L. A. Weatherly - 03 Zemsta anioła.pdf

419 Pages • 114,425 Words • PDF • 2.1 MB
Uploaded at 2021-09-24 17:32

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Pamięci mojego Ojca Jacka Weatherly. FF, nie zamieniłabym Cię na nikogo. Tak wiele od Ciebie przejęłam. Dziękuję Ci.

PROLOG – Nie ruszaj się – polecił Alex. – Nie mogę! – jęknęła Willow. Pochylała się nad strumieniem, a jej długie jasne włosy zmieniły się w jedną gęstą masę piany. Pisnęła przeraźliwie, gdy Alex polał jej głowę zimną wodą. – Au! Lodowata! – Przecież to ty chciałaś umyć włosy. – Zaczął się śmiać. – Musiałam, były już okropnie tłuste… Czy szampon się zmył? Z uśmiechem nabrał zimnej wody ze strumienia. – Nie. Wciąż się wściekle pieni. * Gdy Alex ocknął się ze snu, śmiech Willow ucichł i zapanowała cisza. Nie było żadnego strumienia ani drewnianej górskiej chaty. Leżał w śpiworze w namiocie, którego nylonowe niebieskie ściany przybrały o brzasku granatową barwę. Willow także się zmieniła. Śpiąca w jego ramionach dziewczyna miała teraz krótką złotorudą czuprynę; jej twarz okalała burza rozwichrzonych włosów. Cóż za miły sen. Alex przeciągnął się i uśmiechnął na wspomnienie tamtego dnia w górskiej chacie – i naraz wszystko wróciło, a uśmiech spełzł mu z twarzy. Jezu, nic dziwnego, że miał sen o kryjówce w górach; wtedy musieli się ukrywać przed prześladowcami z Kościoła Aniołów. A teraz… Alex westchnął ciężko i potarł zmęczone czoło. Teraz sporo się zmieniło. Pomyślał ponuro, że najgorsza jest niepewność. Gdyby tylko wiedzieli, co się, u licha, dzieje, mogliby wreszcie zacząć działać. Ale minęły trzy dni – trzy dni, do cholery! – a on i reszta grupy nie mieli pojęcia, co dalej. Wydostali się już prawie z Sierra Madre, posuwając się przez Meksyk na północ, głównie bocznymi górskimi drogami, żeby nikt ich nie wyśledził. Trzy dni tłuczenia się pikapem po wyboistym terenie, trzy dni upału, kurzu i widoków zapierających dech w piersiach. No i pamiętania o tym, żeby wysłać przodem Seba, z jego hiszpańskim jako

językiem ojczystym, aby kupił w odludnych wioskach trochę paliwa. – Na razie ludzie nie mają pojęcia, że coś się w ogóle stało – raportował chłopak po każdorazowym powrocie z kanistrem benzyny, wystarczającej na dalszy odcinek jazdy, i z jedzeniem, wciskanym mu przez żony farmerów. – Wiedzą jedynie, że stacje telewizyjne przestały nadawać i podobno padł internet. Po każdej takiej rewelacji Alex wyczuwał wśród członków drużyny rosnące napięcie. Słowa Seba niczego nie tłumaczyły, choć bardzo na to czekali. Domy położone wysoko w górach miały własne generatory prądu, więc to, że tutejsi mieszkańcy wciąż mieli elektryczność, o niczym nie świadczyło. Co się mogło dziać w innych zakątkach kraju? A może i świata? Czy nienadająca telewizja i martwy internet oznaczały, że nie tylko Mexico City legło w gruzach? Śpiwór zaszeleścił, gdy Willow poruszyła się w jego ramionach. Otworzyła zielone oczy, które z początku zdawały się jedynie łagodnie zaspane, po czym zamrugała i Alex już wiedział, że przypomniała sobie wszystko. Przekręciła się tak, by ułożyć skrzyżowane ramiona na jego torsie i oprzeć na nich brodę. – Cześć – wyszeptała. – Cześć… – Przygładził sterczące kosmyki, odgarniając je z twarzy Willow. – Przespałaś się trochę? – Nieszczególnie. – Oparła policzek na grzbiecie dłoni. – Wciąż nie mogę się pozbyć tego widoku – wyznała cichym głosem. – Za każdym razem, gdy tylko zamknę oczy… – wzdrygnęła się mimo woli i urwała. – Wiem, ja też – odrzekł Alex. Widok walącego się miasta: budynków rozpadających się w gruzy, samochodów i ludzi, znikających bez śladu w olbrzymich lejach, już nigdy go nie opuści. – Nie mogę przestać o jednym myśleć… – mruknęła Willow. W jej ślicznych oczach zastygły zgroza i cierpienie. – Gdyby ofiarą padło jedynie Mexico City, to powinniśmy byli zobaczyć lecące na pomoc helikoptery. Czerwony Krzyż albo wojsko, albo… – znów nie dokończyła zdania. Nie musiała dodawać, jak straszliwie puste

wydawało się niebo. Alex uścisnął ją mocno za rękę. – Stany mogły wcale nie ucierpieć – powiedział. – Jeśli na przykład zostały zaatakowane tylko jedno czy dwa miasta, to przede wszystkim one dostały pomoc, na nich skupiły się wysiłki, nie na Meksyku. – Powtarzał to od kilku dni, usiłując powstrzymać ludzi przed wpadaniem w panikę. A zresztą – do licha! – mogła to być przecież prawda. Willow wydawała się spokojna. Jeśli nawet wyczuwała w nim walkę nadziei z obawą, to nie wspomniała o tym. Spuściła wzrok i przez moment wodziła palcem po muskularnym torsie Aleksa. W końcu, odchrząknąwszy, spojrzała mu w oczy. – Powiedz mi o sobie coś, czego nie wiem – poprosiła. Poczuł zaskoczenie; tę zabawę uprawiali ongiś w górskiej chacie. – Przecież wiesz już o mnie wszystko – odrzekł miękko. Pociągnął ją całą ku sobie i otoczył ramionami. – O, założę się, że zostało jeszcze parę tajemnic, więc jeśli się postarasz… – w jej głosie dało się wyczuć napięcie. – Zgódź się, dobrze? Alex pojął, że Willow próbuje oderwać jego – a także swoje – myśli od potwornych zdarzeń sprzed kilku dni. – No dobrze – zgodził się. – Podaj mi jakiś przedział czasowy. – Może kiedy miałeś dziewięć, dwanaście lat? To ciekawy wiek. Obóz treningowy ojca na pustyni w Nowym Meksyku; betonowe zabudowania, bielejące w płonącym słońcu. Alex namyślał się, głaszcząc Willow po plecach. – Opowiadałem ci, jak złamałem rękę, kiedy miałem dziesięć lat? – Nie, nie mówiłeś. – Willow potrząsnęła głową. – Rozbiłem motocykl Juana. Właśnie nauczył mnie na nim jeździć, pomyślałem więc, że super byłoby się przejechać nocą po pustyni. – Ukradłeś mu motor? – Alex wyczuł, że Willow nieco się rozluźnia. – Tak to można określić. Była akurat pełnia, kręciłem sobie kółka po piasku i nagle ujrzałem zbliżające się światła reflektorów. Przewróciłem się i walnąłem ramieniem w skałę. – To był twój tata?

– Uhm… Wściekły jak nie wiem co. Zwłaszcza że musiał mnie zawieźć do szpitala w Alamogordo. Zapadło milczenie. Alex z wysiłkiem powstrzymywał się od rozważań, co się mogło stać ze światem. – Twoja kolej… – zaczął mówić, gdy nagle dobiegł ich trzask zamykanych drzwi pikapa. – Ktoś tu już nie śpi – mruknęła Willow, podnosząc wzrok. – I dobrze, trzeba się zbierać – rzekł Alex. Ich oczy się spotkały. Po przejechaniu przez pasmo gór zamierzali wrócić na autostrady, przy odrobinie szczęścia około południa mogliby dotrzeć do granicy ze Stanami. Pytanie, co tam zastaną, nadal pozostawało otwarte. Willow oblizała spierzchnięte wargi. – Jak myślisz, ile nam zajmie podróż do Nevady, gdy już przekroczymy granicę? – zapytała. – W normalnych warunkach niecały dzień. Ale teraz… to zależy. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale zaraz je zamknęła. Skinęła lekko głową, usiadła i sięgnęła do stosu skłębionych ubrań. Obserwując, jak je na siebie wkłada, Alex zapragnął nagle tyle jej powiedzieć: że bez względu na to, co się stało, ich drużynie Zabójców Aniołów jakoś uda się przetrwać, że oni oboje, jak długo będą się trzymać razem, ze wszystkim sobie poradzą. Lecz słowa te brzmiały pusto nawet dla niego. „Przynajmniej z Razielem raz na zawsze koniec” – przypomniał sobie ponuro. Śmierć anioła, który spłonął nad Mexico City jak pochodnia, była jedyną pociechą. Willow wciągnęła niebieską bluzę z kapturem, a kiedy ukazała się jej rozczochrana głowa, Alex pogłaskał ją delikatnie po policzku. – Jesteś taka piękna, wiesz? – szepnął z uczuciem. Niespodziewanie wargi Willow wykrzywiły się jak do płaczu. Kurczowo chwyciła go za rękę. – Będzie dobrze – wykrztusiła. – Jezu, Alex, musi być dobrze, bo inaczej… Nie miał na to odpowiedzi. Ujął jej twarz w obie dłonie i mocno pocałował w usta, pozwalając sobie choć na kilka sekund zatracić się w

tym cudownym uczuciu. Z zewnątrz dolatywał cichy gwar pomieszanych głosów. Seb, Liz i Sam już wstali. Oboje z Willow oderwali się od siebie, wzdychając. – Trzeba się zbierać – powtórzył Alex. Podróż do Nevady zajęła im trzy dni. Alex był tak wyczerpany, że z początku nie poznał niskiego budynku z cegły i przez chwilę obracał w głowie jedną myśl: „Jezu, pomyliliśmy drogę, to nie tu”. Po chwili rozjaśniło mu się trochę w głowie zrozumiał, że to jednak miejsce, o które mu chodziło. – Co jest, do licha? – rzucił Sam z tylnego siedzenia. – To podstacja przesyłowa, nic więcej! – Na dziedzińcu wznosiły się strzelające w niebo pylony. – Właśnie tak to miało wyglądać – pouczył go Alex ostrym tonem, kręcąc kierownicą pikapa, żeby ominąć dziury na gruntowej wyboistej drodze. Siedząca na fotelu pasażera Willow zerknęła na niego z ukosa, ale się nie odezwała. Wszyscy byli wykończeni, na granicy wytrzymałości, a co gorsza, wciąż nie mieli pojęcia, co się dzieje z resztą świata. Alex pomyślał, że jak na razie znaki nie przedstawiają się pomyślnie. Zastanawiający na przykład był brak jakiejkolwiek kontroli granicznej. Zbliżając się do Stanów Zjednoczonych, napotykali ludzi pokrzykujących radośnie o opuszczonej granicy. Jeśli była to prawda, konsekwencje mogły zjeżyć włosy na głowie, Alex w każdym razie postanowił to sprawdzić ze względu na przyspieszenie podróży. Kiedy dotarli do Ciudad Juárez, okazało się, że pogłoski są prawdziwe. Ludzie tłumnie pięli się na wysokie ogrodzenie i przeskakiwali do amerykańskiego El Paso, nie musząc się nikomu opowiadać, samochody przejeżdżały przez niepilnowane bramy, trąbiąc z radosnym triumfem. – Dios mío, oni nadal myślą, że czeka ich tu coś lepszego – wymamrotał Seb. Nikt nie zwrócił uwagi na ich pokryty grubą warstwą kurzu pikap, mimo to trzymali broń w pogotowiu. Willow siedziała za kierownicą, ściskając ją pobielałymi knykciami. Szybko przejechała granicę i oto

znów byli w domu. Nic nie przypominało krainy, z której niegdyś wyjechali. Nawet bez nadgranicznego chaosu było jasne, że w Stanach również doszło do potężnych trzęsień ziemi. Wszędzie walały się przewrócone słupy trakcji elektrycznej. Część podróży, która przypadła nocą, odbyła się w egipskich ciemnościach, nigdzie nie błysnął nawet promień światła. W ciągu dnia było jeszcze gorzej. We wszystkich mijanych miejscowościach spanikowani ludzie plądrowali sklepy, Alex postanowił więc jechać dalej bocznymi drogami. „Jak duże są straty? – zastanawiał się po raz enty. – Jak wiele świata uległo nieodwracalnemu zniszczeniu?”. Dojechali już niemal do ceglanego baraku. Wyglądał tak, jakby od dziesięcioleci tkwił spokojnie na tym skrawku pustyni. „Niebezpieczeństwo porażenia prądem! Wstęp wzbroniony!” – głosił spłowiały szyld. Dowiedzieli się o tym miejscu od agentki CIA w Mexico City. Kod dostępu, który im podała, zadziałał; brama drgnęła i powoli się rozsunęła. Potem podniosły się drzwi do garażu, z którego prowadziło wejście do budynku; wewnątrz paliło się pojedyncze światło. Alex zrozumiał, że to faktycznie podstacja, co oznaczało, że ma własne generatory prądu. Kiedy wjechali do środka, drzwi automatycznie się zamknęły. W niedużym pomieszczeniu stało tylko biurko z kilkoma monitorami wideo. Naprzeciwko wejścia znajdowały się dwie windy: jedna mogąca pomieścić samochód i druga znacznie mniejsza. Nikt się nie odezwał, kiedy wysiadali z pikapu. Alex wyjął pistolet. Wcześniej przeskanował budynek w poszukiwaniu energii, wiedział, że nikogo w nim nie ma, mimo to lepiej czuł się z bronią w ręku. Mniejszą windą zjechali na dół. Po niespełna minucie jej drzwi otwarły się. Ujrzeli duży garaż. Stał tam tuzin zaparkowanych w dwóch rzędach lśniących pikapów z napędem na cztery koła. Pod ścianą zauważyli dwie pompy do tankowania paliwa, przypominające miniaturową stację benzynową. Wyszedłszy z windy, ze zdumieniem przyglądali się temu niezwykłemu zjawisku.

– Myślicie, że w zbiornikach naprawdę jest paliwo? – przerwała milczenie Liz. – Tak, na pewno. – Alex zaśmiał się krótko, niewesoło. – Nigdy się nie zastanawiałaś, na co idą twoje podatki? Ich kroki odbijały się echem od ścian korytarzy, kiedy szli przez bunkier. Podane wcześniej szczegóły w niczym nie przygotowały Aleksa na to, co zobaczył. Podziemna baza mogła zapewnić utrzymanie tysiącu ludziom przez dwa lata. Niekończące się korytarze wiodły do niezliczonych pomieszczeń: w pełni wyposażonej zbrojowni, kuchni przemysłowych rozmiarów, komórek na pościel, wypełnionych stosami prześcieradeł i poszewek. Po pewnym czasie niczym niezmącona cisza zaczęła im działać na nerwy. Alex spinał się przy każdym otwarciu drzwi do nowego pokoju, nie wiedząc, co tam zastanie. Nic jednak nie wskazywało, żeby ktoś tu niedawno był. Ani śladu zaginionych kolegów z drużyny, Kary i Brendana, widzianych po raz ostatni w Mexico City. Willow stała przed otwartą szafą, wypełnioną po brzegi środkami czystości. Kiedy reszta poszła przodem, zerknęła na Aleksa z niepokojem. – Kara na pewno wie, gdzie znajduje się to miejsce, prawda? – spytała przyciszonym tonem. Alex skinął głową, bynajmniej niezdziwiony, że Willow podjęła wątek jego myśli. Kara znała szczegółowe położenie bazy. Gdyby jej i Brendanowi udało się wydostać z miasta, skierowaliby się właśnie tutaj. – Alex, oni mogą się jeszcze pojawić. – Willow dotknęła uspokajająco jego ramienia. Nie dodała, że szansa na to, iż przebili się przez walące się ulice Mexico City w starej furgonetce Juana, była nieskończenie mała… o ile oczywiście udało im się uciec przed bandą wyznawców Kościoła Aniołów. Okiem umysłu Alex znów ujrzał setki żądnych krwi, rozjuszonych ludzi, pragnących śmierci ZA, i mimo woli zacisnął szczęki. – Owszem, mogą – odparł tonem, który stanowczo ucinał dalszą rozmowę. Ile osób, na których mu bardzo zależało, stracił już w walce z aniołami?

Willow bez słowa podeszła i otoczyła go ramionami. Odetchnął głęboko, po czym przytulił ją, kładąc jej głowę na ramieniu. – Hej, udało nam się coś znaleźć! – zawołał Sam, zmierzając w ich stronę. – Co takiego? – spytał Alex z zainteresowaniem. – Radiostację krótkofalową. – Duży, umięśniony Teksańczyk nadal miał na sobie to samo pogniecione ubranie, w którym wyruszył z Mexico City. – I w dodatku działa! Puls Aleksa przyśpieszył. Takie urządzenia miały zasięg ogólnoświatowy i mogły działać nawet wtedy, gdy padła reszta systemów komunikacyjnych. Oboje z Willow podążyli za Samem do osobnego pomieszczenia, w którym na metalowym biurku z kolistym wcięciem stała lśniąca nowością radiostacja. Seb stał wsparty rękoma o blat, Liz delikatnie obracała pokrętłem, marszcząc czoło. Kilka razy zastygła, subtelnie dostrajając częstotliwość, lecz za każdym razem były to tylko zakłócenia na falach. – Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek… – zaczęła, kręcąc głową, gdy raptem głośniki ożyły. – …ta straszna katastrofa. Nie poddawajcie się wszakże rozpaczy, albowiem gotów jestem zaofiarować przywództwo… Alex zamarł na dźwięk lekko sepleniącego męskiego głosu ze śladem brytyjskiego akcentu. Jezu, nie, to przecież niemożliwe. – Co jest, do cholery? – warknął Sam. – Przecież Raziel nie żyje! Na własne oczy widzieliśmy, jak zginął! – Cicho – rzucił Alex. W jego głosie wyczuwało się napięcie. Krew odpłynęła z twarzy Willow na dźwięk głosu ojca; blada jak kreda kurczowo złapała się blatu. Alex zwiększył głośność i nie patrząc na nią, uścisnął jej rękę. – …tym z was, którzy nie wiedzą, co się stało, pragnę z głębokim smutkiem ogłosić, że Rada Serafinów została zgładzona w Mexico City. Ten podły uczynek jest dziełem nikczemnej Willow Fields i jej bandy Zabójców Aniołów, którzy świetnie wiedzieli, że Rada zapuściła w waszym świecie korzenie energii. Zdawali sobie sprawę, że zamordowanie członków Rady spowoduje zdestabilizowanie planety. „Co za sukinsyn – pomyślał z gniewem Alex. – A ludzie w to

oczywiście uwierzą”. Świat żywił już przecież niezachwianą wiarę, że Willow jest terrorystką, Raziel zaś zręcznie pominął fakt, że to właśnie jemu zależało na unicestwieniu Rady Serafinów, dokonując więc przeróżnych manipulacji, nakłonił niczego nieświadomych ZA do przeprowadzenia swej woli. – Willow Fields to chora umysłowo osoba, która nienawidzi aniołów. – W głosie Raziela pobrzmiewały powaga i smutek. – To ona jest przyczyną tragicznych trzęsień ziemi, które poczyniły tak straszliwe spustoszenia w waszym świecie. Tak straszliwe spustoszenia? Alex przełknął z trudem ślinę, zerkając ukradkiem na Willow. Oczy miała wielkie jak spodki. Reszta ZA stała jak sparaliżowana, czekając na dalsze słowa anioła. W głośnikach rozległ się cichy szelest papieru. – W USA zniszczeniu uległy następujące miasta: Nowy Jork, Chicago, Los Angeles, Seattle, Nowy Orlean, Dallas… Aleksowi zakręciło się w głowie, gdy anioł monotonnie wyczytywał nazwy kolejnych obróconych w perzynę miast. Jak to możliwe, że nie ma już Nowego Jorku? Albo Chicago? To było jego rodzinne miasto. Mgliście pamiętał, że spacerował z mamą wokół jeziora; jej śmiech i wołanie do Jake’a, żeby trochę zwolnił. Liz cicho płakała. – Czy… A może on kłamie? – Nie – odparł Seb drżącym głosem, wpatrując się w radiostację. – Myślę, że mówi prawdę. Okrągła, rumiana twarz Sama obwisła jak pusty worek. – Dallas… – wymamrotał, bezradnie wczepiając palce we włosy. Twarz Willow oblekła się trupią bladością. Alex uścisnął mocniej jej zimną rękę. – No dobrze, wiemy już, że było bardzo źle – wycedził Alex przez zaciśnięte zęby, wodząc między przyjaciółmi ponurym wzrokiem. – Ale to nas nie złamie. Słyszycie? Nie damy się! – …reszta świata, stamtąd także nadchodzą tragiczne wieści. Potwierdzenie znalazły relacje o zagładzie Londynu, Paryża, Tokio, Madrytu… Wreszcie ponura litania dobiegła końca.

– Brak słów, by opisać to, co się stało – zakończył Raziel. – Miasta zostały zrównane z ziemią. Miliony ludzi zginęły. Winę za to ponosi Willow Fields. To ona sprowadziła zagładę na wasz świat. Willow zakryła usta dłonią, tłumiąc cichy jęk bólu i rozpaczy. Pochyliwszy się do przodu, znieruchomiała, smagana niczym batem bezlitosnymi słowami Raziela. – Nie! – Alex wyprostował się gwałtownie i odciągnął ją na bok. – Nie wolno ci w to wierzyć – rzekł z mocą. – Absolutnie nie wierz w te brednie! Słyszysz, co do ciebie mówię? To nie była twoja wina – dodał z naciskiem. – Wszystkiemu winien jest on: Raziel. To wyłącznie jego dzieło. Willow zakryła twarz rękami i cicho załkała. – Powinnam była to przewidzieć… Domyślić się wcześniej, co on kombinuje. Boże mój, tyle ludzi zginęło… Rozszlochała się gwałtownie. Alex objął ją mocno i przytulił. – Skąd niby miałaś wiedzieć? – zapytał. – Próbowałaś ratować świat! Raziel o tym wiedział i bez skrupułów to wykorzystał! – Odsunął ją na odległość ramion i odgarnął kosmyki z twarzy. – Willow, powtarzam, nie wolno ci wierzyć w te brednie! Powiedz mi, że rozumiesz, że to nie była twoja wina. – Ja… – Willow usiłowała mówić mimo łez dławiących ją w gardle. – Może niezupełnie moja, ale… – Powtórzę jeszcze raz, to w żadnym razie nie była twoja wina! – Przeciwnie, była! Odegrałam swoją rolę, Alex! Jak mam się od tego zdystansować, jak…? – Odegrałaś swoją rolę tak jak pionek w grze w szachy, querida – odezwał się stanowczo stojący opodal Seb. – To wszystko. Patrząc ponad ramieniem Willow, Alex widział wyraźnie zarośniętą, zbolałą twarz Seba i miłość wyzierającą z jego świetlistych oczu. – Nie ty jedna nie zorientowałaś się, że Raziel nas szpieguje – dodał Seb. – Ja także to sprawdzałem i niczego się nie domyśliłem! – Wiem! – wybuchła Willow przez łzy. – Ale gdybym zorientowała się wcześniej, to… – Niby jak? – wtrącił bezceremonialnie Alex. – Przecież nie miałaś

pojęcia, że on ma dostęp do twoich myśli! – Desperackim gestem chwycił ją za ręce. Był pewien, że zrobiłby wszystko, zapłacił każdą cenę, byle tylko uwolnić ją od tego cierpienia. – Willow, nie było żadnego sposobu, żeby temu zapobiec, żadnego! To jego wina, rozumiesz? Wyłącznie jego, nie twoja. Nie zapominaj o tym. Zrozpaczona, zalana łzami ściskała go kurczowo za ręce. Wreszcie z tłumionym jękiem przywarła do niego, kryjąc twarz. Nikt się nie odzywał. W tle Raziel namaszczonym głosem recytował od początku listę obróconych w gruzy miast. „Zapętlili komunikat” – pomyślał Alex, czując ściskanie w gardle. Kiedy Willow w końcu podniosła głowę, wydawała się starsza o co najmniej dziesięć lat. – Dobrze – wychrypiała drewnianym głosem. – Postaram się nie obwiniać… – Zajrzała Aleksowi głęboko w oczy i zniżając głos do szeptu, dodała: – I… bardzo cię kocham. Pocałował ją, nie przejmując się obecnością reszty grupy. W głębi serca wiedział jednak, że potworność, jaka się zdarzyła, będzie już zawsze dręczyła Willow, i raz jeszcze przeklął Raziela. Zagłada połowy świata wciąż do niego nie docierała, umysł nie przyjmował tego do wiadomości. Lecz to, co anioł uczynił własnej córce, sprawiało, że Alex pragnął rozerwać jego aureolę gołymi rękami. – On… – Liz odchrząknęła, ocierając wierzchem dłoni mokre policzki. – On ciągle jeszcze mówi. Willow westchnęła urywanie i skinęła głową. Oboje z Aleksem podeszli do reszty. – Ale nie macie się czego obawiać! – W głosie Raziela brzmiała teraz niezachwiana pewność. – Mam plan, który ocali nas wszystkich. Alex zesztywniał. Mimo że miał wrażenie, iż sprawy przedstawiają się już wystarczająco ponuro, przeczuwał, że Raziel nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. – Jak wiecie, obecnie nie macie elektryczności – ciągnął anioł. – Niestety, przywrócenie jej wszędzie na świecie nie jest możliwe, od tej pory musimy oszczędzać nasze zasoby. W związku z tym wybrane miasta zostaną przekształcone w kwitnące raje, gdzie życie będzie się toczyło dokładnie tak jak dotychczas! Będziecie tam mieli ciepło i

elektryczność, żywność i wszelkie wygody. Alex zmarszczył brwi. Jak to – wybrane miasta? Przecież jeśli pominąć uszkodzone stacje sieci energetycznej do momentu ich naprawienia, to przywrócenie dostaw prądu nie powinno nastręczać trudności. Nie istniał żaden powód jego racjonowania. Poza jednym: uzyskaniem pełnej kontroli nad ludźmi. – …w międzyczasie powstaną obozy przejściowe. W ich tworzeniu pomaga nam wojsko. Udajcie się do jednego z nich, a wkrótce wszyscy poczujecie się jak w ogrodach Edenu! Cudownie. Zatem Raziel kontrolował także wojsko. Alex ujrzał oczyma wyobraźni fałszywie smutny uśmiech anioła, gdy ten kończył przemowę: – To ciężkie czasy, ale wkrótce zaświta nowa jutrzenka. Zaopiekuję się wami. To moje przyrzeczenie. Po krótkiej przerwie zaczęto powtarzać komunikat. – Ten jego Eden to przecież… – zaczął Seb, kręcąc głową. – …pułapka – dokończył Alex grobowym tonem. – Tak, tak, nie wątpię, że gość chce „oszczędzać zasoby”, wszak lekką ręką pozbył się połowy anielskiego pożywienia. Teraz zacznie wabić ludzi do tych kilku scentralizowanych miejsc, w których będzie mógł wszystko ściśle kontrolować. – Jak ryby w stawie hodowlanym – wyszeptała Liz. Z radiostacji dochodziły teraz oskarżenia skierowane do Willow. – Ja cię kręcę, człowieku. – W głosie Sama słychać było przygnębienie. – Jakim cudem on jeszcze żyje? Jak…? Alex potrząsnął głową; nie miał bladego pojęcia. Raziel toczył zaciętą walkę ze swymi rywalami nad dachami stolicy Meksyku. W pewnym momencie zauważyli jaskrawy rozbłysk światła, który wzięli za jego śmierć. No, właśnie. Powinni byli przewidzieć, że istoty takie jak on trwają niezachwianie aż do smutnego końca. Alex skrzywił się i wyciągnął rękę, żeby wyłączyć przekaz, ale Willow nieoczekiwanie go powstrzymała. – Nie, zaczekaj – wymamrotała. – Mogę prawie… – urwała, wpatrując się w głośnik, gdy Raziel powtórzył: „Ale nie macie się czego

obawiać! Mam plan, który…”. – Obawiać… – szepnęła z namysłem. – Obawiać… – Raptem jej twarz pojaśniała. – Jest coś, o czym nie pomyśleliśmy! – wykrzyknęła. – Alex, pamiętasz, jak na dachu Torre Mayor mój umysł połączył się z umysłem Raziela? Wyczułam, że połowa aniołów zginęła, bo on o tym wiedział. Ale było wtedy jeszcze coś. Alex natychmiast przypomniał sobie groźne zajście na dachu najwyższego wieżowca Mexico City, gdy Raziel ścigał Zabójców Aniołów razem z krwiożerczą tłuszczą wyznawców anielskiego kultu. – Mów dalej – ponaglił. – On się bał – oznajmiła Willow. – I nadal się boi, słyszę to w jego głosie. Ponieważ cała masa aniołów poniosła śmierć, te, które przeżyły, są teraz o wiele bardziej narażone na wytępienie. Alex poczuł przypływ radosnej nadziei. No, jasne… Jako istoty stworzone z energii, anioły jednoczyła bardzo silna więź. Jeżeli jeden z nich ginął, inne natychmiast to odczuwały. A jeśli zginie ich wystarczająco dużo, reszta podąży za nimi w otchłań nicości. – Ile jeszcze musi zginąć? – spytał niecierpliwie. – Niewiele. – Willow jak gdyby odpłynęła w głąb siebie, Alex wiedział, że szczegółowo analizuje krótkie zetknięcie z ojcem. – Ich liczba przewinęła się nawet przez jego myśli… Wydaje mi się, że mowa o setkach, nie o tysiącach. Być może nawet o jednej setce – podkreśliła. Sto aniołów. Alex zastygł w milczeniu, czując dreszcz niebywałego podniecenia. – Ale to by oznaczało, że już ich prawie pokonaliśmy – wtrąciła niepewnie Liz. Na te słowa ożywił się nagle Sam. – Sto aniołów? – zawołał. – No to, kurczę, uporamy się z tym góra w tydzień! – Walnął pięścią w blat biurka. – Okej, kto się do mnie przyłącza? Wyruszymy natychmiast i upolujemy sobie kilka skrzydlatych bestii! – Nie – zaoponował Alex. – Musimy to starannie zaplanować. Bardzo starannie! – Potrzebujesz planu? – zdziwił się Sam. – Proszę bardzo, chętnie

służę: wyjeżdżamy stąd, zaczynamy strzelać i nie dajemy się złapać! No jazda, już, ruszamy! – Jest nas tylko pięcioro! – Alex podniósł głos do krzyku. – Gdy tylko załatwimy jednego anioła, inne od razu to poczują i się zorientują, że wciąż działamy! A jeśli one wykończą nas, zanim my zlikwidujemy całe to anielskie nasienie, wtedy koniec, raz na zawsze. – Zabębnił palcami o blat, gorączkowo rozpatrując i odrzucając kolejne możliwości. – Potrzeba nam więcej ludzi – wymamrotał. – Dużo więcej. Na razie będziemy się musieli przyczaić – parę miesięcy, może nawet rok – niech Raziel myśli, że zginęliśmy w Mexico City. Kiedy w jednym miejscu zbierze się dostatecznie dużo aniołów, wtedy uderzymy. Pozbędziemy się ich wszystkich za jednym zamachem. – A co z obozami? Co z tymi jego Edenami? – sprzeciwiła się Liz. – Jeśli będziemy za długo zwlekać, pootwiera je na całym świecie! – Bóg z nim – mruknął Alex. – I tak anioły będą się nadal pożywiać ludźmi. Najważniejsze to się ich stąd pozbyć. Zero wpadek, zero błędów. Pozbyć się ich z Ziemi raz, a dobrze. Drużyna wymieniła spojrzenia i Alex wiedział, że przekonał wszystkich, nawet Sama. Willow patrzyła na niego z miłością i oddaniem, wyczuwał jej wsparcie. Odetchnął głęboko, ośmielając się wyobrazić sobie świat bez aniołów. – Jezu, maleńka – szepnął. – Nawet nie wiesz, jak wielką mam nadzieję, że się nie pomyliłaś. – Willow ma rację – wtrącił Seb, który przysiadł na biurku i bawił się spinaczem. – Ja również to wyczuwam, choć nie tak silnie jak ona. Koniuszki uszu dziewczyny poczerwieniały. Alex wiedział, że Seb napomyka o paranormalnej więzi z Willow, łączącej jedyne dwa półanioły na Ziemi. Willow opowiedziała Aleksowi o wszystkim, co zaszło między nią a Sebem, zwłaszcza o pocałunku, jaki wymienili pierwszego wieczoru w Mexico City. Choć niechętnie o tym słuchał, wiedział, że popełnił wtedy głupi błąd. Pokłócił się z Willow o jej przyjaźń z Sebem i przez swój upór nie zdążył się z nią pogodzić przed niespodziewanym atakiem terrorystów, który rozdzielił Seba i Willow z resztą ZA. Dziwne było to, że przestał odczuwać niechęć do drugiego półanioła. Facet wydawał się

naprawdę w porządku, jedyną jego zbrodnią była miłość do Willow. – Posłuchajcie – podjęła niepewnie Liz – wydaje mi się, że powinniśmy… może niekoniecznie uczcić, ale… Chodzi mi o to, że nadal żyjemy, i wiele wskazuje, że mamy jeszcze jedną szansę, więc… – Spróbowała się uśmiechnąć, choć oczy wciąż miała wilgotne. – Wyobraźcie sobie, że znalazłam tu chyba największą śpiżarnię we wszechświecie. To tylko wojskowe żarcie w konserwach, ale za to jest tego całe mnóstwo. – To najlepszy pomysł, jaki dzisiaj usłyszałem. – Alex poklepał ją po ramieniu. * Spędzili wiele godzin w nazbyt obszernym, choć na swój sposób przytulnym pokoju wypoczynkowym, planując dalsze poczynania. Poczuli się nieco lepiej, nowe wieści sprawiły, że nabrali nadziei, iż nie wszystko jeszcze stracone. Dzięki nim mogli choć na pewien czas oderwać myśli od rozmiarów tragedii i zająć się czymś innym. Wreszcie dało im się we znaki zmęczenie długą, nerwową podróżą. Jedno po drugim padali tam, gdzie siedzieli, aż w końcu zostali tylko Alex i Willow, przytulający się do siebie na jednej z szerokich kanap. – Jak tam? – spytał półgłosem, muskając wargami jej skronie. – Czuję się dziwnie otępiała, ale w sumie… A ty? – Podobnie. Nie miał najmniejszego zamiaru atakować aniołów, póki drużyna nie będzie w pełni gotowa. Jeśli bowiem zabierze się do tego w odpowiedzialny sposób, jego plan przypuszczalnie się powiedzie. Wówczas nie tylko uda się ocalić to, co jeszcze pozostało ze świata, ale i on razem z Willow będą mogli cieszyć się długim życiem we dwoje, czego tak pragnęli. Wisiorek w kształcie łezki z kryształu, który jej podarował, lśnił matowo na jej szyi. Musnął go lekko, wyczuwając w nim ciepło jej skóry. Willow westchnęła i obrysowała opuszką palca zarys jego warg. W tym geście był rodzaj zadziwienia, jakby odkrywała go pierwszy raz w życiu. „Tym razem nic nas nie powstrzyma – poprzysiągł w duchu Alex sobie i jej. – Pokonamy ich i zwyciężymy!”.

Kiedy ją całował, poczuł coś na kształt radości, pomimo pogruchotanego świata, który mieli nad głowami.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Kiedy czasem wspominam swoje dawne życie, trudno mi się z nim utożsamić. Otóż mieszkałam wtedy w Pawntucket w stanie Nowy Jork (liczba mieszkańców: dziewiętnaście tysięcy) i uważałam się za zwyczajną nastolatkę. Oczywiście na tyle, na ile zwyczajny może być ktoś, ktoś nosi przezwiska Dziwaczka i Królowa Obciachu. Uczęszczałam do miejscowej szkoły średniej, jeździłam starą toyotą, wagarowałam na tyle często, na ile się dało. I nigdy, ani razu, nie zaświtało mi w głowie, że być może nie jestem normalnym człowiekiem. W pewnym sensie od tamtej pory niewiele się zmieniłam. Nadal uwielbiam grzebać w silnikach pojazdów, a moim ulubionym kolorem wciąż jest fioletowy. Biorąc wszakże pod uwagę inne względy, oddaliłam się o lata świetlne od tamtej Willow. Niegdyś miałam zwyczaj przeczesywać sklepiki w poszukiwaniu dziwacznych i przez to oryginalnych ubrań, a teraz wrzucam po prostu na siebie dżinsy i zwykły bawełniany T-shirt. To najwygodniejszy strój, a zważywszy na życie, jakie obecnie prowadzimy, lepiej uwzględniać to w swoich kalkulacjach. Wydaje mi się jednak, że największą zmianę – pomijając poznanie prawdy o sobie – stanowił mój stosunek do broni palnej. Od dziecka jej nienawidziłam. Czasami chłopcy z mojej szkoły rozprawiali o wybraniu się na polowanie, a mnie przechodził dreszcz obrzydzenia. Pomysł wytropienia żywego stworzenia, wycelowania w nie i pociągnięcia za spust, a potem patrzenia, jak pada bez życia na ziemię, przestaje w tym momencie istnieć, jawił mi się jako potworny i wynaturzony. Nie potrafiłam pojąć, dlaczego ktoś miałby chcieć tak postąpić, przez nikogo nieprzymuszany. Lecz wtedy jeszcze nie wiedziałam, że znajdujemy się w stanie wojny. Kucałam na ziemi, czując w dłoniach zimną lufę karabinu. Fachowym ruchem przykładałam ją do ramienia, celowałam i raz za razem strzelałam jak robot, kątem oka obserwując wybuchy nad głową: białe płatki, które spadały, migocąc na tle ciemnego nieba, gdy anioły

jeden po drugim ponosiły zasłużoną śmierć. W tym nieziemskim blasku widziałam w oddali zarysy Edenu Salt Lake, ogrodzonego drutem kolczastym. Wokół siebie miałam ciemne sylwetki innych Zabójców Aniołów, słyszałam echa wystrzałów, stłumione okrzyki. – To musi być chyba wszystko – mruknął do mnie Sam. Kolejny wybuch oświetlił jego szeroką, lśniącą od potu twarz. – Nie wierzę, że jest więcej tego ścierwa. Zaczęłam coś mówić, ale urwałam gwałtownie na widok niespodziewanego rozbłysku bieli. – Sam, uważaj! – krzyknęłam. Przetoczyłam się na bok, błyskawicznie celując w anioła. Leciał wprost na nas, nurkując jak jastrząb. Oboje z Samem wystrzeliliśmy jednocześnie. Sekundę później w powietrzu unosiły się świetliste odłamki. Wydałam drżące westchnienie, gdy popatrzyliśmy na siebie bez słowa. Własnoręcznie zastrzeliłam już ile – cztery, pięć? „Teraz to już sporo ponad setkę” – przeszło mi przez głowę. Ledwie sformułowałam tę myśl, gdy dosłownie znikąd nadleciało stado liczące kilkadziesiąt aniołów; ich blade świetliste postaci odcinały się wyraźnie na tle rozgwieżdżonego nieba. Krew ścięła mi się w żyłach na ten przerażający widok. Jak – jakim cudem?! – mogły być wciąż żywe? Odsunęłam od siebie tę myśl, w niczym nie mogła mi pomóc. Gdy anioły zaatakowały, nurkując, nacisnęłam spust i zaczęłam strzelać. Dokoła trwała zażarta strzelanina, słyszałam głośne przekleństwa. Wyżej trzy anioły rozpadły się w nicość, ale nadal było ich za dużo. Tym razem miało się nam nie powieść… Nie. Jeszcze nie tym razem. Nie przerywając strzelania, sięgnęłam do mego wewnętrznego anioła, obdarzonej błyszczącymi skrzydłami bliźniaczej istoty z moją twarzą. W oddali dostrzegłam anioła Seba, który leciał już wysoko w górze, walcząc zaciekle z atakującym przeciwnikiem i okładając go potężnymi skrzydłami. W postaci anioła zwlekałam ułamek sekundy jedynie po to, aby uczynić się dotykalną i chwycić czujnik z plecaka, a potem ze świstem

przecięłam powietrze. Szeroko rozłożywszy skrzydła, zastawiłam drogę jednemu z nadlatujących aniołów, który gwałtownie skręcił; z drugim postąpiłam tak samo, zagradzając dostęp do walczących kolegów. – To Willow! Wykończcie ich, póki im przeszkadza w ataku! – usłyszałam czyjś głos. Po raz nie wiem który ogarnęło mnie zdumienie na widok absolutnej doskonałości wszystkich szczegółów. Każde anielskie pióro okalała mgiełka niebiesko-białego światła, twarze różniły się od siebie, choć teraz, kiedy anioły mnie atakowały, wszystkie wyrażały złość. „Nie myśl. Broń”. Dokoła rozlegały się dziesiątki eksplozji szybko następujących po sobie, dosłownie fruwałam w powodzi blasku. Czas przestawił się na wolniejszy bieg – przeciągły krzyk odbił się echem w moich uszach, aureola rozpadła się tak blisko, że dojrzałam każdą kropkę światła, znikającą spiralnie w ciemności. W końcu pozostał tylko jeden anioł. Ktoś wystrzelił i on także rozpadł się w cząstki energii. – Koniec! – rozległ się jakiś głos. Rozpoznałam w nim Aleksa. Ciemność rozproszyła się za sprawą świateł, które zapłonęły w pokoju. Wszyscy mrugali i przecierali zmęczone oczy. – Udało nam się! Wszystkie anioły na świecie zostały pokonane! Odetchnęłam z ulgą do wtóru radosnych okrzyków prawie setki ludzi, które odbiły się echem od ścian podziemnego pokoju. Pozbyliśmy się aniołów z naszego świata. Znowu. – Dobra robota, aniołku – pochwalił mnie Sam z szerokim uśmiechem, gdy wstaliśmy od stołu, i objął mnie mocno ramieniem. Kosmyki jego krótkich, jasnych włosów sterczały, postawione na żel. – Kurczę, już myślałem, że ta ostatnia banda nas dorwie. – Ja też się przestraszyłam – przyznałam. Poprawiłam związane w koński ogon półdługie, brązowe włosy, których kolor okropnie mi się nie podobał. Niestety, Raziel rozwiesił wszędzie plakaty z moją podobizną, więc gdybym wróciła do naturalnej jasnej barwy, za każdym pojawieniem się poza terenem bazy narażałabym nas na niebezpieczeństwo. Na szczęście w opuszczonych drogeriach nie brakowało farby do włosów. Wyciągnęłam rękę i odebrałam swojemu aniołowi czujnik, gdy powoli spłynął do mnie na śnieżnobiałych skrzydłach.

Był czas, gdy widok półanioła w akcji naraziłby mnie na krzywe spojrzenia ZA, teraz jednak nikt nie zwrócił na to uwagi. Zespół dawno się przekonał, że jestem inna niż anioły, które staramy się pokonać. Moja anielska postać nie miała aureoli i nie pożywiała się ludzką ani żadną inną energią. Przez pierwsze szesnaście lat życia nie wiedziałam nawet, że jestem półaniołem. Z cichym szelestem anioł stopił się z moim ciałem i zostałam tylko „ja”. Wyczułam, że anioł Seba, stojącego po przeciwnej stronie pomieszczenia, również wrócił do jego wnętrza. Instynktowne uświadomienie sobie jego obecności – wyczucie znajomej energii, podobnej do mojej własnej – jak zwykle sprawiło, że przeszyło mnie ukłucie smutku. Zignorowałam je. – Okej, ludzie, pięć minut przerwy, zanim tu wszystko powyłączamy! – zawołał Alex. Podniosłam wzrok, gdy zabrał się za odtaczanie na bok holografu. Mięśnie zagrały pod obcisłym materiałem podkoszulka. Wyczuł moje spojrzenie i skierował na mnie wzrok. Uśmiechnął się lekko, wpatrzony we mnie niebieskoszarymi oczami. Potem ktoś go o coś spytał i Alex się odwrócił. Wrócił do pracy, wskazując na jakiś kabel ciągnący się po podłodze. Uśmiechnęłam się. Byliśmy ze sobą już ponad rok, mimo to jedno jego spojrzenie potrafiło sprawić, że miękły mi kolana. Grupki ludzi rozmawiały ze sobą w pokoju szkoleniowym. Niekiedy ciszę przerywał wybuch śmiechu. Z ulgą przyjmowałam to, że ludzie nadal potrafią się śmiać. Kiedy przed dziesięcioma miesiącami odkryliśmy rozmiary katastrofy, nie było mi do śmiechu. Szczerze mówiąc, powątpiewałam wtedy, czy jeszcze kiedyś usłyszę ten przyjemny dźwięk. Przypuszczam jednak, że rasa ludzka jest odporna. Tu, w bazie, nikomu nie chciało się za długo roztrząsać, co się przydarzyło światu; rozmowy na ten temat stanowiły tabu. Wszyscyśmy wiedzieli, że musimy się skupić na pokonaniu aniołów i nie możemy marnować energii na jałowe użalanie się nad przeszłością. Westchnęłam. Przydatna rada. Dlaczego w takim razie sama się do niej nie stosowałam?

Liz przecisnęła się do mnie i do Sama. Jej ładną twarz pokrył lekki rumieniec. – Cieszę się, że ostatnio tak dobrze nam idzie – powiedziała. – Nie mogę uwierzyć, że do ataku pozostały tylko dwa miesiące. Sam przeciągnął się z miną rozgrywającego, który korzysta z chwili przerwy w meczu futbolu. – Taa, już się nie mogę doczekać prawdziwej walki – rzekł, przeciągając samogłoski. – Najwyższa pora raz na zawsze skończyć z tymi aniołami. – Jeżeli wygramy – odparła Liz z naciskiem. – Nie ma żadnej gwarancji, no nie? – Zgadzam się z Liz, musimy zdecydowanie więcej ćwiczyć – oznajmiłam. Spojrzałam na środek przypominającego hangar pomieszczenia, gdzie wznosiła się starannie wykonana dekoracja – przygnębiająco dokładne odwzorowanie niegdysiejszego Salt Lake City, łącznie ze zwojami kolczastego drutu i tablicą z radosnym wezwaniem: Witajcie w Edenie Salt Lake, bastionie anielskiej miłości! Poczułam silny przypływ nienawiści do ojca. Te jego Edeny już wszędzie się teraz panoszyły, nie było tygodnia, żeby nie ogłaszano na falach krótkich otwarcia kolejnego z nich. Przypuszczaliśmy, że obozy mogą być nawet gorsze, niż zakładaliśmy z początku, choć nie mieliśmy na to potwierdzenia od nikogo, kto przebywałby tam w środku. Drut kolczasty, błyszczący na szczycie ogrodzenia naszej dekoracji, mówił sam za siebie: kto raz wszedł do Edenu, nigdy już z niego nie wychodził. Dziwne było tylko to, jak bardzo Edeny nam się przysłużyły. Albowiem choć zdecydowana większość ludzi napływała do nich z radością i ulgą, niewielka mniejszość odmówiła w tym udziału. Niepokorni pozostali w zniszczonych większych miastach lub tysiącach „ciemnych miasteczek”, rozsianych po całym kraju, za wszelką cenę usiłując przetrwać. Wabiąc miliony dostępem do elektryczności i względnie łatwego życia, Edeny Raziela ujawniały zarazem istnienie zastępów buntowników, którzy na szczęście nie doznali jeszcze anielskiego poparzenia. W efekcie po upływie zaledwie dwóch miesięcy udało nam się zwerbować porządny zespół dziewięćdziesięciu czterech

rekrutów. Żywiłam szczerą nadzieję, że Razielowi wystarczy czasu, aby docenić prawdziwie ironiczny podtekst swego posunięcia, kiedy już wykonamy nasz ruch. Wydaje mi się, że to kolejna zmiana, jaka we mnie zaszła: Willow Fields sprzed ponad roku nie była mściwa. Nic w tym dziwnego; nie miała moich wspomnień. Liz zaczęła obgryzać paznokieć, ale w porę to sobie uświadomiła. – Willow, jesteś absolutnie pewna, że nie uda ci się zdobyć mentalnie żadnych informacji na temat Dnia Założenia? – zapytała z obawą. – Nawet najmniejszej wskazówki? Szybko odsunęłam od siebie te myśli, wiedząc, że nie powinnam się nad tym za długo zastanawiać. – Nie, jestem w to zbyt głęboko emocjonalnie zaangażowana – odparłam, zmuszając się do uśmiechu. – Przykro mi, to kolejna wada jasnowidza. Szczerze mówiąc, pytający mnie o to ludzie zaczynali mi już działać na nerwy, choć nie mogłam mieć im tego za złe, skoro dzień ataku zbliżał się wielkimi krokami. Salt Lake City było pierwszym Edenem; za dwa miesiące miały się tam odbyć zaplanowane z wielkim rozmachem uroczystości z okazji Dnia Założenia z udziałem krążących nad głowami ludzi tysięcy aniołów. Nasz zespół planował tam na nich czekać. Wszyscy skierowali spojrzenia na środek hangaru, gdzie Alex wspinał się właśnie na jedną z drewnianych skrzynek, imitujących Eden Salt Lake. Uśmiechnęłam się na ten widok. Naprawdę uważam, że nie ma nikogo bardziej atrakcyjnego niż Alex w wojskowych drelichowych spodniach i czarnym podkoszulku. Przebijał go być może Alex bez ubrania. Wskoczył na skrzynkę, potoczył wzrokiem po zebranych, jak zwykle pewien siebie i wyluzowany, po czym przygładził rozwichrzone włosy i zaczął. – Okej, posłuchajcie! Wszyscy wykonali świetną robotę. Mam jedynie kilka uwag, o których koniecznie muszę wspomnieć… Rozległ się chór dobrodusznych pojękiwań. Alex wyszczerzył zęby i zajął pozycję siedzącą, majtając nogami w powietrzu. Zauważyłam grę

muskułów pod czarnym materiałem podkoszulka. – Tak, tak, wiem – nigdy nie jestem zadowolony, co? Okej, przede wszystkim każdy z was bez wyjątku musi jeszcze popracować nad ukrywaniem aury. W trakcie symulacji widziałem, że wielu o tym zapomniało. – Oczy Aleksa zetknęły się z moimi (oboje z Sebem prowadziliśmy zajęcia na temat pracy z energią), a wtedy skinęłam głową. Zespół ćwiczył bardzo sumiennie, tyle że ukrywanie aury większości ludzi nie przychodziło łatwo. – Będziemy to jeszcze ćwiczyli – obiecałam za mnie i za Seba. – Dobrze. A jeśli chodzi o wyniki strzeleckie… – Alex zawiesił głos i powiódł wzrokiem po zebranych. – Ludzie, byliście super! Czas wyniósł osiem minut i dwanaście sekund, to lepiej niż kiedykolwiek przedtem. – Podrapał się po karku i dorzucił lekkim tonem: – Aha, jeszcze jedno: program był nastawiony na dwieście pięćdziesiąt. W hangarze rozległ się szmer podniecenia, tu i ówdzie rozbrzmiały radosne pokrzykiwania. Sam, Liz i ja wymieniliśmy zadowolone spojrzenia. Dwieście pięćdziesiąt aniołów. A przecież musieliśmy zabić tylko połowę tej liczby. – Można zatem uznać, że jesteśmy już w niezłej formie, pomijając oczywiście pracę z aurą, ale i tak możecie być z siebie dumni – powiedział Alex z mocą. – Natomiast straszliwym błędem byłoby poczucie, że sprawa jest praktycznie załatwiona. Nie ma się co puszyć, bo zabijanie prawdziwych aniołów to zupełnie inna bajka. Musicie pamiętać o tym, czego symulacja nie potrafi naśladować. Ludzie ponuro kiwali głowami, kiedy Alex mówił o anielskim poparzeniu, opisując łatwość, z jaką anioł potrafi się połączyć z umysłem człowieka. Zaatakowany ma wtedy zaledwie kilka sekund, aby przerwać niebezpieczną więź. Jeżeli nie zdąży, jego siła witalna staje się pożywieniem dla anioła, a ofiara napaści bezwolnym strzępem człowieka, chorym na ciele i duszy wyznawcą anielskiego kultu. Nie ma od tego ucieczki. Bezwiednie zacisnęłam palce na lufie karabinu, przypomniałam sobie bowiem siedzącą nieruchomo mamę, wiecznie pogrążoną w głębokim rozmarzeniu. – Nie chcę nikogo z was stracić, rozumiecie? – Alex mówił niezbyt głośno, mimo to jego głos docierał do wszystkich zakątków

pomieszczenia. – Ani jednej osoby. I jeśli wykonamy wszystko ściśle według planu, to tak właśnie będzie. Wzruszenie ścisnęło mnie za gardło, gdy przypomniałam sobie, ile bezsennych nocy Alex spędził u mego boku, przemyśliwując o swoim planie. „Oni mi ufają – powiedział kiedyś, pocierając zmęczone skronie, gdy nalegałam, żeby się choć trochę przespał. – Muszę mieć absolutną pewność, że na to zasługuję”. Siedzący na skrzynce Alex nagle szeroko się uśmiechnął. – Okej, dosyć trucia na ten ponury temat – rzekł, szukając wzrokiem w tłumie wysokiego szatyna. – Paul, pytanie do ciebie. Zdajesz sobie sprawę, stary, że gdyby to nie była broń laserowa, odstrzeliłbyś Chloe głowę, hm? Zechcesz mi wyjaśnić, co się właściwie stało? Paul skrzywił się i zaczął mamrotać nieskładne usprawiedliwienia. Uśmiechnęłam się z lekką kpiną; po prostu jak zwykle nie tylko ja padałam ofiarą zniewalającego uśmiechu Aleksa. Dokoła wyczuwałam przyspieszone bicie dziewczęcych pulsów i serca trzepoczące w piersiach jak stadko spłoszonych kolibrów. Nawet gdybym nie miała żadnych zdolności paranormalnych, bez trudu bym się domyśliła, że połowa tutejszych dziewczyn kocha się w moim chłopaku, chyba że gwałtowne rumieńce i rzucane ukradkiem pełne podziwu spojrzenia świadczyły o czym innym. Druga połowa durzyła się w Sebie. Stłumiłam westchnienie i mimo woli przeniosłam wzrok na jego twarz, widoczną po przeciwnej stronie sali. Nie sposób było się domyślić, że jest Meksykaninem, ponieważ rodzina jego matki pochodziła z Europy, a konkretnie z Włoch, jak zawsze utrzymywał Seb. Faktycznie wyglądał na Włocha z tymi swoimi orzechowymi oczyma i lokami kasztanowych włosów. Mnie natomiast nieodmiennie kojarzył się z gwiazdą rocka, być może za sprawą lekkiego dwudniowego zarostu, który zazwyczaj nosił. Nie licząc Aleksa, Seb był najprzystojniejszym chłopakiem, jakiego w życiu widziałam. Świetnie rozumiałam, dlaczego podoba się aż tylu dziewczynom, pomijając już to, że był półaniołem, co z pewnością szalenie je intrygowało.

Pragnęłam jedynie, żeby i jego zainteresowała któraś z nich. W nagłym przebłysku uświadomiłam sobie, że Seb wie, iż o nim rozmyślam. Obrzucił mnie przelotnym, niemal poirytowanym spojrzeniem, i poruszył brwiami; poczułam, że zamyka przede mną szczelnie dostęp do swych myśli. Opasałam się ciasno ramionami i odwróciłam wzrok. Nie cierpiałam dystansu między nami, i to w każdym możliwym sensie. Dawniej bywało, że przy byle okazji grawitowaliśmy ku sobie, przyciągani silnie niczym dwa magnesy. – Coś mi się widzi, że mamy kolejną członkinię SSS – szepnął mi Sam prosto w ucho. Stowarzyszenie Sympatyczek Seba. Niechętnie spojrzałam we wskazanym kierunku, żeby sprawdzić, kogo Sam ma na myśli. Obok Seba stała wysoka, długonoga dziewczyna imieniem Meghan. Miała osiemnaście lat, burzę fantastycznych, opadających na ramiona kasztanowych loków i urodę dziewczyny z sąsiedztwa, co to raz wydaje się zwyczajnie ładna, a innym razem cudownie piękna. Lecz ilekroć badałam jej energię, odnosiłam wrażenie, że obcuję z gorącymi promieniami słońca. – Nie, przyjaźnią się już od jakiegoś czasu, ona należy do paczki, z którą Seb się teraz zadaje – odmruknęłam. Paul nadal się tłumaczył, zapewniając, że jego karabin działa nieprawidłowo. Alex, z miną wyrażającą powątpiewanie, zeskoczył ze skrzynki, żeby to sprawdzić. – Dobrze, ale spójrz tylko, jak ona na niego patrzy. – Sam zmrużył niebieskie oczy. – Mówię ci, że ją wzięło, i to całkiem serio. – W tej samej chwili Meghan powiedziała coś do Seba. Chyba się z nią droczył, bo poróżowiała, odpowiadając mu uśmiechem. Sam pokręcił głową, na poły zazdrosny, na poły pełen podziwu. – Jezu, ten gość to pierwszy podrywacz na planecie. Ciekaw jestem, czy on prowadzi jakiś rejestr? Miałby szansę na rekord świata w łamaniu kobiecych serc. Skrzywiłam się i odwróciłam wzrok. Seb niezaprzeczalnie zajmował pozycję najbardziej pożądanego faceta w bazie, i nader mu to odpowiadało. Nie był próżny, ale trudno, żeby nie zauważał wrażenia, jakie wywierał na dziewczynach, a musiałby nie być mężczyzną, żeby

mu to nie schlebiało. Kiedy się poznaliśmy, nasze umysły zetknęły się ze sobą i w naturalny sposób zbadały, więź łącząca półanioły sprawiła bowiem, że z miejsca poczuliśmy się tak, jakbyśmy się znali od wieków. Seb robił teraz wrażenie szalenie otwartego, skłonnego do flirtu, uroczego chłopaka, choć akurat ja wiedziałam, że w rzeczywistości wcale taki nie jest. Powiedział mi kiedyś, że jestem jedyną osobą, która go naprawdę zna. Kłopot polegał na tym, że żadna liczba zakochanych w nim dziewczyn nie była w stanie zmienić jego uczucia do mnie. Wraz z upływem czasu, jaki spędziliśmy w bazie, zmianie uległo tylko to, że Seb coraz mniej chętnie przebywał w moim towarzystwie. Okej, na swój sposób doskonale to rozumiałam, ale wkurzało mnie, że sprawy przybrały taki obrót. Byłam zła, że nie jestem już z nim tak blisko. Tęskniłam za moim przyjacielem. – No, nie wiem… – wymamrotałam, mnąc w palcach rękaw z lejącego różowego materiału. Zrobiło się już popołudnie, ja zaś stałam boso na łóżku Liz, usiłując przejrzeć się w lustrze nad komodą. – Wygląda świetnie – orzekła zaskoczona. – Możliwe, ale ten różyk… – Zaczęłam zdejmować bluzkę. – Różowy cieszy się niezasłużenie fatalną reputacją. Dobrze, rzuć to tutaj. – Liz zaczęła na powrót grzebać w szafie. Jakiś czas temu, kiedy obie rekrutowałyśmy nowych ludzi do zespołu, Liz chętnie zachodziła do opuszczonych sklepów i wybierała sobie masę kosztownych ubrań. Nie widziałam w tym za grosz sensu, skoro i tak nie miałyśmy gdzie ich włożyć, ale ja mam być może spaczone podejście do tematu. – Proszę, przymierz to. – Liz rzuciła mi coś czarnego i błyszczącego, co okazało się bluzką bez rękawów, wykonaną ze lśniących cekinów. Włożyłam fantazyjny ciuszek. Opinał mi biust jak druga skóra. – Och, superseksownie – pochwaliła Liz. – To jest to, bez dwóch zdań. Alex nie będzie w stanie utrzymać rąk przy sobie.

Przypatrywałam się głębokiemu, marszczonemu dekoltowi. Czarne cekiny poruszały się i migotały przy każdym ruchu jak żywe istoty. – Nie, to nie w porządku. – Willow! Mówię serio, jeżeli tego nie włożysz, to… Czekaj, co ty wyprawiasz? Usiłowałam nie stracić równowagi, balansując na miękkim łóżku podczas zdejmowania krótkiej czarnej spódnicy, którą wcześniej włożyłam. – Co za dużo, to niezdrowo. Całość sugeruje, że powinnam mieć trzydziechę i popijać koktajle z palemką. – Wciągnęłam stare wypłowiałe dżinsy. W kontraście do nich czarna cekinowa bluzka wyglądała jeszcze seksowniej. Liz studiowała mnie uważnie dłuższą chwilę, po czym skinęła głową. – Masz rację – zawyrokowała w końcu. – Tak jest znacznie lepiej. Znakomicie. A teraz biżuteria. – Przecież mam to – odparłam zdziwiona, muskając mój kryształowy wisiorek. Alex podarował mi go prawie równo rok temu, na moje siedemnaste urodziny. Od tamtej pory niemal się z nim nie rozstawałam. – A kolczyki? Spójrz tylko. – Pomachała mi przed nosem parą rzucających oślepiające błyski kolczyków. – Nie mam przekłutych uszu. – Owszem, nie masz, na razie – poprawiła z naciskiem. Otworzyłam usta, żeby powiedzieć: „Akurat, za nic nie dam sobie przekłuć uszu”, i gwałtownie urwałam. Nieoczekiwanie spowiła mnie zimna mgła strachu, osiadając lodowatą skorupą na sercu. Zadrżałam pod wpływem intensywności tego niemiłego doznania… po sekundzie przeszło, porywając ze sobą moje słowa. – Hej, nie miej takiej przerażonej miny! Już dobrze, nie będę cię do niczego zmuszać, skoro jesteś taka zestrachana – pocieszyła mnie Liz, śmiejąc się. Potrząsnęłam głową i spojrzałam w lustro. W moich rozszerzonych oczach czaiły się niepewność i lęk. – Nie o to chodzi… Wydawało mi się, że poczułam… – urwałam.

Przypomniawszy sobie, jak Raziel szpiegował mój umysł, pospiesznie go przeszukałam. Teraz wiedziałam już, jak to się robi; gdyby anioł podejrzewał, że udało mi się przeżyć, i próbowałby tego ponownie, wyczułabym go. Nic takiego nie znalazłam. – Wszystko w porządku? – Liz wpatrywała się we mnie z niepokojem. – Tak – odrzekłam w końcu. Wydawało się to zresztą prawdą. Napad lęku minął bez śladu, jakby nigdy się nie przydarzył. – Na pewno? – Tak, nic mi nie jest. Tym razem mój głos brzmiał bardziej przekonująco, przed chwilą prawdopodobnie wybiegłam myślami w przód, do zbliżającego się terminu ataku. Postanowiłam, że zapytam Seba, czy on także odczuł coś niepokojącego. Ćwiczył pewnie teraz na strzelnicy; przyłapię go od razu, jak skończy, i dokładnie wypytam. Z westchnieniem pomyślałam o jego strategii obronnej. Gdy tylko mnie widział, natychmiast zamykał przede mną swój umysł. Rozległo się stukanie do drzwi i za moment Meghan wetknęła głowę do pokoju. – Liz, czy masz może… O rany, ale odlot! – Jej niebieskie oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Weszła do pokoju i obejrzała mnie sobie dokładnie. – Willow, wyglądasz genialnie! – Dzięki – bąknęłam, dotykając cekinowej bluzki. Zdążyłam już zapomnieć, w co jestem ubrana. Meghan nie należała do moich bliskich koleżanek, ale ją lubiłam. Była jedną z tych rzadkich osób, które zawsze są szczęśliwe i zadowolone. Przed katastroficznymi trzęsieniami ziemi uczyła się tańca i miała ponoć przed sobą świetlaną karierę. Potem świat zawalił się w gruzy, pociągając za sobą jej marzenia, a jednak nigdy nie okazała nawet śladu rozżalenia. – Willow nie pozwala przekłuć sobie uszu – poskarżyła się Liz, gdy zeskoczyłam z łóżka. – Mówisz serio? – Meghan spojrzała na nią zdziwiona. – Chcesz przebić igłą wrażliwe płatki jej uszu? – Widzisz? – powiedziałam do Liz.

– Przecież ty sama masz przekłute uszy. – Liz wyciągnęła oskarżycielski palec w stronę Meghan. Dziewczyna potrąciła delikatnie duże złote kółko. – No tak, ale zrobili mi to w zakładzie. Hej, a co z pantoflami? – zawołała z ożywieniem. – Chcesz ode mnie pożyczyć? Mam takie, które będą ci pasować! – Wybiegła z pokoju, kołysząc kaskadą lśniących loków w barwach jesieni. – Nikt nie uosabia pojęcia „entuzjazm” lepiej niż ona – zaśmiała się Liz. – Jak to jest, że tylko ja jedna nie posiadam na własność eleganckiej garderoby? – spytałam z udawanym rozgoryczeniem. – Reszta ma odpowiednio ustawione priorytety, oto cała tajemnica. Meghan wróciła, niosąc parę lakierowanych pantofli na wysokich obcasach i z gracją przykucnęła przede mną na swych długich, szczupłych nogach. – Chyba się nie mylę, że nosimy ten sam rozmiar – powiedziała. Gdy zabrała się do wsuwania pantofla na moją bosą stopę, zaczęłam protestować, ale szybko dałam temu spokój, nie sposób powstrzymać sił natury. Zresztą upajałam się widokiem tych czółenek w kolorze ciemnego bordo. Miały przedziwnie staroświecki wygląd – dość grube obcasy i zaokrąglone noski, do tego paski z dużym guzikiem – mimo to prezentowały się fantastycznie. – Niesamowite – orzekła Liz. – Meghan, jesteś genialna. Poobracałam stopą w różne strony. Pantofle lśniły jak świeża farba. – Meghan, są absolutnie cudowne… Bardzo ci dziękuję. Przysiadła na piętach i oglądała efekt z lekko smutnym uśmiechem. – Uwielbiam te buty – powiedziała. – Zawsze myślę, że przyniosą mi szczęście. – Podniosła wzrok i uśmiechnęła się szeroko. – Ponieważ są twoje urodziny, na pewno otrzymasz dodatkową porcję szczęścia. Taka jest zasada. Okej, ale nie po to tu przyszłam. – Meghan zgrabnie wstała i okręciła się na pięcie. – Zamierzałam zapytać, czy macie może iPody. Chcę zrobić listę piosenek na imprezę. Planowalismy ją zorganizować w przyszłym tygodniu, oficjalnie miały to być moje i Aleksa urodziny – ja kończyłam osiemnaście, on dziewiętnaście lat. W rzeczywistości jednak chodziło o to, żeby dać

ludziom szansę odpoczynku i relaksu. Po wielu miesiącach intensywnego treningu każdemu się to należało. – Niestety – odparłam, kręcąc głową. – W rodzinnym Pawntucket używałam zwykłego odtwarzacza płyt CD. – Ja mam iPoda – powiedziała Liz. – Zaraz, zaraz… chyba zostawiłam go w kuchni. Za chwilę ci przyniosę. Po wyjściu Liz zapadło krępujące milczenie. Zerknęłam na zegar. Musiałam za moment wyjść i poszukać Seba, ale zrobienie tego akurat teraz wydawało mi się niezbyt grzeczne. Spojrzałam na nią, chcąc zagadnąć o zbliżającą się imprezę, i przyłapałam na sobie jej nieprzychylny wzrok. – O co chodzi? – spytałam zdziwiona. Mleczna cera Meghan z miejsca się zaróżowiła. – Przepraszam. Ja tylko… Jesteś półaniołem, prawda? Wypaliła to tak nieoczekiwanie, że aż zamrugałam. Meghan dobrze wiedziała, kim jestem, podobnie jak reszta mieszkańców bazy, ponieważ oboje z Sebem używaliśmy naszych aniołów do szkolenia zespołu. Zanim odpowiedziałam, Meghan potrząsnęła energicznie głową. – Jezu, nie musisz mi nic mówić, jeśli nie chcesz… Właściwie to chciałam zapytać… no… jak to jest? – rzekła cicho, z wahaniem. To dziwne, ale przez cały pobyt tutaj nikt mnie nigdy o to nie zapytał. Klapnęłam ciężko na łóżko Liz, usiłując zebrać myśli. – Nie wiem – odrzekłam w końcu. – Dowiedziałam się o tym dopiero rok temu, więc dla mnie to też jest całkiem nowe doświadczenie. Najczęściej, nawet w tej chwili, nie jestem świadoma obecności mojego anioła, czuję się zwykłym człowiekiem. A znowu kiedy indziej mam pełną świadomość jego obecności we mnie. Meghan usiadła na krześle, słuchając z wytężoną uwagą. Spuściła wzrok, wodząc palcem po blacie biurka. – Czy nie wydaje ci się, że… Być może dlatego, że tak długo nie wiedziałaś, kim jesteś, możesz być teraz z Aleksem? To znaczy Alex jest boski, to wspaniały facet – dodała pośpiesznie. – Gdybyś jednak od początku wiedziała, że jesteś półaniołem, to… jak sądzisz, czy umiałabyś się zakochać w zwykłym człowieku? Natychmiast zrozumiałam, do czego zmierza ta rozmowa.

– Nie potrafię na to odpowiedzieć – odrzekłam powoli. – Mogę na to patrzeć wyłącznie ze swojego obecnego punktu widzenia. – Okej. – Meghan skinęła głową, z jej niebieskich oczu wyzierało rozczarowanie. – Dzięki – dodała po chwili milczenia. – Tak tylko byłam ciekawa… Niespodziewanie uderzyła we mnie fala jej emocji i uczuć. Zazwyczaj, żeby to poczuć, musiałam trzymać kogoś za rękę, lecz tym razem bolesna słodycz była tak intensywna, że aż mi się serce ścisnęło. „To nie jest zwykłe zadurzenie – pomyślałam oszołomiona. – Ona naprawdę mocno kocha Seba”. Przełknęłam ślinę, poruszona do żywego głębią jej uczucia, i zastanowiłam się, czy powinnam ją ostrzec przed tą miłością, skoro Seb zawsze twierdził z uporem, że nigdy nie mógłby się związać na poważnie ze zwykłą dziewczyną. Zresztą znał najpewniej jej uczucia, umiał bowiem czytać ludzkie aury, tak jak inni czytali komiksy. Był wrażliwą osobą, nie zechce jej skrzywdzić. – Wiesz co, Meghan, nie jestem pewna, czy… – zaczęłam mimo to, lecz właśnie wtedy wróciła do pokoju Liz. Nie potrafiłam rozeznać się w swoich uczuciach – czy było to rozczarowanie, czy może raczej ulga – wiedziałam wszakże jedno: nie miałam pojęcia, jak zamierzałam skończyć rozpoczęte zdanie. – Proszę. – Liz podała Meghan iPoda. – Wydaje mi się, że Sam też ma to urządzenie. Meghan obserwowała mnie z lekkim niepokojem. Po sekundzie otrząsnęła się, wzięła iPoda do ręki i zaczęła się nim bawić. Szybko się rozpromieniła. – Ooo, super, masa brytyjskiego popu. Ale wątpię, czy jest sens pytać Sama Houstona, dziewczyny. Jestem pewna, że ma dwa rodzaje muzy: country i western. – No co ty, w Teksasie też słuchają czasem klasycznego rocka – roześmiała się Liz. – Może urządzimy wieczór tematyczny z grupami Eagles i Chicago? Willow i Alex nigdy by mi tego nie wybaczyli. Okej, narka – zawołała, wtykając iPoda do kieszeni dżinsów. Zerknęła na mnie i przyciszonym tonem dodała: – Willow, dzięki.

Niby za co? Miałam wrażenie, że nieszczególnie udało mi się ją odstraszyć od Seba. Zanotowałam w pamięci, żeby możliwie jak najprędzej przydybać ją na osobności i pogadać dłużej. – To ja dziękuję za buty – powiedziałam. – Hej, ale masz mi je oddać, pamiętaj – odparła ze śmiechem. – Prezent polega na tym, że wolno ci je pożyczyć.

ROZDZIAŁ DRUGI Leżałam w łóżku, wpatrując się w cienie na suficie, gdy Alex siedział z laptopem przy biurku. Niepokojący moment lęku, jaki odczułam po południu, wprawdzie nie powrócił, ale wciąż nie mogłam przestać o tym myśleć. Jak na wrażenie, trwające ledwie sekundę, było niewiarygodnie silne. Kiedy spytałam Seba, czy on także to odczuł, zaprzeczył. Odebrałam falę jego niepokoju o mnie i wywołany tym przebłysk irytacji na samego siebie. Chciałam też wspomnieć o Meghan, ale w końcu się na to nie zdobyłam. Czasy, kiedy zwierzaliśmy się sobie ze wszystkiego, minęły, kto wie, czy nie bezpowrotnie. Odsunęłam na razie problem Seba i zaczęłam się zastanawiać nad naturą tamtego lodowatego lęku. Czy sięgnęłam myślami do czekającej nas akcji, czy było to coś zupełnie innego? Na moich parapsychicznych wrażeniach można było zazwyczaj polegać; jeśli coś mi się wydawało podejrzane, zapewne tak było. – Nadal się tym gryziesz, prawda? – spytał Alex, podnosząc głowę znad ekranu laptopa. Rozmawialiśmy o tym i doszliśmy do wniosku, że powinnam postarać się zapomnieć o sprawie, chyba że stanie się coś, co pozwoli mi poznać więcej szczegółów. – Nic na to nie poradzę – odparłam. – Żałuję, że nie potrafię rozszyfrować, co to mogło znaczyć. Alex zatrzasnął pokrywę komputera. – Chodź – powiedział. – Wyjdźmy stąd i pospacerujmy trochę na świeżym powietrzu. – Co takiego? – Zamrugałam ze zdziwienia, gdy wciągnął dżinsy na bokserki, poruszając przy tym tatuażem na lewym bicepsie, który tworzyły czarne gotyckie litery ZA. – Która godzina? – Spojrzałam na zegarek. – Alex, jest już po północy! – Tak? – Podniósł moje dżinsy z podłogi. – Doskonale, dzisiaj jest pełnia, będziemy oglądali księżyc. – Ukląkł na materacu. – No, dalej, ubieraj się. – Alex… – urwałam i zaczęłam się śmiać. Przycupnął na brzeżku

łóżka i z wielce poważną, skupioną miną zaczął mi wkładać stopy w nogawki. – Jesteś straszliwie poważny – powiedziałam, przyglądając się jego wysiłkom. – Wiesz co, to nie jest łatwe, skoro w ogóle mi nie pomagasz. – Pokręcił ciemną głową. – Hej, podnieśże tę nogę! Z uśmiechem spełniłam jego polecenie. Alex potrafił być rozbrajający. – I co? Jesteś pewien, że mam ochotę na spacer? – Ależ oczywiście. Romantyczna przechadzka z ukochanym w blasku księżyca? – Wciągnął mi wreszcie dżinsy na biodra, zapiął guzik i suwak. Posłał olśniewający uśmiech i pocałował w usta, po czym spoważniał. – Chodźmy stąd, serio. To ci dobrze zrobi, nie możesz tu przecież leżeć i zamartwiać się całą noc. Jak zwykle utonęłam w jego przepastnych niebieskoszarych oczach w oprawie długich, ciemnych rzęs, wywiniętych jak u dziewczyny. – Dobrze, wygrałeś. – Wygrzebałam się z łóżka i naciągnęłam sweter na białą nocną halkę. W nocy na pustyni panuje przenikliwy ziąb. Alex włożył bawełnianą koszulkę z długim rękawem i wyjął pistolet z szuflady. Przeładował go, zabezpieczył i wetknął z tyłu za pasek dżinsów. Wyszliśmy na korytarz, po czym Alex delikatnie zamknął drzwi. Grube ściany były dźwiękoszczelne, ale huk zamykanych stalowych drzwi z pewnością by przez nie przeniknął. Nagle zachciało mi się śmiać, że wymykamy się tak po cichu. – Dlaczego właściwie nie robimy tego częściej? – szepnęłam. – No właśnie, ciekawe, że wcale nie musiałem cię długo namawiać! – odparł kpiąco. – „Och, spacer!”, zawołałaś, wyskakując z łóżka jak na sprężynie. „Super, daj mi chwilę, tylko się ubiorę!”. Dotarliśmy do garażu, zaśmiewając się bezgłośnie. Na poziomie powierzchni ziemi powiedzieliśmy „cześć” Mattowi, który akurat pełnił wartę, po czym wyszliśmy na dziedziniec. Alex miał rację, na niebie stał księżyc w pełni. Jego blask oświetlał siatkę ogrodzenia. Mój chłopak wstukał kod otwierający bramę i po chwili szliśmy już wyboistą polną drogą, trzymając się za ręce. Z zadowoleniem spostrzegłam, że zmienił aurę. Podobnie jak moja, była teraz szarobura i ściśle przylegała do jego sylwetki; widok

całkowicie nieapetyczny dla polujących aniołów. – Stałeś się w tym naprawdę dobry – pochwaliłam, przyglądając mu się. – Miałem świetną nauczycielkę – odrzekł i uścisnął mnie za rękę. Z początku sądziliśmy, że tylko ja i Seb umiemy zmieniać aury, ale potem się okazało, że i ludzie posiadają tę umiejętność, tyle że nauka zajmuje im więcej czasu. Oczywiście Aleksowi, Samowi i Liz poszło to dość łatwo w porównaniu z resztą drużyny. Wszyscy troje zaliczyli wcześniej trening pracy z energią. Alex nauczył się tego już w dzieciństwie w obozie ZA swojego ojca; umiał skanować eter w poszukiwaniu aniołów. Nieopodal rozpościerało się skaliste wzniesienie, odcinające się ostro na tle rozgwieżdżonego nieba. Ruszyliśmy pod górę z początku raczej łagodnym, a potem coraz bardziej stromym zboczem. Księżyc świecił tak jasno, że kamienie i rośliny rzucały wyraźny cień. Po drugiej stronie wzgórza znajdowało się płytkie, niespełna dwumetrowe urwisko. Alex zeskoczył lekko na ziemię. – No dalej, skacz, ja cię złapię – powiedział, wyciągając do mnie ramiona. Usiadłam, majtając nogami. – Jesteś pewien? – Hej, przestałaś mi ufać? – Z uśmiechem wziął mnie za rękę i lekko pociągnął. Odbiłam się od podłoża i wylądowałam bezpiecznie w jego objęciach, po czym powoli zsunęłam się po jego muskularnym ciele. Bliskość Aleksa działała na mnie jak narkotyk. Przemknęło mi przez myśl, że powinniśmy byli zabrać z sobą koc, i przewróciłam oczami. Zaczynałam być monotonna w swoim myśleniu. Zresztą czemu się dziwić, Alex był tak atrakcyjny, że nigdy nie miałam go dosyć. – Ładny przechwyt – pochwaliłam. Nie wiedzieć czemu, mój głos zabrzmiał zupełnie zwyczajnie. Byłam pewna, że myśli Aleksa pobiegły tym samym tropem. Potrząsnął głową, jakby chciał uporządkować myśli. – Chyba nie dałbym rady, gdyby nie to, że łapana osoba jest taka śliczna – zażartował.

Usiedliśmy na ziemi, oparci o skałę, i wyciągnęliśmy nogi przed siebie. Patrzyliśmy w gwiazdy, które świeciły zimnym blaskiem na bezchmurnym niebie. Pokazałam niewielki jasny zygzak. – To Kasjopeja, prawda? – Dobrze cię nauczyłem, chrabąszczu – szepnął Alex i przytulił mnie mocno. Połaskotałam go pod pachą, w jedyne miejsce, w którym miał łaskotki. – Być może, za to ty nadal nie umiesz naprawić silnika. Parsknął śmiechem i zaczął się wyrywać. – To nie fair, znasz wszystkie moje słabostki. Ale zgoda, winienem zarzucanych mi czynów. Wtuliłam się w niego wygodniej. Wokół nas rozciągała się bezkresna, nieruchoma pustynia. Było tak pusto, jakbyśmy się znaleźli na powierzchni księżyca i nikt poza nami nie istniał. A przecież niecałe sto pięćdziesiąt kilometrów stąd leżało w gruzach Las Vegas i jak to zwykle bywa, w zrujnowanych budynkach nadal żyli ludzie. Ogarnął mnie gniew wywołany bezradnością. Najgorzej, że wszędzie było tak samo, że wszyscy cierpieli, ci przynajmniej, którzy nie popędzili do Edenu. W całym kraju straszyły tysiące „ciemnych miast i miasteczek” z ocalałymi, lecz pozbawionymi prądu budynkami. Ich mieszkańcy mogli jedynie grzebać w śmieciach, starając się przeżyć za wszelką cenę. Nie wszystkim się to udawało. Trzęsienia ziemi zmieniły wszystko, i to na zawsze. „Stop. Natychmiast przestań o tym myśleć!” – nakazałam sobie, ale było już za późno, na nowo przeżywałam katastrofę, która zrównała z ziemią Mexico City. Zadrżałam na wspomnienie przejmująco głośnego, jękliwego pomruku. Wielu naszych rekrutów przeszło przez dużo gorsze doświadczenia. Kiedy po raz pierwszy trzymałam ich dłonie w swoich, chcąc się upewnić, czy możemy im zaufać, ujrzałam otchłanie smutku i bólu. Podniosłam oczy i przyłapałam na sobie uważny wzrok Aleksa. – O czym myślisz? – spytał cicho. – Tak się zastanawiam… – przełknęłam z trudem. – Co właściwie zrobimy, jeśli nasza akcja się powiedzie? Dokąd będziesz chciał się

udać? Może gdzieś w góry, na przykład z powrotem do naszej drewnianej chatki? Nie kupił mojego wykrętu, widziałam to po nim. – Po pierwsze, dokądkolwiek, byleby z tobą, a po drugie, znowu mam wrażenie, że czujesz się wszystkiemu winna. Przeniosłam wzrok na pustynię i zamilkłam. – Proszę cię, przestań – poprosił cichym głosem. Ujął moją twarz w dłonie i delikatnie skłonił, żebym na niego spojrzała. – Posłuchaj mnie uważnie. Nie było w tym twojej winy. – Co to, nagle się zająłeś jasnowidztwem? – Spróbowałam się uśmiechnąć. – No tak, jak inaczej miałbym się dowiedzieć, co właściwie myślisz, jesteś przecież taką absolutną zagadką – zażartował. – Łatwo się domyślić, prawda? – Wydałam zduszony chichot. – Jeśli mowa o wiadomej sprawie, to czytam w tobie jak w otwartej księdze – rzekł sentencjonalnie i oparłszy się czołem o moje czoło, zamilkł. Nie musiał dodawać nic więcej, tę rozmowę toczyliśmy już niezliczoną liczbę razy. – Wiesz, co naprawdę chciałbym zrobić, gdyby nam się powiodło? – spytał, poważniejąc. – Nie, co takiego? Zwlekał z odpowiedzią, wodząc wzrokiem po mojej twarzy. – Odnaleźć twoją mamę – odrzekł w końcu. – Pragnę tego ze względu na ciebie, Willow. Nie obchodzi mnie, że szukanie jej potrwa najpewniej wiele lat. Jeśli będzie to możliwe, spróbujemy, z nadzieją, że nam się uda. Ścisnęło mnie w krtani. Codziennie sprawdzałam mentalnie, jak się miewa mama. Z bezbrzeżną ulgą stwierdzałam jak dotąd, że nic jej nie jest, chociaż nie miałam pojęcia, gdzie się obracała ani kto się nią opiekował. To, że Alex chciał ją odnaleźć, wiele dla mnie znaczyło. – Dziękuję ci – odrzekłam ze wzruszeniem. Wyciągnęłam szyję i musnęłam wargami usta Aleksa. Potem jeszcze raz, nieco dłużej. I znowu, tym razem bardzo długo. Alex objął mnie i pociągnął na kolana. Jego wargi były mi tak dobrze znane, ciepłe, leciutko spierzchnięte i równie oszałamiające jak za pierwszym razem,

kiedy się z nim całowałam. W końcu oderwaliśmy się od siebie, by zaczerpnąć tchu. Z emocji zakręciło mi się w głowie. – Może pewnego dnia przywyknę do tego cudownego uczucia – wyszeptałam, wsuwając mu dłonie pod T-shirt i głaszcząc jego nagie plecy. – Tak sądzisz? – odrzekł chrapliwie. – Mnie się to nigdy nie uda, nawet gdybyśmy dożyli stu lat. – Czułam, jak mocno wali mu serce. – Wiesz co, Willow, naprawdę masz ochotę tu siedzieć? Bo moglibyśmy teraz, no wiesz… – Wrócić do naszego pokoju? – dokończyłam domyślnie i cmoknęłam go w nos. – Tak, to prawda, że czytasz w moich myślach – dodałam z powagą. Roześmialiśmy się jak na komendę. Mój śmiech przeszedł w pisk, gdy Alex podniósł się zwinnie ze mną w objęciach. Czule skubnął mnie w ucho. – No to nasz romantyczny spacer poszedł się wietrzyć – mruknął. – Tak, Matt będzie miał niezły ubaw. – Oplotłam szyję Aleksa ramionami. – Nie było nas najwyżej kwadrans. – Wiesz co, to akurat zajmuje tak niską pozycję na mojej liście powodów do zmartwienia, że praktycznie nie istnieje. – Podparł mnie mocno ramieniem i pomógł wspiąć się na skałę. Potem podskoczył, uchwycił się kamienia i zaczął podciągać na górę. Podziwiając grę jego muskułów, przykucnęłam, chcąc mu podać rękę… gdy wtem lodowata pięść strachu wymierzyła mi potężny cios. Zachłysnęłam się i potoczyłam do tyłu, ogłuszona jego intensywnością. Był to ten sam lęk, jaki odczułam wczorajszego popołudnia, tyle że tysiąckroć silniejszy. Żołądek skurczył mi się boleśnie, serce z wysiłkiem pompowało adrenalinę do żył. Wkrótce stanie się coś strasznego. Boże, stanie się coś takiego, że… Alex potrząsał mnie za ramiona. – Co się dzieje? O co chodzi? – Coś się… Sama nie wiem… Coś bardzo złego… – bełkotałam, dzwoniąc zębami ze strachu. – Willow, opanuj się, mów do mnie! – Alex zacisnął uchwyt.

Początkowe przerażenie z lekka ustąpiło, zamiast niego zjawił się niepokój, oblepiający mnie niczym cuchnące bagno. – Niedługo coś się wydarzy! – wykrzyknęłam. – Musimy iść… Musimy to powstrzymać! Odwróciłam się na pięcie i potykając o kamienie, popędziłam z powrotem do bazy. Alex dogonił mnie, zastąpił mi drogę i znów chwycił za ramiona. – Willow, zaczekaj! Powiedz, co się dzieje?! – Nie wiem! – wrzasnęłam. – Ale musimy tam iść, po prostu musimy! – Dobrze, ale dokąd? Uzmysłowiłam sobie, że właściwie nie wiem. Gwałtownie rozejrzałam się na boki, jakby odpowiedź mogła nadejść gdzieś z pustyni. Przed oczami miałam tylko wydmy piasku. Pośpiesznie sięgnęłam w głąb siebie i wyczułam, że mój anioł jest równie zaniepokojony jak ja. Przenosząc do niego moją świadomość, uniosłam się z ludzkiego ciała i poszybowałam wysoko w górę. Groza znowu we mnie uderzyła, z pełną mocą. Próbując opanować atak paniki, unosiłam się w powietrzu, macając na oślep eterycznymi zmysłami. – Masz coś? – spytał Alex. W swej ludzkiej formie czułam ciepło jego dłoni na ramionach. Stał wpatrzony w jasną postać mego anioła. „Nie” – chciałam odrzec, ale z mych ust wydobył się tylko urywany szept: – Tam, na wschodzie. Albowiem nagle doskonale to poczułam: na wschodnim horyzoncie czaiło się coś mrocznego, czekając, aż zostanie spuszczone z uwięzi. Moje skrzydła zadrżały pod wpływem lodowatego chłodu, gdy zrozumiałam, że anioły także na to czekają, bo wszystkie się zbierały. Przygotowywały. – Jak to jest daleko stąd? Potrafisz to określić? – spytał niecierpliwie Alex. – Nie wiem! – Trzęsłam się jak osika. Mój anioł także się przeraził i zapragnął ukryć. Powrócił do mnie szybko z szumem skrzydeł. – Alex, musimy koniecznie spróbować to powstrzymać! To jakiś rodzaj potężnej

mocy, wszystkie anioły na coś czekają… – Chodź – rzucił z posępnym wejrzeniem i chwycił mnie za rękę. Pobiegliśmy pędem do bramy. Zaskoczony Matt był już na posterunku i błyskawicznie ją przed nami otworzył. – Widziałem was na monitorach. Co się stało? – Willow coś zobaczyła – odparł zwięźle Alex. Matt pobladł jak kreda; wszyscy w bazie wiedzieli, co oznaczają te słowa. Pobiegliśmy do budynku, wartownik trzymał się nas jak przyklejony. – Chcecie, żebym uruchomił alarm? – spytał z niepokojem. – Nie, jeszcze nie teraz. – Alex potrząsnął głową. Kiedy weszliśmy do windy, odwrócił się na moment i rzucił przez ramię: – Obudź Sama, Liz i Seba. Powiedz im, że musimy odbyć krótką naradę. Kiedy winda, zgrzytając, zjeżdżała w dół, próbowałam siebie przekonać, że przesadziłam z gwałtownością reakcji, a cokolwiek ma się zdarzyć, nie musi być wcale aż tak przerażające. Wszelka pociecha, jaką udało mi się z siebie wykrzesać, ulotniła się bez śladu, gdy wyszliśmy z windy i znaleźliśmy się w centrum bazy. Z jednego z korytarzy, gdzie mieściły się pokoje sypialne, wypadł Seb ubrany tylko w dżinsy, tupiąc bosymi stopami po podłodze. Od razu wiedziałam, że nie obudził go sygnał od Matta. Podbiegł do nas i zajrzał mi głęboko w oczy. Odebrałam uderzenie napięcia, w jakim się znajdował, i mimo paniki ucieszyłam się w duchu, że po tak długim czasie znowu w pełni dzielimy się odczuciami. – Willow! – wysapał. – Dzieje się coś dziwnego… – Wiem. – Oblizałam wyschnięte wargi. – Ja także to poczułam. – Co możesz nam powiedzieć? – Alex szarpnął Seba za ramię. – Niewiele. – Seb z nieszczęśliwą miną zmierzwił kasztanowe loki. – Nie wiem, o co chodzi, ale to mnie obudziło. Coś się zbliża, coś wielkiego… – Coś się zbliża? – powtórzył ostro Alex. Poczułam mrowienie w całym ciele. Odczucia Seba różniły się od moich, i to w nader niepokojący sposób. Zjawili się przy nas Liz i Sam, rozczochrani, gwałtownie wyrwani ze snu.

– Co jest? – spytał Sam bez ogródek. Miał na sobie pasiaste spodnie od piżamy i biały podkoszulek. Liz szarpała się z paskiem od szlafroka. Alex w skrócie wyjaśnił powód nagłego alarmu. – Chodźcie, przejdziemy do centrum dowodzenia – powiedział. Po czym, spoglądając na mnie i Seba, dorzucił: – Chcę, żebyście się znaleźli w pobliżu mapy, może was na coś naprowadzi. – Alex – zawołałam, czując, że musimy natychmiast działać. – Nie mamy dużo czasu… – Dziesięć minut planowania nie zaszkodzi – uciął. Seb zerknął na mnie, widziałam, że podziela moje odczucia. Pośpiech był nader wskazany! Choć wiedziałam, że Alex ma słuszność, instynkt podpowiadał mi, żeby bez zwłoki BIEC, PĘDZIĆ, DZIAŁAĆ! – Dobrze – odrzekł Seb za nas oboje. Trzymał się mego boku, gdy wszyscy szparko ruszyliśmy korytarzem. Pomimo lęku i obaw cudownie było znów się do niego dostroić, choć czułam, że jestem aż nadto świadoma jego półnagości. Klatkę piersiową Seba pokrywało brązowozłote owłosienie, podczas gdy Alex miał gładki tors. Z irytacją odsunęłam od siebie te myśli. Dlaczego porównywałam ich ze sobą? I to w takiej chwili? – Zaraz, chwileczkę. Czy wszelkie działania mamy oprzeć na paranormalnym odczuciu? – spytała Liz, gdy dotarliśmy do centrum dowodzenia. Nazwaliśmy tak pokój konferencyjny ze stołem w kształcie litery U i mapami rozwieszonymi na ścianach. – To „paranormalne odczucie”, jak je nazwałaś, jest wyjątkowo silne – odparłam cierpkim tonem. – Wiem, że jesteście parą jasnowidzów – odezwał się Sam – ale jeśli to naprawdę wszystko, co mamy, to może jednak… – urwał i wzruszył ramionami. – Cały nasz plan opiera się na zdobytych w ten sposób informacjach, już zapomniałeś? – warknął Alex. Zapalił światło nad największą mapą Stanów Zjednoczonych. Na jej powierzchni widniały powtykane czerwone chorągiewki, oznaczające lokalizację wszystkich znanych nam Edenów. – Spróbujcie się dowiedzieć więcej szczegółów – zwrócił się do mnie i do Seba.

Czując na sobie oczy wszystkich, podeszliśmy oboje do mapy. Była tak olbrzymia, że aby dotknąć Kanady, musiałabym stanąć na palcach. Zamknęłam oczy, wzięłam głęboki, uspokajający oddech i skupiłam się na możliwie dokładnym określeniu źródła lęku. Przez chwilę nic się nie działo, po czym prawa ręka podniosła się bez mojego udziału i jęła się przesuwać po mapie, muskając czubki chorągiewek, jakbym głaskała główki polnych kwiatów. Poddałam się temu, czując, że Seb robi to samo. W pewnej chwili ręka powoli się zatrzymała. Palec wskazujący wycelował w konkretny punkt. Otworzyłam oczy – palec Seba znajdował się o milimetr od mojego, tak blisko, że wyczuwałam jego ciepło. Oboje wskazaliśmy Denver w stanie Kolorado. Gdy niemo wpatrywałam się w mapę, potężną falą napłynęły wspomnienia: katedra Kościoła Aniołów w Denver, jej ogromna biała kopuła i witrażowe okna. Podjęta przeze mnie nieudana próba zatrzymania Drugiej Fali; tysiące ludzi radośnie witających anielski potop, i ja, cudem wyrwana ze szponów śmierci. Seba tam wtedy nie było, ale opowiadałam mu, co się stało. Spochmurniał i obrzucił mnie spojrzeniem z ukosa. – Dios mío – wymamrotał. – Cholera… Denver? – zdziwił się głośno Sam. – Co to, nadchodzi kolejna Fala? – Ale… – rzekła Liz drżącym głosem. – Nie, zaczekajcie, przecież to nie ma znaczenia, prawda? Zresztą nawet gdyby tak było, to jeśli uda nam się zabić kilka aniołów, wykończymy je wszystkie, tak? Więc możemy to spokojnie zignorować. – Nie! – krzyknęłam i osunęłam się na krzesło, ściskając głowę rękami. – Nie możemy! Alex, musimy koniecznie tam pojechać. Po prostu musimy! Usiadł obok mnie i wziął mnie za rękę. – My, czyli kto? – spytał łagodnie. – Ty i ja. – Te słowa padły bez sekundy wahania i zmroziły mnie, mimo że instynktownie wiedziałam, iż tak właśnie musi być. Seb zacisnął zęby; zanim zdążył zaprotestować, znów odezwał się

Sam. – Co?! W życiu, odpada, to czyste szaleństwo. Denver jest teraz Edenem! Raziel tam siedzi, na miłość boską! Być może to pułapka, w którą chce cię zwabić! – To nie pułapka – wybełkotałam, pocierając sobie obolałe skronie. – To coś wielkiego, one wszystkie tam są. – No, to zmienia postać rzeczy – zadrwił zdenerwowany Sam. – „One wszystkie” z wielką chęcią by nas wykończyły. Liz usiadła naprzeciwko i zaczęła kręcić w palcach kosmyk włosów. – Pomijając już ludzi, którzy pragną naszej śmierci. Pamiętaj, Willow, że wciąż jesteś wrogiem publicznym numer jeden. Na naszą korzyść przemawia tylko jedno: nikt nie wie, czy udało nam się przeżyć, czy nie. Jeśli cię złapią, wszyscy automatycznie zostaniemy załatwieni. Alex siedział w milczeniu, zatopiony w myślach. – Będziemy musieli to zrobić – przemówił w końcu i uścisnął mnie za rękę, po czym ją wypuścił. Odsunął z szurgotem krzesło i wstał. – Nie! – sprzeciwił się gwałtownie Seb, zaciskając pięści; blizna od noża na przedramieniu zalśniła w świetle jarzeniówek. – Nie ma powodu, żeby Willow tam jechała. Ja pojadę zamiast niej, mam takie same zdolności jasnowidzenia. I znacznie lepiej sobie radzę z aurami. Wiedziałam, że Seb usiłuje mnie chronić, mimo to poczułam się urażona. – To nieprawda – zaprotestowałam. – Ależ tak, to nie ulega kwestii – zgasił mnie natychmiast. – Wiecznie zapominasz, że należy je sprawdzać. – Posłuchajcie. – Swoim zwyczajem w zdenerwowaniu Liz obgryzała paznokcie. – Jeżeli nadchodzi kolejna Fala, to i tak nie zdołamy jej powstrzymać, no nie? Więc dlaczego w ogóle ktokolwiek z nas ma tam jechać? Czegoś tu nie pojmuję… Nie lepiej zostać i kontynuować szkolenie? – Właśnie dlatego pojedziemy we dwoje z Willow. Reszta was zajmie się ćwiczeniami – odparł Alex. – Ale jechać musimy. Nie mamy przecież pewności, że chodzi o następną Falę, może to coś całkiem innego. Musimy się tego koniecznie dowiedzieć na wypadek, gdyby nam

to coś chciało pokrzyżować plany. – Ale dlaczego to musi być Willow? – upierał się Seb. – Alex, hombre, przecież tak samo jak ja nie chcesz, żeby się narażała… – Owszem, ale Willow ma właśnie taką wizję, nie mogę się więc temu sprzeciwiać. – Wsparł się rękoma o krzesło i utkwił spojrzenie w oczach Seba. – A ty? Odsuń na bok uczucia. Przysiągłbyś, że twoja wizja jest inna? Na twarzy półanioła odmalowała się bolesna udręka. – Tak też myślałem – rzucił Alex po chwili milczenia. – Dobrze, ludzie, postanowione, taki jest plan. Sam, dopóki nie wrócę, przejmujesz dowodzenie. Liz, w miarę możliwości pilnujesz postępów szkolenia strzeleckiego. Seb, kontynuujesz trening z energią i aurami. – Kiedy wyruszacie? – spytała Liz Alex spojrzał mi w oczy. – Natychmiast, jak tylko się spakujemy. – Weźcie przynajmniej telefon satelitarny z sobą. – Twarz Sama nie wyrażała żadnych emocji. Była to tylko rada. Telefony satelitarne, jakie znaleźliśmy w podziemnym bunkrze, prawdopodobnie jako jedyne na Ziemi działały poza terenem Edenów. – Jasne, będziemy się meldować co kilka godzin. – Alex zerknął na Seba i przyciszonym tonem rzekł kilka słów po hiszpańsku. Seb odpowiedział ponurym uśmiechem, Alex poklepał go po plecach i wyszedł z pokoju dowodzenia, jak zwykle pewny siebie i rozluźniony. Sam i Liz ruszyli za nim, Seb natomiast przytrzymał mnie za ramię. – Willow… – Seb, to nic takiego, wszystko będzie dobrze – szepnęłam miękko. Byłam boleśnie świadoma ziejącej między nami przepaści. Dopiero, gdy przestał ukrywać uczucia wypisane w tej chwili na twarzy, zrozumiałam, dlaczego musiał się trzymać z dala ode mnie. Nie mogłam mu mieć tego za złe, choć było mi przykro. Gdyby się do mnie zbliżał i codziennie miał okazję poczuć, jak bardzo kocham Aleksa… Na samą myśl przeszedł mnie dreszcz. – Nic mi nie będzie – powtórzyłam możliwie lekkim tonem. – Tylko nie zamęcz rekrutów, Seb. I nie flirtuj z każdą, która się nawinie,

wiesz przecież, że połowa ich rzuciłaby się dla ciebie do morza. Seb nawet się nie uśmiechnął. Nie panując nad sobą, nachylił się i pocałował mnie w policzek ciepłymi wargami. Nasze umysły znowu się zetknęły, dla odmiany bez najmniejszej bariery, ze ściśniętym sercem odczytałam prostą, jasną myśl: „Kocham cię, querida”. Łzy zapiekły mnie pod powiekami. – Seb, nie – poprosiłam. – Nie rób tego, proszę. – Nie byłam pewna, co konkretnie mam na myśli: „nie kochaj mnie” czy też „nie mów mi tego”. Przypuszczam, że to i to. Obie te prośby rozdzierały mi serce na strzępy. Pragnęłam go uściskać, ale rozumiałam, że to byłoby nie w porządku. Chwyciłam go tylko kurczowo za rękę, po czym wybiegłam z pokoju.

ROZDZIAŁ TRZECI Raziel stał na parkingu dla pracowników przy katedrze Kościoła Aniołów w Denver. Wznosiła się przed nim majestatycznie, podobna do swej odpowiedniczki w eterycznym wymiarze anielskiego świata, a zarazem całkowicie od niej różna. Na myśl o świecie, z którego pochodził, Raziel uśmiechnął się pod nosem i spojrzał w niebo, tam, gdzie wyczuwał istnienie bramy, którą tak skrupulatnie przygotował. Przeszywał go dreszczyk emocji na myśl, ileż to związanych z nią tajemnych szczegółów pozostawało poza ponadzmysłową percepcją innych aniołów… głównie dlatego, że żaden z nich nie potrafił sobie nawet wyobrazić, iż Raziel byłby zdolny do czegoś takiego. Był z nim Bascal – anioł niższy od przeciętnych przedstawicieli swego gatunku, solidnie umięśniony i ogolony na łyso. Raziel nie zdołał dotąd ustalić, czy ta łysa czaszka miała epatować ironią, czy też nie. Zresztą Bascal prawdopodobnie nie znał znaczenia słowa „ironia”. – Jutro podwójnie zły urok – rzucił Bascal tonem najwyższego zadowolenia. – Nawet się nie połapią, co ich walnęło. Kąciki ust Raziela drgnęły. – Tak, prawdopodobnie masz rację – odrzekł. Bascal stał na szeroko rozstawionych nogach z rękami założonymi do tyłu. Podniósł głowę i spojrzał na Raziela spod zmrużonych powiek. – W razie jakichś kłopotów będziemy gotowi. Raziel przeczuwał, że może do tego dojść. Szczęśliwie większość aniołów nie otrząsnęła się jeszcze z szoku po śmierci członków Rady Serafinów, do którego to smutnego zdarzenia doszło przed dziesięcioma miesiącami. Stąd też chyba nikt nie zauważył, że Raziel od miesięcy dyskretnie tworzy niewielką armię, złożoną z Bascala i druhów z jego najbliższego otoczenia. Przysadzisty anioł obrzucił Raziela spojrzeniem z ukosa. – W każdym razie… jak już będzie po wszystkim, to pogadamy o nagrodzie, tak? – wypalił, nie owijając w bawełnę. Raziel stłumił westchnienie na ten jaskrawy dowód braku klasy i

wspomniał Charmeine o wybitnej inteligencji i subtelnym dowcipie. Fala energii, jaka uderzyła w nich nad Mexico City, powaliła ich oboje. Raziel pierwszy doszedł do siebie i nie zawahał się przed usunięciem swego współspiskowca, ale skłamałby, twierdząc, że za nią nie tęskni. Na pociechę miał przynajmniej Bascala, który okazał się zręczną prawą ręką i nie rościł sobie większych pretensji. – O nagrodzie? – powtórzył Raziel, z powodzeniem udając, że taki pomysł w ogóle mu nie zaświtał. Bascal podrapał się po byczym karku. – No tak… Wiesz, pomyślałem sobie, że moglibyśmy na przykład zasłużyć na lepszą klasyfikację… Znaczy się ja i moi kumple. Doskonale przewidywalne. Raziel skinął głową, czując śmiertelne znudzenie. – Nie martw się, dostaniesz to, o co prosisz. Nie przestawał wpatrywać się w niebo, rozkoszując się subtelnym odczuciem bramy. Zajęło to blisko rok przygotowań, zarówno tutaj, jak i w świecie aniołów, większość ich prowadzona w najściślejszej tajemnicy i o tyle skomplikowana, że musiał się teraz martwić o synchronizację czasu. Od pamiętnych trzęsień pojawił się nowy, szalenie irytujący problem: zniszczenie zapuszczonych przez Radę w ludzkim świecie korzeni energii wywarło niekorzystny wpływ również na świat eteryczny; gładkie niegdyś przepływy energetyczne między oboma wymiarami teraz się zacinały, powodując desynchronizację. Gdyby nie to, Raziel byłby już dawno gotów. W końcu jednak doczekał się upragnionego momentu. Powietrze migotliwie zadrżało, gdy Bascal przybrał anielską postać. – Do zobaczenia jutro, szefie – zawołał, wznosząc się ku niebu. – I nie zapomnij o nagrodzie, dobra? – Oczywiście – przyrzekł Raziel z kamienną twarzą. Po zniknięciu Bascala po raz ostatni przeskanował bramę, po czym rozszerzył pole obserwacji na ziemskie pole energii. Otaczało ono planetę na poziomie eterycznym niczym ludzka aura, nieustannie zmieniając pozycję jak prądy wiatrowe. Koncentrując się, Raziel zmarszczył brwi. Znowu się to odezwało.

Osobliwe wrażenie, z którym zetknął się już parokrotnie po tamtych trzęsieniach ziemi, odczucie niejako samego jądra grawitacji, oddzielnego od pola ziemskiej energii, a jednak w nie wplecionego. Coś silnego, a zarazem nieświadomego, ku czemu dążyło wszystko, co istniało na świecie. Wrażenie było ulotne, mimo to pozostawiło go w niepewności i głębokim zamyśleniu. „Nieświadome” – no cóż, to przecież naturalne, energia nie była obdarzona „czuciem” czy „wrażliwością”. Mimo to kiedy znów jej poszukał, nieznana moc zniknęła. Zniecierpliwiony potrząsnął głową. Czyż nie miał już dość problemów, by jeszcze niepokoić się tym, co sobie uroił? Choć był gotów na to, co się miało jutro zdarzyć, nie wyczekiwał tego z radością. Żaden anioł nie byłby zdolny do uciechy w związku z tą ponurą perspektywą. Mimo to plan wydawał się konieczny, tak samo zresztą jak jego przywództwo, które było aniołom potrzebne, choć nie chciały się do tego przyznać. Zwłaszcza że większość ich sądziła, iż Zabójcy Aniołów nie żyją. Raziel znowu ujrzał utkwione w nim zielone oczy córki, kiedy doskonale opanowana przekroczyła obręb dachu Torre Mayor; wiedział, że aby ją zabić, potrzeba będzie czegoś więcej niż obrócenia w perzynę jednego z najludniejszych miast na Ziemi. Dlaczego jednak od tamtej pory ani razu nie natknął się na ślad Willow i jej chłopaka zabójcy? Dziesięć miesięcy i żaden anioł nie zginął. Jedno z dwojga – albo byli martwi, albo przyczaili się w jakiejś kryjówce, planując zemstę. Rozmyślając o tym drugim wariancie, czuł, że wpada w lekką paranoję, znając jednak dobrze swą zdolność do oszukiwania, nie mógł nie doceniać córki. Nie, jutro było koniecznością, absolutną koniecznością. Raziel przybrał anielską postać i z szumem połyskujących srebrzyście skrzydeł wzniósł się do góry, zostawiając na parkingu czarne bmw; miał ochotę pofruwać w rześkim chłodzie jesiennego dnia. Zostawiwszy katedrę za sobą, skierował się na południe, lecąc nad Edenem Denver. Z tej perspektywy jednym spojrzeniem mógł objąć swoje włości, w których tyle dokonał. Kazał mianowicie podzielić położone wśród gór miasto na ścisłe strefy i otoczyć wysokimi,

imponującymi murami, rozciągającymi się teraz przed jego oczami. W dole widział setki ludzi robiących zakupy, spacerujących w parkach, jadących samochodami, a przy tym nieświadomie eksponujących swoje życiowe energie. Sceneria wydawała się tak cudownie zwyczajna. Raziel bardzo dbał o swoją trzódkę, pod tym względem nikt nie mógł mu niczego zarzucić. Kto wstępował do Edenu, wstępował do szczęśliwego raju, dokładnie tak jak obiecywano. Raziel nie mógł powstrzymać krzywego uśmieszku, gdy unosił się w powietrzu, słysząc naszeptywanie wiatru poruszającego piórami skrzydeł. Tak, tak, szczęśliwy raj – był pewien, że żaden z mieszkańców Edenu nie nazwałby tego inaczej. Zwłaszcza ci, którzy doznali łaski anielskiego dotyku, trwającego ledwie ułamek chwili; anioły nie pożywiały się długo. Wzleciał jeszcze wyżej, mając pod sobą krążące leniwie, zajęte polowaniem anioły. Z początku zdarzały się dość liczne skargi na konieczność przestrzegania przydzielonych stref, ale po jakimś czasie wszystko się unormowało, większość się po prostu z tym pogodziła. Raziel przypuszczał, że wielu aniołom podobają się w istocie porządek i rygor, zaprowadzone podczas jego rządów, zwłaszcza po zagładzie członków Rady. Jakże to szło o tym anielskim umyśle, który pożąda konkretu, do którego mógłby się odnieść? Ponad inne budynki wznosiła się zielonkawa szklana wieża, w której szybach odbijały się góry i obłoki. Raziel przeleciał przez okno na najwyższym piętrze i na powrót zmienił się w człowieka.Wystawny apartament stanowił cudowną symfonię wysokich do sufitu okien i błyszczącego drewna z zapierającą dech panoramą na Góry Skaliste widziane od północy. Anioł rzucił marynarkę na oparcie kanapy i rozsiadł się w skórzanym fotelu. Jak na zawołanie pojawiły się dwie młode, piękne kobiety, blondynka i brunetka, ubrane w jednakowe kuse, obcisłe sukienki, szczodrze ukazujące kuszące krągłości. – Czy coś ci podać? – spytała brunetka, zerkając na niego z nadzieją. Do niedawna obie zwracały się do niego per pan, ale uznał, że poufałość jest bardziej nęcąca. Raziel nie podniósł wzroku, zajęty rozpinaniem kołnierzyka

koszuli. Sięgnął po pilota i włączył telewizor. – Może coś do picia? Mamy wodę Evian? – Oczywiście. – Kiedy brunetka wybiegła, blondynka usadowiła się u jego stóp i oparła mu głowę na kolanach. Była światowej sławy modelką, miała na imię Summer; Raziel z rozbawieniem wspominał, że niejednokrotnie widział jej fotosy na okładkach czasopism. Z roztargnieniem głaskał ją po głowie, jednym okiem zerkając na powtórkę programu Kocham Lucy. Jak dotąd nie zabrali się jeszcze do wyprodukowania nowych programów, ale pracowali nad tym: ilekroć do któregoś z Edenów dołączał aktor, przewożono go tu, do Denver, gdzie scenarzyści szykowali już nowe produkcje. Zwłaszcza jeden, zatytułowany Mściciele aniołów, miał szansę stać się prawdziwym przebojem. Bohaterami była niewielka grupa ludzi, która trawiła życie na pościgu za Zabójcami Aniołów, co tydzień wykańczając ich w nowy, jeszcze bardziej pomysłowy sposób. – Bardzo lubię ten odcinek – wymamrotała Summer, gdy Lucy wpadła do kadzi winogron. Odchyliła idealnie kształtną głowę do tyłu, by móc zajrzeć Razielowi z oczy z uwielbieniem. – Jest taki zabawny. – Cieszę się, że ci się podoba, moja droga – odrzekł roztargniony. Summer skończyła wydział historii sztuki i kiedyś była całkiem bystrą dziewczyną, lecz po spędzeniu z nim kilku miesięcy jej aura uległa osłabieniu, podobnie jak władze umysłowe. W rzeczywistości powinien ją przenieść do jednej z niższych stref, ale była tak urzekająco piękna, że ciągle z tym zwlekał. Brunetka imieniem Lauren weszła do pokoju, niosąc niedużą tacę ze szklanką wody mineralnej Evian. Raziel upił łyk, karcąc się w duchu za ten przejaw sentymentalizmu. Nie mógł sobie pozwolić na roztkliwianie się nad sobą. Jutro zadzwoni i każe bezzwłocznie przysłać nową A1. Jeśli bowiem nie on zasługiwał na najwyżej sklasyfikowanych ludzi, to kto? Przyszło mu na myśl, by tym razem zaordynować jeszcze jedną brunetkę. Miałby wtedy parkę. Na ekranie telewizora mężczyzna w anielskich skrzydłach pokazywał telefon komórkowy, przemawiając z radosnym podnieceniem. – W Niebiańskich Komórkach mamy najlepsze telefony na rynku i

każdy mieszkaniec Edenu pragnie mieć jeden z nich! Ludzie, mamy tu przecież elektryczność, więc cieszmy się nią! Rozmawiajcie z przyjaciółmi, wysyłajcie esemesy i zdjęcia! Ceny zaczynają się już od stu dwudziestu dziewięciu anielskich punktów, bądźcie więc mili dla aniołów i sprawcie sobie nowy telefon już dziś! – Mężczyzna mrugnął porozumiewawczo do kamery. Raziel ziewnął i zmienił kanał. Na ekranie pojawiły się wiadomości, prowadzone przez dwoje starannie ufryzowanych ludzi, siedzących za biurkiem. Zmiana polegała na tym, że nikt nie wysyłał już reporterów do miejsc, w których działo się coś ciekawego. „Najświeższe informacje” były po prostu dostarczanymi przez Raziela historyjkami, odczytywanymi przez prowadzących. Mężczyzna rozpromienił się cały w uśmiechu. – Z radością donosimy o otwarciu trzech nowych Edenów: w Cincinnati, Detroit i Omaha. Chwalmy anioły! Wyświetlano materiał filmowy z otwarcia Edenu w Omaha. „Jestem taka szczęśliwa – mówiła do kamery zapłakana kobieta; za nią tłum ludzi wiwatował i klaskał z entuzjazmem. – Przez wiele miesięcy żyliśmy w obozie dla uchodźców, gdzie anioły wspaniale się nami zajmowały, ale to?! Och, to po prostu zbyt piękne, żeby było prawdziwe!”. Raziel z dumą obserwował nieprzebrane tłumy, ciągnące do przerobionego na Eden miasta. Niełatwo było tego dokonać, ale sobie poradził. W ciągu kolejnego miesiąca w planie miał jeszcze otwarcie pięciu Edenów. Kilka działało już w Kanadzie i Ameryce Południowej. Wkrótce Raziel będzie gotów podjąć dalszą ekspansję i zająć inne kontynenty. „Sukces jest bliski” – pomyślał górnolotnie, dopijając wodę. Ci nieliczni ludzie, którzy nie wpadli jeszcze w jego sidła i nie zamieszkali w Edenie, mieli coraz mniejsze szanse na obronę. Raziel zarządził codzienne komunikaty na falach krótkich, bombardując wszystkich, którzy ich słuchali, kuszącymi okruchami wiadomości o tym, jakież to łatwe i satysfakcjonujące jest życie w Edenie; znacznie przyjemniejsze niż koczowanie w ruinach miast pozbawionych prądu i żywności.

Lauren przycupnęła na oparciu fotela, elegancko krzyżując długie, zgrabne nogi. Kiedy wiadomości się skończyły, dotknęła palcem ramienia Raziela. – Było kilka telefonów – powiedziała. – Nic ważnego. Głównie anioły z prośbą o przydział wyższej klasyfikacji. Raziel uśmiechnął się złośliwie. Takie skargi były na porządku dziennym; obecnie tylko kilka aniołów miało dostęp do wszystkich ludzi, jacy im się podobali. Jeśli chcieli zostać dłużej w jego Edenie, musieli się trzymać przydzielonych przez niego klasyfikacji. Nie dotyczyło to, rzecz jasna, jego przyjaciół. – Wyjaśniłam im, że muszą porozmawiać z tobą – dodała Lauren. – Mądra dziewczynka. – Staram się – odrzekła z cudownym uśmiechem. Była z nim dopiero od kilku tygodni, a już Raziel przyłapywał się na roztrząsaniu wiecznego dylematu: czy nasycić się nią możliwie jak najpełniej, czy też raczej oszczędnie dawkować rozkosz po to, żeby dłużej wytrzymała. Jakoś tak niezauważalnie Lauren zajęła bowiem pozycję asystentki, wykazując przy tym cenną inteligencję i skuteczność w działaniu. W istocie była najlepszą asystentką od czasu Jonaha. Myśl o zdradzieckim czynie byłego pracownika wprawiła Raziela w irytację. Jonah miał szczęście, że nie pokazał się od chwili przybycia Drugiej Fali. Raziel z rozkoszą obserwowałby jego powolną śmierć. Obecność Lauren koiła jego nerwy, pragnął ją mieć w pobliżu. Niepomny postanowienia, musnął ręką czystą, błękitną aurę dziewczyny. Wyczuwał pod palcami jej leciutki opór, jakby poruszał nimi w wodzie. Lauren się zachłysnęła. – Och tak, Razielu, proszę – wyszeptała, chwytając go za rękę. Nachyliła się i pocałowała go w kark. – Proszę – powtórzyła. Nie potrzebował dalszej zachęty. Przybrawszy anielską postać, stanął przed dziewczętami z rozłożonymi szeroko skrzydłami i sięgnął ku nim umysłem. Zatopił dłonie jednocześnie w obu aurach i zaczął się pożywiać. Mimo tak dalece zniszczonej energii Summer, doświadczanie dwóch aur naraz uderzało do głowy. Fale rozkoszy przepłynęły przez niego wartkim strumieniem, odżywiając każdą komórkę eterycznego ciała.

Kiedy skończył, dziewczyny skuliły się bezsilnie – jedna na fotelu, druga na podłodze – wyglądając na lekko przestraszone. Raziel powrócił do postaci ludzkiej i uśmiechnął się do siebie na ten widok absolutnego triumfu. – Chodźcie ze mną – rzekł, pociągając je za ręce. Summer zachwiała się po wstaniu z podłogi; musiał ją podtrzymać ramieniem. No dobrze, może nie powinien był tego robić, skoro dziewczyna jest już dostatecznie osłabiona, ale trudno, stało się, jutro i tak zamierzał jej się pozbyć. – Och, Razielu… Czuję, że moje życie jest teraz niczym bajka – szepnęła Lauren, wstając z fotela. Rzekłszy to, przytuliła się do jego boku. Te słowa zadźwięczały echem w głowie Raziela. Zmarszczył czoło, wpatrując się w nią uważnie, i nagle przypomniał sobie tamten obraz: delikatnie poruszające się na wietrze gałązki wierzby, oświetlone blaskiem bijącym z jego skrzydeł. Kobieta z falującymi jasnymi włosami, podnosząca na niego świetliste oczy, i jej głos: „Sprawiłeś, że moje życie stało się bajką”. – Dlaczego to powiedziałaś? – zapytał. – Bo tak jest… – Lauren zamrugała niepewnie. – Kiedy zaczęły się trzęsienia ziemi, z początku było okropnie, ale teraz niemal się cieszę, że tak się stało. Sprawiłeś, że życie nas obu stało się bajką. Ja i Summer czujemy się takie szczęśliwe. – Tak, to prawda – wymamrotała blondynka z rozmarzeniem. Co za idiota z niego. Ma przy sobie dwie śliczne dziewczyny, a rozmyśla o tej sprzed dziewiętnastu lat? Która już nawet pewnie nie żyje, a przed śmiercią latami pozostawała w stanie katatonii? – No dobrze, chodźcie więc – powiedział, biorąc Lauren na ręce. Dziewczyna pisnęła z radości jak dziecko. – Zobaczmy, czy da się uczynić tę bajkę trochę bardziej realną. Później sen będący wspomnieniem powrócił. Obie dziewczyny odeszły. Raziel stał przy oknie sypialni owinięty w prześcieradło, z ponurą miną obserwując płonący zachód słońca nad

szczytami Gór Skalistych. Niepokojące obrazy wyrwały go z odświeżającej drzemki. Niemal słyszał głos Mirandy, po dziecięcemu łagodny i miękki, czuł na sobie dotyk jej ramion, gdy oboje osunęli się na ziemię w cieniu wierzbowych gałęzi, tworzących intymną kryjówkę. – Wiesz co, od jakiegoś czasu wszystko mi się miesza – szepnęła wtedy. – Czyżby? – Na dworze panował chłód, ale się tym nie przejął. Ach, ta jedwabista gładkość jej szyi pod wargami, wyborny smak jej energii życiowej, wciąż jeszcze pulsującej w jego aureoli. Miranda skinęła głową, patrząc na niego wielkimi, zielonymi oczami. – Odkąd cię poznałam, trudno mi myśleć o czymkolwiek innym… Zupełnie jakby część mnie przebywała w innym świecie. Przyznam, że nie umiem rozstrzygnąć, gdzie właściwie powinnam się znajdować. Nic w tym zaskakującego, zważywszy na to, ile razy się nią pożywiał. Raziel parsknął śmiechem, słuchając jednym uchem. – Najpierw bajka, teraz inny świat… Nieszczególnie ci zależy na moim towarzystwie, skoro przy mnie bujasz w obłokach, hm? – Ależ przeciwnie, Razielu, tylko ty mnie tu trzymasz! – Objęła go za szyję i potrząsnęła głową. – Cała reszta mojego życia – college, komponowanie, koncerty – w ogóle się nie liczy w porównaniu z tym, co tu i teraz, z tobą. – Wobec tego wykorzystajmy te chwile – wymruczał, pieszcząc jej szyję i ramiona. – Oczywiście wprawi cię to w jeszcze większe pomieszanie, więc może nie powinniśmy… Zdaje się, że wywieram na ludziach nadzwyczaj silne wrażenie. Zgodnie z jego przewidywaniem, Miranda z radością zgodziła się na wszystko. Raziel pamiętał uczucie lekkiego żalu, że jej władze umysłowe wydają się słabnąć w tak szybkim tempie, niewystarczająco wszakże, aby zrezygnować z uczty. Wspominając tamte chwile, mimo woli zacisnął zęby. Dlaczego obrazy z przeszłości nie chciały go opuścić? Od czasu trzęsień ziemi Miranda regularnie nawiedzała go w snach. Owszem, była kobietą, która mu się kiedyś podobała – przez pewien czas miał nawet na jej tle obsesję – ale teraz, po blisko dwóch dekadach, z pewnością by o niej nie

pamiętał, gdyby nie dziecko, które jakimś cudem urodziła. Ponuro wpatrywał się w nieodległy łańcuch gór. Tak, pół anioł, pół człowiek, dziecko, które nie powinno było zostać poczęte i które, jeśli nadal żyło, miało moc unicestwienia anielskiego rodu, o ile wizja Paschara nie była zwykłą mrzonką. Nie. Nie po tym, co się jutro stanie. Odbicie w okiennej szybie ukazywało okolone gęstwą czarnych włosów przystojne, wrażliwe oblicze, na którym niezaprzeczalnie malował się strach. Raziel wiedział, że sen będzie go teraz nawiedzał przez kilka dni. Mając przed oczami twarz Mirandy – tak podobną do córki – przycisnął czoło do zimnej szyby i zaklął cicho. Dlaczego akurat ta kobieta spośród jego licznych podbojów, młodziutka studentka akademii muzycznej, zaczęła go raptem prześladować? I dlaczego wspomnienia o niej napełniały go taką niepewnością i lękiem, że miast radośnie oczekiwać na rychły triumf, zadręczał się złymi przeczuciami?

ROZDZIAŁ CZWARTY Alex wiedział, że w trakcie podróży do Denver przez większość czasu będą przejeżdżać przez tereny słabo zaludnione – najpierw musieli pokonać pustynię w Nevadzie, a potem w Utah – trzęsienia ziemi nadały temu pojęciu całkiem nowe znaczenie. Wszędzie widać było głębokie leje lub straszliwie popękany asfalt, a przecież główne uderzenie nastąpiło gdzie indziej. Mimo to wystarczyło, by na zawsze odmienić krajobraz. Nadciągał świt, gdy ich oczom ukazały się ruiny Las Vegas. Bulwar z kasynami, Strip, został niemal całkowicie zniszczony, w oddali widniała poszarpana sylweta wieży Eiffla, obok niej połowa piramidy. Alex rozmyślał posępnie o wyprawie do Vegas, którą niedawno przedsięwziął z Samem, aby z ruin hotelu z aniołami jako leitmotivem wydobyć holografy do treningu rekrutów. Łażenie z latarką wśród gruzów, w jakie obrócił się imponujący niegdyś budynek, nie było doświadczeniem, które pragnąłby powtórzyć. Hotel zawalił się przecież z gośćmi w środku. Ponura Willow siedziała obok niego, w milczeniu przyglądając się zniszczonemu miastu. Alex dotknął jej uda, zadowolony, gdy wreszcie zostawili przygnębiający widok za sobą. Po pięciu godzinach od wyjazdu z bazy dotarli do Utah. Kiedy w końcu skręcili na wschód na autostradę numer 70, obraz uległ całkowitej zmianie: w promieniach słońca świeżo położony asfalt zdawał się lśnić. Dzięki Bogu. Pikap wyrwał do przodu, gdy Alex mocniej przycisnął pedał gazu. Przyjemnie było wreszcie jechać szybciej, choć nareperowana szosa oznaczała, że korzystają z niej pracownicy Edenu. Przyciągała też zapewne bandytów, a pikap wyładowany sześcioma pełnymi kanistrami benzyny stanowił łakomy kąsek. Ludzie byli w stanie za to zabić. Willow siedziała w milczeniu z podciągniętymi kolanami. Alex przyjrzał się jej uważnie. – Robi się gorzej, co? – Z każdym kilometrem – odrzekła napiętym tonem, kiwając

nerwowo głową. Szosa zaczęła się stopniowo piąć pod górę, co oznaczało, że wjechali w Góry Skaliste. Żadne z nich nie skomentowało pojawienia się rozproszonych grupek uchodźców, którzy wlekli się objuczeni dobytkiem. Jak można się było spodziewać, zoczywszy pikapa, próbowali go zatrzymać podniesionym kciukiem. Nadzieja na brudnych, zmęczonych twarzach była trudna do zniesienia. Ich oczom ukazała się starsza kobieta, trzymająca małą dziewczynkę za rękę. Willow obserwowała ją ze smutkiem. – Idą do Edenu Denver – bąknęła. – Albo Golden. Niedawno się otworzył, pamiętasz? – Nieduże miasteczko leżało około piętnastu kilometrów od Denver. Alex zmienił bieg, z niechęcią myśląc, co stanie się z tymi wszystkimi ludźmi. – Tak… – mruknęła Willow, wzdychając. – Przypuszczam, że akurat one nie słuchały „Głosu Wolności” – dodała cicho, patrząc na kobietę z dziewczynką. – Pewnie masz rację. – Alex uścisnął ją za rękę. Okazało się, że przynajmniej jedna osoba na świecie pojęła całą prawdę o aniołach. Po raz pierwszy usłyszeli „Głos Wolności” przed kilkoma miesiącami, kiedy Sam zwołał całą czwórkę do pokoju łączności. – Robiłem rutynową kontrolę i posłuchajcie, na co się natknąłem! – powiedział, zwiększając poziom głośności. „Nie ufajcie im. Edeny to pułapki – jeśli się tam przeniesiecie, już nigdy nie wyjdziecie na wolność. Anioły są dla nas trujące, toksyczne niczym jad węża. Czy znacie kogoś, kto zobaczył anioła? Czy ta osoba dobrze się miewa? Czy też raczej jest chora, osłabiona, wiecznie zmęczona…”. Stali w ciasnym kręgu, gapiąc się bezmyślnie na nadajnik. Schrypnięty głos, dochodzący z głośników, mógł należeć do mężczyzny albo do kobiety, najważniejsze jednak było to, że się w ogóle rozlegał. „Słuchaliście Głosu Wolności – usłyszeli na koniec audycji. – Wkrótce znowu się odezwę. Słuchajcie, a znajdziecie”. Alex wiedział, że przekaz może dotrzeć najwyżej do garstki ludzi – szczęściarzy, którzy posiadali zarówno generator prądu, jak i stację

krótkofalową – ale i to było fantastyczne, liczył się przecież każdy przejaw oporu. Otuchy dodawało już choćby to, że ZA nie zostali całkiem sami. Wyłoniła się przed nimi wojskowa ciężarówka. Tego rodzaju pojazdy transportowe krążyły w pobliżu Edenów, zbierając z szosy grupki uchodźców. Alex zrobił znudzoną minę. Jak się to już wcześniej zdarzało w przypadku mijanych pojazdów, kierowca pozdrowił ich uniesieniem ręki, widocznie zakładając, że Alex i Willow należą do obsługi ośrodka. Dziewczyna odetchnęła z ulgą, gdy ciężarówka zniknęła w obłoku kurzu. Alex wiedział, co czuła, gdyż znalezienie się tutaj napełniało go podobną niepewnością i obawą. Tą samą autostradą pędził przed rokiem, próbując dogonić Willow i udaremnić jej próbę zatrzymania Drugiej Fali aniołów, przez którą narażała się na pewną śmierć. Jakby dla podkreślenia prawdziwości tych obaw, minęli spłowiały plakat z podobizną Willow, przytwierdzony do pnia drzewa. Uśmiechała się, długie włosy zmieniono w Photoshopie na krótkie. Nagłówek wrzeszczał: Willow Fields, poszukiwana za zbrodnie przeciwko aniołom i ludzkości! Żadne z nich o tym nie wspomniało, choć oboje wiedzieli, że za pojmanie Willow żywej oferowano sowitą nagrodę. Alex zacisnął szczęki. Mógł sobie wyobrazić, jak przemyślną zemstę wywarłby Raziel na swej córce, gdyby kiedykolwiek dorwał ją w swe łapska. Na szczęście długie do ramion, ciemnobrązowe włosy w niczym nie przypominały fryzury z plakatu. Po upływie godziny przejechali przez przełęcz, będącą sercem Gór Skalistych, i zaczęli zjeżdżać w dół w stronę Denver. Jechali w milczeniu. Cokolwiek tam na nich czekało, znajdowało się zaledwie dwadzieścia kilometrów stąd. Nagle Willow zadrżała. – Alex, czuję, że to jest już blisko. Czy moglibyśmy przyspieszyć? Jej spięty głos przywodził na myśl cięciwę łuku. Alex wcisnął pedał gazu, z piskiem opon pokonując kolejne zakręty. Willow przytrzymywała się ręką uchwytu nad boczną szybą. Trzęsła się teraz na całym ciele, jakby przemarzła do szpiku kości.

Alex zerknął na nią i spostrzegł, że zbladła jak kreda. – Jezu, stój, stój! – Co? – Zatrzymaj się! Usłuchał i z piskiem opon zjechał na pobocze. Znajdowali się w punkcie widokowym, gdzie zza kępy sosen wyłaniało się w oddali miasto, którego sylweta odcinała się wyraziście na tle popołudniowego nieba. Willow wygramoliła się z auta. Alex włączył hamulec bezpieczeństwa i też wysiadł. Stała wpatrzona w leżące w dolinie miasto z miną wyrażającą frustrację. – Nic nie widzę przez te durne sosny…! – Chodź – rzucił krótko Alex i podszedł do pikapa. Wspiął się na maskę, po chwili oboje stali już na dachu auta. Przemknęło mu przez myśl, że w oczach szoferów wojskowych ciężarówek stanowili pewnie dziwny widok, ale nie miał czasu się nad tym dłużej zastanawiać, bo Willow z krzykiem podskoczyła do góry. Pikap zakołysał się pod jej ciężarem. – Boże, to właśnie to, to właśnie to… Alex poczuł mrowienie w krzyżu. Wyprostował się na całą wysokość i utkwił wzrok w dolinie. Wzniósł świadomość, by móc postrzegać na płaszczyźnie eterycznej, i z początku nie zauważył różnicy, miasto wyglądało tak samo jak wcześniej – po czym nagle niebo nad Denver rozdarła pionowa szczelina. Znieruchomiał. Kątem oka spostrzegł białą kopułę katedry Kościoła Aniołów. Rozwarcie niebios zdawało się wić i poruszać jak żywe; widać było przez nie różowawe obłoczki. I anioły. Nawet z tak dalekiej odległości Alex widział, że wirowały ich tysiące, miliony – unosiły się w lśniącym leju, przepływającym przez bramę łączącą oba światy jak przechylone na bok, najeżone skrzydłami tornado, wirujące spiralnie w powietrzu. Aleksowi odebrało mowę. – Nie – szepnęła Willow. Alex objął ją i mocno przytulił. – Zaraz coś się stanie… coś strasznego… Urwała z przeraźliwym, nieartykułowanym krzykiem, a fale

aniołów nieprzerwanie napływały, bielejąc jaskrawo na tle zachodu słońca w ich własnym wymiarze. Wtem rozległ się taki dźwięk, jakby olbrzym trzasnął z gigantycznego bata. Nastąpiła eksplozja światła, na moment zalewając wszystko oślepiającym blaskiem. Alex skulił się z Willow w ramionach, usiłując osłonić ją przed potężnym uderzeniem fali energii. Zatopił twarz w jej włosach, by skryć oczy przed porażającym światłem. Z wolna świat wrócił do równowagi. Jedynym dźwiękiem znów był szelest wiatru w gałęziach sosen. Alex odważył się podnieść głowę. Niebo nad Denver zmieniło się w jedną wielką masę aniołów, których eteryczne ciała, wirując, spadały w dół. Niektóre pośpiesznie lądowały na ulicach miasta. Cokolwiek się stało, musiało być dla aniołów kompletnym zaskoczeniem. W anielskim świecie zapadł już zmierzch, świeciła pojedyncza gwiazda. Szczelina między światami powoli zaczęła się kurczyć, jakby niebo samo się zacerowało. Gwiazda zamigotała i znikła, zostało jedynie błękitne niebo i kilka obłoków. – Hej – szepnął Alex, rozcierając skulone ramiona Willow. – Już po wszystkim. Stała z rękoma przyciśniętymi do czoła i skroni; po chwili odetchnęła głęboko. – Nadal wyczuwam Seba… Chyba nie miało to na nas wpływu. Zawsze byliśmy od nich oddzieleni, więc przypuszczam, że… – urwała. – O jakim wpływie mówisz? Co się dzieje? Spojrzała na niego ze łzami w oczach. – Nie wiesz, co oznaczała ta eksplozja energii, prawda? Nie domyślasz się, co on zrobił? Alex patrzył na nią z rosnącym lękiem. Nie musiał odpowiadać, oszołomienie miał wypisane na twarzy. Willow spojrzała na miasto, na fruwające nad nim bezładnie anioły, i mimo woli zadrżała. Po chwili przemówiła głuchym głosem, w którym słychać było rezygnację. – Alex… Anioły postradały swą szczególną więź.

ROZDZIAŁ PIĄTY Jakimś cudem znów jechali, wciąż kierując się w stronę Denver, dzięki czemu prawdopodobieństwo ponownego natknięcia się na mijaną niedawno wojskową ciężarówkę było raczej znikome. Alex nie potrafił na razie wymyślić niczego bardziej skomplikowanego. – Anioły nie mają już ze sobą więzi – wymamrotał po długiej chwili milczenia. Spocone dłonie kurczowo ściskały kierownicę. – Jesteś tego pewna? – Tak – odrzekła Willow zdrewniałymi wargami. – Poczułam to, kiedy przeszła obok nas fala energii. Raziel celowo tak postąpił, żeby chronić anioły. Wykorzystał energię, wyzwoloną podczas otwarcia bramy, aby przeciąć łączącą je więź. Wydaje mi się, że niektóre przez to zginęły. Słyszałam ich przeraźliwy krzyk. – Objęła się ciasno ramionami, jakby poczuła chłód. – W każdym razie są teraz bezpieczne – dodała głuchym głosem. – Oczywiście nadal możemy je zabijać, ale zniszczenie całego plemienia wymagałoby… – Zabicia wszystkich, jednego po drugim – dokończył Alex. Ujrzał przed sobą drogę gruntową i ostro w nią skręcił; kiedy znaleźli się z dala od autostrady, zatrzymał samochód. Świat zwalił mu się na głowę. Ścisnął rękami skronie i zamknął oczy. – O Boże, co za syf…! O Boże…! Willow objęła go w pasie i przytuliła się do niego. – Alex… – wyszeptała. Daremnie czekał na dalsze słowa. Co niby miała mu powiedzieć? W ludzkim świecie istniały miliony aniołów, drugie tyle właśnie tu przybyło. Nawet gdyby mieli legion ZA, to ich zabijanie pojedynczo było zadaniem dla pokoleń. Do tego czasu ludzkość wyginie bezpowrotnie, anioły zaś będą musiały sobie poszukać innego świata i innych ofiar. Jezu, dlaczego nie zaatakował wcześniej? Dlaczego tak wierzył w słuszność swego planu? Gdybyż uległ namowom Sama i ruszył bez zwłoki…? Nie traciliby czasu na rekrutację nowych ZA, lecz polowali na pojedyncze anioły, które zapuściły się za daleko w poszukiwaniu

pożywienia. Prawdopodobnie wykończyliby ich w ten sposób całkiem sporo. Być może nawet dostatecznie wiele. Kto wie, może dopięliby jednak celu. Alex powoli odjął dłonie od twarzy. Przez przednią szybę widać było czysty błękit nieba. Droga gruntowa przecinała pole łubinu, kierując się w stronę gór. Willow wzięła go za rękę i przycisnęła sobie do klatki piersiowej. – Alex, błagam, nie możesz się o to oskarżać! To nie jest twoja wina. – Tak? W takim razie czyja? – Niczyja! – Willow nie przestawała mówić błagalnym tonem. – Losu. Życia. Jesteś wspaniałym przywódcą, Alex. A gdybyś miał ponownie dokonać wyboru strategii, postąpiłbyś tak samo, i dobrze o tym wiesz. Nigdy nie był zainteresowany gdybaniem, a już zwłaszcza teraz. Nawalił i tyle, nie było nic do dodania. Faktycznie, wielkaż to pociecha, że gdyby miał ponownie wybrać strategię, to znów schrzaniłby sprawę. Zapadło nieprzyjemne milczenie. Słychać było jedynie ptasie trele i ciche pykanie stygnącego silnika. – Może powinniśmy zadzwonić do chłopaków? – zaproponowała w końcu Willow. Zastanawiając się nad tym, Alex swoim zwyczajem poszczypywał garbek nosa. – Nie mogę im tego powiedzieć przez telefon, Willow – odparł głuchym głosem. – Po prostu nie mogę. Na widok sympatii i współczucia w jej zielonych oczach skręcały mu się wnętrzności. – Dobrze – rzekła miękko – ale musimy ich przynajmniej powiadomić, że z nami wszystko w porządku. I że przybyła kolejna Fala. – Tak zrobimy, ale na razie… – urwał i chwycił ją kurczowo za rękę, nie patrząc na nią. – Proszę, daj mi chwilę. Jak, do diabła, miał po powrocie do bazy wytłumaczyć ludziom, co się stało? Jakich dokładnie użyć słów, żeby im uświadomić, że ich wysiłki i wyrzeczenia okazały się daremne, a świat czeka nieuchronna zagłada… tylko dlatego, że mu zaufali?

* Po rozmowie telefonicznej Alex pragnął jedynie oddalić się spod Denver, wrócić do domu i mieć już za sobą cały ten koszmarny moment powiadomienia ludzi. – Najpierw musimy odpocząć – sprzeciwiła się Willow, słysząc, co planuje. Widział, że sama jest jeszcze w szoku, a w dodatku martwi się o niego. – Pamiętaj, że od wczoraj jesteśmy w podróży. Chciał podważyć jej argumentację, ale powstrzymała go myśl, że z powodu senności mógłby doprowadzić do wypadku. Dość już zrobił błędów, które sprowadziły katastrofę. Przejechał jeszcze kawałek drogą gruntową i zaparkował auto pod osłoną kępy drzew. Był pewien, że nie zdoła usnąć, gdy jednak rozłożył śpiwór, szybko ogarnęło go znużenie. Ostatkiem sił ściągnął spodnie i przytulony do Willow, z bezmierną ulgą okrył się miękkim materiałem. Ocknął się gwałtownie po wielu godzinach snu, z początku nie wiedząc, gdzie jest. Pamięć wróciła po sekundzie z nieprzyjemnym szarpnięciem. Szyby pikapa były zaparowane; Alex przetarł jedną z nich rękawem. Ujrzał pola skąpane w blasku księżyca i czyste, rozgwieżdżone niebo. Ani śladu latających aniołów – te, które nie zostały w okolicy, prawdopodobnie odleciały już w swoją stronę. Lub też, przybrawszy ludzką postać, stapiały się niezauważenie z resztą populacji. Zdradzały je tylko oczy. Zawsze można było rozpoznać anioła po oczach. Alex spoglądał na sielankowy krajobraz, okiem umysłu widząc jedynie kraj poznaczony Edenami, ba, wkrótce cały świat będzie ich pełen, gdyż on jako lider wymógł na ludziach przyjęcie błędnej strategii działania. Wtulona w niego Willow smacznie spała; automatycznym ruchem pogłaskał ją po ramieniu, nękany przez ponure rozważania. Czy istniał choćby cień szansy, że Willow się myliła? Zamarł, tknięty tą myślą. Serce zabiło szybszym rytmem. Właściwie w to nie wierzył, Willow była przecież wybitnym jasnowidzem. A może jednak nie miała racji? Szansa wynosiła jak jeden na milion, ale to oznaczało, że nadzieja jeszcze nie całkiem umarła. Musiał się o tym przekonać.

Wcisnął klawisz, ożywiając wyświetlacz telefonu satelitarnego. Dochodziła północ. Nowo otwarty Eden Golden znajdował się osiem kilometrów stąd. Mógłby tam pobiec, sprawdzić, jak się rzeczy mają, i o drugiej być z powrotem. Nawet tak nieskomplikowany plan przyniósł Aleksowi ulgę. Delikatnie wysunął ramię spod Willow, która poruszyła się, mamrocząc niezrozumiale, i przewróciła na drugi bok. Macając w ciemności, odszukał ubranie i karabin. Wyśliznął się ze śpiwora i starając się nie narobić hałasu, przelazł na przód pikapu. Cicho otworzył drzwi. Owionęło go rześkie nocne powietrze, natychmiast dostał gęsiej skórki. Wyskoczył z samochodu, po czym delikatnie zamknął drzwi, napierając na nie całym ciałem, żeby na pewno się zatrzasnęły. Włożył dżinsy i podkoszulek, przykucnął i zawiązał sportowe buty. Gdy sprawdzał karabin, promień księżyca zalśnił na gładkiej lufie. Przez szybę, którą wcześniej przetarł, widział zarys śpiącej Willow. Był pewien, że jest bezpieczna, nikt nie zapuszczałby się po zmroku na takie odludzie, mimo to na moment zawahał się z ręką na klamce. Ale nie miał innego wyjścia, nie było dyskusji – musiał się przekonać, a im szybciej wyruszy, tym wcześniej będzie z powrotem. Opuścił rękę i odwrócił się do odejścia. Odszedłszy spory kawałek, puścił się pędem. Alex odwiedził już kiedyś Golden, niewielkie miasteczko położone wysoko w Górach Skalistych, gdzie opaleni, modnie ubrani ludzie robili zakupy w delikatesach z żywnością organiczną. Obecnie, aby przyjąć nadmiar chętnych z Denver, zostało przekształcone w Eden: otaczał je wysoki mur, zwieńczony grubymi zwojami drutu kolczastego. Nadbiegając od strony wzniesienia, Alex widział nowe zabudowania, wtłoczone niczym ubodzy krewni między bogate rezydencje wartości dziesięciu milionów dolarów. W domach mimo późnej pory nadal paliły się światła; widać mieszkańcy nie nacieszyli się jeszcze elektrycznością. Alex się skrzywił – wiele z nich niebieskawo mżyło. Raziel posiadł przygnębiająco dokładną wiedzę na temat psychologii Amerykanów: dajcie im telewizję,

a przybędą wdzięcznymi tłumami. Znalezienie odpowiedniego miejsca okazało się trudniejsze, niż przypuszczał. Przez cały czas był boleśnie świadom upływu minut, które Willow spędzała pozostawiona w pikapie. Wreszcie usadowił się na wzgórzu od północy opodal wejścia do budynku, które wyglądało na dostawcze. Na dziedzińcu rozróżniał ciemne sylwetki wojskowych ciężarówek. Na zewnątrz przebywało niewiele aniołów, ale to wystarczyło. Leżąc płasko na brzuchu, Alex przyłożył karabin do ramienia i zmusił się do cierpliwego wyczekiwania, obserwując pojawiające się w celowniku postaci. Przez co najmniej kwadrans czekał na próżno. W końcu otrzymał swoją szansę. Nadleciało niewielkie stadko, zataczając wspólne kręgi w powietrzu. Alex jął wodzić za nimi celownikiem. – Dajesz, dajesz… – szeptał gorączkowo, mimo napięcia pilnując rozluźnienia mięśni. – Nie będziecie chyba latać w kupie całą noc…! Jak na zawołanie jeden z aniołów oderwał się od pozostałych dwóch, Alex widział w celowniku cudownie piękne męskie oblicze. Powiódł lufą za nurkującym aniołem, skupiając uwagę na śnieżnobiałym środku aureoli. „Jeszcze nie… jeszcze nie… teraz!”. Celownik rozjarzył się oślepiającym blaskiem. Gdy białe fragmenty ulatywały niczym konfetti w świetle księżyca, Alex błyskawicznie podniósł głowę i poszukał wzrokiem dwóch pozostałych aniołów. Odnalazł je bez trudu, latały całkiem blisko. Zazwyczaj anioł bardzo intensywnie odczuwał śmierć pobratymca i natychmiast reagował. Tym razem nic takiego się nie wydarzyło, anioły oddaliły się nieśpiesznie, miarowo machając potężnymi skrzydłami. Alex, leżąc bez ruchu, spoglądał, jak odlatują. Zatem to prawda. Zresztą tego się w sumie spodziewał. Stanąwszy jednak w obliczu niezbitego dowodu, przez sekundę miał ochotę wpaść w szał i zacząć strzelać do każdego anioła, jaki się nawinie, nie bacząc na to, że zdradzi swą pozycję. „Opanuj się, Kylar” – nakazał sobie chłodno. Usiadł i z goryczą w sercu przyglądał się aniołom, przelatującym spokojnie nad miastem.

A więc sprawy tak się teraz miały, nastała nowa rzeczywistość, wszyscy będą musieli sobie z nią poradzić. On zaś nadal musi dowodzić swoimi ludźmi i ich prowadzić, choć nie miał pojęcia, dokąd… ani po co. Zmęczonym ruchem podniósł się z pozycji siedzącej, nie przejmując się obecnością kamer ochrony. – Nie ruszaj się! – syknął czyjś głos. Alex szarpnął głową w stronę, z której doszedł rozkaz – i nagły rozbłysk światła zwalił go z nóg, a źdźbła trawy dokoła przypłaszczyły się pod wpływem podmuchu energii. Wsparty na łokciach z tępą zgrozą popatrzył na błyszczące resztki anioła. Zza drzew wychynęła Willow z pistoletem zaopatrzonym w tłumik i rzuciła się przy nim na kolana. – Już prawie cię dopadł – rzekła. Ściskała pistolet tak mocno, że Alex widział w blasku księżyca pobielałe knykcie. – Był zbyt blisko, żebym mogła wypuścić mojego anioła, więc musiałam… – urwała i przełknęła ślinę. – Zapomniałeś zmienić aurę – dodała po chwili tonem usprawiedliwienia. Aleksowi odjęło mowę. – Dobry strzał – wykrztusił w końcu. „Miałam dobrego nauczyciela” – odpowiadała zazwyczaj Willow. Tym razem patrzyła na niego w milczeniu i zrozumiał, że jest niezwykle wzburzona. – Alex, to było… Z pobliskiego parkingu doleciał jakiś hałas. – Zaczekaj – szepnął Alex, kładąc rękę na ramieniu dziewczyny. Ktoś zmierzał w ich stronę. – Na ziemię – polecił, pociągając Willow za sobą. Oboje rozpłaszczyli się na wilgotnej trawie. Kroki stały się głośniejsze. Potem dźwięk odmykanych drzwi ciężarówki. – Aha, tu jesteś – usłyszeli czyjś głos. – Wiedziałem, że cię tu zostawiłem. Drzwi zamknęły się z trzaskiem. Alex wyciągnął rękę i namacał karabin, który upuścił, gdy uderzyła w niego fala energii. Jak najciszej przyciągnął go teraz do siebie. Nikły rozbłysk światła oświetlił mężczyznę w wojskowym

mundurze. Żołnierz podszedł do bramy i oparty o nią palił papierosa; widzieli podłużny, nieruchomy cień z żarzącym się ogienkiem na wysokości głowy. Facet wydawał się gapić prosto na nich. Willow ledwie śmiała oddychać. Delikatnie poprawiła w ręku pistolet i w tej samej chwili księżyc zaświecił zza chmury, wydobywając z mroku jego metaliczny połysk. Alex struchlał, gdy cień raptownie się wyprostował. – Kto tam jest? – warknął żołnierz. – Nie ruszaj się, chyba że ci każę – mruknął Alex. Willow leciutko skinęła; wyczuwał bijące z niej napięcie. Żołnierz stał, wpatrując się intensywnie w ciemność. Nagle odwrócił się i odszedł. Alex nie zdążył się uspokoić, gdy dobiegł go trzask otwieranych drzwi ciężarówki i po chwili mężczyzna wrócił do bramy. Rozległo się pyknięcie, zalał ich mocny promień światła, oświetlając niczym aktorów na scenie. Cholera. – Uciekaj – polecił, chwytając ją za ramię. Zerwali się, gdy wtem czyjś głos zawołał: – No nie, to nie może być ona…! Rozległ się zgrzyt odsuwanej bramy, a potem tupot ich kroków między drzewami. – Gdzie samochód? – wysapał Alex, uchylając się w biegu przed zwisającymi nisko gałęziami. Willow musiała przyjechać samochodem, inaczej nie dogoniłaby go tak prędko. – Niecały kilometr stąd – wydyszała urywanie w odpowiedzi. – Nie wiedziałam, że prowadzi tu droga… Myślałam, że dalej nie da się jechać… a skoro wyczułam twoją obecność… Omiótł ich promień latarki, posyłając przodem długie chybotliwe cienie. – Stać! – ryknął głos; zawtórował mu tupot stóp. – Stój, bo strzelam! „Nie zrobi tego, przecież chcą dorwać Willow żywcem” – pomyślał Alex ponuro. Z początku dotrzymywała mu kroku, ale teraz została nieco w tyle.

Zwolnił, żeby mogła się z nim zrównać, usłyszał, że żołnierz ich dogania. – Biegnij dalej – nakazał, popychając ją przed sobą. – Nie zwracaj uwagi na to, co się ze mną dzieje, pamiętaj! Uciekaj najszybciej, jak potrafisz! Nie czekając na odpowiedź, odwrócił się na pięcie i płynnym ruchem przystawił broń do ramienia. Wystrzelił serię w ziemię przed biegnącym żołnierzem, posyłając dokoła wachlarz grudek i trawy. Mężczyzna zaklął i raptownie przystanął. Ciemność rozjarzyła się oślepiającym blaskiem, gdy skierował promień latarki prosto na Aleksa. Chłopak ani drgnął z bronią gotową do strzału. Oślepiony nie widział żołnierza, ale słyszał wyraźnie jego sapanie. Uświadomił sobie, że Willow także się zatrzymała, ucichł bowiem tupot jej kroków. Jasna cholera! – Rzuć broń i zabieraj się stąd, ale już! – rozkazał Alex cichym głosem. – Nic z tego – odparł facet uprzejmie. – Nie uciekniecie stąd, lepiej więc od razu się poddajcie. – Po co? żebyście nas oddali aniołom? – zadrwił Alex. – Akurat, już się rozpędziłem! Żołnierz ruszył naprzód. Alex powtórzył serię z broni, tym razem jednak nie w ziemię, lecz w powietrze. Mężczyzna sapnął i stanął jak wryty. – Nie widzę cię zbyt wyraźnie, oślepiasz mnie – powiedział zimno Alex. – Ale szacuję, że strzeliłem ci jakieś trzydzieści centymetrów nad głową. Chcesz, żebym obniżył lufę i spróbował jeszcze raz? – Możesz mi wierzyć – głos mężczyzny był nieugięty – że tylko pogarszasz swą sytuację… – urwał i krzyknął z przerażenia, upuszczając latarkę. Anioł Willow pojawił się w swej budzącej grozę postaci, nurkując wprost na niego. Nagle dokoła zrobiło się całkiem ciemno, promień latarki oświetlał tylko wąski pasek gruntu. – Alex, szybko! – dobiegł z oddali naglący głos Willow. Chłopak cofnął się o krok, nie przestając celować w żołnierza. Anioł Willow latał dokoła mężczyzny, usiłując wytrącić mu z ręki pistolet. Facet raz za razem próbował w niego wycelować, ale nie mógł,

bo lśniące skrzydła okładały go, zmuszając do wycofania. „Jeśli on strzeli do anioła… Jeśli go w jakiś sposób skrzywdzi, a przez to ucierpi też Willow…”. Dziewczyna nadbiegła, ciężko dysząc, i szarpnęła Aleksa za rękę. – No, chodź! Anioł dogoni nas później! Posłuchał jej niechętnie, aczkolwiek wiedział, że to jedyne wyjście. Pobiegli, trzymając się za ręce, niewiele widząc pośród drzew. Stopy Willow wybijały równy rytm, tylko raz potknęła się o korzeń, Alex podtrzymał ją, nie zwalniając tempa. – Już niedaleko – wysapała. – Jeszcze kawałek w tę stronę, dalej jest droga. Wydaje mi się, że będziemy mogli… Za nimi rozległ się huk wystrzałów. Willow przystanęła. Z bolesnym jękiem zachwiała się i upadła na kolana. Alex rzucił się do niej; jęczała, trzymając się za głowę. – Nic ci nie jest… Wstań, będzie dobrze, zobaczysz – zapewnił odruchowo, głaszcząc ją po ramieniu i mając nadzieję, że to prawda. Anioł Willow mógł naprzemiennie przybierać postać eteryczną lub bardziej fizyczną; po raz pierwszy został zraniony w tej drugiej postaci. Alex nie miał pojęcia, jaki skutek postrzał będzie miał dla Willow. Znów zaczęły się do nich zbliżać szybkie kroki, między pniami drzew migał promień latarki. Alex chwycił pistolet Willow i podniósł ją z ziemi. Oparła się o niego ciężko, nawet w ciemności widział, że śmiertelnie zbladła. Nim zdążył ją wziąć na ręce, żołnierz wypadł zza drzew. Celowo lub przypadkiem trzymał teraz latarkę pod kątem, więc Alex mógł lepiej go widzieć. Mężczyzna zdziwił się na widok półprzytomnej Willow, podtrzymywanej przez Aleksa. – Co z nią?! – zawołał. – To, że popełniłeś gruby błąd, raniąc ją – warknął Alex. – Rzuć broń albo przysięgam na duszę matki, że cię zabiję. Żołnierz popatrzył spode łba i cofnął się o krok, a potem wszystko wydarzyło się jednocześnie. Z tyłu nadleciał anioł Willow, wpatrzony w nią ze skupieniem, wyraźnie zamierzając się z nią połączyć. Gdy mężczyzna go zauważył, zaklął z pasją i wycelował pistolet. „O nie, nie skrzywdzisz Willow po raz drugi!”. Niewiele myśląc,

Alex wycelował pistolet Willow, a żołnierz błyskawicznie się odwrócił i obaj wystrzelili w tej samej chwili. Jeden strzał był stłumiony, drugi poniósł się echem przez noc. Alex poczuł się tak, jakby się zderzył z samochodem. Ktoś krzyknął; po sekundzie zrozumiał, że to on sam. Jezu, ramię. Ból go oślepiał, świat zaczął się z wolna rozpływać… Zaciskając zęby, walczył, żeby nie upaść i nie puścić Willow. Żołnierz leżał skulony na ziemi. Alex przyjrzał mu się z roztargnieniem i wtem poczuł na ciele ciepłą wilgoć. Z rany w bicepsie lała się ciemna krew, pomyślał, że powinien ją czymś zatamować. Upadł na kolana, starając się możliwie delikatnie ułożyć Willow na ziemi, po czym jedną ręką, powoli i niezgrabnie, zerwał z siebie podkoszulek. Nagle poczuł straszliwe znużenie, zadanie, jakie miał przed sobą, wydało mu się ponad siły. Nie był w stanie poruszyć prawym ramieniem. Przytrzymując zębami brzeg podkoszulka, owinął nim ranę, omal nie mdlejąc, gdy musiał dotknąć miejsca, w którym kula przeszła na wylot. Posługując się lewą ręką i zębami, umocował prowizoryczny opatrunek. Oparł się o pień drzewa, oddychał z trudem, nie przejmując się, że szorstka kora boleśnie drapie nagą skórę. Trzeba się stąd jak najszybciej ruszyć. Musi podnieść Willow i donieść ją do pikapu… Muszą jak najprędzej… Kiedy się ocknął, Willow nachylała się nad nim, delikatnie potrząsając go za zdrowe ramię. – Alex! – Jej głos był wysoki, przestraszony. – Alex, obudź się, proszę! Wojsko przeszukuje las! Z najwyższym trudem skupił na niej uwagę. Z początku nie zrozumiał jej słów; pamiętał przecież, że usiłował ją chronić. – Co z tobą? – szepnął. Z oddali dobiegały pokrzykiwania. – W porządku, tylko mnie ogłuszyło. – Pociągnęła go za zdrowe ramię. Przyjrzał jej się uważniej, była bliska płaczu. – Chodźmy stąd, skarbie, błagam. Musimy uciekać. Opodal leżał jakiś ciemny kształt. Przez otumanienie Aleksa przebiły się ostatnie zapamiętane obrazy. Strzelanina, dostał kulę w ramię. Oparłszy się o pień drzewa, spróbował wstać z pomocą Willow.

– Boże, straciłeś tyle krwi… – Zręcznymi palcami poprawiła opatrunek z podkoszulka, zawiązując go nieco ciaśniej. Alex stłumił jęk bólu i głową wskazał żołnierza. – Czy on…? – Tak – odrzekła krótko. Krzyki i nawoływania rozlegały się teraz bliżej, spomiędzy drzew prześwitywały światła latarek. Willow obejrzała się przez ramię. – Alex, błagam cię, spadajmy stąd! Z wysiłkiem odwrócił się i podjął bieg, choć dużo wolniej niż przedtem. Każdy krok wywoływał w zranionej ręce straszliwy ból, ale dzięki temu przejaśniło mu się trochę w głowie. – Kto nas szuka? – wydyszał. – Anioły? – Coś ty, żołnierze, pewnie usłyszeli strzały… Och, dzięki Bogu! – Wybiegli z lasu na wzniesienie, przecięte dwupasmową szosą, gdzie na poboczu w cieniu kępy drzew parkował ich pikap. Willow szybko otworzyła samochód i wskazała Aleksowi miejsce na fotelu pasażera. – Wsiadaj! Pomyślał z ponurą ironią, że tej nocy już sobie nie pojeździ. Z wysiłkiem zwalił się na siedzenie i odchylił głowę do tyłu. Willow obiegła auto i zwinnie wskoczyła za kierownicę. – Super, stoimy na wzniesieniu – mruknęła, wrzucając jałowy bieg. Samochód zaczął się posłusznie toczyć, kierowany na szosę. Z wolna nabierali prędkości, posuwając się coraz szybciej, aż wreszcie po kilku minutach Willow przekręciła kluczyk w stacyjce i dodała gazu. – Trzymaj się, Alex – powiedziała. – Trzymaj się. Z początku sądził, że ma się trzymać, bo Willow będzie prowadziła bardzo szybko, ale kiedy poczuł wilgoć na ramieniu i palcach, zrozumiał, że to krew przesiąkła przez materiał podkoszulka i ścieka mu po ręce. – Nie martw się – wymamrotał i zamknął oczy. To dziwne, ale czuł się całkiem nieźle. Było mu ciepło i miał ochotę przysnąć. Nieco później kołyszące ruchy pikapu nieoczekiwanie ustały. Alex niechętnie otworzył oczy; w świetle reflektorów ujrzał jeszcze jedną drogę gruntową. Willow zatrzymała samochód, zapaliła lampkę w kabinie, przecisnęła się na tył i odszukała apteczkę.

– Co my tu mamy, co my tu mamy…? – mamrotała, grzebiąc w niej gorączkowo. Alex obserwował ją, czując się dziwnie lekki i zobojętniały. Ręce Willow uwalane były jego krwią. – Powinnaś wykorzystać to, co masz na sobie – mruknął, uśmiechając się pod nosem. Willow nie odpowiedziała, ale był pewien, że zrozumiała aluzję. Pewnego razu sama została postrzelona, Alex zerwał wtedy z siebie podkoszulek i zabandażował nim ranę. Sapnęła z ulgą, wyciągnąwszy z apteczki duży kwadratowy pakunek. – Ponoć służy do opatrywania ran – powiedziała i usiadła mu na kolanach. – Hej, zapowiada się dość przyjemnie… – Alex usiłował żartować, ale Willow była bliska łez. – Przymknij się, błagam, po prostu siedź cicho! Boże, kula przeszła na wylot przez ramię… – Przechyliła się i wyjęła z apteczki brązową plastikową butelkę. – Słuchaj, Alex, to będzie bolało. Poluzowała prowizoryczny bandaż i oblała ranę przezroczystym płynem. Alex krzyknął, gdy całe ramię przeszył wrzący płomień. Otrzeźwiał w mgnieniu oka, czując okropny, pulsujący ból. – Co to jest, do cholery? – Woda utleniona – odrzekła Willow i jeszcze raz polała ranę. Alex zacisnął zęby, wydając nieartykułowany jęk. Ból był straszny, jakby ktoś wbijał mu w ciało ostrze sztyletu. – Oblałaś mnie wodą utlenioną? – wydusił, kiedy już odzyskał mowę. Obejrzał ranę, pokrytą bąblami pienistej cieczy. – Jezu, a ja myślałem, że mnie kochasz. – Tylko to zdołałam znaleźć – usprawiedliwiła się krótko i rozerwała opakowanie jałowego opatrunku. – No, ale jeśli wolałeś dostać zakażenia, to trzeba mnie było uprzedzić. Nie dyskutował. Willow owinęła mu ramię bandażem, który okazał się zaawansowanym technologicznie wynalazkiem, bo krwawienie natychmiast ustało. Na wierzch nałożyła jeszcze warstwę gazy i przymocowała ją plastrem. – Myślę, że na razie wystarczy – orzekła. – Przynajmniej rana

przestała krwawić. – Wspaniale sobie poradziłaś, dziękuję. – Z wdzięcznością uścisnął ją za rękę. – W apteczce jest tylko jeden środek przeciwbólowy, tylenol – dodała po chwili. – Może powinieneś go zażyć? Potrząsnął głową, podziwiając delikatny owal jej twarzy. – Wciąż nie mogę się nadziwić, że jesteś taka piękna – powiedział. Oczy Willow znów napełniły się łzami. – Alex, o mało… – urwała i zgasiła lampkę w kabinie. Położyła się przy nim i objęła go w pasie. Nagła ciemność otuliła go jak pieszczota. Czując regularne ukąszenia szarpiącego bólu, pogłaskał Willow po głowie, pozwalając jedwabistym włosom przelewać się przez palce. – Przepraszam – bąknął po długiej chwili milczenia. – Musiałem się przekonać na własne oczy. – Wiem – rzekła stłumionym głosem, wtulona w niego twarzą. – Kiedy się obudziłam, od razu się domyśliłam, dokąd poszedłeś. Nie trzeba być jasnowidzem, żeby to przewidzieć. Na poboczu drogi piętrzyły się okorowane pnie sosen. Prawdopodobnie prowadzono tu kiedyś wyrąb lasu, a droga służyła drzewiarzom. Alex pomyślał przelotnie, że nieprędko się tu zjawią. Być może nigdy. – W każdym razie to prawda – powiedział, wpatrując się w oświetlone blaskiem księżyca gałęzie drzew. – Więź łącząca anioły została zerwana. – Wiem – powtórzyła. – Alex, nie możesz ot, tak sobie… – Uniosła się podparta na łokciu i spojrzała mu prosto w oczy. Serce Aleksa ścisnęło się boleśnie na widok wypisanego na jej twarzy cierpienia. – Kocham cię bardziej niż własne życie, słyszysz? Bardziej niż własne życie! Nie wolno ci znikać bez słowa i narażać się na niebezpieczeństwo, rozumiesz? Jeżeli to możliwe, poczuł się jeszcze gorzej niż do tej pory. – Przepraszam – powtórzył ze skruchą. – Po prostu… – A gdybym nie umiała cię odszukać? – przerwała mu ze złością. – Jesteśmy drużyną, rozumiesz? Teraz jeszcze bardziej niż kiedykolwiek,

bo… Nieoczekiwanie zalała się łzami. Alex przytulił ją niezgrabnie, ale mocno jednym ramieniem. Czuł, że cała drży i ze wszystkich sił stara się opanować. – Kiedy się ocknęłam i zobaczyłam cię całego we krwi… – Nie mogła dalej mówić. – Alex, naprawdę myślałam, że cię straciłam! – Nie, nie straciłaś – szepnął i cmoknął ją czule w czubek głowy. Zaczął się kołysać wraz z nią, nie zwracając uwagi na rwący ból w ramieniu. – Jestem tu… Jestem przy tobie. Willow otarła oczy grzbietem dłoni. – Obiecaj mi – powiedziała głosem schrypłym od płaczu – że nigdy więcej mnie tak nie zostawisz. Jeśli zamierzasz się narazić na niebezpieczeństwo, to musisz mnie o tym uprzedzić. Przyrzeknij mi to. Muszę to od ciebie usłyszeć. – Przyrzekam – odrzekł z przejęciem. Trudno mu było teraz uwierzyć, że naprawdę zostawił Willow samą. Pogłaskał ją czule po policzku, otarł pojedynczą łzę. Sam miał ochotę się rozpłakać. – Willow, tak mi przykro… naprawdę… Skinęła głową i odrobinę się rozluźniła. – Okej – powiedziała i uścisnęła go za rękę. – Okej. Siedzieli w milczeniu, ciasno przytuleni. Na koniec Willow westchnęła i przeniosła się na fotel kierowcy. – Wciąż nie mogę uwierzyć w to, co się stało – mruknęła. – I w konsekwencje, jakie to będzie miało dla mieszkańców Ziemi. To zbyt straszne, żeby się nad tym zastanawiać. – Tak, wiem coś o tym – bąknął w odpowiedzi, gapiąc się w sufit. Willow pokręciła głową. Z jej zielonych oczu wyzierał smutek. Przekręciła kluczyk w stacyjce, rozległ się warkot silnika. Wkrótce znaleźli się z powrotem na autostradzie i pędzili przez Góry Skaliste, mając przed sobą niekończącą się ciemną wstęgę szosy. W lesie opodal miasteczka Golden znaleziono już pewnie ciało pechowego żołnierza. Przy odrobinie szczęścia o jego śmierć zostaną oskarżeni bandyci, którzy zapuszczali się do Edenów w celu kradzieży żywności i innych artykułów. Alex wzdrygnął się i zamknął oczy na wspomnienie skulonej, nieruchomej postaci.

Jedynym przestępstwem tego człowieka było wykonywanie obowiązków, a on go zastrzelił. Był teraz „zabójcą” w szerszym znaczeniu tego słowa. Ciekawe, czy miał żonę i dzieci. Jeśli tak, to będą się wychowywać bez ojca. Podróż upływała w kamiennym milczeniu. Rana pod opatrunkiem boleśnie pulsowała. Alex witał ból wdzięcznym sercem.

ROZDZIAŁ SZÓSTY Seb leżał na łóżku i czytał, całkowicie świadom tego, że wyczekuje powrotu Willow. Minęła druga w nocy, a on jeszcze się nie położył. Nawet gdyby Willow nie zadzwoniła do bazy, wiedziałby, że wkrótce powróci, przez ostatnie dni bowiem obsesyjnie sprawdzał, co się z nią dzieje. Miał złe przeczucia, a świadomość targającego nią niepokoju dodatkowo pogarszała sprawę. Seb martwił się nie na żarty. Musiał się z nią zobaczyć natychmiast po jej powrocie, inaczej nie zazna spokoju. Skrzywił się i z irytacją odrzucił książkę. Jezu, kiedy to się wreszcie skończy? Konkretnie jak długo można się kochać bez wzajemności w dziewczynie, która uważa go za brata? Spojrzenie Seba padło na leżący na nocnej szafce liścik od Meghan: „Nadal nie widziałam tego twojego haremu, oszuście! Buziaki, M.”. Z nikłym uśmiechem obracał kartkę w palcach. Wciąż nie był pewien, co czuje do tej dziewczyny, a jednak ta znajomość była obecnie jedyną dobrą rzeczą w jego parszywym życiu. Zaczęło się pewnego wieczoru przed miesiącem, kiedy grupka rekrutów, z którą chętnie przestawał, siedziała i gadała w jego pokoju. Większość życia Seb spędził na poszukiwaniu dziewczyny półanioła, a teraz wreszcie na tyle długo przebywał w jednym miejscu, żeby zdobyć kilkoro przyjaciół. Meghan należała do tej kategorii i kiedy wszyscy wyszli, została trochę dłużej. Nagła cisza sprawiła, że Seb uświadomił sobie, jaka jest piękna, kiedy tak leżała w poprzek łóżka, podparta na łokciu. Poza, która wydawała się zwyczajna w obecności wielu osób, nagle nabrała cech szczególnej poufałości. Seb pozostał tam, gdzie siedział przedtem, czyli na brzegu łóżka u wezgłowia, rozmawiali dalej, jakby nic się nie zmieniło, a kiedy rozmowa się urwała, Meghan odchrząknęła niepewnie. – Mogę cię o coś zapytać, Seb? Nie masz dziewczyny, prawda? Syreny alarmowe w głowie chłopaka zawyły ostrzegawczo. Odpowiedział, siląc się na obojętny ton.

– Owszem, mam. I to kilka. Meghan się uśmiechnęła, unosząc łuki ciemnorudych brwi. – Ach, kilka? – Właściwie to mam harem – nie wiedziałaś? Siedem dziewczyn siedzi zamkniętych w pokoju, do którego tylko ja mam klucz. Troszczę się o to, żeby były szczęśliwe. – Czy one także cię uszczęśliwiają? – Raczej wyczerpują moje siły. Meghan się roześmiała, odrzucając głowę w tył, co z jakiegoś powodu szalenie ujęło Seba. Właśnie to podobało mu się w niej najbardziej i sprawiało, że coraz częściej szukał jej towarzystwa: tryskała tak zaraźliwie pozytywną energią, że czuł się przy niej szczęśliwy, nawet jeśli był przedtem przygnębiony. Spoważniała, bawiąc się kosmykiem kasztanowych włosów. – Bo wiesz, tak się nad tym zastanawiałam… Dziewczyny chętnie z tobą flirtują, a ty dajesz się w to wciągać, ale nigdy… – Wzruszyła ramionami. – Więc jestem ciekawa, dlaczego nie. Turkusową barwę aury Meghan rozjaśniały delikatne różowe pasma i Seb wiedział, że dziewczynę interesuje coś więcej niż tylko przyjaźń z nim. Szczerze powiedziawszy, od dawna nie było to dla niego tajemnicą. – Ponieważ kocham już inną osobę – wyznał. I z nieopisanym zdumieniem zauważył, że po raz pierwszy powiedział coś szczerze o sobie komuś innemu niż Willow. – Czy chodzi o Willow? – spytała Meghan, domyślnie kiwając głową. – To aż tak oczywiste? – spróbował się uśmiechnąć. – Raczej nie. Podpowiedziała mi to intuicja. – Bawiła się rogiem pościeli, również próbując się uśmiechać. – To ciekawe, bo przecież powinnam jej nie cierpieć, ale jakoś… nie mogę. „Właśnie dlatego unikam mówienia prawdy” – pomyślał Seb z przekąsem. Nieoczekiwanie Meghan sprowadziła rozmowę na tory, po których wcale nie zamierzał się poruszać. Żałował, że nie potrafi wrócić do rozmowy sprzed kilku chwil i posłuchać jej opowieści o przerwanej przez trzęsienia ziemi obiecującej karierze tancerki.

– Wiesz co, Meghan, może… Zamierzał powiedzieć: „Może już czas spać”, ale wyraz jej twarzy go powstrzymał. Było w niej absolutne zrozumienie, jakiego nie odczuł jeszcze nigdy, od nikogo – oczywiście nie licząc Willow. Ponieważ urwał, Meghan zabrała głos. – Masz prawo powiedzieć mi, żebym pilnowała własnego nosa, ale… Czy między wami do czegoś doszło? Mógłby ją zbyć, ale z jakiegoś powodu nie wydawało się to właściwe. – Pocałowaliśmy się kiedyś – wyznał. – W ubiegłym roku, w grudniu. – W zamyśleniu drapał się po brodzie, wspominając te cudowne chwile. – Willow potem płakała i uznała, że to był błąd. – Najpiękniejsze wspomnienie jego życia, od razu zastąpione najstraszniejszym, wciąż powodowało ucisk w krtani. Meghan wysłuchała tego w milczeniu, nie wypowiadając żadnych opinii. – Willow musi bardzo kochać Aleksa – powiedziała w końcu. – Tak. – Seb miał ochotę parsknąć śmiechem i jednocześnie zaszlochać. – To prawda, bardzo go kocha. Smutny uśmiech Meghan mówił, że dziewczyna w pełni go rozumie. Umilkli, po czym Meghan uniosła się powoli na łokciu, a jej twarz znalazła się na jednym poziomie z twarzą Seba. Gdy objęła go za szyję, poczuł ciepło jej ręki na skórze. – Więc gdybym ci przyrzekła, że się nie rozpłaczę… – wyszeptała. Seb wiedział, do czego sytuacja zmierza, i mógł powstrzymać dziewczynę, ale tego nie zrobił. Meghan przysunęła się do niego jeszcze bliżej. Jej usta były ciepłe, kuszące. Seb mimo wszystko poddał się pieszczocie, czując, że serce przyspiesza rytm, gdy ich wargi złączyły się w lekkim pocałunku. Zaróżowiona Meghan odsunęła się pierwsza. – Kiepski pomysł? – spytała, unikając jego spojrzenia. – Uhm. Lepiej cię od razu wyrzucę – odparł lekkim tonem, ale nie żartował. Meghan spuściła głowę. Delikatnie uścisnęła jego dłoń, zaczęła się pieszczotliwie bawić palcami. Odchrząknęła lekko, ale się nie odezwała.

Nieoczekiwanie dla samego siebie Seb pogłaskał jej kasztanowe loki, odgarniając je z twarzy. Ich oczy złączyły się spojrzeniami i tak zostały. Seb wiedział, że powinien się wycofać, zamiast tego jednak musnął opuszką kciuka kącik jej ust. Miała oczy tak niebieskie jak czyste letnie niebo – można było wpaść w ich otchłań i już nigdy się z niej nie wydostać. Otrząsnął się i opuścił rękę. – Miałaś rację, to kiepski pomysł – powiedział. – Nie chcę sprawić ci bólu. – Posłuchaj, Seb – Meghan uścisnęła go mocno za rękę – naprawdę mi na tobie zależy i wydaje mi się, że z wzajemnością, chyba że kompletnie zwariowałam. Chodzi mi o to, że czasem tak na mnie patrzysz… Lubisz mnie, prawda? „Lubienie” nie było odpowiednim słowem na określenie uczuć, jakie w ciągu ostatnich miesięcy zaczął żywić do Meghan. Nie wiedział jednak, jak powinien je nazwać, skoro nie była to miłość. – Wiesz, że tak – odrzekł chropawo. – Ale Meggie – zdrobnienie pojawiło się nagle i Seb uznał, że bardzo do niej pasuje – nie potrafię zmienić tego, co czuję do Willow. Nieraz już próbowałem. – Dobrze, ale chwileczkę, najpierw sobie coś wyjaśnijmy – rzekła z ożywieniem, siadając na łóżku. – Lubię cię, a ty lubisz mnie, tak jak chłopak dziewczynę, zgadza się? Nie jak para kumpli? Wyczekiwała na odpowiedź tak zachłannie, że musiał się uśmiechnąć. – Tak – przyznał. Nic dziwnego, że Meghan mu się podobała, była przecież piękną dziewczyną o gibkim ciele tancerki, długich nogach i ślicznym nosku usianym drobnymi złotawymi piegami. Jej promienna energia otulała go i koiła smutki. Musiałby być z drewna, gdyby go nie pociągała. – Ale kochasz inną dziewczynę – ciągnęła Meghan – która także kocha chłopaka i raczej nieprędko zmieni obiekt swoich uczuć, a mimo to nie chcesz nawet spróbować ze mną? Przekonać się, jak by nam było razem? Przy takim postawieniu sprawy wahanie Seba wydawało się istotnie pozbawione sensu.

– Nie chcę sprawić ci bólu, chiquita – powtórzył. Czułe słówko wypsnęło się niezaplanowane; querida należała wyłącznie do Willow. Meghan wzruszyła ramionami, niebieskie oczy zaiskrzyły. – Hola, nie tak szybko, hombre! Być może to ja mogłabym zranić ciebie, wiesz? Zakochałbyś się we mnie do szaleństwa, a ja bym cię porzuciła. – No tak, to całkiem możliwe. – Na twarzy Seba pojawił się uśmiech. Z namysłem podrapał się po dwudniowym zaroście. – Hej, czy my właśnie ustaliliśmy coś konkretnego? Meghan udała głębokie zastanowienie. – Wydaje mi się – powiedziała – że na początek byłoby najlepiej, gdybyś mnie pocałował, a potem zobaczylibyśmy, co dalej. – Ukazała zęby w uśmiechu i żartobliwie stuknęła go pięścią w pierś. – Szczerze mówiąc, nie mogę się już doczekać! Nagle Seb uświadomił sobie, że nie ma wcale ochoty dłużej się opierać. Teraz, po upływie miesiąca, miłość Seba do Willow pozostawała równie silna jak przedtem. Niekiedy zdarzało mu się myśleć, że chętnie sprzedałby własną duszę, byle tylko wybić ją sobie z głowy. Na szczęście związek z Meghan uszczęśliwiał go bardziej, niż mógł się spodziewać. Była piękna, dobra, inteligentna, dowcipna i znała go chyba lepiej niż on siebie samego. Na razie ciągle jeszcze starali się utrzymywać swoją relację w tajemnicy, ale Sebowi coraz mniej na tym zależało. „Może mógłbym się w niej zakochać – myślał, starannie składając liścik i wsuwając go do szuflady. – Może to jednak możliwe?”. Jakby na dowód, że to czcze rojenia, nagły przebłysk świadomości powiedział mu, że Willow właśnie wróciła. Wszelkie myśli uleciały mu z głowy. Włożył podkoszulek, a kiedy opuścił pokój, odruchowo skierował się do ambulatorium. Zaniepokojony, ściągnął brwi. Co się dzieje? Przecież Willow mówiła, że wszystko z nią w porządku. Zastukał do drzwi i wszedł, nie czekając na zaproszenie. Nagi do pasa Alex siedział na stole; w potężnym bicepsie ziała dziura po kuli. Spięta i zmartwiona Willow stała tuż przy nim. Rekrutka Claudia, która uczyła się w szkole ratownictwa medycznego i przez to pełniła

obowiązki lekarza – innego nie mieli – oglądała ranę. Alex krzywił się, ale nie pisnął ani słowa. – Miałeś mnóstwo szczęścia, kula przeszła na wylot, ale poza tym niczego nie uszkodziła – orzekła dziewczyna. – Nie sądzę, żeby kość została naruszona. Seb nieuważnie zerknął na zranione ramię, bo gdy tylko wszedł, uderzył go nastrój panujący w pomieszczeniu. Willow i Alex wciąż jeszcze przeżywali coś, co nie miało żadnego związku z postrzałem. Gnębiące go od wielu dni złe przeczucia jeszcze się pogłębiły. – Co jest? – spytał bez ogródek. – Mogłem się spodziewać, że pojawisz się w środku nocy – odparł Alex, posyłając mu blady uśmiech. Claudia podeszła do przeszklonej szafki z materiałami opatrunkowymi, gdy on znużonym ruchem potarł sobie skronie. – Wkrótce powiadomię o tym wszystkich. Anioły nie są już ze sobą połączone specyficzną więzią. – Co?! – W pierwszej chwili Seb myślał, że się przesłyszał. – Proszę – powiedziała cicho Willow, podając mu rękę. Nie zamierzała go pocieszać, tylko przekazać mu informację. Seb ujął jej dłoń, usiłując ignorować towarzyszące temu uczucie, i przymknął powieki. Szczelina w niebiosach – wlewające się przez nią anioły – złowieszcze poczucie rozdzielenia. Dodatkowo dane mu było poznać prawdę o okolicznościach postrzału Aleksa, odczuć panikę Willow, jej bezmierną miłość do ukochanego. Poczuł się, jakby dostał kopniaka prosto w zęby. Po długiej chwili puścił jej rękę. Otworzył usta, by przemówić, ale nie wydobyło się z nich ani jedno słowo. Willow dotknęła jego ramienia; z jej oczu wyzierała udręka. – Wiem – wyszeptała. Być może tak było, ale w niczym mu to nie pomogło. Osunął się jak ogłuszony na krzesło. Kątem oka obserwował, jak Claudia podaje Aleksowi miejscowe znieczulenie i oczyszcza ranę, odcinając poszarpane ciało w miejscu wylotu kuli. Na koniec zaczęła szyć, Seb zaś miał przed oczami pamiętną scenę z ulic Mexico City. Było akurat święto Rewolucji, na ulicy grały i tańczyły zespoły

mariachi, nad głowami ludzi krążył anioł. Seb stał na balkonie hostelu, w którym wówczas mieszkał, i spostrzegł, że anioł wybrał sobie na ofiarę małą brudną ulicznicę. Niewiele myśląc, posłał w jej obronie własnego anioła. Jedynie dzięki łutowi szczęścia udało mu się zniszczyć napastnika i samemu uniknąć śmierci, co okazało się nie lada dokonaniem. W każdym razie dziewczynka ocalała, a Seb jeszcze długo potem zastanawiał się nad tym, co go skłoniło, by zaryzykować dla niej życie. Od tamtej pory nieraz o niej myślał. Czy udało jej się przeżyć straszliwe trzęsienia, które zrównały z ziemią stolicę Meksyku? Miał nadzieję, że nie zginęła. Madre mía, naprawdę mu na tym zależało. Bezprzykładny akt jej ocalenia zasiał w nim ziarno, które wkrótce przyniosło zmianę. Po tylekroć rozważał, co właściwie ma myśleć na temat aniołów, i wtedy wreszcie rozsądził: „To, co robią, jest złe”. Pewność, że ZA mają wielką szansę na ich pokonanie, napędzała go przez ostatni rok, zwłaszcza od chwili, gdy ostatecznie zrozumiał, że dziewczyna półanioł, której szukał przez całe życie, nigdy się z nim nie połączy. Niewidzącym wzrokiem obserwował, jak Claudia kończy bandażować ramię Aleksa. Czyli teraz na Ziemi były miliony aniołów więcej, a jedynym sposobem zgładzenia ich było zabijanie jednego po drugim? Zespół ZA liczył dziewięćdziesiąt dziewięć osób. Seb nie spędził zbyt wiele czasu w ławie szkolnej, ale nieźle potrafił liczyć. „To koniec – pomyślał otępiały. – Koniec wszystkiego”. Claudia podała Aleksowi dwa kartonowe opakowania. – Antybiotyki – dwa razy dziennie podczas posiłków. I środki przeciwbólowe; mam wrażenie, że będą ci potrzebne. Alex ledwie spojrzał na lekarstwa. – Aha, dobrze, dzięki. Czy możesz podejść do interkomu i zwołać wszystkich za dziesięć minut do jadalni na zebranie? – Jak to, teraz? – Claudia zamrugała oczami. – Jest środek nocy… – Tak, teraz – odparł krótko Alex, masując sobie skronie. – Posłuchaj, musisz wypocząć. Cokolwiek masz nam do powiedzenia, może poczekać do… – Nie. – Jego ton był spokojny, lecz stanowczy. – Nie może.

Claudia chciała zaprotestować, ale na widok jego miny zrezygnowała i z ociąganiem opuściła ambulatorium. Po chwili od ścian odbił się echem jej lekko zniekształcony głos: „Proszę wszystkich o uwagę! Za dziesięć minut zbiórka w jadalni, gdzie odbędzie się zebranie z Aleksem. Powtarzam, za dziesięć minut zbiórka…”. Willow ostrożnie objęła Aleksa w pasie, a on otoczył ją zdrowym ramieniem. – Chcesz tabletkę przeciwbólową? – spytała. – Jeszcze nie teraz. – Przeniósł wzrok na Seba i uśmiechnął się niewesoło. – Na pewno nie takie wieści chciałeś usłyszeć, co, stary? Nie czekając na odpowiedź – i dobrze, Seb bowiem nie miał nic do powiedzenia – wypuścił Willow z objęć i sięgnął po podkoszulek. – Kurczę, jest cały zakrwawiony. – Przyniosę ci czysty – powiedziała Willow i cmoknęła go w policzek. Wyrzuciła brudny T-shirt do kosza na śmieci i wybiegła z ambulatorium. Tym razem energia Seba nie podążyła za nią automatycznie. Wykrzywiony z bólu Alex zlazł ze stołu. – Nie pozwól, żeby ktoś cię postrzelił, stary, to boli jak cholera – mruknął do Seba, wzdychając ze znużeniem. Podszedł do wiszącego nad umywalką lustra, przyjrzał się sobie i sięgnął po ręcznik. Zamoczył go i zaczął ścierać zaschniętą krew z twarzy i klatki piersiowej. – Jak? – wycedził w końcu Seb. – Jakim cudem ten cabrón to zrobił? – Diabli go wiedzą – odrzekł Alex. – To miało niejasny związek z bramą; kiedy się otworzyła, nastąpiła eksplozja energii. W jakiś sposób to wykorzystał, nie jestem pewien jak. Alex umilkł. Zwinął ręcznik w kulę i z zaciekłością cisnął go do pojemnika na brudną bieliznę. – Jasna cholera! Jak mam ich o tym powiadomić? Co właściwie mam im powiedzieć? Seb nie umiał na to odpowiedzieć. Po chwili do ambulatorium wróciła Willow, niosąc czysty podkoszulek, i pomogła się ubrać krzywiącemu się z bólu Aleksowi. Z niewiadomej przyczyny Seb pomyślał nagle o ojcu: nieznajomym aniele, który prawdopodobnie

nadal działał w ludzkim świecie, karmiąc się energią niczego nieświadomych, oczarowanych jego pięknem ludzi. W nowych okolicznościach ta myśl była wręcz nie do zniesienia. – Idziesz? – zawołał Alex od progu. Dopiero po chwili Seb zrozumiał, że Alex pyta go o udział w zebraniu. Chciał zaprzeczyć; wolał nie słuchać po raz drugi ponurych wieści. Potem jednak przyszła mu na myśl Meghan, jej radosny uśmiech i zaraźliwa, promienna energia… i ku lekkiemu zaskoczeniu uzmysłowił sobie, że znacznie bardziej woli być przy niej, niż zamknąć się w pokoju na trzy spusty i przeżywać klęskę w samotności. Nie mógł dopuścić, żeby została sama z najświeższą tragedią. – Tak, idę – odrzekł głucho i ociężale wstał z krzesła.

ROZDZIAŁ SIÓDMY Raziel opuścił szpitalny pokój w Edenie Austin i delikatnie zamknął za sobą drzwi, nie słysząc żadnego dźwięku. Mieszkanka pokoju stawiała doprawdy szaleńczy opór, gdy usiłował ją nakłonić do mówienia. Poprawiając mankiety koszuli, Raziel uśmiechnął się pod nosem. Ta gra fascynowała go już od miesięcy. Pacjentka była zaiste godną przeciwniczką – tak słaba, a mimo to tak szczerze zdeterminowana. No cóż, Razielowi będzie doprawdy przykro, gdy mieszkanka pokoju 428 zostanie przeniesiona do Edenu Salt Lake, gdyż straci w ten sposób doskonałą rozrywkę i możliwość oderwania myśli od problemów. Zwłaszcza że obecnie tak bardzo tego potrzebował. Nachmurzony, ruszył korytarzem, zerkając na swoje chwiejne odbicie w wypastowanej na wysoki połysk posadzce. Operacja Rozdzielenia sprzed tygodnia odbyła się zgodnie z planem i tak jak przypuszczał, rozzłościła inne anioły. Rzecz jasna, wszyscy wiedzieli, że to Raziel odpowiadał za przygotowanie bramy między wymiarami i że w tym celu posłużył się silnym polem energii z anielskiego świata, której okiełznanie nastręczało spore trudności, powiódłszy się jednak, wywoływało na płaszczyźnie fizycznej i eterycznej zdumiewające zjawiska. Raziel doprawdy nie rozumiał, czemu inne anioły nie potrafiły docenić tych cudownych możliwości. Pola energii używano zazwyczaj tylko do tworzenia dzieł sztuki czy innych tego rodzaju przedsięwzięć, a kiedy jego stosowanie miało mieć wpływ na wszystkich, należało wpierw uzyskać ich zgodę. Nie trzeba dodawać, że Raziel się o nią nie zatroszczył. Kiedy doszło do Rozdzielenia, stał akurat na parkingu Kościoła Aniołów w Denver, zręcznie osłaniając swe myśli przed mniej więcej setką aniołów, których obecności nie mógł uniknąć. Żaden się nie domyślił, że wykorzystał łączącą ich więź do zaszczepienia mikroskopijnego fragmentu esencji każdego istniejącego anioła, w tym siebie samego, w rozwierającej się ponad nimi bramie. Gdy tak obserwował rozstępowanie się niebios i wlewającą się

szerokim strumieniem falę aniołów, ogarnęły go raptem wątpliwości. Planował to od tak dawna, czy jednak naprawdę słusznie zrobił? Na te rozważania było już jednak za późno. Wraz z tą myślą każdą komórkę jego ciała – ziemskiego i eterycznego – przeszył jakby trzask pioruna. Choć się tego spodziewał, to jednak jak rażony gromem upadł na kolana i gwałtownie zakrył uszy, czując przenikliwy ból. Odnosił okropne wrażenie, że jest rozdzierany na pół, że kości trzeszczą, pękają więzadła. A potem to wrażenie minęło, on zaś mimo wszystko nadal był całością. Usiadł, z trudem oddychając. Niskie, nieustanne dudnienie siły życia, myśli, bytów innych aniołów zwyczajnie ustąpiło, bez śladu, pozostawiając go przedziwnie spokojnym. Raziel podniósł się chwiejnie. Jego plan się powiódł: ta część, którą niegdyś anioły były połączone, została teraz nieodwołalnie uszkodzona przez niszczący wybuch energii. Od tej pory każdy z nich będzie samotny w swej głowie. Raziel przełknął z trudem. Dlaczego nigdy dotąd sobie nie uświadomił, jak nierozerwalna była więź między aniołami? Niestety, okazało się to pozorne. „Nie miałem wyboru” – powiedział sobie w duchu, gdy zaczęły się rozpaczliwe krzyki. Chęć dołączenia do nich wprawiła go we wściekłość. – Cóż ty uczyniłeś, Razielu? Zachłysnął się powietrzem, gdy ktoś popchnął go mocno na maskę samochodu. Patrzyło na niego wykrzywione gniewem oblicze Lamara. – Ja? – wydusił z siebie Raziel. – Ależ zapewniam cię, że nie miało to nic wspólnego z… Lamar chwycił go za ramiona i mocno potrząsnął. – Nie opowiadaj mi tu…! To ciągłe grzebanie przy bramie w naszym własnym świecie – wiecznie się upierałeś, że musisz być przy tym sam – a teraz to?! Rozerwałeś łączącą nas więź! – Brać go! – Zabić go! Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawił się Bascal i jego banda. Doszło do krótkich, acz gwałtownych przepychanek aniołów w postaciach ludzkich i eterycznych, w powietrzu i na ziemi. Walka nie

trwała długo; wkrótce pomagierzy Bascala opanowali sytuację, podporządkowując sobie przerażony, spanikowany tłum. Raziel stał, ciężko dysząc, posiniaczony na obliczu. – Czy zechcesz mnie w końcu wysłuchać? – syknął jadowicie do Lamara, któremu Bascal założył półnelsona. – Nie masz nam nic do powiedzenia – wydyszał Lamar. – Nie ma usprawiedliwienia dla twoich niecnych postępków…! Raziel podniósł głos tak, żeby go wszyscy słyszeli. – I co z tego, jeśli nawet rozerwałem naszą więź? Czyż nie rozumiecie, że wystarczyłaby śmierć zaledwie setki nas, aby zniszczyć cały nasz ród? Patrzyły na niego spłoszone oblicza. Za plecami aniołów wciąż przybywały nowe, pospiesznie lądując na ziemi. Inne wirowały w powietrzu jak postrzelone ptaki. – Nie miałeś prawa podjąć samodzielnie tak ważkiej decyzji! – krzyknął ktoś z tłumu. – To niesłychane naruszenie zasad! – Przeciwnie, miałem wszelkie prawo – odparł Raziel przyciszonym głosem. – Ponieważ tak właśnie postępuje przywódca. Gdybym zapytał was o zdanie, co byście odpowiedzieli? „Och, Razielu, nie, nie, nie możemy do tego dopuścić!”. Stalibyśmy się przez to bezbronni, w każdej chwili narażeni na atak Zabójców Aniołów! Powinniście mi na kolanach dziękować, że miałem odwagę podjąć tę trudną decyzję. – Zabójcy Aniołów? – zawołał ktoś z tłumu. – Przecież oni wszyscy nie żyją! Razielowi przemknęła przez myśl pacjentka ze szpitala w Edenie Austin. – Tego nie wiemy – odparł obcesowo. – Zresztą nie ma to żadnego znaczenia. Komukolwiek z ludzi mogłoby przyjść do głowy, aby stawiać kłopotliwe pytania odnośnie do tego, co się tutaj wyprawia. Czy nie słyszeliście o tym żałosnym Głosie Wolności? Wystarczyłoby wspólne działanie garstki buntowników i moglibyśmy przestać istnieć, wszyscy, tak jak tu stoimy! Natomiast teraz jesteśmy bezpieczni już na zawsze. Słuchając go z uwagą, anioły jeden po drugim traciły rezon. Ich oblicza wyrażały teraz niepewność i lęk. Lamar przestał się siłować z

Bascalem; na znak Raziela mały krępy rozrabiaka z krzywym uśmieszkiem poluzował uchwyt. – Może i jesteśmy bezpieczni, ale jakim kosztem? – jęknął Lamar. – Nie wyczuwam nikogo z was! Jestem zatrzaśnięty we wnętrzu własnej głowy! Najpierw Rada, a teraz to – niedługo nie pozostanie nic, co czyni z nas anioły! Przez jedną okropną chwilę Razielowi się wydało, że Lamar oskarża go także o śmierć członków Rady, lecz szybko zrozumiał, że anioł wyrażał się raczej ogólnie. Lamar niczego nie wiedział, podobnie jak reszta aniołów. – Trudno, staniemy się nowym gatunkiem – warknął gniewnie Raziel. – Liczy się tylko przetrwanie! Lamar podrzucił głową, w jego wzroku czaiło się potępienie. – Przetrwanie – powtórzył z goryczą. – Przypuszczam, że i to nam w tym pomoże? – Niespodziewanie chwycił Raziela za rękę. Z początku ów był zbyt zaskoczony, żeby mu ją wyrwać, po czym z wolna urósł w nim strach. Z najwyższym trudem utrzymał obojętny wyraz twarzy. Paranormalna więź między aniołami była zawsze natychmiastowa, wzmocniona przez połączenie dotykiem. Raziel nie zdążył jeszcze przywyknąć do przerażającej ciszy w głowie, ale t o… Dłoń Lamara była zwyczajną dłonią, ciepłym ciałem okrywającym mięśnie i kości. Kiedy Raziel się skupił, i to bardzo mocno, odebrał jedynie nikły przebłysk uczuć. To wszystko. Wypuścił z ręki palce anioła. Lamar wyglądał na ciężko chorego. U źródła wszelkich anielskich kontaktów leżała paranormalna więź, dzielenie się ze sobą wszelkimi myślami i uczuciami. Kim były pozbawione tego anioły? Osobliwą odmianą ludzi? „Nie – powiedział sobie wstrząśnięty Raziel – nigdy”. – Jak już wspomniałem, będziemy musieli się stać nowym gatunkiem aniołów – oznajmił opanowanym tonem. Przybrawszy anielską postać, wzbił się w powietrze. Przez wiele minut unosił się buntowniczo nad tłumem pobratymców. Po raz pierwszy w anielskim zbiorowisku nie dawało się wyczuć żadnej podskórnej więzi. Wciąż przybywały nowe anioły i było ich już dość,

żeby pokonać Bascala i jego bandę, musiały jedynie spróbować, ale nie – stały bezradne, popatrując po sobie niepewnie, zastanawiając się, jak się zachować w tej nowej sytuacji. Żaden się nie poruszył. Raziel już wiedział, że wygrał. – Rozpowiedzcie nowiny wśród nowo przybyłych – zawołał na koniec. – Dla części z nich mamy miejsce w Edenie Denver, reszta będzie się musiała udać do innych Edenów. Pracownicy Kościoła przekażą wam szczegóły. A teraz zechciejcie mi wybaczyć. – Jego uśmiech był zimny i nieszczery. W poczekalni szpitalnej stała pogrążona w rozmowie para aniołów, które odwróciły się jak na komendę na widok nadchodzącego Raziela. Z mowy ich ciał wynikało, że są niezadowolone, ale gorliwie usiłują to ukryć. W pomieszczeniu poza nimi nikogo nie było. Na ten oddział wstęp był wzbroniony. – Coś nowego? – spytał anioł z rozwichrzonymi jasnymi lokami. Raziel potrząsnął głową. – Jestem niemal pewien, że mamy już wszystko, co możliwe, dlatego postanowiłem przenieść naszego szanownego gościa do Edenu Salt Lake. Niech i oni trochę się zabawią. Jasnowłosy anioł miał na imię Gallad i był jednym ze starych przyjaciół Raziela, który przybył teraz z Trzecią Falą. Pokiwał głową, wyraźnie nieprzekonany. – Nigdy nie można być pewnym. Pozwolisz, że spróbuję? Raziel skłonił się z teatralną przesadą. – Ależ proszę, częstuj się, przyjacielu. Gallad odszedł szybkim krokiem. Drugi anioł, ciemnowłosy, o bujnych kształtach, był płci żeńskiej i nosił imię Therese. – Wciąż nie wierzę, że jednak to zrobiłeś – rzekła po chwili milczenia, przysiadłszy na niebieskim plastikowym krzesełku. – Akurat rozmawialiśmy o tym z Galladem. Wątpię, by udało mi się do tego przyzwyczaić. Przez ostatni tydzień Raziel odnosił wrażenie, że siedzi

przycupnięty na wydmie ruchomych piasków. Świadomość, że nie wyczuwa, co myślą i czują inne anioły, doprowadzała go do szału. Wydawało się, że nadal są zbyt ogłuszone zaistniałą sytuacją, żeby zewrzeć szeregi i obalić go, ale czy mógł mieć co do tego pewność? Polecił Bascalowi utrzymywać patrole w gotowości na wypadek nagłej potrzeby stłumienia buntu. Przynajmniej mógł ufać Galladowi i Therese, oczywiście na tyle, na ile było to możliwe w obecnej sytuacji, co nie znaczyło wiele. Zajął miejsce na krzesełku obok niej. – Nie miałem wyboru – powiedział ponurym tonem. – Gdyby zaszła potrzeba, postąpiłbym tak samo, i to bez chwili namysłu. Nie chcę zginąć tylko dlatego, że wykończą innych. Wystarczyłaby śmierć… – Dobrze wiesz, że nie jest to jedyny powód – przerwała mu ze znaczącym uśmiechem. Raziel zgromił ją wzrokiem, ale się nie ugięła. – Odciąłeś innym możliwość przybycia tutaj. Wyobraź sobie, co za sytuacja: dzieli nas zaledwie jeden wymiar, mimo to nie mają sposobu przedostania się do nas – tłumaczyła śpiewnym tonem. – Muszą być totalnie rozzłoszczeni. Raziel roześmiał się wbrew sobie. Kiedy dokonał rozdzielenia aniołów, wykorzystał również pole energii w ich świecie do bezpowrotnego zniszczenia bramy między wymiarami oraz uniemożliwił powstanie nowych bram w przyszłości. Wiele tysięcy aniołów znalazło się w pułapce, trzeba trafu, że byli to wyłącznie zaciekli oponenci Raziela. Wyobrażanie sobie ich powolnej głodowej śmierci wskutek braku eteru niejeden raz rozweselało go w ciągu ostatnich dni. – Zobaczymy się w kościele razem z Galladem – powiedział i wstał, gnany nagłym niepokojem. Oba anioły przemyśliwały o przeprowadzce tutaj, do Edenu Austin, na razie wszakże pomieszkiwały w jego kwaterach przykościelnych. – Wyjeżdżasz? – Piękne oblicze Therese pobladło. – Ale… – Tylko na pewien czas. – Raziel usiłował stłumić irytację. Zauważył, że obecnie wiele aniołów protestowało przeciw pozostawianiu ich samym sobie; jeśli podróżowały, to tylko w grupach albo wcale.

– Rozumiem. – Therese sprawiała wrażenie przestraszonej. Odsuwając od siebie myśl, że on także czuł się lepiej w towarzystwie innych aniołów, Raziel przybrał anielską postać i wzbił się w górę, przenikając przez sufit. Już po chwili leciał w kierunku szarawych obłoków, czując w płucach wilgotne teksaskie powietrze. Widok podzielonego na strefy miasta w dole, skąpanego w łagodnym blasku popołudniowego słońca, powinien był go ucieszyć. Mieszkańcy Edenu Austin zajmowali się swoimi sprawami, a ich życiowe energie wyrażały pełne zadowolenie, łącznie z tymi, które były skurczone i szare. Unosząc się wysoko w górze, Raziel poszukał zmysłami pola energii ludzkiego świata, wdzięczny losowi, że nadal może doń sięgać. Stopniowo się rozluźnił. Zgadza się, wszystko było dokładnie tak, jak być powinno: lekko chaotyczne poczucie mocy, w niczym nieprzypominające pola energii w domu. W nagłym przebłysku wyczuł to znowu: jakąś potężną siłę, pulsującą w tkance pola i ściągającą wszystko ku sobie niczym czarna dziura. I jak zwykle gdy tylko to sobie uświadomił, wrażenie natychmiast znikło. Raziel spojrzał w dół na zatłoczone ulice. Inne anioły zdawały się nie mieć pojęcia o istnieniu tajemniczej siły, lecz Raziel nie potrafił powiedzieć, czy dlatego, że nie sprawdzały pola, czy też jej nie czuły. Rzecz jasna, nie zamierzał ich o to pytać; za nic nie chciał im dawać dodatkowego powodu do obaw. Od czasu pamiętnych trzęsień zaszła jednak wyraźna zmiana, element wprawdzie subtelny, acz o zasadniczym znaczeniu. Raziel wiedział o tym i czuł, że tak jest, tyle że nie potrafił określić, na czym to polega. Ogarnęły go bezradność i gniew. Zataczając powolne kręgi w powietrzu, spojrzał w kierunku szpitala… i nagle przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Od razu zaczął się uśmiechać. Przez ostatnie kilka dni czuł się tak, jakby z najwyższym trudem utrzymywał wszystkie sznurki w rękach, tam jednak znajdowało się coś, co z łatwością mógł kontrolować. Kiedy w przyszłym miesiącu nadejdzie pora przetransportowania pacjentki z pokoju 428 do Edenu Salt Lake, wcielenie planu w życie będzie najprostszą rzeczą na świecie.

A jeśli plan zadziała, korzyści tego będą… dość spektakularne. „Jeżeli nadal obracasz się w tym świecie, córeczko, to szykuję dla ciebie piękną niespodziankę” – pomyślał z zadowoleniem.

ROZDZIAŁ ÓSMY Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Willow i Alex! – głosił napis na transparencie zawieszonym na ścianie. Te słowa wydawały się obecnie ponurą kpiną. Przyjrzałam się kolorowym literom, przypominając sobie, jak Liz i ja pomagałyśmy przygotowywać transparent i jaka byłam wtedy szczęśliwa. – Nie mogę uwierzyć, że ludzie nadal chcą tej imprezy – rzekł Alex przyciszonym tonem. Z pokoju wypoczynkowego usunięto połowę kanap, a dywan został zwinięty, dzięki czemu powstał parkiet do tańca. Wydawało nam się, że będzie za duży, a teraz się okazało, że panuje na nim spory tłok. Tancerze kołysali się rytmicznie i podskakiwali, wśród nich także Meghan. Przypatrując się jej, mimo woli musiałam się uśmiechnąć. Była tak samo zdruzgotana nowinami jak reszta, co nie przeszkodziło jej uczyć innych dziewczyn specyficznego kroku tanecznego; ich nogi poruszały się teraz w jednakowym zabawnym rytmie. – A ja mogę – odparłam równie cicho. – Gdybyśmy nie zrobili imprezy, oznaczałoby to przyznanie się do porażki, rodzaj kapitulacji. Ludzie chcieli się trochę rozerwać. – Chyba tak – przyznał Alex, wzdychając. Głucha cisza, jaka zapadła przed sześcioma dniami na zwołanym naprędce zebraniu, była najgorszym dźwiękiem, jaki w życiu słyszałam. Na drugim miejscu znajdował się wybuch zgiełku spanikowanych głosów, zadających urywane pytania, na które nie było odpowiedzi. – Ale… co teraz? – wypaliła jedna z dziewczyn wysokim, spiętym głosem, który zdołał się przebić przez tumult. I nagle wszyscy ucichli, gdyż tylko to pytanie naprawdę się liczyło. Alex stał pośrodku jadalni; biały bandaż ostro się odcinał od ciemnego podkoszulka. – Ja osobiście zamierzam dalej walczyć – odrzekł. – Nie umiem robić nic innego, zostałem do tego wychowany. Jako Zabójca Aniołów nie mogę siedzieć z założonymi rękami, podczas gdy one grasują w całym kraju.

Na te słowa w jadalni zapadła śmiertelna cisza. – Faktem jest, że nasze szanse straszliwie zmalały. Zabijanie aniołów jednego po drugim zajmie koszmarnie długi czas, nawet nie umiem tego policzyć. Całe życie. Życia wielu pokoleń. Trzeba przy tym pamiętać, że zapasy kiedyś się skończą. Musimy się liczyć z wieloma trudnościami i nieustannym niebezpieczeństwem, bo kiedy anioły dowiedzą się, że wciąż istniejemy, postarają się zrobić wszystko, żeby nas zniszczyć. Nikt się nie poruszył. Rysy Aleksa stwardniały, wykrzywił je gniew. – Oczywiście wiem, że nie na to się pisaliście. Jeżeli zechcecie kontynuować walkę, to chętnie temu przyklasnę. Nie mam zamiaru was od tego odwodzić. Jeśli jednak będziecie woleli rozpocząć nowe życie w miejscu, w którym anioły was nie dopadną… to cóż… nie mam wam tego za złe i życzę powodzenia. – Więc jak to? Mówisz nam, że mamy się poddać? – zawołał z tyłu głos, w którym dało się słyszeć walkę ze łzami. – Nie – odrzekł Alex ze spokojem. – Jestem z wami na tyle szczery, na ile to możliwe. Nie chcę, żeby ci, którzy zdecydują się zostać w bazie, myśleli, że mamy szansę pokonać anioły, bo tak nie jest. Możliwe, że walka zajmie nam resztę życia, a i tak niczego nie osiągniemy. Twarz Sama pociemniała z gniewu i rozczarowania. – No tak, ale jeśli poddamy się bez walki, to w ogóle nie będziemy mieli szansy! – krzyknął. – Posłuchaj mnie, Kylar, nie ty jeden postanowiłeś walczyć do końca. Ja także przyrzekałem, że będę walczył, póki nie pokonamy sukinsynów! To było ziarnko piasku, które przeważyło szalę. Niektórzy ZA stali zdruzgotani, inni tonęli we łzach, ale niemal wszyscy zgadzali się z Samem. Opuściło nas tylko siedem osób. Siedem z dziewięćdziesięciu czterech nowych rekrutów. A teraz… Potrząsnęłam głową, przyglądając się tańczącym. Nie dziwiło mnie, że ci, którzy pozostali w bazie, pragnęli choć na jeden wieczór zapomnieć o walce. Alex miał na przegubie płaską plecioną bransoletkę, którą zrobiłam dla niego na urodziny: lawendowe i srebrne nitki znamionowały moją

aurę, błękitne i złote jego. Delikatnie powiódł po niej palcem. – Jeszcze raz ci dziękuję – powiedział. – To po prostu… – Wzruszył ramionami, próbując się uśmiechnąć. – Dzięki – powtórzył. Pod oczami miał ciemne kręgi, bo ignorując bolesną ranę, przez ostatnie dni ciężko pracował, starając się wymyślić nowy plan. Splotłam z nim ciasno palce. – Wszystko będzie dobrze, Alex – powiedziałam cicho. – Nie wiem jak, ale no… jakoś – dodałam niepewnie. Uścisnął mnie mocno za rękę. – Mówiłem ci już, jak ślicznie dziś wyglądasz? – spytał po chwili milczenia. – Zmieniasz temat. Owszem, mówiłeś, nawet kilka razy. – Bo warto to powtarzać. – Omiótł wzrokiem moją sylwetkę w dżinsach i czarnej bluzce z cekinów, jakby mnie widział po raz pierwszy w życiu. – Jezu, Willow, naprawdę nie wiem, czym sobie na ciebie zasłużyłem. Wspięłam się na palce, żeby go pocałować. – Ja także nie wiem, ale cieszę się, że tak jest. – Hej, już po północy – zawołał z nieco wysiloną radością. – Wszystkiego najlepszego! – Z kieszeni dżinsów wyjął złożoną kartkę papieru. Spojrzał na nią i leciutko się skrzywił. – To zwykły drobiazg… W normalnej sytuacji kupiłbym ci coś ładnego albo zaprosił na kolację… – Nie potrzebuję żadnych prezentów – odparłam. – Ty mi w zupełności wystarczasz. Alex uśmiechnął się lekko, przewracając oczami. – Też mi prezent; przecież już mnie masz. No nic, jeszcze raz wszystkiego najlepszego. – Wręczył mi złożoną kartkę. – Na razie jej nie czytaj – poprosił. Nawet w przyćmionym świetle widziałam, że się zaczerwienił. Umierałam z ciekawości, co w niej jest, ale musiałam usłuchać. – Dobrze – powiedziałam, wsuwając kartkę do tylnej kieszeni. Żywe rytmy muzyki się skończyły i zabrzmiała powolna, romantyczna piosenka. Alex spojrzał na parkiet. – Zatańczymy? Zawahałam się, wiedząc, jaki jest zmęczony.

– Nie wiem, czy powinieneś…? – Nie jestem wprawdzie najlepszym tancerzem na świecie, ale jakoś sobie poradzę. – Hej, miałam na myśli ramię! Uśmiechnął się łobuzersko, w swoim dawnym stylu, a mnie zrobiło się ciepło na sercu. – Myślę, że dam radę. Zresztą muszę spróbować, skoro przyszedłem tu z najpiękniejszą dziewczyną w bazie. Jeden powolny taniec przeszedł w kolejny, i następny. Razem z Aleksem poruszaliśmy się płynnie po parkiecie, ja obejmowałam go za szyję, a on mnie w pasie zdrowym ramieniem. Przyszło mi na myśl, że ktoś specjalnie puszcza wolne kawałki, i byłam mu za to wdzięczna. – Nigdy dotąd nie tańczyłam z chłopakiem – szepnęłam, bawiąc się miękkimi loczkami na karku Aleksa. Miałam wrażenie, że oboje tkwimy w jakiejś kruchej bańce mydlanej, do której świat nie ma wstępu. – No tak, jak wiadomo faceci z Pawntucket byli idiotami. – Alex cmoknął mnie w szyję. – Oczywiście wcale się na to nie skarżę; cieszę się, że nie miałaś chłopaka, kiedy się poznaliśmy. – Przeszkadzałoby ci to? – No pewnie, a jak myślisz? Musiałbym wyzwać gościa na pojedynek, a potem stoczyć z nim krwawą walkę. Wiesz, sprawa wcale nie byłaby taka prosta. Uśmiechnęłam się i przytuliłam mocniej, po czym zauważyłam, że Alex opiera się o mnie nieco ciężej niż z początku. Szybko się wycofałam. – Taniec sprawia ci ból. – Nic mi nie jest. – Ej, nie, poważnie. Lepiej chodźmy już do łóżka. – Odkąd Alex zażywał leki przeciwbólowe, rzadko był na nogach po dziesiątej; widziałam, że opadł z sił. – Willow, zapewniam cię, że nic mi nie jest – powtórzył, głaszcząc mnie po głowie. – To twoje urodziny, powinniśmy zostać i dobrze się bawić! – Akurat, to by dopiero był wspaniały prezent, gdyby mój chłopak zemdlał na parkiecie – powiedziałam i pociągnęłam go za rękę. – Chodź,

nie zależy mi, żeby zostać dłużej. Po jego minie poznałam, że moja propozycja jest kusząca, ale potrząsnął głową z uporem. – Zawrzyjmy kompromis, dobrze? Pójdę się położyć, jeśli ty jeszcze trochę zostaniesz. – Kiedy ja wolę być z tobą – odparłam ze zdziwieniem. – Wiem, ale zależy mi, żebyś się dobrze bawiła na swoim przyjęciu urodzinowym. Posłuchaj mnie: zostań i potańcz jeszcze trochę, daj szansę innym facetom. Proszę cię – powtórzył z przekonaniem. – No, dobrze – zgodziłam się w końcu. – Pobawię się jeszcze z godzinę… Objęłam go za szyję i pocałowałam w usta. Alex jeszcze raz dotknął bransoletki. – Już nigdy jej nie zdejmę – powiedział. Obserwowałam, jak wymija tańczące pary, po czym znika w drzwiach na korytarz. Popatrzyłam za nim z rozanielonym uśmiechem i odwróciłam się, żeby zejść z parkietu. Wtem zamarłam. Kryjąc się nieco w cieniu, oparty o przeciwległą ścianę stał samotny Seb z puszką piwa w ręku. Patrzył na mnie, siląc się na obojętność. Wiedziałam, co oznacza to spojrzenie, choć akurat teraz nie chodziło pewnie o mnie; odkąd Seb dowiedział się o rozdzieleniu aniołów, jego oblicze miało niemal zawsze ten sam wyraz. Przeszedł mnie dreszcz, gdy uświadomiłam sobie naszą sytuację. „Może powinnam podejść, porozmawiać z nim” – pomyślałam. Zanim zdążyłam się poruszyć, podbiegła do niego Meghan. Powiedziała coś, na co skrzywił się, pokręcił głową i wyrzucił zgniecioną puszkę do kosza. Przytuliła się do niego z uśmiechem i czule kuksnęła w bok, śmiejąc się jeszcze głośniej. Głęboko we mnie drgnęła niesprecyzowana emocja, w której nie potrafiłam się na razie rozeznać. Pomyślałam jedynie, że Meghan przesadziła, a Seb odwróci się teraz i odejdzie, jej zaś zrobi się przykro… On jednak też się zaśmiał, patrząc jej w oczy… i nim się obejrzałam, zatopił palce w jej gęstych kasztanowych lokach, po czym

zaczęli się namiętnie całować. Stałam znieruchomiała, popychana niekiedy przez tancerzy, hasających do wtóru głośnej, rytmicznej muzyki. Meghan objęła Seba za szyję; miała na sobie króciutką fioletową sukienkę, szczodrze ukazującą długie, zgrabne nogi. Dłoń Seba błądziła pieszczotliwie poniżej jej talii, przytrzymując ją i przytulając. Nagle zorientowałam się, że się na nich gapię, i pośpiesznie zbiegłam z parkietu. Szybkim krokiem podeszłam do stołu z przekąskami, chwyciłam papierowy talerzyk i nałożyłam sobie mnóstwo jedzenia, choć zupełnie nie czułam apetytu. Myśli wirowały w mej głowie jak diabelski młyn. Wytłumaczyłam sobie, że jestem po prostu zaskoczona. Zresztą to naprawdę nie była moja sprawa. Tyle że zaledwie tydzień temu z łatwością wyczuwałam miłość, jaką darzył mnie Seb. Uczucie było prawdziwe, choć wcale tego nie pragnęłam. Jeśli miał chęć obściskiwać się z którąś z dziewczyn, to czy musiał wybrać akurat zakochaną w nim Meghan? Seb posiadał takie same zdolności paranormalne jak ja; to niemożliwe, żeby o tym nie wiedział. Raptem przypomniałam sobie jej minę, kiedy spytała: „Jak sądzisz, czy umiałabyś się zakochać w zwykłym człowieku?”. Poczułam ukłucie rozczarowania, a potem przypływ gniewu. Nigdy nie uwierzyłabym, że Seb mógłby kogoś w ten sposób wykorzystać. Ba, że w ogóle jest do tego zdolny. Meghan stała teraz tyłem do Seba, bardzo blisko, on zaś obejmował ją w pasie. Obserwowali tańczących, po kilku piosenkach cmoknęła go lekko w usta i wróciła do koleżanek. Seb został pod ścianą, z rękoma w kieszeniach dżinsów; po chwili zerknął w moją stronę. Nasze oczy się spotkały. Wyczuwałam jego wahanie, krótką walkę wewnętrzną. W końcu podszedł do mnie pozornie leniwym krokiem. – Chcesz zatańczyć? – spytał. Akurat rozpoczął się kolejny wolny utwór. Już miałam odmówić, ale zmieniłam zdanie i odstawiłam talerzyk. – Dobrze – odrzekłam krótko. Seb zabrał się poważnie do sprawy: otoczył mnie w pasie ramieniem i ujął za rękę, jakbyśmy mieli tańczyć walca we fraku i balowej sukni, co było dość zabawne, zważywszy na spłowiałe dżinsy, w

jakie byliśmy ubrani. Byłam wyraziście świadoma leciutkiego dotyku jego aury, co mnie irytowało. Wydawało mi się przecież, że fizyczna bliskość Seba nie wywiera już na mnie żadnego wrażenia. – Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin – rzekł z lekką ironią. Było jasne, że okazja nie jest najszczęśliwsza. – Dzięki – odrzekłam. – Za to dla Meghan dzień może nie być najlepszy. – Przecież to nie są jej urodziny – zdziwił się Seb. – Dobrze wiesz, co mam na myśli. – Nie, nie wiem. Zwolniliśmy tempo tak bardzo, że prawie przestaliśmy się poruszać, patrząc sobie z powagą w oczy. Inne pary kręciły się wokół nas intymnie przytulone. – Dobrze, to nie moja sprawa – powiedziałam w końcu. – Ale bardzo lubię Meghan i myślę, że… Uważam po prostu, że to nie w porządku, nie powinieneś się z nią zadawać, skoro ona… – urwałam na widok jego miny. – Zadawać się z nią? – powtórzył, nie rozumiejąc, po czym pojął, o co mi chodziło. Stanął, opuściwszy ręce, spojrzenie orzechowych oczu stwardniało. – Seb, przecież wiesz, że mógłbyś mieć praktycznie każdą dziewczynę, jeśli szukasz rozrywki, a Meghan naprawdę na tobie zależy. – Aha – odparł. – A ja według ciebie mam ją w nosie, tak? Po prostu bezwzględnie ją wykorzystuję. „Posłuchaj, wiem, że nie miałeś takiego zamiaru, ale…” – nie byłam w stanie wypowiedzieć tego zdania, bo Seb spojrzał na mnie takim wzrokiem, że słowa zamarły mi na ustach. Zaklął pod nosem, z pasją, po hiszpańsku, odwrócił się na pięcie i szybkim krokiem odszedł, zostawiając mnie samą na parkiecie. Rozejrzałam się dyskretnie. Roześmiana Meghan stała w grupie koleżanek i najwidoczniej nie zauważyła całej sceny. Wtem uderzyła mnie pewna myśl. Tamtej nocy, kiedy mieliśmy przeczucie, że coś się wydarzy z aniołami, półnagi Seb nadbiegł do nas z końca korytarza, a przecież jego pokój znajdował się z drugiej strony. Tam, skąd przybiegł, mieszkała właśnie Meghan… Poczułam, że się rumienię. Od jak dawna

właściwie byli ze sobą? – Hej, solenizantko, zostałaś całkiem sama? – Nim połapałam się, co się dzieje, muskularne ramiona porwały mnie w taniec i wbrew chęci zaczęłam wywijać po parkiecie z Samem, który widocznie utopił smutki w kilku litrach piwa. Zmusiłam się do uśmiechu; piosenka miała się zaraz skończyć. Kiedy wybrzmiały ostatnie akordy, Teksańczyk cmoknął mnie czule w policzek, ponieważ jednak od razu rozległ się początek następnego utworu, zakrzyknął z entuzjazmem i znów chwycił mnie za rękę. – Hej, to „Crocodile Rock”! Jeden z moich kawałków! Delikatnie, acz stanowczo wysunęłam się z jego uścisku i z uśmiechem pokręciłam głową. – Wybacz, Sam, mam coś ważnego do załatwienia. Oczywiście wiedziałam, dokąd udał się Seb; nie miał szans się przede mną ukryć, choćby nie wiem jak się starał, byliśmy bowiem połączeni półanielską więzią. Pewnym krokiem ruszyłam do garażu. Znalazłszy się na poziomie parteru, pozdrowiłam pełniącego służbę rekruta i wyszłam przed barak. Noc była jasna, gwiaździsta. Seb siedział na gołej ziemi, opierając się plecami o ścianę. Ze zdumieniem spostrzegłam, że pali papierosa; wąska strużka dymu unosiła się prosto w górę. Podeszłam i usadowiłam się przy nim. Siedział w swobodnej pozie, z podciągniętymi kolanami, opierając na nich luźno nadgarstki. Czułam, że jest na mnie zły. – Skąd masz papierosy? – zagadnęłam w końcu raczej głupawo. – Sam przemycił kilka paczek – odparł krótko. Wiedziałam kiedy. Na kilka dni przed moim i Aleksa wyjazdem do Kolorado Sam wybrał się na poszukiwanie potrzebnych na imprezę artykułów i wrócił, triumfując, z piwem, chipsami o smaku papryki i słonymi paluszkami, czyli tym, czego wprawdzie nie potrzebowaliśmy do życia, niemniej czego bardzo nam brakowało. – Myślałam, że rzuciłeś – mruknęłam. Seb wzruszył ramionami i wypuścił spory kłąb dymu. Ja także podciągnęłam kolana, czując chłód betonu na plecach. – No to od kiedy spotykasz się z Meghan?

Seb strząsnął popiół z papierosa. – Od miesiąca, może trochę dłużej. – Dlaczego tego nie wyczułam? – Słowa wymknęły mi się z ust, zanim zdążyłam je powstrzymać. To, że byliśmy nagle niemal zupełnie rozdzieleni, wydawało mi się niewłaściwe. – Nie wiem. – Popatrzył mi krótko w oczy. – Dlaczego tego nie wyczułaś? Wpatrywałam się w niego z rosnącym niepokojem. – Jezu, Seb, nie próbujesz chyba we mnie wzbudzić zazdrości, co? Parsknął śmiechem. Włożył papierosa do ust i zaczął liczyć na palcach. – No to policzmy. Po pierwsze, bezwzględnie wykorzystuję Meghan dla swoich celów, po drugie, próbuję wzbudzić w tobie zazdrość, a idzie mi to tak świetnie, że do tej pory niczego nie zauważyłaś. Po trzecie – co po trzecie? Co jeszcze złego o mnie myślisz? „Po trzecie, nie dalej niż tydzień temu powiedziałeś mi, że mnie kochasz”. Nie powiedziałam tego głośno, bo nie musiałam, Seb i tak to wychwycił. Zacisnął szczęki i zmierzył mnie niezbyt przychylnym spojrzeniem. – Czego ode mnie chcesz, Willow? – spytał cichym głosem. Nie takiej odpowiedzi się spodziewałam. – Seb, ja tylko… Wydaje mi się, że nie powinieneś robić Meghan zbytnich nadziei, i tyle. Będzie jej ciężko, jeśli się okaże… – ucichłam, wyłamując sobie palce. – Że nie mogę odwzajemnić jej uczucia? Ponieważ wcześniej pokochałem ciebie? – Coś w tym sensie – wymamrotałam. Potrząsnął głową, patrząc na mnie surowo, i głęboko się zaciągnął. Wydmuchnął dym tak gwałtownie, jakby miał chęć zgasić gwiazdy. – Wiesz co, szukałem cię przez połowę życia – powiedział. – Wiem o tym – odrzekłam zgnębiona. – Seb, ja nie… – Zaczekaj, nic nie mów, tylko mnie wysłuchaj. Nie oczekuję litości, to była moja decyzja. Zakochałem się w tobie, zanim cię w ogóle ujrzałem, i… – Odrzucił żarzący się niedopałek, który potoczył się po piasku i stopniowo przygasł. – A kiedy w końcu cię znalazłem,

dziewczynę z moich snów, jedynego półanioła na Ziemi… kochałaś już innego. Być może i tak nie zechciałabyś mnie pokochać. Być może stałoby się inaczej; nigdy się tego nie dowiemy. Nie chciałaś mnie, uznałaś, że może nas łączyć tylko przyjaźń. – Nieprawda – wyszeptałam gorąco. – Seb dobrze wiesz, jak bardzo… – Tak, tak, jestem dla ciebie jak brat – dopowiedział uprzejmie. – I bardzo ci na mnie zależy. Nie wiedziałam, co na to odrzec. Seb odwróciwszy twarz, przyglądał mi się bardzo uważnie; orzechowe oczy zdawały się sięgać w głąb mojej duszy. – Masz śliczną bluzkę – zauważył. – Wyglądasz dziś przepięknie, querida. Zresztą dla mnie zawsze jesteś piękna, codziennie, ale nigdy nie mogę ci tego powiedzieć, ponieważ jestem tylko twoim przyjacielem, twoim bratem. Co wieczór udajesz się z Aleksem do pokoju i zamykasz drzwi, a ja… – Seb, przecież wiedziałeś o tym! – wybuchłam. – Wydawało mi się, że już się z tym pogodziłeś! Zapadło przedłużające się milczenie. – Z początku tak było – mruknął wreszcie, splatając palce. – Wmawiałem sobie, że wystarczy, iż będę przy tobie. Ale po tylu miesiącach… Potrząsnął głową ze smutkiem i znów spojrzał mi w oczy. – Czy wiesz, że przez rok, zanim cię spotkałem, nawet nie tknąłem innej dziewczyny? Nie mogłem, czułbym się tak, jakbym cię zdradzał. Patrzyłam na niego z pełnym zgrozy niedowierzaniem, myśląc o rozmowie, jaką odbyliśmy przy naszym pierwszym spotkaniu, o wahaniu, z jakim Seb wyznał, że zawsze był z nieodpowiednią dziewczyną i przez to czuł się chyba jeszcze bardziej samotny, niż gdyby nie miał nikogo… Boże, jakim cudem nie połączyłam tego w całość i nie domyśliłam się, co tak naprawdę chce mi powiedzieć? – A potem spotkałem ciebie – Seb ciągnął coraz cichszym głosem. – Przyjechaliśmy tutaj, upłynął prawie kolejny rok, a ja nadal nikogo nie tknąłem, ani razu – dopiero Meghan. W przyszłym miesiącu skończę dziewiętnaście lat, Willow. Mówisz mi, że zawsze będziesz kochała Aleksa, więc co to dla mnie oznacza? Że mam już nigdy nie przytulić

dziewczyny, bo kocham ciebie? Czy ma to być dla mnie wyrok dożywocia? A może dostanę przepustkę za dobre sprawowanie? Jego ton ranił, jakby ktoś polewał mnie wrzątkiem. – Możesz sobie przytulać, kogo chcesz! – krzyknęłam. – Nie obchodzi mnie to, rozumiesz? Chodzi o to, że Meghan naprawdę się w tobie zadurzyła, więc zranisz ją, jeśli… – Posłuchaj mnie uważnie – przerwał mi i chwyciwszy mnie za przeguby, zbliżył twarz do mojej twarzy. – Zależy mi na Meghan, i to bardzo. Jest pierwszą zwyczajną dziewczyną, z którą mogę sensownie i szczerze porozmawiać, nigdy dotąd mi się to nie przydarzyło. Ona wie, co do ciebie czuję, niczego przed nią nie ukrywałem. Nie okłamałbym jej i nie skrzywdził. – Ale… – Jego nieoczekiwana bliskość nieco zbiła mnie z tropu. – Seb, czy tego nie rozumiesz? Jeżeli nie kochasz Meghan, to w którymś momencie i tak sprawisz jej ból, nawet nieświadomie. Prychnął z niechęcią i puścił moje ręce. – W takim razie nie wolno mi nawet spróbować? Wolałabyś, żebym przez resztę życia kochał się w tobie jak wariat i cierpiał tak jak teraz? – Ze złością plasnął się dłonią w udo. – Madre mía, Willow – wysyczał poirytowany. – Macie tu w Stanach takie ciekawe powiedzonko: nie można jednocześnie mieć ciastka i zjeść ciastka. Stworzyłem jego nową wersję: nie można odmówić ciastka, a potem się złościć, że ktoś inny je zjadł. – To nie ma nic wspólnego z… Nie dlatego przyszłam z tym do ciebie! – Czułam, że policzki mi płoną. – Jasne, oczywiście. Jak uważasz, querida. – Zwinnie podniósł się z ziemi i wbił ręce w kieszenie dżinsów. Blask księżyca oświetlał łuki jego kości policzkowych, gdy zapatrzył się w dal, na pustynię. – Wiesz co, to nawet zabawne… Mijały miesiące i widziałem, że nigdy mnie nie pokochasz tak, jak ja ciebie, ale wmawiałem sobie, że trudno, to nie ma znaczenia, bo nadal istnieje przyczyna, dla której cię znalazłem. Przynajmniej mogę się na coś przydać, mogę pomóc walczyć z aniołami. A teraz nawet tego zabrakło. Moje poświęcenie nie ma już żadnego sensu. Nie istnieje głębsza przyczyna. Ani tutaj, ani nigdzie. Lęk chwycił mnie w swoje lodowate szpony.

– Nieprawda, to ma znaczenie, musi mieć! Będziemy kontynuować walkę, będziemy… – To już niczego nie przyniesie, i dobrze o tym wiesz – przerwał mi zimno Seb. Zanim zdążyłam zaprotestować, wyjął z kieszeni małą paczuszkę i rzucił mi na kolana. – Feliz cumpleaños, Willow – powiedział i wrócił do baraku. Tamtej chłodnej pustynnej nocy bardzo długo siedziałam na piasku. Zerwał się wiatr, słyszałam suchy szelest niesionych jego podmuchami ziarenek. Policzki wciąż mi pałały, gdy spuściłam wzrok na szczęśliwe pantofle Meghan. Wiedziała, że Seb mnie kocha, mimo to uśmiechała się do mnie promiennie, a nawet pożyczyła mi swoje ulubione buty. Była o tyle sympatyczniejsza ode mnie, że przestawało to być zabawne. Matko, co we mnie wstąpiło, żeby miotać na Seba takie oskarżenia? Czyż wcale go nie znałam? Przecież to jasne, że nie wykorzystałby zaufania Meghan, powinnam była to od razu wiedzieć. „Nie można odmówić ciastka, a potem się złościć, że ktoś inny je zjadł”. Ta chwila na parkiecie, kiedy spostrzegłam, że namiętnie się całują. Przeszły mnie ciarki, ale po sekundzie potrząsnęłam głową z irytacją. To zwykłe zaskoczenie, cóżby innego? Seb zawsze się upierał, że nie jest w stanie związać się ze zwykłą dziewczyną. „Wybacz, ale analogia z ciastkiem nie pasuje” – pragnęłam mu powiedzieć. Mimo to nie powinnam go była oskarżać. Rozzłościł się na mnie; doskonale go rozumiałam. „Jutro go przeproszę” – pomyślałam ze znużeniem. Nie uczyni to zresztą wielkiej różnicy, bo i tak rzadko kiedy rozmawialiśmy ze sobą. Poczułam się nagle okropnie zmęczona i przemarznięta do szpiku kości. Przeszyła mnie boleśnie głęboka tęsknota za Aleksem, najbardziej na świecie pragnęłam teraz leżeć w jego ramionach. Wstałam niezgrabnie, zdążyłam bowiem ścierpnąć, i prezent od Seba spadł mi z kolan na ziemię.

Podniosłam zapakowaną w błyszczący papier paczuszkę, wyczuwając splecione z nią uczucia Seba, jego miłość do mnie. Skrzywiłam się; na razie nie miałam ochoty mierzyć się z zawartością prezentu. Nie otwierając paczuszki, schowałam ją do kieszeni. Postanowiłam za to zajrzeć do prezentu od Aleksa. W świetle księżyca z ledwością mogłam odczytać jego niestaranne, pochyłe pismo. Podniosłam kartkę do oczu, a kiedy przeczytałam jej treść, poczułam ucisk w krtani.

Kochana Willow, nie umiem biegle składać słów. Ale mój dziadek napisał to dla babci, a ja zapamiętałem na zawsze. Ten poemat przypomina mi o tobie. Wówczas przyszedłem do ciebie, a zgiełk bitwy nadal dźwięczał mi w uszach,krzyki mężczyzn, których tak dobrze znałem. Twój dotyk sprawił, że ucichły. Bywają teraz jakże ciemne noce i jeszcze ciemniejsze dni, lecz są także twoje oczy. Dobrze wiedzą, kim jestem; przeszywają mnie na wskroś niczym ostrze lancy. Zostałem schwytany na wieczność w pułapkę twego wejrzenia. A skoro o wieczności mowa, to nie wiem, co się zdarzy. Lecz dom mój w twoim dotyku i oczach – a kiedy się śmiejesz, moja dusza wznosi się do nieba i przypomina mi, co mnie jeszcze czeka. Gdy cię obejmuję, to jakbym cały obejmował wszechświat: wtedy – i teraz – i zawsze. — Kocham cię. Dzisiaj, w dniu twoich urodzin, i zawsze. Alex Kiedy wśliznęłam się do pokoju, lampka przy łóżku nadal się paliła. Alex spał, częściowo odrzuciwszy kołdrę. Nawet podczas snu wyglądał na straszliwie zmęczonego. Z zabandażowanym ramieniem wydawał się taki bezbronny. Napięcie po sprzeczce z Sebem już ze mnie opadło. Oparłam się o

drzwi, wsłuchując się w szmer regularnego oddechu Aleksa. Ogarnęło mnie nabożne zadziwienie. Jak to możliwe, że znałam tak dokładnie jego ciało, widziałam je już tyle razy… i nadal byłam oczarowana jego widokiem? Zachowując ciszę, ostrożnie się rozebrałam i powiesiłam dżinsy oraz cekinową bluzkę na oparciu krzesła. Pod spodem postawiłam szczęśliwe pantofle Meghan i starłam z obcasa jednego z nich smugę brudu. Chciałam, żeby prezentowały się bez zarzutu, gdy będę je jutro oddawała. Włożyłam lekką tunikę i nagle poczułam, że jestem obserwowana. Odwróciłam się szybko; Alex leżał podparty na zdrowym ramieniu, przyglądając mi się uważnie. Podarowana przeze mnie pleciona bransoletka odcinała się wielobarwnie od nadgarstka. – Napawam się cudnym widokiem – powiedział. Uśmiechnęłam się i wsunęłam obok niego do łóżka. – Jak się czujesz? – Może być. – Ziewnął i objął mnie w pasie. – Wziąłem jeszcze jedną tabletkę. Dobrze się bawiłaś? Wolałam nie wspominać o niepotrzebnej sprzeczce z Sebem; Alex orzekłby z miejsca, że powinnam pilnować własnego nosa, i miałby świętą rację. Wzruszyłam ramionami. – Tutaj z tobą bawię się dużo lepiej. – Umilkłam i głaskałam jego gładki tors, patrząc mu w oczy z miłością. – Poemat bardzo mi się podoba. – Teraz wydaje mi się, że to nieszczególny prezent – odparł, krzywiąc się z zakłopotaniem. – Trochę głupawy. – Wcale nie. Prawie się popłakałam. – No tak, czyli prezent był bezsprzecznie głupawy. Przecież miał cię ucieszyć, a nie doprowadzić do płaczu. – To były łzy szczęścia. Alex przyjrzał mi się z nikłym uśmiechem. – Łzy szczęścia… – powtórzył. – Czasem jesteś troszkę dziecinna. – Czy to źle? – szepnęłam, rozkoszując się pieszczotą jego dłoni na moim ciele. – Nie. – Potrząsnął głową, utkwiwszy we mnie spojrzenie. – W

żadnym razie. – Podciągnął mi tunikę i choć widziałam, że ramię nadal go boli, nachylił się nade mną i muskał wargami moje biodra i talię. – Każde słowo poematu było skierowane do ciebie – szepnął. – Czułem się tak, jakby dziadek dyktował mi moje myśli. Bo tak jak on kiedyś, jestem całkowicie pewien, że nie poradziłbym sobie z tym wszystkim bez ciebie. Wzruszenie ścisnęło mi krtań. Nakryłam dłoń Aleksa swoją i nie odrywając od niego oczu, splotłam z nim palce. Jeśli trzymanie mnie w ramionach było wspanialsze niż wszechświat… takie samo zdawało się patrzenie w jego źrenice. – Nie martw się – powiedziałam tkliwie. – Nie będziesz musiał, już nigdy.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Mijały tygodnie, a Alex starał się szkolić wszystkich tak solidnie jak do tej pory, nie zostawiając ludziom, a zwłaszcza sobie, zbyt wiele czasu na rozmyślania. Zarządzanie bazą i codzienne treningi odrywały go od zastanawiania się, co dalej. Rozbieranie dekoracji przedstawiających Eden Salt Lake zajęło wiele dni. Alex był wdzięczny za tę bezmyślną, fizyczną robotę; wraz z innymi godzinami wyjmował gwoździe i odkładał deski oraz dyktę na stos. Wszyscy z ulgą powitali konieczność zbudowania nowych dekoracji szkoleniowych. Alex z kilkoma rekrutami wybrał się na kilka dni do zrujnowanego Vegas, żeby zdobyć trochę materiałów budowlanych. Przedzierali się wśród ruin, ściągając nadające się do użytku przedmioty w jedno miejsce. Jesienne słońce piekło tak mocno, że niekiedy musieli zdejmować koszule. Była to ciężka i brudna robota, lecz Alex rzucił się do niej z radością, dzięki temu nie musiał bowiem roztrząsać powodów, dla których ZA potrzebowali dodatkowych dekoracji szkoleniowych. Krótki moment podniecenia nastąpił wraz z pojawieniem się nad niemal niezniszczonym Caesar’s Palace trójki aniołów w szyku bojowym, co oznaczało, że wybrały się na polowanie. Alex zastrzelił dwa, Seb albo Sam trzeciego i wszyscy cieszyli się głośno, poklepując się po plecach. I choć Alex wiedział, że to pozory, przez chwilę czuł słodki smak satysfakcji. Jakby zgładzenie trzech aniołów spośród milionów czyniło jakąś różnicę. – Wystarczy – rzekł, przerywając wreszcie radosne pokrzykiwania kolegów. Pod stopami zazgrzytały ćwierćdolarówki z rozbitego automatu do gier. – Wracajmy do roboty. Dokończyli zbieranie materiałów, a po powrocie do bazy zabrali się do budowy nowej, dosyć prostej dekoracji – tym razem był to las. Przez całą noc wycinali liście i malowali je w pokoju treningowym, aż w końcu osiągnęli pożądany efekt. Złudzenie leśnych drzew, które pogubiły listowie jesienią, było pełne.

– Wyszło super – pochwaliła Willow, przytulając się do niego na chwilę. Miała na sobie starą dresową bluzę, jej nos znaczyły plamki farby. – Tak, to będzie bardzo realistyczna sceneria – zgodził się sucho Alex. Spojrzała mu w oczy i zaczęła coś mówić, ale zrezygnowała. Uścisnęła go tylko za rękę i wróciła do malowania liści. Ostatnio dość często przyłapywał na sobie ukradkowe spojrzenia Willow i wiedział, że dziewczyna się o niego martwi. Nie licząc dnia, w którym byli świadkami przybycia Trzeciej Fali, Alex nie zdradzał przed nikim swoich lęków, nawet przed Willow. Co zresztą miałby jej powiedzieć? Świat i tak miał totalnie przerąbane. Alex zmagał się posępnie z tym głębokim przeświadczeniem, z nękającym go głosem wewnętrznym, który mówił, że gdyby był prawdziwym przywódcą, to wiedziałby, kiedy zrezygnować i wyruszyć w góry, zbudować gdzieś na odludziu w miarę bezpieczne siedlisko. Jezu, miał chyba źle w głowie, skoro nawet w t e j sytuacji czuł przymus kontynuowania wojny z aniołami! Co dziwniejsze, koledzy nadal mu ufali i również rwali się do walki. Westchnął i podrapał się po karku. Był koniec listopada, minęła północ, a on siedział sam w pustym pokoju wypoczynkowym z laptopem i dawno wystygłym kubkiem kawy. Znużonym ruchem potarł czoło i otworzył w Wordzie dokument z notatkami. Jeżeli chcieli liczyć na coś więcej niż tylko samobójczą szansę, musieli stworzyć bazy ZA w całym kraju: niewielkie zespoły rekrutujące i szkolące nowych ludzi, którzy następnie działaliby dalej tą samą metodą. W rezultacie powstałyby setki grup snajperów, skutecznie walczących z aniołami. Ze znalezionych w bazie dokumentów wynikało, że podobny, choć mniejszy ośrodek znajduje się w Górach Sawtooth w stanie Idaho, czyli na kompletnym odludziu, co znacznie zmniejszało jego ewentualną przydatność. Zespoły będą musiały na własną rękę zbudować nowe bazy i zaopatrzyć je w żywność i amunicję, a obecna grupa rekrutów będzie wymagała jeszcze długich godzin szkolenia. Nie wspominając o umiejętnościach surwiwalowych, nieodzownych do przeżycia w dziczy.

Alex zapisał te rozważania, choć wydawało się to stratą czasu. Owszem, rozesłanie po kraju wyszkolonych ludzi, by tworzyli nowe bazy ZA, w teorii wyglądało świetnie… Tyle że kiedy Raziel zorientuje się, iż Zabójcy znów działają, zmiecie ich bez zastanowienia z powierzchni ziemi. Alex niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w mżący ekran, wyobrażając sobie niedoświadczone grupki ochotników, systematycznie dziesiątkowane przez anioły. Westchnął i oparł czoło na rękach. Dobrze znał swój zespół, osobiście szkolił każdego z nich. Jak, do cholery, miał ich teraz wysłać na niemal pewną śmierć? Lecz czy miał inne wyjście? Czy mógł pozwolić na bezkarne panoszenie się aniołów? Usłyszawszy szelest, podniósł głowę. W otwartych drzwiach pojawił się Seb i zastygł na progu. – A… Przepraszam – powiedział. – Nie wiedziałem, że ktoś tu jeszcze siedzi. – Nie szkodzi, wejdź. – Alex z ulgą odsunął od siebie laptop. Miał już dość jałowego wpatrywania się w ekran. Seb przysiadł w fotelu; Alex spostrzegł, że ma bose stopy. Stłumił uśmiech i odezwał się do niego tonem zachęty. – Możesz zapalić, w końcu po to przyszedłeś, no nie? Na twarzy Seba odmalował się wyraz zaskoczenia, ale nie zaprzeczył. Wyjął z kieszeni zmiętą czerwono-białą paczkę i zapalniczkę. – Ostatnia – zakomunikował, wytrząsając papierosa. – Czyli co, znowu zamierzasz rzucić? Jasne, już to kiedyś słyszałem. Seb wzruszył ramionami i rozsiadł się wygodnie, wydmuchując kłąb dymu. – Meghan nie cierpi tego smrodu. Wyrzuciła mnie z pokoju. Rozmowa o czymkolwiek innym niż walka z aniołami, choćby o życiu osobistym Seba, przynosiła pociechę. – To miła dziewczyna – zauważył Alex. – Uhm, ja też tak myślę – odrzekł Seb. Siedzieli w milczeniu, Seb od czasu do czasu odwracał głowę, aby

wydmuchnąć dym przez ramię. Wreszcie poruszył się i odchrząknął znacząco. – Pomyślałem sobie, że… może Meghan i ja wyjedziemy z bazy. Alex zbierał siły, żeby wstać i udać się na spoczynek, a po tych słowach gwałtownie się wyprostował. – Jak to…? Serio? Powolnym ruchem Seb zdusił niedopałek na spodku, który ktoś pozostawił na stole. – Wątpię, żebyśmy mogli teraz w jakiś… konkretny sposób powstrzymać anioły, amigo. Słysząc swoje najgorsze obawy ubrane w proste słowa, Alex pomyślał tylko: „Nie mam ci tego za złe, stary”. Nie wypowiedział jednak tego na głos. Seb wciąż metodycznie rozgniatał niedopałek. – Gdybym sądził, że mamy choćby cień szansy, zostałbym z wami na zawsze. Ale teraz… – urwał i z rezygnacją wzruszył ramionami. – A co będzie z Willow? – spytał w końcu Alex. Odkąd oba półanioły się spotkały, był zmuszony zaakceptować obecność Seba w życiu swojej dziewczyny jako oczywistość. Kąciki ust Seba opadły, z jego ust wyrwało się ciche parsknięcie. – Ciągle myślę, że pewnego dnia będzie lepiej – rzekł cichym głosem. – Że wybiję ją sobie z głowy i przestanie mi aż tak na niej zależeć, ale… – urwał i na jego przystojnej twarzy odmalowała się tak głęboka rozpacz, że Aleksowi zrobiło się go żal. Jeszcze nigdy nie widział go tak odkrytym, bezbronnym. Seb z irytacją odsunął spodek z rozgniecionym niedopałkiem. – Oczywiście zawsze będę jej bratem, więc gdyby mnie kiedyś potrzebowała… – ciągnął ze znużeniem. – Ale chcę spróbować ułożyć sobie życie z Meghan, tak na poważnie. Baza średnio się do tego nadaje, no nie? Zwłaszcza ze względu na Willow. Seb spuścił nisko głowę. Alex obserwował go ze szczerą sympatią. Jezu, jak i kiedy to się stało, że on i Seb zostali przyjaciółmi? Z biegiem czasu ich z początku napięte stosunki ułożyły się całkiem poprawnie, nawet się polubili. – Posłuchaj, stary, nie wyjeżdżaj – odezwał się po chwili milczenia. – Rozumiem, co czujesz w związku z aniołami; siedziałem tu

i myślałem mniej więcej to samo. Jedno jest pewne – jeśli nawet straciliśmy realną szansę pokonania tych potworów, to musimy nadal szkolić ludzi w zmienianiu aury. Jeżeli nie posiądą tej trudnej sztuki, to prędzej czy później zginą. Seb nie odpowiedział, lecz Alex widział, że ten argument do niego trafił. Półanioł spędzał czasem dwanaście godzin dziennie na forsownym treningu rekrutów, a z jego ust nigdy nie padło ani słowo skargi. – Pomyśl, baza jest na tyle duża, że możesz łatwo unikać spotkań z Willow, no nie? – ciągnął Alex z ożywieniem. – A gdybym tak zmienił wasz grafik i nie musielibyście dłużej pracować razem? Wtedy praktycznie przestalibyście się widywać. Seb skubał szew wystrzępionych dżinsów. – Sam nie wiem – mruknął w końcu. – Być może to by pomogło, ale… – Czy Meghan także chciałaby wyjechać? – Jeszcze jej nie pytałem – przyznał Seb. Spojrzał Aleksowi w oczy i lekko się uśmiechnął. – Dlaczego mnie przekonujesz, że powinienem zostać? Przecież w sumie nic się nie zmieniło: gdybym mógł odebrać ci dziewczynę, zrobiłbym to bez chwili wahania. – Stary, gdybyś w ogóle miał na to szansę, udałoby ci się to przed rokiem – odparował Alex. Omiótł wzrokiem twarz Seba i dodał z naciskiem: – Człowieku, naprawdę jesteś mi tu potrzebny. Zanim wyślę ludzi do walki, muszą zostać wyszkoleni najlepiej, jak się da. – No, dobrze – zgodził się Seb z ciężkim westchnieniem. – Na razie zostanę. – Na jego wargach zaigrał krzywy uśmieszek. – I tak moja determinacja malała na myśl o porzuceniu gorących pryszniców. Szczerze mówiąc, to prawdziwy powód, dla którego zgodziłem się zostać. – Sam widzisz, że sytuacja ma jednak swoje zalety. Seb zapalił następnego papierosa i rozłożył się wygodnie na fotelu. A kiedy Alex pomyślał o dniach, które miały nadejść, i o tym, że przez niego ludzie już na zawsze stali się trzodą hodowaną na pokarm dla aniołów, po raz pierwszy w życiu uczuł pokusę, żeby też zapalić. – Nie łam sobie zanadto głowy – rzekł, zatrzaskując pokrywę komputera i wstając.

– Jasne. Ty też. – Na twarzy Seba ukazał się nikły uśmiech. „Słaba nadzieja” – pomyślał Alex, i w tej samej chwili przyczepiony do paska spodni pager ożył. – Alex, czy możesz przyjść tu na górę? – spytał zaniepokojony głos Heather. – Co się dzieje? – Alex poderwał się na nogi. – O to chodzi, że nie mam pojęcia… Nadjeżdża jakiś pikap. – Co? – Alex i Seb wymienili zdumione spojrzenia. Seb pospiesznie zgasił papierosa i zerwał się z fotela. Rzucili się biegiem do windy, zatrzymując się tylko na moment w zbrojowni, żeby wziąć pistolety. Gdy dopadli do dyżurki na parterze, Heather nachylała się nisko nad jednym z monitorów; podniosła wzrok i pokręciła głową z miną wyrażającą napięcie. – Wygląda jak pojazd z Edenu – powiedziała. – Kierowca wysiadł i zmierza do bramy. Jest sam, za to uzbrojony. Alex wykonał prędkie skanowanie i wyczuł jedynie obecność ludzkiej energii. Z Sebem za plecami doskoczył do drzwi i uderzył pięścią we włącznik reflektorów zewnętrznych. – Stać, nie ruszać się! – ostrzegł, zatrzymując się w otwartych drzwiach i celując lufą pistoletu. Wtem zastygł i krew odpłynęła mu z twarzy. Przed bramą stała Kara, mrugając oślepiona jaskrawym światłem reflektorów. – Alex! – zawołała ochryple. Jej egzotyczna uroda znikła pod napuchniętymi sińcami. Jedną ręką trzymała się ogrodzenia, jakby się bała utonąć. – Jezu Chryste – wyszeptał Alex. Chciał podbiec do bramy, ale zawahał się, zerkając na Seba. – Nie jest chyba…? Seb niemo potrząsnął głową, wpatrzony w niespodziewaną zjawę. – Nie. Nie doznała anielskiego poparzenia. Kiedy Alex odemknął bramę, Kara wpadła chwiejnie w jego objęcia. Trzymał ją, zastanawiając się gorączkowo, co się właściwie dzieje. – Kara, co się stało? – zapytał. Jej niegdyś mocne, wytrenowane ciało wydawało się straszliwie wychudzone, kruche jak u ptaka.

Dziewczyna trzęsła się na całym ciele, jakby przemarzła do szpiku kości. Cofnęła się w końcu, a w trzewiach Aleksa zapłonął gniew – jej twarz przedstawiała się jeszcze gorzej, niż mu się wydawało. Jedno oko było całkiem zapuchnięte, wargi nabrzmiałe i popękane, kształtny nos złamany. – Niełatwo było się tu dostać – wymamrotała. – Ja… – urwała, chwiejąc się niebezpiecznie. – Wyjaśnienia później – zarządził Alex i podtrzymał ją zdrowym ramieniem. – Gdzie masz kluczyki? – Wyjął je z jej omdlałej ręki i rzucił Sebowi. – Wjedź pikapem do środka, dobrze? Seb obrócił kluczyki w palcach z cierpkim uśmiechem. – Nie umiem jeździć, amigo. – Co? Aha, dobrze. Powiedz Heather, żeby kogoś wezwała. A ty zejdź z nami do ambulatorium. Chcę, żebyś wyczytał z jej ręki wszystko, co tylko zdołasz. – Kiedy minął pierwszy szok i przekonał się, że Kara żyje, głównym zmartwieniem stało się ustalenie, czy ten, kto ją pobił, nadal ją ściga i może przypadkowo odkryć bazę. Dotarli już niemal do drzwi, gdy wtem Kara zesztywniała i wrosła w ziemię. – Nie – oświadczyła stanowczo. – Żadnego czytania z ręki. Koniec z tym, okej? Głos jej drżał i Alex poczuł ukłucie niepokoju; co się właściwie z nią stało? Zerknął na Seba i zrozumiał, że półanioł jeszcze raz, tym razem dokładniej, skanuje jej aurę, dowiadując się diabli wiedzą czego, w każdym razie więcej niż na początku. – Dobrze, nie martw się tym – powiedział Alex. Wprowadził Karę do środka i wcisnął guzik windy. – Powiedz mi jedno: czy ktoś cię ściga? Kara ciężko zwisła na jego ramieniu. Półprzytomna, pokręciła głową. Krótkie, czarne włosy, zawsze gładko przylegające do czaszki, były teraz dłuższe, nieuczesane. A paznokcie… Alex poczuł gulę w krtani, gdy zobaczył, jakie są obgryzione i połamane, bez śladu jaskraworóżowego lakieru, jakim lubiła je malować. Zwieźli Karę do ambulatorium i Alex wezwał Claudię, która szybko się zjawiła i z ciekawością popatrzyła na nieznajomą.

– Kim ona…? – zaczęła, lecz Alex jej przerwał. – To jedna z ZA z grupy meksykańskiej – wyjaśnił krótko. – Reszty dowiesz się potem. – Okej, najpierw obmyję jej twarz i zobaczę, co da się zrobić z nosem – odrzekła Claudia. – Masz jeszcze inne obrażenia? – Chyba mam złamane żebro – wymamrotała Kara. Leżała na stole do badania z zamkniętymi oczami. W dżinsach i starym podkoszulku wydawała się chuda jak szkielet. Kiedy Claudia zabrała się do pracy, Seb odciągnął Aleksa na bok. – Przebywała w pobliżu aniołów – rzekł cicho. – Wyczuwam w jej aurze ich energię; nie jest to anielskie poparzenie, ale były blisko niej. I to przez dłuższy czas, jak sądzę. Aleks przyjrzał się dziewczynie. – Nie mogę uwierzyć, że ona żyje – odszepnął. – Upłynął prawie rok, co się z nią działo przez cały ten czas? Powątpiewał, żeby zdołał to szybko ustalić. Mimo że Kara teraz siedziała, to wydawała się martwa, nie reagowała bowiem na zabiegi Claudii nawet wtedy, gdy kobieta szybkim ruchem nastawiła jej złamany nos i zalepiła go plastrem. Niestety, nie mieli rentgena. Claudia delikatnie obmacała sterczące żebra Kary i Alex znowu się skrzywił na widok jej niemal trupiej chudości. Każde żebro było doskonale widoczne pod jej kawową skórą, nie wspominając już o sińcach. Wyglądała tak, jakby jej ciała używano niczym worka treningowego. – Wyczuwam niewielkie pęknięcie… Nie ma niebezpieczeństwa przebicia płuca – orzekła Claudia. – Przynajmniej taką mam nadzieję. – Po chwili skinęła głową. – Dobrze, to chyba wszystko. Wyglądasz mi na odwodnioną, kobieto. Położymy cię do łóżka i podłączymy kroplówkę. Przyniosła zielony szpitalny kitel. – Proszę – rzekła, kładąc go na kolanach Kary. – Tu obok jest łazienka, gdzie możesz się przebrać. Kitel zsunął się na podłogę, gdy Kara nieporadnie zeszła ze stołu, przytrzymując się krawędzi. – Nie, wolę zostać w swoim ubraniu. – Przecież powinnaś się położyć. Nie będzie ci zbyt wygodnie w…

– Powiedziałam: nie! Claudia zerknęła na Aleksa, który wzruszył ramionami. – Nieważne. Zaprowadźmy ją teraz do łóżka. W przyległym pomieszczeniu stały trzy łóżka szpitalne. Claudia odsunęła brzeg kołdry i Alex pomógł Karze się położyć. Dziewczyna z ulgą opadła na poduszkę. Kiedy Claudia zaczęła szykować kroplówkę, zdrowe oko Kary spojrzało z niepokojem na Aleksa. – Chodzi o to, żeby cię możliwie szybko nawodnić – wyjaśniła Claudia. Kara przełknęła ślinę i skinęła. Nie protestowała, kiedy dziewczyna wbiła jej igłę w przedramię i przymocowała przylepcem. Podniosła do światła strzykawkę, napełniła ją przezroczystym płynem, po czym dotknęła ramienia Kary. – Mam tu coś, co pomoże ci zasnąć… Chuda ręka dziewczyny wystrzeliła jak atakująca żmija i chwyciła jej przegub; Claudia pisnęła przestraszona. – Tylko mnie tym draśnij, a wbiję ci igłę w kark – zagroziła cichym głosem. Alex błyskawicznie rzucił się naprzód i złapał Karę za rękę. Chwyt był na tyle mocny, że niechętnie puściła przegub Claudii. – Wierz mi, nie chcesz tego spróbować – ostrzegł złowieszczym tonem. – Nie wolno ci grozić moim ludziom, zapamiętaj to sobie raz na zawsze. Idź już, Claudio – zwrócił się do przerażonej dziewczyny. – Dziękuję ci za pomoc, zawołam cię, jeśli będziesz jeszcze potrzebna. Skinęła głową, blada jak kreda. Seb stał oparty o framugę; wybiegła tak szybko, że niemal go potrąciła. – Ja też już chyba pójdę – bąknął Seb, prostując plecy. Alex przystawił krzesło bliżej łóżka i usiadł. Kara znowu opadła bezsilnie na poduszkę i zamknęła zdrowe oko. – Posiedzę z nią trochę – mruknął Alex, pocierając skronie – ale ty możesz iść, jasne. – Nie o to chodzi – powiedział Seb, kręcąc głową. – To ona nie chce, żebym tu sterczał. Dobranoc, amigo. Zanim Alex odpowiedział, Seb wymknął się z pokoju cicho niczym duch. Alex przyjrzał się Karze z marsową miną. Do tej pory zdawała się nie zauważać obecności Seba, ale teraz wyraźnie się uspokoiła. Na dźwięk zamykanych drzwi do ambulatorium odwróciła głowę do Aleksa

i zaczęła miąć w palcach róg pościeli. – Willow też tu jest, prawda? – zapytała. – Alex, jak możesz znieść ich obecność? Jak? Chłopak zacisnął zęby. Naprawdę uważał, że kwestia zaufania do półaniołów powinna była zostać rozwiązana przed rokiem, kiedy to Willow i Seb omal nie zginęli, próbując przeciwdziałać zamachowi na Radę Serafinów. Płomień gniewu buchnął i szybko przygasł, gdy Alex spojrzał na opuchniętą i posiniaczoną twarz Kary. – Nie wiem, przez co przeszłaś, ale mówisz od rzeczy – odparł. – Powierzyłbym Sebowi własne życie, a Willow… Jezu, ona jest całym moim życiem! Kara była bliska łez. – Stał tam cały czas… Kurczę, jego energia jest tak podobna do energii aniołów, że chce mi się rzygać. Jak możesz zadawać się z taką jak oni… być z nią… – Umilkła, cała się trzęsąc. Alex zaczął coś mówić, ale urwał, nie chodziło przecież o Willow i Seba. Wziął ją za rękę i mocno uścisnął. – Co się stało, Karo? – Byłam w Edenie. Alex zesztywniał; powinien był się domyślić. – Gdzie jest Brendan? – spytał po chwili. – Czy jemu także udało się przeżyć? Kara gapiła się w sufit. Potrząsnęła głową i po spuchniętym policzku stoczyła się jedna gruba łza. – Nie. Kiedy próbowaliśmy się wydostać z miasta, zaczęło się trzęsienie ziemi. Furgonetka się roztrzaskała, a on odniósł bardzo poważne obrażenia wewnętrzne. Udało mi się ukraść inny samochód i uciec. Cały czas mu powtarzałam, żeby się trzymał, miałam nadzieję, że uda mu się przeżyć… W końcu dojechaliśmy do Teksasu, gdzie utworzono prowizoryczny szpital dla osób poszkodowanych podczas trzęsienia w Houston. Tam umarł. Przez większą część drogi był nieprzytomny. Alex odetchnął głęboko. Świetnie pamiętał Brendana, jego burzę rudawych włosów, żylaste ciało i nieustanne paplanie. Przyszło mu niespodziewanie na myśl, jak dziwna musiała się wydawać długa jazda

w towarzystwie milczącego chłopaka. – Zanim zdążyłam stamtąd uciec – ciągnęła Kara, ocierając łzy – przyjechali żołnierze i oznajmili, że zabierają wszystkich do obozu uchodźców. Nie chciałam zwracać na siebie uwagi odmową, byłam pewna, że uda mi się zwiać po drodze. Odebrali mi broń, a kiedy znaleźliśmy się na terenie obozu, byliśmy nieustannie obserwowani. – Roześmiała się z goryczą. – Reszta ludzi cieszyła się, że ma żywność i prąd. Nie widzieli aniołów, które pożywiały się nimi dzień i noc, niemal bez przerwy. Po trzech miesiącach prawie wszyscy w obozie doznali anielskiego poparzenia. – Jak udało ci się tego uniknąć? – spytał Alex zmartwiałymi wargami. – Nie wiem. – Kara skuliła się mimo woli. – Próbowali. Co rusz któryś wybierał właśnie mnie, widziałam ich piękne sylwetki i oblicza, czułam, jak ich umysły łączą się z moim… – Zadrżała konwulsyjnie. – I co potem? – spytał Alex niecierpliwie. – Rezygnowali i odlatywali od ciebie? – No, tak… – Kara wydała zduszony śmiech. – Może nie jestem zbyt smaczna. Alex myślał szybko, bardzo szybko. Wiele wskazywało na to, że Kara została uodporniona w następstwie dotyku dobrego anioła, o czym opowiedział mu kiedyś anioł imieniem Nate. Istniała mianowicie dawniej grupa aniołów sympatyzujących z rasą ludzi, lecz Rada Serafinów wykonała na nich egzekucję. Przedtem anioły te próbowały uodpornić jak najwięcej ludzi na anielskie poparzenie, umieszczając w ich aurach maleńki element, który sprawiał, że wydawały się niesmaczne. Lecz Kara wiedziałaby o tym. Anioł nie mógłby tego przeprowadzić niezauważony. Tok jego rozważań przerwał głuchy, napięty głos Kary. – Wielokrotnie próbowałam uciec, ale nigdy mi się nie udało. A potem przenieśli nas wszystkich do Edenu Austin. – Z jej ust wyrwało się drżące westchnienie. – W obozie dla uchodźców panował niezły bałagan, ale kiedy znaleźliśmy się w Edenie… Alex, nie uwierzysz, jak doskonała panowała tam organizacja. Przypuszczam, że tak jest

wszędzie. Eden jest podzielony na sektory, twój przydział określa, jak często stajesz się pożywieniem dla aniołów. Jeśli posiadasz przydatne dla nich umiejętności – powiedzmy, że jesteś elektrykiem – to nie zależy im na tym, żebyś zbyt szybko osłabł, więc bardzo tego pilnują… Dostała nagłego ataku kaszlu, Alex zerwał się i przyniósł jej szklankę wody. Podtrzymywał ją ramieniem, gdy piła. Opowieść o sektorach potwierdzała jedynie przypuszczenia ZA, których nabrali po wysłuchaniu kilku programów propagandowych, choć Alex nie tracił nadziei, że to kłamstwa. Niestety się mylił. – Dzięki – wymamrotała Kara, kładąc się z powrotem. – Oczywiście nie ujawniają tej wiedzy, ale jak ktoś nie ma anielskiego poparzenia i widzi, co się wyrabia, staje się to raczej oczywiste. – Zaśmiała się niewesoło. – Umieścili mnie w sektorze A1. Pewnie powinnam być z tego dumna, bo szli tam jedynie ludzie młodzi, atrakcyjni, ze świeżymi, ładnymi aurami. Cieszyliśmy się popularnością wśród aniołów… Niestety, mało kto przebywał w A1 zbyt długo. Niewidzącym wzrokiem patrzyła w dal, pogrążona w traumatycznych wspomnieniach. – Wkrótce się połapali – ciągnęła – że nie mogą się mną pożywiać. To wzbudziło w nich niekłamaną ciekawość. Ostatnie siedem miesięcy przeleżałam w szpitalu w Austin, zamknięta w pokoju na klucz, zaś anioły próbowały zrozumieć mój fenomen. – Jak to? Badali cię? – Alex poczuł nagle lodowaty chłód. Mimo woli skierował wzrok na lewy rękaw podkoszulka dziewczyny; pod spodem znajdował się tatuaż ZA, identyczny jak u niego. Dawno temu anioły mogły nie wiedzieć, co znaczą te dwie litery, ale teraz na pewno przestało to być tajemnicą. – Nie przejmuj się, pozbyłam się tego, zanim przyjechałam do Austin – powiedziała Kara domyślnie. Podwinęła rękaw spłowiałego podkoszulka i Alex skrzywił się na widok podłużnych, poszarpanych blizn w miejscu tatuażu. – Jezu Chryste, Kara… – Głos uwiązł mu w krtani. – Musiałam. – Opuściła rękaw. – Po tym, co wydarzyło się w Mexico City, ludzie wiedzą już, kim są ZA, i nienawidzą nas wszystkich. Pozbyłam się tatuażu za pomocą ostrego kawałka metalu, rany udało mi

się na szczęście ukryć do czasu, aż się trochę zabliźniły. Kiedy jednak zapakowali mnie do szpitala, przestało to mieć znaczenie. Raziel od razu mnie rozpoznał. – Raziel?! – Uhm. – Zacisnęła wargi w wąską kreskę. – Tatuś twojej dziewczyny. Co pewien czas przylatywał kawał drogi z Denver, żeby osobiście mnie poszturchać i wymacać. – Wzdrygnęła się z obrzydzenia. – Alex, jak możesz jej w ogóle dotykać, skoro… – Przestań – przerwał jej ostro. – Ona nie jest taka jak one, i dobrze o tym wiesz. – Okej, niech ci będzie. – Kara otarła załzawione oczy. – W każdym razie stary Raz był bardzo ciekaw, co ze mną jest. Przypuszczam, że chodzi o coś więcej niż tylko o to, że moja aura jest niesmaczna. Wydaje mi się, że anioły nie mogą we mnie czytać. – O czym ty w ogóle mówisz? – spytał Alex, mrużąc oczy z namysłem. – Nie mogą się niczego ode mnie dowiedzieć. Doprowadzało je to do szału. Zwłaszcza Raziel gotował się z wściekłości. Całymi tygodniami – ba, miesiącami! – przychodził do mnie on albo któryś z jego pomagierów. Przywiązywali mnie pasami, żebym się nie mogła wyrywać, i trzymali za rękę. Czułam, jak wpełzają we mnie ich zimne, oślizgłe umysły, raz, drugi, trzeci, wciąż od nowa… – urwała ze zdławionym jękiem. Jezu, Jezu… Alex uderzył się płaską dłonią w czoło. To jasne, że Kara nienawidzi wszystkiego, co ma związek z aniołami, nie wolno mu jej o to oskarżać. – Próbowali się dowiedzieć, co z nami, prawda? Czy przeżyliśmy, a zwłaszcza Willow? – spytał. – Tak – wykrztusiła Kara przez łzy. – Powiedziałam im, że wszyscy jesteście martwi, zginęliście podczas trzęsienia w Mexico City. Zresztą naprawdę mogło tak być, nie wiedziałam przecież, czy zdołaliście uciec. Za wszelką cenę starałam się ukryć informacje o istnieniu bazy. W końcu przeszli do metod bardziej… fizycznych. Alex zacisnął pięści. Po chwili sapnął i pogłaskał Karę po sinym policzku.

– To oni? Pozbawiona mocnego makijażu, który kiedyś był jej znakiem rozpoznawczym, twarz Kary wydawała się młodsza, dziwnie bezbronna. – Nie, to się stało po mojej ucieczce. Zabrałam pikap jednemu bandziorowi. Nie chciał go oddać, ale byłam mocno zdeterminowana i możesz mi wierzyć, że pod koniec facet wyglądał gorzej ode mnie. Nie, nie, anioły są subtelniejsze… Umówmy się, że nie chcesz wiedzieć nic więcej, okej? Widząc, jak drżą jej wargi, Alex pojął, że Kara ma rację. Poprzysiągł w duchu, że zniszczy każdego anioła, który ją tknął. – Moja ucieczka na pewno ich rozwścieczyła – powiedziała Kara z nutą triumfu. – Ponieważ nie mogli niczego ze mnie wydostać, zamierzali wykorzystać moją obecność na ceremonii z okazji otwarcia Edenu Salt Lake. Spójrzcie tylko, kogo dopadliśmy! Jak sądzisz, szlachetny ludu Salt Lake, co powinniśmy z nią zrobić? Alex łatwo mógł sobie wyobrazić tę scenę jak z czasów starożytnego Rzymu i posłanie Kary na pastwę lwów z Kościoła Aniołów. Zapadło ciężkie milczenie. Zegar na ścianie wskazywał drugą nad ranem. – Jak udało ci się uciec? – spytał w końcu. Potrząsnęła głową, widział, że jest całkowicie wyczerpana. – To nie ma znaczenia… Uciekłam, kiedy transportowali mnie do Edenu Salt Lake. Posłuchaj, Alex, jest coś ważniejszego, muszę ci o tym powiedzieć. – Poszukała jego ręki i kurczowo się jej uchwyciła. – Co takiego? – ponaglił. Kara zamknęła na moment zdrowe oko, zbierając rozproszone myśli. Po chwili na niego spojrzała. – Zanim zamknęli mnie w szpitalu, udało mi się kilkakrotnie wydostać ze strefy A1 z zamiarem ucieczki. Jednego razu dotarłam nawet do najgorszego sektora w mieście, gdzie trzymają ludzi, którzy są już praktycznie na wykończeniu. Alex, był tam też Cully. Byłam przy nim, kiedy umierał. On coś wiedział.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Na dźwięk imienia swojego starego mentora Alex wyprostował się powoli. Cully był najlepszym Zabójcą Aniołów, jakiego znał, praktycznie zastępował mu ojca. Wieść, że anielskie poparzenie w końcu go zabiło, niosła ulgę; stary Cull nienawidziłby siebie takim, jakim się stał. – Co masz na myśli, mówiąc, że on coś wiedział? – spytał z zaciekawieniem. Kara pogrzebała w kieszeni dżinsów i wyjęła z niej komórkę. – Masz – powiedziała. – Udało mi się ją ukryć. Masz ładowarkę? Telefon był dokładnie taki sam jak Aleksa, kupił je przecież osobiście w zeszłym roku w grudniu. – Tak, mam – odrzekł, obracając w palcach srebrną obudowę. – Co w nim jest? Nagranie wideo? Kara skinęła głową z zasępioną miną. Wiedziała przecież, ile Cully dla niego znaczył. – Gość perorował bez ładu i składu i ciągle o tobie wspominał. Coś go gnębiło, w kółko powtarzał: „Nie możemy dopuścić, żeby się tego domyślił”. Alex włożył komórkę do kieszeni. To jasne, że Cully zrozumiał, iż śmierć kilku aniołów może je wszystkie zgładzić. „Nie martw się, Cull, schrzaniłem gładko sprawę – pomyślał. – Anioły są teraz całkowicie bezpieczne, i to się już nie zmieni”. – Wydaje mi się, że wiesz, o co mu mogło chodzić – zauważyła Kara, przyglądając się uważnie Aleksowi. – Uhm – potaknął. – Jesteśmy załatwieni. – Powiedział jej, co się stało. Słowa miały posmak goryczy. Kara spochmurniała jeszcze bardziej, ale na szczęście nie skomentowała. – Nie wiem, Al, nie wiem… To, co mówił Cully, chyba nie miało związku z więzią między aniołami czy jej brakiem. Wciąż gadał o Martinie. – O moim tacie? – spytał Alex zdziwiony.

– Tak. Napomykał o pewnym pomyśle, na który kiedyś wpadł Martin… Ale nic nie potrafiłam z tego zrozumieć. Obejrzyj nagranie, może ono ci w czymś dopomoże. – Zamknęła oko, napuchnięta twarz zdawała się jeszcze bardziej wymizerowana niż przedtem. Szczerze mówiąc, Alex w to wątpił. Przez ostatnie lata przed śmiercią kontakt ojca z rzeczywistością mocno się rozluźnił. Siedział, przyglądając się Karze i myśląc, co dalej począć. – Posłuchaj mnie uważnie – rzekł w końcu. – Jeśli masz zostać z nami, to nie chcę słyszeć ani słowa na temat Willow lub Seba. Oboje należą do zespołu – kropka, koniec. Zdrowe oko niechętnie się odemknęło. – Wiem – odrzekła po chwili. – To reakcja automatyczna, nic nie mogę na to poradzić. Ale zachowam komentarze dla siebie. Alex zrozumiał, że niczego więcej nie może od niej oczekiwać. Może kiedy straszne przeżycia nieco zbledną, dawna Kara powróci. W obecnej sytuacji miała na to nieograniczenie dużo czasu. – Prześpij się trochę, dobrze? – poprosił, wstając. – Obejrzysz nagranie, co? – Kara obserwowała go w napięciu. – Dobrze, obejrzę. – Alex przystanął w drzwiach. – Hej! Jestem naprawdę rad, że ci się udało. Uśmiech Kary był bladym wspomnieniem jej dawnego promiennego uśmiechu. – Ja też. Pokusa, żeby położyć się do łóżka obok Willow, przytulić się do niej i zapomnieć o całym świecie, była bardzo silna. Ciężar telefonu w kieszeni nie pozwalał mu jej ulec. Alex skierował kroki do pokoju łączności, gdzie w jednej z szuflad przechowywał wszystkie stare komórki. Podłączył do ładowarki aparat otrzymany od Kary i zastygł w zamyśleniu. Perspektywa ujrzenia wyniszczonego, bliskiego śmierci Cully’ego niespecjalnie go radowała. Kiedy ostatnio go widział, facet cieszył się doskonałym zdrowiem, choć był już wtedy zagorzałym wyznawcą aniołów. W końcu zdecydował się włączyć wideo. Jakość była marna,

wyświetlacz ziarnisty. Cully leżał na pryczy w zatłoczonym baraku, w towarzystwie innych ciężko chorych ludzi. Alex pokiwał głową. Nie był szczególnie zaskoczony metodą traktowania przez anioły nieużytecznych, bliskich śmierci zwolenników. Nie rozpoznałby pajęczo chudego mężczyzny na pryczy, gdyby nie oczy, jaskrawoniebieskie jak bezchmurne niebo Georgii. – Hej, Cull, niezupełnie zrozumiałam… – rozległ się w tle głos Kary. – Możesz powiedzieć mi to jeszcze raz, od początku? Cully obracał głową, tocząc niespokojnym wzrokiem. Mówił jak zwykle dźwięcznym głosem, z przeciągłym południowym akcentem. – Musisz powstrzymać przed tym Aleksa, koniecznie… Jest bystry, na pewno się domyśli… Alex przestał zwracać uwagę na cokolwiek poza słowami Cully’ego. Nagranie trwało nieco ponad minutę. Kiedy się skończyło, dopiero wtedy poczuł, jak bardzo jest napięty, i rozluźnił mięśnie. Czuł przyspieszone bicie serca, siedząc nieruchomo i wpatrując się w komórkę. Jezu, to niemożliwe. To nie mogło być prawdą, nie ma takiej opcji… Ogłuszony sięgnął po aparat i wcisnął klawisz odtwarzania. Kiedy monolog Cully’ego wypełnił pokój, Alex wolno pokiwał głową. Nic dziwnego, że Kara nie zrozumiała, o czym mamrotał Cully – były to niedokończone zdania, aluzje do spraw, o których wiedzieli tylko Alex i jego brat Jake. I oczywiście ich ojciec; przecież to właśnie on wpadł na ten szalony pomysł. Lecz jeśli to, co rzekł Cully, było prawdą… to pomysł ojca nie musiał być wcale tak szalony, jak by się zdawało. Alex słuchał z najwyższą uwagą. Głos Cully’ego dochodził czysty i niezakłócony, mimo jęków i gwaru rozmów w tle. – Można tego dokonać, dokładnie tak jak tego chciał Martin. Przejąłem po nim robotę, kiedy odszedł, jeszcze w obozie. Musiałem. Nic nie mogłem na to poradzić, nie przejmowałem się tym, co się może stać. Sporo mi to zajęło czasu, ale byłem już blisko… Potem zachorowałem i wylądowałem tutaj. Dla Aleksa każde słowo miało sens… a fragment, który wcześniej

postawił mu włosy na karku, tym razem wywarł jeszcze głębsze wrażenie. – Zostawiłem to tam – mówił Cully, trzęsąc gorączkowo głową. – Musisz powiadomić anioły, Kara; one muszą tam jechać i to naprawić, żeby tego już nie było. Jeżeli Alex się o tym dowie, będzie mógł zrealizować plany Martina – to jest naprawdę możliwe, jestem tego całkiem pewien. On zawsze był lepszy od innych w pracy z energią. Musimy go trzymać z dala, uniemożliwić mu to, inaczej będzie po wszystkim… Anioły znikną na zawsze… Alex wpatrywał się w nieruchomy wyświetlacz. Patrzyła na niego nieco zamazana gęba Cully’ego. Pojawiło się żywe wspomnienie: on i Jake jedli z ojcem kolację. Martin wycelował w nich swój widelec. – Zapamiętajcie dobrze moje słowa, tylko to ich ostatecznie pokona. To, co robimy tutaj, na niewiele się zda! Korzystając z nieuwagi ojca, Jake mrugnął do Aleksa. – No dobrze, tato, ale nawet jeśli uda ci się to kiedyś skończyć, to czy eksplozja energii nie zabije cię w tej samej sekundzie, w której będziesz chciał się tam przedostać? Tak jak, czy ja wiem… gigantyczna pułapka na owady? – Ton Jake’a brzmiał niewinnie. Alex miał wtedy czternaście lat; czarny humor stał się w kontaktach z ojcem standardową procedurą. Parsknął śmiechem, nieumiejętnie próbując obrócić go w napad kaszlu. Najnowszy pomysł ojca był sfiksowany na tak wielu poziomach, że można się było albo śmiać, albo samemu zwariować. Na szczęście ojciec był zajęty besztaniem Jake’a. – Nie wygłupiaj się – warknął. – Powiadam ci, wystarczy, że znajdę się w ich świecie na kilka krótkich minut, a uda mi się ich pokonać! To, co wyczułem, było bardzo konkretne… Alex nie mógł tego dłużej słuchać. – Tato, daj spokój – zaprotestował, odkładając widelec. – Nie ma znaczenia, co ci się udało wyczuć, bo i tak się tam nie dostaniesz, to wykluczone! Anioły potrafią przybierać eteryczną postać, kiedy przechodzą do swojego świata. Jeśli my spróbujemy to zrobić, po prostu zginiemy. Wiesz o tym, prawda? Przecież sam mi o tym powiedziałeś. Jego słowa były jak iskra, która padła na beczkę prochu. Kiedy

ojciec w końcu pozwolił im odejść, Jake kipiał ze złości. – Jeśli jeszcze raz zaczniesz się z nim spierać, to uduszę was obu – obiecał ponuro, gdy zmierzali do swojej sali sypialnej. – Po co się tym w ogóle przejmujesz? On i tak nikogo nie słucha. Ich kroki stukotały głucho na chodniku. Alex wzruszył ramionami. – Bo to pewne samobójstwo. Wyobrażasz sobie ten wybuch energii, gdyby jednak spróbował? Cały obóz wyleciałby w powietrze! Jake spojrzał na niego z wymuszoną cierpliwością. – Nie, nic takiego by się nie stało, ponieważ – słuchaj mnie uważnie, braciszku! – pomysł, że ojciec zdołałby kiedyś zbudować własną bramę, jest totalnie chorym złudzeniem! Kategoryczne słowa brata na swój sposób pokonały czas i przestrzeń, by odnaleźć Aleksa. – Być może nie było to jednak złudzenie, Jake – wymamrotał, postukując w gładką obudowę telefonu. Brzmiało to wprawdzie niewiarygodnie, ale wyglądało na to, że Cully prawie już zakończył rozpoczęte niegdyś dzieło Martina. Była to dość przerażająca konstatacja. Oczywiście zawsze istniała możliwość, że Cully zwariował wskutek anielskiego poparzenia; być może nie należało wierzyć w ani jedno jego słowo. Jednak Alex powątpiewał w tę wersję. Kiedy ostatnim razem widział Cully’ego, facet był całkiem zdrów, pomijając psie oddanie dla aniołów. Alex pomasował bolące skronie, usiłując sobie przypomnieć, czy Cully kiedykolwiek się pomylił. Nic takiego nie pamiętał. John Cullpepper był cedzącym słowa południowcem o wybitnej inteligencji; zwłaszcza nikt nie przewyższał jego rozległej wiedzy na temat aniołów. Tenże Cully mniemał, iż plan Martina mógłby się powieść. Patrząc na ekran komórki, Alex miał wrażenie, że dawny mentor utkwił w nim spojrzenie bladoniebieskich oczu. Realność planu miała pomniejsze znaczenie, ponieważ wiedział, że się nie pomylił w rozmowie w ojcem. Cully także był tego świadom, powiedział przecież: „Nie obchodziło mnie, co się może stać”. Jeżeli Alex podejmie próbę, zamiar przedostania się do tamtego

świata prawdopodobnie go zabije. Bardzo długo siedział bez ruchu. Nie obawiał się śmierci, został wychowany w przeświadczeniu, że każde wyjście na polowanie może się skończyć utratą życia. Jeśli coś go dziwiło, to raczej to, że w wieku dziewiętnastu lat wciąż jeszcze żył. Jednak ta sytuacja zasadniczo się różniła, wszak musiałby celowo podjąć ryzyko niemal pewnej śmierci. Odetchnął głęboko. Tak, to jednak zupełnie co innego. Dotknął bransoletki podarowanej przez Willow, w zamyśleniu przesuwając opuszką palca wzdłuż splecionych nitek. Pragnął żyć, a podjęcie się zadania, o którym mówił Cully, było czystym szaleństwem. Mimo to w głębi serca czuł pulsowanie bezmiernej, radosnej ulgi, bo wreszcie otrzymałby szansę naprawienia tego, co zepsuł. Mógłby sam podjąć działanie, zamiast szkolić innych, żeby wyszli i oddali życie. Jeśli Cully się nie mylił, była to jedyna nadzieja. Alex wiedział, że podjął już decyzję. Było warto, mimo olbrzymiego ryzyka. „Nie mam przecież wyboru, prawda Cull?” – pomyślał ponuro. Co za ironia, że to właśnie on pokazał mu możliwe rozwiązanie, choć starał się, jak mógł, postąpić inaczej. Po długiej chwili Alex się wyprostował. Mięśnie miał obolałe jak po ciężkim wysiłku. Zerknął na zegarek – było już wpół do czwartej nad ranem, co oznaczało, że w pokoju łączności spędził ponad godzinę. Zaczął wkładać komórkę od Kary do kieszeni, ale się rozmyślił i zatrzymał w pół ruchu. Nie, to zły pomysł. Ukrył aparat w szafce i zamknął ją na klucz. Kiedy zamykał pokój, przemknęło mu przez myśl, że im szybciej wyruszy do Nowego Meksyku, tym lepiej. Jeżeli akcja naprawdę była możliwa, to chciał zadziałać szybko, zanim anioły narobią jeszcze więcej szkód. Mało tego, im dłużej będzie przemyśliwał o jej prawdopodobnym finale, tym trudniej będzie mu się zdecydować. Najbardziej na świecie pragnął przecież spokojnego życia z Willow u boku. Willow. Znieruchomiał, gdy przypomniał sobie obietnicę, jaką jej niedawno złożył: nie narazi się na niebezpieczeństwo, nie powiadomiwszy ją o tym zawczasu. Poczuł ukłucie strachu i mimo woli przełknął ślinę. Niebezpieczeństwo – tak, jego zamiar z pewnością

spełniał to kryterium. Boże, jak jednak zdoła jej o tym powiedzieć, a potem zmusić się do odejścia? Wyobraziwszy sobie wyraz jej oczu, nabrał pewności, że łatwiej byłoby umrzeć. Powoli ruszył do ich wspólnego pokoju. Jego kroki odbijały się echem w pustym korytarzu. „Muszę powiedzieć jej prawdę – pomyślał. – Obiecałem”. Z każdym krokiem coraz wyraźniej miał przed oczami zamkniętą w szafce komórkę, od której się oddalał… i nagle w głębi serca zrozumiał, że nie zostawił jej tam bez powodu.

ROZDZIAŁ JEDENASTY Ocknęłam się z poplątanych snów i spostrzegłam, że świeci się nisko opuszczona nocna lampka. Zamrugałam zaspana i uniósłszy się podparta na łokciu, zastanawiałam się niemrawo, czy może nadal jeszcze śpię. Alex chodził po pokoju w samych dżinsach, włosy miał wilgotne, jakby przed chwilą wyszedł spod prysznica. Wyjął z szafy nieduży nylonowy plecak i zaczął go pakować. – Alex? – Spojrzałam na zegarek. Dochodziła czwarta nad ranem. – Co się właściwie dzieje? – Hej. – Podszedł i usiadł na brzegu łóżka. – Noc była pełna wrażeń. Kara tu jest. – Kara? – wykrzyknęłam z niedowierzaniem, siadając gwałtownie. – Jak to, to ona żyje? To niemożliwe… Co z nią, jak się miewa? Alex wziął mnie za rękę i zaczął się bawić moimi palcami. – Przebywała w Edenie. Coś się z nią stało… Wydaje mi się, że została w jakiś sposób uodporniona na działanie aniołów. Przez mózg przepływały mi obrazy tego, co widział Alex. Sapnęłam na widok jej posiniaczonej twarzy. – Boże, źle z nią… Alex szybko cofnął rękę i odchrząknął. – Nie, wszystko gra, została tylko pobita, poza tym wiele przeszła. – W skrócie opowiedział mi, co się stało. Zacisnęłam wargi na wzmiankę o ojcu. Och, biedna Kara… – Brendan nie żyje – dodał Alex po chwili. – Doznał śmiertelnych obrażeń podczas trzęsienia ziemi w Mexico City. Poczułam przypływ smutku, choć już przecież opłakałam i Brendana, i Karę. Bez słowa dotknęłam ramienia Aleksa i pogłaskałam litery tatuażu. Cały czas siedział ze spuszczoną głową, wyczuwałam zesztywnienie mięśni, choć przecież się rozluźnił. Czy rzeczywiście? Przyglądając mu się z większą uwagą, zrozumiałam, że jest napięty, i mimo woli przeniosłam wzrok na szeroko otwarty plecak. Na wierzchu leżał złożony podkoszulek i kilka zapasowych magazynków do pistoletu.

Powoli opuściłam rękę. – Powiedz, co to ma wspólnego z twoim nagłym wyjazdem? Alex wstał z łóżka i gdybym miała do czynienia z kimś innym, powiedziałabym, że uczynił ten ruch, aby uniknąć spojrzenia mi w oczy. – Kara przywiozła sporo informacji – odrzekł, składając spodnie w panterkę. – Muszę pojechać do dawnego obozu ZA, żeby to sprawdzić. – Jak to, wyjeżdżasz do Nowego Meksyku? – Odrzuciłam kołdrę i podpełzłam do krawędzi łóżka. Wyjęłam mu z ręki spodnie i odłożyłam na bok. – Hej, przestań się na moment pakować. Jakie nowe informacje? O aniołach? – Uhm… Pewnie na nic się to nie przyda. – Aha… A co konkretnie powiedziała Kara? Niebieskoszare oczy Aleksa nareszcie na mnie spojrzały. Odniosłam przelotne wrażenie, że to przełomowa chwila. Potem Alex westchnął i pokręcił głową. – To tylko… coś, nad czym wiele lat temu pracował mój ojciec. Urwał, ja zaś otworzyłam już usta, żeby zapytać: „No dobrze, ale co?”, lecz on odwrócił się i dodał: – To miało coś wspólnego z ziemskim polem energii… Zawsze wydawało mi się, że to zwariowany pomysł, ale jeśli stary miał rację, to… – znów urwał i wzruszył ramionami. – Ziemskie pole energii – powtórzyłam tępo. – No, niezupełnie… To dość skomplikowane, nie mam teraz czasu, żeby ci wyjaśnić. – Cully – wypaliłam nieoczekiwanie. To przezwisko pojawiło się nagle w mojej głowie. Zmarszczyłam czoło i usiłowałam ułożyć fragmenty układanki. – Czy Kara widziała się z Cullym? Czy jej informacje pochodzą od niego? Alex podszedł do biurka i wyjął z szuflady pistolet. Kiedy przemówiłam, zastygł jak kamień. Po kilku sekundach oparł ręce na blacie, nie odwracając się do mnie. – Posłuchaj mnie, Willow, nie próbuj się w to zagłębiać, dobrze? Najlepiej będzie, jeśli tylko ja będę o tym wiedział. – Hola, hola. – Podbiegłam i przytuliłam się do jego gładkich, ciepłych pleców, po czym przechyliłam się i zajrzałam mu w oczy. –

Alex, powiedz mi natychmiast, co się dzieje – zażądałam. – Nic, nic, to tylko… środek ostrożności – odparł, ujmując mnie za rękę i zaraz ją wypuszczając. – Nie sądzę, żeby wydarzyło się tu coś pod moją nieobecność, ale jeśli tak by się stało, to nikt z was nie będzie mógł zdradzić aniołom żadnych szczegółów. Po prostu zaufaj mi i nie drąż tematu, dobrze? Nie wiedziałam, co na to odpowiedzieć. Alex wrócił do pakowania, jego ciemne włosy już prawie wyschły i zaczynały się leciutko kręcić na końcach. – Czy to jest niebezpieczne? – spytałam wreszcie. Nie odrywał wzroku od plecaka, do którego wkładał teraz spodnie w panterkę. Potrząsnął głową. – Nie. Nic takiego, z czym nie umiałbym sobie poradzić. Umilkłam, przemyśliwując o przyrzeczeniu, jakie mi złożył. Już miałam o tym napomknąć, gdy Alex spojrzał na mnie i w jego wzroku zobaczyłam wyraźnie, że dobrze o tym pamiętał. Gdyby zamierzał się narazić na niebezpieczeństwo, powiedziałby mi o tym. Milczenie się przedłużało. Przerwałam je po chwili wahania. – No, dobrze… Ale dlaczego nie mogę pojechać z tobą? Albo Sam czy Seb, ktokolwiek? Alex zapiął sprzączki plecaka. – Nie, będzie lepiej, jeśli sam pojadę. Nie ma sensu odrywać kogoś od szkolenia zespołu, skoro mogę sobie sam poradzić. – Umilkł i dotknął moich włosów, delikatnie bawiąc się falującym kosmykiem. – Posłuchaj, Willow – dodał, jakby myślał teraz o czymś innym – to po prostu coś, co koniecznie muszę zrobić. Rozumiesz, to pewnie nic takiego, ale gdyby jednak, to… Nie dokończył myśli, choć doskonale czułam, jak to jest ważne. Pojęłam też, że żadne moje obiekcje nie zmienią decyzji Aleksa. – No to… kiedy wyruszasz? – spytałam w końcu przez ściśnięte gardło. – Natychmiast. Muszę tylko powiadomić resztę. Podczas mojej nieobecności będzie rządził Sam, nie masz nic przeciw temu? – Tak, to dobry pomysł. – Objęłam się w pasie, wciąż nie mogąc

uwierzyć, że prowadzimy tę niedorzeczną rozmowę. – Na jak długo wyjeżdżasz? Alex spojrzał mi prosto w oczy. Przez moment wydawało mi się, że zamierza mi coś wyznać, ale odwrócił się i poprawił zapięcie plecaka. – Na tyle, na ile będzie to konieczne. „Na ile co będzie konieczne?”. Z wysiłkiem powstrzymałam się przed zadaniem tego pytania. Przyglądałam się, jak Alex wkłada granatowy podkoszulek i sięga do szafy po skórzaną kurtkę, wyszukaną przed rokiem w nieczynnym sklepie w Phoenix. Narzucił ją na grzbiet, ja zaś przypomniałam sobie moment naszego poznania – kierował czarnym porsche i miał na sobie dokładnie taką samą kurtkę. Nawet wtedy, kiedyśmy się jeszcze nie cierpieli, uważałam go za najprzystojniejszego chłopaka na świecie. Gdy zwołaliśmy naprędce zebranie, Liz i Sam byli jednakowo zaskoczeni wieścią, że Kara wróciła, jak i nagłym wyjazdem Aleksa. Jedynie Seb nie okazał zdziwienia; zauważyłam posępne spojrzenie, jakie posłał Aleksowi. – Wiesz co, Al, naprawdę mi się to nie podoba… – mówił Sam, gdy zmierzaliśmy korytarzem do garażu. W bazie panowała cisza, wszyscy spali, na dworze było jeszcze ciemno. – Chwileczkę, wezmę tylko telefon satelitarny – przerwał mu Alex i wpadł do pokoju łączności. Wychynął stamtąd w mgnieniu oka, ja zaś miałam nieodparte wrażenie, że przyniósł ze sobą nie tylko telefon. Alex i Sam szli przodem, pogrążeni w rozmowie. Co zrozumiałe, Sam zarzucał go gradem pytań. – Wiedziałaś o tym? – szepnęła do mnie Liz. Potrząsnęłam głową, nie spuszczając Aleksa z oka. Nawet bez szczególnych starań potrafiłam się domyślić, że coś go dręczy i całkowicie świadomie stara się to przede mną ukryć. Walczyłam z chęcią zanurzenia się w jego umyśle. Poprosił, żebym mu zaufała, i byłam na to gotowa… ale co tu się właściwie działo, do cholery? Alex wziął karabin i zapas jedzenia, po czym stanowczo zbyt szybko znaleźliśmy się w garażu, gdzie zaczął pakować swoje rzeczy do jednego z pikapów. Pożegnał się z Samem i Sebem krótkim uściskiem dłoni, serdecznie uścisnął Liz.

– Okej, więc tak jak powiedziałem, postaram się skontaktować, jeśli będę mógł, ale nie zamartwiajcie się zanadto, gdyby mi się nie udało. Sam był w piżamie, tak samo jak tamtej nocy, kiedy wyjeżdżaliśmy z Aleksem do Kolorado, i miał tak samo ponurą minę. – Jasne, czemu mielibyśmy się zamartwiać? Urządzimy sobie imprezkę. Stary, powiadam ci, że te wszystkie tajemnice raczej męczą, niż uspokajają. Seb niewiele mówił, ale w jego oczach czaił się wyraźny niepokój. Przysunął się do Aleksa i szepnął mu coś na ucho po hiszpańsku, lecz Alex potrząsnął tylko głową. – No, pero gracias, amigo – odparł przyciszonym tonem, więc domyśliłam się, że Seb, podobnie jak ja, zaproponował, że z nim pojedzie. – Słuchajcie, gdyby… To znaczy, nie ma obawy, ale gdyby coś się stało… – urwał, bawiąc się kluczykami. – Sam, ty tu rządzisz, ale reszta ma prawo sprzeciwu, jeżeli zrobisz coś głupiego – rzekł nieoczekiwanie szorstkim tonem. – Najlepiej będzie, jeśli położysz nacisk na szkolenie, okej? Gdyby to, co zamierzam sprawdzić, nie przyniosło rezultatu, pozostaje nam tylko trening nowych ludzi. W moim komputerze są plany dalszych działań, nad którymi trochę posiedziałem, Willow zna hasło dostępu. – Alex, co ty, do cholery, gadasz… – żachnął się nagle Sam. – Nic mi nie będzie. – Alex zerknął na mnie, a potem na innych. – Zostawcie nas na chwilę samych, dobrze? Trzymajcie się, cześć. Wyszli, rzucając spłoszone spojrzenia przez ramię. Przybrałam swoją zwykłą pozę – objęta rękami w pasie, oparłam się o maskę pikapu. – Alex, to wszystko jest jakieś dziwne… Cały czas staram się zrozumieć, co tu się właściwie dzieje. Stał nieruchomy jak posąg. Nagle potrząsnął głową, jakby odganiał od siebie jakąś myśl. Jego głos zabrzmiał chropawo. – Tak, wiem… Później ci wszystko wyjaśnię, teraz lepiej już pojadę. Podszedł do mnie i obiema rękami zaczesał mi włosy do tyłu. Chociaż nasze pocałunki zawsze niosły ze sobą wiele rozmaitych znaczeń, ten jeden był odmienny. Objęłam go za szyję i pocałowałam

najmocniej, najczulej, jak umiałam. Potem staliśmy, trzymając się w objęciach, Alex z głową ukrytą na moim ramieniu. – Hej, skarbie, będę ciągle sprawdzała, gdzie się obracasz – spróbowałam żartować, gdy w końcu wypuścił mnie z uścisku. – To znaczy mniej więcej co sekundę. – Wiem – odrzekł cicho. Uśmiechnął się lekko i pogłaskał mnie po policzku. Powoli powiódł koniuszkami palców po mej szyi i karku. – Jesteś całym moim życiem, wiesz o tym, prawda? – spytał jeszcze ciszej niż przedtem. – Od samego początku, od chwili, w której cię poznałem. Nie patrząc mi w oczy, wskoczył za kierownicę, zanim zdążyłam odpowiedzieć. – Sprowadź windę, dobrze? – poprosił. – Wrócę najszybciej, jak się da. Kiedy jednak poruszyłam się, by wykonać polecenie, zastygłam w miejscu. Przez chwilę nie byłam w stanie zmusić się do ruchu; naciśnięcie guzika windy równało się wysłaniu Aleksa na zatracenie. Obejrzałam się na niego, napawając się widokiem jego przystojnej twarzy, ślicznie wykrojonych ukochanych ust. Był zajęty uruchamianiem pikapa. „Wszystko w porządku – powtarzałam sobie w duchu. – Przyrzekł przecież, że bez mojej wiedzy nie narazi się na żadne niebezpieczeństwo. Nie złamałby obietnicy”. Odzyskałam zdolność ruchu i nacisnęłam guzik. Drzwi windy podsunęły się do góry z cichym sykiem. Alex podniósł głowę i wrzucił bieg. – Uważaj na siebie – zawołałam, przekrzykując warkot silnika. Skinął głową, wprowadził pikap do windy i obejrzał się na mnie przez ramię. Nasze oczy zetknęły się i tak pozostały, dopóki drzwi nie zasunęły się z powrotem. Wtedy straciłam Aleksa z oczu. Kabina windy ruszyła z łoskotem na górę, a mnie ogarnęło uczucie potwornego lęku, znacznie silniejsze niż wcześniej. Musiałam jednak wierzyć, że Alex wie, co robi. Usłyszałam szmer szybkich kroków i podniosłam oczy. Seb prawie wbiegł do garażu.

– Usłyszałem windę – wyjaśnił. – Jak z tobą, w porządku? Trzymasz się jakoś? – Chyba tak – odrzekłam niemrawo. Wyczuwałam obecność Aleksa na górze, za moment podniosą się drzwi windy i otworzy brama zewnętrzna. Jeszcze chwila i go tu nie będzie. Nie mogąc się powstrzymać, połączyłam się szybko ze swoim aniołem. Rozłożywszy eteryczne skrzydła, wystrzeliłam w górę szybu windy i wychynęłam nad dachem baraku jak pływak, wydobywający się na powierzchnię wody. Na wschodzie różowiła się jutrzenka, słychać było szum pędzących szosą nielicznych samochodów. Pikap Aleksa poruszał się drogą gruntową. Z tej wysokości przypominał dziecięcą zabawkę. Unosząc się w powietrzu, patrzyłam, jak stopniowo maleje, i pragnęłam pofrunąć jego śladem, wyczuwałam jednak szaloną determinację ukochanego, by dopiąć celu i uczynić wszystko, aby do mnie powrócić. Potem skręcił na szosę asfaltową i pochłonęła go ciemność. Seb nadal tkwił przy mnie, gdy mój anioł na powrót wniknął do mojego wnętrza. Spojrzałam na puste miejsce, na którym przedtem stał pikap Aleksa, i mimo obecności Seba poczułam się straszliwie samotna. – Czego chcesz, Seb? – spytałam znacznie ostrzej, niż zamierzałam. – Nic. – Jego przystojną twarz natychmiast oblekła maska obojętności. – Nic takiego. – Odwrócił się do odejścia. Wyczuwałam, że martwi się nie tylko o mnie, lecz i o Aleksa. Westchnęłam, po czym ruszyłam za nim, zatrzymując go przed drzwiami. – Seb, przepraszam… – Oparłam się o ścianę i zaczęłam masować bolące skronie. – To była naprawdę koszmarna noc, jestem wykończona, wiesz? Posłał mi niewesoły uśmiech i oparł się obok mnie o framugę. – To zabawne, ledwie parę godzin temu to Alex przekonywał mnie, żebym został. – Parę godzin temu? – powtórzyłam zaciekawiona. – Wiesz coś

więcej? – Nie, tylko to, co sam nam powiedział – odparł Seb, kręcąc głową. Nagle dotarło do mnie znaczenie jego słów. – Chwileczkę, dlaczego cię przekonywał? Zamierzałeś wyjechać z bazy? – No tak, być może zresztą nie zmienię zamiaru. Zobaczymy. – Z Meghan? – spytałam po chwili. Seb skinął głową. Z nieznanych mi przyczyn ta deklaracja sprawiła, że zrobiło mi się jeszcze ciężej na duszy. – Naprawdę ją lubię – bąknęłam w końcu. – Bardzo się cieszę, Seb, serio. Nie potrafiłam odczytać spojrzenia, jakim mnie obdarzył; było cierpkie, a zarazem zbolałe. – Dzięki – odrzekł uprzejmym tonem. – Ja też ją lubię. Przez kilka minut żadne z nas nie przerwało milczenia. Mogłam myśleć jedynie o Aleksie, jadącym do Nowego Meksyku do dawnego obozu ZA, który skrywał niewyjaśnione tajemnice. Odetchnęłam głęboko, boleśnie. „Boże, błagam, niech Alex będzie bezpieczny”.

ROZDZIAŁ DWUNASTY Wróciłam do pokoju, ale sen, choćby kilkugodzinny, nie wchodził w rachubę, z każdą chwilą bowiem rósł we mnie niepokój. W końcu wzięłam ręcznik i postanowiłam pójść pod prysznic. Zajęłam tę samą kabinę, do której zakradliśmy się kiedyś z Aleksem o drugiej nad ranem, żeby się razem wykąpać. Odtąd korzystałam z niej zawsze, gdy tylko była wolna. Wspomnienie naszych śliskich, namydlonych ciał, obmywanych przez strumień gorącej wody, mokrych pocałunków i śmiechu zazwyczaj wprawiało mnie w znakomity nastrój. Tym razem jedynie powiększyło i tak silne uczucie lęku. Wytarłam się naprędce i ubrałam; odzież kleiła się do wilgotnej skóry. Przetarłam zaparowane lustro ręcznikiem i zabrałam się do rozczesywania włosów. Spojrzało na mnie moje znękane oblicze. „Nie jest dobrze. Coś mi tu cholernie nie pasuje”. Nagle ręce zaczęły mi się trząść. Kara. Co ona mu właściwie powiedziała, że wyleciał stąd w środku nocy jak oparzony? Z mokrymi, rozczochranymi włosami wybiegłam z łazienki i skierowałam się wprost do ambulatorium. W pokoju szpitalnym nie było nikogo poza Karą, która spała na jednym z trzech łóżek. Zachowując ostrożność i ciszę, podsunęłam bliżej krzesło. Na widok jej zmaltretowanej twarzy zrobiło mi się przykro. Nigdy jej nie lubiłam, ale tego, przez co musiała przejść, nie życzyłabym najgorszemu wrogowi. Jej dłoń była równie wychudzona jak reszta ciała. Z tego, co rzekł mi Alex, wynikało, że mój zamiar się nie uda, ale musiałam spróbować. Zawahałam się, po czym dotknęłam jej ręki, bardzo lekko, czując pod palcami pergaminową skórę. Jeszcze nigdy nie próbowałam wyczytać czegoś z ręki śpiącej osoby. Wrażenie było bardzo dziwne. Obrazy wprawdzie się pojawiały, ale widziałam je nieco zmącone, jakby pod powierzchnią wody. Kara, przemierzająca ulice miasta z rękami w kieszeniach kurtki. „Eden Austin” – pomyślałam automatycznie. Starała się nie zwracać na siebie

uwagi, ale wyczuwałam jej dramatyczny lęk; gdyby została złapana, już nigdy by się stamtąd nie wydostała. Potem obrazy przyspieszyły, jakby przewinięto je naprzód. Kara znajdowała się w ponurym baraku, gdzie na wojskowych pryczach leżeli chorzy ludzie. Z trudem rozpoznałam mężczyznę, na którego natknęłam się wraz z Aleksem w Nowym Meksyku, łatwo natomiast wyczułam głęboki smutek Kary, gdy przy nim usiadła. – Cześć, Cull… Nie wyglądasz za dobrze. – Alex – powiedział z naciskiem. – Widziałaś się z nim? Zrobiłem coś… Musimy go powstrzymać… Słuchałam jego bełkotliwej mowy z rosnącym rozczarowaniem. Było to tak mgliste, że niczego nie mogłam zrozumieć, zresztą tak jak i Kara. Nagle gwałtownie otworzyłam oczy, bo wyszarpnęła mi rękę. – Co robisz, do jasnej cholery? – wysyczała. Leżała, gromiąc mnie wzrokiem, lecz wyczuwałam jej strach. Zrobiło mi się strasznie wstyd. – Przepraszam – bąknęłam, ocierając rękę o spodnie. – Spałaś, a ja musiałam się dowiedzieć, co takiego powiedziałaś Aleksowi. – Tak? No to czemu go o to nie zapytasz? – Bo wyjechał. Udał się do dawnego obozu ZA. Zdrowe oko rozszerzyło się ze zdumienia. – A więc jednak był w tym jakiś sens – wymamrotała. – Nie miałam pewności. – Nagle chwyciła mnie za ramię. – Chwila, zdołałaś wyczytać coś z mojej ręki? Jakim cudem ci się to udało, skoro żaden anioł nie mógł sobie ze mną poradzić? Wzruszyłam ramionami. – Alex powiedział, że musiałaś zostać uodporniona. Może to działa tylko przeciw aniołom czystej krwi, nie wiem. – Odchrząknęłam niepewnie, przyglądając się siniakom i opuchliźnie. – W każdym razie jeszcze raz przepraszam. Nie miałam prawa tego robić, nie zapytawszy cię najpierw o zgodę. – Wiesz co? – Pochwyciwszy moje współczujące spojrzenie, Kara wydęła pogardliwie wargi. – W porównaniu z tym, co wyczyniał ze mną twój ojciec, to była przyjemność. Zmierz się ze mną w uczciwej walce na pięści, dobrze? Kiedy tylko zechcesz. A teraz się stąd wynoś!

Przetoczyła się na bok, przygniatając rurkę z kroplówką. Zrozumiałam, że więcej ze mnie szkody niż pożytku, i wyszłam z pokoju. Zatrzymałam się w ambulatorium i oparta o ścianę, próbowałam zebrać myśli, gdy raptem wparował Sam. Przyjrzał się Karze przez małą szybkę w drzwiach. – Jezu, wygląda fatalnie – odezwał się ściszonym głosem. – Pomyślałem, że… – Że wypytasz ją o przyczynę nagłego wyjazdu Aleksa – dokończyłam. – Już to sprawdziłam, nic nie wie. – Zawahałam się. – Ale wiesz co, Sam, mam naprawdę złe przeczucia. Wiesz, to coś więcej niż zwykłe obawy stęsknionej dziewczyny. – Taa… Ja na pewno nie jestem stęsknioną dziewczyną, a cholernie mi się to nie podoba. Coś mi tu śmierdzi, sam nie wiem… – W takim razie… co robimy? – Nie wiem – powtórzył Sam, krzywiąc się z niechęcią. – Chyba czekamy. Zobaczymy, co się wydarzy. Skinęłam z wahaniem, gdyż ja także nie wiedziałam, co począć. Jakimś cudem przetrwałam następne kilka godzin. – Poradzi sobie – co rusz zapewniała Liz przy śniadaniu. – Serio, przecież nie ma lepiej wyszkolonego człowieka od Aleksa. Grzebałam łyżką w kleistej owsiance, czując rosnące mdłości. – No tak, masz rację – bąknęłam, nie chcąc zdradzić kłębiących się we mnie uczuć. „Nie powinien był tam jechać, nie powinien był tam jechać”. – Willow? – zagadnęła cicho Liz. – Chyba pora na mój pierwszy trening z Sebem – powiedziałam, wstając i zbierając swoje graty. Wykłady i ćwiczenia, jakie prowadziliśmy z Sebem, odbywały się w niewielkim pomieszczeniu. Dwanaścioro rekrutów siedziało już na podłodze, koncentrując się w pozycji półlotosu. – Obserwujcie anioła Willow, przechodząc jednocześnie przez punkty czakramów – poinstruował Seb, stojąc pod ścianą w swobodnej, rozluźnionej pozie. – Zauważcie, jak blednie i niknie, a potem powraca. Życie z pozoru toczyło się swoim trybem, choć wszystko się

zmieniło. Po zajęciach zaczekałam pod drzwiami na Seba. Od dawna już tak nie robiłam, ale wcale nie był zaskoczony. – Słuchaj, Seb, zanim Alex wyjechał, napomknął coś na temat ziemskiego pola energii. – Słowa wylewały się ze mnie wartkim strumieniem. – O co mogło mu chodzić, nasuwa ci się jakaś odpowiedź? – Ziemskie pole energii? – powtórzył Seb z namysłem. Wyczułam jego nagłe zaniepokojenie, gdy sięgnął przeze mnie do klamki i zamknął drzwi. – Nie wiem… Chyba żeby sobie wyobrażał, że da się go użyć przeciwko aniołom. Energia Ziemi była bezładna, nieokiełznana. Próba posłużenia się nią do własnych celów skończyłaby się… Przełknęłam ślinę. – Ale to wariactwo. Seb nie zaprzeczył. – O madre mía, wiedziałem, że powinniśmy byli pojechać razem z nim – wymamrotał, tłukąc się pięścią po głowie. – Czułem przecież, że kłamie, że coś ukrywa… – Jak to? – spytałam bez tchu. – Willow – odparł Seb z zaskoczeniem – byłem pewien, że t y wiesz o wszystkim… że Alex okłamuje tylko nas! O co konkretnie szło, tego nie wiem, to starannie ukrył, ale… – Coś ty! – wykrzyknęłam w rozpaczy. – Powiedział mi tylko, że mam mu zaufać… Poprosił, żebym nie czytała jego myśli ani uczuć! – Zamknęłam oczy i szybko odszukałam znajome ciepło jego obecności. Nadal jechał samochodem, na razie czuł się dobrze. Na razie… Kiedy jednak otworzyłam oczy, przerażenie uderzyło we mnie niczym fala przypływu. To wykluczone, żebym miała tu siedzieć bezczynnie i czekać na jego powrót. Absolutnie wykluczone. – Uhm, okej, dzięki. – Serce biło mi mocno i szybko. Uśmiechnęłam się do Seba trochę nieprzytomnie. – Muszę już lecieć. Twarz miał ściągniętą z obawy i niepokoju. Lekko dotknął mojego ramienia. – Willow… – Muszę już iść – odparłam i wyszłam na korytarz. Po sekundzie puściłam się biegiem do garażu, łomocząc podeszwami trampek o cement, jakby goniło mnie stado wilków.

– Willow! – krzyknął za mną Seb. Pokonałam zakręt i z impetem wpadłam na Sama. – O rany! – sapnął, chwytając mnie za ramię. – Hej, co się dzieje? – Puść mnie! – wrzasnęłam, usiłując się wyrwać, ale złapał mnie jeszcze mocniej. – Nic z tego, dopóki mi nie powiesz, co się dzieje! – Muszę dogonić Aleksa! – Już prawie płakałam. – Muszę! Dzieje się coś złego, Sam, coś naprawdę złego! W tej samej chwili dopadł do nas Seb. Sam puścił mnie i pokręcił niepewnie głową. – Taa… – wymruczał ledwo dosłyszalnie i trzasnął się pięścią w udo. – Okej, masz rację. Jadę z tobą. Nie spodziewałam się tego i odczułam olbrzymią ulgę. Skoro jest dwoje kierowców, będziemy jechali bez przerwy i szybciej znajdziemy się na miejscu. – Musimy się pośpieszyć – powiedziałam. Podświadomie czułam, że Alex nie będzie się zbyt często zatrzymywał, chociaż miał za sobą nieprzespaną noc. – Spakuj najpotrzebniejsze rzeczy – odrzekł Sam. – Za piętnaście minut spotykamy się w garażu. – Jadę z wami – wtrącił Seb. – Nie, nie jedziesz – odparł szorstko Sam. – Nie możemy wyjechać wszyscy naraz; kto będzie rządził tą przeklętą bazą? Seb zerknął na mnie posępnie, a mój strach natychmiast się powiększył, uświadomiłam sobie bowiem, że chciał tam jechać dla mnie. Bał się tego, co się może stać, jeżeli się spóźnimy. – Seb, bezwzględnie powinieneś tu zostać. Musisz ciągnąć szkolenie rekrutów, Liz z pewnością sama sobie nie poradzi – rzuciłam pośpiesznie, byle go tylko przekonać do pozostania. Nie chciałam nawet myśleć, jak wyglądałaby długa podróż w jego towarzystwie; byłabym przecież skazana na nieustanne wyczuwanie jego rosnącego lęku. Zaczął protestować, po czym urwał, zajrzawszy mi głęboko w oczy. – Dobrze – rzekł przez zęby. Natychmiast spociłam się ze strachu.

– Sam, to bardzo ważne: kiedy Alex się odezwie, niech Liz pod żadnym pozorem mu nie wspomina, że pojechaliśmy za nim. Sam skinął ponuro. Alex nie ucieszyłby się zbytnio, gdyby się o tym dowiedział. Mógłby nawet celowo próbować nas zgubić. Miał przecież powody, żeby pojechać tam sam, a one nie znikną magicznie tylko dlatego, że go nie posłuchaliśmy. – Piętnaście minut! – zawołał za mną Sam, bo ruszyłam już biegiem do swojego pokoju. – Dziesięć! – odkrzyknęłam przez ramię. Prowadziliśmy na zmianę z Samem przez resztę dnia i całą noc. Z Nevady wyjechaliśmy zniszczoną autostradą 93, potem międzystanową I-40 udaliśmy się na wschód i przecinając Arizonę, pędziliśmy do Nowego Meksyku. Oboje przyjęliśmy milczące założenie, że trzymamy się głównych dróg ze względu na tempo jazdy, choć narażało nas to na spotkanie z personelem któregoś z Edenów. Po zaciśniętych zębach Sama i nerwowym postukiwaniu wielkimi paluchami w kierownicę poznałam, że jest równie zaniepokojony jak ja. Na szczęście nie należał do osób zbyt rozmownych, bo nie zniosłabym zdawkowej gadaniny o niczym. Omawialiśmy jedynie trasę lub pytaliśmy, czy któreś z nas chce się napić wody. Mniej więcej co pół godziny sprawdzałam nadzmysłowo co z Aleksem, doznając przelotnego ukojenia wskutek zetknięcia z jego energią. Około szóstej po południu zatrzymał się na kilka godzin snu, poza tym jechał bez przerwy, niemniej udało nam się zmniejszyć do niego dystans; byliśmy teraz o jakieś pół godziny drogi za nim. Kiedy to ja siedziałam za kierownicą, naciskałam mocniej na gaz, rozpaczliwie pragnąc go dogonić, złapać go w sensie dosłownym i nie wypuścić, nie pozwolić mu w pojedynkę wykonać misji, na jaką się porwał. Tuż przed północą wjechaliśmy do stanu Nowy Meksyk. Cztery godziny później wyrósł przed nami Eden Albuquerque, opasany jak zawsze betonowym murem z drutem kolczastym na szczycie, nad którym krążyły stadka aniołów, lśniące srebrzyście w blasku księżyca w pełni.

Nie był to widok, który przypadł mi do gustu. Gdy skręciliśmy na południe, drogi znów się pogorszyły. Po kilku godzinach jazdy wschodzące słońce oblało promieniami ukochany krajobraz Aleksa – bezkresną pustynię, nagie, brązowe szczyty gór. Znajdowaliśmy się w południowej części stanu; Sam prowadził auto, ja zaś szukałam wzrokiem skrętu, prowadzącego do dawnego obozu ZA. W końcu wypatrzyłam wąską drogę gruntową. – Tędy – rzuciłam w napięciu. – Przejechaliśmy tą drogą jakieś trzydzieści, może czterdzieści kilometrów, a potem Alex skręcił wprost na pustynię. – Uda ci się znaleźć to miejsce? – Sam zerknął na mnie z powątpiewaniem. Skinęłam głową. Jeśli nawet nie zapamiętałabym drogi, wyczuwałam teraz bardzo silnie energię Aleksa; prowadziła mnie do niego jak promień latarni morskiej. Wbiłam paznokcie w dłoń. Musieliśmy dotrzeć na czas, po prostu musieliśmy. „Alex, nie wiem, co planujesz, ale nie wolno ci tego zrobić. Błagam. Ty także jesteś całym moim życiem”.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY Kiedy Alex przemierzał ostatnio pustynię w Nowym Meksyku, siedział w kradzionym samochodzie: szerokim jak łódź cacku z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, które trzęsło się i podskakiwało na piaszczystym gruncie. Przez całą podróż martwił się, że auto się przegrzeje, ale rozmyślał głównie o Willow. Mieli wówczas za sobą tylko namiętne pocałunki, a fizyczne napięcie między nimi iskrzyło niemal boleśnie. Wciąż ze szczegółami pamiętał, jak wyglądała, gdy zadała mu pytanie o obóz: świetliste zielone oczy, gęste jasne włosy nieporządnie związane w koczek na karku. Zastanawiał się, czy Willow kiedyś mu wybaczy. Brutalnie odsunął do siebie myśli o niej. „Być może Cully bredził – rozważał, trzęsąc się w aucie jadącym przez środek pustyni. – Ale jeśli to prawda, to musi istnieć choćby minimalna szansa, że przeżyję, inaczej bym się na to nie zdecydował”. Podróż nie trwała zbyt długo, zważywszy na opłakany stan niektórych dróg. Od wyjazdu z bazy upłynęło około trzydziestu godzin, teraz z wolna zbliżał się do miejsca, w którym się wychował. W oddali widział już zbiorowisko białych baraków, połyskujących w jaskrawym blasku porannego słońca, za nimi zaś łańcuch niskich gór na horyzoncie. Zbliżając się do parkanu z siatki z drutem kolczastym na szczycie, szybko przeskanował okolicę. Nigdzie śladu życia. W sumie mógł się tego domyślić: skrzydło bramy smętnie wisiało na jednym zawiasie, wokół żadnych pojazdów, jedynie słońce paliło bezlitośnie dachy baraków. Alex zatrzymał pikapa i przyglądał się im spod zmrużonych powiek. Na wszelki wypadek wziął karabin do ręki, zarzucił plecak na ramię i wysiadł. Małe brązowe jaszczurki w popłochu pierzchały mu spod nóg, gdy zmierzał w stronę bramy. Przecisnął się przez szparę; zagrzechotała zardzewiała kłódka na łańcuchu. Jeszcze jedno wspomnienie: Willow stojąca pod bramą z tym swoim tajemniczym uśmiechem, trzymająca luźno w palcach kłódkę. „Bardzo chętnie zobaczę, gdzie się wychowałeś”.

Nie wolno mu teraz o niej myśleć! Mimo że był już koniec listopada, upał mocno doskwierał, gdy Alex przemierzał teren obozu. Wciąż czuł się tu znajomo, choć nienaturalnie martwa cisza ciążyła mu jak ołów, gdy przechodził przez stołówkę i pokój, który on i Jake dzielili z innymi ZA. Miał przed sobą zwyczajny kwadratowy dom, w którym najpierw mieszkał ojciec, a potem Cully. Szara dachówka, żadnych żaluzji czy firanek. Kiedy był mały, myślał, że wszystkie domy wyglądają tak jak ten. Gdy po raz pierwszy ujrzał kołatki na drzwiach, wycieraczki przed progiem i zadbane ogródki, długo gapił się na nie ze zdumieniem. Doszedł do drzwi i ponownie przeskanował przestrzeń. Nic. Gałka zagrzała się od słońca; ani drgnęła, kiedy próbował ją przekręcić. Czując się tak, jakby zamierzał zbezcześcić grób, cofnął się i przyłożył karabin do ramienia. Krótka seria pocisków i wokół zamka pojawiły się otwory. Alex kopnął potężnie i drzwi otworzyły się z trzaskiem. Wszedł do środka i z nawyku poszukał włącznika światła, ale nic nie wskórał, bo generatory były oczywiście wyłączone. Wtem zamarł w pół kroku. Patrzył na niego anioł, w półmroku Alex widział wyraźnie jego ciemne, płonące oczy i szeroko rozłożone, gigantyczne skrzydła. Poczuł duszący przypływ adrenaliny, nim się zorientował, co właściwie ma przed sobą. „Jezu, Cully” – pomyślał ze smutkiem. Wszystkie ściany pokrywały malunki aniołów. Były wszędzie, obserwując go, wabiąc do siebie. Alex odwrócił się i dostrzegł jeszcze jednego na drzwiach, ze skrzydłem przebitym kulami. Widok był niesamowity. Cully namalował oddzielnie każde piórko. Najbardziej uderzała straszliwa pustka tego miejsca. Alex pomyślał o Cullym, chorym już pewnie wtedy i przeraźliwie samotnym na pustyni, jak z oddaniem maluje stwory, które zniszczyły mu zdrowie. Pokiwał głową ze smutkiem. – Cieszę się, że nie żyjesz, Cull – powiedział bardzo cicho. – Nareszcie jesteś wolny. Dość tego smęcenia. Trzeba się zabrać do tego, po co tu przyjechał. Podszedł do stołu i położył karabin na wytartym blacie. Spojrzał na

rozchwierutane krzesła i przypomniał sobie, jak ojciec zwykł ustawiać jedno z nich bokiem i godzinami siedzieć zgarbiony, wpatrzony w jeden punkt, usiłując przebić eter swoją świadomością. Alex skrzywił się na myśl, że czeka go teraz ten sam żmudny proces. Nie tracąc więcej czasu, przysiadł na piętach i uważnie obejrzał powietrze przed sobą. To, co powiedział Willow, nie było całkowitą bzdurą, gdyż pomysł ojca na pokonanie aniołów faktycznie miał coś wspólnego z wykorzystaniem ziemskiego pola energii. Tyle że nie chodziło teraz o naszą planetę. Alex przeniósł świadomość w górę przez punkty czakramów i utrzymywał ją tam, unosząc się pod sufitem. Gdy spoglądał na pokój z poziomu eterycznego, jego puls nagle przyspieszył. Poczuł oszołomienie. Chryste, Cully faktycznie prawie tego dokonał. Tam, gdzie kiedyś niczego nie było, Alex znalazł teraz leciutkie migotanie powietrza, przypominające drobne zmarszczki na powierzchni wody. Poczuł przypływ ulgi zmieszanej ze strachem. Sięgnął umysłem i ostrożnie badał migotanie. Wrażenie było takie, jakby fragment warstwy twardego tynku został zastąpiony cienkim papierem. Cully musiał być cholernie osłabiony, skoro dotarł tak blisko, a potem zrezygnował. Alex odetchnął głęboko. No dobrze, zatem informacja okazała się prawdziwa. Instynktownie wiedział, co musi dalej nastąpić. „Tylko powoli” – napomniał sam siebie. Skupił świadomość możliwie jak najciaśniej, aż stała się cienka jak igła. Od wysiłku zakręciło mu się w głowie, ale się tym nie przejął. Przesuwając ostrożnie igłę po migotliwej ścianie, w tę i z powrotem, znalazł mikroskopijny odcinek, który poddawał się łatwiej niż reszta. Naparł na to miejsce, ale ściana zdawała się być elastyczna i po prostu poddała się naciskowi; igła nie zdołała jej przebić. „Doskonale – zatem spróbujmy inaczej” – powiedział sobie po kilku minutach daremnych wysiłków. Wycofał się i dźgnął z wielką siłą. Jego świadomość przebiła ścianę na wylot. Nagle doznał wrażenia, że maleńką igiełką targa straszliwy huragan. Zacisnął zęby, resztką sił utrzymując pozycję. „Zrób to teraz albo się wycofaj” – nakazał sobie. Wyrównał oddech… i zaczął powiększać rozmiar igły.

Mięśnie Aleksa drżały tak silnie, że osunął się na podłogę i przymknął oczy z wysiłku. Czuł, że czubek igły przybrał wielkość piłki do tenisa… piłki do kosza… wreszcie opony samochodu. Zacisnął dłonie w pięści i oparł je na udach. Nagle poczuł gwałtowny zanik oporu i z impetem zwalił się jak długi na podłogę. Oddychając z trudem, podniósł się powoli, przytrzymując się krawędzi stołu. Błędnym wzrokiem popatrzył w dal. W powietrzu pojawił się otwór, przez który widać było inny pokój. Nagą białą ścianę. Alex widział tyle, ile mógł zobaczyć w otworze, reszta była niedostępna. Krew szumiała mu w uszach. Dwie rzeczywistości tańczyły przed oczami. Uch, naprawdę tego dokonał. Jak dotąd jednak manipulował energią na płaszczyźnie eterycznej. Aby plan ojca faktycznie się ziścił, należało fizycznie się tam przemieścić. A jeśli coś namacalnego przejdzie przez ten otwór… W głowie Aleksa odbiły się echem jego własne słowa: „To byłoby samobójstwo. Wyobrażasz sobie ten wybuch energii, gdyby jednak spróbował? Cały obóz wyleciałby w powietrze!”. Omiótł spojrzeniem ściany pomieszczenia. Z nieskładnej mowy Cully’ego wynikało, że uważał, iż istnieje szansa przetrwania tego eksperymentu, lecz doprawdy trudno było w to uwierzyć, gdy z każdego kąta wpatrywały się w człowieka niezliczone anielskie oczy. Jezu, Cully naprawdę ostro ześwirował… Wyprostował ramiona. Dość tego gadania. Ostatecznie po to tu przyjechał, no nie? Miliony aniołów karmiły się ludzką energią i miały tak czynić po wieczność, jeżeli nikt i nic ich nie powstrzyma. W porównaniu z tym wszystko inne bladło, przestawało się liczyć. Wszystko. Nawet jego własne życie. Nie spuszczając oczu z otworu, Alex włożył plecak na oba ramiona i zapiął sprzączkę w pasie. Pistolet tkwił jak zwykle w kaburze przy pasku, wziął więc karabin do ręki i zarzucił go na ramię, przewieszając przez pierś. Spojrzał na plecioną bransoletkę na przegubie i nie mogąc się powstrzymać, musnął ją lekko palcami, wspominając wieczór, kiedy Willow mu ją podarowała, świeży zapach jej włosów i skóry. Opuścił rękę i zdecydowanym ruchem odepchnął stół, który

zazgrzytał o podłogę. Cofnął się pod przeciwległą ścianę i stanął przodem do otworu. Tamten drugi pokój nadal czekał. Alex ściągnął ramiona, nie spuszczając go z oczu. – No to do dzieła – wymamrotał. – Tam! – zawołałam, siadając wyprostowana i pokazując ręką kierunek. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak zapamiętałam: grupa białych baraków pośrodku nagiej pustyni. Dzięki Bogu szary pikap Aleksa parkował przed bramą. Odetchnęłam z ulgą, kiedyśmy podjechali bliżej, podskakując na nierównościach terenu. Uśmiechnęłam się lekko i zamknęłam oczy, żeby poczuć to samo co Alex – po czym zachłysnęłam się, gdy z impetem uderzyła we mnie fala jego rozedrganych uczuć. – Nie – wyszeptałam, czepiając się deski rozdzielczej. – Sam! Stój! Sam zahamował z piskiem opon. Zanim auto całkiem się zatrzymało, gwałtownie otworzyłam drzwi, wyskoczyłam i pognałam najszybciej, jak umiałam. „Alex, nie możesz doprowadzić tego czegoś do końca… Błagam cię, nie przeżyjesz…!”. Biegłam, łomocząc piętami po twardym piasku i czułam łzy spływające po twarzy. Wszystko wokół zaczęło się dziać w zwolnionym tempie: jastrząb krążący nad dachami baraków, brama rosnąca przede mną w miarę, jak się do niej zbliżałam. – Alex! – wrzasnęłam przeraźliwie. – Alex! * Alex stał skupiony, wyprostowany, ze wzrokiem utkwionym w otworze. Teraz, kiedy podjął już ostateczną decyzję, czuł jedynie silną determinację, wszystkie inne myśli wywietrzały mu z głowy. Ze ścian spoglądały na niego anioły, dziwny pokój stopniowo pogrążał się w półmroku. „Teraz” – pomyślał i zaczął biec. Wyczekał do ostatniej chwili i wyskoczył w powietrze, rzucając się głową prosto w otwór; przez ułamek sekundy wydawało mu się, że słyszy, jak ktoś woła go po imieniu.

Siła uderzenia była taka, jakby walnął głową o beton. Świat wybuchł niczym wulkan, Alex poczuł to każdą komórką swego umęczonego ciała. Odcinek między dwoma światami zniknął. Anioły rozpadały się na kawałki, wzlatując w błękitne niebo. Alex spadał, unosił się w powietrzu, był rozdzierany na strzępy. Ból… O Jezu, jaki ból. „Przepraszam, Willow…” – pomyślał resztką przytomności. To była ostatnia rzecz, jaką świadomie zarejestrował.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY Ziemia zatrzęsła mi się pod nogami, gdy cała centralna część obozu wyleciała w powietrze. Z hukiem i rykiem, od którego zadrżały przestworza, baraki eksplodowały fontanną płomieni, cementu i dymu, odcinającą się jaskrawo na tle sielskiego błękitnego nieba. – Nie! – zawyłam przeraźliwie. Wyczuwałam gwałtowne bicie serca Aleksa, jego nieomal pewność, że za chwilę umrze. Uderzyła we mnie tak silna fala jego bólu, że zgięłam się wpół. Rozpadał się, rozrywał na kawałki… Tyle cierpienia… Jego serce zabiło słabo po raz ostatni – i stanęło. Pustka. Zanim zdążyłam pojąć, co się właściwie dzieje, uderzyła we mnie ściana powietrza. Runęłam płasko na plecy, łowiąc oddech, mając w uszach łoskot walących się dokoła mnie murów, rozmaitych przedmiotów spadających ciężko na piasek. Muskularne ramiona przytrzymały mnie w pozycji leżącej. – Nie ruszaj się! – Sam wrzasnął mi prosto do ucha. – Puszczaj! – krzyknęłam, wyrywając mu się z całej siły. – Puść mnie natychmiast! Jakoś udało mi się wywinąć i znowu biegłam najszybciej, jak umiałam. Kataklizm trwał ledwie kilka sekund, teraz nad terenem obozu zaległa złowroga cisza. Wszędzie walały się szczątki baraków. Niebo zasnuła chmura dymu i kurzu. Brama wyleciała z zawiasów, na poły zgniotły ją fruwające w powietrzu odłamki betonu. Przelazłam przez drut kolczasty i łomocząc podeszwami trampek, popędziłam w głąb terenu. – Alex! – wrzasnęłam przeraźliwie, dobiegając do centralnie położonej części obozu. – Alex! Unosił się tu kurz tak gęsty, że niemal całkiem mnie oślepił. Wytężając wzrok, przedzierałam się naprzód, potykając o zwały gruzu i śmieci, aż wreszcie dotarłam do ziejącego pośrodku krateru, tworzącego rumowisko szczątków. Unosił się z niego dym.

Dom ojca Aleksa przestał istnieć, podobnie jak otaczające go baraki. „Alex mógł jednak przeżyć” – myślałam gorączkowo, wskakując do środka krateru. Po trzęsieniach ziemi niektórzy z naszych ZA wegetowali wiele dni, uwięzieni w gruzach zburzonych budynków. Osuwając się na kolana, rozejrzałam się półprzytomnie dookoła i spostrzegłam coś na kształt fragmentu anielskiego skrzydła, namalowanego na odłamku ściany; nie zastanawiając się nad jego pochodzeniem, odrzuciłam go na bok, potem jeszcze jeden i następny. – Alex! – zawołałam. – Odezwij się do mnie, Alex! Kopiąc w rumowisku, jednocześnie skanowałam otoczenie w poszukiwaniu jego energii. Zazwyczaj udawało mi się ją odnaleźć bardzo szybko, jak gdyby nasza miłość była strzałą, wiodącą mnie wprost do niego. Teraz szukałam bezskutecznie. Nie ustawałam jednak w wysiłkach, trzęsąc się tak bardzo, że nie mogłam zebrać myśli. Nadal nic. A przecież już o tym wiedziałam… czułam już wcześniej, że umierał. Mój umysł odmówił przyjęcia tego do wiadomości. – Alex! – krzyknęłam ile sił w płucach, nie przestając odkopywać krateru. Palce zaczęły mi krwawić, poranione ostrymi krawędziami muru. Za plecami usłyszałam powolne kroki, po czym Sam wskoczył do krateru. Poczułam na ramieniu jego ciepłą, silną dłoń. – To nie ma sensu, aniołku – rzekł chropawo. – Ma! Właśnie że ma! Sam przykucnął przy mnie. Jego oczy miały czerwone obwódki. – Willow, zrób skanowanie. Oprócz nas nie ma tu żywego ducha. Potrząsnęłam energicznie głową, nie przerywając kopania. – Nie. Nie. Źle skanujesz. On żyje… Musi żyć…! I wtedy to zobaczyłam. Poczułam wielką gulę w krtani, odjęło mi mowę. Kawał ściany wypadł mi z rąk z głuchym łupnięciem i potoczył się w dół. Ogłuszona, wyciągnęłam ramię daleko przed siebie i podniosłam to, co zobaczyłam. But Aleksa. Jęknęłam cicho, obracając go w rękach; mgliście uświadamiałam

sobie, że cała drżę. Zniszczony, niegdyś biały but sportowy, obecnie pokryty kurzem i umazany krwią. Alex włożył go wczoraj na moich oczach, schylił się, siedząc na łóżku, żeby zawiązać sznurówkę. Lok ciemnych włosów jak zwykle opadł mu na czoło. Czułam w skroniach lodowate, przeszywające ukłucia. Wrażenie rozpadania się na kawałki, jego ciepła energia życiowa znajdująca kres. Boże, przecież ja to poczułam. Poczułam wyraźnie. – Nie! – Z mej krtani wyrwał się bolesny krzyk. Przycisnęłam but do piersi i skulona zaczęłam się kołysać. Sam bez słowa objął mnie i przytulił. Upuściłam but i przywarłam do niego jak tonąca, kurczowo zaciskając w palcach materiał brudnawego podkoszulka. Z twarzą wtuloną w tors Sama zaczęłam szlochać tak gwałtownie, że cała się trzęsłam. – Wiem – szeptał zdławionym głosem, obejmując mnie jeszcze mocniej. – Wiem. Siedzieliśmy tak bardzo długo. W końcu Sam pomógł mi wstać i zaprowadził mnie do samochodu. – Co on w ogóle zrobił? – wyszeptałam ochryple, patrząc na rumowisko gruzów, które kiedyś było obozem ZA. Dym już się rozwiał, kurz opadł i wszystko wyglądało tak, jakby ruiny tkwiły tu od wieków. Siedzący za kierownicą Sam podrapał się po szczęce. Wyczuwałam, że stara się zachować opanowanie. – Cholera, nie wiem. – Głos mu się załamał. – Z tego, co mówiłaś, miało to jakiś związek z wykorzystaniem ziemskiego pola energii. Trzymałam w rękach but Aleksa, lekko drapiąc paznokciami zniszczoną skórę. – No tak, ale konkretnie w jaki sposób? Nie przyszłoby mi do głowy, że to w ogóle możliwe! – I chyba słusznie – bąknął Sam. Gapiłam się na zburzone baraki. Kiedy znów się odezwałam, mój głos był podejrzanie cichy i cienki. – Nie możemy go tutaj tak zostawić…

Sam przejechał dłonią po czole. Nie wyglądał na swoje dwadzieścia trzy lata, lecz co najmniej piętnaście lat starzej. – Być może… niewiele z niego zostało – odparł głucho. – Zresztą przekopanie się przez te gruzy zajęłoby nam parę tygodni. Chyba że… Pokręciłam sztywno głową. Nie została ani iskra energii Aleksa, od której można by rozpocząć poszukiwania. – Wiesz co – mruknął Sam – to wcale nie jest dla niego najgorsze miejsce… Bardzo je lubił, wychował się tutaj. Opowiadał mi o tym parę razy. Wydaje mi się, że niedaleko zostali pochowani jego ojciec i brat. Już za chwilę wreszcie się obudzę i znajdę Aleksa w łóżku, obok mnie, poczuję dotyk jego ramion, ciepłe wargi na karku. Mocno zacisnęłam powieki. – Masz rację – powiedziałam w końcu. W środku na przemian wrzeszczałam i jęczałam, nieustannie, bez słów. Alex miał dopiero dziewiętnaście lat! Mieliśmy przed sobą całe długie życie, razem. To nie miało wcale tak wyglądać, a jednak zdecydował się podjąć nieznane mi, szalone ryzyko, w dodatku zataił to przede mną, okłamując mnie w żywe oczy. Nagle zaczęłam się trząść. Co to takiego było? Co sprawiło, że Alex uznał to za tak szalenie ważne? Niewiele myśląc, przymknęłam oczy i sięgnęłam do pola ziemskiej energii. Bezładna moc rozszalała się nade mną, ja zaś usiłowałam się jej przeciwstawić, utrzymać pozycję. Mój anioł ukrył się głęboko w moim wnętrzu, ogłuszony bólem i rozpaczą; wyczuwałam, jak słabo się opiera naporowi eterycznej nawałnicy. – Willow? – zagadnął Sam. Napór trwał, szarpał moją aurę, grożąc jej rozerwaniem. „Alex, co to było? Błagam cię, muszę się dowiedzieć!”. – Willow! – Sam zaczął mną potrząsać. – Ocknij się! Wzdrygnęłam się gwałtownie, zrywając połączenie z polem energii. Kiedy otworzyłam oczy, policzki miałam mokre od łez. – Nie wiem, co zrobił Alex – wyszeptałam zdruzgotana. – Nie wiem też, jak to naprawić. Sam zgromił mnie wzrokiem, oczy wciąż miał zaczerwienione. – Jezu, musiałaś chyba oszaleć, żeby to sprawdzać, dziewczyno!

Wiesz, że nie możemy sobie pozwolić na kolejną stratę! Milczałam. Już nigdy się nie dowiemy, na czym polegał plan ojca Aleksa. Zniknął, rozwiał się w niebycie, tak samo jak Alex. Okiem umysłu ponownie ujrzałam napływające do naszego świata anioły, które raptownie traciły łączącą je więź. I twarz Aleksa, który usiłował nie poddawać się zwątpieniu, choć skrycie uważał, że to jego wina. I chciał za to odpokutować. Gdyby do tego nie doszło, Alex nie byłby teraz martwy. Te chaotyczne myśli bezustannie tłukły mi się po głowie. – Jadę do Denver – oznajmiłam nieoczekiwanie. Sam odwrócił się do mnie gwałtownie, na jego zmartwionym obliczu odmalowało się zdziwienie. – Po co? – spytał w końcu nieufnie. – Muszę odnaleźć Raziela. – Willow, zacznij do mnie gadać z sensem, i to szybko, bo normalnie się ciebie boję. Ściskałam but Aleksa tak mocno, że pobielały mi palce. – To wszystko wina Raziela. To on zerwał więź między aniołami, on zgładził Radę i on wywołał trzęsienia ziemi. Sam, czyż tego nie dostrzegasz? To wszystko przez niego, cokolwiek złego się wydarza, właśnie on macza w tym palce! – No tak, pewnie masz rację – przyznał Sam. – Tylko co z tym zamierzasz zrobić? Wparujesz do Edenu i co? Zażądasz przeprosin? – Nie. Zadbam o to, żeby już nigdy nikogo nie skrzywdził. Sam podniósł się bokiem na fotelu kierowcy i wyjął kluczyki z kieszeni. – Jesteś w szoku – oznajmił krótko. – Zabieram cię z powrotem do domu. – Do jakiego domu?! – Mój rozhisteryzowany głos odbił się echem w kabinie pikapu. – Mówię serio, Sam, nie mogę wrócić do bazy i siedzieć tam z założonymi rękami! Alex nie żyje! Nie żyje, rozumiesz? – Owszem, rozumiem! – huknął Sam równie głośno jak ja. – Ty natomiast chyba nie pojmujesz, że zamierzasz popełnić samobójstwo! – Jadę do Denver – powtórzyłam nieco spokojniej. – Możesz jechać ze mną albo nie, mam to gdzieś.

– Posłuchaj – warknął Sam, chwytając mnie za ramię i potrząsając. – Jeśli chcesz się wyprawić do Denver, to okej, nie mogę cię przed tym powstrzymać. Ale narazisz przez to cały zespół na niebezpieczeństwo, a do tego prawdopodobnie stracisz życie. Sądzisz, że Alex by tego chciał? Uważasz, że patrzy na nas skądś z góry i powiada: „Jasne, Willow, jedź, jedź, dorwij drania!”. – Nie obchodzi mnie, czego chciałby Alex! – wrzasnęłam ze złością. – Nie mogę siedzieć bezczynnie! Dusiłam się w kabinie pikapu. Szarpnięciem otworzyłam drzwi i osunęłam się ciężko na piasek. Objęłam się rękami za głowę, usiłując nabrać powietrza w płuca; poczułam, że fragment mego umysłu stara się oddzielić od tej otchłani bólu, od niskiego, zawodzącego jęku, jaki wydawałam, kołysząc się skulona, wbijając paznokcie w czaszkę, bliska uduszenia. Alex… Sam wysiadł z samochodu i ukląkł przy mnie. Poczułam na głowie jego szorstką rękę. – Powiem ci, co teraz zrobisz – rzekł cicho. – Dokładnie to, czego chciał Alex: będziesz rekrutować i szkolić nowych ludzi. To obecnie jedyna nadzieja ludzkości. Potrzebujemy cię, Willow. Możesz wyjechać i dać się zabić, ale niczego w ten sposób nie wskórasz. Po długim czasie udało mi się wreszcie usiąść, choć nie przestawałam drżeć. Sam chwycił mnie za rękę i wbił wzrok w moją zapłakaną twarz. – Alex cię kochał – powiedział żarliwie. – Wiedział, że nigdy się nie poddasz. Nie mogłam wydobyć głosu. Pragnęłam jedynie stanąć przed mym ojcem, rozwalić mu aureolę na kawałki i mieć nadzieję, że poczuł choćby odrobinę tego bólu, który przedtem był udziałem Aleksa, a teraz moim. Wiedziałam jednak, że Sam ma słuszność. Spoglądając na ruiny, które pogrzebały Aleksa, poczułam, że w środku twardnieję na kamień. Będę walczyła z aniołami do dnia mojej śmierci, jeśli zajdzie taka potrzeba. – Nie poddam się – wymamrotałam.

Sam otoczył mnie ramieniem; oparłam się o niego z wdzięcznością. Trwaliśmy tak przez kilka chwil, po czym cmoknął mnie w czubek głowy. – Chodź, aniołku, nic tu po nas – szepnął. – Zabierajmy się stąd jak najdalej. Wróciliśmy do samochodu, Sam zapalił silnik. Czułam się bardzo dziwnie, jakbym była ze szkła – jeden fałszywy ruch i rozpadnę się na kawałki. Sam obejrzał się na rumowisko gruzów i jego oczy błysnęły niebezpiecznie. – Żegnaj, stary – wymruczał. – Mam, kurczę, nadzieję, że to się opłaciło. Ja nie byłam w stanie pożegnać się z Aleksem. Ani teraz, ani nigdy. Patrzyłam smętnie przez tylną szybę na powoli niknące w oddali ruiny i zgliszcza i błyszczący w słońcu pojazd Aleksa przed bramą. Patrzyłam na nie jeszcze długo po tym, jak znikły mi z oczu, a ich miejsce zajął niski łańcuch gór na horyzoncie, odcinający się wyraźnie na tle czystego nieba.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Sam zawczasu zadzwonił do bazy z wieściami. Kiedy dotarliśmy na miejsce, w garażu czekali na nas Seb i Liz. Wszystkie zmysły miałam skierowane do wewnątrz, skulone jak ranne zwierzęta, mimo to wyczułam zatroskanie Seba i jego rozpaczliwą chęć pomocy. – Willow… – zaczął nieswoim głosem, gdy wywlokłam się z samochodu. W głębi ducha skrzywiłam się z bolesną niechęcią; odwróciłam się, nie przemówiwszy ni słowa. Liz zaczęła płakać i zbliżyła się do mnie. Oddałam jej uścisk jak automat. – Chodź, położymy cię do łóżka – wydusiła w końcu, ocierając mokre oczy. – Wyglądasz na wykończoną. Sam był prawdopodobnie o wiele bardziej zmęczony ode mnie, odmówił bowiem zmieniania się za kierownicą. Przypuszczam zresztą, że miał rację. – Nie potrzebuję pomocy – wymamrotałam pod nosem. – Ale dzięki za troskę. Musiałam być sama, kiedy znajdę się w pokoju, który dzieliłam z Aleksem; nie byłabym w stanie wejść tam w czyjejś obecności. Liz chyba się tego domyśliła. – Przynajmniej cię odprowadzę – powiedziała. Objęła mnie i wyprowadziła z garażu, pozostawiając w nim Seba, który więcej się nie odezwał. * Kiedy znalazłam się sama w pokoju, cisza otoczyła mnie niczym całun. Bardzo długo leżałam skulona na łóżku. W końcu wstałam, czując, że powinnam schować but Aleksa do szafy. Wsunęłam go głęboko w kąt na dolną półkę. Wyprostowałam się i popatrzyłam na jego ubrania. Musnąwszy koszulę, szybko opuściłam rękę. Była świeżo uprana, bez śladu jego zapachu. Za to na krześle nadal wisiał czarny podkoszulek z długim rękawem, który Alex miał na sobie przed wyjazdem. Wzięłam go do rąk i zanurzyłam w nim twarz, wdychając ukochany zapach.

Alex. Aromat szamponu, zmieszany z lekką wonią potu i znajomym, nieco piżmowym zapachem jego ciała. Ściskając podkoszulek, osunęłam się bezwładnie na łóżko. Pokój wydał mi się raptem straszliwie pusty. Patrzyłam, jak zmienia się godzina na wyświetlaczu cyfrowego zegara: 22.07. – 22.08. – 22.09. – 22.10. Wpatrywałam się w zegar jak zaczarowana, dopóki nie rozległo się stukanie do drzwi. Podniosłam półprzytomny wzrok. – Tak? – Hej – powiedziała cicho Liz, wtykając głowę do pokoju. Weszła do środka i delikatnie zamknęła za sobą drzwi. – Wiem, że mówiłaś, że wolisz zostać sama, ale… Nie odpowiedziałam. Liz zawahała się, po czym usiadła obok mnie na nieposłanym łóżku. Kiedy ostatnio w nim spałam, Alex był jeszcze w bazie. Planowałam zmienić i uprać pościel, ale teraz nic na świecie nie zmusiłoby mnie do tego; pragnęłam zachować najlichsze choćby ślady jego obecności, jakimi dysponowałam. – Willow…? Podniosłam oczy, uzmysłowiwszy sobie nagle, że musiało upłynąć kilka minut. We wzroku Liz widać było zatroskanie. Pogłaskała mnie lekko po głowie. – Może zostanę tu dzisiaj z tobą? Nie chciałam jej tutaj, nie w łóżku, które dzieliłam z Aleksem. Przytuliłam jego podkoszulek do twarzy. – Nie, nie trzeba. – Nie chcę zostawiać cię samej. Byłam zbyt zmęczona, żeby odpowiedzieć, zainteresować się jej argumentami. 22.15. – 22.16. – Nigdy się nie zatrzyma – wymamrotałam. Liz uniosła brwi ze zdziwieniem. Wzruszyłam tępo ramionami. – Ten zegar. – A… – Popatrzyła na niego; twarz miała ściągniętą i bladą. Ona także siedziała skulona. – Nadal… nie potrafię w to uwierzyć. Ani ja. Ból rozpalił się we mnie z nową siłą. „Zaufaj mi” – powiedział Alex, więc mu zaufałam. Nie sondowałam jego myśli,

ponieważ mnie o to poprosił. Czy gdybym zlekceważyła tę prośbę i sięgnęła do jego umysłu, to czy udałoby mi się go powstrzymać? Przeniosłam spojrzenie na biurko, na którym stało moje zdjęcie z dzieciństwa; spoglądałam w obiektyw aparatu zza zwisających nisko wierzbowych gałęzi. I uświadomiłam sobie, że nie mam żadnej fotografii Aleksa, ani jednej. Dlaczego tak się stało? – On naprawdę nie żyje – powiedziałam głucho. Mój głos był cichy, niepewny. Twarz Liz wykrzywiła się do płaczu; pośpiesznie ukryła ją na moim ramieniu. Tuliłam podkoszulek Aleksa, wpatrując się w zdjęcie, na którym stałam szeroko uśmiechnięta, a oczy błyszczały mi radością. Uczucie było takie, jakbym spoglądała na przybysza z obcej planety. Nie mogłam sobie wyobrazić, że będę jeszcze kiedyś równie szczęśliwa. Pożegnalna ceremonia dla Aleksa odbyła się tydzień później. Zaplanowałyśmy ją wspólnie z Liz: w tle brzmiała jego ulubiona muzyka, a ludzie opowiadali o nim różne historie. Ubrałam się uroczyście na tę okazję w wąską czarną spódnicę, pożyczoną od Liz, i zwykłą czarną bluzkę; przytoczyłam opowieść o naszym pierwszym spotkaniu. Chyba dobrze wypadłam, bo słuchacze uśmiechali się przez łzy, gdy opisywałam, jak Alex na mnie warknął, każąc mi wsiąść do swego samochodu. Całość zdawała się surrealistyczna. Czułam się jak aktorka, odgrywająca w sztuce rolę dziewczyny w żałobie. W pewnej chwili zachciało mi się śmiać, co rusz chciałam pytać: „Dlaczego wszyscy udajecie? Przecież to niemożliwe, żeby Alex naprawdę nie żył”. Potem przypominałam sobie koszmarne odczucie eksplozji, jakie przetoczyło się przeze mnie, i prawda znowu uderzała we mnie z siłą ciosu. Przemawiał Sam, potem Kara, która opowiedziała historię z czasów, gdy Alex miał czternaście lat. Jej opuchlizna już niemal zeszła, sińce przybladły i znowu sczesywała włosy gładko do tyłu. Gdy nasze oczy krótko się spotkały, wyczułam głębię jej smutku. To, że kiedyś całowała się z Aleksem, nie miało już teraz znaczenia. Gdybym mogła

go odzyskać, zgodziłabym się nawet na ich gorący romans, byle tylko znów trzymać go w objęciach. Jedno powitałam z wdzięcznością. Otóż okazało się, że niektóre dziewczyny ukradkiem zrobiły Aleksowi zdjęcia komórkami, kiedy nie patrzył w ich stronę. Wydrukowały mi je z biurowego komputera i przyniosły po zakończeniu ceremonii. Zwłaszcza jedno z nich przykuło moje spojrzenie. Przedstawiało Aleksa podczas szkolenia zespołu; uśmiech rozjaśniał jego przystojną męską twarz, jedna brew była filuternie uniesiona. Wpatrywałam się w nie, wstrzymując oddech. Alex. Zmierzwione ciemne włosy, niebieskoszare oczy. Gdybym mogła zajrzeć pod rękaw koszuli, zobaczyłabym tatuaż ZA… Pogłaskałabym jego ciepłe ramię… Dziewczyny nerwowo popatrywały po sobie. – Nie masz nam za złe, że… że to zrobiłyśmy? – nie wytrzymała Chloe. – Pomyślałyśmy sobie… – Ależ skąd, w porządku – odparłam, wyrwana gwałtownie z zamyślenia, i otarłam oczy. – Wręcz przeciwnie, super, że wpadłyście na ten pomysł. Po chwili podeszła do mnie Liz i uścisnęła mnie za ramię. – Dobrze się czujesz? – spytała szeptem. – Masz minę, jakbyś miała już zdecydowanie dość. Nie myliła się; myśl o znoszeniu łzawych kondolencji przyprawiała mnie o ciarki. – Bo tak jest – przyznałam cicho. – Możemy stąd wyjść? Na korytarzu panowała niczym niezmącona cisza. – Chcesz wrócić do pokoju? – upewniła się Liz. – Nie. – Mimo woli zadrżałam, wyobraziwszy sobie panującą w nim martwą pustkę. – Tylko nie tam. – No to tutaj. – Otworzyła drzwi do biblioteki. Usiadłam przy stoliku i poczułam, że jestem odrobinę mniej spięta. Tu także było bardzo cicho, ale nie przeszkadzało mi to; w bibliotece nikt nie spodziewa się hałasu. – Dzięki. – Oparłam głowę na rękach i masowałam palcami skronie. Włosy zakryły mi pół twarzy. Nosiłam je rozpuszczone, ponieważ Alex najbardziej takie lubił.

Liz usiadła naprzeciw mnie, jej twarz wyrażała zatroskanie. Wiedziałam, że nie jest jej łatwo – nie należała do matek pocieszycielek – ale z pewnością się starała. – Potrzeba ci czegoś? Może chcesz herbaty… – Nie, dzięki. – Omal nie dodałam zwyczajowej formułki, że „wszystko w porządku”. Akurat. – Chciałabym choć na chwilę przestać myśleć… Liz zaczęła coś mówić, ale urwała, bo drzwi się otworzyły i stanął w nich Seb. Wszedł do środka, nie usiadł jednak przy nas, tylko sterczał niezręcznie pośrodku. Jak na niego, wyglądał bardzo porządnie w spodniach i niebieskiej koszuli. Widziałam też, że się ogolił. Utkwił we mnie wzrok; oczy miał mętne, podkrążone. – Willow, czy możemy porozmawiać? – zapytał. Patrzyłam na niego, myśląc tępo, o czym tu właściwie mówić. – Dobrze – rzekłam obojętnie. Liz spojrzała na mnie z niepokojem; wzruszyłam ramionami i zapewniłam, że mogę porozmawiać z Sebem. – Okej, w takim razie zostawię was samych – mruknęła, odsuwając krzesło. Zebrała zdjęcia Aleksa i dodała: – Zaniosę ci je do pokoju. „Nie musisz wcale wychodzić” – zamierzałam powiedzieć, ale wyszła pośpiesznie, starannie zamykając za sobą drzwi. Seb zajął jej miejsce przy stoliku. – Willow… O, dios mío, tak bardzo mi przykro. – Nerwowym ruchem zaczesał włosy do tyłu. – Nie byłem pewien, czy chcesz, żebym się kręcił w pobliżu, więc trzymałem się z daleka, ale myślałem o tobie bez przerwy, querida. Ja zaś nie pomyślałam o nim ani razu. W innej sytuacji można by to nawet uznać za zabawne. Westchnęłam głęboko. – Dzięki. Wiem, że ci przykro. – Powiedz, jak mogę ci pomóc – poprosił zdławionym głosem. Wyciągnął do mnie rękę, ale w pół ruchu zrezygnował. – Willow, wiem, że ostatnio trochę dziwnie się między nami układało, ale… Proszę cię, pozwól mi znów być twoim bratem. – Ja mam ci pozwolić? – Patrzyłam na niego z niedowierzaniem, nie wiedząc, czy mam się śmiać, czy płakać. – Seb, przecież to nie ja się

od ciebie odwróciłam i zaczęłam cię kompletnie ignorować. – Wiem. Przepraszam – wybąkał. – Byłem głupi, źle postąpiłem. Ale nie umiałem znieść przebywania blisko ciebie, gdy… Zaciśnięta dłoń Seba spoczywała na stoliku. Patrząc na nią, przypomniałam sobie nagle imprezę, na której po raz pierwszy ujrzałam, jak Seb zatopił ręce we włosach Meghan i czule ją pocałował. Kiedy to zrobił, coś we mnie drgnęło. Wmawiałam sobie, że to po prostu zaskoczenie, ale to chyba coś innego…? Nagłe poczucie winy omal mnie nie zadławiło. – Rozumiem – odparłam głosem wypranym z wszelkich uczuć. – Czyli teraz, kiedy Aleksa już nie ma, nagle umiesz znieść przebywanie blisko mnie? Seb skulił się jak smagnięty batem. – Nie to miałem na myśli – odparł cicho. – Alex był moim przyjacielem, Willow. – I co z tego wynika? – Skrzyżowałam ramiona przed sobą. – Chciałbyś się zaopiekować dziewczyną zmarłego przyjaciela? To bardzo miło z twojej strony. Jestem pewna, że Alex byłby rad. – Dlaczego starasz się… – Seb urwał i pokręcił głową ze smutkiem. – Owszem, chciałbym się tobą zaopiekować. Ale nie ma to nic wspólnego ze śmiercią Aleksa. Chodzi o to, kim my dla siebie jesteśmy, o łączącą nas więź. Nic tego nie zmieni, Willow. – Wykrzywił usta w smutnym uśmiechu. – Przynajmniej w moim przypadku. – Jasne. A co sądzi o tym Meghan? – To nie jej sprawa. – Niekoniecznie. Jest przecież twoją dziewczyną. – Nie przyszedłem tu, żeby się z tobą spierać, querida. – Seb spojrzał mi prosto w oczy. – Tak mi przykro, że tylko pogarszam sprawę. – Wstał powoli i dodał: – Jeśli będę ci potrzebny, możesz na mnie liczyć. To tylko chciałem ci powiedzieć. – Och, zaczekaj, czy to znaczy, że jednak nie wyjeżdżasz? – spytałam tonem tak niewinnym, że graniczył z drwiną. Seb znieruchomiał, nie spuszczając ze mnie oczu. Widziałam, że zacisnął szczęki. – Nie, nie wyjeżdżam – odrzekł.

Ja także wstałam, czując bolesne pulsowanie w skroniach. Przed oczami miałam jedynie obóz, zniszczony tak dokumentnie, że nie wiedziałam nawet, czy zostały tam szczątki Aleksa. Jak mogłam choćby przez sekundę być zazdrosna o Seba, j a k? Chwyciłam się krawędzi stolika, głos mi drżał. – Jeżeli zostajesz w bazie ze względu na mnie, to daj sobie spokój, dobrze? Bardzo mi przykro, ale odpowiedź brzmi: nie. Nie możesz być znowu moim bratem. Ani teraz, ani nigdy. Leżałam w ubraniu na łóżku, całkiem nieruchomo. Minęło wiele godzin, czułam się wydrenowana, otępiała. Na poduszce tuż przy twarzy położyłam fotografię Aleksa. Wpatrywałam się w nią bardzo długo. Spokojny, zrelaksowany uśmiech. Błysk w jasnych oczach za każdym razem, kiedy mnie zobaczył. Nawet nasze sporadyczne sprzeczki wydawały mi się teraz tak cenne, że oddałabym wszystko, byleby wróciły. „Obiecałeś – myślałam gorączkowo. – Alex, obiecałeś mi przecież, że nie narazisz się na niebezpieczeństwo, nie uprzedziwszy mnie o tym. Czy były to tylko puste słowa?”. Jak mogłam go jednocześnie kochać do szaleństwa i być na niego tak straszliwie wściekła? Jak mogłam się na niego złościć, skoro był martwy? Zadrżałam i podkuliłam kolana, przyjmując pozycję płodu. Bardzo powoli powiodłam opuszką palca wskazującego wzdłuż linii ust Aleksa. – Co się stało? – wyszeptałam. Próba przejęcia kontroli nad ziemskim polem energii graniczyła z wariactwem. Czyżby Alex pragnął śmierci? Pomasowałam zimnymi palcami bolącą skroń. Nie. Alex nie popełniłby samobójstwa, bez względu na wszystko. Niemniej postąpił w szalony sposób, czyż nie? Osobliwe wrażenie, jakie mnie ogarnęło, gdy pocałował mnie przed wyjazdem. Wtedy nie potrafiłam pojąć jego znaczenia, teraz jednak odczytałam je bez trudu. To było pożegnanie. Nie „do zobaczenia wkrótce”, ale coś o wiele bardziej ostatecznego. Alex dokładnie wiedział, na co się porywa i jakie ma szanse przeżycia. Mimo to poprosił mnie, żebym mu zaufała, i pośpiesznie wyjechał.

Wydałam nieartykułowany krzyk i z całej siły cisnęłam poduszką. Upadła na biurko, zrzucając przy okazji lampę. – Jak mogłeś mi to zrobić?! – wrzasnęłam. – Wcale nie chcę, żebyś do mnie wrócił! Okłamałeś mnie, złamałeś obietnicę! Podkoszulek Aleksa leżał obok mnie; zmięłam go w kulę i rzuciłam za poduszką. Bezszelestnie wylądował na podłodze. To mi nie wystarczyło. Zerwałam się z łóżka, dopadłam go i zaczęłam drzeć na strzępy. Wtem uderzyła mnie myśl: „To jedna z niewielu rzeczy, jakie mi po nim zostały”, i zaczęłam bezsilnie szlochać. – Przepraszam – jęczałam, tuląc materiał do piersi. – Boże, Alex, oczywiście, że chcę, żebyś wrócił… Bez ciebie mam ochotę umrzeć…! Leżąc na szorstkim dywanie, płakałam tak długo, aż zabrakło mi łez. Wreszcie usiadłam, oparta plecami o biurko. Oczy miałam opuchnięte i piekące, włosy dziko rozczochrane. Dokoła panowała złowroga cisza, lampa nadal leżała na podłodze. Zostanie tam, dopóki jej nie podniosę, bo teraz mieszkam tu sama. Mogłam się wściekać, wrzeszczeć, szlochać, ile tylko chciałam – Alex i tak mnie nie usłyszy i nigdy do mnie już nie wróci.

ROZDZIAŁ SZESNASTY Raziel unosił się w górze nad ruinami Chicago, a cień jego rozpostartych skrzydeł to powiększał się, to malał w zależności od rozmiarów stert gruzu w dole. Pozostałości Nabrzeża Marynarki Wojennej leżały na wpół zatopione w jeziorze Michigan, szprychy słynnego Diabelskiego Młyna, wizytówki miasta, rdzewiały w miejscu zetknięcia się z wodą. Kiedy Raziel krążył tak leniwie, przypomniały mu się słowa popularnej piosenki o Chicago, rozbawionym mieście… Wśród ruin tu i ówdzie płonęły ogniska przy prowizorycznych schronieniach. Raziel dostrzegł niemal całkiem zburzony lokal popularnej sieci ciastkarni, w którym stały łóżka polowe i palety konserw. Nie pojmował, czemu niektórzy ludzie z uporem trzymali się ruin zniszczonych miast, ale ich energia była wyjątkowo smakowita. Krążąc nad grupką ludzi, łowiących ryby za pomocą własnoręcznie wykonanych wędek, wybrał mężczyznę z kucykiem o żywej błękitnej aurze. Już po chwili ofiara upuściła wędkę i gapiła się na niego z otwartymi ustami. – Keith, dobrze się czujesz? – spytał inny mężczyzna. Keith zamrugał niepewnie, gdy nasycony Raziel w końcu się wycofał. – Anioły nas kochają – wymamrotał, po czym wlazłszy na stertę gruzu, jął wykrzykiwać: – Ludzie, hej, ludzie! Wszyscy byliśmy w błędzie! Powinniśmy się udać do Edenu i pozwolić im zaopiekować się nami… Nie czekając na dalsze enuncjacje, Raziel odleciał z szumem skrzydeł. Inspekcja nowego Edenu, budowanego właśnie w Joliet, dała mu pretekst do oderwania się od nużących obowiązków, a co więcej, miał okazję nasycić się energią wolnych duchów; żadna nie smakowała lepiej. Zarazem snuł jednak plany poskromienia bezczelności ludzi, którzy odmawiali przenosin do Edenów; ich ośli upór drażnił go niewymownie. Ludzka samowola przywiodła mu na myśl Karę Mendez. Raziel spochmurniał, gdy jego oczom ukazały się niedokończone mury nowego

Edenu. Kiedy nadeszła pora przetransportowania dziewczyny do Edenu Salt Lake, Raziel wcielił w życie swój plan i tak wszystko zorganizował, żeby mogła uciec. Jeśli bowiem Willow i reszta ZA pozostawali przy życiu, to sprytna mała Kara mogła go do nich doprowadzić, czyż nie? Gdyby zaś okazało się inaczej, to schwytanie jej i przekazanie aniołom z Salt Lake nie powinno nastręczyć żadnych trudności. Tak się jednak nie stało. Wszczepiony dziewczynie mikrochip po prostu nie zadziałał. Wieści o tej irytującej sytuacji doszły go w gabinecie w Denver. – Słucham? – spytał Raziel ze zdumieniem. – Wygląda na to, że był wadliwy – powtórzył nieszczęsny urzędnik do słuchawki. – Uciekła zgodnie z planem, tak jak nas pan uprzedził, ale potem zgubiliśmy ślad. Nie wiemy, gdzie obecnie przebywa. – Przyczyna? – wycedził Raziel przez zęby. – Nie wiemy, proszę pana. Proszę mi wierzyć, że wcześniej nie mieliśmy żadnych problemów z tymi chipami. Wygląda to tak, jakby… jakby była przed tym chroniona… Raziel odłożył słuchawkę, nie zamierzając słuchać bezsensownych tłumaczeń. Nie minęła godzina, a pechowy urzędnik został na jego polecenie przeniesiony do ogólnej strefy pożywiania. Nie ma sensu chronić imbecyli. Działo się to przeszło pół roku temu, od tamtej pory ślad po Karze zaginął. Technicznie nie była to porażka, prawie nikt nie wiedział, że dziewczyna dostała się w jego ręce, ale i tak go to drażniło. Nawet więcej, było to dosyć niepokojące, zanadto mu bowiem przypominało o innych sprawach, które także wymykały mu się spod kontroli. Z różnych stron dochodziły pomruki sprzeciwu i niezadowolenia niektórych aniołów. Nie było tego wiele, przynajmniej na razie, ale wystarczająco, by zasiać w nim niepokój i skłonić go do utrzymywania oddziałów Bascala w pełnej gotowości, aby w każdej chwili mogły obronić jego imperium przez zakusami zazdrośników. „Nie dojdzie do tego, nie są przecież aż tacy głupi” – powtarzał sobie Raziel, mając nadzieję, że kiedyś w to uwierzy. Przeleciał przez wysoką kopułę sklepienia nowo wybudowanego kościoła i przybrał

ludzką postać. Znajdował się w luksusowym apartamencie w kolorach matowego złota i błękitu, do którego przylegał gabinet. W każdym Edenie kończono najpierw budowę kościoła, przygotowując w nim specjalną kwaterę dla Raziela. Udał się do łazienki i opłukał twarz chłodną wodą. Przyjrzał się sobie w lustrze. Po siedmiu miesiącach od Rozdzielenia zaczynał w końcu przywykać do ciszy w swojej głowie. Niektóre anioły odmówiły jednak jakichkolwiek prób przyzwyczajenia się do nowej sytuacji. Utrata więzi paranormalnej poprzedzona śmiercią członków Rady Serafinów okazała się dla nich niemożliwa do przyjęcia. Raziel widział relację filmową z jednej z coraz bardziej popularnych tak zwanych ostatnich imprez. Grupa około dwudziestu aniołów z początku snuła się, pogrążona w zwyczajnych rozmowach, po czym na dany znak wszystkie stawały w kole, dotykając się lśniącymi skrzydłami, i jeden po drugim wypowiadały formułę: „Jestem Vardan. Nie mogę tak żyć”. „Jestem Dascar. Nie mogę tak żyć”. Następnie każdy wyjmował nóż i przebijał aureolę najbliższego anioła. Ponoć organizowano dziesiątki takich samobójczych imprez, być może więcej, niż Raziel słyszał. „Tchórze” – pomyślał, wzgardliwie krzywiąc wargi. Powinien był zostawić anioły w ich świecie, żeby gniły tam razem z buntownikami; mogłyby się wówczas przekonać, co sądzą na temat Rozdzielenia, umierając powoli wraz z nieuchronnie kończącym się eterem. Zawyłyby, jeszcze zanim zamknąłby bramę, tak jak się zapewne stało z aniołami, które były mu przeciwne. Przespacerował się niespokojnie do salonu. Z okien rozciągał się widok na dźwigi i buldożery. Nie było tu jeszcze aniołów, większość przebywała w wyznaczonych sobie Edenach, obawiając się zapuszczać gdziekolwiek w pojedynkę. Kiedy się nie pożywiały, najczęściej spędzały czas w grupkach, stłoczone blisko siebie, nieustannie rozmawiając, dzieląc się każdą myślą w nadziei odbudowania więzi psychicznej. – Cóż za ironia, nieprawdaż? – warknął do Therese, którą spotkał

kiedyś na jednej z takich sesji. – Przedtem cały wysiłek wkładaliśmy w ukrycie naszych myśli przed innymi. Therese była bardzo piękna, jak zresztą wszystkie anioły, teraz jednak jej oblicze przybrało znękany wyraz. – Wiem, że to rozumiesz, Razielu… I nie udawaj, że jest inaczej – szepnęła. – Jesteś aniołem jak każdy z nas, nawet jeśli starasz się sprawić wrażenie, że tak nie jest. – Niczego nie udaję, a jestem lepszym aniołem od ciebie i innych – odparł zimno. – Przynajmniej mam dość dumy, by nie tarzać się w tym jak świnia w błocie. Zdemoralizowane anioły stanowiły duży problem, ale te, które się przeciw niemu buntowały, cisnąc się w małych grupkach, i milkły na jego widok ze wzrokiem twardym i nieprzeniknionym, były jeszcze gorsze. Raziel mimowiednie nabrał nowego szacunku dla dawnych królów ludzi; jak udawało im się zachować władzę, skoro nie mieli pojęcia, co myśli ich otoczenie? Nie wiedzieli, komu mogą ufać? Zadzwoniła komórka: Lauren. – Tak? – rzucił krótko. Choć Lauren wytrwała przy nim dłużej niż inne dziewczyny, jej głos był obecnie wyczuwalnie słabszy. – Razielu, skontaktował się ze mną niejaki Gallad. Są kłopoty w Mexico City. – Jakie znowu kłopoty? – zaniepokoił się Raziel. – Nie znam szczegółów, zdaje się, że chodzi o Eden wybudowany w Teotihuacán. Prosił, żeby ci powiedzieć, że znaleźli jeszcze sześć innych osób, takich jak… Zaczekaj, zapisałam sobie nazwisko. – W słuchawce zapadła cisza; Raziel z pochmurną miną wyglądał przez okno, postukując nerwowo w parapet. Wreszcie Lauren znowu się odezwała. – Jak Kara Mendez. Raziel zesztywniał. „Mexico City. Kara tam przebywała. I Willow”. Fragmenty nie układały się w sensowną całość, ale miały złowieszczy wydźwięk. – Wkrótce wracam do domu, zadzwoń do Gallada i powiedz mu, że niebawem się z nim skontaktuję – polecił Raziel. Jedyna linia telefoniczna, mająca połączenie z Mexico City, znajdowała się w

Denver. Główne drogi między Illinois a Kolorado miały nową, gładką nawierzchnię, Raziel pędził więc z najwyższą dopuszczalną prędkością, przez całą podróż słuchając Prokofiewa włączonego na pełny regulator. Był to jego osobisty sposób radzenia sobie z wewnętrzną ciszą. Kiedy wkroczył do apartamentu, zachód słońca rozpłomienił akurat stoki Gór Skalistych. Lauren czekała na niego. Wyglądała na zmęczoną, ale na jej ślicznej twarzy odmalowała się ulga. – Cieszę się, że wróciłeś – szepnęła, obejmując go za szyję. Raziel oddał jej uścisk i z lekkim niepokojem stwierdził, że sprawiło mu to niekłamaną przyjemność. Stanowczo za bardzo przyzwyczaił się do gibkiego ciała dziewczyny. – Przynieś mi telefon – polecił, odsuwając się od niej. Po krótkiej rozmowie nie stał się wcale mądrzejszy. Opodal zniszczonej stolicy Meksyku, wokół ruin starożytnego miasta Azteków, powstał Eden, zamieszkany przez ludzi, którym udało się przeżyć trzęsienie ziemi. Gallad, jeden z aniołów, który znał historię Kary Mendez, przeniósł się tam przed kilkoma miesiącami. – Jesteś absolutnie pewien, że są tacy jak ona? – upewnił się Raziel, spacerując nerwowo po pokoju. – Nie pod każdym względem, ale nie można się nimi pożywić i wydają się nie reagować na nasz dotyk – odparł Gallad, wyraźnie wstrząśnięty, co nie leżało w jego naturze. – Przypuszczam, że obecnie nie dowiemy się, niestety, czy można sięgnąć do ich umysłów, bo ta akurat anielska umiejętność szalenie osłabła. – Czy nie zostali zwyczajnie uodpornieni? – spytał Raziel, celowo nie reagując na krytykę. – Nie, to coś więcej. Problem tkwi nie tylko w tym, że ich energia jest niesmaczna; po prostu nie sposób się nimi pożywić. Wrażenie jest takie, jakbyśmy podejmując próbę, byli odpędzani siłą. Zatem dokładnie tak jak Kara. Raziel spojrzał na niknącą za górami czerwoną tarczę słońca, czując, że ogarnia go uczucie nieprzyjemnie zbliżone do lęku. – Kim właściwie są ci ludzie? Czy mają jakiekolwiek powiązania z Zabójcami Aniołów?

– O ile mi wiadomo, to nie. Wszyscy są raczej młodzi, kilku studentów, sprzedawca w sklepie, kelner, nikt szczególny. – Dobrze, na razie chcę to utrzymać w ścisłej tajemnicy – rzekł na koniec Raziel. – Odizolujcie ich od reszty i obserwujcie. Postarajcie się dowiedzieć, w czym rzecz, słyszysz? – Będziemy próbowali – odrzekł Gallad. – Ale co będzie, jeśli to się nie skończy, Razielu? – Co masz na myśli? – spytał Raziel ostrym tonem. – Dobrze wiesz, co się ostatnio dzieje w społeczności aniołów. Jeśli ludzie, nasze pożywienie, zaczną się zwracać przeciwko nam i nie będziemy się mogli wykarmić… – Okiem umysłu Raziel ujrzał niepewne wzruszenie ramion Gallada. – Nie przeżyjemy tu. To będzie jak… sąd ostateczny. – Nie bądź śmieszny – ofuknął go Raziel. – Kto miałby być naszym sędzią? Jesteśmy jedynymi bogami w tym świecie, Galladzie, nie zapominaj o tym! Powtarzam – odizoluj tych ludzi i pozbądź się ich, jeśli obserwacja nie przyniesie rezultatów. – Dobrze – odrzekł Gallad po chwili milczenia. – Mam nadzieję, że się nie mylisz. „Och, maleńka Mirando… Jesteś taka piękna, wiesz? Nawet jeśli całkiem postradasz zmysły, i tak pozostaniesz pięknością…”. W pokoju panował półmrok. Raziel otworzył oczy i zmełł w ustach przekleństwo, gdy dawno wypowiedziane słowa odbiły się echem w jego głowie. Ostatnio sypiał coraz krócej, a choć nie chciał się do tego przyznać nawet przed sobą, znał przyczynę – pragnął uniknąć snu, który go stale prześladował. Do licha, przecież Miranda nie żyła – dlaczego stale mu się to przytrafiało? Przedtem nie miał żadnych zgoła wyrzutów sumienia z powodu tego, jak się z nią obszedł; podobała jej się każda chwila w jego ramionach. Teraz też by go to nie obeszło, gdyby nie wyraźne sny o ich dwojgu w cieniu rozłożystej wierzby i poczucie, że Miranda szuka zemsty zza grobu. Raziel wzdrygnął się, rozumiejąc, że to nie wszystko. Sprawdzając

ziemskie pole energii, wyczuwał mgliście jakąś nieokreśloną, lecz potężną moc. „Wariuję” – pomyślał spłoszony. Usiadł wyprostowany, zaciskając dłonie w pięści. Lauren leżała uśpiona obok niego; przypomniał sobie o niej dopiero po chwili. Przyjrzał się jej spod zmrużonych powiek. Choć mieszkały z nim dwie inne dziewczyny, obie nieziemskiej urody, uległ pragnieniu posiadania przy sobie tej nocy jedynie Lauren. Jej dobrze znajome ciało przynosiło pociechę. Była jego faworytką. Poruszyła się i otworzyła zaspane oczy. – Wszystko w porządku? – szepnęła. Raziel spochmurniał, przypomniawszy sobie ożywioną twarz i promienne zielone oczy Mirandy. „Niestety, nie” – odparł w duchu. Nadmierne przywiązanie do którejkolwiek z ludzkich kobiet było błędem. Na szczęście wciąż nad tym panował. Odrzucił kołdrę i podszedł do komody, na której leżała komórka. Wybrał dobrze znany numer. – Proszę natychmiast usunąć z mojego apartamentu A1, zostaje przeniesiona do A2 – polecił. Lauren wydała stłumiony okrzyk i gwałtownie usiadła na łóżku, wpatrując się w Raziela przestraszonymi oczami. – Tak, oczywiście, zastępstwo mile widziane… Tym razem może być ruda. Rozłączył się. Lauren zaczęła płakać. – Razielu, co ja takiego zrobiłam? Przelotna chęć udzielenia jej pociechy była najlepszym dowodem szkodliwej utraty czujności. – Wszystko i nic – odparł zimno i szybkim krokiem opuścił sypialnię.

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Miesiącami budziłam się rano, niczego nie pamiętając. Zaspana wyciągałam rękę na bok, szukając Aleksa, i dotykałam zimnej pościeli. Wtedy raptownie wracała mi pamięć, przygniatając mnie nieznośnym ciężarem. Tak wyglądał każdy poranek, przez wiele miesięcy. Potem wstawałam. Ubierałam się. „Widzicie, funkcjonuję zupełnie normalnie”. Po pewnym czasie osiągnęłam etap Zaawansowanej Normalności, udawało mi się nawet uśmiechać, choć nigdy oczami. Ludzie byli w porządku, zawsze się mną interesowali. „Jak się czujesz, Willow? Co słychać?” – dopytywali się. Uśmiechałam się na to ponuro, bąkając zwyczajową odpowiedź. W rzeczywistości pragnęłam wykrzyczeć, że nic nie słychać i czuję się koszmarnie. Po upływie kolejnych miesięcy przestałam wreszcie po obudzeniu szukać Aleksa w łóżku obok mnie. Teraz jego śmierć była moją pierwszą myślą, na wpół uświadomioną; czułam zimną, mroczną pustkę, jakby coś wyżarło mi wnętrzności. W ciągu dnia nie było takiej chwili, żebym za nim nie tęskniła. Brakowało mi go rano, bo zawsze budził mnie pocałunkami. Brakowało mi wspólnych posiłków. Tęskniłam za naszymi wieczornymi rozmowami, za widokiem półnagiego Aleksa, który właśnie wyszedł spod prysznica i kręcił się po pokoju, owinięty ręcznikiem na biodrach. Za dżinsami rzuconymi byle gdzie przy łóżku i rozczochranymi od snu włosami. Brakowało mi chwil intymności, czasami tak bardzo, że wszystko mnie bolało. Inni mi powtarzali, że ból z czasem zelżeje. Nie znosiłam tego gadania; jakby czas miał magicznie wymazać moje uczucia. W końcu przestali tak mówić, ja zaś uświadomiłam sobie, że ów „czas”, o którym wspominali, minął i powinnam już przestać tęsknić za Aleksem.

W tym czasie ciężko pracowałam. W bazie panował nieustanny ruch. Pochłaniały mnie liczne zajęcia, wyszukiwałam ich sobie zresztą jak najwięcej. Zniszczenie anielskiego plemienia nigdy przedtem nie wydawało mi się tak ważne – nigdy. Pierwsze ćwiczenie, jakie przeprowadziliśmy bez Aleksa, okazało się totalną klęską. Ludzie ganiali wszędzie bez ładu i składu, strzelając do wszystkiego, co się ruszało. Sam starał się, jak mógł, udzielić wskazówek, ale zdecydowanie nie miał charyzmy Aleksa. Stopniowo jednak ludzie zaczęli się do niego przyzwyczajać, a on coraz lepiej radził sobie z przywództwem. Powoli przeistaczał się w lidera. Rozpoczęliśmy nową rekrutację, zapuszczając się do pozbawionych elektryczności miast i przekonując żyjących tam ludzi, żeby do nas dołączyli. Była to skomplikowana robota, trzeba było naprawdę uważnie dobierać osoby, do których się zwracaliśmy. Podczas gdy nam udawało się przywozić do bazy garstki nowych rekrutów i szkolić ich na tyle, by w razie czego zbyt łatwo nie stracili życia, Raziel co rusz triumfalnie ogłaszał otwarcie nowego Edenu. Eden Knoxville. Eden Duluth. Eden San Antonio. Ilekroć słyszałam, jak zachęca wszystkich, którzy „nadal wegetują w zimnie i ciemności”, aby przeprowadzali się do Edenu i wreszcie zaznali bezpieczeństwa, miałam ochotę rzucić czymś ciężkim. Bezpieczeństwa, akurat. Kiedy wyssą z ciebie energię do dna, wrzucą cię na pryczę do brudnego baraku. Głos Wolności nie przestawał nadawać. Kimkolwiek byli ci ludzie, wiedzieli naprawdę sporo – zawsze podkreślali konieczność noszenia przy sobie broni i jak najszybszej ucieczki, gdy anioł nawiązywał kontakt. „Zabójcy Aniołów są naszymi wybawicielami, a nie wrogami – mówił z przekonaniem ochrypły głos. – Starajcie się trafiać w aureolę tak jak oni. Zróbcie wszystko, co w waszej mocy, żeby uciec w razie ataku”. Bywało nieraz, że napotkani w ciemnych miastach ludzie mieli już kiedyś okazję słuchać przekazu Głosu Wolności, dzięki czemu łatwiej nam się z nimi rozmawiało, szybciej można było ich przekonać. W takich razach dziękowałam w duchu tajemniczemu radiowcowi. Byliśmy

po tej samej stronie, choć nigdy się nie spotkaliśmy. Spędzałam z Samem mnóstwo czasu, głównie na przeglądaniu planów Aleksa, ale i ze względu na to, co razem przeżyliśmy. Sam był człowiekiem tak otwartym i szczerym, że zazwyczaj widziałam, co myśli, lecz pewnego razu, gdy omawialiśmy budowę następnej dekoracji, przychwyciłam na sobie jego baczne spojrzenie. – Czy ty w ogóle myślisz o czymkolwiek innym niż tylko o walce z aniołami? – spytał nieoczekiwanie. Zastygłam, ściskając w ręku długopis. – O co ci chodzi? Sam przewiercał mnie wzrokiem, jakby chciał poznać moje najskrytsze uczucia. – Ano o to, że fajnie byłoby znowu zobaczyć twój uśmiech, aniołku. Upłynęło już sześć miesięcy, wiesz? A ty nadal do nas nie wróciłaś. „Do kogo i po co miałabym się uśmiechać?”. Oczywiście nie powiedziałam tego głośno. Spuściłam wzrok na trzymaną w dłoni kartkę z notatkami. Jasne, że wiedziałam, iż upłynęło już sześć miesięcy. Mogłam podać dokładną liczbę dni i godzin. Może nawet minut. – Uśmiecham się – odparłam w końcu martwym głosem. – Zresztą nie siedzimy tu przecież dla zabawy, no nie? Wyczuwałam frustrację Sama, że siła fizyczna nic tutaj nie wskóra, nie uda się w ten sposób niczego załatwić. Miał wielką ochotę pokłócić się ze mną, nawrzeszczeć i kazać mi się w końcu ogarnąć. Mimo to zmilczał i po chwili wahania niezgrabnie uścisnął mnie za rękę. Nigdy więcej nie wrócił do tematu. Seb nadal przebywał w bazie mimo ostrych słów, jakie ode mnie usłyszał. Niekiedy widywałam go z Meghan; pewnego razu siedzieli do późna na kanapie w ciemnym kącie pokoju wypoczynkowego. Ona, półleżąc, oparta plecami o jego klatkę piersiową, on zaś, obejmując ją czule, z głową schyloną nad jej szyją. Na moich oczach pogłaskała go po ramieniu tak poufale, że raptem poczułam się jak natręt. Nim zdążyli mnie spostrzec, pośpiesznie opuściłam pokój. Ze

wstydem uzmysłowiłam sobie, że znów ukąsił mnie robak zazdrości, tym razem nie tyle o Meghan, ile o nich oboje, o coś tak zwyczajnego jak to, że mogli sobie siedzieć objęci. „Cudownie” – pomyślałam, ocierając załzawione oczy. Czyżbym miała się przeistoczyć w zgorzkniałą wiedźmę, która ma za złe każdemu, kto jest szczęśliwy? Rozebrałam się sztywno jak automat, wsunęłam pod kołdrę i odruchowo sięgnęłam umysłem do mamy. Od śmierci Aleksa stało się to moim cowieczornym rytuałem. Bywało, że wiele godzin przeleżałam skulona, opowiadając jej w myśli o rozmaitych sprawach. „Mamo, czuję tak wielki ból – pomyślałam z rozpaczą, obejmując się ramionami. – Oddałabym wszystko, byle tylko móc po raz ostatni przytulić Aleksa”. Wiedziałam oczywiście, że mama mi nie odpowie, choć tak bardzo tego potrzebowałam. Ani ona, ani Alex. Tuż zanim udało mi się zapaść w niespokojny sen, pomyślałam: „Seb powinien zrozumieć, jakim jest szczęściarzem”. Wspólnie prowadziliśmy teraz tylko jedne zajęcia; powiedziałam mu, że o wiele łatwiej będzie się rozdzielić. Jego wargi wykrzywił cierpki uśmieszek, jakbym się wyrwała z kiepskim dowcipem. – Jasne, querida… Jak sobie życzysz. Jego querida straciła poprzedni czuły wydźwięk. Nie dbałam o to, najważniejsze, że nie będziemy się tak często widywali; ta myśl przynosiła mi ulgę. Nie będę musiała wciąż od nowa przypominać sobie irracjonalnej chwili zazdrości wtedy na parkiecie. Ilekroć natykaliśmy się na siebie, zachowywaliśmy się niezwykle uprzejmie, bez śladu dawnej zażyłości. Kara również pozostała w bazie. Pomagała mi przy prowadzeniu niektórych treningów i na strzelnicy, ale na ogół trzymała się z boku. Jej ciało odzyskało dawną gibkość i muskulaturę, jej twarz była teraz równie egzotycznie piękna jak zawsze. Kochała się w niej połowa facetów z bazy. Oczywiście żaden nie ośmielił się do niej zbliżyć. Jasne było, że my dwie nigdy się nie zaprzyjaźnimy. Kara nie lubiła mnie z wzajemnością. Udawało nam się jednak współpracować ze sobą w cywilizowany sposób; miałam nieodparte wrażenie, że obie robimy to ze względu na pamięć o Aleksie. Jeden jedyny raz odsłoniła się przede mną w sali treningowej.

Poszłam tam, żeby zaktualizować mapę znanych nam Edenów, ale stanęłam jak wryta w progu, gdy ujrzałam Karę. Siedziała przy stole, z bezradną miną wpatrując się w mapę i zasłaniając usta dłonią zwiniętą w pięść. – Och… to ty – bąknęła, prostując plecy. – Tak, chciałam tylko… – urwałam i odchrząknęłam. Szybkim krokiem podeszłam do mapy i zaczęłam w nią wbijać szpilki z kolorowymi łebkami, co miało tłumaczyć moje najście. Eden Saratoga. Eden Eugene. Eden Toledo. Poczułam mrowienie karku i odwróciłam się. Kara siedziała bez ruchu, ze wzrokiem wbitym w mapę. Nagle wstała i podeszła bliżej. Obróciła w palcach główkę szpilki wbitej w Eden Austin, jakby miała wielką chęć ją wyrwać, ale nie mogła się na to zdobyć. – To jakiś koszmar – powiedziała niemal szeptem. – Nie mogę się z tego otrząsnąć. Popatrz sama. Z tylnej kieszeni dżinsów wyjęła cienki portfel i go otworzyła. Patrzyłam uważnie. Wewnątrz znajdował się dowód osobisty, opatrzony znajomym wizerunkiem jaśniejącego anioła z szeroko rozpostartymi skrzydłami. Pośrodku znajdowało się zdjęcie Kary. „Mia Sanchez, mieszkanka Edenu Austin” – głosił napis sporządzony zamaszystym charakterem pisma. – Można by pomyśleć, że już nigdy nie zechcę nawet zerknąć na to cholerstwo. – Schowała z powrotem portfel. – Ale jakoś nie mogę go wyrzucić. Jest jakby częścią mnie… – urwała, wciąż obracając w palcach szpilkę. W jej oczach czaił się lęk. Byłam pewna, że Kara pożałuje później swej szczerości. Oblizałam spierzchnięte wargi. – Słyszałaś pewnie najnowsze wieści… Wojsko siłą przeprowadza do Edenów ludzi żyjących w ciemnych miastach. Spojrzała mi prosto w oczy. Gdy przemówiła, jej głos lekko drżał. – Uhm… „Dla ich własnego bezpieczeństwa”. Twój stary ma wielkie serce, Willow. Odwróciła się i odeszła. Zwiesiłam ramiona i dalej tkwiłam przy mapie. Okazało się, że nie tylko mnie prześladują koszmarne wspomnienia.

Udawanie normalności wychodziło mi jednak coraz lepiej, bo pewnego dnia na początku lata, kiedy szłam na kolejne zajęcia, zrównał się ze mną na korytarzu jeden z naszych nowych rekrutów. – Cześć – zagadnął z szerokim uśmiechem, wyciągając do mnie rękę. – Jestem Grant, jeden z twoich uczniów. Przyjechałem tu przed kilkoma dniami. Skinęłam głową z uśmiechem i podałam mu dłoń. – Wiem. – Przystojniak, mniej więcej w moim wieku. Gdyby chodził do liceum w Pawntucket, pewnie cieszyłby się popularnością jako podpora drużyny koszykówki. Nasze kroki odbijały się echem od ścian. Grant odchrząknął. – Bardzo mnie ciekawi ta sprawa z półaniołami… Naprawdę jesteś jedyna? – Nie, jest jeszcze Seb. – Spojrzałam na niego, marszcząc brwi. – Musiałeś go już chyba poznać. – A, tak… Ale chodziło mi o dziewczynę półanioła. – Chyba tak. Nie ma co do tego pewności. – Super – rzekł, kiwając powoli głową. – Jesteś taka… taka wyjątkowa. To musi być cudowne uczucie. Wzruszyłam ramionami i nieco przyśpieszyłam kroku, speszona jego natarczywym spojrzeniem. Znowu się ze mną zrównał; tym razem jego szeroki uśmiech wyrażał lekkie zakłopotanie. – Coś słabo mi idzie, no nie? Może powinienem zacząć od początku, tym razem bardziej szarmancko? – Co? – wybąkałam, stając jak wryta. – Przepraszam, nie chciałem cię urazić… – Grant miał zdziwioną minę. – Po prostu mi się podobasz i chciałbym cię bliżej poznać, to wszystko. Nie masz nikogo, prawda? Przyglądałem ci się i nie zauważyłem, żebyś się z kimś trzymała, więc pomyślałem… Umilkł, dostrzegłszy wyraz mojej twarzy. Czułam suchość w krtani. „Nie, nie mam nikogo”. Nie wykrztusiłabym tych słów nawet za cenę życia. Dotknęłam kryształowego wisiorka i mocno ścisnęłam go w palcach. – Przepraszam, muszę już iść – wymamrotałam z trudem.

W sierpniu wysłaliśmy z bazy pierwsze grupy Zabójców Aniołów. Ponad pięćdziesiąt osób odjechało pikapami wyładowanymi górą zapasów, do wtóru radosnego porykiwania klaksonów. Patrzyłam za nimi, modląc się w duchu, żeby udało im się założyć nowe obozy i zacząć zabijać anioły, unikając schwytania. Wiedziałam, że właśnie na tym zależało Aleksowi najbardziej. Starałam się za wiele o tym nie myśleć, zresztą wciąż pochłaniała mnie praca. Powtarzałam sobie, że kiedyś w końcu zniszczymy to anielskie plemię. – Co słychać? – zagadnęła mnie pewnego razu Liz, gdy siedziałyśmy w kącie pokoju wypoczynkowego, popijając ohydną kawę rozpuszczalną. Zmęczonym ruchem wzruszyłam ramionami. – Trochę się denerwuję po wyjeździe nowych zespołów – odrzekłam. Wiedziałam, że nie możemy liczyć na żadne wieści, mimo to nie potrafiłam zachować spokoju. – Ja też – powiedziała Liz. – Ale… nie o to pytałam. Niemal nikt już mnie o to nie pytał. Alex nie żył od listopada, więc dla każdego było jasne, że dawno pogodziłam się ze stratą, no nie? Obracałam kubek po kawie na blacie. – Nie wiem – przyznałam. – Parę pierwszych miesięcy było piekłem. Teraz wydaje mi się coraz częściej, że nie jest tak źle, jakoś sobie radzę, ale potem to wraca… i jest jeszcze gorzej, niż było. – Spuściłam wzrok i westchnęłam. Odstawiłam poobijany pusty kubek. – Tęsknię za nim, Liz – szepnęłam. – Strasznie za nim tęsknię… – Wiem – powiedziała miękko. Przez dłuższą chwilę panowało milczenie. Liz podniosła wzrok, ja także spojrzałam w tamtym kierunku. Meghan wychodziła właśnie z pokoju. W tej samej chwili w drzwiach stanął Seb i przez sekundę oboje tkwili niezręcznie w miejscu jak przymurowani. W końcu Meghan skinęła lekko głową i wyminęła go ze wzrokiem wbitym w podłogę. – Co im się stało? – spytałam zdziwiona. Liz odwróciła gwałtownie głowę w moją stronę. – Żartujesz czy co? – mruknęła po chwili. – Przecież zerwali ze

sobą. – Co? Kiedy? – Przeniosłam wzrok na Seba, który stał pogrążony w rozmowie z grupką chłopaków. Twarz przyciemniona dwudniowym zarostem miała dobrze mi znany wyraz doskonałej obojętności. – Nie pamiętam, dwa tygodnie temu? – odrzekła Liz. – Jezu, jak możesz o tym nie wiedzieć? Przecież ty i Seb prowadzicie razem zajęcia! – No tak, ale my nie… – Zasępiłam się, usiłując sobie przypomnieć, kiedy widziałam Seba i Meghan przytulonych na kanapie. Czyż to nie było całkiem niedawno? Uświadomiłam sobie, że nie. Raczej trzy albo nawet cztery miesiące temu. Seb wydawał się ostatnio dziwny – milczący, nachmurzony. Zupełnie inny od Seba żartownisia, który chętnie podrywał dziewczyny. – Niewiele rozmawiamy – dokończyłam cicho. Umilkłyśmy, gdy Seb do nas podszedł. – Willow, czy mógłbym z tobą porozmawiać? – spytał obojętnym tonem. – Musimy coś postanowić w sprawie dalszych zajęć. Po wyjeździe części ZA grupy przestały być parzyste i należało jak najszybciej przydzielić do nich nowych rekrutów. Seb suszył mi o to głowę już od dwóch tygodni, a teraz nagle pojęłam, dlaczego aż tak mu na tym zależało. – Okej, jasne – odrzekłam, kiwając głową z niezwykłą gorliwością. – Chodźmy do biura, wykorzystamy komputer. Gdy szliśmy korytarzem, po raz pierwszy od dawna uświadomiłam sobie z niebywałą wyrazistością, jak bardzo ciąży mi milczenie między nami. Zerknęłam na Seba. Jego twarz wydawała się wykuta z kamienia. Weszliśmy do biura, usiadłam przy biurku i otworzyłam plik z listą rekrutów. – Może przysuniesz sobie krzesło? – zaproponowałam uprzejmie. Seb podtoczył obrotowe krzesło na kółkach, ja zaś odsunęłam się na bok, żeby zrobić mu miejsce. Niegdyś nasze aury zmieszałyby się ze sobą przyjaźnie, teraz jednak tkwiły przysunięte do naszych ciał, muskając przypadkowo brzegi, jeśli nie było innej możliwości. Lekki drzewny zapach jego wody po goleniu przypomniał mi czasy, kiedy godzinami gadaliśmy ze sobą jak para przyjaciół. Poczułam ukłucie

smutku. Seb wyjął z kieszeni notatki. Stawiał małe, ale ładne literki, mieszając słowa angielskie z hiszpańskimi. – Zacznijmy od porannych zajęć – powiedział, niecierpliwym gestem odrzucając niesforny lok z czoła. – Wydaje mi się, że Heather i Lisa powinny dołączyć do twojej grupy. Ze mną współpraca układa im się nieszczególnie. Nie robią żadnych postępów. – Dobrze. – Wycięłam i wkleiłam ich imiona do nowej listy. – Czy w takim razie możesz przejąć Richarda? Chyba wolałby mieć faceta za nauczyciela. Powoli przekopywaliśmy się przez listę uczniów, wymieniając obojętne uwagi bez śladu zabarwienia emocjonalnego. Przez tyle miesięcy właśnie tego pragnęłam. Obecnie zadawałam sobie pytanie, czy unikanie Seba nie stało się tylko nawykiem, w rzeczywistości jednak… Wolałam nie kończyć. Być może tak było. Zresztą nie miało to znaczenia. Powątpiewałam, czy nasze stosunki po tak długim czasie jeszcze się poprawią. Na liście popołudniowej grupy zaawansowanej imię Meghan zdawało się świecić jaskrawszym blaskiem. Musiałam ugryźć się w język, żeby go o nią nie spytać. Seb udawał, że przegląda notatki, po czym zerknął na mnie z ukosa. – Meghan wolałaby pewnie dołączyć do twojej grupy – powiedział. Przeniosłam ją bez komentarza. Jednak na wspomnienie ich czułego przytulenia na kanapie zawrzałam gniewem. Ich związek niósł w sobie wiele dobrego, to oczywiste. Dlaczego Seb się bardziej nie postarał? Wrzący gniew przemienił się w zimną wściekłość. – Być może to jednak błąd, że ty i Meghan nie wyjechaliście z bazy – bąknęłam, nie odrywając wzroku od ekranu. Seb szarpnął głową, w jego z pozoru obojętnych oczach zabłysły złote iskierki. Złożył starannie notatki i schował je do kieszeni. – Coś ci powiem – zaczął, odsuwając z szurgotem krzesło. – Nie zostałem tutaj dla ciebie. Zostałem, ponieważ przyrzekłem to Aleksowi. Gdyby nie to przyrzeczenie, wyjechałbym wiele miesięcy temu i ani razu nie obejrzałbym się za siebie. I kto wie, może faktycznie byłoby lepiej

między mną a Meghan. Masz ochotę jeszcze coś wyjaśnić? Pożałowałam głęboko, że w ogóle podjęłam temat. – Przepraszam – szepnęłam. – To nie moja sprawa. – Masz rację, nie twoja – warknął Seb brutalnie, ja zaś skuliłam się w środku; chłód w jego głosie był bliski nienawiści. – Okej, chyba to już wszystko. W październiku skończyłam dziewiętnaście lat. W chwili słabości uległam namowom Liz i zgodziłam się urządzić przyjęcie. Ubrałam się szykownie, uśmiechałam i nawet trochę potańczyłam. Ani przez moment nie przestałam czuć na szyi dotyku miękkich warg Aleksa, jego silnego ramienia, obejmującego mnie w pasie. „No pewnie, a jak myślisz? Musiałbym wyzwać gościa na pojedynek, stoczyć z nim krwawą walkę. Sprawa nie byłaby prosta” – echa dawnej rozmowy dźwięczały mi w głowie. Kiedy impreza się skończyła, wróciłam do pokoju i szlochałam tak strasznie, że zwymiotowałam do muszli klozetowej. Nie były to udane urodziny.

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY – Czy jesteś na to gotowy? – w słuchawce odezwał się głos Bascala. Raziel siedział w swoim gabinecie, przeglądając mapy w związku ze zbliżającą się podróżą do Mexico City. Pomyślał z irytacją, że jazda po zniszczonych drogach zajmie wiele dni. Na szczęście nie było jeszcze obfitszych opadów śniegu, choć kończył się listopad. – Na co? – spytał nieuważnie. – Zabójcy Aniołów nadal żyją. – Co? – Raziel szarpnął głową. – No tak, nieduża grupa została złapana w okolicy Edenu Albuquerque. Zaatakowali kilka aniołów, ale jeden zdołał im uciec. Kiedy udaliśmy się tam, żeby ich schwytać, okazało się, że zbudowali sobie bazę w górach. Raziel nachylił się raptownie w przód, przybierając pozę pełną napięcia. – A co z Fields i Kylarem? – Jeszcze nie wiem, jedno jest pewne – nie złapali ich razem z tamtymi. Niepokoi mnie tylko to, że ci ludzie byli wyszkoleni. Mieli po prostu pecha, że jeden z naszych im uciekł. – W głosie Bascala pojawiła się nuta wahania. – Jest jeszcze coś. Raziel zastygł nieruchomo i słuchał, niewidzącym wzrokiem wpatrując się w ścianę. – Tak jak Kara Mendez – wymamrotał na koniec. Jak Kara i ci wszyscy ludzie z Mexico City, których liczba stale rosła. Dlaczego wydawało się to nieuniknione? – No właśnie – przytaknął Bascal. – Ale jedno mogę ci powiedzieć: z ich zachowania wynikało, że nie mieli pojęcia, iż nie możemy się nimi pożywiać. Na razie nie zostali jeszcze przesłuchani; byłem pewien, że zechcesz zachować dla siebie tę przyjemność. – Tak, dziękuję – odrzekł Raziel ponuro. – Niech Albuquerque ich tu do mnie przyśle. Natychmiast.

Raziel nie spotkał jeszcze człowieka, który umiałby wytrzymać zadany mu ból o odpowiednim natężeniu. Nie licząc oczywiście Kary, ale ona była absolutnie wyjątkowa; w duchu przyznawał, że brakuje mu toczonych z nią gierek. Rzecz jasna, w przypadku grupy z Albuquerque nie było czasu na takie subtelności. Liczyła siedem osób. Obraz z ukrytych kamer pokazał, jak bardzo byli ze sobą związani. Doskonale. Raziel polecił natychmiastową egzekucję dwojga ludzi, i to tak, żeby inni słyszeli ich krzyki. Stojąc samotnie przed drzwiami na parterze, anioł oglądał sobie paznokcie, mając w uszach przeraźliwe błagania o litość, które wkrótce ucichły. Takie działanie cechowała prymitywna wulgarność, niemniej były konieczne. Uznał, że pora wkroczyć na scenę. Rozdzielili ZA. Dziewczyna – zdaje się, że miała na imię Chloe – siedziała skulona w kącie, zalewając się łzami. Na jego widok drgnęła. – Znasz tę dziewczynę? – spytał bez zbędnych wstępów, pokazując jej zdjęcie Willow. – Nie… – wyjąkała, pobladła jak kreda. – Nigdy jej nie widziałam. – Innymi słowy: tak, znasz ją doskonale – odparł Raziel z uśmiechem triumfu. – Wszyscy wiedzą, kim jest Willow Fields. Twoje kłamstwo jest dosyć czytelne, moja droga. Gdzie ona jest? – To znaczy wiem, kim ona jest – wymamrotała zalękniona Chloe – ale jej nie znam, nie osobiście… Raziel przysiadł na krawędzi stołu i zaczął majtać lekko zwieszoną nogą. – Jak sądzę, słyszałaś przed chwilą krzyki. Tracy i Paul, prawda? Tak się chyba nazywali? Z twarzą wykrzywioną strachem, dziewczyna przywarła do ściany, niemo poruszając krtanią. – Byłaby wielka szkoda, gdyby jeszcze ktoś musiał stracić życie – ciągnął Raziel łagodnym tonem. – Zwłaszcza że poniósłby tę ofiarę całkiem na próżno, bo i tak znajdziemy waszych dzielnych przywódców. Może się to odbyć z większą liczbą zgonów albo bez nich. Którą metodę wybierasz?

– Nie mam pojęcia, o czym mówisz – wyszeptała dziewczyna. Cóż za upór. Raziel stłumił westchnienie, wziął do ręki komórkę i wybrał numer. – Jeszcze jeden – polecił zwięźle. – I przyprowadźcie go tutaj, Chloe nie wydaje się przekonana, że mamy poważne zamiary. Ostatecznie śmierć poniosło jeszcze dwoje ZA; Raziel zastanawiał się nawet przez moment, czy nie zajdzie potrzeba przyprowadzenia przypadkowych osób z ulicy. Ale Chloe w końcu się załamała i wyjawiła, szlochając, że Zabójcy Aniołów przebywają w Nevadzie. Nie umiała podać dokładnego położenia, wiedziała jedynie, że jest to podziemna baza na pustyni na północny zachód od Vegas, oddalona od miasta o niecałe dwieście kilometrów. Po kraju rozesłano jeszcze inne grupy ZA, ale nie wiedziała, gdzie się dokładnie znajdują. Raziel powstrzymał uśmiech. Nawet nie pytał o te ostatnie szczegóły, Chloe podała je sama, co oznaczało, że jednak szybko się uczy. Musnął palcami jej twarz i przytrzymał je chwilę. Była naprawdę śliczną dziewczyną. – Znakomicie – pochwalił. – Wobec tego może mi jeszcze zdradzisz, dlaczego ty i twoi koledzy jesteście na nas odporni? Czy to robota tych waszych ZA? Popatrzyła na niego spłoszona, niemo pokręciła głową. – Ja… Ja nic nie wiem… Tym razem nie próbowała kłamać; Raziel widział, że zmaga się ze zrozumieniem pytania o odporność ZA na anioły, skoro ich grupa właśnie została zdziesiątkowana. – Nieważne – rzekł Raziel i wstał ze stołu. – Bardzo dobrze zrobiłaś, mówiąc mi o bazie twoich przyjaciół w Nevadzie. Naprawdę znakomicie. – Proszę, nie rób im krzywdy – szepnęła. – Ależ to oczywiste – zapewnił Raziel. – Skąd w ogóle wziął się ten pomysł. – Wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Gdy skierował się z powrotem do gabinetu, zrównał się z nim kościelny urzędnik. – Co dalej? – spytał mężczyzna. – Zajmijcie się nią i pozostałą dwójką, tym razem można oszczędzić dramatu – odparł Raziel, nie zwalniając kroku.

Znalazłszy się w gabinecie, Raziel poczuł, że jego zadowolenie blednie w obliczu dylematu, jaki się przed nim pojawił. Tak jak od dawna podejrzewał, Willow żyła – żyła! – i szkoliła nowych ZA. Mimo furii ogarnęło go coś na kształt dumy: nikt nie pokona tak łatwo jego córki. Niestety, odnalezienie jej może zająć sporo czasu, zwłaszcza przy tak dużym osłabieniu zdolności parapsychicznych i więzi łączącej anioły. Z opisu Chloe wynikało, że należało przeczesać setki kilometrów kwadratowych pustyni. Zważywszy na okoliczności, Raziel nie miał czasu osobiście zabrać się do poszukiwań. Pochmurnym wzrokiem omiótł mapę Mexico City. Nie do wiary, że trzymano tam teraz w zamknięciu ponad setkę odpornych na anioły ludzi, a w dodatku codziennie znajdowano nowych. Wiedziony niepojętym niepokojem, od dawna odkładał wyprawę w tamte strony, ale czas naglił. Jeżeli się tym wreszcie nie zajmie, pogłoski, na razie tłumione, rozejdą się szeroko w anielskiej społeczności. Gdyby bowiem nie udało się ustalić źródła owej odporności, mogłaby się szerzyć bez przeszkód między ludźmi, aż w końcu anioły straciłyby zasoby pożywienia. „Byłby to sąd ostateczny”. Absurd. Mimo to lodowaty strach chwycił Raziela za gardło. Rzeź członków Rady Serafinów dokonała się w Mexico City, a zorganizował ją nie kto inny, tylko on, Raziel. A jeśli nieznana mu, potężna energia, jaką stale wyczuwał, była wynikiem owego zdarzenia? Jeśli to z jego winy pojawiła się w ludziach niewytłumaczalna odporność, jaką wykazywali obecnie niektórzy mieszkańcy miasta i Zabójcy Aniołów? „Nikomu nie wolno się dowiedzieć, co uczyniłem” – rzekł sobie w duchu Raziel. Obecnie żaden z żyjących aniołów nie podejrzewał, że to on stoi za zgładzeniem Rady. Gdyby wieść się rozeszła, natchnęłaby niechybnie buntowników do wznowienia oporu i zwarcia szyków z tymi, którzy później zaczęli go nienawidzić; doszłoby do zjednoczenia w obliczu wspólnego wroga. Tak, koniecznie musiał się udać do Mexico City, nie mógł mitrężyć

czasu na jałowe rozmyślania. Jeżeli znajdowały się tam dowody jego poczynań, należało je jak najszybciej zlikwidować. Problem Willow będzie musiał zostać rozwiązany w inny sposób. Raziel postanowił wykorzystać w tym celu Bascala. Poleci mu zebrać dość liczną, posłuszną grupę aniołów i niech szukają ZA na pustyni w Nevadzie, posługując się resztką parapsychicznych mocy. Bascal będzie przeszczęśliwy, eliminując kolejno wrogów swego plemienia. Raziel sięgnął po telefon, żeby wydać stosowne polecenia, lecz nie zdążył, bo komórka zabrzęczała przenikliwie, wibrując mu w palcach. Mimo że zdolności parapsychiczne anioła niemal już nie istniały, poczuł nieokreślony lęk. Odebrał po chwili wahania. Wiadomość, jaką usłyszał, była niczym cios w splot słoneczny. Przez moment nie był w stanie złapać tchu. Pawntucket. Rodzinne miasto jego córki. – Nie dopuść, żeby informacja się rozeszła – powiedział, o dziwo opanowanym głosem. – Najpierw muszę się udać do Mexico City. Dziesiątego powinienem być w Schenectady, wtedy się nimi zajmiemy, i to raz na zawsze. Rozłączył się, przez chwilę tkwił jeszcze nieruchomo na krześle. Obracał w palcach plastikowy długopis, który po chwili zgiął się i pękł. Znowu wspomniał wierzbę z dręczących go snów, jej listowie rozjaśnione blaskiem bijącym z jego skrzydeł. A teraz wiedział już, gdzie stało tamto prawdziwe drzewo. Ta myśl go zmroziła, bardziej niż kiedykolwiek przedtem miał uczucie, że wszystko wymyka mu się z rąk… I że w jakiś sposób jest to wina Willow. Zacisnął szczęki. Nie. Nikomu nie pozwoli się pokonać. Wezwał Bascala i ostrym tonem przekazał mu swoje polecenia. – Niezwłocznie udaj się do Nevady i odszukaj Zabójców Aniołów. Zabij wszystkich, co do jednego – powiedział. – Zrozumiałeś? Wszystkich! * Wskazówki zegara pokazywały 8.41. Tuląc do piersi poduszkę, gapiłam się na nie wciąż zaspana, po czym nagle się ocknęłam. Klnąc pod nosem, zerwałam się z łóżka.

Od wielu dni miałam niepokojące sny, których nie pamiętałam po obudzeniu, ale i nie umiałam po nich zwyczajnie zasnąć. Godzinami przewracałam się na łóżku, a miniona noc wydawała się najgorsza. Przez to zaspałam. Zostało mi dwadzieścia minut do rozpoczęcia ćwiczeń z rekrutami. Szybko wskoczyłam w dżinsy i czarny podkoszulek z dekoltem w szpic, po czym pośpiesznie uczesałam włosy. Kołysząca się na szyi kryształowa łezka zalśniła w promieniach słońca. Przed dwoma dniami wypadła pierwsza rocznica śmierci Aleksa. Odłożyłam szczotkę i zawahałam się, zerkając na komodę z ubraniami. Rzadko to robiłam, ale teraz, choć byłam już niemal spóźniona, wysunęłam górną szufladę. Pod parami porządnie złożonych skarpetek, staników i podkoszulków leżała kartka papieru. „Gdy cię obejmuję, to jakbym cały obejmował wszechświat: wtedy – i teraz – i zawsze”. Dla odmiany nie rozpłakałam się, czytając poemat, a potem dopisek Aleksa na dole. „Kocham cię. Dzisiaj, w dniu twoich urodzin, i zawsze. Alex”. – Ja też cię kocham – szepnęłam. Pocałowałam palec i przycisnęłam go leciutko w miejscu podpisu. Odkładając kartkę na miejsce, przypadkowo dotknęłam malutkiej paczuszki. Mimo upływu tylu miesięcy nie otworzyłam jeszcze prezentu od Seba. Zdjęta nagłą ciekawością, rozpakowałam go i w środku znalazłam płaski beżowy kamień długości około trzech centymetrów, identyczny jak miliony innych na pustyni. Obróciłam go w rękach i sapnęłam z podziwu. Na drugiej stronie widniał wzór, umieszczony tam szczęśliwym trafem przez naturę: postać dziewczyny z długimi włosami i rozpostartymi skrzydłami. Anioł bez aureoli. Ja. Nigdy nie podziękowałam Sebowi za ten dar, włożyłam go, nie otwierając, do szuflady. „Seb, przepraszam cię. Jest przepiękny” – pomyślałam, gładząc opuszką kciuka gładką powierzchnię kamienia. – Hej! – Sam wetknął głowę do pokoju. – Idziesz czy nie? Wsunęłam kamień do kieszeni i w chwilę potem truchtałam za Samem do sali treningowej. Po wejściu głównymi drzwiami powitał nas

kompletny chaos. Zgromadziła się tam cała baza, czyli ponad dwustu ludzi o różnych poziomach zaawansowania. Byli wśród nich zwerbowani przez nas pierwsi ZA, którzy nie nadążali za innymi przy pracy z energią. Większość ich miała opuścić bazę na wiosnę. Pośrodku rozległej przestrzeni rozciągało się zrujnowane miasto. Dekoracje w postaci na poły zburzonych budynków były jak dla mnie stanowczo zbyt realne. Jak zwykle poczułam lekkie mdłości. Właśnie mieliśmy zaczynać, gdy rozległy się trzaski oznaczające, że nawaliła maszyna do hologramów. Znowu. Sam jęknął z irytacją i podszedł do holografu z chłopakiem o imieniu Eryk, naszym komputerowym guru. Wszyscy znajdowali się już na stanowiskach; nastrój uległ rozluźnieniu. Ludzie wiedzieli, że naprawa zajmie trochę czasu. Zorientowałam się, że stoję tuż obok Meghan. Miała na sobie wojskowe spodnie i czarny podkoszulek, bujne kasztanowe włosy upięła wysoko na czubku głowy. – Przypomina mi to ćwiczenia z ochrony przeciwpożarowej w szkole – zagadnęła, gdy nasze oczy się spotkały. – Pamiętasz, trzeba było wybiec na boisko i postać tam przez kilka minut. – Przy odrobinie szczęścia próbny alarm wypadał na matematyce – odpowiedziałam. Przez cały czas pamiętałam o kamieniu od Seba, schowanym bezpiecznie w kieszeni. Kątem oka widziałam mego przyjaciela po przeciwnej stronie sali, zajętego rozmową z którymś z chłopaków. Po chwili wahania postanowiłam szczerze pogadać z Meghan. – Słuchaj – zaczęłam – było mi naprawdę przykro, kiedy się dowiedziałam, że się rozstaliście. Już dawno chciałam ci to powiedzieć. Na chwilę zaległo milczenie. Potem Meghan ciężko westchnęła. – No tak… Nie było to szczególnie rozsądne posunięcie z mojej strony – zakręcić się koło chłopaka, który jest zakochany w innej. Zamarłam; nie spodziewałam się, że Meghan zdobędzie się na tak wielką szczerość. – Nic nie mogłam na to poradzić… – ciągnęła przyciszonym głosem, w którym nie było oskarżenia. – Zakochałam się w nim do szaleństwa. Naprawdę miałam nadzieję, że pewnego dnia on się ocknie i

zobaczy, jak fantastycznie jest nam ze sobą. – Prychnęła z ironią. – Idiotka ze mnie, no nie? – Co się właściwie stało? – spytałam, czując nieprzyjemną suchość w ustach. Meghan wzruszyła ramionami, z jej oczu wyzierał przejmujący smutek. – Sama nie wiem… Po śmierci Aleksa Seb za wszelką cenę pragnął przy tobie stać, pomagać ci… Chyba wtedy oboje zrozumieliśmy, co tak naprawdę czujemy, choć wcześniej żadne z nas nie chciało się do tego przyznać. W końcu przebywanie z nim raniło mnie bardziej niż uszczęśliwiało. Nadeszła pora wyciągnąć wreszcie wnioski. Czułam, że policzki mi płoną. – Zawsze byłam ciekawa, dlaczego nie jesteś na mnie zła – powiedziałam cicho. Meghan obrzuciła mnie zaskoczonym spojrzeniem. – Czemu miałabym się na ciebie złościć? Przecież to nie twoja wina. – Uśmiechnęła się z goryczą. – Kiedy rozmyślam o tym bardzo trzeźwo, to rozumiem, że nie ma w tym także winy Seba. Nigdy mnie nie okłamał, choć czasem naprawdę sądziłam, że… – Urwała i skrzywiła się z niechęcią. – Zresztą kto to może wiedzieć? Seb to skomplikowana osoba. I szczerze mówiąc, nie przepadam za rozmawianiem o nim. – Podniosła głowę i szeroko się uśmiechnęła. – Hej! Naprawili maszynę! Pojawiły się holograficzne anioły, na razie wisząc nieruchomo w powietrzu. Ja także się uśmiechnęłam, słysząc zewsząd radosne okrzyki. W głębi serca chyba zawsze czułam, że Seb nie przestał mnie kochać. Słuchanie o tym nadal sprawiało mi przykrość. – Uwaga, wszyscy! – ryknął Sam, klaszcząc w ręce. – Zaczynamy za pięć, cztery, trzy… Chwyciłam karabin i wszystko dokoła znikło, przestało się liczyć. Szybko sprawdziłam aury kolegów, by się przekonać, czy któryś nie zapomniał o zmianie. Zgasły światła i rzuciliśmy się w wir walki. Gdy anioły zaczęły się zbliżać do nas lotem nurkowym, poczułam znajomy przypływ adrenaliny. Jeden skierował się prosto na mnie – zabiłam go celnym strzałem i pobiegłam dalej, wśród rozbłysków białych ogni sztucznych. Z bijącym sercem skryłam się za załomem

„muru” i wycelowałam broń. Pociągnęłam za spust, mając wrażenie, że obecnie to jedyne chwile w życiu, kiedy czuję choć odrobinę radości. Nagle wszystko zaczęło się dziać jak w zwolnionym filmie. Ręce mi zlodowaciały i beznadziejnie spudłowałam; hologram przeniknął przeze mnie. Rozległ się brzęczyk sygnalizujący moją „śmierć”, ja zaś opuściłam lufę karabinu, czując dziwne mrowienie w krzyżu. Co się ze mną dzieje? Przez ułamek sekundy stałam bez ruchu, spowita czerwonymi błyskami z broni laserowej i okrzykami walczących. Instynkt kazał mi podnieść głowę i spojrzeć na pogrążony w mroku sufit. Zrozumiałam wszystko. Czas znowu przyśpieszył bieg. – Atakują nas! – wrzasnęłam ile sił w płucach. – Zostaliśmy zaatakowani! – Biegiem wypadłam z dekoracji i runęłam do drzwi. Zapaliłam światła i w sali zrobiło się jasno. Usłyszałam, że Seb powtarza moje ostrzeżenie. Ludzie stawali, gapiąc się na nas z otwartymi ustami. – Zostaliśmy zaatakowani! – ryknęłam ponownie, przykładając stulone dłonie do ust. – Anioły zaraz tu będą! Bierzcie broń, ruszcie się ludzie! Gwałtownie otworzyłam drzwi i popędziłam do zbrojowni. Czułam teraz, jak anioły przenikają przez piaszczystą glebę niczym eteryczne strzały. Byłam w połowie korytarza, kiedy doszły mnie pierwsze wrzaski przerażenia. „Nie!”. Odwróciłam się na pięcie i spostrzegłam, że niektórzy bardziej doświadczeni ZA biegną za mną. Na czele sadził susami Teksańczyk, za nim Liz, Kara, Meghan i kilkanaście innych osób. – Nie zatrzymuj się, musimy mieć prawdziwe karabiny! – huknął Sam, mijając mnie w pędzie. Rzuciłam się biegiem za nim. Dotarliśmy do zbrojowni, Sam szybko otworzył drzwi. – Łapcie tyle broni, ile zdołacie unieść, i jak najszybciej wracajcie do sali! – krzyknął. Przewiesiłam przez oba ramiona karabiny półautomatyczne, trzeci złapałam w rękę, w drugą kilka pistoletów. Wsunęłam je za pasek spodni, zdziwiona, że ręka mi nie drży.

„Nareszcie – pomyślałam. – Najwyższy czas”. Blada jak ściana Meghan objuczała się bronią. Rozległ się głośny szczęk, gdy Kara wprawnie przeładowała broń; przez moment mignęły mi jej blizny po tatuażu. Nie czekając na innych, wybiegłam ze zbrojowni, starając się ignorować przytłaczający mi ramiona ciężar. Wyprzedził mnie obładowany karabinami Sam. Z każdym krokiem krzyki stawały się coraz donośniejsze. Sam uchylił szparę w drzwiach do sali treningowej, podniósł się jeszcze większy zgiełk. Ruszyłam za nim, zgrzytając zębami, i zamarłam, czując, jak oddech więźnie mi w gardle. W sali dosłownie roiło się od aniołów, były ich setki – zataczały kręgi i nurkowały z szumem skrzydeł, wyrywając siły życiowe naszych ludzi. Dostrzegłam, że co najmniej dziesięciu ZA leżało martwych pomiędzy dekoracjami. Część tych, którzy nadal żyli, musiała mieć przy sobie prawdziwą broń, bo strzelali gorączkowo, celując w górę. Nie miało to żadnego znaczenia. Anioły przewyższały nas liczebnie. Na moich oczach padło kilku kolejnych ZA, zrozumiałam, że niedługo wszyscy będziemy martwi. Sam zatrzymał się po kilku krokach. Gdy w drzwiach pojawili się ci, którzy byli z nami w zbrojowni, odwrócił się na pięcie i nakazał im się natychmiast wycofać. – Odwrót! Ewakuacja! – Oczy płonęły mu gorączkowo. – O, nie, Sam! Nigdy w życiu! – sprzeciwiła się Kara. – To rozkaz! Weźcie po karabinie, a resztę broni zostawcie – jazda stąd! – Kara się nie ruszyła, więc zerwał jej z ramienia karabin i ryknął prosto w twarz: – Wynocha stąd, ale już! Czy mam ci to przetłumaczyć na hiszpański?! Usłuchała z ociąganiem. Po chwili ona i reszta biegli już korytarzem. – To dotyczy także ciebie, aniołku – warknął Sam, ładując na plecy kolejne karabiny. Nagle jego myśli stały się dla mnie tak czytelne, jakbym miała je napisane przed oczami. Zamierzał zginąć w walce. Nie wyobrażał sobie porzucenia swoich ludzi na pastwę aniołów. Wzburzona, popatrzyłam mu w oczy… i nagle odczułam wielką ulgę. – Nie, Sam – odparłam spokojnie. Zrzuciłam jeden karabin na

podłogę i posłałam go kopnięciem w kąt. Drugi przyłożyłam do ramienia i sięgnęłam po mojego anioła. – Alex zawsze twierdził, że mam buntowniczą naturę. To prawda. Jeżeli ty pójdziesz na dno, to ja razem z tobą.

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY Kiedy tylko Seb wyczuł nadejście aniołów, pognał biegiem do holografu i wyłączył go z kontaktu. Komputerowe obrazy skrzydlatych postaci znikły. – Atakują nas! – krzyknął najgłośniej, jak zdołał. – Biegiem do zbrojowni, potrzebujemy prawdziwej broni! – Rzucił się do swojego pokoju, który znajdował się obok sali treningowej, i wyjął z szuflady nóż sprężynowy. Nie było go może przez minutę, ale kiedy wrócił, stanął jak wryty w progu. Jezu Chryste, to była prawdziwa rzeź. Nie bacząc na to, skoczył w wir walki. Schylił się, żeby wyjąć pistolet z ręki martwej dziewczyny, starając się nie myśleć o przeraźliwej pustce, wyzierającej z jej nieruchomych oczu. Nagle poczuł przypływ paniki. Meghan. Strzelił do świetlistej aureoli i jednocześnie wysłał swojego anioła na poszukiwanie kasztanowej czupryny. Niemal od niechcenia odparł atak kolejnego stwora, przez cały czas zastanawiając się gorączkowo, gdzie się podziała Meghan. Wtem dostrzegł ją przy głównych drzwiach; wybiegała z sali razem z Karą i kilkoma innymi osobami. Seb odetchnął z ulgą i rozluźnił napięte mięśnie, po czym ujrzał, że Willow walczy dalej. „Nie!”. Zaczął się do niej przebijać, kuląc się i celując w nadlatujące anioły. Jego własny anioł osłaniał go zręcznie przed atakami pobratymców, starając się, kiedy tylko mógł, chronić także innych ZA. Niestety, zostało ich niewielu, choć ci, którzy byli jeszcze przy życiu, mieli teraz prawdziwe karabiny. Seb z ulgą chwycił broń porzuconą na podłodze; nóż stanowił wszak dodatek do obrony. „Masz, draniu” – pomyślał mściwie, posyłając kolejnego anioła w niebyt. Ale było ich tyle, że nie miało to żadnego znaczenia. – Sam! Uważaj! – doszedł go krzyk Willow. Seb odwrócił się błyskawicznie i ujrzał, jak potężna sylwetka Teksańczyka pada na ziemię pod naporem niezliczonych aniołów, rozszarpujących jego siłę życia na kawałki.

– Nie! – wrzasnęła Willow z rozpaczą. Płacząc, stanęła nad ciałem Sama i strzelała na oślep, a anielskie pióra padały dokoła jak płatki śniegu. Jej anioł wspomagał ją z góry. Sebowi udało się do niej przedrzeć. Strzelił do anioła i upadł na kolana przy Samie, którego aura była teraz tak słaba, że niemal niewidoczna. Wyglądał, jakby chciał coś rzec. Seb chwycił go mocno za rękę. – Zabierz ją stąd – wychrypiał Teksańczyk, ściskając palce Seba. – Proszę cię, stary, wyprowadź ją… Nie dopuść, żeby ją dopadli… Nim Seb zdążył odpowiedzieć, światło w oczach Sama zgasło, a jego ręka zwiotczała. Zdecydował, że nie pozwoli, by sparaliżował go smutek. Szybko zerwał się na nogi i rozejrzał. Reszta ZA zbiła się w ciasną grupkę w przeciwległym kącie sali, strzelając raz za razem i zabijając anioły. Stwory atakowały nieustępliwie. Seb widział, że ludzie stopniowo padają; jeszcze chwila i anioły dopadną jego i Willow. Dziewczyna puściła się biegiem w stronę walczących kolegów. Seb chwycił ją za ramię i przytrzymał. – Puść mnie! – krzyknęła, wyrywając mu się. – Muszę im pomóc! Jej anioł rzucił się na niego; anioł Seba dał mu łagodny odpór. Willow była silna jak na dziewczynę, ale nie mogła dorównać wytrenowanemu chłopakowi. Seb przyszpilił jej ramiona do boków i na wpół niosąc ją, na wpół wlokąc, pociągnął za sobą do drzwi. Willow nie przestawała się dziko wyrywać. – Przysięgam, że walnę cię w szczękę i zarzucę sobie na plecy, jeżeli będę musiał – ostrzegł przez zęby. – Chodźże wreszcie! Twoja śmierć nie przywróci życia Aleksowi! Willow zrobiła się sztywna, po czym nagle zwiotczała i przestała się opierać. Spojrzała na nieruchome ciało Sama, resztki broniących się przed brutalną rzezią ZA i skinęła niemo. Seb chwycił ją za rękę i puścili się biegiem do drzwi. Po bitewnym zgiełku na korytarzu panowała ogłuszająca cisza, przerywana jedynie tupotem ich stóp. Nie zwalniając kroku, Seb zdjął z ramienia Willow zapasowy karabin i przewiesił go sobie przez plecy. Aury obojga skurczyły się i poszarzały. – Przeszukają bazę, żeby nas znaleźć – wydyszała Willow. – Nie

wiem tylko, czy wiedzą, kim jesteśmy… Wydaje mi się, że zabiłam wszystkie stwory, które widziały mojego anioła. Może pomyślą, że zginęliśmy. Mijając w pędzie otwarte drzwi magazynu, Seb dostrzegł na podłodze kilka konserw. Prawdopodobnie Kara i inni zdołali zabrać trochę zapasów. Przy odrobinie szczęścia zastaną ich jeszcze w garażu. Seb wysłał tam swego anioła na znak, że on i Willow nadchodzą, ale już po chwili anioł zawrócił w miejscu, a Seb wyczuł jego zaniepokojenie. Grupka napastników wyleciała z tyłu zza węgła i runęła na nich z szumem skrzydeł. Willow także ich wyczuła. Odwróciła się i cofając kilka kroków, puściła serię z karabinu. Jej anioł natychmiast pośpieszył z pomocą i natarł na atakujących. Seb zaciekle strzelał raz za razem. Jeden anioł padł. I następny. Poczuł, że jego anioł sięga po nóż sprężynowy i rzuca się z nim na przeciwników. Dokładnie wyczuł moment, w którym pozostałe anioły postanowiły zaczekać na posiłki. Willow także to pojęła, bo na jej twarzy odmalował się niepokój; w bazie znajdowała się jeszcze co najmniej setka napastników. Bez słowa oboje z Sebem podwoili wysiłki. Anioł Seba walczył ze straszliwą furią, atakując aureole pobratymców. Ciął potężnie, ostrze błysnęło białym światłem, ugodzony anioł wrzasnął przeraźliwie, lecz anioł Seba ani myślał czekać i z pasją rzucił się na kolejnego stwora. Seb pruł teraz długimi seriami, ścigając wycofujących się napastników. Anioł Willow pokonał swego przeciwnika, którego aureola rozpadła się na milion świetlistych cząsteczek. Willow wydała nagle stłumiony okrzyk. Zachwiała się i upadła, upuszczając z brzękiem karabin. Z otwartymi ustami gapiła się na coś w górze. Ostatni żyjący anioł przyglądał jej się ze zmarszczonym obliczem. Anioł Seba rzucił się do niego, splątali się skrzydłami. Anioł Seba uniósł ostrze noża – i nagle znieruchomiał. Energia, jakiej dotykał, wydawała się dziwnie znajoma. Oba anioły unosiły się w powietrzu, wpatrzone w swoje oblicza.

Seb zastygł oniemiały. Nie pamiętał wprawdzie anioła, który był jego ojcem, ale nie było krzty wątpliwości – miał go oto przed sobą. Willow wstała chwiejnie. Wydawała się wstrząśnięta do głębi, bynajmniej nie z powodu ataku. – Seb, jak to… – urwała, pojąwszy nagle w czym rzecz. Anioł przybrał ludzką postać. Tak jak Seb nosił dżinsy i bawełniany podkoszulek z długimi rękawami. Seb gapił się na niego, nadal trzymając go na muszce. Zawsze mu się wydawało, że odziedziczył wystające kości policzkowe po matce, lecz teraz się przekonał, że ma je raczej po ojcu. Kształtne usta anioła układały się identycznie jak u Seba, podobnie jak męski zarys szczęki. Różnili się tylko kolorem włosów i oczu. – Nie wiedziałem o twoim istnieniu – przemówił anioł zdławionym głosem. Ojciec Willow przyjął angielski akcent jednej ze swoich dawnych ofiar, natomiast w głosie ojca Seba można było rozpoznać śpiewne meksykańskie nuty po matce. – Czy… – Anioł z wahaniem postąpił krok do przodu. – Czy mogę spytać, jak masz na imię? – Seb – warknął chłopak, dziwiąc się sobie w duchu, że odpowiedział. – Sebastián. – Ja nazywam się Zaran. – Anioł potrząsnął głową, nie spuszczając oczu z Seba. – Naprawdę nie wiedziałem. Tyle lat… – Umilkł. – Twoja matka była bardzo piękna – dodał. – Szczerze mi na niej zależało. Usiłowałem nawet zostawić ją w spokoju… Ich uszu dobiegł poszum, jakby wiatr wdarł się do tunelu. Nadlatywał kolejny zastęp aniołów, wiedzieli, że nie zdołają go odeprzeć. Willow szarpnęła Seba za rękaw. – Seb! Musimy uciekać! Zaran obejrzał się przez ramię. Na jego szlachetnym obliczu pojawił się wyraz determinacji. Z powrotem przybrał anielską postać. – Uciekajcie – ponaglił ich. – Powiem, że nikogo tu nie spotkałem – to rzekłszy, odleciał z szumem skrzydeł. Ręka Seba, zaciśnięta na lufie karabinu, lekko drżała. Po tylekroć przemyśliwał o tym, co uczyniłby ze swoim ojcem, gdyby kiedykolwiek

spotkał tego drania, a teraz sterczał przed nim jak słup soli? I jeszcze gadał mu posłusznie, jak się nazywa? – Seb! – Willow szarpała go teraz obiema rękami. – No, chodź! Teraz ty zamierzasz tu zginąć? Klnąc w duchu, Seb rzucił się biegiem do garażu, pędząc szybciej niż wiatr. Po upływie kilku sekund już tam byli. Ani śladu Kary i reszty kolegów; dwa największe pikapy zniknęły. – Musisz poprowadzić – polecił krótko. Meghan udzieliła mu wprawdzie kilku lekcji, ale w tej szczególnej chwili nie ufał swoim umiejętnościom. Przywołał windę, a Willow wskoczyła do pikapa i zapaliła silnik. Kiedy wydostali się z garażu na parter, drzwi do budynku i brama stały otworem. Padał gęsty śnieg. Wyjechali na drogę gruntową, rój białych płatków osiadał na szybie. Seb obejrzał się i stwierdził z ulgą, że śnieg zasypuje ślady opon. Zegar w pikapie pokazywał 9.22. Ćwiczenia zaczęły się punktualnie o 9.00. Prawie wszyscy zginęli. Zacisnął zęby, odsuwając od siebie ponure myśli. Wtem poczuł niepokój, wiedział, że anioły skończyły przeszukiwać bazę. – Szybciej, musimy się natychmiast ukryć – rzekł. – Wiem. – Willow zbladła jak ściana. – Też to czuję. – Zjechała z drogi, schowała się za olbrzymim głazem, parkując jak najbliżej jego podstawy, i szybko zgasiła silnik. Już po chwili płatki śniegu zasypały przednią szybę, kryjąc ich pod swym całunem. Niski huk eksplozji rozległ się bez żadnego ostrzeżenia, wstrząsając gruntem i samochodem, wibrując nieprzyjemnie w ich ciałach. Zabrzęczały kluczyki w stacyjce. Willow przycisnęła rękę do ust, tłumiąc krzyk przestrachu. Seb zaklął bezradnie po hiszpańsku. Zbiorniki paliwa pod pompami. Specjalnie je podpalili. Seb ujrzał to okiem umysłu: anioł przywódca przybrał ludzką postać i uśmiechnął się drwiąco do swoich pomocników. „Uwaga – pora na wybuchową końcówkę”. Błysk zapałki, przemiana w anioła, zanim płomień musnął paliwo. Eksplozja zaleje budynek jak płonąca lawa, paląc wszystko, co napotka na drodze. Otępiały Seb uświadomił sobie, że skrzydlate stwory poderwały się

do lotu i skierowały na wschód. Wśród nich jego ojciec. Kiedy wreszcie przestał wyczuwać ich obecność, w kabinie zasypanego śniegiem pikapu zapanował niebieskawy półmrok. Po długiej chwili milczenia Willow odchrząknęła speszona. – Może… może powinniśmy ruszyć na północ – szepnęła. – Jeżeli nam się poszczęści, to się okaże, że Kara zabrała z biura namiary na bazę w Idaho. – Tak – odrzekł Seb nieswoim głosem. Czuł się odrętwiały, zlodowaciały w środku. – Dobry pomysł. Okazało się, że reszta ZA nie odjechała daleko. Oni także dostrzegli anioły i szybko zjechali z drogi. Wkrótce Willow udało się ich dogonić. Posłała przodem swego anioła, aby dał znak, że się do nich zbliża. Seb zastanawiał się przez pełną napięcia chwilę, czy Kara nie dociśnie czasem pedału gazu – niedawne dramatyczne wydarzenia z pewnością nie zmniejszyły jej niechęci do półaniołów. Uspokoił się dopiero wtedy, gdy dała im znak żylastym ramieniem. Konwój trzech pikapów zmierzał na północ. Seb i Willow zapadli w milczenie, starannie pilnując rozdzielenia swoich aur i kryjąc przed sobą myśli. Mimo to Seb czuł, że Willow na razie odsunęła od siebie cierpienie i z obawą rozmyślała o Pawntucket, swoim rodzinnym mieście. Już miał ją o to zapytać, ale ugryzł się w język. Willow wyraziła się dostatecznie jasno: nie chciała mieć z nim nic wspólnego, odrzuciła nawet jego przyjaźń. Bywało nieraz, że i Seb żywił w stosunku do niej te same uczucia. Istniały przecież granice wytrzymałości, jeśli druga osoba pragnie tylko ranić, to trzeba się w końcu usunąć. Nawet jeśli się ją kocha do obłędu. W pikapie przed sobą dojrzał burzę kasztanowych loków. Meghan. Jak przeżyła tę straszliwą rzeź, co myślała? Bezwiednie zacisnął dłonie w pięści. Poskromił impuls wysłania anioła i sprawdzenia; z pewnością nie podziękowałaby mu za to. Śnieg topniał, aż w końcu na pustynnym piasku została tylko

cienka warstewka. Około stu kilometrów przed ruinami Reno znajdowało się ciemne miasteczko Fallon, obecnie przypominające raczej miasto duchów. Willow podążyła za innymi do nieczynnej galerii handlowej. Główne wejście praktycznie nie istniało. Kara wjechała pikapem do środka i wszystkie trzy auta zaparkowały na parterze; niegdyś działały tu bary i restauracje. – Gdzie reszta? – spytała Kara, gdy wszyscy wysiedli z samochodu. – Czy tylko wy dwoje…? – nie dokończyła myśli. – Tak – uciął Seb brutalnie. Wyjaśnił pokrótce, co się wydarzyło, celowo nie dopuszczając Willow do głosu, żeby oszczędzić jej bólu. Nastrój ocalonych ZA ewidentnie się pogorszył, ich aury skurczyły się i poszarzały. Meghan zwiesiła głowę, z ramienia dyndał jej ciężki karabin. Kiedy skończył relację, twarz Kary nie wyrażała żadnych uczuć, choć dziewczyna wyraźnie pobladła. – No cóż, przynajmniej tobie i Willow się udało – podsumowała i trzeba było jej przyznać, że zabrzmiało to szczerze. Odwróciła się do kolegów. – Słuchajcie, byliśmy tu już wcześniej, niewiele więc zostało, ale wciąż jeszcze można znaleźć sporo potrzebnych rzeczy. Podzielcie się na dwójki lub trójki, cały czas skanujcie teren i zbierzcie wszystko, czego wam trzeba. Kiedy zacznie się ściemniać, wróćcie do aut. Przenocujemy tutaj, a rano wyruszymy w dalszą drogę do bazy w Idaho. Seb od niedawna znał znaczenie angielskiego słowa „surrealistyczny”. Reszta dnia znakomicie odpowiadała znaczeniu tego słowa. Łaził od sklepu do sklepu, przeszukując półki, podczas gdy w głowie kłębiły mu się obrazy niedawnej rzezi. Dołączyły do niego dwie dziewczyny z grupy, którą szkolił, trzymając się tuż przy nim; starał się je uspokoić, gawędząc i niekiedy nawet uśmiechając. Proszę, jaki bohater. Udało mu się znaleźć sweter w swoim rozmiarze. Jedyna pasująca kurtka była uszyta z włoskiej skóry, pofarbowanej na ciemną zieleń, i tak delikatnej i cienkiej, że zdawała się bezużyteczna, mimo wysokiej ceny na metce. – Wyglądasz w niej jak model – zauważyła, chichocząc nerwowo, jedna z dziewczyn, kiedy przymierzył kurtkę. Seb wzruszył ramionami.

Nie zależało mu na wyglądzie, a po spotkaniu z ojcem wręcz znienawidził swą urodę. Zmierzali już w stronę zaparkowanych samochodów, gdy z pobliskiego sklepu wyszła Meghan w towarzystwie koleżanki. Oboje z Sebem zastygli na swój widok. – Seb? – spytała niepewnie dziewczyna z jego grupy. – Wracajcie do samochodu, za chwilę do was dołączę – odparł, nie spuszczając oczu z Meghan. Ta zawahała się, lecz po chwili rzekła coś do koleżanki, a sama podeszła do niego. Była ubrana tak jak na ćwiczeniach, tyle że teraz narzuciła na podkoszulek obszerny sweter w za dużym rozmiarze. – Cześć – bąknęła na przywitanie. Widok jej osłabionej aury, zazwyczaj tak promiennej i bujnej, sprawił mu przykrość. – Jak się masz? – spytał, omal nie dodając chiquita. Meghan wzruszyła ramionami i spojrzała w dół, gdzie zgromadzili się już niemal wszyscy uciekinierzy z bazy. – Może być… Chyba tak jak wszyscy. – W jej błękitnych oczach czaił się niepokój. – A ty? Byłeś przy tym, kiedy Sam… kiedy… – Głos jej się załamał. Seb zbliżył się do niej bez namysłu, chcąc ją wziąć w ramiona. Cofnęła się szybko, ocierając oczy wierzchem dłoni. – Nie, daj spokój – powiedziała cicho. – Nic się nie zmieniło. Będzie tylko jeszcze trudniej. – Masz rację – odrzekł po chwili niezręcznego milczenia. – Przepraszam. Ale Meggie, ja… – umilkł. Wszystko zostało już powiedziane co najmniej ze sto razy. Meghan dobrze wiedziała, że mu na niej zależy, lecz to jej już nie wystarczało. Z jej miny wywnioskował, że zrozumiała, iż nie ma jej nic nowego do powiedzenia; nie była tym wcale zaskoczona. – Do zobaczenia, Seb – rzekła spokojnie, odwróciła się i odeszła. Stał i patrzył za nią, gdy schodziła po nieruchomych teraz schodach, pełna wdzięku nawet w niedobranych ciuchach. Przypomniał sobie nagle, jak kiedyś Meghan leżała w jego pokoju, przyglądając mu się podczas ubierania.

– Skąd to masz? – zapytała, wyciągając rękę, żeby dotknąć grubych, poskręcanych węzłów blizn na jego brzuchu. – Z czasów, kiedy byłem piratem – odrzekł z szerokim uśmiechem. – Byłem bardzo niegrzeczny, musieli więc mnie ukarać batożeniem. – Aa… Pirat buntownik. Pociągające. – Uśmiech nie schodził jej z twarzy, kuszącym gestem odrzuciła w tył bujne włosy. Powiodła palcami wzdłuż blizny. – Powiedz, skąd naprawdę to masz. Kiedy w przeszłości dziewczyny go o to pytały, póty wymyślał niestworzone historie, póki nie znudziło im się drążyć tematu. Lecz – jak zwykle z Meghan – poczuł nagle chęć uczynienia szczerego wyznania: facet jego matki zbił go na kwaśne jabłko paskiem, a duża, ciężka sprzączka pocięła skórę na strzępy. Seb był wtedy jeszcze mały. Niezaszyta rana fatalnie się zagoiła. Twarz Meghan się zmieniła. Kiedy skończył opowieść, nie odezwała się, lecz nachyliła bliżej i bardzo delikatnie przycisnęła wargi do blizny. – Meggie, to nic takiego, naprawdę – szepnął, kucając przy niej. – Od bardzo dawna o tym nie myślałem. – Nie kłamał, a jednak czułość jej gestu głęboko go wzruszyła. Patrząc za oddalającą się Meghan, Seb przypomniał sobie dobrze mu znany zapach jej szamponu, sprężystość kasztanowych kosmyków, kiedy nawijał jeden z nich na palec. Wspomnienie go zapiekło, odwrócił wzrok. Dlaczego nie mógł się zakochać właśnie w niej? Wszystko byłoby prostsze… Ale nie, musiała to być Willow, zawsze Willow, bez względu na to, co robił. Jak przewlekła choroba, z której nie sposób się wyleczyć. Spojrzał w dół na parter i wbił pięści w kieszenie. Przez większą część życia był samotny; można by pomyśleć, że zdążył do tego przywyknąć. Lecz ostatnie miesiące wszystko odmieniły… Meghan odeszła, zabierając ze sobą słońce i radość, a on został sam jak palec, jeszcze bardziej dręczony niespełnieniem swych najskrytszych pragnień. „Byłoby dla niej lepiej, gdyby nigdy mnie nie poznała” – powiedział sobie w duchu. Akurat Meghan zasługiwała na mężczyznę, który będzie ją kochał nad życie. To dziwne, ale myśl, że ktoś inny miałby prawo się do niej

przytulać, patrzeć na jej uśmiech i budzić się obok niej w łóżku, napełniała go goryczą. Kiedy wszyscy zebrali się dokoła pikapów, Kara rozdała wojskowe racje żywnościowe. Seb zasiadł w grupie swoich uczniów i jadł bez apetytu. Nikt nie rozmawiał, ludzie siedzieli ze wzrokiem wbitym w konserwy. Willow zajęła miejsce obok Liz, a choć Seb celowo starał się nie patrzeć w jej stronę, był świadom jej obecności, wiedział, że nadal martwi się tym, co ją gnębiło podczas jazdy. Pawntucket. Nawet teraz pragnął do niej podbiec i zrobić wszystko, co w jego mocy, żeby jej pomóc, dodać otuchy. Otchłań jego głupoty nie miała najwidoczniej dna. Odsunął niedokończony posiłek. Kara pamiętała o zabraniu z bazy krótkofalówki. Nastawiła pasmo Głosu Wolności, który pouczał: „Jeżeli do waszego miasta przyjadą żołnierze, ukryjcie się, uciekajcie, walczcie – zróbcie wszystko, byle tylko nie dać się zabrać do Edenu! Anioły są śmiertelnie niebezpieczne dla ludzi. Pamiętajcie, nie wolno im ufać…”. Po dzisiejszym dniu naprawdę nie trzeba im było tego powtarzać. Rozumiejąc, że zszokowani ludzie znajdują pociechę w znajomym głosie, Seb zachował tę cyniczną uwagę dla siebie. Przestał słuchać audycji i nagle uświadomił sobie, że istniał przynajmniej jeden anioł, którego można było obdarzyć zaufaniem. „Uciekajcie” – rzekł Zaran. Dlaczego ten drań ich ocalił? Niestety, chyba znał odpowiedź; sam mógłby postąpić tak samo. Nigdy nie przejmował się zasadami, wyglądało na to, że miał to po ojcu. Nie była to wcale pocieszająca myśl. Nie chciał mieć nic wspólnego z istotą, która zabiła mu matkę i tylu wiernych przyjaciół. Jego spojrzenie spoczęło na moment na Meghan i Seb zrozumiał, że podobieństwo sięga jeszcze głębiej. „Szczerze mi na niej zależało. Usiłowałem nawet zostawić ją w spokoju”. Jego ojciec także przysporzył bólu kobiecie, do której rzekomo żywił uczucie. Zaran wiedział, że matka Seba go kocha; on zaś krzywdzi Meghan za każdym razem, kiedy

się do niej zbliża, mimo to nie jest w stanie trzymać się od niej z daleka. W czym syn był lepszy od ojca?

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY Kiedy zapadła całkowita ciemność, ludzie jeden po drugim zaczęli układać się do snu na podłodze, używając zwiniętych ubrań jako poduszek. Od wielu godzin żadna z leżących dokoła mnie skulonych postaci się nie poruszyła. Przewracałam się bezsennie z boku na bok, wpatrując się w świetlik na sklepionym suficie galerii. Widać w nim było rozgwieżdżone niebo, niekiedy fragment obłoku. Ładny widok. Ale jakoś do mnie nie przemawiał. Sam. Śmierć innych także sprawiała ból, ale Sam… Był dla mnie jak starszy brat. Stał przy mnie, gdy zginął Alex, pocieszał, płakaliśmy razem; zmusił mnie, bym otrząsnęła się z rozpaczy i mimo wszystko żyła dalej, patrzyła w przyszłość. Łzy zapiekły mnie pod powiekami, gdy przypomniałam sobie nasze długie rozmowy. Przyjazną zażyłość, z jaką czasem kładł mi rękę na ramieniu, gdy szliśmy korytarzem na zajęcia. Łagodność w niebieskich oczach, kiedy przyjrzał mi się kilka dni temu podczas lunchu. „Jesteś za chuda, aniołku. Masz mi zjeść ten gulasz, słyszysz?”. Na swój szczery, bezpośredni sposób w ciągu ostatniego roku milion razy pokazał mi, jak bardzo się mną przejmuje. „Brakuje mi ciebie, Sam – pomyślałam smętnie. – Ciebie i reszty ekipy”. Przeszył mnie dobrze znajomy ból. Heather. Eric. Dziewczyny, które dały mi zdjęcie Aleksa. Przepadło, razem z podarowanym mi na urodziny poematem i moją fotografią z dzieciństwa. Było mi ich żal, ale w końcu to tylko przedmioty, były niczym w porównaniu z ludźmi, którzy zginęli. Skuliłam się jeszcze bardziej, przypatrując się gwiazdom. Wkrótce Pawntucket także czeka zagłada. Poczułam, że bezwiednie napinam mięśnie, gdy przypomniałam sobie o walce mego anioła z napastnikiem na korytarzu bazy. Gdy nasze skrzydła zetknęły się ze sobą, ujrzałam szereg obrazów i myśli, których anioł płci żeńskiej nie zdołał ukryć, zorientowawszy się, z kim ma do czynienia.

Szerokie, spokojne ulice mojego miasteczka. Niebezpieczeństwo, które zagrażało tam aniołom, coś niepojętego, czego zupełnie się nie spodziewały. Raziel miał się tam pojawić dziesiątego, czyli za dwa tygodnie, i pozbawić życia wszystkich bez wyjątku mieszkańców. Leżąc na chłodnej posadzce galerii, wyobraziłam sobie drwiąco uśmiechniętego ojca, przechadzającego się wśród miejsc znanych mi z dzieciństwa, i to, jak wszyscy po kolei giną. Nina, moja najlepsza przyjaciółka. Dawni, bliżsi i dalsi, znajomi ze szkoły. Poczułam, że nie wytrzymam, zaraz się uduszę; musiałam zaczerpnąć świeżego powietrza. Najciszej jak umiałam włożyłam buty i chwyciłam okropną różową kurtkę z kapturem, której używałam do przykrycia. Wstałam, po czym wymknęłam się do głównego wejścia galerii. Odetchnęłam głęboko, czując świeży powiew wiatru na rozpalonej twarzy. Włożyłam kurtkę i stałam oparta o framugę stłuczonego okna, spoglądając na pogrążony w ciemnościach parking. Pośród chaosu i rozpaczy minionej doby – nie, minionego roku – jedno przynajmniej nie ulegało wątpliwości. Pojadę do Pawntucket. Została nas tylko dwunastka. Nie mieliśmy bazy ani żadnych zapasów. Zespoły, które rozesłaliśmy po kraju, prawdopodobnie zostały schwytane; tylko tak Raziel mógł nas odnaleźć. Być może wciąż moglibyśmy rekrutować nowych ludzi, szkolić ich w jakimś innym miejscu, ale na niewiele by się to zdało. To koniec… Zrozumiałam, że sprawa została przegrana już wcześniej, w chwili, gdy Raziel przeciął parapsychiczną więź między aniołami. Nic dziwnego, że w akcie rozpaczy Alex podjął szaleńcze ryzyko. Odetchnęłam urywanie. Raziel doszczętnie zniszczył świat, który kochałam. Zabrał mi wszystkich. Aleksa, który zginął w straszliwym wybuchu, matkę, na zawsze pogrążoną w urojeniach, Sama i wielu przyjaciół. Wreszcie nadzieję, jaką miałam, mimo że kruchą. Nie pozwolę mu zniszczyć rodzinnego miasta, prędzej umrę! Wzdrygnęłam się, słysząc czyjeś kroki za plecami. Odwróciłam się i z jękiem zasłoniłam oczy, oślepiona jaskrawym światłem latarki. Ktoś

najpierw ją opuścił, a potem zgasił. – Co tu robisz? – odezwała się Kara. – Przestraszyłaś mnie – wymamrotałam. Potrząsnęła gniewnie głową, nikły blask księżyca oświetlił jej twarz o egzotycznej urodzie. – No cóż, ty także mnie przestraszyłaś… Ocknęłam się i usłyszałam kroki. Nie miałam pojęcia czyje. Oparła się o framugę i rozejrzała po parkingu. Na obcisły podkoszulek narzuciła obszerną męską koszulę, podwinąwszy przydługie rękawy. – Przypuszczam, że ty też nie mogłaś zasnąć? – bąknęła w końcu. – Ja przewracałam się godzinami, zanim udało mi się zapaść w krótką drzemkę. Nie spodziewałam się po niej sympatii. – Nie usnęłam nawet na chwilę – przyznałam. – Bez przerwy myślałam… o tym, co się stało. – Ty dostałaś przynajmniej szansę – rzekła z goryczą. – Tchórzliwa ucieczka nie leżała w moich zamiarach. – Jednak Sam miał rację – odparłam. Znów ujrzałam tę straszną chwilę, gdy padał, i krtań ścisnęła mi się boleśnie. Zaczerpnęłam chłodnego powietrza. – Posłuchaj, Kara, coś się wydarzyło. Spojrzała na mnie zwężonymi raptem oczami. – Mam przeczucie, że nie masz na myśli zaatakowania bazy przez anioły, i wcale mi się to nie podoba. – Nie martw się, to pewnie nic takiego, zwłaszcza dla was – odparłam. – Co do mnie, to już inna historia. Opowiedziałam jej wszystko, co zobaczyłam. Nie umiałam określić, co sobie pomyślała. Kiedy skończyłam, stała i patrzyła na mnie bez słowa. – Pawntucket – powiedziała w końcu. – W stanie Nowy Jork. Prawie pięć tysięcy kilometrów stąd. O to Pawntucket ci chodzi? – Tak, o to. Jadę tam, żeby zatrzymać Raziela. – O, to naprawdę świetny plan. Przyszło ci w ogóle do głowy, na jakie niebezpieczeństwo narazisz nas wszystkich? Bo jest tu jeszcze z nami dziesięcioro ludzi, o których muszę zadbać, jeśli przypadkiem tego

nie zauważyłaś! – Wynika z tego, że przejęłaś dowodzenie – powiedziałam po chwili milczenia. – Owszem – odrzekła z kamienną twarzą. – Na to wygląda. I dobrze wiesz, dokąd się udajemy. Nie mogę na to pozwolić, Willow. Jeżeli zostaniesz schwytana… – Nie dam się nikomu złapać – odparłam. – Jasne! Naprawdę sądzisz, że zdołasz wytrzymać tortury, jeśli anioły cię dopadną? Może chcesz obejrzeć moją rękę i przekonać się, do czego są zdolne te potwory? Jak okrutny potrafi być twój kochany tatuś? – Głos jej zadrżał. Chmura zakryła księżyc, po parkingu przemknęły wydłużone cienie. – Być może wytrzymałabym tortury, a być może nie – odparłam spokojnie. – Ale nie to miałam na myśli. Powtórzę jeszcze raz: nie dam się nikomu złapać – dodałam z naciskiem. W jej oczach mignęło zrozumienie. Przez długą chwilę mierzyłyśmy się spojrzeniami, po czym Kara, z determinacją malującą się na obliczu, sięgnęła do kabury. W dawnym domu ZA Kara zamknęła kiedyś mnie i Seba w piwnicy, żebyśmy nie mogli wziąć udziału w ataku na Radę; bez namysłu zepchnęła nas ze schodów i zatrzasnęła za nami ciężkie drzwi. Drgnęłam. Cofnęłam się o krok, gotowa wysłać przeciw niej mego anioła. – Nie próbuj mnie zatrzymać. Już postanowiłam. Posłała mi ironiczny uśmiech, wyjęła z kabury pistolet i podała mi go, trzymając za lufę. – Proszę – rzekła. Spuściłam wzrok, po czym wzięłam go powolnym ruchem. Kara wyciągnęła z kieszeni bojówek zapasowy magazynek i mi go podała. – Jedź – rzekła z mocą. – Ruszaj natychmiast. Reszta nie może się dowiedzieć, dlaczego wyjechałaś – ani dokąd. Jeśli istnieje choćby cień szansy, że uczynimy coś dobrego dla ludzkości, wcielimy plan Aleksa w życie, to muszę się tym zająć. Nie chcę, żeby ktokolwiek nabrał ochoty na wyjazd z tobą. Nie pozwolę narazić ludzi na niebezpieczeństwo z

powodu… twojej zemsty na Razielu. – Nasze oczy się spotkały; źrenice Kary błysnęły niebezpiecznie. – Ale zemsta jest także moja. Zabij sukinsyna. Skinęłam głową, zbyt wzburzona, żeby się odezwać. Przez ulotny moment miałam ochotę ją uściskać, ale po minie poznałam, że nie przyjęłaby tego z sympatią. – Dziękuję – wyszeptałam. Wetknęłam pistolet za pasek i wyszłam na zewnątrz przez stłuczone okno wystawowe. Włożyłam ręce w kieszenie kurtki i nie oglądając się za siebie, szybkim krokiem ruszyłam przez parking. Nie miałam żadnego planu, to wszystko stało się tak nagle. Potrzebowałam samochodu najszybciej, jak się da, więc po opuszczeniu parkingu puściłam się truchtem wzdłuż szerokiej, ciemnej autostrady numer 50. Już miałam wysłać anioła na poszukiwanie dzielnicy mieszkalnej, gdy wtem ujrzałam szyld stacji benzynowej Shella. Wkrótce moim oczom ukazały się ciemne bryły porzuconych samochodów. Bingo! Ruszyłam szybkim krokiem przez parking przy stacji, oglądając pojazdy w świetle księżyca. Natknęłam się na toyotę z lat dziewięćdziesiątych, ten sam model, jaki miałam w Pawntucket, na tyle stary, żeby dało się go odpalić, stykając kable. Tyle że zbiornik paliwa był zapewne pusty, inaczej auto nie zostałoby porzucone. Zerknęłam na nieczynne pompy i puste oczodoły ekranów obok nich. Pod powierzchnią stacji znajdowały się niewątpliwie zbiorniki paliwa. Dostrzegłam ciężką metalową płytę, przykrywającą wlew. Ucieszyłam się, że mogę przecież naciągnąć benzyny bezpośrednio ze zbiornika, po czym uświadomiłam sobie, że to jednak niemożliwe, musiałabym mieć chyba płuca ze stali. Do budynku stacji przylegał warsztat samochodowy. Ktoś wyłamał do niego drzwi. Nagle przypomniałam sobie prace konserwacyjne, jakie wykonywałam przy mojej starej toyocie. Między innymi uzupełniałam olej w silniku. Zanurkowałam pod maskę, przywoławszy wcześniej anioła, żeby

mi poświecił. Szybko odnalazłam zbiornik oleju i odkręciłam od niego ręczną pompę. Potem znalazłam gumową rurę i za pomocą taśmy klejącej przymocowałam ją do pompy. To powinno wystarczyć – o ile miałam trochę szczęścia. Zabawne, ale sporządzenie prowizorycznej pompy okazało się łatwe. Wieki całe potrwało natomiast znalezienie zardzewiałego noża do wykładzin, a jeszcze dłużej pustego kanistra na benzynę. Coraz bardziej dręczyła mnie myśl o pozostawionych nieopodal przyjaciołach. Przeczuwałam, że jedynie Kara zaakceptowała mój plan, za to inni… Jeśli szybko się stąd nie wyniosę, dojdzie do niekończących się tłumaczeń i sporów. Metalowa płyta, przykrywająca wlot, okazała się tak piekielnie ciężka, że gdyby wyśliznęła mi się z rąk, połamałabym ręce w kilku miejscach. Kiedy wreszcie zaczęłam pompować, mój trud został nagrodzony wartkim strumieniem benzyny. Super! Gdyby nie zajęte ręce, wymierzyłabym triumfalny cios w powietrze. Po napełnieniu baku toyoty pośpiesznie wskoczyłam za kierownicę. Kanister z zapasem paliwa postawiłam przed fotelem pasażera, razem z bezcenną pompą. Pod kolumną kierownicy namacałam wiązkę kabli i odarłam je z osłonek. „Czy zastanawiałaś się kiedyś nad karierą przestępcy?”. Upalny dzień w Teksasie. Stojący na czatach Alex, uśmiechający się do mnie szeroko przez ramię. – Wierz mi, że rozważam to całkiem serio – wymruczałam do jego ducha. Proszę bardzo. Połączyłam kabelki i przydepnęłam pedał gazu. Bez efektu. Dopiero po chwili pojęłam, w czym rzecz, i biegiem pognałam do warsztatu. Po najszybszym naładowaniu akumulatora w historii motoryzacji znowu zasiadłam za kierownicą i na moment przymknęłam powieki. – Błagam – szepnęłam, stykając końce kabli. Silnik natychmiast odpalił. Uznałam ten warkot za najpiękniejszy odgłos świata. Manewrując, wyjechałam z terenu stacji na szosę i wcisnęłam gaz

do dechy. Niedziałające światła uliczne nie próbowały mnie zatrzymać, nie zwalniając, pokonywałam jedno puste skrzyżowanie za drugim. Świtało, gdy zostawiłam Fallon za sobą. W lusterku wstecznym widziałam jedynie rzadkie zabudowania na horyzoncie, które po chwili zniknęły. Boże, co pomyślą ludzie z bazy, gdy się ockną z niespokojnego snu i zobaczą, że i ja zniknęłam? Żałowałam, że nie mogłam się z nikim pożegnać, zwłaszcza z Liz. I Sebem. Nagle zrozumiałam, że to właśnie od niego uciekam… Wyobraziwszy sobie smutek w jego orzechowych oczach, nieoczekiwanie poczułam ukłucie bólu. Lecz Seb pragnął wyjechać z bazy, został tylko dlatego, że obiecał to Aleksowi. Jeśli nadal uważał, że powinien dotrzymać słowa, to musiał się teraz udać wraz z innymi do Idaho. A jeżeli nie, to mógł iść swoją drogą, być może wrócić do Meksyku. Po przeanalizowaniu sytuacji poczułam spokój. Nasze drogi rozeszły się dawno temu. Nerwowo postukiwałam palcami w kierownicę. Jak najszybciej powinnam się zacząć kierować na wschód. Muszę też znaleźć jakiś atlas drogowy i poszukać żywności oraz wody. Zmierzałam w kierunku międzystanowej. Pomyślałam znów o Sebie, gdy raptem coś mnie tknęło. Obrany przeze mnie kierunek był zbyt oczywisty. Skręciłam więc w pierwszy napotkany zjazd i pojechałam w kierunku wschodniej drogi numer 50. Doskonale. Zostanę na niej pewien czas, a gdy znajdę atlas, zacznę podróżować bocznymi drogami. Jechałam starą pustą drogą stanową, jutrzenka różowiła niebo i nagle ogarnęło mnie uczucie cudownej wolności. Przyszło mi na myśl, że po raz pierwszy od lat jestem sama, naprawdę sama, zdana wyłącznie na siebie. Rozpacz po przeżytej tragedii już zawsze będzie mi towarzyszyła. Zarazem jednak samotna jazda pustą szosą, obserwowanie różowiejącego nad pustynią nieba, uczucie całkowitej, niczym nieskrępowanej wolności, świadomość, że nie muszę za nic przed nikim odpowiadać, wszystkie wybory są moje, należą tylko do mnie… Poczułam, że znowu mogę oddychać. Pistolet Kary nadal tkwił za paskiem dżinsów. Wyjęłam go i

położyłam na fotelu pasażera. Przedtem nie cierpiałam broni, wzdragałam się nawet jej dotykać. Wciąż jej nie lubiłam, ale musiałam przyznać, że czasem się przydaje. Przypomniawszy sobie daną Karze obietnicę, zerknęłam na matowo połyskującą lufę zabezpieczonego pistoletu. Na myśl o tym, co będę musiała zrobić w razie schwytania, nie odczułam lęku, wyłącznie żelazną determinację.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY Następne dni zlały mi się w jedną mglistą całość. Cały czas śnieżyło podczas jazdy z Nevady do Utah, ze strachem przejeżdżałam przez Góry Skaliste, często używając hamulca i zerkając na ponaddwumetrowej wysokości tyczki do mierzenia pokrywy śnieżnej. Niedługo miał się rozpocząć grudzień, a pierwsze potężne opady były już spóźnione. Gdyby nadeszły teraz, utknęłabym tu aż do wiosny. Byłam strasznie zmęczona, głowa mi ciążyła, ale parłam przez góry bez zatrzymywania się. Kiedy wreszcie ukazał się w lusterku wstecznym ich majestatyczny łańcuch, poczułam, że mogę odetchnąć z ulgą. Stawałam tylko na krótkie postoje, pozwalając sobie na drzemkę pod różową kurtką, zadowolona z jej posiadania mimo wściekłego koloru. Zanim zapadałam w niespokojny sen, z nawyku sięgałam umysłem do mamy, pragnąc wyczuć jej obecność, mimo że nigdy mi nie odpowiadała. „Mamo – pomyślałam – nie wiem, co się tam dzieje w Pawntucket, ale przyrzekam, że podejmę walkę”. Jak zwykle nikt mi nie odpowiedział, mimo to jej ciepła energia zdawała się otulać mnie niczym kokon. Posłałam milczące podziękowanie nieznanej mi osobie, która troskliwie opiekowała się mamą. Objechałam szerokim łukiem Eden Salt Lake City i skierowałam się na północ do Wyoming, nie chcąc ryzykować przeprawy przez stan Kolorado, w którym rezydował ojciec. Dokoła rozciągały się bezkresne połacie równin i niczym niezakłócony widok nieba. Trzęsienia ziemi nie wyrządziły tu prawie żadnych szkód. Wreszcie miałam jakie takie pojęcie, dokąd się kierować, bo drugiego dnia podróży znalazłam w porzuconym aucie atlas drogowy. Robiłam po kilkaset kilometrów dziennie, modląc się, żeby to starczyło. Tutejsi pasterze bydła co do jednego siedzieli u Raziela w kieszeni; bez wahania wydaliby mnie aniołom. Trzymałam się zatem mało uczęszczanych dróg, na których nikogo nie widywałam. Niekiedy tylko mijałam tablice z napisami typu: „Eden Green River 50 km, skręt

w lewo z autostrady 191” albo „Anioły cię kochają!” – przechodził mnie wówczas nieprzyjemny dreszcz. Pewnego razu minęłam spłowiały plakat z moją podobizną i uświadomiłam sobie ze zgrozą, że gdybym nawet ostrzygła włosy na krótko i ufarbowała je na kolor czerwonorudy, i tak nie przypominałabym w niczym tamtej roześmianej dziewczyny. Willow w lusterku wstecznym miała szczuplejszą twarz i oczy, w których malował się wieczny smutek. Właściwie to nie wyglądałam już na nastolatkę. Stałam się kobietą. Z początku trochę mnie to deprymowało, wkrótce jednak pogodziłam się z tą myślą, a nawet ją polubiłam. Ponieważ radio milczało, nie nadawały żadne stacje, podróż upływała mi w ciszy. Czasami śpiewałam zapamiętane z dawnych czasów piosenki, innym razem jechałam, nasłuchując szurgotu opon na śniegu. Zdobywanie żywności nie było trudne. W każdym sklepie, do którego weszłam, znajdowałam rozmaite konserwy, najczęściej czerwoną fasolę, kukurydzę lub ananasy w plastrach. Nigdy nie natknęłam się na śmieciowe żarcie w rodzaju chipsów lub słonych paluszków, pewnie cieszyły się największym wzięciem. Tankowanie również nie stanowiło problemu, pomijając to, że zabierało mnóstwo czasu. Kucanie na zaśnieżonych stacjach benzynowych, żeby się szarpać z prowizoryczną pompą, powinno mnie chyba wkurzać, tymczasem jednak za każdym razem czułam satysfakcję, że tak dzielnie sobie poradziłam. Pewnego poranka na stacji w środkowym Wyoming wyprostowałam się, zasunąwszy ciężką płytę wlotu, i rozejrzałam po zaśnieżonych polach. W równym szyku na południe leciało stado gęsi, spoglądałam za nimi dłuższą chwilę, zastanawiając się, czemu dopiero o tej porze roku zdecydowały się migrować. Mimo wszystkiego, co mi się dotąd przydarzyło i co się jeszcze mogło stać, poczułam się nagle doskonale spokojna. Śnieg iskrzył w promieniach słońca jak brylanty. Stado gęsi zmalało, oddalając się ku horyzontowi, ja zaś poczułam się nagle taka lekka, jakbym miała wzlecieć w górę i pofrunąć ich śladem.

– Alex, zawsze będę cię kochała – szepnęłam. – Ale chyba dam sobie radę bez ciebie. Nie umiem ci powiedzieć, jak bardzo mnie to cieszy. – To chyba nie był najlepszy pomysł – wymamrotałam, gdy opony podskoczyły na pokrytych śniegiem koleinach. Podróż trwała już trzeci dzień. Miałam nad głową ołowiane niebo i coraz bardziej martwiłam się perspektywą śnieżycy. Pod wpływem impulsu zjechałam z mało uczęszczanej szosy na nieoznakowaną drogę gruntową. Boże, zaraz złamię sobie oś. Mimo to z nieznanego mi powodu brnęłam dalej i po upływie jakichś pięciu minut ujrzałam ten dom. Znajdował się w głębi rancza, wiódł do niego brukowany podjazd, który kończył się raptownie przy gruntowej drodze. Zatrzymałam się, po czym przyjrzałam uważnie obszernemu budynkowi z cegły z garażem na trzy samochody i ładnym gankiem, ocienionym dość rachitycznym drzewkiem. Szybko przeskanowałam otoczenie. Nikogo. Postanowiłam wysiąść z toyoty, ale najpierw sprawdziłam pistolet i wsunęłam go do kieszeni kurtki. Trzask zamykanych drzwi zabrzmiał w ciszy jak eksplozja. Ruszyłam podjazdem, wkoło rozlegał się jedynie tupot moich kroków. „Dlaczego się tu znalazłam?”. Ta myśl nie dawała mi spokoju. Przyjrzałam się uważnie zachwaszczonemu dziedzińcowi od frontu, który kiedyś musiał być wypielęgnowanym trawnikiem. Nagle stanęłam jak wryta. Przez ułamek sekundy miałam wrażenie, że ziemska energia sięga w moją stronę, że wszystko, co tylko istnieje na świecie, dąży właśnie do mnie, niekoniecznie sobie to uświadamiając. Poczułam się dość dziwnie, ale szybko to minęło. Stałam nieruchomo, czekając, podświadomie wstrzymując oddech, nic więcej się jednak nie zdarzyło. W końcu otrząsnęłam się z zamyślenia i skierowałam w stronę domu. No cóż, najwidoczniej czułam się bardziej samotna, niż chciałam to przyznać.

Mogłam oczywiście wysłać mojego anioła, aby otworzył mi drzwi od wewnątrz, ale się powstrzymałam, wydało mi się to nazbyt obcesowe. Nacisnęłam klamkę u drzwi od frontu, a kiedy, jak się zresztą spodziewałam, okazały się zamknięte, obeszłam dom, sprawdzając okna. Jedno z nich udało mi się uchylić. Nie wiem, dlaczego wejście przez okno mniej przypomina włamanie, ale tak właśnie uznałam. Jakby sam dom zezwalał mi na wejście do środka. Przelazłam pod złotożółtymi zasłonami i zeskoczyłam na drewnianą posadzkę. Przystanęłam, ostukawszy buty ze śniegu, i rozejrzałam się dookoła. Znajdowałam się w gabinecie. W rogu stała skórzana kanapa, na biurku komputer, obok para okularów do czytania. Czułam się tak, jakbym wkroczyła do grobowca Tutenchamona. Powierzchnie mebli pokrywała gruba warstwa kurzu, a przedmioty wyglądały, jakby ich właściciel wyszedł tylko na chwilę i już nie wrócił. Co się stało z mieszkańcami? Czy żołnierze zabrali ich do Edenu? Przeszedł mnie dreszcz. Ruszyłam mrocznym, wyłożonym dywanem korytarzem do kuchni. Z dużego okna rozciągał się widok na obszerny dziedziniec od tyłu. Na blacie kuchennym stał ekspres do kawy, do połowy wypełniony spleśniałą zielonkawo-brunatną cieczą, obok kubek ze śladem krwawoczerwonej szminki. Poszukałam spiżarni i z nadzieją otworzyłam drzwi. Nie zawiodłam się, znalazłam tam mnóstwo jedzenia. Ulżyło mi trochę, ostatnimi czasy odżywiałam się dość marnie. Miałam przed sobą zupy w puszkach, spaghetti, konserwy mięsne, masło orzechowe, krakersy. W szufladzie znalazłam plastikowe torebki, załadowałam do nich wszystko, co nadawało się do jedzenia. Oprócz tego kilka zgrzewek wody mineralnej i coli, którą mogłam schłodzić w śniegu. Zawlokłam „zakupy” pod drzwi garażu i aż serce podskoczyło mi z radości: na drewnianym haczyku jak gdyby nigdy nic wisiały kluczyki do samochodu. Wolniutko się wyprostowałam. Nie śmiejąc nawet mieć nadziei, uchyliłam drzwi do garażu… i zamarłam. W środku pysznił się nowiutki granatowy ford z napędem na cztery koła, niczym prezent dla szczęśliwca, który właśnie zdał maturę.

Przełknęłam ślinę, pewna, że moje nadzieje rozwieją się zaraz jak senne marzenie, bo coś pójdzie nie tak, jak powinno. Mimo to wcisnęłam guziczek na kluczyku i zamek forda posłusznie się otworzył. Super! Obawy przed śnieżycą rozwiały się bezpowrotnie. Na ścianie garażu wisiały nawet łańcuchy na koła, a porządny dziesięciolitrowy kanister stał na blacie pod oknem. Szczerząc się jak wariatka, załadowałam zapasy do bagażnika, który wciąż jeszcze pachniał nowością. Z lusterka wstecznego zwisała zalaminowana szkolna fotografia chłopaka z brązową przylizaną grzywą i… mały plastikowy aniołek. – Ty możesz tu zostać, Timmy – zwróciłam się do niego, bo przypominał „Timmy’ego”, za którym zaraz wybiegnie wierna Lassie. – Ty natomiast nie – dodałam, odczepiając figurkę anioła od zdjęcia. Ciekawiło mnie, czy to jest odpowiedź na pytanie, co się tu wydarzyło. Wróciłam do kuchni i położyłam aniołka na stole. Już miałam się wycofać, ale zerknąwszy w głąb korytarza, zdecydowałam się poszukać łazienki. W opuszczonych sklepach rzadko widywałam pudełka z plastrami opatrunkowymi. Znalazłam dużo więcej przydatnych mi rzeczy niż tylko plastry. Zapas szczoteczek do zębów i pastę; cudownie, od kilku dni nie miałam czym czyścić paszczy. Panująca w domu martwa cisza działała mi na nerwy, szybko więc spakowałam do plastikowej torebki to, co zamierzałam ze sobą zabrać, i odwróciłam się do odejścia. Zajrzałam jeszcze do szafki pod umywalką i natknęłam się na pudełko z błyszczącego kartonu. Oczy mi się zaświeciły. Było nawet w odpowiednim kolorze. Być może nie powinnam; może to w ogóle głupi, niebezpieczny pomysł. Mimo to wiedziałam, że za żadne skarby nie zostawię tu tego pudełka. „Bezwzględnie – pomyślałam, wkładając je do plastikowej torby. – Ale nie tutaj”. W drodze powrotnej zajrzałam jeszcze do szafy w przedpokoju i znalazłam w niej śpiwór w nylonowym pokrowcu, który zabrałam oczywiście ze sobą. Tak, a teraz pora się zwijać. Gdybym wykazała się sprytem, powinnam pewnie przejrzeć wszystkie szafy w poszukiwaniu ciepłych ubrań, ale uznałam to za zbytnie natręctwo. I tak wzięłam już

dość. Drzwi garażu otworzyły się płynnie, gdy za nie pociągnęłam, a cudowny ford zapalił przy pierwszym podejściu. Wycofałam go, podjechałam blisko toyoty i szybko przepakowałam bagaże. – Dziękuję wam, kimkolwiek byliście – wyszeptałam po powrocie do forda. Dom milczał jak zaklęty. Wzięłam głęboki wdech i spojrzałam na chłopaka z fotografii. – Jak tam, Timmy, gotów? Timny odparł, że tak. Kiedy godzinę później rozpętała się śnieżyca, wcale nie było tak źle, jak się spodziewałam. Mniej więcej trzycentymetrowa warstwa śniegu na szosie nie zrobiła fordowi specjalnej różnicy. Wspaniale było prowadzić tak solidne i komfortowe auto, co powtarzałam sobie, przejeżdżając przez kolejne ciemne miasto, tym razem Scottsbluff w stanie Nebraska. Sklep obuwniczy na próżno czekał na klientów. Na wystawie kwiaciarni stały puste donice i wazony. Nie wyczuwałam obecności ludzi. O tej porze roku prawdopodobnie udali się na południe albo zrezygnowali z oporu i przenieśli do Edenu Omaha. Wiedziałam dokładnie, czego szukam. Kiedy to spostrzegłam, uśmiechnęłam się i skręciłam w prawo w Pierwszą Ulicę, a potem jeszcze raz w prawo. Z tyłu znajdował się nieduży parking, na którym stanęłam. Śnieg prószył mi na głowę, gdy otwierałam drzwi do bagażnika. Wyjęłam błyszczące pudełko i zgrzewkę wody, sprawdziłam, czy w kieszeni kurtki mam pistolet, zamknęłam samochód i po kilku schodkach dostałam się do tylnych drzwi pomieszczenia. Zatarte złote litery układały się w napis: Salon Fryzjerski Bella. Drzwi okazały się zamknięte, ale tym razem nie miałam żadnych oporów przed wysłaniem anioła do środka. Po chwili stałam już w pokoju na zapleczu, pełniącym funkcję podręcznego magazynku, a w otwartych drzwiach widziałam rzędy luster i umywalek z czarnej porcelany.

Na półce znalazłam butelkę z wodą utlenioną do włosów. Przyszło mi na myśl wspomnienie reakcji Aleksa, któremu opatrywałam przy użyciu tego środka ranę postrzałową, i prawie się uśmiechnęłam. – Ta woda utleniona jest inna – powiedziałam półgłosem. – A wtedy postąpiłam bardzo słusznie, wiesz? Zdjęłam kurtkę i podkoszulek z dekoltem w szpic i okryłam ramiona czarną plastikową peleryną. Usiadłam na obrotowym krześle i zaczęłam nakładać na długie, ufarbowane na brąz włosy wodę utlenioną, rozczesując je grzebieniem. Mój anioł unosił się nade mną, rzucając łagodne światło. Ze sposobu użycia specyfiku wynikało, że należy odczekać dwadzieścia minut. Z satysfakcją obserwowałam w lustrze, jak mi jaśnieją włosy. Nie cierpiałam tego brązu, nie czułam się sobą w tym kolorze. Kiedy rozległ się brzęczyk timera, zmyłam wodę utlenioną wodą z butelki i otworzyłam pudełko Clairol Letni Blond. Niespełna godzinę później znowu byłam już blondynką. Uśmiechnęłam się do siebie w lustrze, sczesując włosy do tyłu. Były ciemniejsze od mojego naturalnego odcienia, ale tylko odrobinę. Boże, co za ulga, znów poczułam się sobą. Tak chciałam wyglądać, kiedy stanę twarzą w twarz z Razielem. Chciałam być sobą, koniec z ukrywaniem. – Witaj z powrotem, Willow – szepnęłam. Nie przestając się uśmiechać, zdjęłam pelerynę, zaczęłam ją składać… i zastygłam na dźwięk trzaśnięcia drzwi od tyłu. Rozległy się kroki. Skoczyłam do ściany i rozpłaszczyłam się tuż przy niej. Pobiegłam wzrokiem do kurtki, przewieszonej przez oparcie fotela, w której zostawiłam pistolet. Do diabła, co za niefrasobliwość! Już miałam wysłać anioła, żeby przyniósł mi broń, gdy nagle w moje wyostrzone zmysły uderzyła energia intruza i szczęka mi opadła. Ogłuszona, oderwałam się od ściany, patrząc na wchodzącego do pokoju Seba. Staliśmy nieruchomo, mierząc się spojrzeniami. Seb był ubrany w wypłowiałe dżinsy, szary sweter i zieloną skórzaną kurtkę. Wilgotne od śniegu włosy kręciły mu się bardziej niż zwykle, białe płatki topniały błyskawicznie na twarzy i ramionach.

– Myślałam, że pojedziesz z innymi do Idaho… – przerwałam w końcu milczenie chropawym, nieswoim głosem. Seb zmarszczył brwi i dopiero wtedy spostrzegłam, jak bardzo jest rozgniewany. – Ach, do Idaho – powtórzył z namysłem, jakby na serio rozważał ten pomysł. – No tak, oczywiście… Dokładnie tak bym postąpił, gdybym po obudzeniu stwierdził, że zniknęłaś, a Kara zaczęłaby ściemniać, że nie wie, dokąd się udałaś, choć jej myśli krążyłyby niespokojnie wokół twojej konfrontacji z Razielem i postanowienia, że się zastrzelisz, jeśli zostaniesz schwytana. Więc owszem, pojechałbym z innymi do Idaho – wycedził. – To chyba oczywiste! – Seb… – urwałam, uświadomiwszy sobie, że stoję przed nim ubrana w dżinsy i stanik. Zaczerwieniona, przepchnęłam się obok niego do fotela, na którym zostawiłam podkoszulek i szybko wciągnęłam go przez głowę. – Wcale nie musiałeś mnie szukać – powiedziałam, odrzucając na plecy mokre włosy. – Nie? – Nie! Muszę się tym zająć osobiście. Nie potrzebuję twojej pomocy. – Czy ja powiedziałem… – zawahał się i osunął się ciężko na fotel. Zaśmiał się niewesoło i strząsnął wodę z włosów. – Tak, wiem, że nie potrzebujesz mojej pomocy. Myślisz, że uważam cię za delikatny kwiatuszek? – Okej, więc dlaczego się tu zjawiłeś? Z gardła Seba wyrwał się zduszony jęk, pobielałymi knykciami uderzył się w uda. Niemal słyszałam, jak liczy w myśli do dziesięciu. – Czy naprawdę musisz mi zadawać to pytanie? – wykrzyknął z irytacją. – Nie możesz się powstrzymać? Willow, zrozum w końcu, że bez względu na wszystko nie jestem w stanie pojechać do zawszonego Idaho, kiedy ty planujesz się zabić. Wiem, że to głupie, ale nic na to nie poradzę! – Wcale nie planuję… – westchnęłam i zajęłam miejsce na sąsiednim fotelu. – Nie na tym polega mój plan. – Zamierzasz stanąć przed obliczem ojca. A to jedno i to samo. Akurat z tym trudno mi było polemizować.

– Posłuchaj, po prostu muszę to zrobić, nie mam innego wyjścia, rozumiesz? – odparłam. – Nie dopuszczę, żeby Raziel zniszczył moje rodzinne miasto. – Wiem – powiedział Seb spokojnym tonem. – I wcale nie zamierzam cię od tego odwodzić. Z zaskoczeniem odkryłam, że mówi prawdę. Chciałam go zapewnić, że nie chcę umierać, ale teraz nie byłam już o tym przekonana. Okres błogiego spokoju, jaki odczuwałam podczas jazdy przez równiny Nevady, minął bezpowrotnie. Milczałam. Spojrzenie Seba powędrowało do moich jasnych włosów. – Bardzo ładnie – rzekł sucho. Widziałam, że rozumie, dlaczego je przefarbowałam. – No więc dzięki, że wpadłeś, ale pomoc mi niepotrzebna – bąknęłam. – Nie słuchałaś ani słowa z tego, co powiedziałem, tak? – W oczach Seba zapłonął gniew. – Powiedz mi, proszę, czy specjalnie starasz się mnie wkurzyć? – Skoro pytasz, to odpowiadam: nie. To w ogóle nie ma z tobą nic wspólnego. – Nie, oczywiście że nie – rzucił ze złudnym spokojem. – Przecież jestem facetem, którego ledwo znasz, no nie? Uczyliśmy razem parę osób, to wszystko. Dlaczego miałbym się przejmować, że zginiesz? Proszę bardzo, idź, baw się dobrze. – Zacisnął gniewnie szczęki. – Dios mío, Willow! Jesteś najbardziej wkurzającą, kompletnie… – urwał i z jego ust wylał się wartki potok hiszpańskich słów. Byłam pewna, że nie potrzebuję ich tłumaczenia. Pokręcił głową z irytacją i skulił się na fotelu. Zapadło milczenie, ciężkie od niewypowiedzianych słów. Chciałam się odszczeknąć, ale zmieniłam zdanie. Po raz pierwszy dotarło do mnie, że w ciągu minionego roku nie ja jedna przeszłam dużą zmianę. Szorstka od zarostu twarz Seba także wyglądała doroślej, w jego oczach, tak samo jak w moich, na dobre zagościł ból. Niespodziewane odkrycie mną wstrząsnęło. Chrząknęłam i spojrzałam w bok.

– Myślę, że trzeba się stąd zabierać… – bąknęłam półgłosem. Wstałam i włożyłam kurtkę. – Skoro jesteś taki zdeterminowany… Mamy jeszcze przed sobą długą drogę. Seb spojrzał mi prosto w oczy i potrząsnął głową. – Miałem rację – rzekł, podnosząc się ciężko z fotela. – Faktycznie starasz się mnie wkurzyć. I świetnie ci to idzie. Na zewnątrz, skośnie obok forda, parkował zabrany z bazy pikap. Milcząco się zgodziliśmy, że dalej pojedziemy moim samochodem. Użyłam pilota, a Seb szybko przełożył do bagażnika swoje rzeczy. Nie miał ich wiele. Kiedy wrzucił tam długi wąż ogrodowy, domyśliłam się, że ciągnął paliwo z porzuconych samochodów, co było na pewno piekielnie kłopotliwe. Nie wspominając już o tym, że wiedziałam, iż nie jest doświadczonym kierowcą. Zrobiło mi się przykro, gdy pomyślałam, że specjalnie obrałam inną trasę, niż mógł się spodziewać, żeby mnie nie dogonił. W głębi serca bowiem chyba się spodziewałam, że Seb będzie pragnął mnie odnaleźć. Wsiedliśmy do forda, włożyłam kluczyk do stacyjki i przez chwilę siedziałam nieruchomo, nie licząc nerwowego postukiwania w kierownicę. – Przepraszam cię, Seb – odezwałam się w końcu. – Kara poprosiła mnie, żebym wyjechała, nikomu nic nie mówiąc, więc jej usłuchałam. Ale powinnam była wysłać mojego anioła, żeby cię o tym zawiadomić. Spojrzał na mnie z nieodgadnioną miną. – Przysięgam, że nie wyjechałam ot, tak sobie, nie zastanawiając się, jakie to będzie dla ciebie przykre – ciągnęłam z z wahaniem. – Przeciwnie, myślałam o tym i… było mi bardzo ciężko. Chyba właśnie dlatego wmawiałam sobie, że pojedziesz z innymi do Idaho. Nie chciałam myśleć, że… – nie zdołałam dokończyć. – Daj spokój – mruknął, drapiąc się po brodzie – to nie ma znaczenia. – Wydawał się ogromnie znużony. – I tak musiałem poćwiczyć moją percepcję nadzmysłową. Nie ma lepszego sposobu niż pościg za tobą przez trzy stany. Kusiło mnie, żeby zbyć ten komentarz śmiechem i zapalić silnik, ale wiedziałam, że jeszcze nie wszystko zostało powiedziane. Zebrałam się na odwagę.

– Jest jeszcze coś, za co koniecznie muszę cię przeprosić. Cały ostatni rok, sposób, w jaki cię traktowałam. Seb znieruchomiał. – Nie zrobiłeś nic złego, rozumiesz? Po prostu… – Policzki płonęły mi żywym ogniem. Z ociąganiem wytłumaczyłam mu, że na widok jego pocałunku z Meghan, dawno temu na imprezie, poczułam ukłucie zazdrości. – Nie cierpiałam tamtego wspomnienia – dokończyłam. – Ilekroć o tym myślałam, czułam się tak, jakbym zdradzała Aleksa… – Wiedziałem, że byłaś wtedy zazdrosna o Meghan – odrzekł cicho Seb. – Ale wiedziałem też, że to nie miało znaczenia. Byłaś jak dziecko, któremu żal zabranego cukierka, choć i tak nie zamierzało go zjeść. Skrzywiłam się, ale nie zaprotestowałam, bo diagnoza była nad podziw trafna. – W każdym razie przepraszam – powiedziałam. – Za wszystko. – Powinnaś o tym zapomnieć, Willow – powtórzył Seb. – Po prostu… – dodał z wahaniem, po czym przybrał lekko kpiący ton – dość długo uważałaś, że jestem twoją prywatną własnością, prawda? Nieważne, czy mnie chciałaś, czy nie? Byłam mu nieskończenie wdzięczna za okazaną dobroć i zrozumienie, bo przecież miał prawo być na mnie wściekły. „Czy już za późno, by powrócić do traktowania cię jak brata?” – chciałam spytać. – Dzięki za kamień z aniołem – powiedziałam po chwili. – Jest prześliczny. Mam go przy sobie, w kieszeni dżinsów. – De nada. – W oczach przyglądającego mi się Seba przemknął niepokój i nagle przypomniałam sobie, że to przeze mnie on i Meghan zerwali ze sobą. Odwróciłam wzrok i włączyłam silnik. – W takim razie będziesz pilotem – powiedziałam z nieco przesadnym rozradowaniem i rzuciłam mu atlas na kolana. – Aha, to jest Timmy. Przywitaj się z nim. Seb uśmiechnął się półgębkiem do chłopaka na fotografii. – Hola, Timmy – qué hay? Chyba za długo byłaś sama – mruknął, otwierając atlas. Nagle poczułam, że wargi rozciągają mi się w szerokim uśmiechu. – Hej, to jeszcze nic! – zawołałam, wyjeżdżając z parkingu. – Zaczekaj, aż posłuchasz mojego repertuaru piosenek!

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI Niemal od razu, przy milczącym porozumieniu nas obojga, została ustalona pewna rutyna naszych działań, której powtarzalność niosła ze sobą pociechę: długie godziny jazdy samochodem przerywane postojami na posiłki, składające się z żywności konserwowej. Po raz pierwszy od ponad roku znów ze sobą dużo rozmawialiśmy, czy raczej śmialiśmy się i pokpiwaliśmy ze wszystkiego, opowiadając niestworzone historie. – Czy opowiadałem ci już, jak kiedyś pojechałem odwiedzić mojego dziadka ranczera? – spytał z powagą Seb, gdy się posuwaliśmy jedną z bocznych dróg. Wiedziałam, że pomijając matkę, nie znał nikogo ze swojej rodziny. – Nie, wydaje mi się, że nie… – odrzekłam z równie poważną miną. – Tego, który był wcześniej gondolierem, tak? – No właśnie, zresztą tak bardzo tęsknił za Wenecją, że wykopał wokół rancza sieć kanałów. Miał zwyczaj wypływać co wieczór zbudowaną przez siebie gondolą i śpiewać arie operowe. Bydło strasznie się przez to płoszyło! Babcia błagała go, żeby przestał, bo inaczej zostanie stratowany. Seb starannie skrywał swe uczucia, przez co nie potrafiłam odgadnąć, co tak naprawdę myśli. Cieszyło mnie jednak, że unika poruszania poważnych tematów, gdyż ze względu na to, co nas czekało w Pawntucket, z każdym kilometrem byłam pełna coraz mroczniejszych przeczuć. Wiedziałam, że i Sebem targają przeróżne wątpliwości, ale nie wspominaliśmy o tym. Sprawiał, że śmiałam się mimo niepokoju i obaw… oraz smutku, który rósł we mnie wraz z upływem dni. Jego obecność sprawiała, że mimo woli nachodziły mnie wspomnienia niezliczonych godzin spędzonych w aucie z Aleksem. Za każdym razem wprawiało mnie to w nastrój przygnębienia. „Czy jeszcze kiedyś się w kimś zakocham?” – pomyślałam znienacka. Znajdowaliśmy się wówczas w Południowej Dakocie, starannie unikając spotkania z hodowcami pszenicy, którzy w większości

uważali się za wyznawców Raziela. Otaczały nas zamarznięte pola i kępy nagich drzew. Następna myśl sprawiła, że posmutniałam jeszcze bardziej. „Czy w ogóle będę miała na to szansę?”. Tęskniłam za Aleksem i już zawsze tak będzie, ale zarazem brakowało mi czyjejś fizycznej bliskości. Uścisków. Pocałunków. Pieszczot. Seb stał się raptem milczący. Kiedy na niego spojrzałam, przyglądał mi się, siedząc ze stopą wspartą o deskę rozdzielczą. – Twoja kolej – przemówił zwykłym tonem. – Czy ustalamy zasadę, że nie można za długo zwlekać? W takim wypadku można chyba uznać, że wygrałem. – Chciałbyś – odparłam automatycznie. Czy Seb wychwycił coś z moich myśli? – Okej, już mam – powiedziałam po chwili. – Kot pastora jest oburęcznym, łysym, podstępnym, zabawnym, sympatycznym, tłustym i gadatliwym kocurem. – Gadatliwym? – Seb zmarszczył czoło z namysłem. – Dużo gada. – Madre mía, prawdopodobnie połowę z tego wymyślasz na poczekaniu, a ja nawet o tym nie wiem. Nadal uważam, że nie ma takiego słowa jak „oburęczny”, zwłaszcza w odniesieniu do kota. – Ależ jest! Możesz sprawdzić. – Uświadomiłam sobie, że prawdopodobnie w promieniu stu pięćdziesięciu kilometrów nie ma żadnego słownika i roześmiałam się, gdy Seb potrząsnął głową z udawaną rozpaczą. Nocami moglibyśmy teoretycznie zmieniać się za kierownicą i ciągnąć bez dłuższego postoju, ale woleliśmy się jednak zatrzymywać i przesypiać chociaż kilka godzin. – Nie ufasz mi jako kierowcy – poskarżył się Seb pierwszej nocy, nie kryjąc urazy. – Szczerze mówiąc, nie. A ty ufasz sobie? Tamta pierwsza noc przespana w samochodzie była chłodna, ale dało się wytrzymać. Druga okazała się znacznie gorsza. Gwiazdy na niebie świeciły czysto i jasno, wkrótce po wyłączeniu ogrzewania ogarnął nas lodowaty chłód. Zatrzymaliśmy się w kompletnej głuszy opodal drogi gruntowej.

Półleżałam skulona na fotelu, przykryta kurtką, ale po upływie kwadransa zrobiło mi się tak zimno, jakbym nic na sobie nie miała. Seb w cienkiej skórzanej kurtce również wyglądał na zziębniętego. – Hm, może powinniśmy wyciągnąć śpiwór… – mruknęłam, szczękając zębami. – I rozłożyć go z tyłu. Wyczułam, że Seb skrywa swoje emocje staranniej niż zazwyczaj, i od razu pożałowałam niewczesnej propozycji. Po sekundzie wahania skinął uprzejmie na znak zgody. Po wyjściu z samochodu, żeby przekopać się przez rzeczy w bagażniku, znaleźć śpiwór i oczyścić miejsce z tyłu, zrobiło nam się jeszcze zimniej. Ja pierwsza wsunęłam się do środka, nie zdejmując ubrania. Seb bez słowa poszedł w moje ślady i zapiął suwak do końca. Z konieczności leżeliśmy bardzo blisko siebie. Odczucie ciepła pojawiło się dosyć szybko, niosąc niewyobrażalną ulgę. Powoli mięśnie mi się rozluźniły, jakbym leżała w gorącej kąpieli. Natomiast umysł, o, to całkiem inna sprawa. Z emocji zaschło mi w krtani, tak że musiałam przełykać ślinę. Jak bardzo się stęskniłam za spaniem przytulona do ciepłego, silnego ciała chłopaka. Okropnie mi tego brakowało. „Przestań – upomniałam się w duchu. – To nie jest Alex”. – Tak jest znacznie lepiej – Seb w końcu przerwał milczenie. Leżał na boku, z kurtką podłożoną pod głowę. Grzbietem dłoni dotykałam jego szorstkiego swetra. – Może jednak nie zamienimy się w kostki lodu. – Tak… – wybąkałam. – To byłoby okropne. Za oknem widziałam kołyszące się lekko na wietrze gałęzie drzew, pokryte warstwą szronu. Nagle poczułam szaloną chęć, żeby wsunąć dłoń pod sweter Seba i dotknąć jego nagiej skóry. Przygryzłam wargi i przysunęłam rękę blisko siebie, starając się w ogóle go nie dotykać. Długo leżałam bezsennie, ale w końcu usnęłam i przyśniła mi się mama. Siedziała w ulubionym fotelu, ze wzrokiem skierowanym w głąb siebie, jak zwykle zatopiona w marzeniach, które odebrały mi ją dawno temu. Przyklękłam przy niej na wytartej podłodze z desek i przyglądałam się jej ze zmarszczonym czołem. Miałam przedziwne wrażenie, że mama wcale nie jest pogrążona w zamyśleniu, tylko że pewna część jej istoty

przebywa zupełnie gdzie indziej, w realnie istniejącym miejscu. I że mama nie jest tam sama. – Mamo? – szepnęłam, ujmując ją za rękę. Serce mi stanęło, gdy zamrugała i zobaczyła mnie. – Willow – wymamrotała. Uścisnęła mnie za rękę, a wtedy napłynęły znajome obrazy: wąskie uliczki miasteczka z zalesionymi wzgórzami na horyzoncie. – Co będzie z Pawntucket, mamo? – spytałam natarczywie. Mama nie odrywała ode mnie wzroku; wyczułam, że nawet ta skromna próba porozumienia kosztuje ją bardzo wiele. – Mamo, proszę cię! Spróbuj mi to przekazać! – Ujęłam jej dłoń w obie ręce i delikatnie masowałam. Nie byłam w stanie uchwycić czegoś bardzo ważnego. I to wszystko; sen zaczął się rozpraszać. Przebłysk jej spojrzenia, dotknięcie palców, coraz słabsze… I nagle wszystko znikło. – Nie… Nie! – wykrzyknęłam. – Willow? – szepnął czyjś głos. Wzdrygnęłam się przestraszona. Seb leżał bardzo blisko, zwrócony do mnie twarzą. – Coś mi się przyśniło… – wymamrotałam i oblizałam spierzchnięte usta, spostrzegłszy, że podczas snu oboje z Sebem przytuliliśmy się ciasno do siebie. On także dopiero w tej chwili uświadomił sobie, że otacza mnie ramionami. Wyczułam, że sztywnieje i cofa rękę, przerzuconą przez moją talię. Ja również zmieniłam nieco pozycję. – Tylko że wcale nie miałam wrażenia, że to sen – ciągnęłam, jak gdyby nigdy nic. – Wydawało mi się to wszystko bardzo realne. Gdy opowiedziałam mu sen, długo się nie odzywał. Leżał nieruchomo z ręką pod moją głową, nie dotykając wszakże mego ramienia. – Coś mi mówi, że zmierzamy w dobrym kierunku – powiedział w końcu. Nigdy dotąd nie zaświtała mi możliwość, że problemy w Pawntucket miały coś wspólnego z mamą. Lecz wyraz jej oczu, próba przekazania mi czegoś naglącego wyraźnie o tym świadczyły.

Koniecznie musiałam się znaleźć w rodzinnym mieście. – Chyba tak – odrzekłam. Milczenie zaczęło mi ciążyć i nieoczekiwanie, ze ściśniętym sercem, odczytałam skrywane wcześniej uczucia Seba. Już od dawna był głęboko nieszczęśliwy, pragnął mnie, ledwie nad tym panując. Leżałam nieruchomo, jaskrawo świadoma jego ramienia pod głową i tego, że wcale mi nie zależy, żeby je stąd zabrał. „Przecież nie mogę czuć tego do Seba, prawda? – myślałam spłoszona, nic z tego nie rozumiejąc. – Seb nigdy mnie nie pociągał w taki sposób”. Czułam nieprzyjemną suchość w ustach. – No to… dobranoc – szepnęłam w końcu. – Dobranoc – odszepnął Seb jak echo. Tym razem nie udało mi się zapaść w sen. Przez ponad tysiąc lat azteckie piramidy Teotihuacán istniały w niezmienionym stanie, połączone skąpaną w słońcu siecią szerokich kamiennych alej. Obecnie owe arterie starożytnego miasta otaczały nowe, pośpiesznie skonstruowane budynki, a tłumy handlarzy, którzy niegdyś sprzedawali turystom pamiątki, zniknęły bez śladu. Podobnie zresztą jak turyści. Eden Teotihuacán pękał w szwach od tysięcy ludzi, którym udało się przeżyć trzęsienie ziemi w Mexico City, i oczywiście od jeszcze większego tłumu aniołów. – Razielu, musisz koniecznie poczynić jakieś kroki – rzekł Gallad przyciszonym tonem. Obaj stali na szczycie Piramidy Słońca, górującej nad zgiełkliwym, otoczonym murami miastem. W dole przyciągał wzrok mroczny, ogrodzony wysokim parkanem budynek, w którym trzymano odpornych. Gallad poparł swoje słowa gniewnym gestem. – Codziennie jesteśmy zmuszeni umieszczać tam nowych. Pochodzą głównie ze strefy A2; tamtejsze anioły zaczynają chodzić głodne, masz o tym pojęcie? – Owszem, mam – warknął Raziel, zaciskając zęby. Spędził tu już całkiem sporo czasu, ale nie znalazł sensownego wytłumaczenia tego zjawiska. Jedyną pociechę stanowiło to, że jego udział w zamachu na Radę najprawdopodobniej nie zostanie wykryty. Nie znalazł żadnych tropów, które mogłyby na niego wskazać.

Jeśli jednak nie będzie ostrożny, anioły zaczną kwestionować jego przywództwo. Były żądne krwi, on zaś od ponad tygodnia usiłował łagodzić wszelkie spory, nie mając nawet pojęcia, czy zdołał osiągnąć sukces. – Czy zdajesz sobie sprawę, że niektórzy twierdzą, iż dzieje się tak dlatego, że nie jesteśmy już prawdziwymi aniołami? – spytał Gallad złowieszczym tonem. – Najpierw spotkała nas zagłada Rady, a potem Rozdzielenie. Powiadają, że jesteśmy jak zombie, odrzucone przez świat, który miał być naszym wybawieniem. – To śmieszne – wybuchł Raziel. – Ludzka odporność jest sprawą całkowicie przypadkową. Nie mamy żadnych dowodów na to, że się szerzy! – Niemiła ta przypadłość, jak się okazało, tyczyła grupy osób pochodzących z zapuszczonej okolicy opodal śródmieścia Mexico City. Istniało prawdopodobieństwo, że to problem ograniczony do owego miejsca. Oczy rozmówcy Raziela błysnęły niebezpiecznie. – Nie mamy także dowodów na to, że się n i e rozprzestrzenia. W tym sęk, Razielu. Niczego nie można być pewnym! Raziel pomyślał o Pawntucket i przeszedł go dreszcz. Nie odpowiedział Galladowi. O tym, co się działo w rodzinnym miasteczku Willow, nie życzył sobie debatować z aniołami z Mexico City. W duchu podsumował istniejące aberracje: Kara i inni ZA. Mexico City. Pawntucket. Jedynym łącznikiem między nimi była Willow. Ale jak? I co, jeśli Gallad jednak miał rację i zaraza odporności rozprzestrzeniała się organicznie? Wówczas anioły umrą, a jego rządy rychło się skończą, zanim się jeszcze zaczęły. Zabrzęczała jego komórka, dając mu pretekst usunięcia się na stronę bez udzielenia odpowiedzi Galladowi. Bascal. Najwyższy czas. – Jak sytuacja? – rzucił niecierpliwie tonem pełnym napięcia. – Wszyscy nie żyją – odrzekł Bascal z zadowoleniem. – Szkoda, że szef tego nie widział! Co za walka – straciliśmy ponad setkę naszych, ale warto było. ZA nie mieli najmniejszych szans. Raziel czekał, ale Bascal nie dorzucił żadnych więcej informacji. Co za tępak!

– A co z Fields i Kylarem? – spytał przez zaciśnięte zęby. Kątem oka spostrzegł, że Gallad uniósł brwi ze zdziwienia. – Powiedziałem, że wszyscy, prawda? – zaprotestował Bascal z urazą. – Nikt tam nie został, gwarantuję. – Widziałeś ich ciała? – Nie na własne oczy, ale kiedy opuszczałem bazę ZA, wszyscy byli martwi. Szef może być pewien, że dobrze się wszystkim zajęliśmy, nikt nie przeżył. Raziela ogarnęły złe przeczucia, zmieszane z furią na siebie samego. Jak mógł być aż takim idiotą, żeby powierzyć tę ważną sprawę Bascalowi? – Wrócisz tam i jeszcze raz wszystko sprawdzisz – polecił zimno. – Jeżeli nie masz ciała, to nie masz nic, czy mnie zrozumiałeś? – To już zostało zrobione, przed paroma dniami. Faktem jest, że niewiele dało się sprawdzić, bo spaliliśmy całą tę bazę na popiół. – Przed paroma dniami? – wycedził Raziel. – I dopiero teraz mi o tym mówisz? Co właściwie robiłeś od tamtego czasu, hulałeś w jakimś penthousie z kilkoma A1? Naburmuszone milczenie Bascala świadczyło o tym, że niewiele się pomylił. – O co chodzi, mieliśmy chyba powód do świętowania, no nie? – mruknął w końcu Bascal. – Misja była bardzo niebezpieczna. Wielu z nas straciło życie. A skoro już wspomniałeś o A1, szefie, to… – Nie brnij w to – ostrzegł Raziel. – Stracisz wszystko, co do tej pory osiągnąłeś, jeśli nie postąpisz dokładnie tak, jak ci teraz powiem, a dotyczy to także twoich kolegów, którzy oczywiście dowiedzą się, że to przez ciebie wpadli w tarapaty. Rozumiemy się? – Tak jest, szefie – odrzekł Bascal po długiej chwili milczenia. – Masz się natychmiast udać do Edenu Schenectady. Weź ze sobą swoje wojsko. Czeka nas jeszcze jedna bitwa, ale przedtem chcę osobiście wszystkich przesłuchać i dowiedzieć się, którzy ZA zginęli, a którzy nie. Będę tam dziesiątego. Nie zwlekaj! Kiedy Raziel skończył rozmawiać, poczuł na sobie baczny wzrok Gallada. Za plecami anioła wznosiła się ku niebu sylweta starożytnej Piramidy Księżyca.

– Czy zechcesz mi wyjaśnić, czego dotyczyła ta rozmowa? – spytał Gallad. – Ta… przypadłość dotyczy także Pawntucket – przyznał Raziel niechętnie. – I to w znacznie wyższym stopniu niż tutaj. Jedynym prawdopodobnym elementem łączącym te sprawy wydaje się Willow Fields. Bascal sądzi, że ona nie żyje, ale ja podejrzewam, że zdołała się wymknąć. Po raz pierwszy Gallad okazał strach. – Fields… Ta, która może nas zniszczyć – wymamrotał. – Nie, nie dopuszczę do tego – odparł Raziel lodowato. – Wkrótce wyruszam do Schenectady; to najbliższy Eden w okolicy Pawntucket. Kiedy to uczynię, chcę, żebyś zgładził tutaj wszystkich ludzi, a potem poprowadził anioły, by się do mnie przyłączyły. – Mam zgładzić… – Gallad urwał i gapił się na niego z otwartymi ustami. – Tak – warknął Raziel, zaciskając dłonie w pięści. – Nie mamy pojęcia, co się dzieje, i nie możemy ryzykować! Zabij wszystkich! Jeżeli masz rację i odporność istotnie się szerzy, to musimy zapobiec temu za wszelką cenę, inaczej zginiemy! Gallad zbladł jak ściana. Raziel wiedział, o czym myśli – w Edenie Teotihuacán mieszkało ponad siedemdziesiąt tysięcy ludzi, nie licząc kolejnych dwudziestu w pobliskich obozach dla uchodźców. W dole promienne ludzkie aury przechadzały się kamiennymi ulicami, robiły zakupy. – Dopilnuję tego – powiedział w końcu Gallad. – Jeśli jednak mowa o przenosinach wszystkich aniołów do Schenectady, to… – O, przeniosą się, nie będzie z tym problemu – Raziel zbagatelizował zastrzeżenia Gallada. – Powiesz im, że znaleźliśmy przyczynę: to wina Willow Fields. Jesteśmy w stanie wojny. Pawntucket to pierwszy etap pozbycia się wreszcie zagrożenia. Przybrał anielską postać i odleciał. Znalazł wreszcie skuteczny sposób zjednoczenia aniołów pod swoim przywództwem. Co za ironia, że pomogła mu w tym własna córka.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI – To najkrótsza droga – powiedział Seb, wodząc palcem po mapie. – Wiem, ale Iowa budzi mój niepokój – odparłam. Był środek nocy, wokół ciemno i cicho. Zatrzymaliśmy się, aby nabrać benzyny na nieczynnej stacji Exxon opodal wschodniej granicy Południowej Dakoty, po czym zabraliśmy sie do sprawdzania kierunku na mapie. Mój anioł unosił się nad nami, oświetlając mapę. Seb podniósł na mnie wzrok. – Niepokój? – powtórzył. – To stan gęsto zaludniony – wyjaśniłam. – Zresztą jak wszystkie między Południową Dakotą a Nowym Jorkiem. Ryzyko natknięcia się na personel Edenu od tej pory znacznie wzrośnie. Seb drapał się z namysłem po brodzie. – Może powinniśmy przejechać przez Minnesotę i dalej do Kanady – powiedział, pokazując mi punkt na mapie. – Tu moglibyśmy przekroczyć granicę, widzisz? A potem pojechać na północ i znowu na wschód. – Owszem, zastanawiałam się nad tym wariantem, ale droga zajmie nam zbyt dużo czasu, a poza tym śniegi będą tam jeszcze gorsze. – Pilnie wpatrywałam się w mapę, szukając najlepszego rozwiązania. Lodowaty strach ścisnął mi trzewia, gdy wyobraziłam sobie, że spóźniam się do Pawntucket i nie udaje mi się zapobiec zaplanowanej przez Raziela tragedii. – Zdecydujmy się na Iowę – podsumowałam. – Masz jakieś przeczucia odnośnie do tego kierunku? Ja sama, będąc zbyt mocno zaangażowana emocjonalnie, nie potrafiłam wyczuć niczego konkretnego. – Oba kierunki wydają się niebezpieczne – bąknął Seb, wzruszając lekko ramionami. Spojrzeliśmy po sobie i w końcu zdecydowanym ruchem zamknęłam atlas, usiłując nie zdradzić obaw. – No cóż, skoro twierdzisz, że oba są niebezpieczne, to wybierzmy krótszą trasę, przynajmniej zyskamy na czasie, no nie?

Kiedy wzeszło słońce, z początku nie widziałam szczególnych różnic między Iową a Południową Dakotą. Tu i tam ciągnęły się zaśnieżone równiny, na których gdzieniegdzie rosły kępy nagich drzew. Podczas jazdy nieustannie wracałam myślami do tego, co się działo między mną a Sebem wczorajszej nocy. Uczucia, jakie we mnie budził, napawały mnie irytacją. Czy naprawdę miałam za mało problemów, żeby dręczyć się jeszcze tym, co do niego czuję? Na szczęście nasze stosunki szybko wróciły do normalności. Po nocy spędzonej wspólnie w śpiworze zaczęliśmy żartować i gawędzić jak dotychczas, a kolejna noc okazała się na tyle ciepła, że mogliśmy się przespać na siedzeniach, przykryci kurtkami. Pokonując kilometry szosy w Iowie, znów uprawialiśmy zabawy słowne w rodzaju wczorajszego „kota pastora”, choć tym razem nie szło nam tak dobrze, Seb bowiem wtrącał hiszpańskie słowa, upierając się, że one także się liczą, przez co wiecznie się spieraliśmy. Zabawa w dwadzieścia pytań również się nie udała, gdyż się okazało, że nawzajem próbujemy nadzmysłowo wysondować odpowiedzi. Przez cały czas, kiedy śmialiśmy się i żartowali, wydawało się, że czekamy na coś, co ma nadejść. Po kilku godzinach zaczęliśmy się znowu natykać na ludzi, głównie na dążące poboczem grupki objuczonych dobytkiem uciekinierów. Pewna mała dziewczynka dźwigała transporter z kotem w środku, uginając się pod jego ciężarem. Zatrzymałam na niej dłużej wzrok. Pragnęłam zaprosić tych ludzi do auta, ale nie mogłam nic dla nich zrobić. Nic. „Nieprawda, jednak coś robię – poprawiłam się w duchu. – Zamierzam się raz na zawsze rozprawić z Razielem i aniołami”. We wzroku Seba widziałam współczucie i zrozumienie. Zaczął coś mówić… i nagle oboje zesztywnieliśmy. Anielska energia – w dużej ilości i bardzo blisko. Poczułam, że ręce mi wilgotnieją. – Chyba zbliżamy się do Edenu – powiedziałam. Seb zdążył już otworzyć atlas. – Być może Mason City… Ten Eden musi być nowy. – Przerzucił stronę i dodał: – Znajdę inną trasę, musimy jak najprędzej zjechać z tej

drogi. Skinęłam głową, intensywnie skanując otoczenie na wypadek pojawienia się aniołów. Droga mijała po prawej skaliste wzgórze, po lewej był spadek terenu. Wzięłam zakręt i zahamowałam tak ostro, że oboje z Sebem polecieliśmy do przodu. Za zakrętem szosę blokowało osypisko skalne. Patrzyłam na to z niedowierzaniem. Nie było sposobu pokonania tej przeszkody. Mogliśmy zaryzykować i zjechawszy z asfaltu, pokonać zbocze trawersem albo wysiąść z forda i zacząć odrzucać kamienie na pobocze. Wtem zobaczyłam coś jeszcze: Eden, oddalony niespełna o kilometr, otoczony wysokim parkanem z drutem kolczastym, nad którym kołowało kilkadziesiąt aniołów. Seb i ja wymieniliśmy spojrzenia pełne grozy. Wysiadłam, czując, jak pistolet w kieszeni kurtki obija mi się o biodro. Zbliżyłam się do sterty głazów i spojrzałam w dół. Seb zabrał się już do oczyszczania drogi. – Wiesz co, może powinniśmy spróbować trawersu… – zaczęłam i urwałam, czując mrowienie w krzyżu. Odwróciłam się z nagłym przestrachem i zobaczyłam, że zza zakrętu wyłaniają się dwaj ludzie z bronią. Zbliżyli się do nas gotowi do strzału. Ubrani w niedopasowaną odzież wojskową, uśmiechali się szeroko i drwiąco. – Patrzcie no tylko – rzucił przeciągle rudzielec z krzywymi zębami. – Co my tu mamy? Ależ piękny połów… Macie chyba paliwo w tym cacku? Milczeliśmy. Seb wyprostował się i mrużąc oczy, stanął w swobodnej pozie. Wyczuwałam, że z trudem powstrzymuje chęć przywołania swego anioła; ja także miałam na to ochotę! Lecz akurat przeleciało nad nami nieduże stadko aniołów, połyskując skrzydłami. Sprowadzenie ich sobie na kark wydawało się kiepskim pomysłem. – Zejdź nam z drogi, koleś – pouczył Seba rudzielec. – Zapewniam cię, że zastrzelić was to dla mnie jak splunąć. – Nie, szkoda by było blondyny – sprzeciwił się jego kumpel z obleśnym uśmieszkiem. – Ona może zostać. Oczywiście jeśli będzie dla nas miła. – Obaj mężczyźni byli już w połowie osuwiska, przeskakując

zgrabnie między kamieniami, jakby świetnie znali tę trasę. Krew zlodowaciała mi w żyłach. Nie patrząc w swoją stronę, zetknęliśmy się z Sebem umysłami. Za wszelką cenę musimy zachować forda, nie wolno nam oddać go tym bydlakom. Myśl Seba dotarła do mnie bez przeszkód: „Odwrócę ich uwagę, a ty uciekaj”. „Nie, Seb! Nie zostawię cię tutaj!”. Rudzielec znajdował się teraz o jakieś osiem metrów od Seba. Ten zaś stał nieporuszony i czekał. Mężczyzna przystanął i obrzucił go twardym spojrzeniem. – Głuchy jesteś? Zejdź nam z drogi, ale już! – Odwal się. – Seb szerokim gestem sięgnął do paska. Nie miał nawet broni, ale reakcja rudego była natychmiastowa – uniósł karabin i wystrzelił krótką serię pocisków. Seb upadł, a mnie oddech uwiązł w gardle. Wtem spostrzegłam, że Seb w rzeczywistości rzucił się i schwycił kamień, którym cisnął jednym płynnym ruchem w napastnika. Facet trafiony prosto w brzuch zgiął się wpół, a wówczas ocknęłam się z otumanienia i wyszarpnęłam pistolet z kieszeni. Wycelowałam go w drugiego mężczyznę tak niespodziewanie, że nie zdążył zareagować. – Stój! Nie ruszaj się! – Serce biło mi mocno, ale głos miałam pewny. – Odłóż broń! Pierwszy facet odzyskał dech i mamrocząc, że Seb sam się o to prosił, wymierzył w niego lufę karabinu. Seb nie czekał, co będzie dalej, tylko rzucił się na niego i zwalił z nóg. Kompan rudzielca warknął niezrozumiale i ruszył mu z pomocą, ale daleko nie zaszedł. Trzymając pistolet w obu rękach, pociągnęłam za spust. Mężczyzna wrzasnął ze strachu, gdy kula odbiła się rykoszetem od karabinu, omal nie wytrącając mu go z ręki. Zamierzałam wprawdzie trafić go w ramię, ale nie okazałam rozczarowania. Pewnie ściskałam pistolet w rękach. – Ani kroku dalej, bo tym razem trafię w ciebie – warknęłam przez zęby. Zaryzykowałam spojrzenie w bok. Seb siedział na klatce piersiowej rudego, przytrzymując mu ręce kolanami. Ostrze noża sprężynowego

wbijało się lekko w szyję napastnika. Tak musiał wyglądać Seb, jakiego jeszcze nie znałam – bezdomny dzieciak, toczący na ulicach miasta walkę o przetrwanie. – Rusz się tylko, a poderżnę ci gardło – ostrzegł cichym głosem. Rudzielec przełknął głośno, oddychając z trudem. – Rzuć karabin – rzuciłam do drugiego faceta. Zamrugał oszołomiony z miną wyrażającą zaskoczenie. „Chwila, to nie tak miało być…”. – Posłuchaj jej, debilu! – ryknął rudzielec. Był jeszcze bardzo młody, niewiele starszy od nas. Po krótkiej chwili wahania jego kompan usłuchał i karabin z brzękiem potoczył się po kamieniach. – Cofnij się – poleciłam. Podniósł ręce do góry jak na filmie i usłuchał polecenia. Nogi miałam jak z waty, ale szybko pokonałam osuwisko i chwyciłam karabin. Nie odejmując ostrza od szyi faceta, Seb powoli sięgnął po drugą broń. Gdy już miał ją w ręku, zerwał się zwinnie na nogi i wycelował w leżącego mężczyznę. Z policzka spływała mu krew. Szarpnął głową, pokazując, że napastnicy mają się wynosić. – Jazda stąd, ale już! – nakazał. Rudzielec zmykał po kamieniach tak szybko, że po części biegł na czworakach. Kumpel błyskawicznie poszedł w jego ślady. Oboje z Sebem pognaliśmy do forda i wskoczyliśmy do środka. Drżałam na całym ciele i miałam lekkie mdłości, lecz nie zważając na to, pośpiesznie zapaliłam silnik. Po chwili jechaliśmy już skosem przez zbocze, podskakując nieprzyjemnie nachyleni na nierównościach, po czym znów znaleźliśmy się na asfalcie. Seb otworzył okno i wycelował karabin w mężczyzn, którzy stali na poboczu z rękami do góry i patrzyli za nami w przestrachu. Długo nie mogłam się uspokoić, nawet kiedy już zniknęli z lusterka wstecznego razem z nowym Edenem. – Mało brakowało – szepnęłam, mając przed oczami Seba, skoszonego, jak mi się wydawało, serią z broni maszynowej. – Naprawdę mało brakowało… Seb odłożył karabin na tylne siedzenie. – Tak. – Rana na policzku nadal krwawiła. Przyjrzał mi się, jakby

chciał coś jeszcze dodać, po czym odwrócił wzrok i wziął do ręki atlas. – Poszukam innej trasy. – Uważam, że powinniśmy się skierować na północ, w stronę Kanady. Jeżeli będzie tam pusto, zaczniemy się trzymać autostrad i dzięki temu zyskamy na czasie. – Mówiąc to, mocno ściskałam kierownicę. Całkiem zaschło mi w gardle. – Zgadzasz się? – Decyzja należy do ciebie, querida – odparł, wzruszając ramionami. Pomyślałam, że od bardzo dawna tak się do mnie nie zwracał. Wbiłam wzrok w drogę przed sobą, usiłując opanować kłębiące się we mnie uczucia. Skoro nie musieliśmy już unikać farm na Środkowym Zachodzie, mogliśmy jechać znacznie krótszą trasą. Posuwaliśmy się w dobrym tempie, mijając niezliczone mnóstwo jezior po obu stronach. Żartobliwy nastrój gdzieś przepadł. Niemal przestaliśmy rozmawiać, w powietrzu unosiło się napięcie. Byłam niemal boleśnie świadoma bliskości Seba, jego mocnego, szczupłego ciała, energii tak podobnej do mojej. Późnym popołudniem odnieśliśmy wrażenie, że znajdujemy się już na terytorium Kanady, choć nigdzie nie było widać tablic powitalnych. Tempo jazdy spowalniały niedawne opady śniegu zalegającego na szosie. Musieliśmy się zatrzymać i założyć łańcuchy na koła, tym bardziej, że niebo przybrało barwę popiołu. W końcu dotarliśmy do drogi lokalnej, wiodącej na północ. Niewątpliwie znajdowaliśmy się w Kanadzie, co stwierdziłam z ulgą. Znaki drogowe miały kształt tarczy z koroną na szczycie. Kiedy rozpętała się śnieżyca, za kierownicą siedział Seb. Zaklął w ojczystym języku, bo płatki śniegu zaatakowały przednią szybę niczym rój rozzłoszczonych pszczół, i ostrożnie przyhamował, marszcząc ze skupieniem czoło. Szosa błyskawicznie zmieniała się w jednolicie białą płaszczyznę. Gdy z zawiei wyłonił się szary komin, Seb bez namysłu skręcił w jego stronę. – Uważam, że powinniśmy się tutaj zatrzymać, i tak robi się ciemno. Skinęłam, pełna obaw. Jeżeli śnieg wkrótce nie przestanie padać, to całkiem nas zasypie, być może ugrzęźniemy tu do wiosny. Żałowałam,

że nie możemy kontynuować jazdy, ale byłoby to czyste szaleństwo. Pomyślałam z goryczą, że szkoda, iż nie potrafię kontrolować pogody, ale trudno, cokolwiek się zdarzy, musimy sobie z tym poradzić. Seb zatrzymał forda i wysiedliśmy. Na wpół oślepiona wirującymi płatkami, ujrzałam duży budynek z szarego kamienia w kształcie litery A. Szyld nad wejściem głosił: Taketa-bar i restauracja.Wzięliśmy z auta bagaże i brnąc po kostki w śniegu, przedarliśmy się do gospody. Na ganku stało kilka drewnianych stołów i krzeseł. Otrząsnęłam śnieg z włosów i ubrania. – Zamknięte – oznajmił Seb, próbując nacisnąć klamkę. Już chciałam wysłać mego anioła, gdy Seb mnie uprzedził. Po sekundzie jego anioł wrócił. – Zamek jest zepsuty – mruknął Seb, krzywiąc usta. Wyjął nóż i przykucnął. – Nie wiedziałam, że umiesz się włamywać – zagadnęłam, gdy przesuwał ostrzem wzdłuż szpary przy framudze. – O tak, posiadam wiele cennych umiejętności – odrzekł obojętnym tonem. Zraniony policzek wyglądał teraz jeszcze gorzej, był spuchnięty, poznaczony zaschniętą krwią i strupami. Ten widok sprawiał mi przykrość. Seb mógł przecież zginąć. Tak jak przedtem Alex. Oczyma duszy ujrzałam, jak pada na ziemię, w uszach miałam huk eksplozji w obozie ZA. Coś we mnie znieruchomiało, zastygło na kamień, gdy przyglądałam się, jak pracuje nad wyłamaniem zamka. Wyczuwałam w nim zgryzotę, która zdawała się być jego wiernym towarzyszem, i cielesne pragnienie, którego nie umiał poskromić. Serce drgnęło mi tym samym bolesnym rytmem, uczułam pragnienie, tym razem tak silnie, że aż zakręciło mi się w głowie. „Seb, co ty ze mną wyprawiasz?”. – Udało się – mruknął, gdy klamka puściła. – Coś tam się zagięło… – Wstał, złożył nóż i schował go do kieszeni. Sięgnął po bagaże i nasze oczy się spotkały. W moich ujrzał nieskrywane pragnienie i skamieniał. Po sekundzie odwrócił się gwałtownie i chwycił nasze rzeczy.

Pomogłam mu, czując, jak na przemian zalewają mnie fale to zimna, to gorąca. Żadne z nas się nie odezwało. W środku przywitał nas obszerny bar, umeblowany wygodnymi fotelami i kanapą w kształcie litery L. Przed imponujących rozmiarów kominkiem leżało kilka wyprawionych owczych skór. Wielki wiklinowy kosz po brzegi wyładowany był drewnem na opał. Nadal milczący Seb wszedł za barowy kontuar i zaczął poszukiwania. Znalazł pudełko zapałek i przykucnąwszy przed kominkiem, rozniecił ogień, wykorzystując na rozpałkę kilka starych gazet i broszur na błyszczącym papierze. Paląc się, rzucały zielonkawy blask. Kiedy płomienie trzaskały już żywo w kominku, wrócił do baru i oparł się obok mnie o kontuar. Patrzyliśmy prosto przed siebie na ogień. Ja pierwsza przerwałam milczenie. – Świetnie, że udało ci się napalić w kominku – rzekłam z nieco sztucznym ożywieniem. – Tu gdzieś musi być kuchnia. Może uda nam się znaleźć patelnie i garnki i dla odmiany zjemy coś na ciepło. Hej, będziemy mogli zjeść na talerzach! I użyć srebrnych sztućców. Paplałam tak jeszcze przez chwilę, po czym umilkłam speszona. Seb tkwił nieruchomo, zapatrzony w ogień. W blasku płomieni jego cera przybrała złotawy odcień. Wreszcie przemówił bardzo cichym głosem. – Powiedz… To, co wyczułem, zanim tutaj weszliśmy – czy ja sobie coś uroiłem? Poczułam mrowienie na skórze. Energicznie potrząsnęłam głową. – Nie. Niczego sobie nie uroiłeś. Dopiero wtedy przeniósł na mnie wzrok. Poruszył jabłkiem Adama, na jego twarzy odmalowała się udręka. Tak bardzo pragnęłam go pocieszyć. Tak bardzo pragnęłam pocieszyć też siebie. Delikatnie położyłam dłoń na jego poranionym policzku, czując, jak łaskocze mnie chłodny zarost, czując ciepło skóry pod spodem. – Seb – wyszeptałam ledwo dosłyszalnie. Bardzo długo staliśmy złączeni spojrzeniami, nasłuchując trzaskania płomieni. Zapomniałam już chyba, jak to jest się poruszać. Potem Seb powoli podniósł rękę i dotknął moich palców.

Schylił głowę, przymknęłam oczy, nasze usta się spotkały. Chwila, w której poznawaliśmy smak swoich warg, zdawała się rozciągać w nieskończoność. Seb wsunął mi palce we włosy, głaskał mnie po głowie i karku. Spowił mnie całą welon jego uczuć, kołysząc czule, on zaś przyciągnął mnie do siebie i mocno przytulił. Oddałam mu uścisk, niemal tonąc w otchłani emocji. Jego głodne wargi na moich, jego język, ciepły, wilgotny, żarliwy. Od dawna nikt mnie tak nie przytulał, od dawna nie czułam się tak wspaniale. Oderwałam się od Seba tylko po to, żeby pokryć pocałunkami jego brodę, policzki i skronie. – Seb, Seb – wyjęczałam, kryjąc twarz na jego piersi. Tulił mnie w niedźwiedzim uścisku, kołysząc się wraz ze mną i całując mnie w czubek głowy. Odsunął się tylko po to, żeby ująć mą twarz w obie dłonie i z żarem pocałować mnie w usta. – Zawsze byłaś tylko ty – wyrzekł z mocą między pocałunkami. – Nieważne, co robiłem i czego pragnąłem – byłaś tylko ty, ty jedyna. Nie mogłam się wprost nim nasycić, zapragnęłam, by znalazł się we mnie. Całując się jak wariaci, walnęliśmy plecami o bar. Wyczuwałam bicie serca Seba przez szorstki sweter, a może to biło moje własne? Dłonie Seba znalazły pas nagiej skóry pod moim ubraniem i przeszedł mnie rozkoszny dreszcz. Coś cudownego działo się także z naszymi aniołami. W blasku rzucanym na salę przez tańczące w kominku płomienie ujrzałam nagle nad nami ich złączone aureole i energie. Nie potrafiłam orzec, gdzie kończy się jeden anioł, a gdzie zaczyna następny.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY Ramiona Aleksa opadły z ulgą, gdy spośród drzew wychynął nagle strumień. Och, dzięki Bogu, minęły już dwa długie dni, odkąd ostatnim razem napełniał butelkę. Kuśtykając na obolałej lewej stopie, z trudem zsunął się w dół po błotnistym brzegu. Woda cudownie chłodziła, gdy nabierał garść za garścią, by ugasić pragnienie. Z początku obawiał się tutejszej wody, nie miał wszakże wyboru, musiał jej spróbować. O dziwo, okazała się czystsza i świeższa niż w rodzinnych stronach. Anioły nie posiadały produkującego zanieczyszczenia przemysłu. Pod wieloma względami ich świat był prawdziwym Edenem, choć Alex skrzywił się z niechęcią na to słowo. Napił się do syta, po czym napełnił plastikową butelkę, mocno zakręciwszy korek przed włożeniem jej do plecaka. Teraz musiał się zająć stopą. Zdjął prawie całkiem zniszczoną skarpetkę. Jezu, stopa wyglądała tak, jakby ją wyjął z maszynki do mielenia mięsa. Pokrywały ją ropiejące pęcherze i niegojące się rany. Prawdopodobnie tutejsze rośliny przypominały te w jego świecie. Gdyby wiedział, które leczą zranienia, zrobiłby z nich okład czy coś w tym rodzaju. Gdy wróci do domu, koniecznie będzie musiał przejść szkolenie surwiwalowe, razem z resztą zespołu. Albowiem zamierzał tam wrócić, inna opcja nie wchodziła w grę. Nie było dyskusji. – Co robisz? – spytał czyjś ponury głos. – Moczę sobie nogi. – Alex nawet nie podniósł wzroku. – Aha. – Zza drzew wychynął jasnowłosy mężczyzna w ubraniu, które wyszło z mody przed dekadą. Na jego twarzy malował się wyraz zmartwienia. – Widziałeś anioły? – zapytał. – Nie. – Alex machnął ręką. – Denver jest w tamtym kierunku. – Nie miał pojęcia, czy miasto, do którego zmierzał, nosiło tu taką samą nazwę. Nie miało to zresztą znaczenia, duchy i tak go nigdy nie słuchały. Ten nie okazał się wyjątkiem. – Wszystkie odeszły – rzekł mężczyzna ze smutkiem. Obszedł dokoła i stanął w strumieniu naprzeciw Aleksa, sprawiając z pozoru

wrażenie prawdziwego człowieka. Woda płynęła wartko, z głośnym szumem, niehamowana jego obecnością. – Nieprawda – odparł Alex. – Kiedyś było ich bardzo dużo… takich wspaniałych… a teraz wszystkie odeszły. Mimo to ich świat jest wciąż piękny. Tyle tęczy… – Mężczyzna umilkł, wpatrzony w tęcze, które widziały chyba jedynie duchy. Nagle przypomniał sobie o Aleksie i spojrzał na niego z nadzieją. – Czy wiesz, gdzie znajdę anioły? Pomożesz mi je odnaleźć? Alex nie odpowiedział. Jeśli tylko podjęło się temat, duchy potrafiły się go uczepić i rozprawiać godzinami. Wyjął stopę z wody i osuszył najlepiej, jak zdołał. Pęcherze i otarcia wcale nie wyglądały lepiej. Wciągnął skarpetkę, zaciskając zęby z bólu. Kiedy znów podniósł wzrok, mężczyzna zniknął. Woda płynęła wartkim strumieniem. Początkowo „duchy” budziły w Aleksie strach, potem go intrygowały, a obecnie, po trzech tygodniach pobytu w tym świecie, był nimi kompletnie znudzony. Wciąż nie miał pewności, czym właściwie były. W swoim świecie nigdy nie widział ducha, uważał, że byłoby inaczej, gdyby naprawdę istniały. Czy tutejsze „duchy” mogły być wspomnieniem ludzi, którymi kiedyś pożywiały się anioły? Tylko że ich myśli i słowa, choć przewidywalne, zdawały się mocno zakorzenione w tym miejscu i czasie. Nieliczne anioły, jakie spostrzegł Alex – leciały wysoko, wyglądając na bardzo osłabione – nie zwracały na nie żadnej uwagi. Niewątpliwie najlepsza polityka. Duch miał rację co do jednego: faktycznie większość aniołów zniknęła już stąd, najwyraźniej prawie wszystkie przeniosły się do świata ludzi. „Ależ mamy szczęście” – pomyślał kwaśno Alex. Wstał i sprawdził, czy może obciążyć stopę. Jakoś będzie musiał się dowlec, pozostało mu jeszcze do przejścia co najmniej trzydzieści kilometrów. Dotknął plecionej bransoletki na przegubie. Willow prawdopodobnie odchodzi od zmysłów. „Już niedługo, maleńka, obiecuję” – rzekł sobie w duchu, wspinając się na brzeg. Wyobrażanie sobie powrotu do niej, uścisków i pocałunków, jej promiennego uśmiechu pozwalało mu pokonywać co dzień dodatkowe kilometry, choć obolała stopa domagała się odpoczynku. Alex kontynuował marsz, starając się iść najszybciej, jak mógł.

Znajdował się już niemal w sercu anielskiego odpowiednika Gór Skalistych. Po obu stronach drogi ciągnął się las, a kiedy tylko Alex wychodził na polanę, roztaczał się przed nim zapierający dech w piersi widok górskich szczytów. W jego świecie te tereny ziały pustką. Tu anioły wyraźnie je pielęgnowały, tworząc park rekreacyjny. Alex szedł ścieżką, wyłożoną po obu stronach niedużymi symetrycznymi kamieniami. Niekiedy natykał się na przedmioty, będące chyba dziełami sztuki, których znaczenia wszakże nie umiał zinterpretować. Przystanął na moment przy olbrzymiej, zrobionej ze stalowych pasów kuli ze sporym wgnieceniem, leżącej obok bloku marmuru. Idąc, nieustannie skanował okolicę w poszukiwaniu aniołów. W ciągu trzech tygodni widział ich zaledwie garstkę, ale nie zamierzał rezygnować ze wzmożonej czujności, zwłaszcza teraz, gdy był już tak blisko. Teren okazał się na szczęście czysty, choć dostrzegł sporo duchów. Trzymały się jednak z daleka, gapiąc się na niego żałośnie, gdy je mijał. Po zmroku nie udał się na spoczynek, zamiast tego kontynuował marsz. Serce waliło mu z niepokoju i oczekiwania. Denver było ledwie o kilka kilometrów stąd; przy odrobinie szczęścia przed świtem mógłby się znaleźć z powrotem w swoim świecie. Zranioną stopę przeszył nagle ostry ból. Alex zaklął i gwałtownie ukląkł, macając dookoła. Przypadkowo nadepnął na ciernistą gałąź. Prawie nic nie widział, jedynie czuł, jak ciepła krew ścieka z rany w skarpetkę. Odrzucił ciernie daleko na bok, w zarośla. Przerwanie marszu teraz, kiedy nieomal dochodził już na miejsce, wydawało mu się torturą, ale jeśli się nie zatrzyma, być może spadnie w przepaść i nie zdoła się uratować. Niechętnie zszedłszy ze ścieżki, skrył się wśród drzew. Usiadł przy grubym pniu i oparł się o niego wygodnie, wydając westchnienie ulgi. Mięśnie cieszyły się z pewnością na tę chwilę wytchnienia. Ile zdołał dziś przejść? Trzydzieści kilometrów? Pięćdziesiąt? Pociągnął długi łyk wody z butelki, dopiero teraz zauważając, jak jest głodny. Został mu tylko ostatni baton energetyczny. Pozwolił sobie na zjedzenie dwóch kęsów, po czym ułożył się pod drzewem i okrył

ramiona kurtką, czując wszechogarniające znużenie. Ziemia była lodowato zimna, ale przynajmniej nie musiał leżeć na śniegu. Odmrożenie krwawiącej, poobcieranej stopy naprawdę nie było mu potrzebne. Otaczał go zapach wilgotnej ziemi, w uszach miał lekki szelest wiatru. Wyczerpany, zamknął oczy i myślał o Denver. Jeżeli położenie było takie, jak w Denver z jego świata, to brama musi się znajdować gdzieś w pobliżu katedry, po północnej stronie miasta, tuż za jego granicami. Zamierzał okrążyć je z daleka, unikając w ten sposób ewentualnego spotkania z resztką przebywających tu aniołów. Wcześnie się przekonał, że miasta nadal są najgęściej zaludnione; kiedy mijał Albuquerque, panował tam wielkomiejski zgiełk. Nie miał pojęcia, dlaczego anioły straciły chęć do przechadzek w swoich parkach, i nie zamierzał tego dociekać. Tuż przed zapadnięciem w niespokojny sen Alex dotknął jeszcze raz bransoletki, wyobrażającej splecione aury jego i Willow. „Już niedługo” – przysiągł sobie w duchu. Wkrótce wróci do ukochanej albo zginie; innej drogi nie było. Kiedy Alex po raz pierwszy otworzył oczy po straszliwym wybuchu, nie czuł ani jednego miejsca w ciele, które nie sprawiałoby mu bólu. Podnosząc półprzytomny wzrok w górę, dojrzał najpierw gładkie białe ściany, potem wysoko sklepiony sufit. Przez wąskie okienko wpadała struga jaskrawego blasku. Świt. A może zachód słońca. Ignorując uczucie, że dostał cios w łeb maczugą, powoli wstał i rozejrzał się dokoła. Jezu Chryste, udało się… Znajdował się w świecie aniołów, choć przedostanie się tutaj wiązało się z niewyobrażalnym bólem, prawdziwą torturą. Wspominając okropne doznanie, że jest miażdżony, rozdzierany na strzępy, dziwił się, że w ogóle jeszcze żyje. Pokój, na który zdołał zerknąć jeszcze w domu ojca, był zupełnie zwyczajny, niewart żadnej zgoła uwagi, jeśli miałby się znajdować w świecie ludzi. W odróżnieniu od mieszkania ojca stanowił jedną otwartą

przestrzeń. Najbardziej przypominał zaniedbaną, zakurzoną graciarnię, w której czuło się przykry zaduch. Nie dostrzegł żadnego oświetlenia. Poza tym jedyną dziwaczną rzeczą był namalowany na ścianie rząd symboli – subtelnych zawijasów i linii, których nie umiał odczytać. Na podłodze leżała pusta, przewrócona na bok drewniana skrzynka. Zastanawiając się przelotnie, co też anioły mogą w niej przechowywać, Alex usiadł na skrzynce i objął głowę rękoma. Myśli wirowały mu w niej jak szalone. Wszystko go bolało. Oblepiała go gruba warstwa brudu, podrapany był do krwi, posiniaczony. W najgorszym stanie była lewa kostka, rozpłatana dość głęboko podłużną raną, która musiała mocno krwawić, bo skarpetka przesiąkła rdzawą czerwienią. Skarpetka. Dopiero teraz sobie uświadomił, że ma tylko jeden but. Przyjrzał się bosej stopie z lekkim rozbawieniem. But musiał odlecieć w wyniku eksplozji. Pamięć gwałtownie wróciła. Zgadza się – widział rozpad domu, stracił z oczu widok tego pomieszczenia. Musiał się tu przemieścić, kiedy wszystko wybuchło; miał więcej szczęścia, że przeżył, niż mu się początkowo zdawało. – Ale to nieważne, Cull – wymamrotał. Pusty pokój był cichy, tchnął wiecznością. – Jednak można się tu przedostać. Gdy wspominał siłę eksplozji, w jego głowie rozbrzmiał alarm. Gwałtownie się wyprostował, przeniósł świadomość w górę przez punkty czakramów i przeskanował pokój. Otwór między światami zniknął. W duchu nakazał sobie spokój; zapewne ponosi go wyobraźnia. Wstał i okrążył pomieszczenie, badając eter pod każdym możliwym kątem. Nawet najdrobniejsza zmarszczka nie wskazywała miejsca, w którym przedtem znajdowała się brama. – Cholera – szepnął głucho. Z podłogi podniosły się kłębki kurzu, wzniecone jego krokami. Jak miał wykonać plan ojca, skoro nie było bramy wiodącej z powrotem do świata ludzi? Nie, jeszcze prościej: jak, do diabła, miał wrócić do domu? – Musi być jakiś sposób – mruknął. – Anioły stale się przecież przemieszczają, muszę po prostu odnaleźć jedną z ich stałych tras, to wszystko. Taa, prosta sprawa.

Opadł z powrotem na skrzynkę i delikatnie potarł skronie, wpatrując się w miejsce, gdzie przedtem była brama. W porządku, zatem na razie musi zostać tutaj. Zmierzyć się z tym problemem. W międzyczasie postara się wykonać to, po co się tu zjawił. Być może dzięki temu zyska odpowiedzi, których nie przyniesie mu gapienie się na ścianę. Pomysł ojca zrodził się wiele lat temu, kiedy Martin ujrzał anioła przenikającego do ludzkiego świata. Dokonał pośpiesznego przeskanowania, zanim otwór między wymiarami się zamknął, i dowiedział się, że pole energii w świecie aniołów całkowicie się różni od swego odpowiednika w świecie ludzi. Jest nie tylko znacznie silniejsze, lecz także bardziej elastyczne, uporządkowane; niemal w niczym nie przypomina słabej, za to chaotycznej energii ziemskiej. – Można je kontrolować, jestem tego całkowicie pewien – mawiał Martin do synów. – Pomyślcie tylko – pole energii całego anielskiego świata w naszym zasięgu! Gdybyśmy mogli tam przeniknąć i zostać na tyle długo, by połączyć się z nim i przekierować do naszego świata, bylibyśmy w stanie wykorzystać je do zniszczenia aniołów! Na to wspomnienie Alex pokręcił głową. Nawet teraz, gdy pokonał już pierwszą przeszkodę, pomysł ojca wciąż wydawał mu się szalony. „Mam nadzieję, że miałeś rację, Cull – pomyślał smętnie, przymykając oczy. – Inaczej będę tu tkwił na próżno, a wtedy naprawdę poczuję się jak idiota”. Martin nauczył obu synów, jak się podłączać do ziemskiego pola energii, lecz Alex nie ćwiczył tej sztuki przez lata, w domu bowiem nie miał ku temu powodów. Teraz stanął w idealnej równowadze, stawiając stopy płasko na ziemi. Następnie podniósł świadomość w górę i pozwolił jej rozprzestrzenić się we wszystkich kierunkach. W jego własnym świecie odczuwał przy tym łagodne zawroty głowy, tutaj natomiast poczuł tak gwałtowne mdłości, że zbielał jak kreda i cały oblał się potem. Pomimo przykrej reakcji nie przerwał procesu. Nagle stało się to, co dokładnie opisał mu ojciec: otoczył go ocean kotłującej się dziko energii. Teraz dopiero pojął, co Martin chciał mu przekazać – charakteryzował ją doskonały porządek, choć z pozoru wydawało się to sprzecznością. Wrażenie nie myliło: jeśliby się udało

znaleźć klucz, można by całkowicie nad nią zapanować. – Aaa…! – Szarpnął się w tył i runął na podłogę, a kopnięta przy tym skrzynka z hukiem rąbnęła o ścianę. Pomagając sobie niezdarnie rękami, podsunął się do niej i oparł, ciężko dysząc. Mógłby przysiąc, że przypadkowo dotknął linii wysokiego napięcia. Kolejne próby okazały się jeszcze gorsze. Po godzinie coraz silniejszych odrzutów skąpany w pocie Alex trząsł się na całym ciele, a mięśnie piekły go żywym ogniem. – Okej, czyli mamy już pełną jasność – wydusił przez zęby, ocierając spocone czoło. – Szkoda, Cully, że nie żyjesz, bo chętnie bym cię zabił gołymi rękami, stary…! Przycisnął dłońmi skronie i zmusił się do spojrzenia prawdzie w oczy: jego energia była dla tutejszej całkowicie obca, zatem nie istniał sposób jej przeniknięcia. Ojciec się jednak mylił, podobnie zresztą jak Cully. Alex mógł jedynie obserwować anielskie pole energii, i to wszystko. Siedział nieruchomo, gotując się w środku z gniewu i rozczarowania. Tak, koniecznie musiał się o tym przekonać na własnej skórze, no nie? Osobiście! Świetnie wiedział, że to czysty absurd, mimo to brnął dalej jak idiota. Był ciekaw, czy Willow potrafi wyczuć jego obecność w tym świecie. Skrzywił się na myśl, co by sobie o nim pomyślała, gdyby faktycznie tak było. Jezu, wolałby już chyba zginąć podczas eksplozji, niż żyć uwięziony tutaj, totalnie bezcelowo. Zacisnął zęby. O nie! Jeszcze wróci do domu. Szybko przeskanował otoczenie, sprawdzając, czy poza ścianami pokoju nie ma żywej energii. Potem zarzucił na ramię plecak i karabin i wyszedł w łagodny zmierzch anielskiego świata. Znajdował się na terenie przypominającym pustynny obóz ojca: wokół placu pośrodku stały zwykłe białe baraki, najwyraźniej dawno porzucone, żadnego ogrodzenia. Jak okiem sięgnąć, ciągnęła się pustynia, zdumiewająco podobna do tej, którą tak dobrze znał. Nawet łańcuch niskich wzgórz na horyzoncie przypominał ziemski. Owionął go ciepły wiaterek. Podobieństwo obu światów niosło mu pociechę. Ruszył na północ przez pustynię. Skoro tutejsza brama została zniszczona, jedynym

miejscem, w którym anioły uprzednio przekraczały granicę światów, było Denver. Ponad osiemset kilometrów przez góry i pustynię, bez samochodu, za to z jednym butem – przynajmniej miał konkretny cel i kierunek. Podróż powinna mu zabrać kilka tygodni, pod warunkiem, że będzie miał szczęście i nie zostanie odkryty. „Proszę cię, kochanie, postaraj się za bardzo nie martwić – zwrócił się myślami do Willow. – Wrócę do ciebie najszybciej, jak zdołam, obiecuję”. Gdy przechodził przez zakurzony plac przed barakami, płaskie kamienie, jakimi był wybrukowany ten teren, wciąż jeszcze buchały gorącem od słońca. Kiedy się skończyły, podeszwą nieobutej stopy od razu wyczuł nierówności gruntu. Zostawiając za sobą ciche, opuszczone zabudowania, Alex zaczął wędrówkę przez pustynię. Teraz, po upływie długich trzech tygodni, podczas których skarpetka tak się podarła, że wreszcie kuśtykał na gołych pęcherzach i otarciach, mimo wszystko nie zwalniając tempa, cierpiąc głód i pragnienie, wreszcie dotarł do celu. Kiedy obudził się rano, znalazł przytulone do siebie, śpiące, podobne do lisa stworzenie; tutejsze zwierzęta nie wykazywały żadnych oznak strachu. Uśmiechnął się zaskoczony i musnął czerwonozłote futerko. „Lisek” ocknął się z szerokim ziewnięciem i czmychnął. Alex uznał to za dobry znak. Pomyłka. Leżał na brzuchu na szczycie trawiastego wzgórza, patrząc na rozciągnięte w dole miasto. Pod wieloma względami przypominało znane mu Denver, niektóre budynki były identyczne. Dostrzegł bliźniaczy obiekt Wells Fargo Centre z zakrzywionym wierzchołkiem i budynek wielce podobny do Centrum Sztuki, tyle że tutejszy miał fasadę z kryształu czy czegoś w tym rodzaju. Miasta różniły się wielkością. Ludzkie Denver było co najmniej dwa razy mniejsze w stosunku do anielskiego, które od północy

zamykała katedra, taka sama jak Kościół Aniołów. Nie istniała możliwość „okrążenia” tego molocha, aby do niej dotrzeć, trzeba będzie przeprawić się przez miasto. W nim zaś roiło się od aniołów. Alex uniósł karabin do oka i spojrzał przez celownik. Nigdzie ani śladu samochodów, ulice wyglądały na brukowane tak jak w starych miastach europejskich. Skanując starannie okolicę, dostrzegł kilka aniołów w ludzkich postaciach – zawsze w grupach, nigdy same – oraz wyczuł znacznie więcej niewidzialnych. Zdumiał się, sondując anielską energię. Emanowała czymś zbliżonym do lęku, jakby anioły trzymały się razem z konieczności. Rzecz jasna, mógł się pomylić i musiał być na to przygotowany. Skrzywił się, spojrzawszy na słońce. Będzie musiał zaczekać na zapadnięcie ciemności, zanim ruszy w dalszą drogę. Kolejne opóźnienie, gdy był już niemal u celu, wprawiło go w irytację. – Co robisz? – spytał miękki kobiecy głos. – Przyglądam się miastu – odparł mechanicznie, nie podnosząc wzroku. Obserwował stadko aniołów, krążące coraz niżej nad miastem; ich ruchy przypominały rytuał. Czy tak właśnie się tu pożywiały? Jeśli tak, to ich lot nie trwał długo. Czekał na następną wypowiedź ducha, dla odmiany na przykład o tym, że anioły są takie piękne, zamiast zwykłego pytania, gdzie się wszystkie podziały. – Wydaje mi się, że cię skądś znam – powiedziała kobieta ze zdziwieniem. Alex odwrócił głowę – i skamieniał. Dziewczyna mniej więcej w jego wieku siedziała przy nim na trawie, obejmując kolana. Miała delikatne rysy i długie jasne włosy. „Willow?” – pomyślał ogłuszony. Usiadł, nie odrywając od niej wzroku. Nie, to nie była Willow, miała proste włosy i nieco inną twarz. Zresztą Willow od ponad roku nie nosiła jasnych włosów. Wpatrywał się w nią z tępą fascynacją. – Kim jesteś? – przemówił w końcu schrypłym głosem. Dziewczyna wydęła wargi dokładnie w taki sposób, jak Willow, gdy się nad czymś zastanawiała. Alex poczuł bolesne ukłucie w sercu.

– No, tak… – mruknęła. – Przepraszam, czasami coś mi się myli. Tutaj zazwyczaj jest lepiej, mimo to… Wzruszyła ramionami i oparła policzek na kolanach, badawczo mu się przyglądając. Chociaż wiatr poruszał źdźbłami trawy, jej włosy i spódnica były nieruchome. Miała oczy takie jak Willow: zielone i odrobinkę skośne. – Wydajesz mi się znajomy – powtórzyła, marszcząc czoło. – Choć wątpię, żebym cię znała. Alex doznał nagle olśnienia. Był pewien, że gdyby stał, ugięłyby się pod nim kolana. – Miranda? – spytał cicho, w nadziei, że się pomylił. Twarz dziewczyny się rozpromieniła, czyniąc ją jeszcze bardziej podobną do Willow. – Tak, to ja! Więc naprawdę się znamy! – W pewnym sensie – wydusił Alex. – Znam kogoś, kogo znasz. Czuł piasek w gardle. Jezu, więc duchy były właśnie t y m? Tą cząstką człowieczeństwa, której brakowało w ludziach dotkniętych anielskim poparzeniem? Willow po tylekroć opisywała mu, jak jej matka godzinami siedziała nieruchomo w fotelu, w stanie katatonii, zatopiona w marzeniach. Dokładnie jak miliony innych osób, których umysły doznały trwałego uszczerbku w kontakcie z aniołami. Widocznie w następstwie tego jakaś ważna cząstka ich osobowości opuszczała ludzki świat i przybywała tutaj, skąd pochodziły skrzydlate stwory. – Na ogół rzadko przebywam teraz w tym mieście – opowiadała Miranda. – Wolę inne miejsca… Ale wyczułam twoją obecność, no i wydałeś mi się znajomy, musiałam to sprawdzić. – Ach tak? – odrzekł Alex tępo. Czy będzie w stanie opowiedzieć o tym Willow? Tak bardzo kochała matkę, będąc małym dzieckiem, samotnie się nią opiekowała, utrzymując jej chorobę umysłową w tajemnicy, żeby władze nie zamknęły jej w szpitalu psychiatrycznym. Czy wiedza, że ukochana osoba wędruje w eterycznym świecie, wiecznie młoda i piękna, lecz mająca nikły kontakt z rzeczywistością, pomogłaby jej czy też raczej zaszkodziła? – Tak, to bardzo dziwne – ciągnęła Miranda. – Mam wrażenie, że

ktoś czasem sięga do mnie mentalnie, a słyszałam też, jak mówi o tobie. – Na jej obliczu odmalował się niepokój. Utkwiła w nim badawcze spojrzenie. – Powiedziałeś, że znasz kogoś, kto zna mnie. Chodziło ci o Raziela? – Uśmiechnęła się na dźwięk tego imienia. Alex stłumił gorzki śmiech. – Raczej nie – odparł. – To znaczy, znam go, ale nie jego miałem na myśli. – Zawahał się. Czy Miranda w ogóle pamięta o istnieniu córki? Chcąc zyskać na czasie, zerwał uschnięte źdźbło trawy i obracał je w palcach. – Czy znasz Willow? – odważył się zadać pytanie. – Willow – powtórzyła Miranda i znieruchomiała. – Pamiętam, że kiedyś, w tamtym świecie… Jeszcze zanim… – Odpłynęła myślami. Alex przeraził się nagle, że zniknie, rozwieje się w powietrzu jak strzępek mgły. – Czy widzisz teraz tamten dawny świat? – spytał szybko. – Czy jest tam ktoś z tobą? Wiesz może, gdzie mieszkasz? Tak jak się spodziewał, seria pytań przywróciła dziewczynę do rzeczywistości. Nieco bardziej przytomna, znów skupiła na nim wzrok. – Wydaje mi się, że w pobliżu jest jezioro. Czasem je słyszę… I jest też Jo. Moja siostra. Alex już miał zapytać, czy Miranda wie, kto je ochronił, kim jest tajemnicza osoba, która spaliła dom ciotki Willow, aby przekonać władze, że jego mieszkanki zginęły, lecz dziewczyna nie przestała mówić. – Kiedy czuję, że ten ktoś sięga do mnie mentalnie, to tam właśnie mnie znajduje, opodal tego jeziora. Ja wprawdzie jestem tutaj, ale i tak to słyszę i czuję. W tym miejscu. – Dotknęła serca szczupłymi palcami i pozostawiła je tam, znowu marszcząc czoło ze skupieniem. – Zaczekaj… Ta osoba, która do mnie sięga, to przecież… Willow! – Spojrzała na Aleksa z nadzieją, że potwierdzi jej przypuszczenia. – Mam córkę! – Tak, zgadza się – odrzekł Alex. – Jak mogłam o tym zapomnieć? – szepnęła Miranda, przyciskając opuszki palców do czoła. Obrzuciła Aleksa przestraszonym spojrzeniem. – Ile Willow ma teraz lat? – Osiemnaście. – Chciał powiedzieć znacznie więcej: „Jest taka piękna; byłabyś z niej dumna; jest dla mnie całym moim życiem”, ale

zmilczał, pozwalając Mirandzie przetrawić te wieści. – Osiemnaście… Jak to możliwe… – Oblizała wargi. – Mam dopiero dwadzieścia jeden lat. Znad górskich szczytów nadpłynęła ławica burych chmur. Zerwał się porywisty wiatr. Aleksowi zrobiło się zimno nawet w skórzanej kurtce. – Ta część ciebie, która tu przebywa – zaczął, ostrożnie dobierając słowa – nadal ma dwadzieścia jeden lat. Przypuszczam, że zawsze tak będzie. Ale w tym drugim świecie masz tyle lat, że możesz być matką Willow. Choć Miranda nadal na niego patrzyła, nie był pewien, czy dobrze go rozumie. Wiatr rozwiewał mu czuprynę, ona zaś tkwiła niczym w ochronnej przezroczystej bańce, jej ubranie i włosy były nieruchome. – Nie widuję już Raziela – powiedziała nieoczekiwanie. Powiodła ręką po trawie, ale ani jedno źdźbło się nie poruszyło. – Miał zwyczaj tu przychodzić, a ja zjawiałam się przy nim, choć o tym nie wiedział. – Chcesz powiedzieć, że anioły nie mogą cię zobaczyć? Miranda potrząsnęła głową ze smutkiem. – Nie wiem, dlaczego tak jest, bo przecież wszystkim nam tak bardzo na tym zależy… Kiedy Alex po raz pierwszy zetknął się z tutejszymi duchami, nie wyczuł ani śladu ich energii, choć oczywiście niespecjalnie się o to starał. Teraz świadomie podjął kolejną próbę i przekonał się, że energia życiowa Mirandy jest przeraźliwie słaba, niemal niewyczuwalna, niczym dalekie, pozbawione mocy echo. Nic dziwnego, że anioły jej nie dostrzegały. – Raziel dość często bywał w tym mieście – ciągnęła Miranda ze smutkiem. – Ale teraz całkiem tego zaprzestał, więc i ja chodzę w inne miejsce. Jest bardzo wyjątkowe. – Na jej wargach zaigrał lekki uśmiech. – Przypominam tam sobie wiele szczęśliwych chwil. – Cieszę się – wydukał Alex półprzytomnie. Była taka podobna do Willow czy też może raczej na odwrót, Willow była podobna do matki. Miranda wydawała się jednak znacznie bardziej bezbronna i krucha. Szkoda, że niewiele mógł dla niej zrobić. – Tu łatwiej mi się myśli, kiedy z tobą rozmawiam – powiedziała

Miranda. – W tym drugim miejscu – ciągnęła z wahaniem – gdzie jestem starsza i mogę być mamą Willow, czasem mam problemy z myśleniem. – Wiem – przyznał Alex. – Willow mi o tym opowiadała. – Czy dobrze się nią opiekowałam? – szepnęła niepewnie. Boże, co za pytanie. – Najlepiej, jak umiałaś – wybrnął Alex z tej niezręcznej kwestii. Wolał nie pamiętać opowieści Willow o tym, jak obawiała się wyjść do szkoły i zostawić matkę samą. „Najlepiej” w przypadku Mirandy brzmiało najwyżej jak „średnio”. Chyba to rozumiała, bo nie miała zbyt radosnej miny. Spuściła głowę, wpatrując się w ręce złożone na kolanach. – Wiem, że ją zawiodłam – wyszeptała. – Przedtem, zanim spotkałam Raziela, wcale taka nie byłam… – Tak, wiem. – Naprawdę? – Ich oczy się spotkały, lecz Miranda szybko odwróciła spojrzenie, mnąc w palcach brzeg spódnicy. – Czasem się zastanawiam… Czy to możliwe, żeby Raziel miał coś wspólnego z… – Przełknęła z trudem. – Nie wiem już, co o tym myśleć… Mówiła błagalnym tonem, choć Alex nie umiał rozstrzygnąć, co właściwie chciała usłyszeć. – Twoje podejrzenia są słuszne – odrzekł. – Nie jesteś jedyną osobą, której pomieszało się w głowie po spotkaniu z aniołem. Wszyscy ci ludzie tutaj są tak samo chorzy, zresztą tak jak w naszym świecie. To… rodzaj skutku ubocznego. – Nigdy w życiu nie podał tak łagodnego opisu anielskiego poparzenia. Miranda nie skomentowała jego słów, ale odniósł wrażenie, że pojęła ich treść. Skierowała wzrok na rozciągnięte w dole miasto. – Czy Willow dobrze się miewa? – Tak, u niej wszystko w porządku. – Skąd właściwie ją znasz? Nie powiedziałeś mi… A może się mylę? – Jestem jej przyjacielem. – Bliższe wyjaśnienia na temat jego roli w życiu Willow wydawały się niepotrzebne, skoro jej matka ledwie kilka minut temu przypomniała sobie o istnieniu córki. – Willow jest w drodze do Pawntucket – oznajmiła Miranda po

chwili. Alex wyprostował się gwałtownie. – Słucham? – Willow jedzie do Pawntucket – powtórzyła Miranda cierpliwie. – Mieszkałyśmy tam wiele lat. To właśnie w tym miasteczku… – Spuściła wzrok, a policzki zabarwił lekki rumieniec. – Nieważne, w każdym razie Willow tam właśnie zmierza. Wydawało mu się, że Miranda myśli dość klarownie, teraz jednak nabrał wątpliwości. – Jesteś pewna, że się nie mylisz? – O, w zupełności – powiedziała. – Dobrze to czuję. To ma coś wspólnego z Razielem, być może on także się tam wybiera. – Na jej ustach pojawił się chytry uśmieszek. – Mówiłam ci przecież, że dzięki rozmowie z tobą udaje mi się jaśniej myśleć. „Pawntucket – myślał Alex gorączkowo. – Pawntucket…”. Ale po co, u licha, miałaby się tam wybierać Willow, skoro zmierzał także Raziel? Jaką pułapkę szykował tym razem? – Willow była bardzo smutna, wiesz? – ciągnęła Miranda, niezrażona deszczem, który się nagle rozpadał. – Trwało to dość długo. – Tak? – mruknął Alex, nadal pochłonięty rozważaniem możliwych skutków usłyszanej informacji. Nagle wszystko zrozumiał. Prawdopodobnie Willow nie mogła wyczuć jego obecności w tym świecie i uznała, że poniósł śmierć. Serce ścisnęło mu się na myśl, co musiała przeżywać. Zamierzał spytać, jak Willow się czuje, ale zrezygnował, zaniepokojony ponownym osłabieniem aury Mirandy. Jej postać i głos zdawały się zanikać. – Ci wszyscy nieszczęśliwi ludzie… Och, może byłoby lepiej, gdyby ich to jednak nie spotkało… Nawet gdyby miało oznaczać, że nie będą w stanie zobaczyć niezwykłego piękna aniołów. Alex uważnie ją obserwował. – Willow tak właśnie sądzi – odrzekł, starając się mówić obojętnym tonem. – Ja również podzielam to przekonanie. Wielu z nas stara się sprawić, żeby anioły nie mogły już dłużej mieszać ludziom w głowach.

– Ach tak? – spytała z ożywieniem, a on z ulgą spostrzegł, że jej aura znów stała się wyrazistsza. – Tak. – Przygładził mokre od deszczu włosy i otarł rękę o spodnie. – Właśnie dlatego tu jestem. Próbowałem wykorzystać pole energii, żeby pokonać anioły. Niestety, nie udało mi się, teraz więc staram się wrócić do domu. Miranda odzyskała już poprzednią jasność myśli i słuchała go z wyraźnym zainteresowaniem. – Próbowałeś wykorzystać anielskie pole energii? Przecież to niemożliwe… No, pięknie – było to oczywiste nawet dla półprzytomnego ducha. – Dzięki za podpowiedź, domyśliłem się tego – odparł kwaśno. – To dlatego, że jesteś człowiekiem – wyjaśniła uprzejmie Miranda, zadowolona, że może mu pomóc. – Tutejsze pole energii jest bardzo silne, a zarazem działa wedle ściśle określonych zasad. Możesz dzięki niemu wyczuwać różne rzeczy, ale nie wolno ci go użyć tak, jak czynią to anioły, albowiem nie przynależysz do tego świata. Pole ci na to nie pozwoli. – Po chwili milczenia dodała z namysłem: – Natomiast Willow mogłaby tego dokonać. Te słowa zelektryzowały Aleksa. No, oczywiście, Willow i jej półanielska energia. Podparł się na ręce i zbliżył twarz do Mirandy. – W naszym świecie mamy jeszcze jednego półanioła – wyrzekł powoli, z naciskiem. – Czy on mógłby jej pomóc? – A czy ten półanioł tu kogoś ma? Alex zmarszczył czoło, nie potrafiąc na razie dostrzec związku. Wiedział jednak, że matka Seba nie żyje, a nie słyszał o nikim, kto byłby mu bliski i zarazem doznał anielskiego poparzenia. Potrząsnął głową ze smutkiem. – Nie. On jest sam. – Wobec tego to chyba niemożliwe – odparła Miranda po zastanowieniu. – Ponieważ próba dokonania tego byłaby straszliwym wstrząsem. Ale Willow ma tutaj mnie, a także kogoś w jej świecie, kogo mogłaby się mentalnie przytrzymać, prawda? – Tak – przyznał Alex słabym głosem, odsuwając się nieco. – Tak, to prawda.

Willow; wizja Paschara, że tylko ona może zniszczyć anielski ród; ona i nikt poza nią. I oto teraz Alex poznał sposób. Jezu, tak właśnie miało się to dokonać. Deszcz przeszedł w ulewę, mocząc Aleksa do nitki. Spojrzał na miasto, mroczne teraz i pogrążone w cieniu, i raptem podjął decyzję. – Muszę już iść – powiedział, wstając z mokrej trawy. – Jak to: iść? – Miranda zamrugała niepewnie. – Muszę wrócić do mojego świata i opowiedzieć Willow o wszystkim, czego się tu dowiedziałem. Jeżeli spróbuje podjąć ryzyko, to jej w tym pomożesz, prawda? Miranda spochmurniała, a jej odpowiedź wstrząsnęła Aleksem. – Oczywiście, tylko… czy naprawdę wiesz, jak tam wrócić? Wydawało mi się, że jedynie Raziel zna tamtą drogę, bo przecież zniszczył wszystkie istniejące bramy… * Ulewny deszcz nie przestawał padać, grube krople odbijały się wysoko od brukowanych ulic. Niebo zasnuło się chmurami tak czarnymi, że zapanowała niemal absolutna ciemność. Przybrawszy srebrzystą, anielską barwę aury, Alex trzymał się w cieniu, zmierzając do Koloseum. Zaciskał z bólu zęby, wlokąc poranioną stopę po bruku. Widziane z bliska, tutejsze Denver znacznie się różniło od znanego mu miasta. Nie dostrzegał świateł drogowych, chodników ani szyldów. Abstrakcyjne rzeźby stały w dziwnych miejscach: pośrodku ulicy albo na dachu budynku. Niektóre wyrastały wprost ze ścian. Miranda szła obok niego. Była dokładnie wzrostu Willow; czubek jej głowy odrobinę przewyższał brodę Aleksa. – Proszę cię, tylko nie mów Razielowi, że pomagam ci wrócić do domu – poprosiła ponownie zmartwionym głosem. – Wydaje mu się, że jest jedynym, który wie o tej bramie. Mógłby się rozzłościć, gdyby się dowiedział, że go śledziłam. – Nie martw się, na pewno nic mu nie powiem – mruknął Alex. W odległości przecznicy wypatrzył grupkę aniołów w ludzkich postaciach. Szedł dalej, nie zwalniając kroku i starając się jak najmniej utykać. Karabin ukrył pod ubraniem, ale przypuszczalnie sam plecak także mógł budzić podejrzenia.

Anioły zniknęły za rogiem i Alex nieco się uspokoił. – Nie przyjaźnimy się. Praktycznie nie mamy ze sobą do czynienia – wyjaśnił. Ze słów Mirandy wynikało, że i tutaj Raziel nie miał zbyt wielu przyjaciół. Po wykonaniu kolejnego skanowania otoczenia Alex wyczuł, że trzymające się grupami anioły emanują strachem i niepokojem, a teraz doszły jeszcze bezradność i gniew. Nie, przyjaciół Raziela można by tu szukać ze świecą. W końcu ich oczom ukazała się jasna, obła bryła Koloseum. Przeświecające zza kurtyny deszczu białe ściany były najcudowniejszym widokiem, jaki Alex kiedykolwiek widział. Udało mu się. Po koszmarnych trzech tygodniach w końcu dotarł do celu. – Brama jest w środku – szepnęła Miranda, z obawą patrząc na imponujący gmach. Z nieba lały się teraz potoki deszczu. Alex potruchtał po śliskim bruku w stronę Koloseum, zagryzając z bólu wargi. Miranda bez wysiłku dotrzymywała mu kroku. – Powiedz mi, jak wygląda Willow? – zagadnęła nagle z wahaniem. – Pamiętam, jaka była w dzieciństwie, ale… – Jest najcudowniejszą… – wydyszał w odpowiedzi – najpiękniejszą dziewczyną na świecie. Jest dobra, mądra… po prostu wspaniała. Nie mogłabyś sobie życzyć lepszej córki, to pewne. Wtem poczuł ukłucie szalonego niepokoju. Mając zmysły wyostrzone do granic, skręcił gwałtownie w lewo, ale było już za późno; z bocznej ulicy wypadł samotny anioł. Zderzyli się ze sobą z głuchym tąpnięciem. – Och, wybacz mi… – zaczął anioł i nagle przyjrzał się uważnie mokrej od deszczu twarzy Aleksa. – Zaraz, ja cię nie znam. Nie jesteś… Urwał i zagapił się bezradnie na Aleksa, który nie czekał, tylko ruszył biegiem naprzód, dobrze wiedząc, że nie wykpi się tak łatwo wymówką. Koloseum było wprawdzie coraz bliżej, ale szarpiący ból spowalniał jego ruchy. Miranda znikła jak duch, którym była. Za plecami słyszał zbliżające się kroki co najmniej kilku aniołów. Cholera! Wyszarpnął karabin spod kurtki i stawił czoła pościgowi.

Do pierwszego anioła dołączyła dziesiątka innych. Zatrzymali się o metr od Aleksa, ciężko dysząc, z gniewnymi twarzami. – Jesteś człowiekiem – odezwał się pierwszy anioł. Czarne włosy, ciemne oczy. – Jak przedostałeś się do naszego świata? Mów! No jak? – Nie wiem… Zaszła pomyłka. – Trzymał już karabin przy ramieniu, wycelowany w anioły. – To może dziwne, ale ci nie wierzę – warknął anioł i postąpił krok do przodu. Woda spływała mu z włosów na ramiona. – Skoro znasz sposób wejścia, to znasz też sposób wyjścia. Mów! – powtórzył z naciskiem. – Nasz świat umiera, a my razem z nim! Alex cofnął się o krok, nie opuszczając karabinu. – Aha, i chcecie się dostać do mojego świata, żeby ludzie zaczęli za was umierać. Wykluczone. – Odrobinę im współczuł, bo uwięzienie ich tutaj w pułapce było doprawdy okrutne, nawet jak na Raziela, co nie znaczyło wszakże, że zamierzał je wpuścić do ziemskiego wymiaru, aby tam żywiły się energiami ludzi. Anioły rzuciły się na niego bez ostrzeżenia. Połowa w postaciach ludzkich, reszta w anielskich. Wzleciały wysoko w powietrze, a dwoje zamierzało do niego zanurkować. Alex wymierzył w aureolę przywódcy, po czym trafił drugiego anioła tuż przed tym, jak został zwalony z nóg przez napastników. Cząsteczki światła posypały się w deszczu jak konfetti. Alex boleśnie uderzył o bruk. Karabin wypadł mu z ręki i z brzękiem potoczył się po kamieniach. Nie zdążył po niego sięgnąć, bo jakiś anioł chwycił broń i szybko się odsunął. – Gadaj! – wycedził gniewnie czarnowłosy, tłukąc głową Aleksa o bruk. – No już! Ból rozwścieczył Aleksa. Zgiął się wpół i rąbnął napastnika w podbródek. W odpowiedzi ktoś znów trzasnął jego głową o kamienie, ktoś inny wymierzył mu kopniaka w żebra. Alex rozdawał ciosy na oślep, nie zwracając uwagi, w co trafia. Krew tryskała, zachrzęścił złamany anielski nos. Wiedział, że przewaga jest po stronie przeciwników, ale się tym nie przejmował. Nie podda się, nie teraz, gdy znalazł się już tak blisko celu. Kątem oka dostrzegł zamazany obraz anioła, który odstąpił kilka

kroków na bok i utkwił wzrok w unoszących się w powietrzu cząsteczkach światła. Niespodziewanie wydał z siebie przejmujący jęk. – Zabił Ganziela i Larmonta! A my nawet tego nie poczuliśmy! Ten okrzyk pozbawił anioły wszelkiej energii i woli walki. Ciemnowłosy napastnik, siedzący Aleksowi na klatce piersiowej, znieruchomiał i podniósł w górę przerażone oczy. Pozostałe przy życiu anioły przybrały ludzką postać i zbiły się w ciasną gromadkę. Trzęsąc się ze strachu, patrzyły na Aleksa oczami wielkimi jak spodki. Po raz pierwszy w życiu Alex miał przelotną chęć przeproszenia za zabicie anioła. Nie uległ temu jednak. Zepchnął z siebie ciemnowłosego, pozbierał się z ziemi i pobiegł w stronę Koloseum. Nadal lało jak z cebra. Alex skręcił w boczną uliczkę, potem jeszcze raz i jeszcze, koniecznie chcąc zgubić pościg, zanim anioły zorientują się, dokąd zmierza. Skanując nieustannie otoczenie, przekonał się, że napastnicy zostali z tyłu. Czyżby zrezygnowali z pogoni? „Nie licz na to – powiedział sobie w duchu. – Po prostu pobiegli po posiłki”. Boczne wejście znajdowało się po przeciwnej stronie ulicy. Alex nerwowo rozejrzał się dookoła. Nie podobało mu się, że ma wybiec na otwartą przestrzeń. Na szczęście gmach Koloseum wydawał się pusty. Miało się wrażenie, że od dawna jest nieużywany. – Jesteś ranny. – Miranda zmaterializowała się nagle obok niego i patrzyła z troską na poranioną głowę Aleksa. – Tyle krwi… – Wyciągnęła rękę i dotknęła poobijanej czaszki. Alex poczuł lekkie łaskotanie. Był wielce rad, że znów ją widzi. Podświadomie czuł, że mimo oczywistego pomieszania zmysłów matka Willow może mu służyć realną pomocą. – Nic mi nie jest. Chcę przedostać się jak najprędzej do środka. Pokażesz mi, gdzie jest brama między wymiarami? Skinęła głową i Alex puścił się biegiem przez ulicę. Z ulgą stwierdził, że drzwi nie są zamknięte. Pospiesznie wśliznął się do wnętrza budynku. Panował w nim chłodny półmrok. Alex znajdował się na długim, pustym korytarzu, który żywo przypominał mu katedrę Kościoła

Aniołów w Denver. Biegł takim samym korytarzem, by dotrzeć do Willow, która zamierzała powstrzymać nadejście Drugiej Fali. Miranda objawiła się znowu obok niego. – Tędy – powiedziała i ruszyła cichym korytarzem. – Ta brama różni się od innych. Tylko Raziel potrafi wyczuć, gdzie dokładnie jest. – Znaleźli się przy drzwiach i Miranda zaczekała, aż Alex je otworzy. – A co będzie z synchronizacją czasu? – spytała nagle, podnosząc na niego wzrok. – Jaką znowu synchronizacją? Mimo woli położył dłoń na kaburze pistoletu, znaleźli się bowiem na otwartej przestrzeni wielkości co najmniej dwóch boisk piłkarskich, w dodatku oślepiająco jasnej. Otaczało ją dookoła dziesiątki tysięcy foteli. Wysoko sklepiony sufit wydawał się zarazem przezroczysty i nieprzenikalny. W jednym momencie był jednolicie biały, w innym ukazywał pędzące po niebie chmury i strugi deszczu. Alex był ciekaw, jak to wygląda z zewnątrz. Czy anioły muszą jedynie wznieść się ponad kopułę, by w ciągu sekund połapać się, gdzie go odnajdą? Znajdowali się na szerokiej wzniesionej platformie. Choć wystrój wyglądał nowocześnie, miało się zarazem wrażenie wyjątkowej ponadczasowości tego miejsca. – Raziel zawsze pilnuje synchronizacji czasu – wyjaśniła Miranda. – Tak było za każdym razem, kiedy tu przychodził. Wydaje mi się, że szalenie trudno to osiągnąć. Alex potrząsnął głową. Nie miał zielonego pojęcia, o czym ona mówi. – Będę musiał zaryzykować – odparł. Ku swemu przerażeniu zobaczył, że lewa stopa mocno krwawi, zostawiając na platformie jasną czerwoną smugę. Błyskawicznie zerwał z siebie kurtkę i zdjął wilgotny, brudny podkoszulek, krzywiąc się, gdy zabolały potłuczone żebra. Schylił się i pospiesznie wytarł krwawe ślady, po czym zawinął stopę w podkoszulek. Nie chciał doprowadzić aniołów prosto do bramy, jeśli tylko miał na to jakikolwiek wpływ. – No, dobrze, w takim razie… – Miranda przygryzła wargi i Alex sobie uświadomił, że niezbyt jej się podoba zdrada tajemnicy Raziela.

Wskazała poskręcaną rzeźbę, stojącą opodal krawędzi platformy. – Brama jest bardzo mała, znajduje się tuż nad podstawą. Wygląda jak dziurka od klucza, tylko że jest znacznie mniejsza. Alex przeniósł świadomość przez punkty czakramów i sondował z wyraźną obawą. – Nic nie czuję – szepnął. – No tak, przecież powiedziałam, że Raziel ukrywa tę bramę. Ale ona tam na pewno jest. Alex musiał jej uwierzyć, nie miał innego wyjścia. Wyostrzając świadomość dokładnie tak, jak to uczynił poprzednio w domu ojca, posłał ją w miejsce tuż nad podstawą rzeźby. Nie trafił. Spróbował ponownie, z tym samym rezultatem. Wtem jego zmysły poruszyła bliska obecność anielskiej energii. Znaleźli go, a były ich setki, zaledwie o przecznicę stąd; kierowali się wprost do tylnego wejścia do Koloseum. Zmusił się do skupienia i próbował dalej, świadom tykających szybko sekund. Anioły kłębiły już nieomal przy drzwiach. Nie zdąży, nie da rady. Odsunął od siebie tę nieprzyjemną myśl i zdwoił wysiłki. Nagle poczuł, że eter minimalnie ustępuje. Jest! To tutaj! Przesunął świadomość przez szczelinę; energia po drugiej stronie wydawała się spokojna, tak dobrze znana. Działając jak automat, zaczął powiększać przejście. Czuł, że brama Raziela jest znacznie bardziej wydajna niż Cully’ego, i rzeczywiście, otworzył ją w ciągu sekund. Po drugiej stronie widział tylko ciemność. Z oddali doleciał gniewny krzyk. Anioły wpadły już do środka Koloseum i hurmą pędziły przez korytarz. Za moment dotrą do platformy! Alex odwrócił się szybko do Mirandy, szukając słów podziękowania. Zamiast jednak przemówić, wyciągnął do niej ręce, które przeszły na wylot przez jej ciało. Mimo to przytrzymał je przy niej, pozwalając, by obmył go łaskotliwy strumień jej energii. – Pytałaś, kim jestem – rzucił pośpiesznie. – Mam na imię Alex i kocham twoją córkę. Obiecuję ci – przysięgam! – że uczynię ją absolutnie szczęśliwą.

Miranda była bliska łez. Znów wydawała się słabsza, bardziej rozmyta. – Dziękuję ci, Alex – wyszeptała. – Jeśli Willow spróbuje połączyć się z polem energii, musi to zrobić w Pawntucket. Tylko tam znajduje się miejsce, przez które będzie się mogła przedostać. To… Alex szarpnął gwałtownie głową, gdy tuż przy drzwiach rozległy się przeraźliwe wrzaski. – Muszę już iść! – zawołał. – Ty także lepiej stąd zniknij, na wszelki wypadek! – Posłał jej uśmiech wdzięczności i rzucił się do otworu między wymiarami. Napiął mięśnie, przygotowany na podobnie przejmujący ból, jak ostatnim razem. Nic takiego jednak się nie stało. Jednym płynnym ruchem znalazł się na podłodze, leżał teraz w zupełnej ciemności. Jedynym przykrym doznaniem był ból żeber. Panowała absolutna cisza. Brama zamknęła się bez żadnego dźwięku. Usiadł powoli, nasłuchując niespokojnego bicia serca. Cisza aż dzwoniła w uszach. Dlaczego o wiele łatwiej było wrócić tutaj ze świata aniołów? Być może to wina Cully’ego, który nie za bardzo znał się na pracy z energią. Nieważne, Alex nie zamierzał narzekać. Wstał z wysiłkiem, usiłując coś dostrzec w ciemności. Poznał, że znajduje się w katedrze Kościoła Aniołów w Denver, w przedsionku obok głównych drzwi, oddzielonym od nich dwiema strzelistymi kolumnami. To w tym budynku Willow próbowała zatrzymać Drugą Falę aniołów. Willow. Odetchnął nieśmiało, ledwo mogąc uwierzyć, że naprawdę wrócił. Przy odrobinie szczęścia zobaczy się z nią już za kilka dni. Przypomniał sobie, co mówiła Miranda: Willow znajduje się w drodze do Pawntucket. Zapragnął jak najszybciej się tam dostać. Nad wysokimi, srebrzystymi drzwiami widniał podświetlony na zielono napis „Wyjście”. Obok spoglądało błyszczące elektroniczne oko alarmu. Alex wyjął z kieszeni scyzoryk i wspiąwszy się na palce, przeciął kabelek. Otworzył drzwi i wyszedł z katedry. W blasku księżyca lśniły białe

marmurowe schody. Ogarnęło go uczucie niepewności, gdy zbiegał po nich, nie przejmując się bolącą stopą. Księżyc? Przecież było jasno, gdy uciekał z anielskiego świata. Przypomniał sobie nagle moment przybycia Trzeciej Fali. W świecie ludzi zapadał zmierzch, podczas gdy tam dopiero minęło południe. Miranda ostrzegała, że Raziel pilnuje synchronizacji czasu. Zatem istniała kilkugodzinna różnica czasu między oboma wymiarami. Ciekawa konstatacja, ale raczej nieistotna. Najważniejsze teraz, żeby zdobyć samochód i jak najszybciej udać się do Pawntucket. Postanowił skierować się na północny wschód, do głównej autostrady. Z pewnością natknie się tam na kogoś z personelu Edenu, komu będzie mógł ukraść pojazd. „Trzymaj się, maleńka, już pędzę do ciebie” – pomyślał, puszczając się biegiem przez ciemny parking. Pawntucket leżało prawie trzy tysiące kilometrów stąd, a przecież będzie musiał się poruszać przeważnie bocznymi drogami. To bez znaczenia, i tak się tam dostanie, bez względu na to, co się będzie działo. A kiedy już tego dokona, żadna siła na Ziemi nie rozdzieli go więcej z ukochaną Willow.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY Nasz ford posuwał się niezmordowanie pustą szosą. Kiedy trzy dni temu opuściliśmy pamiętny bar, z ulgą ujrzałam czyste niebo nad głową. Grunt pokrywało zaledwie piętnaście centymetrów śniegu. Nasz samochód poradzi sobie z tym pod warunkiem, że dobra pogoda się utrzyma. Nie przestawałam myśleć, że pozostały nam tylko dwa tygodnie. Policzyłam, że dziewięć dni temu uciekłam z galerii handlowej. Jeśli anioł, z którym przedtem walczyłam, się nie pomylił, mieliśmy nadal pięć dni do ataku Raziela. Nie zmniejszyło to wcale mego niepokoju, choć rankiem przekroczyliśmy granicę stanu Nowy Jork i jeśli nic nie stanie nam na przeszkodzie, za cztery, najwyżej pięć godzin dojedziemy do Pawntucket. Siedziałam skulona na fotelu pasażera, a Seb za kierownicą. Zasępiona, wpatrywałam się w zaśnieżone świerki. Widoki były tak bajkowe, jakbyśmy mijali scenografię do filmu Disneya. Atmosfera w samochodzie była spokojna, choć niespecjalnie pogodna. Odzywaliśmy się do siebie tylko wtedy, kiedy było to konieczne. Obracałam w myślach wszystko, co chciałabym Sebowi powiedzieć, po czym rezygnowałam z podjęcia rozmowy. Nie miałam ochoty na kolejne sprzeczki. Nasz pocałunek okazał się, delikatnie mówiąc, niezbyt sensownym pomysłem. Z początku było cudownie. Oparci o bar, tuliliśmy się do siebie jak tonący, szukając nawzajem naszych głodnych ust. Zamroczyła mnie zachłanność, z jaką dotykałam nagiej skóry Seba pod ubraniem. Głaskałam go, jęcząc w duchu: „O Boże, jak ja za tym tęskniłam… Błagam, Seb, tylko nie przestawaj… Błagam…!”. Nasze anioły także się ze sobą złączyły, tak samo jak wtedy, gdy po raz pierwszy pocałowaliśmy się w Tepito. Ich energie i aureole stanowiły jedność. I wtedy to się stało. Więź nadzmysłowa między nami osłabła w ciągu tego roku, kiedy trzymaliśmy się z dala od siebie. Teraz jednak, po stopieniu się anielskiej

energii w jedno, nagle nie mogliśmy mieć przed sobą żadnych tajemnic. „Dziewczyna o długich kasztanowych włosach. Ciepło jej uśmiechu, jej radosny śmiech”. Znieruchomiałam, gdy przepłynęły przeze mnie te obrazy, zresztą tak samo jak Seb. Oboje oderwaliśmy się od siebie w tym samym momencie. Wpatrywałam się w niego skonsternowana, drżąc jeszcze pod wpływem pieszczot, próbując nie zwracać uwagi na to, co przed chwilą wyczułam. Nagle ujrzałam, że Seb patrzy na mnie z równym niepokojem. – Co? – wybełkotałam ochryple. Seb skrzywił wargi w niewesołym uśmiechu. – Nie jesteś na to gotowa – powiedział. – Lepiej dajmy temu spokój. Zupełnie się tego nie spodziewałam. – Co ty mówisz, Seb? Właśnie, że jestem gotowa! Upłynął już ponad rok i… – Nieważne. Nadal nie wybiłaś sobie z głowy Aleksa. – Odwrócił się ode mnie, złapał bagaże i sztywnym krokiem ruszył w stronę kominka. Rozgniewały mnie te głupie, niesprawiedliwe słowa. Poszłam za nim i chwyciłam go za ramię. – Posłuchaj, Seb: zawsze będę kochała Aleksa – powiedziałam z naciskiem. – To się nigdy nie zmieni! Ale nie ma to nic wspólnego z… – Przeciwnie, ma bardzo wiele wspólnego! – wybuchł Seb, odwracając się do mnie na pięcie. – W rzeczywistości tylko jego pragniesz! W ogóle ci na mnie nie zależy! – To nie… Ja… – urwałam, czując, że robi mi się zimno w środku. – Cały czas tak jest. – Seb ze złością rąbnął śpiworem o kanapę. – Jak mogłem być taki głupi? Powinienem był się domyślić, że chciałaś mieć tylko… ee… substituto! – Nieprawda, Seb! Jak możesz tak mówić? Bardzo mi na tobie zależy! – Ale to co innego, i dobrze o tym wiesz – warknął w odpowiedzi. – Czułaś się samotna, opuszczona, a kiedy zostałem ranny, przypomniała ci się raptem śmierć Aleksa. Posmutniałaś, pragnęłaś mieć kogoś przy

sobie i proszę bardzo – byłem akurat pod ręką! Co za farciarz ze mnie! – Rozłożył szeroko ramiona, pałając gniewem. – To niezupełnie tak – zaprzeczyłam słabo. – Wręcz przeciwnie. Dobrze wiesz, że mam rację – odparł spokojniejszym już tonem. – Mój anioł złączył się z twoim, Willow. Ja to wiem. Stałam roztrzęsiona, paląc się ze wstydu, gdy zrozumiałam, że Seb się nie myli – w rzeczywistości pragnęłam być z Aleksem. Wykorzystałam Seba, nawet jeśli nie miałam takiego zamiaru. Wstyd zrodził gniew. Łatwiej było zaatakować, niż przyznać się do błędu… i uświadomić sobie z wielką wyrazistością, że miłość do Aleksa nadal płonie we mnie z niezmienioną siłą. – Okej, skoro już mowa o całowaniu się z jedną osobą i pragnieniu innej – warknęłam, krzyżując ramiona – to ty także masz sporo za uszami! – Ja?! – Tak, ty! Nie ty jeden poznałeś czyjeś skrywane uczucia, wiesz? Kochasz Meghan, i to od wielu miesięcy! Seb otworzył usta ze zdziwienia. Jego zaskoczenie wyglądało nieomal komicznie. – O czym ty bredzisz? Kocham ciebie – zawsze cię kochałem! Mój gniew wyparował, kiedy spojrzeliśmy sobie w oczy. Potrząsnęłam głową. – Nie, Seb – odparłam spokojnie. – Kiedyś mnie kochałeś, a teraz to po prostu… nawyk, wspomnienie. W rzeczywistości kochasz Meghan, tylko tego nie widzisz, bo się zafiksowałeś na mnie. Obdarzył mnie zimnym uśmiechem. – Widzę wszystko bardzo dobrze, querida. To ciebie zawsze pragnąłem. I uwierz mi, wolałbym, żeby było inaczej! – Ależ właśnie tak jest! Seb, wiem, widziałam – mój anioł także złączył się z twoim! Stworzyłeś sobie w umyśle obraz idealnej dziewczyny, ot i wszystko! Twarz Seba pociemniała z gniewu. – Pozwól, że coś ci powiem, Willow – wycedził. – Wyczuwałem twoje istnienie, odkąd skończyłem sześć lat! Przez czternaście lat cię

kochałem, nawet kiedy jeszcze nie wiedziałem, co to znaczy. Wolisz Aleksa ode mnie? Proszę bardzo, przywykłem do tego. Ale nie mów mi, proszę, kogo naprawdę kocham! – Boże, Seb, przynajmniej bądź ze sobą szczery! – Ja także podniosłam głos, bo miałam już po dziurki w nosie tej nieprzyjemnej rozmowy. – Jak sądzisz, dlaczego przez ostatnie parę miesięcy byłeś taki nieszczęśliwy? Bo jest ci źle bez Meghan! Kochasz ją tak bardzo, że aż sprawia ci to ból… Seb spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakby chciał mnie udusić. Przeszedł obok mnie z powrotem do baru. – Może lepiej coś zjedzmy, zamiast toczyć tę jałową dyskusję. – Bardzo chętnie! – wypaliłam. – I tak nie słuchasz ani słowa z tego, co do ciebie mówię. Był to pierwszy gorący posiłek od wielu dni, wątpię jednak, by sprawił mnie lub Sebowi przyjemność. Siedzieliśmy po przeciwnych stronach dywanu z owczej skóry, jedząc w całkowitym milczeniu. Opuściła mnie chęć do sprzeczki, było mi zwyczajnie przykro. Myślałam o Aleksie. Rozpacz ściskała mi krtań. Chciało mi się płakać na wspomnienie chwil spokoju, gdy patrzyłam na mijane równiny. Powinnam była wiedzieć, że żałoba czyni trzy kroki naprzód i dwa do tyłu. Tęskniłam za Aleksem tak bardzo, że czułam fizyczny ból, a byłam już nim tak zmęczona. Poczułam tępą wściekłość na Aleksa, że przez niego wciąż muszę to przeżywać, choć upłynął już ponad rok. Seb otworzył butelkę czerwonego wina i sardonicznym uniesieniem brwi zaproponował mi kieliszek. Siedział wpatrzony w ogień, powoli sącząc trunek. – Posłuchaj, Seb… – zaczęłam, obracając kieliszek w palcach. – Nie wiem, co chcesz mi powiedzieć, ale z pewnością się bez tego obejdę – uciął i jednym haustem opróżnił kieliszek. – Chciałam cię tylko przeprosić – powiedziałam z urazą. – Przysięgam, że nie miałam zamiaru cię wykorzystać. Seb przyjrzał mi się z niechęcią. W jego ciemnoorzechowych oczach migotały iskierki płomieni. – Chcesz spać na kanapie czy na dywanie?

– Wszystko mi jedno. – W takim razie wstań, bo siedzisz na moim łóżku. Doskonale. Zerwałam się, podeszłam do kanapy i wyjęłam śpiwór z pokrowca. Po chwili leżałam już otulona po uszy, zerkając na ogień w kominku. Ciężką ciszę przerywało jedynie trzaskanie płomieni i cichy gwizd szalejącej śnieżycy. Seb zawinął się w owczą skórę i leżąc z ramieniem pod głową, wpatrywał się w sufit. – Wiesz co… – zagadnęłam. – Jeżeli się okaże, że możemy się stąd rano wydostać, to chcę, żebyś wziął pierwszy samochód, jaki uda nam się odpalić, i pojechał do Idaho. Seb zerwał się do pozycji siedzącej i popatrzył na mnie z niedowierzaniem. – O czym ty w ogóle mówisz? Wzruszyłam ramionami i spuściłam głowę, nie mogąc spojrzeć mu w oczy. – Po prostu sądzę, że nie ma sensu, żebyśmy się dalej ze sobą męczyli. Jedno z nas powinno wrócić do reszty i powiadomić ich, co się dzieje. Seb prychnął wzgardliwie i omiótł mnie złym wzrokiem. – Czy wspomniałem już, że jesteś ślepa? Naprawdę jesteś transparente, Willow. Nie, nie pojadę do Idaho, bez względu na twoje urojenia, kogo właściwie kocham. – Seb, błagam! – Nerwowo mięłam w palcach miękki brzeg śpiwora. – Nie wiemy, co się wydarzy w Pawntucket, a ja muszę mieć pewność, że jesteś bezpieczny, że przynajmniej ty masz szansę być szczęśliwy. – A, no tak… Przecież tylko ty jedna wiesz, co da mi szczęście – odparł jadowicie. – Bo wiem! – Byłam bliska łez. – Posłuchaj, wiem, że na razie mi nie wierzysz, ale mówię ci, że to możliwe, że możesz jeszcze znaleźć szczęście w związku z osobą, którą kochasz, a ja nigdy już nie będę tego miała, nigdy w życiu! Proszę cię, nie odrzucaj tego tak lekko, bez żadnej refleksji! Jeśli pojedziesz ze mną dalej, prawdopodobnie zginiesz. – Jadę z tobą, Willow – oznajmił stanowczo. – Nic, co powiesz,

mnie nie powstrzyma. – Ale… – Posłuchaj mnie wreszcie! – W cichym teraz głosie Seba pobrzmiewała prawdziwa furia. – Nie chodzi już o ocalenie twojego rodzinnego miasteczka. Stanie się tam coś bardzo poważnego, co będzie miało straszliwe skutki dla całego świata. Skoro twoje nadzmysłowe moce są tak wspaniałe, to nie mów mi, że tego nie wyczuwasz…! Po tych złowieszczych słowach zapadła dzwoniąca w uszach cisza. Ciemność zdawała się skrywać straszne tajemnice. – Owszem – przyznałam w końcu. – Ja także to czuję, już od wielu dni. Seb prychnął znacząco i położył się z powrotem na podłodze. – No to postanowione, tak? To również moja walka. Bądź pewna, że byłbym tutaj bez względu na to, co do ciebie czuję. Uznałam, że nie czas wspominać o Meghan. Seb od tak dawna był pewien swego uczucia do mnie, że na razie nie widział jeszcze alternatywy. Żadne z nas nie przerwało już milczenia. Leżałam zapatrzona w ogień, rozmyślając o tym, co nas czeka w najbliższej przyszłości. Miałam jedynie nadzieję, że Seb dostanie szansę poznania prawdy o sobie. Od tamtego wieczoru upłynęły trzy dni. Kierowaliśmy fordem na przemian z Sebem, posuwając się przez pokryty śniegiem łańcuch Adirondacków. Spoglądałam na znajome góry, usiłując ignorować rosnące we mnie przekonanie, że cokolwiek się wydarzy w Pawntucket, będzie miało wpływ na dalsze losy tego świata, ale szczególnie okropne okaże się osobiście dla mnie. Kiedy nie zamartwiałam się o to, co mnie czeka, bolałam z tęsknoty za Aleksem. Czułam się wyzuta z energii, bardziej samotna niż kiedykolwiek przedtem. Wydawało mi się, że moje życie idzie naprzód… a teraz nagle to. Jak zwykle sięgnęłam do mamy, napawając się przez chwilę uczuciem jej bliskości. Delikatnie oderwałam od niej zmysły, choć raz uradowana, że jej tu nie ma.

W południe dotarliśmy do łańcucha wzgórz na północ od Pawntucket. Zatrzymałam samochód i oboje z Sebem wysiedliśmy. Rodzinne miasteczko rozciągało się malowniczo w dole jak pocztówka, wyglądając tak zwyczajnie, że aż przeszedł mnie dreszcz. Niepokojąca była jedynie spowijająca je całkowita cisza; wyczuwałam zmysłami zaledwie garstkę ludzi. Czy była wśród nich Nina? I czy wzorem reszty świata uważała mnie za terrorystkę? Nieoczekiwanie przypomniałam sobie, jak pojechałyśmy kiedyś do Nowego Jorku na koncert i dziko tańczyłyśmy w tłumie. Byłoby mi straszliwie przykro, gdyby Nina także zwróciła się przeciwko mnie. – No cóż, trzeba tam pojechać i sprawdzić na miejscu, co się dzieje – bąknęłam w końcu. Seb skinął głową bez słowa. Otworzyłam drzwi forda i znieruchomiałam z kluczykami w ręku. Odczułam to samo dziwne wrażenie, jakie miałam w opuszczonym domu: że jestem w centrum świata, a wszystko w nim dąży ku mnie. „Oni wszyscy mnie potrzebują” – pomyślałam otumaniona. Zamrugałam, niepewna, co to w ogóle oznacza. Zanim zdążyłam zapytać Seba, czy on także to poczuł, jego oczy zwęziły się niebezpiecznie. Zastygł z ręką na klamce drzwi od strony pasażera, zapatrzony na południowy wschód. – Anioły – powiedział. Wtedy i ja to poczułam. Natychmiast zaschło mi w gardle. Tysiące aniołów, o niecałe pięćdziesiąt kilometrów stąd. Zbierały się tam i na coś czekały. Było ich tyle, że czuliśmy to nawet z tak dużej odległości. – W Schenectady jest teraz Eden – powiedziałam. – Muszą być właśnie tam. – Chodź! – Seb wskoczył do samochodu. – Powinniśmy się pośpieszyć. Znajoma droga była w znacznie gorszym stanie, niż ją zapamiętałam, mimo to jechałam z dużą prędkością, starając się omijać co większe dziury w asfalcie. Kiedy zaczęły się pojawiać pierwsze domy, przekonałam się, że Pawntucket jedynie z pozoru wygląda zwyczajnie. Ogromny stary dąb leżał powalony z korzeniami na

wierzchu, niektóre domy stały pod dziwnym kątem, tu i ówdzie widać było pozapadane dachy i ganki. Skutki trzęsienia ziemi. W dotychczasowej historii Pawntucket nie notowano tego zjawiska. Oblizałam suche wargi, zdjęta nagle obawą i lękiem. – Może lepiej się zatrzymać i puścić przodem anioły – zaproponowałam. – Uhm, dobrze – zgodził się Seb. Zrozumiałam, że choć wciąż jest na mnie zły, to gotów jest poświęcić życie w mojej obronie. Ja zrobiłabym dla niego to samo. Zjechałam na pobocze i niemal w tej samej chwili nasze anioły wzleciały nad Pawntucket. Rozglądałam się z wysoka z olbrzymim niepokojem. Niektóre budynki wyglądały na nienaruszone, inne natomiast chyliły się we wszystkie strony. Wszędzie walały się fragmenty pokruszonych murów i drewnianych ganków. Wiktoriański dom, który zawsze lubiłam, sprawiał wrażenie, że został trafiony ciosem gigantycznej pięści. Jedna z centralnych ulic zamieniła się w rumowisko. Wiele drzew zostało wyrwanych z korzeniami. Wszędzie panowała złowieszcza cisza. Gdzie się podziali mieszkańcy miasteczka? Zakręciłam w chłodnym powietrzu i poleciałam w kierunku centrum. Seb trzymał się blisko mnie. Na centralnym placu wznosiła się dumnie wieża ratusza. Przynajmniej ona została oszczędzona. Gdy przelatywaliśmy nad placem, pojawiły się na nim nagle sylwetki ludzi. Przebiegli na ukos przez plac i szybko znów się ukryli. Patrzyłam za nimi, gdy wtem ich rozpoznałam. Rozpoznałam ich wszystkich. Rozdzwoniły się dzwony na wieży ratusza. – Atakują! – wrzasnął czyjś głos. „Przecież nie powinni nas widzieć!” – pomyślałam i nagle usłyszałam świst pocisków. Rzuciłam się w tył, gwałtownie machając skrzydłami. Seb zasłonił mnie swoim ciałem. „Seb, nie!” – posłałam mu naglącą myśl. – Nie mają aureoli! – wykrzyknął ktoś z rozpaczą. – Nie pozwólcie im uciec! – zawołał ostrzegawczo ktoś inny.

Dokoła słychać było huk wystrzałów. Oboje z Sebem wzlecieliśmy bardzo wysoko i jak najszybciej uciekliśmy w stronę samochodu. W ludzkiej postaci pędziliśmy już jak wiatr w kierunku centrum, podskakując na wybojach. „Szybciej, szybciej” – ponaglałam w myśli, dostrzegając już kątem oka nasze nadlatujące anioły. Pojawiło się jeszcze więcej uzbrojonych ludzi, kule świstały w powietrzu. Anioły dotarły do nas i płynnym ruchem przenikając przez przednią szybę, stopiły się z naszymi ciałami. – Może teraz powinniśmy jednak zmienić trasę – rzucił sucho Seb na widok nadbiegającego tłumu. Zahamowałam z szarpnięciem i wyskoczyłam z forda. – Nie! Znam tych ludzi, a zresztą walczą z aniołami, więc są po naszej stronie. – Zanim zdążył odpowiedzieć, rzuciłam się biegiem, wymachując rękoma. Usłyszałam jeszcze, że klnie niczym szewc. – Stać! Stać! – ryknęłam. – To ja, Willow! – Machałam przy tym rękami jak opętana. Na czele pościgu znajdował się Scott Mason, była gwiazda drużyny futbolowej liceum w Pawntucket. Przystanął, trzymając karabin w pogotowiu, po czym dał znak swoim ludziom. Zrobił się znacznie szczuplejszy niż kiedyś, nosił też dłuższe włosy. – Willow? – zawołał z niedowierzaniem. Wszyscy gapili się na nas jak na upiory, bo Seb także wysiadł z samochodu, trzymając w ręku karabin. Po jego nachmurzonej minie poznałam, że w każdej chwili spodziewa się ponownego ataku moich szkolnych kumpli. Nie pomyliłam się, mówiąc, że znam ich wszystkich. Chodziłam z nimi do miejscowego liceum. Rozpoznałam rudowłosą dziewczynę imieniem Rachel; byłyśmy w jednej klasie na biologii. I wysokiego chłopaka, bliskiego kolegę Scotta. Niestety, Niny z nimi nie było. Scott powoli podniósł karabin do ramienia i w nas wycelował. – Jeśli naprawdę jesteś Willow, to co tu robiły te anioły? – warknął. – One są częścią nas… – bąknęłam w odpowiedzi. – Oboje jesteśmy półaniołami. Ktoś z tyłu rzucił się na to do ucieczki w kierunku centrum

miasteczka. Popatrzyłam za nim zdenerwowana. Czy zamierzał sprowadzić posiłki? – Aha, półanioły… Taa… – zadrwił Scott. – Okej, a kim jesteście naprawdę? – Co takiego? – Zagapiłam się na niego. – Daj spokój, Scott, naprawdę mnie nie poznajesz? – Te anioły wleciały prosto w wasze ciała, widziałem! – odparował. – Willow, jaką znamy, jest po naszej stronie… Wolę nie ryzykować. – Nie miałam wątpliwości, że Scott potrafił obchodzić się z bronią palną. – Cofnij się – nakazał Seb głosem twardym jak stal. – Mój anioł może przeżyć beze mnie. Jeżeli do mnie strzelisz, złapie karabin i skosi was wszystkich jedną serią. Blef podziałał. Scott opuścił nieco lufę, na jego przystojnej twarzy odmalowało się wahanie. – Przecież jestem po waszej stronie! – wykrzyknęłam. – Od lat walczę z aniołami, oboje się temu poświęciliśmy! – Trudno, żebyście gadali co innego, no nie? – podsunął słusznie w odpowiedzi. – Czy ta opowieść o półaniołach może być w ogóle prawdziwa? – wtrąciła Rachel, występując naprzód. – Zawsze sądziłam, że to wymysły. Skąd wiedzieli, że jestem półaniołem? Nie zdążyłam tego przemyśleć, bo odezwał się ciemnowłosy chłopak. – Tak czy siak, to wcale nie znaczy, że to faktycznie Willow. Minęły dwa lata. A po tym, co się stało… – Pomyślny zbieg okoliczności – dodał ktoś z tylnych szeregów. – Ależ mówię wam, że to ja! – podniosłam głos z frustracji. – Rachel, pamiętasz, jak doprowadzałyśmy Kovaka na biologii do szału? Odmawiałyśmy robienia sekcji żabom, pamiętasz? A ty, Scott, nie zaliczyłeś angielskiego w pierwszej klasie. Trener Campbell był na ciebie wściekły. – Anioły mają nadprzyrodzone zdolności – mruknął ktoś podejrzliwie. – Ja też je miałam, pamiętacie? Potrafiłam czytać z ręki przyszłość!

– Widziałam jednak, że nic, co powiem lub zrobię, nie zdoła ich przekonać. – Przybyliśmy wam z pomocą! – zawołałam tak głośno, żeby mnie wszyscy słyszeli. – Pawntucket niedługo zostanie zaatakowane i… – Zaatakowane? – wycedził Scott. – Doprowadziliście ich prosto do nas, tak? Ponownie przyłożył karabin do ramienia, a Seb, nie zwlekając, posłał mu pod nogi krótką serię. Scott odskoczył w tył, ja zaś stałam jak przymurowana, oddychając z trudem. Nie mogłam uwierzyć, że to się naprawdę dzieje. – Stać! – zawołał nieznany mi głos i usłyszałam zbliżające się kroki. – Przestańcie natychmiast! Nadbiegał pędem jakiś facet w starej kurtce puchowej i szarej czapce z polaru w towarzystwie dziewczyny, która wcześniej pobiegła po pomoc, i jeszcze jednej osoby, biegnącej kilka kroków za nimi. Zdyszany spojrzał na mnie i potoczył wzrokiem po zebranych. Na jego chłopięcej twarzy zastygł wyraz niedowierzania. – Co wy wyprawiacie? Przecież to Willow! – Nie wiesz, co się tu stało! – odparł zdenerwowany Scott. – Ona… – Tak, tak, Leslie zdążyła nam o tym opowiedzieć – przerwał niecierpliwie. Gość był średniego wzrostu i niczym się nie wyróżniał. – Niczego to zresztą nie zmienia: to Willow! Jest półaniołem, przecież wam o tym mówiłem! Gapiłam się na niego, ciekawa, kim jest i skąd o mnie słyszał, gdy nagle trzecia osoba, która zamykała stawkę, rzuciła mi się w objęcia. – Willow! To ty, to naprawdę ty… Nina. Łzy napłynęły mi do oczu. Zapomniałam o wszystkim, ściskając ją z całej siły i czując bezbrzeżną ulgę, że jednak nie uwierzyła w te brednie o terroryzmie. Odsunęła się nieco i otarła załzawione oczy. – Boże, nie mogę uwierzyć, że cię widzę! – Ja też – wymamrotałam. Była nieco wyższa ode mnie, a złotobrązowe włosy, niegdyś długie i proste jak struny, okalały teraz jej miłą twarz z lekko zadartym noskiem, przez co zielonkawe oczy wydawały się jeszcze bardziej promienne i duże. Scott nie wydawał się do końca przekonany.

– No, nie wiem… Czy na tym właśnie polega bycie półaniołem? – wypalił. – Że anioł wlatuje prosto w ciebie? Zrobiło mi się nieprzyjemnie. Głupio się czułam, przyznając przed kolegami ze szkoły, że nie jestem w pełni człowiekiem. Nie miałam jednak wyboru. – Tak to działa, w każdym razie w naszym przypadku, a nie znam innych półaniołów. Nasze anioły są częścią nas – odparłam spokojnie. Nina wodziła wzrokiem pomiędzy mną a Sebem, ale z zaskoczeniem spostrzegłam, że nie okazuje niedowierzania. W ciągu tych dwóch lat musiało się dużo zmienić, nie tylko jej fryzura. – Słuchajcie, jeżeli Jonah i Nina twierdzą, że to Willow, to ja nie zamierzam się spierać – oznajmiła stanowczo Rachel. Pomruki zgody nieco mnie uspokoiły. Wtem uderzyło mnie imię nieznajomego faceta. Jonah? Odwróciłam się i uważnie mu się przyjrzałam. Powróciły wspomnienia z Kościoła Aniołów w Denver. To niemożliwe… To nie mógł być on. W duchu ubrałam go w szary garnitur i błękitny krawat; łagodne brązowe oczy nic się nie zmieniły. To naprawdę był on. – Tak, jesteśmy pewni – mówił Jonah. – Scott, opuść karabin. Wszyscy odłóżcie broń. Choć ton był łagodny, ludzie posłuchali bez szemrania. Wpatrywałam się w niego, usiłując coś z tego zrozumieć. – Ale… co ty tu właściwie robisz? – wypaliłam. Jonah zerknął na mnie z zakłopotanym uśmiechem. – Cześć – przywitał się poniewczasie, podchodząc i podając mi rękę. – Wspaniale cię znowu widzieć, Willow. Naprawdę. – Nawzajem – mruknęłam lekko zdezorientowana, ściskając mu dłoń. Uścisk trwał odrobinę dłużej, niż nakazywały dobre maniery. Poczułam przypływ wzruszenia. Jonah był kiedyś asystentem Raziela. Ryzykował życiem, aby pomóc nam powstrzymać Drugą Falę. – To mój przyjaciel Seb – powiedziałam. – Sebastián Carrera. Seb, to Nina Bergmann i Jonah… Przepraszam, nie znam twojego nazwiska. – Fisk. – Jonah podał rękę Sebowi. Dostrzegłam, że spogląda na pustego forda i przeraziłam się, że zaraz padnie sakramentalne pytanie: „Gdzie jest Alex?”.

– Słuchaj, Jonah, przybyliśmy tutaj w konkretnym celu – rzekłam. – Pawntucket jest w niebezpieczeństwie. Raziel planuje zaatakować za pięć dni. Przynajmniej mam nadzieję, że mamy jeszcze tyle czasu. Na wzmiankę o dawnym pracodawcy na twarzy Jonaha odmalowało się zaskoczenie. – Raziel zamierza przeprowadzić atak tutaj…? – Szybko, powiedz nam wszystko, co wiesz! – Nina chwyciła mnie za ramię. Opowiedziałam im, czego się dowiedziałam od anioła na korytarzu bazy. – Dzieje się tutaj coś, czego anioły się nie spodziewały – zakończyłam pośpiesznie. – Bardzo się tego obawiają, to dla nich wielkie zagrożenie. – Tak… Tak, to całkiem możliwe. – Jonah pobladł jak ściana. – Kurczę, mamy tylko pięć dni – zdenerwował się Scott. – A reszta przeczesuje właśnie sklepy spożywcze w okolicy! Musimy ich natychmiast ściągnąć, żeby zacząć planować obronę. Koniecznie trzeba coś zrobić! Spotkamy się w ratuszu, okej? Za godzinę! Rozbiegli się we wszystkie strony, z nami zaś zostali tylko Jonah i Nina. – Czy my także nie powinniśmy się zbierać? – spytała niespokojnie. Jonah wydawał się wzburzony, ale głos mu nie drżał. – Scott ma swoich ludzi, pomogą mu. Natomiast my… – Wodził wzrokiem między mną i Sebem, wyraźnie bijąc się z myślami. – Musimy porozmawiać – rzekł w końcu. – Muszę się koniecznie dowiedzieć o działaniach Zabójców Aniołów i wyjaśnić wam, co się dzieje tutaj. Zwłaszcza ty powinnaś o tym usłyszeć, Willow. Ogarnęło mnie silne przeczucie, że Jonah ukrywa przede mną okropną prawdę. – Jasne, dobrze – bąknęłam. – Gdzie mamy zostawić samochód? Chyba należałoby go gdzieś ukryć… Nina skinęła głową, obrzucając mnie zaniepokojonym spojrzeniem. – Większość nas mieszka teraz na terenie podstawówki, pamiętasz, gdzie to jest? Możesz tam zaparkować pod wiatą, najważniejsze, żeby

nie było widać go z góry. Spotkamy się potem w ratuszu. „Żeby nie było widać go z góry”. Nie mogłam uwierzyć, że sceptyczna na ogół Nina tak się do tego odnosi. Przed dwoma laty wyśmiałaby sam pomysł istnienia aniołów. Wszelkie dręczące mnie pytania postanowiłam zostawić na potem. – Okej. Do zobaczenia w ratuszu – powiedziałam i ruszyłam do samochodu. W drodze do podstawówki panowało między nami pełne napięcia milczenie. Zerknęłam na dobrze mi znany profil Seba i odchrząknęłam. – Wiesz co, Seb – zagaiłam – wiem, że wciąż jesteś na mnie zły, ale czy choć przez kilka dni nie moglibyśmy udawać, że wszystko między nami w porządku? – Zmusiłam się do uśmiechu. – Jeżeli uda nam się przeżyć, to daję słowo, że nie będę stawiała przeszkód i nadal będziesz mógł się do mnie nie odzywać. Parsknął cichym śmiechem i potrząsnął głową. – Jesteś najbardziej wkurzającą osobą, jaką znam – powiedział, wzdychając. – Ale zgadzam się, dobrze, masz rację. Dotarliśmy akurat do ceglanego gmachu szkoły podstawowej imienia Neila Armstronga i zgodnie z umową zaparkowałam pod wiatą od strony boiska. Gdy wysiadaliśmy, nasze oczy się zetknęły. Seb wciąż miał gniewną minę, ale kącik ust podniósł się lekko w uśmiechu. – Kumple? – spytałam. – Nie. – Skrzywił się. – To chyba nieodpowiednie słowo. – Wyjął karabin z samochodu i zarzucił na ramię. – Nawet jeśli czasem mam ochotę cię udusić, to i tak… – urwał. – Nadal jesteśmy… – Nie dokończył i ze znużeniem wzruszył ramionami. Ściskało mnie w gardle, gdy kiwałam głową z pełnym zrozumieniem. Zawsze będzie między nami szczególna więź, jak głęboka rzeka łącząca dwa miejsca na Ziemi. Obojętnie, czy tego chcemy, czy nie. Ramię w ramię ruszyliśmy dobrze mi znanymi ulicami. Z rosnącą zgrozą oglądałam zniszczenia. Na centralnym placu miasteczka zawaliła się połowa domów, w innych ziały powybijane okna, drzwi wiszące na

jednym zawiasie. Pawilon drogerii praktycznie przestał istnieć. Ratusz z wieżą z czerwonej cegły wznosił się majestatycznie na zaśnieżonym trawniku. Nina i Jonah czekali na nas u stóp schodów. Stali objęci, ale na nasz widok odstąpili od siebie. Zamrugałam zdziwiona. Zatem Nina przestała się interesować piłkarzem Scottem Masonem. Gdy podeszliśmy do nich, rozejrzałam się po placu. – Nie wiedziałam, że były tu takie silne trzęsienia – zauważyłam. Co za durna uwaga. Widok zniszczeń w rodzinnym miasteczku najwidoczniej mnie ogłupił. – Ciągle mamy nadzieję, że odbudujemy miasto, ale… – Nina pokiwała głową ze smutkiem. – Przypuszczam, że są znacznie ważniejsze sprawy – wtrącił Jonah. – Choć nie tracę nadziei, że pewnego dnia… No, chodźmy do środka. – Spojrzał mi prosto w oczy. – Mamy wiele do omówienia.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY Dotychczas miałam okazję dwukrotnie odwiedzić ratusz: za pierwszym razem z wycieczką szkolną w trzeciej klasie podstawówki, za drugim w celu opłacenia mandatu za parkowanie. Byłam wówczas świeżym szesnastoletnim kierowcą. Zapach w środku – mieszanina kurzu i środka czyszczącego o cytrynowym aromacie – nie zmienił się ani na jotę. Jonah zaprowadził nas do pokoju na parterze. Po lewej stronie stało zniszczone biurko z dużym radiem krótkofalowym, po prawej kominek. Jonah przykucnął przed nim i dorzucił kilka chudych szczapek. – Przepraszam, że tak tu zimno – usprawiedliwił się. – W mieście jest tylko jeden generator. Używamy go w warsztacie i do ogrzewania szkoły nocą. Czułam się dziwnie, że Jonah ma większą wiedzę o moim rodzinnym mieście niż ja. Przeniosłam wzrok na Ninę, nadal nie mogąc uwierzyć, że naprawdę mam ją przed sobą. – Co u ciebie? – spytałam cichym głosem. – Co w ogóle słychać w naszej kochanej mieścinie? – Dziwne rzeczy – odparła z wymuszonym uśmiechem. – Dwa ostatnie lata z pewnością nie były normalne. Zresztą dla ciebie także, jak się domyślam. – Zawahała się i dorzuciła: – Czy ty wiedziałaś, że jesteś półaniołem? Czy może…? – Do szesnastego roku życia nie miałam o tym pojęcia – powiedziałam, stanowczo kręcąc głową. – Dowiedziałam się dokładnie tamtego dnia, kiedy pojechałam za Beth do Kościoła Aniołów. – Wtedy też poznałam Aleksa. Na wspomnienie chwili, gdy zrównał się ze mną na parkingu, ścisnęło mnie w krtani. Dokończyłam krótko: – To długa historia. Nina przyjrzała mi się bacznie z taką miną, jaką miewała zawsze, gdy próbowałam uniknąć jasnej odpowiedzi. Na szczęście tym razem postanowiła nie drążyć tematu. – Na pewno nazywasz się Fisk, a nie Freedom? – spytał Seb znacząco.

Zaciekawił mnie ten niespodziewany komentarz. Podążyłam za wzrokiem Seba i ujrzałam notatki nabazgrane na wyrwanych z zeszytu kartkach, leżące obok krótkofalówki. Elementy układanki wskoczyły na swoje miejsca. – Ach, to ty jesteś Głosem Wolności! – wypaliłam. Policzki Jonaha zabarwił lekki rumieniec. Nerwowym ruchem zdjął czapkę i przeczesał krótko ostrzyżone ciemne włosy. – No, tak… Tak… Można chyba tak powiedzieć. Poczułam przypływ dumy, że Głos Wolności rozlega się właśnie z Pawntucket. – Bardzo często cię słuchaliśmy – zapewniłam gorąco. – Inni ludzie także, mówili nam o tym w ciemnych miastach, gdzie szukaliśmy ochotników do walki z aniołami. – Naprawdę? – ucieszył się Jonah. – To wspaniałe wieści. Czasem mam takie wrażenie, jakbym nadawał w kompletną pustkę. – Ależ skąd, wykonujesz wspaniałą robotę! W żadnym razie nie wolno ci zaprzestać nadawania – dodałam i nagle sobie przypomniałam gromadzące się w Schenectady anioły. Zapadło nerwowe milczenie. W końcu Jonah nalał do staromodnego blaszanego czajnika wody z plastikowej butelki i powiesił go nad ogniem. Zbliżyliśmy się wszyscy do paleniska, on zaś spojrzał na Ninę. – Od czego powinniśmy zacząć? – Może od tego, jak się znalazłeś w Pawntucket? – zaproponowałam, próbując się uśmiechnąć. – Przyznam, że jesteś naprawdę ostatnią osobą, jaką spodziewałam się tutaj spotkać. Dwudziestokilkuletni Jonah speszył się tak, że wyglądał raptem jak uczniak. – Szczerze mówiąc, przyjechałem tu, bo szukałem ciebie – wyznał. – Mnie? A dlaczego? – A ściślej, ciebie i Aleksa – wyjaśnił Jonah. Ponieważ milczałam, ciągnął opowieść: – Po przybyciu Drugiej Fali cały mój świat się rozsypał. – Pokręcił głową ze smutkiem, wodząc palcem po wystrzępionym dywanie. – To wszystko, w co wierzyłem, legło w gruzach. Nie udało nam się ich zatrzymać, więc… – urwał niepewnie.

Nina obserwowała go ze współczuciem. Jonah odetchnął i podjął przerwany wątek. – Po pewnym czasie zrozumiałem, że powinienem spróbować was odnaleźć. Wiedziałem, że podejmiecie dalszą walkę i chciałem się do was przyłączyć. Jedynym znanym mi miejscem, do którego moglibyście ewentualnie przyjechać, było właśnie Pawntucket. – Znowu umilkł i wyraźnie zmagał się ze sobą. Wreszcie podniósł wzrok. – Wybacz, ale muszę o to spytać: gdzie właściwie podziewa się Alex? Skuliłam się jak od ciosu. Nigdy dotąd nie musiałam mówić tego głośno, bo wszyscy w bazie o tym wiedzieli. – Nie żyje – odrzekłam chropawym, nieswoim głosem. – Zginął ponad rok temu. Jonah zamknął oczy, jakby tego właśnie się spodziewał. – Przepraszam – wyszeptał. – Żałuję, że nie zdążyłem go lepiej poznać. – Och, Willow – jęknęła Nina i domyśliłam się, że Jonah musiał jej opowiadać o mnie i Aleksie. Nachyliła się i uścisnęła mnie za rękę. – Trzymasz się jakoś? Nie chciałam dać niczego po sobie poznać, mimo to mocno oddałam jej uścisk. – Tak, jest w porządku – wymamrotałam i szybko puściłam jej rękę, obawiając się łez. Przecież to było rok temu! – W porządku – powtórzyłam nieco spokojniej. Nina i Jonah byli do głębi poruszeni. Z ich oczu wyzierało współczucie. Seb włączył się do rozmowy. – Po ucieczce z Denver Willow i Alex udali się do Mexico City – powiedział. – Willow miała sen, który wyznaczył im cel podróży. Seb opowiedział Ninie i Jonahowi o wszystkim – o zamachu na Radę Serafinów, naszej bazie w Nevadzie, niedawnym ataku aniołów. Mówił zwięźle, nie wdając się w zbędne szczegóły, mimo to ogarnął mnie smutek. Ponad dwa lata tak bardzo się staraliśmy, mieliśmy tyle nadziei, a jednak ponosiliśmy klęskę za klęską. Kiedy Seb skończył, na twarzach Niny i Jonaha malowały się podziw i oszołomienie. – Ho, ho – odezwał się w końcu Jonah i powtórzył gest z uniesieniem czapki i przygładzeniem włosów. – No cóż, tu nie dzieje się

nic aż tak ważnego, choć niewątpliwie mamy do czynienia z czymś bardzo osobliwym… Zerknął na mnie z widocznym wahaniem i zamiast mówić dalej, zajął się zaparzeniem dla wszystkich herbaty. – Wybaczcie, nie mamy mleka, za to jest cukier. – Nie, już się skończył – poprawiła Nina. – Trudno. – Jonah usiadł obok niej i ostrożnie postawił na dywanie parujący kubek. – Trzeba będzie wypić bez cukru. No więc przybyłem do Pawntucket i przekonałem się, że cię tu nie ma, Willow. Niedługo potem spotkałem jednak Ninę. Wymienili spojrzenia i ciepłe uśmiechy. – Tak, i to przed starym domem twojej ciotki. To znaczy tam, gdzie kiedyś stał ten dom… Dobrze pamiętałam nagłówki gazet, krzyczące o okropnym pożarze, który strawił budynek do fundamentów. Na jednym ze zdjęć ogrodowy krasnal płonął jak pochodnia. – Co tam właściwie robiłaś? – Nie wiem… – Nina potrząsnęła głową. – Czasami po prostu tam chodziłam. Brakowało mi twojego towarzystwa. – Obracała w palcach gorący kubek. – Pewnego dnia natknęłam się tam na faceta, który łaził w kółko i oglądał zachwaszczony ogród. To był właśnie Jonah. Zaczęliśmy rozmawiać i oczywiście na początku uznałam go za wariata. Opowiadał mi, że anioły istnieją naprawdę i pożywiają się ludźmi, ty zaś jesteś półaniołem i starasz się z nimi walczyć… Wierz mi, że za pierwszym razem uciekłam stamtąd pod byle pretekstem. – A ja myślałem, że to dlatego, że jestem takim brzydalem – wtrącił Jonah z lekkim uśmiechem. – Podobałeś mi się – powiedziała Nina – ale uznałam, że powinieneś się leczyć. – Odchrząknęła. – Potem jednak zaczęły się dziać naprawdę dziwne rzeczy i zrozumiałam, że Jonah miał rację. – Jakie rzeczy? – spytał Seb ostro. – Zaczęło się prawie od razu po wyjeździe Willow. – Nina zerknęła na mnie. – Pojawiła się policja, dosłownie wszędzie, i zadawała pytania. Rozeszły się pogłoski, że uciekłaś z chłopakiem, z którym się potajemnie spotykałaś, a przecież ja dobrze wiedziałam, że to nieprawda. No i

zaczęłam się bać. – Mnóstwo razy chciałam do ciebie zadzwonić – powiedziałam. – Ale to było zbyt niebezpieczne. – Teraz wiem, że miałaś rację – zgodziła się gorliwie. – Ale wtedy… W każdym razie nagle zostałaś uznana za terrorystkę. Wszyscy w to uwierzyli, ale przecież nie ja… To było jeszcze głupsze niż gadanie o ucieczce z chłopakiem. A potem nastąpiły trzęsienia ziemi. – Nina westchnęła. – Boże, to było straszne. Wysiadła elektryczność, w środku zimy, pod ręką mieliśmy tylko mały generator prądu… – Dlaczego nie udałaś się do Edenu Schenectady? – zapytałam. – Oczywiście cieszę się, że tego nie zrobiłaś, ale tak daleko na północy nie widziałam żadnych zamieszkanych ciemnych miast. – Większość mieszkańców tam poszła. Ja zostałam z powodu… z powodu aniołów. – Nina zaśmiała się niewesoło. – Czysty obłęd, no nie? W życiu nie uwierzyłabym, że to może być prawda. Ale po twoim wyjeździe co rusz natykałam się na ludzi zagapionych w niebo, z pustymi uśmiechami na twarzach. Niedługo potem przystępowali do Kościoła Aniołów, zachowywali się jak posłuszne wojsko. – Przygryzła wargę. – Jednak po trzęsieniach ziemi… wszystko raptem się zmieniło. – Mamy pewną teorię na ten temat… – zabrał głos Jonah. – Być może te trzęsienia wywarły na ludzi wpływ, z jakiego nie zdawali sobie sprawy. Jakby ich na swój sposób obudziły… Popatrzyłam na niego zdumiona. Nina podjęła opowieść. – Willow, w kilka dni po pierwszym trzęsieniu zobaczyłam panią Baxter przed barem. Patrzyła w niebo, ale tym razem dobrze widziałam, co się dzieje. Na moich oczach pożywiał się nią anioł. To było tak… – urwała i skrzywiła się z obrzydzenia. – Wiem – szepnęłam. Dobrze pamiętałam pierwszy raz, kiedy ujrzałam, jak anioł pożywia się jakimś człowiekiem. Był to widok, którego nie sposób zapomnieć. Nina zaczęła coś mówić, ale urwała ze zbolałą miną. – W następnym tygodniu rodzice Niny udali się do obozu uchodźców na przedmieściach Schenectady – podjął Jonah i uścisnął ją za rękę. – Prawdopodobnie są już teraz mieszkańcami Edenu. O ile nadal żyją. Przypomniałam sobie z przykrością, jak

zazdrościłam jej miłych, normalnych rodziców, jakich sama nie miałam. – Och, Nino, tak mi przykro… – No cóż, nic się nie poradzi… – odparła smutno. – Błagałam ich na kolanach, żeby tam nie szli, ale nie chcieli mi wierzyć. Próbowali mnie nakłonić, żebym się z nimi przeniosła do Edenu. Wkrótce wszyscy ci, którzy są teraz z nami, również zobaczyli, co się święci. Trzymaliśmy się razem, wspieraliśmy w postanowieniu, żeby zostać w Pawntucket, i udało się. – Nina wzruszyła ramionami, bawiąc się pustym kubkiem. – Nina, to niesamowite… – Zaczekaj, to jeszcze nie wszystko – ożywiła się. – Nie mieliśmy o tym pojęcia, dopóki pierwszy anioł nie zechciał się pożywić którymś z nas. Otóż wygląda na to, że jesteśmy na nie odporni czy jak tam to nazwać… Stwór zbliża się do nas, a potem odskakuje z sykiem. Doszło nawet do tego, że potrafimy wypatrzyć, kiedy nadlatują, jakby nasze zmysły ciągle się wyostrzały. – Ilu was tu jest? – spytałam po długiej chwili milczenia. Na razie nie umiałam wywnioskować z jej słów niczego sensownego. – Prawie dwieście osób – odrzekła. – Niemal wszyscy, którzy chodzili z nami do szkoły. Co skłania nas do myślenia… – urwała i spojrzała znacząco na Jonaha, który odstawił kubek i zabrał głos. – Willow, to tylko teoria, pamiętaj. Wydaje nam się, że trzęsienia ziemi mają coś wspólnego z tym nieoczekiwanym obrotem sprawy, a oprócz tego – ty. – Ja? – zawołałam, wytrzeszczając na nich oczy. – Przecież nawet mnie tu nie było! – Owszem – przyznała Nina – ale ci, którzy wykazali się odpornością po trzęsieniach ziemi, przebywali dużo czasu w twoim towarzystwie. Sprawdziliśmy wszelkie możliwe powiązania i tylko ty jesteś prawdopodobną przyczyną tego zjawiska. Tak wynika… – No, jasne! – zaśmiałam się krótko. – Więc według was potajemnie uodparniam wszystkich z odległości półtora tysiąca kilometrów, choć nie mam nawet pojęcia, jak się do tego zabrać? Tak, to brzmi całkiem sensownie – zadrwiłam. – To niezupełnie tak – odparł Jonah. – Wydaje nam się, że ludzie, którzy cię znali, podłączają się do twojej energii i w ten sposób sami się

uodparniają. Rozmawialiśmy jak gęś z prosięciem. – Przecież to nie ma sensu! Nie ma we mnie niczego, co mogłoby im w tym pomóc. – Jonah powiada, że anioły są pewne, iż ty jedna możesz je pokonać, zniszczyć cały ich ród – przypomniała Nina. – Czyli jednak musi być w tobie coś szczególnego. Drażniła mnie ta rozmowa; byłam pewna, że donikąd nie prowadzi. – Szczególne we mnie jest to, że jestem półaniołem, tak samo jak Seb – czy to pasuje do waszej teorii? Zresztą jeśli to prawda, to wszyscy, których znam, powinni być uodpornieni, a wcale tak nie jest! Seb słuchał z wytężoną uwagą, na razie się nie wtrącając. – A Kara? – spytał. – Co Kara? – odburknęłam niegrzecznie. – Kara należy do Zabójców Aniołów – wyjaśnił Seb Ninie i Jonahowi. – Ona także jest całkowicie uodporniona. I nie wiemy, co z resztą – dodał, zwracając się do mnie. – Podczas walki anioły nie próbowały się przecież pożywiać, ich celem było zabijanie. – Seb, nie… – Kręciłam tępo głową. – To jakiś idiotyzm. Niemożliwe, żeby to była prawda. – Nie wiem, nie wiem… – odparł zamyślony. – Przypomina mi się, jak wszyscy w bazie byli do ciebie przywiązani – jakby ich energie wyciągały się do ciebie. Myślałem, że chodzi o to, że cię po prostu lubią, wiesz? Ale teraz… – umilkł z nieodgadnioną miną. Ja także to czułam. Boże drogi, czułam dokładnie to, co opisał Seb. Lecz przecież to niemożliwe, żeby ta niewytłumaczalna odporność miała coś wspólnego ze mną…? – No, dobrze, nawet jeśli to prawda – powiedziałam po namyśle – to i tak niczego nie zmienia. Co z tego, że ludzie, którzy zetknęli się ze mną, są teraz odporni? Ilu ich jest? Nie ma możliwości, żebym zetknęła się z całym światem, prawda? W rezultacie anioły i tak będą górą. – Ale jest punkt zaczepienia – sprzeciwiła się Nina gorąco. – Gdybyś potrafiła rozwikłać, jak to dokładnie działa, zrozumieć ten fenomen, to… – Ale jak?

– Nie wiem, podobno przecież to ty właśnie masz ich pokonać! – Czy sądzisz, że nie łamię sobie nad tym głowy od dwóch lat z okładem? Nie zastanawiam się, co konkretnie mogłabym zrobić? Bez rezultatu! Jestem zwyczajną Willow, Nino, nie jakąś superdziewczyną. Zapanowało ciężkie milczenie. Nina westchnęła i wbiła wzrok w pusty kubek. W oczach Jonaha malowała się sympatia, ale i cień rozczarowania. Uświadomiłam sobie nagle z przykrością, że oboje żywili nadzieję, iż przynoszę rozwiązanie problemu. Po cierpkim uśmieszku Seba poznałam, że ani przez moment nie wątpił, iżbyśmy mogli uniknąć walki z aniołami. Ja także byłam o tym przekonana. – Przykro mi – powiedziałam, przenosząc wzrok między Niną a Jonahem. – Oddałabym wszystko, żeby móc zrozumieć, jak mogę je pokonać. Jeśli jednak szukacie wybawcy, to musicie się zwrócić do kogoś innego. Ogień rozpalił się już na dobre i w pomieszczeniu zrobiło się nieco cieplej. Jonah podjął w końcu wątek i wtajemniczył nas w resztę wydarzeń. Przybył do Pawntucket, szukając mnie i Aleksa, a znalazł ciemne miasto pełne ludzi, którzy uodpornili się na anioły. Korzystając z jego wiedzy o skrzydlatych stworach, zaczęli się szkolić i coraz skuteczniej walczyć z napastnikami. Anioły bardzo długo nie pojmowały, co się właściwie dzieje. Odkąd ruszyły rozliczne Edeny, pojawiały się tutaj raczej rzadko, a niewielkie grupki, którym zdarzyło się zapuścić do Pawntucket, były rozbijane w pył przez bojowników, więc wieści o tajemniczej odporności mieszkańców się nie rozchodziły. – Kilka miesięcy temu zaczęliśmy jednak ich ścigać – ciągnął Jonah. – Podczas napadu na Eden Schenectady jeden z naszych został zabity, a przynajmniej tak nam się wydawało. Obecnie jednak… – Pokręcił głową z powątpiewaniem. – Wygląda na to, że został pojmany i nadal żyje. – Dlaczego tak uważacie? – spytał Seb, mrużąc oczy. – Dziś rano przed świtem natknęliśmy się na grupę aniołów w

ludzkiej postaci, które krążyły po mieście. – Jonah zerknął na mnie. – To dlatego wszyscy omal nie wyskoczyli ze skóry, gdy się tu zjawiliście. Anioły próbowały odlecieć, ale dorwaliśmy całą grupę bez wyjątku. Odnieśliśmy wrażenie, że przyleciały na przeszpiegi. Skoro twierdzicie, że czeka nas atak… – Jonah przełknął ślinę. – Mam przeczucie, że nasz bojownik Chris wszystko im o nas wyśpiewał. – Anioły wiedzą – powiedziałam cicho, kiwając głową. – Nie ma co do tego wątpliwości. – I wydaje mi się, że tym razem będzie to coś więcej niż zwykły atak – dodał Seb, posyłając mi znaczące spojrzenie. Zrozumiałam, co chciał mi przekazać – musieliśmy im wszystko powiedzieć. Zebrałam się na odwagę. – Posłuchajcie, oboje z Sebem uważamy, że wydarzy się tu coś bardzo poważnego. – W jakim sensie? – spytała Nina niepewnie. – Nie wiem… Wydaje nam się, że będzie to miało wpływ na losy całego świata. – Upiłam łyk wystygłej herbaty. – Ty i reszta możecie się stąd ewakuować – powiedziałam. – Armia, która się tutaj zbiera, jest bardzo potężna. Nie jestem pewna, czy mamy z nimi jakiekolwiek szanse. – Nigdzie się stąd nie ruszę – odparł Jonah stanowczo. – Tu jest teraz mój dom, innego nie mam. Już raz przed nimi uciekłem i nie zamierzam tego powtarzać. – Ja także chcę zostać w Pawntucket – dodała Nina z równą stanowczością w głosie. – Myślę, że inni zachowają się tak samo jak my. – Przyjrzała mi się spod zmrużonych powiek. – Nie przyjechałaś tu chyba po to, żeby poradzić nam wyjazd z miasta, co? – Masz rację. – Zawahałam się, w głębi serca, wiedząc, że nie ma już odwrotu. – Przyjechałam stanąć do walki z Razielem i pozbyć się go raz na zawsze z naszego świata! Na te słowa Jonah spochmurniał. Wyczułam, że z bólem przypomina sobie, jakim szacunkiem darzył niegdyś swego anielskiego pracodawcę. – Chcesz walczyć z Razielem? – Jest moim ojcem – wyznałam obojętnie. – I nie zamierzam

dopuścić, żeby zrównał Pawntucket z ziemią i żył sobie dalej w spokoju.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY Największą salę w ratuszu po brzegi wypełniały wyszperane w różnych miejscach dobra. Seb zaczął szybko przeglądać sterty ubrań. Nagi do pasa, miał na sobie tylko dżinsy. Jego opalony tors był jeszcze wilgotny po pośpiesznym obmyciu się w lodowatej wodzie. Scott, eksgwiazda drużyny futbolowej, nie pokazał się, ale wkrótce miał wrócić z kolegami z patrolu. Lekkie kroki odbiły się echem od ścian wyłożonego marmurem korytarza. Seb podniósł wzrok, usłyszawszy głos Willow, której odpowiedziała Nina. Przez chwilę stał nieruchomo, po czym potrząsnął głową i szybko wciągnął granatowy podkoszulek. Choć nie sądził, żeby to było możliwe, ponowny pocałunek z Willow miał określony skutek. Otóż pomysł spróbowania z nią czegoś jeszcze stracił nagle wszelki powab. Nie mógł uwierzyć, że po drugi przydarzyło mu się dokładnie to samo: całując ją, zrozumiał, że ona pragnie Aleksa. Tyle że tym razem uśmierciło to w nim coś bardzo istotnego. Nawet gdyby Willow przyszła do niego i oznajmiła, że pogodziła się już ze stratą Aleksa, a teraz chce z nim być, odrzekłby jej: nie. Był tego całkowicie pewien. Na ścianie wisiało lustro. Seb przystanął i chwilę spoglądał w odbicie, uderzony niezwykłością tej myśli. Dios mío… nie mylił się. Naprawdę miał w końcu dość. Ogłuszony, przysiadł na krawędzi biurka. Badając swe uczucia, doszukał się głębokiej troski i chęci zaopiekowania się Willow. Kochał ją, owszem, zawsze tak będzie, ale uczuciem braterskim, nie jak mężczyzna. Po szesnastu latach pewności, że jest w niej głęboko zakochany, nareszcie wynurzył się po drugiej stronie. Mimo to nie wyzbył się smutku, który tak wrył się w jego ciało i duszę, że czuł go w każdej komórce. Zirytowany głos Willow odbił się echem w jego głowie: „Przynajmniej bądź ze sobą szczery! Jak sądzisz, dlaczego przez ostatnie parę miesięcy byłeś taki nieszczęśliwy?”.

Tamta sprzeczka nadal go złościła. Przejście od pocałunku z Willow do odkrycia, że wcale nie jest w niej zakochany… Głęboko w nim poruszył się jego anioł. „Bo nie jesteś”. Seb zacisnął zęby. Skądś napłynęły nagle obrazy z nieodległej przeszłości: Meghan ucząca go kierować samochodem, jej śmiech, gdy hamował z dzikim szarpnięciem, rozkołysane kasztanowe loki… Ogarnęło go dojmujące poczucie straty. Złapał się za głowę, siedział zgarbiony, mając ochotę walnąć w coś z całej siły pięścią. Wzdrygnął się zaskoczony, gdy do pokoju wszedł Jonah. – Cześć – bąknął chłopak po chwili niezręcznej ciszy, przestępując z nogi na nogę. – Chciałem tylko sprawdzić, czy coś dla siebie znalazłeś… – Tak, dzięki. – Seb wstał i wciągnął sweter przez głowę, próbując ukryć zdziwienie potężnym chaosem, jaki zapanował raptem w jego uczuciach. Co się z nim właściwie działo? Jonah wszedł głębiej i oparł się o biurko. Miał szczupłe, a zarazem umięśnione ciało, jakby trenował bieganie. – Pochodzisz z Meksyku, prawda? – zagadnął. – Moja rodzina była kiedyś na wakacjach w Puerto Vallarta. Seb bywał tam wielokrotnie w nadziei wypatrzenia wyśnionej dziewczyny, półanioła, wśród opalonych tłumów. – Bardzo tam pięknie – odrzekł. – Zwłaszcza plaża jest śliczna. – Przypuszczam, że to nie jest prawdziwy Meksyk – rzekł Jonah z lekkim uśmiechem. Do Seba napłynęły pomieszane obrazy: ruch na Distrito Federal, uliczni handlarze zachwalający swoje towary, szczerząca zęby czaszka Santa Muerte, niebezpieczeństwo grożące na niektórych ulicach, zrujnowane piękno innych. I wielkie czekoladowe oczy chudziutkiej ulicznicy, którą ocalił z łap anioła, każąc natychmiast uciekać. – Owszem, ale wydaje mi się, że prawdziwego Meksyku lepiej nie oglądać – rzekł po namyśle. – Trzeba raczej jechać tam, gdzie inni turyści, i cieszyć się słońcem. – Wychowałem się w stanie Utah, słońca tam nie brakuje – odparł Jonah. – Znacznie bardziej interesują mnie prawdziwe miejsca. – Mówiąc to, postukiwał w podłogę czubkiem sportowego buta. – Odkąd

odszedłem z Kościoła Aniołów, nabrałem awersji do sztuczności. – Rozległy się zbliżające się głosy, Jonah się wyprostował, po czym zerknął niepewnie na Seba. – Przyznam ci się, że jeszcze nigdy nie brałem udziału w walce. – Nie ma czego żałować – rzucił Seb ściszonym głosem. – Na szczęście tym razem zostaliśmy przynajmniej ostrzeżeni. Twarz Jonaha wciąż tchnęła młodością, ale oczy miały mroczny, posępny wyraz i Seb nagle pojął, że mężczyzna wiele już przeżył. – Mam nadzieję, że nam to pomoże – odrzekł Jonah spokojnie. – A jeśli nie… – Wsunął ręce w kieszenie. – Zależy mi tylko na bezpieczeństwie Niny, nie dbam o to, co się ze mną stanie. Są sprawy, za które warto umierać. Kiedy Seb i Jonah weszli do pokoju z radiem krótkofalowym, Scott i kilkanaście innych osób, w tym Willow, już tam siedziało. Na biurku leżał duży plan Pawntucket. Scott podniósł wzrok na wchodzących. – Wysłałem ludzi, żeby zbierali zapasy – powiedział. – Drewno na opał, gwoździe i tak dalej. Musimy zbudować umocnienia i barykady. – Tak, to dobry pomysł – pochwalił go Seb. – Chciałem przeprosić was oboje za poranną akcję – ciągnął Scott. – Zakradło się tu stado aniołów i… – Tak, Jonah nam o tym wspomniał – wtrąciła Willow. – Zachowalibyśmy się dokładnie tak samo jak wy. Seb zorientował się nagle, że po raz pierwszy od dwóch lat nie musi powstrzymywać swojej aury przed dotykaniem aury Willow. Dziewczyna zamierzała jeszcze coś dodać, gdy wtem oczy jej się rozszerzyły. Odwróciła się prędko do niego i Seb pojął, że ona już wie. Otrząsnęła się z niejakim trudem i zapytała: – O jakich umocnieniach mowa? Wszyscy zgromadzili się dokoła stołu. Seb znalazł się nagle obok wysokiej, rudowłosej, długonogiej dziewczyny i aż wzdrygnął się z zaskoczenia. Opanował się po sekundzie, gdy spojrzała na niego ze zdziwieniem. Była to Rachel, którą widział przecież już wcześniej. Oderwał od

niej wzrok, tłumiąc irytację; na jej widok rozpaliła się w nim całkowicie płonna nadzieja. Do licha z Willow i jej głupią pewnością. Wcale nie był zakochany w Meghan! Gdyby było inaczej, okazałby się przecież największym kretynem wszech czasów… i straciłby dziewczynę, na której zależało mu najbardziej na świecie. Scott szkicował coś na dużej kartce papieru. – Więc tak, anioły zawsze pojawiają się z góry, po prostu lubią atakować z dużej wysokości. Wobec tego uważam, że musimy mieć drabiny przy wszystkich budynkach, które jeszcze stoją, a poza tym kryjówki na dachach. Mowa o placu, skąd jest największa szansa na oddanie czystego strzału. – A co z tymi ulicami? – spytał Seb, pokazując dolną część planu. – Nie wolno wam chronić jedynie centrum, bo zostaniecie pokonani. – Przecież mamy tylko pięć dni – zaprotestowała Rachel. Miała takie same jasnobłękitne oczy jak Meghan. – Pod warunkiem, że będziecie mieli także kupę szczęścia – warknął Seb. Dziewczyna poczerwieniała i spuściła wzrok, a on miał ochotę walnąć się w głowę. – Przepraszam – mruknął po chwili. – Nie, nie, masz całkowitą rację – wtrącił spokojnie Jonah. – Scott, a co z… – urwał na dźwięk tupoczących kroków. – Jonah! – zawołał czyjś zdyszany głos. – Jonah! Jonah skoczył do drzwi i otworzył je gwałtownie. Do środka wpadł jak bomba jasnowłosy chłopak. – Nad miastem krąży stado aniołów – wysapał. Wszyscy zareagowali automatycznie. W niecałą minutę Seb z karabinem gotowym do strzału przemykał tuż przy ścianie budynku z chłopakiem imieniem David. Rozdzwoniły się dzwony na wieży ratusza, gdy anioły z furkotem przelatywały nad dachami. – Tędy! – David wskoczył do ciemnego banku z nieczynnymi stanowiskami kasjerów. – To jeden z najwyższych budynków… Z dachu jest dobry widok… – dyszał, gnając po kamiennych schodach. Po chwili znaleźli się w biurze, którego używano już kiedyś jako schronienia i obrony. Szyba w oknie była wybita, a dwa przewrócone metalowe stoły tworzyły skuteczną zasłonę.

Seb wyjrzał ostrożnie na zewnątrz. Po niebie krążył mniej więcej tuzin aniołów, zbyt wysoko, żeby można było oddać strzał. Seb wyczuwał frustrację innych obrońców, którzy zajęli stanowiska w różnych punktach placu. Na koniec, po długiej, pełnej napięcia chwili, anioły zaczęły zniżać lot. David przyłożył karabin do ramienia, ale Seb błyskawicznie go powstrzymał. – Nie, zaczekaj – wyszeptał ze wzrokiem uniesionym w niebo. – Wydaje mi się… Skądś z boku rozległ się huk wystrzału i anioł eksplodował oślepiającą fontanną światła. Seb zmełł w ustach przekleństwo, gdy rozpętała się dzika strzelanina. Anioły padały jak muchy, on jednak nie mógł wyzbyć się wrażenia, że nie był to wcale dobry pomysł. „Nie pokazuj swego anioła – słał gorączkowo myśli do Willow, choć wiedział, że prawdopodobnie jest za daleko, aby odebrać ten przekaz. – Nie pozwól im się zorientować, że tutaj jesteśmy”. Kiedy wszyscy wybiegli z ratusza, rozpraszając się błyskawicznie we wszystkie strony, Scott chwycił mnie za ramię i przytrzymał. – Masz jakieś obycie z bronią? – zapytał, gdy się rozpłaszczyliśmy przy częściowo zwalonym budynku, w którym mieścił się kiedyś sklep żelazny. – Owszem – odparłam, trzymając już w ręku pistolet i uważnie obserwując skrzydlate stwory. Nagle znieruchomiałam, mając zmysły wyostrzone jak brzytwa. – Zaczekaj! – zawołałam scenicznym szeptem. – Musimy pobiec tędy! – Co? – Scott obrzucił mnie zaniepokojonym spojrzeniem. Odczułam tak nagły i silny przymus, że aż zabrakło mi tchu. Musiałam się tam natychmiast udać, musiałam…! Zaczęłam biec ulicą; Scott dopadł mnie z łatwością i znów chwycił za ramię. – Willow, co ty wyprawiasz? – Szybciej! – krzyknęłam, wyrywając mu się. Rozległa się strzelanina.

– Najpierw mi powiedz, co się dzieje? Z trudem powstrzymałam się, żeby nie kopnąć go w kostkę. – Nie wiem, ale podobno jestem jasnowidzem, pamiętasz? – warknęłam. Scott się przeraził i puścił moje ramię. Rzuciliśmy się pędem we wskazanym przeze mnie kierunku. Wyczuwałam obecność innych bojowników, kryjących się za załomami murów i strzelających w górę. „Przestańcie strzelać!” – miałam ochotę wrzasnąć, ale szkoda mi było czasu. Półprzytomna gnałam ulicami wiodącymi w kierunku południowym, wiedziona niezrozumiałym na razie impulsem. W pewnym momencie rozpostarł się przed nami widok na Eden Schenectady, do którego odlatywała właśnie pozostała piątka aniołów. – Cholera – mruknął Scott z przygnębieniem. – Jeśli anioły o nas nie wiedziały, to teraz na pewno już wiedzą. – Nie przejmuj się, wiedziały o was już wcześniej. – W dole rozciągał się widok na przedmieścia od południa. Jedną z ulic blokował zwalony gruby pień drzewa. – Nie było go tu przedtem, prawda? – Tak, zablokowaliśmy główne ulice przed powrotem do ratusza. Czy dlatego się tu znaleźliśmy, Willow? Usłyszeliśmy ten odgłos jednocześnie: warkot silnika zbliżającego się do nas samochodu. Scott znowu zaklął i pociągnął mnie za węgieł budynku. Wyjrzał, zachowując ostrożność. – Okej, miałaś rację – mruknął. – Tak samo jak w liceum. Wszyscy przezywali cię dziwaczką, bo każdy miał stracha, że tak dokładnie potrafisz przewidzieć przyszłość. Przykucnęłam i wyjrzałam spod ramienia Scotta. Ulica opustoszała, ale warkot niewątpliwie się zbliżał. Poczułam, że puls mi przyśpiesza. – Tak, Nina nieraz mi mówiła, że marnuję przez to szanse dołączenia do klasowej elity – wymamrotałam. – To jakieś bzdury – skwitował Scott. – Kto by się tym teraz przejmował. Cieszymy się, że jesteś z nami, Willow. Cały czas mieliśmy nadzieję, że się zjawisz. Naszym oczom ukazał się granatowy pikap z napędem na cztery koła, który wyglądał jak jeden z pojazdów z Edenu. Dojechawszy do

barykady, przystanął. Ktoś wysiadł i trzasnął drzwiami. – Jeden obiekt – powiedział Scott, szykując karabin. – Potrafisz określić, czy to człowiek, czy anioł? Zapomniałam o skanowaniu, zapatrzona w zjawisko przed sobą. Z auta wysiadł ciemnowłosy facet w spłowiałych dżinsach i skórzanej kurtce… Poczułam bolesny skurcz serca. Czy kiedykolwiek przestanę widzieć wszędzie Aleksa? – Willow? – mruknął Scott. – Kto to jest: człowiek czy anioł? Ciemnowłosy facet miał szerokie bary, szczupłe biodra. Karabin przewieszony przez ramię. Podniósł rękę i przeczesał włosy ruchem tak dobrze mi znanym, że omal nie zemdlałam. Zaczęłam się okropnie trząść. Bezwiednie wykonałam skanowanie… i uderzyła we mnie fala znajomej energii. Świat się zatrzymał. – Alex? – wyszeptałam zdrewniałymi wargami.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY Wiedziałam, że to nie może być on. Moje serce nie chciało tego słuchać. – Alex! – wrzasnęłam przeraźliwie i poczułam się tak, jakbym raptem ocknęła się z transu. Wyskoczyłam zza węgła i rzuciłam się biegiem do niego, rozpryskując fontanny śniegu. Chłopak szarpnął głową i spojrzał w moją stronę. – Willow! W mgnieniu oka przeskoczył przez zwalony pień i puścił się do mnie szalonym pędem. To nie mogło się dziać naprawdę; to musiał być piękny sen. Wreszcie dobiegliśmy do siebie i z impetem rzuciłam mu się w ramiona. Pochwycił mnie i obrócił się wraz ze mną dokoła. Alex! Szlochając, przywarłam do niego, ściskając najmocniej, jak umiałam, wdychając ukochany zapach jego skóry. – Boże, jak ja za tobą tęskniłem… Jak strasznie mi ciebie brakowało… – Oderwał się ode mnie, ujął moją twarz w obie dłonie i zaczął pokrywać drobnymi pocałunkami policzki, usta, skronie. Potem znowu przytulił mnie tak mocno, że omal nie połamał mi żeber. Ja również obejmowałam go z całej siły, zalewając się łzami radości. Ciepłe, muskularne ciało… Skórzana kurtka… Brudny, przepocony podkoszulek… Rozluźniłam uścisk przekonana, że tak samo jak setki razy przedtem obudzę się zaraz z tego cudownego snu. Ramiona trzęsły mi się od płaczu. – Hej, hej… – szeptał Alex z ustami w moich włosach. – Nie płacz, maleńka, już jestem przy tobie… Wróciłem. Wszystko będzie dobrze… Nie byłam w stanie wydobyć głosu. Stałam, drżąc na całym ciele, jeszcze nie do końca pojmując. Czy możliwe, że to się działo naprawdę…? – Kurczę, stary! Ty jesteś Alex Kylar? Podtrzymując mnie ramieniem, Alex wyciągnął do kogoś wolną rękę. – Tak, a ty kim jesteś?

– Scott Mason. Stary, pełen szacunek… Jeszcze nie wierzę, że cię tutaj widzę… – Posłuchaj, macie poważny problem – Alex przerwał mu te zachwyty. – Zaczekałem na odlot zwiadowców, żeby mnie przypadkiem nie wypatrzyli. Czy wiecie, że w odległości pięćdziesięciu kilometrów czeka na hasło do ataku około trzech tysięcy aniołów? Moje serce pompowało krew w przyspieszonym tempie. Oderwałam się nieco od Aleksa i zachłannie patrzyłam na jego przystojną twarz. Była bardziej opalona, niż zapamiętałam, przez co oczy wydawały się jaskrawoniebieskie. To się nie dzieje naprawdę. To niemożliwe… – Zwiadowcy? – powtórzył Scott, blednąc jak kreda. – Tak, a co myślałeś? – Nie wiem, ale… Rankiem przyłapaliśmy grupę aniołów, kręcących się ukradkiem po mieście… – Niech zgadnę – skrzywił się Alex. – Zabiliście wszystkie, co do jednego. Więc przysłali następne, tyle że za drugim razem zwiadowcy trzymali się wysoko w górze i tym sposobem się dowiedzieli, że macie system alarmowy i kilku niezłych snajperów. No to ładnie. – Może i tak – bąknął speszony Scott – ale prawdopodobnie nie była to dla nich tajemnica. Jeden z naszych bojowników został schwytany kilka tygodni temu. – Potwierdzanie posiadanych przez anioły informacji to z reguły słaby pomysł – odparł Alex sucho. – Mam nadzieję, że nie domyślają się na razie, iż wiecie o planowanym ataku, i sądzą, że uda im się was zaskoczyć. Bo wiecie, że planują atak, czy może…? – Alex zawiesił głos. – Tak, tak, właśnie byliśmy zajęci szykowaniem obrony… Hej, przecież mógłbyś nam pomóc! Mamy zaraz naradę w ratuszu… Świat kręcił się dokoła mnie, za moment spadnę w otchłań. Dlaczego Scott się nie dziwił, że Alex żyje? Bo nie wiedział, że umarł. Co zatem było prawdą? Czy Alex stracił życie, czy nie? Może ubiegły rok w całości był tylko sennym koszmarem. Alex spojrzał na mnie i wyraźnie się zaniepokoił. – Wracaj do ratusza, Scott – powiedział. – Dogonimy cię za

chwilę. Gdy tylko chłopak odbiegł, Alex wziął mnie w ramiona i mocno przytrzymał. – Tak bardzo się tego obawiałem – wyszeptał. – Willow, myślałaś, że nie żyję, prawda? Nie byłam w stanie wydobyć głosu ze ściśniętej krtani. Alex otarł delikatnie moją zapłakaną twarz. Nagle zastygł i zobaczyłam, że przygląda się zaskoczony rozczochranym jasnym włosom. Wyczułam jego zdumienie. – Jakim cudem żyjesz? – wydusiłam z siebie. – Jak to w ogóle możliwe…? – Co masz na myśli? – spytał zdziwiony. Nie wiem, jak w tym stanie absolutnego wzburzenia udało mi się poskładać sensownie brzmiące zdania. – Tamtego dnia… kiedy ukradkiem wyjechałeś z bazy… Sam i ja pojechaliśmy za tobą. Gdy dotarliśmy do dawnego obozu w Nowym Meksyku, nastąpił straszliwy wybuch. Nie został kamień na kamieniu… – Byłaś przy tym? – Krew odpłynęła z opalonej twarzy Aleksa. – Mało tego, ja to poczułam… Poczułam, że zginąłeś… Tamto wspomnienie tak zabolało, jakby ktoś rozcinał mi serce na kawałki. Alex objął mnie mocno. – Jezu, Willow, tak strasznie mi przykro – rzekł błagalnym tonem. – Przebywałem w świecie aniołów. To dlatego nie mogłaś wyczuć mojej energii. – W świecie aniołów? – wyjąkałam zdumiona. – Aha… A dlaczego mi nie powiedziałeś, co zamierzasz uczynić? – Ponieważ… – zawiesił głos, poruszając niemo ustami. – Ponieważ byłem pewien, że sama próba przeniknięcia tam mnie zabije – dokończył bez owijania w bawełnę. – Nie sądzę, żebym w innym wypadku mógł się do tego zmusić. Wpatrywałam się w niego, usiłując nadać jego słowom pozór sensu. – Willow, przepraszam cię na kolanach – powiedział, tuląc moje dłonie w swoich. – Zdaję sobie sprawę, czym musiały być dla ciebie te ostatnie tygodnie. Gdyby chodziło o ciebie, to pewnie bym oszalał…

– Jak to tygodnie? – przerwałam, czując nieprzyjemne tykanie w sercu. – Naprawdę powiedziałeś: tygodnie? – No tak… Konkretnie ponad trzy. – Alex urwał niepewnie, przenosząc wzrok na moje długie blond włosy. Kiedy wyjechał, były brązowe i ledwie sięgały do ramion. Raptem pobladł jak kreda. Patrzyliśmy sobie w oczy. „Trzy tygodnie”. Rok żałoby, bezlitosny jak sroga zima, bezkresny jak otchłań, która omal mnie nie pochłonęła… – Nie, Alex – powiedziałam w końcu. – To trwało trochę dłużej. Wziął do ręki pojedyncze pasmo jasnych włosów i powoli przesunął je między palcami. Potem przemówił głosem zmienionym od niepokoju. – Ile? – Ponad rok. – Nie – wyszeptał, kręcąc gwałtownie głową. – Nie, to niemożliwe… – A jednak. Nie było cię dokładnie rok i jedenaście dni. Przez moment Alex wyglądał, jakby miał zemdleć. – Edeny – wymamrotał, przyciskając dłonie do skroni. Zbielałe kostki odcinały się od brązowej skóry. – Jadąc tutaj, widziałem mnóstwo nowych Edenów. Nie rozumiałem, jak mogliśmy przeoczyć je wszystkie, przecież dosyć często wyprawialiśmy się z bazy… Milczałam. Alex zaśmiał się krótko, z niedowierzaniem. – Jezu, nie jestem w stanie tego pojąć… – Zacisnął pięści, po czym dobrze mi znanym czułym gestem ujął moją twarz w obie dłonie. – Przez cały ten czas myślałaś, że nie żyję – szepnął z bólem. Pragnęłam go przytulić; pragnęłam rąbnąć go w głowę. Pierwsza myśl przeważyła. Z jękiem objęłam go w pasie i przycisnęłam twarz do brudnego podkoszulka. Alex także mnie objął i pocałował tkliwie w czubek głowy. – Już nigdy cię nie opuszczę, Willow – powiedział cichym głosem. – Przysięgam! – Alex! – rozległo się wołanie. Oderwaliśmy się od siebie, spoglądając na nadbiegających ludzi. Pierwszy sadził susami Seb, za nim Nina i Jonah. Na twarzach

wszystkich malował się wyraz kompletnego zaskoczenia. – Scott nas zawiadomił… – wysapał Seb, pobladły z wrażenia. – Ale jak… jak… – jąkał bezradnie. – Przebywałem w świecie aniołów – odparł Alex, wyciągając rękę do Seba. – Przez kilka tygodni, a przynajmniej tak mi się wydawało. Seb bardzo długo stał bez ruchu, tępo się w niego wpatrując. – Naprawdę żyjesz – wymamrotał w końcu. Wtem jego twarz rozpromieniła się szerokim uśmiechem. – Hej, mi amigo, ty żyjesz! – wrzasnął, padając Aleksowi w objęcia i klepiąc go wariacko po plecach. – Aa…, ty cabrón, mógłbym cię za to zabić…! O rany, ale super cię widzieć, stary! – Dzięki. Ciebie też – odrzekł Alex, starając się ukryć wzruszenie. – Czy to naprawdę… – zaczęła Nina, patrząc na mnie rozszerzonymi oczami. – To jest Alex… Mój chłopak – powiedziałam, kiwając głową. Chciałam się roześmiać, ale wyszedł mi z tego zdławiony szloch. – Okazało się, że jednak przeżył. Alex, poznaj Ninę. Pamiętasz, opowiadałam ci… – Hej, no jasne… Willow wiele mi o tobie mówiła. – Alex podał jej rękę. Ninie zabrakło słów. Wybełkotała zwyczajową formułkę i dodała, że i ona chętnie wiele się o nim dowie. – Pewnie mnie nie pamiętasz – włączył się Jonah – ale… – Jonah? – przerwał mu Alex. – Jasne, że cię pamiętam! Tylko nie mam pojęcia, co tu właściwie robisz? Seb i Jonah pomogli Aleksowi odsunąć zwalony pień, żeby mógł przejechać przez drogę. W czasie pracy Jonah wtajemniczył go w szczegóły działania miejscowego ruchu oporu. Gdy doszedł do niepojętej kwestii odporności, Alex zamarł ze zdziwienia. – Jesteście odporni na działanie aniołów? – spytał ostrym tonem. – Jak to, dlaczego? Błagałam Jonaha wzrokiem, aby nie zagłębiał się w niuanse dziwacznej teorii na mój temat. Nie byłam w stanie się teraz z tym mierzyć, nie po tych skrajnych przeżyciach ostatniej godziny. – To raczej długa historia… – bąknął Jonah, zerkając na mnie

znacząco. – Może najpierw powinniśmy wrócić do miasta i dokończyć planowanie obrony. Niebieskoszare oczy Aleksa poszukały moich i już tak zostały. Byłam pewna, że dalsze planowanie czegokolwiek jest ostatnią rzeczą na świecie, na jaką ma teraz ochotę. – Jasne – mruknął. – Chyba tak. * Zaparkowaliśmy przy gmachu szkoły podstawowej i pieszo udaliśmy się na plac. Alex miał na nogach parę starych butów roboczych, jakich nigdy u niego nie widziałam. Idąc, jak zwykle trzymał mnie za rękę, a grzywa ciemnych włosów opadała mu na czoło. – Willow, muszę koniecznie porozmawiać z tobą na osobności – rzekł przyciszonym głosem. – Dowiedziałem się o świecie aniołów czegoś bardzo ważnego, co… No nic, nie teraz, ale jak powiedziałem, koniecznie musimy pogadać. Za każdym razem, gdy na niego patrzyłam, czułam się jak podczas zderzenia światów, jakby rzeczywistość została przenicowana na drugą stronę. Sam fakt, że czułam jego splecione z moimi palce, nie poddawał się logicznemu opisowi. Pragnęłam zostać z nim sama, tak silnie, że aż mnie wszystko bolało. Mechanicznie pokiwałam głową. – Tak… Musimy. Mijaliśmy tłumy ludzi, kręcących się na zaśnieżonym trawniku przed ratuszem; większość ich to byli moi szkolni koledzy z liceum w Pawntucket. Wyczuwałam ich zaniepokojenie wskutek najświeższego incydentu z aniołami i podniecenie na widok Aleksa i mnie. – Naprzód, Zabójcy Aniołów! – krzyknął jakiś entuzjasta i zewsząd rozległy się wesołe okrzyki. Cząstka mnie nadal była pewna, że to sen. Kiedy dotarliśmy do pokoju z radiem krótkofalowym, wszyscy ucieszyli się z przybycia Aleksa, ale nikt nie wydawał się tym szczególnie zaskoczony. Jedynie Nina i Jonah wiedzieli, że Alex zginął w wybuchu. „Nie, jednak nie zginął” – poprawiłam się w duchu, zerkając ukradkiem na pochyloną nad mapą sylwetkę. Przez cały ten czas pozostawał przy życiu.

Wszystko, co na ten temat myślałam, okazało się pomyłką. Scott zapoznawał Aleksa ze strategią obrony. Wyczuwałam jego wymuszone skupienie, niecierpliwą chęć znalezienia się wreszcie ze mną sam na sam. – Owszem, atakowanie z dachów jest dobre, ale bojownicy walczący w awangardzie nie są wtedy osłaniani – mówił Alex. – Poza tym niezbędne są bomby, które można detonować na ziemi. – Bomby? – Scott wydawał się lekko przestraszony. – Na razie nie mamy jeszcze takiej technologii… – To bardzo proste, nie trzeba wielkiego zaawansowania technicznego. – Alex nieco się jednak zapalił i zaczął rysować szkic na brzegu planu miasta. – Spójrz, to bomba nadziana gwoździami. Zwięźle opisał, jak ją wykonać; materiały do budowy takiej bomby były łatwo dostępne. – Umieszczasz ją na dachu i gdy nadlatują anioły, strzelasz do niej z ziemi. Gwoździe wybuchną dziesięć metrów nad dachem i zadziałają jak pociski – jeśli któryś trafi w aureolę, będzie o jednego anioła mniej. W pokoju rozległy się okrzyki radosnego podniecenia. – Super! – zawołała Rachel. – Mamy tu masę gwoździ! – Chętnie pomogę zrobić taką bombę – odezwał się Seb, który wydawał się unikać jej wzroku. – W reformatorio jeden chłopak nauczył nas je robić. – Czy pięć dni na to wszystko wystarczy? – spytała Nina z powątpiewaniem. Alex spojrzał na nią ze zdziwieniem i odłożył długopis. – Jakie pięć dni, skoro godzinę temu byli tutaj zwiadowcy? Nie miejcie złudzeń. Będziemy mieli kupę szczęścia, jeśli dadzą nam dwa! – Ale przecież… – Nina spojrzała na mnie zaalarmowana. Jeśli to był sen, to właśnie zmieniał się w koszmar. Nie było możliwości tak szybkiego przygotowania się do obrony. – Myśleliśmy, że mamy jeszcze pięć dni – wymamrotałam. – Posiadam pewne informacje, które przy odrobinie szczęścia mogłyby nam pomóc. – Alex spojrzał mi w oczy. – Okej, zabierajcie się do roboty. – Wtem jakby się ocknął i dodał przepraszającym tonem: – Wybaczcie, przywykłem do wydawania rozkazów. Nie mam zamiaru się

przed wami wymądrzać. – Ależ stary – Scott parsknął donośnym śmiechem – co ty w ogóle mówisz! Jesteś Alex Kylar. Pozwól, że w imieniu wszystkich poproszę, żebyś przejął dowodzenie! – W porządku, jeśli faktycznie wszyscy się zgadzają. – Uśmiechnął się blado. – Jonah, ty i Scott powiadomicie resztę, jaki jest plan, a potem wspólnie zacznijcie barykadować ulice i domy i sporządzać bomby. Pamiętajcie, że nie ma chwili do stracenia! Willow… Muszę z tobą porozmawiać. Na osobności.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY Raziel przybył do Edenu Schenectady wcześniej, niż zaplanował, a choć tutejsze apartamenty były równie luksusowe, jak w innych miejscowościach, nie potrafił się zrelaksować. Ten akurat kościół budził zbyt wiele niechcianych wspomnień. To właśnie tutaj Willow spotkała po raz pierwszy swojego chłopaka, wyszkolonego Zabójcę Aniołów. I tu na stopniach schodów od frontu zginął Paschar, trafiony celnym strzałem przeklętego Kylara. Raziel napomniał się w duchu, że przecież nie wierzy w złe przeczucia i omeny. Siedział w gabinecie, przeglądając listę aniołów, które towarzyszyły Bascalowi w ataku na bazę ZA w Nevadzie. Część jego mózgu domagała się bezzwłocznego zaatakowania Pawntucket, zwłaszcza po usłyszeniu raportu zwiadowców. Ostrożność nakazywała jednak czekać. Wszystkie sznurki zbiegały się nieuchronnie w ręku Willow, która niemal na pewno zdołała się wymknąć z sieci zarzuconych w Nevadzie. Jeden z aniołów umieszczonych na liście Bascala wiedział, jak to się stało. A kiedy Raziel już się z nimi rozprawi, będą go błagać na kolanach, żeby zechciał wysłuchać, co mają mu do powiedzenia na ten temat. Rozległo się stukanie do drzwi. Raziel zmarszczył brwi, mierząc spóźnionego jak zwykle Bascala nieprzychylnym spojrzeniem. Bezczelny drań wyglądał na obrzydliwie z siebie zadowolonego, mimo poniesionej porażki. Czyżby zapomniał, że w efekcie nie udało mu się wykończyć Fields i Kylara? – Wszyscy już są – oznajmił Bascal, rozpierając się w wygodnym, wyściełanym pluszem fotelu. – Ponad pięć tysięcy. Nie da się zapewnić im zbyt długo utrzymania, ale przecież wkrótce zaatakujemy, prawda, szefie? – Kiedy tylko będę gotowy – mruknął Raziel, wracając do przeglądania listy. – Jak myślisz, kto to? Bascal nachylił się nad biurkiem i bez pytania wziął srebrne pióro

do ręki. – Nie ci – odparł, skreślając kilkanaście imion. – Wszyscy brali udział w ataku głównym. Niektórzy udali się jednak na poszukiwanie innych ZA, kiedy my kończyliśmy w sali szkoleniowej. Na biurku leżała mapka z rozkładem pomieszczeń w bazie; Raziel przestudiował ją uważnie. – Czy przeszukaliście te korytarze? Zwłaszcza ten. – Wskazał drogę wiodącą do garażu. Znów zagotował się ze złości na myśl, że tępy Bascal nie sprawdził przed podpaleniem budynków, jakie pojazdy znajdowały się w bazie. – Owszem. – Bascal pokiwał głową. – Poszło tam sześciu albo siedmiu, ale prawie wszyscy zginęli. Tylko Zaranowi udało się wrócić. Powiedział, że w tamtym korytarzu nikogo nie było. Zaran. Oczy Raziela zwęziły się niebezpiecznie. Nie znał zbyt dobrze tego anioła, chociaż wiedział, że i on był rozsmakowany w ludzkiej energii na długo przed tym, zanim anielski ród przeprowadził się na planetę. Wydawał się nadzwyczaj skryty; kiedy wszystkie anioły łączyła jeszcze szczególna więź, żartowano, iż z myśli Zarana nie sposób nawet wywnioskować, jaka będzie pogoda. – Wydaje mi się, że powinienem uciąć sobie z nim małą pogawędkę – powiedział Raziel zamyślony. – Ach tak? Masz co do niego jakieś podejrzenia? – ożywił się Bascal. – Wiesz co, szefie, nigdy go nie lubiłem. Jest taki jakiś skryty… – Idź i przyprowadź go do mnie – polecił Raziel. – Tylko nie daj po sobie poznać, co się święci. I weź ze sobą kilku swoich ludzi. – Rozumiem. – Bascal posłusznie wstał i odwrócił się do odejścia. Przystanął jednak i sięgnął do kieszeni. – Aha, o mały włos byłbym zapomniał. Mam dla ciebie prezent. – Rzucił na biurko oprawioną w ramkę fotografię. Głośny brzęk nieprzyjemnie podrażnił uszy zaskoczonego Raziela. Wziął zdjęcie do rąk. Mała Willow uśmiechała się do niego zza nisko zwieszonych gałęzi wierzby. – Skąd to masz? – Z bazy – odrzekł Bascal z szerokim uśmiechem. – Znalazłem w pokoju, który nie został całkiem zniszczony. Pomyślałem, że chciałbyś je

zatrzymać. Jako łup wojenny, rozumiesz. Wierzba płacząca. Prawdopodobnie ta sama; zabranie tam córeczki było w stylu Mirandy. – Serdeczne dzięki – powiedział Raziel z odrazą. – Coś jeszcze? Bascal wyjął z drugiej kieszeni złożoną kartkę papieru i podał ją szefowi. – Milutkie, co? – zadrwił. – Nie myślałem, że z Kylara taki poeta… Raziel rozłożył wystrzępioną na brzegach kartkę. „Lecz dom mój w twoim dotyku i oczach…”. Skrzywił się jak po ugryzieniu cytryny. – Ja również – bąknął, odrzucając poemat na stos dokumentów. Jego wzrok przyciągała fotografia, radosny uśmiech córki był czarujący. – Mamy spotkanie z Zaranem – przypomniał sucho. Bascal zasalutował drwiąco i wyszedł. Kiedy Raziel został sam, rozparł się wygodnie w fotelu. Gabinet urządzono z wyjątkowym gustem: skóra i aksamit, odcienie złota i jasnego brązu, lecz on tego nie widział. Wziął fotografię do ręki i utkwił badawczy wzrok w twarzy dziecka. Niesamowicie podobne do matki. Potrząsnął głową z dezaprobatą. Obecnie z trudem przychodziło mu uwierzyć, że kiedyś stracił ją dla zwykłej kobiety. Tydzień, jaki Miranda spędziła u dziadków na wakacjach, dłużył mu się w nieskończoność, do tego stopnia, że wreszcie wyruszył z Nowego Jorku do tamtej wiejskiej dziury, żeby się nią ponownie nacieszyć. Prawdopodobnie stało się to wtedy, skoro wiedziona czułostkowością nazwała dziecko właśnie „Willow”. Pojawienie się fotografii właśnie teraz było w najwyższym stopniu irytujące. Raziel raptem przypomniał sobie nękające go sny, w których widział wpatrzoną w siebie twarz Mirandy. „Wiesz, często mi się miesza rzeczywistość ze snem…”. Rozeźlony zgrzytnął zębami, jak zwykle powtarzając sobie, że te sny nic nie znaczą. Miranda nie żyła, a wcześniej znajdowała się w stanie katatonii, nie mogła go zatem prześladować. Ich wspólne dziecko natomiast to zupełnie co innego. – Mądrze postąpiłaś, uciekając, moja córko – wymamrotał do uśmiechniętej jasnowłosej dziewczynki, głaszcząc opuszką ramkę. – Ale nie zdołasz mi się wymknąć. Już niedługo cię znajdę i dowiem się, jakie

moce skrywasz.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY Poszliśmy z Aleksem do pustego, zimnego pokoju na pierwszym piętrze ratusza. Gdy tylko drzwi się za nami zamknęły, wydałam drżące westchnienie i objęłam go w pasie. – Cokolwiek masz mi do powiedzenia, może chyba zaczekać parę minut? – wyszeptałam z głową wtuloną w skórzaną kurtkę. – Tak – odrzekł chrapliwym głosem – to świetny pomysł. – Przytulił mnie, opierając głowę na moim ramieniu. W upojeniu słuchałam równego bicia jego serca. – Wciąż jeszcze nie mogę w to uwierzyć – odezwałam się po długiej chwili. Odsunąwszy się nieco, otarłam załzawione oczy. – Gdybym przypuszczała, że jednak wrócisz… – nie potrafiłam dokończyć i rozpłakałam się żałośnie. – Wiem, wiem… – szeptał, próbując mnie uspokoić. – To musiało być dla ciebie straszne… – Przyjrzał mi się bacznie. – Zmieniłaś się – powiedział cicho i pogłaskał mnie po policzku. – Masz inną twarz i oczy. Żałoba, która dławiła mnie w gardle przez ostatnie dwanaście miesięcy, odbierała mi apetyt, przez co kości policzkowe stały się wydatniejsze. W oczach zastygły pokłady niewyobrażalnego bólu; widziałam to w lusterku wstecznym forda, jadąc do Pawntucket. I słowa Aleksa, zanim opuścił bazę: „Zaufaj mi”. Wolałam teraz nie analizować zbyt głęboko swoich uczuć. Zamiast się nad nimi zastanawiać, spróbowałam się uśmiechnąć. – Jestem po prostu o rok starsza, to wszystko. – Tak… – Alex pokiwał wolno głową. – Zapewne o to chodzi. – Pocałował mnie czule w usta ciepłymi wargami. Przymknęłam oczy z rozkoszy, po chwili jednak oderwał się ode mnie i westchnął. – Wiesz, że marzę teraz o tym, żeby co najmniej przez tydzień nie wypuszczać cię z objęć, ale… – Wiem. – Wyczuwałam płynącą z niego obawę przed tym, co miał mi zakomunikować, po czym nagle przypomniałam sobie swe przeczucie: to, co mnie spotka w Pawntucket, będzie dla mnie szczególnie okropne. Jaka szkoda, że akurat teraz sobie o tym

przypomniałam! W pokoju znajdował się metalowy stolik i składane krzesełka, na których usiedliśmy. Alex wziął mnie za rękę. – Mój ojciec uważał – zaczął z powagą – że pole energii w świecie aniołów można wykorzystać w celu ich zniszczenia. Miał na tym tle prawdziwą obsesję. Cully także sądził, że jest to możliwe, musiałem więc to sprawdzić, mimo że próba przeniknięcia tam pachniała samobójstwem. Właśnie dlatego nic ci o tym nie wspomniałem. Na samą myśl, jaką zrobisz minę… Jaką zrobię minę. Przemknął mi przez głowę cały ubiegły rok i odjęło mi mowę. Alex siedział ze spuszczonym wzrokiem, bawiąc się moimi palcami. – W skrócie rzecz ujmując, wybuch zniszczył bramę między wymiarami, a potem i tak nie byłem w stanie podłączyć się do pola energii, zwyczajnie tam utknąłem. Wybrałem się w końcu do tamtejszego Denver, żeby ewentualnie znaleźć inny sposób przedostania się z powrotem do ziemskiego wymiaru, i właśnie wtedy to się stało. – Ale co? – Willow. – Alex odetchnął głęboko. – W świecie aniołów spotkałem twoją matkę. Po tych słowach poczułam się, jakbym dostała obuchem w łeb. W panice zerwałam się z krzesła. – Co?! – Spokojnie – powiedział Alex. – Zaraz ci wszystko wyjaśnię. Ludzie, którzy doznali silnego anielskiego poparzenia, snują się tam jak duchy. Ich ciała fizyczne nadal istnieją w naszym świecie, ale umysły… wędrują z aniołami. – Uśmiechnął się do mnie smutno. – Twoja mama jest piękna. Wygląda dokładnie tak jak ty. Jakby czas się dla niej zatrzymał, kiedy miała dwadzieścia lat. Opisał mi ze szczegółami ich spotkanie, ja zaś siedziałam zmartwiała, spijając z jego ust każde słowo. – Wypytywała o ciebie. Chciała się możliwie jak najwięcej o tobie dowiedzieć. I żałowała, że nie była lepszą matką. – Opiekowała się mną najlepiej, jak umiała – powiedziałam z

mocą, ocierając łzy, które nagle napłynęły mi do oczu. – Zawsze byłam o tym przekonana, nawet we wczesnym dzieciństwie. – Pomogła mi w ucieczce. – Alex uścisnął mi rękę. – I wyjawiła coś szalenie ważnego. Uważa mianowicie, że ty mogłabyś się bez przeszkód połączyć z tamtejszym polem energii. – Ja? – wyprostowałam się ze zdziwienia. – Jesteś pół człowiekiem, pół aniołem. Możesz przebywać jednocześnie w obu wymiarach i wykorzystać tamtejsze pole energii, żeby zniszczyć anioły. Jestem pewien, że na tym właśnie polegała wizja Paschara. Czy zatem jego wizja mogła być jednak prawdziwa? Moje oszołomienie tylko się pogłębiło. – Alex, jest jeszcze kwestia odporności tutejszych mieszkańców… Jonah uważa, że to ma coś wspólnego ze mną. – Pośpiesznie przytoczyłam mu wnioski Jonah. – Przecież to nie ma sensu! – Być może jednak ma. – Jak to? – Przeszedł mnie zimny dreszcz. – Trzęsienia ziemi były największą znaną naszemu światu katastrofą, także na płaszczyźnie eterycznej. Możliwe, że po tym ludzkość rozpoczęła proces samoleczenia. Być może ludzie nieświadomie sięgają po lekarstwo, które może ich obronić przed aniołami. – I to ja nim jestem – szepnęłam z niedowierzaniem. – Niewykluczone. Tyle że jedynymi osobami, którym się to udaje, są ci, co z tobą przebywali i wiedzą, jakie odczucie daje twoja energia. Przypomniałam sobie, jak stałam wraz z Sebem, patrząc w dół na Pawntucket. Miałam wówczas dziwne wrażenie, że cały świat dąży właśnie ku mnie. – No dobrze, ale to wcale nie tłumaczy, co jest we mnie takiego, co pozwala im nabrać odporności! Dlaczego nie mogą się zwrócić do energii Seba? Alex popatrzył na mnie z powagą. – Ponieważ on nie może ich ocalić. Aby podłączyć się do anielskiego pola energii, musisz zarazem mieć więź z kimś z naszego świata – to twoja mama. Cząstka jej energii przebywa na Ziemi, łączysz

się z nią, kiedykolwiek zechcesz, prawda? W odpowiedzi poruszałam niemo ustami. – Zatem wizja Paschara jest prawdziwa – wymamrotałam w końcu. – Rzeczywiście tylko ja jestem w stanie unicestwić anioły. Wyczułam płynącą od Aleksa falę lęku. – Na to wygląda – odrzekł krótko. – A to oznacza, że musimy za wszelką cenę powstrzymać ich atak. Miranda twierdziła, że powinnaś spróbować przejścia z Pawntucket. Prawdopodobnie istnieje tutaj brama, którą będziesz mogła się posłużyć. Jeżeli aniołom uda się ją zniszczyć, wtedy zgaśnie też ostatnia iskierka nadziei. Bezpowrotnie stracimy naszą szansę. Nie byłam w stanie jasno myśleć. Tyle razy mieliśmy już nadzieję na ostateczną rozprawę z aniołami. Lecz jeśli to, co powiedział mi Alex, było prawdą… Przycisnęłam dłonie do bolących skroni. – Czy mama wskazała miejsce, gdzie się znajduje brama? – Nie, nie zdążyła. – Hm, bardzo rzadko dokądś wychodziła, więc… może to gdzieś w domu ciotki Jo? – Mnie samej ten pomysł wydał się dziwaczny, ale po wszystkim, co dzisiaj usłyszałam, nie mogłam niczego już wykluczyć. – Okej, po prostu to sprawdźmy. – Alex podniósł się z krzesła. – Jeśli będziemy mieli szczęście, to szybko znajdziemy bramę i zakończymy sprawę, zanim anioły się tutaj pojawią. – Nagle zrobił minę, jakby sobie coś przypomniał. – Chwileczkę, nie miałem okazji zapytać, co słychać w naszej bazie? Poczułam ucisk w krtani. Przed oczami miałam obraz padającego jak kłoda Sama, w uszach rozpaczliwe krzyki prawie dwustu ZA. Te wieści zdruzgotałyby Aleksa. Zresztą co dobrego przyniosłoby opowiedzenie mu teraz o tych strasznych wydarzeniach, skoro wkrótce czekał nas atak wielotysięcznej armii? Wstałam i schyliłam nisko głowę, zapinając zamek błyskawiczny kurtki. – Wszystko w porządku. – Posłałam mu blady uśmiech. – Rekrutujemy nowych ludzi, szkolimy ich… Jest dobrze. Na twarzy Aleksa odmalowała się wyraźna ulga. Ucieszony, pogłaskał mnie po głowie.

– Wspaniale. Kiedy będziemy mieli trochę czasu, chciałbym, żebyś mi opowiedziała o wszystkim, co się działo podczas mojej nieobecności, dobrze? Dziwne uczucie zamigotało we mnie jak matowy płomyk. Na wspomnienie chwil spędzanych samotnie we wspólnym kiedyś pokoju, kiedy tylko płacz mógł mnie ukoić do snu, omal nie powiedziałam: „Wątpię, żebyś naprawdę chciał się o tym dowiedzieć, Alex”. Zmilczałam jednak i tylko mocno go objęłam. Alex żył i tylko to się teraz liczyło. Zbliżając się do starego domu ciotki Jo, przygotowałam się na widok sczerniałej, wypalonej skorupy, ale ujrzałam jedynie pustą posesję i podjazd wiodący donikąd. Nie mogłam oderwać spojrzenia. Można by pomyśleć, że nikt tu nigdy nie mieszkał. Przez wiele godzin bezskutecznie przeszukiwaliśmy zmysłami poziom eteryczny. W akcie desperacji sięgnęłam do energii mamy, żeby zapytać ją o wskazówki, lecz jak zwykle niczego nie wskórałam. Czułam ciepło, ale nie mogłam nawiązać prawdziwego kontaktu. Spróbowałam zgłębić wspomnienia Aleksa, a choć zachowany w nich jej obraz napełnił mi oczy łzami, nie dowiedziałam się niczego nowego. W końcu uznaliśmy, że nasze poszukiwania spełzły na niczym, i wróciliśmy pomagać przy budowie umocnień. Ściemniło się już i ludzie pracowali przy świetle pochodni, starając się zabarykadować każdy dom. Przygotowywaliśmy także stanowiska bojowe dla snajperów. Wbijałam dziesiątki gwoździ i tyle razy biegałam w górę i w dół po drabinach, że nie czułam nóg. Po północy Alex wydał rozkaz powrotu do szkoły. Wystawiliśmy warty, a reszta ludzi miała się posilić i odpocząć. Prowadził samochód z ręką na moim udzie, ja zaś co rusz zerkałam na jego orli profil. Wydawało mi się, że gdy tylko odwrócę wzrok, mój ukochany zaraz zniknie jak kamfora. Gdy wysiedliśmy z pikapu, zbliżyła się do nas grupka zmęczonych ludzi. Na jej czele szli Jonah z Niną, za nimi Seb, Scott i Rachel. – Mój zespół będzie dalej produkował bomby z gwoździami –

powiadomił nas Seb. – Nauczyłeś ich już, jak się je robi? – spytał Alex. Gdy Seb potaknął, dodał: – To dobrze, bo jutro będziesz nam potrzebny. O brzasku musimy zacząć przeszukiwanie miasta. Zwięźle wyjaśnił wszystkim, czego się dowiedział w świecie aniołów, i ponury nastrój zmęczenia w jednej chwili ustąpił miejsca radosnemu podnieceniu. Zwłaszcza Jonah promieniał. – Czy to oznacza, że mamy szansę ostatecznie się z nimi rozprawić? Przez ostatnie godziny udawało mi się dosyć skutecznie odsuwać od siebie myśl, że losy świata jednak zależą ode mnie. Teraz poczułam, że muszę to jakoś skomentować. – Być może – powiedziałam. – Pod warunkiem, że uda mi się pojąć, co mam robić, kiedy już znajdziemy to miejsce. Nie tyle „kiedy”, ile raczej „jeżeli”. Nabrałam przekonania, że brama między wymiarami może się znajdować w jakimkolwiek punkcie miasteczka. Odnalezienie jej może zająć wiele dni, których już nie mieliśmy. Usiłowałam o tym nie myśleć, żeby nie wpaść w panikę. Dziwnie się czułam w budynku podstawówki po tak długim czasie, zwłaszcza że panowały w niej egipskie ciemności. Tylko główny korytarz oświetlały lampy olejowe, rozpraszając nieco gęsty mrok. – W nocy oszczędzamy światło – wytłumaczyła Nina. – Włączamy jedynie ogrzewanie. – Najlepiej będzie zająć kuchnię – odezwała się Rachel do Seba. – Nie będziemy przeszkadzać innym w odpoczynku… – Dobrze – odparł krótko i spojrzał na Scotta. – Pokażesz mi, gdzie to jest? Kiedy obaj znikli za załomem ściany, Rachel przygryzła wargę z niepewną miną. – On mnie chyba nie lubi, co? Czułam, że Seb bardzo starannie skrywa swoje uczucia i myśli. – Nie chodzi o ciebie – powiedziałam, spoglądając w głąb korytarza. – Po prostu kogoś mu przypominasz. Alex spojrzał na mnie ze zdziwieniem. – Żartujesz… W końcu zakochał się w Meghan?

Nagle przypomniałam sobie usta i ręce Seba na moim ciele, zaledwie przed kilkoma dniami. Zarumieniłam się, choć sama nie wiedziałam dlaczego – przecież wtedy jeszcze nie miałam pojęcia, że mój ukochany żyje. Uzmysłowiwszy sobie, dlaczego o tym nie wiedziałam, poczułam znajome szarpnięcie w sercu. – W pewnym sensie – odrzekłam, siląc się na uśmiech. Po lekko zwieszonych ramionach Aleksa poznałam, jak bardzo jest zmęczony. Nagle zalała mnie nieprzytomna radość. Alex jest tutaj, ze mną! Śniłam o tym co noc od jego zniknięcia. – Przydałby ci się odpoczynek – szepnęłam, pociągając go za rękaw kurtki. – Tak, czuję się skonany – przyznał i zmęczonym ruchem potarł oczy. – Chętnie się położę, jeśli Seb nie potrzebuje pomocy. – Obudzimy cię, gdyby coś się działo – pośpieszył Jonah z zapewnieniem. – Ale może najpierw coś przekąsisz? Mamy konserwy, do wyboru, do koloru. – Dzięki, nie jestem głodny – odparł Alex z lekkim uśmiechem. – Ja również – wtrąciłam i nagle uświadomiłam sobie, że za chwilę ja i Alex pójdziemy się razem położyć. Mój oddech przyspieszył. Poczułam się jak podlotek, jakbym nigdy nawet nie trzymała się z chłopakiem za ręce. – Chodź. – Nina wzięła mnie pod ramię. – Pokażę ci, gdzie mamy śpiwory i inne przydatne rzeczy. – Ruszyłyśmy ciemnawym korytarzem. Gdy oddaliłyśmy się nieco od pozostałych, spytała ściszonym głosem: – Willow, to wszystko jest strasznie dziwne… Jak się z tym czujesz? Spojrzałam przez ramię na Aleksa, napawając się jego widokiem. Pogrążony w rozmowie z Jonahem i Rachel, stał z rękami w tylnych kieszeniach dżinsów, w pozie, w jakiej widywałam go tysiące razy. – Genialnie – powiedziałam z przekonaniem. – To takie niesamowite… – Nina potrząsnęła głową. – Aż trudno uwierzyć. Rozumiesz, nawet ja nie mogę się jeszcze otrząsnąć, a przecież ledwie go znam… – Obdarzyła mnie porozumiewawczym uśmiechem. – Nawiasem mówiąc, jest absolutnie cudowny, zresztą tak samo jak Seb. Powiedz, jak to jest – ni stąd, ni zowąd zaczęli się koło ciebie kręcić superatrakcyjni faceci?

Przewróciłam oczami. – O tam, Seb to mój dobry przyjaciel, nic więcej. – Nie była to jednak miła konstatacja. Przez dwa lata z okładem pragnęłam, żeby Seb się odkochał, a kiedy wreszcie to zrobił, było mi trochę przykro. Dziwne uczucie. Nina otworzyła przepastną szafę i zaczęła z niej wyjmować śpiwory i jaśki. Podeszłam, żeby jej pomóc. – A ty jesteś z Jonahem, tak? – Uhm – potwierdziła z promiennym uśmiechem. – Już prawie rok. Jonah mówi, że zakochał się we mnie od pierwszego wejrzenia, bo byłam taka stanowcza i podejrzliwa. Ale długo byliśmy tylko przyjaciółmi. Potem zaczął nadawanie jako Głos Wolności, dużo podróżowaliśmy razem, bo musiał nadawać z różnych miejsc, żeby nie zostać namierzony… Pewnego dnia w trakcie audycji siedzieliśmy w lesie, słońce opromieniało jego skupioną, mądrą twarz… i nagle wszystko zrozumiałam. Minęła nas grupka zmęczonych ludzi, kierujących się do stołówki. Uśmiechałam się nieco sztucznie, gdy pozdrawiali mnie: „Cześć, Willow!” i „Kurczę, naprawdę super, że wróciłaś!”, usiłując nie zauważać podszytego bojaźnią podziwu w ich oczach. – W liceum nie byłam przesadnie lubiana – mruknęłam do Niny. – Wiem, ale teraz stałaś się dla nich bohaterką, zresztą podobnie jak Alex. Poza tym… – urwała, mierząc mnie badawczym spojrzeniem. – Co poza tym? – spytałam speszona. – Naprawdę nią jesteś, no nie? Przecież właśnie na ciebie wszyscy liczymy. Nie miałam pojęcia, co na to odpowiedzieć. Usłyszałyśmy zbliżające się kroki Aleksa i reszty. Nina obejrzała się i pośpiesznie szepnęła mi do ucha, że jeśli chcielibyśmy trochę prywatności, to o tej porze roku nikt nie śpi na sali gimnastycznej. – Dzięki – odrzekłam zdrewniałymi wargami. – Prywatność pewnie się przyda. – Aha, i jeszcze coś – dodała z wahaniem. Ponownie otworzyła szafę i pokazała mi spore kartonowe pudło. – Trzymamy tu nasz zapas niezbędnych środków anty. Świadome rodzicielstwo, rozumiesz. –

Puściła do mnie oko. – Starannie przeczesując miasto, można znaleźć dosłownie wszystko. Nadejście Aleksa i innych oszczędziło mi odpowiedzi. – Wystawiliśmy wszędzie warty, tak? – upewniał się Alex. – W całym miasteczku – odrzekł Jonah. – Powiadomią nas natychmiast, jeśli zaistnieje taka potrzeba. – Dobrze, ale śpijcie z bronią pod ręką. Wszyscy. Przekażcie to innym. Jonah i Rachel ruszyli dalej korytarzem, Nina zrównała się z nimi. Zobaczyłam jeszcze, że splata palce z Jonahem. – Dobranoc! – zawołała przez ramię. – Hej, maleńka – szepnął Alex, gdy już zostaliśmy sami. Wyglądał dokładnie tak, jak niezliczoną ilość razy wspominałam w ubiegłym strasznym roku. Przełknęłam z trudem, próbując powstrzymać drżenie. – Hej – odszepnęłam. Wziął mnie za ramiona, pogłaskał. Czułam ciepło jego rąk przez materiał kurtki. – Willow… – zaczął i urwał, bo nadeszła kolejna grupa ludzi. – To Alex Kylar – usłyszałam pełen szacunku szept. Ciche powitania, błyszczące oczy. Kiedy odeszli, Alex rzucił mi znaczące spojrzenie. – Mam nadzieję, że nie będzie tak przez całą noc? Chciałbym zostać z tobą sam choć na kilka godzin. Wyczułam niespokojne ruchy mojego anioła, ale zignorowałam go, bo ja także pragnęłam teraz tego najbardziej na świecie. – Nina powiedziała mi, że możemy zająć salę gimnastyczną. Będziemy tam sami – podsunęłam. Na twarzy Aleksa pojawił się ten sam leniwy półuśmiech, o jakim marzyłam przez rok. – Tak? – Pocałował mnie lekko w usta, po czym chwycił śpiwory i jaśki. – No to chodźmy. Mrok sali gimnastycznej rozpraszała lampa, którą przynieśliśmy ze sobą. W obszernym zimnym pomieszczeniu pod ścianą stał nieduży drewniany podest, pełniący chyba funkcję sceny. Alex lekko wskoczył

na niego. – Spójrz, możemy zaciągnąć kurtynę. Będzie nam cieplej. Wdrapałam się na podest i uklękłam, pomagając mu rozłożyć śpiwory. Nasze oczy się spotkały. Zamarłam w pół ruchu; zastygliśmy oboje. Wreszcie Alex wyciągnął rękę i pogłaskał mnie lekko po głowie. – Wciąż jeszcze nie mogę w to uwierzyć, wiesz? – szepnął ledwo dosłyszalnie, wodząc opuszką kciuka po moim policzku. – Wypadł mi cały rok twojego życia… Ogarnęła mnie straszliwa tęsknota za nim, za dotykiem jego cudownego ciała. Już miałam wyciągnąć do niego ręce, gdy naraz mrok, obca sala, podest zlały się w surrealny sen. Jeśli zrobię ruch, to się obudzę, a wtedy z pewnością umrę z rozpaczy. Alex wymruczał moje imię i pocałował mnie w usta. Za pierwszym razem, kiedy się witaliśmy, jego pocałunki były szybkie, gorączkowe, natomiast ten był leniwy, nieśpieszny i tak głęboki, że omal się nie roztopiłam. Alex, jego smak i zapach. Jęknęłam i przywarłam do niego, z żarem oddając mu pocałunek. – Kocham cię, Alex – wychrypiałam. – Tak strasznie za tobą tęskniłam. Codziennie… – Ja też cię kocham… Myślałem o tobie bez przerwy… Zrzuciliśmy kurtki, które spadły z szelestem na podest. Wsunęłam ręce pod koszulkę Aleksa, chcąc poczuć jego gładką skórę. Odsunął się na moment i błyskawicznym ruchem ściągnął ją przez głowę. Natychmiast znów wyciągnął do mnie ręce. – Zaczekaj – wyszeptałam. Przysiadłam na piętach i napawałam się jego widokiem. Blask lampy olejowej rzucał na jego muskularny tors złotawe cienie, wpatrzone we mnie oczy płonęły gorączkowo. Powiodłam dłonią po barkach i klatce piersiowej Aleksa. Zadrżałam, czując znajome ciepło pod palcami. Nie zapomniałam żadnego z tych doznań ani na sekundę. Musnęłam litery tatuażu, nachyliłam się i przycisnęłam do nich wargi. Upajałam się Aleksem, nigdy chyba nie zdołam się nim nasycić. – Och, Willow… – szepnął ochryple. Poczułam na sobie jego głodne dłonie i usta, głaskał moje plecy pod koszulką, coraz wyżej… – Przestań – powiedziałam, odsuwając się od niego zdyszana.

– Mam przestać? – spytał zaskoczony. Znowu wyczułam niespokojne wiercenie mojego anioła i ogarnęło mnie dziwne uczucie niedostosowania naszych nastrojów. Coś go gnębiło, ale na razie byłam zbyt zajęta, żeby rozwikłać przyczynę. – Tak, ale tylko na chwilę – wyjaśniłam. Podałam mu podkoszulek i przeciągle pocałowałam w usta. – Włóż go z powrotem – szepnęłam. – W szafie ze śpiworami jest pudło, do którego koniecznie powinieneś zajrzeć. * Kilka godzin później obudziłam się w ramionach Aleksa, który oddychał powoli i równomiernie. Przez sekundę mój półprzytomny umysł sądził, że znajdujemy się w bazie. „Czy mamy dzisiaj jakieś szkolenie? – przemknęło mi przez głowę i przytuliłam się mocniej do Aleksa. – Mam nadzieję, że nie zaspaliśmy…”. Wtedy sobie wszystko przypomniałam. Zamarłam z szeroko otwartymi oczami. Ponieważ zasunęliśmy kurtynę, przebywaliśmy w nieprzeniknionej ciemności. Nie wiedziałam, która jest godzina. Usiadłam, ostrożnie podciągając brzeg śpiwora, żeby czasem nie obudzić Aleksa. Wiedziałam już wprawdzie, że to nie jest sen, mimo wszystko jednak musiałam to sprawdzić. Pojawienie się mojego anioła skąpało podest w eterycznym blasku. Alex spoczywał z ramieniem podłożonym pod głowę. Dolną połowę twarzy ocieniał trzytygodniowy zarost; w jaskrawym anielskim świetle widziałam niemal każdy włosek. „Trzy tygodnie” – myślałam, przyglądając się mu. Dwadzieścia jeden dni – tylko tyle czasu upłynęło w jego życiu. Nękające mnie od jego powrotu niesprecyzowane uczucie powróciło nagle z jeszcze większą siłą. Wyraźnie czułam niepokój mojego anioła. Dotknęłam pulsującego bólem czoła – i wtedy z przeraźliwą jasnością uderzyła mnie myśl, którą przez cały czas usiłowałam od siebie odsuwać. Nie istniał żaden powód, abym musiała przeżywać mękę minionego roku. Absolutnie żaden. Gdyby Alex powiedział mi prawdę… Gdybym mogła przypuszczać, ba, wierzyć, że istnieje choćby cień szansy, iż przeżył jednak przejście do anielskiego wymiaru…

„Nie uczyniłoby to żadnej różnicy; i tak nie miałabym przecież pewności” – próbowałam przekonywać samą siebie. Przeciwnie, istniała wyraźna różnica – między nadzieją a otchłanią rozpaczy – i dobrze o tym wiedziałam. Zakręciło mi się w głowie, za wszelką cenę pragnęłam odsunąć tę myśl jak najdalej. Obok mnie Alex się poruszył. Wyciągnął rękę i pogłaskał mnie po ramieniu. – Hej – mruknął niewyraźnie. – Wszystko gra? – Jasne – powiedziałam. – Obudziłam się i nie mogłam usnąć… – Chodź tu – rzekł, ciągnąc mnie za rękę. – Jesteś stanowczo za daleko. Czułam się jak zaciśnięta pięść. Bez słowa położyłam się obok niego. Alex przytulił mnie i pocałował w kark. Wyczułam, że z nawyku skanuje otoczenie. – Twój anioł przebywa na zewnątrz… – No, tak… – Zacisnęłam powieki, pragnąc, żeby niepokój minął. – Chciałam cię tylko zobaczyć. Upewnić się, że naprawdę istniejesz. Alex przeniósł energię przez punkty czakramów i przyjrzał się aniołowi. – Jest taki piękny… Tak samo jak ty. – Bawił się kosmykiem moich jasnych włosów. – Podobają mi się – powiedział. – Wyglądałaś prześlicznie w rudych i ciemnych, ale taka jesteś naprawdę. Mój jasnowłosy anioł. Odchrząknęłam i o dziwo, udało mi się odpowiedzieć normalnym głosem. – Właśnie po to wróciłam do własnego koloru. Chciałam być sobą przed konfrontacją z Razielem. – Skoro już o tym mowa, wiesz może, która jest godzina? Wysłałam anioła na zwiady; niebo wciąż było rozgwieżdżone i czarne, powietrze lodowate. – Jest jeszcze wcześnie – powiadomiłam Aleksa, gdy anioł powrócił. – Nie wydaje mi się, żebyśmy spali zbyt długo. – Świetnie, w takim razie zdrzemnijmy się jeszcze godzinkę. – Alex przyjrzał mi się badawczo. – Jesteś pewna, że wszystko w porządku? Wydajesz się dziwnie poruszona…

Wytęskniona bliskość Aleksa była wszystkim, czego mi brakowało, dlaczego więc czułam się tak okropnie? – Nic mi nie jest – bąknęłam. – Być może to wciąż skutki szoku, czy ja wiem… – No, tak… – westchnął rozdzierająco. – Ja też nie mogę się jeszcze z tym uporać. – Nie przestając obejmować mnie w pasie, położył się na plecach i patrzył na mojego anioła. – Minął rok – wymamrotał. – Boże, masz teraz dziewiętnaście lat. Jesteśmy w tym samym wieku. Umilkłam, wspominając ostatnie urodziny. Płakałam wtedy tak strasznie, że zwymiotowałam. Moje spojrzenie padło na znoszone buty robocze, stojące przy krawędzi podestu. Alex wyszperał je ponoć w jednym z ciemnych miasteczek. Przez mój mózg przetoczył się raptem huk potwornej eksplozji w obozie. Mój głos, wykrzykujący przeraźliwie imię Aleksa, zakrwawione palce, ściskające kurczowo odłamki ściany, sportowy but, jaki z łkaniem tuliłam do piersi. A wszystko dlatego, że Alex nie chciał widzieć mojej smutnej miny. – Maleńka – szepnął tkliwie. – Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, jak trudny musiał być dla ciebie ten rok. Wzbierała we mnie niszcząca, mroczna fala uczuciowego tsunami. – Nie było za wesoło – odparłam cicho. – To chyba jasne. Ale przeżyłam. Podniósł moją rękę do ust i złożył na niej lekki pocałunek. – Wynagrodzę ci to jakoś, przyrzekam. Teraz liczy się tylko to, że znów jesteśmy razem. „Wynagrodzę ci to jakoś”. Znieruchomiałam. Przez moment czułam się tak, jakbym się miała udusić. Czy on naprawdę się tak wyraził? Jak mógł choć przez sekundę pomyśleć, że to w ogóle możliwe… Przez niego przeszłam piekło, a on nawet sobie tego nie uświadamiał. Umościł się wygodniej, obejmując mnie w talii. Wyczułam, że doszedł do wniosku, iż moje milczenie oznacza, że na razie nie chcę o tym rozmawiać.

– Opowiedz mi, co tam się działo w bazie? – spytał tonem konwersacji. – Jak Seb połapał się w końcu, że kocha Meghan? Kiedy z nim o tym gadałem, nie miał bladego pojęcia. – Wyczułam, że Alex się uśmiecha. Zdawał się tak rozluźniony i spokojny, że raptem potwornie się na niego wkurzyłam. Poczułam, że wręcz go nie cierpię! – Nie wiem – oznajmiłam sucho. – Być może wtedy, kiedy całowaliśmy się przed paroma dniami. Alex znieruchomiał. Oparty na łokciu, gapił się na mnie ze zdumieniem. – Całowałaś się z Sebem – powtórzył tępo. – Tak, jadąc do Pawntucket koniecznie musieliśmy przenocować. – Kim była mówiąca te słowa osoba, do kogo należał ten twardy, rzeczowy ton? – Miejscówka była szalenie romantyczna – kominek, dywan z owczej skóry, rozumiesz – więc rzuciliśmy się sobie w objęcia. Ogarnęła nas prawdziwa namiętność, nie mogliśmy się sobą nasycić. Jeszcze nigdy… Twarz Aleksa zmieniła się pod wpływem bólu i gniewu. – Okej, rozumiem, co chcesz powiedzieć! Byłaś napalona na Seba. I co dalej? Strasznie chciałam opowiedzieć mu o namiętnej nocy, spędzonej na tarzaniu się na dywanie z owczej skóry. Zamiast tego jednak warknęłam roztrzęsiona: – Nic! Ponieważ Seb z łatwością wyczuł, że nadal cię kocham i zwyczajnie go wykorzystuję, choć wcale nie miałam takiego zamiaru! Ja natomiast wyczułam jego miłość do Meghan. Alex nie zdejmował ze mnie urażonego spojrzenia. Ogarnęło mnie nagle zawstydzenie, pożałowałam niewczesnego wybuchu. Spuściłam wzrok. – Wydaje mi się, że on sam jeszcze o tym nie wie. Prawdopodobnie dlatego tak oschle traktuje… – Co ty w ogóle mówisz? – przerwał mi ostro Alex, chwytając mnie za ramię. – Sprawdźmy, czy dobrze cię zrozumiałem: nic innego między wami nie zaszło, ponieważ nadal mnie kochasz. – No, tak… Mniej więcej to chciałam ci powiedzieć –

wymamrotałam w odpowiedzi. – Cudownie…! Z jakiegoż zatem powodu musiałaś mnie koniecznie zawiadomić, że ty i Seb przeżyliście chwile wielkiej namiętności? I że „miejscówka była szalenie romantyczna”? – spytał z jadowitą drwiną. – Pomyślałam, że chciałbyś o tym wiedzieć – odparłam obojętnie. – Ależ jasne, nie posiadam się wręcz ze szczęścia! – Alex prychnął ze złością. – Dzięki, że mi się zwierzyłaś! Willow, do jasnej cholery! Seb jest moim przyjacielem, a teraz mam ochotę… – urwał raptownie. Odetchnął głęboko i otarł rozpaloną twarz. – Posłuchaj – powiedział już spokojniej. – Nie wiem, skąd ci się to wzięło. Nie chcę się z tobą kłócić, słyszysz? Rozumiem, że jesteś zła o to, co się stało, ale… – Zła? – parsknęłam zdławionym, ironicznym śmiechem. – Powiedziałeś, że mam ci zaufać, i przez rok myślałam, że nie żyjesz. Ale co tam, najważniejsze, że już wróciłeś, więc nie ma się co więcej przejmować! – Musiałem spróbować. Nie wyjawiłem ci prawdy, ponieważ… – uciął gwałtownie. Na jego twarzy odmalowała się frustracja. – Ale po co ja to właściwie mówię? Przecież ty już wszystko wiesz, prawda? I nie czyni ci to żadnej różnicy. Przeniósł wzrok na jaśniejącą postać mojego anioła i zacisnął szczęki. – Czy mogłabyś…? Muszę się jeszcze trochę przespać. No, chyba że masz dla mnie jeszcze jakieś rewelacje? Nie wahaj się, rzuć mi je prosto w twarz, i to mocno, zdecydowanie, dobrze? Dodatkowe punkty za znokautowanie mnie i rzucenie na deski! Nie powiedziałam mu o tragicznym losie bazy. Nie zrobiłam przynajmniej tego, nie użyłam jako broni przeciw niemu, chociaż byłam tak rozgniewana i głęboko zraniona, że cała się trzęsłam. – Nie – odparłam sucho – nie mam żadnych więcej rewelacji. – Sprowadziłam z powrotem anioła i podest pogrążył się w nieprzeniknionej ciemności.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY – Wciąż nie mogę uwierzyć, że to naprawdę ty, Alex Kylar – powtarzał Scott, stojąc oparty o umywalkę obok Aleksa. Właśnie skończył wartę i przyszedł do szkoły, żeby się odświeżyć. Świt miał nadejść już wkrótce. Na razie mrok w łazience chłopców rozjaśniało mdłe światło lampy olejowej. – Owszem, to ja we własnej osobie – odrzekł Alex z bladym uśmiechem. Golił się nagi do pasa, ubrany w wystrzępione dżinsy. Kiedy tylko choć trochę się rozwidni, on, Seb i Willow znów wyjdą na poszukiwanie bramy. – Stary, musiałeś widzieć tyle walk… Ile aniołów zastrzeliłeś? – Dawno przestałem liczyć. – A ile było ostatnim razem, kiedy jeszcze liczyłeś? „Czy ten facet nigdy się nie zamknie?” – Ponad tysiąc – rzucił Alex niezbyt przychylnym tonem. Odbicie w lustrze ukazywało kamienną twarz, jakby kłótnia z Willow wcale się nie wydarzyła. Lecz kiedy się obudził, jej sztywne zachowanie przypomniało mu najdrobniejsze szczegóły bolesnej nocnej rozmowy. Ubrali się w nieprzyjaznym milczeniu. – Kurczę, stary… – Scott gwizdnął z podziwem. – Epokowa sprawa. – Niezupełnie. Anioły nadal nam zagrażają – odparł krótko Alex. W łazience przebywało jeszcze kilku chłopaków. Ku irytacji Aleksa przysłuchiwali się z podziwem ich rozmowie. Jasne, tylko tego mu było trzeba. Podniósł wzrok, gdy do łazienki wszedł Seb. Ponieważ inne umywalki były zajęte, Scott był zmuszony się odsunąć, co niechętnie uczynił. Seb nalał sobie z wiadra gorącej wody i zdjął podkoszulek. – Cześć – mruknął do Aleksa. – Cześć – odmruknął Alex. Wiedział, że nie ma prawa czynić Willow i Sebowi wyrzutów za pocałunek, w końcu oboje byli przekonani, że nie żyje. Z drugiej strony przyjazna akceptacja nie leżała

na razie w jego możliwościach. Musiał walczyć z chęcią walnięcia głową Seba o ścianę. Scott zerkał szeroko otwartymi oczami na tatuaż Aleksa. – Jak przeżyjemy, mam zamiar zrobić sobie taki sam – wyznał z podziwem. – O rany, stary, czy to blizna po kuli? Aleksowi nie chciało się odpowiadać. Po kilku próbach nawiązania rozmowy Scott wreszcie się zniechęcił i wyszedł. Jeden po drugim wychodzili także inni i w końcu został tylko Seb. Alex wytarł twarz i spojrzał na niego z ukosa. – Willow mi powiedziała – zagaił. Seb wydawał się zamyślony, jakby go coś dręczyło. Zaskoczony, podniósł wzrok. – O czym? Alex mierzył go bez słowa twardym spojrzeniem. – Aha. – Nie śpiesząc się, Seb spłukał mydło spod pach. – Amigo, nic nie zaszło – oznajmił ze znużeniem. – To był błąd, wiedzieliśmy o tym od początku. – Owszem, o tym też mi powiedziała. – Całą resztę także? – Seb włożył podkoszulek i przygładził zmierzwione loki. – Nie jestem już w niej zakochany. Traktuję ją jak przyjaciółkę, nic poza tym – wyjaśnił spokojnie. Kiedy indziej ta wiadomość zostałaby powitana z radością, teraz jednak Alex miał nieprzejednaną minę. On także wciągnął podkoszulek. – Nie, to akurat zatrzymała dla siebie. Ale fajnie jest się zabawić… Powiedziała mi, że nie byliście w stanie się sobą nacieszyć. – Tak powiedziała? – Seb wydawał się zbity z tropu. – O, tak. Najwyraźniej muszę się bardziej starać. Nawet jeśli nie startujesz już więcej w tym wyścigu. Na przystojnej twarzy Seba malowały się sprzeczne emocje. – Ubiegły rok był dla niej wyjątkowo trudny – przemówił w końcu. – Ale wiem, że ona nadal cię kocha. Tamten pocałunek był zupełnie bez znaczenia, możesz być tego pewien. W głębi serca Alex wiedział, że w gruncie rzeczy nie chodzi mu o pocałunek. Owszem, gryzło go to, ale nieszczególnie. Przykra była natomiast myśl, że Willow tak bardzo chciała go

zranić. Dlatego łatwiej było Sebowi odwarknąć. – Tak? A może pójdę się trochę pomigdalić z Meghan, a ty będziesz mógł się przekonać na własnej skórze, czy to faktycznie drobiazg bez znaczenia? – A co ona ma z tym wspólnego? – wybuchł Seb. – Podobno to właśnie ją teraz kochasz, no nie? W oczach Seba pojawił się niebezpieczny błysk. – Powiedziałem, że to było bez znaczenia, bo tak uważam – wycedził lodowato. – A może wolisz, żebym jednak wymyślił coś na potwierdzenie twojej tezy? Czy też skończyliśmy już omawiać te bzdury? – Owszem, skończyliśmy – odparł Alex cichym głosem. Wyjrzał przez okno i dodał: – Już prawie świta. Za pięć minut przed szkołą. Ten dzień i następny upłynęły na gorączkowych poszukiwaniach bramy do anielskiego świata. Alex znalazł się w południowej części miasteczka i niezmordowanie skanował teren we wszystkich miejscach, które mu tylko przyszły do głowy. Czyniąc tak, nieustannie natykał się na ludzi pracujących na dachach budynków. Nawet gdyby nie miał wyostrzonych zmysłów, z łatwością wyczułby niezwykłe napięcie w powietrzu. Starał się najbardziej, jak mógł, wiedząc, że czas nieubłaganie płynie. Mimo to późnym popołudniem drugiego dnia udało mu się sprawdzić zaledwie dziesięć kwartałów. Stanowczo za mało. – Jak tam? – zagadnął znajomy głos. Na wysokiej drabinie, przystawionej do ściany budynku, stał Jonah. Alex podszedł, a wówczas mężczyzna zeskoczył na zmarzniętą ziemię. – Nadal nic – odparł Alex. – Nie wiem, jak Willow i Seb, może im się bardziej poszczęściło. – Nieprawda; gdyby któreś z nich znalazło bramę, natychmiast przybiegliby go powiadomić. Piwne oczy Jonaha błysnęły domyślnie. – Zwątpiłeś, że uda wam się znaleźć bramę na czas, prawda? – zapytał po chwili.

– Tak – przyznał Alex. Podmuchy zimnego wiatru nieprzyjemnie kąsały policzki. Jonah pokiwał wolno głową, rozumiejąc, co to oznacza. Podniósł wzrok na drabinę domowej roboty. – Może chcesz się rozejrzeć? Ja już tutaj skończyłem. Alex wspiął się po drabinie. Do dachu w równych odstępach zostały przybite wąskie drewniane stopnie. Wszedł po nich na szczyt i rozejrzał się dokoła. Na okalających budynek ulicach wszystkie niezniszczone domy zostały zaopatrzone w bomby z gwoździami. Dalej ciągnęły się zaśnieżone pola, oświetlone czerwonym blaskiem zachodzącego słońca. Willow miała kiedyś taki kolor włosów. W ciągu ostatnich dwóch dni widywali się tylko w przelocie. Za każdym razem, kiedy Alex ją widział, gorliwie szukała bramy, a po zapadnięciu ciemności zajęła się pomocą w przygotowaniach obronnych. Około pierwszej nad ranem dostrzegł ją razem z Niną w drodze do szkoły. Wyglądała na wykończoną, aż miał ochotę zanieść ją na spoczynek. Nie wiedział jednak, co powiedzieć, co zrobić. Ta chłodna, gniewna Willow była tak odmienna od znanej mu dziewczyny. Był tak samo jak ona zły na to, co się stało, lecz przecież nic nie mógł na to poradzić, nie mógł cofnąć czasu. Czego więc od niego oczekiwała? Cała ta sytuacja wydawała mu się nierealna. Zniknął na trzy tygodnie, a po powrocie dowiedział się, że upłynął rok… A jego ukochana zachowywała się jak obcy człowiek. Jonah dołączył do niego i stanął na krawędzi dachu. Obaj patrzyli w kierunku dalekiego Schenectady. – Część mnie pragnie, żeby anioły wreszcie zaatakowały… Chyba chciałbym to mieć już za sobą – rzekł cicho Jonah. Alex skinął głową. Po raz setny zadawał sobie pytanie, na co czeka cholerny Raziel. – Już niedługo – odparł posępnie. – Wiesz, jeśli kiedykolwiek naprawdę w coś wierzyłem, to właśnie w anioły – powiedział Jonah, patrząc w stronę Edenu. – Utrata tej wiary… – urwał. – Chociaż nadal istnieją rzeczy, w które wierzę – dorzucił i przeniósł wzrok na Aleksa. – Pamiętasz nasze pierwsze

spotkanie? Groziłeś mi bronią. Byłem pewien, że zamierzasz jej użyć. Alex lekko się uśmiechnął. Wynosił ranną Willow na rękach z katedry Kościoła Aniołów w Denver i nie miał ani chwili czasu do stracenia, gdyż ścigał ich rozwścieczony tłum. – Zrobiłbym to, gdybyś próbował mnie zatrzymać. – Początkowo byłem zaskoczony, że jesteś młodszy ode mnie, ale potem pomyślałem: nie, ten chłopak jest dojrzalszy, niż ja kiedykolwiek będę. Jednak ostatnie lata… – nie dokończył i wzruszył ramionami. – Sam już nie wiem. Może cię trochę doścignąłem. – No, tak… – bąknął Alex. – Walka z aniołami tak na człowieka działa… Spełzli ze szczytu dachu na krawędź i Jonah pierwszy zszedł po drabinie. Alex już miał pójść w jego ślady, gdy wtem zamarł w pół ruchu. Willow przeszukiwała właśnie sąsiednią uliczkę. Nie widziała go; szła przed siebie z wyrazem skupienia na twarzy. Aleksowi zrobiło się nagle okropnie smutno i przykro. Willow zawsze cechował pogodny optymizm, nawet w najtrudniejszych momentach życia, swoiste przekonanie, że nieszczęście nie leży w jej naturze, a jeśli przytrafi się coś, co uczyni ją smutną, to z pewnością nie potrwa długo i wkrótce uda jej się wrócić do pogodnej normalności. Poza, w jakiej teraz kroczyła, obejmując się ciasno w pasie, całkowicie temu przeczyła. Jak mógł tego wcześniej nie zauważyć? Miała tak ponurą minę, jakby nie zwykła się w ogóle uśmiechać. Jej pogoda znikła, pogrzebana pod miesiącami rozpaczy. Podniosła wzrok, dostrzegła Aleksa na dachu i ruszyła w jego stronę. Zeskoczył lekko na ziemię obok Jonaha. – Znalazłeś? – spytała z nadzieją. – Niestety, nie. A ty? – odparł. Potrząsnęła niemo głową, spoglądając w górę i w dół uliczki. – Zero. Alex spostrzegł nagle, jaka jest wychudzona. To dlatego jej twarz wydawała mu się odmieniona. Oczywiście dostrzegł jej chudość już pierwszego wieczoru, ale wtedy był zajęty czym innym. Teraz dopiero go to uderzyło – Willow była naturalnie szczupła. Jeśli wydawała się zbyt chuda, to dlatego, że za mało jadła.

I to już od długiego czasu. Nie zważając na obecność Jonaha, położył jej rękę na łokciu. – Willow… – zaczął. Zerknęła na niego i szybko odwróciła wzrok, zaciskając wargi. – Lepiej poszukam jeszcze trochę, póki się całkiem nie ściemniło. – Odwróciła się i odeszła, nadal trzymając ręce skrzyżowane na piersi. Drobna postać w dżinsach i sportowej kurtce wkrótce znikła między domami. Alex tkwił w miejscu jak przymurowany. Po głowie tłukły mu się słowa Mirandy: „Willow była bardzo smutna. Trwało to dosyć długo”. Nabrał przekonania, że to wyjątkowo mało powiedziane. Zresztą wiedział o tym od początku. Gdyby to chodziło o niego, gdyby to on przypuszczał, że Willow nie żyje… Tak, w gruncie rzeczy rozumiał, jakie zgotował jej piekło. Tyle że wówczas nie pozwalał sobie na myślenie o tym. Przejechał ręką po twarzy, czując na sobie baczny, neutralny wzrok Jonaha. – Chodźmy – powiedział. – Musimy pomóc budowniczym. * – Nie znajdziemy bramy, to niemożliwe – powtarzała Willow, trzymając się za bolącą głowę. – Nie damy rady. Zostało stanowczo za mało czasu. Świat pogrążył się w mroku. Alex siedział przy stole w szkolnej stołówce i wpatrywał się w plan miasta. Naprzeciw niego siedzieli Willow i Seb. Lampa olejowa rzucała drwiące cienie na wszystkie miejsca, które udało im się odhaczyć po przeszukaniu. Nie obeszli nawet połowy miasteczka, a czas płynął nieubłaganie. Dokoła siedzieli grupkami bojownicy, posilając się i gawędząc z wyraźnym przygnębieniem. Każdy wreszcie zrozumiał: niedługo przyjdzie im stoczyć walkę na śmierć i życie z tysiącami aniołów. – Spróbujcie się trochę przespać – rzekł Alex, pocierając zmęczone oczy. – Atak może się rozpocząć w każdej chwili. – Musi być coś jeszcze, co moglibyśmy… – Seb urwał na widok Rachel, która weszła do stołówki. – Seb, czy mógłbyś sprawdzić rozmieszczenie kilku ostatnich bomb?

Nie patrząc na nią, Seb odsunął krzesło z kamienną miną. – Tak, oczywiście. Po jego odejściu Willow przez chwilę siedziała w milczeniu. – Zamierzam dziś ponownie spać w pokoju Niny – powiedziała cicho. Mimo że się tego spodziewał, sprawiło mu to przykrość. Willow wstała do odejścia, a wówczas i on się podniósł i przytrzymał ją za ramię. – Zaczekaj chwilę. Musimy porozmawiać. – Nie teraz – odparła, wyrywając mu ramię. – Przepraszam, Alex, po prostu nie mogę. Przez ostatnie dni myślę wyłącznie o… – O czym? – wtrącił miękko, kładąc jej rękę na ramieniu. Otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, i z powrotem je zamknęła. – Nie, nie zamierzam się wdawać w rozmowę. Jeszcze palnę coś takiego, czego potem będę żałowała. Szybkim krokiem wyszła ze stołówki. Alex ruszył za nią, ale instynkt podpowiedział mu, że lepiej na razie dać jej spokój. Usiadł, opierając czoło na dłoniach zaciśniętych w pięści. Kiedy już raz spostrzegł, jak bardzo Willow się zmieniła, zaczął co rusz zauważać nowe tego przykłady. Miewała chyba częste bóle głowy, bo wielokrotnie widział, jak masowała sobie skronie. W jej oczach zastygł smutek zmieszany z bólem, wyglądała jak ktoś, kto faktycznie przez rok się nie uśmiechał. „Jak mogłem z nią tak postąpić?” – pomyślał Alex z rozpaczą. – Hej. – Scott Mason w swojej futbolowej bluzie zajął miejsce naprzeciw niego przy stole i zaczął wyjadać łyżką parującą mięsną potrawkę. – Powiedz, jak to się ma do dawnych czasów w obozie ZA? Jak to było, kiedy… Alex wstał i wyszedł ze stołówki. Nie zwracając uwagi na nikogo, pchnął drzwi wejściowe do szkoły i ruszył przed siebie w kierunku, z którego dochodziło walenie młotków. Po dziesięciu minutach stał już na dachu jednego z budynków przy placu. Z ulgą zajął się wreszcie robotą, a nie jałowym rozmyślaniem. Podniósł wzrok na nowego przybysza. Seb, ponury jak gradowa chmura, bez słowa zabrał się do wbijania gwoździ.

– Wiesz co – Alex wykorzystał moment ciszy – to nie wina Rachel, że jest taka podobna do Meghan. Więc przestań się na niej wyżywać. Seb przybił z pasją kolejny szczebel. – Dlaczego miałbym się przejmować jej wyglądem? – Proszę tylko, żebyś przestał ją niemiło traktować. I zdawało mi się, że prosiłem, żebyś się trochę przespał. Seb nie odpowiedział, tylko jeszcze mocniej rąbnął w gwóźdź, z taką miną, jakby go nienawidził. Alex nie ciągnął tematu. Obaj z Sebem kontynuowali pracę, powoli przesuwając się po dachu. Kiedy skończyli, przenieśli się na następny budynek. Wreszcie Alex poczuł czyjąś dłoń na ramieniu. Stał przy nim chłopak, chyba miał na imię Mark, i przekrzykując hałas, wołał: – Wy dwaj nie mieliście jeszcze ani chwili przerwy! Sam mówiłeś, że nie ma wymówek, pamiętasz?! Alex potarł zmęczone powieki. Dochodziła trzecia nad ranem. – Uhm – mruknął, kiwając głową, i spojrzał na Seba. – Ciebie też się to tyczy. Seb miał minę, jakby chciał zaprotestować, ale zmilczał i razem z Aleksem powlókł się do szkoły. Ich kroki odbijały się echem od ścian budynków. Alex obracał w głowie dręczące go od dawna pytanie. Nie chciał go zadawać, ale wiedział, że musi, nie miał innego wyjścia. Wbił ręce w kieszenie kurtki i odchrząknął. – Słuchaj, Seb, muszę cię o coś zapytać… Co się działo z Willow po moim odejściu? – Zerknął na milczącego Seba. – Czy naprawdę było tak źle, jak mi się wydaje? Seb miał udręczoną minę, jakby się nie mógł oderwać od własnych problemów. – Gorzej – odparł po chwili i ciężko westchnął. – A ty… – Alex przełknął z trudem. – Czy mogłeś jej jakoś pomóc? – Kiedyś drażniła go bliskość Seba i Willow, teraz jednak dałby wszystko za wiadomość, że byli dla siebie nawzajem wielką pociechą. Seb potrząsnął głową. – Nikogo do siebie nie dopuściła. Oczywiście jak zawsze wykonywała swoje obowiązki, mówiła to, czego od niej oczekiwano.

Ale przez cały ten czas była jak… zombie. Żywy trup. Alex nie był w stanie sobie tego wyobrazić. „Wynagrodzę ci to” – rzucił jej lekkim tonem. Była to prawdopodobnie najgłupsza rzecz, jaką w życiu powiedział. Nigdy nie zdoła jej tego wynagrodzić, nawet gdyby resztę życia poświęcił szczerym staraniom. – A podczas ataku… – ciągnął Seb, spuszczając nisko głowę. – Wydaje mi się, że ona pragnęła umrzeć. Wyciągnąłem ją z bazy z najwyższym trudem. Alex szarpnął głową i zwolnił kroku. – Jakiego znowu ataku? Seb także przystanął i obrzucił go zdumionym spojrzeniem. Na moment przymknął powieki. – O, dios mío, nie powiedziała ci o tym… – O czym? – krzyknął Alex, wbijając mu palce w ramię. – Co się stało w bazie? – Mniej więcej dwa tygodnie temu zostaliśmy zaatakowani przez bandę aniołów – odrzekł Seb z ociąganiem. – Prawie wszyscy zginęli. Alex stał jak wmurowany w ziemię, słuchając opowieści Seba o tym, że anioły zaatakowały bez ostrzeżenia podczas ćwiczeń symulacyjnych, Sam oddał życie w walce, a Willow próbowała uczynić to samo podczas końcowej masakry. – Musiałem ją siłą odciągnąć – zakończył Seb. – Kopała mnie, wyrywała się, krzyczała… Chciała zginąć razem ze wszystkimi. Czyli po prostu… umrzeć. Każde słowo Seba dźgało serce Aleksa niczym rozżarzony pręt. – Powinienem tam być – wyrzekł głucho. Wyczuł, że Seb wzrusza ramionami. – I tak byś nic nie pomógł. – To nie ma znaczenia. Powinienem był walczyć ramię w ramię ze swoimi ludźmi – warknął Alex. Nie mógł przestać myśleć o Willow pochylonej nad ciałem Sama, szlochającej i zabijającej kolejne anioły; na niewiele zresztą się to zdało. Myślał o kolegach, których lubił i szanował i którzy zginęli w walce. Panowała przejmująca cisza. Powietrze było krystalicznie czyste i zimne jak lód. Gwiazdy świeciły na niebie niczym obojętne diamentowe

oczy aniołów. – Powinienem był walczyć razem ze swoimi ludźmi – powtórzył głucho.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI – A co się stało potem? – spytał Raziel swobodnym tonem konwersacji. Stał oparty o blat biurka w swoim gabinecie w Kościele Aniołów w Schenectady i czyścił paznokcie czubkiem otwieracza do listów. – Tylko nie kłam, Zaran, bardzo cię proszę. Ciemnowłosy anioł siedział, ściskając skronie i trzęsąc się jak osika. Tkwił tak od ponad dwóch dni, a ściśle biorąc, od przybycia Raziela. Przez cały ten czas nie miał możliwości się pożywić, bo przybranie anielskiej postaci uczyniłoby go jeszcze bardziej bezbronnym. Znosił to raczej marnie. – Nie kłamię – sapnął. – Nie stało się nic szczególnego. Poleciałem tamtym korytarzem, ale nikogo nie znalazłem, więc wróciłem, żeby zawiadomić innych. – Mmm, tak… Ciągle to powtarzasz. – Raziel ruchem ręki przywołał stojącego przy drzwiach Bascala, któremu towarzyszyło dwóch osiłków. – Miałbym ochotę na małe co nieco – wyznał. – A ty? – O, jak najchętniej – odrzekł Bascal, nie kryjąc drwiny. – Czy mam wezwać kilka apetycznych A1? – Cudowny pomysł. – Raziel zauważył z zadowoleniem, że na wzmiankę o pożywieniu Zaran zbladł jak ściana. W przeciwieństwie do ludzi anioły nie mogły zbyt długo wytrzymać bez pokarmu. Aura Zarana drżała już od wielu godzin, a na brzegach przybrała jaskrawoniebieski bolesny odcień. Bascal wyszedł, Raziel zaś wyprostował się i przeciągnął. – Wiesz, to naprawdę zabawne, że wszystkie drogi prowadzą nieodmiennie właśnie do ciebie – powiedział. – Willow Fields nie umarła, gotów jestem się założyć o własne życie. Do wyjść, którymi mogła uciec, prowadził jedynie korytarz, który, jak twierdzisz, sprawdziłeś. Więc powiedz mi wreszcie, dokąd się udała? – Nie wiem, powtarzałem ci to już tyle razy! Raziel przybrał obojętną minę i wziął do ręki fotografię otrzymaną od Bascala.

– Taka śliczna dziewczyna – rzekł zamyślony. – Pewnie zrobiło ci się żal, że ma umrzeć. – Nie myślałem… – zaczął Zaran i urwał gwałtownie. Raziel uniósł brew z domyślnym uśmiechem. Z przedpokoju dobiegły odgłosy przyciszonych rozmów, po czym do gabinetu zajrzał Bascal. Cofnął się, ale tym razem nie zamknął drzwi na klamkę, pozostawiając niezbyt szeroką szparę, w której widać było dwie piękne kobiety, wpatrzone w niego rozszerzonymi z podziwu oczami. Potem zaległa dzwoniąca w uszach cisza, gdy Bascal zaczął się spokojnie pożywiać. Widoczna w szparze aureola jęła pulsować jaskrawym blaskiem. Raziel odgrywał tę scenę przed Zaranem po raz niewiadomo który z rzędu. Tym razem mógł wreszcie mówić o sukcesie. Przystojny anioł o wysokich kościach policzkowych siedział ze wzrokiem wbitym w pożywiającego się z rozkoszą Bascala. Jego aura zatrzęsła się żałośnie ze zmęczenia i osłabienia. – Ja… Nie, ja wcale… – Co takiego? – ponaglił Raziel łagodnie. – Wcale nie myślałem o niej! Ja nie… – Zaran jęknął boleśnie i ukrył twarz w dłoniach. – Dobrze – wyszeptał urywanie – powiem. Widziałem ich oboje. Ją i tego drugiego półanioła. – I pozwoliłeś im uciec – syknął Raziel ze złością. – Ich widok mnie zaskoczył… Zwłaszcza drugiego półanioła… To mój syn. Nie chciałem, żeby coś mu się stało. Nareszcie. Tajemnica pochodzenia Seba w końcu znalazła rozwiązanie. – Niebywałe – orzekł Raziel lodowato. – To raczej rzadkie pośród aniołów, aby przeżywać tak ludzkie – niemal wypluł to słowo – emocje. A co z Kylarem? – Nie widziałem go tam. – Zaran wpił palce w poręcze fotela i wpatrywał się pilnie w Bascala. – To wszystko, przysięgam. Pozwól mi się teraz pożywić. Przyrzeknij, że mnie nie skrzywdzisz, kiedy się tym zajmę. – Ależ ja wcale nie uważam, że to wszystko – żachnął się Raziel. – Czego mi jeszcze nie wyjawiłeś?

Zaran obrzucił go żałosnym spojrzeniem. Był przeraźliwie blady i spocony. – Wiem, że ukrywasz coś więcej. Nie uda ci się mnie zwieść – ciągnął Raziel łagodnie. – Percepcja nadzmysłowa trochę mi się wprawdzie przytępiła, ale za to stałem się niezłym znawcą mowy ciała. Nie zdołasz nic przede mną ukryć. Zaran tkwił nieruchomo jak skała. Poruszył grdyką, przełykając ślinę. – Bascalu – zawołał Raziel, nie zdejmując z niego spojrzenia – chyba jednak nie jestem głodny. Zabierz ludzi z powrotem, dobrze? – Nie! – wybuchnął Zaran. – Powiem wszystko! Podczas walki Willow pokonała Margen. Widziałem dobrze jej minę, stałem blisko. Wydaje mi się, że zanim ją zabiła, prawdopodobnie poznała przynajmniej część jej myśli. Raziel poczuł się w najwyższym stopniu zaalarmowany. Margen była jednym z niewielu aniołów, które znały szczegóły operacji w Pawntucket. Czyli Willow najpewniej się dowiedziała, że ojciec planuje zrównać z ziemią jej rodzinną mieścinę. Co z kolei oznaczało, że przebywała tam teraz, chyba że Raziel zatracił zdolność logicznego myślenia. Na twarzy anioła pojawił się uśmiech. Spojrzał na Zarana nieomal przyjaźnie. A zatem zwlekanie z atakiem opłaciło się z nawiązką. – Pójdź teraz i pożyw się w spokoju – zaproponował łagodnie. – No, dalej, nie zamierzamy cię skrzywdzić. Zaran z początku nie usłuchał. Na jego pięknym obliczu malowała się męka niedowierzania i rozpaczy. W końcu zerwał się chwiejnie i wybiegł z pokoju. W mgnieniu oka przez niedomknięte drzwi przesączył się oślepiający blask jego anielskiej postaci. Raziel skinął w stronę osiłków Bascala, którzy bezzwłocznie udali się za Zaranem. Jaskrawy rozbłysk światła, gdy i oni przybrali anielskie postaci, krótka walka skrzydlatych cieni na ścianie, urwany krzyk Zarana. Sekundę później Raziel kątem oka dostrzegł wirujące w powietrzu świetlne cząsteczki. – Żegnaj, Zaranie – powiedział, ostrożnie odstawiając fotografię na biurko. – Miło było cię poznać.

Po upływie kilku godzin Raziel nadal znajdował się w gabinecie. Zagłębiony w wygodnym skórzanym fotelu, przymknął oczy i oddał się rozmyślaniom. Informacja uzyskana od Zarana okazała się jeszcze ważniejsza, niż mu się w pierwszej chwili zdawało. Pawntucket będzie się szykowało do obrony pod przywództwem jego nieustraszonej córki. Fakt ten nie miał żadnego znaczenia, bo obrońcy i tak zostaną zmiażdżeni w ciągu kilku chwil. Natomiast szybkie zabicie dziewczyny przestało Raziela pociągać jako nazbyt prostackie, zwłaszcza że nieprzewidzianym skutkiem trzęsień ziemi zdawało się być obudzenie w niej niezwykłej mocy, jaką miała nad ludzkimi aurami. Raziel nie żywił żadnych wątpliwości, że anomalie zaobserwowane w Mexico City miały związek z Willow. Prawdopodobnie zetknęła się przypadkowo z tymi ludźmi; może mieszkała niedaleko ich domostw lub musnęła na ulicy ich aury. To wystarczyło, by zaszła w nich groźna przemiana, nie wspominając już o przesunięciu energii, jakie Raziel wyczuwał w świecie ludzi. Jeśli to także działo się za jej sprawą, a on mógłby to jakoś wykorzystać… Rysowały się wręcz nieograniczone możliwości. W tym celu musiałby jednak sprawować nad nią pełną kontrolę. Przeniósł wzrok na fotografię i przyjrzał się Willow spod zmrużonych powiek. – Jesteś doprawdy godnym przeciwnikiem, ale ze mną nie wygrasz – mruknął, muskając srebrną ramkę opuszką kciuka. – Dostanę od ciebie to, na czym mi zależy. Na dźwięk stukania do drzwi zerknął na zegarek. Dochodziła trzecia nad ranem. – Tak? – rzucił lodowatym tonem. Do gabinetu zajrzał jeden z kościelnych urzędników. – Proszę wybaczyć, że przeszkadzam, ale przyszła jakaś kobieta i domaga się audiencji. – O tej porze? Mężczyzna przestąpił nerwowo z nogi na nogę.

– Powiada, że podróżuje od wielu dni, i to bez samochodu. Przybyła z gór Adirondack. Twierdzi, że sprawa jest bardzo pilna. Jak się wyraziła… – mężczyzna zachłysnął się speszony – …zależy od tego los anielskiego rodu. – Przyślij ją do mnie – polecił Raziel, prostując się gwałtownie. Po chwili do gabinetu wkroczyła chuda, niewysoka kobiecina. Wydawała się dziwnie przezroczysta, jakby wypłowiała – włosy nieokreślonej barwy, blada cera. Na widok Raziela przycisnęła kurczowo dłonie do serca. – Sir, to prawdziwy zaszczyt… – wysapała. – Jadąc tutaj, nie wyobrażałam sobie w najśmielszych snach, że pana zobaczę… Byłam pewna, że przebywa pan w Edenie Denver! – Rozumiem. – Raziel wstał i podszedł do kredensu. – Jak pani godność? – Joanna Fields. Raziel nalewał sobie właśnie szklankę wody. Na dźwięk nazwiska kobiety zamarł w pół ruchu. – Ciotka Willow Fields – powiedział. W lustrze wiszącym nad kredensem dostrzegł, że twarz kobiety spochmurniała. – Nie ma w tym mojej winy, sir, zapewniam! Musi mi pan uwierzyć. Miranda i ja nie mamy z tą dziewuchą nic wspólnego. Raziel był rad, że stoi do niej tyłem, nie zdołał bowiem ukryć wyrazu kompletnego zaskoczenia. Po nalaniu wody odstawił butelkę i powoli odwrócił się do kobiety. – Miranda? – spytał głucho. – Tak, to moja siostra – pośpieszyła Joanna z wyjaśnieniem. Przysunęła sobie krzesło i raptem się zawahała. – Przepraszam… Czy mogę…? – Ależ proszę. – Raziel pozostał przy kredensie. – Może zechce mi pani przypomnieć okoliczności towarzyszące wypadkowi, który jednakowoż, jak widzę, wcale się nie wydarzył? – poprosił. – Obawiam się, że nie pamiętam szczegółów… – Wypadkowi? Ach tak, oczywiście – odrzekła Joanna gorliwie. – Otóż wszystko zaczęło się od tego, że Willow uciekła z chłopakiem, o

którym nikomu nie powiedziała. Prawdopodobnie był terrorystą i wywarł na nią zgubny wpływ. Nasza Willow zawsze była dziwaczką, ale nigdy nie uczyniła nikomu nic złego, pojmuje pan, co mam na myśli? Nie czekając na odpowiedź Raziela, Joanna ciągnęła opowieść. – Potem próbowała wysadzić katedrę w Denver… To było po prostu straszne. Dziennikarze nieustannie nas nachodzili, domagając się komentarza, w dzień i w nocy…Przyznawałam otwarcie, że potępiam postępek Willow i nie uważam jej już dłużej za swoją siostrzenicę, ale to ich nie zadowalało. Kiedy więc pojawił się anioł płci żeńskiej, z początku wcale nie chciałam z nim rozmawiać. – Anioł – powtórzył Raziel z pozorną obojętnością i napił się wody. – Tak. – Joanna kiwnęła gorliwie głową. – Cóż to było za cudowne stworzenie! Nie sposób tego opisać. Wyjaśnił, że to pan go przysłał i że grozi nam straszne niebezpieczeństwo. Na szczęście on nam dopomoże i zabierze nas w takie miejsce, gdzie nikt nie zrobi nam krzywdy. Właśnie dlatego mój dom w Pawntucket został spalony, żeby stworzyć wrażenie, iż obie z Mirandą poniosłyśmy śmierć w płomieniach. Zostałyśmy zabrane do górskiej chaty w masywie Adirondack. Nasz wybawca pomyślał o wszystkim. Raziel zapłonął na to straszliwym gniewem, z trudem powstrzymał się przed rozbiciem kryształowej szklanki. – Domyślam się – wycedził. – Czy mogę zapytać o imię tego wzoru cnót wszelakich? Joanna zamrugała niepewnie na to kwieciste określenie. – Powiedział, że nazywa się Paschar. Raziel wzdrygnął się zaskoczony, po czym ogarnęła go iście piekielna furia. Ach, ktoś tu myślał, że jest bardzo sprytny, on zaś przeczuwał, że wie, o kim mowa. Nieoczekiwanie przybrał anielską postać. Joanna miała właśnie coś dodać, ale zamarła z otwartymi ustami, wpatrzona w imponującą sylwetę z szeroko rozłożonymi skrzydłami, jaśniejącą eterycznym blaskiem. – Potrzebuję znacznie więcej informacji – mruknął anioł, zanurzając dłonie w jej aurze. Mimo że energia kobiety była pozbawiona smaku, i tak pożywił się

nią do syta. Już wcześniej miał okazję się przekonać, że wzmacniało to tę żałosną resztkę percepcji nadzmysłowej, jaka mu jeszcze pozostała. Przymknął oczy i przeglądał myśli Joanny niczym talię kart. Ujrzał anioła o matowo blond włosach, ciemnych oczach i uśmiechu jasnym jak kryształ. „Charmeine” – pomyślał ponuro, nie czując bynajmniej zaskoczenia. Od dawna łączyła ich silna więź psychiczna; jego przyjaciółka i stronniczka musiała się domyślić, że Raziel jest ojcem Willow, i wywiozła dokądś Mirandę, aby w odpowiedniej chwili móc ją wykorzystać jako mocną kartę przetargową. Tego rodzaju przemyślność i zapobiegliwość zawsze cechowały Charmeine. Gdy Raziel na powrót przybrał ludzką postać, na jego obliczu igrał drwiący uśmieszek. Co za ironia, że przez chytre machinacje Charmeine Miranda trafiła teraz prosto w jego ręce. „Moja droga, znowu pokrzyżowałem ci plany” – powiedział sobie w duchu, z przyjemnością wspominając moment śmierci anioła. – Co za cudowne uczucie – wymamrotała Joanna, wpatrując się w dal. – Niemal tak piękne jak wtedy, kiedy dotykał mnie Paschar. – Dziękuję – odrzekł Raziel, opierając się w swobodnej pozie o biurko. – Jak sądzę, zdobyłem już wszystkie niezbędne informacje – ciągnął ze sztucznym rozradowaniem. – W jakim celu pragnęła się pani ze mną spotkać? Joanna gapiła się na niego z lekko otwartymi ustami. Jej aura przybrała barwę brudnej szarości. Razielowi przemknęło przez myśl, że być może jednak przesadził, ale na szczęście kobieta ocknęła się i usiadła wyprostowana. – Wiem, oczywiście, że miałyśmy czekać, aż anioły zjawią się po nas, ale… zaszło coś nieoczekiwanego. Otóż Miranda zaczęła mówić. – Słucham uważnie, co dalej? – ponaglił Raziel, którego oczy zwęziły się niebezpiecznie. – Najczęściej przesiaduje w swoim fotelu, głęboko zatopiona w marzeniach. Jednak w ubiegłym tygodniu zaczęła nagle mówić, jakby rozmawiała z kimś dla mnie niewidzialnym – powiedziała Joanna. – W ubiegłym tygodniu? – spytał Raziel ostro. – Sporo czasu zajęło mi znalezienie dla niej opieki – odparła

kobieta, czerwieniąc się. – Nie mogłam przecież wysłać tu pierwszej z brzegu osoby z tak ważną informacją, musiałam przekazać ją osobiście. Nie podobało mi się to, co usłyszałam. To brzmiało… zdradziecko, wręcz buntowniczo! Raziel z trudem panował nad sobą. – Co konkretnie mówiła Miranda? – Zapisałam to sobie później, żeby czasem czegoś nie pokręcić. – Joanna pogrzebała w torbie i podała mu złożoną na czworo kartkę. Raziel przebiegł wzrokiem notatkę, czując rosnące zdumienie. „Miranda chyba z kimś rozmawiała. Na końcu wymieniła jego imię: Alex. Wydaje się, że coś planowali. Miranda powiedziała, że byłoby lepiej, gdyby anioły nie miały już takiego wpływu na ludzi. Sprawiała wrażenie, że przebywa w jakimś innym miejscu, nadmieniła bowiem o «Mirandzie znad jeziora», która rzekomo nie jest nią. Wspomniała też o bramie i powiedziała, że wie o niej jedynie Raziel. Potem zaproponowała, że pokaże temu Aleksowi, gdzie jest brama, bo dzięki niej będzie mógł wrócić do domu. A kiedy Willow spróbuje połączyć się z «polem energii», będzie musiała to zrobić w Pawntucket”. Raziel pojął znaczenie tych słów w straszliwym przebłysku świadomości i siedział jak ogłuszony. Jakaś część Mirandy niewiadomym sposobem egzystowała w świecie aniołów, a w dodatku była w stanie rozumować. Co więcej, przebywał tam z nią Kylar. Jak do tego doszło? Jak?! To niemożliwe, żeby zdołał się przedostać do ich świata, a jednak najwidoczniej tam był… Pałając straszliwym gniewem, Raziel z trudem powstrzymał się, by nie zmiąć kartki w kulkę i nie cisnąć nią o podłogę. Zniszczył wszystkie znane mu bramy, jeśli jednak informacja się zgadzała, to umknęło mu coś istotnego. Przypomniał sobie o planie przejęcia kontroli nad Willow. Należało przejść do działania, i to szybko, skoro dziewczyna potrafiła wykorzystać anielskie pole energii. Jeśli Raziel nie wprowadzi planu w czyn, jego córka dokona dzieła zniszczenia. Co za szczęście, że Willow nie spodziewa się jego następnego posunięcia. Starannie złożył papier i przejechał wzdłuż brzegu czubkiem paznokcia.

– Proszę powtórzyć, gdzie obecnie przebywa Miranda. Joanna przyglądała się z niechęcią fotografii Willow na biurku. Zagadnięta, podniosła wzrok. – Mieszkamy w drewnianej chacie, mniej więcej sto pięćdziesiąt kilometrów stąd, dosyć wysoko w górach, nad jednym z tamtejszych jezior, które nie ma nawet własnej nazwy… Nie chcę się skarżyć, bynajmniej, ale obawiam się, że dość trudno się tam dostać. Drogi są bardzo… – Zechce pani zaczekać w sekretariacie – przerwał Raziel i sięgnął po komórkę. – Och! Tak, tak, oczywiście. – Joanna pośpiesznie wstała z miejsca. Nie czekając na jej odejście, Raziel wcisnął klawisz szybkiego wybierania. Rozmówca zgłosił się niemal natychmiast. – Już czas – powiedział Raziel, gdy drzwi się za nią zamknęły. Wziął do ręki fotografię w ramce i postukiwał nią niecierpliwie o blat. – Na atak? – spytał Bascal, całkowicie przytomny. – Oczywiście, a na cóżby innego? – warknął Raziel i sprawdził na zegarku godzinę: 3.17. – Rozpoczęcie punktualnie o szóstej rano. Ta dziura ma zostać zrównana z ziemią. Znajduje się tam brama; macie ją znaleźć i zniszczyć. Zabijcie wszystkich, oszczędźcie tylko dziewczynę. Chcę ją mieć żywą, chyba że dotrze do bramy i będzie ją próbowała sforsować. W takim wypadku masz ją zabić osobiście, nie oglądając się na nic. – Tak? – bąknął Bascal nieufnie. – Ona potrafi kontrolować nasze pole energii – wyjaśnił Raziel jadowicie. – To właśnie znaczyła wizja Paschara. – Nie martw się, szefie. – W głosie Bascala zadźwięczały groźne tony. – Zostanie powstrzymana, już moja w tym głowa. Nie wypuszczając fotografii z ręki, Raziel bez słowa się rozłączył. Z niebezpiecznym uśmiechem na ustach przyglądał się bacznie promiennej twarzy dziewczynki. „Mam dla ciebie niespodziankę, droga córko – pomyślał. – W końcu udało mi się znaleźć sposób zapanowania nad tobą”.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI Pokój klasowy, w którym miałam lekcje w piątej klasie, właściwie wcale się nie zmienił: na szafie z przyborami artystycznymi piętrzyły się paczki starych gazet, na ścianie wisiała biała tablica. Ktoś umieścił na niej napis: „Tygrysy z Pawntucket NADAL potrafią zaryczeć!”. Obok widniał rysunek tygrysa atakującego anioła. Stoły i krzesła zniknęły. Dywan zaścielały ciasno ułożone śpiwory, jakby obok odbywała się duża impreza z nocowaniem. Wsunęłam się w pierwszy z brzegu i położyłam bez ruchu z pięściami przyciśniętymi do skroni, mentalnie przeszukując miasteczko ulica po ulicy. Robiłam to już setki razy, bez rezultatu. Nie potrafiłam rozstrzygnąć, czy tym sposobem nie można znaleźć bramy, czy też po prostu jej tu nie ma. „Mamo, gdzie to jest?” – zadawałam niemo błagalne pytanie. Nie było odpowiedzi. – Nie śpisz? – szepnęła leżąca obok mnie Nina. – Nie – odszepnęłam, otwierając oczy. – Ja także nie mogę usnąć – rzekła ściszonym głosem. – Jak sądzisz, czy Alex będzie się złościł, jeśli wcześniej wrócimy do pracy? Już chciałam odpowiedzieć, że mam w nosie, co Alex sobie pomyśli, ale się powstrzymałam. Ostatnie dwa dni, spędzone na przeszukiwaniu miasteczka, pozostawiły mi stanowczo zbyt wiele czasu na rozmyślania o nim; byłam już tym straszliwie zmęczona, miałam kompletnie dość. – Przypuszczam, że tak – odparłam w końcu. Wyczułam, że Nina się waha, czy zagadnąć mnie o naszą sytuację; na szczęście tego nie zrobiła. Zapytała mnie jednak o coś innego. – Wiesz, zastanawiałam się nad czymś… Pamiętasz, wspominałaś mi wczoraj, że ty i Seb moglibyście nauczyć nas zmieniania aury? – Owszem – powiedziałam – ale teraz już na to za późno. Nauka pracy z aurą zajmuje wiele miesięcy. – Rozumiem, ale czy ty nie mogłabyś tego zrobić? – Co masz na myśli? – spojrzałam na nią ze zdziwieniem. – Tak sobie pomyślałam… – zaczęła z wahaniem – że jeśli energia

każdego z nas naprawdę sięga do ciebie, to czy mogłabyś na przykład… bo ja wiem, wykorzystać to i gdy anioły zaatakują, pochwycić wszystkie nasze aury, sprawić, że staną się bardzo małe, niemal niewidoczne… Wtedy anioły nie miałyby się na co rzucić i… – urwała, speszona moim milczeniem. – Przepraszam. – Wydała zduszony śmiech. – Tonący brzytwy się chwyta. – Nie, zaczekaj! – Przypomniałam sobie, że kiedyś, gdy anioły zaatakowały mnie i Seba, on zrobił dokładnie to samo: chwycił nasze aury i przyciągnął bardzo blisko do ciała, żeby nie można ich było zobaczyć. Czy i ja potrafiłabym to zrobić, tyle że na znacznie większą skalę? – Nie wiem – powiedziałam z namysłem. – Kto wie, to całkiem możliwe… – Serce zabiło mi żywiej. Spróbowałam sięgnąć umysłem, ale zorientowałam się, że nie wiem, od czego zacząć. Jak niby miałabym pochwycić wszystkie aury w miasteczku? Po kilku pełnych napięcia chwilach ponownie otworzyłam oczy. – I co, udało się? – szepnęła Nina z nadzieją. Miałam ochotę wrzasnąć z frustracji i rozczarowania. – Nie. Przykro mi. Nie mogłam już tego dłużej wytrzymać. Rozsunęłam śpiwór, wypełzłam z niego i zaczęłam wkładać buty. Ubranie miałam na sobie, bo się w nim położyłam. – Wiesz co, wróć do Jonaha, dobrze? Proszę cię, naprawdę mi na tym zależy. – Widziałam ich wcześniej na korytarzu. Jonah dotykał czule twarzy Niny. Patrzyli na siebie tak zakochanymi oczami, że aż mi się serce ścisnęło. – A ty? – Nina usiadła w śpiworze. – Muszę złapać trochę świeżego powietrza. Może uda mi się jeszcze przeszukać parę ulic. – Przecież jest strasznie zimno! – Wiem, ale koniecznie muszę się czymś zająć. Poza tym skąd wiesz, czy to nie wasza ostatnia noc? Lepiej pożegnaj się z Jonahem. – Chwyciłam kurtkę i nie słuchając dalszych protestów Niny, uścisnęłam ją za rękę, po czym wybiegłam na korytarz.

Boisko szkolne wyglądało upiornie w blasku księżyca w pełni. Przysiadłam na huśtawce i odbijając się czubkami palców od zmrożonego gruntu, lekko się bujałam. Wkrótce przemarzłam do szpiku kości, ale nie ruszyłam się z miejsca. Mentalne przeszukiwanie domów na nic się zdało, podobnie jak ponawiane próby pochwycenia aur wszystkich kolegów. W efekcie czułam się tylko straszliwie wyczerpana. Teraz pozostawało mi jedynie biernie czekać na atak. Miał nastąpić niebawem, wyraźnie to czułam. „Wszyscy zginiemy” – pomyślałam nieoczekiwanie. Podniosłam głowę i spojrzałam na niebo, wyobrażając sobie zastępy aniołów pod wodzą Raziela. „Jeżeli ja zginę, to i on także” – przyrzekłam sobie solennie. Skoro nie udało się odnaleźć bramy, ostatnia szansa pokonania aniołów została prawdopodobnie stracona, ale mogłam uczynić przynajmniej tyle. Siedziałam wyprostowana, chociaż czułam się potwornie zmęczona. Ogarnęło mnie znużenie niemające nic wspólnego z brakiem snu. Już miałam się zwlec i pójść pomóc w budowie umocnień, gdy wtem usłyszałam kroki. Zaskoczona, podniosłam głowę. Z cienia wyłonił się Alex i stanął przede mną z rękami w kieszeniach kurtki. – Cześć – powiedział. – Cześć – odparłam po chwili. Zbliżył się i usiadł na sąsiedniej huśtawce. Zamyślił się i przez moment pocierał garbek nosa. – Ani słowem nie wspomniałaś mi o bazie – rzekł cicho. Jego profil, oświetlony blaskiem księżyca, wyglądał dokładnie tak, jak wyobrażałam go sobie chyba z tysiąc razy. Natomiast nie przypuszczałam, że pojawi się we mnie uczucie, które teraz dławiło mnie w krtani. – Zgadza się – wychrypiałam. – Uznałam, że lepiej poczekać, aż przewali się nad nami to, co ma się wkrótce wydarzyć. Alex westchnął i bujał się lekko, odbijając stopą od podłoża. – No tak… Pewnie miałaś rację. Posłuchaj, Willow, chciałem… –

urwał, jakby jednak zmienił zdanie, po czym spytał swobodnym tonem: – Wyszłaś skanować okolicę? Dlaczego nawet teraz marzyłam, żeby się znaleźć w jego objęciach? – Tak – przyznałam. – Ale to i tak na nic. Przyglądał mi się bacznie i w końcu potrząsnął głową. – Jezu, jesteś taka podobna do matki – mruknął. – Tylko jeszcze piękniejsza. – Nagle zmarszczył czoło. – No właśnie, zaraz, twoja matka… – wyrzekł powoli. – Jestem ciekaw… – Czego? – spytałam niecierpliwie, wyczuwając jego podekscytowanie. – Posłuchaj mnie uważnie – zaczął z powagą, nachylając się do mnie. – W twojej mamie tliła się jeszcze słaba energia; kiedy opuszczałem świat aniołów, ująłem ją za ręce i pocałowałem w policzek. Więc gdybyś spróbowała nawiązać z nią teraz kontakt, może mógłbym posłużyć za ogniwo pośredniczące… Przypomniałam sobie stłumione, ledwo wyczuwalne wrażenie jej energii, jakie odebrałam, sondując wcześniej umysł Aleksa. – Nie wiem, jak miałoby to zadziałać? – spytałam niepewnie. – Przecież to ty jej dotknąłeś, a nie ja. W dodatku już wtedy znikała… – Ale spróbuj! Nie mamy nic do stracenia! – Wyciągnął do mnie rękę grzbietem do dołu, a ja przeniosłam się w czasie do dnia, w którym się poznaliśmy. Podał mi wtedy dłoń tym samym gestem. – Dobrze – zgodziłam się, kiwając sztywno głową. Odwróciłam się do niego razem z huśtawką, wzięłam go za rękę i jak najśpieszniej odsunęłam od siebie wszelkie uczucia. Sięgnęłam zmysłami i dość szybko znalazłam energię mamy, ale wiedziałam, że nie mogę się z nią skomunikować, ponieważ nie była to mama z mojego świata. Skoncentrowałam się na dłoni Aleksa – na tej samej ciepłej skórze, która dotykała zapomnianej cząstki jej jaźni – i zanurzyłam głębiej świadomość. „Mamo? Czy jesteś tam gdzieś…?”. Płynęły minuty. Wiele razy powtarzałam to pytanie. Już byłam gotowa zrezygnować, gdy wtem ogarnęło mnie wrażenie, że dokądś podróżuję, bardzo daleko, a zarazem bardzo blisko. Boże, była tuż obok,

bliżej, niż umiałabym sobie wyobrazić. „Willow?”. Było to nie tyle słowo, ile raczej odczucie. Ale była tu – i wiedziała, kim jestem. Zalała mnie ta sama radość, jaką czułam w dzieciństwie, w tych rzadkich, cudownych chwilach, kiedy mama była przytomna i naprawdę mnie widziała. – Mamo – szepnęłam. Dłoń Aleksa drgnęła. Zresztą słowa nie były potrzebne, nie liczyły się w komunikacji między światami. Moja energia stapiała się z energią mamy tak nierozerwalnie, jak niekiedy przytrafiało się nam to z Sebem. Zastygłam i w zadziwieniu chłonęłam napływające do mnie obrazy z czasów, kiedy byłam małą dziewczynką, a ona miała jeszcze niezmącony umysł. Omywała mnie fala najszczerszej miłości. Na tę jedną chwilę wcale nie straciłam mamy; była przy mnie, tak jak tego zawsze pragnęłam. Chciałam, aby trwało to wiecznie, wiedząc zarazem, że czas nagli i nie mamy chwili do stracenia. „Mamo, gdzie się znajduje brama do świata aniołów? – spytałam w myśli. – Powiedz, koniecznie musimy to wiedzieć!”. Wyczułam, że natęża się, chcąc mi to przekazać. Ujrzałam obraz: poruszane podmuchem wiatru zielone zasłony. Nic mi to nie mówiło. „Nie rozumiem – zawołałam do niej. – Gdzie to jest, w czyimś domu? U kogo?”. Lecz jej energia zaczęła słabnąć i zanikać, dokładnie tak jak mi się przyśniło w drodze do Pawntucket. – Nie! – wykrzyknęłam z rozpaczą. – Mamo, zaczekaj, nie odchodź! Mamo…! Wyglądało to tak, jakbyśmy przywarły do siebie podczas huraganu, stopniowo, acz nieubłaganie rozdzielane przez jego podmuchy. Ostatni przekaz miłości, potem frustracji – i mama zniknęła. – Mamo – wyszeptałam urywanie. Otworzyłam oczy i uświadomiłam sobie, że policzki mam mokre od łez. – Nawiązałyśmy kontakt – wymamrotałam, ocierając je wierzchem dłoni. – Próbowała mi powiedzieć, ale nie mogłam… – urwałam, bo płacz dusił mnie w krtani. Moja mama… Alex przyciągnął mnie do siebie razem z huśtawką i otoczył ciasno

ramionami. Z moich ust wydarł się rozpaczliwy szloch. – Poznała mnie, wiedziała, kim jestem… – wykrztusiłam z głową wtuloną w jego pierś. – Alex, ona naprawdę mnie rozpoznała… – Wiem – odrzekł szeptem. – Mama bardzo cię kocha. Wypytywała o ciebie, chciała się dowiedzieć jak najwięcej. Zacisnęłam powieki, aby powstrzymać łzy, i przez chwilę siedziałam ciasno przytulona do Aleksa, nasłuchując dudniącego bicia naszych serc. Potem przypomniałam sobie, jak leżałam na wytartym dywanie w naszym pokoju w bazie, szlochając tak długo, aż zabrakło mi łez. Poczułam się tak, jakbym odebrała silny cios w żołądek. Skrzywiłam się i odsunęłam. – Willow, nie, proszę cię, zostań… Nie odsuwaj się ode mnie. – Alex pochwycił kurczowo moje dłonie. – Posłuchaj – poprosił z naciskiem. – Już załapałem, wiesz? Przysięgam, naprawdę załapałem. To wszystko, przez co musiałaś przejść… – Przez chwilę niemo poruszał ustami, oczy błyszczały mu podejrzanie, gdy głaskał mnie po głowie. – Nigdy nie zdołam ci tego wynagrodzić. Nigdy, bez względu na to, jak bardzo będę się starał. Przepraszam cię, Willow, przepraszam… Tak strasznie mi przykro. Ale błagam, nie odtrącaj mnie już. – Przestań, słyszysz? Po prostu przestań! – Wyrwałam mu ręce i przyłożyłam do pulsujących z bólu skroni. – Powiedziałam ci, że na razie nie mogę tego zrobić. – Atak może nastąpić w każdej chwili – odparł matowym głosem. – Możemy zginąć niepogodzeni ze sobą, nie wyjaśniwszy sobie wszystkiego… Czy tego właśnie chcesz? Paląca wściekłość, jaka narastała we mnie od trzech dni, wybuchła raptem z siłą fali tsunami. Szarpnęłam głową i spojrzałam mu prosto w oczy. – Chyba żartujesz – wycedziłam zimno. – Naprawdę uważasz, że potrzebuję teraz twoich zbawiennych rad na temat tego, co koniecznie powinnam jeszcze zrobić przed śmiercią? I kto to mówi? Ty? Przypuszczam, że zanim urwałeś się z bazy, sporządziłeś sobie listę spraw do załatwienia? – Mój ton ociekał jadowitą drwiną. – Willow…

– Na którym miejscu listy znajdowało się zapewnienie, że jestem całym twoim życiem? Może na trzecim? Bo przecież pierwsze to było nakłamanie mi w żywe oczy, a drugie musiało się tyczyć zapakowania broni, więc… – Willow! – Alex złapał mnie za ramię i potrząsnął. – Nie rób tego – poprosił już spokojniej. – Dlaczego nie? Bo nie masz ochoty tego słuchać? Bo już łaskawie „załapałeś”, więc możemy nareszcie o tym zapomnieć? – Nie to miałem na myśli! – wykrzyknął Alex z rozpaczą. – Posłuchaj, wiem, że na to zasłużyłem, ale przynajmniej postaraj się poznać i zrozumieć moje argumenty. Chciałem powiedzieć ci prawdę… Rozwścieczona, zerwałam się z huśtawki. – Jeżeli faktycznie tego chciałeś – odparowałam podniesionym głosem – to dlaczego tego nie zrobiłeś, ty tchórzu?! Łatwiej było po prostu wymknąć się chyłkiem i dać się zabić, niż być ze mną szczery?! – Tak! – Alex także stracił panowanie nad sobą. Jego krzyk rozbrzmiał echem na pustym boisku. – Tak, i co z tego? Pomyliłem się, popełniłem błąd. Jak jeszcze mam się wytłumaczyć, co ci powiedzieć? Zrobiłbym wszystko, co tylko w mojej mocy, żeby móc to odkręcić, żeby ten cały rok się dla ciebie nie wydarzył, ale nie mogę, więc musimy z tym żyć! – My? Alex zerwał się z huśtawki, jego oczy błysnęły niebezpiecznie. – Owszem, my! A może sądzisz, że to mnie nie dotyczy? Może wydaje ci się, że ja się świetnie bawię? – Pozwól, że coś ci wyjaśnię – powiedziałam, nie podnosząc głosu, za to tak jadowicie, że przelotnie zdziwiłam się, skąd mam w sobie aż tyle tego jadu. – Wydaje ci się, że „już załapałeś”? Otóż nie masz bladego pojęcia o niczym. Kochałam cię nieprzytomnie, Alex, całą sobą. Jakaś część mnie umarła razem z tobą tamtego dnia i już nigdy jej nie odzyskałam. Alex poruszył jabłkiem Adama, stał, bez słowa wpatrując się we mnie. – „Kochałam” – powiedział cicho. – Co?

– Powiedziałaś, że mnie „kochałaś”. Czy to znaczy, że już mnie nie kochasz? Wzruszyłam ramionami. W moich uczuciach panował obecnie kompletny chaos. Miłość. Nienawiść. Smutek. Gniew. – Nie umiem na to odpowiedzieć. – Willow… – Wyciągnął rękę, chcąc wziąć mnie za ramię, ale szarpnęłam się gniewnie, bliska łez. – Przestań! Przestań mnie dotykać, jakbyś nadal miał do tego prawo! Już nie masz; zrezygnowałeś z niego, znikając na cały cholerny rok! Księżyc osrebrzał blaskiem twarz Aleksa; wyglądała jak wykuta z kamienia. Stał nieruchomo przede mną, tylko dłonie zacisnął w pięści. – A tamtej nocy? – spytał cichym głosem. – Powiedziałaś mi wtedy, że mnie kochasz, pamiętasz? I tak też się zachowywałaś. Coś we mnie pękło. – Ale to nic nie znaczy! – wrzasnęłam rozsierdzona. – Nie możesz tego zrozumieć? Nie ma znaczenia, co do ciebie czuję – za każdym razem, kiedy na ciebie patrzę, mogę myśleć tylko o jednym: jak co wieczór wypłakiwałam sobie oczy, żeby w ogóle móc zasnąć! Nawet jeśli cię kocham, to jednocześnie cię nienawidzę! Nic nie poradzę, ale tak właśnie czuję! Mój głos potoczył się echem wśród nocy. Alex stał nieruchomo, ze wzrokiem utkwionym we mnie i miną wyrażającą ból. – W porządku. Rozumiem – powiedział wreszcie nienaturalnie obojętnym tonem. – Ale wiedz, że cię kocham, i to się nigdy nie zmieni. Nawet jeśli będziesz mnie nienawidziła do końca swoich dni. Drżąc na całym ciele, ukryłam płonącą twarz w dłoniach. Z trudem oddychałam. Miałam wrażenie, że wszystko zwaliło się na mnie naraz: Alex, raptownie przerwany kontakt z mamą, mający wkrótce nastąpić atak Raziela. Mama. Raziel. Dopiero wtedy mnie to uderzyło; wszystkie myśli gwałtownie wywietrzały mi z głowy. Zachłysnęłam się oddechem i na moment zastygłam jak kamień. – Boże jedyny, przecież to oczywiste – wyszeptałam zdrętwiałymi

wargami. – Muszę pojechać do Edenu Schenectady. – Co?! Ignorując Aleksa, rzuciłam się biegiem, ale doskoczył do mnie i przytrzymał. – Willow! Powiedz mi, co się dzieje? Zaczęłam mu się wyrywać, słowa popłynęły mi z ust nieskładnym strumieniem. – Zrozum, Raziel znał mamę! Muszę w jakiś nadprzyrodzony sposób wniknąć w jego umysł. To jedyna możliwość odnalezienia bramy! – Zwariowałaś? – oburzył się Alex. – W Schenectady roi się od aniołów, są ich tam tysiące! A ty chcesz się tam zjawić i odczytać umysł Raziela? – Masz lepszy pomysł? – Zabiją cię – powiedział Alex głucho. – A jeśli tam nie pojadę, to zabiją nas wszystkich. – Dobrze, w takim razie jadę z tobą. – Co? – To była ostatnia rzecz, jakiej pragnęłam. – Nie, Alex, ty musisz zostać tutaj. W odpowiedzi gniewnie zacisnął szczęki. – Jezu, Willow! Jeżeli myślisz, że będę tu tkwił, podczas gdy ty zmierzasz do Schenectady, to się grubo mylisz! – Pokręcił energicznie głową. – Powtórzę na wypadek, gdybyś mnie przedtem nie dosłyszała: kocham cię i to się nigdy nie zmieni. Nie mogę cię teraz zostawić. Nie było czasu na jałowe spory. – Okej – zawołałam i oboje pobiegliśmy do wiaty, pod którą parkowały samochody.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY Jazda do Schenectady zajęła nam pół godziny. Ja prowadziłam pikap, natomiast Alex siedział w milczeniu, wpatrzony w pustą czarną wstążkę szosy przed nami. Chętnie włączyłabym radio, żeby tylko zagłuszyć dzwoniącą w uszach ciszę. Po głowie tłukły mi się wykrzyczane w gniewie słowa. Niestety, każde z nich było prawdziwe. Wreszcie moim oczom ukazał się znajomy billboard. W świetle reflektorów zabłysły srebrne litery: Anioły cię zbawią! Kościół Aniołów w Schenectady, zjazd 8. Półtora kilometra później ostro skręciłam kierownicą. Alex spojrzał na mnie po raz pierwszy od wyruszenia z Pawntucket. – Skąd wiesz, że go tam zastaniemy? – Zawsze zatrzymuje się w katedrze – odrzekłam podenerwowana. Dwa lata temu Raziel i ja nawiązaliśmy przypadkowo więź mentalną. Stąd też wiedziałam o moim ojcu znacznie więcej, niż chciałam. Za sprawą energii tysięcy aniołów czułam mrowienie na skórze, zupełnie jakby zanosiło się na burzę. Przed nami blask bijący znad Edenu Schenectady pochłaniał światło gwiazd. Nim pokonałam kolejne pół kilometra, dojrzałam zwieńczone drutem kolczastym ogrodzenie, okalające Kościół Aniołów i resztę miejskiego terenu. Zjechałam na pobocze i zaparkowałam w cieniu kępy drzew. Zgasiłam silnik, po czym zaczęłam przypatrywać się uważnie ogrodzeniu. – Lepiej będzie iść dalej na piechotę – powiedziałam. Alex sprawdził karabin i go zabezpieczył, nie patrząc na mnie. – Chyba że planujesz staranować główną bramę. Hej, na pewno zwróciłoby to uwagę Raziela! Zmilczałam. Wysiedliśmy z samochodu i zaczęliśmy się posuwać w stronę Edenu. Nigdy dotąd nie zbliżyłam się na tak małą odległość do żadnego z obozów. Instynkt podpowiadał mi, żeby natychmiast uciekać, a nie pakować się prosto w kłopoty.

Latarnie uliczne rzucały złotawy blask na kościół i nowe budynki mieszkalne. W oknach było na ogół ciemno, świeciło się jeszcze tu i ówdzie w jednym bądź dwóch mieszkaniach. Parkan przegradzał szosę pośrodku. Zbliżywszy się do niego, przykucnęliśmy z boku w polnych zaroślach. – Będziemy się czołgać – polecił Alex krótko. Położyłam się płasko na brzuchu i popełzłam za nim, odpychając się łokciami od zmarzniętego gruntu. Alex sprawiał wrażenie, że czołganie to dla niego chleb powszedni. Być może zanim się poznaliśmy, robił to już tysiące razy, samotnie polując na poszczególne anioły. Gdy dotarliśmy do ogrodzenia, zdjął karabin z pleców i przyłożył celownik lunetowy do oka. – Idzie strażnik… Człowiek – szepnął i po chwili ja także ujrzałam ciemną postać. Leżeliśmy całkowicie nieruchomo, nie śmiałam drgnąć nawet powieką. Patrol przeszedł niecałe trzy metry od nas. – Teraz – syknął Alex, gdy tylko kroki ucichły w oddali. – Tak samo jak na Torre Mayor. Dokładnie wiedziałam, o co mu chodzi. Mój anioł pojawił się natychmiast i przybrał najmniej eteryczną postać. Alex objął mnie mocno, a wtedy anioł pochwycił nas oboje i przeleciał wraz z nami nad ogrodzeniem. W mgnieniu oka znaleźliśmy się po drugiej stronie, na terytorium wroga. Anioł stopił się ze mną równie szybko, jak się pojawił, a ja i Alex popędziliśmy poszukać schronienia w cieniu najbliższego budynku. Dotarłszy tam, zwolniliśmy nieco kroku i szybkim marszem skierowaliśmy się w stronę kościoła. – Miejmy nadzieję, że patrolują jedynie teren przy ogrodzeniu – mruknął Alex. – Jakoś nie mam ochoty nikogo zabijać… Nie odpowiedziałam, koncentrując się na badaniu otaczającej mnie ciasno ludzkiej energii. Wyczuwałam głęboką miłość do aniołów, a także fale słabości i choroby. Nikt w tej strefie Edenu już od dawna nie czuł się dobrze. Pomyślałam z goryczą, że ci akurat ludzie prawdopodobnie nie są

dla nikogo ważni. Kara opowiadała, że anioły bardzo oszczędnie pożywiają się energią ludzi, od których zależy utrzymanie Edenów: lekarzy, hydraulików. Reszta odgrywała rolę hodowlanego ludzkiego bydła. Nad miastem nie krążył żaden anioł. Ich energia emanowała z daleka i była niesamowicie skoncentrowana. Przeprowadziłam skanowanie i krew ścięła mi się w żyłach: wszystkie anioły zebrały się w jednym miejscu, kilka kilometrów stąd. – Czujesz to samo co ja? – szepnęłam zaniepokojona. Alex rozejrzał się posępnie i nagle wzdrygnął się cały. – Cholera… Szykują się do ataku. – Puściliśmy się biegiem, łomocząc piętami po chodniku. Katedra wznosiła się pośrodku olbrzymiego pustego trawnika dokładnie tak, jak ją zapamiętałam. Wysoka kopuła lśniła dumnie w blasku księżyca. Wiodące do gmachu schody były puste i ciche. Wykonałam pośpieszne skanowanie i z ulgą stwierdziłam, że na pierwszym piętrze nadal przebywa pojedynczy anioł. Sprawdziłam. Raziel. Nie było co do tego żadnych wątpliwości. Chociaż najchętniej pognałabym tam jak błyskawica, znów zwolniliśmy do szybkiego marszu, przemykając skrajem parkingu. Napłynęły niechciane wspomnienia; właśnie tu po raz pierwszy ujrzałam Aleksa. Pamiętałam, co wtedy pomyślałam: że porusza się z wdziękiem pantery, pewny siebie i wspaniale wysportowany. I jego świetliste oczy, od których nie mogłam oderwać spojrzenia. Teraz przemykaliśmy jak cienie do bocznego wejścia do katedry. Zwiędła, zmarznięta trawa szeleściła pod stopami. Stanęliśmy pod drzwiami i spojrzeliśmy na siebie. – Sprawdź, czy alarm jest włączony – polecił Alex szeptem. – Jestem pewien, że okablowali całą katedrę. Skinęłam sztywno głową. Mój anioł gładko przeniknął przez metalowe drzwi. Miałam przed sobą korytarz, oświetlony upiornie moim własnym eterycznym blaskiem. Usiłując nie myśleć, że Raziel znajduje się na wyższym piętrze i gdyby tylko zechciał, mógłby mnie wyczuć bez trudu, krążyłam śpiesznie po całym budynku, szukając pomieszczenia ochrony.

W środku siedział strażnik, drzemiąc skulony przed panelem kontrolnym. Dotknęłam jego ręki i mocno się skupiłam. Napłynęło to samo osobliwe wrażenie jak wtedy, kiedy czytałam z ręki Kary. Po chwili szybko wstukałam kilkucyfrowy kod, modląc się, żeby nie było pomyłki. Zamigotała mała zielona lampka. W górze w rogu pomieszczenia zgasło światło kamery. Bezzwłocznie wróciłam do Aleksa, po chwili razem biegliśmy przez korytarz. Dotarłszy do drzwi na końcu, otworzyliśmy je i znaleźliśmy się w głównej nawie katedry. Przed sobą mieliśmy połyskujące blado marmury, bogato zdobione witraże, ambonę w kształcie pary anielskich skrzydeł. Nie. Nie zamierzałam teraz wspominać, jak Alex ocalił mi życie, wynosząc mnie stąd na rękach. Boczne drzwiczki wiodły do wąskich schodków. Paliły się tu światła, więc kiedy dotarliśmy do szczytu, Alex zdjął karabin z ramienia i trzymał go w gotowości. Ostrożnie uchylił kolejne drzwi. Ja również wyjęłam pistolet i gotowi na wszystko posuwaliśmy się długim korytarzem, wyłożonym dywanem tak grubym, że tłumił nasze kroki. Oświetlenie było bardzo słabe. Gorączkowo skanowałam otoczenie. Jest! Raziel znajdował się za drzwiami na końcu korytarza. Nie odrywałam od nich oczu, zbliżając się z najwyższą ostrożnością. Serce waliło mi jak młotem. Musiało się udać. Jeśli się nie dowiem, gdzie jest brama; jeżeli nie dotrzemy do Pawntucket przed rozpoczęciem ataku… Odetchnęłam głęboko. Nie, nie. Porażka nie wchodziła w rachubę. Wtem stanęłam jak wryta, mając zmysły napięte jak postronki. Nasza obecność została wykryta. Złapałam Aleksa za ramię i przyłożyłam palec do warg. Spojrzał na mnie… i nagle korytarz eksplodował oślepiającym blaskiem, gdy przez ścianę przeniknęła skrzydlata postać i z furią się na nas rzuciła. To nie był Raziel. Alex błyskawicznie podrzucił karabin do ramienia i wystrzelił. Ściszony przez tłumik strzał przetoczył się echem po moim mózgu. Stałam, gapiąc się tępo na wirujące wokół cząsteczki światła. Teraz

oczywiście czułam, że dałam się zwieść energii tego anioła, bardzo podobnej do energii mego ojca. Jak mogłam być aż tak lekkomyślna, tak głupia? Usiłując nie wpadać w panikę, sięgnęłam zmysłami do miejsca, gdzie zebrały się wszystkie anioły. – Raziel musi być tam z nimi. Alex, musimy natychmiast się tam udać, nie ma ani chwili do stracenia! – Nie, zaczekaj. – Chwycił mnie za ramię i przytrzymał. – Powiedziałaś, że Raziel zawsze zatrzymuje się w katedrze. Możemy zdobyć należące do niego przedmioty. – Ale po co? To przecież on jest mi potrzebny! – Mówiliśmy zduszonym, pełnym złości szeptem. – Skoro już tu jesteśmy, to powinniśmy spróbować! Sama mówiłaś, że zdarza ci się czasem odczytać informacje z przedmiotów. Gdyby ci się udało, moglibyśmy spróbować pożyć jeszcze przynajmniej tak długo, aby je odparłam! Płynęły cenne sekundy, a ja nie potrafiłam podjąć właściwej decyzji. Jeśli postawimy na złego konia… – Dobrze – odparłam. Otworzyliśmy drzwi do pokoju, z którego wyłonił się anioł. Mieliśmy przed sobą elegancki gabinet, połączony z częścią mieszkalną. Niewątpliwie kwatera Raziela, martwy anioł musiał być jego ochroniarzem. Nagle coś mnie tknęło i szybko podeszłam do kanapy. Dotknęłam jednej z poduszek. Do materiału przylgnęła słaba resztka energii. Poczułam, że ogarnia mnie zdumienie. To niemożliwe… Ciotka Jo, tutaj? – Willow, podejdź tu, szybko! – ponaglił Alex. Pośpieszyłam do niego. Skinął głową w kierunku biurka. Miałam przed sobą kartkę papieru tak dobrze mi znaną, że oczy zamgliło mi wzruszenie. „Gdy cię obejmuję, to jakbym cały obejmował wszechświat: wtedy – i teraz – i zawsze”. Chwyciłam ją i złożyłam starannie, krzywiąc się w duchu na myśl, że Raziel ją czytał, ba, że w ogóle miał ją w rękach. Wsunęłam poemat do kieszeni dżinsów i niepewnie zerknęłam na Aleksa. – Musieli ją wykraść z mojego pokoju podczas ataku na bazę…

– Nie tylko to wykradli – zauważył Alex podejrzanie spokojnym tonem. I wtedy spostrzegłam fotografię. Wzięłam ją ostrożnie do ręki. Srebrna ramka wydała mi się chłodna. Owionęła mnie odrażająco silna energia Raziela. Dotykał ramki dość długo, pewnie trzymał ją w rękach, intensywnie się nad czymś namyślając. Zalały mnie strzępy obrazów, myśli, informacji. Ciotka Jo rzeczywiście u niego była. Cierpiała na ciężki przypadek anielskiego poparzenia. Razem z mamą przez cały ten czas ukrywały się w górach Adirondack, niecałe sto pięćdziesiąt kilometrów stąd. Opowiedziała Razielowi o wszystkim. Jego głos wywarkujący rozkazy przez komórkę: „Rozpoczęcie punktualnie o szóstej rano. Ta dziura ma zostać zrównana z ziemią”. Potem rozłączył się i uśmiechnął, spoglądając na moją fotografię. Nie odrywając od niej spojrzenia, podniósł głos i zawołał: „A może wybierze się pani razem ze mną i pokaże mi, gdzie znajduje się wasza chata? Z radością złożyłbym Mirandzie wizytę”. Nie! Niestety, to było wszystko, choćbym nie wiem jak mocno ściskała fotografię, nie byłam w stanie uzyskać więcej informacji. – Willow? – Głos Aleksa dochodził z oddali. Otworzyłam oczy. Ostre rogi ramki wbiły mi się w dłonie, tak kurczowo ściskałam ją w palcach. – Boże – wyszeptałam ze zgrozą. – Raziel dowiedział się, gdzie jest mama, znajduje się w drodze do niej, a atak ma się rozpocząć o szóstej! Która jest godzina? – Piąta trzynaście – odrzekł Alex, zerknąwszy na zegar. Ujął mnie za ramiona i lekko potrząsnął. – Co to znaczy, że Raziel wie, gdzie przebywa twoja mama? – spytał. – Jak to w ogóle możliwe? Pośpiesznie streściłam mu to, czego się dowiedziałam. – Nie mogę pozwolić, żeby ją skrzywdził… – Lecz przecież nie miałam pojęcia, gdzie szukać mamy. Masyw Adirondacków to olbrzymi teren. Gorączkowo próbowałam poznać myśli ciotki Jo, ale że nigdy nie byłyśmy ze sobą blisko, udało mi się jedynie dowiedzieć, że darzy Raziela szacunkiem pomieszanym z bojaźnią. Roztrzęsiona, przeniosłam wzrok na trzymaną w ręku fotografię.

Zwisające wierzbowe gałęzie… Długie pasma zieleni, przypominające zasłony poruszane wiatrem. Głos mamy, która zrobiła mi zdjęcie: „To bardzo szczególne drzewo. Pewnego dnia ci opowiem, dlaczego nosisz imię właśnie po nim…”. – Co jeszcze udało ci się zobaczyć? – spytał Alex. – Chyba wiem, gdzie znajduje się brama. – Dziwnie się czułam, kręciło mi się w głowie. – To ta wierzba na fotografii. Nie ma jej wcale w Pawntucket. Stoi w Parku Murraya, kilka kilometrów od miasteczka. Patrzyliśmy na siebie, tknięci tą samą myślą: istniało tylko jedno rozwiązanie, i nie było nim ocalenie życia mojej mamie. Nie pora się teraz nad tym zastanawiać. – Muszę jak najszybciej się tam dostać – powiedziałam. – I spróbować podłączyć się do energii ze świata aniołów, póki to ciągle możliwe… Póki mama jeszcze… tu jest. – Chodźmy – rzucił Alex. – Wynośmy się stąd jak najszybciej.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY Podczas jazdy powrotnej do Pawntucket Alex co chwila zerkał w lusterko wsteczne. Jak szybko potrafią latać anioły – sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę? Więcej? Nie zamierzał podejmować niepotrzebnego ryzyka. Jechał już ponad sto sześćdziesiąt i nadal przyśpieszał. Willow siedziała sztywno wyprostowana. Bolesna determinacja na jej obliczu raniła mu serce. Jej mama… Boże, tylko nie to. Nie w ten sposób, kiedy oboje są całkowicie bezradni, nie mają żadnego ruchu. To okropne, zwłaszcza że Willow tyle już przeszła. Raptem przeniósł się myślami do czasu po śmierci ukochanego brata. Miesiącami spodziewał się, że zaraz znów go ujrzy, jak roześmiany wychodzi zza rogu, śnił mu się prawie co noc. Kiedy CIA przejęła prowadzenie operacji z rąk jego ojca, Alex z ulgą opuścił obóz i podjął samotną walkę z aniołami. Nie chciał mieć z nikim do czynienia. Nie chciał się do nikogo przywiązywać. Willow przywróciła mu radość i chęć do życia. Jazda do Pawntucket zdawała się trwać z jednej strony całe wieki, z drugiej zaś kilka krótkich minut. Parę kilometrów przed zjazdem z autostrady Alex zerknął na milczącą Willow. – Gdzie jest ten park? – Po drugiej stronie Pawntucket – odparła głucho. – Przy drodze numer 16. Zegar na desce rozdzielczej wskazywał 5.44. – Kiedy wjedziemy do miasta, weźmiesz samochód, a ja pomogę obrońcom – powiedział Alex. – Musimy utrzymać anioły jak najdalej od ciebie. Inaczej dowiedzą się, co robisz, i natychmiast cię zabiją. Willow wyraźnie pobladła, ale nie protestowała. – Posłuchaj – dodał Alex, zmieniając bieg na niższy, bo zjazd był tuż, tuż. – Wiem, że to nie najlepsza pora, ale jedyna, jaka jest nam dana. Podaj mi powód, dla którego mam walczyć. Czy próbuję tylko ocalić nasz świat? A może jednak jest w nim szansa dla nas? – Alex… – Nie była w stanie powiedzieć nic więcej.

– Sprawdź godzinę – przypomniał ostrym tonem. – Za szesnaście minut mogę już być martwy. Wtedy Willow spojrzała na niego. Doskonale wyczuwał jej wahanie. – Nie wiem – odparła cicho. – Powiedziałam ci wszystko, co miałam do powiedzenia. Nie mogę ot, tak sobie, przejść od żałoby po tobie do bycia twoją dziewczyną, jakby nic się nie stało. Po prostu nie mogę. Czuję się taka zagubiona… – urwała i mocno zamknęła powieki. – Nie wiem, czego chcę, jeżeli uda nam się przeżyć – dorzuciła na koniec. – Wiem jedynie, że w tej chwili to nie jesteś ty. Alex poczuł się tak, jakby jego dusza została rozdarta na strzępy. Pragnął się spierać, argumentować, że owszem, ona ma prawo być na niego zła, lecz czy naprawdę warto odrzucić wszystko, co ich dotąd łączyło? Wiedział zarazem, że Willow sądzi, iż on sam tak właśnie postąpił: odrzucił wszystko, co ich dotąd łączyło. Napłynęły wspomnienia: rozczochrane rankiem jasne włosy, uśmiech w zielonych oczach. Trwające godzinami rozmowy, porozumiewawcze spojrzenia w pokoju pełnym ludzi, ich własny prywatny świat. Willow w jego ramionach… Znajdowali się już na przedmieściu Pawntucket. Alex jechał najszybciej, jak pozwalały na to wyboiste ulice. Kiedy przemówił, jego samego zaskoczyła gorycz tych słów. Nie miał jednak wyboru, to było jedyne wyjście. – Potrafisz mnie znaleźć, jeżeli będziesz chciała, prawda? – Mentalnie? – Willow zmarszczyła brwi. – Tak, oczywiście. Pod warunkiem, że nie opuścisz naszego wymiaru – dodała kąśliwie. Alex ciągnął opanowanym głosem, nie patrząc w jej stronę. – Wobec tego zrobimy tak: jeżeli uda nam się przeżyć i dowiem się, że wszystko z tobą w porządku, to stąd wyjadę. Gdy poczujesz, że chciałabyś jednak być ze mną, możesz zawsze spróbować mnie odnaleźć. Willow zaczęła coś mówić, ale urwała. Skinęła głową. Na jej twarzy malował się ból. Gdy podjechali do placu, Alex nacisnął klakson i wciąż jadąc, nie

przestawał trąbić. Zewsząd zbiegali się bojownicy. Zahamował gwałtownie przed barem. Ktoś uruchomił alarm, rozdzwoniły się dzwony na wieży ratusza. Ich zawodzenie rozeszło się echem po mieście. Oboje z Willow wyskoczyli z samochodu. Dziewczyna obiegła go, chcąc zająć miejsce za kierownicą. Alex nie zdołał się powstrzymać. Ujął jej twarz w obie dłonie i mocno pocałował w usta. – Wiedz, że zawsze będę cię kochał – zapewnił z emfazą. – I nie daj się zabić. Gdy samochód odjechał, Alex rozejrzał się dokoła i spostrzegł, że ze wszystkich kierunków nadciągają ludzie. Od strony szkoły przybiegł pędem Seb, niosąc broń maszynową i karabin na plecach. Bicie dzwonów stopniowo ucichło, lecz nadal nie działo się nic podejrzanego. Na schodach ratusza ukazał się Jonah, zbiegł na dół, przeskakując po dwa stopnie naraz. – Czy… czy to już? – wysapał zdyszany. – Tak. – Alex skinął posępnie głową. – Zaatakują w każdej chwili. – Wskoczył na pakę starego, poobijanego pikapu, który zakołysał się pod jego ciężarem. Patrzyło na niego dwieście par skupionych oczu. Szybko odsunął od siebie myśl o masakrze w bazie. – Uwaga, posłuchajcie! – zawołał przez stulone dłonie. – Za wszelką cenę musimy powstrzymać napór aniołów. Ani jeden nie może się przedrzeć! Znaleźliśmy bramę. Willow właśnie tam jedzie, gdy anioły się o tym dowiedzą, natychmiast ją zabiją. Wyczuł pełne nadziei poruszenie w tłumie, był rad, że może zaoferować ludziom przynajmniej tyle. Będzie im potrzebna wszelka pomoc, jaką mogą uzyskać. Rzucił okiem na zegar na wieży. – Anioły będą tu za jedenaście minut. Potrzebujemy trzech stref buforowych. Pierwsza będzie na południowo-wschodnim krańcu miasteczka. Kto został przydzielony do odpalenia umieszczonych tam bomb? – Około siedemdziesięciu osób podniosło ręce. – Dobrze. Zaczekajcie, aż anioły znajdą się w polu rażenia, i po odpaleniu waszej

bomby biegnijcie do najbliższego ufortyfikowanego budynku. Zabijcie każdego anioła, który się przed wami pojawi. Naprzód! Grupa ludzi pogalopowała we wskazanym kierunku i wkrótce znikła mu z oczu. – Kto z was najlepiej strzela? – krzyknął Alex, rozglądając się dokoła. Z ulgą przyjął to, że nikt nie tracił czasu na popisy niewczesnej skromności. Około czterdziestu rąk wystrzeliło w górę. – Tworzycie trzecią strefę buforową: ulice na północ od placu. Nie wolno wam dopuścić, żeby choć jeden anioł się przedarł. Weźcie ze sobą karabiny maszynowe. Jazda! Dwaj muskularni chłopcy podbiegli do Seba, który podał im broń. Cała grupa puściła się biegiem na miejsce. Tupot wielu nóg na asfalcie rozniósł się echem po ciemnym placu. Alex zwrócił się do pozostałych obrońców. – Jak się pewnie domyślacie, druga strefa buforowa jest właśnie tutaj. Ukryjcie się i jak tylko zobaczycie anioły, odpalcie bomby. Potem kto da radę, przedostaje się na dach, reszta zostaje na placu. Musicie mieć możliwość oddania celnego strzału. To wszystko, do roboty! Zeskoczył zwinnie z pikapa, ludzie rozbiegali się już we wszystkie strony. Seb skierował się do trzeciej strefy, lecz Alex chwycił go za ramię. – Nie, zostań tutaj. Ty i ja będziemy likwidowali anioły nad placem, a potem dołączymy do ludzi w trzeciej strefie. – Seb skinął ponuro głową. Twarz Jonaha wyrażała obawę, ale i determinację. – Nie będę walczył – oznajmił. – Chcę przenieść radio na wieżę i nadawać na żywo relację o naszej walce. Niech cały świat się dowie, co się dzieje z ludźmi. Nina słuchała go z szeroko otwartymi oczami. – Jak to na wieżę? – powtórzyła zdumiona. – Myślałam, że będziesz na dole, razem ze wszystkimi! – Bardzo marnie strzelam, przecież wiesz – odparł Jonah. – Za to znam się na nadawaniu, a świat powinien się dowiedzieć o walce w Pawntucket. – Nie! – Nina była bliska łez. – Kiedy tylko anioły zjawią się nad

placem, natychmiast cię wypatrzą… Rzucą się na ciebie… – Nie ma czasu na dyskusje! – wtrącił brutalnie Alex. – Jonah, jeśli chcesz się tym zająć, to się pośpiesz, słyszysz? Jonah rzucił zgnębione spojrzenie na Ninę i odwrócił się do odejścia. Alex przytrzymał go za ramię. – Postaraj się, chłopie – dodał ściszonym tonem. – Chcę, żeby Głos Wolności przekazał dokładną relację o wydarzeniach! Nina rzuciła się nagle na Jonaha i mocno go objęła. – Błagam cię, bądź ostrożny…! – Wybacz mi – szepnął, tuląc ją w objęciach. – Muszę to zrobić… – Pocałował ją mocno w usta i ruszył biegiem w kierunku ratusza. Nina otarła załzawione oczy i także pobiegła na stanowisko. W nagłej ciszy Alex i Seb skoczyli do wejścia do miejscowej knajpy. Na przeszklonych drzwiach nadal widniał kolorowy rysunek kaczki krzyżówki z szeroko rozpostartymi skrzydłami. „U Drake’a – najlepszy lokal w mieście!” – głosił wesoły, równie kolorowy napis. Plac opustoszał, jedynie w wejściach do budynków czaiły się ciemne postaci. Wzrok Aleksa pomknął do zegara na wieży. Zostały dwie minuty. Skanując otoczenie, wyczuwał zmierzającą ku nim ogromną anielską moc i przeszedł go zimny dreszcz. Było ich więcej, niż przypuszczał, być może pięć tysięcy. Jezu, jak długo pierwsza strefa wytrzyma ten wściekły napór? Ilu ludzi odda dzisiaj życie za sprawę? Seb musiał wyczuć te myśli, bo raptem przerwał milczenie. – Zrobiłeś wszystko, co mogłeś – rzekł, nie przestając wpatrywać się w dal. – Świetnie sobie poradziłeś, mając tylko minuty na zorganizowanie obrony. Od zakończonego sporem spotkania w męskiej łazience ich stosunki były lekko napięte, co teraz wydawało się wręcz głupie. – Słuchaj, Seb, postaraj się to przeżyć, okej? – rzucił Alex, zerkając na niego przelotnie. – Jasne. – Seb uśmiechnął się blado. – I kto to mówi… Umilkli, a wtedy z południowego wschodu dobiegł huk pierwszej eksplozji. Później następował już wybuch za wybuchem. Gdy rozległy się wystrzały, Alex stanął z bronią w gotowości, uważnie obserwując

niebo nad placem. Poczuł, że ogarnia go raptem absolutny spokój. – Zaczyna się – mruknął i zerknął na Seba. – Potrafisz ją wyczuć? Wszystko z nią w porządku? Seb także stał z karabinem przyłożonym do ramienia i skupieniem malującym się na zarośniętej twarzy. Znieruchomiał, po czym skinął głową. – Nie przedostała się jeszcze do anielskiego świata. „Bądź ostrożna, maleńka – myślał Alex. – Proszę cię, bądź ostrożna…”. Wtem nad placem ukazały się połyskujące śnieżnobiałe skrzydła i gniewne, piękne oblicza. Wszelkie myśli natychmiast wywietrzały mu z głowy.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY Park Murraya znajdował się na wzgórzu po północnej stronie Pawntucket. Zahamowałam z piskiem opon na pustym parkingu, na którym piknikowe stoły i ławy sprawiały wrażenie smutku i opuszczenia. Podczas jazdy w to miejsce pilnowałam, by mieć ciągłą więź ze świadomością mamy, obawiając się, że w każdej chwili mogę wyczuć przy niej Raziela. Jak na razie, obawy okazały się płonne. Natomiast nie pozwoliłam sobie ani przez sekundę wspominać ostatniego, pełnego pasji pocałunku Aleksa i dotyku jego rąk na mojej twarzy. Odchodzący z parkingu szlak wił się i znikał wśród drzew. Pobiegłam w górę niezbyt szeroką, pokrytą zmrożonym śniegiem ścieżką, wydychając obłoczki pary. Mieszkając w Pawntucket, przychodziłam tu bardzo rzadko. Wybierałam raczej specjalne okazje, kiedy chciałam być bliżej mamy. Wierzba płacząca stała dokładnie tam, gdzie zapamiętałam, opodal niedużego, zamarzniętego stawu. Bezlistne oszronione gałęzie opadały do ziemi niczym kryształowe zasłony. Wzgórze schodziło dosyć stromo w dolinę, w której niczym miasteczko-zabawka rozłożyło się moje Pawntucket. Zamarłam, dotarłszy do wierzby. W oddali zobaczyłam nadlatujące anioły. Było ich tyle, że zakryły niebo nieprzeniknioną warstwą bieli. Zachłysnęłam się ze zdumienia. „Alex – pomyślałam w panice. – Seb, Nina i Jonah, i reszta kolegów!”. Nie mieli żadnej szansy obronienia się przed taką nawałnicą, po prostu żadnej. Patrząc na miasteczko w dole, nabrałam przekonania, że absolutnie nie mogę do tego dopuścić. Nie było czasu na ponowienie próby ochrony wszystkich aur, a mimo to ją podjęłam. Zamknęłam oczy i nakazałam sobie zaprzestać wszelkiego myślenia. Rozpostarłam energię najszerzej, jak się dało, jakby była zwykłym, tyle że olbrzymim kocem. Szeroko… Jeszcze szerzej. Wrażenie było bardzo osobliwe, jakby w każdej chwili moja energia mogła się rozpaść na strzępy. Tak się jednak nie stało; rozszerzała się dalej, stając się po prostu coraz cieńsza.

Powoli, z mocno bijącym sercem, okryłam nią całe Pawntucket. Poczułam się ogłuszona, gdy raptem odebrałam wibracje dwustu aur. Wyraźnie czułam, że wszystkie dążą ku mnie. Zaciskając zęby z wysiłku, spróbowałam je pochwycić i skurczyć do mikroskopijnych rozmiarów. Przypominało to próbę żonglowania zbyt wieloma piłeczkami naraz. Nie będę w stanie ich utrzymać, nawet jeśli uda mi się je złapać. Dobiegły mnie stłumione z początku odgłosy eksplozji. Nie było ani chwili do stracenia. Zdyszana, otworzyłam oczy i zobaczyłam, że anioły szarpią się w powietrzu i spadają jak dzikie ptactwo podczas polowania. Inne wybuchały niczym fajerwerki, ale za nimi leciały kolejne tysiące. „Błagam, mam nadzieję, że mój wysiłek na coś się jednak przydał” – myślałam gorączkowo, biegnąc w stronę wierzby. Zgarbiona wpełzłam pod kurtynę gałęzi. W nozdrza uderzył mnie silny zapach wilgotnej ziemi. Usiłując nie słyszeć wystrzałów, wzięłam głęboki, uspokajający oddech. Wyciągnęłam rękę i lekko dotknęłam szorstkawej wierzbowej kory. Wzniosłam świadomość przez punkty czakramów i badawczo przyjrzałam się powietrzu przed sobą. Z początku nie dostrzegłam niczego i omal nie zemdlałam ze zgrozy. Być może jednak coś pomyliłam… „Przestań. Uspokój się. Przyjrzyj się jeszcze raz”. Tym razem nie było wątpliwości. W bladym świetle przedświtu ujrzałam bramę dokładnie tak, jak ją opisał Alex: drżący fragment powietrza niczym drobna zmarszczka na powierzchni wody. Poczułam tak wielką ulgę, że kolana się pode mną ugięły. Pośpiesznie zbadałam bramę świadomością. Eter sprawiał wrażenie tak cienkiego, że mogłabym chyba przesunąć przez niego palec. Serce zabiło mi mocniej, gdy nagle wyczułam duchową obecność mamy tuż po drugiej stronie. „Mamo, jestem tutaj!” – pomyślałam bez tchu. Wysunęłam ku niej energię. Wrażenie było takie, jakbyśmy dotykały tafli szkła, stojąc po obu jej stronach. Zaczęło narastać ciepło: łagodny wir, który topił tkankę dzielącą dwa światy. Nagle ujrzałam siebie przed dwunastoma laty, jak stoję w słońcu

bardzo blisko tego miejsca, a mama uśmiecha się i robi mi zdjęcie. „To bardzo szczególne drzewo. Pewnego dnia ci opowiem, dlaczego nosisz imię właśnie po nim…”. – Mamo, już wiem – szepnęłam, gdy zaczęły się pojawiać kolejne obrazy. Raziel spotkał się z nią tutaj; to tu zostałam poczęta. Bariera między światami była w tym miejscu tak cienka, ponieważ duch mamy latami przebywał dosłownie o włos stąd, tęskniąc za ukochanym aniołem. Serce mi się ścisnęło, gdy zobaczyłam ją tak młodą i piękną, z zielonymi oczami jaśniejącymi miłością. Raziel dokładnie wiedział, że ją krzywdzi, a jednak nie zrezygnował. Nagle sapnęłam ze zdziwienia – więź z fizycznością mamy również uległa wzmocnieniu. Niespodziewanie mogłam widzieć wszystko tak, jakbym tam była: mamę siedzącą na fotelu przy oknie z widokiem na jezioro, jej jasne włosy okalające wciąż piękną twarz. – Mamo! – wykrzyknęłam. – Tutaj jest – odrzekł głos ciotki Jo. Serce mi stanęło. Nie! Przepełniony miłością i żalem duch mamy pośpiesznie się wycofał. Po sekundzie znowu ją wyczułam – nadal w anielskim świecie, ale teraz obok jej jaźni fizycznej. Potroiłam wysiłki, kierując wolę na cieńszy fragment między światami. Pojawił się maleńki otwór; uchwyciłam się go i mozolnie zaczęłam powiększać. Uderzył we mnie i szarpnął strumień energii tak silny, że aż się zachwiałam. W chacie nad jeziorem mama ocknęła się z oszołomienia i marszcząc czoło, wpatrywała się w drzwi. – Mamo, nie siedź tak – uciekaj! – zawołałam błagalnie, ale nie usłyszała. Nigdy mnie nie słyszała, bez względu na to, jak bardzo starałam się zwrócić na siebie uwagę. Raziel wszedł do pokoju miarowym, nieśpiesznym krokiem. Był ubrany w zmoczoną deszczem kurtkę, porywisty wiatr potargał czarne włosy. Uśmiechał się. – Witaj, Mirando – powiedział.

– Trzymaj się od niej z daleka – szepnęłam urywanie. Otwór pomiędzy światami był teraz większy; dostrzegłam w nim inną wierzbę płaczącą. Na płaszczyźnie eterycznej listowie przypominało pryzmaty chwytające okruchy blasku. Raziel zbliżył się powoli do mamy. Utkwił w niej badawcze spojrzenie, na jego wargach igrał blady, wieloznaczny uśmieszek. – Mirando, zupełnie jak w dawnych czasach, czyż nie? Przybrawszy anielską postać, zanurzył głęboko ręce w jej aurze. – Nie! – wykrzyknęłam. Otwór zadrżał ledwo wyczuwalnie, ale udało mi się utrzymać i kontynuować jego powiększanie. Raziel w mgnieniu oka uświadomił sobie moją obecność i jego myśli wpełzły jak glisty do mego umysłu: „Witaj, córko. Rad jestem, że cię tu spotykam – to bardzo wiele ułatwi”. Energia mamy słabła z każdą chwilą. Walczyłam, by ukryć panikę. „Zostaw ją w spokoju!” – posłałam Razielowi groźną myśl w odpowiedzi. Otwór między światami osiągnął już niemal pożądaną wielkość. Zignorował mnie. „Być może nie zauważyłaś, że twoja mieścina została zaatakowana. Co więcej, mam w swej mocy także twoją matkę”. Wiatr poruszył zwisającymi nisko gałęziami wierzby i ujrzałam Pawntucket w dolinie, nad którym szalało prawdziwe tornado aniołów. Nadal rozlegała się też strzelanina. „Obawiam się, że nie jestem w stanie powstrzymać ataku, skoro już się zaczął – przekazał mi Raziel z fałszywym ubolewaniem. – Wielka szkoda, ale mam nadzieję, że dzięki temu jedno stanie się jasne: ze mną nie ma żartów!”. Aura mamy kurczyła się i szarzała z każdą chwilą. Żółć podeszła mi do gardła; widać było, że Raziel napawa się jej smakiem nawet po tylu latach. „Przestań! Zabijesz ją!”. „Tak, byłoby szkoda, prawda? Zwłaszcza że zginęło tylu twoich przyjaciół. Odnoszę jednak wrażenie, że istnieje sposób odwrócenia tak niepomyślnego obrotu sprawy”. Raziel nie przestawał się pożywiać. Mama uśmiechała się łagodnie,

jej ciało skuliło się i zwiotczało. Było jasne, że dłużej tego nie wytrzyma. Dlaczego musiałam na to patrzeć… Dlaczego? Szloch uwiązł mi w krtani. Z trudem powstrzymałam się przed okrzykiem: „Zrobię wszystko, co zechcesz, tylko przestań zadawać jej ból!” i przekroczyłam barierę dzielącą oba światy. Sięgnęłam do wirującego nieokiełznanie wokół mnie anielskiego pola energii. Otwarcie bramy spowodowało, że odniosłam wrażenie, iż stoję w tunelu, po którym hula porywisty wiatr, lecz w niczym nie przypominało to straszliwych doznań Aleksa. W ludzkim świecie energia była dla mnie czymś zwyczajnym i tak samo było też tutaj. A jednak nie umiałam jej pochwycić. Była na to zbyt… ogromna. Z wysiłkiem poszukałam cząsteczki świadomości mamy, przebywającej w świecie aniołów, i uchwyciłam się jej, czując, że mnie zakorzenia. W moim własnym świecie natomiast była tylko jedna osoba, prawda? Nawet teraz. Sięgnęłam do Aleksa i mocno się go przytrzymałam. „Przychodzi mi na myśl, że wcale nie musimy stać po przeciwnych stronach barykady – rzekł Raziel. – Posiadasz bowiem coś, na czym mi zależy. Ja także mam w rękach to, na czym z kolei zależy tobie: życie twojej matki. Tworzymy zatem doskonale symbiotyczny związek”. Rozszalała energia odrobinę się uspokoiła. Dostrzegałam w niej teraz zmysłami pewien wzór – światy we wnętrzu innych światów, niewyobrażalną potęgę i moc. Czułam się tak, jakbym miała w ciągu kilku sekund opanować całkiem nowy język. Nawet zakotwiczona, jeśli nie wykonam tego prawidłowo, to zginę, ta energia mnie zabije. „Czego ode mnie chcesz?” – spytałam, żeby zyskać na czasie, jednocześnie gorączkowo skanując pole energii w poszukiwaniu klucza. Cały czas pamiętałam też o biednej mamie. „Och, grzeczna dziewczynka, widzę, że jesteś rozsądna – pochwalił mnie Raziel. – Podziwiam cię, wiesz, Willow? Jest w tobie tak wiele ze mnie”. „Gadaj” – odwarknęłam. „Posiadasz moc manipulowania ludzką energią – oznajmił, wyzbywszy się fałszywej sympatii. – Chcę ją mieć w swym władaniu. Nie jest nam, aniołom, na rękę, że nasz dotyk jest tak wysoce szkodliwy dla ludzi. Wcale tego nie chcemy, wiesz? Wolimy, żeby było inaczej”.

„Do rzeczy!”. Przygotowałam się i pochwyciłam anielską energię; przypominało to łapanie huraganu. Stłumiłam krzyk i mocniej przywarłam do najukochańszych osób, czując, że pewnie utrzymują mnie w obu światach. „Chcę, żebyś tak zmieniła ludzką energię, aby anioły mogły bez przeszkód pożywiać się ludźmi, nie czyniąc im krzywdy. Ludzie nadal będą nas czcili, nie poniosą jednak z tego tytułu żadnej straty. W zamian za to oszczędzę życie twojej matce – i tobie”. Był całkowicie przekonany, że zrobię wszystko, aby ocalić mamę. Tkwiłam pomiędzy światami, przyglądając się jej twarzy z malującym się na niej uśmiechem rozmarzenia. Tyle razy przykucałam przy jej fotelu, przemawiając do niej łagodnie, starając się sprowadzić ją na ziemię. Teraz wiedziałam już, że cząstka jej jestestwa istnieje w świecie aniołów. Gdyby Raziel ją oszczędził, mogłabym się z nią kontaktować, ilekroć bym tylko zechciała. Wreszcie miałabym mamę. „Kusząca propozycja, nieprawdaż? – doszła mnie myśl Raziela. Przestał się pożywiać, choć nie cofnął dłoni zanurzonych w maminej sile życia. – To najlepszy sposób, możesz mi wierzyć. Nie chcesz przecież dopuścić do ludobójstwa, Willow, dobrze cię znam. Dzięki temu zarówno anioły, jak i ludzie będą szczęśliwi. Wszak przynosimy ludziom szczęście. Bez względu na to, co o nas myślisz, nasz dotyk niesie ze sobą szczęście i radość”. Podmuch zimnego wiatru poruszył gałęziami wierzb w obu światach. Stałam roztrzęsiona, z twarzą zalaną łzami, spowita dwoma rodzajami energii. Czy Raziel mógł mieć rację? Co by się stało, gdybym odebrała ludziom wiarę w anioły? Zniszczyła jedyną prawdziwą nadzieję ludzkości, nawet jeśli powoli ją zabijała? „Przyznam, że już od dawna pragnę cię poznać – ciągnął Raziel i wiedziałam, że akurat teraz jest ze mną szczery. – Moglibyśmy panować razem, Willow. Miałabyś matkę i ojca”. Duch mamy lekko zaprotestował, zbyt słabo, aby dało się to ubrać w słowa, lecz wystarczająco, by przywołać mnie do rzeczywistości i tego, co się naprawdę liczyło. W dolinie wciąż jeszcze trwała

strzelanina, anioły fruwały nad miasteczkiem niczym stado wygłodzonych mew. Przypomniałam sobie rzeź dokonaną w bazie, Sama padającego jak kłoda pod naporem przeciwników, śmierć prawie dwustu osób w ciągu zaledwie kilku minut. Boże, a ja stałam tu, zastanawiając się nad możliwością układu z Razielem! Zanurzyłam się całkowicie w anielskim polu energii. Krawędzie prawdziwego świata przybladły, byłam pośrodku kipiącej toni oceanu. Czułam się tak, jakbym wyzbyła się ciała; jakbym była czystą energią. Stopiłam się z oceanem, staliśmy się jednością… i zaczęłam nim kierować. Z oddali dobiegła mnie podejrzliwa, niespokojna myśl Raziela: „Co robisz?”. „Twoje szczęście to w istocie trucizna”. Niczym torreador wymachujący gigantyczną muletą, przekierowałam strumień anielskiej energii do własnego świata. Otwór między wymiarami poszerzył się z przeraźliwym rykiem. Poczucie mocy i władzy absolutnej niechybnie by mnie upoiło, gdybym nie trzymała się tych, których najbardziej kochałam. Może i byłam jedyną osobą we wszechświecie, która mogła tego dokonać, zarazem jednak pozostałam sobą – i nie pragnęłam niczego więcej. Zyskawszy władzę nad polem energii całego wymiaru, zaczęłam je łączyć z polem ziemskim. Wywołało to zawodzenie i gwałtowne wstrząsy, które raczej wyczułam, niż usłyszałam. Głos Raziela przerwał moją koncentrację. „Przestań albo twoja matka umrze”. Nadal siedziała w fotelu, a choć wiedziałam, że nie może mnie zobaczyć, wydawało mi się, że czuję na sobie spojrzenie jej zielonych oczu. Zawahałam się, nawet w takiej przełomowej chwili. Serce mi pękało. Raziel przesunął palce w górę i w dół jej siły życia, powodując wirowanie ginącej szarości jej aury. „Dobrze się zastanów, Willow. Czy naprawdę chcesz zabić swoją matkę?”. Raptem zaczęłam się trząść tak silnie, że nie mogłam ustać. Szlochając, zachwiałam się i upadłam na kolana, przytrzymując się kurczowo pnia wierzby. Nie mogłam tego zrobić… Nie mogłam biernie

się przyglądać śmierci mamy. „Nie, proszę… Zrobię wszystko, co zechcesz…” – zaczęłam, a wtedy duch mamy znowu się poruszył. Odczułam potężną falę jej miłości, po czym po raz pierwszy usłyszałam wyraźnie jej głos. „To mój wybór. Kocham cię, Willow”. Z bijącym sercem zobaczyłam, że nie były to wcale igraszki mojej wyobraźni: zielone oczy mamy naprawdę na mnie patrzyły. Uśmiechnęła się do mnie łagodnie i czule. Westchnęła ze znużeniem, zamknęła oczy i usadowiła się głębiej w fotelu. Wyczułam, że poddaje się bez oporu torturom Raziela. „Mamo, nie!” – myśl przeszyła mnie niczym błyskawica. Odpowiedź przyszła tak cicha, że usłyszałam ją chyba podświadomie: „Wiesz, co musisz teraz zrobić”. Ciało mamy zwiotczało bezwładnie, jasne włosy opadły na policzek. Aura zbladła, szarawe migotanie powoli zamarło. Mama odeszła. Poczułam jeszcze wybuch płomiennej furii Raziela i więź między nami została zerwana. Przez chwilę energia anielskiego świata wierzgała dziko, ale ją poskromiłam. Byłam w niej zanurzona na tyle głęboko, że stała się częścią mnie, mogłam nad nią panować nawet bez wsparcia mamy. Miała rację: nagle świetnie wiedziałam, co mam do zrobienia. Zalewając się łzami, wstałam z klęczek. Znajdowałam się po części w anielskim, po części w ludzkim świecie. Złączyłam oba pola energii i zanurkowałam w tym oceanie. Straszliwa, szalejąca moc. Lecz to, co dawniej było chaosem, dawało się teraz okiełznać. Przytrzymałam się mocniej Aleksa, czując potęgę jego miłości do mnie. Zamknęłam oczy i zaczęłam. Niebo gotowało się wprost od aniołów. Kiedy pierwsze z nich nadleciały nad plac, Seb automatycznie zaczął strzelać do bomb nadziewanych gwoździami, usiłując nie słyszeć panicznych wrzasków. Lśniące fontanny gwoździ wystrzeliły w powietrze, zabijając niezliczone anioły. Fragmenty skrzydeł opadały,

wirując jak płatki śniegu. Seb był ciekaw, ile ich zginęło. „Może ponad setka?” – myślał, nie przestając strzelać. Atakujący nadlatywali jednak tysiącami. Po wybuchu ostatniej bomby bojownicy wpadli na plac, celując w górę. Inni rzucili się do drabin wiodących na dachy domów. Seb wysłał na pole bitwy własnego anioła. Jakaś dziewczyna potknęła się i upadła; natychmiast rzucił się do niej jeden z napastników. Anioł Seba osłonił ją własnym ciałem, po czym zaczął walczyć z przeciwnikiem. Rozległ się strzał, dalsza walka nie była już potrzebna. Dziewczyna zerwała się i pobiegła, strzelając jak szalona. Seb przyjrzał się jej aurze. Przed chwilą wyglądała zwyczajnie, teraz jednak skurczyła się blisko ciała. Zamigotała, stała się większa, po czym znowu zmalała. Otrząsnął się i skupił na walce z aniołami. Jego anioł zręcznie unikał pocisków, on sam zaś kładł trupem kolejnych przeciwników. Alex strzelał jak robot, nie odejmując palca ze spustu. Spojrzał na drugą stronę placu i klepnął Seba w ramię. – Chodź, kierują się na północ. Wyskoczyli zza węgła i pobiegli, przez cały czas strzelając. Seb spostrzegł wysoko na wieży ratusza Jonaha, który krzyczał coś do mikrofonu, żywo gestykulując. Błyskawicznie poleciała w jego stronę grupa aniołów. Seb ze ściśniętym sercem zaczął do nich strzelać, ale Jonah zniknął w plątaninie skrzydeł. Obaj z Aleksem zanurzyli się w uliczki po północnej stronie placu. Seb widział dokoła kurczące się aury. Na jego oczach anioł zdążył rozerwać jedną z nich na pół; bojownik padł bez życia na ziemię. Ale inny anioł chwycił rękami powietrze i przeraźliwie zaskrzeczał, bo aura, którą chciał rozszarpać, skurczyła się bez śladu. „Willow?” – pomyślał oszołomiony Seb. Błyskawicznie sprawdził, co się z nią dzieje. Przepływający przez nią potężny strumień energii połaskotał go w czaszkę. A zatem otworzyła bramę. „Dasz radę, querida – pomyślał, pędząc za Aleksem, żeby wyprzedzić anioły. – Działaj dalej, nie przestawaj – dasz radę!”. Uliczka doprowadziła ich do kwartału domków jednorodzinnych.

Alex przystanął, po czym przeskanował niebo. Nad centrum Pawntucket nadal kłębiło się mnóstwo skrzydlatych stworów, część podążała też w ich stronę. – Musimy się szybko znaleźć na dachu – rzucił zdenerwowany Alex. – Cholera, te domy nie są przygotowane do obrony! Jak tam u ciebie ze wspinaniem? – Przecież byłem kiedyś złodziejem, zapomniałeś? – Okej, zajmij pozycję tutaj. – Alex skinął głową. – Ja pójdę kilka ulic dalej. Zatrzymaj ich, Seb, nie mogą się tam przedostać! Seb dokładnie to zaplanował. Wyczuwał, że anioły poszukują Willow. Nagle powietrze zadrżało wskutek potęgi jej poczynań. Seb zaklął pod nosem; niedługo anioły się połapią i pomkną jak szalone, aby udaremnić jej zamiary. Alex odbiegł pędem, gdy wtem u wylotu uliczki pojawiło się kilku bojowników. Seb udzielił im pośpiesznych wskazówek; naraz ukazały się pierwsze anioły. Ukrył się w cieniu i już miał zacząć strzelać, gdy jego wzrok przyciągnął jakiś tumult. Wysoka dziewczyna o kasztanowych włosach szalonym pędem zmierzała w stronę domów. Odwróciła się i strzeliła do anioła, lecz nic to nie dało. Napastnik zanurkował; jej aura była wprawdzie skurczona, ale niewystarczająco… Niewiele myśląc, Seb rzucił się do niej i powalił na ziemię, przykrywając własnym ciałem. Jednocześnie jego anioł pośpieszył im na pomoc i osłonił skrzydłami. Seb stoczył się na bok i wystrzelił. Anioł rozprysł się w mgnieniu oka fontanną blasku. Przez chwilę Seb leżał, ciężko dysząc. „Nie strasz mnie tak, chiquita, myślałem już, że cię straciłem”. Poniewczasie uświadomił sobie, że dziewczyna obok niego wcale nie ma na imię Meghan. – Dziękuję – wysapała Rachel, podrywając się z ulicy. – Skończyły mi się naboje… Myślałam, że już po mnie… Ogłuszony Seb także się podniósł. Potrząsnął głową i rozejrzał się dokoła. Kilka – teraz już na szczęście martwych – aniołów wysforowało się naprzód, za nimi nadlatywały tysiące innych. Ten widok wytrącił go z odrętwienia. – Musisz się ukryć! Szybko!

Rachel usłuchała bez słowa i odbiegła pędem, a Seb wskoczył na parapet. Po krótkiej wspinaczce chwycił szorstką krawędź dachu i wciągnął się zręcznie na górę. Inni bojownicy także zajęli pozycje na dachach i w napięciu wyczekiwali na przybycie aniołów. Mimo znacznego przetrzebienia ich szeregów nadal było ich tyle, że całe niebo pobielało. Ślizgając się na pokrytym szronem dachu, Seb przykucnął za kominem i oparł się o niego plecami, strzelając jak automat. Wkrótce w powietrzu zawirowały płatki anielskiego konfetti. Anioły nurkowały wściekle z szumem skrzydeł. Anioł Seba chronił jego tyły, podczas gdy on sam obracał się dokoła komina, celując w napastników. Usiłował nie myśleć o tym, co zaszło przed chwilą, mimo to czuł dojmujący smutek, zmieszany z furią na swą własną głupotę. Był tak rozjuszony, że pragnął gołymi rękami rozedrzeć na strzępy każdego anioła, jaki mu się tylko nawinie. Nagle odniósł wrażenie, że wszystko zastygło, znieruchomiało dosłownie na sekundę, łącznie z aniołami. Odczuł narastanie jakiejś ogromnej mocy. Niebo nad głową zbielało złowieszczo, na północy ukazał się olbrzymi wir, gniewne oko patrzące z niebios na Ziemię. W świecie fizycznym wszelka aktywność zamarła, na poziomie eterycznym natomiast Seb doznał wrażenia, że stoi na drodze nadjeżdżającego z olbrzymią prędkością pociągu. Anioły w mgnieniu oka zrozumiały chyba, co się dzieje, bo porzuciły walkę i z rykiem wściekłości skierowały się pospiesznie na północ, pragnąc przeszkodzić Willow. Klnąc jak szewc, Seb wyskoczył zza osłony komina i zaczął strzelać do przelatujących nad nim aniołów. Jeden z nich spróbował pochwycić jego aurę, ale nie trafił, anioł Seba natychmiast go zasłonił. Naraz z przeciwka rozległ się huk wystrzału i kula przeszła na wylot przez eteryczne ciało anioła Seba. Chłopak krzyknął rozdzierająco, wijąc się z bólu. W tej samej chwili róg komina rozprysnął się na kawałki. Wrażenie było takie, jakby Seb wpadł pod ciężarówkę. Mgliście uświadamiał sobie, że ześlizguje się z dachu i spada. Runął ciężko na zmarzniętą ziemię. Nie mógł się poruszyć. Jezu Chryste, co za ból… Chyba połamał

sobie kości. „Meggie – pomyślał półprzytomnie. – Moja kochana, wybacz mi, proszę. Byłem ślepy i głupi…”. Stopniowo tracił świadomość, aż w końcu otoczyła go nieprzenikniona ciemność. Leżał nieruchomo, z włosami wilgotnymi od krwi i topniejącego śniegu. W momencie, gdy świat zdawał się zamierać, Alex zaklął brzydko; miał przeczucie, że wie dokładnie, co teraz nastąpi. Niewiele myśląc, zsunął się z dachu, na którym zajął pozycję strzelecką, i pognał najszybciej, jak zdołał, uliczkami Pawntucket w kierunku słabych na razie, tajemniczych zawirowań. Minął w pędzie zabitą dziewczynę przy karabinie maszynowym. Cofnął się, odsuwając na bok współczucie, chwycił broń i pobiegł dalej, łomocząc ciężko butami. Spostrzegł z ulgą, że udało mu się wyprzedzić anioły. Niespełna minutę później wybiegł poza trzecią strefę buforową. Ulice kompletnie opustoszały. Kiedy zaczął zawodzić eteryczny wicher, Alex wybrał jeden z ostatnich budynków, stojących w granicach Pawntucket, wskoczył na parapet i jął się szybko wspinać na dach. Zbyt późno spostrzegł, że dom ucierpiał podczas trzęsienia ziemi i nieco się osunął, ale nie było już czasu na poszukiwanie innego. Belki, trzeszcząc, niebezpiecznie uginały się pod jego stopami. Po wydostaniu się na dach Alex spojrzał w kierunku zaśnieżonych pól, ciągnących się aż do wzniesienia na horyzoncie, gdzie dziewczyna, którą kochał nad życie, walczyła o wszystko, w co oboje święcie wierzyli. Olbrzymi wir poruszał się nad jej głową niczym blady, wirujący siniec. „Trzymaj się, maleńka, dasz radę” – szepnął Alex w myślach, po czym przytrzymując się komina, odwrócił się i spojrzał za siebie, na miasteczko. Dostrzegł biegnących w tę stronę bojowników, wiedział, że nie zdążą na czas. Ponieważ zmierzała właśnie ku niemu kotłująca się wściekle rzeka bieli, złożona z tysięcy aniołów. Z ponurą determinacją Alex przewiesił karabin przez ramię i wziął

do rąk broń maszynową. – Nie przedostaniecie się tędy – mruknął przez zęby. – Tylko spróbujcie, a będziecie martwe. Kiedy pierwsze anioły znalazły się w zasięgu strzału, Alex posłał śmiertelną serię po aureolach, od lewej do prawej i z powrotem, i jeszcze raz. Skupiony, widział przed sobą jedynie jaśniejące kręgi. Anioły eksplodowały do wtóru przeraźliwych wrzasków i skrzeku, ich skrzydła tworzyły oślepiającą plątaninę piór. Anioły na przodzie próbowały uciekać w różne strony: w górę, na boki, do tyłu. – To na nic, nawet nie próbujcie – mruknął Alex mściwie. Metodycznie ostrzeliwał seriami skłębione skupiska bieli, nie czyniąc żadnych przerw. Czwarte, piąte… dwudzieste… pięćdziesiąte. Świetliste odłamki spadały ulewnym deszczem na ziemię, siał kulami jak opętany. Towarzyszyła mu jedna myśl: anioły pod żadnym pozorem nie mogą dotrzeć do Willow. Nie wolno mu do tego dopuścić. Anioły posuwały się jednak ku niemu równomiernym strumieniem. Kiedy skończyły mu się naboje w broni maszynowej, Alex przyłożył zwykły karabin do oka i jak automat trafiał kolejne aureole. Strzelał bez ustanku, mimo to nieuchronnie zbliżała się ku niemu biała nawałnica. Groźna, niepowstrzymana. Alex trzymał na razie anioły w szachu, ale stopniowo zdobywały teren. Odpierał je z coraz większym trudem, aż naraz z dziką furią rzuciły się na niego ze wszystkich stron. Alex padł płasko na zimny, oszroniony dach, który załamał się pod nim z przeraźliwym trzaskiem. Usiłował się go przytrzymać, lecz otoczyła go setka aniołów, wyciągając swe szpony po jego siłę życia. Nie był w stanie strzelać z karabinu jedną ręką. Klnąc, upuścił go na ziemię, zastanawiając się przelotnie, czy sam nie powinien by także skoczyć w dół, ale uznał, że jest trochę za wysoko. Nie. Jeżeli miał zginąć, to z bronią w ręku, walcząc. Niewiele widząc zza zasłony skrzydeł, namacał ręką kaburę pistoletu.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY Tkwiłam nieruchomo pomiędzy światami. Wydawało mi się, że włosy mam naelektryzowane. Przepływał przeze mnie wartki strumień energii. Ta z anielskiego świata wzmacniała naszą, okrążając planetę. W obu wymiarach gałęzie wierzb poruszyły się pod wpływem chłodnego powiewu, gdy ujarzmiwszy ów strumień, wykorzystałam go dla dobra ludzkości. Miliony ludzi. Miliardy. Życia, nazwiska, obrazy przelatywały zbyt szybko, żeby je ogarnąć zmysłami: starzy i młodzi, wszystkich ras i kolorów skóry, chorzy wskutek anielskiego poparzenia i zdrowi. Czując rosnącą we mnie moc, powoli rozłożyłam ramiona. Mój anioł uniósł się w górę i zawisł nade mną, promienny i jasny. „Pomogę ci – pomyślałam, nie wiedząc nawet, skąd mi się wzięły te słowa. – Proszę. Już czas”. Tkwiłam w centrum szalejącego między wymiarami huraganu, byłam ośrodkiem wszystkiego, co istnieje. Czułam całkowity spokój i skupienie, choć zarazem wiedziałam, że Raziel pędzi ku mnie jak błyskawica, pożerając skrzydłami setki kilometrów, niesiony strumieniem energii. A walczące w Pawntucket anioły porzuciły zmagania i też runęły ku mnie jak spieniona fala tsunami. Było to jednakże nieistotne, gdyż obecnie wyciągała się ku mnie energia całej ludzkości, nie tylko tych, którzy byli mi w jakiś sposób bliscy. Ja zaś tym razem panowałam nad całym procesem, czyniąc dokładnie to, co należało. Strumień energii przetaczał się po planecie, przeskakując od człowieka do człowieka. Wydawało mi się, że z końców moich palców wystrzeliwują wiązki oślepiającego światła, chociaż kiedy zaryzykowałam zerknięcie spod zmrużonych powiek, ręce wyglądały tak samo jak zwykle. Ze świstem przelatywały przeze mnie strzępy informacji o każdym mieszkańcu Ziemi. Zamazane obrazy spiralnych drabin, podwaliny ludzkości, przekształcające się i zmieniające położenie pod moim kierunkiem razem z całą planetą i granicami naszego wymiaru.

W anielskim świecie zebrał się rozwścieczony tłum aniołów, trzymany wszakże w ryzach przez potężny wir. I choć przestawiałam również elementy tworzące tamtejszy świat, to wiedziałam, że nie ja jestem przyczyną i celem ich furii. Moje rozpostarte ramiona zaczęły się trząść pod wpływem mocy energii obiegającej planetę, która używała mnie jako kanału. Krzyknęłam głośno, gdy omal nie zbiła mnie z nóg. Czułam, że nie zdołam już dłużej nad nią panować… Mój anioł pośpiesznie przejął na siebie ten ciężar. Potężna siła przepłynęła z rykiem przez nasze ciała – eteryczne i fizyczne; jeśli teraz choć mrugnę powieką, zostanę rozdarta na strzępy. Zgrzytnęłam zębami z wysiłku, drżąc cała, gdy przelewał się przeze mnie szalejący ocean. Wyczułam, że mój anioł, miotany jego falami, doznaje uszczerbku, ale nawet nie drgnie. Ile jeszcze? Jak długo? Nie wytrzymam już dłużej… Nie dam rady… Niespodziewanie wszystko się skończyło. Odetchnęłam z wysiłkiem. Skądś wiedziałam, że nie wolno mi jeszcze przerywać połączenia. W zamian za to powoli, stopniowo pozwoliłam się uspokoić oceanowi mocy. Pole anielskiej energii było wprawdzie nadal połączone z ziemskim, ale przepływ odbywał się znacznie łagodniej. Mój anioł z wysiłkiem wniknął do mojego wnętrza. Wir nie przestawał się obracać, przytrzymując anioły w ich świecie. Tysięczna armia z Pawntucket jeszcze do mnie nie dotarła, hm… przelotnie zastanowiłam się, dlaczego. Gdyby się tu znalazły, stworzyłyby wystarczającą siłę, żeby się przebić – i unicestwiłyby mnie w mgnieniu oka. Zamiast nich zjawił się za to inny anioł. Otworzyłam oczy i ujrzałam Raziela z twarzą wykrzywioną wściekłością, stojącego tuż przed kurtyną nagich wierzbowych gałęzi. Czułam się tak wyczerpana, że ledwie trzymałam się na nogach. Popatrzyliśmy na siebie. Wiedziałam, że kiedy tylko wypuszczę z rąk energię, Raziel postara się mnie zabić. Błyskawicznie pojął bowiem, co zrobiłam; upewniłam się, że zrozumiał to każdy istniejący anioł. – Jak śmiesz? – wycedził przez zęby. – Obecnie istnieje mnóstwo innych bram – odparłam obojętnie. –

Otworzyłam je w różnych miejscach na całym świecie. Zamkną się już za chwilę, a kiedy to nastąpi, wciągną stąd z powrotem do waszego świata wszystkie anioły. Nigdy więcej tutaj nie wrócicie. Gałęzie wierzby zaszeleściły tajemniczo, te same, które przed dwudziestoma laty dały schronienie mamie i Razielowi. Anioł utkwił we mnie płonące czarne oczy. – Miałem tutaj imperium… Prawdziwe królestwo! – warknął. – Chwila całkowicie wystarczy, żeby się z tobą policzyć, droga córko. Zamierzam cię zabić, i to gołymi rękami! Jego gołe ręce. Te same, które zanurzył tak gorliwie w sile życia mamy. Poczułam, że cała sztywnieję. – Wiesz co, miałeś rację – odrzekłam cicho. – Nie jestem zdolna do ludobójstwa. Za to ojcobójstwo nie sprawi mi chyba trudności. Jakoś zdołam się z tym pogodzić. Porzuciłam energię i odsunęłam się od bramy. Raziel błyskawicznie przybrał anielską postać i rzucił się na mnie… po czym ze zdławionym krzykiem szarpnął się w tył, gdy runęła na niego rzeka rozwścieczonych aniołów z innego wymiaru. Wyczuwałam ich furię, pretensję, że zostały porzucone na pastwę losu, na pewną głodową śmierć. Raziel zniknął pod nawałą skrzydeł, a gałęzie anielskiej wierzby zakołysały się gwałtownie. Ziemska wierzba zaszeleściła łagodnie, poruszona lekkim podmuchem. W dole ujrzałam armię aniołów, zbliżającą się szybko do parku. Jak przyciągana magnesem, przeniosłam wzrok z powrotem na kłębowisko eterycznych ciał przede mną. Przeszedł mnie dreszcz, gdy usłyszałam przenikliwy krzyk Raziela – wysoki, straszny dźwięk, który raptownie się urwał. Świetliste cząstki zawirowały w powietrzu niczym płatki śniegu, iskrzące jak tęcza, którą mama tak bardzo kochała. Odetchnęłam powoli, ze świstem wypuszczając powietrze. – Żegnaj, ojcze – szepnęłam głucho. Ledwie wyszeptałam te słowa, gdy powierzchnia bramy zakotłowała się i otworzyła na oścież. Pośpiesznie się wycofałam. Rozległ się bardzo głośny szum, jakby fala oceanu uderzyła o kadłub

okrętu. Następnie brama zaczęła się zachowywać dokładnie tak, jak zaplanowałam. Najpierw znikły anioły atakujące Raziela. Energia wirowała w ich świetlistych, opierających się ciałach leniwie i nieśpiesznie. Potem nabrała rozpędu i wessała lecącą ku mnie armię z Pawntucket. Spanikowane krzyki, rozpaczliwy łopot skrzydeł, rozmazane, naznaczone zdumieniem i przestrachem oblicza. Hałas stał się ogłuszający, potem nastąpił ryk, od którego zatrzęsła się ziemia. Brama wsysała anioły coraz szybciej, coraz żarłoczniej. Upadłam na kolana i jęcząc, zakryłam uszy. Nie widziałam już poszczególnych aniołów, a jedynie skrzącą się rzekę białego światła, płynącą do wierzby płaczącej. Jej silny prąd wciągał tysiące skrzydlatych stworów z odległości setek kilometrów. Wyczuwałam ich rozpacz i żal, biorące się z przekonania, że ich los jest dla nich sprawiedliwym wyrokiem. Anielski sąd ostateczny. Okrutnie i samolubnie poczynając sobie z naszym światem, straciły niemal wszystko, co czyniło je aniołami. Po wszystkim nastąpiła przerażająca cisza. Wstałam powoli z kolan i patrzyłam na wierzbę, na jej oszronione, skrzące gałęzie. Brzegi stawu były zamarznięte, przez chmury przeświecało blade słońce. Wszystko wokół wyglądało zwyczajnie, jakby przez ostatnie pół godziny nic się nie wydarzyło. Wtem ogarnęło mnie złe przeczucie. Uświadomiłam sobie, że coś się jednak zmieniło. Mój anioł… Strumień energii uderzał w niego z tak olbrzymią siłą. Spanikowana, sięgnęłam do niego i okiem umysłu ujrzałam promienną skrzydlatą istotę. Skłoniła nisko głowę, a jedno skrzydło zwisało przy boku bezwładne i połamane. – Nie – wyszeptałam, łagodnie go dotykając. Nasze dłonie zetknęły się, potem oczy. Te anielskie były smutne i zrezygnowane, nagle w przebłysku świadomości pojęłam, że nie są to rany, które da się uleczyć. Otarłam łzy żalu i gniewu. Nie, to przecież niemożliwe. Złączyłam myśli z aniołem, pragnąc usłyszeć, że wszystko będzie dobrze.

Poczułam, że moje eteryczne ciało jest skrępowane łańcuchami, niezdolne się z nich wyzwolić. Mój anioł nie potrafił już latać. Stałam nieruchomo przy wierzbie, usiłując to wszystko zrozumieć. Anioł nigdy już nie opuści mego ciała, nie wzniesie się wysoko i nie pofrunie wraz ze mną pośród gwiazd. Początkowo nie cierpiałam swej anielskiej jaźni, pragnęłam, żeby opuściła mnie na zawsze. Teraz jednak, gdy została okaleczona, czułam się tak, jakby odcięto mi rękę. Patrzyłam na kryjówkę w cieniu wierzbowego drzewa, gdzie zostałam poczęta – i gdzie już na zawsze znikły anioły. Stałam tak bardzo długo, aż w końcu otrząsnęłam się z odrętwienia. „Jeśli to jest cena, jaką muszę zapłacić, to trudno, jakoś przeżyję”– powiedziałam sobie w duchu. Odwróciłam się i ruszyłam szlakiem w dół, do parkingu, z lubością słuchając odgłosu stóp na śniegu i wilgotnej ziemi. Pomimo smutku, jaki czułam w związku z mamą i z moim aniołem, byłam dziwnie spokojna i pogodzona z losem. To, co się przed chwilą wydarzyło, już teraz zaczęło wydawać mi się snem, zarazem jednak wszystko, co mnie otaczało, było przeczyste i jasne, jakby świat dopiero się narodził. Idąc, odchyliłam głowę do tyłu i patrzyłam na pokryte szronem gałęzie sosen. Dotarłam do parkingu. Z ulgą stwierdziłam, że mój pikap wciąż tam stał. Wsiadłam, zapaliłam silnik i spojrzałam na zdjęcie Timmy’ego. – Chodź, mały, wracamy do domu – mruknęłam.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY Wrażenie nieziemskiego spokoju opuściło mnie w ciągu sekund, gdy tylko wyjechałam na autostradę. Alex. Nie mogłam go nigdzie wyczuć, w pewnym momencie straciłam z nim więź. Prowadząc auto, gorączkowo poszukiwałam jego energii. Pustka. Odetchnęłam głęboko i spróbowałam ponownie. Niemożliwe, przecież musi gdzieś tu być… Panika chwyciła mnie za gardło. Nie wyczuwałam silnej, dobrze znajomej energii. Raptem uświadomiłam sobie, że to przecież nie to; nie wiedziałam, czy jego energia tu jest, czy jej nie ma, bo ilekroć usiłowałam wysłać moją świadomość na poszukiwania, nic się nie działo, nie otrzymywałam żadnej odpowiedzi. Gdy to do mnie dotarło, ręce zwilgotniały mi na kierownicy. Szosa przybrała dziwny, niepokojący wygląd. Najwyraźniej nie tylko mój anioł ucierpiał w zmaganiach z eteryczną burzą, która przetoczyła się przeze mnie. Wciąż miałam paranormalne zdolności, czułam to… ale na daleko niższym poziomie. Na razie postanowiłam się tym nie przejmować. „Z Aleksem wszystko w porządku – powtarzałam sobie w duchu. – Nie może być inaczej”. Wjechałam do miasteczka. Ludzie na mój widok zaczęli wiwatować, podrzucać karabiny w górę. Wykrzykiwali moje imię, a ponieważ jechałam powoli, niektórzy walili entuzjastycznie w maskę auta. Na widok ich aur, skurczonych i leżących płasko przy ciałach, poczułam w sercu radosny skurcz. Czyli jednak mi się udało… Kierowałam się w stronę placu, nieustannie wypatrując Aleksa. Nigdzie nie było go widać. Gdy dotarłam do ratusza, zgromadzili się tam już chyba wszyscy bojownicy. Zewsząd rozlegały się radosne krzyki. Wyskoczyłam z auta i pierwsze, co ujrzałam, to ciasno przytulonych Jonaha i Ninę. Oni także mnie dostrzegli i rzucili się biegiem w moją stronę. Spotkaliśmy się w połowie drogi.

Objęłyśmy się z Niną, która rzewnie płakała. – Och, Willow, naprawdę ci się udało! Widzieliśmy, jak anioły odlatują bezładnie, jakby wsysał je gigantyczny odkurzacz, po czym nagle znikły, rozpłynęły się w powietrzu… – Co ze wszystkimi? – przerwałam jej niecierpliwie. – Niektórzy ucierpieli – odparła Nina, ocierając oczy grzbietem dłoni. – Cały czas jeszcze liczymy straty, na razie mamy osiem ofiar. Zlodowaciałam w środku. Nina wymieniła nazwiska moich szkolnych kolegów; nikogo z nich nie znałam zbyt dobrze, ale pamiętałam ich twarze. Z jedną dziewczyną wymieniałam się notatkami na angielskim. – Osiem osób – wymamrotałam przez zasznurowane gardło. – A myślałam, że… – Wpatrywałam się w wiwatujący tłum, w aury stopione niemal z ciałami. Stopniowo zmniejszyłam koncentrację, obserwowałam, jak wracają do zwykłego stanu. – Myślałam, że uratowałam wszystkich. – Willow – Jonah dotknął przelotnie mojej ręki i spojrzał mi w oczy płonącym wzrokiem. – Ocaliłaś bardzo wiele osób – powiedział. – Na przykład mnie. Rzuciło się na mnie pięć aniołów naraz, ale nie mieli się czego uchwycić. – Ponieważ milczałam, dodał: – Zginęlibyśmy wszyscy, bez wyjątku. Dokładnie tak, jak podczas ataku na waszą bazę. – I wiesz co? – wtrąciła Nina z wojowniczą miną. – Wyprawimy dzisiaj wielkie święto, ponieważ anioły wreszcie się stąd zabrały, zniknęły jak zły sen, a przecież o to właśnie walczyliśmy. Ogarnęła mnie masa sprzecznych uczuć: triumf, oszołomienie, ból i gniew. Objęłam ją mocno, niezdolna wyrzec choć słowo. Wtem uderzyła mnie pewna myśl. – Widzieliście Aleksa? – spytałam z niepokojem. Jonah pokręcił głową. – Mignął mi podczas bitwy. Stał na dachu budynku na przedmieściu i stawiał opór całej armii aniołów. Zabijał ich setkami. Dzielny Alex… Więc to dlatego pierzaste stwory nie dopadły mnie i nie przeszkodziły w otwarciu bramy. To dzięki niemu ocaliłam życie. – Czy… wszystko z nim w porządku? – wydusiłam. – Nie wiem. Straciłem go z oczu…

– Jonah! – krzyknęła zdyszana Rachel, która nadbiegła pędem. W jej głosie czaił się niepokój. – Chodzi o Seba. Znaleźliśmy go za jednym z domów… Nie wygląda dobrze. Poczułam się ogłuszona jak po silnym ciosie. Podążając za wzrokiem Rachel, spostrzegłam grupkę chłopaków, dźwigających kogoś na prowizorycznych noszach. Puściłam się biegiem przez ulicę, a Jonah i Nina pognali w moje ślady. Nieznana mi dziewczyna zalewała się łzami. – Nie chciałam! Próbowałam trafić atakującego go anioła i… Poślizgnęłam się, hamując na wilgotnej ziemi, i padłam przy Sebie na kolana. Leżał nieruchomo z głową przechyloną na bok. Lewą stronę twarzy miał poranioną. Zresztą krew była wszędzie – w jego ciemnych kędzierzawych włosach, na szyi, na poplamionej nią zielonej kurtce. – Seb, o Boże… Nie… – Chwyciłam go za rękę; wydała mi się lodowata. Dotknęłam jego biednej twarzy, usiłując powstrzymać drżenie. – Seb, błagam… – Stał wysoko na dachu – zaczęła Rachel blada jak ściana. – Dostał odłamkiem od komina, po czym spadł na ziemię. Wiemy, że nie powinno się przenosić rannego, ale… nie mogliśmy go tam tak zostawić… Nie przestawałam się wpatrywać w twarz nieprzytomnego Seba. – Muszę go zawieźć do Schenectady – zawołałam nagle. – Seb potrzebuje lekarza. – Ale w tym mieście jest Eden! – sprzeciwiła się Nina. – Nawet jeśli aniołów już nie ma, to czy… – Nic nam nie będzie – ucięłam stanowczo. Byłam tego absolutnie pewna, choć nie umiałabym wytłumaczyć dlaczego. Dziewczyna, która postrzeliła Seba, nie przestawała zanosić się płaczem. Walcząc z chęcią walnięcia jej po głowie, wstałam i poszukałam kluczyków. Nina i Jonah spojrzeli po sobie. – Okej, pojadę z tobą – powiedziała Nina. – Willow! Szarpnęłam głową w kierunku, z którego dochodziło wołanie. Przez plac biegł do mnie Alex. Ogarnęła mnie tak bezbrzeżna ulga, że nogi się pode mną ugięły. Tłumiąc jęk, rzuciłam mu się w ramiona.

– Nic ci się nie stało – szeptał z ustami w moich włosach. – Dzięki Bogu, jesteś zdrowa i cała… – Ja tak, ale z Sebem jest źle – odparłam. – Zabieramy go do szpitala. – No nie, stary… Przecież mówiłem ci, żebyś nie dał się zabić – mruknął Alex przez zęby, przykucając pośpiesznie przy Sebie. Przyłożył dwa palce do szyi chłopaka, tuż pod szczęką. – Tętno jest słabe. Mam nadzieję, że wygląda to gorzej niż jest w rzeczywistości. Delikatnie zapakowaliśmy Seba na tył mojego pikapu, starając się go trzymać całkowicie nieruchomo. Alex bez pytania odebrał mi kluczyki, ja zaś usiadłam z tyłu obok rannego. Nina zajęła miejsce na przednim siedzeniu. – Czy wiesz, jak dojechać do Schenectady? Alex zerknął na mnie w lusterku wstecznym. Spostrzegłam, że ma głębokie zadrapanie nad okiem. – Tak, byłem tam kiedyś – odrzekł. – Musisz mnie natomiast pokierować do szpitala. Gdy wyjeżdżaliśmy z Pawntucket na drogę międzystanową I-90, Seb otworzył oczy. – Meggie? – wyszeptał. Serce mi się ściskało, gdy na niego patrzyłam. Pogłaskałam delikatnie obie jego dłonie. – Nie, to ja, Willow – odszepnęłam. – Ale będziesz jeszcze kiedyś z Meggie, Seb. Obiecuję. Jęknął, gdy samochód zarzucił na zakręcie, chyba znowu zemdlał. Czując rosnącą gulę w gardle, trzymałam go za ręce. Przez minione dwa lata wielokrotnie popełnialiśmy błędy we wzajemnych relacjach. Jednak Seb był dla mnie bratem, którego nigdy nie miałam. I z pewnością nie zdążyłam się nim jeszcze nacieszyć. Nina, odwróciwszy się do mnie, spytała z wahaniem: – Willow, co tam się właściwie wydarzyło? Westchnęłam i pogładziłam włosy Seba. Nie odrywając od niego spojrzenia, wytłumaczyłam to, czego dokonałam przy wierzbie w parku Murraya. Wykorzystałam pole energii, aby wprowadzić istotną zmianę u

wszystkich mieszkańców planety. Odtąd anioły straciły możliwość pożywiania się ludzką energią. I choć nie mogłam w żaden sposób pomóc tym, którzy zachorowali po kontakcie z aniołem, to udało mi się rozproszyć złudzenia, jakie ludzie co do nich żywili. Próbowałam dokonać tego w możliwie najłagodniejszy sposób, niemniej cały świat znał już teraz prawdę, a nasi gnębiciele odeszli na zawsze. Zdołałam także naprawić choć trochę eter w świecie aniołów. Być może wystarczy im czasu, aby wymyślić inną metodę przetrwania we wszechświecie. Jedno było pewne – już nigdy tu do nas nie powrócą. Na dobre zamknęłam przed nimi wrota do naszego wymiaru. Kiedy skończyłam wyjaśniać, uchwyciłam w lusterku wstecznym badawczy wzrok Aleksa. Chwilę później znów patrzył na szosę, a na jego twarzy malowało się oszołomienie. – Więc naprawdę jest już po wszystkim – mruknął w końcu. Zapadło milczenie. Czułam, że oboje z Niną próbują to wszystko zrozumieć. Mnie samej wydawało się to nadal snem, całkowicie nierealnym w porównaniu z dotykiem lodowatej dłoni Seba. Przeniosłam wzrok na zmierzwioną czuprynę Aleksa i jego silne dłonie na kierownicy. – A co się działo z tobą? – spytałam cicho. – Jonah wspomniał, że widział cię na dachu, jak odpierałeś ataki setek aniołów. – No tak, próbowałem… – bąknął Alex, wzruszając ramionami. – Kiedy się w końcu przedarły, myślałem, że już po mnie, ale nie mogły pochwycić mojej aury. – Przyjrzał mi się uważnie w lusterku wstecznym. – To też twoja robota? Skinęłam głową. Byłam tak wzruszona jego poświęceniem dla mnie, że odezwałam się nazbyt poważnym tonem. – Dziękuję ci. Gdybyś ich nie powstrzymał, nie udałoby mi się niczego dokonać. – Jezu, Willow – odparł z urazą – nie musisz mi chyba dziękować! Znowu zaległo milczenie. Kiedy dotarliśmy do Edenu Schenectady, główna brama była otwarta na oścież, wydostawał się przez nią długi sznur pojazdów. Wiele osób stało grupkami przy bramie, rozprawiając z ożywieniem. Niektórzy płakali. Nikt nie zwrócił na nas uwagi, bez przeszkód wjechaliśmy do miasta.

Naszym oczom ukazał się wkrótce gmach szpitala. Podjechaliśmy na oddział pogotowia, ze środka wybiegło pospiesznie dwóch sanitariuszy z noszami. – Tutaj – zawołałam, otwierając tylne drzwi. Po chwili siedzieliśmy już w zatłoczonej poczekalni. Seb odjechał na łóżku szpitalnym w głąb długiego korytarza. Podeszła do nas pielęgniarka z formularzem na twardej podkładce. – Wiem, że panuje teraz spory chaos, ale czy moglibyście to dla nas wypełnić? Niewidzącym wzrokiem gapiłam się na formularz, niezdolna na razie do myślenia. Alex pośpieszył mi z pomocą. – Pacjent nie jest mieszkańcem Edenu – powiedział, przebiegając wzrokiem kartkę. Pielęgniarka uśmiechnęła się blado. Starała się nie pokazywać tego po sobie, ale widziałam, że jest równie wstrząśnięta jak inni. – To nie szkodzi… My również nie mieszkamy już dłużej w Edenie, prawda? Proszę po prostu wpisać jak najwięcej danych, dobrze?

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY Siedzieliśmy w milczeniu. Co chwila spoglądałam w głąb korytarza, tam, gdzie zniknął mi z oczu Seb. Żałowałam, że nie mogę wysłać mojego anioła na zwiady. Poczekalnia była wypełniona ludźmi. Większość miała półprzytomne, nieufne oblicza. W kącie ujrzałam kobietę ściskającą medalik Kościoła Aniołów. Płakała cicho, a łzy ciekły jej z oczu strumieniem. Ten widok nieco mną wstrząsnął. Miałam nadzieję, że postąpiłam właściwie i ludzkość odnajdzie dalszą drogę. Nina przeglądała czasopismo zatytułowane „Dziennik Edenu”. Alex patrzył na ekran telewizora na ścianie. Zdziwiłam się, że telewizja pokazuje odcinek starego serialu. – W Wiadomościach jeszcze niczego nie podali – mruknął pod nosem. – Uhm. Przypuszczam, że sporo czasu zajmie ludziom zorganizowanie wszystkiego od nowa – odpowiedziałam. Zetknęliśmy się wzrokiem. Spłonęłam rumieńcem i odwróciłam spojrzenie. Alex od wielu godzin zachowywał się wobec mnie z dystansem. Wiem, że uważał, iż tego właśnie chcę, ale sęk w tym, że wcale nie byłam tego taka pewna. „Mamo, nie umiem z tego wybrnąć” – powtarzałam żałośnie w duchu. Nawet gdy nie patrzyłam na Aleksa, nie mogłam przestać myśleć o jego obecności. Siedział w swobodnej pozie, ja zaś marzyłam, żeby usiąść obok niego i pozwolić mu otoczyć mnie ramieniem. Lecz przecież nie miało to sensu. Jakim cudem żal i gniew wyparowały ze mnie nagle i bez śladu? „Dobrze wiesz, dlaczego” – pisnął cienki głosik w mojej głowie. Przypomniałam sobie ze szczegółami pełne napięcia minuty przy wierzbie płaczącej. Kiedy uchwyciłam się stabilizującej mnie energii Aleksa, zobaczyłam go naraz z niezwykłą jasnością, zajrzałam w głąb jego duszy. Rozstanie się ze mną, kiedy myślał, że idzie na pewną śmierć, było najtrudniejszą rzeczą, jakiej musiał dokonać. Decyzja, jaką

podjął, nie była doskonała, on sam był tego świadom. Ale postąpił tak, jak uważał za słuszne. Siedziałam bez ruchu, wspominając, jak dotknęłam energii wszystkich mieszkańców planety, przez mgnienie oka widziałam wachlarz ich nadziei, pragnień, dobrych cech i brzydkich wad… To było takie ludzkie. Ależ jasne, że zdołam wybaczyć Aleksowi; już to przecież zrobiłam. Ujrzawszy to wszystko, jak mogłabym nie udzielić wybaczenia komuś, kto zmagał się z podjęciem tak brzemiennej w skutki decyzji i oddałby wiele, żeby móc ją cofnąć? Zwłaszcza że kochałam go do szaleństwa. Naraz oczy napełniły mi się łzami. Alex nie patrzył na mnie, utkwił wzrok w telewizorze i nachmurzył się w dobrze mi znany sposób. Czemu stał między nami niski stolik do kawy? Dlaczego siedzieliśmy w pełnej ludzi poczekalni? – Posłuchaj, Alex… – zaczęłam. Zanim zdążyłam zadać pytanie, czy nie wyszedłby ze mną na słówko na korytarz, do poczekalni weszła lekarka. – Czy to wy czekacie na wieści o Sebastiánie Carrerze? – spytała, kucnąwszy przed nami. To dziwne, ale w takiej chwili zwróciłam uwagę, że nieprawidłowo wymówiła nazwisko. Skinęłam głową i chwyciłam Ninę za rękę. – Czuje się nieźle, wyjdzie z tego – powiedziała lekarka. Odetchnęłam z bezbrzeżną ulgą. Siedzący naprzeciw mnie Alex przymknął na moment powieki i zwiesił głowę. Na twarzy lekarki malował się głęboki smutek – przypuszczałam, że miał związek z aniołami – ale jej ton wyrażał współczucie. – Ma poważny wstrząs mózgu i kilka złamanych żeber. Musimy zatrzymać go na obserwacji. Ale rentgen nie wykazał obrażeń wewnętrznych ani krwiaka w obrębie czaszki. Chłopak niedługo wyzdrowieje. Przypomniałam sobie, że Seb pytał o Meghan, i pomyślałam, że owszem, wyzdrowieje na ciele, ale nie na duszy. Moje zdolności parapsychiczne były wprawdzie stłumione, lecz nadal potrafiłam wyczuć rozpacz Seba.

– Czy mogę go zobaczyć? – zapytałam. Lekarka zerknęła na zegarek. – Proszę… Jestem jego siostrą. Wcale nie uważałam tego za kłamstwo. Kobieta skinęła głową. – No dobrze, ale tylko ty i najwyżej kilka minut. Powinien odpoczywać. – Powiedz mu, że go pozdrawiam – rzekł cicho Alex, gdy wstałam z krzesła i nasze oczy się spotkały. – I bardzo się cieszę, że wkrótce wyzdrowieje. Kiwnęłam sztywno, skrępowana tym wszystkim, co chciałam powiedzieć Aleksowi, lecz teraz nie była na to pora. Odwróciłam się i pośpieszyłam za lekarką. – To potrwa tylko chwilę – rzuciłam przez ramię. Lekarka poprowadziła mnie przez skomplikowany labirynt korytarzy, w końcu przystanęła przed drzwiami. – To tutaj… Wrócę za pięć minut. – Przyjrzała mi się badawczo, jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia. – Chwileczkę… Nie jesteś czasem…? – Nie – odparłam zdecydowanie. – Jestem tylko do niej podobna. Otworzyłam drzwi i ujrzałam Seba w białej, świeżo wykrochmalonej pościeli, przez co otarcia i wielobarwne sińce wydawały się jeszcze wyraźniejsze. Na lewym łuku brwiowym miał założony czarny, ukośny szew. Przysiadłam na krawędzi łóżka i poszukałam jego ręki. – Hej – wyszeptałam. Krzywiąc się z wysiłku, Seb odwrócił głowę na poduszce i spojrzał na mnie. Próbował się uśmiechnąć, ale widok cierpienia, wyzierającego z zamglonych orzechowych oczu, sprawił, że serce mi się ścisnęło. – Miałaś rację – powiedział. Nie musiałam pytać, w jakiej sprawie. Mocno uścisnęłam go za rękę. – Wiem. Milczeliśmy przez kilka długich chwil, po czym Seb rozdzierająco westchnął. – Pokonaliśmy anioły, tak? Czuję to.

– Tak, pokonaliśmy. Naprawdę stąd odeszły, i to już na zawsze. Seb jakby zapadł się w sobie i zamknął zmęczone oczy. – To dobrze – szepnął. – Och, to fantastycznie… – Alex cię pozdrawia – powiedziałam, odgarniając mu splątane włosy z czoła. Seb uśmiechnął się blado; widziałam, że gorączkowo się nad czymś zastanawia. – Willow, co ja teraz pocznę? – Masz na myśli Meghan? – Jak to możliwe, żeby facet był aż tak głupi, querida? – Mocno uścisnął mi palce. – Powiedz mi. – Ciii, powinieneś teraz odpoczywać, Seb. Wszystko będzie dobrze. – Naprawdę? – zaśmiał się z wysiłkiem. – Kiedy się rozstaliśmy, wiesz, co mi powiedziała? Że już od dawna chciała mi wyznać, że mnie kocha, ale nigdy tego nie zrobiła, ponieważ wiedziała, że ja jej tego nie powiem. Trzymając Seba za rękę, ujrzałam zamazany obraz Meghan siedzącej na łóżku u niego w pokoju. Z jej błękitnych oczu wyzierał smutek. „Przykro mi, Seb. Po prostu już dłużej nie mogę”. – A ja tkwiłem tam jak głaz. Powiedziałem jej, że owszem, rozumiem, nie chcę, żeby była nieszczęśliwa… ale w duchu powtarzałem tylko jedno: „Meggie, błagam, nie rób mi tego…” – głos Seba się załamał. – Za to teraz wiesz już bardzo dobrze, co do niej czujesz! Ona też to zobaczy, zrozumie… – Nie – odparł, z rozpaczą kręcąc głową. – Nie wydaje mi się. – Zamknął oczy. Najwyższa pora, żeby zmienić temat. Chrząknęłam i uścisnęłam go mocniej za rękę. – Posłuchaj, Seb… Kiedy manipulowałam polem energii, przez chwilę czułam, że wiem wszystko o każdej żywej istocie. To było niewiarygodne doznanie… Między innymi dowiedziałam się więcej na temat półaniołów. – Naprawdę? – spytał zaciekawiony, otwierając oczy.

Opowiedziałam mu wszystko, co wtedy zobaczyłam. Od początku istnienia ludzkości żyło, razem wziąwszy, około tuzina tych stworzeń; wyczułam to w ludzkich genach. Od wielu stuleci nie występowały już jednak na planecie, a zmieniło to dopiero pojawienie się moje i Seba. O ile się nie myliłam, tylko my dwoje uświadomiliśmy sobie, kim jesteśmy, i wiedzieliśmy o istnieniu naszych aniołów. Opowiadając mu o tym, usiłowałam nie myśleć o nieodwracalnym uszkodzeniu tej części mojej osobowości. Zwłaszcza gdy wyjawiłam Sebowi całą prawdę: anioły jako odrębny gatunek z założenia nie były w stanie mnożyć się z udziałem ludzi, ale w kilku przypadkach wyjątkowo ciężkiego anielskiego poparzenia ludzki organizm przekształcał się odrobinę, umożliwiając zapłodnienie. Seb i ja istnieliśmy wyłącznie dlatego, że nasze matki zostały tak poważnie uszkodzone przez naszych ojców. Odniosłam wrażenie, że teraz to Seb ściska mnie pocieszająco za rękę. – To w sumie niczego nie zmienia – odrzekł po chwili milczenia. – Przecież żadne z nas nie myślało, że urodziliśmy się w wyniku wielkiej, namiętnej miłości. Skinęłam głową. Krtań miałam jak zasznurowaną. – Wydajesz mi się inna – zauważył nagle Seb, marszcząc czoło z namysłem. Zanim zdążyłam mu to wyjaśnić, wyczułam, że jego anioł poszukuje zmysłami mojego. Skrzywiłam się i nisko spuściłam głowę. Nie chciałam, żeby Seb już teraz się o tym dowiedział, lecz przecież nie byłam w stanie niczego przed nim ukryć. Siedziałam nieruchomo. Gdy anioł Seba dotknął nadzmysłowo mojego anioła, wyczułam, że Seb pojął wszystko. Nie odezwał się. Podniosłam wzrok i spostrzegłam, że oczy błyszczą mu od łez. Powoli, delikatnie jego anioł wsunął się we mnie i zaczął się kołysać razem ze zranioną częścią mnie. Twarz Seba była zmieniona bólem. – Nic mi nie jest – szepnęłam ochryple. – Zapewniam cię, Seb, naprawdę nic. Widzisz to, prawda? Nadal mam w sobie mojego anioła. Najważniejsze, że żyję. A także ty i Alex, czyli wszyscy, na których mi

zależy. – Chwyciłam go kurczowo za rękę. – Posłuchaj mnie, Seb, musisz koniecznie wyznać Meghan, co do niej czujesz. Kochasz ją, przez cały czas starałeś się najlepiej, jak umiałeś, i ona o tym wie. Na pewno ci wybaczy. – Uśmiechnęłam się krzywo. – Uwierz mi, że tak jest; wiem coś o tym. W oczach Seba widziałam walkę nadziei z niewiarą. – Być może masz rację – odrzekł w końcu. – Wiem, że mam. – Często tak jest – rzucił, posyłając mi blady uśmiech. – To strasznie irytujące. – Czas wizyty minął – powiedziała lekarka, wsuwając głowę przez uchylone drzwi. Nachyliłam się i pocałowałam Seba w szorstki od zarostu policzek. – Przyjadę po ciebie jutro, kiedy cię wypiszą, dobrze? Aha, pamiętaj, że jestem twoją siostrą, okej? – dodałam ściszonym głosem. – Tak się przedstawiłam pani doktor. Seb z trudem podniósł ciążące mu powieki. Czarne nitki szwu odcinały się ostro od bladej skóry. – No i znów miałaś rację – wymamrotał. – Bo tym właśnie dla mnie jesteś, moją siostrzyczką.

ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY Wracałam do poczekalni z żołądkiem skurczonym z radosnego oczekiwania. „Alex, czy możemy teraz porozmawiać?” – myślałam. Nina bez problemu zaczeka parę minut. Pragnęłam jedynie zaciągnąć Aleksa w jakieś ustronne miejsce i znowu rzucić mu się w ramiona, wtulić twarz w jego ciepłą szyję i już nigdy nie pozwolić mu odejść. Gdy weszłam do jasno oświetlonej poczekalni, zdziwiłam się na widok pustego plastikowego krzesełka, na którym wcześniej siedział Alex. Nina ze znudzoną miną przeglądała kolejne czasopismo. Przycupnęłam obok niej i rozejrzałam się dokoła, zerkając w kierunku toalet. – Gdzie jest Alex? – zagadnęłam. – Wyszedł. – Nina rzuciła czasopismo na stolik i sięgnęła po płaszcz. Poczułam, że serce mi staje. – Co? – spytałam tępo. – Zabrali go dwaj faceci, którzy tu przedtem siedzieli. – Nina kiwnęła głową w stronę pustych niebieskich krzesełek nieopodal. – Mieli go wysadzić w Pawntucket, bo tam zostawił samochód. Powiedział, żeby cię pożegnać. Na widok mojej miny przyjrzała mi się z obawą. – Willow, on mówił takim tonem, że byłam pewna, iż o tym wiesz… – wyjąkała zmieszana. – To brzmiało tak, jakbyście to wcześniej ze sobą ustalili… „Jeżeli uda nam się przeżyć i dowiem się, że wszystko z tobą w porządku, to wyjadę stąd”. Przypomniałam sobie naraz te słowa i omal nie zemdlałam. – Kiedy to było? – spytałam bez tchu. – Nie wiem, jakieś pięć minut temu… Złapałam kurtkę i puściłam się biegiem, zanim skończyła mówić. Z trudem wyminęłam w drzwiach grupkę wchodzących do poczekalni ludzi; ktoś wydał stłumiony okrzyk strachu. – Willow! Zaczekaj! – krzyczała za mną Nina. Wybiegłam przed szpital, gdzie owionął mnie lodowaty podmuch, i

nie zatrzymując się, pognałam prosto na parking. Wspięłam się na palce i wyciągając szyję jak żuraw, rozglądałam się dookoła, tęskniąc za moim aniołem. Nigdzie nie dostrzegłam Aleksa. – Alex! – wrzasnęłam ile sił w płucach. Mój głos potoczył się echem po niemal pustym parkingu. – Alex! – Dogoniła mnie zdyszana Nina. – Willow, co się… Gdzie się podział nasz pikap? Wypatrzyłam go w końcu i rzuciłam się biegiem w tamtą stronę. Dobiegłam i odwróciłam się na pięcie do Niny. – Kluczyki! Czy Alex dał ci kluczyki? Podała mi je, a ja otworzyłam drzwi i wskoczyłam za kierownicę. – Wsiadaj! – wrzasnęłam. W okamgnieniu z piskiem opon wyjechałam na ulicę. – Willow, co się z tobą dzieje? – spytała głośno Nina. „A to, że straciłam zdolność wyczuwania czyjejś energii. Jeżeli Alex wyjedzie, nie będę umiała go znaleźć, on zaś sobie pomyśli, że tego właśnie chciałam”. Nie byłam w stanie udzielić jej tego wyjaśnienia. Wiedziałam, że Seb także nie będzie potrafił go odnaleźć, wymagało to bowiem szalenie głębokiej i wielowymiarowej więzi. – Po prostu… – wybąkałam, kurczowo ściskając kierownicę – muszę natychmiast odszukać Aleksa. Omal nie rozpłakałam się z irytacji, gdy dojechawszy do głównej bramy, ujrzałam potężny korek. Błyszcząca rzeka metalu ciągnęła się w nieskończoność. Można było odnieść wrażenie, że wszystkie pojazdy postanowiły opuścić Schenectady o jednakowej porze. Objuczeni dobytkiem ludzie opuszczali też miasto na piechotę. Przypominali mi uchodźców, jakich Alex i ja spotkaliśmy w drodze do Edenu Denver, tyle że zmierzali w odwrotnym kierunku. – Jak myślisz, ilu z nich poważnie choruje? – spytała Nina cicho. Upłynęło już co najmniej pół godziny stania w korku. – Mnóstwo – odparłam krótko, posuwając się w żółwim tempie. – Ale najważniejsze, że odzyskali zdrowe zmysły i jasność myślenia. Kiedy sytuacja się unormuje, będzie można zacząć ich leczyć. – Czy naprawdę uważasz, że świat będzie jeszcze kiedyś

normalny? – spytała z powątpiewaniem. – Nie w takim sensie jak kiedyś – przyznałam. Czując, że spociły mi się ręce, otarłam je o nogawki dżinsów. – Przypuszczam, że będziemy musieli znaleźć jakiś nowy rodzaj normalności. W końcu, w k o ń c u, udało nam się przejechać przez bramę. Najszybciej jak zdołałam, zjechałam z zapchanej samochodami autostrady na drogę lokalną, wiodącą przez wyjątkowo malownicze okolice. Nina zacisnęła zęby i przytrzymała się uchwytu nad boczną szybą. – Okej, a teraz dociśnij, ile fabryka dała! – Możesz mi wierzyć, że to zrobię – przyrzekłam, pokonując zakręt z piskiem opon. Szarpnęłam ostro kierownicą, żeby uniknąć wyboju. „Alex, nie chcę cię stracić… Nie po tym, jak udało mi się cię odzyskać!”. Kiedy wreszcie dojechałam do Pawntucket i zagłębiłam się w znajome uliczki, wydały mi się przeraźliwie puste. Pamiętałam, że pikap Aleksa parkował przed budynkiem podstawówki, w pobliżu drzwi od frontu. Ze ściśniętym sercem skręciłam na szkolny parking. Mamrotałam bezgłośnie słowa modlitwy i nadziei: „Boże, proszę… Alex, błagam, błagam…”. Samochód Aleksa zniknął. – O, nie! – wyjęczałam. – Spróbuj poszukać na placu, może jeszcze tam jest – podsunęła Nina. Pognałam jak szalona na plac, zaparkowałam przed knajpą Drake’a i wyskoczyłam z auta. Nigdzie nie widziałam granatowego pikapa Aleksa. Na placu roiło się jednak od ludzi, którzy zebrali się przed schodami do ratusza. Ktoś wygrywał na gitarze We Are the Champions, wszyscy wtórowali mu zgodnym, lekko fałszywym chórem. – Czy jest tu gdzieś Alex? – zawołałam do nadbiegającego pędem Jonaha. Zrobił zaskoczoną minę i energicznie pokręcił głową. – Nie, był tu przed dwudziestoma minutami, żeby się pożegnać. Świat wykonał fikołka i zamarł. Mimo to udało mi się wydobyć z

ust kilka słów. – Czy… czy wiesz może, dokąd się udał? – Nie, nic mi nie mówił. – Po minie Jonaha poznałam, że pragnąłby mi udzielić zupełnie innej odpowiedzi. – Naprawdę bardzo mi przykro. W bladym zimowym słońcu zlodowaciałam na sopel lodu. Dwadzieścia minut. Boże wielki, byłam już tak blisko! Alex mógł się udać w każdym kierunku, skąd niby miałam wiedzieć, jaki ostatecznie wybrał? Dzieliły nas dziesiątki kilometrów, a on myślał, że tego właśnie pragnęłam. Spóźniłam się. Stałam ogłuszona, oniemiała, a Nina ściskała mnie za ramię. Na trawniku przed ratuszem trwały głośne chóralne śpiewy. Ktoś zaczął walić w przewrócony pojemnik na odpadki; metaliczny dźwięk przeorywał mi czaszkę. – Czy chcesz się przyłączyć do świętowania, Willow? – zagadnęła Nina niepewnie. – Naprawdę na to zasłużyłaś. Chęć do wyrażania radości kompletnie mnie opuściła. Miałam raczej ochotę zapaść się głęboko pod ziemię. Potrząsnęłam tępo głową. – Nie. Może później. Nina miała minę, jakby na gwałt poszukiwała czegoś, co mogłoby mnie odrobinę rozweselić. – No, dobrze… Pójdę i przyniosę nam parę puszek coli. Specjalnie zgromadziliśmy spory zapas na taką okazję… – Jasne, dzięki. – Zmusiłam się do uśmiechu. – To miło z twojej strony. Nina poszła po napoje, a Jonah został ze mną, oparty o maskę pikapu. – Co z Sebem? – zagadnął. – W porządku, wyzdrowieje – odrzekłam. Staliśmy, milcząc i obserwując zabawę. Kilka osób rozpoczęło bitwę na śnieżki, zaśmiewając się do rozpuku i pokrzykując. – I co teraz zrobisz? – Jonah przerwał milczenie i popatrzył na mnie z zatroskaną miną. Nie miałam bladego pojęcia. Przypomniałam sobie moment szczególnego spokoju, jaki mnie ogarnął, gdy patrzyłam na bezkresne

równiny Wyoming. To prawda, nie potrzebowałam Aleksa… ale pragnęłam go tak bardzo, że chciało mi się płakać. „Nawet jeśli cię kocham, to jednocześnie cię nienawidzę! Nic nie poradzę, ale tak właśnie czuję!”. Skrzywiłam się boleśnie na to wspomnienie. Oczywiście poradzę sobie sama, ale już nigdy nie odnajdę spokoju. To niemożliwe, skoro wiem, że Alex myśli, iż go znienawidziłam. Pewnego dnia pokocha inną dziewczynę; przynajmniej tak przypuszczałam. Huczna zabawa na placu nijak się miała do mojego nastroju rozpaczy. – Nie wiem – bąknęłam, bo przecież Jonah czekał na moją odpowiedź. – Wydaje mi się, że zostanę w Pawntucket, przynajmniej na pewien czas. Potrzeba mnóstwo pracy, żeby przywrócić w miarę normalny bieg spraw. A ty? Jonah skierował wzrok na zbliżającą się do nas Ninę. – Ja też tu zostanę – powiedział. – Tu jest teraz mój dom. Mimo zasmucenia odczułam głęboki podziw dla maestrii, z jaką życie potrafi splatać ludzkie losy niczym misterną pajęczynę. Moje przelotne spotkanie z Jonahem przed dwoma laty przywiodło go właśnie tutaj, gdzie poznał moją najlepszą przyjaciółkę. – Proszę, prosto z zaspy śniegu – powiedziała Nina, podając mi lodowatą puszkę coli. Gwałtowny wybuch śmiechu, pisk… Przebiegł obok nas Scott Mason z Rachel siedzącą mu na ramionach. – Hej, Willow! – krzyknął i raptownie skręcił. Oboje z Rachel ucichli i spoważnieli. Scott podał mi rękę z nieco zakłopotaną miną. – Bardzo ci dziękuję – powiedział wzruszony. – Jesteś prawdziwą bohaterką, wiesz? W tej samej chwili pojęłam jedną prostą prawdę: bez względu na to, co jeszcze mi się przydarzy, nie chcę spędzić życia otoczona ludźmi patrzącymi na mnie z mieszaniną podziwu i lęku, tak jak teraz ci dwoje. – Nie ma za co – odparłam, potrząsając ręką Scotta. – W rzeczywistości to nie moje dzieło. – Nie? – Scott zamrugał zaskoczony. – Jak to…?

– Zwyczajnie. Po prostu znalazłam się tam akurat wtedy, kiedy to się stało. Może byłam jakimś katalizatorem czy czymś w tym rodzaju… Nie wiem. Przypuszczam, że tak czy owak, czas aniołów na Ziemi się skończył. – Aha. – Zaskoczenie na twarzy Scotta jeszcze się pogłębiło. – Najważniejsze, że już ich tu nie ma – wtrąciła się Rachel. Po chwili milczenia dodała: – Szkoda, że Alex nie mógł zostać na imprezie… Genialnie walczył, po prostu wspaniale. Gdyby nie on… Scott spiorunował ją wzrokiem, żartobliwie podrzucając barkami. – Tak, tak, już nie mogłaś dać mu tego jaśniej do zrozumienia. Ooo, Alex – zapiał falsetem – napraaawdę nie możesz zostać? Stałam oparta o maskę samochodu, lecz na te słowa wyprostowałam się jak rażona gromem. – Chwila, widzieliście się z Aleksem? – No tak, właśnie wyjeżdżał z Pawntucket – odrzekł Scott lekko zdziwiony. – Zapytał nas o wskazówki dojazdu. – Dokąd chciał jechać? – warknęłam jak na przesłuchaniu. Moje serce zaczęło dziko galopować. – Do drogi numer 16… – Mój napastliwy ton chyba przestraszył Scotta. Nie przejmując się tym, spojrzałam na Ninę. – Jedź! – wrzasnęła, wydzierając mi z ręki puszkę coli i popychając mnie do samochodu. Wiedziała bowiem równie dobrze jak ja, dokąd prowadzi ta trasa. Gnając uliczkami Pawntucket, pobiłam wszelkie rekordy prędkości. Dwa lata wcześniej zostałabym zatrzymana przez policję, zanim zdążyłabym dojechać do granicy miasteczka. Na drodze numer 16 jeszcze zwiększyłam tempo. Nagie konary drzew zlewały się w zamazaną smugę. „Proszę – powtarzałam w duchu. – Proszę…”. Zwolniłam przed brązowo-białą tablicą z napisem Park Murraya. Z sercem podchodzącym mi do gardła zjechałam na węższą drogę wiodącą na parking. Na pierwszy rzut oka był pusty, serce skurczyło mi się boleśnie,

jakbym miała dostać zawału. Ale potem go spostrzegłam: niebieski pikap z napędem na cztery koła stał w najdalszym kącie parkingu. Trzęsłam się tak silnie, że ledwo mogłam prowadzić. Zaparkowałam krzywo i na chwilę oparłam czoło na rękach ściskających kurczowo kierownicę. Kiedy podniosłam wzrok, niebieski pikap nadal stał tam, gdzie przedtem. Nigdy w życiu nie widziałam cudowniejszego widoku. Wysiadłam na sztywnych nogach i szybkim krokiem ruszyłam ścieżką, wijącą się wśród zarośli. Kiedy dotarłam nad staw, ujrzałam przed sobą wierzbę płaczącą – i zapatrzonego na nią chłopaka. Wsunął ręce w tylne kieszenie dżinsów i stał ze wzrokiem utkwionym w nisko zwieszone gałęzie. Wiatr targał jego ciemną czupryną. Zbliżyłam się, a wtedy Alex się odwrócił, usłyszawszy szelest kroków. Oczy rozszerzyły mu się z radosnego zdumienia. Zastygłam, kiedy nasze oczy się spotkały. Całkiem zaschło mi w ustach. – Chciałem tylko… – urwał, przełykając ślinę. – Chciałem ją zobaczyć – dokończył. Skinął głową w stronę nagiej wierzby. – Cieszę się – wykrztusiłam i zaczęłam płakać. – Wierz mi, nie potrafię ci nawet powiedzieć, jak bardzo, bardzo się cieszę… Postąpiłam jeszcze krok w jego stronę, po czym puściłam się biegiem. Alex zderzył się ze mną w połowie drogi i porwał mnie na ręce. Bardzo długo staliśmy nieruchomo, ciasno objęci. Z twarzą wtuloną w szyję Aleksa, napawałam się jego znajomym zapachem, dotykiem jego silnych ramion. W końcu Alex oderwał się nieco ode mnie i obiema dłońmi odgarnął mi włosy do tyłu. Bez słowa zaczął pokrywać moją mokrą od łez twarz lekkimi, czułymi pocałunkami. Pieszczota jego suchych, ciepłych warg sprawiała mi niewysłowioną przyjemność. – Myślałem, że już nigdy cię nie zobaczę – szepnęłam, gdy scałowywał łzy z moich powiek. – Że upłynie wiele lat, że zakochasz się w kimś innym… Alex przerwał pieszczotę i popatrzył na mnie z niebotycznym zdumieniem. – Zwariowałaś? – ofuknął mnie niemal z irytacją. – W moim sercu nigdy nie będzie miejsca dla innej dziewczyny, Willow. Nigdy! Gdybyś

nie przyjechała tu za mną, wróciłbym po kilku tygodniach do Pawntucket… i błagał cię na kolanach. Chwyciłam jego dłonie, a on oparł się o mnie czołem i przez chwilę staliśmy tak ze schylonymi głowami. Wokół nas wiatr poszeptywał niezrozumiale, szeleszcząc w długich gałęziach wierzby. – Przepraszam cię, Alex – wyjąkałam. – Byłam tak strasznie zła i otumaniona… – Wiem – odrzekł. – Nie przepraszaj. W pełni na to zasłużyłem. Nie było nic więcej do dodania. Oderwaliśmy się od siebie i spojrzeliśmy sobie w oczy. Poczułam, że wargi rozciągają mi się w uśmiechu. Po chwili śmiałam się już od ucha do ucha. Za nic nie mogłam przestać. – Wiesz co – powiedziałam w końcu, lekko poważniejąc – koniecznie muszę teraz coś zrobić. – Ujęłam jego twarz w obie dłonie i mocno pocałowałam go w usta, po czym wsunęłam palce w jedwabiste włosy. Po czwartym pocałunku Alex uśmiechnął się szeroko. – Chwileczkę, czy jesteś absolutnie pewna, że chcesz mnie z powrotem? Bo wydajesz mi się jakaś niezdecydowana… – Nic nie mów – wymamrotałam, szczerząc się jak wariatka. – Po prostu mnie całuj…

EPILOG Pogrzeb mamy odbył się pięć dni później. W przeddzień na tym samym starym cmentarzu pod miastem pochowaliśmy poległych bojowników z Pawntucket. Zawsze lubiłam to miejsce, panował tam taki spokój. Niektóre nagrobki były już niemal całkiem zatarte bądź pozapadały się w ziemi, a w lecie rozłożyste korony starych dębów rzucały przyjemny cień. Żałobników nie było zbyt wielu. Alex i ja, Nina i Jonah. Kilka innych osób. Seb nie brał udziału w ceremonii, wyruszył już na poszukiwanie Meghan. Zdążyliśmy się porozumieć przez radio krótkofalowe z grupą ZA z Idaho. Seb się dowiedział, że jego ukochana pojechała odwiedzić rodzinę w Tulsie. Nie nawiązał z nią na razie kontaktu, słusznie twierdząc, że nie można wyznać dziewczynie miłości przez krótkofalówkę. Na moment przymknęłam oczy, z całego serca życząc mu szczęścia i powodzenia. Na pogrzebie nie było również ciotki Jo. Zniknięcie aniołów sprawiło, że stała się całkiem zamknięta w sobie i jeszcze bardziej zgorzkniała. Postanowiła też dalej zamieszkiwać w górskiej chacie. Miałam nadzieję, że uda jej się odnaleźć spokój ducha. Że uda się to nam wszystkim. Na cmentarzu leżeli pochowani moi dziadkowie, którzy zmarli na długo przed moim urodzeniem. Podczas wygłaszania krótkich przemów nad grobem mamy przyłapałam się na uważnym oglądaniu ich podwójnego nagrobka z wykutymi w kamieniu dużymi czarnymi literami. Jego istnienie tutaj przynosiło mi swoistą ulgę, jakby dziadkowie mogli się nią zaopiekować. Miałam przemówić jako ostatnia. Nie przygotowałam sobie wcześniej tego, co chciałam rzec. Opowiedziałam, jak mama zwykła grywać na gitarze, kiedy byłam mała. Jak bardzo starała się mną opiekować, choć była już poważnie chora, jak często ponosiła porażkę. I jak cudownie było doświadczać tych krótkich chwil, gdy otwierała oczy i naprawdę mnie rozpoznawała. – Mamo, nie zamieniłabym cię na nikogo – zakończyłam miękko.

– Tyle mi dałaś, tyle jest we mnie z ciebie. Dziękuję ci. – W porządku? – szepnął Alex, kiedy wróciłam i znów stanęłam obok niego. Skinęłam głową i przytuliłam się do niego. – Tak – mruknęłam. – Naprawdę. Ściskałam go mocno za rękę, gdy grabarze opuszczali trumnę z mamą do zmarzniętej ziemi. Przez całe życie obawiałam się tej chwili, a kiedy w końcu nadeszła, nie byłam w stanie zanadto się smucić. Mama była nareszcie wolna. Wiosną pojechaliśmy z Aleksem do naszej chatki w górach Sierra Nevada. Pobyt zaplanowany na miesiąc przeciągnął się niezauważenie do dwóch. Nie mogliśmy się wprost nacieszyć prostotą tamtejszego życia: leżeniem w soczystej trawie, słuchaniem szumu wiatru w gałęziach sosen. Siedzeniem i gadaniem do rana. Albo spaniem w śpiworach pod rozgwieżdżonym niebem i rozkoszowaniem się swoją bliskością. Z wolna przyzwyczajałam się do tego, że anielska część mnie praktycznie przestała istnieć. Bywały dni, kiedy przemyśliwałam, że byłoby chyba lepiej, gdyby mój anioł po prostu zniknął. Jednak potem, gdy delikatnie muskałam zmysłami jego eteryczną postać, nabierałam pewności, że wolę ten okruch niż zupełnie nic. Pobyt w górskiej chatce, gdzie panował niczym niezmącony spokój, miał lecznicze działanie. Tak samo jak obecność Aleksa. Pewnego czerwcowego dnia leżeliśmy na trawie, rozkoszując się słońcem i spokojem. Alex miał na sobie tylko szorty. Zamknął oczy, jedną rękę podłożył pod głowę, a druga spoczywała na płaskim, opalonym brzuchu. – Hej, ustaliliśmy już w końcu, czy jestem starsza od ciebie, czy nie? – spytałam sennie. Leżałam przy nim z głową na jego ramieniu. Wyszczerzył zęby w uśmiechu i rzucił się na mnie. Pisnęłam przeraźliwie i zachichotałam, gdy wciągnął mnie na siebie i połaskotał w nos. – Wydaje mi się, że jesteś teraz tylko o dwa tygodnie młodsza ode

mnie – oznajmił, cmokając mnie w usta. – Szybko mnie doganiasz. – Nie jest mi to do niczego potrzebne – odparłam, łaskocząc go źdźbłem trawy. – Nigdy więcej nie odejdziesz do innego wymiaru. To absolutnie wykluczone. – O, nie! Jak mam dalej żyć, skoro rozbiłaś w puch moje marzenia? – Jakoś dasz radę. W kieszeni szortów zawibrowała moja wyciszona komórka. Nosiłam ją przy sobie z przyzwyczajenia i często zapominałam naładować. Zlazłam z Aleksa i wyjęłam telefon. Na wyświetlaczu pokazała się wiadomość od Seba. „Wyjeżdżamy jutro. Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę. Napisz mi, czy żyjesz. xx”. Pokazałam esemes Aleksowi. Przeczytał go i się rozpromienił. – Hej, to znaczy, że marzenie Seba się spełniło. – Uhm – mruknęłam, wpatrując się w ekran. – I to w każdym calu… Dopiero po upływie kilku tygodni od wyjazdu Seba dowiedziałam się, co słychać u niego i Meghan. Otrzymałam w końcu upragniony wielostronicowy list, w którym szczegółowo opisywał pełną przygód podróż. Przebiegłam go pobieżnie wzrokiem, wiedząc, że zrobił to celowo, żeby się ze mną droczyć. Najważniejsze wieści zostawił na koniec. „Po tym wszystkim dotarłem do Tulsy. No, dość już ci chyba naopowiadałem. Niedługo napiszę ponownie, a ty też koniecznie mnie powiadom, co słychać u ciebie i Aleksa. Buziaki, Seb”. – Co?! – pisnęłam z oburzeniem. – O, Seb, niech no ja cię tylko dorwę, to… – Dopiero wtedy spostrzegłam dopisek drobnymi literkami i wybuchłam przeraźliwym śmiechem. „Meggie powiedziała: tak. Nie wiedziałem, że można być aż tak szczęśliwym”. Przez ostatnie kilka miesięcy Seb bynajmniej nie próżnował. Nigdy nie zapomniał o małej ulicznicy, którą kiedyś ocalił z opresji, a także, jak przypuszczałam, o doświadczeniach swego smutnego dzieciństwa. Obecnie zamierzał się wkrótce udać do Meksyku, gdzie planował otworzyć ośrodek dla dzieci ulicy, którym żyło się jeszcze ciężej

wskutek zniszczeń, powstałych w wyniku pamiętnego trzęsienia ziemi. Meghan zgodziła się mu towarzyszyć. „Żyję i dobrze się mam. Strasznie się cieszę, querido. Jestem pewna, że wszystko ci się uda. xx”. Schowałam komórkę i popatrzyłam na leżącego Aleksa. – Przez niego czuję się okropnym leniem, wiesz? Seb planował ten zamysł od miesięcy. – Lenistwo jest fajne, przynajmniej na razie. – Alex pogłaskał mnie czule po ramieniu. – A jeśli ktoś zasłużył na wakacje, to z pewnością ty, Willow. Zapatrzyłam się na majestatyczny łańcuch gór na horyzoncie. Po raz setny pogratulowałam sobie pomysłu; nikt nie wiedział, czego dokonałam. Nawet z audycji Jonaha wynikało, że po fali katastrofalnych trzęsień ziemi ludzkość spontanicznie i bez niczyjego udziału nabrała odporności na anielskie poparzenie, po czym anioły „zginęły”. Kiedy nastąpił koniec ostatniej batalii, razem z Aleksem na kilka miesięcy zostałam w Pawntucket, pomagając odbudowywać rodzinne miasteczko. Była to żmudna i ciężka praca, lecz w końcu główny plac przestał przypominać ruinę. Za każdym razem uśmiechałam się na jego widok. Cały naród zajmował się tym samym: burzeniem obozowych ogrodzeń Edenów, naprawą dróg, odgruzowywaniem miejskich ruin. Katedra Kościoła Aniołów w Denver została zrównana z ziemią. Po upływie kilku miesięcy zostały przywrócone elektryczność, komunikacja telefoniczna, internet. Już obecnie świat wydawał się zupełnie innym miejscem, choć za wcześnie byłoby orzekać, w jakim kierunku zmierza. Co ciekawe, kult aniołów wcale nie przestał istnieć, choć szeregi wyznawców wyraźnie stopniały. Przypuszczałam, że to było nieuniknione. Choć prawda stała się powszechnie znana, niektórzy ludzie zwyczajnie nie umieli pogodzić się z tym, że cudownie piękne skrzydlate stworzenia omotały nas i bezwzględnie wykorzystywały. Rozmyślałam czasem o aniołach zamieszkujących inny wymiar, oddzielonych od nas cienką ścianą eteru, wiedząc, że ich los spoczywa teraz w ich własnych rękach. Przepowiednia Paschara się spełniła: to rzeczywiście ja byłam istotą zdolną je zniszczyć.

Wolałam jednak wybrać inny, lepszy sposób. – Czy czasami żałujesz? – zwróciłam się cicho do Aleksa. – Oczywiście nie tego, że anioły zniknęły, tylko… Wszystko jest teraz inaczej, zwłaszcza dla ciebie. Przez całe życie szkoliłeś się do walki z aniołami, a teraz twoje umiejętności przestały być potrzebne. Alex dalej leżał na plecach z zamkniętymi oczami. Po chwili wzruszył ramionami i omiótł mnie wzrokiem. – Owszem, to trochę dziwne… Ale pewnie niedługo coś wymyślę. Może założę firmę i będę uczył skakania na bungee. Mógłby to zrobić, gdyby naprawdę zechciał. Teraz, kiedy sytuacja się unormowała, odzyskał dostęp do starego konta bankowego, na które latami wpływały fundusze na jego działalność Zabójcy Aniołów. Było tego tyle, że nieprędko zabraknie nam pieniędzy na życie. – Skoki na bungee to bardzo interesująca propozycja – orzekłam, kucając przy nim. – Ale mam lepszy pomysł. Jeśli CIA znowu rozpocznie działalność, to mógłbyś dla nich pracować. Alex otworzył oczy i przyjrzał mi się badawczo z lekkim uśmiechem. – Jesteś pewna, że straciłaś swoje paranormalne zdolności? – spytał ciekawie. Zamrugałam zaskoczona, bo przecież tylko żartowałam. – Naprawdę się do ciebie odezwali? Kiedy? Otworzył oczy i jak to miał w zwyczaju, pociągnął mnie raptownie na siebie. Wydałam zduszony pisk. – Kilka dni temu, akurat kiedy pojechaliśmy po zakupy. Zdobyli skądś numer mojej komórki. Ty poszłaś wtedy do drogerii, pamiętasz? Zadzwonił telefon i to byli oni. – Aha – wymamrotałam. Nie musiałam być jasnowidzem, żeby przewidzieć, co teraz nastąpi. Alex usiadł i podciągnął kolana, bawiąc się źdźbłem trawy. – Chodzi o to, że… zamierzają utworzyć departament do spraw zjawisk paranormalnych i chcą, żebym mu szefował. Słowa Aleksa odbiły się echem w mojej głowie. Przez cały czas, który spędziliśmy w górskiej chatce, wyobrażałam sobie nasze dalsze spokojne, unormowane życie. Na samą myśl, że miałoby mi ono zostać

odebrane, zanim się jeszcze zaczęło, zachciało mi się płakać. – Przypuszczam, że będą ci hojnie płacili – bąknęłam w końcu. – No, tak… Jeśli się zgodzę, zapłacą, ile zażądam. – A ty przecież to kochasz, prawda? – ciągnęłam żałośnie. – Zajmowałeś się tym przez całe życie, weszło ci to w krew… Całkowicie to rozumiem, naprawdę. – Ależ Willow – Alex podniósł na mnie zaskoczony wzrok – ja im odmówiłem. – Jak to… Naprawdę? – No, pewnie. – Prychnął z lekceważeniem i odrzucił pomięte źdźbło trawy. – To dla nich takie typowe… Raptem chcą się bronić przed paranormalną inwazją i nie szczędzą na to pieniędzy, a kiedy faktycznie mieliśmy z tym do czynienia i sytuacja stała się bardzo poważna, ojciec nie mógł się doprosić żadnych funduszy, rzucali mu jakieś ochłapy na odczepnego. Musiałam o tym nadmienić, aczkolwiek niechętnie. – Czy nie obawiasz się jednak, że w końcu spokojne, zwyczajne życie ci się znudzi? Mógłbyś współpracować z CIA na innych zasadach, zwalczać terrorystów albo najgroźniejszych przestępców… – Nie, Willow – przerwał mi grzecznie, acz stanowczo, i pogłaskał mnie po policzku. – Posłuchaj – rzekł – odkąd skończyłem pięć lat, zajmowałem się zbawianiem świata. Nigdy nie dano mi wyboru, ale nie mam o to pretensji, ktoś przecież musiał to robić. Teraz jednak świat zaczął wreszcie normalnie funkcjonować i już dłużej nie jestem mu potrzebny. A to oznacza, że mogę robić wszystko… – urwał i pokręcił głową z promiennym uśmiechem – …co tylko zechcę – dokończył uradowany. Cały świat zdawał się promienieć wraz z nim, kąpiąc się w słonecznym blasku. – Naprawdę nie chcesz pracować dla CIA? – upewniłam się ostrożnie. – A jak ci się zdaje? – Alex starał się zachować powagę. – Jasne, że nie! No właśnie, a co z tobą? Gdyby w Agencji wiedzieli, czego dokonałaś, zatrudniliby cię bez wahania. – Obejdzie się – mruknęłam z uśmiechem i usadowiłam się

wygodniej. Siedzieliśmy skąpani w gorących promieniach słońca. Wysoko nad nami jastrząb zataczał powolne kręgi. Panował całkowity bezruch, nie licząc polującego drapieżcy i obłoków płynących nieśpiesznie po niebie. – Wiesz, na co naprawdę miałbym ochotę? – odezwał się nagle Alex, patrząc z namysłem w dal. – Nie, a na co? – Delikatnie otrzepałam mu plecy, do których przylepiły się pogniecione źdźbła trawy. – Chciałbym podróżować. Zastygłam z ręką na jego ramieniu. – Czy jest chociaż jeden stan, którego jeszcze nie widziałeś? – Właściwie wszystkie… – Alex oparł się na zgiętych łokciach i zamyślił, patrząc na góry. – Przedtem byłem zawsze na polowaniu, nigdy nie miałem okazji pozwiedzać okolicy. Chciałbym pojeździć po kraju i… – Wzruszył ramionami, raptem lekko zakłopotany. – No cóż, przekonać się, co dokładnie udało nam się uratować. Wyobrażając sobie naszą podróż, zaczęłam się uśmiechać. Przestałam otrzepywać mu plecy i pieszczotliwie powiodłam palcem wzdłuż linii kręgosłupa. – Wiesz co? – powiedziałam. – Podoba mi się ten pomysł. I to bardzo. – Naprawdę? – Spojrzał na mnie z nadzieją. – Też byś tego chciała? – No, pewnie! – zawołałam. – To brzmi całkiem do rzeczy. Moglibyśmy wziąć pikapa i objechać całe Stany. Alex objął mnie za szyję i delikatnie pocałował w usta, a potem posadził mnie sobie na kolanach. – Nie, lepiej kupmy dwa motocykle. Nauczę cię prowadzić motor i będziesz harleyowcem. Domyślam się, że w obcisłej skórze wyglądasz jak bogini seksu. Roześmiałam się i oddałam mu pocałunek. – Okej, zgoda. Ale nie wolno ci zapuścić tej słynnej motocyklowej brody, o tym możesz zapomnieć! – Jak to, nie mogę mieć brody? – Wykluczone! Zabraniam ci, odpada!

– Hm… Chyba będziemy musieli to jeszcze omówić. – Wziął w palce kosmyk moich włosów i połaskotał mnie w nos. Odkąd znałam Aleksa, zawsze wydawał mi się starszy niż w rzeczywistości, nosił bowiem na barkach ciężar odpowiedzialności za losy świata. Teraz jego niebieskoszare oczy były po prostu szczęśliwe. Słuchając szumu wiatru w listowiu, rozmyślałam przez chwilę o mamie. O rodzinie Aleksa. O Samie. O wszystkich tych, którzy zginęli w walce, grupach ZA, jakie zdążyliśmy rozesłać po kraju, dawnych przyjaciołach Aleksa, którzy polegli przed wieloma laty. I wiedziałam, że właśnie to było celem naszej nieustępliwej walki: wolność radowania się światem, któremu na szczęście udało się przetrwać także za naszą sprawą. Moje serce przepełniała tak bezbrzeżna radość, że aż odjęło mi mowę. Musnęłam czoło Aleksa, policzek, szorstką od zarostu brodę. Popatrzyłam na niego z miłością i poczułam, że teraz mogę przemówić. – Co powiesz na taki plan? Spędzimy tu jeszcze kilka tygodni, a potem wyruszymy w drogę. Przez pewien czas będziemy podróżowali, a później… no cóż, po prostu będziemy razem. Alex wziął mnie za rękę i odwrócił ją grzbietem do dołu. Pocałował wnętrze dłoni rozgrzanymi od słońca wargami, a mnie przeszedł rozkoszny dreszcz. Majestatyczne stoki gór mieniły się jak drogocenne klejnoty. – Kto twierdzi, że straciłaś zdolność jasnowidzenia? – spytał cicho. – Przed chwilą czytałaś mi w myślach.
L. A. Weatherly - 03 Zemsta anioła.pdf

Related documents

419 Pages • 114,425 Words • PDF • 2.1 MB

419 Pages • 114,425 Words • PDF • 2.1 MB

419 Pages • 114,425 Words • PDF • 2.1 MB

419 Pages • 114,425 Words • PDF • 2.1 MB

192 Pages • 100,541 Words • PDF • 1.3 MB

296 Pages • 146,329 Words • PDF • 2.2 MB

296 Pages • 146,329 Words • PDF • 2.2 MB

396 Pages • 100,541 Words • PDF • 1.7 MB

66 Pages • 19,331 Words • PDF • 1.1 MB

432 Pages • 149,206 Words • PDF • 2.5 MB

182 Pages • 41,116 Words • PDF • 1.2 MB

14 Pages • 624 Words • PDF • 5 MB