojej. Johannie znów zaszumiało w uszach, mogło to być pulsowanie krwi w jego rękach, poczuła, że odrobinę kręci jej się w głowie. Pocałował ją delikatnie, jak gdyby wyczuł jej nadciąga­ jący lęk. Jego wargi połaskotały ją w usta i język delikatnie przesu­ nął się po linii oddzielającej czerwoną barwę warg i cieniut­ ką wilgotną i wrażliwą powłokę. Bawił się z nią, wyszukiwał drobne punkciki w kącikach ust, od których dotknięcia prze­ szywał ją słodki dreszcz. Niezauważenie puścił jej głowę wówczas, gdy wargi sięgnęły po nią mocniej. Wiedział, że Jo­ hanna nie będzie się od niego odsuwać. Pogładził ją z czułością po twarzy, J o h a n n a zamknęła oczy, nie chciała go widzieć w blasku księżyca. Księżyco­ wa poświata sprawiała, że cienie pod wydatnymi kośćmi policzkowymi i pod oczami budziły w niej przerażenie. G d y tak siedziała, czując, jak on delikatnymi pieszczo­ tami kawałeczek po kawałeczku budzi jej uczucia, chmu-

ry mgły przetoczyły się daleko na morze, tam pochwyci­ ły je zimne wiatry, rozwiewając tak, że przybrały jaśniej­ szy odcień, szarawy niczym mleko zmieszane z wodą. Przewodząca kobietom uniosła lewą rękę i czubek lilii ledwie musnął złocistą kulę zwisającą ze sklepienia. Cała ręka jej drżała, długa na cztery łokcie laska ceremonialna ozdobiona była szlachetnymi i nieszlachetnymi metalami, a końcówka odlana została z cyny z dużą domieszką oło­ wiu. Dlatego właśnie tylko miękko stukała po każdym podniesieniu, gdy stykała się z posadzką. W spowitym mrokiem pomieszczeniu plecionka z lin nie rzucała się w oczy, dla uczestniczek więc kula była jakby sa­ mym słońcem, schwytanym i zawieszonym wśród ludzi, unoszącym się nad ich głowami i promieniującym świętym blaskiem. Pod kutą, na olbrzymim kolistym palenisku, ża­ rzyły się niczym w odpowiedzi tysiące kawałeczków węgla. - Gdy bowiem się modlimy o mądrość Naszej Matki, już ją posiadamy. Uniosła laskę jeszcze raz, a wtedy dwie z najbliżej sto­ jących podeszły do niej i nakryły jej rękę białymi dłońmi. Wspólnymi siłami podniosły laskę w górę i teraz jej czu­ bek muskał rozbłyszczoną kulę, dolny kraniec natomiast umieszczony został wśród żaru. Wiedziały, że za każdym razem, gdy odprawiały rytu­ ał, maleńka cząsteczka laski pozostanie w rozżarzonej ma­ sie, zaś na podstawie pojawi się kolejne zniekształcenie, ognista pieczęć, wieczne wspomnienie o tej właśnie nocy. Zaintonowały pieśń. Krąg otulonych w peleryny postaci poruszył się wolno wokół paleniska, a glosy rozlegające się pod kopułą za­ brzmiały mocno i czysto: - My, siostry, Córy Życia, pozdrawiamy połączone Na­ szą Matkę. W świętości, w świętości, tak jak życie, które

nosimy w sobie, jest święte dla Ciebie, jak Ty jesteś świę­ ta dla nas... Potem znów zabrzmiała pieśń, stare zwrotki, których Marja nie rozumiała, lecz poznała w nich melodię nuco­ ną przez Thillę. Później zapadła cisza, ogromna cisza. Marja poczuła lekkie szturchnięcie w bok i wiedziała, że to znak, by wystąpiła w przód. Wszystkie spojrzenia skierowały się teraz na nią, lecz peleryna dobrze ją ukrywała. Była z tego więcej niż rada, choć niesamowite uczucie, że jest jedną z nich, wprawia­ ło ją niemal w stan oszołomienia. Wolnym krokiem zbliżyła się do wyłożonego kamie­ niami przejścia na środku. Na twardej posadzce rozpo­ starto kawałek białego wełnianego koca. Marja pochyliła się i zdjęła buty, tak jak ją pouczono, zanim rozpoczęła ową rzeczywistą wędrówkę z tego świata w świat niezna­ ny, w którym mimo wszystko zawsze żyła. Kochał ją z daleką czułością, zupełnie inaczej niż ostat­ nim razem, gdy ze swobodną, niemal zwierzęcą żądzą wy­ chwalał jej ciało, urodę, z jakiej sama nie zdawała sobie sprawy. Teraz był jakby nieobecny, czuła jego bliskość przede wszystkim w zdyszanym oddechu, w gorących falach wilgo­ ci, omiatających jej twarz i uwrażliwiających spoconą skórę. Miała ochotę mocno go złapać, zmusić do użycia siły, pragnęła być przytrzymywana, popchnięta do tego, by się ośmieliła. On jednak wciąż poruszał się z niezmiernym spoko­ jem, ledwie zauważalnie, biodrami kołysał jakby unoszo­ ny na falach, jej zaś wydawało się to niezwykle dziwne. W gardle jej zaschło, ramiona rozbolały od powstrzy­ mywanej siły, musiała mocno wziąć się w garść, by nie otoczyć go nogami, nie wbić pięt w jego łydki, nie objąć

nimi coraz mocniej, coraz twardziej, jakby chciała wbić ostrogi w rozleniwionego wierzchowca. N i e śmiała jednak tego zrobić, ani też tak naprawdę nie chciała. On poruszał się przy niej niczym podwodne zwie­ rzę, pociągłymi, długimi ruchami sprawił, że ona wolno, lecz pewnie dała się złapać w jego przesyconą rozkoszą dalekość i odnalazła spokój w tym, że dwoje ludzi podró­ żuje razem, lecz oddzielnie. Z n ó w sięgnął do jej warg, gdy poczuła, jak mięśnie w miednicy się zaciskają, a piersi krzyczą z bólu, doma­ gając się pieszczoty. N i e zwracał teraz na nie uwagi, usta miękko tulił do niej, językiem zwabił ją, by się lekko unio­ sła, przechyliła w jego stronę i wsparta na łokciach połą­ czyła się z nim mocno dwoma p u n k t a m i dotyku. On także dotykał jej jedynie wargami i płcią, więc gdy odchyliła głowę i ciało zrobiło się ciężkie, opadło, musiał się poddać. Wiedziała, że on boi się, iż zostanie pochłonięty, że coś w tym tańcu również i w nim budzi przerażenie. Odnio­ sła jednak ostatnie drobne zwycięstwo, uwolnił jej usta, poczuła, jak opada, i nareszcie jego gorący oddech omiótł jej piersi, przycisnęła się do jego twarzy, czuła jego wargi i zęby, gdy lekko ją ukąsił, zanim całkiem opadł z sił i mo­ gła wreszcie patrzeć na niego w tym momencie słabości. Długo tak leżał. D o p i e r o teraz pozwolił jej naprawdę poczuć ciężar swego z pozoru chudego ciała. Jego głowa wciąż spoczy­ wała między jej piersiami, a gdy się wycofywał, czuła mię­ dzy nogami wilgotny, trwający długą chwilę ruch. On najwyraźniej odpoczywał. Serce, które czuła bijące na swoim brzuchu, odzyskiwało coraz to spokojniejszy rytm. Zorientowała się, że oddychała tak lekko, płytko ni­ czym przestraszony ptak, nawet w samym środku opły­ wającej ją rozkoszy.

Odepchnęła Marcella od siebie, pod osłoną pieszczot chciała przewrócić go na bok, tak by znów mogła spokoj­ nie oddychać. Marcello pozwolił się później ukołysać w jej ramio­ nach, lecz gdy wolno gładziła go po plecach, czuła, że mocne ścięgna wzdłuż kręgosłupa wciąż jeszcze drżą od pohamowanej siły. - Marcello, tak sobie myślę... to chyba niemądre z na­ szej strony. Ja... Sama słyszała, jak mizernie brzmi jej głos, a on zaraz jej przerwał. - Masz rację, moja piękna, niesłusznie postępuję. Jesteś przecież zacną kobietą. Paskudnie wykorzystałem swoje sztuczki, to mój największy grzech. Ale ty, Johanno, ty jesteś inna... Wybacz, że niekiedy pozwalam, by stare dia­ bły podszeptywały mi coś do ucha. - Nie, nie chciałam... Podniósł głowę, popatrzył na nią. W blasku księżyca zalśniły zielone oczy Marcella. W niebieskoszarej poświa­ cie żadne barwy nie wyglądały jednak na rzeczywiste, je­ go spojrzenie było teraz niemal czarne. Johanna zapatrzy­ ła się w nie z narastającą czułością. - Chcę, żebyśmy się jak najprędzej pobrali, to nie mo­ że tak dłużej trwać, Johanno. Ulga, jaką poczuła, przypominała wiosenny strumień płynący wzdłuż kręgosłupa. Jego wyciągnięta dłoń zaraz wytyczyła mu nowe koryto. - Jesteś taka niezwykła, taka mądra, piękna i namiętna, a mimo to jesteś porządną, uczciwą kobietą. Wiem o tym, wiedziałem o tym przez cały czas. Ty jesteś... moja, Johanno. Westchnęła i mocniej przytuliła się do niego. On wsu­ nął jej rękę pod kark, a palce z czułością pieściły lekki ślad pozostawiony przez złoczyńcę. - Pozwól mi się strzec. Przez całe życie, Johanno. Bę-

dę przy tobie o każdej porze, o każdej godzinie. Nikt ni­ gdy już nie będzie miał okazji, by cię skrzywdzić. Poczuła pulsowanie wokół oczu, wcale nie szukała u niego bezpieczeństwa, lecz, o dziwo, takimi obietnica­ mi zdołał obudzić w niej dzikie podniecenie. - Ja... ja cię potrzebuję, Marcello. Pocałował ją w czoło, uśmiechnął się zadowolony. Zaraz potem poczuła, że uścisk jego ręki się rozluźnia, jakby zasnął. Ona sama długo leżała, nie śpiąc, wycień­ czona podjęciem tej ważnej decyzji, zapatrzona w krzyż okiennej ramy, który dzielił światło księżyca. - Zostały jeszcze zaledwie dwa tygodnie! Jak możesz tego ode mnie wymagać, Marjo? Mam przecież inne zaję­ cia! Jutro jest inspekcja w szpitalu, dobrze wiesz, że Rikard musiał prosić o przysługę wielu przyjaciół, aby to doszło do skutku! - Rikard z całą pewnością zdoła załatwić coś jeszcze in­ nym razem. To ogromnie ważne, Johanno! - Ważne? A cóż może być ważniejszego niż obserwo­ wanie prawdziwej operacji, prawdziwego porodu poprzez sectio. Ten lekarz uratował więcej niż połowę kobiet i pra­ wie wszystkie dzieci przeżyły! Marjo, to niemożliwe, że­ byś uważała popołudniowe przyjęcie gdzieś na wsi... Oczy Marji się zwęziły. - No cóż, jak sobie chcesz. Ale muszę powiedzieć, że masz kurzy móżdżek, Johanno. Tak wiele tracisz... - Na pewno - ucięła Johanna i narzuciła na ramiona cienki żakiet pasujący do pożyczonej od Marji spacero­ wej spódnicy. Pogoda nastała teraz tak ciepła, iż można ją było nazwać wręcz letnią, choć na brzozach w domu zapewne ledwie zaczęły pojawiać się pączki. - Co się z tobą dzieje, dziewczyno? Johanna wypuściła powietrze przez nos.

- Ze mną? Ze mną coś się dzieje? Czy nie robię dokład­ nie tego, co chciałaś? Czy nie czytam tyle, że oczy mało nie wypadną mi z głowy, po to, żeby zdobyć te przeklęte papie­ ry, które mają uratować nas wszystkich? A może zapomnia­ łaś już o Vildegard? O lensmanie, o chłopie ze Storlendet, o wszystkich ich diabelskich poczynaniach? Przyjrzyj się ra­ czej sobie, sprawdź, czy nie znajdujesz czegoś, co jest nie w porządku! Latasz gdzieś nocami, całe miasto już o tobie mówi! Trudno uwierzyć, że całkiem niedawno... Ugryzła się w język. To niesprawiedliwe, Johanna sa­ ma to rozumiała, nawet w tym strasznym gniewie, jaki niekiedy ogarniał ją podczas rozmowy z Marją. Cóż takiego w babce tak strasznie ją drażniło? Marja zawsze wszak była dla niej dobra i sprawiedliwa, przez wszystkie te lata stanowiła dla Johanny pociechę. Już sa­ ma myśl o śmiałości Marji, o jej żywej, nieustępliwej sile podtrzymywała ją na duchu nawet w owych dniach, gdy wszyscy uważali, że nigdy więcej jej nie zobaczą. Johanna stała na środku sieni i wołała do Marji, która już w poszukiwaniu czegoś zaczęła grzebać w swoim kufrze. - No to idź już, niemądra dziewczyno, więcej nie bę­ dę ci o rym wspominać! Pędź do tego swojego oślizgłego Włocha, tylko uważaj, żeby nie skończyło się z tobą tak, jak ze wszystkimi innymi, z którymi się zadawał. Nie tyl­ ko do ciebie docierają plotki, moja kochana! Johannę zakluło w sercu, ale nie miała sił, by podejmo­ wać tę dyskusję. Spieszyło jej się, bramy do Theatrum za­ mykano o ósmej wieczorem, a ona koniecznie musiała tam zajrzeć, bo zostawiła tam notatnik i przybory do pisania. A wieczorny wykład miał wcale nie być zwyczajnym bezna­ miętnym odczytywaniem, miejsce na katedrze zająć miała kobieta, zakonnica z Niemiec, słynąca ze swej troski o no­ worodki ze szczególnymi uszkodzeniami. Na jej schody tra­ fiało wiele takich dzieci, jeśli już zdecydowano się oszczę-

dzać im ostatecznego rozwiązania, prędkiego uśmiercenia w ukryciu. Zakonnica twierdziła, że dzięki Bożej pomocy w połączeniu z własną pracą potrafi zrobić łudzi z najbar­ dziej upośledzonych dzieci. Miała przyprowadzić ze sobą trzech imbecyli, potrafiących czytać i deklamować. Poza tym w gospodzie czekał na nią Marcello. - Zapomnij o wszystkim - zawołała Johanna zmęczo­ nym głosem w głąb pokoju. Usłyszała jedynie gwałtowny szelest spódnic Marji i swój krótki urywany oddech. - Prze­ praszam... za bardzo się uniosłam. Nie zasłużyłaś na to, ale tak bardzo się boję, że coś mi przeszkodzi w dokończeniu nauki. Muszę wykorzystać każdą spędzoną tu godzinę. Przełknęła ślinę, zdawała sobie sprawę, że babka wie o Marcellu. Być może niemądrze postąpiła, nie uprzedza­ jąc jej o planowanym małżeństwie, może Marja wtedy by się uspokoiła, zaakceptowała jej wybór, rozumiejąc, że z jej strony nie jest to tylko flirt. O dziwo jednak, wyda­ wało się, że babka pragnie jej związek z Marcelłem takim widzieć. Od czasu nieudanej próby przedstawienia jej Włocha na balu Marja nigdy nie mogła znaleźć wolnej chwili, by go poznać. Johanna zresztą też miała mało cza­ su, wieczorami prawie nie bywała w domu. - Porozmawiamy... jutro, dobrze? Może znów wybra­ łybyśmy się razem do Thilli? - Mhm, dobrze, moja mała. Marja odpowiedziała z głębi pokoju lekko i beztrosko. Johanna westchnęła znów, chwyciła torbę i wyszła. Powóz nie czekał na miejscu. Przeklęła w duchu niesfornego woź­ nicę i postanowiła iść piechotą. Lato było już na tyle bli­ sko, że żadna z ulic nie kryła się całkiem w mroku nawet o tej porze, choć ciemnogranatowe światło nabierało co­ raz ciemniejszych odcieni. Nad niebem na wschodzie od­ bicie słońca jaśniało ostrym pomarańczem i turkusem. Gdy przeszła kilka kwartałów, poczuła, że trochę ru-

chu dobrze jej zrobiło. Z głowy powoli odpływały wszyst­ kie troski i niepewność, rozjaśniało się tak, by w umyśle mogła zapuścić korzenie nowa wiedza. Dopiero gdy przecięła podwórze starego kowala poni­ żej rynku i miała już zagłębić się w park, uświadomiła so­ bie obecność stale powracającego cienia. Dało jej o nim znać najpierw poczucie zlodowacenia na karku, jak gdy­ by musnęły ją czyjeś chłodne palce, sprawiając, że włosy zjeżyły się na głowie. Zerknęła za siebie przez ramię, lecz nie zauważyła ni­ czego niezwykłego. W parku na ścieżce kilkoro dzieci to­ czyło jeszcze obręcz, ich jasny śmiech spokojnie za­ brzmiał w uszach. Minęła oświetloną fasadę, osiem pochodni na ścianach płonęło latem i zimą: to Gospoda pod Wesołym Giermkiem, jedną z jej słynnych specjalności było mięso pędzlowane oli­ wą i wódką i pieczone w żywym ogniu. Johanna nigdy nie przestąpiła progu tego przybytku, nie było to miejsce tego rodzaju, do jakich zabierał ją Marcello, daleko mu też do za­ kurzonych starych salonów, które preferował Remmermann. Cień był ledwie widoczny, Johanna zmrużyła oczy, wy­ patrując go za grubym pniem dębu, lecz właściwie nic nie widziała. Ciarki jednak nie chciały ustąpić. Przyspieszyła kroku, obcasy zastukały po bruku i strach zalał ją gwał­ towną falą. Spokojnie, tylko spokojnie, upominała samą siebie. Popatrz na wszystkich tych ludzi, którzy krążą po uli­ cach. Pary zakochanych, staruszkowie usadowieni na ław­ kach, rozkoszujący się ciepłym wieczorem, a w dole przy Amager Torv zawsze przecież stoi policjant, zaraz go zo­ baczysz, nikt nie śmie cię nawet tknąć. A mimo to mocniej przygarnęła torbę do ciała, przyci­ skała ją do brzucha niczym skórzaną tarczę i bardzo nie po kobiecemu biegła ulicą.

Gdy dotarła do Theatrum, dreszcze niepokoju ustąpi­ ły, lecz serce wciąż tłukło się w piersi. Myślała, że ma to już za sobą, ale najwidoczniej ktoś wciąż ją ścigał. Ktoś, kto na pewno nie ma wobec niej dobrych zamiarów. Czy to ten sam człowiek, który zamordował Ylvę? A potem Mette? Słyszała, że dotychczas nie zatrzymano nikogo, kogo można by oskarżyć o te napady, lecz podobno policja mia­ ła swoje podejrzenia. Na razie nie zgłoszono zaginięcia żad­ nych innych kobiet, nie znaleziono też zwłok na ulicach. Musi po prostu podchodzić do wszystkiego ze spoko­ jem i myśleć jasno: Gdzieś czyha wróg, którego ona nie zna. Nie mogła pojąć, jak to możliwe, że ktoś w tym mie­ ście żywi do niej tak wielką nienawiść. Istnieli wprawdzie tacy, którzy nie chcieli uznać nowo utworzonej komisji położniczej, uważając wszystko, czym się zajmuje, za bez­ bożność i bluźnierstwo. Czy jednak byli do tego stopnia surowi w swej niechęci i mogli zabić tylko po to, by nie dopuścić do uzyskania przez kobietę dokumentów po­ twierdzających jej wiedzę? W to Johanna nie mogła uwierzyć. Jakaś myśl przedarła się do jej umysłu, choć tak bar­ dzo nie chciała jej dokończyć. Ta myśl miała zostać zapo­ mniana, miała zniknąć, pochodziła wszak z całkiem inne­ go życia. Ale Johanna wiedziała o tym przez cały czas. Sama była morderczynią.

ROZDZIAŁ VI Kobieta przypięta do stołu była drobna i chuda. Gołe nogi zostały teraz zakryte, lecz Johanna pomagała ją myć, zanim wwieziono ją do środka. Wiedziała, że powykręca­ ne nogi, cienkie, pozbawione sił łydki i uda ze zgrubie­ niem kolana, przypominają białe węże, które zżarły ol­ brzymie korzenie. Kobieta nie mogła chodzić od czasu, gdy jako trzylat­ ka nabawiła się owej strasznej choroby, deformującej i zżerającej szkielet. Choroba wywołała także poważne zniekształcenia miednicy. Bóg jeden wiedział, w jaki sposób doszło do tego, że chora wyszła za mąż i pomimo wszelkich ostrzeżeń zbli­ żyła się ze swym mężem i zaszła w ciążę! Była jednak córką właściciela ziemskiego z południo­ wej Jutlandii, jedynaczką. Może właśnie fakt, iż nikt inny nie mógł ponieść dalej imienia rodziców, spowodował to wszystko. W każdym razie powód musiał być ważny, ważniejszy aniżeli ona sama i jej własne życie. Nawet teraz, gdy lekarze, okrążywszy stół, rozprawia­ li nad jej głową, ani razu nie mrugnęła. Leżała z szeroko otwartymi oczyma, usiłując pochwy­ cić ich spojrzenia. Ona musi być przerażona, myślała Johanna, wie prze­ cież, co ma się stać. Wie, że ból może być tak wielki, że nikt nigdy jej nie zrozumie. Może straci przytomność, gdy rozkroją jej brzuch. Ach, Boże, spraw, by zemdlała!

Wzrok kobiety był odrobinę zamglony, dostała krople opium, lecz nie tyle, by na dobre ją zamroczyły. Większa ilość opium mogła zaszkodzić dziecku, odebrać mu siły do zaczerpnięcia powietrza zaraz po urodzeniu. Wódka działała podobnie. Johanna miała ochotę omówić z Remmermannem działanie nowego angielskiego środka znie­ czulającego, lecz on przerwał jej surowo: - Nie będziemy ryzykować, to ważna operacja dla nas wszystkich. Są tu obserwatorzy, którzy później będą o tym pisać, każdy lekarz zajmujący się położnictwem w Europie dowie się o naszej ewentualnej porażce. A ten doktor tutaj nawet się założył. Johanna umilkła. Cała ta sytuacja nie była dla niej przy­ jemna, ale kobieta na stole zdobyła się nawet na blady uśmiech, gdy poważany medyk ujął ją za rękę. Chciał wyczuć rytm serca. Johanna przyłożyła swoją wydrążoną drewnianą rurkę do brzucha kobiety i zaraz pochwyciła trochę nieregular­ ne uderzenia serca dziecka. Brzuch był okrągły, napięty niczym świński pęcherz wypełniony kwaśnym mlekiem. Lekarz otworzył wielką szafę pod dłuższą ze ścian i wy­ glądał, jakby czekał na oklaski, gdy wysokie aż do sufitu drzwi się rozsunęły. Pomalowane były na kolor intensyw­ nej czerwieni, pokrywały je czarne inskrypcje. Wszystkie narzędzia wisiały oddzielnie na małych ha­ czykach na tle niebieskiego aksamitu. Zalśniły ostro, słońce wpadało przez okienko w dachu Theatrum. Dziś jednak na galeriach nie siedział nikt, wiel­ ki artysta nie mógł więc liczyć na głośny aplauz. Dwaj młodzi studenci stali po obu stronach głowy ko­ biety. To oni mieli zapewnić, by leżała nieruchomo i nie wiła się w lnianych rzemieniach umocowanych wokół obu rąk, pod piersiami i poniżej brzucha, w pachwinach.

Johanna miała wielką ochotę zamknąć oczy, gdy chi­ rurg poniósł skalpel. Zmusiła się, by trzymać je otwarte. Musiała przecież widzieć. Brzuch był tak napięty, że skóra pod dotknięciem skal­ pela rozstępowała się natychmiast, odsłaniając białe i sza­ re powłoki na jedno mgnienie oka, zanim wszystko nie podbiegło krwią. Kobieta nie krzyknęła, lecz całe ciało drgnęło jej od wstrząsu. Twarz nakryto jej teraz cienkim prześcieradłem, ale Jo­ hanna wiedziała, że usta położnicy pełne są tych samych lnianych rzemieni, by nie odgryzła sobie języka czy też nie zrobiła krzywdy w żaden inny sposób. - Zwróćcie uwagę na wydęcie brzucha. Widzimy tu po­ przeczne mięśnie, bardzo rozciągnięte po okresie ciąży mruczał chirurg, nie przerywając pracy. Nie było czasu do stracenia. Należało, jak tylko się da, ograniczyć upływ krwi, a kobieta wciąż najwyraźniej nie traciła przytomności. Naciął głębiej, wsunął palec w ranę i prowadził go przed nożem, starając się wyczuć kontury dziecka, musiał wszak uważać, by nóż chirurgiczny go nie zadrasnął. Rozległ się teraz krzyk, ani nie ostry, ani nie przecią­ gły, raczej zduszony w głuchy szloch przez knebel i brak powietrza w płucach. Ciałem kobiety targnęły jeszcze dwukrotnie skurcze, lecz mocne pasy nie puszczały, poza tym dwaj asystenci z całych sił przytrzymywali jej głowę. Johanna zauważyła, że jeden z nich mocno przycisnął kciuk w pewnym punkcie za uchem kobiety. Kobieta uspokoiła się, spod prześcieradła nie wydobył się już żaden dźwięk. Johanna przestraszyła się, że kobie­ ta umarła, ale mężczyzna naciskający żyłę za uchem uśmiechał się tajemniczo. Co on robi? Gdy napotkał spój-

rżenie Johanny, zaczerwienił się, potem kiwnął głową i Johanna nagle zrozumiała. - Ona zemdlała - oznajmił krótko. Lekarz jakby odetchnął z ulgą. - To dobrze, kończmy jak najprędzej. Wsunął już całą dłoń do brzucha kobiety, obmacywał. - Łożysko leży wysoko i wydaje się nieduże, zaraz zo­ baczymy... tu jest pępowina. Ważne, by wyciągać dziecko, nie tracąc kontroli nad tym wszystkim. Ale teraz... Przymknął oczy, przesuwał rękę w środku i szukał. Wreszcie najwidoczniej znalazł, obie ręce trzymały teraz dziecko. - Poszerzyć nacięcie! - Ale... Jedno jedyne spojrzenie słynnego chirurga przywołało Remmermanna do porządku. Naciął na krzyż, by zapo­ biec samoczynnemu rozrywaniu się rany. - Voila! W powodzi wód płodowych i krwi dziecko zostało wy­ ciągnięte na światło. Wisiało bezwładne w promieniach słońca wpadającego przez okno w dachu. Johannie zapar­ ło dech w piersiach. Noworodek był maleńki i siny, przy­ pominał raczej kawałek mięsa z rzeźni. Gruba pępowina owijała go niczym żywy wąż, lecz chirurg przeciął ją jed­ nym wprawnym ruchem. Johanna poczuła szturchnięcie w bok, to ona miała zająć się dzieckiem. Chirurg pocałował noworodka - był to gest wart licz­ niejszej publiczności - a potem odłożył dziecko na stoją­ cy obok nieduży stolik. - Odessij je i oczyść, pobudź do życia! Johanna podbiegła i zanim zrobiła te kilka kroków, przez głowę przewinęła jej się cała wiedza, jaką powinna wykorzystać w takich sytuacjach. Usunąć śluz i wodę z płuc i ust dziecka. Pępowina... nie

jest przewiązana, ale przede wszystkim, przede wszyst­ kim trzeba zmusić dziecko do oddychania. N i e zwracała już uwagi na dramatyzm sytuacji na sto­ le operacyjnym, dość miała swoich obowiązków. Dotarł do niej swąd, gdy przypalano drobne naczynia krwiono­ śne w brzuchu kobiety. Wiedziała, że chirurg zaszywa te­ raz macicę nićmi sporządzonymi z ludzkich włosów. Potem przy użyciu zwykłej nici, brunatnej od smoły i mocnej, zamknięto powłoki brzuszne. T y m zajął się R e m m e r m a n n . P a z n o k c i e n o w o n a r o d z o n e g o c h ł o p c z y k a zaczęły przybierać niebezpieczną czarnosiną barwę. Johanna ostrożnie przyłożyła dłonie do maleńkiej jak u ptaka piersi i lekko nacisnęła, nie podtrzymując główki. Z usta dziecka wytrysnęła niewielka ilość wody. Potem odwróciła noworodka, lekko poklepała kościste ciałko, zobaczyła, że dziecko zaciska paluszki, a ciałem targają skurcze, takie same drgawki szoku, jak te, które dręczyły jego matkę, gdy chirurg wbił w nią nóż. - On umiera! N i e poradzę sobie, och, Boże, on umiera! Ktoś wyrwał dziecko z jej rąk, na białe p ł ó t n o pocie­ kła krew. Pępowina nie była dokładnie zawiązana. R e m m e r m a n n czerwony na twarzy potrząsał nowo­ rodkiem, jakby był lalką z gałganków. Chirurg zirytowany zerknął na dziecko, dla którego nie było już ratunku. - P o m ó ż mi raczej tutaj, musimy ratować matkę! I znów pochylił się nad zabrudzonymi prześcieradła­ mi. Widać było teraz twarz kobiety, J o h a n n a dostrzegała jej czarne brwi odcinające się od żółtoszarej skóry. Usta położnicy były tak samo sine jak usta dziecka. J o h a n n a przycisnęła chłopczyka do piersi, brudząc so­ bie przy tym cały cienki fartuch. Z oczu płynęły jej łzy, odwróciła się od studentów, którzy na zmianę posyłali jej

nerwowe spojrzenia i usiłowali skoncentrować się na po­ leceniach chirurga. t W myślach odmówiła rozpaczliwą modlitwę. I nagle uprzytomniła sobie, że musi być jeszcze coś, co może zrobić. Wsunęła ręce pod maleńkie ciałko, rączki i nóżki zawisły bezwładnie, ale głowa ciężko spoczywała na jej dłoni. Johanna z wielką ostrożnością przysuwała twarz do buzi dziecka, aż jej wargi zakryły całkiem usta i nos noworodka. - To prawdziwa rewolucja, moja droga! Nie przesa­ dzam! Słyszano wprawdzie o środkach ratunkowych dla topielców, sam czytałem o tej metodzie, ale komuż przyszloby do głowy zastosować coś podobnego u małego dziecka! Jest pani prawdziwą uczoną, młoda damo! Nie­ samowitym połączeniem najprawdziwszego umysłu leka­ rza z wynalazczością! Pochwały słynnego chirurga spadły na Johannę niczym manna z nieba. Wydawało jej się, że bardziej szczęśliwa być nie może. Oto siedzieli tutaj, pobrudzeni i straszni twardzi mężczyźni, lekarze, pozwalając, by to ona zajęła centralne miejsce w przedstawieniu, w którym to przecież oni mieli grać główne role. Nawet młodzi studenci, którzy nieraz opowiadali swo­ im przyjaciołom o tej nieprzyzwoitości, jaką było dopusz­ czenie kobiet do studiów medycznych, z uśmiechem ki­ wali teraz głowami i obdarzali ją komplementami. Nie mogli postąpić inaczej, Johanna bowiem zademonstrowa­ ła coś, co dla młodego położnika mogło okazać się rów­ nie ważne, jak nowa technika nacięć chirurga. - Nauczyłam się tego od swojej matki - odparła nie­ śmiało Johanna. - Moją prababkę uratowano w ten spo­ sób... Uczyniła to jej własna matka. - Na Boga! To musiało być niesłychanie dawno temu?

Na długo przed tym, zanim ta dumna nauka dotarła aż tak daleko na północ! Johanna uśmiechnęła się leciutko. - To prawda, Liv Bergaheim nie była lekarką, o, nie... Ale wciąż przechowujemy zapiski jej córki, świadczące o tym, ile umiała... - Ach, tak, czarownica? Wiedziałem, wiedziałem, że musi być coś szczególnego w kobiecie, którą pan w taki sposób przyjął pod swoje skrzydła, panie Remmermann. Profesor uśmiechnął się z dumą. - No właśnie, czarownica! W każdym razie w żyłach tego rodu płynie krew wiedźm, prawda? Cóż, może naj­ wyższy czas, byśmy dopuścili czarownice do głosu! Ze śmiechem wznieśli toast przejrzystą wódką. Był to ten sam specyfik, który zaaplikowano kobiecie leżącej na stole, gdy tylko zaczęła wykazywać oznaki, że dochodzi do siebie. - Czy ona przeżyje? - spytała wcześniej Johanna ostrożnie. - Jeśli Bóg tego zechce - odparł chirurg z uśmiechem. - Ja już zrobiłem, co do mnie należało. Johanna kiwnęła głową. Na twarzy lekarza wyraźnie malowało się samozadowolenie z jakże udanego ekspery­ mentu. Widziała, że poklepał kolegę po plecach i uśmiech­ nięty opuścił salę, żeby się przebrać i zjeść solidny posi­ łek. Więcej niż uratował swój honor. Jakiś nieduży człowieczek obserwował każdy krok czy­ niony przez wielkich medyków i pilnie notował coś w wielkiej księdze. Teraz Johanna usłyszała, że pyta Remmermanna o jej nazwisko. Remmermann obrócił się w drzwiach i przywołał ją skinieniem dłoni. - Johanno, chodź, nie możesz tak tu stać! Trzeba to uczcić, na pewno pojawi się także Marja, pójdziemy do Niemca!

Johanna czuła się jakby wymięta i pusta w środku, jak gdyby to właśnie z niej dopiero co wycięto dziecko. N i e odstępowała niedużej skrzynki służącej za dziecinne łó­ żeczko, jedną dłoń leciutko trzymała na piersi chłopczyka. Kobietę miano zabrać do szpitala. - Ja... chciałabym prosić o pozwolenie przeprowadze­ nia kilku badań... - Oczywiście, wolno ci też upiększyć co nieco pępek małego. Trzymaj! Cisnął coś na stół. Był to maleńki skalpel, nie większy niż nożyk do pusz­ czania krwi z żył, i kilka kawałeczków delikatnych nici z włosa. Medyk zaśmiał się przyjaźnie i puścił oko do Johanny. Jej ciarki przeszły po plebach. Czegoś podobnego nigdy by się nie spodziewała. Narzędzia chirurga były świętością, większość medy­ ków nie pozwalała ich choćby dotknąć nikomu poza ko­ legami lekarzami, w dodatku kobiecie...? - Powodzenia, moja śliczna! Tylko pamiętaj, nigdy niko­ mu o tym nie mów! - poprosił i pogwizdując opuścił salę. Marja dreptała przodem. Ręce trzymała na ramionach dwóch mężczyzn, których chciała nauczyć tańca strzel­ ców. Udawanie grubym głosem wyśpiewywała rosyjskie słowa, z wyraźnie niewłaściwą wymową. Ale tu, w tym pokoju, nie było nikogo, kto mógłby ją poprawić. Mężczyźni raczej zwisali, niż siedzieli na stoł­ kach. Ich kobiety dawno już wycofały się do chłodniej­ szego salonu, gdzie ostry zapach cygar i rumu całkiem nie oszałamiał. Marja, J o h a n n a i rozbawiona dama, którą nazywali Suzanna, zostały. Przede wszystkim dlatego, że któryś z ro­ słych mężczyzn złapał je i nie pozwolił im się podnieść.

- Słuchajcie, słuchajcie! Ta pani potrafi śpiewać! Tak, umie też tańczyć, to dopiero prawdziwa córka Ewy. Ich śmiech był zbyt rubaszny na to, by Johanna mogła się do nich przyłączyć. Suzanna jednak rzuciła się w sze­ reg szlachciców, którzy przytupywali teraz do rytmu i wyciągali nogi w takt starej piosenki drwali. Nie mogła powstrzymać się od śmiechu, patrząc na nich. Byli pijani, niemal oszaleli, lecz biło z nich pragnie­ nie zabawy, którego Johanna nie umiała całkiem odrzucić. Owszem, to prawda, że dłonie barona sięgały zbyt głębo­ ko pod koronkowe wycięcie sukni Suzanny. To prawda, że Marja bez przerwy musiała spychać rękę swego partne­ ra na miejsce, a spojrzenia, jakie mu posyłała, były twar­ de niczym stal. Hałasowali jednak i bawili się, będąc nawzajem dla sie­ bie klaunami, kiedy tak pląsali z poplamionymi rumem koronkowymi żabotami, z twarzami pokrytymi smugami potu i pudru. Jakiś pan sędzia tańczył, błyskając gołymi łydkami, bo pończochy w haftowane jedwabiem ptaszki opadły mu na buty na wysokich obcasach. Bogaty han­ dlarz przyprawami nałożył perukę tyłem naprzód i tań­ czył z połami koszuli wyciągniętymi ze spodni. Przypo­ minał ciężko kołyszącą się na łapach gęś. Johanna wypiła łyk słodkiej lemoniady. W szklance pływały kawałeczki świeżej pomarańczy, napój przypra­ wiony został cynamonem. Muzyk, który dawno już dostał więcej niż dość do pi­ cia, próbował podnieść się ze swego miejsca pod stołem. Chwycił za jego krawędź, ściągnął obrus i zaraz zwalił się z powrotem na podłogę, gdy ciężki srebrny półmisek z pie­ czonym w całości prosięciem trafił go prosto w głowę. Johanna poczuła ogarniające ją mdłości. Zaczynała mieć serdecznie dość całego tego przedstawienia. Prędkie spojrzenie na Marję upewniło ją, że babka wcale nie ma

jeszcze zamiaru wracać do domu. Nie puszczała ramienia Remmermanna, ciesząc się, że jest w centrum uwagi. Po wymachach jego dłoni i przelotnych spojrzeniach rzuca­ nych na Marję Johanna zorientowała się, że profesor opo­ wiada o niezwykłych wydarzeniach, jakie miały miejsce w tym dniu. Spostrzegła też, że Remmermann rozgląda się również za nią, lecz ona ukryła się za przypominającą palmę rośliną, ustawioną pod szerszą ze ścian. Remmer­ mann miał zresztą nie najlepszy wzrok... Tu powietrze było trochę świeższe, otwarto bowiem jedno okno. Johanna podniosła wzrok ku niemu i zapragnęła, żeby móc zrobić tak jak kiedyś, gdy była jeszcze małą dziew­ czynką: przystawić stołeczek i wprost chłonąć w siebie za­ kazaną nocną świeżość... Zamiast tego poszukała pokoju wypoczynkowego. Przy rzymskiej łaźni Niemca urządzono maleńki salonik, utrzy­ many w jasnych błękitach. Podłogę ułożono z chłodnej wy­ palanej glinki i ozdobiono wzorem stylizowanych liści. Urządzenie wnętrza stanowiła nieduża ławka i dwa chwiejne zydle, ale w rogu wymurowano podwyższenie, na którym wielkie, podobne do paproci rośliny skrywały wannę uformowaną z tej samej mozaiki z wypalanych gli­ nianych płytek. Przed nią ustawiono dwa cudowne para­ wany z wyszywanego jedwabiu, a na marmurowym stoli­ ku na środku pomieszczenia stał talerz z suszonymi owo­ cami, orzechami i drobniutkimi słonymi ciasteczkami. Johannie dokuczało pragnienie, lecz spokój panujący tutaj niemal je uciszył. Nie śmiała natomiast spróbować niebieskiej perfumowanej wody z dzbanka stojącego przy niezwykłym urządzeniu w rogu. Musi wracać do domu, powóz Remmermanna na pew­ no teraz jest wolny, bo przyzwoici goście dawno już wyszli, ci zaś, którzy zostali, uważali, że noc jest jeszcze młoda.

Sama odszukała swoje okrycie, ale zarzuciła je na rękę, wychodząc na ciepły wieczór. Wszystkie lampy w domu N i e m c a były zapalone i nawet będąc już na dworze, wśród kolumn, Johanna dobrze słyszała śmiech i śpiewy dochodzące ze środka. Odwróciła się i przyjrzała domo­ wi. Świeciło się we wszystkich oknach, a pozłacana tabli­ ca z herbem rodziny przy bramie płonęła niczym ogień. Po przeciwnej stronie ulicy zebrała się grupka ludzi. Raczyli się piwem z narożnej piwnicy i wyciągali szyje, by zobaczyć, co się dzieje tam, pod drugiej stronie, w tym innym świecie. J o h a n n a zdawała sobie sprawę, że niemądrze byłoby dać im się zobaczyć. Ale gdzie się podziały powozy? Staj­ nie leżały na tyłach posiadłości, tyle wiedziała. Dlaczego jednak woźnica nie czekał? J u ż miała się odwrócić i wejść do środka, żeby poprosić o p o m o c któregoś ze służących, gdy znów ogarnęło ją uczucie, że ktoś się jej przygląda. Ktoś, kto ma moc, by zmrozić krew krążącą w jej żyłach. Jęknęła cicho, stopy jakby przymarzły jej do jasnoróżowego marmuru. Oderwała się jednak i zakrywając usta dłonią, pobiegła z powrotem do zatłoczonego salonu. - N o , jesteś, moja mała! Musisz poznać tego pana. Od jego marudzenia, żeby go tobie przedstawić, porobiły mi się już na uszach odciski... M a r ja złapała ledwie trzymającą się na nogach Johannę i pociągnęła ją prosto w świat historii architektury, o której z afektem opowiadał jakiś młody człowiek. - O co ci właściwie chodzi? N i e uważasz, że on był przystojny? Bardzo interesujący? Pomyśl tylko, stąpał po ruinach Akropolu, oglądał Colosseum w Rzymie, był na mszy w bazylice świętego Piotra i w meczecie na Skale w Ziemi Świętej!

- Nie wiedziałam, że się znasz na takich rzeczach burknęła Johanna. - Ależ, Johanno! To wspaniały człowiek, zwiedził kawał świata i jest taki mądry, a ty nie mogłaś wytrzymać paru go­ dzin w jego towarzystwie? Wybrałam go z taką troskliwo­ ścią, był jedynym równie trzeźwym i dziwnym gościem jak... - Równie nudny jak ja, na całym przyjęciu? Babka życzliwie, lecz dobitnie pokiwała głową. - Właśnie tak, moja droga. - Przestań sobie żartować, Marjo, nie interesuje mnie... - Ach, tak? A więc nie skończyłaś jeszcze całkiem z tym Marcellem? Wiesz, tak naprawdę to wcale go nie pozna­ łam, ale chyba nic nie szkodzi, prawda? Będzie coś z te­ go? Czy on naprawdę ma zamiar dożyć kresu swoich dni w małej zapadłej wiosce w głębi fiordów? Marja niczego nie owijała w bawełnę. Johanna zapięła ostatnie guziki nocnej koszuli i odwró­ ciła się do Marji. - Posłuchaj, babciu... Marja nienawidziła tego określenia podczas podob­ nych rozmów i Johanna doskonale o tym wiedziała. - Mam niemal wrażenie, że jesteś odrobinę zazdrosna. Być może zrozumiałaś, że coś ci umyka przed nosem? Marja skrzyżowała ręce na piersi, ale wcale się nie ob­ raziła. - Może i tak, moja kochana, a może nie. W każdym ra­ zie chciałabym, abyśmy my dwie już niedługo poważnie porozmawiały. Powinnam w końcu się dowiedzieć, co ty naprawdę myślisz, moja droga. Jestem chyba warta tego, by bodaj odrobinę zajrzeć w twoje sekretne życie, prawda? Johanna przekrzywiła głowę, lecz uległa czarowi do­ brotliwej ironii Marji. Po namyśle spytała: - A co z twoimi tajemnicami? Czy ostatnio pojawiły się jakieś nowe?

A Marja, słysząc to, drgnęła, jakby ktoś ją ukłuł. Johanna uśmiechnęła się gorzko, babka widać wstydzi się trochę, że jej sława rozeszła się po mieście tak prędko, zaraz po przybyciu. No cóż, niczego innego nie mogła się spodziewać. Owszem, audiencja u pary królewskiej stłumi­ ła trochę gorzki smak żółci, należało jednak oczekiwać, że wyższe kręgi nie dopuszczą, by jakaś podstarzała dama z prowincji przyjeżdżała tu i skupiała na sobie całą uwagę. - Chodźmy spać - zaproponowała Marja z uśmiechem. Jej starannie wyszczotkowane włosy spływały na ra­ miona niczym oksydowane srebro. - Zaplotę ci warkocz, Marjo - miękko powiedziała Jo­ hanna. Babka usadowiła się w głębokim fotelu i przymknęła oczy. Jej włosy pod palcami Johanny były gładkie i sztyw­ ne. To dziwne, bo przecież wyglądały na miękkie i puszy­ ste, gdy jednak się ich dotknęło, wrażenie metalu stawało się jeszcze mocniejsze. Chłodne, sztywne i gładkie, jak gdyby każdy pojedynczy włos zanurzony został w rozto­ pionym płynnym srebrze. - Ach, jak cudownie - mruknęła Marja, postanawiając, że jeszcze na koniec dnia zapali fajkę. Johanna wdychała słodki zapach tytoniu i czuła, że ten aromat wciąż jest w stanie cofnąć ją daleko w przeszłość do czasów, gdy była jeszcze maleńką dziewczynką, której najbardziej ze wszystkiego na świecie zależało na pochwa­ łach z ust matki i babki. A potem Marja wyjechała. Czyżby tutaj? Tak, prawdo­ podobnie właśnie tak. Cala historia Thilli na to wskazy­ wała. Jakże niezwykłe musiało być życie Marji! Już same te fragmenty, które Johanna znała, były niczym baśń, ni­ czym historia rodem z jakiejś księgi. Ą przecież wciąż po­ zostawało tyle luk, tyle tajemnic, nie wypowiedzianych, nie zapisanych. Ze wszystkich kobiet w rodzinie bowiem

właśnie Marja nigdy nie miała dosyć czasu ani też dość spokoju, żeby spisać swoje przeżycia. Johanna wiedziała, że jej matka, Amelia, bardzo nad tym bolała. Księgi Marii były dla niej niezwykle ważne, i to jeszcze zanim je prze­ czytała. Johanna zaczynała rozumieć, dlaczego tak było, i cieszyła się, że jej niemal każdego dnia, odkąd nauczyła się pisać, notowanie weszło w zwyczaj. Jej zapiski leżały teraz i czekały na nią w domu, prowadzone według okre­ ślonego systemu, który pozwalał łatwo cofnąć się w prze­ szłość i powrócić do dawnych doświadczeń. Receptury, fragmenty tego, co czytała, ułożone w porządną kartote­ kę. Przemieszana wiedza ze wszystkich dostępnych jej źró­ deł. Wiedziała, że te zapiski będą jej bardzo przydatne. - Mar jo... Babka popatrzyła na nią zza chmury siwego dymu. - Tak? - Czy ty... czy czytałaś więcej tych zapisków Marii? Czy wiesz więcej niż... - Ja ich nie dostałam. Dostała je Amelia. Tak chciała matka. Głos Marji był tak ochrypły, że nie mógł tego wywo­ łać jedynie dym drażniący gardło. - Mama... przeczytała je. Na koniec. - Tak, to był koniec. Johanna delikatnie masowała babkę za uszami, splotła jej włosy w dwa grube warkocze i luźno upięła je nad czołem. - Czy jest coś, nad czym się zastanawiasz? Dotyczące­ go mamy? Marja znów przymknęła oczy i odłożyła fajkę. W mrocz­ nym świetle jej twarz się wygładziła, ogień przydał skórze młodzieńczej ciepłej barwy. - Mała Hanno, nie wiem... Czasami tak już jest, że mat­ ki i córki nie muszą dzielić ze sobą wszystkiego. Wydaje mi się... wydaje mi się, że źle by było, gdybyśmy tak wła-

śnie robiły. Ale... owszem, żałuję, że o wielu rzeczach nie porozmawiałam z matką. Ale nie mogę się skarżyć, do­ wiedziałam się najważniejszego. Johanna dostrzegła lekkie drganie na jej twarzy, coś po­ średniego między uśmiechem a płaczem. Wprawdzie Marja miała oczy zamknięte, lecz być może płakała. Podniosła się teraz, ostatnia szpilka znalazła się na swo­ im miejscu we włosach. Szeroka biała nocna koszula spra­ wiła, że babka wydawała się jakby przezroczysta. Położy­ ła dłonie na ramionach Johanny. - Ty chyba także, moja kochana. - Chyba tak... ale... tak strasznie mi jej brakuje. v Marja westchnęła ciężko. - Tak, tak to już jest. Ale my musimy żyć, również dla niej. Widzisz, J o h a n n o , niemożliwe jest otrzymanie spad­ ku tak, by nikt przy t y m nie umarł, a twoje dziedzictwo... jest o wiele większe, niż ci się wydaje. Odwróciła się i w milczeniu pomachała wnuczce na do­ branoc, zanim zniknęła za dwuskrzydłowymi drzwiami. Marja zostawiła palącą się świecę, J o h a n n a postanowi­ ła, że będzie siedzieć i patrzeć na nią, dopóki płomień nie zgaśnie lub ona sama nie zapadnie w sen. Tajemnicze sło­ wa Marji nie chciały jakby do niej dotrzeć. O n a przecież dostała swój spadek, i to dawno temu. Zagrodę, wyposażenie, z pięknych rzeczy należących do matki mogła brać te, które tylko chciała. Ojciec ze wszyst­ kim się zgadzał, rodzice oddali jej wszystko, kiedy poślu­ biła Erlenda. Co jeszcze dostała? Umiejętności matki. Jej mały ogródek! Słoiczki z zio­ łami, flaszeczki pełne specyfików sporządzonych według własnych przepisów Amelii. Jej zdolność do troszczenia się o innych? I być może niepokój w sercu. O, tak, to cenne dziedzictwo.

Mar ja jednak najwyraźniej nie to wszystko miała na myśli. Johanna westchnęła cichutko w pogrążonym w półmro­ ku pokoju i poczuła-jsię nagle bardzo samotna. Przez grube ściany nie słyszała oddechu babki i nawet świadomość, że Marja jest tuż obok, nie dawała jej poczucia bezpieczeń­ stwa. Tyle było spraw, które nigdy nie zostaną zrozumiane. Tylu rzeczy sama nie potrafiła pojąć. Dziwna z niej osoba. We wszystkim dobrym, co ją spotkało, musiała jakby doszukiwać się zagrożenia, a potem odpędzała to od siebie, uśmiercała, niszczyła... Wszystko oprócz Benjamina. I małej Ingalill. W każdym razie miała dzieci. Ich nie pozwoli nikomu zniszczyć ani sobie odebrać. A kiedy wróci do domu, wio­ ząc w podróżnej sakwie dyplom, Magnus ze Storlendet rów^ nież zrozumie, że przegrał tę walkę. Ograbił ich z tylu rze­ czy, muszą uchronić to, co im jeszcze zostało na Vildegard. Wiedziała, że najprawdopodobniej czeka ją tam dobre spokojne życie, z dziećmi, wśród kochanych ludzi, przy ojcu. Może razem z Marcellem? Johanna wiedziała jed­ nak, że nawet tam, wśród nich, będzie się czuła równie osamotniona, jak teraz w tej chwili. W takie noce. W takie niebieskie, nieprzeniknione noce.

ROZDZIAŁ VII - Właśnie tego brak mi najbardziej, moja droga. Po pro­ stu człowieka, który spałby pod tym samym dachem, któ­ ry czekałby na mnie wieczorami, gdy wracam do domu, i z którym mógłbym porozmawiać... Marja zaśmiała się cicho i słodko. - Ach, tak? Ależ, mój drogi Rikardzie, musi w tobie drzemać więcej tęsknot! - O, w takim starym biedaku jak ja? Nie, nie, to już wszystko, moja Mar jo. - Doprawdy? Nie ma nic więcej? Rikard westchnął i posłał jej rozbawione spojrzenie. Pogładził się po lekko wypukłym brzuchu i sapnął zado­ wolony. - A cóż by to miało być? W powietrzu wisiał żartobliwy ton, Marja podniosła się miękko z krzesła z wysokim oparciem. Nosiła suknię według ostatnich wskazań mody, spódnice z roku na rok stawały się coraz obszerniejsze. Ta suknia była francuska, uszyta dla pewnej hrabiny w żałobie. Marji jednak udało się tanio kupić toaletę od Niemca, zanim bowiem strój został wykończony, hrabina zmarła na tę samą chorobę, która zabrała jej małżonka. W czerni, lecz z pomalowanymi na czerwono ustami, poszła prosto do kredensu i poprosiła, by podano koniak. Służący z początku ze zdumieniem przyjmowali fakt, że wyrzucano ich za drzwi jeszcze przed końcem posiłku,

lecz przecież nawet panu pomieszało się w głowie, odkąd ta kobieta zjawiła się w mieście. O c h m i s t r z odpowiedział jej s z t y w n y m skinieniem. W oczach czaiła mu się podejrzliwość. C z y m się zajmo­ wało tych dwoje, co było sprawą na tyle intymną, żeby nawet kamerdynerzy nie mogli wykonywać swoich obo­ wiązków? Marja usiadła z p o w r o t e m , a odpowiedź, jaką dała Remmermannowi, ciągle jeszcze wisiała w powietrzu. - Co powiedziałaś? - wykrztusił Remmermann, oczy miał wielkie i okrągłe. - Ż o n a - powtórzyła Marja po prostu. Patrzył na nią tak, jakby raptem wyrósł jej długi nos. Potem delikatnie odstawił kieliszek z koniakiem i zasło­ nił dłońmi okrągłą twarz. M o n o k l zakołysał się na złotym łańcuszku. Marja uśmiechnęła się półgębkiem i bacznie obserwo­ wała każde, najmniejsze nawet drgnienie na twarzy pro­ fesora. Wreszcie R e m m e r m a n n podniósł oczy. Śmiech czaił mu się teraz w kącikach ust. - Oświadczasz mi się? Marja z powagą kiwnęła głową, ale za wachlarzem uśmiechała się szeroko. R e m m e r m a n n w y b u c h n ą ł śmiechem, głośnym jak grzmot, zaśmiewał się do łez, poklepując się po udach. - Doprawdy, to najgorsze... nie, najlepsze! Z n ó w skinęła głową, zza koronkowego czarnego wa­ chlarza ledwie błyskały teraz jej oczy. - Doprawdy, uważam, że powinniśmy napić się jeszcze koniaku, żeby przetrawić ten żart, Marjo. Własnoręcznie napełnił kieliszki. Marja obeszła stół, stanęła za jego krzesłem. Wsunęła palce pod pieniste koronki żabotu. Materiał dłu­ giego wieczorowego żakietu barwy ziemi był gruby i mięk-

ki. Poczuła męską skórę, ciepłą i żywą pod palcami. Już wcze­ śniej dostrzegła, że włosy wręcz bujnie rosną mu na karku, przechodząc w bokobrody równie kędzierzawe i brązowe. Zawsze wiedziała, że w Rikardzie tkwi pewna dzikość, igrała z nią już wcześniej, pozwalała, by pochlebiał jej ko­ lejnymi oświadczynami. Zalecał się do niej tak, jakby by­ ła ostatnią kobietą na ziemi, za co Marja czuła wobec nie­ go coś w rodzaju długu wdzięczności. Teraz jednak nie chodziło jej wcale o spłatę. Pochyliła się w przód i pocałowała go w skroń. Poczu­ ła, że jego jedna ręka wyciąga się ku niej, Remmermann obrócił się, nie wstając z krzesła, i przygarnął ją do siebie. Na jego kolanach zmieściłyby się co najmniej dwie ta­ kie jak ona. Przycisnął ją do siebie i Marja poddała się ogromnej sile tego człowieka. On był taki potężny, tak mocno zbudowany, lecz nigdy jeszcze nie spotkała mężczyzny, który umiałby być równie delikatny, równie szczery jak on, gdy zaszła taka potrzeba. Oddychał prędko, czuła jego serce bijące pod kamizelką. Pieszczotliwie otarła się o niego i popatrzyła w piwne oczy niemal zawstydzonym spojrzeniem. - To prawda? - szepnął schrypniętym głosem. - Napraw­ dę chcesz? Nareszcie? - Mhm. Jeśli nie uważasz, że jestem za stara. Wykrztusił z siebie jakieś dźwięki mające oznaczać śmiech. - Marjo, od dnia, kiedy twoja stopa znów przestąpiła progi tego domu, nikt nigdy nie zajął twojego miejsca. Obrysowała palcem jego szerokie usta. - Nikt? - Tak, nigdy. No cóż, miało się parę drobnych przygód, i żeby już być do końca szczerym, to powiem ci, że raz je­ den poprosiłem pewną kobietę, żeby została moją żoną. Ona jednak, jak zapewne sama rozumiesz... miała inne plany.

Marja ściągnęła usta w udawanym smutku. - Mój ty biedaku, kim była ta kobieta? Remmermann popatrzył na nią zaskoczony. Czyżby ona tego nie wiedziała? Chcąc zyskać na czasie, pocało­ wał ją jeszcze raz, a gdy oboje rzucili się sobie na szyję, z trudem chwytając powietrze, całkiem zapomnieli o tej jednej, nieistotnej w końcu sprawie. - Wciąż jesteś młodym bykiem, Rikardzie, domyślam się tego... Ścisnął ją w pasie, kciukiem dosięgnął piersi. - Domysły chyba cię nie zadowolą, moja droga Marjo? Chyba teraz już nie? - O, nie, na pewno! Chwycił ją, okręcił w ramionach, krzesło za ich pleca­ mi się przewróciło, służący, słysząc hałas, na pewno po­ derwali się wystraszeni. Wbiegł po schodach po dwa stopnie naraz, jakby ona wcale mu nie ciążyła. Marja śmiała się i krzyczała, patrzy­ ła, jak sufit i ściany szybko przesuwają się przed jej ocza­ mi, i jeszcze mocniej wtuliła się w niego podczas tego sza­ lonego biegu. Dotychczas nie bywała w jego najbardziej prywatnych komnatach, widziała jedynie piękny pokój kąpielowy i miejsca przeznaczone do wypoczynku. Rem­ mermann kopniakiem otworzył wielkie brązowe drzwi z małymi, oprawionymi w ołów kolorowymi szybkami i, ciężko stąpając, wszedł na miękkie dywany. Ogień płonął na gigantycznym kominku w kształcie trzech nakładających się na siebie gotyckich łuków. Nad kominkiem wisiał olbrzymi obraz, który, jak Marja z po­ czątku sądziła, przedstawiał samego Rikarda Remmermanna. Zauważyła jednak staromodne ubranie i pojęła, że musi to być jego ojciec albo nawet dziadek. - Witaj w mojej dziupli. Podoba ci się? Marja zaczęła wymachiwać nogami, więc Rikard posta-

wił ją na ziemi, ale cały czas nie puszczał. Mocno trzyma­ jąc ją za rękę, poprowadził do swoich skarbów. W przyległym pokoju całe ściany pokrywały sięgające aż do sufitu półki z książkami. Niewielkie drabinki na kół­ kach można było przesuwać po całym pomieszczeniu. Kosztowna skóra opraw połyskiwała lekko, a w złoceniach na grzbietach książek odbijał się taniec płomieni w równie wielkim kominku jak tamten w sąsiednim pokoju. Biblioteka była pogrążona w półmroku, niemal ponu­ ra. W jednym rogu stał największy fotel, jaki Marja w ży­ ciu widziała. Tam też paliła się mocna oliwna lampa, bi­ jące od niej światło było silne, żółtobiałe, przeznaczone do czytania choćby i przez całą noc. Przy krześle stała nie­ duża szafka, w której, jak Marja zgadywała, stały środki służące do odpędzania strachu albo może książki, których Rikard nie chciał trzymać na wierzchu. Odciągnął ją od półek, zaprowadził z powrotem do sy­ pialni. Teraz przy drzwiach Marja odkryła coś zupełnie fantastycznego. Cała ściana zbudowana była ze szkła i wy­ pełniona... wodą! W dodatku pływały w niej ryby! Całkiem spore, nie­ które złociste, inne barwy ostrego pomarańczu. Pobiegła tam, rozdziawiła usta ze zdziwienia. Remmermann uśmiechnął się do niej, dumny jak paw. - To moje akwarium. Bardzo interesujące, pozwala ob­ serwować życie ryb w zupełnie fantastyczny sposób. Zo­ bacz, możesz je nakarmić! Wsypał jej na rękę coś, co przypominało suszone muchy, i otworzył maleńką pokrywkę na krawędzi szklanego pudła. Marja nie mogła się napatrzyć na rozbawione rybki, które machały płetwami i błyskawicznie wznosiły się ku powierzchni. Mocne uderzenia o pokrywę tego cuda świadczyły o ich wielkiej sile. - To chińskie i japońskie karpie, cztery różne rodzaje,

widzisz? Ta mała tutaj, ta, która płynie teraz z tyłu, o, ta z czarną plamką na głowie... nazywa się Maricha. Po to­ bie - powiedział, zaskakując Marję głębokim rumieńcem. - Ona ma... blisko dziesięć lat. Marja uśmiechnęła się, przepełniła ją czułość. Wtedy nie mogła spełnić jego marzeń, inne rzeczy były ważniej­ sze, musiała odnaleźć swego syna - wówczas jeszcze nie natrafiła na ślad Karła... Podeszła do niego wolnym krokiem, położyła mu gło­ wę na piersi. Remmermann ujął ją za rękę i zaczął pieścić dłoń. Zniknęło gdzieś jego nieokiełznanie, przypominał te­ raz byka, który pozwala toreadorowi drapać się za uchem. - Wierzę, że będę cię kochać, Rikardzie. Na mój sposób... - Dziękuję - odszepnął chropawym, suchym głosem. Twój sposób... mi wystarczy. Miejmy taką nadzieję, pomyślała Marja w przypływie nagłego bólu. Wiedziała już jednak od dawna, że skoro los rzucił ją z powrotem do tego miasta, a w oczach Rikarda wciąż za­ palały się znajome błyski, to znaczy, że nie wolno jej od­ wracać się plecami od tego, co mogło stać się największym błogosławieństwem jej życia. - Obejmij mnie mocno - szepnęła. Posłuchał jej z wielką chęcią, zrobił to może nawet odrobinę za mocno. Marja jęknęła na poły z bólem, lecz i tak mocny uścisk ramion sprawił jej radość. On nigdy jej nie zdradzi. Da jej wszystko, czego jej po­ trzeba. Być może jest wielki i niezgrabny, lecz zarazem delikatny i piękny. - Moja cudowna Mar jo, wprost trudno mi uwierzyć, że to prawda. Zadarła głowę, patrząc na niego, nastawiła usta jak do pocałunku. - O jednej rzeczy zapomniałeś...

- Naprawdę? A o czym to? Wyglądał na wystraszonego, jak gdyby jakiś jeden nieocze­ kiwany szczegół mógł popsuć całe spełniające się marzenie. - Hm, nie doczekałam się żadnej odpowiedzi na moje pytanie. Ulga objawiła się westchnieniem. - Przecież wiesz, Mar jo, odpowiedź jest tylko jedna. Pójdę za tobą na sam koniec świata, a nawet jeszcze da­ lej. Nie popełniam dwa razy tego samego błędu, moja dro­ ga. Nic nas nie powstrzyma tym razem, nawet widoki na życie w najstraszniejszym odosobnieniu. Nie zamierzała poruszać tej kwestii, lecz mimo to jesz­ cze mocniej pokochała go za to, że on to powiedział. Wtedy, przed laty, Remmermann nie mógł opuścić Ko­ penhagi. Zdobywał właśnie swoją pozycję wśród tych naj­ ważniejszych, wśród wielkich uczonych na uniwersytecie, miał zostać profesorem, lecz do tego było jeszcze daleko... Marja nie mogła pozwolić, żeby niemądra miłostka zniszczyła życie im obojgu, żałowaliby tego, gdyby naj­ pierw nie udało im się zrealizować własnych planów. Dla­ tego też pożegnała się z nim po kilku zaledwie pocałun­ kach i namiętnych uściskach pod osłoną ścian powozu czy też odosobnionych pokoi wypoczynkowych. Teraz nadeszły inne czasy, świat stał się inny. Całą so­ bą czuła, że oboje zbliżyli się do punktu zwrotnego w ży­ ciu. Miała już sześćdziesiąt lat, byli niemal równi wiekiem. Najwyższa pora na to, żeby cieszyć się życiem. Wokół wielkiego kuchennego stołu Thilli zebrali się wszyscy domownicy na niedzielną modlitwę. Nigdy nie chodzili do kościoła, trzymali się raczej z dala od tłum­ nych zgromadzeń, lecz wśród dziewcząt przybywających do domu Thilli wiele było takich, które odczuwały silną potrzebę modlitwy i wybaczenia.

Thilla zdawała sobie sprawę, że to, co robią, byłoby su­ rowo ukarane, niekiedy też zdarzało się, że nowo przyby­ łe wycofywały się ze strachem. Takimi powinnościami zajmować się może jedynie ksiądz. Kimże jest ta Thilla, obdarta kobieta, która ośmiela się wymawiać tak święte słowa? I jeszcze rozdzielać chleb pośród nie, mrucząc pod nosem, że wszyscy mają prawo dostąpić tej łaski. Nie modliła się według liturgii, nie wypowiadała świę­ tych błogosławieństw, patrzyła jednak każdej z osobna prosto w oczy podczas tych chwil i prosiła, by pamięta­ ły, iż każdy dzień jest prawdziwym darem, a każde cier­ pienie okazją, by się wzmocnić. Dziewczęta trzymały się za ręce, podczas gdy ona dzię­ kowała za tydzień, który minął, i za wszystkie dobre rze­ czy, jakie ich spotkały. Potem na stole pojawiało się masło i smażona słonina, a nastrój zmieniał się w swobodną wesołość. Do aroma­ tycznej herbatki Petrus dodawał kropelkę taniej wódki z kminkiem, przez wzgląd na wszystkie brzuchy i dla zdro­ wia tych, które nosiły dziecko przy piersi. Johanna i Marja siedziały przy dolnym krańcu stołu, usi­ łując przypomnieć sobie wszystkie imiona. Między ich kolej­ nymi wizytami upływało coraz więcej czasu, zbliżał się bo­ wiem termin egzaminów Johanny. Marja także nie próżno­ wała, choć nie zdradzała, kto czy co tak bardzo ją zajmuje. Thilla była w dobrym humorze. Podniosła kubek i wypiła za zdrowie Marji. - Nigdy nie zdołamy ci się odwdzięczyć, kochana przyja­ ciółko, za wszystko, co dla nas zrobiłaś. Każda z nas mieszka teraz jak królowa! Mamy materace i nowe prześcieradła, no i piece, nie mówiąc już o pełnych szafach z wyposażeniem! - Przynajmniej tak mogłam wam pomóc - odparła Marja z rzadką jak na siebie skromnością. Jej ciemne oczy spotkały się z piwnymi oczami Thilli

ponad stołem, obie uśmiechnęły się do siebie tajemniczo. Czy to takie uczucie mieć siostrę? zastanawiała się Johanna. A potem Petrus wyciągnął flet i zaczął grać, aż śmiech i śpiewy wzniosły się pod sam sufit. Dziewczęta śpiewa­ ły, klaskając do rytmu w dłonie, niektórym łzy toczyły się po bladych policzkach i spadały na wielkie brzuchy lub na nabrzmiałe piersi. To doprawdy niezwykłe niedzielne nabożeństwo, po­ myślała Johanna. Gdy po obiedzie w domu zapadła cisza, Thilla zabrała ze sobą dzieci i usadziła je na dużej, szerokiej ławie w swo­ im własnym pokoju. Poza obszernymi piwnicami było to największe pomieszczenie w domu, zapewne służyło nie­ gdyś mieszkającym tu zakonnicom jako pokój zgroma­ dzeń. Słońce grzało tak mocno, że od dawna już używała tego pokoju. Pozwalała, by dziewczęta siadywały tu z szy­ ciem, a czasami zabierała dzieci, żeby nacieszyły się ja­ snym, pięknym pomieszczeniem, które do niedawna by­ ło jedynym z szybą w oknie. Dzieci były maleńkie, najstarsze nie miały jeszcze dwóch lat. Ponadto była wśród nich wysoka, chuda dziew­ czynka, która przyszła tu z dzieckiem, będącym, jak twierdziła, jej bratem. Przedstawiła się jako Lovise Mortensen. Lovise sama była jeszcze dzieckiem, mogła mieć od dziesięciu do czternastu lat, Thilla więc jej uwierzyła i pozwoliła Suzannie karmić malutkiego piersią. Ale bolesny płacz rozlegający się nocą i dziwny mrok w oczach dziewczynki świadczył o tym, że jej historia jest zupełnie inna. Nie chciała opowiadać o tym, co się przy­ darzyło matce tego dziecka, jej własnym rodzicom i ro­ dzeństwu. Gdy tylko Thilla próbowała pytać, dziewczyn­ ka posępniała i milkła.

Przy dzieciach jednak zawsze się rozjaśniała. Pieściła je wszystkie tak samo, nawet tego małego chorego niebora­ ka z szorstką, pokrytą strupami skórą i twarzą, którą trud­ no byłoby nazwać ładną. Thilla odpoczywała przy oknie i jednym okiem tylko obserwowała dzieci. Te, które umiały już chodzić, trzy­ mały Lovise za rękę i śmiały się wesoło, gdy okręcała je w kółko, aż przewracały się na miękki stos wypełnionych słomą wałków. Myśli Thilli wędrowały. Widok wesołych malców przywoływał w niej zawsze taki dziwny smutek. Wiedzia­ ła, że jest odpowiedzialna za ich życie, że na pewno za­ marzliby na śmierć albo umarli w inny sposób, gdyby się nimi nie zajęła. Podobnie było z wieloma młodymi mat­ kami. Mimo to czuła coś na kształt... winy? Czy to słuszne z jej strony tak bawić się w zbawicielkę? Co się z nimi wszystkimi stanie, kiedy jej zabraknie? Czy nie odbiera im możliwości samodzielnego zmagania się z życiem? Musiała niestety przyznać, że dziewczęta przebywają­ ce pod jej dachem często okazywały się bezradnymi nie­ szczęśnicami. Rzadko która zdołała zarobić na chleb. Na razie jednak mnóstwo rzeczy udawało się rozwiązać dzię­ ki kontaktom i znajomościom Thilli. Miała ich wiele, lu­ dzie, których znała, w taki czy inny sposób zawsze umie­ li znaleźć miejsce dla jeszcze jednej podkuchennej albo potrzebowali dodatkowej pary rąk do pracy w tkalni czy w fabryce siarki. Jakoś się to układało. Niekiedy jednak Thilla czuła, że odpowiedzialność za­ nadto jej ciąży. Wtedy dobrze było mieć jeszcze potęż­ niejszych przyjaciół, ludzi, którzy sami mogli ją dźwignąć i pomóc przejść jeszcze kawałek drogi. Takich przyjaciół jak Marja!

Usłyszała kroki przyjaciółki na kamiennych schodach, ciężkie i dość powolne. Widać Mar ja coś taszczyła, zawsze przecież biegała po schodach szybko jak młódka. Weszła teraz do pokoju, w objęciach trzymała wielki kosz. Wypełniały go okrągłe, żółtoczerwone owoce. - Pozdrowienia od Niemca! - zawołała. Kwaskowaty aromat owoców cytrusowych rozniósł się po pokoju i zaraz Thilla zaczęła rozdzielać kawałeczki między dzieci. - O n e mają smak słońca - powiedziała Lovise z uro­ czystą powagą i zlizała sok z palców. Marja wbiła zęby w gorzką skórkę i oderwała ją od miąższu. Akurat wtedy, gdy śmiały się z maleńkiego chłopczy­ ka, który po raz pierwszy w życiu posmakował świeżości owocu z południowych krain, w bramie na dole rozległo się ciężkie walenie, doszły także wołania. Thilla wybiegła na korytarz i odsunęła wewnętrzną okiennicę z maleńkiego okienka. - Boże, d o p o m ó ż nam, to żołnierze! I jeszcze policja, Boże święty, co takiego się stało? Marja także się poderwała i zmrużyła oczy na ostrym dziennym świetle. Przed d o m e m przy nowej bramie stał tuzin mężczyzn. N i e k t ó r z y dosiadali koni, inni dźwigali ciężką broń. Przy samej bramie stał człowiek, którego rozpoznała z miej­ skich parad. To mistrz prawa i porządku. T y m jednak, co najbardziej ją wystraszyło, był widok spowitej w ciemnofioletowy jedwab piersi biskupa i srebrny krzyż wiszący mu u szyi. Thilla nie wierzyła, że wąskie schodki zdołają unieść ich wszystkich naraz, lecz mężczyźni, otrzymawszy roz­ kaz, gnali na górę jak burza. Dziewczęta zostały wypędzo-

ne ze swoich pokojów, w których wypoczywały z rozko­ szą w tym czasie, gdy Thilla zajęła się dziećmi. - N i e straszcie dzieci, przeklęci! - huknęła drobna ko­ bieta, gdy wepchnięto ją z powrotem do pokoju, z które­ go przed chwilą wyszła. Ale część malców już uderzyła w płacz, chociaż w bu­ ziach mieli jeszcze nie pogryzione kawałki owoców. Twarz Lovise wyglądała jak zrobiona z papieru i wapna. - Czego tu chcecie? Co to ma znaczyć? - Czy to ty jesteś Mathilda, właścicielka tego domu, wdowa po Joachimie Kraftsmannie? - Tak, t o ja. - A więc ogłaszam ci rzecz następującą: Podejrzewa się, że jesteś wrogiem państwa i Kościoła, że szerzysz nieprzyzwoitość wśród młodych kobiet, a także o dzieciobój­ stwo. Aresztujemy cię w imię króla i do czasu zapadnię­ cia wyroku rekwirujemy wszystko, co do ciebie należy. Dwaj mężczyźni złapali Thillę za ramiona, mocno odgię­ li je na plecy, a potem prędko związali cienkim sznurkiem. - Przeszukać cały dom, od piwnicy aż po strych! Żołnierze znów wybiegli z pokoju, rozpierzchli się po schodach. Część pognała w wąskie korytarze, ciągnące się w stronę fasady domu, inni odnaleźli schody prowadzące do piwnicy. Z kuchni dobiegł głos Petrusa, protestujące­ go przeciwko b r u t a l n e m u potraktowaniu. Lovise stalą sztywna na środku pokoju i zanosiła się cichym krzykiem, dzieci zbiły się w wystraszoną gromadkę. N i k t nie zwracał uwagi na Marję, wciśniętą między ścianę a drzwi, które otworzyły się, gdy policja wpadła do środka. Teraz M a r ja wymknęła się bezszelestnie i wspię­ ła po wąskich drewnianych schodkach na strych. W napięciu wsłuchiwała się w odgłosy, ale już dostrze­ gała klapę nad głową. Zawiasy dość głośno szczęknęły, gdy naparła ramieniem, przez m o m e n t skamieniała więc

w niewygodnej pozycji, z policzkiem i barkiem przyci­ śniętymi do grubych desek, z jedną stopą na wpół zsuwa­ jącą się z wąskiego stopnia. Ale hałas, jaki zapanował w całym domu, zagłuszył zgrzy­ ty i już wkrótce mogła bezpiecznie wczołgać się na strych. Natychmiast skierowała się ku kufrom Thilli i wahała się zaledwie przez kilka sekund, zanim otworzyła czarną niedużą skrzynkę i całą jej zawartość upchnęła p o d spód­ nicą. Na szczęście również dzisiaj nosiła tę swą pienistą kreację, liczne halki dały się powiązać, tworząc jakby ol­ brzymią ukrytą kieszeń. Przez m o m e n t tylko Marja po­ gładziła palcami złocisty metal, czarny jedwab i czerwo­ ne jak krew kamienie. Potem zaczęła upychać dalej, owijała szklane butelecz­ ki w materiał i wszystko wciskała pod suknię. Teraz rozległy się głosy z dołu, z każdą chwilą słowa padały wyraźniejsze. - Tu są schody na strych! Janni i Sven, zajmiecie się strychem? Na pewno nic t a m nie ma, tylko jakieś stare duchy i pełno kurzu! Marja przez m o m e n t zastanawiała się, czy nie spróbo­ wać ukryć się gdzieś w jakimś m r o c z n y m kącie, to jednak chyba na nic by się nie zdało. I tak by ją znaleźli. Zacisnęła ręce i gorączkowo rozejrzała się dokoła. N a ­ gle dostrzegła wąską szczelinę wychodzącą na jeden z no­ wo wybudowanych kominów. Przy okazji jego wznosze­ nia zburzono pół ściany, a tu, na górze, nikt nie zawracał sobie głowy z p o n o w n y m jej stawianiem. Usłyszała, że żołnierze mocują się z włazem. W nor­ malnych okolicznościach szczelina byłaby dla niej dosta­ tecznie szeroka, lecz teraz, kiedy miała p o d spódnicą ukryte całe mnóstwo papierów, szklanych butelek, jedwa­ biu i książek, prawdziwym cudem byłoby, gdyby udało jej się przecisnąć na tyły nowej konstrukcji.

I równie wielkim cudem byłoby, gdyby udało jej się przytrzymać świeżo wytynkowanej powierzchni. Od po­ koju piętro niżej dzieliła ją wysokość trzech, czterech do­ rosłych mężczyzn, gdyby spadła, poturbowałaby się strasznie, a już na pewno by ją zauważono. Paznokcie jej się połamały, gdy wsunęła się między ścia­ nę a komin. Wokół komina biegła wąziutka półeczka, to na niej właśnie opierała się konstrukcja podłogi. Marja wczepiła się w tę półeczkę i z twarzą wciśniętą w kamień przemieściła się kawałek dalej. Znajdowała się teraz ponad pokojem Thilli. Wiedziała, że gdyby żołnierze tam wrócili i spojrzeli na sufit przy nowym kominie, to mogliby jej zaj­ rzeć wprost pod spódnicę. A nigdy jeszcze nie miała rów­ nie istotnego powodu, by ukrywać to, co nią zasłaniała.

ROZDZIAŁ VIII W wielkich salach czuła się już teraz niemal jak w domu. Biblioteka Królewska leżała tuż przy zamku, od jego połu­ dniowej strony, w pobliżu przepięknych parków, które tej wiosny kwitły, rozlewając ciężki aromat kasztanów, bzów i róż na całą tę część miasta. Niedaleko znajdowały się rów­ nież zbiory sztuki, do których Johanna pewnego razu za­ błądziła, później zaś przez wiele popołudni wędrowała wśród malowideł, które wydawały jej się nie z tego świata. Czytelnia była niczym d o m . C z u ł a się bezpieczna wśród pochylonych głów, wśród staruszków szurających po podłodze filcowymi papuciami, surowo karcących wzrokiem każdego studenta, który nie okazywał należne­ go szacunku i przyszedł do tego przybytku bez przepiso­ wych rękawiczek. Siadywali tu mężczyźni w każdym wie­ ku, większość z nich nosiła peruki albo też miała inne oznaki dostojeństwa. Spotkać można było adwokatów, panów, którzy sami pisali książki, a od czasu do czasu ja­ kiegoś służącego przysłanego z krótkim bilecikiem od państwa: za niewielką sumę m o ż n a było wypożyczyć książki, by ozdobiły skromną zazwyczaj półkę, gdy spo­ dziewano się wizyty któregoś z akademików... Johanna zatopiła się znów w niemieckim leksykonie, próbując przypomnieć sobie słowa, których musiała szu­ kać, podczas gdy zdania z wolna nabierały znaczenia. Czytanie w tym obcym języku było ogromnie męczą­ ce, lecz teorie tego profesora, dotyczące c h o r ó b krwi, wprost ją porwały.

Pisał o czarnych plamach na ciele i członkach, o krwa­ wieniach, których nie daje się powstrzymać. Twierdził, że choroba ta dotyka ludzi najszlachetniejszego urodzenia. Tych, którzy uszlachetnili swoją krew w niesamowity wprost sposób, doprowadzając ród wręcz do perfekcji. Poza tym jednym wszystko pasowało do Benjamina. J o h a n n a nie wypuściła książki z rąk, d o p ó k i dzwon na pobliskiej wieży nie wybił pięciu uderzeń. Najwyższy czas coś zjeść. W domu, który wynajmowa­ ły, nieszczęsna pokojówka stała najprawdopodobniej z ta­ cą pełną świeżo upieczonych pszennych bułeczek i owo­ cowych konfitur, zapewne też uchodziła sobie nogi, chcąc zadośćuczynić niecodziennym życzeniom młodszej pani, domagającej się do picia mleka. J o h a n n a przeciągnęła się dyskretnie, zdrętwiałą ręką rozmasowała zesztywniałe mięśnie karku. Miała ochotę poprosić dziś ogrodnika o p o m o c przy noszeniu wody, tak by starczyło jej na kąpiel. Wiedziała, że to pomoże zarów­ no na rozjaśnienie myśli, jak i na zmęczony kręgosłup. J o h a n n a złapała swoją haftowaną teczkę, pozbierała notatki i zapiski i z nabożeństwem odniosła księgę do wy­ sokiego kontuaru. Bibliotekarz popatrzył na nią, mrużąc oczy za grubym szkłem okularów, i z kwaśną miną odno­ tował jej wyjście. Po atmosferze suchości i p ó ł m r o k u panującym w bi­ bliotecznych salach cudownie było poczuć ciepło uderza­ jące w twarz. Popatrzyła na przejrzyste niebo, na ptaki rozbawione morską bryzą owiewającą miasto. Drzewa w parku kołysały się leniwie, obsypując biały­ mi płatkami niczym cukrem ziemię i ludzi przechadzają­ cych się wśród zieleni. Owszem, życie stało się łatwiejsze. Zima minęła, cze­ kało teraz długie lato. C u d o w n y czas samego tylko odpo-

czynku, kiedy będzie baraszkować z Benjaminem i rado­ wać się z odniesionego zwycięstwa. Być może z beztro­ skim Marcellem u boku. Czy on zechce z nią pojechać? Zastanawiała się nad tym tysiąc razy, nigdy jednak nie ośmieliła się z nim o tym porozmawiać. On twierdził, że nie może bez niej żyć, że pójdzie za nią na koniec świata, że ona na zawsze pozostanie jego boginią, jego jedyną ukochaną... Johanna jednak nie bardzo chciała w to wierzyć. Mar­ cello był zbyt niestały, zbyt t r u d n o było go zrozumieć. N i e mogła wszak uważać, że takie oszołomienie będzie trwać wiecznie. A może wyjątkowo powinna dać się temu porwać? Dreptała po świeżo u m y t y m bruku i odwzajemniała uśmiechy młodych panów, przechadzających się w kolo­ rowych wiosennych żakietach i wypatrujących upadłych na ziemię koronkowych chusteczek albo też innych za­ praszających oznak ze strony młodych panien. No cóż, to już nie jej świat. Musi wybrać: albo będzie żyć sama do końca swoich dni, albo też uczepi się Marcella, którym Bóg machał jej przed nosem jak przynętą. Marcello był piękny, miał pogodne usposobienie i nikt tak jak on nie potrafił skłonić jej do śmiechu. Kochał jej ciało z namiętnością, jakiej nigdy wcześniej nie zaznała. Z dziką, nieprzyzwoitą, szumiącą i niebez­ pieczną namiętnością. A mimo to zawsze nieco ponurą, zawsze ciężką i mrocz­ ną. Resztki strachu, wywoływanego koszmarami, które wciąż w niej tkwiły, w słoneczne dni z wolna zaczynały blaknąć, Marcello bowiem był najcudowniejszym zalotni­ kiem na świecie. N i e mijał nawet dzień, by w d o m u nie czekały na nią świeże kwiaty albo bilecik z wierszowany-

mi pozdrowieniami. Nawet szarą i wydawało się na w pół umarłą służącą ogarniało podniecenie, gdy cała w pąsach przekazywała pozdrowienia od pana Santoriniego i wrę­ czała panience jego drobne upominki. Johanna za nim tęskniła. O, tak, ostatnio zaledwie kilka razy była z nim na prze­ chadzce. Mówił jej, że ciężko pracuje, musiał bowiem skończyć artykuł, zanim studenci opuszczą uniwersytet po dniu świętego Rasmusa czy też raczej świętego Elma, jak Marcello w swym języku nazywał dzień 3 czerwca. Zapewne otrzymał coś więcej niż tylko sławę i wyróż­ nienie za tę pracę, zaczął bowiem obsypywać ją teraz droższymi upominkami: jednego dnia był to flakon per­ fum z Grasse, drugiego - pudełko przezroczystych baweł­ nianych chusteczek, trzeciego znów para bransoletek z pozłacanego srebra, ozdobionego maleńkimi niebieski­ mi kamykami. A pewnego dnia przyniósł jej szczeniaka, najbrzydszą istotkę, jaką Johanna była w stanie sobie wyobrazić, lecz jednocześnie tak niezmiernie czarującą z tymi swymi wielkimi mokrymi oczami i pyszczkiem, który wyglądał na trwale uszkodzony po zbyt bliskim spotkaniu z twar­ dą murowaną ścianą. Roześmiana pozwoliła szczeniakowi lizać się po twarzy, tępe pazury podrapały ją, gdy piesek ogarnięty zapałem do zabawy z jej kapeluszem zaczął wspinać jej się po ramieniu. Wreszcie jednak musiała oddać ze smutkiem szczenia­ ka Marcellowi, rzadko przecież przebywała w domu, nie mogła zajmować się pieskiem - maskotką. - Ależ, moja droga, wszystkie damy mają teraz do to­ warzystwa takie stworzenia, to ostatni krzyk mody! Im brzydsze, tym lepiej. Niech zajmuje się nim służąca, to przecież oczywiste! Johanna wybuchnęła śmiechem.

- Nie, Marcello, już i tak dręczą mnie wyrzuty sumie­ nia, że tak mało m a m czasu. Prawie nie widuję babki i mi­ nął już tydzień, odkąd ostatni raz byłam u Thilli... No i ty, biedny, taki zaniedbany, pewnie ci s m u t n o w tym samot­ nym pokoiku w gospodzie? Marcello, mrugając, odparł dramatycznie: - O, tak, moja droga, ledwie m a m siłę oddychać. Mo­ ja ukochana bardziej troszczy się o zakurzonych star­ szych panów, którzy mają głowy pełne cytatów z Biblii. Ach, nie mogę tego już wytrzymać, gdyby nie te spotka­ nia z iście niebiańską miłością, wolałbym chyba, by moje opętanie skończyło się śmiercią! Podniósł rękę i wbił niewidzialny sztylet prosto w serce. - Cha, cha, powinieneś zostać aktorem, mój drogi! Zna­ lazłbyś natychmiast miejsce w którejś z komedii Holberga. Być może zostałbyś prawdziwym Erasmusem? - Miłość jest piękna, ty jesteś piękna, cara. Ergo, jesteś więc moją miłością... Johanna przyjęła rozbawione całusy, nie odepchnęła też Marcella, gdy położył jej dłonie na piersiach i gorącymi po­ całunkami połączył w rozpalony trójkąt usta, piersi i płeć. Zaskakiwał ją, za każdym razem potrafił pokazać no­ we odcienie miłości, za każdym razem odnajdywał na jej ciele kolejne miejsce, które nigdy dotąd nie zaznało piesz­ czoty sprężystego, wilgotnego języka. Johanna płonęła, miała wrażenie, że skóra zacznie od tego schodzić płatami, a on bawił się nią tak, jakby nie ist­ niały żadne granice. Przez cały czas krew tętniła jej w żyłach, czerwona i go­ rąca, zmieniając się niekiedy w strumień, który spłukiwał wszelkie zahamowania. Zdarzało się, że p o t e m leżała cała drżąca, jakby owio­ nął ją mróz, zasłuchana w jego cichnące kroki, kiedy wy­ mykał się o świcie.

W takich właśnie chwilach ogarniał ją strach. Musiała wówczas składać ręce i błagać o wybaczenie tak wielkiego grzechu. Przeczuwała, że w taki czy inny sposób zostanie ukarana za swoje wybryki, i szukała marnej pociechy, zapew­ niając samą siebie, że przecież oni na pewno się pobiorą. Zanim jednak dzień na nowo dojrzewał, z reguły odpy­ chała wyrzuty sumienia od siebie, koncentrując się raczej na ostatnich trudnych wykładach i czekających ją egzaminach. Była teraz już spokojna i przekonana, że na pewno so­ bie poradzi. Zgłosiła się i została przyjęta przez radę, któ­ rej zadaniem było ocenić cechy każdej z kandydatek. P o t e m nakazano im zgłosić się na nabożeństwo, na któ­ rym pobłogosławione miało zostać ich powołanie. Później zaś komisja rozpocznie przepytywanie, w mia­ rę możliwości zakończone oddzielną demonstracją, pod­ czas której każda z akuszerek będzie musiała pisemnie przedstawić, w jaki sposób zachowa się w danej sytuacji. J o h a n n a zamierzała zamówić miejsce na statku naj­ szybciej, jak to możliwe, przynajmniej dla siebie i dla bab­ ki. Marcello może przyjechać później, gdy tylko uniwer­ sytet zamknie podwoje na lato. Może przyjedzie. Johanna postanowiła chwilowo się tym nie przejmo­ wać, najważniejsze teraz to nauczyć się jak najwięcej przez ten ostatni czas spędzany tutaj, w koronie drzewa wiedzy. Babka zaś nie sprawiała wcale wrażenia, że spieszy jej się do domu. Rozkwitała w takim samym rytmie jak miej­ skie parki, wyglądała na wypoczętą i świeżą nawet teraz, w gorączkowym okresie wiosennych balów. Być może jednak ona również tęskniła. Mar ja umiała się bawić, flirtowała z R e m m e r m a n n e m , stroszyła piórka przed surowymi szlachcicami, których spotykała na wiel­ kich balach. Johanna jednak uspokajała się myślą, że to przecież wcale nie świadczy o tym, jak głęboka jest jej tę-

sknota za zmarłą córką i za d o m e m pozostawionym da­ leko na Północy. Marja nie zawsze nosiła swoje uczucia na zewnątrz jak płaszcz. Johanna obudziła się rankiem w niedzielę następnego dnia z myślą, że zaraz wstanie i sprawdzi, czy Marja jest w domu. Pewnie wybiorą się dzisiaj do Thilli, a t r u d n o może być o wynajęcie powozu, jeśli nie pośle się po nie­ go zaraz po nabożeństwie. Ale poduszki były takie miękkie, a oczy jeszcze nie wy­ spane. Johanna z powrotem zasnęła, służąca musiała więc od­ stawić ostrożnie ciepły chleb, a ser zawinąć w nasączone woskiem płótno. Johanna ocknęła się dopiero po południu. Poderwała się wystraszona. Ten sen nie śnił jej się od czasów dzieciństwa. Znajdo­ wała się w pustej przestrzeni, gdzie nie było nic, o co mo­ głaby się oprzeć, przytrzymać, gdzie nie słyszała też żad­ nych dźwięków. Leciała tylko i leciała... D o b r y Boże, nie pozwól mi spaść! N i e teraz, o wszyst­ kie dobre moce, na pomoc! Marja sama nie zdawała sobie sprawy z tego, że się mo­ dli, podczas gdy paznokcie pękały jej od zetknięcia z szorstkim kamieniem, a ciężar ciała i zawartości obfi­ tych spódnic nieubłaganie ściągał ją w dół. Słyszała teraz, jak żołnierze przeszukują strych. Gdy­ by zrobiła dwa kroki na drugą stronę komina, mogłaby ich zobaczyć. A oni ją... Przymknęła więc oczy, nie śmiąc nawet oddychać. Ma­ leńka zmiana pozycji, jaka by nastąpiła, gdyby napełniła płuca powietrzem, już by wystarczyła, żeby ją odkryto.

W uszach jej szumiało, czuła, że ręce drętwieją. Jeszcze tylko trochę, jeszcze przez moment, choćby ty­ le, ile uderza serce. Przez cieniutkie podeszwy trzewików czuła gruz i ka­ mienie, słyszała je, gdy spadały z wąziutkiego wewnętrz­ nego gzymsu. Znów otworzyła oczy i zerknęła przez prawe ramię. Wąziutki występ okrążał cały k o m i n i wchodził prosto w ścianę. T a m nie było szczeliny takiej jak ta, przez któ­ rą prześlizgnęła się ze strychu. Odkryła jednak, że być może uda jej się zeskoczyć po drugiej stronie komina na wielką szafę stojącą w kącie. Je­ den mały skok i wyląduje na szczycie solidnego mebla. Szafa wbudowana była w ścianę, używano jej być może do przechowywania płócien albo może nawet broni. Dzieliło ją od niej nieco więcej niż wysokość dorosłe­ go mężczyzny. Potem jeszcze tyle samo od podłogi. Mogło się udać. Czuła, że palce całkiem jej już drętwieją, ostry ból pa­ znokci u prawej ręki przycichł. A żołnierze najwidoczniej postanowili bardzo dokład­ nie przeszukać strych. N i e miała wyboru. Musiała przesunąć się na drugą stronę komina, a potem skakać. Istniało ryzyko, że szafa się wywróci albo może ona nie poradzi sobie z tym krótkim skokiem, może podłoga zarwie się pod nią i pogrzebie ją stos połamanego drewna. Może w całym d o m u rozlegnie się huk, a wtedy żegnaj, wszelka nadziejo! Jedno natomiast było pewne: jeśli dalej będzie tu tkwiła, to ręce i nogi z wolna całkiem jej zdrętwieją i spadnie wprost na kamienną posadzkę jak zmarznięta zimowa mucha. Marja przygryzła wargi i namierzyła się. Z a d z w o n i ł o paskudnie, kiedy wylądowała. Podczas

skoku usiłowała przygarnąć spódnicę do ciała, lecz nieste­ ty ostry brzęk nie pozostawiał wątpliwości: część butelek się potłukła, kiedy mocno uderzyła siedzeniem o podło­ gę. Dzięki ci, Boże, za taką modę dla pań, przemknęło jej przez głowę, gdy w miarę jak się gramoliła z radością stwierdzała, że wszystkie kości w ciele ma całe, choć lewe biodro było jakby pozbawione czucia. Nie miała czasu na nic innego, jak tylko obetrzeć za­ krwawione palce prawej ręki i zaraz, przyciskając cały ko­ stium do ud, na sztywnych nogach podeszła do łóżka Thilli. Zerwała z niego materac, wymacała nieduży drewniany guzik, dobrze ukryty. Dało się go odnaleźć tylko wtedy, gdy wcisnęło się palce między piątą a szóstą deskę łóżka. Z ulgą stwierdziła, że mechanizm działa. Otworzyła się przed nią głęboka mroczna jama. O p r ó ż n i ł a tam spódni­ ce z całego swego sekretnego bagażu, zatrzymała tylko jedną książkę i niedużą płaską szkatułkę. Potem przesu­ nęła cale fałszywe d n o łóżka na miejsce. Materac był ciężki i gruby, lecz i on pięknie się ułożył z powrotem. Zdyszana, pochylona nad łóżkiem, usiłowała powstrzy­ mać atak kaszlu łaskoczący w piersi. Na pewno wkrótce przeszukają i ten pokój, i to bar­ dzo dokładnie, mogła być tego pewna. N a p o d ł o d z e jaśniała zagubiona ł u p i n k a o w o c u , a drewniany koń leżał przewrócony tam, gdzie zostawiły go dzieci. Co powinna teraz zrobić? Jeśli ją tu znajdą, na pewno nie wystarczy miłe pozdrowienie i nie p o m o ż e jej nawet pozycja narzeczonej Remmermanna. W dodatku przecież oni o tym nie wiedzą, uśmiechnę­ ła się ironicznie p o d nosem. Przygładziła drżącą dłonią włosy, wsunęła palce do ust, krzywiąc się z bólu, który teraz powrócił.

Musi się stąd wydostać. Jeśli ją teraz zobaczą, zakurzo­ ną i kulejącą, natychmiast zaczną coś podejrzewać. Nie mogą jej zastać w tym domu. Marja rozejrzała się w koło, pokój byl duży, miał kil­ ka wysokich okien. Jedno z nich przez szklane szyby wpuszczało do środka ostre światło. Wiedziała, że pod jednym z okien jest nieduży wykusz i że być może z jego daszku uda jej się dostać w miarę cało i zdrowo na dach stajni. Nagle jednak jakby wszystkie siły ją opuściły. Przeklęła pod nosem, że wieczna młodość istnia­ ła mimo wszystko tylko w komplementach Remmermanna. Jak tu teraz cicho. Żaden but nie dudni po schodach, nie słychać wydawa­ nych krzykiem rozkazów. Ale z dołu, z ulicy, dochodziło parskanie zniecierpli­ wionych koni, a jaskółki pod dachem rozpaczały lękliwie nad tym, że tak się im przeszkadza. Przycisnęła dłonie do brzucha, czując, jak wysłużona skórzana oprawa szoruje o skórę. Te pisma akurat za nic nie mogły wpaść im w ręce, a tym bardziej szkatułka z jak­ że drogocenną zawartością. Gdyby to znaleziono, Thilla nie miałaby szans na oca­ lenie głowy. W sytuacji takiej jak ta pozostawało jedynie mieć na­ dzieję, że ludzie przeszukujący teraz szafy i schowki w do­ mu Thilli nie mieli dość fantazji, żeby stwierdzić, jaki ob­ razek da się ułożyć z rozsypanych klocków układanki. - To nieprawda, przysięgam na wszystkie świętości, ni­ gdy nie dopuściłam się zabójstwa! - Mamy na to świadków: dwie młode kobiety, które twierdzą, że spędziłaś płody i podając im trujące mieszan­ ki, naraziłaś na zatracenie ich dusze! - Przeciwnie, panie sędzio! Te dwie, jeśli to właśnie te

dwie nieszczęsne kobiety, które stoją tam pod ścianą, ma pan na myśli, to je właśnie odesłałam od siebie. Przyszły szukać u mnie takiej pomocy, jakiej nie mogę udzielić. Chciały sprzedać swoje dzieci, sądziły, że jestem jedną z tych, które zajmują się takim handlem. Jedna ze wspomnianych kobiet wymierzyła Thilli kop­ niaka w powietrzu i wygrażając jej pięścią, zawołała: - Ladacznica! Wstrętna dzieciobójczyni! Sędzia surowo zganił wzrokiem strażników, którzy na­ tychmiast postąpili o krok ze swych posterunków przy drzwiach. Świadek się uspokoił. - Zostaniesz postawiona przed sądem, gdy tylko spra­ wa zostanie dokładniej zbadana. Zajmą się tym obecni tu księża. Widzieliśmy już, co nam przedstawili. Ukry­ wałaś w swoim domu dziwne jak na ubogą kobietę rze­ czy, twierdzisz, że jesteś prostą duszą, że nie umiesz czytać ani pisać, lecz chowasz w swoich kufrach zapi­ ski, które... które są drwiną z Boga, z naszego Pana. Bluźniercze podłości, niechrześcijańskie obrzydliwości! Świętokradztwo! Thilla spuściła wzrok, ale głos w pustej sali brzmiał do­ nośnie: - Nie wiem, co to za pisma. Te kufry stoją tam już od wielu lat, nie należą do mnie... - Czyją więc są własnością? Thilla pokręciła głową. - Nie wiesz? - Nie... nie znam nazwisk właścicieli tych rzeczy, jaśnie panie. Sędzia westchnął, ale głos zabrał teraz stojący obok nie­ go wysoki mężczyzna w mundurze. - A więc tego także nie znasz? Wyciągnął długi wąski sztylet, który błysnął ostro, gdy padły na niego promienie słońca.

- Ani tego? To krew, moi panowie. Szara koszula uniesiona wcześniej w górę upadła teraz obok sztyletu. - A co z tymi paskudztwami? Kilka słoiczków, jakieś dwie butelki, wszystkie ozna­ kowane dziwnymi symbolami. - Sztyletu używa Petrus do zarzynania kur. Koszula na­ leży do którejś z dziewcząt, miała zostać spalona po tym, jak urodziła w niej dziecko. A te słoiczki, któreście znisz­ czyli? To moje mieszanki, ściągające ropę, przeciwdziała­ jące sztywnieniu stawów, zgadze i kłopotom żołądko­ wym. Sporządzone są z najzupełniej zwyczajnych ziół i roślin, z dodatkiem wódki i innych wzmacniających zdrowie środków - wolno odpowiedziała Thilla. Sędzia zmrużonymi oczyma przyjrzał się jednemu ze słoiczków, na którym węglem narysowano kilka niepołą­ czonych okręgów, krzyżyk, coś w rodzaju gmerka z trój­ kątem wpisanym w kwadrat. - Ach, to czarodziejskie symbole, wasza łaskawość! Wi­ działem je już wcześniej, ta kobieta to groźna czarowni­ ca, jest niebezpieczna, słyszycie? Należy ją ukarać, nie wolno dopuścić do takiego wstydu w naszym mieście! Pastor znów skupił na sobie uwagę wszystkich. Thilla zacisnęła zęby i obrzuciła go pełnym irytacji spojrzeniem. - To bzdury! - oświadczyła. - Mówiłam przecież, że nie umiem pisać. Wymyśliłam swoje własne litery, żeby spa­ miętać, co w którym pojemniku trzymam. Tu nie ma nic niezwykłego, powąchajcie tylko: kamfora, anyżek i spalo­ na żółć na przeziębienia. Najgorsze, co możecie znaleźć, to kawałek kory chinowca, dostałam go od pewnego ma­ rynarza, który potrzebował smarowideł po niefortunnej wizycie w mniej porządnym domu! Sędzia machnął na strażnika stojącego u boku Thilli.

Gdy zaprowadzono ją do więzienia, mogło się rozpocząć końcowe odczytywanie protokołu. Jako jeden z pierwszych wymknął się z sali jakiś czło­ wiek w czerni; wśród ubranych na ciemno strażników i dwóch świadków wyglądał raczej na towarzysza którejś z kobiet, brata lub też męża. N i e obejrzał się jednak za siebie, kiedy zbiegł już po schodach i zniknął w jednej ze spowitych niebieskim mro­ kiem bocznych ulic. - Musisz mi zaufać! To nie jest sprawa dla sędziów! Thilla nigdy nie uczyniła nic złego! Ktoś o niej nakłamał, ktoś powiedział, że zajmuje się spędzaniem płodów. Rikardzie, tyle chyba rozumiesz, życiowym powołaniem Thilli jest coś w p r o s t przeciwnego: p o m o c m ł o d y m opuszczonym matkom i ich dzieciom! Twarz Rikarda R e m m e r m a n n a pociemniała strasznie, a głęboko osadzone oczy patrzyły teraz wręcz wrogo. - Doprawdy, Marjo, w dziwny sposób wybierasz sobie przyjaciół. Jak to możliwe, że bywasz w d o m u takiej ko­ biety? Owszem, wiedziałem, że zachowujesz się... niekon­ wencjonalnie, nigdy jednak nie przypuszczałem, że wspi­ nasz się równie wysoko, jak nisko upadasz. Marja zacisnęła dłonie w pięści. - Rikardzie Remmermannie, coś ty powiedział? - No cóż, jesteś taka elegancka, znasz się na najlep­ szych winach, możemy wspólnie słuchać najbardziej wy­ rafinowanej muzyki... Nigdy nie widziałem cię takiej jak teraz... brudnej, rozczochranej i zakrwawionej... C o ś ty właściwie robiła? Marja wypuściła powietrze z płuc, gniew wprost w niej kipiał. Widziała jednak również, że Rikard jest zrozpaczo­ ny i że szukanie schronienia akurat tutaj, u niego, nie by­ ło być może najmądrzejszym pomysłem. Owszem, Rem-

mermann to oświecony i dobry człowiek, ba, do tego stopnia pozbawiony przesądów, by pozwolić na studia kobiecie, a także dopuścić do tego, by kobieta sama mu się oświadczyła, nie przynosząc mu przy tym żadnej uj­ my na honorze. To jednak mogło być już dla niego za wiele. Albo też spadło zbyt gwałtownie. Pożałowała teraz, że mimo wszystko nie zabrała go nigdy do domu Thilli, nie pokazała, jak wiele ta drobna kobieta uczyniła dla nieszczęsnych młodych matek i dla ich dzieci. - Ta twoja przyjaciółka... Czy ona nie była również za­ mieszana w sprawę napaści na Johannę? - Ależ skąd, przeciwnie, to ona pielęgnowała Johannę i zajmowała się nią. Jak matka... jak siostra. Rikardzie, nie mogę pozwolić na to, byś źle o niej myślał, musisz mi za­ ufać, potrzebuję twojej pomocy, rozpaczliwie. I przysię­ gam ci, ona nie jest morderczynią dzieci! Remmermann podniósł głowę. Wokół ust wciąż ryso­ wał mu się wyraz powątpiewania. Spytał ostro: - Ach, tak, kimże więc ona jest? Mar ja odparła zimno, krótko: - Moją przyjaciółką. To uboga kobieta, mądrzejsza niż kiedykolwiek będzie jakiś ksiądz czy sędzia. I jest do­ brym, wspaniałym człowiekiem. Remmermann ani drgnął, tylko jeden palec uderzał równomiernie o wypolerowane czerwone drewno stołu. - Nie mogę mieszać się w coś, co ma związek z takimi znachorskimi sztuczkami. Tu może chodzić o moją pozy­ cję, Marjo, jeśli pójdą słuchy, że mam jakiekolwiek związ­ ki z tymi, co tak prędko wysyłają dzieci do nieba. Jako le­ karz przysięgałem ratować życie, a nie przyczyniać się do tego, by kobiety zabijały swoje potomstwo. W głosie Marji pojawił się niebezpieczny ton: - Nie słuchałeś ani słowa z tego, co mówiłam! I nie

usłyszysz już niczego więcej. O d c h o d z ę , Rikardzie! Są w tym mieście inni ludzie, do których mogę się zwrócić w razie nagłej potrzeby. Odwróciła się na pięcie, zgarnęła poszarpaną spódnicę i owinęła się starannie płaszczem, stanowczo zbyt cie­ płym na tak piękny dzień. Usłyszał jeszcze dobiegający z holu stukot jej drewnia­ nych obcasów. Błyskawicznie wybiegł na drugą stronę domu przez ku­ chenne wejście i zerwał z haka w ścianie przy najbliższej szo­ pie kapelusz i płaszcz stajennego. Osiodłanie jego własnego wierzchowca zajęłoby zbyt wiele czasu, lecz stara szkapa sy­ na stajennego pasła się na młodej trawce przy porcie. Do­ siadł jej jednym skokiem, dbając o to, by obszerny płaszcz skrywał jak najlepiej jego łatwo rozpoznawalną postać. Kiedy powóz Marji ruszał, on już okrążył węgieł do­ mu i pognał za nim. Miała wrażenie, że ukryte tajemnice w p r o s t palą pod suknią. Papier kłuł i drapał skórę, a mała szkatułka jakby nie chciała uleżeć spokojnie wśród halek. W ustach czuła wstrętny smak, żałowała, że zamiast skorzystać z tego po­ wolnego powozu, nie dosiadła po męsku konia. Byłaby w d o m u na długo przed zapadnięciem wieczoru. Woźnica odsunął niewielką pokrywę okienka do wnę­ trza powozu i spytał ją, którą drogę ma wybrać na roz­ stajach. Wyjechali już z miasta, po obu stronach drogi rozciągały się chłopskie zagrody i zielone łąki. Po drodze napotkali orszak ludzi w niedzielnych strojach, z tyłu kro­ czyły rozkołysane m a t r o n y w białych nakrochmalonych czepcach. Marja na ich widok ukryła się za zniszczonymi zasłonami z zielonego aksamitu. Powinna spróbować trochę się odprężyć. Wszystko pewnie jakoś się ułoży, nie odkryli wszak

najważniejszego. Ale przecież i tak w skrytkach Thilli dość zostało przedmiotów, wokół których osnuć by się dało doprawdy straszną historię. Gorzko uśmiechnęła się do siebie. Możliwe, że w każ­ dym przeszukiwanym domu znalazłoby się to i owo. W wiejskich zagrodach odkryłoby się dość środków za­ radczych i recept niezupełnie wolnych od tego, co uwa­ żało się za niechrześcijańskie. Ślina jaszczurek, wronie nogi, żółć węża i kocia krew. No i nawet zmielone ludzkie kości z grobów w niepoświęconej ziemi. Wielu ludzi uważało, że w takich środkach tkwi prawdziwa moc. Marja jednak musiała przyznać przed sa­ mą sobą, że badania, jakie prowadziła w czasach swej mło­ dości, były niemądre i głupie. Zżerała ją ciekawość, chciała poznać rozliczne remedia starej Kari, dowiedzieć się czegoś więcej o jej nadprzyrodzonych zdolnościach. O zdolnościach, które Kari dostrzegła także u Marji. Gdzie się to wszystko podziało? Dlaczego nie czuła już więcej owego strumienia ognia, tej obcej siły, która za sprawą Kari raz kiedyś popłynęła niczym gorejący lód przez jej ręce i nogi? Odwróciła twarz do okna, odsunęła połę zasłony. Słońce już zachodziło. W lekkim wietrze wolno koły­ sały się pola. Zboże rosło zielone i świeże, z zachodu na­ pływały ciężkie chmury. Nocą spadnie deszcz, zbawien­ ny dla roślin i plonów. Marja dostrzegła w oddali kościelną wieżę, wiedziała jednak, że wciąż mają do przejechania spory kawałek. Z początku odległości w tym płaskim kraju wydawały się takie niewielkie, z jednej wioski można było zobaczyć ko­ lejną, ale przecież tak naprawdę daleko trzeba było iść, a w rześkim wiosennym powietrzu człowiekowi jeszcze bardziej mieszało się w głowie, gdy miasto jakby cofało się z każdym postawionym w przód krokiem.

No cóż, może i dobrze, że nie przybędzie za wcześnie. Tylu ludzi krąży teraz po drogach, wszak niedziela to dzień, gdy odwiedza się znajomych, zagląda gdzieś na po­ gawędkę albo wspólnie siada przy piwie w karczmie. Po zachodzie słońca robiło się spokojniej, ludzie wra­ cali do domów. A Marji odpowiadało to, że nikt nie będzie jej się bacz­ nie przyglądać. Remmermann ściągnął cugle i wstrzymał konia, gdy po­ wóz stanął między dwoma wielkimi drzewami w długiej alei, którą zostawili już za sobą. Spostrzegł, że Marja wy­ skakuje i woła coś do woźnicy. Potem prędko rozejrzała się na boki i zniknęła w zagajniku po lewej stronie. Zobaczył, jak woźnica zsiada z kozła i przywiązuje ko­ nia do drzewa, zwierzę zaraz zaczęło szczypać trawę, lecz parsknęło zirytowane i położyło uszy po sobie, gdy do­ tarł do niego dźwięk szemrzącej wody. Woźnica wyciągnął się na końskiej derce, czapkę nasu­ nął głęboko na oczy. Remmermann cmoknął ostrożnie na starą szkapę, któ­ rą pożyczył bez wiedzy właściciela. Koń nie był specjalnie szybki, ale bez problemów przyszło im dotrzymać kroku ciężkiemu powozowi, przynajmniej na tym odcinku. Teraz mogło być gorzej, bo szkapinę t r u d n o było nazwać żołnier­ skim koniem, nie umiała poruszać się cicho, niechętnie też reagowała na polecenia wydawane ściąganiem cugli. R e m m e r m a n n chwycił konia za uzdę i podprowadził do woźnicy. - Przypilnujesz mi konia, dobry człowieku? M a m spra­ wę do wuja, który mieszka tam, w tamtej chacie, a on się śmiertelnie boi koni! Woźnica jednym zmarszczeniem czoła podsunął czapkę do góry i z niedowierzaniem popatrzył na Remmermanna. 154

- Jesteś stąd? - Tak, tak, tu się urodziłem, ale wiele podróżowałem. - To słychać po twojej mowie. Jak chcesz, mogę przy­ pilnować konia, przynajmniej dopóki pani nie wróci. - A dasz mu trochę wody? Przyniosę ci za to garść owsa od wuja dla twego konika. Woźnica obojętnie kiwnął głową. Remmermann, podziękowawszy, puścił się biegiem, przez cały czas wytężając wzrok, starał się nie tracić Marji z oczu. Marja wyplątała już ręce z rękawów zbyt gru­ bego wełnianego płaszcza, zwisał jej teraz z ramion jak worek. Na pewno gorąco tak biec w ubraniu, uszytym na chłodne zimowe dni. Zobaczył też, że Marja złapała spód­ nicę z tyłu i przeciągnęła ją między nogami. Nie mógł powstrzymać się od śmiechu. To ci dopiero dama, ta jego przyszła żona! Zaraz jednak z powrotem spoważniał: jeśli w istocie jest tak, jak się tego obawiał, to Marja Oppdal nigdy nie będzie mogła zostać jego żoną. Spodziewał się, że z małej chatki wyjdzie zgięta wpół sta­ ra kobieta. Chałupkę postawiono ze splecionych gałęzi i na­ kryto słomianym dachem. Położona była nisko, w zagajni­ ku tuż ponad szemrzącą rzeką. W okolicy nigdzie nie było widać żadnego domu, a z drogi nikt by nie dostrzegł tej cha­ tynki. Remmermann na widok chatki nie mógł oprzeć się wrażeniu, że stoi tu od tysięcy lat, że wyrosła wprost z zie­ mi w owym czasie, gdy Pan Bóg stworzył cały świat. A mimo to gdzieniegdzie na dachu wśród przesmaganej deszczem szarości przebłyskiwały żółte plamy. Chatę najwidoczniej postawiono całkiem niedawno. Kiedy drzwi uchyliły się na ciche wołanie Marji, z wnę­ trza wyszedł pochylony mężczyzna. Remmermann leżał na brzuchu po drugiej stronie rzeki i nie śmiał jej prze4 U

kroczyć. Dostrzegliby go natychmiast, gdyby tylko wy­ pełzł z krzaków i postawił stopę na którymś z szerokich kamieni, umożliwiających przejście na drugi brzeg suchą nogą. Zmrużył oczy, spróbował poprawić monokl. Sporo już jednak minęło czasu, odkąd widział wyraźnie na taką odległość, i teraz, zgrzytając zębami, wytężał wzrok, aż z oczu popłynęły mu łzy. Mar ja uściskała tego człowieka! Może go nawet pocałowa­ ła. Rikard widział, że mężczyzna przewyższa ją wzrostem, jest szczupły, a przy pasie nosi coś błyszczącego. Potem łzy zmąciły profesorowi wzrok, otarł je mocno wierzchem dło­ ni. Przez moment znów widział wyraźnie: Marja uniesioną ręką pogłaskała nieznajomego po policzku. Rozmawiali ci­ cho, ale usłyszał jej pieszczotliwy śmiech. Potem obydwoje zniknęli w chacie. Remmermann przeklął w duchu. To znaczy, że jego droga Marja ma młodego kochanka? Było w nim coś zna­ jomego, długie czarne włosy, sprężystość jak u dzikiego zwierzęcia. Ten Włoch, którego poznała Johanna, czy możliwe, żeby to był on? Czy to możliwe, żeby miał ry­ wala, o którego istnieniu nie wiedział? Czy to ktoś, kto wie, co dzieje się w życiu Remmermanna? I po kolei zry­ wa owoce, którymi on sam miał się sycić? Niech to wszyscy diabli, a więc dał się oszukać! Ona tak mruczała i gruchała, on tymczasem dał się złapać w najstarszą na świecie pułapkę. Ona pragnęła pieniędzy, zaszczytów, jego nazwiska i jego uznania, i nie dość na tym, ta stara kocica nie była z tych, co to dadzą sobie wię­ cej spokoju, w miarę jak upływają jej lata. Powinien był to od razu pojąć, a nie tak dać się podejść, po tylu latach! Ostrożnie wycofał się ze swego punktu obserwacyjne­ go. Drogę do konia odnalazł bez trudu, ale krok mu się zmienił. Stąpał teraz ciężko, niepewnie, kapelusz spadł mu z głowy, gdy jakieś drzewo jakby się po niego wycia-

gnęło. Łzy spływały z oczu podrażnionych wysiłkiem, a m i m o to obraz czarnowłosego nie chciał zniknąć. Rem­ m e r m a n n w duchu rzucił przekleństwo na wszystkie wło­ skie diabły, które powinny raczej wyśpiewywać serenady na swojej spalonej słońcem ziemi, aniżeli przybywać tu­ taj po to, by uwodzić narzeczone białych ludzi. Koń na niego czekał, z półprzymkniętymi oczyma stał przywiązany do powozu. Woźnica zasnął, R e m m e r m a n n po cichu odwiązał szkapę, rzucił monetę na kozioł, a po­ tem odprowadził zwierzę na bok, ucieszony, że ominęła go konieczność rozmowy z obcym mężczyzną. N i e odwrócił się, gdy odjeżdżał, nie spodziewał się bo­ wiem, że Marja prędko wyjdzie z chatki. Czekało ją za­ pewne bardziej czasochłonne zajęcie. - Musisz to ukryć. N i e wiedziałam, kogo innego mo­ głabym o to prosić. Nazwiska... boję się, że zdobyli nazwi­ ska, przynajmniej niektóre. Wiesz... nie mogę tego powie­ rzyć nikomu innemu. Uśmiechnął się półgębkiem. - Oczywiście, Marjo. Zaopiekuję się dobrze twoimi skarbami. N i e musisz mi mówić, co tam jest. Potrafię do­ trzymać tajemnicy. Popatrzyła na niego, ona także się uśmiechnęła. - Och... Jeśli dobrze cię znam, to zanim przejdę na drugi brzeg rzeki, będziesz już wiedział, co jest w tej szkatułce. O t w o r z y ł oczy szeroko, jakby wzburzony. - Co chcesz przez to powiedzieć? Że zżera mnie cieka­ wość? Ależ, Marjo, tak myśleć nie możesz! Uściskała go jeszcze raz. - Tak się cieszę, że wpadło mi do głowy przyjść tu, do ciebie. Wiem, wiem, w pewnym sensie nie jesteśmy przy­ jaciółmi, ale... M a m wrażenie, że w przyszłości będziemy mieć ze sobą więcej do czynienia.

Przyjrzał jej się uważnie. - Czy to znaczy, Marjo... Czy ona... Jak sądzisz... Czy ona o mnie myśli? Marja w roztargnieniu pokiwała głową. - O, tak, na pewno, zwłaszcza wtedy, gdy sama o tym nie wie. Zadowoliła go ta odpowiedź, poruszył głową, wystawił twarz na powiew wieczornego wiatru. - Wydaje mi się, że powinniśmy jeszcze trochę się wstrzymać. O n a ma teraz tyle zajęć, z egzaminami, ze wszystkim... - Ale ty jej nie zawiedziesz, prawda? Przymknął głębokie oczy, a wąskie wargi poruszyły się w przelotnym uśmiechu. - N i e zawiodę - odparł. - Przyrzekłem przecież, że bę­ dę jej strzec. Wsunął szkatułkę, księgę i papiery p o d wąską pryczę w chacie. - Chodź, możemy chwilę posiedzieć i porozmawiać nad rzeką. D o b r z e się tu czuję, to chłodne szemranie wo­ dy jest takie... bezpieczne. Marja uśmiechnęła się szeroko. - Tylko nikt nie może nas zobaczyć, mój kochany. Uśmiechnęła się zalotnie, ten człowiek to doprawdy bardzo piękny mężczyzna. - To dość nieprzyzwoicie siedzieć na brzegu rzeki i uwodzić własnego... wnuczkowego zięcia. Roześmiał się lekko, odsłaniając m o c n e białe zęby. Po­ tem ujął ją za rękę i szepnął: - Wydaje mi się, moja droga Marjo, że bez względu na to, jak wszystko się skończy, my dwoje zawsze bę­ dziemy dla siebie czymś więcej aniżeli tylko teściową i zięciem. Mało brakowało, a zaczerwieniłaby się p o d jego inten-

sywnym spojrzeniem, lecz i tak lekko zakręciło jej się w głowie, gdy szeptała: - Chyba tak, myślę, że masz rację. Uśmiechnął się zadowolony. A gdy się uśmiechał, stawał się jeszcze piękniejszy. Zerwał potem kwiat rosnący tuż przy pniu drzewa, na którym siedzieli, i w zamyśleniu powoli zaczął oskubywać płatki. Marja patrzyła, jak podnosi je do ust i zjada, jeden po drugim. Oczy utkwione miał w wodę i w jednej chwili stał się jakiś taki daleki. W powietrzu nagle powiało chłodem i Marja mocniej otuliła się wełnianym płaszczem, ciesząc się, że w powrot­ nej drodze do domu będzie ją grzał.

ROZDZIAŁ IX Sędzia, biskup, pewien stary adwokat i pan Remmermann byli członkami zarządu uniwersytetu, jednakże spra­ wa, którą rozważali w ten późny wieczór, nie miała nic wspólnego z immatrykulacją, egzaminami ani też naucza­ niem. Remmermann posłał po nich wszystkich, a takiej prośbie żaden z szacownych szlachciców nie mógł odmówić. Nawet w tak późny niedzielny wieczór. Nie miało zna­ czenia, że przeszkodzono im i zmuszono do zapomnienia o upieczonych na niedzielę kaczkach, kotletach czy ste­ kach z cielęciny. Przyjął ich z kieliszkiem koniaku w prawej ręce, w krzy­ wo zawiązanej na szyi jedwabnej chustce. Na twarzy ryso­ wały mu się głębokie bruzdy, a patrzące zwykle tak bystro oczy były zaczerwienione i jakieś mętne. Ale Rikardowi Remmermannowi nie plątał się język, zdradzający, że wy­ pita ilość koniaku przekroczyła dopuszczalne granice. - Mój drogi przyjacielu - odezwał się biskup zaskoczo­ ny. - Co się z wami dzieje? Czyście chorzy? Co tu się wy­ darzyło? - Nie, nie, chory nie jestem, to nie to. Tylko bardzo się niepokoję, moi panowie. Bardzo się niepokoję... o mego przyjaciela. Ale wejdźcie do środka, proszę. Pozwólcie, że zasiądziemy w mojej bibliotece. Ruszyli na górę po schodach, jeden za drugim, jak po nie­ widzialnych śladach. W wielkim kominku ledwie się tliło, w pokoju jednak było bardziej niż ciepło. Sędzia chrząknął, wsunął okrągły palec w przepyszny koronkowy kołnierz.

- Może wpuścimy tu trochę powietrza, moi panowie? Służba, proszę otworzyć o k n o ! - Proszę mi wybaczyć - mruknął Remmermann zawsty­ dzony. - To dlatego, że chyba złapałem gdzieś... przezię­ bienie, a jak na maj to wieczór mamy chłodny, prawda? - Owszem, pada, ale to wiosenny deszcz, a wiatr po szóstej ucichł - objaśnił stary adwokat. Remmermann wskazał im miejsca na wygodnych fote­ lach z ciemnego drewna, stojących wokół niedużego stolika. Zaczekał, aż służący ustawi popielniczki przy każdym siedzeniu, i zaproponował cygara, potem nalał koniaku wszystkim z wyjątkiem biskupa, który poprosił o wino. Później chrząknął i podniósł głowę. - Bracia Bacznej Obserwacji! Pogawędki ucichły. - Sprawa, którą chciałbym omówić z wami, dostojni­ kami, jest niezwykle trudna. Występuję w imieniu pewne­ go przyjaciela. Dotyczy to... dzisiejszego aresztowania. Panowie milczeli. Tylko sędziemu lekko drgnęła lewa brew. R e m m e r m a n n spuścił głowę. - Wybaczcie mi tak nieformalne zgromadzenie, lecz okoliczności są... szczególne. M a m przyjaciela, który boi się powiązań z nieczystymi sprawkami. N i k t się nie odzywał, gdy R e m m e r m a n n otarł pot i ner­ w o w o rozglądał się za jakimkolwiek życzliwym skinie­ niem głowy, za jakimś znakiem, że jego prośba dotarła do słuchaczy. Widywał tych szacownym panów ubranych w fartuszki z szarfami orderów, żywił dla nich głęboki szacunek i wiedział, że są władni odwrócić bieg znacznie poważniejszych spraw aniżeli los ubogiej kobiety oskar­ żonej o zabijanie płodów. - My... obrońcy wdów i wdowich dzieci... jesteśmy zwią­ zani złożonymi przez nas świętymi obietnicami, a mnie te-

raz honor nakazuje, by głośno mówić o niesprawiedliwo­ ści, jaka mogła zostać popełniona. Sędzia wyglądał na zniecierpliwionego, R e m m e r m a n n więc zaczął się spieszyć. - Pewna kobieta o imieniu Mathilda została dzisiaj przyprowadzona przed oblicze sędziego pod zarzutem spędzania płodów, uprawiania czarów i Bóg jeden wie, cze­ go jeszcze. Muszę was spytać, was, którzy macie do czy­ nienia z tą sprawą, czy te zarzuty da się udowodnić czy też może chodzi raczej o spisek wrogów tej niewiasty? Biskup patrzył ze zdumieniem na spoconego profeso­ ra. Ten człowiek najwyraźniej znalazł się w jakichś opa­ łach, o cóż mogło chodzić? O jakieś osobiste sprawy? Czyżby pomogła mu, gdy wpadł w tarapaty? Przyjęła do siebie którąś z jego potajemnych przyjaciółek? Nie, Remmermann umiałby sam rozwiązać taki problem. Duchowny zwilżył usta winem i chciał zapytać profe­ sora o kierujące nim motywy. Uprzedził go jednak sędzia, odpowiadając: - Nieraz otrzymywaliśmy meldunki o tym gnieździe grzechu. Ta kobieta mieszka w starym domu, w którym prawdopodobnie kiedyś mieścił się żeński klasztor. Żyje tam wraz ze swym... towarzyszem, kulawym marynarzem. Od wielu lat przyjmuje pod swój dach rozmaite niebieskie pta­ ki, zarówno kobiety z domów rozpusty, ubogie wieśniacz­ ki, jak i takie, które porzuciły małżonka, nie bacząc na pra­ wo. Roznosi ubogim zupy i maści. Wygląda też na to, że ma wysoko postawionych przyjaciół, którzy ją chronią. Barwa twarzy R e m m e r m a n n a przeszła od czerwieni do szarości. Co się kryło za surowymi słowami, kończącymi wypowiedź sędziego? Mężczyzna w peruce ciągnął: - Radziłbym ci, abyś trzymał się z daleka od tej spra­ wy. Po tym, co znaleziono w tym domu... No cóż, wszy-

scy jesteśmy ludźmi oświeconymi, daleko nam do pełnej przesądów, zaślepionej dogmatami inkwizycji, a jednak mamy dowody niebezpiecznej konspiracji, prowadzonej wśród biedaków. Są pewne niepokojące oznaki spisku bluźnierców i pogan. Biskup potaknął z mroczną miną. - Odkryto dziwne krzyże. I kielichy do wina, być mo­ że skradzione z jakiegoś kościoła. I stroje, proste suknie z wełny z symbolami wtkanymi w materiał... Wśród nich również Święta Róża, moi panowie! Wszystkim zaparło dech w piersiach. Biskup niemal szepnął: - A najgorsze, że to wszystko tak doskonale pasuje do wielu dziwnych plotek i informacji, jakie docierały zarów­ no do Kościoła, jak i do Bractwa. Podobno istnieje jakaś nie­ znana wspólnota, złe, niebezpieczne sprzysiężenie przeciw wszelkiemu dobru. Społeczność, w której mężczyźni obcu­ ją z kobietami najniższej klasy, mieszają z nimi swoją krew i nasienie podczas strasznych diabelskich obrzędów, a ich ce­ lem jest zawrócenie ludzkości w czasy, zanim Bóg Ojciec stworzył nas na swoje podobieństwo i dał nam duszę... Remmermann widział obrzydzenie malujące się na twarzach swoich braci i zrozumiał, że przegrał. Sprawa w istocie była poważna, zbyt poważna, by mógł ich pro­ sić, żeby uczynili coś więcej. Thilła, przyjaciółka Marji, musiała być członkiem jakiegoś niebezpiecznego sprzysiężenia. Główną postacią tego związku mógł być ów Petrus, jej towarzysz życia. Jeśli bowiem naprawdę istniał jakiś tajemniczy krąg buntowników, sabotażystów, bluźnier­ ców i morderców, istniała możliwość, że Mar ja jest w to wszystko zamieszana. Mieszkała wszak w domu tej Mathildy i pozwoliła swojej wnuczce... Ciarki przebiegły mu nagle po plecach. Johanna! Przyjął ją pod swoje skrzydła. Zdobyła tylko

trochę wiedzy, lecz więcej niż dość, jeśli naprawdę miała związek z taką czy inną parodią Świętej Loży. Słyszał o takich stowarzyszeniach, w których wykorzy­ stywano kobiety i dzieci, w których ofiary składane z lu­ dzi i okrutne rytuały odzwierciedlały upadek, jakiemu podlegali członkowie, łatwi do oszukania młodzi buntow­ nicy i kobiety pozbawione możliwości obrony. Na Boga, to nie może być prawda! Przez moment stanęła mu przed oczami Marja, rozpię­ ta na ołtarzu, otoczona czarnym kręgiem ludzi, gotowych pożreć jej serce. Johanna! Ta młoda kochana dziewczyna! Nie wolno do tego dopuścić. Jego bracia zgromadzeni wokół tego stołu nie mogli puścić Thilli wolno, zrozumiał to teraz. A Marja nigdy nie zdradzi przyjaciółki, wszak już naraziła życie i cześć, uciekając z tamtego domu, kie­ dy przyszli żołnierze, i prawdopodobnie zabierając ze so­ bą najbardziej obciążające dowody. Musi ją z tego wyciągnąć! Musi ocalić ją przed okrut­ nym losem, którego ona zapewne wcale się nie spodziewa. Milczał wbijając wzrok w złożone na kolanach dłonie. - Dziękuję wam, bracia, za te wskazówki. Wiem już te­ raz, jakiej rady udzielić memu przyjacielowi - odezwał się po chwili. Panowie pokiwali głowami, zadowoleni, uroczyści. Po­ tem kolejny raz poczęstowali się koniakiem Remmermanna i jeszcze przez pewien czas zabawiali się opowiada­ niem sobie historyjek. Rikard poczuł ulgę, kiedy odeszli. Zamknął za nimi drzwi, mając w głowie wciąż ten jeden nie rozwiązany problem. W jaki sposób odciągnąć Marję i Johannę od tego zła, które im zagraża? W jaki sposób przekonać je, że ta kobieta, którą uwa-

żały za przyjaciółkę, chce złożyć je w ofierze sługom sa­ mego diabła? Wiercił się, rozmyślając, a przed oczami wciąż stała mu rozgoryczona twarz Marji, gdy dzisiaj go opuściła. Wyraz ten mieszał się z dźwięcznym śmiechem, którym przywi­ tała swego kochanka, i R e m m e r m a n n p o c z u ł gniew wzbierający w gardle niczym wrzód. Wielkie pięści zacisnęły się na pięknym, szlifowanym kryształowym kieliszku. Musi zabrać ją z tego miasta. Niestety, o małżeństwie z M a r ją nie może już być mowy, bo przecież i tak znie­ nawidzi go za to, co musi teraz zrobić. Spuścił głowę na rękę i zapłakał. Wiedział bowiem przez wszystkie te lata, że kobieta o kruczoczarnych dawniej włosach i wiecznie młodych oczach skradła tę jego cząstkę, która potrafiła kochać.. Później nie było już żadnej innej, żadna inna kobieta nie zdołała obudzić w nim prawdziwych uczuć. Zalecał się do wielu dobrych kandydatek na żonę, przyjaciele odwiedza­ li go by napomknąć, że ich córki dorosły już i osiągnęły wiek stosowny do małżeństwa, zdarzało mu się też znaj­ dować pociechę u tej czy innej damy do towarzystwa. D w u k r o t n i e się oświadczał. D w u k r o t n i e jego plany legły w gruzach. Aż do powrotu Marji w głębi duszy przez cały czas na nią czekał, chociaż nigdy nie myślał o tym, by ją odszu­ kać. Marja była niczym ostra, nieoczekiwana bryza z nie­ znanego lądu. Ktoś, kto zjawi się i zostaje przez chwilę, a potem znów znika, by nigdy więcej nie powrócić. Żałował tego teraz, z wielką goryczą. To bowiem, co teraz ich rozdzieliło, nigdy nie zdoła się zatrzeć. N a w e t gdyby upłynęło kolejnych dziesięć lat...

N i c a nic się nie zmieniła. Twarz miała równie gładką i czystą, usta jak dojrzałe jagody, cała jej uroda pozosta­ ła taka sama, chociaż lata wyżłobiły pod oczami łożyska strumieni. Spodziewał się właściwie, że ujrzy ją zbrukaną jak la­ dacznicę ciągniętą przez miasto na otwartym wozie do wywożenia nieczystości. Ale ona nosiła dzisiaj jasnożółtą suknię, wiosenną kre­ ację ozdobioną delikatnym jedwabnym haftem na ręka­ wach, przy staniku i na dolnej krawędzi spódnicy. Na głowie miała kapelusz, fasonem przypominający czepki noszone przez wieśniacze córki, lecz sztywniejszy, wyższy, ozdobiony piórami i małymi kamykami. W jego oczach była nieodparcie piękna. - Marjo... ja... musimy porozmawiać. To, co się wyda­ rzyło ostatnio... Musimy o tym pomówić. Bezradnie rozłożył ręce, tu, w jej salonie, był gościem. Marja obrzuciła go surowym spojrzeniem. Dreptała energicznie i niemal zrzucała filiżanki i talerzyki ze srebr­ nej tacy, którą właśnie wniesiono. Drzwi do pokoju były zamknięte, zaciągnięto nawet zasłony. Marja żyła w półmroku w samym środku wiosennego dnia. R e m m e r m a n n zadrżał, widząc to, i jeszcze raz zadał sobie pytanie, jak głęboko zapadła w to bagno. C z y uczestniczyła w grzesznych rytuałach? Pogłoski o nagich kobietach, które tańczyły do utraty przytomno­ ści, a później parzyły się z mężczyznami z klanu... Doskonale potrafił wyobrazić sobie Marję w tej roli, roztańczoną podczas pełni księżyca, z rozpuszczonymi czarnosiwymi włosami, d r o b n y m i stopami zanurzonymi w mokrej od rosy trawie... Ale nic więcej. N i e , nie w o l n o mu nawet o tym myśleć. Marja ujęła się p o d boki. - Dlaczego tu jesteś? N i e chciałeś być moim przyjacie-

lem wczoraj, dlaczegóż więc wyobrażasz sobie teraz, że... - Marjo, nie mów już nic więcej! Jestem twoim przyja­ cielem i na zawsze pragnę nim pozostać. Na Boga, Mar­ jo, to, co się dzieje, jest doprawdy straszne... być może mnie znienawidzisz, wiem, że nie jesteś teraz sobą, ale kil­ ka prawd musisz poznać. - Prawd? H a ! Sama jestem w stanie wybierać moje wła­ sne prawdy! W o l n o pokręcił głową. - Zapewne na nic się to nie zda, ale daj mi przynajmniej szansę, żeby ci o tym opowiedzieć. Mówiłaś wczoraj o ta­ jemnicach, Marjo, o ważnych przedmiotach, które nie mogą wpaść w ręce sędziów, o jakichś rzeczach Thilli, które sprowadziłyby na nią wielkie kłopoty, gdyby zosta­ ły znalezione. C z y wiesz, co to za rzeczy, Marjo? Skinęła głową krótko, surowo. - C z y powiesz mi, co to jest? Drgnęła gwałtownie. - N i e ! Jeszcze wczoraj gotowa byłam to zrobić, miał­ byś bowiem do tego prawo, gdybyś chciał mi pomóc, ale ty odrzuciłeś mnie, zanim jeszcze... - Spędzanie płodów już mi wystarczyło, właśnie dlate­ go nie chciałem być w to zamieszany. Naraziłbym bo­ wiem na szwank swoje dobre imię w mej profesji. Z tego jednak, co wiem teraz, Marjo, wynika, że ryzyko jest jesz­ cze większe. - A cóż może być ważniejszego dla ciebie, panie pro­ fesorze? Odezwała się do niego z niezwykłą zjadliwością, na szyi zadrgał jej mięsień. R e m m e r m a n n odparł cicho, z powagą: - Moja dusza, Marjo. Moja wiara i moje życie wieczne. Mar ja siadła zrezygnowana. - Musisz być chory, Rikardzie. O czym ty mówisz?

Remmermann wziął głęboki oddech i odpowiedział jej jednym tchem: - Twoja przyjaciółka została wciągnięta w jakiś strasz­ ny spisek przeciwko naszemu społeczeństwu, przeciw prawu i porządkowi. I przeciw samemu Wszechmocnemu Bogu. Może skończyć jako krwawa ofiara złożona boż­ kom, nie będąca się w stanie bronić. Więcej rzec nie mo­ gę. Na Boga, mam nadzieję, że rozumiesz powagę sytu­ acji i że sama nie uległaś złym wpływom do tego stopnia, byś nie usłuchała mej rady i nie wyjechała. Jak najprędzej. Na twarzy Marji utrzymywała się ta sama kamienna maska, dopóki nie skończył. Wreszcie odpowiedziała mu bezdźwięcznie: - Jakimż jesteś głupcem, profesorze! J u ż mnie osądzi­ łeś, i to nie prosząc o żadne wyjaśnienie. Wstała potem, odwróciła się do niego plecami i zniknę­ ła w swojej sypialni, starannie zamknąwszy za sobą drzwi. Wyraźniejszego wyrzucenia z czyjegoś życia czy d o m u R e m m e r m a n n nigdy dotychczas nie doświadczył. Wol­ nym ruchem odsunął swoje krzesło, zostawił nie wypitą herbatę i z ponurą miną wyszedł na siąpiący deszcz. Ruszył prosto do domu biskupa i wkrótce dwaj panowie zasiedli razem i wspólnie opracowali przepisowy dokument. Stamtąd R e m m e r m a n n pojechał z p o w r o t e m do siedzi­ by dwóch kobiet, zapukał do drzwi. Służący popatrzył na niego zmrużonymi oczyma przez ledwie uchylone drzwi. - Pani Marja jest raczej niedysponowana, nie może pa­ na przyjąć, ani teraz, ani później. Takie dostałem instruk­ cje, panie R e m m e r m a n n . Remmermann wcisnął rękę między drzwi a futrynę i przez szczelinę parsknął starszemu służącemu prosto w twarz: - Zaanonsuj mnie pannie Johannie! Służący wybałuszył oczy, ale R e m m e r m a n n nie ustę­ pował.

- Ona chyba niczego nie zastrzegała, prawda? - Panienka Johanna już ma gościa. - Mimo to mnie zaanonsuj. Służący zniknął. Chwilę potem powrócił, odrobinę czerwieńszy na po­ liczkach. - Może pan wejść, profesorze. Remmermann kiwnął głową i burknął coś pod nosem. Ka­ pelusz sam rzucił na szafę, płaszcz zaś przewiesił przez ramię. W salonie Johanna siedziała przy małym biureczku z orzechowego drewna, przy niej zaś stał szczupły przy­ stojny mężczyzna. Profesora zakłuło w sercu, na widok gładkich czarnych włosów ognisty jęzor strachu przenik­ nął go aż do szpiku. To musiał być ów kochanek, z któ­ rym Marja miała schadzkę w lesie, ów narzeczony Johanny, Remmermann miał kiedyś okazję go spotkać. Johanna wstała z uśmiechem. - Pan Remmermann, cóż za radość! Ach, proszę po­ zwolić mi sprowadzić Marję, na pewno nie śpi. Jak miło, że pan do nas zajrzał, musimy poprosić chyba Hildę o więcej kawy i ciasteczek. Remmermann podszedł do niej, niepewnie popatrzył na mężczyznę. - Ach, przepraszam, czyżby doprawdy panowie się nie znali? To Marcello Santorini, mój dobry przyjaciel, to zaś jest, jak zapewne wiesz, słynny profesor Remmermann. - O, tak, wiem, wiem, to dla mnie zaszczyt, profesorze. - Marcello również wywodzi się z rodu medyków, z ca­ łą pewnością słyszał pan o jego ojcu, prawda? Sam Mar­ cello także studiuje, chce bowiem poszerzyć swą medycz­ ną wiedzę, w szczególności zajmuje go budowa narządów oddechowych i sztuczne oddychanie... - Dajmy sobie spokój z fachową dyskusją, profesor ma z całą pewnością inne powody swej wizyty.

Remmermann osunął się w nieco za mały fotel i cięż­ ko skinął głową. - Muszę z tobą pomówić, Johanno. To sprawa poważ­ na, nie wiem... - Zerknął na Marcella. - To pod pewnym względem niezwykle drażliwe kwestie. Johanna wzruszyła ramionami. - Marcello jest moim narzeczonym, zapewne pobierze­ my się latem, a gdy tylko egzaminy dobiegną końca, wró­ ci z nami do domu. R e m m e r m a n n kiwnął głową z ponurą miną. Właściwie równie dobrze ujawnienie prawdy mogło nastąpić tu i te­ raz, w obecności samego zdrajcy. - Johanno, historia, którą ci teraz opowiem, może za­ brzmieć wręcz niewiarygodnie, ale dla twego własnego szczęścia... musisz w nią uwierzyć. Johanna zmrużyła oczy i złożyła ręce na podolku. Remmermann rozpoczął od opowieści o tym, jak to Marja pojawiła się u niego zdyszana i zrozpaczona po naj­ ściu na d o m Thilli. - Schowała coś w spódnicach i chciała to ukryć u mnie. Sam diabeł wie, co to mogło być, niewątpliwie niebez­ pieczne rzeczy. W każdym razie nie mogłem się wplątać w coś podobnego. G d y usłyszałem oskarżenie o mordo­ wanie dzieci... To śmiertelnie niebezpieczne dla lekarza z uniwersytetu otrzeć się o takie potworności. Marja po­ szła więc gdzie indziej... lecz ja ruszyłem za nią. Zrobił krótką przerwę, upił łyk posłodzonej herbaty. Ukradkiem zerkał na twarz Marcella, na której nie znać było na razie ani śladu niepokoju. - Twoja babka... miała pomocnika. C ó ż , powinienem pewnie urwać w tym miejscu, lecz m i m o wszystko muszę to powiedzieć głośno. O n i się pocałowali, objęli, a potem zniknęli w tej małej chacie... Johanna. uniosła brwi.

- Co takiego? A ja myślałam... ach, ależ profesorze Remmermann, jakież to przykre dla pana! Remmermann ciężko pokiwał głową. - Owszem, sam muszę to przyznać. Jestem zarazem za­ smucony i rozgniewany, ale nie usłyszałaś jeszcze najgor­ szego, panienko Johanno. Marcello wciąż siedział z kamienną twarzą. Remmer­ mann nie śmiał ryzykować, że trafią go zielone błyskawi­ ce, które zapewne wystrzelą ze szparek jego oczu, gdy wreszcie powie najważniejsze. - Jest ktoś w tym pokoju, kto lepiej niż ja zna tajem­ nice Marji. W tej chacie ukrył przedmioty, które według niej żadną miarą nie powinny wpaść w ręce policji. Naj­ wyraźniej był to ktoś, komu ufała bardziej niż własnemu narzeczonemu. To był twój narzeczony, Johanno, obec­ ny tu pan Santorini! Cisza. Na twarzy Johanny pojawił się grymas, usta drżąco rozciągnęły w czymś na kształt uśmiechu. Marcello prze­ krzywił głowę, przenosił wzrok z Johanny na Remmermanna i z powrotem. - Co takiego? Remmermann odetchnął głęboko, napełniając powie­ trzem całą klatkę piersiową. - Jak powiedziałem, to pana, panie Santorini, widzia­ łem, jak przyjmował pan Marję w ów niezwykle intym­ ny sposób. To pan ukrył przyniesione przez nią przed­ mioty. O, tak, rozpoznaję nawet ten skórzany rzemień, którym przewiązuje pan włosy! Johanna mocną ręką złapała dzbanek z herbatą i dolała wszystkim po kolei. Potem wbiła oczy w Remmermanna. - Pan się myli, to... to jakieś niesłychane wymysły! Co się tak naprawdę wydarzyło? Czyżby ona dała panu kosza? - Nie! A właściwie tak, ale to stało się już po tym, jak

wszystko wyszło na jaw... Johanno, musisz mi zaufać, grozi ci wielkie niebezpieczeństwo, ze wszystkich stron otaczają cię zdrajcy! Wiem, że trudno ci w to uwierzyć, lecz musisz. Dwie osoby, którym najbardziej ufasz, skazane są na zatra­ cenie. Oni zaprzedali swoje dusze, są niczym dwa niewielkie polana w ogniu, który pali się pod diabelskim kotłem. Johan­ no, spójrz teraz na swojego tak zwanego narzeczonego, twarz ma białą jak śmierć, widzisz chyba, że mówię prawdę! Marcello poderwał się gwałtownie. - Powinien pan natychmiast cofnąć te swoje bezczelne oskarżenia, signor Remmermann. Honor nie pozwala mi dłużej siedzieć w spokoju i wysłuchiwać tych oszczerstw! Oskarża mnie pan o to, że zawarłem coś w rodzaju tajem­ nego paktu z moją przyszłą babką-teściową? Johanna poczuła mimowolne łaskotanie w kąciku ust, ale owszem, to było dobre słowo. Marcello wskazał drzwi. - Żegnamy, panie Remmermann! Nie pozwolimy, że­ by pańska klęska w miłości zniszczyła nasze życie. Johanna pozwoliła Marcellowi wygonić Remmermanna. Profesorowi musiało pomieszać się w głowie. Nigdy jeszcze nie słyszała podobnie bzdurnej opowieści. - To czarnoksięski krąg! Niebezpieczne tajemne stowa­ rzyszenie! Oni pożerają ludzi, czarami wpajają zło w ludzi i zwierzęta, mogą sprawić, że niebo spadnie nam wszyst­ kim na głowy, jeśli ich nie powstrzymamy! A twoja babka przyłączyła się do nich, ta jej zawszona przyjaciółka wcią­ gnęła ją w to bagno! Johanno, strzeż się, jesteś na to zbyt dobra, zbyt wyjątkowa. Ach, Johanno, uwierz mi, proszę! Johanna usłyszała ból w głosie profesora i nagle zdjął ją chłód. Remmermann wyglądał na naprawdę przerażonego i wydawało się, że mówi szczerze. Podeszła czym prędzej i położyła rękę na ramionach Marcełla: mocno trzymał Remmermanna i zdecydowanie popychał go ku drzwiom.

- Profesorze, kiedy był pan w tej chacie i obserwował to szaleństwo? - W niedzielę, późnym wieczorem. Gdy wyjeżdżałem z miasta, słyszałem, jak zegar bije osiem razy. Johanna zwilżyła wargi i zwróciła się do niego szeptem: - To bardzo smutne, profesorze Remmermann. Nigdy bym czegoś podobnego o panu nie pomyślała. Jak to moż­ liwe, że pan, uczciwy i zacny mężczyzna, tak może mnie zranić i sprawić mi tyle bólu, opowiadając podobne kłam­ stwa? Nie żywił pan chyba do mnie urazy po tym, jak od­ rzuciłam pana oświadczyny? Prędko zajął się pan moją babką, sądziłam, że wy dwoje... Cóż, ona zrobi jak zechce, a teraz po tym, co się stało, doskonale ją rozumiem. Czło­ wiek taki jak pan... jest zbyt mizerny dla nas obu! Widać było tylko powiewające klapy żakietu, gdy Mar­ cello mocno pchnął profesora. Służący z kamienną twa­ rzą stał urażony, że to nie jego spotkała przyjemność wy­ rzucenia nieproszonego gościa. Johanna w roztargnieniu nacierała skronie i nie słysza­ ła mamrotanych przez Marcella przekleństw. - Pomyśl, jak można tak kłamać! Czy potrafisz to zro­ zumieć, Marcello? On był moim przyjacielem, najlepszym przyjacielem, jakiego miałam w tym mieście. Przez kilka krótkich chwil sądziłam nawet, że naprawdę mogłabym... że mogłabym... - Pokochać go? Johanna uśmiechnęła się. - Nie... to nigdy, lecz mogłabym go poślubić, zostać je­ go żoną. Tak, nad takim życiem zastanawiałam się przez pewien czas, on był taki dobry, taki mądry i bezpieczny, byłby w stanie zapewnić mnie i Benjaminowi wszystko, czego nam potrzeba. Marcello przyłożył ręce do głowy Johanny i popatrzył jej głęboko w oczy.

- Czy ciągle tak myślisz? Pocałował ją bardzo lekko, wargi miał suche i ciepłe. Jego ręce przesunęły się w dół wzdłuż szyi, wemknęły pod gruby, watowany brokat stanika sukni. - Czy wciąż w to wierzysz? Przyłożył usta do jej zamkniętych oczu, na każdym złożył pieczęć pocałunku, a Johanna nie uniosła powiek, gdy jego dłonie zaczęły błądzić. - N-nie - wyjąkała. - Nie wszystko, czego potrzebuję. On nie mógł dać mi wszystkiego... Babka wypaliła swoją fajkę. Paznokcie drapnęły o srebr­ ne okucie, oczy zaś zamgliły się od niebieskiego dymu. Johannę przeszył wewnętrzny dreszcz, cierpliwie jednak wy­ trzymywała milczenie Marji. Babka na pewno doznała wstrząsu, ta historia, przy całym szacunku dla Remmermanna, była wprost niewiarygodnym kłamstwem. Wreszcie Marja odłożyła fajkę, która kiedyś należała do męża jej matki. - A więc widział mnie w jakiejś chacie, w której mia­ łam schadzkę z... Marcellem Santorinim? - Tak! Tak właśnie twierdził, ale, Marjo, ja wiem, że to głupstwa. Nigdy nie śniłoby mi się, żeby mu uwierzyć, na­ wet gdyby Marcello nie był... No cóż, on spędził ten wie­ czór ze mną. - Tutaj? Marji rozszerzyły się oczy. - Nie, nie, byliśmy... w pewnej gospodzie. Marja wbiła wzrok we wnuczkę i przybrała surową minę. Zanim Johanna zrozumiała udawane moralne oburze­ nie babki, policzki i tak zdążyły jej się zarumienić. Marja gestem powstrzymała ewentualne wyjaśnienia, ręką rozgoniła dym. _ Awiw on był z tobą? No tak, to oczywiste, musia-

łaś wszak się z nim zobaczyć, a tu, w tym domu, nie mo­ żecie czuć się bezpieczni, bo w każdej chwili ja się mogę zjawić z hukiem. - Inaczej być nie powinno, Marjo. Ale ty, co ty teraz o tym myślisz? Co myślisz o Remmermannie? Marja chrząknęła, wyciągnęła ręce nad głową. - Szkoda mi tego biedaka. To dobry człowiek, ale nie można mu ufać, potrafi ułożyć najbardziej niewiarygod­ ne historie. J o h a n n o , on mnie zawiódł, kiedy uciekłam z d o m u Thilli z... z narzędziami. J o h a n n a pokiwała głową. Marja opowiadała jej o klesz­ czach akuszerskich, o skalpelach i o reszcie wyposażenia, którego nie miała prawa posiadać nawet dyplomowana akuszerka. - Wydaje mi się, że Thiłla wyjdzie z tego cało. Osoby, które ją oskarżają, nie cieszą się zbytnim szacunkiem. Ale... wymysły R e m m e r m a n n a mogą dotrzeć do uszu sa­ mego sędziego, on przecież ich wszystkich zna. A jeśli tak się stanie... źle z nami. Może okazać się dla nas niebez­ pieczny, jeśli go nie powstrzymamy. - C z y mogłabyś z nim porozmawiać? Przemówić mu do rozsądku? Marja pokiwała głową. - Być może. Wyraźnie widać, że on usiłuje cię teraz przeciągnąć na swoją stronę. D o b r z e wie, że ja jestem upartą jak osioł starą babą i że tak łatwo nie wybaczę mu zdrady. Ty natomiast jesteś młodsza, łatwiej cię przeko­ nać, a ten Santorini... Szczerze mówiąc, J o h a n n o , to spo­ tykasz się z nim chyba wyłącznie dla zabawy? Chyba nie zamierzasz... go poślubić? Johanna uśmiechnęła się do babki. - Oczywiście, że tak, Marjo. A co ty sobie o mnie myślisz? Babka zdziwiona pokręciła głową. - J o h a n n o , moja mała dziewczynko, sądziłam, że masz

więcej oleju w głowie. Jesteś przecież doświadczoną ko­ bietą, byłaś już wszak mężatką i miałaś kochanków. Znasz już chyba różnicę. - Różnicę? - Tak, różnicę między mężczyznami, za których wy­ chodzi się za mąż i tymi, których się... omija. Te słowa uraziły Johannę. - Dość już tego, Marjo, wcale nie musisz lubić Marcella, ale ja... dzięki niemu zaczynam czuć! Oczy Marji także teraz pociemniały. - Czuć? Chcesz powiedzieć, że twoje ciało znów zaczy­ na żyć? Widać te jego włoskie finezje potrafią roztopić ca­ ły ten lód, jakiemu pozwoliłaś skuć swoje uczucia po tym, jak przepędziłaś od siebie Raviego, głupia dziewczyno! Ale nic więcej. Wymachujące ręce Marji wywróciły do połowy opróż­ nioną filiżankę Remmermanna. J o h a n n a złapała serwetkę i wytarła brunatny płyn, ry­ sujący róże na najlepszym adamaszku kapitana. - Babciu, nic ci do tego! N i e możesz mi mówić, kogo kocham, a kogo nie kocham, z kim będę szczęśliwa, a z kim nie... - Owszem, mogę. Z n a m cię dobrze, J o h a n n o - oświad­ czyła M a r ja. Chociaż mówiła cicho i łagodnie, to jednak jej głos miał ton najtwardszej stali. - Ja to wiem, dlatego że my dwie jesteśmy do siebie podobne. Poznaję wesz po tym jak chodzi. I ja także byłam kiedyś dzika, szalałam z podniecenia i kochałam. Johanna przekrzywiła głowę, nie mogła uwierzyć, że babka siedzi tu i mówi takie rzeczy. - N i e chcę więcej o tym słyszeć. Marcella możesz za­ akceptować albo nie. To nie jest twoje życie, Marjo. - Niemądry dzieciaku, nie pojmujesz, że... że... nie mo_Żesz wlec_za sobą tego romantycznego oszusta przez całe

życie! Owszem, on jest piękny jak młody bóg, lecz czy potrafisz wyobrazić go sobie w oborze w domu w tych jego wytwornych jedwabnych żakietach? Czy potrafisz wyobrazić sobie, jak wracasz do niego do domu cała za­ krwawiona, z włosami umazanymi ropą i brudem? Wyda­ je ci się, że wtedy będzie ci wyśpiewywał serenady? Marja urwała na moment dla zaczerpnięcia oddechu i zadała ostateczny cios w samo serce. - To ubożuchny strojniś, który ucieknie, gdy tylko zo­ baczy swoje nazwisko na twoich papierach spadkowych! Johanna zatrzasnęła z hukiem podwójne drzwi do salo­ nu i głośno tupiąc, weszła do swojej sypialni. Duże szero­ kie łóżko jakby gapiło się na nią z rogu. Policzki zaczerwie­ niły jej się od gniewu, lecz po wysłuchaniu tyrady babki w piersi zaczęło się coś żarzyć. To mogła być prawda. Wszak i ona miała swoje wątpliwo­ ści co do Marcella. Dawno już zrozumiała, że on nie jest ta­ ki jak mąż Marji, wierny Karl. Nie był też jednak jak Erlend, chory z żądzy posiadania, o tak mrocznym usposobieniu. Nic więc nie poradzi na to, że żadną miarą nie dorów­ na temu jedynemu, z którym nigdy nie odważyła się go porównać. Marji nic do tego, nie może się w to mieszać, nie ma żadnej władzy. I dość w swoim życiu nagmatwała, by w jej ustach moralne pouczenia brzmiały co najmniej dziwnie. Jeśli w ogóle ktoś, to na pewno Marja zaznała słodyczy miłości, zarówno w małżeńskim łożu, jak i poza nim. Babka nie lubiła Marcella. Dziś wieczór zachowywała się wręcz wrogo. Wcześniej zadowalała się drobnymi złośliwościami, często ukrytymi pod cukrową osłoną. Nigdy nie traktowała Marcella po­ ważnie, sądziła zapewne, że Johanna jest równie niestała jak ona sama. Ale Marcello był ważny, był czymś znacznie więceLniż

samym tylko opętaniem. Johanna wyraźnie widziała jego słabsze strony, a to dobry znak wśród całego tego otuma­ nienia. Zdawała sobie sprawę, że ten człowiek niezbyt do­ brze pasuje do jej domu, bez trudu jednak wyobrażała so­ bie samą siebie za kilka lat jako panią doktorową gdzieś w jakimś innym miejscu, może nawet tam, gdzie dzięki znajomościom Marcella znajdą jakąś pomoc dla Benjami­ na? I bez względu na to, jaki żal i smutek ją czeka, to świę­ cie wierzyła, że Marcello zdoła przywołać uśmiech na jej twarzy, a jego beztroskie usposobienie stworzy akurat tę przeciwwagę, jakiej jej potrzeba. To należało brać pod uwagę. Potrafiła wyliczyć tysiąc mniej istotnych powodów, by poślubić jakiegoś mężczyznę, i niechęć Marji nie mogła mieć na to wpływu.

"N

ROZDZIAŁ X - To nie mnie pan widział, profesorze. To musiał być ktoś inny, słyszał pan przecież, co mówiła Johanna. Lecz poza tym jednym szczegółem wierzę w pańską opowieść i uwa­ żam, że słusznie pan zrobił, ostrzegając Johannę. Jej babka... to bardzo osobliwa dama. Bez trudu da się porwać... - Tak, to prawda - burknął Remmermann, rozgryzając na drobne kawałeczki końcówkę swego cygara. - Chciałbym f-ię dowiedzieć czegoś więcej na temat tej poważnej sprawy. Zastanawiałem się nad tym, profesorze. Nie chce mi się wierzyć, by człowiek taki jak pan, z pań­ ską pozycją, poczynał sobie jak zakochany młokos. Nie wymyślił pan tego wszystkiego z zazdrości, nawet jeśli zo­ baczył pan swą dawną narzeczoną razem z innym! Remmermann wypluł drobiny tytoniu, na wpół prze­ żute liście. Utkwił wzrok w Marcella, zmarszczki skupiły mu się nad nosem. - Znaczy to, że pan mi wierzy? Marcello krótko skinął głową. - A dlaczegóż miałbym nie wierzyć? Przyznaję, że nie­ raz drżałem, widząc zachowanie pani Marji... Muszę po­ wiedzieć, że ona już zyskała sobie niezłą sławę w tym mie­ ście, jeśli pan mi wybaczy, że to powiem. Ty szczeniaku, pomyślał Remmermann. Ty nadęty ma­ ły durniu, nędzny kurczaku, maminsynku! Głośno jednak powiedział: - Jasne jest więc, że podzielamy ten sam niepokój.

Wprawdzie pan nie jest równie dobrze poinformowany jak ja, mamy jednak wspólny cel: odciągnąć panią Marję od tych, którzy najwyraźniej narażają jej życie i cześć. Za­ pewniam pana, panie Santorini, że ta sprawa przedstawia się gorzej, aniżeli się panu wydaje. Remmermann odłożył teraz swoje przeżute cygaro i zwierzył się Marcellowi ze swoich podejrzeń co do ist­ nienia niebezpiecznego tajemnego czarnoksięskiego krę­ gu, który usiłuje właśnie wciągnąć Marję i Johannę w śmiertelnie niebezpieczne wiry. - Wiem o tym z najwyższych sfer. Niech pan nie wątpi w moje źródła. Mogę posunąć się do tego stopnia, by po­ wiedzieć, że sędzia ma dość dowodów, by ta Thilla zawisła na szubienicy, zanim lato dobiegnie końca. Pańska ukocha­ na Johanna może zaś być jedną z tych, którą wir wciągnie, gdy wszystkie te diabelskie sprawki zostaną ujawnione. - Ofiary składane z ludzi? Oddawanie czci księżycowi? Kąciki ust Marcella drgnęły w półuśmiechu, lecz twarz miał pobladłą. Remmermann pochylił się w przód. - Musi pan wiedzieć, że niepokoję się także o pańską narzeczoną. Ta napaść, której padła ofiarą... Wydaje mi się, że ona też może mieć związek z czarownicą Mathildą. Ta wiedźma gromadzi młode brzemienne kobiety w swoim domu, poza kontrolą władz... Można sobie zadać pytanie, co się z nimi potem dzieje? Przecież one znikają bez śla­ du, z tego co słyszałem, a wraz z nimi niemowlęta! Marcello popatrzył na niego zmieszany. - Co pan chce powiedzieć? Uważa pan, że Thilla... Remmermann cmoknął wargami i nerwowo sięgnął po nowe cygaro. - Nie wiem - odrzekł z mroczną miną. - Ale podejrze­ wam, że napaść na Johannę miała jakiś związek z tym diabelstwem. A trupy innych kobiet... być może dostarczyli

nam je jako zwłoki do demonstracji właśnie po to, by w ten sposób pozbyć się wszelkich dowodów. Oni wie­ dzieli, że nawet gdybyśmy znaleźli coś... nienaturalnego, i tak trzymalibyśmy gęby na kłódki. Zdobywaliśmy wszak zwłoki w bardzo dyskretny sposób... Marcello skinął głową, żyła na szyi wyraźnie pulsowa­ ła mu pod skórą. Remmermann westchnął. - Czeka nas obu ciężka walka, jeśli chcemy ocalić Johannę. Wiem zbyt mało, widzę jedynie kontury całości tej historii, lecz jedno jest pewne: osoby wplątane w bez­ czeszczenie cmentarzy i w sprawy tych martwych ko­ biet muszą zostać przesłuchane jeszcze raz. Tym razem będziemy znacznie twardsi. Nawet jeśli Cruger dosta­ nie po łapach, jakoś to przeżyjemy. W porównaniu z tym, co teraz nam zagraża, kara za bezczeszczenie gro­ bu to nic takiego. Marcello wiercił się na krześle. - Niepokoję się - przyznał. - Musimy wyjaśnić te spra­ wy. Nie zniosę myśli, że pani Marja jest... czarownicą. Skoro jednak pan tak mówi, to muszę przyznać, że jej za­ chowanie jest, doprawdy, bardzo dziwne. Również w sto­ sunku do wnuczki, mojej ukochanej Johanny. Profesor spuścił głowę, lecz bystre oczy bacznie przy­ glądały się każdej linii w niespokojnej twarzy Marcella. - A więc zechce mi pan w tym pomóc? Tak bardzo ko­ cha pan panienkę Johannę? To bowiem może być niebez­ pieczne, mój młody przyjacielu. Włoch wyciągnął rękę po leżące na stole krzesiwo i sam także zapalił cygaro. - Będę z panem, choćby do śmierci. Remmermann zamruczał z zadowoleniem. - Pierwszą rzeczą, o jaką musi się pan postarać, to strzec Johanny, dniem i nocą. Niech pan dopilnuje, żeby

zatrudniła jakąś damę do towarzystwa albo chociaż niech pokojówka sypia w jej pokoju. Marcello wychwycił ostrzeżenie kryjące się w tych sło­ wach i znów kiwnął głową. - Dobrze, damę do towarzystwa. Czy może pan kogoś polecić, profesorze? Remmermann potarł swą wyperfumowaną brodę i rzekł: - Owszem. Do jednego z moich kolegów z uniwersy­ tetu przyjechała właśnie bratanica. To dojrzała porządna kobieta, na imię ma Agathe, przyślę ją do domu Marji, a pan może ją przedstawić i zatroszczyć się o zapłatę dla niej. Nie sądzę, aby panie interesowało cokolwiek mają­ cego związek ze mną... Opróżnili kieliszki w milczącym toaście. Marcellowi oczy zrobiły się błyszczące od alkoholu i gęstego dymu, do jakiego nie był przyzwyczajony. Profesor zatonął we własnych myślach. Gość wkrótce pożegnał się i wyszedł. Ani trochę mu się to nie podobało, Remmermann mie­ szał się we wszystko. Ta niemądra historia o kręgach ma­ gicznych i kulcie księżyca! To doprawdy przekleństwo, że profesorowie mogą mieć taką wyobraźnię. Kobiety, które znikały, wcale nie były składane w ofie­ rze żadnemu diabłu, ich nieszczęsne ciała nie zostały też zbrukane, zanim trafiły na stół chirurgów. Napaści zaś... Więcej niż raz ostrzegał przed nimi innych. Skoro chcia­ no już uderzyć w jakąś biedaczkę, należało wiedzieć, co się robi. Trzeba było sprawdzić wszystko: gdzie mieszka, czy ma jakąś bliską rodzinę, czy jakimś znajomym z jej kręgu przyjdzie do głowy wyjaśniać sprawę jej zniknięcia. To wszystko było bardzo ważne, należało wykluczyć ry­ zyko, że policja znów podniesie alarm. Tamte czasy jednak bezpowrotnie już minęły, The-

atrum zostało zamknięte, szlachta wolała raczej oglądać walki kogutów czy też ludzi-węży, a profesor miał rację, policja nie zajęła się tą sprawą zbyt gorliwie. Właściwie był przekonany, że należała definitywnie do przeszłości. Tymczasem rozhisteryzowany Remmermann opowia­ da takie bajki i rozpala pożar wśród sędziów! W tym po­ żarze Marcello mógł się paskudnie poparzyć, już czuł, że serce uderza mu prędzej, a długie, smukłe palce tęsknią za czymś miękkim, co mogłoby sprowadzić na niego spokój. - Najdroższa, wcale nie jest tak, jak ci się wydaje! Rem­ mermann to wasz przyjaciel, nie miał zamiaru was zdra­ dzić! Wszystko to jest szeregiem nieporozumień, Johanno, musisz mu to wybaczyć! - Spytaj Marję! Marcello zobaczył, jak Johanna gwałtownie się obraca i rzuca płomienne spojrzenia w kierunku podwójnych drzwi. Być może babka była tam w środku, w swoim... buduarze. - Nie! Dla mnie ty jesteś ważna. Nie mogę zdradzić ci wszystkiego, ale... musisz mi zaufać! Mam wysoko posta­ wionych przyjaciół, wiem, że możesz mieć kłopoty, kie­ dy Thilla... jeśli Thilla... - Thilla nie zrobiła nic złego! Pogładził ją po plecach, miękko, z czułością. Johanna lubiła dotyk jego gorących dłoni na cienkim materiale sukni. - Musisz wyjechać stąd jak najprędzej, naprawdę się boję. A ponadto... tak już tęsknię za tym, żeby zobaczyć twoje rodzinne strony, poznać twego ojca. Wiesz, że tam, skąd pochodzę, spotkanie zięcia z teściem to niezwykle doniosłe wydarzenie? Podarunki, przemowy, mnóstwo wina i uczta, zabawa! Johanna ściągnęła usta. - Nie wydaje mi się, żeby mój ojciec miał ochotę na

coś takiego. Jest w żałobie, głębokiej żałobie. Ale oczywi­ ście musisz poprosić o moją rękę... On będzie bardzo to sobie cenił. Będzie szczęśliwy, kiedy dowie się, że wresz­ cie dobiłam do bezpiecznego portu. - O, tak, oczywiście. Ach, jakże się cieszę, moja droga! Jechać tak daleko, ba, jeszcze dalej niż daleko, do kraju, w którym żyją białe niedźwiedzie, gdzie są przepotężne wodospady! Johanna nie mogła się nie uśmiechnąć. W jego ustach brzmiało to jak opis krainy rodem z baśni. - No, no, nie przesadzaj. Jeśli nam się powiedzie, po­ dróż nie będzie wcale taka długa. Słyszała wypowiadane przez siebie słowa i sama się nimi zdziwiła. Przecież wtedy, gdy jechała konno do Christianii, była to równie długa przeprawa, jak gdyby miała okrążyć całą ziemię. Pamiętała miłego szypra na „Fortunie", przy­ jemną podróż. I jeszcze to, jak bardzo bała się wszystkiego, co obce. Ale Marcello przecież zjeździł taki kawał świata. Oglądał najbardziej niesamowite miejsca, widział piramidy w wielkim kraju słońca, soczyście zielone łąki na zachodzie, a na wschodzie dotarł aż do rosyjskiego królestwa. - Prędko się przekonasz, że wioska, z której pochodzę, jest maleńka i nudna. - Nudna? Miejsce, które cię wychowało? Pejzaż, w któ­ rym kości twych zacnych przodków użyźniły ziemię, przesyciły sobą wodę i powietrze? Nigdy, moja śliczna, ono nigdy nie wyda mi się nudne! Johanna uśmiechnęła się wymuszenie. Marcello niekiedy bywał jak dziecko. Bala się, że wycofa się z tych słów, gdy tylko na własnej skórze doświadczy, że najlepszą z możli­ wych rozrywek tam, w domu, jest moment, w którym karcz­ marz sprząta w karczmie we wczesny poranek po ostatkach... Będzie musiała to jakoś znieść. Marcello jest taki mło­ dy, no cóż, ma tyle samo lat co i ona, a jednak jest o wie-

le, wiele młodszy... Na pewno w przyszłości będzie ją to irytować, ale też i pomoże zatrzymać w sobie jakąś część z dziecka. Dobrze wiedziała, że jest zbyt poważna, mie­ wa zbyt mroczne nastroje, jak gdyby przez cały czas ży­ ła pod wielką ciemną chmurą. Czy zawsze tak było? Nie, nie pamiętała. Lata dzieciństwa były wszak jasne, pełne zabawy, ba­ raszkowania, konnych przejażdżek z ojcem... odwiedzin u matki w szpitaliku. O, tak, miała piękne dzieciństwo. Doskwierający jej smutek musiał nadejść później. Po­ dobne myśli snuła już dostatecznie wiele razy i kiedy po­ jawił się obraz opadającego noża, już wiedziała. To zaczęło się tamtego dnia, kiedy stała się morderczynią. Zmusiła się, by wypuścić powietrze z płuc. Marcello zostawił już ścieżkę pocałunków na jednej ręce i odrywał ją od wszelkich takich myśli. Johanna przymknęła oczy, mrowienie pod skórą stawało się coraz bardziej intensyw­ ne. On potrafił wprawić całe jej ciało w drżenie, krew w żyłach śpiewała, dech zaparło jej w piersiach... A serce wypełniło się miękką, dobrą wełną, chroniącą przed wszystkimi ostrymi myślami, pozwalającą odpo­ cząć choć przez chwilę bez troski. Johanna pozwoliła Marcellowi kontynuować odkryw­ czą podróż przez krajobraz, który, jak sądziła, w końcu musi mu się znudzić, lecz który na razie z wielkim zapa­ łem poznawał raz po raz od nowa. Piersi rozsadzało jej coś na kształt szczęścia. Johanna czuła się w tej chwili pewna i bezpieczna. Mar­ cello chwilami bywał lekkomyślnym głupcem, a jego po­ łudniowe maniery potrafiły działać jej na nerwy. Był nie­ odpowiedzialny, nieszczególnie wnikliwy, nie potrafiła też sobie wyobrazić, by interesowała go jej praca w domu, po­ mimo iż w jego żyłach płynęła szlachetna krew lekarza.

Ale jednak potrafił ją porwać, opanował sztukę, której ona nigdy nie zdołała się nauczyć, umiał przepędzić tę szaroczarną chmurę, otworzyć oczy na wszystko, co radosne i piękne w życiu, zmusić do przypatrywania się temu aż do oślepnięcia, aż przestaje się widzieć cokolwiek poza tym, co czyste i kochane. Na krótką chwilę. Kochała go za to i gotowa była wybaczyć wszystko inne. - Moja ukochana, moja niezastąpiona... tak strasznie się boję o twoje bezpieczeństwo. Wydaje mi się, że tego nie zniosę. Johanno, jedźmy do domu! Johanna gwałtownie oprzytomniała, podniosła zakło­ potaną twarz i popatrzyła na niego. Marcello miał oczy wielkie, rozpalone żarem, czuła, jak jego zielone spojrze­ nie szarpie ją za serce. - Tak bardzo cię proszę, jedźmy do domu! Nie mogę się już tego doczekać, Johanno. Roześmiała się cicho, wyciągnęła do niego ręce. Przy­ tuliła jego rozgrzaną twarz do swojej piersi, pocałowała w czoło. - Najdroższy, dobrze wiesz, że nie mogę wyjechać. Jeszcze nie teraz, nie przed egzaminami, ale zostało już tylko kilka dni, tyle chyba wytrzymasz. - Boję się o ciebie. Ja... otrzymałem ostrzeżenie, Johan­ no. Pozwól mi przynajmniej znaleźć dla ciebie damę do towarzystwa. Znam pewną panią z dobrej rodziny, która chętnie zarobiłaby kilka szylingów. Pozwól mi zatrosz­ czyć się choćby o to. Powiodła językiem po jego brwiach, miały smak soli i morza. - Hm... dama do towarzystwa... Pocałowała go, jakby na próbę, potem mocniej, cały czas nie przestając się uśmiechać. Zręcznym ruchem prze­ toczyła się na niego.

Dama do towarzystwa? Za nic na świecie! Obejdzie się bez starej skwaszonej matrony pod tym dachem. Johanna posmakowała już tej wolności, jakiej żadna młoda wdowa czy niezamężna kobieta zaznać nie powinna. Marcello był pod nią taki silny i sprężysty, wyciągnął do niej ręce, zamknął w uścisku. Dama do towarzystwa, która uniemożliwiłaby takie chwile jak ta? Nigdy, pomyślała Johanna. To doprawdy nie jest wca­ le konieczne. Ale o tym może mu powiedzieć dopiero później. Marja zapaliła białe świece, wystawiła miseczki. Już wcześniej ubrała się w przepisowe lniane szaty. Delikatny ton dzwonu niósł się gdzieś z oddali, być mo­ że był to dzwon wzywający na posiłek w jakiejś zagrodzie, a może po prostu wiatr się bawił na kościelnej wieży. Stała przed jednym ze starych wysokich okien, zapo­ mniawszy prawie, że zasłonięto je od środka. Jeśli dosta­ tecznie długo wpatrywała się w błękitny jak niebo aksa­ mit, potrafiła wyobrazić sobie ludzi wolno poruszających się ścieżkami, zapomnianymi drożynami, żeby przyjść tu dziś wieczór. - Wyjmij sól i wodę - rozległ się miękki głos tuż obok. - Dobrze, wasza wysokość - odparła Marja z pokorą i pokłoniła się głęboko. Marcello rzadko zaglądał w uliczki wokół starej stoczni, lecz w ten późny wieczór wymknął się poza żółte kręgi ulicznych latarni i odszukał zaułek prowadzący wprost do serca wielkich pozbawionych części ścian hal. Wyglądały jak olbrzymie szopy, poskładane z belek i nieprzydatnych do budowy łodzi desek. Dach w wielu miejscach był dziu­ rawy, a w ścianach mewy budowały gniazda. Podnosiły

straszliwy hałas, gdy ktoś zbliżał się tu w sezonie wylęgu. Ciszy nie było tu nigdy. Na brzegu nieduże fale chlupotały o burty łodzi, a wzdłuż nabrzeża stały meliny i karczmy, które nigdy nie zasypiały. Lecz tutaj, do tych rozchwianych szop, dźwięki miasta jakby nie docierały. Tu też przebywali ludzie, którzy nie lubili dziennego światła. Tu wraz z gromadą bezpańskich psów i stale rosnącym stadem szczurów założyli coś w ro­ dzaju królestwa. To tutaj Marcello znalazł swoich pomocników. Tych, którzy za marny grosz potrafili zdobywać dla niego drogo­ cenne zwłoki, za które pan Cruger przez pewien czas tak dobrze płacił. Nigdy nie przyśniłoby mu się nawet, by na­ zwać tych ludzi przyjaciółmi, wiedział natomiast, że srebro, schowane na piersi, kupi mu ich milczenie. I współpracę. Nie miał wątpliwości, że zadanie, jakie im zaproponuje, uznają za dziwne. Na pewno rozdziawią gęby w uśmiechu i będą bić się po kolanach. Że też można prosić o taką głupotę! On jednak miał gotowy plan. Absolutnie konieczną rzeczą jest jak najszybciej opuścić miasto, a Johannę na­ leży do tego namówić mocniejszymi środkami. Znaleziono go pobitego i zakrwawionego. Koszulę i ka­ mizelkę zdarto mu z pleców, najbardziej jednak upoka­ rzające było to, że zerwali mu drogocenne skórzane spodnie i pocięli na rzemienie, którymi potem przywią­ zali go do pala pomostu. Zabrano go do szpitala, po drodze jednak doszedł do siebie i wydusił jakieś nazwisko. Gdy przekazano wiadomość Johannie, godzinę zajęło jej znalezienie powozu, a zanim ten się zjawił, umierała ze strachu. Co się stało z Marcellem? Czy jest żywy czy martwy? Zacisnęła pięści mocno, aż paznokcie wbiły jej

się w skórę, i tak przemierzała pokoje niczym wałęsająca się z kąta w kąt nieczysta dusza. Mar ja nie przestawała jej łajać: - Na miłość boską, dziewczyno, posłaniec powiedział jedynie, że ktoś spuścił mu porządne lanie! Nic w tym dziwnego, skoro jest na tyle głupi, żeby przechadzać się po takich dzielnicach nocą, ze srebrem błyszczącym w kieszeniach i na ubraniu! - On może być ciężko ranny, na pewno uderzyli go w głowę i... - Przestań snuć takie wymysły! On jest w szpitalu, prawda? Tam już się nim zajmą, tak samo dobrze jak ty byś zrobiła. Powinnaś raczej przeczytać do końca ten ar­ tykuł doktora Sloane'a, zamiast tłuc się po domu jak wy­ straszona kura! Johanna się rozzłościła. Irytacja, jaka obudziła się w niej podczas ich poprzedniej utarczki, wciąż jeszcze nie minęła. Babka jednak udawała, że nic się nie stało. - On jest przecież młody i silny, a posłaniec mówił, że jest całkiem przytomny, że chodzi raczej o jakieś drobne otarcia i spuchniętą rękę. Dobra Matko, przyjmijże to z większym spokojem, Johanno! Ale Johanna nie mogła już tego dłużej wytrzymać. - Ach, wyjdźże stąd, nie mam już sił słuchać tego two­ jego gadania! Nigdy nie lubiłaś Marcella! Nigdy nie mo­ głaś się pogodzić z tym, że sama potrafię sobie znaleźć męża! Wtrącasz się w moje życie, mówisz mi, co mam ro­ bić, przez cały czas nade mną stoisz... A ja się boję, że z nim jest na tyle źle, że nie będziemy mogli pojechać do domu jeszcze tej wiosny! - Johanno - Marja przez moment wyglądała na na­ prawdę wystraszoną, zaraz jednak przeciągnęła palcami przez rozpuszczone włosy i tylko spokojnie się uśmiech­ nęła. - A może to właśnie znak, że nie powinnaś zabierać

go do domu? Może on był jedynie... przygodą? Może to naprawdę znak, Johanno? - Znak? Znak od Boga, tak? Mar ja leciutko przekrzywiła głowę. - Tak, być może od Boga. - Ha! Ty o Bogu nic nie wiesz, nigdy nie obchodził cię Bóg ani życie wieczne. Nie praw mi więc teraz kazań, Marjo! Po tym wybuchu rozległo się ciche dzwonienie czeka­ jącego pod domem powozu. Johanna chwyciła płaszcz le­ żący na krześle i wybiegła, mocno przyciskając spódnicę do brzucha. Oczy Marji pociemniały. - Mój biedny ukochany, co oni z tobą zrobili... ach, mój drogi, jakże cierpisz! Marcello leżał nieruchomo w czystym szarym łóżku i gdy weszła Johanna, ledwie uniósł powieki. Wprowadził ją sam naczelny lekarz i wyczekująco stanął w drzwiach. Pokoik był maleńki, ledwie starczało w nim miejsca na wielkie łóżko i stojak z miednicą i nocnikiem w kącie. Na ścianach pobielonych wapnem wisiał jedynie prosty kru­ cyfiks i miedzioryt przedstawiający świętego Dominika. Tylko najdostojniejsi pacjenci mogli liczyć na takie wy­ gody. W wielkich szpitalnych salach chorzy leżeli stłocze­ ni po trzech albo i po czterech w jednym łóżku, niektó­ rzy zaś musieli się zadowolić miejscem na wyplatanych matach ułożonych wprost na podłodze. - Ma złamanie w lewej ręce, obawiamy się też głębsze­ go krwotoku w okolicy śledziony... ale na razie nic jesz­ cze nie wiemy na pewno. Puls jest normalny, podaliśmy mu też zastrzyk na wzmocnienie krwi. Ostatnie słowa wypowiedziane zostały ze źle skrywa­ ną dumą. Szpital nie tak dawno zasłynął ze skonstruowa-

nego przez tego lekarza specjalnego urządzenia do za­ strzyków. Tym urządzeniem lekarz wpuszczał do krwi pacjenta sodę, wypróbowywał także inne lekarstwa. - Zabieram go ze sobą - oświadczyła Johanna krótko. - Ależ, moja droga, panienka nie może przecież... - Owszem, mogę, on nie ma w tym mieście żadnych krewnych. Nie ma nikogo oprócz mnie, jestem jego na­ rzeczoną. Mieszkam razem z babką, ta sprawa nie powin­ na więc nikogo dziwić. Moja babka bardzo dobrze zna się na pielęgnowaniu chorych, ja zaś studiuję... - Ależ tak, tak, wszyscy panią znają, panienko! Lekarz zaśmiał się cicho. - Babkę pani też, jeśli chodzi o ścisłość. Jest pani... pro­ tegowaną Remmermanna, nest-ce pas} Johanna z irytacją popatrzyła na doktora w jedwabiach. Cóż to za paw, żądny sławy dureń! Chodziły słuchy o wszystkich tych ludziach, których uśmiercił swoimi błyszczącymi strzykawkami i przedziwnymi wywarami. On jednak nosił swą wielką przypudrowaną perukę, jak­ by była cesarską koroną, i przywykł do tego, by ludzie głę­ boko mu się kłaniali. - Ja... pójdę z nią. Głos Marcella był zgrzytliwy i suchy, lekarz jednak wy­ chwycił ostre spojrzenie chorego i ustąpił. Bez względu na wszystko pewnie i tak nie byłby w stanie zapłacić za ten pokój więcej, niż mogła to zrobić jego śliczna przy­ szła żona. Marcello Santorini to nędzarz, choć w drogich ubraniach, prawdopodobnie jest synem starego zubożałe­ go włoskiego conte, a teraz udało mu się dorwać do sa­ kiewki, dzięki której zdoła odbudować rodzinny pałac. Z zaciśniętymi ustami popatrzył na Johannę spod krza­ czastych brwi. - No cóż, młoda panienko, zrobi pani, jak sama zechce. Gdyby jednak jego stan się od tego pogorszył... Rozumie

pani co mam na myśli? To pani będzie za to odpowiadać, przed Bogiem i przed ludźmi. Johanna z całej siły zacisnęła zęby, miała bowiem ocho­ tę rzucić najgorętsze przekleństwo na wszystkich tych, którzy tego dnia wzywali Boga i świętości, żeby zmusić ją, by uległa. Odsunęła cienkie prześcieradło, pod którym leżał Mar­ cello, i zerwała bandaże. Przedramię paskudnie spuchło, lecz ona nie przejęła się nawet jękami rannego i mocną rę­ ką obmacała cienkie kości. Naciskała, szarpała i ciągnęła. - Nie ma złamania - oświadczyła krótko. Lekarz posiniał na twarzy. Johanna prędko owinęła rękę Marcella płóciennymi bandażami i zaczęła teraz oglądać jego nagi tors. Miał parę drobnych ran na lewym boku koło pępka, po prze­ ciwnej stronie ponad dolnymi żebrami wykwitał wła­ śnie, niczym niekształtna róża, wielki siniak. Przyłożyła do niego obie ręce i delikatnie nacisnęła. Możliwe, że tu­ taj coś pękło. - Weź głęboki oddech - nakazała. Marcello usłuchał, bez żadnego trudu. Przez twarz przebiegł mu jedynie lekki grymas bólu. - Kaszlnij! Zrobił, o co prosiła. Żebra pod jej palcami wydawały się silne, nie zmienione, nie wyczuwała żadnych ostrych kantów, żadnej nienormalnej miękkości, gdy je naciskała. - Wydaje mi się, że tutaj też nic nie jest złamane. Moż­ liwe jednak, że coś pękło, a może uszkodził się mięsień. Na pewno nie ma żadnych poważnych obrażeń we­ wnętrznych. Puls masz normalny? I głowa cię nie boli? Nie było krwawienia z ust? A czy korzystałeś z ustępu? Marcello zrezygnowany pokręcił głową. I takie pytania zadawała jego kochana Johanna! Robiła to w takim sku­ pieniu, że nawet stojący w rogu lekarz przez chwilę przy-

patrywał się jej z otwartymi ustami, potem zaś obrócił się na pięcie i wyszedł. - Podnoś się z łóżka, nie jest wcale tak źle, Marcello. Za tydzień będziesz już zdrowy. Wreszcie ulga rozjaśniła jej twarz i nareszcie ujrzał w niej znów swego chorego z miłości małego ptaszka. - To ty mnie uratowałaś, twoja miłość uleczy wszyst­ kie rany! - Bzdury! - ofuknęła go Johanna. - Miałeś po prostu szczęście. Czegoś ty, na miłość boską, szukał w tej strasz­ nej dzielnicy? Marcello zamyślony potarł twarz w miejscu, gdzie cios trafił go tuż poniżej kości policzkowej. - Ja... wszystko ci opowiem. To doprawdy okropna hi­ storia, ale dowiesz się, jak było. Teraz jednak najbardziej chciałbym stąd wyjść, zanim ten lekarz przybiegnie tu znów ze swoimi narzędziami tortur. - Ty tchórzu! Powinieneś się cieszyć, że ktoś cię zna­ lazł i że strażnik wpuścił cię do szpitala! Marcello z wysiłkiem kiwnął głową i uśmiechnął się blado. - I że ktoś zapłaci rachunek? Pomogła mu wstać, nieco zbyt brutalnie naciągnęła na niego żakiet. Był brzydki i zniszczony, należał do starego służącego w domu kapitana. - Musisz mi podać adres, wyprawię się do gospody i za­ biorę stamtąd twoje rzeczy. Wezmę przynajmniej trochę ubrań i ewentualne wartościowe przedmioty, które nie powinny tam leżeć. Marcello zamyślony cmokał wargami. - Chyba aż tak się nie spieszy, przecież już jutro pew­ nie stanę na nogi. Wtedy sam... - O, nie, do tego jeszcze daleko. Po tym wszystkim, co się stało, będziemy trzymać się razem. Niepotrzebna mi

dama do towarzystwa, Marcello. Obiecałeś przecież, że będziesz mnie strzec - powiedziała ironicznie, szturcha­ jąc go w obolały bok. - Ach, mój piękny kwiatek się na mnie gniewa... - udał, że ociera z oczu łzę. - Moja ukochana uważa, że zasłuży­ łem na to lanie, nie rozpaczała wcale nad mym okaleczo­ nym ciałem, nie krzyczała ze strachu, że jej drogi Marcel­ lo będzie tu leżeć martwy i zimny. Johanna nie mogła się nie uśmiechnąć. Nikt tak jak Marcello nie umiał odgrywać z przesadą humorystycz­ nych scen. Nagrodą za to był przelotny pocałunek. Podała mu ra­ mię i wyprowadziła z przesyconego wonią potu pokoiku. - Teraz możesz opowiadać - rzuciła. - Nie wiem tylko, czy zdołam wytrzymać kolejne dramatyczne historie. Spróbuj więc mówić krótko. Popatrzył na nią, oczy miał ciemne, przepastne. - Johanno, ja wcale sobie z ciebie nie żartuję. To, co mi się przydarzyło... Oni mnie teraz ścigają. Ci sami, którzy napadli na ciebie. To ci sami ludzie, którzy kryją się za be­ zeceństwami, o których dowiedział się pan Remmermann. - Co ty wygadujesz? Marcello ciężko skinął głową i nie zdołał ukryć ostrego bólu w boku, kiedy pochylił się, żeby wsiąść do powozu. - Nie rozmawiajmy tutaj, moja droga - szepnął tajem­ niczo. - Ściany mają uszy.

ROZDZIAŁ XI Siedziała i patrzyła, jak poruszają się jego wargi. Wy­ pływały spomiędzy nich jak najbardziej zrozumiałe słowa. Zielone oczy patrzyły bystro i wyraźnie, czytała w nich jednak strach, jakiego przedtem nigdy nie widziała. Co właściwie takiego się stało? Ktoś go napadł, pobił, może nawet próbował zabić, przywiązując do pali pomo­ stu. Morze jednak nie podnosiło się tak prędko, jak oprawcy się tego spodziewali. Przypływ kończył się do­ piero około południa. - To byli ci sami, którzy próbowali cię zabić w stajni przed Bożym Narodzeniem, Johanno. Te świnie chciały teraz dopaść najpierw mnie, żeby upewnić się, że następ­ nym razem tak łatwo się z tego nie wywiniesz. - Ale... dlaczego? Kto tak strasznie mnie nienawidzi? Ja przecież nie mam żadnych wrogów... tutaj. Posłał jej swoje spojrzenie, splótł palce i jęknął lekko z bólu, który przeszył rękę. - Nie wiem tego na pewno, Johanno, ale... zwracasz na siebie uwagę. Jesteś bardzo szczególną osobą, wielu ludzi w tym mieście uważa, że pan Remmermann, Cruger i ca­ łe kolegium popełniają wielki błąd... - Ha! Egzaminy dla położnych odbywają się przecież już od siedemnastego roku, nawet Kościół je teraz błogo­ sławi. Sam biskup ma przecież... - Tak, tak, Kościół być może patrzy na to przez palce, przynajmniej dopóki może sam się włączać i kontrolować moralność i bogobojność egzaminowanej. Są jednak inni...

puiytanie. Ludzie, którzy nie słuchają nowych filozofów, nie znają nowego otwarcia się na świat. - Nie myślisz chyba, że chcieliby zabić mnie, dziew­ czynę ze wsi, tylko dlatego, że pragnę się więcej nauczyć o tym, jak pomagać bliźnim! Marcello ciężko pokiwał głową. - Owszem, właśnie tak. Ale jest jeszcze jedna możli­ wość, moja droga, jeszcze jedna straszna możliwość... Urwał. Johanna czekała. Marcello zaczął wiercić się na miękkich poduszkach krzesła. - Johanno, ja... Teraz to on zerknął ukradkiem na drzwi, prowadzące do pokoju Marji. - Nie ma jej w domu - prędko odpowiedziała Johan­ na. Czyżby Marcello się domyślał, jak niechętnie babka na niego reaguje? Czyżby coś wiedział? Litości, być może Marja wezwała go nawet na rozmowę? - Twoja babka, ona... Nie, nie mogę tego powiedzieć. To zanadto nieprawdopodobne. Jakiś nerw zadrgał w piersi Johanny. Skupiła spojrzenie na jego wargach, nie chciała słyszeć słów, które, jak wiedziała, muszą paść. Również Marcella przerażała przyjaźń Marji z aresztowaną Thillą. - Istnieje pewna społeczność... zakon, czarnoksięski krąg, nie wiem już, jak to nazwać... Chcą teraz właśnie wszystko ukryć. Sędzia wie o tym, pewne rzeczy zostały zarekwirowane, wstrętne rzeczy. Johanna wcisnęła palce między siedzenie a oparcie swe­ go pięknego fotela ze złoconej skóry. - Fantazjujesz. Marcello spostrzegł dzikość, jaka pojawiła się w jej spojrzeniu.

- Słyszałaś plotki, tak? Dobrze wiesz, że to prawda. Remmermann próbował rozmawiać również z tobą, czyż nie tak? - On oszalał! Jest zazdrosny! Myślał, że masz romans z Mar ją, słyszałeś o tym chyba! Włoch pokręcił głową, zamachał rękami, żeby ją uciszyć. - Obawiam się, że to wszystko prawda, Johanno. Za­ stanów się tylko, twoja babka zawsze miała pewną skłon­ ność do magii i mistycyzmu. Czy sama nie opowiadałaś, jak eksperymentowała ze starymi recepturami na rozma­ ite remedia, poczynając od napojów miłosnych, a na czar­ nej magii kończąc? Johanna roześmiała się drwiąco. - To przecież był żart, nie rozumiesz? Marja nigdy... ona nie jest taka, nie jest zła! Marcello patrzył na nią z ponurą miną. - Co ty właściwie wiesz o tej Thilli, Johanno? Musisz się zastanowić, nie pozwól, żeby uczucia przejęły władzę nad rozumem. Mieszkałaś u tej kobiety. Zostałaś napad­ nięta, i to nie raz, dwukrotnie. Nie ma żadnych wątpli­ wości, że miałaś zginąć. Gdyby nie ja... - Tak, tak, wiem o tym, wiem. Ocaliłeś mnie i jestem ci za to dozgonnie wdzięczna, ale nie masz prawa mówić tak o Marji i o Thilli! Marcello spuścił wzrok. Ona nie chce go słuchać. Mu­ si więc zatroszczyć się o to, żeby pokazać jej coś takiego, by w końcu prawda do niej dotarła. Marja ubrana była w niezwykle prosty strój. Brunatny zamsz otulał jej ramiona, spódnica uszyta została właści­ wie do konnej jazdy, lekką warstwę bawełny pokrywała skóra. Na to narzuciła brązowy płaszcz. Wiosenny dzień był dość rześki; chociaż nie jechała konno, to i tak czuła lekkie porywy chłodnego wiatru, muskające skórę. Na szyi nosiła grubą złotą obręcz, miała też kolczyki i pier-

ścionki z tego samego czerwonawego kruszcu. Kapelusz asymetrycznie przechylał się na jedno ucho, zasłaniał też twarz. Umocowana do niego była woalka, a za ozdobę służyły bażancie pióra. Thilla siedziała pod strażą w jednym ze starych po­ mieszczeń pod ratuszem na Starym Rynku. Nie śmieli wi­ dać trzymać jej w kobiecym areszcie wśród ladacznic i żebraczek. Jeszcze mogłyby zacząć krążyć plotki, a poza tym mogła wyrządzić krzywdę innym uwięzionym. Dla­ tego też siedziała, pilnowana przez specjalnie przydzielo­ nego jej żołnierza, w pomieszczeniu, używanym kiedyś do przechowywania starych protokołów. Teraz ściany się łuszczyły i pełne były brudnobrązowych smug od wody spływającej z brukowanej ulicy powyżej. Marja zostawiła wcześniej otrzymaną przepustkę. Wid­ niało na niej inne nazwisko i żołnierz skłonił się głęboko. - Bardzo proszę, baronowo, może pani wejść do skazanej. - Przecież ona jeszcze nie została osądzona, żołnierzu! Marja nie czekała na odpowiedź młodego wojaka, schyliła się tylko w niskich drzwiach, prowadzących do piwnicznego korytarza. Żołnierz ruszył za nią, dwume­ trowy olbrzym z kułakami tak wielkimi, że, jak przy­ puszczała, gdyby rozłożył dłonie, to zdolny byłby objąć nimi całą jej głowę. - Chcę zostać sama z aresztowaną. - Ale... jaśnie pani... - Przepustkę wydał osobiście sędzia, otrzymałam od niego instrukcje. Żołnierz ukłonił się i wreszcie podał jej kopcącą lampę. Zanim Marja zatrzasnęła drzwi za sobą, powiedział jeszcze: - Proszę wołać, gdyby miała pani jakieś kłopoty, baro­ nowo. Marja zazgrzytała zębami.

Thilla siedziała w kącie przykuta łańcuchem za nogę. Tkwiła wyprostowana i sztywna, z plecami wciśniętymi w wilgotną ścianę, z której łuszczyło się wapno. Oczy miała nadal zamknięte, choć bez wątpienia słyszała, że otwierają się drzwi. - Thilla, moja najdroższa... Szept Marji wkradł się pod łukowate niskie sklepienie. Płomień w jej ręce syczał, potem utonął w stopionym wo­ sku i zginął. A mimo to pokój nie pogrążył się w całkowitej ciem­ ności. Wąska smużka światła przecinała powietrze z ledwie na palec szerokiej szczeliny pod dachem. Padała na twarz Thilli. Na jej piękną twarz. Marja odrzuciła nieprzydatną lampę i padła na kolana przed przyjaciółką. - Co oni z tobą zrobili? Palce zaczęły szukać śladów na twarzy Thilli. Wyczu­ ła nimi rodzący się uśmiech. - Nic - odparła Thilla spokojnie. - Miewam się dobrze. Dostaję jedzenie i wodę. Ba! Ten wielkolud pod drzwiami od czasu do czasu dzieli się ze mną nawet swoim winem. - Moja ty biedna! Thilla roześmiała się głośno. - Ależ, Marjo, co to ma znaczyć? To przecież nie mo­ że być moja stara buntowniczka Marja! Siedzisz tu i pła­ czesz przeze mnie? A gdzie ukryłaś proch i nóż, który na pewno dla mnie przeszmuglowałaś? Teraz śmiały się już obie. - Nigdy nie wpuściliby mnie z czymś takim. Ze wzglę­ du na baronową było to niestety niemożliwe. Jestem tu pod jej imieniem, musiałam z tobą porozmawiać. W zaufaniu...

Strażnik na zewnątrz siedział i czyścił paznokcie sztyle­ tem, gdy Marcello przekradł się za ostatnią kolumnę. Wi­ dział, że drzwi do celi mają spory otwór, przesłonięty je­ dynie kratą. Strażnik siedział mniej więcej dziesięć kroków dalej, przy niedużym stoliku, strzelbę oparł o udo. U pasa zwisały mu bagnet, pochwa na sztylet i rożek z prochem. Marcello musiał przemknąć się między wszystkimi ko­ lumnami i skulić się pod niskimi łukami. Strażnik mógł­ by go zobaczyć, gdyby oderwał wzrok od własnej ręki. Marcello wstrzymał oddech i w swoich miękkich bu­ tach przeszedł bezszelestnie. Kapanie z sufitu gdzieś w głębi pustego kamiennego korytarza całkiem stłumiło odgłos jego kroków, a z ulicy napływał równy strumień dźwięków: skrzypienie kół wozów, krzyki przekupek, ujadanie psów i stukot stóp. Tam! Słyszał teraz kobiece głosy. Zakradł się jeszcze bliżej. Kolumna mogła go ukryć, jeśli tylko stał dostatecznie sztywno, oddychając jak najciszej. Od drzwi dzieliła go jedynie odległość wyprostowanej ręki, a gdyby wyciągnął szyję, mógłby zajrzeć do mrocznego pomieszczenia i zo­ baczyć kobiety. Strażnik ziewnął, wypił łyk gorzkiego piwa. Zapewne czuł się bezpieczny, na zewnątrz piwnicy strzegło czte­ rech innych żołnierzy, a drugiego wejścia tu, na dół, nie było. Kobieta, której pilnował, była przykuta, baronowa zaś na pewno miała dość oleju w głowie, by zanadto się do niej nie zbliżać. On sam nie miał ochoty patrzeć na tę więźniarkę. Musiało być w niej coś szczególnego, skoro posadzili ją tutaj. Do tej celi nie trafił żaden więzień od czasów, gdy cza­ rownica Birthe Olsdatter została spalona na stosie; wtedy jeszcze jego dziadek służył w królewskiej straży.

Dawał jej wino i piwo. Na pewno więc nie zamierza rzucać na niego uroku, ale z takimi zawsze lepiej uważać, tak przynajmniej twier­ dził dziadek. Z tego samego powodu żołnierz pilnujący Thilli nosił zawsze dniem i nocą srebrny krzyżyk pod ubraniem. - Uważasz więc, że puszczą cię wolno? Thilla uśmiechnęła się leciutko, zapatrzona gdzieś przed siebie. - Na pewno będę wolna, zawsze byłam wolna... Marja westchnęła. Thilla zachowywała się tak dziwnie, taka była przygaszona, spokojna. Zrezygnowana? Ujęła przyjaciółkę za szczupłe ramiona, potrząsnęła nią lekko. - Nie wolno ci myśleć, że przegrałyśmy. Oni nie zna­ leźli twoich rzeczy, Thillo. Zdołałam ukryć większość, skrzyneczkę, pisma, święte... - Pst! Wiem ó tym. Twarz Marji pobladła. - Naprawdę? Wiesz? Thilla westchnęła cicho i przekrzywiła głowę. Jej by­ stre wiewiórcze oczy błyszczały czarno w półmroku. - Nie przejmuj się, droga Marjo. Na razie jeszcze ma­ ło widziałaś. Jesteśmy potężne, jesteśmy wielkie. Marja z powątpiewaniem pokiwała głową, przymusiła się do uśmiechu. Thilli zapewne potrzeba tego poczucia bezpieczeń­ stwa, ale serce Marji biło nierówno, zbyt prędko, w lęku o to, co mogło się stać, pomimo iż nadeszły nowe czasy... Thilla poprosiła o łyk wody z dzbana. Wypiła. Unio­ sła obie ręce, okazało się, że są skute. Marja powiodła pal­ cem po nadgarstku przyjaciółki, ale nie było na nich żad­ nych znaków. Żelazo nie poraniło skóry.

- Nie mogę zostać długo, oni chyba myślą, że przyszłam tu z chrześcijańską pociechą. Baronowa jest przywódczy­ nią kobiecego stowarzyszenia przy kościele Naszego Zba­ wiciela. Te panie odwiedzają więźniów, czytają im z Biblii. Thilla prychnęła: -Jeśli mnie spytają, co mi czytałaś, odpowiem, że Księ­ gę Wyjścia, rozdział dwudziesty drugi, wers siedemnasty. Marja w roztargnieniu kiwnęła głową. Teraz Thilla pochyliła się do przodu. - Mam dla ciebie wiadomość. - Dla mnie? - Tak, musisz być w Zamku w ten piątek. Gdy dobie­ gną końca wieczorne pieśni, mamy się tam spotkać. - Ty? Ależ, Thillo... - Ty masz tam być, to bardzo ważne. Thilla uścisnęła ją za rękę, łańcuchy zadzwoniły chłodno. - A teraz idź. Tylko pamiętaj, żeby tam przyjść. Marja pocałowała jej rękę i wstała. Spokojne spojrzenie Thilli odprowadziło ją aż do sa­ mych drzwi. Marcello poprawił ciasną, niewygodną kurtkę mundu­ ru i znów przekradł się korytarzem. Strażnik dawno już wypuścił Marję. W końcu korytarza Włoch zatrzymał się i otarł pot. Najgorsze miał już za sobą. Zdobył niezwykle cenne informacje. A więc ten krąg czarownic zamierza od­ prawić swoją piątkową uroczystość już w tym tygodniu i Marja tam będzie. Ale o jakim zamku one mówiły? Nie­ możliwe, żeby chodziło o Amelienborg, królewski pałac? Wszystko jedno, to nie będzie wcale takie trudne. Wy­ starczy przecież śledzić Marję. Szybkim krokiem mijał kręte korytarze, kierując się w stronę schodów. Nadkładając trochę drogi, dotarł do

zachodniej śluzy strażników, po przeciwnej stronie aniże­ li położona była cela. - Znaleźliście papiery, poruczniku? - Nie, musiały zostać gdzieś przełożone. Uf, po tym papierowym kurzu potrzebuję teraz'zimnego zbożowego piwa. Do diabła, ależ tam cuchnie pleśnią! Żołnierze uśmiechnęli się po koleżeńsku. - Może się jeszcze kiedyś zobaczymy, chłopcy! Wyprężyli się przed nim, uśmiechnęli. Nowy porucz­ nik to miły człowiek. Nic a nic go nie obeszło, że siedzie­ li i grali w karty, kiedy wszedł. Gwar ze Starego Rynku dobiegł do niego, gdy tylko znalazł się na zewnątrz. Jutro też odbędą się targi zwierząt domowych, spodziewano się kupujących z całego miasta, a nawet z całego regionu. Dopiero się zagotuje w gospo­ dach! Wszystkie młode szwaczki i służące będą gładzić pal­ cami jedwabne chusteczki i pierścionki prawie ze złota. Marcello lubił jarmarki. Ale jutro pewnie zajmie się czymś innym. Wyciągał nogi, żałując, że zostawił konia pod opieką wie­ śniaków na rynku. Teraz być może będzie musiał zafundo­ wać im kielicha w którejś z rozchwianych bud rozstawio­ nych na jarmark. Nie, nie ma na to siły, zresztą piwo, jakie tu podają, nie nadaje się do picia. Pojedzie raczej konno przez miasto do dzielnicy portowej, gdzie, jak wiedział, pi­ wo jest słodkie i mocne, gdzie żyją jego przyjaciele. Przyjaciele, którzy na pewno dadzą się namówić do sie­ dzenia z nim przy jednym stoliku, jeśli tylko postawi ko­ lejkę. Przyjaciele, którzy będą zdolni go ochronić, jeśli ci trzej wszawi złodzieje zwłok znów się tu pojawią. Poczuł ukłucie w boku, gdy dosiadał konia. Ręką na szczęście mógł się posługiwać, mocny bandaż zmniejszał ból. Lekkie tępe pulsowanie musiał znieść. Gdy jednak Marcello przybył do swojej gospody i uwią-

zał konia w stajni za domem, poczuł, że potrzebuje cze­ goś mocniejszego niż piwo. A wokół dużego długiego stołu siedzieli oni, zarówno ci, za których przyczyną odczuwał teraz ból, jak i inni, którzy nic nie wiedzieli o jego interesach. Niepokój rozsadzał pierś. Musieli jednak się przekonać, że jest na nogach i zachował siły. Że ich tchórzliwa próba zastraszenia go wcale się nie powiodła. To byli wulgarni, pry­ mitywni mężczyźni i zdawał sobie sprawę, że ani jego tytuł, ani pochodzenie nie imponują im nawet odrobinę. Dla siły jednak mieli szacunek, a tym bardziej dla wytrzymałości. Zagryzł zęby, przeskoczył przez jakiś stołek, zanim swobodnie osunął się na ławę. Trzy pary szeroko otwar­ tych oczu śledziły każdy jego ruch. Spostrzegł, jak nerwo­ wo popijają piwo. - Witaj, Marcello, wróciłeś do starej nory? A co się sta­ ło z tą jedwabną panienką? Wyrzuciła cię na zbity pysk? Rubaszny śmiech. Jeden z mężczyzn podniósł rękę. - Jedwab na dłuższą metę jest do niczego, taki zimny i cienki. O, nie, dajcie mi raczej kobietę z udami, między którymi można zatonąć, i łonem, które naprawdę potra­ fi ukołysać starego marynarza! Marcello skwitował tę wypowiedź szczerym śmiechem. Dwaj mężczyźni wstali od stołu. To ci dwaj, z który­ mi miał swój interes. - Marcello, ty diable, chcemy z tobą porozmawiać! Na stole przed nim stanął kubek, wypił powoli, patrząc na nich. - Później, chłopaki, później. Wielka dłoń złapała go za elegancki kołnierz. - Teraz, strojnisiu! Marcello szarpnął górną połową ciała, wbił w nich oczy. Nie mógł okazać, że od silnego chwytu tego męż-

czyzny przed oczami zamigotały mu czerwone plamy. Ra­ na w boku naprawdę zaczęła kłuć. Mężczyźni śmiali się z hałasem tuż nad jego uszami. Był tu bezpieczny. Ale ci dwaj stali i czekali. Nie może okazać strachu. Przyprawiona kminkiem wódka paliła w żołądku, na policzkach wykwitły rumieńce. Poderwał się gwałtownie i zmiótł szklanki na bok. Po­ tem oparł zdrową rękę na stole i przeskoczył na drugą stronę. Zachwiał się ledwie przez moment, fala bólu zala­ ła całe ciało. Zaraz jednak uśmiechnął się trochę krzywo. - A jakież to tajemnice macie mi do przekazania? Na­ sze poprzednie spotkanie nie bardzo mi się podobało... - Teraz sprawa jest poważna - oświadczył ten o jaśniej­ szych włosach. - Kalle siedzi w twierdzy, złamali mu jed­ ną rękę. Wypytują go o kobiety, Marcello. - A my pomyśleliśmy, że najwyższy czas, żeby wypy­ tać cię trochę o twoją kobietę. - Czego chcecie od Johanny? Nic wam do niej! Człowiek w brązowej żeglarskiej czapce zmrużył oczy. - Ona za dużo wie. Musi wiedzieć, że próbowałeś ją udusić, Marcello. I być może domyśla się, że to właśnie ty zdobywałeś te trupy do zabawy dla jej eleganckiego przyjaciela medyka. Marcello wyciągnął ręce przed siebie w geście obrony. - Ach, nie, nie, czy wydaje wam się, że tak by mnie ko­ chała? Wydaje wam się, że pozwalałaby mi zrywać te swo­ je różowe pączki i błagać o małżeństwo, gdyby miała cho­ ciaż cień podejrzeń? Mężczyźni splunęli, wsunęli ręce do kieszeni. - Być może ty jesteś równie ślepy jak kobieta. Wszy­ scy wiedzą, że ludzie tacy jak wy nie mają bodaj krzty ro­ zumu, kiedy bukszpryt robi się mokry.

Marcello usiłował zdobyć się na śmiech, lecz ci męż­ czyźni mieli na twarzach kamienne miny. Milczał. - No cóż... Czego się więc boicie? - Że ta mała zacznie sypać. Że wcale nie masz na nią takiego wpływu, jak ci się wydaje. W stajni ci się nie po­ wiodło, Marcello. Sądzimy też, że ta baba, którą wsadzi­ li do piwnicy ratusza, coś podejrzewa. No cóż, tej zapew­ ne nie pozwolą za dużo gadać, ale ten twój mały kwiatu­ szek... musi zniknąć. - Doprawdy, cóż z was za idioci! Jeśli ją zabiję, damę z to­ warzystwa, to zaraz będziemy mieli na plecach całą zgraję! Ona jest inna, to nie obdarta dziewczyna, która uciekła ze wsi i której nikt nie będzie szukał. Jej babka postawi na głowie ca­ łe miasto, a ona dobrze zna i sędziego, i naczelnika policji! - Hm, ach, tak? Nie wyglądali wcale na przekonanych. - Masz pieniądze, Marcello. Masz sławnego ojca, któ­ rym się tak przechwalasz. Ślizgasz się jak węgorz wśród szlachcianek i elegancików. Ty zawsze zdołasz się ze wszystkiego wywinąć. Na tyle znamy już ten gnój. Za to my... my nie mamy nic innego niż te zaułki, ta karczma. Musimy brać to, co nam dają, a temu, jak zarabiamy na chleb, nie będzie się przyglądał żaden policjant. - Już się nam przyglądają, nie mogę zapobiec... I znów mocne szarpnięcie za pożyczony bez wiedzy właściciela mundur porucznika. Mężczyzna, mówiąc, co i raz spluwał marnym tytoniem. - Masz wykonać tę robotę do końca, Marcello. Twoja kobieta być może za dużo wie, ale najważniejsze, ty strojnisiu, żebyś nie wyszedł z tej roboty z czystymi rękami. Do tej pory całą brudną robotę braliśmy na siebie, teraz twoja kolej. Jeśli sprawa wyjdzie na jaw, będziesz unurzany w bagnie tak samo jak my.

Puścili go. - Dobrze - oświadczył w końcu. - Zrobię to. Rozu­ miem was, ale dajcie mi kilka dni... Człowiek w czapce zmrużył oczy. - Kilka dni? Chyba wybierasz się do niej dziś w nocy? Na cóż to potrzeba aż tyle czasu? Dziewczyna będzie martwa jak śledź, wystarczy, że zaciśniesz jej ręce na szyi i przepowiesz na głos kilka zdrowasiek. Marcello poczuł ostry zapach potu. Za ostatnie pieniądze kupił bilety i schował je staran­ nie pod kamizelką. Potem wybrał się do domu rozpusty przy Gjorringe Straede i obrabował swoją starą znajomą mademoisselle Trois z zawartości cynowej szkatułki. Ból ciała ucichł, gdy późną nocą pozwolił koniowi spokojnie wieźć się ulicami miasta do domu, w którym, jak wiedział, nad drzwiami zawsze płonie dla niego lampa. Johanna spała. Położył żakiet na krześle i w ubraniu przemknął za zasłony do wielkiego łóżka. Przełknął ciężko, gdy miękka ręka objęła go za szyję i łagodnie przyciągnęła do siebie. - Spisz? - Nieee... - Spij, moja śliczna, pragnę tylko leżeć, gładzić cię po włosach i patrzeć na ciebie przez całą noc... - Taaak... Spała. Gdy z walącym sercem wsuwał jej rękę pod gło­ wę, być może miała wrażenie, że jej się to śni.

ROZDZIAŁ XII Ciemnowłosego mężczyzny nie było nigdzie widać, a Marja nie śmiała go wołać. Zamiast tego zeszła do ka­ mienia nad rzeką i siadła tam. Okolica bardzo się zmieni­ ła od czasu jej ostatniej wizyty, choć minął zaledwie ty­ dzień. Liście na drzewach sporo urosły, a na trawiastym pagórku wzdłuż połyskującej srebrzyście wody pojawiły się żółte i czerwone plamki kwiatów. Rozpoznawała ja­ skry, takie jak w rodzinnych stronach, lecz nie wiedziała, jak nazywają się drobniutkie, ogniście czerwone kwiatki rosnące z pozoru dziką gęstwiną wzdłuż wilgotnego brze­ gu rzeki. Za chatą czeremcha rozwiesiła otumianiający niemal welon zapachów pod popołudniowym słońcem. On niedługo się zjawi. Prawdopodobnie wyszedł się przejść po tych niskich pagórkach, które może i dałoby się nazwać wzgórzami. Najpewniej jednak był gdzieś w gęstym lesie, oddzielającym tę pustelnię od najbliższej wioski. Zzuła buty, wiedziona impulsem, zanurzyła palce w wodzie. Przymknęła oczy i wyobraziła sobie, że siedzi nad młyńskim potokiem w domu. Ale tutaj było zbyt cicho. Nie słychać głosów ludzi ani młyńskiego koła. Rozlegały się jedynie ciche trele ptaszków, gnieżdżą­ cych się w krzakach za chatą i fruwających raz w jedną, raz w drugą stronę nad rzeką w poszukiwaniu larw i mar­ twych much, które unosiły się na wodzie tam, gdzie wo­ da tworzyła niewielkie zakola. Marja zdjęła też z głowy kapelusz, nikt jej tu nie wi-

dział. Nie musiała się ukrywać pod klejnotami baronowej i jej kapeluszem z woalką. Odruchowo wyciągnęła drapiące szpilki i grzebienie, które utrzymywały bujną grzywę w porządku pod nakry­ ciem głowy. Włosy rozsypały jej się po plecach, przez cienki baweł­ niany strój czuła ich własne ciepło. Nieobecna duchem zaczęła przeczesywać je palcami. Wciąż były miękkie i jedwabiście gładkie, choć jakby bardziej bez sił, trochę cieńsze i bez wątpienia przetyka­ ne siwymi pasmami, bardziej matowe. Westchnęła. Podniosła twarz, zobaczyła go, jak wychodzi z lasu. Pomyśleć tylko, że Remmermann wziął go za jej ko­ chanka. Zmrużyła oczy, spróbowała spojrzeć na niego jak na obcego. Sprężysty, zwinny, zlewał się niemal w jedno z lasem. Dał teraz susa przez strumień, lękliwie rozglądając się wo­ kół. Ruszył potem przez wysokie trzciny w górę zbocza. Dostrzegła uśmiech, który nie chciał jakby w pełni wykwitnąć na jego wargach, i ręce, które machały do niej. Ale to jego oczy potrafiły zaczarować. To one przede wszystkim sprawiały, że ludzie w jego obecności zaczyna­ li płonąć. Marja westchnęła i oparła się na wysuniętych w tył rę­ kach. Słońce grzało w twarz, cieszyła się tym zapomnia­ nym wrażeniem. - Witaj, Marjo, widziałem, jak tu szłaś. Czy przynosisz mi ważną wiadomość? Od Johanny? Zapał sprawił, że twarz mu się otworzyła, włosy miał odgarnięte, policzki pokryła nawet opalenizna. - Nie, nie od Johanny. Nic nie powiedziałam, jeszcze nie. - Dlaczego? Mówiłaś przecież, że...

- Nie, nie, jest na to jeszcze za wcześnie, ona... ona mu; si się najpierw czegoś nauczyć. Zaufaj mi, ona jeszcze nie dojrzała. Ale rozmawiałam z Thillą... - J u t r o po wieczornej pieśni? Mar ja kiwnęła głową. Popatrzyła na niego. Uśmiechnęła się. - O n e cię potrzebują, mój przyjacielu. Kobiety potrze­ bują właśnie ciebie. Zamruczał zadowolony. - Wiem o tym. D o b r z e się czuję wśród kobiet. Marja prychnęła. - Oczywiście, sądzę jednak, że jutro nie bardzo będziesz mieć czas, żeby napawać się kobiecą urodą. J u t r o jest wiel­ kie zebranie. Thilla powiedziała mi, że przyjdzie wiele, mo­ że nawet dwa razy tyle co podczas wiosennego sadzenia. Kiwnął głową, mrucząc. Marja popatrzyła na niego pytająco. - Czy ty... wiesz więcej niż ja, ty łobuzie? N i e jesteś wcale czeladnikiem, tak? Przebywasz tu dostatecznie dłu­ go, żeby... Ach, mój drogi przyjacielu, czy nie możesz mnie choć odrobinę wtajemniczyć? Jestem taka ciekawa! Roześmiał się, pogładził ją po policzku jak dziecko. Marja poczuła łaskoczące wibracje. Wreszcie odetchnęła głęboko i oderwała od niego oczy. - Wiem, że nie możesz, ale to będzie doprawdy coś wielkiego, tyle pojmuję i ja. Przybędzie baronowa, cieszę się, że ją znam, bo zapewne upłynie sporo czasu, zanim znów ujrzymy Thillę wśród lilii. Mężczyzna włożył do ust jeden z czerwonych kwiat­ ków i nie odpowiedział. Po chwili wstał, wyciągnął się ku światłu. Lekki wietrzyk zatrzepotał w czarnych włosach. - Chciałbym ci coś pokazać - powiedział tajemniczo i pociągnął Marję w górę.

Przez otwarte drzwi słoneczny blask wpłynął do jego małego domku. Jedna ściana wciąż była zrobiona z po­ splatanych gałęzi, wpadały przez nią promienie słońca, tworząc niezwykły wzór ze złocistego światła. Przeciąg poderwał do góry kurz z klepiska, który zawisł w powie­ trzu niczym rozjaśniona słońcem mgła. Obraz był piękny. Marja szeroko otworzyła usta ze zdumienia. Oczy przy­ kuwały grube pociągnięcia połyskującą czernią, błękitem i ciemną czerwienią. Scena była tak żywa, tak rzeczywista, wprost oddychała, jak gdyby Marja trzymała w dłoniach czarodziejskie zwierciadło, a nie swój własny portret. Widziała samą siebie tańczącą w kręgu lekkonogich ko­ biet, otaczały je ciężkie cienie drzew jakby stojące na stra­ ży. Pod stopami miały ziemię i wodę. -Jak nazwałeś ten obraz? - szepnęła schrypniętym głosem. Zaczerwienił się lekko, mrugnął do niej. - Niezbyt dobrze sobie radzę ze słowami. Marja delikatnie odłożyła drewnianą płytkę na stołek. W świetle słońca kolory stały się jeszcze wyraźniejsze, na­ brały mocy. - Masz ich więcej, prawda? Sporo malowałeś, mieszka­ jąc tutaj? Wolno kiwnął głową. Przysunęła się do niego o krok. On na pewno znał jej myśli. Skoro dobrowolnie nie wyjął innych obrazów, za­ pewne miał ku temu powód. Gdy pogładziła wskazują­ cym palcem ciemnowłosą roztańczoną postać, trochę far­ by zostało jej na skórze. Uśmiechnął się z dumą. Marja usiadła, wciąż nie mogąc oderwać oczu od obrazu. - Jest jeszcze coś - powiedział cicho i podszedł do skrzynki, której używał jako schowka i stołu zarazem. Bez słowa wyciągnął rzeczy Thilli.

- N i e mogę dłużej tego tu trzymać. - Jak to? Zwilżył wargi. - Zabierz je. N i e mogę ich tu dłużej mieć. - Ale... ale... im może przyjść do głowy, żeby przeszu­ kać mój dom! D r ż ę ze strachu, gdy tylko ktoś zastuka do drzwi! N i e czuję się bezpieczna, czasami wmawiam sobie nawet, że wszędzie chodzą za mną żołnierze... - N i e tutaj - odparł spokojnie. - Nie, tu, nie, tego jestem pewna. - Musisz wziąć te rzeczy, teraz. Jutro... się ich pozbę­ dziesz. - To znaczy, że m a m zabrać je ze sobą? - Tak, oczywiście. Do Zamku. Marja skinęła głową, brzmiało to mądrze. A w ciągu tych kilku godzin tak wiele znów nie mogło się stać. - Schowasz je w tym pokoju, w którym kapitan trzyma swoje mapy. Za najniższą szufladą w jego wielkiej komo­ dzie jest ukryta klapka, tam będą bezpieczne aż do jutra. Marja tylko skinęła. Podał jej koszyk, który na pewno sam wyplótł, a potem nakryli rzeczy Thilli tuzinami nazrywanych kwiatków. - Wytworna dama wracająca do d o m u z wyprawy na łono natury - uśmiechnął się. Marja dołożyła jeszcze bukiecik jasnych wiosennych fiołków. - Wszystko będzie dobrze - powiedziała uspokojona. On wolno pokiwał głową. Potem włożył kurtkę, grubą i ciężką, i buty, które no­ sił latem i zimą. - Chodźmy. - Idziesz ze mną? - Tak, odprowadzę cię kawałek drogą.

Zaskoczyło ją to, bo przecież on nigdy nie ryzykował, że ktoś może go zobaczyć. Gdy jednak spoza drzew widać było już drogę, poże­ gnał się, ona zaś stała jeszcze przez chwilę i patrzyła za nim, nim wreszcie przeszła ostatnie kroki dzielące ją od miejsca, w którym czekał powóz. Koszyk ciążył jej zawieszony na ramieniu, odczuwała jednak dumę z samego tylko powodu, że go niosła. Zaci­ snęła dłoń w rękawiczce na uchwycie i poprzysięgła w du­ chu, że nie ulegnie pokusie i nie otworzy tych dziwnych zwojów ani szkatułki. A czy on to zrobił? Może już wiedział, co jest w środku? Nie, nie wolno jej się dłużej nad tym zastanawiać. To zakaz, święty zakaz. Jeśli będzie postępować właściwie i zdoła okiełznać wszystkie swoje mniej zacne strony, to być może pewnego dnia dostąpi wtajemniczenia. - Musimy! To jedyny sposób, w jaki zdołam cię prze­ konać, żebyś mi uwierzyła! Ty zaś nie możesz być taka głupia, że nie pozwolisz mi tego pokazać. Kiedy na wła­ sne oczy zobaczysz, że mam rację, zrozumiesz, jakie to poważne! Wtedy pojedziesz ze mną jeszcze dzisiejszej no­ cy, tak, abyśmy mogli popłynąć statkiem, który wyrusza jutro rano, kiedy skończy się przypływ! - Marcello, nie jest wcale tak, jak myślisz! Sam prze­ cież mówiłeś, że chodzi o jakiś zamek! Czy uważasz, że czarownice i wiedźmy spotykają się w zamku? A ta baro­ nowa, znajoma Marji, to wszak najpierwsza ze wszyst­ kich zacnych kobiet, które zbierają pieniądze i są wierny­ mi obrończyniami Kościoła. Wierzysz, że one mogłyby uczestniczyć w takich bezeceństwach? - Pójdź ze mną, Johanno! Więcej nie mogę ci powie­ dzieć. Pójdź ze mną dzisiejszej nocy, a Marja wskaże nam drogę. Coś na pewno uda nam się zobaczyć. Dosyć, żebyś

mogła zrozumieć, jak bardzo jest to niebezpieczne. Johanna zmęczona pokręciła głową. - Oszalałeś. To wszystko są tylko plotki. Najprawdopo­ dobniej babka zamierza spotkać się z jakimiś paniami, or­ ganizującymi wiosenny bal, z którego zyski przeznaczą na szpital albo na prowadzony przez Kościół dom dla ubogich. Mam wrażenie, że o czymś podobnym mi wspominała. - Nie, słyszałem to na własne uszy! Odbędzie się czar­ na msza! Być może policja również o tym wie, może tej nocy wpadną tam, a wtedy koniec będzie również z two­ ją babką. Johannie ciarki przeszły po plecach. Czy nie powinni ostrzec Marji? Ale wszystko to przecież wierutna bzdura, nie ma przed czym jej ostrzegać. Marja potrafi sama się przypil­ nować. A za to, że Thilla nie zajmowała się spędzaniem płodów, Johanna gotowa była dać własną głowę. Marcello nie ustępował. Johanna westchnęła z irytacją. - Dobrze więc, pójdę z tobą, ale doprawdy, poczuję się bardzo niemądrze, jeśli Marja się zorientuje, że wymyka­ my się za nią i strzeżemy jej, jakby była upośledzoną na umyśle albo niedorosłym dzieckiem. Przekonasz się, do­ prawdy, piekielnie się rozgniewa! Marcello zmusił się do surowego uśmiechu i sucho po­ całował ją w usta. - Dobrze, o nic więcej nie proszę, ale zabiorę ze sobą dokumenty podróży, bo wiem, co tam zobaczymy. Nie będziesz mogła zostać tu nawet przez moment dłużej, kie­ dy zrozumiesz, że Remmermann mówił prawdę. Johanna mocno zacisnęła usta i ostro popatrzyła na ko­ chanka. - Mogę oświadczyć ci jedno, mój drogi: muszą zajść do­ prawdy bardzo, bardzo dramatyczne wydarzenia, żebym

wyjechała stąd, zanim komisja wręczy mi dyplom, a do tego jeszcze co najmniej tydzień. Marcello milczał. Potem ostrożnie wsunął rękę pod kamizelkę, leżały tam dokumenty podróży, pod nimi gruby zwój z królew­ ską pieczęcią i walczącym lwem uniwersytetu. Podał zwój Johannie. Przeczytała. - W jaki sposób to zdobyłeś? Wzruszył ramionami. - Remmermann. - Remmermann? - Tak, on wie tyle co ja. On się o ciebie troszczy, Johanno. Chce, żebyś wyjechała z miasta jak najprędzej. - Ale czy to wystarczy? Marcello z mocą pokiwał głową. Przysunęła papier do oczu. Wreszcie go opuściła. - Brakuje pieczęci biskupa, bez niego komisja nie jest pełna. Marcello wzruszył ramionami. - Czy myślisz, że ktoś w twojej wiosce się zorientuje? Remmermann nie miał śmiałości rozmawiać z biskupem, ale pozostali członkowie komisji ufają mu. Na prośbę Remmermanna podpisali się na tym dokumencie, on gwa­ rantował za twoją wiedzę. Nie musisz zdawać egzaminów, Johanno. Jest tu jeszcze więcej, przeczytaj inne strony. Johanna wygładziła papier ręką, wyprostowała go. Wyraz twarzy zmieniał jej się od niedowierzania do drżącego zapału. - Zezwolenie na prowadzenie działalności aptekar­ skiej? To nie może być prawda... Marcello spokojnie kiwnął głową. - Możesz teraz sporządzać swoje własne lekarstwa i je-

śli zechcesz, sprzedawać je lekarzom. Możesz zamawiać, czego tylko sobie zażyczysz z tutejszej apteki albo z tych, które otwarto w Christianii i Bergen. Johanna wypuściła powietrze z płuc, zabrzmiało to jak szloch. W końcu jednak porządnie zwinęła dokumenty i odda­ ła je Marcellowi. - To nie wystarczy. - Co takiego? Czyś ty oszalała, kobieto? Dostajesz wprost do rąk wszystko, o co tak bardzo walczyłaś! I prze­ cież mówię ci, musimy opuścić miasto jeszcze tej nocy! - Namieszali ci w głowie kłamcy i plotkarze! Nie mam pojęcia, co się stało z Remmermannem, może chce się mnie pozbyć, a może ciebie. Może ciągle jeszcze sądzi, że jesteś kochankiem Marji, i w ten sposób chce mieć do niej swobodniejszą drogę. Zakładam się o jej szpilki do kape­ lusza, że tak jest, i bez względu na wszystko nie wyjadę stąd, dopóki nie zostanę dokładnie przeegzaminowana, uznana przez komisję i przez biskupa! Nie znasz gospo­ darza ze Storlendet i wszystkich tych innych podleców z mojej wsi, nie wiesz, jak bardzo byliby szczęśliwi, gdy­ by wyszło na jaw, że moje dokumenty są sfałszowane! Marcello prychnął zirytowany. - Beznadziejna kobieto, przecież te dokumenty są prawdziwe, pieczęcie także. - Prawdziwe może tak, ale niepełne. - Podpis biskupa nic nie znaczy, liczy się kolegium le­ karskie i królewska pieczęć akceptująca. Johanna odwróciła się od niego ze złością. - Zapomnij o tym, Marcello, nie zaryzykuję wszystkie­ go, nad czym tak ciężko pracowałam, tylko dlatego, że ty się przestraszyłeś. Marcello skurczył się w sobie. Popatrzył na nią spod rzęs. - Ale pójdziesz ze mną dzisiejszej nocy?

Johanna westchnęła z rezygnacją. - Dobrze, ale tylko po to, żebyś zostawił mnie w spo­ koju. Szybko poderwał się z krzesła. - Zaraz wydam polecenie, żeby służący spakowali to, co najniezbędniejsze. Czy przy twoim kufrze na książki są dobre zamknięcia? Johanna nie miała sił, żeby odpowiedzieć. Zrobiła tyl­ ko zrezygnowaną minę, by dać mu do zrozumienia, że czuje się ogromnie udręczona. Zwyczaj był taki, że o godzinie, gdy zakonnice rozpo­ czynały swoje wieczorne śpiewy, dzwon na wieży wiosko­ wego kościoła uderzał siedem razy. Obyczaj ten utrzymał się jeszcze długo po tym, jak zakonnice zniknęły, i kru­ che, a zarazem ciężkie tony starego odlewanego dzwonu unosiły się codziennie nad okolicą spowitą w wieczorny zmierzch i niosły się daleko i szeroko. Dało się je słyszeć na wiele mil na wszystkie strony, powiadano, że w ciche, spokojne dni docierały aż do Farum. Dlatego też godzina wieczornej pieśni stała się jedy­ nym stałym punktem doby dla wszystkich tych, którzy po rozsianych chłopskich zagrodach nie mieli zegara ani też nie posiedli wiedzy o podziale dnia na godziny i mi­ nuty czy według nakazów najnowocześniejszej nauki również na sekundy. Po wieczornej pieśni mogli się więc umawiać na spo­ tkania, wówczas to zwoływano narady, a oracze wiedzie­ li, że o tej porze będzie na nich czekał gotowy posiłek: gdy bił dzwon, dzień pracy dobiegał końca. Marja słyszała bicie dzwonu już wiele razy, drżenie dzwonnicy starego klasztoru stawało się wtedy wręcz wy­ czuwalne. Wieża stała pusta i cicha, spiż natomiast koły­ sał się w swej nowej siedzibie w wiejskim kościele. Gdy

WĘSŁ

przed ponad dwustu laty przyjęto naukę Lutra, przenie­ siono go tu z klasztoru wraz z pięknymi obrazami, zło­ tem, posągiem Maryi, relikwiarzem i wielkim ołtarzem. Thilla opowiadała o dawnych legendach, o zakonnicach, które prowadziły tu „schronisko". Był to dom, w którym spokój znajdowali ubodzy, chorzy i odrzuceni. Zbiegli więźniowie mogli też liczyć tu na schronienie, gdyż prawo zabraniało żołnierzom pojmać czy skrzywdzić tych, któ­ rzy schronili się za ciężkimi świętymi wrotami klasztoru. „To cudowne miejsce. Wciąż wyczuwa się dobroć, któ­ ra utkwiła w tych ścianach" - powiedziała przyjaciółka wówczas, za pierwszym razem, gdy prowadziła Marję do wielkiej kamiennej budowli ukrytej w lesie. Tym razem Marja przyszła tu sama. Wszystkie wąskie ścieżki przez las wiodły do starej bu­ dowli, niektóre wydeptały pasące się tu owce, inne wykarczowali okoliczni chłopi. Część wieśniaków miała prawo zbierać trawę i liście z przylegającej do klasztoru polany, nikt już jednak nie korzystał teraz z tego przywileju. Je­ sienią natomiast zdarzało się niekiedy, że chłopcy grup­ kami zakradali się tu w piękny słoneczny dzień i zbierali kosze albo nawet pełne w o z y zdziczałych jabłek, śliwek i soczystych jagód, które rosły gęstymi zaroślami za po­ łudniową ścianą klasztoru. Nocą unikano tego miejsca. Marja dobrze to rozumiała. Z takimi świętymi budowlami wiązały się zawsze prze­ dziwne historie. W tym miejscu pochowane zostały całe po­ kolenia zakonnic. Istniała nawet krypta pod starą kaplicą, w której Thilla pokazała jej małe zaśniedziałe plakietki. Spoczywały tu nieznane kobiety, ludzie posiadający samo tylko imię, na niektórych zaś zakonnice wygrawerowały po prostu „znany Bogu". Marję dziwiło, że takie rzeczy akcep­ towano, bo to, że uboga kobieta spoczywała pod tym sa-

mym pięknym napisem co żołnierze, było doprawdy czymś niezwykłym. No cóż, one w pewnym sensie też były żołnierzami. Te kobiety, które ofiarowały się swemu Bogu. Tak samo jak i my, pomyślała Marja z gorącą dumą w piersiach. Potem uśmiechnęła się do siebie. Dobrze, że nikt nie stawia takich samych wymagań co do posłuszeń­ stwa, ubóstwa i czystości tym, które teraz rządziły zruj­ nowanym klasztorem. Przycisnęła szeroką suknię do skóry, z przodu mocniej owinęła się peleryną. Serce waliło jej ciężko i głucho. Pulsowało w szyi. Od rączki koszyka zrobiły jej się na dłoni czerwone pęche­ rze, na ostatnim odcinku musiała przekradać się po wą­ ziutkich ścieżkach, mając do towarzystwa jedynie rozświergotane ptaki, które swym śpiewem witały właśnie nadejście zmierzchu. A oto i klasztor, właściwie przypomina twierdzę. Wie­ ża sterczała nad fasadą. Brama była zapewne zamknięta. Nigdzie nie było widać żywej duszy. Marja wiedziała jednak, że gdzieś tam, wśród kamien­ nych ścian, ktoś na nią czeka. Ktoś, kogo częścią będzie wolno jej się stać. Ktoś, kto już zawładnął wielką częścią niej samej. - Zatrzymaj się! Nie za blisko, bo ona może nas usłyszeć! Marcello niemal bezgłośnie szeptał Johannie do ucha. Ruszyli za powozem Marji w dobrej odległości, drogę wskazywał im jedynie kurz poderwany w powietrze. Na rozstajach trochę się wystraszyli, bo co będzie, jeśli za­ błądzą? Wkrótce jednak znów błysnęła im pomalowana na niebiesko wynajęta kolaska. Zatrzymała się przy ja­ kiejś zagrodzie, zobaczyli, że Marja wysiada. Stangret wprowadził ją do środka, potem wrócił i wyprzągł konia.

Widać Marja miała zamiar przez jakiś czas tu zabawić. Wyminęli zagrodę, bali się dać znać swojemu woźnicy, że coś się dzieje. Na widok niewielkiego kościółka Marcello zawołał, że są na miejscu. Powóz odesłali z informacją, żeby czekał tu na nich po północy. - Idziemy na mszę - wyjaśnił Marcello. - Moja biedna żona straciła właśnie ojca. Tej nocy, tu w tym kościele, odbędzie się czuwanie nad zmarłym. Stangret mrugnął kilka razy, niczego nie rozumiejąc, wyraźnie nie zaliczał się do naj bystrzej szych. N i e było przypadkiem, że Marcello chętnie korzystał z jego usług podczas swoich wypadów wymagających większej dys­ krecji. W kędzierzawej głowie i szczerym bladoniebieskim spojrzeniu skrywały się myśli dziesięciolatka. Johanna uśmiechnęła się do niego szeroko i wręczyła dodatkową monetę. Mężczyzna ukłonił się niezgrabnie, rozpromieniony cmoknął na konia. Zaczekali, aż zawróci powóz, a p o t e m ruszyli za nim biegiem. Tuż przed szeregiem zarośniętych topoli Marcel­ lo wciągnął Johannę w krzaki. Zagroda leżała pogrążona w ciszy. Mieli stąd dobry widok na podwórze, na oborę zbudowa­ ną z połączonych zaprawą kamieni. Za niedużym ogrodze­ niem pasło się kilka krów z cielętami, dookoła rozciągały się pola, szerokie i otwarte, łąki porośnięte soczystą trawą. Czekali. - O n a niedługo przyjdzie - szepnął Marcello. I tak się stało. Pojawiła się ubrana w połataną brązową pelerynę, w chustce na głowie, m i m o to prędkie, zdecy­ dowane kroki wyraźnie świadczyły o tym, że to Marja, która gdzieś się spieszy. - O n a się przebrała! Co to ma znaczyć, nie pojmuję...

- Pst! - uciszył ją znów Marcello. - Remmermann wła­ śnie coś podobnego podejrzewał. Gdyby ktoś zobaczył ją po drodze, strojne szaty ujawniłyby całą prawdę. - Zobacz! Jest z nią jakaś inna kobieta. Idą prosto przez łąkę. Marcello zaczął się wiercić, schylił głowę. - Stracimy je z oczu, nie możemy przecież iść za nimi po otwartym polu! Popatrzył ku zachodowi. - Wkrótce się ściemni, cienie tych niewysokich topoli zdołają nas ukryć. Chodź, pobiegniemy! Możemy dotrzeć do skraju lasu, a potem znów je gonić. Tam musi być ja­ kaś ścieżka czy coś w tym rodzaju... Udało im się okrążyć pole. W zielonej ciszy beztroskie gawędzenie kobiet dobrze niosło się po lesie. Johanna i Marcello szli za nimi aż do momentu, gdy Marja poże­ gnała się z nieznajomą i dalej ruszyła przez las sama. Johanna dawno już zaczęła powątpiewać, czy doprawdy ma powody odrzucić przerażające twierdzenia Marcella. Zanim ośmielili się dojść do starego budynku, kościel­ ne dzwony dawno już umilkły. Ukryci na skraju lasu wi­ dzieli więcej postaci przekradających się, a potem prędko przechodzących przez jakieś niewielkie drzwi, gdzieś mię­ dzy wysokimi masywnymi portalami bram. Niektóre przychodziły po dwie. Większość jednak biegła samotnie, wyłaniała się z lasu niczym duchy i zaraz potem znikała. Johannę dusił w piersi płacz. To bowiem były kobiety. Same tylko kobiety. Jedna z nich wystraszyła ich niemal do szaleństwa, bo spłoszony przez nią ptak tuż przy nich zaniósł się krzy­ kiem. Wybiegła z lasu, peleryna powiewała za nią, a gdy

poślizgnęła się na kamieniu, spod zwiewnego materiału, błysnęły nagie łydki i uda. Taniec czarownic, księżycowa msza, diabelski sabat opętanych kobiet, spragnionych uścisków demonów. J o h a n n a poczuła, że wargi jej spierzchły, nerwowo zwilżyła je językiem. W duchu odmówiła pospieszną modlitwę: D o b r y Bo­ że, nie pozwól im zabrać Marji, nie pozwól im przywieść jej na pokuszenie, by nie uczyniła nic zdrożnego. Ach, niech to, co mówi Marcello, nie będzie prawdą! Marcello z ukosa popatrzył na jej twarz, gdy się mo­ dliła, wyczuwała niepokój bijący z jego ciała ostrym, nie­ przyjemnym zapachem. On także się bał. Prawdę powiedziawszy, spodobało jej się to nawet, gdy sobie to uświadomiła. Spokojnie sięgnęła po jego rękę. - Być może rzeczywiście byłam głupia, Marcello. N i e odpowiedział. Dodała prędko: - Ale przecież nigdy nawet by mi się nie śniło, że to, co mówiłeś, może być prawdą. Wtedy przytulił do niej głowę. - Kocham to twoje zdecydowanie, mój poważny anioł­ ku, ale kocham cię jeszcze mocniej, gdy się uśmiechasz i niczym nie troskasz. - Obawiam się, że ta noc nie jest nocą uśmiechów. - Masz rację. Czy wierzysz mi teraz? Czy też raczej ma­ my jeszcze zaczekać? To może być niebezpieczne, Johanno. Kto wie, jakie diabły one przyzywają! Możemy zostać odkryci... Na Boga, nie śmiem myśleć, co się z nami stanie, jeśli one zrozumieją, że widzieliśmy te ich bezeceństwa... - N i e , musimy tu zostać. N i e ma pewności, że coś się wydarzy. To wciąż może być tylko jakieś spotkanie, na

przykład nabożeństwo w starym klasztorze. Wiesz prze­ cież, że istnieją różne sekty i odszczepieńcy, których się ściga, kaznodzieje, którzy nie są pastorami i tylko dlate­ go nie wolno im głosić swoich prawd ludziom. Marcello popatrzył na Johannę, gasnące światło dnia ledwie pozwalało zauważyć wilgoć w jego oczach. - Czy ty naprawdę w to wierzysz? Po tym wszystkim, co opowiadał Remmermann? Johanna spuściła głowę. Zacisnęła pięści, ale nie miała w nich siły. - Nie - wyznała cicho. - Obawiam się, że masz rację, ale trudno mi to przyznać, nawet teraz... Znów jakiś ptak zaniósł się krzykiem. Nagle Marcello podniósł głowę. - Posłuchaj, posłuchaj, już się zaczęło! Z oddali, po cichu, ledwie różniąc się od szumu lasu i wielu nocnych dźwięków na polanie, napływała pieśń. - Czarna msza się rozpoczęła! Poderwał się, Johanna się wahała. Bała się, że ktoś ich zobaczy. - One wszystkie są tam, w środku! Nikt nas teraz nie zauważy. Chodź, musimy poszukać jakiegoś okna, może wejścia. - Oszalałeś? Pomyśl tylko, jeśli... Marcello zatrzymał się gwałtownie na samym środku polany i popatrzył na nią z dzikością w oczach. - Po raz ostatni, Johanno, czy teraz mi wierzysz? Czy mamy natychmiast wracać i czekać na powóz, który do­ wiezie nas do portu jeszcze przed świtem? Johanna zawahała się. Wiedziała, że to będzie ją dręczyć do końca życia. Mu­ si zobaczyć na własne oczy, bez względu na to, jakie to straszne. - Nie, chcę zaczekać tutaj. Może coś się stanie i okaże

się, że mimo wszystko jest inaczej, niż myślimy? Może kłamstwa, jakich naopowiadaliśmy stangretowi, staną się rzeczywistością? Możliwe przecież, że tu odprawia się tyl­ ko modlitwę, może czuwanie nad zmarłym, nabożeństwo za czyjąś duszę albo coś podobnego. Sam przecież jesteś dzieckiem kościoła katolickiego i wiesz, że takie msze od­ prawiane są potajemnie. Marcello wolno pokręcił głową. - Moja kochana, moja słodka. Kościół katolicki nigdy nie zezwoliłby na mszę, w której uczestniczą jedynie kobiety. Johannie wydało się, że dostrzega smutek w jego oczach. Pobiegła przodem w stronę muru. Tu nie dochodził już żaden dźwięk. Pieśń musiała docierać z otwartego dzie­ dzińca za bramą, teraz odgrodziły ją grube mury. - Wejdźmy do środka - powiedział Marcello, porusza­ jąc samymi tylko ustami. Przekradł się jako pierwszy wzdłuż ściany, spoglądając w górę w stronę maleńkich okienek,, które ślepe i czarne pa­ trzyły na nich z wysokości dwóch ludzi nad ziemią. Nikt nie zdołałby zmusić dorosłego człowieka, by się przez nie prze­ cisnął, nawet gdyby miał drabinę, żeby do nich dosięgnąć. Ruszyli dalej, za węgieł. Zobaczyli teraz, że na drugiej ścianie również znajdu­ ją się drzwi, a nad nimi spore otwory w murze. Wąskie schody wyciosane w kamieniu prowadziły ponad same wrota i kończyły się czymś w rodzaju balkonika. - Chodź - szepnął. Wskazał jej drogę. Gdy wspinali się na górę, Johanna miała wrażenie, że stopy ma odlane z ołowiu. Nic jednak nie dało się zoba­ czyć, drzwi prowadzące z balkonu do środka były nie tyl­ ko zaryglowane, lecz także zamurowane. Marcello zroz­ paczony rozejrzał się w koło, potem wbił palce w gruby gzyms nad drzwiami.

Johanna patrzyła na niego przerażona, lecz on zdecy­ dowanie piął się w górę. Wkrótce stanął na daszku wystę­ pu bramy. Johanna zobaczyła, że Marcello rozpina pas. Potem wyjął nóż, który zawsze przy sobie nosił, i pociął pas wzdłuż na rzemienie, prędko je powiązał, zacisnął zęba­ mi i zrzucił taką linę do niej. Odległość była nie większa niż siedem, osiem łokci, ale Johanna nie miała pojęcia, w jaki sposób zdoła pokonać gładką kamienną ścianę, ma­ jąc za oparcie jedynie skórzany rzemień, oplatany wokół nadgarstka, i zielone oczy Marcella jaśniejące ponad nią. Rezolutnie podpięła spódnicę pod swój własny pasek, nogi miała osłonięte grubymi pończochami, a na stopach swoje stare wygodne buty ze świńskiej skóry. Jakoś wspię­ ła się na górę, czuła tylko, że leci jej krew z otartego ko­ lana. Wyczuła to, gdy opuszczała spódnicę. - Świetnie - pochwalił ją cicho. - Jesteś silna i odważ­ na, moja mała łasiczko. Johanna nie odpowiedziała. Teraz znów słyszała tę pieśń, wiedziała, że chyba się myli, lecz miała wrażenie, że dochodzi gdzieś z góry. Na niebie tu i ówdzie pozapalały się gwiazdy. Johanna popatrzyła na tę, która świeciła najmocniej, tę, którą zna­ ła najlepiej: na północy. Marcello podtrzymywał ją pod rękę, gdy balansując posuwali się w stronę szczytu muru, który wzniesiono kiedyś, by chronić klasztor przed rozbójnikami i prze­ stępcami. Klasztor jednak dawno już został przebudowa­ ny i podziurawiony licznymi bramami. Mogli patrzeć w dół na mroczne czworoboki, sam bu­ dynek klasztoru wznosił się pośrodku, wokół niego zbudo­ wano parę półdaszków. Wieża znajdowała się teraz bliżej, widzieli kamienie, które z niej powypadały, i szpic, który ktoś odłamał, pozostał jedynie zniszczony żelazny pręt.

Daszki w dole sprawiały wrażenie dość solidnych. Johanna usłyszała, że pieśń nabiera mocy. I wtedy Marcello pokazał. - Patrz, światło! Z wolna J o h a n n a uświadomiła sobie, że powierzchnia daszku pod nimi nie jest wcale jednolita i cała, bo małe błyski światła rozprzestrzeniły się teraz wzdłuż całej gór­ nej części ściany. T u ż pod szczytem musiały być otwory, małe dziurki albo szczeliny, osłonięte p r z e d w i a t r e m i deszczem, lecz jednocześnie wpuszczające za dnia świa­ tło dzienne i wypuszczające je nocą. Na zewnątrz m u r ó w nikt by ich nie dostrzegł, sam klasztor bowiem był niższy niż otaczający go mur. Bez słowa podeszli do samego rogu, w którym m u r nie­ mal stykał się z położonym niżej budynkiem. Marcello pochylił się w p r z ó d , balansował na samej krawędzi mrocznej przepaści rozdzielającej kamienne ściany. - Chcę to zobaczyć - szepnął cicho. Położył się na brzu­ chu na wąskiej półce i ostrożnie zaczął się czołgać. Usiądź mi na nogach, wydaje mi się, że zdołam złapać krawędź dachu i przerzucić się tam. - Nie, nie wolno ci! Możesz spaść! Popatrzył na nią z powagą. - No cóż, wobec tego skaczemy, to p o w i n n o się udać. Chcę to zobaczyć, choć właściwie ty powinnaś również przekonać się na własne oczy, co się tam dzieje. J o h a n n a o d e t c h n ę ł a głęboko, próbując p r z e ł k n ą ć strach przed upadkiem. Marcello bez szczególnego trudu wyciągnął się, przez m o m e n t jakby zawisł w powietrzu, ale zaraz znalazł oparcie dla rąk i stóp. Popatrzył na nią triumfująco. Zobaczyła, jak czołga się po gzymsie, wymacując p u n k t zaczepienia dla rąk w wąziutkich występach otaczających otwory okienne. Cała górna połowa ciała zwisała na ze-

wnątrz, ale na płaskim daszku zdołał zaczepić butami o ja­ kieś okucie. Leżał tak na brzuchu z głową spuszczoną nad okien­ kiem. Johannę rozbawiła myśl, że Marcello musi widzieć wszystko do góry nogami. N i e było to pozbawione jakiejś chorej logiki. Powiada­ no wszak, że wszelkie dzieło piekieł jest odwrócone, jest lustrzanym odbiciem, wywróceniem wszystkiego do góry dnem i na lewą stronę, a on wszak spodziewał się ujrzeć właśnie piekielne dzieło. Marcello nie odzywał się ani słowem, leżał jak martwy i tylko zaglądał przez o k n o . I wtedy J o h a n n a się zdecydowała. Przymierzyła się, skoczyła i z hałasem wylądowała na dachu w odległości jakichś dwóch, trzech metrów od Marcella. Drgnął prze­ straszony, jakby całe niebiosa zwaliły mu się na głowę, i widać było, ze ledwie powstrzymuje się od krzyku, a oczy ciskające błyskawice ujawniły strach. - Wszystko w porządku - szepnęła przepraszająco. Marcello przeklął w swoim obcym języku i przywiązał nogę w kostce do jakiegoś okucia, potem znów przeczołgali się poza występ dachu i zwiesili w dół, żeby móc coś zobaczyć. Johanna jęknęła głośno. Niepotrzebnie się obawiała, że ktoś zwróci uwagę na hałasy na dachu. Ceremonia odprawiana pod nimi przyciągała do siebie każdego z mocą, jaką nawet oni, nie wtajemniczeni, sie­ dzący na dachu, wyczuwali. Po krótkiej chwili Marcello podciągnął się do góry. Twarz miał białą jak kreda. Na niebie ponad ich gło­ wami pozapalały się kolejne gwiazdy, zajaśniał też ostry sierp księżyca. J o h a n n a po raz pierwszy w życiu zobaczy­ ła, jak Marcello żegna się znakiem krzyża. - Musimy stąd

uciekać - powiedział ochrypłym głosem. Podciągnął ją w górę. - Teraz już widziałaś, idziemy stąd! Johanna pokiwała głową w roztargnieniu. Pieśń znów się rozpoczęła. Wtedy Marcello zdał sobie sprawę, że nie mają możli­ wości przedostania się na dół tą samą drogą, jaką tu przy­ szli. Skok w górę na szczyt muru był niewykonalny. Przemknął się dalej w stronę spadzistego daszku, Johan­ na ruszyła za nim, wciąż oszołomiona tym, co zobaczyła. Nie mijali żadnych kominów, w tej starej budowli ist­ niało zapewne tylko kilka ogrzewanych pomieszczeń, w których otwarty ogień służył zarówno za źródło świa­ tła, jak i miejsce do gotowania. Poruszali się niemal bez­ szelestnie, tę część dachu porastał bowiem mech. Johannie kręciło się w głowie, puls w szyi był dziwnie wolny, trudno jej było uwierzyć w to, co widziała, i czuła, że jest równie blada jak Marcello. On jednak myślał widać jaśniej niż ona, ledwie bowiem zauważyła, że ciągnie ją za sobą w dół czymś w rodzaju rynny. Zaczęli się spuszczać, ręce wypełniły im się liśćmi zgniłymi jeszcze poprzedniej jesieni, zjeżdżali w dół ryn­ ną, jaka utworzyła się w miejscu, gdzie przybudówka łą­ czyła się z głównym budynkiem klasztoru. Zanim Johanna do końca zdała sobie sprawę z tego, co się dzieje, Marcello popchnął ją na ukośnie opadający, po­ kryty mchem dolny daszek i chwilę później spadła na po­ rośniętą trawą ziemię. Podniosła się zdumiona. Okrążyli cały budynek, znaleźli się teraz na starym dziedzińcu. Po­ zostawało jeszcze odnaleźć wyjście na zewnątrz. A może nawet główna brama da się otworzyć od środka? On zjawił się zaraz za nią, zeskoczył miękko, wylądo­ wał na nogach. - Chodź, musimy stąd odejść, czym prędzej! Wtedy Johanna złożyła ręce i oświadczyła:

- N i e odejdę stąd, dopóki nie pomówię z Marją. Marcello popatrzył na nią zrezygnowany, sierp księży­ ca świecił teraz wprost za jego plecami, wyglądał tak, jak­ by wyrastał Marcellowi z głowy niczym wykrzywiona szabla, grożąca, że rozpłata mu czaszkę na pół. Johanna spuściła głowę. - To było takie... piękne. - Co takiego? W imię niebios, kobieto, co się z tobą dzie­ je? Czy ty nie pojmujesz, jakie to lęgowisko żmij? N i e wi­ działaś, co robiły te kobiety? To przecież skandaliczne. To drwina z wszelkiej cnoty, z samej Najświętszej Dziewicy! Johanna uśmiechnęła się pod nosem. N i e śmiała powtarzać mu jeszcze raz, że jej zdaniem to, co widziała, było piękne. N i e śmiała też wspomnieć, że wśród kobiet, które uj­ rzała tam w dole, dostrzegła także Thillę. Popatrzył w jej uparte oczy i zrozumiał, że tak się nie da. O n a wcale się nie przestraszyła, przeciwnie, ogarnęło ją uniesienie. N i e bała się też policji ani sędziów, tak mó­ wiła, to bowiem nie jest wcale żaden zły ani podstępny krąg czarownic. On jednak widział dość. Kobiety, które tańczyły i śpiewały, przebłyski ciepłej skóry, jakaś olbrzy­ mia księga, coś, co przypominało ołtarz, to więcej niż dość. C z a r n o ubrani mężczyźni nie dostrzegą w tym żad­ nej dobroci. R e m m e r m a n n miał rację, przynajmniej co do tego, że w to nikt nie uwierzy. Ale J o h a n n a była zauroczona, zaślepiona. Czy to możliwe, by istniało jakieś przekleństwo dotyka­ jące wyłącznie kobiety? Czy możliwe, by było właśnie tak? Bez względu na wszystko została mu tylko jedna jedy­ na możliwość: nakłonić ją, by wsiadła razem z nim tej no­ cy na statek. Pobrać się mogą później, księża istnieją chy­ ba nawet w tym odludnym miejscu, z którego pochodziła.

Zrozumiał, że tam są pieniądze i że czeka go dobre, wy­ godne życie. A w każdym razie na pewno życie. Tu zaś w mieście nie będzie miał szans, żeby się zesta­ rzeć, gdy wszystkie kłamstwa wrócą i uderzą go prosto w twarz niczym zgniłe jaja. Już sama kradzież zwłok wystarczyłaby, by skazano go na wiele lat ciemnicy, a gdyby dowiedziano się o innych sprawkach, cóż, wówczas nawet R e m m e r m a n n nie zdo­ łałby mu pomóc. Wówczas być m o ż e zaczęto by przyglądać mu się uważniej, być może posłano by do jego rodzinnego mia­ sta we Włoszech, do słynnego doktora Santorini, tego, za którego syna się podawał. To mogło być doprawdy straszne. - Johanno - rzekł surowo. - Pytam cię po raz ostatni i przysięgam na duszę mej zmarłej matki: to naprawdę spra­ wa życia i śmierci. Wyjedziesz ze mną jeszcze tej nocy? Johanna odwróciła głowę. - Nie, Marcello, ja się tego nie boję. C h c ę p o m ó w i ć z Marją, poczekać na nią tutaj. Potem, obiecuję, będzie tak, jak zechcesz. N i e możemy wyjechać przed zakończe­ niem posiedzenia komisji. Chcę otrzymać wszystkie do­ kumenty bez najmniejszego zarzutu, a jeśli ty naprawdę mnie kochasz, to przestaniesz tak marudzić, chodzi wszak tylko o tydzień, najwyżej dwa... Marcello jęknął ledwie słyszalnie. J u t r o tamci zaczną go szukać. W ciągu trzech dni prze­ konają się, że ich nie usłuchał. Ale, do diabla, przecież oni żądali, żeby skręcił kark tej kurze znoszącej złote jajka! Marcello stał bezradny i milczał. Johanna miała długą, prostą szyję. Wiedział, że jeśli do­ brze chwyci, złamie się jak gałązka. Ale jej wargi były ta­ kie miękkie, stała teraz z półotwartymi ustami, czuł jej

słodki zapach. Być może jakoś na swój sposób ją pokochał. Jedno jest pewne: tym razem będzie to o wiele trudniejsze... N i e trzeba się spieszyć, nie wolno dopuścić do tego, by zawładnęła nim desperacja. Może Marja przyjdzie mu z pomocą, może ona również uzna, że lepiej będzie po­ zbyć się ciekawskiej wnuczki teraz, gdy wpadli na trop tych czcicielek demonów? N i e , nie da się przewidzieć, jak daleko zaszło już to szaleństwo. Jego spojrzenie znów powędrowało na szyję Johanny. Gdyby uczynił tak, jak mu powiedzieli, gdyby zabił ją teraz... N i k t nigdy nie zdołałby udowodnić, że to on zrobił. Stangret? N i e , nawet by ich sobie nie przypomniał. Zresztą jego świadectwa i tak nikt nie potraktowałby po­ ważnie. Poza tym nikt ich nie widział, a tam, w marynar­ skiej gospodzie, mężczyźni przysięgną, że Marcello prze­ siedział z nimi całą noc. To jakieś rozwiązanie, zyska dzięki t e m u na czasie. Te przeklęte pijackie psy poczują się bezpieczne, gdy będą wiedzieć, że na jego rękach tak samo jak na ich jest krew. Będą mieli do niego większe zaufanie, dadzą się być mo­ że wykorzystać również do nowych interesów. Będzie mógł jeszcze przez jakiś czas zostać w tym mieście. Ostrożnie podszedł do Johanny i objął ją rękami w pasie. - Będzie, jak zechcesz, ukochana. To ty jesteś moją wład­ czynią, ale tak bardzo się boję o twoje bezpieczeństwo. Nie zniósłbym, gdyby coś znów ci się stało. Poczuł, że Johanna spokojnie przytula się do niego, że napięte mięśnie się rozluźniają. J u ż się nie gniewała. - Zaczekajmy na Marję na skraju lasu, będzie na pew­ no wracać tą samą ścieżką do zagrody. - D o b r z e - zgodził się Marcello, ale głos jakby nie mógł mu się wydobyć z gardła.

Niepokój nie przestawał go dręczyć, nawet zwykle po­ rywająca pieśń nie mogła zagłuszyć szarpania duszy. Siedział na swym tradycyjnym miejscu przy północnej stronie źródła, a twarz przez cały czas zakrytą miał ka­ wałkiem białego płótna. Widział je jednak, znał każdą z nich. Nie poznałby ko­ loru ich oczu, barwy czy też struktury włosów, nie roz­ poznałby krzywego nosa, pięknych pleców ani charakte­ rystycznych znaków na dłoniach. Ale znał ich głosy, a ich tęsknoty przelatywały mu przez głowę jak trzepoczące skrzydłami gołębie. Dawał im wodę i zapalał dla nich świece. W zamian otrzymywał garść ziemi albo jakąś roślinę. To było takie piękne, wypełniało go siłą. Gdy jednak się skończyło i odsunął z twarzy cienkie lnia­ ne płótno, lęk wrócił z mocą, która całkiem go zaskoczyła. Coś musi być bardzo źle. Inaczej dawna mara nigdy by go tu nie dopadła. Mar ja popatrzyła na niego badawczo. - Co się dzieje? Czy coś się stało? Zauważyłeś coś? Drżał cały, nie widziała go w takim stanie od bardzo daw­ na. Stał zgięty wpół, jakby dręczony skurczami żołądka, a twarz wyrażała jedynie nagi dziecięcy strach i bezradność. - Chodź - powiedziała prędko. - Wyglądasz mi na cho­ rego. Dzisiejszej nocy pójdziesz ze mną do miasta, nie bę­ dziesz leżał i marzł w tej strasznej chacie. Ty głupcze, że też nie miałeś dość rozumu na to, żeby znaleźć sobie jakieś miejsce, w którym mógłbyś przynajmniej rozpalić ogień! - Ogień... - powtórzył bezrozumnie. Mar ja podtrzymała go, wyprostowała. Zwymiotował, gdy tylko przeszli za mur. Na ten widok zmroził ją lodo­ waty strach. Nagle puścił się biegiem, wołała coś za nim, zapomnia-

ła o ciszy, jaka miała obowiązywać w tę szczególną noc. Nie miała żadnego wyboru, on wkrótce dotrze do skra­ ju lasu, a ona wśród tej czarnej ciemności nigdy nie zdo­ ła dotrzymać mu kroku. - Zaczekaj, zaczekaj, ty szaleńcze! Zatrzymał się gwałtownie tuż przy pierwszym drzewie, ona także się zatrzymała, próbując w mroku pochwycić jego wzrok. - To już minęło - powiedział cicho. - Idź pierwsza... I Marja weszła między drzewa, ścieżka biegła tuż obok, lecz ona szła po prostu w tym kierunku, w którym pada­ ło jego spojrzenie. W słabym blasku księżyca dostrzegła jakiegoś człowie­ ka, zaraz jednak zorientowała się, że jest ich dwoje, to ja­ kiś mężczyzna przygarniał do siebie kobietę. - Co... Marja zakryła usta ręką. W ciemności nie dało się ich rozpoznać, lecz mimo wszystko w jakimś przebłysku świadomości wiedziała już, co się dzieje. Posunęła się o krok do przodu. On stał nieruchomo. - Marcello, co to ma znaczyć? Co wy tu robicie? Śle­ dziliście mnie? - Mądrze było z twojej strony, że kazałaś swojemu ko­ chankowi się zatrzymać, Marjo. W ten sposób... No cóż... przykładam nóż do szyi Johanny, ale to ciebie chcę się po­ zbyć. Możesz teraz wybierać, zawrócić i uciekać, a wtedy twoja wnuczka umrze, albo przyjść tutaj i zająć jej miejsce... Marja się nie wahała. Ten Włoch kompletnie oszalał, ale Johannę można było jeszcze uratować. Zdecydowanym krokiem podeszła do nich. - A więc puść ją! - Nie, weź skórzany rzemień, który wisi mi u pasa, i przywiąż ją za nogę do tego drzewa.

-Nie! Johanna wydała z siebie zduszony jęk. Marcello dra­ snął ją nożem. Oczy Marji przesłoniła czerwona mgła. N i e śmiała się odwrócić, milcząco posłała tylko myślą ostrzeżenie czło­ wiekowi, który stał za jej plecami. Niewiele mógł zdzia­ łać, ale miał przynajmniej czas, żeby uciekać. J o h a n n a osunęła się na trawę. Mar ja czuła oddech Marcella na policzku i nóż kłują­ cy w żebra. I wtedy jakby dopadła ją jakaś nieznana zara­ za, poczuła, że krew gotuje się w żyłach. Gorąco stało się tak rzeczywiste, że czuła pot płynący pod peleryną i nie­ bieską szatą, którą nosiła. Marcello jęknął i osunął się na ziemię. N ó ż bezszelestnie upadł w trawę. Marja spostrzegła, że J o h a n n a go chwyta, podnosi i kie­ ruje w stronę mężczyzny, bezradnie leżącego na ziemi z odsłoniętą piersią. O k r z y k przeleciał przez powietrze niczym szum. - N i e ! Nigdy więcej, J o h a n n o ! Jego godzina jeszcze nie wybiła! I zaraz był przy nich, Marja spostrzegła, że wyciąga rę­ kę do na wpół siedzącej na ziemi kobiety. Włoch nawet nie drgnął. Pomógł Johannie się podnieść, oddychała ze szlochem, dławiąc się bez powietrza. Marja spuściła oczy, nie miała siły na to patrzeć. Słyszała jednak jęki wnuczki i zduszone słowa, rozlegające się wśród pomieszanych krzyków. I imię, to imię, które Johanna wy­ krzykiwała jak pytanie wśród ciężkich gałęzi starych dębów. - Ravi? Raaaviii? > A potem usłyszała szeptaną odpowiedź i wnuczkę pła­ czącą z radości.
Lerum May Grethe - Córy Życia 25 - Groźne prądy.pdf

Related documents

227 Pages • 58,583 Words • PDF • 848 KB

159 Pages • 51,864 Words • PDF • 903.9 KB

170 Pages • 57,284 Words • PDF • 1 MB

156 Pages • 50,930 Words • PDF • 579.1 KB

167 Pages • 55,570 Words • PDF • 997 KB

0 Pages • 2,814 Words • PDF • 66.5 KB

6 Pages • 2,071 Words • PDF • 1.9 MB

8 Pages • 1,769 Words • PDF • 235.1 KB

2 Pages • 380 Words • PDF • 294.8 KB

6 Pages • 174 Words • PDF • 250.9 KB

354 Pages • 117,815 Words • PDF • 1.7 MB