Weatherly L. A. - Trylogia Anioła Tom 1 - Anioł.pdf

396 Pages • 100,541 Words • PDF • 1.7 MB
Uploaded at 2021-09-24 17:05

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Weatherly L. A. Anioł

Siedemnastoletnia Willow, w szkole uważana za dziwaczkę, jest... jasnowidzem! Potrafi zajrzeć w przyszłość innych, zna ich marzenia i słabe punkty - wystarczy, że ich dotknie. Willow nie wie, że jest aniołem i że to bardzo niebezpieczne dla ludzi, bo anioły wcale nie są dobre ani łaskawe. Tymczasem rok starszy Aleks, członek elitarnej grupy Zabójców Aniołów, dostaje specjalne zadanie: ma zlikwidować Willow. Nieoczekiwanie oboje zaczynają się sobie podobać, co ściąga na nich wielkie kłopoty...

PROLOG - Czy to twój samochód? - zapytała dziewczyna za kontuarem sklepu 7-Eleven. - Tamten czarny, błyszczący? Alex skinął głową i postawił przed nią tekturowy kubek mrożonej latte. - Super - rzuciła z westchnieniem, wpatrując się w imponujące porsche carrera. Intensywny blask słońca odbijał się od maski niczym płynny onyks. - Nieczęsto można tutaj zobaczyć takie auta. Racja, idę o zakład, pomyślał Alex, usiłując sobie przypomnieć, gdzie się właściwie znajduje. Cattle Chute w Oklahomie czy jakieś inne koszmarne miejsce. „Tu spotkasz prawdziwych kowbojów!" głosiła podziurawiona kulami tablica na peryferiach miasteczka. - Trzeci dystrybutor - powiedział głośno. Dziewczyna posłała mu uwodzicielski uśmiech i zamrugała rzęsami, podliczając benzynę i kawę. - Więc jesteś tutaj nowy? - spytała z nadzieją. Na plastikowej przywieszce widniało imię Vicky. Była niemal tego samego wzrostu co on, czyli nie taka znowu wysoka - Alex miał metr siedemdziesiąt osiem - a jej potraktowane prostownicą brązowe włosy były tak równe, że można by nimi przeciąć papier.

Praca w weekendy, pomyślał, wyciągając portfel. Na oko szesnaście lat. Zapewne chodzi do tego kobylastego liceum, które minąłem na peryferiach. Ta myśl zirytowała go i zarazem rozbawiła. Liceum widział jedynie w telewizji: chłopaki w bluzach z numerami na plecach, skaczące po boisku cheerleaderki, przytulone pary na balu maturalnym. Zupełnie inny świat, tak idiotycznie niewinny, że aż przerażający. Uczniowie szkół średnich byli dostatecznie dorośli, żeby walczyć, ale żaden z nich tego nie robił. Mało kto bowiem wiedział, że toczy się wojna. - Nie, jestem tylko przejazdem - odrzekł, wręczając dziewczynie kilka dwudziestek. Na twarzy Vicky odbiło się rozczarowanie. - Och... Zastanawiałam się właśnie, czy będziesz chodził do naszej szkoły... choć przypuszczam, że jesteś na to trochę za stary. Ile masz lat - dwadzieścia, dwadzieścia jeden? - Mniej więcej - odparł z szerokim uśmiechem. Naprawdę miał siedemnaście lat, lecz dziewczyna w pewnym sensie się nie pomyliła. Biorąc pod uwagę wszystkie liczące się aspekty, byl stary. - Jak długo tu zostaniesz? - zapytała, z ociąganiem odliczając mu resztę. - No bo wiesz, jeśli szukasz jakichś rozrywek albo kogoś, kto cię oprowadzi po okolicy... Z kieszeni dżinsów dobiegło popiskiwanie - to jego komórka anonsowała przyjście esemesa. Serce Aleksa podskoczyło. Zwrócony bokiem do kontuaru, wyjął telefon i otworzył klapkę. Nieprzyjaciel namierzony, Aspen, Kolorado 1124 Tyler ST. Tak! Natychmiast poczuł, że ogarnia go gwałtowne podniecenie, jak zawsze, gdy udawała się lokalizacja. Chryste, nareszcie, minął już ponad tydzień, powoli zaczynał wariować. Włożył komórkę z powrotem do kieszeni i uśmiechnął się do Vicky. Właściwie czemu nie? I tak nigdy więcej jej nie zobaczy.

- Może następnym razem - powiedział, zgarniając drobne i kubek z kawą. - Ale dzięki za propozycję. - Nie ma sprawy - odrzekła, starając się odwzajemnić uśmiech. - Szczęśliwej podróży - dodała. Alex pchnął wahadłowe drzwi, a wówczas w miejsce ustawionej na zbyt niską temperaturę klimatyzacji wionęło mu w twarz gorące wrześniowe powietrze. Wsunął się za kierownicę porsche. Pólsportowy wóz był bardzo nisko zawieszony; czarny skórzany fotel przyjął go w swoje miękkie objęcia. Auto było niesamowicie wygodne, i słusznie, bo Alex niemal w nim mieszkał. „Aspen CO", wstukał w GPS. Szacunkowy czas przyjazdu - druga czterdzieści siedem nad ranem. Prawie dziewięć godzin. Będę jechał bez zatrzymywania się, postanowił, upijając łyk kawy. Nie potrzebował snu - do diabła, w końcu od ostatniego polowania niemal wyłącznie odpoczywał. Wyjechał szybko z parkingu i skręcił na autostradę 83, kierując się na północ. Za sobą zostawił miasteczko: kilkanaście uliczek, przy których stały oszalowane deskami domy, i parę długich, jasno oświetlonych ciągów spacerowych ze sklepami, gdzie miejscowa młodzież krążyła zapewne w sobotnie wieczory, popijając niskoprocentowego budweisera i pokrzykując do siebie. Tuż za jego granicami to wszystko raptownie się skończyło, ustępując miejsca kurzowi, silosom zbożowym i maszynom wiertniczym. Alex ustawił stałą prędkość sto dziesięć kilometrów na godzinę i włączył radio. Zespół The Eagles zawodził o hotelu Kalifornia, na co Alex skrzywił się i przerzucił na swojego iPoda. Na chybił trafił wybrał coś z neoklasyki i rozluźnił się, a porsche gładko łykało kolejne kilometry. Przemknęło mu przez myśl, co też pomyślałaby sobie Vicky na widok półautomatycznego karabinu w jego bagażniku. Góry Skaliste otaczały położone głęboko w dolinie Aspen niczym dłonie olbrzyma trzymające garść połyskliwych dia-

mentów. Szosa wiła się serpentynami w dół zbocza, gdy Alex zbliżał się do miasta; reflektory porsche kreśliły kręgi na czarnym asfalcie. Przerażone zające zastygały na poboczu z szeroko otwartymi oczami, raz nawet wystraszył łosia, który z łomotem kopyt rzucił się do ucieczki w las. Zegar na tablicy rozdzielczej pokazywał drugą pięćdziesiąt jeden, gdy Alex przejechał rogatki Aspen. Nieźle. GPS skierował go na Tyler Street, cichą, wysadzaną drzewami aleję niedaleko śródmieścia. Jedna z ulicznych latarni migotała, reszta świeciła spokojnym pomarańczowym blaskiem, ukazując rzędy domów z wielkimi wykuszowymi oknami i nienagannie przystrzyżonymi trawnikami od frontu. W żadnym oknie nie świeciło się światło. Wszyscy głęboko spali. Alex zaparkował samochód kilka domów od numeru 1124. Oparłszy łokcie o kierownicę, uważnie obserwował budynek. Na jego twarzy malowało się napięcie. Niekiedy można było zauważyć oznaki ich obecności, jeśli tylko wiedziało się, czego szukać, ale tutaj niczego takiego nie dostrzegł. Z pozoru był to zupełnie zwyczajny dom, chociaż trawnik przed nim nie był tak nienaganny jak inne. Tu i ówdzie porastały go chwasty, przedzierając się buntowniczo przez trawę. Zaniedbywanie dobrosąsiedzkich stosunków, tsk, tsk, cmoknął z dezaprobatą Alex. Zanim zaczął zjeżdżać w dolinę, przeniósł karabin z bagażnika na przednie siedzenie, a teraz włożył do niego nowy magazynek i podniósł lufę do oka, patrząc przez celownik na podczerwień w kierunku uśpionego domu. Widział wyraźnie drzwi od frontu, choć w upiornie czerwonawym kolorze. Mógł nawet odczytać nazwisko na skrzynce pocztowej z kutego żelaza, przytwierdzonej do ściany ganku: T. Goodman. Goodman. Alex parsknął mimo woli. Stwory często przybierały ludzkie nazwiska, żeby łatwiej wtopić się w środowisko; miło stwierdzić, że niektóre z nich miały poczucie humoru.

Przykręcił tłumik do lufy karabinu. Było to prawdziwe dzieło sztuki, cienkie i lśniące jak sama lufa. Teraz pozostało mu tylko czekać. Ułożył się wygodnie w fotelu, obserwując dom. W dawnych czasach, kiedy jeszcze pracowali zespołowo, inm Zabójcy Aniołów nie cierpieli obserwacji, lecz dla Aleksa była to po prostu integralna część polowania. I podniecenie. Należało mieć wyostrzone zmysły, nie wolno było się rozluźnić nawet na chwilę. Po upływie niemal godziny drzwi się otworzyły. Alex w ułamku sekundy przyłożył lufę do oka, uważnie patrząc przez celownik. Na ganku stanął wysoki mężczyzna, zamknął drzwi na klucz, zbiegł ze schodów i oddalił się ulicą, wybijając na chodniku mocny rytm. Alex opuścił karabin wcale niezaskoczony ludzką postacią T Goodmana. Zazwyczaj pokazywali swoją prawdziwą naturę tylko wtedy, gdy się pożywiali. Odczekał, aż mężczyzna skręci za róg, kierując się w stronę śródmieścia, po czym wysiadł z samochodu i delikatnie otworzył bagażnik. Włożył długi czarny trencz, cicho zamknął klapę i ruszył z karabinem bezpiecznie ukrytym pod płaszczem. Gdy znalazł się za rogiem, ujrzał, jak ścigany osobnik przecznicę dalej przebiega truchtem przez ulicę. Alex na moment zwolnił kroku, pozwalając, by jego wzrok się rozproszyl. Natychmiast spostrzegł aurę wokół ciemnej sylwetki: bladosrebrzystą, z migoczącą na skraju słabą niebieską poświatą Przyśpieszył kroku. Stwór nie żywił się od wielu dni, co oznaczało, że właśnie teraz rozpoczął polowanie Rzeczywiście, mężczyzna doprowadził go do baru Spurs w śródmieściu. Żółta i różowa neonowa postać kowbojki w króciutkich szortach i mikroskopijnej kamizelce zapalała się i gasła, wymachując kowbojskim kapeluszem. Z wnętrza dochodziły głośna, pulsująca muzyka i chór przeraźliwych męskich wrzasków. Przyjrzawszy się neonowi, Alex potrząsnął głową z posęp-

nym podziwem. Bar Spurs był jednym z tych lokali, w których kelnerki nosiły seksowne ubrania i tańczyły na stołach. Podpici i rozochoceni mężczyźni, którzy o tak późnej porze zdecydują się chwiejnym krokiem opuścić bar, nie będą się zbytnio rozglądać po okolicy, stanowiąc idealny cel dla myśliwego. Musiał przyznać, że sam nie wybrałby lepszego miejsca. Dwóch wykidajłów ze znudzonymi minami opierało się 0 ścianę przed wejściem. T. Goodman wtopił się nieopodal w mrok, czego żaden z nich nie zauważył. Alex zajął pozycję za krzywo zaparkowanym subaru, kalkulując w myśli promień rozrzutu. Uznał, że nic mu nie będzie; nieraz podchodził znacznie bliżej. Co innego bramkarze, ci mogą nieco oberwać. Ciężkie metalowe drzwi do baru otworzyły się raptownie i ukazał się w nich mężczyzna w wymiętym ciemnym garniturze i rozchełstanej białej koszuli. - Cudowny wieczór, człowieku - wybełkotał, poklepując jednego z wykidajłów po ramieniu. - Te panny są niee-złe. -Potrząsnął głową z niemym podziwem, jakby nie umiał znaleźć odpowiednich słów. - Fakt, są naprawdę gorące - odrzekł bramkarz z rozbawieniem. - Mam nadzieję, że nie zamierzasz prowadzić, Eddie -wtrącił drugi wykidajło. - Może wezwiemy ci taksówkę? Eddie nie odpowiedział. Oddalił się chwiejnie ulicą, pogwizdując fałszywie pod nosem. W pewnej chwili potknął się o pustą puszkę po piwie, a hałas poniósł się echem w ciemnościach nocy. Bramkarze spojrzeli po sobie, wzruszając barczystymi ramionami. To nie był ich problem. Alex wyprostował się, gdy T. Goodman wychynął z mroku, i ruszył za mężczyzną niczym cichy, wydłużony cień. Potem wyjął karabin i przyłożył lufę do oka. Był pewien, że atak może nastąpić w każdej chwili. Nie potrzebowali odosobnienia, wystarczyła im względnie otwarta przestrzeń. Nie odrywając wzro-

ku od Goodmana, Alex zaczerpnął głęboko powietrza, by zebrać się w sobie, po czym szybko przesunął ośrodek energii w górę, przez kolejne punkty czakramów, i osadził go tuz nad czubkiem głowy. Natychmiast poczuł, że przechodzi go lekki dreszcz, gdy stwór zespolił umysł ze swoją ofiarą. Miał rację - pora ataku nadeszła. Eddie zachwiał się i zatrzymał z niepewną miną. Potem powoli się odwrócił. Ludzkie ciało Goodmana stopiło się z nieprzyjemnym chrzęstem. Jego miejsce zajęło oślepiająco białe światło, niczym latarnia morska zalewając jaskrawym blaskiem ulicę, bar, pobliskie budynki i drobną, przerażoną twarz Eddiego. W jego centrum znajdowała się jaśniejąca ponaddwumetrowa istota o gigantycznych rozpostartych skrzydłach, które były tak białe, że wydawały się niemal niebieskie. - Jezus Maria - wykrztusił Eddie, gdy anioł zbliżył się do Przyczajony za samochodem Alex słyszał głosy wykidajłów żartujących z kobietą, która zatrzymała się, prosząc o ogień. Gdyby któryś z nich spojrzał w tę stronę, ujrzałby jedynie Eddiego, który chwiał się pijacko na ciemnej ulicy Oparty o dach subaru Alex patrzył przez celownik trzymając karabin pewną ręką. W soczewce pojawiło się wielokrotnie powiększone oblicze stwora. Jako człowiek Goodman by fizycznie atrakcyjny, jak wszystkie anioły, choć Alex wiedział, ze gdyby przyjrzeć się uważniej jego twarzy, wydałaby się ona nieco dziwna - nazbyt wyrazista, z oczami za ciemnymi, by mogły budzić sympatię. Ale teraz, w postaci anioła, rysy Goodmana emanowały niebiańskim pięknem, wyrażając stanowczość i dumę. Otaczająca jego głowę aureola świeciła boskim płomieniem. - Nie lękaj się - rzekł uspokajająco głosem, w którym brzmiało tysiąc kryształowych dzwoneczków. Jestem tu z ważnego powodu. Chcę ci coś ofiarować.

Eddie padł na kolana, oczy wychodziły mu z orbit. - Ja... ja... Aureola. Alex skupił się na niej, celując prosto w głęboką, czystą biel jej jądra. - To nie będzie bolało - szemrał anioł, podchodząc coraz bliżej. Raptem uśmiechnął się, a wówczas jego blask zwiększył się dziesięciokrotnie, rozpraszając nocny mrok. Drżąc na całym ciele, Eddie jęknął i pochylił głowę niezdolny wytrzymać tego piękna. - W istocie zapamiętasz to jako najważniejsze doświadczenie swego życia... Alex pociągnął za spust. Gdy pulsująca energia aureoli rozproszyła się pod wpływem uderzenia pocisku, stwór rozpadł się bezdźwięcznie na milion cząsteczek światła. Alex skulił się za samochodem, by uniknąć rażenia falą uderzeniową, mając w uszach przenikliwy okrzyk bólu anioła. Znajdując się nadal w stanie nadwrażliwości, dostrzegał pola energii wszystkich żywych istot w pobliżu falujące na skutek wstrząsu: upiorna linia drzew, wyrwane z podłoża kępki trawy gnące się w szalonym tańcu i miotane siłą huraganu. Powoli wszystko wróciło do normalności. Zapadła niczym niezmącona cisza. Alex sprowadził ośrodek swojej energii z powrotem do czakramu serca, a wówczas upiorne kształty zniknęły. Ukrył karabin pod samochodem i podszedł do Eddiego, który nadal klęczał na chodniku, drżąc jak osika. T. Goodman wyparował bez śladu. - Hej, stary, dobrze się czujesz? - zagadnął Alex, kucając przy Eddiem. Bramkarze przestali rozmawiać i patrzyli teraz w ich kierunku. Machnął do nich uspokajająco. Miało to znaczyć: „W porządku, koleś trochę za dużo wypił, to wszystko". Eddie zwrócił do niego zalaną łzami twarz. Poruszył ustami, potrząsając bezradnie głową. - Ja... tu był... wiem, że mi nie uwierzysz, ale... - Tak, tak, wiem - odrzekł Alex. Otoczył Eddiego ramieniem

i pomógł mu się podnieść. Jezu, gościowi przydałaby się dieta. - O Boże... głowa mi pęka - jęknął mężczyzna, wisząc bezwładnie na ramieniu Aleksa. Efekt uboczny rozpadu anioła, pomyślał chłopak. Eddie znalazł się przecież zaledwie dwa metry od stwora, a chociaż większa część fali uderzeniowej poszła w kierunku Aleksa, skutki będzie odczuwał jeszcze przez wiele dni. Jednak było to lepsze niż anielskie poparzenie. Wszystko było lepsze od tego. - To było takie piękne - wymamrotał Eddie, zwiesiwszy bezsilnie głowę na piersi. - Tak cholernie piękne... - Aha, naprawdę piękne - mruknął Alex, przewracając oczami. Zaczął iść z powrotem w stronę baru, ciągnąc za sobą Eddiego, który ledwo powłóczył nogami. Jak zwykle w stosunku do cywili odczuwał mieszaninę współczucia i pogardy. Choć spędzał życie na ich ratowaniu, to byli tak ciemni jak tabaka w rogu, więc nie miał z tego zbyt wiele przyjemności. - Hej, wydaje mi się, że nasz przyjaciel potrzebuje taksówki - powiedział, gdy dotarli do wykidajłów. - Znalazłem go na chodniku. Jeden z bramkarzy zachichotał. - Jasne, zajmiemy się tym - odrzekł, przejmując od Aleksa ciężkiego biznesmena. - Stary Eddie jest naszym stałym klientem, prawda, kolego? Eddie zatoczył głową, usiłując skupić wzrok na ochroniarzu. - Tom... widziałem anioła - wybełkotał. Obaj bramkarze wybuchli gromkim śmiechem. - Jasne, masz na myśli Amber, no nie? - spytał wyższy. -Kiedy tańczy na barze, ma na sobie naprawdę kuse szorciki. -Mrugnął porozumiewawczo do Aleksa. - Hej, stary, chcesz wejść do środka? Nie musisz płacić za wstęp, my stawiamy. Gdy był młodszy, Alex dość często bywał w takich miej-

scach, głównie zaciągany tam przez innych Zabójców Aniołów. Szczerze mówiąc, uważał, że są piekielnie nudne. A choć miał ochotę na drinka, perspektywa siedzenia w Spurs z adrenaliną wciąż pulsującą w żyłach po zabiciu anioła była nieco zbyt surrealistyczna, nawet jak dla niego. Potrząsnął głową i cofnął się o krok. - Dzięki, może innym razem. Lepiej już pójdę. - Kiedy tylko zechcesz - zapewnił go bramkarz. Eddie naprawdę stracił już świadomość i wisiał na wykidajle jak worek ziemniaków. Mężczyzna poruszył się niecierpliwie. - Hej, Mike, dzwonisz po tę taksówkę czy nie? Nasza Śpiąca Piękność leci z nóg. - Aha, i powiedzcie mu, żeby odstawił twarde dragi – rzucil Alex z krzywym uśmiechem. - Bo następnym razem zobaczy różowe słonie.

ROZDZIAŁ PIERWSZY - Boże, co za obciach - wymamrotała Nina. Stała oparta o drzwi od strony kierowcy z ramionami skrzyżowanymi na piersi i potrząsała głową z dezaprobatą. - Chcesz, żebym ci go naprawiła, czy nie? - spytałam krótko. Mój głos doszedł stłumiony, bowiem niemal cała tkwiłam głęboko schowana w trzewiach silnika corvetty. Próbowałam wymienić jej gaźnik, tyle że silnik był tak zapaskudzony, iż mutry wyglądały jak zespawane z warstwą pokrywającego je niczym uszczelka brudu. Czarnego i tłustego, dodam, gdybyście bardzo chcieli wiedzieć. - Możesz mi podać tamtego francuza z żółtą rączką? Nina, mamrocząc pod nosem, ukucnęła, żeby pogrzebać w moich narzędziach. - Nie mogę uwierzyć, że naprawdę masz własną skrzynkę z narzędziami. I że przyniosłaś ją do szkoły. - Wsunęła mi do ręki klucz francuski. - Świetnie - mam przestać? Powiedz tylko słowo. Na asfalcie dookoła mnie leżała mniej więcej połowa elementów silnika jej samochodu. Znajdowałyśmy się na szkolnym parkingu, ponieważ uznałam, że łatwiej mi będzie działać tutaj niż w moim garażu wypełnionym po dach kartonowymi pudłami, częściami do starych rowerów i ogólnie kupą śmieci,

które ciotka cały czas zamierzała wyrzucić, tyłko jeszcze się do tego nie zabrała. Najwidoczniej nie wzięłam jednak pod uwagę czynnika obciachu. Historia mojego życia. - Willow! Ani mi się waż - wysyczała Nina, poprawiając swoją równo obciętą brązową grzywkę. Posłuchaj, nie bądź raptem taka drażliwa. Owszem, chcę mieć naprawiony samochód, tylko nie przypuszczałam, że będziesz to robić tutaj, to wszystko. Rozejrzała się ukradkiem, wyraźnie wypatrując Scotta Masona i jego bandy butnych bohaterów futbolu. Lekcje już dawno się skończyły, ale trening futbolistów rządził się swoimi prawami. Na razie parking dla uczniów rozciągał się wokół nas niczym pusty szary ocean, znaczony tu i ówdzie kropkami pojedynczych samochodów. - Ciesz się, że nie zaczęłam w porze lunchu - pocieszyłam ją. - Wyobraź sobie, że mam jednak wyczucie. O rany, no chodź tu, ty... - Zacisnęłam zęby, zmagając się z oporną mutrą, która nagle i niespodziewanie puściła. - Ha! Udało się! - Odkręciłam ją, wyjęłam stary gaźnik i porównałam z nowym. Pasował jak ulał. To był cud, zważywszy na to, że corvetta Niny nadawała się właściwie do muzeum. - Ty i wyczucie? - Nina zmarszczyła nos. - Chyba skonam ze śmiechu. Popatrz, co masz na sobie. - Ubranie? - Willow. Wyglądasz jak... sama nie wiem, nie sądzę, żeby istniało w ogóle takie określenie. - Naprawdę? No to super. - Wyszczerzyłam zęby w uśmiechu, wycierając ręce w bawełnianą szmatę. - To znaczy, że jestem wyjątkowa, no nie? - Miałam na sobie haftowaną bluzkę z rayonu z lat pięćdziesiątych, a do tego parę ulubionych wystrzępionych dżinsów. Czarny welwetowy żakiet wisiał bezpiecznie na podniesionej masce, żeby się czasem nie pobrudził. Większość ubrań kupowałam w Tammys Attic, który był i zawsze będzie moim ulubionym sklepem.

Nina z jękiem przymknęła powieki. - Wyjątkowa... owszem, możesz tak o sobie powiedzieć. Mój Boże, Pawntucket totalnie nie jest na ciebie gotowe. Jej stwierdzenie było tak bardzo prawdziwe, że nie było sensu o tym dyskutować. Wobec tego chwyciłam śrubokręt i zaczęłam oskrobywać z brudu miejsce, w którym przedtem tkwił stary gaźnik. Ohyda. Wyobraźcie sobie szyb węglowy, który wpadł do kałuży ropy. Nina otworzyła oczy i zajrzała pod maskę. - A co teraz robisz? - spytała nieufnie. - Pozbywam się twojego okropnego brudu. - Pokazałam jej śrubokręt pokryty grubą warstwą czarnej mazi. - Chcesz mi pomóc? - Fuj, nie. - Oparła się z westchnieniem o samochód, nawijając sobie na palec pasemko włosów. Właściwie po co to czyścisz? Czy nie możesz po prostu wstawić nowego gaźnika i już? Kosmyk moich długich blond włosów opadł mi na oczy, więc nie podnosząc wzroku, założyłam go za ucho. - Całkiem dobry pomysł. Gaźnik nie będzie dokładnie osadzony, wobec tego zacznie zasysać powietrze jak konający odkurzacz, i... Nina wyprostowała się znienacka niczym porażona prądem. - O Boże! Idzie Beth Hartley! Beth Hartley była jedną z gwiazd szkoły średniej Pawntucket - szczupła, śliczna, z najlepszymi ocenami itd. Była od nas o rok starsza, miała prawie osiemnaście lat i uczyła się w klasie maturalnej. Zresztą nawet pomijając to, nie obracałyśmy się w tym samym środowisku. Beth była członkinią wszystkich możliwych klubów i komitetów, niemal mieszkała w szkole. Przypuszczam, że zamknęliby budę, gdyby nie mogła się w niej z jakiegoś powodu pojawić. Nauczyciele rozpoczęliby strajk.

Nalałam na czystą szmatkę trochę rozpuszczalnika i zaczęłam czyścić miejsce, w którym tkwił stary gaźnik. - Jak sądzisz, o co dzisiaj chodziło? - zapytałam. - O próbę cheerleaderek, zebranie w sprawie organizacji balu maturalnego czy może zbawienie świata? - Willow, to wcale nie jest śmieszne! - jęknęła Nina. -Ona zmierza prosto do nas! - I co z tego? Jestem pewna, że widziała już kiedyś gaźnik. -Nina popatrzyła na mnie znacząco. Po sekundzie uświadomiłam sobie, co powiedziałam, i zaczęłam się śmiać. - O-o. A może jednak nie? Westchnęła, potrząsając głową z taką miną, jakby nie mogła się zdecydować, czy udusić mnie na miejscu, czy podzielić moją wesołość. - Posłuchaj, wiem, że ci nie zależy, ale połowa szkoły już uważa cię za dziwadło, więc to twoje nabijanie się z pewnością ci nie pomoże, możesz mi wierzyć... - umilkła raptownie, gdy Beth podeszła do nas. - Cześć - zagadnęła, popatrując niepewnie to na Ninę, to na mnie. Miała długie włosy ufarbowane na miodowo i makijaż tak doskonale subtelny, że niemal się go nie zauważało. Zawsze wydawało mi się to stratą czasu - tkwić wiele godzin przed lustrem, malując się tylko po to, żeby efekt był niewidoczny - ale widać inni mieli odmienne zdanie. - Cześć - odrzekłam, wysuwając głowę spod maski. - Cześć, Beth - bąknęła nieśmiało Nina. - Udana próba kółka dramatycznego? - Spotkanie redakcji księgi pamiątkowej - poprawiła Beth. - Owszem, fajne. - Gapiła się na otwartą maskę. - A ty, ee... naprawiasz samochód Niny - powiedziała tonem raczej stwierdzenia niż pytania. - Konkretnie gaźnik - wyjaśniłam zwięźle. - Gaźnik. No tak - powtórzyła Beth, mrugając wielkimi piwnymi oczami.

Zapadło milczenie. Widziałam, jak próbuje zebrać myśli, ostatecznie postanawiając nie drążyć tematu motoryzacji. Odchrząknęła. - Willow... wiesz może, co Atkinson zadał do domu? Nie było mnie wczoraj na lekcji. Mimo woli uniosłam brwi ze zdziwienia. Nie miałam pojęcia, że Beth wie, iż obie chodzimy na lekcje do Atkinsona. I do tej samej szkoły. Że w ogóle mieszkamy na jednej planecie. Po namyśle skreślam to ostatnie - prawdopodobnie jesteśmy jednak z innych planet. Zresztą czemu pyta o to akurat mnie? Do tej samej klasy chodzi przecież tuzin jej najlepszych przyjaciółek. - Tak, jasne - odparłam, wzruszając ramionami. - Zajrzyj do czerwonego skoroszytu. - Machnięciem ręki wskazałam mój plecak, który leżał obok skrzynki z narzędziami. - Poradzisz sobie? Ja nie bardzo mogę... - Uniosłam dłonie, żeby zobaczyła, jak są brudne, na co wyraźnie zbladła. - Świetnie, dzięki. - Wyjęła skoroszyt z plecaka, otworzyła go i pośpiesznie przepisała zadanie. Potem schowała go z powrotem i z wahaniem zerknęła na Ninę. Zaczęła coś mówić i urwała. Na jej szyi wykwitły różowe plamy. Przestałam czyścić silnik i wpatrywałam się w nią z zaskoczeniem. Nagle zrozumiałam, co teraz nastąpi; doświadczyłam już tego wcześniej zbyt wiele razy, żeby nie rozpoznać symptomów. Nina uświadomiła sobie chyba to samo, bo oczy jej się rozszerzyły. - Może ja... pójdę napić się wody - oznajmiła ze sztuczną swobodą. Byłam pewna, że myśli podobnie: Beth Hartley? Naprawdę? Panna Doskonała? Gdy tylko Nina odeszła, Beth przysunęła się do mnie i zniżyła głos do szeptu. - Posłuchaj, Willow... - Wzięła głęboki oddech i przeczesała włosy wymanikiurowanymi palcami. Ja, no wiesz... słyszałam, że umiesz przepowiadać przyszłość. Tak jak jasnowidz - dodała niepotrzebnie. Była teraz czerwona jak burak.

- Zgadza się - odrzekłam ze spokojem. Beth sprawiała wrażenie, jakby brakowało jej tchu. Usiłowała przybrać sceptyczną minę, lecz w jej oczach pojawiła się nagle taka nadzieja, niemal błaganie, że przywiodła mi na myśl wierną psinę. - I co, dobra jesteś? - wypaliła. Wzruszyłam ramionami i zabrałam się do instalowania nowego gaźnika. - Chyba tak. To znaczy nie wszystko, co widzę, się przydarza, ale najczęściej tak jest. Szczerze mówiąc, te przepowiednie, które się nie spełniają, są zazwyczaj ścieżką alternatywną. Wpatrywała się we mnie w napięciu, nie chcąc uronić ani słowa. - Ścieżką alternatywną? - powtórzyła jak echo. - Co masz na myśli? Zastanawiałam się nad odpowiedzią, dokręcając stopniowo każdą mutrę, żeby gaźnik został obsadzony idealnie równo. - Chodzi o to, że... rozumiesz, w życiu masz różne możliwości. Czasem widzę, jak każda z nich się rozwija i co się może stać. Jednak nie wszystko się zdarzy, ponieważ wybierzesz tylko jedną z nich. Beth pokiwała powoli głową. - No właśnie, dokładnie tego potrzebuję - powiedziała jakby do siebie. - Wybór. - Zerknęła przez ramię na budynek szkoły. - No to przepowiesz mi kiedyś przyszłość? - spytała nerwowo. - Niedługo? Zamrugałam na myśl o Beth w moim domu - wyraźnie mi tam nie pasowała - potem jednak wzruszyłam ramionami. - Jasne, okej. Może jutro po lekcjach? Nie, zaczekaj, może w środę? - Zapomniałam, że opiekunka wychodzi jutro wcześniej, ja zaś obiecałam cioci Jo, że wrócę do domu i zajmę się mamą. Podałam Beth mój adres. - Przyjdę na pewno - zapewniła mnie gorączkowo. Ze szkoły zaczęła się wysypywać reszta redakcji księgi pamiątko-

wej, więc przycisnąwszy torbę z książkami do piersi, Beth cofnęła się, żeby do nich dołączyć. Willow, dziękuję ci! - zawołała cicho przez ramię. Patrzyłam za nią z niejakim rozbawieniem. Nie powinnam szufladkować ludzi - jeśli bycie medium czegoś mnie nauczyło, to tego, że naprawdę nie sposób ocenić, co inni właściwie myślą, bulgocząc pod powierzchnią swojego zwykłego życia jak kociołki z czarodziejskim eliksirem. A jednak Beth Hartley... Dziwne, pomyślałam, dokręcając ostatnią mutrę. Nina zjawiła się, gdy Beth odeszła już z przyjaciółmi. Jej mina wyrażała niepohamowaną ciekawość. - Chce, żebym przepowiedziała jej przyszłość - wyjaśniłam, zanim zdążyła mi zadać nieuniknione pytanie. - Wiedziałam! - wykrzyknęła Nina. - Poznałam to po jej zachowaniu, te ukradkowe spojrzenia... Potrząsnęła głową z niedowierzaniem. - Boże. Nie do wiary, że Beth Hartley bierze na poważnie te bzdury. Nina jest najbardziej pozbawioną wyobraźni osobą na świecie, totalnie prozaiczną, a w dodatku przekonaną, że wszelkie zjawiska paranormalne są jedną wielką ścierną. Oczywiście nie uważa mnie za wyrachowaną oszustkę, co to, to nie. Jest tylko zdania, że sama się żałośnie oszukuję. Dramatyzuję, wymyślam niestworzone rzeczy, nie uświadamiając sobie tego, daję się ponosić wyobraźni - i tym podobne. Uważa, że powinnam zostać aktorką, bo mam świetny kontakt z moim wewnętrznym dzieckiem. Właściwie to zdumiewające, że w ogóle się przyjaźnimy. Ale znam ją od dziewiątego roku życia, odkąd przeprowadziłam się wraz z mamą do Pawntucket, żeby zamieszkać z ciocią Jo, więc przypuszczam, że się do siebie nawzajem przyzwyczaiłyśmy. Nina zajrzała pod maskę i wbiła we mnie wzrok, potrząsając głową z dezaprobatą. - Willow, przecież wiesz, że powinnaś dać sobie spokój

z tym całym jasnowidztwem, prawda? Połowa szkoły myśli, że jesteś czarownicą. Poczułam, że się rumienię. - No cóż, to nie moja wina - wymruczałam. Już prawie skończyłam z gaźnikiem, co było fajne, bo Nina zaczynała mnie naprawdę wkurzać. - Właśnie, że twoja - sprzeciwiła się. - Nie musisz przecież przepowiadać przyszłości, prawda? Oczywiście, że nie! Po prostu odmawiaj! Tak jak Nancy Reagan. Przez chwilę milczałam. Z oddali dochodziły odgłosy treningu futbolistów obijających się o siebie z równą pasją jak drużyna tytanów. - Muszę przepowiadać przyszłość - odezwałam się w końcu. Wytarłam ręce do czysta i zaczęłam pakować narzędzia. - Dlaczego? - zawyła z rozpaczą Nina. Odwróciłam się na pięcie, żeby spojrzeć jej prosto w twarz. - Ponieważ ludzie mają mnóstwo problemów, Nina! Najróżniejszych, a ja myślę... myślę, że potrafię im pomóc. - O Boże, Willow, naprawdę masz źle w głowie, jeżeli sądzisz... - urwała, gdy chwyciłam żakiet i z furią zatrzasnęłam maskę. - Proszę - warknęłam, rzucając jej kluczyki. - Zanim ruszysz, przydepnij parę razy gaz do dechy, to konieczne. - Nie czekając na odpowiedź, złapałam swoje rzeczy i odeszłam. - Dobra, niech ci będzie! - krzyknęła za mną. - Dobrze wiesz, że mam rację. Do zobaczenia jutro. Dzięki za naprawienie auta, ty wariatko. Pomachałam jej, nie odwracając się i nie zwalniając kroku. Wsiadłam do swojego pojazdu, poobijanej niebieskiej toyoty, rzuciłam skrzynkę i plecak na siedzenie pasażera i przekręciłam kluczyk w stacyjce. Rzecz jasna, silnik zamruczał jak zadowolony kocur. Może i nie jestem wzorową uczennicą, ale za to znam się dobrze na samochodach. Wsunęłam do odtwarzacza płytę z muzyką bluesową -

okej, dwudziesty pierwszy wiek nie dotarł jeszcze do mojego systemu nagłaśniającego - i wyjechałam z parkingu na autostradę numer 12, kierując się prosto do domu. Rozmyślałam o Beth, o tym, czemu tak pilnie chciała poznać swoją przyszłość. Wybór. No właśnie, dokładnie tego potrzebuję. Ogarnęło mnie nagłe uczucie niepewności i obawy. Zdolności paranormalne to niezupełnie to, co się innym wydaje -nie jestem wszechwiedzącym guru. Nie, nie potrafię przewidzieć, jakie numery padną w losowaniu lotto i - cha, cha, tak, macie rację - mnie także zaskakuje deszcz, jak zwykłych ludzi. Owszem, mam niekiedy przebłyski czy przeczucia, lecz nie jest to nic konkretnego, póki nie nawiążę swoistego kontaktu, na przykład nie potrzymam kogoś za rękę. Ponadto muszę mieć przestrzeń mentalną, żeby się zrelaksować i poukładać sobie wszystko w głowie. Jeśli jestem zła lub podenerwowana, efekt jest mizerny, a poza tym nie da się tego robić bez przerwy, chyba że ktoś zamierza po prostu zwariować. Więc zasadniczo żyję tak jak reszta świata, nie zaprzątając sobie głowy przewidywaniem, jak się sprawy potoczą. Czasem jednak mam bardzo silne przeczucia... i tak było teraz, w związku z Beth. Przygryzłam wargi, zwalniając przed skrzyżowaniem. Intuicja podpowiadała mi, że każdy wybór Beth będzie dla niej niefortunny. - Poproszę naleśniki - powiedział Alex, przeglądając menu. - I jeszcze jajecznicę na bekonie ze startymi smażonymi ziemniakami z cebulą. Do tego dwa tosty. - Był głodny jak wilk. Zawsze tak się czuł po zabójstwie; miał wrażenie, że od tygodnia nic nie jadł. - Kawa? - spytała kelnerka. Była tęga i wyglądała na znudzoną.

- Tak, i sok pomarańczowy. Gdy kelnerka odeszła, odłożył menu na bok i przeciągnął się dyskretnie. Po opuszczeniu Spurs krążył dookoła, póki nie znalazł w śródmieściu otwartej przez całą noc sali treningowej. Kupił bilet i ćwiczył przez wiele godzin, atakując przyrządy tak zaciekle, jakby były jego wrogami, i w takim tempie, że pot spływał mu po twarzy i barkach niczym strugi deszczu. Wreszcie poczuł, że nakręcająca go do działania adrenalina z wolna ustępuje miejsca pożądanemu znużeniu. W końcu znieruchomiał z głową opartą o drążek jednego z przyrządów. - Potrenował pan sobie, co? - spytał instruktor. Dochodziła szósta rano, sala zaczynała się powoli zapełniać. Wokół Aleksa słychać było brzęk i postukiwanie przyrządów do podnoszenia ciężarów, zduszone stęknięcia i szurgot stóp naciskających na pedały. Alex podniósł głowę i wpatrywał się w mężczyznę, przez ułamek sekundy nie wiedząc, gdzie się znajduje. Potem skinął głową, zmuszając się do uśmiechu. - Owszem, nieźle. Otarł twarz ręcznikiem i wstał. Nogi miał jak z waty. Kiedyś zazwyczaj biegał po spotkaniu z aniołem, ale to było za mało, nie czuł się dostatecznie wyczerpany. Trening dobrze mu zrobił. Może nawet uda mu się trochę przespać za dzień lub dwa. - Człowieku, przyglądałem się, jak atakujesz te przyrządy -rzekł z podziwem instruktor, spryskując środkiem dezynfekującym siodełko stacjonarnego roweru. Wytarł je starannie i dodał: - Pracowałeś, jakby cię opętało. Alex uśmiechnął się szeroko. - Nie, to dotyczy innych - oznajmił. - Tych, do których nie zdążę dotrzeć na czas. - Zarzucił ręcznik na szyję i ruszył w kierunku pryszniców, zostawiając kompletnie oszołomionego instruktora, który gapił się za nim z otwartymi ustami.

Upił łyk wodnistej kawy i zapatrzył się na widoczny za oknem masyw Gór Skalistych. W kafeterii roiło się od klientów -zrelaksowane mamusie szczebiotały z uśmiechniętymi tatusiami w wypłowiałych dżinsach. Ich uszczęśliwione dzieciaki podskakiwały na swoich krzesełkach, zajęte rysowaniem i ko-lorowankami. Wiele razy bywał w Aspen, jeszcze przed Inwazją. Nie wiedzieć czemu, anioły zdawały się lubić to miasto, być może za sprawą świeżego górskiego powietrza. Alex oparł brodę na grzbiecie dłoni, wpatrując się w pokryte śniegiem szczyty w oddali. Paradoksalnie Aspen przypominało mu Albuquerque, choć to drugie było przecież miastem pustynnym; złotawy piasek i skały w oślepiającym blasku słońca zamiast lodowych wierzchołków. Tajemnica kryła się chyba w powietrzu, pachnącym i świeżym, dzięki czemu czuł się czysty i jak nowo narodzony. W Albuquerque dokonał pierwszego solowego zabójstwa. Ręka z kubkiem z kawą zawisła w powietrzu. Alex odstawił go, nie upiwszy łyku. Miał wtedy dwanaście lat. Wyruszył na polowanie w towarzystwie Cully'ego i Jakea. Martin, jego ojciec, był już wtedy nieco dziwny - spędzał czas na włóczeniu się wokół obozu, mamrocząc pod nosem i poruszając szczękami, jakby miał kamyki w ustach, a kiedy nie wrzeszczał na wszystkich wkoło, obsesyjnie czyścił broń o każdej porze dnia i nocy. Choć jeszcze niedawno Alex nie wyobrażał sobie nic lepszego od przywileju polowania w towarzystwie ojca, to teraz czuł ulgę, gdy Martin nie dołączał do nich. A potem czuł się winny z powodu tej ulgi. Jego ojciec był wielkim człowiekiem, wszyscy o tym wiedzieli. A przynajmniej każdy, kto się w ogóle liczył. W dżipie, który z rykiem silnika wyjechał z obozu, wzniecając trzymetrowe fontanny kurzu, panowała atmosfera radosnego podniecenia. Pochodzący z Alabamy Cully wydał ogłuszający okrzyk buntownika, a Jake walnął Aleksa w ramię.

- Hej, braciszku, myślisz, że możesz mnie pokonać, co? Myślisz, że możesz mnie pokonać? Wtedy Alex zrozumiał, że obaj odczuwali to samo, a wówczas poczucie winy natychmiast go opuściło. - Jasne, że mogę cię pokonać! - wykrzyknął i rzucił się na Jake'a, zakładając mu półnelsona. Ku jego satysfakcji starszy o dwa lata brat wyrwał mu się dopiero po upływie kilku sekund, a potem z okrzykiem wściekłości zwalił się na niego całym ciężarem. Padli na stos sprzętu kempingowego, dysząc i zaśmiewając się do łez. W owym czasie, zanim CIA przejęła wykrywanie aniołów, czyniąc to z niesłychaną, bezwzględną skutecznością, polowanie mogło trwać tygodniami. Oprócz sprzętu kempingowego w dżipie znajdowały się skrzynki z konserwami i pudła naboi. Broń leżała na razie dobrze schowana; niezawodne strzelby myśliwskie, które nie wyglądały zbyt efektownie, ale działały bez zarzutu. Cully miał nawet ze sobą łuk. Twierdził, że strzał z niego jest czystszy, lecz Alex uważał, że się popisuje. Był z tym w sumie tylko kłopot; po zabójstwie musieli zawsze odszukiwać grot. - Jeśli któryś z was, pacany, połamie mi kuchenkę, urwę mu łeb - zagroził Cully swoim przeciągłym akcentem z Południa. Zakręcił kierownicą, a dżip wszedł w ciasną pętlę, posyłając spod kół fontannę kamyków i piachu. Alex i Jake obijali się bezwładnie o drzwi jak szmaciane kukły. Alex wiedział, że gdy już dotrą do cywilizacji, Cully zacznie prowadzić jak wzorowy obywatel, na razie jednak znajdowali się na końcu świata, mając za towarzystwo jedynie piasek, kaktusy i jaszczurki. Można było robić, co się komu żywnie podobało. - Akurat, już to widzę - odgryzł się Jake, zerkając na Aleksa z szerokim uśmiechem. Był wyższy i mocniej zbudowany, lecz miał takie same ciemne włosy i szaroniebieskie oczy. Jeden rzut oka wystarczył, żeby rozpoznać, że są braćmi.

Obaj byli podobni do mamy. Alex posmutniał na to wspomnienie. Pamiętał kobietę, która uwielbiała śpiewać i miała zwyczaj podczas gotowania zrzucać pantofle, żeby boso tańczyć w kuchni do muzyki z radia. We wspomnieniach sięgał jej zawsze do kolan i był najmniejszą osobą w swoim świecie. Zwykł szarpać ją za nogawki dżinsów, żeby zwrócić na siebie jej uwagę. Czasem przerywała jakąś czynność, nachylała się nad nim i chwytała go za ręce. „Zatańcz ze mną, mój ukochany", wołała ze śmiechem, wirując wraz z nim dookoła. To mama była przyczyną ich działania. Ona zawsze była przyczyną. Alex wiedział, że prawdopodobnie przez nią ojciec -być może - tracił zmysły. Dżip trząsł się i podskakiwał na kamienistym podłożu. Prowadząc jedną ręką, Cully odgryzł koniec cygara i wypluł go przez ramię, po czym zgrabnie je zapalił. Miał na sobie czarny podkoszulek bez rękawów ukazujący twarde niczym u posągu mięśnie barków i ramion. Potrząsnął głową, zaciągając się mocno, i zerknął w tylne lusterko na Aleksa i Jake'a. - Zabójcy Aniołów, nadzieja wolnego świata - wymruczał. - Niech Bóg ma nas w swojej opiece. Jazda do Albuquerque zajęła im prawie cztery godziny, więc zanim tam dotarli, Alex zdążył się porządnie wynudzić. Ożywił się jednak, gdy wjechali na przedmieścia. Żyjąc na pustyni jak w stadzie szczurów, niekiedy zapominał o istnieniu prawdziwego świata, teraz jednak ta świadomość dotarła do niego w jednym gwałtownym przebłysku - bary z zapiekankami, galerie handlowe, kina. Jego wzrok przyciągnął billboard z osobnikiem o nazwisku Will Smith - czarnoskóry twardziel łypał groźnie, trzymając karabin. - Hej, Cull, możemy iść do kina? - zapytał, zwieszając się z przedniego siedzenia. - Ty i Jake tak - odrzekł Cully. Spoglądając w lusterko, przygładził jasne włosy i uśmiechnął się szeroko. - Ja mam

inną propozycję, chłopaki, o ile chwytacie, co mi chodzi po głowie. Kobiety. Alex i Jake wykrzywili się do siebie. W obozie przebywały wprawdzie liczne kobiety zabójczynie, ale Cully twierdził, że lubi delikatne, słodkie dziewczęta, nie zaś twar-dzielki w rynsztunku bojowym, wiecznie ćwiczące trafianie w tarczę. Kobiety strzelające równie celnie co on trochę go onieśmielały. Zaplanowali jeden nocleg w mieście w przyzwoitych warunkach, zanim wyruszą w długą, męczącą podróż w kierunku Vancouver, gdzie według Martina, który słyszał takie pogłoski, widziano wałęsające się anioły. Gdy jednak podjechali przed motel, Cully zesztywniał. - Wiecie co - wymruczał, wysiadając z dżipa. - Myślę, że coś tu się dzieje... To oznaczało anioły. Alex gwałtownie podniósł głowę, czując mrowienie na skórze. Gorące powietrze zdawało się zastygać wokół nich, świat przestał się nagle obracać. - Gdzie, Cull? - spytał cicho Jake. Sprawiał wrażenie starszego, bardziej poważnego. - Na razie nie mam pewności - odparł Cully, mrużąc oczy. - Ale nie sądzę, żeby byli zbyt daleko. Milczał przez dłuższą chwilę, rozglądając się po ruchliwej okolicy. - Chodźcie, weźmiemy pokój i rozpakujemy graty. A potem wybierzemy się na krótką przejażdżkę, panowie. Cully wynajął pokój i zaparkował dżipa tuż przed drzwiami. Wszyscy trzej działali automatycznie, wynosząc z auta ekwipunek i tworząc z niego stertę na podłodze. Strzelby zostawili w samochodzie. Kiedy wszystkie rzeczy zostały już zabrane, Cully przykrył je plandeką. - No dobra, wskakujcie - powiedział, siadając z powrotem za kierownicą i zapalając silnik. - Obaj wiecie, co robić. Alex, siadasz obok mnie. Jake, ty idziesz do tyłu. Alex widział, że brat zamierzał protestować, ale w porę się

rozmyślił. Cully lubił śmiać się i żartować, lecz jeśli ktoś kwestionował jego polecenia, dorabiał się sińca pod okiem. Alex wsunął się z przodu na miejsce pasażera, przez cały czas czując ciarki na skórze. Choć dotąd zdążył zaliczyć z tuzin polowań, radosne podniecenie nie minęło. Być może to głupie, ale częścią jego ekscytacji była świadomość, że jest naprawdę dobry. Jake był wprawdzie starszy i silniejszy oraz świetnie strzelał, jednak nie umiał się dostroić równie szybko i skutecznie jak Alex. Ten przyswoił sobie wszystkie te dziwne rzeczy, których uczył ich ojciec, jakby nigdy nic innego nie robił. Kiedy Cully krążył powoli zatłoczonymi ulicami Albuquerque, Alex przymknął oczy i rozluźnił się, gładko przesuwając ośrodek energii w górę, przez kolejne punkty czakramów. W momencie gdy jego świadomość wzniosła się powyżej cza-kramu głowy, otworzył się przed nim inny świat. Wyczuwał pola energii wszystkich żywych istot w pobliżu - kobiety w sąsiednim samochodzie, faceta czekającego na zielone światło, by przejść na drugą stronę ulicy, czy owczarka niemieckiego, który szarpał się na krótkiej smyczy. Ich energie zetknęły się z jego własną, on zaś musnął je pobieżnie, a potem ruszył dalej, zataczając myślą coraz szersze kręgi. Z oddali dobiegł go stłumiony głos Jakea: - Cully, jesteś pewien, że coś wyczułeś? - Zamknij się... - zaczął Cully, po czym urwał, bo Alex gwałtownie otworzył oczy i usiadł wyprostowany. - Tędy! - zawołał z naciskiem, pokazując kierunek. - Jakieś dwie przecznice stąd na południe jest park czy coś w tym rodzaju - wyczuwam dużo drzew. On tam jest. Szykuje się do posiłku. - Alex zadrżał mimowolnie. Energia anioła była lepka i ohydnie zimna. Dotykała jego duszy, pozostawiając na niej cuchnące odciski palców. - Park? Znakomicie - ucieszył się Cully. W lusterku Alex dostrzegł na sobie wzrok Jake'a, pełen podziwu i lekkiej zazdrości.

- Dobry strzał, braciszku - pochwalił brat. Kilka sekund później rzeczywiście dotarli do parku. Cully zaparkował dżipa pod osłoną drzew. Rozejrzał się dyskretnie dookoła, po czym wyjął ze schowka pistolet z tłumikiem. Sprawdził, czy jest zabezpieczony, przeładował i wręczył Aleksowi. - Idź i dorwij go, tygrysie - powiedział ze spokojem. Zaszokowany Alex omal nie upuścił broni. - Ze co? - On ma dopiero dwanaście lat! - wykrzyknął Jake. - I co z tego? Ty miałeś trzynaście, kiedy pierwszy raz poszedłeś sam, a on jest lepszy w czakramach od ciebie - powiedział Cully, obracając się na siedzeniu, żeby zmierzyć go wzrokiem. Jake skulił się w fotelu, patrząc spode łba. Alex wpatrywał się w pistolet. Strzelał już wcześniej do aniołów, to jasne, ale nigdy bez wsparcia, nigdy na własną rękę. Mnóstwo rzeczy mogło się nie udać, nie potrafił ich nawet policzyć. Podstawowa to taka, że anioł wykryje go i zaatakuje, zanim Alex zdoła go zabić. Brał kiedyś udział w polowaniu, na którym do tego doszło; ofiarą był zabójca aniołów o imieniu Spencer. Alex przełknął ślinę na wspomnienie pustego spojrzenia Spencea, którego umysł stopił się kompletnie wskutek ataku anioła. Oczywiście czasem stwór zwyczajnie zabijał. - Posłuchaj no - rzucił szorstko Cully, który uważnie go obserwował. - Nigdy nie będziesz dla nas wystarczająco przydatny, jeśli nie zdołasz działać na własną rękę. Dasz radę, zobaczysz, inaczej nie dałbym ci przecież naładowanej broni. W ustach Cully ego była to najwyższa pochwała. Alex oblizał wyschnięte wargi. - Okej - powiedział ochryple. Starając się ukryć drżenie dłoni, zabezpieczył pistolet. Nie nosił kabury, więc wsunął broń za pasek dżinsów i zasłonił ją bawełnianym podkoszulkiem.

- Braciszku... uważaj na siebie - bąknął Jake z zaniepokojoną miną. - Nic mu nie będzie - zapewnił go Cully. Klepnął Aleksa po ramieniu. - Jak nie wrócisz za kwadrans, wezwiemy ekipę z wariatkowa, żeby cię z tego wyciągnęli. Humor Zabójców Aniołów, nie ma rady, trzeba go uwielbiać. Alex rozciągnął wargi w nieco sztucznym uśmiechu. A potem wysiadł z dżipa i ruszył do parku. Wytropienie anioła zajęło mu zaledwie kilka minut. Nie musiał nawet wyostrzać zmysłów - gdy tylko ujrzał siedzącą pod drzewem kobietę zapatrzoną na obłoki, już wiedział. Miała na sobie letnią sukienkę, a brązowe włosy rozpuściła luźno na ramiona. Wcześniej musiała czytać książkę, która teraz leżała porzucona na trawie, ona zaś z uśmiechem patrzyła w niebo, zatopiona we własnych, rozkosznych myślach. Przypadkowy przechodzień ujrzałby taki właśnie widok. Percepcja Aleksa błyskawicznie przemknęła przez czakramy, dzięki czemu dostrzegł olśniewającą ponaddwumetrową istotę emanującą niesamowitą bielą. Choć gigantyczne skrzydła niemal zasłaniały słońce, anioł był znacznie od niego świetlistszy. Wydzielał przeraźliwie jaskrawy blask, rzucając czyste, oślepiające światło na rozmodloną postać kobiety. Żołądek Aleksa skurczył się boleśnie. Nie spotkał dotąd pożywiającego się anioła. Stwór zanurzył obie dłonie w polu energetycznym ofiary, które z każdą sekundą stawało się bledsze, migocząc słabo niczym w niemym proteście. Anioł odrzucił głowę do tyłu w żarłocznej ekstazie, podczas gdy energia kobiety stapiała się z jego własną rwącym strumieniem. Jednak z powodu anielskiego poparzenia ofiara miała zapamiętać go jako „dobrego i łaskawego". Przynajmniej jego matce zostało to oszczędzone. Odsuwając na bok uczucia, Alex rozejrzał się wokół siebie. Znajdowali się w ustronnej części parku, położonej z dala od żwirowych ścieżek; jedynie jakieś sto metrów od nich kilku chłopców grało w frisbee. Alex schował się

za grubym pniem drzewa, wyjął zza paska pistolet i starannie wycelował. Nagle poczuł, że jest całkowicie spokojny, jedynie głęboko pod powierzchnią pulsowało lekkie podniecenie. Jego pierwsze solowe zabójstwo. Cully miał rację, był do tego gotowy. Czemu wcześniej się martwił? Całe życie czekał na tę chwilę. Anioł podniósł wzrok i go zobaczył. Alex poczuł strach, gdy ich spojrzenia się spotkały. Stwór od razu poznał, kim jest, i wrzasnął z nieokiełznaną furią, odrywając dłonie od pola energetycznego swej ofiary. Nieprzydatna już i zapomniana bezwładnie opadła na ziemię. Błogi uśmiech nie schodził z jej twarzy. Anioł ruszył do Aleksa, wrzeszcząc przenikliwie. Chłopak miał w oczach zamazany obraz skrzydeł tnących powietrze, wiatr potargał mu włosy, jakby cały świat nagle zawirował. Dłoń trzymająca pistolet zaczęła się trząść. Strzelaj, nakazał sobie w duchu. Jednak oczy anioła były takie piękne, nawet w ataku furii. Alex mógł tylko w nie patrzeć, wiedząc, że niedługo zginie. Nie! Z nieopisanym wysiłkiem oderwał uwagę od spojrzenia anioła i skupił się na jego aureoli. „To jest serce anioła -zwykł mawiać jego ojciec. - Celuj zawsze w sam środek". Ręka Alek sa trzęsła się tak, że nie mógł dobrze wymierzyć. Anioł wydzierał się triumfalnie, jego przerażający krzyk przeszywał chłopca na wylot. Aureola była wielkości spodka... potem talerza... potem... Alex wystrzelił. Świat wybuchł odłamkami światła, kiedy fala rozpadu uderzyła w niego z potężną siłą, zwalając go z nóg. Wylądował w trawie kilka metrów dalej i przez chwilę leżał nieruchomo, bez tchu w piersiach. - Człowieku, to było chyba najfatalniejsze zabójstwo, jakie w życiu widziałem - zauważył przeciągle niski glos. - Już miałem sam zastrzelić tego potwora. Alex poczuł na plecach objęcie silnego ramienia, które pomog-

ło mu wstać. Zachwiał się i oszołomiony gapił się na Cullyego. Chciał coś powiedzieć, ale chwilowo nie miał na to siły. W głowie mu pulsowało, jakby dostał w nią kowadłem. - Pewnie przez tydzień będziesz się czuł okropnie - stwierdził Cully. - Nie masz przekonania do szybkich działań, co? Już myślałem, że czekasz, żeby ten skurczybyk wleciał prosto w ciebie... Alex zaśmiał się słabo. Kiedy było już po wszystkim, poczuł niemal słabość pod wpływem ulgi, potem zaś emocje poszybowały na drugi koniec skali i musiał zaciskać pięści, by nie wybuchnąć histerycznym płaczem. Jezu. Anioł prawie go dopadł. Naprawdę mało brakowało. - Dobrze sobie poradziłeś - powiedział Cully, ściskając go za ramię i nagle poważniejąc. - Ciężko jest, kiedy cię namierzą. Zostań tu, sprawdzę tylko, jak się czuje nasza przyjaciółka. Ruszył truchtem w kierunku kobiety, przystając tylko na moment, żeby podnieść pistolet Aleksa i schować go za pasek dżinsów. Alex oparł się bezsilnie o pień i słuchał stłumionych odgłosów rozmowy. - Dobrze się pani czuje? Mizernie pani wygląda... - Och... nic mi nie jest. Nie uwierzy pan, ale właśnie widziałam najbardziej niezwykłą, najpiękniejszą istotę... Alex przymknął powieki. Anioł zginął, on sam go zabił, mimo to słowa kobiety nim wstrząsnęły. Aha, najbardziej niezwykła, najpiękniejsza istota. Przez resztę życia będzie to jej najcudowniejsze wspomnienie, ale za jaką cenę? Może zdrowych zmysłów? To się często zdarzało - zawładnie nią schizofrenia, nieszczęsna będzie prowadziła upiorny dialog z głosami w swojej głowie. A może nowotwór? To także był częsty przypadek - dotyk pożywiającego się anioła sprawiał, że komórki wewnątrz organizmu obumierały. Albo stwardnienie rozsiane, wskutek czego utraci kontrolę nad ciałem i skończy na wózku inwalidzkim, a wkrótce potem umrze. Bądź też parkinson lub AIDS, właściwie każda choroba, jaka mogła przyjść na myśl;

anielskie poparzenie mogło mieć nieograniczone skutki, których nie sposób przewidzieć. Jedno można było stwierdzić z pewnością - kobieta była nieodwołalnie zatruta i bez względu na rodzaj uszkodzenia od tej chwili jakość jej życia miała się drastycznie pogorszyć. Co za ironia, że nigdy nie dostrzeże ona związku między chorobą a ujrzeniem anioła. Przeciwnie, będzie zapewne myślała, że został do niej przysłany na pomoc, gdy właśnie jej potrzebowała. Cully zjawił się z powrotem. - Poszła do domu szczęśliwa jak dziecko, przynajmniej na razie. Chodź - ponaglił, kładąc Aleksowi dłoń na ramieniu. -Poszukajmy twojego brata, żebyś mógł się pochwalić swoim pierwszym samodzielnym zabójstwem. Może i ja dołożę jakieś dobre słowo... - Dlaczego? - wykrztusił z trudem Alex. Gardło miał wysuszone, jakby najadł się piasku. - Wszystko zrobiłem źle! Zbyt długo czekałem na oddanie strzału... spojrzałem mu prosto w oczy... ja... Ból głowy omal go nie oślepił, gdy Cully lekko go po niej poklepał. - Nieprawda, chłopcze, nie masz racji - odparł. Otoczył Aleksa ramieniem i razem ruszyli do dżipa. Czy ci nie powiedziałem, że ciężko jest, gdy cię namierzą? Dobrze ci poszło. Naprawdę dobrze. A teraz, pięć lat później w Aspen, Alex wyglądał przez okno na Góry Skaliste, widząc zamiast nich piaszczyste złotawe wzgórza Nowego Meksyku. Jak się później okazało, jedynie garstka aniołów zdołała na niego spojrzeć; miał po prostu pecha, że zdarzyło mu się to akurat wtedy, gdy po raz pierwszy działał na własną rękę. Na szczęście to było bez znaczenia. Pokonał zdenerwowanie i jak dotąd zabił więcej stworów, niż umiał policzyć, zwłaszcza że już dawno temu przestał prowadzić rejestr. Nie było takiej potrzeby, bowiem od śmierci Jakea współzawodnictwo między braćmi straciło sens.

Ta myśl przeszyła boleśnie Aleksa, zanim zdołał temu zapobiec. Nie. Tylko tam nie idź. - Proszę bardzo - oznajmiła kelnerka, przynosząc zamówione śniadanie. Z brzękiem zaczęła przed nim rozstawiać talerze z potrawami. Z kieszeni fartucha wyjęła komplet sztućców i głośno położyła je na stole. - Czy chce pan więcej kawy? - Tak, poproszę. Napełniła jego kubek i odeszła, on zaś ze znużeniem zapatrzył się na jedzenie, dziwiąc się, że aż tyle zamówił. Musiał zjeść, żeby mieć energię, choćby tylko po to. W każdej chwili mogło przyjść nowe wezwanie, po którym wyślą go w podróż Bóg wie dokąd. Równie dobrze jednak może upłynąć tydzień. Tydzień wypełniony ciągnącymi się bez końca godzinami, które będzie musiał sobie czymś zapełnić. Zazwyczaj oznaczało to ciasne pokoje motelowe i kiepskie programy w telewizji. Nie zwracając uwagi na szczęśliwe rodziny dookoła, Alex uniósł widelec i zaczął jeść.

ROZDZIAŁ DRUGI - Cześć, wejdź do środka - przywitałam Beth. Było środowe popołudnie, po lekcjach, ona zaś stała na ganku, rozglądając się wokoło szeroko otwartymi oczami. Moja ciocia Jo mieszkała w starym wiktoriańskim domu w południowej części Pawntucket i była tak szalenie łaskawa (o czym nam stale przypominała), że pozwoliła mamie i mnie zamieszkać ze sobą, co się naprawdę dobrze złożyło, bo przecież mama nie miała pracy, zresztą i tak nie mogłaby pracować. To fajny stary dom, a przynajmniej taki był dawniej. Teraz gwałtownie potrzebował odświeżenia. Nie wspominając już o figurkach małych jelonków, wiatraczkach i maleńkich latawcach, które ciocia Jo trzymała na trawniku od frontu. Beth przełknęła głośno, z trudem odrywając spojrzenie od krasnala w upiornie czerwonym kapeluszu. - Och, jest bardzo... kolorowy - wyjąkała. Cofnęłam się, pozwalając jej wejść do domu. Jego wnętrze wyglądało znacznie normalniej, pomijając walające się wszędzie stosy rupieci. Ciocia Jo jest chomikiem. Przechowuje wszystko, co kiedykolwiek wpadło jej w ręce, tyle że niczego nie może znaleźć, bo rzeczy leżą zakopane pod stosem innych przedmiotów, wobec tego jest zmuszona kupować dwu-, trzy-lub sześciokrotnie to samo.

Beth weszła z wahaniem, ściskając w rękach torebkę. Wyglądała jak zwykle doskonale, ubrana w wąskie czarne spodnie i turkusowy top. Ciemnomiodowe włosy związała w koński ogon, dzięki czemu piwne oczy wydawały się jeszcze większe. Zerknęłam na jej pantofle. Prada. Przy nich moje fioletowe converse'y wyglądały bardziej kolorowo niż trawnik przed domem. Po zamknięciu drzwi z salonu dobiegły mnie dźwięki programu telewizyjnego, który oglądała mama wraz z opiekunką. Ciocia Jo nie wróciła jeszcze z pracy. - Mhm... zazwyczaj przepowiadam w jadalni - oznajmiłam, ruszając korytarzem. Beth poszła za mną, oglądając w milczeniu porcelanowe figurki kociąt, regały wypełnione kolekcją harlequinow, zbiór smutnych klaunów i dziesiątki zakurzonych ozdobnych talerzy na ścianach. Ciocia Jo jest nie tylko chomikiem, lecz także kolekcjonerką. Niemalże sama nakręca obroty firmie Franklin Mint. Patrząc oczami Beth, uświadomiłam sobie, że być może wnętrze domu wcale nie wygląda normalnie. - Tutaj - powiedziałam, zapraszając ją do jadalni. Dwuskrzydłowe drzwi pozwalały poczuć się swobodnie. Zamknęłam je starannie, podczas gdy Beth nieśmiało zajęła miejsce przy stole z taką miną, jakby spodziewała się, że krzesło zaraz się pod nią załamie. Odchrząknęła nerwowo i powiodła dłońmi po nakrytym obrusem blacie stołu. - Więc... jak to właściwie działa? Używasz kart do tarota czy czegoś w tym rodzaju? - Nie. Po prostu trzymam cię za rękę. Usiadłam obok niej i potarłam dłonie o nogawki dżinsów. Nie do wiary, jaka byłam zdenerwowana. Przecież robiłam to już mnóstwo razy, odkąd skończyłam jedenaście lat. Przez ostatni rok brałam nawet za to pieniądze, żeby zatkać usta cioci Jo, która wiecznie narzekała, że nie daje rady sama utrzymywać trzech osób.

Beth odetchnęła głęboko i wyprostowała ramiona. - Wobec tego proszę - powiedziała, wyciągając rękę. Była drobna i wypielęgnowana, na jednym palcu widniał delikatny zloty pierścionek z perłą. Tkwiłam nieruchomo, wpatrując się w jej dłoń. Jakoś nie mogłam się przemóc, żeby jej dotknąć. Boże, co się ze mną dzieje? Od lat przepowiadałam przyszłość rozmaitym ludziom i zdążyłam się już napatrzeć na mnóstwo dziwnych, nieprzyjemnych, a nawet nielegalnych czynów. Po Beth Hartley raczej nie należało się niczego takiego spodziewać. Ledwie to pomyślałam, od razu zrozumiałam, że nie to jest powodem mojego wahania. Wciąż miałam... przeczucie, intuicję czy jakkolwiek zechcecie to nazwać. Jeśli przepowiem przyszłość Beth, wszystko się zmieni. Nieodwołalnie. - Czy coś się stało? - spytała z niepokojem. Nerwowym ruchem zacisnęła palce. - Proszę cię, Willow, ja... ja naprawdę potrzebuję pomocy. Otrząsnęłam się z otępienia. - Przepraszam - wymamrotałam. - Ja tylko... coś mi się przypomniało. Zamknęłam oczy i ujęłam jej dłoń. Wydawała się ciepła i dziwnie bezbronna. Oparłam się wygodnie na krześle i pozwoliłam odpłynąć wszystkiemu, co wiedziałam o Beth; mój umysł miał swobodnie dryfować. Niemal natychmiast zaczęły napływać obrazy oraz fakty, o których skądś wiedziałam; pojawiały się w mojej głowie jakby szeptane przez niewidzialnych pomocników. - W zeszłym tygodniu wybrałaś się na spacer - zaczęłam powoli. - Za twoim domem rozciąga się niewielki las. Zawsze czułaś się tam bezpieczna. Znasz go naprawdę dobrze i uważasz, że to świetne miejsce, żeby się odstresować, uciec od wszystkich problemów. Usłyszałam, jak Beth głośno wciąga powietrze, jej ręka nie-

co zesztywniała. Wyraźnie widziałam Beth z zeszłego tygodnia, jak kroczy wydeptaną ścieżką pośród opadłych jesiennych liści. Podobnie jak dziś miała na sobie tenisówki i zwykłe dżinsy. Zmarszczyła czoło, rozmyślając o egzaminie z angielskiego. Przypuszczała, że dobrze jej poszło, co jednak, jeśli nie? Co będzie, jeżeli narazi na szwank swoją wzorową ocenę końcową? Nagle zrozumiałam, że Beth jest doskonała tylko dlatego, że boi się taka nie być. Prawdziwa Beth wcale nie była pewna siebie. Nieustannie obawiała się, że coś jej się nie uda. Wręcz czułam jej napięcie zwijające się w żołądku jak groźny boa dusiciel. - Często martwisz się z różnych powodów - powiedziałam ostrożnie. Nauczyłam się, że dobry jasnowidz nie powinien straszyć ludzi, pozwalając im się przekonać, jak wiele o nich wie. Odczuwasz silny stres. - To prawda - wyszeptała. Wyglądała, jakby się miała zaraz rozpłakać. - Ale, Willow, najbardziej zależy mi na tym, żeby się dowiedzieć... - Nie mów mi tego - przerwałam jej. - Pozwól mi samej na to wpaść. - Beth umilkła. Ja także się nie odzywałam, czekając, co pokażą mi kolejne obrazy. Była to ostatnia rzecz we wszechświecie, której bym się spodziewała. Tamta Beth zatrzymała się przed strumieniem; było to jej ulubione miejsce. Przysiadłszy na piętach, leniwie burzyła czystą chłodną wodę wymanikiurowanym palcem. „Moja końcowa ocena nie ma wielkiego znaczenia - usiłowała przekonać siebie samą. - Słyszałam nawet, że niektóre collegee wolą mniej perfekcyjne osoby, bo to oznacza, że się jest bardziej zrównoważonym...". Tok jej myśli się urwał, gdyż strumień zapłonął. To znaczy nie ogniem, lecz światłem: jaskrawym, rozżarzonym światłem, które rozgorzało, tańcząc migotliwie na drobnych falach.

Bech podniosła wzrok ze stłumionym okrzykiem... i ujrzała anioła. Poczułam, że mój szok próbuje się przebić na powierzchnię, lecz zepchnęłam go z powrotem, pozwalając pojawiać się coraz to nowym obrazom. Na przeciwległym brzegu stała cudowna skrzydlata istota ze światła. Olśniewająca. Tak właśnie określiła ją Beth. Istota wpatrywała się w nią z bezbrzeżną czułością. „Nie bój się" - powiedział anioł, podchodząc bliżej. Brzegi jego szaty nie dotykały wody, gdy kroczył. Oszołomiona otworzyłam oczy. - Widziałaś anioła - wykrztusiłam. - Tak! - wykrzyknęła Beth, nachylając się do mnie. Uścisnęła moją rękę. - Och, Willow, naprawdę go widziałam, był prawdziwy, ja o tym wiem! Podszedł prosto do mnie i położył mi dlonie na głowie, ja zaś poczułam wtedy taki... taki spokój Nagle uświadomiłam sobie, że nic nie ma znaczenia: ani moje stopnie, ani szkoła, nic, co wcześniej było dla mnie tak ważne. Beth mówiła nieskładnie, niemal dławiąc się słowami. Jej oczy były rozszerzone, rozgorączkowane. Próbowałam coś tłumaczyć, a potem urwałam. Szczerze mówiąc, nie wiedziałam, co mam jej powiedzieć Czyżby anioły były realne? Nigdy tak nie myślałam, z drugiej strony jednak nie interesowałam się zbytnio religią, być może dlatego, że większość tutejszych kościołów organizowała spotkania w olbrzymich namiotach i uważała jasnowidzów za nasienie szatana. Przygryzłam wargi w zamyśleniu. Czy Beth się wydawało, że ujrzała anioła? Może załamała się pod wpływem nadmiernego stresu albo tylko to sobie wyobraziła, żeby sie lepiej poczuć. Jednak to chyba nie było właściwe wytłumaczenie. Nawet jeśli odczuwałam to niebezpośrednio, bo poprzez Beth, to anioł w jej wspomnieniu sprawiał wrażenie całkowicie prawdziwego.

- Okej... - wydukałam, przełykając ślinę - zobaczmy, czego jeszcze uda się nam dowiedzieć. - Znów zamknęłam oczy. Palce Beth zadrżały z niecierpliwości. Anioł bardzo długo trzymał jej głowę w objęciach. Tak jak określiła to Beth, napełniło ją to niezwykłym spokojem. Było w tym jednak coś więcej. Zamarłam, usiłując to wychwycić. Drenaż. Dotyk anioła wydawał się cudowny, lecz zarazem tak wycieńczył Beth, że gdy owa istota w końcu ją opuściła, z ledwością wróciła do domu. Czy był fizyczny, czy tylko emocjonalny? Nie potrafiłam rozstrzygnąć; Beth usiłowała akurat tego nie pamiętać. Od tamtej pory codziennie chodziła nad strumień w nadziei, że anioł wróci. I wracał, niejeden raz. Obrazy były czasem niejasne; niekiedy widziałam anioła, innym razem mężczyznę z anielskim obliczem. Wyczuwałam także radość Beth, jej zauroczenie... wirowanie energii. Zadrżałam pod wpływem niepokoju. O co tu w ogóle chodziło? - Widziałaś tego anioła już wiele razy - oznajmiłam głosem możliwie pozbawionym emocji. - Widzę również mężczyznę z anielskim obliczem. - Tak, to właśnie on - odrzekła Beth. W jej tonie była żarliwość jak podczas modlitwy. - Anioły to potrafią, chodzą pomiędzy nami, żeby nam służyć pomocą. Och, Willow, nie mogłam uwierzyć, że on naprawdę wrócił! Obiecał mi, że już zawsze ze mną będzie. Jestem teraz szczęśliwsza niż kiedykolwiek. To prawda, lecz zarazem wyczuwałam, że Beth tkwi w otchłani rozpaczy. Zanim jednak zdążyłam coś dodać, nachyliła się do mnie i chwyciwszy mocno za rękę, zaczęła mnie gorączkowo zasypywać słowami. - Czuję, że szkoła, kluby, sklepy nie mają już dla mnie znaczenia, skoro to wszystko tu jest. - Wolną ręką zatoczyła krąg w powietrzu. - Anioły są realne, a to oznacza... że po co się czymkolwiek przejmować?

Gapiłam się na nią z niedowierzaniem. - Yy... co takiego? Zapadła cisza, gdyż Beth wpatrywała się w obrus, rysując na nim nieokreślone wzory. Wreszcie odetchnęła głęboko i spojrzała mi prosto w oczy. - Myślę o porzuceniu szkoły i wstąpieniu do Kościoła Aniołów. Otworzyłam usta, po czym powoli je zamknęłam, niezdolna wykrztusić słowa. Kościół Aniołów stanowił potężną organizację, która przed kilkoma laty pojawiła się właściwie znikąd. Był to tak naprawdę rodzaj kultu. Wiele razy widziałam ich reklamy w telewizji: mnóstwo uszczęśliwionych ludzi rozprawiających o tym, że anioły są czystą miłością i pomogły im w rozwiązaniu wszystkich znanych ludzkości problemów. „Tak, a poza tym pomogły im wyczyścić konta bankowe" -mawiała złośliwie ciocia Jo. - Teraz, kiedy już wiem, że one istnieją - ciągnęła Beth -chcę mieć kontakt z ludźmi, którzy wiedzą to, co ja, którzy również je widzieli, więc rozumieją... No i mój anioł powiedział mi, że kiedy się przyłączę, wówczas... naprawdę będziemy mogli być razem. Ale kiedy pomyślę o rodzicach... umilkła, a jej oczy wypełniły się łzami. Grzebała przez chwilę w torebce w poszukiwaniu chusteczki. - Próbowałam z nimi o tym porozmawiać, wiesz? To było straszne. Powiedzieli, że wstępując do Kościoła Aniołów, zmarnuję sobie życie, a jeśli jestem aż tak niewdzięczna i nie doceniam wszystkiego, co dla mnie zrobili, to nie kiwną nawet jednym palcem, żeby mnie powstrzymać. -Stłumiła szloch i przytknęła chusteczkę do oczu, potrząsając głową z rozpaczą. - Sama nie wiem... Kiedy przebywam z dala od anioła, wszystko wydaje mi się takie... nierzeczywiste. Zarazem jednak to najbardziej realna rzecz w moim życiu. Jak mogę ją zignorować? Podniosła wzrok i spojrzała na mnie błagalnie. - Willow, czy możesz mi poradzić, co mam zrobić?

Zabrakło mi słów - to mało powiedziane. Nigdy dotąd nie byłam aż tak zaskoczona. - Zobaczmy, czego uda mi się dowiedzieć. Przymknęłam oczy i odsunąwszy od siebie wzburzone myśli zagłębiłam się w swoje wnętrze, szukając wizji możliwej przyszłości Beth. Rosła przede mną jak drzewo, rozgałęziając się i dzieląc z każdym wyborem, jakiego mogłaby dokonać w swoim życiu. „Zamrugałam" w duchu ze zdziwienia U większości ludzi mapa możliwości emanowała złotawym blaskiem, u Beth zaś była matowa. Skarłowaciała. Co gorsza, jej drzewo miało jedynie dwa główne konary, oba poskręcane i patykowate, które wyrastały z pnia w kształcie krzywej litery V. ' Przeszył mnie dreszcz przerażenia. Jak to możliwe? Przyszłość Beth składała się jedynie z dwóch możliwości... a żadna z nich nie wyglądała obiecująco. Ze ściśniętym sercem badałam pierwsze odgałęzienie. O mój Boże, biedna Beth. Modląc się żeby drugie okazało się bardziej optymistyczne, zwróciłam się ku niemu... i poczułam, jak ogarnia mnie nieprzyjemne uczucie chłodu. Obrazy pojawiały się i znikały, lecz były niewyraźne; wszelkie szczegóły rozmazywały się w plamę szarości, gdy tylko usiłowałam się na nich skoncentrować. Choć niewiele widziałam, i tak upiorny, mrożący krew w żyłach chłód tej przyszłości napawał mnie zgrozą. Cokolwiek znaczyła szara plama, wydawała się ostateczna i przeklęta, jakbym widziała grób, nad którym kłębi się gęsta mgła. Otworzyłam gwałtownie oczy. - Beth, musisz mnie posłuchać; anioł nie jest dla ciebie dobry - powiedziałam z naciskiem. - On cię krzywdzi. Najlepiej już nigdy nie wracaj do tego strumienia. On może cię wprawdzie odszukać, ale jest szansa, że cię zostawi, pozwoli ci odejsc, a wtedy mogłabyś... Beth wydała stłumiony okrzyk i wyrwała rękę. - Nie! - krzyknęła. - Nic nie zrozumiałaś! - Posłuchaj mnie! Jedna ścieżka jest taka, że przyjmujesz

moją radę. Starasz się zapomnieć o aniele, wybierasz szkołę i college. To nie jest zły wybór... urwałam niepewnie - Studiujesz politologię i... - „i przez reszte życia cierpisz na depresję, nieustannie zastanawiając się, czy dobrze wybrałaś" Nie mogłam wypowiedzieć tych słów na głos. - ...świetnie sobie radzisz - dokończyłam słabo. Skamieniała twarz Beth nie wyrażała żadnych emocji Nie patrząc na mnie, wepchnęła chusteczkę z powrotem do torebki - A co z drugą ścieżką? - spytała w końcu. - Czy wstępuje do Kościoła Aniołów? - Tak, ale... to ci nie wychodzi na dobre. Zdaje się, że zachorujesz i... - Zachoruję? - podniosła na mnie czujne spojrzenie. - Będziesz przez cały czas zmęczona. Wyczerpana. Poza tym... - Czy mimo to będę szczęśliwa? Jako członkini Kościoła -Nachyliła się do mnie z twarzą zastygłą w wyrazie napięcia. Chyba tak - przyznałam niechętnie. - To wszystko było trochę pomieszane, ale... tak, znów spotkasz swojego anioła a potem będą jeszcze inne. Zostaniesz przyjęta do grona członków Kościoła. Po raz pierwszy poczujesz, że życie ma sens. Ale... - Wil ow, to po prostu cudowne! - wyszeptała Beth. Tej oczy rozbłysły jak gwiazdy. - Właśnie to chciałam wiedzieć' W takim razie to nie byłby błąd... - Przeciwnie! - warknęłam. Mój głos był jak smagnięcie batem; Beth uniosła brwi ze zdumienia. Uwierz mi to nie jest dobra ścieżka. Wszystko tam było... takie zimne. - Serce zabiło mi żywiej na wspomnienie oślizgłych szarych plam Poczułam straszliwy niepokój. Słowa stały się nagle zupełnie nieadekwatne. Beth siedziała bez ruchu, mierząc mnie uważnym spojrzeniem. Z salonu dochodziły stłumione dźwięki telewizora i niewyraźne pomruki opiekunki mówiącej coś do mamy. Wreszcie Beth odchrząknęła z trudem.

- Co masz na myśli, mówiąc, że wszystko było zimne? Chodzi ci może... o śmierć? W geście rozpaczy wczepiłam palce we włosy. - Nie wiem! Widziałam już przedtem śmierć, ale to wyglądało inaczej. Nie wiem, co to było, jestem jedynie pewna, że nic dobrego. Beth pogrążyła się w zamyśleniu, w jej oczach czaił się niepokój. Na koniec potrząsnęła głową. - Ja... ja już sama nie wiem, co mam myśleć. To, co mówisz, zupełnie nie zgadza się z tym, co czuję. Wiem - powiedziała z naciskiem - że anioł jest dla mnie dobry. Czuję to, właśnie tutaj! - Z mocą przyłożyła dłoń do serca. - Nie wiem, co zobaczyłaś, ale... - Jakaś cząstka ciebie nie jest tego jednak taka pewna, bo inaczej nie przyszłabyś do mnie - wtrąciłam rozpaczliwie. Spojrzała na mnie zaskoczona. - Jak to jest z tym uczuciem zmęczenia, Beth? Czy nie zaczęło się czasem od spotkania z aniołem? Nadal to czujesz, nawet w tej chwili! Bolą cię mięśnie, jesteś otępiała, znużona i... Twarz Beth spłonęła rumieńcem. Nie patrząc mi w oczy, z trzaskiem odsunęła krzesło i wstała, zarzucając torebkę na ramię. - Dzięki za przepowiednię, Willow - oznajmiła beznamiętnie. - Ile jestem ci winna? - Zaczekaj! - krzyknęłam, zrywając się z miejsca. - Błagam, zadaj sobie tylko jedno pytanie: gdyby to było dla ciebie naprawdę dobre, to nie czułabyś się tak, prawda? - Zacisnęłam dłonie na oparciu krzesła, modląc się w duchu, żeby mnie wysłuchała. - Nie mam pojęcia, o czym mówisz - odparła ze spuszczonym wzrokiem. - Nic mi nie jest. Proszę, czy to wystarczy? -Wyjęła z torebki skórzaną portmonetkę i podała mi banknot dwudziestodolarowy. Ponieważ nie zrobiłam żadnego ruchu, położyła go na stole pod cukiernicą. - No dobrze, w takim razie lepiej już pójdę...

- Nic! - Chwyciłam ją za ramię. - Beth, proszę cię, proszę, posłuchaj mnie - ten stwór cię zabija! Jej oczy błysnęły złowrogo, wyszarpnęła ramię z mojego uścisku. Umilkłam, czując, że wszystko stracone. Posunęłam się za daleko, a teraz jeszcze ją od siebie odepchnęłam. Cholera! Niech to szlag... - Dziękuję za przepowiednię - powtórzyła chłodno. - To było naprawdę ciekawe. Nie odprowadzaj mnie, sama trafię. -Powiedziawszy to, szybko rozsunęła dwuskrzydłowe drzwi i oddaliła się korytarzem. Po chwili usłyszałam trzaśnięcie wejściowych, nieco mocniejsze, niżby należało. Przygnębiona oparłam się o stół, mając wrażenie, jakby zalewały mnie szare fale oceanu porażki. Czy mogłam rozegrać to inaczej? Gdybym użyła innych słów, bardziej przekonujących, czy wówczas zdołałabym ją powstrzymać? Jednego bowiem byłam pewna - Beth właśnie podjęła decyzję, miała to wypisane na twarzy. Udała się prosto do swojego anioła. Co to był w ogóle za stwór? Przypomniałam sobie obrazy widziane oczyma duszy, próbując coś z nich wychwycić. O ile jednak się nie myliłam, był dokładnie tym, co przeczuwałam: rodzajem potężnej istoty, która skierowała Beth na drogę katastrofy. Ale to przecież nie mogło być prawdą... Co ja właściwie ujrzałam? Opadłam z powrotem na krzesło i niewidzącym wzrokiem wpatrzyłam się w wiszącą nad kredensem makatkę ze smutnym klaunem. Trzymał w dłoni więdnący narcyz, zaś na wymalowanym policzku lśniła wielka łza. Ciocia Jo kupiła ją kilka lat temu na jednej z garażowych wyprzedaży. „Wyobraź sobie, co za okazja! - powiedziała wówczas z dumą, zawieszając makatkę na ścianie. - Kosztowała tylko dwadzieścia dolarow! Dwadzieścia dolarów. Mój wzrok powędrował do wetkniętego pod cukiernicę banknotu. Wyciągnęłam go i obejrzałam,

a potem delikatnie wsunęłam z powrotem pod cukiernicę i ukryłam twarz w dłoniach. - Popatrz, Mirando, czyż to nie piękny widok? - spytała ciocia Jo, wskazując ekran telewizora. Było to tego samego dnia wieczorem, po kolacji, którą przyrządziłam osobiście, ponieważ nie lubię plastikowego żarcia, jeśli zaś chodzi o ciocię Jo, to gdy na etykiecie nie widnieje logo Hamburger Helper lub Chef Boy-Ar-Dee, zawartość opakowania nie należy do żadnej z podstawowych grup żywności. Wobec tego ugotowałam dla nas trzech duży gar spaghetti, bo to akurat danie nie wymaga myślenia. Ponadto krojenie warzyw i mieszanie perkoczącego sosu ma w sobie coś prawdziwie kojącego, ja zaś ogromnie potrzebowałam ukojenia. Nie mogłam przestać myśleć o Beth. Podczas kolacji ciocia Jo rozprawiała nieprzerwanie o koleżance z pracy, której bardzo nie lubiła. Wielka mi niespodzianka; ona w ogóle niespecjalnie lubi ludzi. Jadłam z opuszczoną głową, nawijając makaron na widelec i co jakiś czas mrucząc „hm". Mama jak zwykle ignorowała ciocię. Z nieobecną miną grzebała widelcem w talerzu i od czasu do czasu powolnym ruchem wkładała kęs do ust. Czasami naprawdę jej zazdrościłam. Nie musiała nawet udawać, że słucha gadania ciotki. . . . Teraz wszystkie siedziałyśmy w salonie, a ciocia Jo usilnie próbowała „zająć uwagę" mamy, jak to określił terapeuta. W praktyce oznaczało to próbę nakłonienia jej, zeby na moment uświadomiła sobie naszą obecność i to, że nadal była częścią realnego świata, zamiast przebywać na własnej planecie Niekiedy jednak miałam wątpliwości, po co w ogóle się staramy. Szczerze mówiąc, mama wydawała mi się szczęśliwsza tam, gdzie była. - Mirando! - powtórzyła ciocia Jo, nachylając się i stuka-

jąc ją mocno w ramię. - Czy ty mnie słuchasz? Spójrz na ekran telewizora. Czyż ta tropikalna plaża nie jest przepiękna? Ciocia przemawiała odrobinę głośniej i wolniej niż zwykle, jakby rozmawiała z trzylatką. Mama nie odpowiedziała. Siedziała w swoim ulubionym fotelu, wpatrując się w przestrzeń. Wydaje mi się, że jesteśmy do siebie podobne. Mama ma takie same falujące blond włosy jak ja, tyle tylko, że jest ostrzyżona na boba, żeby łatwiej było je pielęgnować. I też jest niska, choć już nie tak szczupła. Zbyt wiele lat przesiadywania ze wzrokiem wbitym w dal sprawiło, że zrobiła się blada i pulchna, jakby nieco rozlana. Mimo to jest nadal piękna. Zawsze taka była. Zerknęłam na szeroko otwarte zielone oczy mamy, dokładnie takie jak moje. „Zielony groszek w strąku" - mawiała kiedyś. Nie zawsze bowiem taka była; miała zwyczaj rozmawiać, przynajmniej ze mną. Kiedy byłam mała, bawiłyśmy się w różne gry, a ona się zaśmiewała. Jednak już wtedy była na tyle dziwna i spłoszona w towarzystwie innych ludzi, że w wieku czterech albo pięciu lat czułam, iż muszę ją chronić, wiedząc, że nie umie sobie radzić ze światem tak dobrze jak ja. No i była jeszcze ta chmura, która czasami na nią nachodziła, zabierając ją daleko ode mnie. Siadała wówczas tak jak teraz, nie reagując na żadne krzyki i płacze, póki nie była gotowa do powrotu. Musiałam się nauczyć przyrządzać sobie posiłki, rozczesywać włosy, w głębi ducha wiedząc, że nie wolno mi nikomu o tym opowiedzieć, bo mogliby mi ją odebrać już na zawsze. Wraz z upływem lat stało się jednak to, czego tak bardzo się obawiałam. Moja mama w pewien sposób odpłynęła... pogrążając się coraz bardziej w marzeniach, aż w końcu niemal przestała wracać do realnego świata. - Mirando! - nalegała ciocia Jo, ciągnąc ją za ramię. - Czy nie miałabyś ochoty posiedzieć na takiej plaży? Mama westchnęła, nadal wpatrując się w nieprzeniknioną dal.

- Jest tak pięknie - wymruczała. - Tyle kolorów... tęcza... - Nie, nie ma tu tęczy - poprawiła ją z mocą ciocia Jo. -Spójrz, Mirando. Popatrz! To przecież plaża. Mama nie odpowiedziała. Jej wargi wygięły się w leciutkim uśmiechu. - Mirando...! - Myślę, że ona nie chce teraz z tobą gawędzić, ciociu Jo -wtrąciłam ze znużeniem. Staram się dużo rozmawiać z mamą, kiedy ciotki nie ma przy nas, ale robię to na swój sposób, po prostu do niej mówiąc, a nie traktując jak osobę niespełna rozumu. - No cóż, nie możemy jej pozwolić tak tylko siedzieć - rzuciła z pretensją ciocia Jo, odsuwając się nieco od mamy. Umilkłyśmy, oglądając jakiś program satyryczny. Na ekranie rezolutna pani detektyw zamawiała drinka z parasolką w barze na jednej z wysp tropikalnych. Podciągnęłam kolana i objęłam je ramionami, niewidzącym wzrokiem gapiąc się w telewizor. Tak bardzo pragnęłam wierzyć, że Beth tylko wyobraziła sobie anioła; że trochę jej odbiło na skutek stresu czy diabli wiedzą czego. Jednak w głębi duszy wiedziałam, że tak nie jest. Czymkolwiek był ten stwór, był prawdziwy, i być może zdążył już zniszczyć jej życie. Musiałam działać, lecz nie miałam pojęcia, od czego zacząć. Rozległ się dzwonek do drzwi. - Ja otworzę - oznajmiłam, wstając z kanapy. - To pewnie Nina chce mnie wyciągnąć do miasta. - Nina wiecznie zapominała komórki bądź nie miała środków na karcie. Mimo to pragnęłam, żeby to jednak nie była ona. Naprawdę nie miałam ochoty zmagać się teraz z jej szczególnym rodzajem cynizmu. Zerknąwszy ukradkiem na mamę, żeby się przekonać, czy to zauważy, ciocia Jo przełączyła na kanał zakupowy - jej ukochany program, nie muszę chyba dodawać. Rozparłszy się wygodniej na poduszkach, kiwała głową przyssana wzrokiem do ekranu.

- Jeśli pójdziesz do miasta, kup po drodze mleko - poprosiła. Jednak to nie była Nina; poznałam to po wzroście osoby, która stała na ganku widoczna zza przeszklonych drzwi wejściowych. Była bardzo wysoka - miała co najmniej metr dziewięćdziesiąt - i przy tym niezwykle barczysta. - Tak? - zapytałam, uchylając odrobinę drzwi. Nieznajomy miał około dwudziestu pięciu lat, jasnobrązowe włosy i męską, atrakcyjną twarz. Był ubrany w dżinsy, jasną koszulę i beżową marynarkę. - Cześć - przywitał się, przekrzywiając głowę, żeby mi się dobrze przyjrzeć. - Ty pewnie jesteś Willow Fields, prawda? Słyszałem, że przepowiadasz przyszłość. Poczułam, że mój puls przyśpieszył, i zrobiło mi się nagle zimno. To był ten sam mężczyzna, którego ujrzałam podczas seansu z Beth. O mój Boże, to przecież jej anioł, przyszedł tutaj...! Chciałam zatrzasnąć drzwi, lecz wyraz jego oczu sprawił, że zmartwiałam - były jak otchłań, jak studnia bez dna, w którą wpadasz bez nadziei na wydostanie. - Yy... bardzo rzadko - wyjąkałam. - Rozumiem. Czy byłabyś wobec tego w stanie przepowiedzieć przyszłość mnie? Przez moment zastanawiałam się, czy nie zwariowałam, on zaś nie jest jednym ze zwyczajnych klientów, którzy często mnie nachodzili. Poczułam falę mdłości na myśl, że miałabym go dotknąć. Głos, jaki się ze mnie wydobył, był piskliwy, spanikowany. - Nie, ja... raczej nie, jestem teraz bardzo zajęta. - Z wysiłkiem oderwałam wzrok od jego oczu i zaczęłam zamykać drzwi, ale nim się zorientowałam, co się dzieje, postąpił szybko krok do przodu i zablokował je, wsunąwszy stopę w szczelinę między nimi a framugą. W tej samej chwili jego ręka wystrzeliła i chwyciła moją. Emanująca z niej energia uderzyła we mnie z wielką siłą,

jakbym wpadła do wody z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Oczy wyszły mi z orbit, nie mogłam złapać tchu. Oślepiająco białe światło przechodzące spiralą w kształt kwiatu. Twarze ludzi patrzących z bojaźnią. Dziwaczny świat lśniących wież i istot w powłóczystych szatach. Trzepoczące skrzydła. Ktoś przeraźliwie wrzeszczący. Głód. Przeszła przeze mnie fala głodu, eliminując jakiekolwiek emocje. Trzeba się pożywić. Trzeba...! Natychmiast...! Mężczyzna puścił moją rękę, a wówczas oparłam się bezsilnie o ścianę, bojąc się, że upadnę. Nie mogłam wykrztusić słowa, dyszałam ciężko, jakbym właśnie przebiegła kilometr. - Kim... kim ty jesteś? - wymamrotałam w końcu. Gapił się na mnie bez słowa, nie pozorując już przyjaznych odruchów. Wyczuwałam płynące od niego złowrogie wibracje, a także strach spowijający go niczym oślizły wąż. Nie odrywając ode mnie spojrzenia, wytarł sobie dłoń o koszulę. Znienacka odwrócił się i zbiegł pośpiesznie ze schodów. Wsiadł do niskiego srebrnego samochodu, zatrzasnął drzwi i szybko odjechał w noc. Gdy umilkł warkot silnika jego auta, moich uszu dobiegły granie świerszczy i dalekie odgłosy pojazdów na autostradzie. Wpatrywałam się w miejsce, w którym stał srebrny samochód, mając w głowie kompletny chaos, gdy wtem wstrząsnął mną z opóźnieniem potworny lęk. Z hukiem zamknęłam drzwi, zasunęłam drżącą ręką zasuwę i pognałam z powrotem do salonu. Mama nadal siedziała w swoim fotelu, nieobecnym wzrokiem wpatrując się w przestrzeń. Stałam i patrzyłam na nią dłuższą chwilę, obejmując się ciasno ramionami, by powstrzymać drżenie, i ze wszystkich sił pragnąc, żeby podniosła na mnie oczy i powiedziała: „Willow, skarbie, czy wszystko w porządku? Opowiedz mi, co się stało, kochanie. Może zdołam ci jakoś pomóc". - Kto to był? - zapytała ciocia Jo, zerkając na mnie przelotnie.

- Nikt - odparłam słabo. Wiedząc, że na nic się to zda, uklękłam przed fotelem mamy i chwyciłam jej ręce w swoje. -Mamo? Jesteś tu ze mną? - spytałam przyciszonym głosem. Ciocia Jo gapiła się na mnie, jakbym postradała zmysły. - Co ty wyprawiasz? - Nic. Po prostu... mówię do mamy. - Aha, powodzenia - prychnęła. - Nie sądzę, żeby była dzisiaj specjalnie rozmowna. Zmilczałam, ciocia zaś wyszła do kuchni. Nadal klęczałam przed moją piękną skrzywdzoną przez los mamą, gładząc jej chłodne dłonie. - Mamo? Słyszysz mnie? Odezwij się, proszę. Zamrugała powiekami i lekko się poruszyła. - Willow? - wyszeptała. - Tak, to ja, mamo. Jestem tutaj. Oparła się wygodniej, westchnęła i zamknęła oczy. Pasmo włosów opadło jej na twarz, więc odsunęłam je, muskając przy tym brew. Po chwili na jej wargi wrócił łagodny uśmiech, ja zaś poczułam, że ogarnia mnie rozpacz, bo wiedziałam, że znów odpłynęła. Przeniosła się do swojego świata, przeżywając tam cudowne, hipnotyzujące wizje. Przyglądałam się jej ze smutkiem, marząc o możliwości normalnego porozumiewania się z nią. Jednak to się nigdy nie zdarzy; zawsze będę tą, która na próżno stara się do niej dotrzeć. Można by uznać, że po tylu latach zdołałam się już do tego przyzwyczaić. W pewnym sensie tak było, tyle że wciąż jeszcze zdarzały się chwile takie jak teraz, gdy odczuwałam tak dojmujący smutek i rozczarowanie, że niemal ścinało mnie z nóg. Nawet próby przepowiadania jej przyszłości nie pomagały, umysł bowiem miała tak... pokawałkowany. Pełno w nim było tęczy i obłoków, i strzępów wspomnień. Było to tak dołujące doświadczenie, że spróbowałam tylko raz. Boże, jak ja nienawidziłam ojca, kimkolwiek był. Dowiedziałam się od cioci Jo, że zanim się zjawił, mama była całkowi-

cie normalna. „Nie wiem, co ten człowiek jej zrobił, ale potem nigdy już nie była taka jak przedtem powiedziała mi kiedyś ciocia. - Lekarze mogą to sobie nazywać schizofrenią katato-niczną, ale ja wiem swoje. On złamał Mirandzie duszę... zniszczył jej umysł". Ten jeden raz, gdy próbowałam zajrzeć w myśli mamy, uchwyciłam w nich strzępy wspomnień o nim. Wyglądał tak odrażająco, że na samą myśl o łączącym nas pokrewieństwie dostałam gęsiej skórki. Przynajmniej postanowił się zabrać i już nigdy z nami nie kontaktować. Jeżeli o mnie chodzi, była to jedyna dobra rzecz, jaką w życiu zrobił. Ciocia Jo wróciła z kuchni z talerzykiem kruchych ciasteczek. - Willow, musiałaś chyba zjeść ponad pół paczki wczoraj wieczorem - oznajmiła z niezadowoleniem. - Wiesz przecież, że lubię przegryźć sobie coś przed snem. Nie jest miło odkryć, że prawie nic nie zostało. Westchnęłam ciężko, nie odrywając spojrzenia od mamy. - Przepraszam - wyszeptałam, podnosząc się z klęczek. Ciocia Jo nastawiła głośniej telewizor, ja zaś pocałowałam mamę w policzek i poszłam na górę do swojego pokoju, uważając, żeby przypadkiem nie potrącić którejś ze stert rupieci piętrzących się na stopniach i podeście schodów. Zamknąwszy za sobą drzwi, stałam przez chwilę, niewidzącym spojrzeniem ogarniając swój pokój łóżko z kawałkami szyfonu koloru lawendy udrapowanymi u wezgłowia, pomalowane na fioletowo i srebrno ściany. Anioł Beth istniał naprawdę. Musiała pójść prosto do niego po wizycie u mnie; zapewne wyznała mu wszystko, a on przyszedł tutaj, żeby nawiązać ze mną kontakt. Myśli wirowały w mej skołatanej głowie. Boże, komu mogłabym o tym opowiedzieć? Do kogo mogłabym się zwrócić o pomoc? Nina zwyczajnie by mnie wyśmiała. Ciocia Jo? Cha, cha. Tylko spokojnie. Dobrze to sobie przemyśl. Wziąwszy głęboki oddech, usiadłam na łóżku i zmusiłam się do przypo-

mnienia sobie w najdrobniejszych szczegółach obrazów, które ujrzałam w drugiej ścieżce przyszłości Beth. W jednym ze strzępów, jaki mi błysnął, zobaczyłam tego stwora w Kościele Aniołów, a potem jeszcze inne, podobne do niego osobniki. Czy to naprawdę były anioły? Poczułam mrowienie na skórze. Wstałam, podeszłam do biurka i włączyłam komputer. To stary grat, który kupiłam za pieniądze zarobione na przepowiadaniu, więc zanim odpali, mija cała wieczność. Gdy wreszcie skończył mruczeć i potrzaskiwać, weszłam do internetu. Wstukanie do wyszukiwarki hasła „Kościół Aniołów" przyniosło miliony rezultatów. Kliknęłam pierwszy z nich – kosciol aniolow.com - a wówczas otworzyła się z wolna imponująca strona internetowa. Widniał na niej znany z reklam perłowobiały budynek kościoła skąpany w blasku słońca. „Kościół Aniołów. Nadzieja dla milionów... w tym także dla Ciebie" - głosił napis pod zdjęciem. Skrzywiłam się mimo woli. Wiem, że mnóstwo ludzi czerpie silę z religii i wiary, to bardzo dobrze, lecz jeśli ktoś obiecuje „nadzieję dla milionów", przechodzi mnie zimny dreszcz... a teraz, odkąd miałam do czynienia z Beth, czułam się wyjątkowo nieswojo. Kliknęłam napis „Dowiedz się więcej". Pojawił się link do wideo i już po chwili oglądałam reklamę Kościoła Aniołów. Szare, zalane deszczem pole; wiatr poruszający wiechcie suchych traw. „Czy odczuwasz rozpacz?" - pyta lektor. Obraz oddala się, na polu zaś pojawia się biały kościół, a gdy kamera przesuwa się jeszcze dalej, widzimy setki ludzi, którzy wspinają się na wzgórze, dążąc ku niemu - i nagle kościół olbrzymieje, staje się większy od najpotężniejszej katedry. Wychodzi słońce, omywając biały kamień oślepiającym blaskiem. Ludzie przystają i unoszą wzrok, uśmiechając się w promieniach słońca. „Czy czujesz, że Bóg cię porzucił? Cóż, nie trać wiary... bo nawet jeśli nie ma Boga, to przecież są aniołowie" - kontynuuje lektor.

„Aniołowie ocalili mi życie - mówi do kamery kobieta w średnim wieku z oczyma płonącymi zachwytem. - Oni są czystą miłością, a skoro pomogli mnie, mogą pomóc i tobie". Czuję ukłucie niepokoju. Kobieta wygląda jak Beth i mówi jej głosem. Podpieram brodę dłońmi i gapię się na ekran, na którym wyświetla się reklama. W telewizji puszczano ją tak często, że znam na pamięć niemal każde słowo. Zazwyczaj wyłączałam dźwięk, ale teraz słucham uważnie, a kiedy się kończy, klikam „Odtwórz", i jeszcze raz, i jeszcze. Tekst brzmi tak gładko. I tak fałszywie. Przypomniałam sobie, że słyszałam o Kościele Aniołów w Schenectady, nieco ponad sto kilometrów stąd. Otworzyłam ich stronę, po czym z niedowierzaniem wpatrywałam się w ekran... To nie był po prostu kościół, lecz całe samowystarczalne miasto - z mieszkaniami dobudowanymi do budynku i niewielkim centrum handlowym. Informacja na stronie głosiła, że ośrodek liczy obecnie ponad pięć tysięcy mieszkańców i liczba ta wciąż rośnie. Pięć tysięcy! To mniej więcej jedna trzecia Pawntucket. Mój Boże, jeśli ktoś wstąpi do Kościoła Aniołów, już nigdy nie będzie musiał się zmagać z prawdziwym światem. Może to właśnie było tak szalenie atrakcyjne. Potarłam sobie skronie. Jutro jeszcze raz pogadam z Beth w szkole, postanowiłam. Okej, jej pierwsza ścieżka nie wydawała się wprawdzie zachęcająca, mimo to była znacznie bezpieczniejsza od wstąpienia do Kościoła Aniołów i tego złowróżbnego chłodu, jaki się z nim łączył. Jeżeli tylko się postaram, z pewnością zdołam ją o tym przekonać. W tej samej chwili zrozumiałam, co powinnam zrobić ze stworem, który się do niej przyczepił.

ROZDZIAŁ TRZECI Raziel stał z rękami założonymi na plecach przy biegnącej łukiem białej balustradzie, popatrując w dół na rozciągającą się pod nim przestrzeń. Główna katedra Kościoła Aniołów mieszczącego się na przedmieściach Denver w stanie Kolorado była kiedyś największym kompleksem sportowym w Górach Skalistych. Zakupiony i przystosowany rękami tysięcy wiernych stanowił obecnie tętniące życiem miejsce kultu z długimi rzędami lśniących białych ławek i dachem w kształcie eleganckiej kopuły. Ludzie siedzący z tyłu byli ledwie plamkami dla okupujących przednie ławy. Na białych i różowych marmurowych kolumnach ciągnących się przez całą katedrę umieszczono nierzucające się w oczy białe głośniki, tak aby głosy aniołów wyraźnie docierały do wszystkich. Ozdobne witrażowe okna wzdłuż rzeźbionych ścian ukazywały wizerunki aniołów wysokości prawie dwóch pięter. Wzrok Razie-la spoczął z satysfakcją na jednym z nich. Wykonany w stylu prerafaelitów przedstawiał błyszczące bielą i złotem anielskie trio stykające się olbrzymimi skrzydłami, które wyciągało ramiona w kierunku patrzącego. „Przybywajcie do nas". Tak, zaprawdę, pomyślał Raziel z pełnym zadowolenia uśmieszkiem. Przybywajcie, proszę. I przybywali, a jakże, całymi milionami.

Poruszył palcami rąk. Choć jego ludzka postać z biegiem lat, które tu spędził, zmieniła się i wysubtelniala, zazwyczaj pojawiał się jako dwudziestopięcioletni mężczyzna o kruczoczarnych włosach i takich też oczach oraz wysokim, wrażliwym czole. Podobała mu się ta ostatnia cecha; dodawała mu delikatności. W katedrze trwała właśnie przerwa między mszami. Turyści i wierni spacerowali po całym gmachu, zachwycając się i fotografując, bądź też zatopieni w modlitwie klęczeli w ławkach. Raziel powiódł wzrokiem po mrowiących się ludzkich figurkach, zastanawiając się leniwie, czy miałby chęć się pożywić. Upłynęło zaledwie kilka godzin, zatem wykazałby się naganną żarłocznością, ale trudno było się oprzeć takiej różnorodności energii. Zresztą po fakcie nieszczęśnicy okazywali zawsze tak dużą wdzięczność. Trzeba przyznać, że było to szalenie mile. Podjąwszy decyzję, skupił uwagę na swym ciele, wyczuwając drgania molekuł, gdy przenosił energię w górę, w pasmo eteru. Otrząsnął się gładko i z wprawą, a wówczas jego ludzkie ciało zniknęło, on zaś przybrał alternatywną postać swej dwoistej natury: ponaddwumetrowego, promieniującego niebieskawobiałym światłem anioła. Przez chwilę po prostu stał, porywająco piękny, gdy rozpostarł skrzydła. W wyższym stanie istnienia mógł widzieć ludzką aurę: błyszczący zarys światła, który otaczał każdego człowieka, migocząc podczas ruchu niczym kolorowe bańki mydlane. Wolno poruszył skrzydłami i odbiwszy się od balustrady, uniósł się nieśpiesznie pod kopułę sufitu, przeczesując wzrokiem tłum. Z miejsca odrzucił tych, którzy wyglądali szaro i mizernie - pożywiano się już nimi zbyt wiele razy, więc ich energia nie była równie silna i potężna jak u osób, które nie zakosztowały jeszcze rozkoszy bycia anielskim posiłkiem. Poza tym owi mizerni wydzielali delikatny zapach innych aniołów. Czasami była w tym jakaś zakazana, wręcz perwersyjna rozkosz, lecz akurat teraz miał ochotę na coś świeżego. I czystego.

Uśmiechnął się do siebie, wypatrzywszy doskonałego kandydata: młodzieńca lat około dwudziestu, którego energia emanowała zdrowym niebieskozielonym blaskiem. Krążąc nad nim, Raziel sięgnął umysłem, dotykając aury chłopaka. Natychmiast wyczuł drgnienie kapitulacji; jego mina wyrażała namysł i kompletne zdumienie, jakby usłyszał muzykę, której źródła nie potrafił określić. Odwrócił się i wówczas spostrzegł Raziela, który unosił się nad jego głową. Wrósł w ziemię, otworzył szeroko oczy i z opadłą szczęką gapił się na anioła, którego nikt poza nim nie widział. Raziel z wdziękiem zatoczył koło i wylądował tuż przed nim. Emanujący od niego jaskrawy blask zalał ofiarę, oświetlając ją niby reflektor punktowy na scenie. - Przyszedłem po ciebie - rzekł cicho, wiedząc, że nawet wypowiedziane półgłosem słowa zabrzmią w delikatnych ludzkich uszach jak bicie dzwonów katedry. - Ja... ja... - Chłopak zaczął dygotać. - Tak, ty i tylko ty - odrzekł Raziel, przywołując uśmiech na swe oblicze. Mówił z lekkim angielskim akcentem. Jak wiele innych aniołów, często wykorzystywał niektóre cechy dawców energii do kształtowania swojego ludzkiego wizerunku. Był to jego ulubiony akcent; dobrze pamiętał, że energia tego człowieka była szczególnie upajająca. Zbliżył się do chłopaka, błyszcząca szata śnieżnobiałego światła wirowała mu delikatnie wokół „kostek". Dawno temu nie mieli zwyczaju zawracać sobie głowy pokazywaniem szat - anioły w swej świetlistej postaci ich nie potrzebują - lecz ludzie przywiązywali tak wielką wagę do szczegółów, że nieliczenie się z tym byłoby grubiaństwem. Z westchnieniem ukontentowania Raziel wyciągnął swe niebiańskie dłonie i po raz pierwszy dotknął niebieskozielonej aury. Objuczeni plecakami i aparatami turyści mijali ich obojętnie, podczas gdy pełna młodzieńczej nadziei energia przepływała przez Raziela, sycąc go i wypełniając aż po brzegi.

Och, jak cudownie. Z rozkoszą zaspokajał głód, a obrazy z przeszłości chłopca, jego nadzieje i marzenia to pojawiały się, to znów znikały. Przypominały zwykłych przechodniów, więc Raziel nie zwracał na nie uwagi, skupiony na czystej przyjemności pożywiania się. Niebieskozielona aura zadrżała, kurcząc się powoli, szarzejąc i zapadając w sobie. Chłopak natomiast wpatrywał się w Raziela zdumiony i oszlołomiony, pławiąc się w pięknie i kojącym spokoju, których - z czego stwór świetnie zdawał sobie sprawę - właśnie doświadczał dzięki dotykowi anioła. - Zawsze to wiedziałem - wyszeptał z oczyma pełnymi łez. - Wiedziałem, że anioły istnieją naprawdę... - Zaiste proroczy sąd - odrzekł Raziel, odsuwając się w końcu. Wyczuwał, że jego aureola świeci teraz bardziej intensywnie wskutek przypływu pulsującej w nim nowej energii. Uśmiechając się do chłopaka niemal z czułością, położył mu dłoń na głowie. - Zostań z nami - poprosił. - Mamy tu dla ciebie pracę. - Młody człowiek już nigdy nie będzie taki sam, to jasne, lecz kiedy odrobinę dojdzie do siebie, na pewno spodoba się Lailah, Raziel był o tym przekonany. Jego przyjaciółka uwielbiała młodą energię, kolekcjonując ją tak, jak ludzie zwykli gromadzić butelki szlachetnych trunków. - Zostanę! - wyjąkał chłopak. - Na pewno zostanę! Raziel rozpostarł skrzydła i uniósł się w górę, przerywając więź mentalną, dzięki której mógł być widziany. Jego uszu dobiegł czyjś zaniepokojony głos, który spytał: - Tom? Co się z tobą dzieje? - Widziałem anioła! - brzmiała zdławiona łzami odpowiedź. Zataczając koło, Raziel dostrzegł szczupłą sylwetkę kobiety o kasztanowych włosach, która klęczała w ławce z pochyloną głową i dłońmi złożonymi w geście modlitwy. Jej energia, chociaż uszkodzona, czyniła słabe próby odzyskania wigoru - szarość już z lekka zabarwiała się delikatnym różem. Raziel z uwa-

gą obserwował kobietę, która podniosła wzrok i z euforycznym uśmiechem na twarzy spoglądała na barwne witraże. Hm, to doprawdy rozkoszne, pomyślał, omiatając wzrokiem jej ciało. Czy była jedną z rezydentek? Wkrótce będzie musiał zawezwać ją do swych komnat, by upajać się innego rodzaju przyjemnością. Choć nie każdy anioł na tym świecie oddawał się rozkoszom, jakie ofiarowywało ludzkie ciało, to Raziel już od wieków należał do ich prawdziwych koneserów. W dole przyjaciel Toma objął go serdecznie, mówiąc: „Chwalmy anioły!", Raziel zaś pośpieszył do siebie, prześlizgując się gładko przez białe kamienne mury do gabinetu wyłożonego jasnym wypolerowanym drewnem, z miękkim szarym dywanem i starożytnym księgozbiorem na ustawionych wzdłuż ścian półkach. Opadłszy na ziemię, skupił umysł i sprowadził energię w dół, na poziom człowieczy. Powietrze wokół niego zadrgało, gdy znów ukazało się jego ludzkie ciało odziane w markowe spodnie i wykrochmaloną białą koszulę. Wymagało to oczywiście wprawy, niemniej jednak odzież była tylko innym rodzajem molekuł; dokonując przemiany, należało się na tym po prostu skupić. Raziel zasiadł za biurkiem, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. - Wejść - powiedział, podnosząc głowę. Nowoczesne drewniane drzwi otworzyły się bezszelestnie i ukazał się w nich młody mężczyzna z burzą gęstych czarnych loków. Gruby dywan tłumił jego lekkie kroki. - Sir, Lailah pragnie się z panem zobaczyć - oznajmił, skłoniwszy się z szacunkiem. - Ach tak, doskonale. - Raziel odsunął na bok stertę papierów dotyczących Kościoła Aniołów i odchylił się wygodnie w nowoczesnym skórzanym fotelu na kółkach. - Wprowadź ją, Jonah. Jonah wycofał się z szacunkiem, a po chwili do gabinetu wkroczyła Lailah. W ludzkiej postaci miała długie lśniące wło-

sy koloru miedzi i wielkie błękitne oczy. Jak zwykle ukazywała szczodrze swe bujne kształty, ubrana w obcisły czarny kostium z głębokim dekoltem. Raziel skrzywił się, ujrzawszy, że Lailah pali wąziutką brązową cygaretkę. Niektóre anioły były zdania, że on sam przesadza z upodobaniem do ludzkich zwyczajów, jednak doprawdy - są chyba jakieś granice. - Nie masz nic przeciwko temu? - spytał krótko, przysuwając jej lśniącą kryształową popielniczkę. Z pełnym gracji wzruszeniem ramion jego przyjaciółka zgasiła cygaretkę i usiadła. - Słyszałeś już? - zapytała, krzyżując szczupłe nogi. - O czym? Że wreszcie ustalili termin dla Drugiej Fali? -Raziel usadowił się wygodniej, wyciągając długie nogi przed siebie. - To dobra wiadomość, prawda? Niewinny ekspery-mencik rady jednak zadziałał. Mogli od razu nas o to spytać. Lailah wybuchła głośnym śmiechem; pobrzmiewały w nim srebrne dzwoneczki. - Tak, przypuszczam, że większość z Pierwszej Fali była zaskoczona, iż pobyt tutaj to żadna męka. Znacznie łatwiej przystosowali się do pożywiania ludzką energią, niż myśleli. Raziel się uśmiechnął. Sięgnął po elegancki zestaw przyborów do pielęgnacji paznokci, który trzymał na biurku, i zaczął opiłowywać twardą płytkę. - No cóż, można się rozsmakować w biedactwach. Uzależniające stworzenia, prawda? - To działa w obie strony - odrzekła Lailah, rozglądając się z zadowoleniem po przytulnym gabinecie. - Oni również wydają się uzależnieni od nas. Raziel, podobnie jak ona, należał do aniołów, które znajdowały niezwykłe upodobanie w smaku ludzkiej energii. Od wieków przebywały to w jednym, to w drugim świecie, obżerając się życiodajną mocą człowieka. Choć zachowanie takie było tolerowane, większość aniołów uważała je za odrażająco prymi-

tywne i wolała trzymać się swoich rejonów. Potem nadszedł Kryzys i wówczas wszystko się zmieniło - świat aniołów umierał. Kiedy przed dwoma laty Rada Archaniołów ujawniła plan ratunku, Raziel i Lailah zgłosili się na ochotników do pierwszej, eksperymentalnej fali aniołów, która na stałe miała się przenieść do ludzkiego świata. Dlaczego nie? I tak lubił to miejsce, a jako dzielny, bezinteresowny ochotnik zyskiwał dodatkowy prestiż. Jednak dla większości aniołów z Pierwszej Fali przeprowadzka była kwestią konieczności. Anielskie zasoby szybko się wyczerpywały, a bez pożywienia nie było możliwości przeżycia, choć większość aniołów nigdy dotąd nie kosztowała ludzkiej energii. Przed zatwierdzeniem planu rozważono wiele istotnych aspektów, lecz nikt nie pomyślał - ani się tym nie przejął - jaka będzie reakcja ludzi, gdy anioły pojawią się w ich świecie na taką skalę. Wiadomo było jedynie, że jest to niemal zupełnie bezpieczne. W ludzkiej postaci mogły nie tylko wtopić się z łatwością w społeczeństwo, lecz także nie można ich było łatwo skrzywdzić; zazwyczaj jedyną osobą, która mogła widzieć anioła, była ta, której energią akurat się pożywiał, poza tym pozostawała oślepiona jego pięknem. Nieliczna banda zabójców aniołów, która przemierzała kraj, stanowiła wprawdzie pewne zagrożenie, ale niezbyt duże zabójców było żałośnie mało. Więk szosc aniołów uznawała pobyt na Ziemi za etap ścieżki zbawienia. Natomiast nikt nie przewidział, że tubylcy odniosą się do sprawy z tak wielkim entuzjazmem. Kilka miesięcy po przybyciu pierwszej, eksperymentalnej fali spontanicznie powstał Kościół Aniołów założony przez ludzi pod wpływem swoistej anielskiej gorączki, jaka ogarnęła naród. Chociaż anioły nie przewidziały takiego obrotu sprawy, szybko postanowiły z niego skorzystać. Wkrótce niemal każda ich katedra w kraju miała jednego co najmniej anioła rezydenta pławiącego się w ludzkim uwielbieniu i pożywiającego dowolnie często ludzką

energią. Rzecz jasna, nie wszystkie były powiązane z Kościołem. Wiele z nich odkryło, że woli polowanie, i przemierzało ulice w poszukiwaniu potencjalnych ofiar. Wydawało się, że rodzaj prymitywnego instynktu w aniołach, którego istnienia w swoim tradycyjnym świecie nie podejrzewały, ujawnił się teraz na dobre i rozrastał niczym nowotwór. Dla wielu z nich jednak Kościół stał się przytulnym schronieniem, jako instytucja zaś okazał się prawdziwym skarbem: miał własną telewizję, internet, dom wydawniczy. Z aniołami u steru udało się błyskawicznie rozgłosić dobrą nowinę po całym kraju, w którym jak grzyby po deszczu wyrastały kolejne świątynie gromadzące dziennie tysiące nowych wyznawców. Każdy z nich pragnął doświadczyć anielskiego zbawienia na własnej skórze, nawet jeśli nigdy dotąd nie spotkał anioła. Kiedy wkrótce przybędzie Druga Fala - a po niej kolejne - zastanie już zupełnie inny świat niż pierwszofałowcy: taki, którego mieszkańcy entuzjastycznie podchodzą do anielskiej obecności, witając ją z uniesieniem. To doprawdy zabawne, myślał Raziel, jak obojętnie świat podchodzi do tego, co się dzieje. Ludzie, którzy nie uwierzyli, uważali wyznawców za wariatów. Pewna liczba sceptyków głośno potępiała idiotyczną fanaberię, jaka ogarnęła kraj; niezmiennie komiczny był jednak fakt, że co jakiś czas jeden z nich doznawał anielskiego poparzenia i publicznie zmieniał melodię. Podobnie działo się z próbami zorganizowanej interwencji władz pozbawionymi jakiegokolwiek znaczenia; sprawę załatwiało regularne pożywianie się energią policjantów i członków rządu. - Ty zaś zajmujesz raczej dobrą pozycję, czyż nie? - zapytała Lailah z kuszącym uśmiechem. Gdy odchyliła się do tyłu, Raziel spostrzegł, że na szyi nosi wisiorek w kształcie Kościoła Aniołów; sympatyczna nutka ironii. - Podobnie jak ja. Raziel uniósł brwi i przybrał niewinną minę. - Cóż znowu, nie mam pojęcia, o co ci chodzi. Ja tylko wy-

konuję swoje obowiązki na życzenie ludzkości, prowadząc dla niej Kościół. - O tak. - Lailah odrzuciła głowę do tyłu i wybuchła gromkim śmiechem. - Bardzo szlachetnie z twojej strony! Już nie mogę się doczekać, jaką minę zrobi rada, gdy zrozumie, na ile utraciła nad wszystkim kontrolę. Raziel posłał jej uśmiech. Choć anioły nigdy nie planowały przejęcia ludzkich rządów, powoli tak właśnie się działo. Jako dobrze zaznajomiony ze sprawami tego świata był potencjalnym kandydatem do objęcia władzy. Ewakuacja trwała i wkrótce zaczną tu przybywać starsze od niego anioły, jednak on będzie już wtedy mocno osadzony w siodle, stanie się jednym z prawdziwych przywódców. Dotychczas załatwił sobie przewodzenie głównej katedrze Kościoła Aniołów, która, jak wiedział, odegra ważną rolę w nowym, wspaniałym świecie, który tworzyli. Podobnie jak inne anioły, szybko zrozumiał, że prawdziwa władza kryje się w codziennym zarządzaniu. Bez żalu pozostawił głoszenie kazań ludziom; sam z radością skupił się na budowie imperium. Co dawało, rzecz jasna, dodatkowe korzyści. - Tak, to istotnie bardzo ciekawe, jak się sprawy potoczą -przyznał, odkładając przybory do pielęgnacji paznokci na biurko. - Skoro jednak nie życzyli sobie, żeby niektórzy z nas wykorzystali sytuację, to naprawdę powinni byli tu przyjechać pierwsi, zamiast kryć się w domu i obserwować, czy plan wypali. - Też tak uważam - zachichotała Lailah. Lśniące kasztanowe włosy spłynęły na jej ramiona, gdy pokiwała głową. Po chwili milczenia dodała: - A skoro już mowa o ukrywaniu się, słyszałam, że ktoś się wreszcie zajął Thaddeusem. Sama miałam na to ochotę. Dobrze się stało, to doprawdy ulga. Raziel się skrzywił. Temat aniołów zdrajców nie należał do jego ulubionych. - Nie mam pojęcia, o co im właściwie chodzi, po co w ogóle próbują chronić ludzi - rzucił niechętnie. - Przecież nie mamy wyboru, musimy się nimi pożywiać, jeżeli chcemy przeżyć.

- Tak - odrzekła z promiennym uśmiechem Lailah. -Wydaje mi się, że tych... hipokrytów niepokoi fakt, iż niektórzy z nas tak bardzo się tym rozkoszują. Ilu zdrajców jeszcze zostało? - Kilku, ale panujemy nad sytuacją - zapewnił ją Raziel. -Wymyśliliśmy w końcu całkiem zgrabne rozwiązanie, wiesz? Szalenie sprytne. Lailah zaczęła coś mówić, ale urwała na dźwięk leżącej na biurku komórki Raziela. Anioł nachylił się leniwie i odebrał. - Tak? - Mówi Paschar - odparł dźwięczny głos. - Ach, witaj, Pascharze - ucieszył się Raziel. - Jak tam sprawy w pięknym stanie Nowy Jork? Nadal cieszysz się władzą w swoim małym imperium? Paschar był jedynym aniołem w promieniu stu pięćdziesięciu kilometrów od sielskiego, porośniętego lasami zakątka, w którym się osiedlił. W swoim lokalnym Kościele Aniołów panował niczym tłusty, zadowolony byk na łące pełnej krów. Choć to się oczywiście miało wkrótce zmienić wraz z dotarciem Drugiej Fali, która podwoi obecną liczbę aniołów. - Mamy problem - zaanonsował krótko. Raziel ze zdumieniem przyjął jego brak ochoty na pogawędki. Paschar był jednym z aniołów, którzy od dawna przebywali w świecie ludzi; obaj znali się i lubili. - Pożywiałem się energią nowych ludzi w miejscowości Pawntucket - zaczął Paschar, przechodząc od razu do konkretów. - To dość daleko ode mnie, ale miałem ochotę na coś świeżego... no i wyczułem, że jedna z dziewczyn zetknęła się z anielską energią, która nie należała do mnie. - Ach tak? - bąknął skonfundowany Raziel. - Czy chcesz powiedzieć, że nikt inny nie ma prawa pożywiać się twymi ludźmi? - Nie bądź śmieszny. Energia, z którą miała kontakt, była taka jak nasza, ale niezupełnie. Była ludzka... a zarazem anielska.

- O czym ty mówisz? - Raziel wyprostował się gwałtownie w fotelu. Siedząca naprzeciw niego Lailah przechyliła z zaciekawieniem głowę. - Posłuchaj mnie uważnie. Udałem się do domu tego stworzenia i zetknąłem nasze umysły. Ona wygląda jak ludzka dziewczyna, ale nią nie jest. - Więc kim jest? - spytał tępo Raziel. Zapadło długie milczenie. W słuchawce rozległo się westchnienie Paschara, po czym jego zdenerwowany głos oznajmił: - Półaniołem. Na moment Razielowi odebrało mowę. Aniołowie się nie rozmnażali; byli istotami stworzonymi z energii, która istniała od niepamiętnych czasów. I chociaż w ludzkiej postaci działali podobnie jak ludzie, zasadniczo się od nich różnili - poczęcie z nimi potomstwa było biologicznie niemożliwe. - Nie może być - wydukał w końcu. - Musiałeś się pomylić, coś takiego nie mogłoby się zdarzyć. - Raziel, wyczuwałem jej anielską postać równie wyraźnie jak swoją, choć była zarazem skalana, jakby wymieszana z ludzką. Ona jest organiczną kompozycją obu, co do tego nie mam żadnych wątpliwości. To pół człowiek, pół anioł - Jak...? - Skąd niby mam wiedzieć? Jakoś, przypadkiem, dziwnym trafem... musi za to odpowiadać jeden z nas, który przebywał tutaj przed wybuchem Kryzysu, rozkoszując się obcowaniem z ludźmi. W takim wypadku w grę wchodziło około tysiąca potencjalnych sprawców. Raziel siedział sztywno, pocierając skronie, i usiłował rozważyć, czy udałoby się uniknąć powiadomienia o tym rady. Wyczyny niektórych aniołów w ich ludzkiej postaci były już dostatecznie kontrowersyjne, nowa komplikacja nie była tu potrzebna. - No po prostu cudownie - wyszeptał.

- Posłuchaj, Raziel, to jeszcze nie wszystko - dodał Paschar. - To ważne, musimy się tym natychmiast zająć. Raziel poczuł na plecach zimny dreszcz; w głosie Paschara wyraźnie słychać było strach. - Czym? Po raz kolejny zapadło przedłużające się milczenie. - Ujrzałem przebłysk przyszłości, gdy dotknąłem ręki tego... stworzenia. Ona będzie próbowała nas zniszczyć. Teraz już wiem, że Paschar zwariował, pomyślał Raziel. Niestety, jakoś nie uwierzył w swoją pochopną diagnozę. - Kogo właściwie masz na myśli, mówiąc „nas"? - spytał z pozornym spokojem. - Nas wszystkich. Cały anielski ród. Nie mam pojęcia, jak to się stanie, ale istnieje duże prawdopodobieństwo. Dziewczyna ma zarówno zdolność, jak i determinację, żeby nas zniszczyć. Raziel poczuł, że przenika go lodowaty chłód. Lailah wpatrywała się w niego z niemym pytaniem w oczach. Paschar nie był skłonny do przesady, miał równie silną psychikę jak reszta aniołów. Raziel nie wątpił, że doświadczył tego wszystkiego, o czym mu teraz opowiadał. - W takim razie należy z nią skończyć - oznajmił. - Natychmiast - zgodził się z nim Paschar. - Masz niezbędne środki, żeby się zająć tą sprawą, prawda? - Owszem, bezzwłocznie wydam odpowiednie polecenia. Kilka minut później Raziel wyłączył komórkę i siedział w milczeniu, wpatrując się w zanotowane szczegóły, które podał mu Paschar. Półanioł. To nie do wiary; już sama myśl napawała go odrazą. Nawet gdyby Paschar nie ujrzał wizji zagłady, musieliby skończyć z tym obrzydliwym tworem; taka karykatura była wręcz kpiną, nie miała prawa istnieć. Raziel wziął zapisaną kartkę i wstał z fotela, który zaskrzypiał cicho. - Jakiś problem? - zainteresowała się Lailah. - Wyjaśnię ci wszystko za chwilę - odrzekł ponuro. - i tak nie uwierzysz. - Wyszedł do sekretariatu i położył kartkę na

biurku Jonaha. Gdy jego ludzki asystent podniósł głowę, wyjaśnił: - Ten... twór musi zostać zniszczony. Dopilnuj tego. Jonah skinął gorliwie, w jego łagodnych piwnych oczach czaił się niepokój. - Oczywiście, sir. Natychmiast się tym zajmę. - Liczę na ciebie. - Raziel odpowiedział uprzejmym skinieniem, wrócił do gabinetu i starannie zamknął za sobą polerowane drewniane drzwi. Zostawszy sam, Jonah wpatrzył się w kartkę z posępną miną. To pewnie kolejny zdrajca. Służba dla anioła była wręcz niewiarygodnym zaszczytem, za który Jonah codziennie składał dziękczynne modły. Jego stanowisko dawało mu zarazem wgląd w sprawy, które go niepokoiły, a istnienie zdradzieckich aniołów do nich należało. Jak to możliwe, że niektóre zwracały się przeciw swoim pobratymcom, usiłując położyć kres dobrym uczynkom, jakie te czyniły dla ludzkości? Na samą myśl jego żołądek kurczył się boleśnie. Świat pozbawiony aniołów był wprost nie do pomyślenia. Co za szczęście, że kilka miesięcy temu pojawił się nadzwyczaj skuteczny sposób radzenia sobie z tym problemem - rozwiązanie tak subtelne, że niemal nikt z anielskiej społeczności o nim nie wiedział, nie wspominając o ludziach. Zmówiwszy krótką modlitwę dziękczynną do aniołów za to, że pozwalają mu sobie służyć, Jonah wyjął komórkę, uważnie wystukał wiadomość z podanym przez Razieła adresem i przesłał ją pod numer kontaktowy. Gdy skończył, poczuł prawdziwą ulgę. Proszę bardzo, problem rozwiązany. Zdrajca zniknie w ciągu kilku dni; nigdy się przy tym nie dowie, co go właściwie spotkało. Bo niby w jaki sposób? Ta metoda była tak tajna, że nawet zabójca nie znał całej prawdy.

ROZDZIAŁ CZWARTY Nieprzyjaciel namierzony, Pawntucket, Nowy Jork. 34 Nesbit ST. Alex otrzymał wiadomość w czwartek wieczorem w motelu w Aspen i już po dwudziestu minutach był spakowany i gotowy do drogi. Następne półtora dnia spędził w samochodzie. Wreszcie wczesnym rankiem w sobotę dotarł do Pawntucket, sennego miasteczka u stóp gór Adirondack, i skierował się na główną szosę przecinającą miejscowość. Wkrótce znalazł Motel 6 - w takich miejscach zawsze można było polegać na Motelu 6 jak na zegarku - i zameldował się w pokoju, żeby się przespać chociaż kilka godzin. Jak zwykle czuł pokusę, by od razu wyśledzić anioła, ale w porę się powstrzymał. Przy takim zmęczeniu łatwo było popełnić błąd i zrobić coś nierozważnego. Obudził się o świcie gotów do działania. Wziął szybki prysznic, pozwalając, aby strumień gorącej wody ożywił jego ciało, a potem się ubrał. Gdy nałożył bawełnianą koszulkę, tatuaż na lewym bicepsie - czarne litery ZA - zniknął pod krótkim rękawem. Motel oferował śniadanie - zawsze to jakieś jedzenie - więc Alex udał się do głównego budynku po pączki i kawę, które pochłonął w pokoju, sprawdzając jednocześnie broń. Ten nawyk pozostał mu z czasów polowań z Cullym. „Szanuj swoją broń, a ona będzie szanowała ciebie" - powta-

rzał mu wielokrotnie barczysty południowiec. Wówczas Alex niekiedy dyskretnie przewracał oczami, teraz jednak wiedział, źe Cully miał rację. Mogłeś myśleć, że jesteś wspaniale przygotowany; jeden błąd wystarczał, żebyś zginął. Alex załadował nowy magazynek do swej półautomatycznej strzelby i przyłożył lufę do oka, zanim odłożył ją do futerału. Rewolwer wsunął do kabury, którą nosił pod paskiem dżinsów, gdzie była niewidoczna dla postronnych, jeśli się nie wiedziało, że tam jest. Osobiście wolał strzelbę, lecz nie zawsze mógł jej użyć, gdy w pobliżu znajdowali się ludzie. Na koniec do kieszeni spodni włożył tłumik rewolweru. Był gotów. Wypił resztkę kawy, narzucił skórzaną kurtkę, wsiadł do samochodu i wstukał w GPS „Nesbit Street". Po chwili znowu znalazł się na autostradzie 12, głównej szosie przecinającej miejscowość. Wykonując polecenia nadajnika, z umiarkowaną ciekawością przyglądał się okolicy. Pawntucket przypominało setki innych mieścin, jakie widział w życiu. Niegdyś zapewne gwarne centrum było powoli pożerane przez galerie handlowe mieszczące się na peryferiach, co sprawiało, że wszystko zaczynało wyglądać na trochę podupadłe, jakby wystrzępione na brzegach. Gmach szkoły średniej („Niedźwiedzie z Pawntucket potrafią ZARYCZEC!" - głosił plakat) był właściwie największym budynkiem w miasteczku. A kiedy uczniowie zdają maturę, najpewniej uciekają stąd, gdzie oczy poniosą, nie oglądając się ani razu za siebie, pomyślał drwiąco Alex. Jedyną przyjemną rzeczą było tło masywu Adirondack, którego malownicze jesienne barwy przypominały narzutę z patchworku. Przebywający tutaj anioł miałby czyste pole do działania, uznał. Chryste, pewnie zdążył się już pożywić energią setek ludzi. GPS zawiódł go na wysadzaną drzewami aleję, przy której stały rzędy wiktoriańskich domów. Alex minął miłośnika porannych spacerów z rasowym bassetem; poza tym ulica wyda-

wała się pusta. Trawniki były jeszcze wilgotne od rosy Odnalazł numer 34 i aż uniósł brwi ze zdziwienia. Oo...kej. No więc ten akurat lubił kicz, i to na dużą skalę. Czegoś takiego Alex nigdy dotąd nie widział, zazwyczaj woleli nie rzucać się w oczy. Byli sąsiedzi, których niby znałeś, owszem, mieszkali, ale nigdy ich nie widywałeś. Może ten uznał, że lepiej się zakamufluje, gdy będzie w jaskrawy sposób oczywisty. A może zwyczajnie polubił plastikowe źródełka, do których wrzuca się pieniążek, wypowiadając życzenie... Zaparkował porsche kilka numerów dalej. Pomijając totalny cyrk na trawniku, dom wyglądał nędznie, z szarawych desek obłaziła płatami zielona farba. Na podjeździe stała niebieska toyota. Alex zgasił silnik, oparł głowę o skórzany zagłówek i przymknął powieki. Po kilku głębokich oddechach przesunął ośrodek energii przez czakramy i zaczął ostrożnie badać aury we wnętrzu budynku. Były trzy. Wszystkie uśpione. Alex zaczął je zgłębiać dokładniej. Jedna z energii należała do kobiety w średnim wieku. Nie, chwileczkę - były dwie takie energie. Bardzo do siebie podobne. Może to siostry? Tyle ze jedna z nich była... dziwna. Dziecinna. Może to osoba z zaburzeniami umysłowymi. W każdym razie nie ulegało wątpliwości, że obie energie są ludzkie. No dobra, można je w takim razie pominąć. Trzecia natomiast... Alex zamarł. Czas wydawał się zwalniać wokół niego, gdy sprawdzał trzecią aurę, ostrożnie dotykając jej własną. - Co, u diabła? - wymamrotał. Dawała tego samego „kopa" co energia aniołów, była w niej ta sama potęga władzy, a zarazem ni śladu zimnego, oślizgłego doznania, jakie wiązało się z aniołami. Alex z wolna otworzył oczy, gapiąc się na numer 34. Pola ludzkiej energii miały wyrazisty smak i zapach, natychmiastową rozpoznawalność, której cech nawet nie potrafił opisać. Gdy dotykało się ich własną, od razu wiedziało się, że swój dotyka swego. Ta zaś wydawała się...

dziwaczna, jakby ktoś niepojętym sposobem zmieszał ze sobą pola energii człowieka i anioła. Powiał lekki wietrzyk, na co trawnik od frontu z miejsca się ożywił: zatrzepotały maleńkie latawce, zakręciły się ze zgrzytem skrzydła drewnianych wiatraków. Ich pretensjonalność wydała się Aleksowi nagle złowróżbna. Postukał w kierownicę, niezupełnie świadomy, że to robi. Musiał się koniecznie przekonać, co dzieje się we wnętrzu domu, żeby mieć jakieś pojęcie, z czym właściwie ma do czynienia. Szczerze mówiąc, najchętniej zabrałby się do tego już teraz, kiedy stwór był pogrążony we śnie. Jeszcze raz sprawdziwszy ludzkie energie, przekonał się, że obie znajdują się w fazie snu delta. Zatem śpią głęboko, bardzo dobrze. Sięgnął pod siedzenie pasażera i wyjął metalową skrzynkę z zestawem wytrychów. Zważył je w dłoni, wpatrując się z namysłem w drewniany dom. Drzwi od frontu odpadały, z pewnością ktoś by go zobaczył, lecz niewątpliwie istniało tylne wejście. Czy powinien zaryzykować? Posługiwanie się wytrychem nie było jego mocną stroną, odwrotnie niż u Jakea. Mimo to, w zależności od zamka, czasami mu się udawało, a w tym domu nie spodziewał się szczególnie wymyślnych rygli. Podjąwszy decyzję, zlustrował mentalnie sąsiednie budynki pod kątem psów, a potem wysiadł z auta i zamknął za sobą drzwi. Nie starał się robić tego szczególnie cicho - gdyby ktokolwiek go obserwował, zachowywanie przesadnej ostrożności wyglądałoby znacznie bardziej podejrzanie. Ulica była jednak spokojna i pusta, jedynie ptasi świergot towarzyszył jego krokom, gdy z rękami w kieszeniach ruszył chodnikiem. Strzelba została w bagażniku porsche, ale w kaburze zatkniętej za pasek dżinsów tkwił rewolwer gotowy w razie potrzeby do użycia. Skręcił na podjazd przed numerem 34. Beton był w wielu miejscach popękany, gdzieniegdzie poprzerastany trawą i chwastami. Prześliznąwszy się obok toyoty, okrążył dom i minął drewnianą furtkę. Nie było na niej kłódki; to wróżyło powo-

dzenie całego przedsięwzięcia. Zamknął ją i rozejrzał się po nieskoszonym trawniku na tyłach domu, na którym stały odrapane meble ogrodowe. Na niewielkim patio tłoczyły się doniczki z roślinami. Z ulgą spostrzegł, że przy płocie rosną rzędy wysokich iglaków, zasłaniając widok od strony sąsiadów. Bardzo dobrze, to znacznie ułatwi sprawę. Alex wrócił do tylnego wejścia i uchylił siatkowe drzwi chroniące przed owadami. Zauważył, że w siatce jest kilka dziur; mogła co najwyżej powstrzymać większe muchy. Przyjrzał się zamkowi i uśmiechnął pod nosem. Miał szczęście, był tani i kiepski. Wybrał jeden z wytrychów, wsunął go w otwór zamka i szybko przekręcił w obie strony. Niemal natychmiast rozległo się ciche kliknięcie, gdy bolce posłusznie zaskoczyły. Sukces. Alex otworzył drzwi i wśliznął się do środka, schowawszy wytrychy bezpiecznie do kieszeni. Jake zawsze z niego kpił, że używa wytrycha, który nie wymaga takiej zręczności jak inne, a ponadto nie nadaje się do otwierania wymyślnych zamków. I co z tego, jeśli robota została wykonana? Alex rozejrzał się wokoło i stwierdził, że stoi w pomalowanej na jasnoniebieski kolor kuchni umeblowanej białymi szafkami. Na kuchence stał brudny garnek, w zlewie piętrzył się stos zaschniętych talerzy. Przeszedł przez wahadłowe drzwi i znalazł się w jadalni. Uniósł brwi na widok wiszącej na ścianie pokaźnych rozmiarów makatki z podobizną smutnego klauna. Czymkolwiek był ten stwór, z pewnością miał zły gust, a ponadto był bałaganiarzem - wszędzie piętrzyły się chwiejne sterty gratów upchanych we wszystkich kątach, stosy gazet, czasopism, kartonowych pudeł. Stół w jadalni był nakryty koronkowym obrusem i zarzucony drukami i listami. Alex podniósł pierwszą z brzegu kopertę. Rachunek z Wodociągów Pawntucket zaadresowany do panny Joanny Fields. Zamarł na dźwięk cichego chrapnięcia, jakie dobiegło z sąsiedniego pokoju. Położył kopertę z powrotem na stole, wyjął

rewolwer i przykręcił do niego tłumik, po czym przez podwójne drzwi ostrożnie przemknął do salonu. Na kanapie spała nastolatka, skulona pod czerwono-czarnym włóczkowym afganem. Leżała na boku, szczupłym ramieniem obejmując kolorowy jasiek, na którym ułożyła głowę. Długie kręcone blond włosy rozsypały się na jej plecach i ramionach niczym peleryna. Alex przystanął na moment w progu, obserwując delikatne wznoszenie się i opadanie jej klatki piersiowej. Upewniwszy się, że dziewczyna nie zamierza się obudzić, zamknął oczy i wzniósł świadomość w górę, przez punkty czakramów. Gdy ośrodek energii znalazł się nad czakramem głowy, wciągnął ze świstem powietrze. Ludzko-anielska energia była tutaj znacznie silniejsza, nacierała na niego niczym fala przypływu, grożąc, że zwali go z nóg. To było to; właśnie tę dziewczynę wyczuł, siedząc w aucie. Czym ona właściwie była? Utrzymując energię w sferze eterycznej, Alex otworzył oczy... i ujrzał świetlistą postać anioła unoszącego się nad śpiącą. W ułamku sekundy miał w dłoni rewolwer gotowy do strzału. Z palcem na cynglu wpatrywał się nieruchomo w dziewczynę, gdyż umysł nagłe odmówił mu współpracy. Coś tu się nie zgadzało, coś było nie tak, czegoś wyraźnie brakowało... Gdy tylko uświadomił sobie, o co chodzi, oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia. Okrążył niski stolik z bronią gotową do strzału, wycelowaną w stworzenie, które miał przed oczami. Unosiło się spokojnie w powietrzu ze skrzydłami złożonymi na plecach i lekko pochyloną niczym we śnie głową. To nie był wytwór jego wyobraźni: anioł nie zdawał sobie sprawy z jego obecności. Co więcej, nie miał aureoli. Alex potrząsnął głową z niedowierzaniem. Chyba miał jakieś zwidy... Twarz anioła była piękna, łagodna; stanowiła powiększoną kopię twarzy dziewczyny. Jednak w miejscu, gdzie

powinna ją otaczać aureola, nie było niczego. Aureola anioła była jego sercem, bez niej nie mógłby istnieć. Alex zerknął na śpiącą nastolatkę. Obraz anioła był z pewnością jej integralną częścią, oboje byli ze sobą w jakiś sposób związani. Co to właściwie znaczyło, skoro stwory nie potrafiły utrzymywać jednocześnie ludzkiej i eterycznej postaci? Na odgłos parkującego na podjeździe samochodu Alex uniósł gwałtownie głowę. Leżąca na kanapie dziewczyna poruszyła się, wtulając twarz głębiej w jasiek. Alex podszedł do okna. Rozsunął odrobinę zasłony i przyjrzał się starej żółtej corvetcie, która zaparkowała tuż za toyotą. Silnik zgasł i z samochodu wysiadła chuda dziewczyna o kasztanowych włosach i mocno wymalowanych oczach. Alex pośpiesznie ją sprawdził. Była w pełni człowiekiem. Skierowała się do drzwi wejściowych, on zaś opuścił zasłony i wśliznął się z powrotem do jadalni, gdzie przylgnął do ściany obok podwójnych drzwi. Zastukała cicho kołatka - dwa krótkie, niepewne stuknięcia. - Willow! - zawołała przyciszonym głosem dziewczyna. Brzmiało to tak, jakby patrzyła w górę na okno sypialni. -Halo, dzień dobry... nie śpisz już? Z salonu dobiegł stłumiony jęk, gdy śpiąca zaczęła się budzić. Wykręcając szyję, Alex obserwował z podziwem, jak świetlisty wizerunek anioła blednie i stopniowo zanika. - Willow! - wysyczała z ganku dziewczyna, ponownie stukając kołatką. - Otwórz drzwi, zapomniałam telefonu! Śpiąca nastolatka - Willow? - uniosła potarganą głowę i popatrzyła nieprzytomnie na drzwi. Anioł zniknął. Ziewając, odrzuciła afgan i wstała, kierując się do jadalni. Alex stał przyciśnięty do ściany, serce biło mu przyśpieszonym rytmem. Dziewczyna przeczłapała obok, nie zauważywszy go. Gdy weszła do holu, ujrzał, że miała na sobie różowe spodnie od piżamy i jasnoszary podkoszulek. Po aniele nie było ani śladu; nic nie wskazywało na to, że nie jest to zwykła nastolatka.

Uszu Aleksa dobiegł odgłos otwieranych drzwi wejściowych. - Nina, co ty tu właściwie robisz? - spytała dziewczyna, ziewając. - Przecież ledwie świta. - Wiem - odparła Nina. W jej głosie brzmiało wyraźne napięcie. - Po prostu nie mogłam spać. Cały czas myślałam o Beth - o tym wszystkim, co mi wczoraj opowiedziałaś. Zapadła cisza, po czym Willow ciężko westchnęła. - Ja również niewiele odpoczęłam, chyba w końcu zasnęłam na kanapie przed telewizorem. Wiesz co, poczekaj, zrobię nam mocnej kawy. - Mam czekać tutaj? - spytała ze zdziwieniem Nina. - Nie wolno mi wejść do twojego domu? - Skoro przyszłaś o tak barbarzyńskiej porze, to nie - odparła krótko Willow. - Nie chcę obudzić mamy i cioci, jasne? Usiądziemy sobie na ganku i pogadamy. Alex ponownie rozpłaszczył się na ścianie, gdyż dziewczyna weszła z powrotem do domu. Na szczęście nie zapaliła światła w jadalni, przechodząc przez nią po raz drugi w drodze do kuchni, więc pozostał ukryty w półcieniu. Po chwili usłyszał odgłos otwieranej szafki, potem wody lecącej z kranu. Zbliżył się bezszelestnie do kuchennych drzwi i niezauważony patrzył, jak Willow wsypuje kawę rozpuszczalną do dwóch dużych kubków. Miała około metra sześćdziesięciu wzrostu i była mniej więcej w jego wieku, szczupła, drobna, bardzo zgrabna. Ziewając, odsunęła z twarzy zmierzwione włosy i przeciągnęła się rozkosznie. W tym momencie wyglądała jak stuprocentowy człowiek zaspana i potargana od snu. Alex przyglądał się przez chwilę jej długim kręconym włosom, dużym oczom i lekko szpiczastemu podbródkowi. Nagle wyobraził sobie, co by się stało, gdyby ich spojrzenia się spotkały. Jak ona właściwie wygląda, gdy się uśmiecha? Poirytowany sobą - czemu w ogóle takie bzdury przychodzą mu do głowy? - szybko porzucił te myśli i sprawdził aurę

Willow. Anielskie srebro, spod którego przebijała łagodna lawendowa poświata. Zatem aura także dowodziła jej dwoistej natury. Jednak od tej anielskiej odróżniał ją brak niebieskiego odcienia na krawędzi i wskazówki, kiedy się ostatnio pożywiała. Właściwie wyglądało na to, że ona wcale nie musi się pożywiać, a przynajmniej nie tak, jak czynią to anioły. Alex sprowadził swoją energię z powrotem do czakramu serca i wpatrzył się z niedowierzaniem w dziewczynę. Była aniołem... a zarazem nim nie była. Jego uwagę przyciągnęła oprawiona w ramkę fotografia stojąca na zakurzonej półce. Na palcach podszedł bliżej i wziął ją do ręki. Mała dziewczynka o długich jasnych włosach stała obok rozłożystej wierzby, unosząc zachwyconą twarzyczkę do pieszczoty wiotkich gałązek i pierzastych liści. Wierzba. Willow. Alex wpatrywał się w kolorową fotografię. Jeśli szukał dalszego potwierdzenia, że dziewczyna jest dziwacznym tworem, to właśnie je otrzymał. Ludzka postać anioła była zawsze dorosła, stwory nie miały dzieciństwa, nie rozmnażały się. Skoro zaś Willow była kiedyś dzieckiem, to znaczy, że nie mogła być żadnego rodzaju aniołem, na jaki kiedykolwiek natrafił. Czym wobec tego była? Znów ukrył się w cieniu, gdyż Willow znienacka wróciła do jadalni. Ze sterty porozrzucanych ubrań wzięła fioletowy sweter, wciągnęła go przez głowę i przeszła do kuchni. Przygładziła dłońmi włosy i związała je na karku w luźny węzeł, po czym chwyciła kubki z kawą i wyszła na ganek. - Proszę bardzo, najlepszy gatunek neski - usłyszał jeszcze, zanim drzwi wejściowe zamknęły się z cichym trzaskiem. Alex wsunął fotografię do kieszeni kurtki i pośpiesznie ruszył przez kuchnię do tylnych drzwi, którymi wymknął się bezszelestnie jak duch. Przebiegł przez popękane patio, przepchnął się między dwoma pachnącymi zimą iglakami, zwinnie przeskoczył przez siatkę i znalazł się na tyłach domu sąsiadów.

Powtórzył jeszcze dwukrotnie całą procedurę, po czym kilka minut później stanął na ulicy i swobodnym krokiem skierował się do samochodu. Zerknął na ganek domu Willow siedziały na nim dwie dziewczyny zatopione w poważnej rozmowie. Nie. Potrząsnął zdecydowanie głową, wsunął się na fotel kierowcy i uruchomił silnik. Nie dwie - jedna dziewczyna i cos, czego kompletnie nie potrafił zrozumieć. Odkąd CIA przejęła kontrolę nad projektem „Anioł po Inwazji co miało miejsce prawie dwa lata temu, wiele się zmieniło. Jedna z głównych zmian polegała na tym, że obecnie każdy Zabójca Aniołów pracował sam, nie mając kontaktu z innymi Alex me miał pojęcia, gdzie znajduje się teraz reszta ZA, nie kontaktował się z nimi bowiem od ponad dwudziestu miesięcy. Na jego komórkę przychodziły anonimowe esemesy wysyłane przez nieznanych mu zwiadowców, których zadaniem było lokalizowanie aniołów. Nie znał żadnych nazwisk, nie miał możliwości powiązania otrzymanej informacji z odpowiednią osobą. Choć boleśnie tęsknił za dawnymi czasami - za męską przyjaźnią, wspólnymi wyprawami na polowania nawet za nudnymi, wlokącymi się jak żółw dniami w obozie na pustyni - rozumiał, że zmiany były nieuchronne. Trwała wojna, nawet jeśli miliony jej ofiar były zbyt zaślepione błogim szczęściem, zeby sobie to uświadomić. Gdyby został schwytany przez anioły bądź ich ludzkich zwolenników, nie mógłby im podać żadnej konkretnej informacji. Zarazem oznaczało to, że strasznie trudno było nawiązać kontakt w nagłej, awaryjnej sytuacji, w jakiej się teraz znalazł Kolejne pięć godzin spędzi! w motelu, usiłując dodzwonić się pod numer alarmowy, który otrzymał po przejęciu kontroli przez CIA. Powiedziano mu - przez telefon, głosu nie znał -ze ma go zapamiętać, po czym zapomnieć, że w ogóle usłyszał

Nie wolno mu było go użyć, chyba że w razie najwyższej konieczności. Bardzo długo nikt nie podnosił słuchawki. Alex oglądał wiadomości sportowe, niezliczoną ilość razy naciskając klawisz ponownego wybierania numeru. Gapił się na ekran niewidzą-cym wzrokiem, pochłonięty niewesołymi myślami. - No dalej, odbierz wreszcie ten cholerny telefon - wymamrotał. W końcu, tuż przed południem, rozległo się kliknięcie i w słuchawce odezwał się damski głos: - Halo? Alex leżał na łóżku z komórką między barkiem a uchem, tępo przerzucając pilotem kanały. Zerwał się i przyłożył telefon do ucha. - Mówi Alex - powiedział. Zapadła przedłużająca się cisza. - Tak? - Muszę z kimś porozmawiać. - Tego numeru wolno używać jedynie... - To jest sytuacja alarmowa - dokończył napiętym tonem. - Proszę mi wierzyć. Znowu cisza, tym razem trwająca prawie minutę. - Ktoś niedługo oddzwoni - oznajmiła w końcu kobieta. Ciche kliknięcie i połączenie zostało przerwane. Alex zaklął przez zęby, walcząc z pokusą ciśnięcia komórką o ścianę. Upłynęła niemal godzina, nim zabrzmiał dzwonek telefonu. Odebrał już po pierwszym sygnale. Męski głos spytał bez zbędnych wstępów: - Jesteś sam? - Tak - odrzekł krótko Alex. - To dobrze. O co chodzi? - Głos był pozbawiony akcentu, bezbarwny. Alex nie potrafił ocenić, czy ten sam słyszał prawie dwa lata temu. Krążąc po pokoju między dwoma łóżkami, zwięźle wyjaśnił powód nawiązania kontaktu.

- Tak? - spytał głos, gdy skończył. Nazbyt uprzejmy ton sugerował pytanie: „Właściwie w czym problem?". Alex zmarszczył brwi. - No wiec... nie wiem, czym jest ta dziewczyna - odparł. -Jeżeli nie ma aureoli, to... - Ona jest aniołem - przerwał mu stanowczo głos. - Masz wykonać rozkaz. Alex się najeżył. Jego zdaniem CIA pojawiła się na scenie mniej więcej o dziesięć lat za późno. Gdzie się właściwie podziewali, gdy inni żyli na pustyni jak uchodźcy, trenując z przestarzałą bronią i zawrodnymi holografami? - Proszę posłuchać - powiedział, starając się nie podnosić głosu. - Ona nie jest aniołem. Potrafię go rozpoznać, jasne? Ta dziewczyna jest czymś innym. Powiedziałbym, że jest... po części aniołem, po części człowiekiem. - Wypowiadając te słowa, był świadomy, że brzmią jak stek bzdur. Anioły przecież nie potrafiły się rozmnażać. - Anomalie nie powinny cię obchodzić - skwitował krótko głos. - Po prostu wykonaj zadanie. Ona jest aniołem, więc trzeba ją wyeliminować. - Czy dotarło do pana choć jedno moje słowo? - spytał z naciskiem Alex. Znów zaczął krążyć po pokoju, kopnięciem odsunąwszy z drogi zawadzające krzesło. - Proszę mnie uważnie posłuchać: ona nie jest aniołem. Nie pożywia się energią. Miała jakieś dzieciństwo. Nie ma aureoli! Jeżeli jest aniołem, to skąd czerpie energię? Jakim cudem istnieje? - Powtarzam, to nie jest twoja sprawa. - Pan żartuje, prawda? - Alex mimo woli podniósł głos. -Codziennie walczę na linii frontu, jeżeli natknę się na coś, czego nie rozumiem, zostanę spalony na popiół. Skoro ta dziewczyna stanowi zagrożenie, muszę wiedzieć, w jakim aspekcie. Muszę... - Zaufaj nam - przerwał mu obojętnie głos. Alex umilkł pełen niedowierzania. Miał wrażenie, że rozmawia z robotem.

- Nie mamy powodu przypuszczać, że istnieje więcej takich jak ona - dodał mężczyzna po chwili milczenia. - Nią natomiast należy się zająć, i to bez zwłoki. Już zdążyła narobić poważnych kłopotów. Wsłuchując się intensywnie w słowa rozmówcy, Alex nabrał przekonania, że wychwytuje w jego tonie ślad angielskiego akcentu. Cały zesztywniał, gdy pamięć powiodła mu po plecach swoim lodowatym paluchem. Podobnie jak ludzie, anioły miały swoje indywidualne cechy... jeden z niewielu zaś, którym udało się ujść z rąk jego ojca, mówił z angielskim akcentem. Zabójcy Aniołów zwykli nawet żartować, że ktokolwiek go dopadnie, otrzyma dodatkowe punkty. - Jakich kłopotów? - spytał po chwili milczenia. - To nie jest... - ...moja sprawa, wiem. - Alex opadł na łóżko. Miał złe przeczucia. Coś tu się mocno nie zgadzało... - Skoro nie ma aureoli, będą musiały wystarczyć, jak mniemam, bardziej konwencjonalne metody rzekł głos. Typowe angielskie seplenienie stało się zupełnie wyraźne teraz, gdy Alex zwracał na nie uwagę. - Ty natomiast musisz bezzwłocznie wykonać zadanie. Jeśli ta kreatura nie będzie za godzinę martwa, gorzko tego pożałujesz. - Kliknięcie i przerwanie połączenia. Alex wpatrywał się przez chwilę w aparat, po czym powoli odłożył go na nocną szafkę. Oczywiście to mógł być zwykły przypadek. Całkiem możliwe, że ktoś z Anglii pracował w CIA. Tyle że Alex tak naprawdę nie wierzył w przypadki, dzięki temu tak długo pozostawał przy życiu. Wrócił myślami do rozmowy, do jej groźnego, wymijającego tonu, a wówczas uderzyło go z całą siłą, że wszystko w niej było nie tak. Z jego doświadczeń z CIA wynikało, że ona tak nie działała, w każdym razie nie w sprawach związanych z projektem „Anioł". Agenci doskonale wiedzieli, że nie oni, lecz Zabójcy Aniołów są ekspertami - nie powiedzieliby mu: „Zaufaj

nam", naiwnie spodziewając się, że kupi ich gadkę. Został niecnie okłamany. Niespokojne myśli wirowały mu w głowie. Nagle uderzył się pięścią w udo. Jezus Maria... Czyżby anioły przejęły kontrolę nad projektem? Szybka analiza potencjalnych konsekwencji niemal zwaliła go z nóg. A jeśli istotnie tak było, dlaczego stanowczo nalegali, żeby pozbył się dziewczyny? Czym ona w ogóle była? Wzrok Aleksa padł na leżącą na komodzie fotografię. Śliczna mała dziewczynka z długimi jasnymi włosami i uśmiechniętą buzią w obramowaniu wierzbowych liści. Zerwał się gwałtownie z łóżka i zaczął wrzucać rzeczy do torby, nie troszcząc się o porządek. Jeśli miał rację i za całą tą sprawą stały anioły, to nie zamierzał spuścić tej dziewczyny z oka, dopóki nie dowie się, o co tu, do cholery, chodzi. Miał przeczucie, że nie będzie musiał zbyt długo czekać.

ROZDZIAŁ PIĄTY W piątek wybrałam się do szkoły wcześniej z zamiarem dopadnięcia Beth przed lekcjami. Siedziałam w mojej toyocie na parkingu dla uczniów ponad pół godziny, obserwując podjeżdżające kolejno samochody, aż wreszcie plac zamienił się w morze połyskującego w słońcu metalu. Beth się nie pokazała. Odczekałam jeszcze dziesięć minut po ostatnim dzwonku, a potem bardzo powoli ruszyłam do budynku szkoły, odwracając kilkakrotnie głowę z nadzieją, choć podświadomie wiedziałam, że było już za późno - zło się dokonało. Nieco później musieli chyba zadzwonić do szkoły jej rodzice, ktoś bowiem podsłuchał, jak pani Bexton mówiła o tym w pokoju nauczycielskim. Jakkolwiek było, w porze lunchu w liceum huczało od plotek: Beth rzuciła szkołę i wstąpiła do Kościoła Aniołów. Przez cały dzień łaziłam jak nieprzytomna, mając nadzieję, że to jakaś pomyłka i Beth po prostu złapała grypę czy coś w tym rodzaju, a niedługo pojawi się z tym swoim perfekcyjnym uśmiechem, taka jak zawsze. Oczywiście tak się nie stało. W końcu w przerwie między piątą a szóstą lekcją złapała mnie w szatni Nina. - Wiesz coś o tym, prawda? - zapytała bez ogródek. Wokół nas roiło się od uczniów.

Bliska łez gapiłam się niemo na bałagan w mojej szafce. - W pewnym sensie - wyjąkałam w końcu. - Chodź. - Nina chwyciła mnie za ramię i pociągnęła za sobą na boisko. Wyszłyśmy bocznymi drzwiami, przy których stało kilkoro maturzystów. Słysząc ich rozmowę, mimo woli zesztywniałam. - Ja uważam, że Beth jest naprawdę odważna. - Tak, moja kuzynka też do nich wstąpiła, i jedna z przyjaciółek mojej matki. Wszyscy powtarzają, że anioły istnieją naprawdę i że... Przygarbiłam ramiona i pośpiesznie dołączyłam do Niny. Udałyśmy się na parking i wsiadłyśmy do jej samochodu, żeby pogadać. Opowiedziałam jej wszystko, co się wydarzyło... oprócz tego, że anioł Beth pojawił się w drzwiach mego domu. Po pierwsze, i tak by mi nie uwierzyła, po drugie zaś, wcale nie miałam ochoty o tym rozmyślać. Zresztą Nina i tak była kompletnie zaskoczona. W milczeniu potrząsała głową z wyrazem rozpaczy. - Willow, to po prostu... o rany, sama nie wiem... - Mhm - zgodziłam się z nią ponuro. - Tak bym to podsumowała. - Co masz zamiar z tym zrobić? Siedziałam w niskim fotelu corvetty z kolanami podciągniętymi pod brodę. Popatrzyłam Ninie prosto w oczy. - Co niby mogę zrobić? Beth już się przyłączyła, więc nie da się niczego zmienić. W oczach Niny widziałam oskarżenie. - A skąd masz tę pewność? - Ponieważ to widziałam! - Sfrustrowana odrzuciłam włosy do tyłu. - Będzie tam z nimi, słabnąc i chorując, dopóki... coś się nie wydarzy. - Urwałam, znów widząc zimną, szarą chmurę, która zakryła wszystko. - Dopóki coś się nie wydarzy - powtórzyła jak echo Nina, waląc ręką w deskę rozdzielczą. - Willow, posłuchaj, co ty mówisz! Przecież nie możesz tego wiedzieć!

- Właśnie że wiem! - Nie. Obie wiemy jedynie, że Beth wstąpiła do Kościoła Aniołów i ma to jakiś związek z twoją przepowiednią, a ty musisz jej pomóc, zanim całkiem zniszczy sobie życie. Czy wiedziałaś, że starała się o przyjęcie do Stanford? Wypuściłam ze świstem powietrze, przeklinając w duchu to, że w ogóle wtajemniczyłam Ninę. - Słuchaj, muszę już iść - powiedziałam, opuszczając nogi i chwytając swój plecak. - Willow, zaczekaj! Nie możesz tak po prostu... Zatrzasnęłam drzwi i skierowałam się do swojej toyoty. Powinnam była jednak wiedzieć, że Nina tak łatwo nie odpuści. Następnego dnia, w sobotę, zjawiła się u mnie wcześnie rano. - Więc taki jest plan - oznajmiła zwięźle, odsuwając z oczu postrzępioną grzywkę. - Sprawdziłam na stronie internetowej Kościoła Aniołów, że najbliższy znajduje się w Schenectady. Dziś o drugiej po południu jest msza. Musisz tam pojechać i porozmawiać z Beth. Siedziałyśmy na strasznie starej huśtawce i piłyśmy kawę. Z westchnieniem oparłam się o wypłowiałe pasiaste poduszki. - Nina, przecież już ci mówiłam... to nic nie da. Przyjaciółka szarpnęła mnie mocno za ramię. - Willow, musisz tam pojechać. Naprawdę sądzisz, że twoja zdolność przewidywania jest tak niezawodna, że nie możesz się mylić? Na tak postawione pytanie nie miałam odpowiedzi. Zagapiłam się na ocienioną drzewami ulicę. Było jeszcze tak wcześnie, że panowała głęboka cisza, jakby świat zamarł w oczekiwaniu na to, co się wydarzy. Z oddali dochodził śpiew ptaka. - Tego nie wiem - przyznałam. Nina odstawiła kubek z kawą i zajrzała mi głęboko w oczy. - Proszę cię, pojedź tam - powiedziała cicho. - Możesz być jedyną osobą, której ona posłucha.

Czułam, że jestem gotowa jej ustąpić. Wpatrywałam się w rdzewiejącą poręcz huśtawki, skubiąc płatki odłażącej białej farby. - Nie jestem pewna, czy Beth będzie chciała się ze mną zobaczyć. Po ostatnim spotkaniu była na mnie nieźle wkurzona. - Mimo to powinnaś spróbować - upierała się Nina. - Jeżeli się nie mylisz i ona rzeczywiście nie zechce stamtąd wyjechać, to w porządku. Ale musisz przynajmniej spróbować. Westchnęłam z rezygnacją. Nie mogłam się z nią spierać, bo tak naprawdę miała rację. Nawet jeśli wiedziałam, że się nie pomyliłam... Zaczęłam jej to wyjaśniać, gdy wtem przyszła mi do głowy pewna myśl, powodując, że poczułam zimny dreszcz na plecach. Oczywiście, że pojadę do kościoła. To było zapisane w gwiazdach. Nie potrafiłam przepowiedzieć swojej przyszłości; gdy tylko próbowałam, widziałam jedynie szarość. Właśnie taką, jaką dostrzegłam w przyszłości Beth, choć pozbawioną tego straszliwego, kojarzącego się z grobem chłodu. Dlatego nie mogłam zobaczyć niczego więcej po wstąpieniu Beth do Kościoła Aniołów. Bo to ja sama miałam w jej przyszłości odegrać ważną rolę. - O co chodzi? - zapytała Nina, patrząc na mnie uważnie. Potrząsnęłam głową z pozorną beztroską i dopiłam kawę, usiłując nie przejmować się nagłym przypływem strachu. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnęłam, było zbliżenie się do Kościoła Aniołów, ale chyba nie miałam wyboru. Szarość, nie szarość, Nina miała rację - musiałam przynajmniej spróbować. - Dobrze, pojadę tam - powiedziałam z wymuszonym uśmiechem. Mój niewytłumaczalny lęk przybladł nieco z upływem godzin, ale niepokój pozostał. Stałam przed owalnym lustrem wiszącym nad komodą, wpatrując się w swoje odbicie. Miałam na sobie długą, przetykaną srebrną nicią fioletową spódnicę i obcisły biały top. Niepewnie pogładziłam materiał spódnicy. Czy się nadawała? Ludzie ubierali się ładnie do kościoła, prawda?

Nie miało to wprawdzie dla mnie żadnego znaczenia, jednak chętnie wtopiłabym się w tłum. Może być, uznałam w końcu. Szybko przyczesałam włosy, nakręciłam na palce po dwa długie pasma z każdej strony i spięłam je z tyłu klamerką. Włożyłam dżinsową kurtkę i trampki, chwyciłam torebkę i zeszłam na dół. Z kuchni dochodziły odgłosy zmywania naczyń, którymi zajęła się ciocia Jo. W salonie mama spała w swoim ulubionym fotelu. Nie zdziwiło mnie to; czasem myślę, że jej sny muszą być równie kuszące jak marzenia na jawie. Pogrążona w drzemce, wyglądała zupełnie normalnie, jakby jej oczy miały rozjaśnić się na mój widok, gdyby je otworzyła. Kiedy tak na nią patrzyłam, poczułam ucisk w żołądku. Przyszło mi do głowy, że już nigdy jej nie zobaczę. Co to znowu za głupia, nieoczekiwana myśl? Odpędziłam ją od siebie, ignorując towarzyszące jej uczucie strachu. Nachyliłam się nad mamą i pocałowałam ją w policzek. - Pa, mamo - wyszeptałam. Czułym gestem przygładziłam jej jasne włosy. - Niedługo wrócę. Kocham cię. Wymamrotała coś niewyraźnie, po czym znowu znieruchomiała, oddychając cicho i równomiernie. Westchnęłam. Przynajmniej wydawała się spokojna. Zanim wymknęłam się z salonu, pocałowałam końce palców i przytknęłam do jej ust. Wsunęłam głowę do kuchni i powiedziałam cioci Jo, że wychodzę. Po pięciu minutach siedziałam już w samochodzie, zmierzając do Schenectady. Ruch był niewielki, nawet kiedy wyjechałam na szosę 1-90. Raz czy dwa zauważyłam za sobą czarne porsche. Obejrzałam je uważniej w lusterku wstecznym. Widziałam już ten samochód w Pawntucket, mniej więcej przecznicę za mną, kiedy skręcałam na drogę numer 29. Czyżby ktoś oprócz mnie udawał się do Kościoła Aniołów? Jeśli nawet tak było, nie musieli jechać za mną, żeby znaleźć drogę. Wiele kilometrów przed Schenectady na poboczu drogi

międzystanowej zaczęły się pojawiać olbrzymie billboardy, na których błyszczące srebrne litery układały się w napis: ANIOŁY CIĘ ZBAWIĄ! KOŚCIÓŁ ANIOŁÓW W SCHENECTADY, WYJAZD 8 ZACHÓD Na widok dobrze mi znanego z reklam białego kościoła na wzgórzu zacisnęłam dłonie na kierownicy. Kiedy w końcu wjechałam na gigantyczny parking, nie byłam w stanie się ruszyć. Musiałam posiedzieć i pogapić się na to wszystko, co miałam przed oczami. Kilka razy w życiu byłam w Nowym Jorku, widziałam już potężne budynki, ale czegoś takiego z pewnością nie. Być może chodziło o to, że katedra stała samotnie, strzelając w niebo z bezkresnego przystrzyżonego trawnika, w każdym razie wrażenie było takie, że człowiekowi miękły kolana. Przyjrzałam się uważnie wysoko sklepionemu dachowi i witrażowym oknom połyskującym w blasku słońca. Po drugiej stronie parkingu dostrzegłam kompleks budynków kojarzący się z olbrzymią galerią handlową. Przypomniałam sobie, że rzeczywiście mieli tu galerię, a ponadto apartamenty, halę sportową, studio fryzjerskie -wszystko, czego dusza zapragnie. Dochodziła druga po południu, tłumy ludzi zmierzały do kościoła. Wysiadłam z samochodu i odetchnąwszy głęboko dla uspokojenia, ruszyłam za nimi. Przy odrobinie szczęścia uda mi się znaleźć Beth... tyle że jej anioł również mógł tu być. Na tę myśl poczułam prawdziwe przerażenie. Nie chciałabym go nigdy więcej spotkać, gdyby to ode mnie zależało. Przeszłam zaledwie kilka metrów, gdy poczułam mrowienie w karku oraz impuls, żeby się obejrzeć. Zerknęłam przez ramię. Kilka rzędów ode mnie stało czarne porsche, z którego wysiadał właśnie ciemnowłosy facet mniej więcej w moim wieku. Miał na sobie wypłowiałe dżinsy i skórzaną rozpiętą kurtkę narzuconą na niebieski podkoszulek. Ucieszyłam się na jego

widok... bo prawdę mówiąc, im bardziej zbliżałam się do katedry, tym mniejszą miałam ochotę tam wchodzić. Na wpół odwrócona zwolniłam kroku, żeby kierowca porsche mógł mnie dogonić. Zawahał się przez moment, po czym nawiązaliśmy kontakt wzrokowy i w końcu zrównał się ze mną, a dalej poszliśmy już razem. Był o głowę wyższy ode mnie. - Cześć - zagadnęłam. - Przyjechałeś z Pawntucket? - Spojrzał na mnie, marszcząc lekko brwi, na co wyjaśniłam ze wzruszeniem ramion: - Zauważyłam po drodze twój samochód. - Mhm - mruknął po chwili. Odchrząknął i dodał: - Ja... yy... odwiedzałem przyjaciół. Był proporcjonalnie zbudowany - szczupły, ale o muskularnych ramionach - i poruszał się z pewnością i wdziękiem sportowca świadomego możliwości swego ciała. Spoglądając na atrakcyjne rysy jego twarzy, zastanawiałam się, czy naprawdę jest w moim wieku. Wydawał się starszy. Nie chodziło o umięśnienie; połowa chłopaków w szkole ćwiczyła na siłowni. Miał coś takiego w oczach... Były szaroniebieskie jak morze w czasie sztormu. Nie mogłam oderwać od nich wzroku. Uświadomiłam sobie, że za długo mu się przyglądam, i szybko odwróciłam wzrok, czując, że się rumienię. Ucieszyłam się wprawdzie z przypadkowego spotkania, ale to już była przesada. Co się ze mną działo? W liceum było co najmniej kilku równie atrakcyjnych facetów, a przecież nie gapiłam się na nich jak idiotka. Katedra przed nami górowała nad okolicą, niemal zasłaniając niebo. Przez kilka minut szliśmy w milczeniu. - Należysz do tego Kościoła? - spytałam w końcu. Nieznajomy parsknął cicho, co, jak zrozumiałam, oznaczało śmiech. - Nie - odparł obojętnym tonem. Jego ciemne włosy były lekko potargane i zasłaniały koniuszki uszu. Spojrzawszy na usta chłopaka, zapragnęłam nagle musnąć je palcem.

Odsunęłam szybko tę szaloną myśl i odchrząknęłam. - Właściwie... co tu robisz? - Pomyślałem sobie, że zobaczę, jak to wygląda. - Spojrzał na mnie i dodał: - A ty? Należysz do nich? Dotarliśmy do szerokich białych schodów i wraz z tłumem ludzi zaczęliśmy się na nie wspinać. Z dala przypominaliśmy zapewne mrówki kierujące się do mrowiska. U szczytu schodów czekało troje wysokich srebrzystych drzwi, były otwarte na oścież. - Nie, przebywa tu moja przyjaciółka. To znaczy, niezupełnie przyjaciółka, ale... - urwałam, wzdychając. - To długa historia. Obserwując mnie, skinął lekko głową bez słowa, jakby mój bełkot miał dla niego sens. Skrzywiłam się w pełni świadoma, jak niespójna była moja wypowiedź. Weszliśmy do wnętrza kościoła i natychmiast zostaliśmy rozdzieleni przez tłum. Miałam przed sobą olbrzymią marmurową przestrzeń wypełnioną rzędami białych ławek. Z przodu królował śnieżnobiały marmurowy pulpit. Zamrugałam, przyjrzawszy mu się uważniej: miał kształt pary anielskich skrzydeł, kunsztownie wyrzeźbione pióra były skierowane w górę. Za nim stał olbrzymi witrażowy posąg anioła, który uśmiechał się do nas z wysoka, wyciągając przed siebie ramiona. Znalazłam miejsce na końcu rzędu lśniących ławek i przysiadłam nieśmiało, ściskając na kolanach torebkę. Przygryzłam wargi na widok otaczającego mnie tłumu. Strona internetowa odzwierciedlała rzeczywistość; przybyło tu tysiące ludzi. Jak miałam odnaleźć Beth? Podniosłam wzrok, gdy w kościele rozległy się dźwięki harfy, odbijając się niebiańskim echem od marmurowych ścian. - Chwalmy anioły - mruknęła siedząca obok mnie kobieta. Jej oczy błyszczały gorączkowo. Zresztą nie tylko one - cała jej twarz, cała istota jaśniała miłością do aniołów. Zakłopotana spojrzałam przed siebie, gdzie akurat mężczyzna w białych powłóczystych szatach wspinał się po krótkich rzeźbionych

schodkach wiodących do pulpitu. Pewnie kaznodzieja, czy jak ich tu nazywano. - Witajcie! - wykrzyknął, rozkładając ramiona. Jego głos dobiegał zewsząd, wzmocniony przez głośniki. Nad głową zaświecił mu olbrzymi ekran, powiększając wielokrotnie natchnioną twarz. Miał rzedniejące włosy i krągłe, rumiane policzki. - Witaj - odpowiedział tłum niskim, dudniącym szeptem. Najpierw kaznodzieja zainicjował wspólną modlitwę do aniołów z prośbą, byśmy okazali się godni ich miłości. Następnie w połowie wysokości katedry rozsunęły się bezszelestnie białe aksamitne zasłony i ukazał się stuosobowy chór. - Hymn czterdziesty trzeci: Anioły ukazały mi ścieżkę prawdy - powiedział kaznodzieja do mikrofonu. Tłum wiernych wstał z miejsc. Rozbrzmiała muzyka harf, chór sopranów zaintonował pieśń, po czym dołączyła reszta zgromadzonych, których głosy odbiły się huczącym echem niczym grzmot. Na półeczce przed sobą znalazłam oprawioną w białą skórę książeczkę zatytułowaną Hymny anielskie. Otworzyłam ją i udawałam, że śpiewam, rozglądając się ukradkiem w nadziei wypatrzenia Beth. Nie mogłam jej nigdzie dostrzec, za to przekonałam się, że byłam jedną z niewielu osób, które korzystały ze zbioru hymnów. Większość znała tekst na pamięć, niektórzy kołysali się z przymkniętymi oczami. Raptem zauważyłam ciemnowłosego faceta z porsche; stał w ławce po drugiej stronie przejścia, kilka rzędów dalej. Nie śpiewał, lecz z ponurą miną wpatrywał się w swój zbiór pieśni. Uśmiechnęłam się lekko, ucieszona, że nie ja jedna uważam to wszystko za dziwaczne. Muzyka umilkła i wierni na powrót zajęli miejsca. Ostatnie nuty hymnu wibrowały jeszcze pod kopułą katedry. Kaznodzieja wpatrywał się w nas przez chwilę w milczeniu. Gdy przemówił, jego głos był zdławiony z emocji.

- Moi drodzy wierni, zebraliśmy się tu z wielu ważnych powodów, ale najpierw... najpierw musimy podziękować aniołom. Dziś bowiem witamy pośród nas troje nowych członków naszego Kościoła, troje błogosławionych wielbicieli, którzy w imię miłości do aniołów postanowili poświęcić się służbie dla nich. Beth. Zabrakło mi tchu, gdy tysiące głosów zakrzyknęło: „Dzięki niech będą aniołom!". W oczach mojej sąsiadki zalśniły łzy radości. - O, chwalmy anioły - powiedziała znowu, chwytając kurczowo oparcie ławki. - Więcej dusz, by się poświęcić wzniosłej służbie. Serce zabiło mi mocniej, gdy wychyliłam się z ławki, żeby lepiej widzieć. Wokół nas zabrzmiały harfy, chór zaś podjął powolną pieśń. Troje ludzi w błękitnych szatach wyszło na środek i stanęło twarzami do zgromadzenia - dwie kobiety i jeden mężczyzna. Natychmiast dostrzegłam Beth. Stała po lewej stronie z rozpuszczonymi włosami koloru miodu. Nawet nie patrząc na ekran, widziałam, że się uśmiecha - jej twarz promieniała jak latarnia morska. Kaznodzieja opuścił podest i zszedł do trojga nowych członków, witając ich serdecznym uściskiem obu rąk. Na koniec odwrócił się do wiernych. Na ekranie ukazała się jego zalana łzami wzruszenia twarz. - A teraz - przemówił do trzymanego w dłoni mikrofonu - kiedy nasz ukochany anioł będzie błogosławił nowych wielbicieli, pomódlmy się wszyscy i podziękujmy aniołom za ich wieczną miłość. Nasz ukochany anioł... Przełknęłam z trudem, zastanawiając się, co się teraz wydarzy. Rozległy się szelesty, gdy wierni poprawiali się w ławkach, jedni pochylając głowy w zamyśleniu, inni przymykając oczy. Ja także lekko schyliłam głowę i zakrywszy ręką czoło, zerkałam przez palce, nie spuszczając Beth z oka. Co będzie, jeśli po ceremonii znów ją gdzieś zabiorą i nie pozwolą mi z nią porozmawiać?

W kościele zapadła głęboka, pełna wyczekiwania cisza. Upłynęło kilka minut i nadal nic się nie działo. Beth patrzyła z nadzieją w górę. I wtedy go zobaczyłam. Anioł zjawił się bezszelestnie, świetlisty byt z promienną aureolą i rozpostartymi skrzydłami. Na moment straciłam zdolność oddychania. Był dokładnie taki jak istota, którą widziałam we wspomnieniach Beth, tyle że znajdował się tu, wprost przede mną, oślepiając mnie swoim blaskiem. Poruszając wolno skrzydłami, zawisł nad trojgiem kandydatów. Sądząc po ekstazie na twarzy Beth, ona także go widziała. Uśmiechnęła się do niego uszczęśliwiona jak dziecko, które otrzymało tonę gwiazdkowych prezentów. Anioł spłynął na ziemię i stanął tuż przy niej. Spojrzałam na ekran i zamarłam na widok powiększonych rysów jego pięknej, dumnej twarzy. Tego samego anioła widziałam we wspomnieniach Beth, ta sama istota zjawiła się również w progu mego domu. Anioł szepnął jej coś do ucha; pokiwała gorliwie głową. Wówczas wyciągnął ku niej świetliste dłonie i... Zastygłam w ławce zmartwiała ze zgrozy, która ścisnęła mi serce stalowym chłodem. Co on wyprawiał? Pole energii Beth z wolna pojawiło się przed mymi oczami. Anioł zatopił w nim głęboko dłonie i zdawał się je... opróżniać, o ile to właściwe słowo. Energia Beth i tak miała już szarawy odcień, przesączało się przez nią przytłumione fioletowe światło, ale teraz, pod wpływem dotyku anioła, fiolet przywiądł i zanikł. Aura zaczęła się kurczyć jak przekłuty balon. A Beth stała spokojnie i uśmiech nie schodził z jej twarzy. - Nie - wyszeptałam. Najchętniej wykrzyczałabym to słowo na cały głos. Wbiłam paznokcie w torebkę, rozglądając się niespokojnie dookoła. Czy nikt nie zamierzał temu przeszkodzić? Siedząca obok mnie kobieta patrzyła przed siebie.

- Przybądź, proszę - mamrotała. - Błogosławiony aniele, błagam cię, zjaw się i powitaj naszych nowych członków. Ona go nie widziała! Nagle uświadomiłam sobie, że tak naprawdę nikt go nie widzi. Zgromadzeni siedzieli spokojnie, uśmiechając się z jednakową błogością na twarzach. Ogarnęła mnie taka groza, że zaczęłam się trząść. Chciałam zerwać się i pobiec, żeby wyrwać Beth z łap tego potwora, ale bałam się tego, co mógł mi zrobić, gdybym tak postąpiła. Co więcej, co mogliby ze mną zrobić pozostali wierni! Na samą myśl omal nie zemdlałam. Czułam się tak straszliwie bezradna... Obróciłam się w ławce i zerknęłam na ciemnowłosego faceta. Obserwował całą scenę z zaciśniętymi szczękami i ponurą miną. Na ten widok poczułam dziwną ulgę, ale gdy na mnie spojrzał, szybko odwróciłam wzrok, walcząc z napływającymi mi do oczu łzami. Byłam przekonana, że żadne z nas nie może nic w tej sytuacji uczynić. Przynajmniej jednak to zauważył. Widział, podobnie jak ja. Kiedy anioł skończył z Beth, przeszedł do kolejnej osoby. A potem do następnej. Gdy wszyscy troje zostali już przez niego dotknięci, lśniące skrzydła rozpostarły się z szumem i istota odleciała wysoko pod kopulę, gdzie straciłam ją z oczu. Kaznodzieja nachylił się i szepnął coś do trojga nowych członków Kościoła; uśmiechnęli się i skinęli głowami. Wówczas zakrzyknął do mikrofonu: - Nasz anioł tu był! Pobłogosławił nasze nowe siostry i brata! Sala wybuchła oklaskami i okrzykami radości. „Dzięki wam, aniołowie! Chwalmy anioły!". Moja sąsiadka klaskała z taką mocą, że musiało jej to sprawiać ból. Nowi członkowie promienieli. Beth objęła mocno drugą kobietę, ich błękitne szaty zawirowały. - Powitajmy naszych nowych wiernych! - krzyknął kaznodzieja, unosząc ramię. Jego głos odbijał się od marmuru zwielo-

krotnionym echem. - Ukochane siostry i bracie, przejdźcie teraz pośród nas, żebyśmy mogli dzięki wam poczuć miłość naszego cudownego anioła! Uśmiechając się szeroko, wszyscy troje ruszyli między rzędami ławek, z wolna zmierzając do wyjścia. Ludzie wychylali się do nich, chwytając za ręce, poklepując po plecach, rzucając się na szyje. Radość rozlewała się po olbrzymim wnętrzu niczym fale potopu. Beth zbliżała się do mnie. Usiadłam wyprostowana i obserwowałam ją z bijącym sercem. Wyglądała śliczniej niż kiedykolwiek, jej twarz promieniała niespotykanym szczęściem. Mimo to wyczuwałam jej zmęczenie, widziałam, że idzie chwiejnym krokiem. O Boże, błagam cię, wiem, że to beznadziejne, pomyślałam. Ale proszę cię, proszę, pozwól mi jakoś do niej dotrzeć. Zanim znalazła się przy mnie, minęło prawie dziesięć minut. Początkowo nawet mnie nie zauważyła, bo kobieta po lewej wychyliła się z ławki, wyciągając do niej rękę. - Bądź pobłogosławiona. Bądź pobłogosławiona - powtarzała gorączkowo, ściskając jej dłonie. - Dziękuję - odrzekła dziewczyna. Wciąż się uśmiechała, gdy jej spojrzenie padło na mnie, a wówczas... zamarła. - To ty - wyszeptała. Oczy jej się rozszerzyły i cofnęła się o krok. - Co tu robisz? - Cześć, Beth - powiedziałam, wstając z ławki. - Ja tylko... chciałam z tobą przez chwilę porozmawiać. - Odejdź ode mnie. - Jej twarz pobladła, rysy miała ściągnięte. Nieopodal pozostali nowi członkowie Kościoła przyjmowali entuzjastyczne gratulacje od współwyznawców, wokół nas natomiast zaległa śmiertelna cisza. Mając świadomość, że wszyscy nas obserwują, zerknęłam przez ramię na wysokie srebrzyste drzwi. - Posłuchaj, czy mogłybyśmy wyjść na chwilę i porozma-

wiać? - zaproponowałam, ujmując ją za ramię. Wyrwała mi się z wykrzywioną twarzą. - Mój anioł powiedział mi, że ciebie już nie ma - wysyczała jadowicie. - Ze już się tobą zajęli, więc nigdy więcej ich nie skrzywdzisz. Kościół, ławki, zgromadzeni ludzie - to wszystko zdawało się blednąc, gdy wbiłam w nią przerażony wzrok. - Ja miałabym ich skrzywdzić? O czym ty w ogóle mówisz? Na twarzy Beth malowała się tak zaciekła nienawiść, że mimo woli aż się skuliłam. Jej piękne wargi wykrzywił wredny grymas. - Mój anioł mi o tym powiedział, rozumiesz? Jesteś chora, jesteś jakaś pokręcona! Nienawidzisz aniołów, dlatego właśnie wyjawiłaś mi te wszystkie okropieństwa! Zagrażasz im, chcesz ich zniszczyć! Coraz bardziej podnosiła głos, aż wreszcie zaczęła na mnie wrzeszczeć. Potrząsałam tępo głową, niezdolna przemówić. Ja zagrażam aniołom? Czy Beth zupełnie postradała zmysły? Jej twarz była kredowobiała, jedynie na kościach policzkowych widniały różowe plamy. - Nie uda ci się ich skrzywdzić, Willow - wycedziła groźnie. - Bo ja zamierzam ci w tym przeszkodzić. Odwróciła się na pięcie i przejściem między ławkami pobiegła z powrotem do pulpitu. Błękitna szata tańczyła wokół jej szczupłych łydek. Patrzyłam za nią w kompletnym oszołomieniu, stopniowo jednak zaczęły docierać do mnie pomruki zgromadzonych. - Zagrożenie dla aniołów? - Tak, nasz anioł tak powiedział. - To tamta dziewczyna z długimi jasnymi włosami. Ze strachu zaschło mi w gardle. Ludzie szeptali i gapili się na mnie z potępieniem. Ani jedna twarz nie miała przyjaznego wyrazu. Beth stała obok pulpitu kaznodziei w towarzystwie

mężczyzny z jasnymi włosami i gestykulowała gorączkowo, pokazując na mnie. To był jej anioł. Na powrót przybrał ludzką postać. On tu był. Posłał mi złowróżbne spojrzenie, którego nienawistna moc dotarła do mnie nawet z takiej odległości. Drżąc cała, cofnęłam się niepewnie o krok, gdy wtem poczułam, że czyjaś silna dłoń chwyta mnie za ramię. - Uciekaj. No już! - powiedział cichy głos. Ciemnowłosy facet. Nie musiał mi tego powtarzać. Rzuciłam się do ucieczki, on zaś pobiegł ze mną, nie puszczając mego ramienia. Nasze kroki zatupotały na poprzecinanym różowawymi żyłkami marmurze. Otworzył srebrzyste drzwi i wypadliśmy na szerokie, zalane słońcem schody, zbiegając z nich na złamanie karku. Za plecami słyszałam grzmiący głos kaznodziei: - Trzeba natychmiast zatrzymać tę dziewczynę! Ona jest złem wcielonym; planuje zniszczenie aniołów! Na ich rozkaz należy ją jak najszybciej zatrzymać, zanim uczyni im krzywdę! - Boże, co tu się dzieje, o co chodzi? - wydyszałam. Gdy dobiegliśmy do końca trawnika, spojrzałam przez ramię i ledwie stłumiłam krzyk. Anioł w swej prawdziwej postaci nadlatywał za nami, jego łopoczące skrzydła jarzyły się krwawo w blasku słońca. Ciemnowłosy facet obrócił się na pięcie, sięgnął pod kurtkę i wyjął rewolwer. Anioł wydał chrapliwy wrzask wściekłości i zanurkował prosto na mnie. A potem... potem nie mam pojęcia, co się właściwie stało. Strach mnie opuścił. Wydawało mi się, że nagle urosłam. Unosiłam się w powietrzu i też miałam skrzydła - potężne i lśniące niczym zmrożony śnieg. Wyczuwałam ich jesienny chłód, wisząc nad ziemią i osłaniając nimi moje ludzkie ciało wraz z jego kruchą aurą. Obserwowałam nadlatującego stwora, wpatrując mu się zimno w oczy.

Zaskoczony rzucił się w tył; w tej samej chwili usłyszałam wystrzał, aureola anioła zadrżała i dziwacznie się wykrzywiła. A potem on sam zniknął, rozpadł się na milion cząsteczek światła. - Chodź! - krzyknął ciemnowłosy, chwytając mnie ponownie za ramię. Raptem stałam się znów sobą i pobiegłam z nim przez parking. Co się właściwie stało? To wszystko wydarzyło się tak szybko, że za nami tłum zaczynał się dopiero wysypywać z kościoła. Naszych uszu dobiegły gniewne okrzyki: „Tam jest!", „Łapać ją, zanim wyrządzi krzywdę aniołom!", „Patrzcie, tam biegnie!" Znajdowałam się w połowie parkingu, gdy obejrzałam się i nogi się pode mną ugięły. Nina, to był naprawdę fatalny pomysł, pomyślałam ze zgrozą. Mężczyzna o sylwetce futbolisty znacznie wyprzedził resztę tłumu, wpadł już na parking i sprintem sadził do srebrnej półciężarówki. Gwałtownie otworzył drzwi. Ciemnowłosy szarpnął mnie brutalnie za ramię. - Biegnij, jeśli ci życie miłe! Pobiegłam najszybciej, jak mogłam, ściskając w rękach torebkę. Z trudem dotrzymywałam mu kroku. Minęliśmy moją toyotę, więc pociągnęłam go za rękę, sapiąc: - Czekaj... to mój... Zignorował mnie. Kiedy znaleźliśmy się przy czarnym porsche, pilotem otworzył drzwi. - Wsiadaj, no już! - Ale... Obejrzałam się na swój samochód i zobaczyłam, że tłum jest już na parkingu. Ludzie gnali na oślep, wrzeszcząc i wymachując rękami; ich nienawiść docierała do mnie z całą mocą. Mężczyzna, który dobiegł do półciężarówki, był teraz tak blisko, że niemal widziałam jego twarz. Trzymał w dłoniach strzelbę. Gdy zobaczył, że na niego patrzę, przystanął i wycelował.

Blask słońca zatańczył na wypolerowanym metalu lufy. Nie mogłam się poruszyć. Po prostu tam stałam, mój mózg wyłączył się z niedowierzania. To nie mogło się dziać naprawdę. Nie ma mowy... - Wsiadaj do auta! - wrzasnął ciemnowłosy. Otworzył drzwi od strony pasażera i popchnął mnie na siedzenie, a gdy obiegał samochód, żeby usiąść za kierownicą, huk wystrzału odbił się echem. Chłopak rzucił się do środka, zatrzasnął drzwi i zapalił silnik, a po sekundzie rwaliśmy już z piskiem opon przez parking. Wykręcając się na siedzeniu, spojrzałam za siebie i dostrzegłam mężczyznę ze strzelbą, który przykląkł na jedno kolano i dalej do nas celował. - O... on do mnie strzelał... - wyjąkałam z trudem. - Jezu, naprawdę próbował mnie zabić. - Zaczęłam się tak trząść, że nie mogłam mówić. - Oni wszyscy chcieli cię zabić - skwitował krótko chłopak, sprawnie zmieniając biegi. W ciągu kilku sekund wskazówka prędkościomierza pokazała sto trzydzieści i nadal pięła się w górę. Ciemnowłosy prowadził bardzo pewnie, dzięki czemu niemal połykaliśmy autostradę. Przez około pół godziny żadne z nas się nie odezwało. Skuliłam się na skórzanym fotelu, było mi tak przeraźliwie zimno, że nie byłam w stanie myśleć. Chłopak co chwila zerkał w tylne lusterko, obawiając się zapewne pogoni. Gdy tylko miał takie podejrzenie, zjeżdżał na boczną drogę, potem z niej skręcał, i jeszcze raz, i jeszcze, przy dużej szybkości pokonując ciasne zakręty. W końcu dotarł do autostrady stanowej numer 9, wjechał na nią prawie nie zwalniając, po czym pognał dalej. Rozluźnił się nieco i spojrzał na mnie po raz pierwszy, odkąd znaleźliśmy się w jego samochodzie. Czułam na sobie jego świdrujący wzrok. - Więc czym w końcu jesteś ? - spytał, od razu przechodząc do sedna.

Zaskoczona poderwałam głowę. Facet mówił poważnie. - O co ci chodzi, jak to - czym jestem? - Jesteś pół aniołem, pół człowiekiem. Jak to możliwe? Szczęka mi opadła. - Półaniołem...? Nieprawda! - Ach tak? Wobec tego czym było to coś, co ochroniło cię przed atakiem stwora? - Ja... nie wiem, o czym ty w ogóle mówisz. - Oblizałam suche wargi, czując nagłe przerażenie. - Nad tobą unosił się anioł, który miał twoją twarz - wyjaśnił rzeczowo chłopak, wymijając ciężarówkę. - Wyglądało, jakby cię chronił. Zaniemówiłam. Skrzydła unoszące się w powietrzu, które wyczułam, ich jesienny chłód... - Nie wierzę ci - wyjąkałam. - To były jakieś halucynacje... - Więc jednak coś czułaś - oznajmił, obrzucając mnie gniewnym spojrzeniem. - Nie! To znaczy... naprawdę nie wiem, to było jakieś dziwne... - Przełknęłam głośno, odsuwając od siebie straszne wspomnienie. - Nie jestem żadnym półaniołem, jasne? To zwyczajnie niemożliwe. - Owszem, powinno takie być. - Oczy mu się zwęziły. -Jednak jesteś po części aniołem, to pewne, a jedynym sposobem wyjaśnienia tego jest... - urwał i niecierpliwie postukał w kierownicę. - Odpada wyszeptał. - To niemożliwe. Jezu, gość był równie szalony jak Beth. Usiadłam prosto i położyłam torebkę przy stopach. - Posłuchaj, nie mam pojęcia, o czym mówisz - powtórzyłam przez zaciśnięte zęby. - Dopiero kilka dni temu dowiedziałam się, że anioły w ogóle istnieją. - A twoi rodzice? - zapytał nagle. - Kim jest twój ojciec, znasz go? - A kim ty właściwie jesteś? - rzuciłam gniewnie. Zaczy-

nałam faceta nie cierpieć. - Nie znalazłeś się w tym kościele przypadkowo, tylko dlatego, że zachciało ci się go raptem zwiedzić. - Odpowiedz mi na pytanie. Spiorunowałam go wzrokiem. - Nie, to ty odpowiedz na moje! Chociaż chłopak się nie poruszył, to nagle poczułam emanującą od niego moc, jakby przyczajony kocur sprężał się do skoku. - Śledziłem cię - wyjaśnił zwięźle. - Mam na imię Alex. Ty jesteś Willow. Willow Fields. - Skąd to wszystko wiesz? - spytałam, mimowolnie sztywniejąc. Jego usta wykrzywił chłodny półuśmieszek. - Stąd, że byłem dziś rano u ciebie w domu. - Byłeś u mnie w domu? - wyjąkałam z niedowierzaniem. Alex przyśpieszył, żeby wyminąć osiemnastokołową ciężarówkę. Porsche poruszało się gładko jak jedwab na szkle. - Tak - potwierdził szorstkim tonem. - Dostałem rozkaz, żeby cię zabić. Na wspomnienie rewolweru, który nosił pod ku rtką, całkowicie zaschło mi w gardle. Wyczuł chyba moje przerażenie, bo parsknął śmiechem. - Nie martw się, nie zamierzam tego zrobić. Pracuję dla CIA. - Skrzywił się. - A raczej pracowałem. Moim zadaniem było śledzenie i likwidowanie aniołów. Powiedziano mi, że także nim jesteś. Ty natomiast... - urwał niepewnie. - Nie przypominasz niczego, co dotąd widziałem - dokończył ponuro. Na moment naprawdę mnie zatkało. - Chcesz mi wmówić, że CIA kazała ci mnie zabić... I spodziewasz się, że w to uwierzę? - Nie - potrząsnął niecierpliwie głową. - Mówię, że otrzymałem rozkaz zabicia stwora, który, jak mi oznajmiono, miał

być aniołem. Myślałem, że rozkaz pochodził od CIA, ale teraz już wiem, że nie, wydały go same anioły. W każdym razie pojechałem za tobą, żeby zobaczyć, co się będzie działo. Otworzyłam usta, po czym je zamknęłam, zastanawiając się, jakim cudem tak przystojny facet mógł być aż tak podatny na urojenia. - To jakieś totalne wariactwo - mruknęłam. Obrzucił mnie chłodnym spojrzeniem. Pasma ciemnych włosów opadły mu na czoło. - Tak sądzisz? Przecież widziałaś, co ten stwór robił z nowymi członkami Kościoła; obserwowałem cię wtedy uważnie. Anioły od wieków przebywają na Ziemi, karmiąc się ludzką energią i wywołując choroby, szaleństwo i śmierć. To się nazywa anielskie poparzenie. Tak właśnie postępują. Oczyma duszy ujrzałam ponownie scenę w katedrze, kiedy to energia Beth szarzała stopniowo wysączana przez anioła. Czy takie rzeczy naprawdę działy się od stuleci? Mój umysł wywinął kozła; to było nie do pomyślenia. Odwróciłam wzrok i potarłam ramiona, usiłując się choć trochę ogrzać. - Aha. A ty z jakiegoś powodu myślisz, że jestem półaniołem. Alex obrzucił mnie uważnym spojrzeniem szaroniebie-skich, ocienionych gęstymi rzęsami oczu. - Tak myślę. Ten sam obraz anioła, który pojawił się nad tobą przed kościołem, widziałem dziś rano, gdy spałaś. Wygląda niemal tak samo jak zwykły anioł, tyle że nie ma aureoli. Twoja aura, podobnie jak energia, to mieszanina cech ludzkich i anielskich. Przypomniałam sobie uczucie latania, unoszenia się nad własnym ciałem i osłaniania go skrzydłami. Nie, stop, chwileczkę. Nie zamierzałam o czymś takim myśleć. - No dobra, więc widziałeś obraz anioła unoszącego się nade mną podczas snu - powiedziałam drżącym głosem. -Udało ci się to zobaczyć, kiedy byłeś u mnie w domu na rozkaz

CIA, dla której pracujesz, choć jesteś mniej więcej w moim wieku. Okej, jasne, chyba łapię, o co ci chodzi. Alex płynnie zmieniał pasy ruchu, wymijając jadące samochody. - Nie odpowiedziałaś mi na pytanie o rodziców - rzucił obojętnie. - Czy znasz ich oboje, biologicznego ojca i matkę? Nie znasz, prawda? Wychowała cię samotna matka albo ciotka, a może zostałaś adoptowana. Podciągnęłam kolana pod brodę. - To nie twoja sprawa. Łypnął na mnie, po czym mówił dalej: - Czy twój dotyk sprawia ludziom ból? A może masz zdolności paranormalne? - Ból? - spytałam z oburzeniem. - Oczywiście, że nie! Ale... - zawahałam się, czując na plecach lodowaty dreszcz. -Owszem, mam takie zdolności, umiem przepowiadać przyszłość... A ty... skąd o tym wiesz? Wykrzywił wargi w smutnym uśmiechu, jakby w ogóle go to nie zaskoczyło. - To cecha anioła. Jak oni się o tobie dowiedzieli? Teraz naprawdę go nie cierpiałam. Ponieważ milczałam, spojrzał na mnie surowo. - Jak? - powtórzył z naciskiem. - To bardzo ważne. Chciałam mu poradzić, żeby spadał, ale jego ton sprawił, że się rozmyśliłam. Spojrzałam na niego spode łba i demonstrując urazę, skrzyżowałam ramiona na piersi. - Beth przyszła do mnie, żebym przepowiedziała jej przyszłość. Ujrzałam anioła i to, że ją krzywdzi. Ostrzegłam ją, żeby się trzymała od niego z daleka, na co okropnie się rozzłościła, a potem ten anioł przyszedł do mnie... w ludzkiej postaci, czy jak mam to nazwać. Udawał, że chce, abym przepowiedziała mu przyszłość, a kiedy odmówiłam, chwycił mnie za rękę... -urwałam na wspomnienie obrazów, które wówczas zobaczyłam. - A potem odszedł. - Wzdrygnęłam się, przypomniawszy

sobie rozsiane przed kościołem aniołów niezliczone okruchy anielskiego światła. - Co się z nim stało? Kiedy strzeliłeś, co... - Zabiłem go - odrzekł krótko Alex. - Już rozumiem, przyszedł do ciebie i wniknął w twój umysł. Zobaczył w nim coś, co go przeraziło. Kiedy to było? W czwartek? Późnym popołudniem lub wczesnym wieczorem? - Tak , w czwartek. Wczesnym wieczorem. Skąd... - Właśnie wtedy otrzymałem rozkaz. - Zacisnął szczęki i uderzył płaską dłonią w kierownicę. Cholera, wiedziałem. Oni naprawdę przejęli kontrolę. Przełknęłam z wysiłkiem, zastanawiając się, o czym właściwie mówi, kiedy nagle zorientowałam się, że zmierzamy na południe, w odwrotnym kierunku niż do Pawntucket. - Hej, dokąd jedziesz? Muszę wrócić do domu! - Odpada - powiedział obojętnie. - Jutro byłabyś martwa. Gapiłam się na niego jak krowa na pociąg. Spojrzał na mnie z irytacją. - O co chodzi, przecież widziałaś tych ludzi, czy naprawdę sądzisz, że o tobie zapomną? Powiedziano im, że stanowisz „zagrożenie", że planujesz „zniszczyć anioły". Jezu, rozedrą cię na strzępy, jeśli jeszcze kiedyś cię zobaczą. A ta twoja koleżanka, czy ona wie, gdzie mieszkasz? Strach rozlał się we mnie lodowatym strumieniem, ścinając mi krew w żyłach. - Mama - wyszeptałam. - O Boże, muszę wrócić do domu... musisz mnie natychmiast tam odwieźć! Alex stanowczo potrząsnął głową. - Nie odwiozę cię do domu. - Musisz! Moja mama mnie potrzebuje, ona jest chora... - Tak? - odrzekł nieprzyjemnym tonem. - Zapewniam cię, że najlepszym sposobem narażenia jej na niebezpieczeństwo jest powrót do domu. Chcesz, żeby fanatyczny motłoch stanął na twoim progu? I być może postanowił usunąć również chorą matkę „zagrożenia"?

- Zamknij się - szepnęłam. Na samą myśl poczułam mdłości. - Mogłabym iść na policję albo... - Nie pomogą ci. Połowa z nich to tajni współpracownicy Kościoła. - Wobec tego co proponujesz? - rzuciłam podniesionym tonem. - Chcesz powiedzieć, że jestem teraz bezdomna? Przecież nawet mnie nie znasz, więc odstaw mnie do domu! Co cię właściwie obchodzi, co się ze mną stanie? - Anioły są z jakiegoś powodu przekonane, że stanowisz dla nich zagrożenie. Więc jeśli sądzisz, że pozwolę ci dać się zabić, to się grubo mylisz. - To nie twoja sprawa! - wrzasnęłam rozsierdzona. - Co, może mnie porwałeś i mam się na to godzić? Odwieź mnie do domu! - Alex milczał, więc dałam mu kuksańca w ramię. -Hej! Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Raptownie zwolnił i zakręcił kierownicą, zjeżdżając na pobocze. Koła porsche zazgrzytały na żwirze i auto stanęło gwałtownie. - Nie mamy czasu na takie gadanie - warknął. Znów czułam z trudem powstrzymywaną moc, przypominał czającego się do skoku tygrysa. Spojrzał mi prosto w oczy i odezwał się z powagą: Posłuchaj mnie uważnie, powiem bez ogródek: jeśli cię odwiozę do domu, zginiesz. Osoby, na których ci zależy, być może też. Jest tylko jeden sposób, by do tego nie doszło -już nigdy więcej tam nie wrócisz. Zaczęłam się trząść jak galareta. Pragnęłam wierzyć, że to kłamstwo, że chłopak oszalał, ale nie mogłam. Wszystko w nim -głos, ton, wysyłane wibracje - mówiło mi, że to prawda. - To nie może się dziać naprawdę - wyszeptałam. - To tylko zły sen. - Przecież rano, kiedy się obudziłam, wszystko było normalne. Przypomniałam sobie osobliwe uczucie lęku, gdy całowałam mamę na pożegnanie, i coś ścisnęło mnie za gardło. - Ale się dzieje - odpowiedział niecierpliwie Alex. Postu-

kał pięścią w kierownicę i dodał: - Musisz pojechać ze mną do Nowego Meksyku. Przez chwilę siedziałam jak sparaliżowana, gapiąc się na niego bez słowa. - Masz na myśli stan Nowy Meksyk? - zapytałam ostrożnie. - Tak. Przebywa tam jedyna osoba, której nadal mogę ufać. - A co to właściwie ma wspólnego ze mną? Przyjrzał mi się z bezgranicznym zdumieniem, że mogę być aż tak głupia. - Jeśli jest chociaż cień szansy, że anioły nie mylą się co do ciebie, to nie zamierzam spuścić cię z oka. - Ach tak - odrzekłam słabo. - No to świetnie. Czy mam może jakiś wybór? Skórzana kurtka zaskrzypiała cicho, gdy wzruszył ramionami. - No jasne. Zawsze możesz wrócić do domu i dać się zabić, przy okazji narażając innych na niebezpieczeństwo. Proszę bardzo. Popatrzyłam mu głęboko w oczy. - Nawet cię nie znam - wycedziłam. - Jeżeli ci się zdaje, że pojadę teraz z tobą przez pół Ameryki, to chyba zwariowałeś. Zapadło ciężkie milczenie, słychać było jedynie przejeżdżające z rzadka samochody. Alex zmarszczył brwi i zacisnął szczęki. - Na czym polegają twoje paranormalne zdolności? - spytał nieoczekiwanie. - Jak przepowiadasz ludziom przyszłość, co jest do tego potrzebne? Poczułam nagły przypływ lęku. Wzruszyłam ramionami, starając się to ukryć. - Muszę wziąć taką osobę za rękę... - Proszę. - Zdecydowanym ruchem wyciągnął do mnie dłoń. - Śmiało.

- Nie potrafię tak tego zrobić - odparłam, potrząsając głowa- - Jestem za bardzo zdenerwowana. Alex nie cofnął ręki, w jego szaroniebieskich oczach płonęło wyzwanie. Z zaciśniętymi ustami ujęłam jego dłon. Była ciepła i mocna, z odciskami u podstawy palców. Przymknęłam oczy, starając się oczyścić umysł. Niemal od razu ujrzałam przesuwające się szybko pomieszane obrazy: palące słońce, otoczony drutem kolczastym obóz na pustyni. Brat Aleksa, wyższy i mocniej zbudowany, o takich samych szaroniebieskich oczach. Zabijanie aniołów -twarda, śmiertelnie niebezpieczna powinność nieustępliwych wojowników. Dom cioci Jo, Alex siedzący opodal w swoim porsche. Naprawdę pracował dla CIA... Raczyłam, ze wyczuł coś osobliwego w mojej energii - nie była anielska, a zarazem nie w pełni ludzka. Alex w domu obserwujący mnie podczas snu. Zaczerpnęłam gwałtownie haust powietrza, gdy popatrzyłam na siebie jego oczami - leżałam skulona na sofie przykryta starym afganem. Nade mną unosił się spokojn anioł z pochyloną głową - piękny promienny, zgodny. Nie miał aureoli, skrzydła złożył z wdziękiem za plecami. Gdy Alex obszedł powoli niski stół z bronią wycelowaną do strzału, ujrzałam twarz anioła. To byłam ja. Krzyknęłam, puszczając jego rękę. Przez chwilę oboje milczeliśmy. - No i co? - spytał w końcu. Objęłam się ciasno ramionami, nie patrząc na niego. Nie był szalony, jego energia była czysta i mocna Doznałam wstrząsu na myśl, że wszystko, co mi opowiedział, każde jego słowo, bylo prawda. Anielskie skrzydła złożone za plecami... zrobiło mi się słabo. - Co to ma znaczyć? - Mój głos był piskliwy, przestraszony. - Ten... niby-anioł, którego widziałeś nade mną. Jak mogę być półaniołem, skoro...

Urwałam, jakbym nagle zaliczyła cios w żołądek. Kiedy miałam jedenaście lat, przechodziłam ostrą fazę wypytywania o mojego ojca. Ponieważ ciocia Jo nie miała pojęcia, kim był, nękałam pytaniami pogrążoną w swoim świecie mamę, szepcząc jej natarczywie do ucha: „Mamo, kim był mój ojciec? Mamo? Pamiętasz go? Kim był mój tata?". Pewnego razu, ten jeden jedyny raz, mi odpowiedziała. Uśmiechnęła się do mnie i spojrzała na moment prosto w oczy. - Był aniołem - wyszeptała. Wówczas dałam spokój dalszym pytaniom. Poczułam, że krew odpływa mi z twarzy. Obraz mojego ojca, który widziałam, gdy próbowałam wniknąć w przeszłość mamy - mężczyzna miał w sobie coś tak odpychającego, że aż dostałam gęsiej skórki. I te same dziwne, przykuwające oczy jak stwór, który przyszedł do mnie. Teraz to sobie przypomniałam: pośród uroczych łuków tęczy w umyśle mamy był także anioł, który stał w jej dawnym mieszkaniu, uśmiechając się do niej. Miał tę samą twarz co odpychający mężczyzna. Wówczas myślałam, że mama ma przywidzenia. Zabrakło mi tchu. Mięłam w dłoniach materiał spódnicy, walcząc o opanowanie. - Skoro co? - spytał ze spokojem Alex. - Po... powiedziałeś - wyjąkałam z trudem - że anioły powodują szaleństwo. Czy one w ogóle... czy mogą mieć związki z ludźmi? Chodzi mi o... - Tak - odrzekł sucho. - A ich oczy? Czy są... - Dziwne - dokończył za mnie. - Zbyt intensywne. Niekiedy zbyt ciemne. Ma się uczucie, że nie można od nich oderwać spojrzenia. - O Boże - wyszeptałam. Szarpałam spódnicę tak mocno, że omal jej nie podarłam. - Twój ojciec - skwitował Alex. - Miałem rację, tak? Jest jednym z nich.

Poczułam nagły przypływ paniki, oddychałam płytko i nierówno. - Ja... ja sama nie wiem. Nie znałam go, widziałam tylko raz, gdy wniknęłam we wspomnienia mamy. Miał oczy właśnie takie, jak mówisz. On... zmącił jej umysł, ciocia Jo mówiła mi, że zanim go poznała, była zupełnie normalna... - urwałam, czując gulę w krtani. Zapadło długie milczenie. Alex wpatrywał się we mnie z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. - Półanioł - mruknął w końcu. Jego mina wyrażała teraz mieszaninę odrazy i satysfakcji w rodzaju: „A nie mówiłem?". -No to pięknie. - Włączył silnik i z powrotem wjechał na autostradę, wdeptując pedał gazu do dechy. Porsche usłuchało błyskawicznie, po kilku sekundach gnaliśmy już sto pięćdziesiąt na godzinę. Świat dokoła mnie kołysał się jak ocean. Wiedziałam, że to wszystko prawda, choć mój umysł za nic nie chciał w nią uwierzyć. Byłam pólaniołem, a mój ojciec jednym z tych potworów, który zniszczył zdrowie i życie mamy. - To nie powinno być możliwe - rzekł cicho Alex. - Jeśli anioły potrafią się teraz rozmnażać... - urwał, zaciskając dłonie na kierownicy. Po chwili westchnął głęboko. - Tak czy siak, uważają, że stanowisz dla nich zagrożenie, a ja nie mogę ryzykować, że się mylą. Więc jak będzie? Pojedziesz ze mną czy będę musiał cię śledzić i starać się zapobiec twojej śmierci? Przypomniałam sobie swoje pierzaste skrzydła i omal nie zwymiotowałam. Nie myśl o tym. Tylko o tym nie myśl. Drżącą ręką wygładziłam zmięty materiał spódnicy. - Kogo... z kim właściwie chciałbyś się zobaczyć? - wyjąkałam. - Facet nazywa się Cully - wyjaśnił Alex. Ciemne włosy znów opadły mu na czoło; odrzucił je niecierpliwie, nie patrząc na mnie. - Kiedyś był ZA. Zabójcą Aniołów. To jedyna osoba, której mogę zaufać, skoro przejęli projekt „Anioł".

Projekt „Anioł". Tekst rodem z Jamesa Bonda. Podobnie zresztą jak strzelanina na parkingu. Oblizałam zaschnięte wargi. - Czy ci ludzie naprawdę przyszliby do mojego domu? A co będzie, jeśli tak się stanie? Czy zrobią coś mamie albo cioci Jo? Wzruszył ramionami, obserwując uważnie drogę w tylnym lusterku, po czym zjechał na szosę międzystanową. - Nie wiem. Zanim cokolwiek zrobią, postarają się najpierw wyśledzić ten samochód. Ale jak powiedziałem - jeśli wrócisz do domu, zginiesz, być może razem ze swoją rodziną. Tyle wiem na pewno. Rzucił to szorstkim tonem, jakby ta sprawa była mu kompletnie obojętna. - Więc przypuszczasz... że ten Cully może ci coś wyjaśnić... - Poza nim na całym świecie nie ma nikogo. Milczałam bardzo długo. Mama... Wyobraziłam ją sobie w fotelu, jak śni na jawie kolorowe, bajkowe sny. Pomyślałam o domu cioci Jo, o lawendowych paskach materiału udrapowanych u wezgłowia mojego łóżka. A potem ujrzałam wrzeszczącą tłuszczę w Kościele Aniołów, na nowo odczułam bijącą od niej falę nienawiści. I piękną skrzydlatą istotę lecącą za mną z przenikliwym krzykiem oraz lufę wycelowanej we mnie strzelby. Alex ocalił mi życie, nie było co do tego wątpliwości. Gdyby nie on, byłabym teraz martwa. Przeszył mnie zimny dreszcz. Alex miał rację, nie mogę wrócić do domu. Jeśli tam pojadę, zginę, a ponadto narażę mamę i ciocię Jo na straszne niebezpieczeństwo. Oczyma duszy ujrzałam niknący w oddali, coraz mniejszy dom, który traciłam na zawsze. Skoro nie mogę do niego wrócić, to gdzie mam się podziać? Nie mogę się schronić u Niny, bo naraziłabym także i ją. Nie było bezpiecznej kryjówki; ci ludzie nie spoczną, póki mnie nie dopadną. Jestem półaniołem.

Panowała martwa cisza przerywana jedynie mruczeniem silnika porsche i szumem wiatru. Objęłam się ramionami. Jeśli osoba, o której wspomniał Alex, rzeczywiście potrafi nam coś wyjaśnić, to właśnie tego potrzebowałam. Słowa uwięzły mi w gardle. Nie do wiary, że naprawdę chciałam je wypowiedzieć. - Dobrze - wyszeptałam tak cichutko, że sama ledwie się słyszałam. - Pojadę z tobą.

ROZDZIAŁ SZÓSTY Przez kilka godzin żadne z nas nie odezwało się ani słowem. Siedziałam nieruchomo, wpatrując się w mijane farmy i drzewa, nie mogąc uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Po pewnym czasie ruch zgęstniał i szosa między-stanowa poszerzyła się do pięciu pasów. Ocknąwszy się z odrętwienia, uświadomiłam sobie, że wjechaliśmy do stanu New Jersey i zmierzamy do Nowego Jorku. Ledwie zdążyłam o tym pomyśleć, w oknie po prawej ujrzałam zarys słynnego miasta na tle nieba. Alex skierował się na most Jerzego Waszyngtona, płacąc za przejazd gotówką. Ominął od północy Manhattan i udał się do Bronksu. Już po chwili otaczały nas zrujnowane budynki i poprzewracane pojemniki na śmieci. Odchrząknęłam i nieśmiało spytałam: - Myślałam, że jedziemy do Nowego Meksyku. - Nie tym samochodem - odparł, nie zaszczyciwszy mnie nawet spojrzeniem. - Za dobrze mu się przyjrzeli. Wjechał na parking niewielkiego zapuszczonego centrum handlowego, zaparkował porsche w kącie i wysiadł. Poszłam za nim, owinąwszy się ciasno dżinsową kurtką. Dzień powoli miał się ku końcowi, czułam nieprzyjemne nerwowe mrowienie w czaszce. Gdybym wiedziała, że znajdę się w takim

miejscu, ubrałabym się w najobszerniejszą bluzkę, jaką tylko mogłabym znaleźć. Alex wyjął z bagażnika czarną nylonową torbę, z niej zaś wypchaną kopertę, którą wsunął do wewnętrznej kieszeni kurtki. Następnie obszedł samochód i włożył rękę pod fotel kierowcy, skąd po chwili wyciągnął małe metalowe pudełko. Wsadził je do czarnej torby; zdążyłam zauważyć, że miał w niej dżinsy i parę porządnie złożonych bawełnianych podkoszulków. Oprócz tego umieścił tam kilka przedmiotów wyjętych ze schowka, po czym zasunął zamek błyskawiczny i przewiesił sobie torbę przez ramię. - Idziemy - oznajmił, zatrzaskując drzwi porsche. Stłumiłam irytację - nie lubię, jak mi się wydaje polecenia i już miałam powiedzieć, że zapomniał kluczyków, gdy wtem pojęłam, że o to mu właśnie chodziło. Oszołomiona podreptałam za nim przez popękany asfalt parkingu, zerkając przez ramię na lśniący czarny pojazd. - Czy masz komórkę? - spytał, gdy mijaliśmy śmietnik. Skinęłam głową, na co dodał: - Daj mi ją. - Proszę - mruknęłam. Wygrzebałam z torebki moją małą błękitną nokię i podałam mu aparat. Alex wyjął z kieszeni wyjątkowo cienki telefon i wrzucił obie komórki do śmietnika. Zagrzechotały i przepadły w śmieciach. Wybałuszyłam oczy, gapiąc się na niego w milczeniu. Po chwili odzyskałam zdolność mówienia. - Ale... - zaczęłam. - Potrafią je namierzyć - wyjaśnił zwięźle. - Pewnie już sprawdzają twoje billingi, żeby ustalić, czy kontaktowałaś się z domem. Nie dzwoń tam, to wykluczone. Nie możemy ryzykować. Zaczęłam protestować, ale słowa uwięzły mi w krtani. To nie był film. Jacyś ludzie na serio próbowali mnie zabić. - Okej - wymamrotałam. Dreptałam tuż za nim, a w głowie kotłowały mi się dziesiąt-

ki myśli. Ciocia Jo i ja nigdy nie byłyśmy sobie przesadnie bliskie, lecz wiedziałam, że będzie się zamartwiała, gdy nie wrócę dzisiaj do domu. No a mama... przełknęłam ślinę. Czy ona to w ogóle zauważy? Na tę myśl poczułam się jeszcze gorzej. Doszliśmy do stacji metra; Alex zbiegł szybko po cementowych stopniach schodów. Kupił dla nas bilety i podał mi mój, nie patrząc na mnie. Pragnęłam się dowiedzieć, dokąd właściwie się udajemy, lecz nie miałam ochoty z nim gawędzić, podobnie jak i on ze mną. Jechaliśmy w milczeniu zatłoczonym wagonem. Alex siedział z lekko rozstawionymi kolanami, postukując palcami w udo. Ukradkiem obserwowałam go w szybie - wystające kości policzkowe, pionowa zmarszczka między ciemnymi brwiami. Upłynęła prawie godzina. Pociąg dojechał do stacji Lexington Avenue, a wówczas Alex podniósł się bez słowa. Gdy z czeluści podziemnego dworca wynurzyliśmy się na ulicę, słońce właśnie zachodziło, a obłoki różowiły się na tle nieba. Znajdowaliśmy się w kolejnej podupadłej dzielnicy, choć daleko jej było do koszmarnego Bronksu. Zauważyłam, że niektóre sklepy miały dwujęzyczne szyldy, angielskie i hiszpańskie. - Yy... gdzie my jesteśmy? - W hiszpańskim Harlemie - odrzekł krótko Alex. Odnosiłam wrażenie, że bez celu przemierzamy ulice, nie szukając konkretnego adresu. Po pewnym czasie dotarliśmy do kwartału starych domów z piaskowca, przed którymi stały zaparkowane samochody. Był ciepły, niemal letni wieczór, więc ludzie przysiedli na schodach, śmiejąc się i gawędząc. Słychać było rytmiczną muzykę rockową z jękliwym hiszpańskim tekstem. Rozejrzałam się dookoła, chłonąc egzotyczną dla mnie scenerię. Nigdy w życiu nie czułam się tak świadoma swoich jasnych włosów. - Bingo - mruknął Alex. Podążyłam za jego wzrokiem i zobaczyłam, że patrzy na zaparkowanego przy krawężniku oliwkowozielonego mustanga bossa rocznik sześćdziesiąty dziewią-

ty lub siedemdziesiąty. Był wprawdzie nieco poobijany, ale wciąż pięknie się prezentował, zrywny, muskularny. Na wypisanej odręcznie tabliczce widniała cena: 1200 $. Na schodach nieopodal siedziała grupka czarnowłosych mężczyzn zajęta piciem piwa. Podnieśli głowy, gdy Alex zbliżył się do nich. - Hola, iąue tal? - zagadnął. - jDe ąuien es este coche? -Kciukiem pokazał mustanga. Po hiszpańsku mówił szybko i płynnie. - Es mio - odrzekł jeden z nich. - jEstds interesado? - Miał gęste czarne włosy i przyjazne piwne oczy. Wstał, podał swoją puszkę koledze i zszedł po schodach do samochodu. Alex wzruszył obojętnie ramionami i poszedł za nim. - Si, puede. Si me haces un buen precio, podria pagarte obora mismo. Łypnęłam na niego spod oka, gdy mnie mijał, trajkocząc po hiszpańsku z szybkością karabinu maszynowego. Gdzie on się tego nauczył? Boże, ja naprawdę nic o nim nie wiem. Uświadomienie sobie tego sprawiło, że poczułam się nagle straszliwie samotna. Odwróciłam wzrok i oparłam się o balustradę z piaskowca, skrzyżowawszy ramiona na piersi. Po około pięciu minutach targów Alex odliczył kilka banknotów, które wyjął z koperty schowanej w kieszeni kurtki. Facet uśmiechnął się szeroko i wręczył mu kluczyki przyczepione do breloczka w kształcie kostki do gry. - Gracias, amigo. - Gracias - odrzekł Alex, podając mu rękę. Wrzucił czarną torbę na tylne siedzenie i oboje wsiedliśmy do samochodu. Popękane fotele z czarnego plastiku, elegancko zakrzywiona linia deski rozdzielczej. Rozbój na równej drodze - mruknął pod nosem, zapalając silnik. - Czemu? - spytałam ciekawie. Nie odpowiedział. Auto zachłysnęło się raz, po czym zaskoczyło i odjechaliśmy z piskiem opon, zostawiając grupkę mężczyzn na schodach z pia-

skowca. - Dlaczego rozbój na równej drodze? - powtórzyłam z naciskiem. Alex zacisnął szczęki i milczał. Po chwili zdecydował się na odpowiedź: - Nie chciał wziąć mniej niż dziewięćset dolarów, nawet w gotówce. - Naprawdę? Musiało mu bardzo zależeć na kasie - mruknęłam. Alex spojrzał na mnie, ja zaś wzruszyłam ramionami i zagłębiłam się w miękkim fotelu. Nie miałam ochoty tłumaczyć, że klasyczne mustangi były obiektem pożądania kolekcjonerów i że podwozie bossa było w świetnym stanie, choć góra wymagała nieco pracy. Facet mógłby go sprzedać miłośnikowi marki za znacznie większą sumę, niż zapłacił mu Alex. W czasie jazdy w kierunku śródmieścia spostrzegłam na rogu dobrze mi znany czerwony szyld marketu K-Mart. - Słuchaj, czy moglibyśmy się na chwilę zatrzymać? - spytałam ochryple. - Po co? - Po nic... po prostu potrzebuję kilku rzeczy. Z jawną irytacją zaparkował przed sklepem. - Naprawdę nie mamy teraz czasu na zakupy. Spiorunowałam go wzrokiem. - Wybacz mi moją lekkomyślność. Ty zdążyłeś zapakować walizkę, ja nie mam nawet bielizny na zmianę. Zaraz wracam. Wysiadłam z auta i z impetem zatrzasnęłam drzwi. W sklepie odszukałam dział z ubraniami i szybko wybrałam pięć par fig w moim rozmiarze. Pomacałam jeszcze bawełnianą koszulkę, żałując, że nie starczy mi na nią pieniędzy, ale za nic nie chciałam prosić Aleksa o pożyczkę. Czekając w kolejce do kasy, przeczytałam nagłówek w „News of the World", który głosił: „ANIOŁY SĄ WŚRÓD NAS, MÓWI KLIENTKA OPIEKI SPOŁECZNEJ". Gapiłam się na gazetę, tracąc na moment z oczu jasno oświetlony

sklep. To wszystko zdarzyło się naprawdę. Przez to znalazłam się raptem w Nowym Jorku, kupując tanią bieliznę i zamierzając przejechać pół kraju w towarzystwie faceta, którego nawet nie znałam. A sama byłam półaniołem. - Proszę - zagadnęła dziewczyna przy kasie. Wzdrygnęłam się gwałtownie i podsunęłam jej pięć plastikowych wieszaczków. - Aa, tak... tylko to poproszę. Gdy wyszłam ze sklepu, Alex stał oparty o maskę mustanga, popijając kawę z papierowego kubka z logo Starbucksa. Ponieważ zdążyłam się już trochę otrząsnąć, znów uderzyło mnie, jaki jest przystojny - ciemnowłosy i niebieskooki - i jak swobodnie czuje się we własnym ciele. Nawet w wypłowiałych dżinsach i skórzanej kurtce z kubkiem kawy w ręku emanował niezwykłą pewnością siebie. Dziewczyna mniej więcej w moim wieku, przechodząc, obrzuciła go uważnym spojrzeniem; wydawał się tego nie zauważać. Przez moment czułam się zakłopotana, że wiedział, iż kupiłam majtki, ale szybko odpędziłam tę myśl. Przecież to nie była moja wina. Gdy podeszłam, spojrzał na mnie i spytał: - Czym zapłaciłaś? Pieniędzmi, zamierzałam odpowiedzieć. - Gotówką - powiedziałam na głos. - Jeśli masz karty bankomatowe, nie używaj ich. - Czy zechciałbyś nie wydawać mi rozkazów? - zapytałam ostro. - To wszystko i tak jest dla mnie dostatecznie trudne, wiesz? Przyjrzał mi się uważnie. Dopił kawę i wyrzucił pusty kubek do śmietnika. - Po przeciwnej stronie ulicy jest kafejka internetowa, muszę koniecznie coś sprawdzić. Chcesz pójść ze mną czy może wolisz zaczekać w samochodzie? - Jego ton był nad wyraz uprzejmy. Z przyjemnością kopnęłabym go w kostkę.

- Pójdę. Przeszliśmy przez ulicę. W kafejce oprócz komputerów był barek, w którym można było kupić kanapki i napoje gazowane. - Co chciałabyś zjeść? - spytał Alex, płacąc za pół godziny korzystania z internetu. - Dziś wieczorem nie będziemy się więcej zatrzymywali. Wiedziałam, że powinnam być bardzo głodna - nie jadłam nic poza jabłkiem w porze lunchu - lecz obecnie jedzenie znajdowało się na ostatnim miejscu mojej listy zainteresowań. Potrząsnęłam głową. Jednak Alex kupił dwie kanapki w plastikowych pojemnikach. - Masz, włóż to do torebki. - Posłałam mu miażdżące spojrzenie. Nie obchodziło mnie, jak bardzo jest przystojny, i tak nie dawało mu to prawa do wydawania komend. Westchnął i dodał: - Proszę. Po chwili siedział już przed jednym z monitorów, wstuku-jąc coś pracowicie w wyszukiwarkę. Miejsce obok było wolne. Usiadłam na plastikowym krzesełku i spojrzałam na ekran... po czym zesztywniałam na widok olbrzymiej białej katedry na zielonym wzgórzu. Siedziba Kościoła Aniołów. - Co właściwie sprawdzasz? - zapytałam. Nie odpowiedział, zjeżdżając kursorem w dół strony. - Super - mruknął pod nosem. - Naprawdę nie tracili czasu. W zaschniętym gardle poczułam pustynny piasek. Z ekranu patrzyła na mnie moja własna twarz, a tekst pod spodem oznajmiał: „Poszukiwana Willow Fields odjechała z parkingu Kościoła Aniołów w Schenectady w stanie Nowy Jork w towarzystwie młodego ciemnowłosego mężczyzny kierującego czarnym porsche carrera. Jeśli ktoś ją widział, niech skontaktuje się pilnie z liderem Kościoła w swojej miejscowości, aby otrzymać więcej informacji i dowiedzieć się, jak może pomóc".

- O Boże - wyszeptałam. - Ale skąd mieli moje zdjęcie? Alex postukał się kciukiem w usta. - Z takiej... książki ze zdjęciami wszystkich uczniów, którą dostaje się w liceum. - Księga pamiątkowa - podpowiedziałam odruchowo. Czy Alex usiłował żartować? Tak czy siak, miał rację, właśnie stamtąd pochodziło zdjęcie. - Chodź, wracamy do samochodu - syknęłam, ciągnąc go za ramię. Zaczęło mi się nagle wydawać, że wszyscy goście w kafejce wchodzą na stronę Kościoła Aniołów, bacznie przyglądając się memu zdjęciu. - Za chwilę - odparł szorstko, odsuwając ze skrzypieniem krzesełko. - Najpierw musimy ci kupić ciemne okulary czy coś w tym rodzaju. Wieczór w ciemnych okularach, pomyślałam idiotycznie, gdy szliśmy z powrotem do K-Martu, przypomniawszy sobie starą piosenkę z lat osiemdziesiątych. Nina i ja lubiłyśmy się tak zabawiać. Cytowałyśmy słowa utworów, wypowiadając je na serio, jak zwykły fragment rozmowy, po czym jedna z nas mówiła: „Hej, wydaje mi się, że jest taka piosenka". Zacisnęłam wargi, gdy zrozumiałam, że przywołując Ninę, użyłam czasu przeszłego. Boże, co ona sobie pomyśli, kiedy się dowie, że zniknęłam ze sceny? - Masz - powiedział Alex, wybrawszy mi ze stojaka parę dużych ciemnych okularów w stylu hollywoodzkim. - Włosy możesz upiąć i schować pod tym. - Podał mi czarną czapkę. Jego ton był obojętny, bezosobowy. Właściwie nawet na mnie nie patrzył, tylko wtykał mi w ręce różne przedmioty. - Powinnaś także kupić nowe ubrania, na pewno zamieścili już opis rzeczy, które miałaś na sobie w kościele. Wiedziałam, że ma rację, a mimo to poczułam dreszcz strachu. - Nie mam pieniędzy - wyznałam. - Ja zapłacę - odrzekł. Zawahałam się. Nie chciałam od niego pomocy, skoro zachowywał się wobec mnie tak obojęt-

nie. Gwizdnął zniecierpliwiony. - Słuchaj no, jaki nosisz rozmiar? - Sama wybiorę ubrania - wymruczałam. Zdecydowałam się na dwie pary dżinsów i kilka koszulek. Potrzebowałam także nowego stanika, więc choć policzki spłonęły mi rumieńcem, porwałam jeden z wieszaka. Przyłapałam spojrzenie Aleksa, który natychmiast odwrócił głowę z nieprzeniknioną miną. No i dobrze, nie tylko ja byłam tym wszystkim zakłopotana. W końcu wróciliśmy do mustanga. Alex włączył silnik i skrzywił się na jego kaszlący dźwięk. - Miejmy nadzieję, że ten grat dojedzie do Nowego Meksyku - burknął. Milczałam, gapiąc się przez okno. Wszędzie były korki, więc wydostanie się z miasta zajęło nam parę godzin. Jednak krótko po dziesiątej wieczorem mogłam obserwować w bocznym lusterku malejącą sylwetkę Nowego Jorku rozświetlonego na tle ciemnego nieba. Wpatrywałam się w nią intensywnie, póki ostatni drapacz chmur nie zniknął mi z oczu. To było głupie. Nigdy nie mieszkałam w tym mieście, odwiedziłam je zaledwie kilka razy, a miałam wrażenie, jakby moja linia życia została przecięta. Nie sądziłam, że uda mi się zasnąć, ale ostatecznie musiałam się chyba zdrzemnąć, bo gdy się ocknęłam, było około trzeciej nad ranem, a samochód stał. Z trudem uniosłam ciężkie powieki. Przez chwilę nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie jestem, ale pamięć wróciła mi z nieprzyjemnym szarpnięciem. Usiadłam wyprostowana i odgarnęłam z twarzy zmierzwione włosy. Parkowaliśmy na poboczu, było jeszcze ciemno. - Gdzie jesteśmy? - spytałam cicho. Alex byl zajęty opuszczaniem oparcia fotela do pozycji leżącej.

- W Pensylwanii. - Położył się, wyciągając nogi przed siebie. Rozejrzałam się dookoła. Gdy moje oczy przyzwyczaiły się już do ciemności, rozróżniłam opodal kępę sosen. Panowały taki bezruch i cisza, jakbyśmy się znaleźli na kompletnym pustkowiu. - Czy to bezpiecznie stawać? - zapytałam, rozcierając sobie kończyny. - Zjechałem z głównej drogi. - Alex wzruszył ramionami. -Od dawna nie widziałem żadnych samochodów. W mroku dojrzałam jego twarz, miał zamknięte oczy. W srebrzystej poświacie księżyca jego usta zdawały się wyrzeźbione jak u posągu. - A co z aniołami? - Tylko ty - odrzekł krótko. Poczułam się tak, jakby mnie spoliczkował. - To nie jest śmieszne - wyszeptałam. - Nie miałem zamiaru żartować - odparł z powagą. -Sprawdzałem, czy nie ma ich w pobliżu, i za każdym razem widziałem jedynie twojego anioła. Nie odpowiedziałam, tylko ułożyłam się wygodniej na fotelu i okryłam dżinsową kurtką. Mój anioł. Jakby byl częścią mnie. Zadrżałam, odsuwając od siebie tę myśl. Zapatrzyłam się na podsufitkę mustanga, gdzie przymocowano lampkę osłoniętą okrągłym plastikowym kloszem. - Czy mogę cię o coś zapytać? - zagadnęłam po kilku minutach milczenia. - Mhm - mruknął. - Jak to jest, że nikt inny nie jest w stanie widzieć tych stworów? W katedrze wyglądało na to, że tylko nowi członkowie Kościoła widzieli anioła, nie licząc nas. Alex westchnął; wyczułam, że zbiera się w sobie, żeby udzielić mi odpowiedzi. - Nie można zobaczyć anioła w jego eterycznej postaci, wi-

dzą go jedynie ludzie, których energią on się pożywia - odrzekł. - Ja widzę anioły, bo zostałem odpowiednio przeszkolony. Przypuszczam, że ty możesz je widzieć z powodu tego, kim jesteś. - Naprawdę pracowałeś dla CIA, tak? - zapytałam szybko, nie chcąc się zagłębiać w kwestię, kim właściwie jestem. - Tak. - Ile masz lat? - pytałam dalej, przyglądając mu się. -Skrzyżował ramiona luźno na piersi, w świetle księżyca jego ciemne włosy wydawały się czarne. Zawahał się, wyczułam, że nie ma ochoty odpowiadać. - Siedemnaście - powiedział w końcu. - Hm, musiałeś naprawdę wcześnie zacząć - skomentowałam ze zdziwieniem. - A twój brat, czy on też dla nich pracuje? To nie było dobre pytanie. Natychmiast wyczułam emanujące z niego napięcie; moje mięśnie napięły się wyczekująco. - Pozwolisz mi trochę odpocząć? - spytał chłodno. Coś nie tak z jego bratem. Raptem przyszło mi do głowy, że być może nie żyje, i pożałowałam, że w ogóle o nim wspomniałam. Choć miałam prawo podejrzewać, zważywszy na nieprzyjazne wibracje ze strony Aleksa, iż o cokolwiek bym go zagadnęła, i tak miałby mi to za złe. Czyżbyśmy mieli pokonać długą drogę do Nowego Meksyku w takim nastroju, niemal ze sobą nie rozmawiając? Wahałam się, ale przecież musiałam o to zapytać. - Ty... mm... mi nie ufasz, prawda? - Nikomu nie ufam - odparł po długim milczeniu. - No tak, ale zwłaszcza mnie. Ze względu... - Nie mogłam wypowiedzieć tych słów, ba, nie byłam w stanie się z nimi oswoić. - Ze względu na to, kim jestem. Mięsień w policzku Aleksa drgnął, poza tym chłopak leżał bez ruchu. Gdy wreszcie przemówił, w jego głosie zabrzmiał twardy ton.

- Posłuchaj, naprawdę nie chce mi się z tobą gadać, jeżeli nie muszę, jasne? Jesteś półaniołem, część ciebie jest dokładnie taka jak oni. Nie uważam, żebyśmy mieli sobie szczególnie dużo do powiedzenia. Dobrze, że miał zamknięte oczy, bo w moich nagle zalśniły Izy. - Okej - bąknęłam, czując się bardziej samotna niż kiedykolwiek. - Przepraszam, że cię nękałam rozmową. To się już nie powtórzy. Odwróciłam się plecami do niego i nakryłam kurtką. Dziwne, że spodziewałam się czegoś innego, przecież już wcześniej dał mi do zrozumienia, że nie chce mieć ze mną nic wspólnego. Mimo to było mi okropnie przykro. Czułam ból w sercu, gdy tak leżałam wpatrzona w nieruchome korony sosen, żałując, że nie są brzozami, które widać z okna mojej sypialni. Żałowałam też, że zgodziłam się przepowiedzieć przyszłość Beth Hartley. Alex obudził się przed świtem. Przez okna samochodu widział blade, czysto niebieskie niebo rozpięte między nocą a dniem. Potarł dłonią twarz i przez chwilę leżał nieruchomo. Willow wciąż spała na fotelu pasażera. Alex odwrócił głowę i patrzył, jak jej szczupłe ciało unosi się i opada w rytm oddechu. Jasne włosy rozsypały się bezładną kaskadą na ramionach. Potrząsnął lekko głową. Jezu. Jeśli wydała mu się atrakcyjna, gdy po raz pierwszy ujrzał ją śpiącą w salonie, to co dopiero teraz, gdy był tuż przy niej, gdy z nią podróżował. Usiłował sobie przypomnieć, czy ktoś już kiedyś aż tak mu się podobał, i nie mógł. Miał kilka dziewczyn w przeszłości - krótkie znajomości, gdy był w trasie - lecz teraz wręcz nie pamiętał, jak wyglądały. Choć przecież nawet nie dotknął Willow, to był pewien, że już nigdy nie zapomni jej twarzy, bez względu na to, jaki los go czeka.

Ona zaś była półaniołem. Alex wydał ciężkie westchnienie. Boże, co to w ogóle znaczyło? To nie powinno być możliwe, a jednak była tu, spala obok niego w samochodzie. Gdy tak na nią patrzył skuloną we śnie, wydawała mu się zwykłym człowiekiem. Ale to pozory. Gdyby przeniósł swoją świadomość w sferę eteryczną, znów ujrzałby anioła Willow, cicho i spokojnie unoszącego się nad jej głową. Tego samego, który raptem ożywił się, gdy została zaatakowana... i wyglądał prawie tak jak istoty, co zabiły mu wszystkich, których kochał. Mimo woli przyszła mu na myśl śmierć ojca, który skonał w męczarniach podczas polowania w północnej Kalifornii. Pogrążony już wówczas w szaleństwie Martin nie powinien był w ogóle brać w nim udziału, ale nalegał, i w końcu wyruszył samotnie ze strzelbą u boku. Stwór wypatrzył go i zaatakował, zanim reszta zdążyła sobie uświadomić jego obecność, rozrywając strumień energii życiowej Martina swymi długimi, subtelnymi palcami. Dosłyszeli odgłosy walki i nadbiegli jak naj-śpieszniej, lecz było już za późno. Po kilku minutach ojciec zmarł na rozległy atak serca, wijąc się na ziemi w straszliwej męce. A potem, zaledwie po pięciu miesiącach, zginął Jake. Początkiem zaś wszystkiego była śmierć matki, która miała miejsce wiele lat wcześniej. Spojrzał na śpiącą Willow. Myśl o potomstwie anioła i człowieka była dla niego odrażająca, to było coś sprzecznego z naturą. Jednak bardziej przerażał go fakt, że Willow aż tak go pociągała. Wystarczyło, że na nią popatrzył, a od razu zapominał, kim ona jest, i pragnął tylko... rozmawiać z nią. Dotykać jej. Poznać ją lepiej. Zupełnie nie umiał sobie z tym poradzić. Była półaniołem, więc czemu, do cholery, aż tak mu się podobała? Wczoraj w nocy powiedział jej prawdę - nie chciał z nią rozmawiać więcej niż to konieczne, obawiał się bowiem, że jeśli opuści gardę, kompletnie zapomni, iż po części jest ona taka sama jak stwory, które zabiły mu rodzinę. A przecież nie mógł sobie

pozwolić na zapomnienie, przenigdy. Znacznie łatwiej było trzymać Willow na dystans, „wydawać jej rozkazy", jak to sama ujęła. Zresztą nieważne, to i tak nie miało znaczenia, upomniał się ostro. Najważniejsze to dojechać do Nowego Meksyku i pogadać z Cullym. O ile się orientował, Willow nie była zagrożeniem dla ludzi, jednak strach aniołów musiał z czegoś wynikać, to oczywiste. Miał szczerą nadzieję, że jego obawy nie były bezzasadne. Zabójcy Aniołów powoli przegrywali wojnę. Jeśli nie uda im się znaleźć sposobu masowej likwidacji najeźdźców, to dni ludzkości będą policzone. Willow zamruczała i poruszyła się na siedzeniu, po czym otworzyła swe zielone oczy. Alex natychmiast odwrócił wzrok. Kącikiem oka dostrzegł, że na jego widok zacisnęła szczęki. Ciężkie milczenie zawisło między nimi w ciasnej przestrzeni auta, gdy dziewczyna usiadła i odgarnęła z czoła poplątane włosy. Najwyraźniej nie zapomniała, co jej wczoraj powiedział. Dobrze, to tylko ułatwi sprawę. - Musimy znaleźć stację benzynową, żebym mogła się przebrać - oznajmiła sztywno. Nadal miała na sobie błyszczącą fioletową spódnicę i biały top z poprzedniego dnia. Gdy wkładała dżinsową kurtkę, Alex starał się nie patrzeć na gładką skórę jej dekoltu i opadające na ramiona pasma jasnych włosów. - Dobra, jasne - odrzekł. Ustawił oparcie fotela i włączył silnik.

ROZDZIAŁ SIÓDMY Przez następne półtora dnia Alex jechał na południowy zachód, w żółwim tempie stu kilometrów na godzinę przekraczając granice kolejnych stanów. Instynkt podpowiadał mu, żeby poruszać się szybciej, ale go zignorował; ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowali, było zatrzymanie przez policję za przekroczenie prędkości. Willow siedziała w milczeniu ze stopami podciągniętymi pod brodę i wyglądała przez okno, nie zaszczycając go ani jednym spojrzeniem. Wielkie ciemne okulary zasłaniały połowę jej twarzy, co mu nawet odpowiadało. Włosy zwinęła w ciasny węzeł i schowała pod czapką. Kilka razy zatrzymywali się na stacjach benzynowych, żeby zatankować albo kupić coś do jedzenia, a wówczas Willow najczęściej zostawała w samochodzie, żeby przypadkiem ktoś jej nie rozpoznał. Niewiele jadła, głównie piła wodę. Wyraźnie wzięła sobie do serca jego słowa. Prawie nie rozmawiali, poza wymianą niezbędnych informacji: jaką kanapkę jej kupić, co chciałaby do picia. W tych rzadkich chwilach, gdy musieli się do siebie odezwać, jej ton był chłodny, mowa ciała zaś nieprzystępna. Alex uświadomił sobie, jak mocno ją zranił stwierdzeniem, że po części jest taka sama jak anioły. Nie było mu przykro, że to powiedział, skoro trzymał ją w ten sposób na zbawienny dla siebie dystans.

Mimo to nie mógł nic poradzić na to, że ukradkiem ją obserwował, choć bardzo się starał tego nie robić. Zauważył na przykład, jak piękna jest linia jej szyi z upiętymi pod czapką włosami, jak wdzięcznie przechyla głowę, wyglądając przez okno. Na jej zamyślonej twarzy często pojawiał się wyraz smutku, wiedział, że wspomina wtedy swoją rodzinę, tak nagle opuszczoną: matkę, której uszkodzoną energię wyczuł w domu (jej umysł musiał być nieodwracalnie wypalony wskutek kontaktu z aniołem), i ciotkę. Życzył jej, żeby obu nic się nie stało. Gdy jego myśli dotarły do tego punktu, Alex uświadomił sobie, że stanowczo zbyt dużo czasu poświęca na rozważania 0 Willow. Było wczesne popołudnie drugiego pełnego dnia jazdy, oni zaś przemierzali bezkresne połacie Tennessee. Ponieważ znajdowali się już na południu, lato było jeszcze w pełnym rozkwicie, jakże odmienne od wczesnojesiennego chłodu Nowego Jorku. Chcąc odwrócić myśli od Willow, Alex włączył radio i upił łyk kawy z 7-Eleven. Brakowało mu wejścia do iPoda; wszystkie stacje na południu zawsze nadawały klasyczny rock, gospel albo country. Wybrał muzykę rockową, na co Willow poruszyła się na siedzeniu i posłała mu ciężkie spojrzenie. - Czy mógłbyś trochę przyciszyć? - spytała bezdźwięcznie. Alex bez słowa przekręcił gałkę odrobinę w lewo. Willow odwróciła twarz z powrotem do okna, za którym ciągnęło się pasmo niskich wzgórz. Zerknął na nią z wahaniem. Miał ochotę się do niej odezwać, może zagadnąć o rodzinę, lecz po prawdzie nie wiedział, od czego mógłby zacząć. Skrzywił się i upił kolejny łyk kawy. To i tak raczej głupi pomysł. Mustang zakrztusił się nagle i zaczął wibrować. Alex pośpiesznie odstawił kubek do plastikowego pojemnika na napoje i spojrzał na deskę rozdzielczą. Nie zapaliła się żadna z lampek ostrzegawczych, natomiast poziom wibracji rósł w niepokojącym tempie, a samochód niebezpiecznie się telepał.

- Och, ty cholerna kupo złomu - mruknął Alex. Spróbował zwolnić i zmienić bieg na niższy. Nic to nie pomogło, do odgłosów krztuszenia doszło jedynie głośne postukiwanie. Willow wyprostowała się w fotelu z miną, jakby uważnie nasłuchiwała. Nagle samochód wykonał gwałtowny skok do przodu. Dziewczyna wydała okrzyk bólu, uderzywszy łokciem w deskę rozdzielczą. Alex szybko zjechał na pobocze, gdyż mustang zatrząsł się i zajęczał. Zdążył zanim tylne koła się zablokowały i auto zamarło. Zgasił silnik i spojrzał na Willow. - Nic ci nie jest? - spytał po chwili milczenia. - Nic. - Skinęła uprzejmie, pocierając obolały łokieć. - No dobrze. - Alex westchnął przeciągle. - Chyba powinienem się temu przyjrzeć. - Doskonale wiedział, że tylko cudem mógłby stwierdzić, co się zepsuło. On i Jake nauczyli się jeździć w wieku dziesięciu lat, rozwożąc dżipem pączki po pustyni, ale żaden z nich nie znał się specjalnie na silnikach. Kiedy wysiadł z samochodu, natychmiast uderzyła w niego fala typowego dla Tennessee upału. Ze zgrzytem otworzył maskę, ustawił ją na wsporniku i wpatrzył się we wnętrzności mustanga. Jezu, ten gruchot powinien już stać w muzeum. Z braku lepszych pomysłów sprawdził poziom oleju, wycierając bagnet brzegiem podkoszulka. Co za niespodzianka, olej był w porządku. Tak samo poziom wody w chłodnicy. Świetnie, i co dalej? Alex wsunął ręce w tylne kieszenie dżinsów i zakołysał się na piętach. Spojrzał na autostradę, usiłując sobie przypomnieć, jak daleko znajduje się najbliższe miasto. Raptem otworzyły się drzwi od strony pasażera i na pobocze wyszła Willow. Podeszła do otwartej maski i zdjęła ciemne okulary, podając je Aleksowi. - Potrzymaj - poleciła rzeczowo. Przeszła na stronę kierowcy, opadła na kolana i zajrzała pod auto. Potrzebna mi latarka - oznajmiła stłumionym głosem. - Możesz sprawdzić, czy jest jakaś w bagażniku?

Alex zamrugał zaskoczony. Otworzył usta, żeby zapytać, czy Willow wie, co robi, lecz odpowiedź nasuwała się sama. Sprawdził bagażnik, po czym wrócił do dziewczyny. - Niestety, nie ma. Willow milczała przez chwilę, tkwiąc połową ciała pod samochodem. W końcu wysunęła się spod niego zwinnie i wstała. - Wydaje mi się, że to wał napędowy się poluzował, widzę, jak zwisa z przodu pod nieco dziwnym kątem. Jeśli rzeczywiście o to chodzi, to nie jest to skomplikowana naprawa. Sama mogłabym to zrobić, pod warunkiem że miałabym tu skrzynkę z narzędziami i nie brakowałoby żadnej śruby. Może to też być skrzynia biegów, co byłoby fatalne - trzeba by wtedy wyjąć i rozebrać całe ustrojstwo. - Ty się znasz na samochodach... - Ledwie to powiedział, poczuł się jak idiota. Co za banały wygaduje! Willow otrzepała kolana i posłała mu chłodne spojrzenie. - Tak, wyobraź sobie... Potrafię zrobić coś, co nie jest odjechanym świrowaniem półanioła. Okej, nie zamierzał się teraz wdawać w dyskusje. Westchnął i popatrzył na szosę. - Trzeba złapać okazję, może ktoś nas podwiezie do miasta. A potem będzie potrzebna pomoc drogowa. - Dobrze - odrzekła Willow. Odebrała od niego ciemne okulary i jej twarz znów zniknęła pod nimi. Alex włożył torbę do bagażnika. Willow podała mu bez słowa swoją kurtkę; wrzucił ją tam, zatrzasnął klapę i zamknął bagażnik kluczykiem. Spojrzał na nią. - Słuchaj, ja... - urwał, nie wiedząc, co powiedzieć. Zmarszczył brwi i odwrócił się, po czym podszedł do szosy i wystawił rękę z uniesionym kciukiem. Kierowca ciężarówki podwiózł ich jakieś piętnaście kilometrów do Dalton City. Jechali ściśnięci w kabinie. Alex siedzący pośrodku gawędził z kierowcą o futbolu, przez cały

czas idiotycznie świadom bliskości Willow przyciśniętej do niego ramieniem i udem. Czuł ciepło jej nagiej, lekko spoconej skóry. Ona jest półaniołem, napomniał się szorstko. W pewnym stopniu jest taka jak stwory, które zabiły twoją rodzinę. Jednocześnie wydawała mu się tak cudownie ludzka, że ledwie był w stanie prowadzić rozmowę. W końcu ciężarówka stanęła. Znajdowali się na gigantycznym betonowym placu na obrzeżach miasta, mając przed sobą stację benzynową z warsztatem samochodowym, sklepem i barem. - Ci z warsztatu mogą przyholować wam auto - rzekł szofer, pokazując go kciukiem. - A w barze U Rose pewnie was nie otrują, jeśli chcielibyście coś zjeść. - Brodaty mężczyzna uśmiechnął się szeroko. - Dzięki, bardzo nam pan pomógł - powiedział Alex, podając mu rękę. - Tak, dziękujemy - zawtórowała Willow, zeskakując z kabiny na ziemię. Pomachała przyjaźnie odjeżdżającej ciężarówce, ale gdy spojrzała na Aleksa, uśmiech zniknął z jej twarzy. Najpierw poszli do warsztatu, gdzie Alex załatwił holowanie mustanga, choć mechanik uprzedził, że dopiero za kilka godzin będzie mógł się zająć naprawą. Cudownie. Znalazłszy się z powrotem na placu, spojrzeli po sobie niepewnie. Nad budynkiem stacji benzynowej powiewała olbrzymia flaga amerykańska. Był także billboard Kościoła Aniołów przedstawiający powszechnie znaną śnieżnobiałą katedrę, nad którą polatywał anioł, osłaniając ją skrzydłami. Alex zerknął na niego, a potem na bar U Rose. Mieli przed sobą kilka godzin oczekiwania i nie za bardzo wiedzieli, gdzie się podziać, czy jednak warto było podejmować ryzyko? Ukryta za ciemnymi okularami Willow chyba myślała o tym samym, wpatrywała się bowiem z napięciem w pawilon, w którym mieścił się bar.

- Myślisz, że któryś z nich tam jest? - spytała cicho. Alex skrzywił się niechętnie. Stan Tennessee był częścią Pasa Biblijnego, Kościół Aniołów cieszył się tu szaloną popularnością. - Lepiej nie ryzykować - odparł. Willow przez chwilę się nie odzywała; stała bez ruchu na betonowym placu, pogrążona w głębokim zamyśleniu. - W porządku - oznajmiła nieoczekiwanie. - Mam dobre przeczucia. Alex się wahał. Wprawdzie rewolwer tkwił bezpiecznie w kaburze u pasa, lecz zarazem wiedział, że bardzo trudno byłoby mu go użyć przeciw innemu człowiekowi, nawet fanatycznemu wyznawcy Kościoła Aniołów. - Jesteś pewna? Nie odrywając wzroku od baru U Rose, Willow pokiwała wolno głową. Ciemne szkła okularów odbijały ostre promienie słońca. - Tak, jestem pewna. - Zerknęła na niego, z jej twarzy biło napięcie. - Wybacz, znów trochę półanielskiego świrowania. Alex wzruszył ramionami, nie chcąc dać się sprowokować. - Okej, w takim razie spróbujmy. Przemierzyli parking i weszli do baru; powitał ich chłodny szum działającej klimatyzacji. Alex wsunął się do jednego z boksów, Willow zajęła miejsce po drugiej stronie stolika. Kelnerki w brązowych sukienkach uwijały się po sali, dolewając gościom kawy i roznosząc tace wyładowane tuczącym jedzeniem. Alex wziął do ręki zniszczoną plastikową kartę wsuniętą między solniczkę a pieprzniczkę i zajął się studiowaniem menu. Jego żołądek jęknął żałośnie. Już od prawie dwóch dni żywili się wyłącznie kanapkami z przydrożnych barów. - Co to właściwie jest fritter? - wymamrotała Willow wpatrzona w swoją kartę. - Albo budyń z kaszki kukurydzianej?

- Fritter to potrawa smażona - wyjaśnił Alex, studiując ofertę burgerów. - A ten budyń jedzą tu na śniadanie, przypomina trochę owsiankę. Uniosła głowę i spojrzała na niego; nie mógł dostrzec wyrazu jej oczu za okularami. - Masz spore doświadczenie - skwitowała. Alex wzruszył ramionami, żałując, że się w ogóle odezwał. Do stolika podeszła rudowłosa kelnerka i postawiła przed nimi dwie szklanki wody z lodem. - Można przyjąć zamówienie? - Z kieszonki fartucha wyjęła notesik i długopis. - Tak, ja poproszę cheeseburgera z bekonem i frytki - odrzekł Alex. -1 kawę. - Cheeseburger z bekonem i frytki - powtórzyła kelnerka, notując. - A ty, skarbie? Wiłlow już zaczęła zdanie, kiedy raptownie urwała, wpatrując się w kelnerkę. Alex widział, że jest poruszona. Trzymała kartę tak kurczowo, aż pobielały jej kostki. Kelnerka przyjrzała się jej z wahaniem. - Skarbie? Wybrałaś już? - Aa... tak. - Willow odchrząknęła. - Poproszę kanapkę klubową. I sałatkę. Długopis kelnerki poruszał się żwawo po kartce notesu. - Kawa? - spytała. - Nie, wystarczy woda. Willow przygryzła wargi, podążając wzrokiem za oddalającą się kobietą. Zza wielkich szkieł okularów mignął przez moment jej profil; Alex doznał wstrząsu na widok jej poruszonej miny. - Co jest? - spytał. Skrzywiła się lekko, zerknęła na niego, a potem rozejrzała się dookoła. Na koniec znów popatrzyła na kelnerkę. Odetchnęła głęboko, jakby właśnie podjęła decyzję, i wyśliznęła się zwinnie z ciasnego boksu.

- Zaraz wracam... - mruknęła. - Ale co się stało? - chciał wiedzieć Alex. - Nic. - Potrząsnęła zdecydowanie głową. - Muszę po prostu... muszę przez chwilę pogadać z tą kelnerką. Oszołomiony Alex patrzył, jak Willow przemierza bar, szczupła i zgrabna w dżinsach i podkoszulku. Po chwili nachyliła się nad kontuarem, mówiąc coś do kobiety. Zsunęła przy tym okulary na czoło; oczy kobiety zrobiły się okrągłe jak spodki. Co się tu, do diabła, działo? Nie mogąc wytrzymać na miejscu, Alex poderwał się i również podszedł do kontuaru, gdzie przysiadł na stołku z czerwonej sztucznej skóry. - Czy wszystko w porządku? - Tak - wymamrotała kelnerka, nie odrywając spojrzenia od Willow. - Mów dalej. Proszę cię. Koniuszki uszu dziewczyny wyraźnie poczerwieniały. Spojrzała na niego; widział, że jest zakłopotana jego obecnością, lecz po chwili wyprostowała się i zwróciła z powrotem do kelnerki. - Wiem, że pani mnie nie zna i może to uznać za nagabywanie, ale naprawdę mam takie zdolności. Jestem jasnowidzem. Jeśli pozwoli mi pani potrzymać się za rękę, być może będę w stanie coś zobaczyć. Georgia - takie imię widniało na plastikowym identyfikatorze - ociągała się z decyzją. Czarnoskóra kelnerka z tlenionymi blond włosami przysłuchiwała się rozmowie, a teraz szturchnęła koleżankę pod żebro. - No, dalej, kochana - powiedziała. W jej oczach malowała się troska. - Być może właśnie tego potrzebujesz. - Proszę się zgodzić - nalegała Willow. - Ja naprawdę chcę pani pomóc. Georgia powoli, jak zaczarowana, wyciągnęła rękę i podała Willow. Dziewczyna wpatrzyła się bez słowa w kontuar, jej twarz zastygła w wyrazie powagi.

- Twój mąż umarł w marcu na raka płuc - przemówiła cicho. - Widzę, że opiekowałaś się nim przez kilka lat. Przystosowałaś jeden z pokoi w taki sposób, żeby nie musiał przebywać w szpitalu. Podniosła współczujący wzrok. - Kochałaś go ponad wszystko, prawda? Georgia zbladła i się zachwiała. - Ja... słodki Boże... - Zgadza się! - wtrąciła druga kelnerka, ze zdumieniem przyglądając się Willow. - Miał na imię Dan i... - Nie, proszę mi nie podpowiadać - przerwała jej Willow. - Georgia mi nie uwierzy, jeśli pani cokolwiek doda. - Umilkła i zamknęła oczy. Alex przysunął się bliżej, nie mogąc oderwać spojrzenia od dziewczyny, która mówiła jak w transie: - Widzę tabletki na małej półeczce w łazience. Diazepam. Lekarz przepisuje ci je na stres, a ty od miesięcy gromadzisz zapasy. Sprawdziłaś w internecie i wiesz już, jak to zrobić. Ściągnięta bólem twarz Georgii zalała się łzami. Kelnerka stłumiła szloch, gdy koleżanka pogłaskała ją bez słowa po ramieniu. Willow otworzyła oczy. - Nie wolno ci tego zrobić - szepnęła błagalnie. - To nic nie da. - Bo ja... ja tylko chciałam być znowu z Danem - wykrztusiła Georgia. Przyjęła od koleżanki papierową chusteczkę i otarła sobie oczy, rozmazując makijaż. - Tak bardzo za nim tęsknię... W oczach Willow błysnęły łzy współczucia, mocno uścisnęła rękę Georgii, skupiona na nieszczęsnej kobiecie. Alex siedział bez ruchu, obserwując swoją towarzyszkę. W głowie kłębiły mu się dziesiątki myśli. Trudno orzec, czemu był tak zbity z tropu, w końcu wszystkie anioły do pewnego stopnia posiadały zdolność jasnowidzenia. To po prostu jeszcze jeden symptom dwoistej natury dziewczyny.

Jednak, co dziwne, nie czuł przy tym zwykłej odrazy. - Wiem, jakie to trudne - mówiła dalej Willow, wciąż trzymając Georgię za rękę. - Ale twój czas jeszcze nie nadszedł. Widzę dla ciebie inną ścieżkę przeznaczenia, alternatywną. Za kilka miesięcy dostaniesz pieniądze z ubezpieczenia i przeprowadzisz się z powrotem do Atlanty, gdzie otworzysz własny bar. Zawsze chciałaś to zrobić, ale miałaś poczucie winy z powodu tych pieniędzy. Nie powinnaś się tak czuć. Dan wcale by tego nie chciał. Te pieniądze to jego podarunek dla ciebie. - No, kochana! - mruknęła czarnoskóra kelnerka, obejmując Georgię ramieniem. - Mogę liczyć na pracę, gdy już otworzysz tę knajpę? - zażartowała. Georgia roześmiała się przez łzy, poklepując dłoń koleżanki. - Jak najbardziej, Dora - zapewniła. - To tyle, co na razie potrafię zobaczyć - powiedziała Willow. - Mam nadzieję, że ci pomogłam. Zamierzała cofnąć rękę. - Poczekaj! - wykrzyknęła Georgia, zaciskając palce wokół dłoni dziewczyny. - Czy możesz zobaczyć Dana? Może ma dla mnie jakąś wiadomość? Twarz kobiety była tak pełna nieskrywanej nadziei, że serce Aleksa ścisnęło się ze współczucia. Odwrócił się, by nie okazać emocji. - Nie, nie jestem medium - odparła Willow. - Ale on jest obok ciebie, jestem tego pewna. I myślę, że szczerze pragnie, żebyś znów była szczęśliwa, jeśli możesz. Georgia kiwała głową, ocierając oczy chusteczką. - Chyba... chyba tak - wyszeptała. - To był taki nieznośny ciężar, nie masz pojęcia... - urwała, spoglądając lękliwie na Willow. - To znaczy... przypuszczam, że dobrze o tym wiesz, prawda? Willow uśmiechnęła się do niej znacząco. Przyglądając się jej, Alex uświadomił sobie nagle kontrast między świeżą, mło-

dzieńczą urodą jej twarzy elfa a dojrzałością jasnozielonych oczu. Teraz wiedział bez krzty wątpliwości, że Willow widziała już w życiu mnóstwo rzeczy, których wcale nie pragnęła oglądać, podobnie jak on... Ten sam bowiem nad wiek dojrzały wyraz poważnych oczu oglądał w lustrze za każdym razem, gdy tylko w nie spojrzał. Georgia wyszła zza kontuaru i chwyciła Willow za ręce. - Jak mogę ci się odwdzięczyć? - spytała z przejęciem. Pod wpływem nagłego impulsu obie uścisnęły się serdecznie. - To proste - oznajmiła wesoło Willow, wysuwając się pierwsza z objęć kelnerki. - Kiedy wrócisz do domu, od razu wyrzuć tabletki do kosza. - Tak będzie - wtrąciła Dora. - Już ja tego dopilnuję! - Dziękuję ci, skarbie - powiedziała Georgia, muskając policzek Willow. - Naprawdę. Podarowałaś mi życie. Willow zarumieniła się lekko. - Cieszę się, że mogłam pomóc - odrzekła z nieoczekiwaną nieśmiałością. Razem z Aleksem wróciła do swojego boksu, gdzie natychmiast założyła okulary. Chłopak gapił się na nią bez słowa, nagle kompletnie zagubiony. Willow z niepewną miną wsunęła pod czapkę luźne pasmo jasnych włosów. - Przepraszam, znów przyświrowałam - mruknęła. - Nie, to było... - Potrząsnął głową, nie umiejąc znaleźć właściwych słów. Oparł łokcie na stole i studiował uważnie jej twarz. - Skąd wiedziałaś? - zapytał. Willow długo badała go spojrzeniem, jakby starała się ocenić, na ile szczere jest to pytanie. W końcu wzruszyła ramionami. - Wyczułam to, gdy tylko podeszła do naszego stolika -wyjaśniła. - Takie... potężne fale smutku. Podejrzewałam, że myślała o samobójstwie. Przy stoliku zjawiła się Dora z zamówioną przez Aleksa kawą.

- Twoja dziewczyna to prawdziwy cud, skarbie - powiedziała do niego, uścisnąwszy lekko ramię Willow. Gdy odeszła, Alex powoli wsypał cukier i zamieszał płyn łyżeczką. - Czyli dobrze się stało, że samochód się popsuł... - mruknął w końcu. Willow piła właśnie wodę, spojrzała na niego ostro i odstawiła brązowy plastikowy kubek. Przez moment mogło się wydawać, że się uśmiechnie, ale tak się nie stało. - Tak - przyznała. - Chyba tak. Gdy wrócili do warsztatu, mechanik już na nich czekał, wycierając brudne ręce w równie brudną szmatę. - Hej, mieliście rację, to wał napędowy - rzucił wesoło. -Niestety, obawiam się, że nie mam do niego zapasowych śrub. Wygląda na to, że trzy odpadły w czasie jazdy, gdy się poluzował. Dochodziła szósta po południu. Alex westchnął. - A więc dzisiaj nic z tego. - Raczej nie - zgodził się z nim mechanik. - Jutro rano podzwonię po okolicy, może będą mieli w innym warsztacie. Jeśli nie, trzeba będzie zamówić, potrwa pewnie ze dwa dni, zanim przyślą nowe śruby. Dwa dni. No cudownie. Przez moment Alex rozważał kupno innego używanego samochodu. Nie było to, niestety, możliwe; zostało mu tylko dwa i pół tysiąca dolarów z gotówki, jaką zawsze nosił przy sobie na wszelki wypadek - nigdy bowiem nie miał szczególnego zaufania do CIA - i wiedział, że nie może tego roztrwonić. Popatrzył na Willow. - No cóż, niemiła niespodzianka... rozumie pan, po prostu tędy przejeżdżaliśmy... - Kawałek dalej jest motel - rzekł mechanik. - Przykro mi, wiem, że to kłopot. Niech pan zajdzie do mnie jutro koło

dziesiątej rano, to będę już wiedział, czy trzeba zamawiać, czy nie. - Dobrze, tak zrobię - odrzekł Alex, kiwając z namysłem głową. Znów zerknął na Willow i spytał: Nie masz nic przeciwko temu? Widział, że zesztywniała. Jej twarz za okularami była nieodgadniona. W końcu wzruszyła ramionami. - Chyba nie mam wyboru. Alex wyjął torbę z bagażnika mustanga i oboje z Willow ruszyli we wskazanym kierunku. Słońce właśnie zachodziło, malując na niebie abstrakcyjne kolaże z fioletowych i purpurowych obłoków. Przez kilka minut jedynymi dźwiękami były szuranie ich stóp na poboczu i warkot przejeżdżających samochodów. - Dobrze trafiłaś z tym wałem - zagadnął w końcu. - To było dość oczywiste - odpowiedziała chłodno Willow. Objęła się ramionami i szła wpatrzona w ziemię. Alex umilkł. Może i nie miał zdolności jasnowidzenia, lecz potrafił dostrzec, kiedy dziewczyna nie ma ochoty na rozmowę. Poczuł ulgę na widok niebiesko-czerwonego neonu Motelu 6. Gdy się zbliżyli, z niepokojem popatrzył na niemal zapełniony samochodami parking; przypominało to ekspozycję używanych modeli aut. - Masz może jakieś złe przeczucia w związku z tym miejscem? Willow milczała przez chwilę, z wyciągniętą szyją obserwując dwupiętrowy budynek motelu w kształcie litery L. - Raczej nie - odparła. - Myślę, że będzie okej. Przeszklone drzwi wiodły do niewielkiej recepcji. - Dobry wieczór, czy możemy dostać dwa pokoje? - spytał Alex, opierając się łokciem o kontuar. Recepcjonista potrząsnął łysiejącą głową. - Przykro mi, ale mam ostatni pokój. Za to z dwoma łóżkami.

- Aha - Alex zerknął na Willow, która stała z zaciśniętymi ustami i rękoma skrzyżowanymi na piersi. No cóż... niech będzie. Jeśli nie ma pan nic innego... Recepcjonista podsunął mu formularz meldunkowy. Alex podpisał, okazując fałszywy dokument prawo jazdy ze stanu Ohio - i zapłacił gotówką. Dostał klucz magnetyczny i wraz z Willow opuścili recepcję. . Ich pokój znajdował się na parterze. Nie odzywali się do siebie idąc wybetonowaną ścieżką wzdłuż porządnie utrzymanego trawnika. Znaleźli numer 112, Alex otworzył drzwi i sięgnął ręką do kontaktu. Jego oczom ukazał się motelowy pokój, jakich widział już setki - dwa wielkie łóżka, okrągły niski stolik, na ścianie telewizor. . Rzucił torbę na stolik. Willow weszła za nim, zamykając za sobą drzwi. Zdjęła wreszcie okulary i czapkę i rozpuściła włosy, nie patrząc mu w oczy. - Chyba wezmę prysznic. - Okej, jasne - pokiwał głową. - Ja... ee... pójdę po tobie. Wiedział, że nie może mieć jej za złe tego, iż go nienawidziła, i w sumie było mu to na rękę. Więc czemu nagle zapragnął cofnąć swoje słowa sprzed dwóch dni? Willow pogrzebała w torebce, wyjęła z niej szczotkę do włosów i ruszyła do łazienki. Nagle zatrzymała się, a na je, twarzy pojawił się wyraz irytacji. _ Nie mam szamponu - powiedziała. - Czy byłbyś uprzejmy pożyczyć mi swój? Alex otworzył torbę, wyjął tubę szamponu dla sportowców i wręczył jej. - Dzięki - Willow znikła w łazience, zamykając za sobą drzwi. Chwilę później uszu Aleksa dobiegł głośny szum wody rozpryskującej się na kafelkach. . Chłopak westchnął ciężko i przetarł twarz dłonią. Rozejrzał się w poszukiwaniu pilota do telewizora i jego wzrok spoczął na otwartej płóciennej torebce Willow rzuconej niedbale

na komodę. Na wierzchu leżał portfel - fioletowy, z wyszytym kwiatem. Alex zerknął na drzwi do łazienki. Po sekundzie wahania, czując się jak złodziej, wyjął portfel; pachniał delikatnie perfumami Willow. Otworzył go i znalazł prawo jazdy wydane w stanie Nowy Jork. Dziewczyna miała szesnaście lat. Właściwie prawie siedemnaście - jej urodziny wypadały za miesiąc, dwudziestego czwartego października. Zaskoczony jeszcze raz sprawdził datę. Jego urodziny przypadały dwudziestego trzeciego tego samego miesiąca. Była dokładnie o rok i jeden dzień młodsza od niego. Nieoczekiwany zbieg okoliczności nieco go zaniepokoił, wywołując leciutki dreszcz, jakby musnęło go skrzydło motyla. Na fotografii Willow przechyliła głowę na bok, uśmiechając się trochę sztucznie z zamkniętymi ustami. Jej zielone oczy lśniły nawet na zwykłym, standardowym zdjęciu wydziału komunikacyjnego stanu Nowy Jork. Alex włożył prawo jazdy z powrotem do przegródki portfela i przejrzał zdjęcia w plastikowych koszulkach. Na jednym były Willow i jej przyjaciółka Nina objęte i przytulone do siebie głowami. Obie nosiły śmieszne kapelusze i wykrzywiały się do obiektywu. Na innym Willow jako mała dziewczynka trzymająca rękę kobiety o jasnych włosach. Czyżby matki? Alex długo przyglądał się fotografii. Willow była wtedy naprawdę mała, mogła mieć sześć, najwyżej siedem lat. Choć ułożyła wargi w uprzejmy uśmiech przeznaczony dla fotografa, to w jej oczach czaił się niepokój. Stała tuż przed kobietą, jakby chciała ją chronić. Matka Willow - jeśli to była ona -miała takie same kręcone blond włosy jak córka, choć jej oczy były niebieskie, a nie zielone. Wpatrywała się w przestrzeń. Rozmarzony uśmiech błąkający się po jej ustach wskazywał osobę cierpiącą na poważne poparzenie umysłu przez anioła. Alex powoli zamknął portfel, odłożył go do torebki i włączył telewizor. Położył się na łóżku z ramieniem pod głową

i gapił się na ekran, wciąż mając przed oczami fotografię Willow jako małej dziewczynki. Jej miłość do matki była oczywista, nic dziwnego, że nie chciała jej opuścić. Teraz znajdowała się ponad tysiąc sześćset kilometrów od domu i być może nigdy więcej jej nie zobaczy, a za towarzystwo miała jedynie chłopaka, którego nie cierpiała.

ROZDZIAŁ ÓSMY Weszłam pod prysznic i z rozkoszą poddałam się deszczowi gorących igiełek, który bębnił w mą skórę, zmywając z niej brud. Rozprowadziłam na włosach pienisty szampon, żałując, że pachnie tak intensywnie Aleksem. Natychmiast poczułam irytację, że w ogóle zwróciłam uwagę na zapach mojego towarzysza. Ostatnie dwa dni były wystarczająco ciężkie, a jego chłodny i sztywny stosunek do mnie tylko pogarszał sprawę. Nawet mu nie zaświtało, że być może dla mnie ta cała koszmarna sytuacja była jednak znacznie trudniejsza niż dla niego. Gorący prysznic był ożywczy i przyjemny. Bardzo długo stałam pod silnym strumieniem wody, rozkoszując się nią i pozwalając oczyścić umysł z wszelkich myśli. W końcu wyszłam z kabiny, wytarłam się i zawinęłam mokre włosy w ręcznik, po czym ręką przetarłam zaparowane lustro. I wtedy uświadomiłam sobie, że nie mam żadnych rzeczy do spania. Ani szczoteczki do zębów. Ani pasty. Chciało mi się płakać ze złości. Po prostu super. Teraz będę musiała poprosić Aleksa o pomoc. Przez moment rozważałam możliwość spania w ręczniku, lecz po głębszym namyśle dałam temu spokój i westchnęłam. - Alex? - zawołałam przez metalowe drzwi.

Cisza. Uchyliłam je odrobinę i wyjrzałam. - Ee... nie mam w czym spać. Czy mógłbyś mi cos pożyczyć? I masz pastę do zębów? Zerknął na mnie i natychmiast odwrócił wzrok. - Mhm, zaczekaj. - Pogrzebał w swojej torbie i wyjął z niej kilka rzeczy. Podszedł do mnie i podał mi je; nasze oczy na moment się spotkały. - Dzięki. - Pośpiesznie wycofałam się do środka i zamknęłam drzwi. Dał mi czarne spodnie od dresu i czerwony wypłowiały podkoszulek z bawełny z długimi rękawami. Były miękkie w dotyku i znoszone, jak to po wielokrotnym praniu. Położyłam je na klapie sedesu, wyszorowałam zęby pastą nałożoną na róg wilgotnego ręcznika, a potem skończyłam wycierać nim włosy. Gdy włożyłam ubrania Aleksa, omal się w nich nie utopiłam, rękawy podkoszulka sięgały mi chyba do kolan. Zaczęłam podwijać prawy... i zamarłam pod wpływem niezwykłego uczucia, jakie mnie ogarnęło. Istnieje zjawisko zwane psychometrią. Polega ono na tym, że jasnowidz może odczytywać czyjąś przeszłość bądz przyszłość z przedmiotów. Na przykład wręczasz mu zegarek kochanej cioci Grace, bierze go do ręki i potrafi ci wszystko o nie, powiedzieć. Nie mam pojęcia, na jakiej zasadzie to działa; byc może przedmioty przechowują śladowe resztki energii czy cos w tym rodzaju. Szczerze mówiąc, nigdy nie byłam do tego szczególnie przekonana. Gdy próbowałam, potrafiłam jedynie wyczuć słabe drgania emocji. Teraz zaś, ubrana w rzeczy Aleksa, czułam coś znacznie bardziej intensywnego. Patrzyłam na siebie w lustrze, głaszcząc czerwony rękaw. Było to niezwykle przyjemne, wręcz podnoszące na duchu wrażenie. Znacznie wykraczające poza przyjemny dotyk ciepłego i miękkiego starego podkoszulka. Energia, którą pozo-

stawił tu Alex, była... przymknęłam oczy, owijając się nią jak pledem. Czułam się, jakbym wróciła do domu. Gwałtownie otworzyłam oczy. Odbija ci, pomyślałam. On cię zwyczajnie nie cierpi. Tak reagował mózg. Dłoń nie zwracała na niego żadnej uwagi; nadal muskała rękaw, przesuwając po nim w górę i w dół. Energia, jaką wyczuwałam, wydawała się bezpieczna, dobrze znajoma. Cofnęłam raptownie rękę, jakby podkoszulek nagle stanął w ogniu, i natychmiast przestałam cokolwiek wyczuwać. Świadomie zatrzasnęłam umysł i szorstkim ruchem podwinęłam wysoko oba rękawy. Moje poprzednie doznania były kompletnym wariactwem. Przecież nawet nie lubiłam Aleksa. Mimo to gdy otworzyłam drzwi i weszłam do pokoju, natychmiast poszukałam go wzrokiem. Leżał na łóżku z głową podpartą ramieniem i oglądał telewizję. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się kącikiem ust, jakby wbrew woli. - Chyba trochę, hm... za duże na ciebie - zauważył. - Tak. - Usiadłam na wolnym łóżku i zajęłam się rozczesywaniem włosów, nie patrząc na niego. - Może ja też wezmę prysznic - oznajmił. Wyjął kilka rzeczy z torby i skierował się do łazienki. Po chwili usłyszałam szum lecącej wody. Usiłowałam zapomnieć o swoich odczuciach i o tym, jak nawet lekki uśmiech łagodził jego rysy. Nadeszła pora wiadomości lokalnych. Podniosłam głowę ciekawa, czy powiedzą coś o moim nagłym zniknięciu. Co było, rzecz jasna, nieprawdopodobne - przecież znajdowałam się setki kilometrów od domu. Westchnęłam smutno, rozmyślając o Pawntucket. Czy z mamą i ciocią Jo wszystko w porządku? W ciągu ostatnich dwóch dni kilkakrotnie próbowałam nawiązać mentalny kontakt, wyobrażając sobie dom i usiłując wyczuć, co się w nim dzieje. Za każdym razem odbierałam

uczucie niepokoju i troski, a także lekkiej irytacji - właśnie tego spodziewałam się po cioci Jo zostawionej bez uprzedzenia z mamą po moim nagłym wyjeździe. Żywiłam głęboką nadzieję, że oznacza to, iż obie są bezpieczne i nikt nie zjawił się, by mnie odszukać. Niewidzącym wzrokiem wpatrywałam się w ekran telewizora. Ciocia Jo z pewnością zawiadomiła już policję, która dowiedziała się od Niny, że pojechałam do Kościoła Aniołów, a potem... co? Czy odnaleźli mój samochód? Przypomniawszy sobie, co Alex mówił o tym, że połowa policji należy do owego Kościoła, nie byłam wcale pewna, czy znalezienie auta zostałoby w ogóle ujawnione. Przypuszczalnie poszukiwali mnie raczej na własną rękę, z sobie tylko wiadomych powodów. Jakby zwabiona moimi myślami pojawiła się reklama, ja zaś znienacka znalazłam się oko w oko z dobrze mi znanym perłowobiałym kościołem na wzgórzu. „Czy zdarza ci się rozpaczać?" zaintonował głos spoza kadru. O nie, tylko nie to. Zeskoczyłam z łóżka, chwyciłam leżącego na posłaniu Aleksa pilota i zmieniłam kanał. Kolejny program lokalny, tym razem o braku łóżek szpitalnych w Nashville. Świetnie - obojętna i bezpieczna nuda. Rzuciłam pilota z powrotem na łóżko Aleksa, wyjęłam spod narzuty poduszkę i jasiek i oparłam się wygodnie o ścianę. „Załoga szpitala czyni usilne starania - oznajmiła reporterka o doskonale wystylizowanych ciemnych włosach. Stała na szpitalnym korytarzu, mając za plecami rzędy ustawionych pod ścianami łóżek z pacjentami. Biegnący sanitariusz kopnął niechcący jedno z nich; w tle było słychać zduszone jęki. Dotychczas potrafiący w zupełności pomieścić chorych szpital w Nashville w ostatnich miesiącach nie radzi sobie z zaistniałą sytuacją. Liczba zachorowań na nowotwory i mniej znane schorzenia rośnie bowiem w zawrotnym tempie...". Przyciskając jasiek do piersi, obserwowałam w napięciu całą scenę nękana niejasnym wspomnieniem. Wydawało mi

się to dziwnie znajome: łącznie z obrazem reporterki stojącej na zatłoczonym korytarzu. I nagle sobie przypomniałam: bardzo podobną migawkę oglądałam zaledwie przed dwoma miesiącami, tyle że wówczas była mowa o braku łóżek szpitalnych w Syracuse. Szpitale w Nashville w stanie Tennessee i szpital w Syracuse w stanie Nowy Jork... Dwa miasta odległe od siebie o ponad półtora tysiąca kilometrów. Kamera pokazała nastoletnią dziewczynę w jednym z łóżek ustawionych pod ścianą; usiłowała się uśmiechać, lecz było widać, że jest bardzo osłabiona. Poczułam mrowienie w czaszce, gdy przypomniała mi się przepowiednia dla Beth -taką ją właśnie widziałam po niedługim pobycie w Kościele Aniołów. Przyszły mi na myśl słowa Aleksa o tym, że dotyk anioła sprawia, iż ludzie chorują i cierpią... i dotarło do mnie wreszcie, że doniesienia telewizji nie są dziełem przypadku. Rzecz nie w tym, że nagle zabrakło łóżek, lecz w tym, że coraz więcej osób chorowało po kontakcie z aniołami. To się działo naprawdę i dotyczyło nie tylko mamy i Beth, ale i mieszkańców całego kraju. Materiał się skończył i podano następne informacje. Siedziałam oszołomiona, usiłując ocenić skalę katastrofy. Podskoczyłam nerwowo, gdy drzwi do łazienki się otworzyły i stanął w nich Alex ubrany w granatowe spodnie od dresu. Ciemne włosy miał świeżo umyte i jeszcze odrobinę wilgotne. Rzucił ubranie na komodę i podszedł do swojej torby, podczas gdy ja starałam się nie gapić na jego nagi tors -rzeźbione mięśnie brzucha, klatki piersiowej i ramion -i gładką opaloną skórę. Ukradkiem obserwowałam jego muskularne ramiona, gdy grzebał w torbie w poszukiwaniu koszulki. Na lewym bicepsie widniał tatuaż: czarne gotyckie litery ZA. Boże, jest taki przystojny. Moja twarz spłonęła rumieńcem, gdy ta niechciana myśl przebiegła mi przez głowę. Serio,

absolutnie serio nie chciałam, żeby mi się podobał. Kiedy wkładał koszulkę przez głowę, znalazłam krótką chwilę wytchnienia. Alex wyjął z torby jeszcze jakiś przedmiot i zwrócił się do mnie: - Hej, to należy do ciebie. Oczy rozszerzyły mi się ze zdumienia. Była to fotografia w ramce, ta, która stała w jadalni cioci Jo. Przedstawiała mnie i wierzbowe drzewo. Powoli wyciągnęłam po nią rękę. Ścisnęło mnie w krtani na wspomnienie, kiedy mama zrobiła to zdjęcie. Była to jedna z tych rzadkich, cudownych chwil, gdy jeszcze była z nami. „Widzisz tę wierzbę, Willow? To ty, to właśnie twoje imię". Powiodłam palcami po szkle. - Nie rozumiem... skąd... - Zabrałem ją od ciebie z domu - przyznał, wyciągając się na łóżku z jedną nogą ugiętą w kolanie. - Ale dlaczego...? Wzruszył ramionami i spojrzał na telewizor. Założył ramiona pod głowę i odparł: - Anioły nie mają dzieciństwa. Kiedy zobaczyłem to zdjęcie, nabrałem pewności, że nie jesteś aniołem, więc je zabrałem. Pomyślałem, że być może będzie mi potrzebne. - Szaroniebie-skie oczy spoczęły na chwilę na mnie. - Przepraszam. Potrząsnęłam głową niezdolna oderwać wzroku od fotografii. - Nie, jestem... naprawdę cieszę się, że ją mam. - Pogłaskałam czule ramkę i postawiłam ostrożnie na nocnym stoliku. Nagle coś mi się przypomniało. - Jak właściwie dostałeś się do domu? - Otworzyłem wytrychem zasuwę w tylnych drzwiach -odrzekł, lekko się uśmiechając. - Twoja ciotka powinna sobie założyć porządny zamek, bo ten nie nadaje się do niczego. Westchnęłam, opierając głowę na poduszce.

- Tak, szkoda, że nie mogę jej o tym powiedzieć. Zapadło krótkie milczenie, słychać było jedynie grający telewizor. Leciał jakiś idiotyczny serial przerywany wybuchami sztucznego śmiechu. Alex odchrząknął z zakłopotaniem. - Willow, posłuchaj... - urwał, więc zerknęłam na niego z lekkim zaciekawieniem. Zmarszczył brwi i postukiwał dłonią w kolano. - Chcę ci powiedzieć, że rozumiem, jakie to wszystko musi być dla ciebie trudne. Nagły wyjazd, opuszczenie rodziny... no, w ogóle wszystko... Jezu, tylko nie bądź nagle dla mnie miły, bo się popłaczę! Wzruszyłam obojętnie ramionami, z całej siły ściskając jasiek i gapiąc się sztywno na ekran. - Fakt, miewałam już lepsze tygodnie. Na przykład wtedy, gdy chorowałam na ospę wietrzną, było znacznie więcej zabawy. Roześmiał się. Ten dźwięk mnie zaskoczył, bo uświadomiłam sobie, że dotąd nie słyszałam, żeby się śmiał. Z drugiej strony, ja także nie miałam zbyt wielu powodów do wesołości. Przez pewien czas w milczeniu oglądaliśmy serial. Jakaś kobieta oskarżała psiego fryzjera, że fatalnie ostrzygł jej pupila, i groziła mu pozwaniem do sądu. Pies przysłuchiwał się temu z całkowitą obojętnością. - Kiedy dowiedziałaś się, że masz zdolność jasnowidzenia? - spytał nieoczekiwanie Alex. Nie patrzył przy tym na mnie, lecz na telewizor. Gdy nie odpowiadałam, odwrócił ku mnie głowę. Ciemne włosy miał lekko zmierzwione i wciąż jeszcze wilgotne po prysznicu. Poczułam przypływ napięcia. Zazwyczaj nie krępowałam się swoich niezwykłych zdolności, lecz przy nim było inaczej. To dlatego początkowo nie chciałam zajrzeć w przyszłość rudowłosej kelnerki, gdy Alex stał tuż przy nas. - Czemu pytasz? - Tak się zastanawiam - odrzekł, wzruszając muskularny-

mi ramionami. - To musi być niełatwe, wiedzieć o rzeczach, o których inni nie mają pojęcia. Wszystko we mnie zastygło. Większość ludzi reagowała zupełnie inaczej. O ile ktoś w ogóle wierzył, że jestem jasnowidzem, uważał to za fantastyczne. „Och, naprawdę potrafisz przepowiadać przyszłość? To po prostu niesamowite! Super! Możesz na przykład wygrać na loterii?". Spotkanie kogoś, kto dostrzegał, że nie zawsze jest super, było co najmniej... niezwykłe. - Nie wiem - odrzekłam w końcu. - Zawsze taka byłam. Problem polegał raczej na tym, żeby zrozumieć, że... no, że nie wszyscy ludzie mają takie zdolności. W mojej pamięci odżyło niechciane wspomnienie: miałam pięć lat, robiłam z mamą zakupy w sklepie spożywczym. W dziale słodyczy pracowała bardzo miła kobieta, która zawsze ściskała mnie za rękę, mówiąc: „Och, jaka śliczna mała dziewczynka!". Sprawiało mi to wielką przyjemność, więc chciałam zrobić dla niej coś miłego. Postanowiłam opowiedzieć jej o wszystkich obrazach, jakie widziałam. O nowym domu, jaki budowała z mężem. O nastoletnim synu, który wyjedzie, ale po niespełna roku wróci. O jej nowej pracy, która z początku nie będzie jej się podobała, lecz już wkrótce... Odrzuciła moją rękę, jakby dotknęła węża. Chyba coś wykrzyczała, zanim wybiegła na zaplecze, ale nie pamiętałam tych słów. Pamiętałam za to wyraz jej twarzy, wyrył się w moim umyśle na zawsze. Wyrażał śmiertelne przerażenie, odrazę, jakbym... Jakbym nie była człowiekiem. Serce ścisnęło mi się w piersi na to wspomnienie. No i proszę, kobieta się nie myliła. Alex odwrócił twarz do telewizora. - Tak... uświadomienie sobie, że inni tacy nie są, musiało być przykre. Jakbyś była jedyną osobą na świecie. - Właśnie tak się czułam - przyznałam. - Z biegiem lat

przestałam się tym tak bardzo przejmować. Myślę, że się przyzwyczaiłam, że różnię się od innych. Poza tym lubię pomagać ludziom, jeśli mogę. - Urwałam zakłopotana, uświadomiwszy sobie, że rozmawiamy - i to nie o rodzaju kanapki, jaką chciałabym zjeść. - Widziałem to w barze - pokiwał głową Alex. - To, co zrobiłaś dla kelnerki, było naprawdę... Umilkł, szukając odpowiednich słów. - Naprawdę dobre - dokończył. Mówił szczerze. Spojrzałam na niego z ukosa, zastanawiając się, czemu jego zachowanie się zmieniło... i czy nadal uważa, że po części jestem taka sama jak anioły. Jezu, co mnie to w ogóle obchodzi? Na wspomnienie wrażenia, jakie wywarła na mnie jego energia zachowana w czerwonym podkoszulku, zarumieniłam się aż po cebulki włosów. - Dzięki - bąknęłam. Kolejna bohaterka głupawego serialu, zapewne przykład typowej bizneswoman, wystąpiła w świetnie skrojonym kostiumie, obwieszona złotą biżuterią. - Czy kelnerka otworzy bar w Atlancie? - chciał wiedzieć Alex. - Nie wiem - odparłam. - To była najlepsza z jej ścieżek przyszłości, więc mam taką nadzieję, skoro już się o tym dowiedziała. Oparł się na łokciu, obserwując mnie uważnie. - Czy potrafisz zobaczyć własną przyszłość? - Nie. Próbowałam, ale nic z tego nie wychodziło. Za każdym razem widziałam jedynie szarość. - Pewnie to i tak nie ma znaczenia. Byłoby to dosyć dziwne, móc wejrzeć w swoją przyszłość. - Bycie jasnowidzem jest wystarczająco dziwne - odrzekłam. - A przynajmniej większość ludzi tak uważa. - No cóż - rzekł, poruszając barkiem - rozmawiasz z facetem, który żyje z zabijania aniołów. Nie można tego uznać za całkiem normalne. Spojrzałam na niego nagle zaciekawiona, jak właściwie wy-

gląda jego życie. Był przecież taki młody, a już pozostawiony sam sobie, w dodatku najwyraźniej działał w ten sposób od lat. Odsunęłam od siebie tę myśl i zapatrzyłam się na ekran. Nie zamierzałam zadawać żadnych pytań, świetnie pamiętając jego szorstką odprawę. Alex usiadł, obracając w dłoniach pilota. Cisza się przedłużała. W końcu odchrząknął: - Wiesz co... chciałem cię przeprosić. Kompletnie zaskoczona odwróciłam się, by na niego popatrzeć. - To, co powiedziałem pierwszego wieczoru... - westchnął, po czym z furią cisnął pilota na łóżko. Przeczesał włosy palcami i dodał: - Kiedy się o tym dowiedziałem, rzuciło mną, rozumiesz? Z kilku ważnych powodów. Nie uważam... naprawdę nie uważam, że jesteś taka sama jak te stwory. Zachowałem się jak palant. Przepraszam. Nie zdołałam powstrzymać szerokiego uśmiechu. - Owszem, pełna zgoda - oznajmiłam. - Ale przeprosiny przyjmuję. - To dobrze. - On również się uśmiechnął. W jego oczach czaił się niepokój, jednak uśmiech był szczery. I odmienił zupełnie twarz Aleksa. Zrobiło mi się ciepło na sercu, zakłopotana znów spojrzałam na zbawczy ekran. Po chwili nie wytrzymałam. - Więc jak, czy mogę teraz o coś zapytać? - Oczywiście, mogłaś to zrobić już wcześniej - odpowiedział jakby zdziwiony. - Pewnie tak - wzruszyłam ramionami. - Ale nie miałam ochoty. Zastanowił się nad tym przez moment, po czym skinął z westchnieniem. - Chyba masz rację. No dobra, strzelaj, co takiego chciałabyś wiedzieć? Usiadłam po turecku, tuląc do siebie jasiek.

- Co to właściwie za miejsce, do którego jedziemy? Alex oparł się wygodniej o poduszkę. - Obóz w zachodniej części Nowego Meksyku, w głębi pustyni. Tam właśnie przeszedłem szkolenie. Przypuszczam, że Cully tam jest i uczy nowych ZA. Zabójcy Aniołów, przypomniałam sobie. - A kim jest Cully? Zamyślił się; byłam pewna, że wspomina dawne czasy. - Kiedyś był zabójcą, dopóki nie stracił ręki podczas polowania. Wie o tym wszystkim więcej niż ktokolwiek z żyjących. Stracił rękę. Mój wzrok powędrował do komody, na której Alex zostawił swoje ubranie. Na wierzchu leżała kabura z rewolwerem. Oczywiście wiedziałam już wcześniej, że to, czym się zajmuje, jest niebezpieczne, teraz jednak uderzyło mnie jak bardzo. - Czy to się często zdarza? - spytałam cicho. Mina Aleksa nie uległa zmianie, lecz nagle wyczułam emanujące z niego napięcie, niczym zwój kolczastego drutu. - Cully miał szczęście - skwitował. - Ci, co go nie mieli, albo nie żyją, albo skończyli z anielskim poparzeniem. Czy to właśnie przydarzyło się jego bratu? Czym prędzej zmieniłam temat, przenosząc wzrok na telewizor. - Zatem ty także mieszkałeś w tym obozie? - Mhm. - Alex zawahał się, po czym dodał: - Mój ojciec go założył. On, jego ojciec i brat, wszyscy trzej w obozie na pustyni. Przypomniałam sobie strzęp obrazu, jaki zobaczyłam, trzymając jego dłoń: drut kolczasty, jaskrawy błękit nieba. - A twoja mama? - odważyłam się zapytać. Nieruchomo wpatrywał się w nieszczęsny odbiornik. - To długa historia - odrzekł w końcu. - Dobra, jasne. - Natychmiast pożałowałam tego pytania. Temat jego rodziny był jak pole minowe.

Przez chwilę w milczeniu oglądaliśmy telewizję; kołysałam się lekko z jaśkiem w objęciach. - Słuchaj, ten cały... problem z aniołami - przerwałam wreszcie milczenie. - To się ostatnio pogorszyło, prawda? Chodzi mi o to, że do niedawna nawet o nich nie słyszałam, a teraz raptem są wszędzie. W telewizji, gazetach... Alex nieco się rozluźnił. - Nastąpiła Inwazja. - Sięgnął po pilota i zaczął kreślić nim linie na kolorowej narzucie. - Anioły zawsze tu były, ale mniej więcej przed dwoma laty ich liczba gwałtownie wzrosła. Nie wiemy, co się właściwie stało, czy ich świat ginie, czy chodzi jeszcze o coś innego. Obserwowałam go świadoma wyrazistej linii jego kości policzkowych i ładnie wykrojonych ust. - Gdzie znajduje się ich świat? - Nie mamy pewności - odrzekł Alex. Zwróciłam uwagę na naturalne użycie zaimka „my", jakby zgrana drużyna walczyła od lat ramię w ramię. - Przypuszczalnie w innym wymiarze. Widocznie posiadają zdolność przechodzenia do naszego. Inny wymiar. Zawsze myślałam, że to pojęcie rodem z fantastyki naukowej, element wymyślonych historii, tak jak anioły. - Więc jak to jest - one tu zwyczajnie żyją? Tak samo jak ludzie? Przyciągnął kolano do tułowia i objął je ramionami. Nawet gdy był rozluźniony, biła od niego siła, jak u dzikiego kocura. - Tak. Mają domy, prowadzą samochody... natychmiast wtapiają się w środowisko, tak że nikt tego nie zauważa. Prawdziwą postać przyjmują najczęściej tylko wtedy, gdy się pożywiają. Potrząsnęłam głową, starając się to wszystko zrozumieć. - Co się stanie, jeśli nie zdołacie ich powstrzymać? - Ludzkość wyginie - oznajmił Alex i wzruszył ramionami. - Może za trzydzieści, może za pięćdziesiąt lat. Zabójcy Aniołów przegrywają - powoli, ale nieustannie. Potrzebujemy czegoś

potężnego - sam nie wiem czego - co ich naprawdę powstrzyma, inaczej już po nas. - Dobry Boże - wyszeptałam. Czy to ja miałam być tym czymś potężnym? Przypomniałam sobie rzędy szpitalnych łóżek pod ścianami i nie wiedziałam, co odpowiedzieć. - To po prostu... nie mogę uwierzyć, że nikt o tym nie wie! Dlaczego rząd czegoś nie zrobi, czemu nie powiadomią, nie ostrzegą wszystkich? Z przerażającym wyczuciem czasu znów pojawiła się reklama Kościoła Aniołów. Alex popatrzył na ekran z cierpkim uśmiechem. - To nie takie łatwe. Większość ludzi potrafi dostrzec prawdziwą postać anioła, kiedy on karmi się ich energią, a wtedy jest już za późno, bo doznali anielskiego poparzenia. Nie uciekną, nawet gdybyś im dobrze zapłaciła. Pokiwałam powoli głową, wyobrażając sobie, co zrobiłaby Beth, gdybym spróbowała ją odciągnąć od wysysającego z niej życie stwora. Byłam niemal pewna, że rzuciłaby się na mnie z pięściami. Alex nie odrywał wzroku od reklamy. - Ponadto anioły z premedytacją obrały sobie za cel policję i rząd. Kilka wysoko postawionych osobistości doznało anielskiego poparzenia od czasu Inwazji - to właśnie sprawiło, że CIA nabrała podejrzeń, iż dzieje się coś dziwacznego. - Naprawdę?! - Wpatrywałam się w niego zmartwiała ze zgrozy. - Kto taki? Czy masz na myśli prezydenta? Alex potrząsnął ze smutkiem głową. - Nie wiem. W każdym razie są to bez wątpienia ludzie, którym się to nie powinno przydarzyć, to oczywiste. Reklama się kończyła. Patrzyłam na ostatni obraz anioła z jaśniejącą aureolą i błyszczącymi skrzydłami, który uśmiechał się do nas łagodnie. - One są takie... piękne - szepnęłam z wahaniem. - Owszem, są.

Nie wypuszczając z objęć jaśka, zajęłam się skubaniem nitek wystających z nylonowej narzuty. Właściwie nie chciałam o to pytać, ale musiałam wiedzieć. - Jak to jest... kiedy ktoś doznaje anielskiego poparzenia? Alex popatrzył na mnie z wahaniem. Zmierzwione ciemne włosy opadały mu na czoło. - Kiedy anioł karmi się czyjąś energią, efekt jest toksyczny - odrzekł po chwili milczenia. - Na przykład taka osoba postrzega go jako łaskawego i cudownego. Następnie, wskutek kontaktu z nim, zaczyna chorować fizycznie lub umysłowo. Na stwardnienie rozsiane, nowotwory, różne upośledzenia... Im więcej ludzkiej energii zostanie wyssane, tym poważniej ciało jest uszkodzone. Przypomniałam sobie doniesienia lokalnej telewizji. Pomyślałam o mamie i istocie, która była moim ojcem. Ta zła moc była częścią mnie, nic zatem dziwnego, że Alex nie chciał początkowo mieć ze mną do czynienia. Trudno mi go było za to winić. Nagle poczułam do siebie odrazę. Czułam też na sobie spojrzenie Aleksa. - O ile się nie mylę, twoja mama miała wielkie szczęście. Kiedy sprawdzałem jej energię, nie wyczułem rozpaczy ani innych przykrych emocji. Wydaje mi się, że jest raczej zadowolona. Pokiwałam głową w milczeniu. Łzy pociekły mi z oczu; otarłam je grzbietem dłoni. - Tak... to ja zawsze cierpiałam, bo nie miałam prawdziwej matki, ale przynajmniej wiem, że jest szczęśliwa w swoim świecie marzeń. - Zerknęłam na niego i uśmiechnęłam się blado. -Dzięki. Zaczął się nadawany o późnej porze talk-show. Patrzyliśmy w milczeniu na ekran, gdy prowadzący stanął przed publicznością, popisując się na wstępie niezbyt mądrymi dowcipami. - Więc... kiedy to się stało z moją mamą... - urwałam i przygryzłam wargę. - Jak konkretnie... to znaczy, jak to się stało?

Na twarzy Aleksa odmalowało się zakłopotanie. - Anioł musiał karmić się jej energią - wyjaśnił. - Widziałaś to w katedrze w Schenectady. To ma miejsce tylko wtedy, gdy stwory występują w postaci eterycznej. - Czyli nie wtedy, gdy... Urwałam, lecz Alex i tak zrozumiał, do czego zmierzałam. Potrząsnął głową. - Cokolwiek się między nimi wydarzyło, gdy był w postaci ludzkiej, nie miało wpływu na jej przemianę. Anioły szkodzą ludziom tylko wówczas, gdy karmią się ich energią. Poczułam lekką ulgę. Nie przypuszczałam, żeby to miało jakieś znaczenie, ale nie podobała mi się myśl, że proces, podczas którego zostałam spłodzona, zarazem zaszkodził mamie. Naraz przyszło mi do głowy coś jeszcze, więc spytałam z wahaniem, skubiąc nerwowo narzutę: - A mój anioł... ten, którego widziałeś nad moją głową... nie pożywia się ludzką energią, prawda? - Nie - przyznał Alex. - Jesteś tego pewien? - drążyłam, zerkając na niego spod oka. Starał się mówić rzeczowo, lecz po oczach poznałam, że rozumiał, co czuję. - Oczywiście. Twój anioł nie ma aureoli, a to serce tych istot, właśnie tam trafia energia, którą czerpią od ludzi. Ponadto twoja aura nie wykazuje żadnych śladów pożywiania się, w przeciwieństwie do aury aniołów, po której zawsze to widać. - Czy to oznacza, że nie krzywdzę ludzi? Na przykład swoim dotykiem? - Tak sądzę. Wprawdzie istnienie półanioła jest dla mnie czymś nowym, ale naprawdę nie widzę powodu, dla którego miałoby się tak dziać, Willow. Poza tym, jeśli nie zauważyłaś tego przez szesnaście lat, to myślę, że jesteś raczej bezpieczna. Powoli wypuściłam z ust powietrze. Dzięki Bogu i za to. To wszystko było już wystarczającym koszmarem, nie potrzebo-

wałam dodatkowych atrakcji w postaci przypuszczeń, że być może krzywdziłam ludzi tak samo jak anioły. Na ekranie telewizora gospodarz programu siedział za stołem na tle makiety Nowego Jorku, rozmawiając z aktorką w obcisłej czerwonej sukni. Wydawało się to kompletnie nierealne, że anioły opanowały nasz świat i szkodziły ludziom, podczas gdy wszyscy, pogrążeni w nieświadomości, zajmowali się swoimi sprawami. Uświadomiłam sobie nagle, że takie poczucie musi towarzyszyć Aleksowi na co dzień. - Czy teraz ja mógłbym cię o coś zapytać? - zagadnął. Zerknęłam na niego nieufnie, ale potaknęłam. - Ten twój anioł... - zaczął, zręcznie obracając w palcach pilota. - Wprawdzie do niedawna nie miałaś pojęcia o jego istnieniu, czy jednak teraz, skoro już o nim wiesz, potrafisz wyczuć jego obecność? - Nie - odparłam głucho, czując, że zesztywniałam. Alex pokiwał głową, wystukując na kolanie rytm pilotem. - Zastanawiałem się po prostu, czy potrafiłabyś nawiązać z nim kontakt. Napięte mięśnie zaczęły mi dokuczać. Nie odrywałam wzroku od telewizora. - Nie wiem i nie zamierzam tego sprawdzać. Wolałabym, żeby się ode mnie odczepił. Nastąpiła przerwa na reklamę, a potem miejsce aktorki zajął słynny piosenkarz. Byłam w pełni świadoma, że Alex mnie obserwuje. - Nie jestem pewien, czy ignorowanie go to dobry pomysł -rzekł z wahaniem. - Powinnaś pamiętać, że stanął w twojej obronie. W jakimś sensie to przecież część ciebie. - Okej, ale ja tego wcale nie chcę - odparłam. Nieoczekiwanie zaczęłam się trząść. - Jezu, Alex, jeden z tych stworów zniszczył umysł mojej mamy, drugi zrujnował życie Beth. Nienawidzę świadomości, że mam w sobie coś podobnego. Tak więc nie, nie zamierzam się z tym czymś kontaktować ani za-

przyjaźniąc, ani cokolwiek innego. Odpada, za nic tego nie zrobię. - Rozumiem - powiedział. - I przepraszam. Milczałam, słuchając śmiechu publiczności z dowcipów, które mnie nie wydawały się wcale zabawne. Alex spojrzał na mnie z niepokojem w niebieskoszarych oczach. - Słuchaj, nie chciałem cię zdenerwować. To wszystko musi być dla ciebie... - potrząsnął głową. - Nie umiem sobie nawet wyobrazić, co przeżywasz. Byłam mu wdzięczna za słowa współczucia, za to, że rozumiał, w jak trudnej jestem teraz sytuacji. Westchnęłam i pokręciłam głową. - Chodzi o to, że... ja czuję się w pełni człowiekiem. Wiem, że tak nie jest, wiem! Ale w głębi duszy czuję się całkowicie normalna. No dobra, może i jestem trochę dziwaczna, ale i tak dla samej siebie zupełnie zwyczajna. - Wcale nie jesteś dziwaczna - odparł Alex z lekkim uśmiechem. - No nie, daj spokój. - Przetoczyłam się na bok, żeby go lepiej widzieć. - Powiedz mi, kiedy zobaczyłeś tego... anioła nade mną... - umilkłam, nie wiedząc, o co właściwie chciałam zapytać. - To co? - ponaglił, odgarniając z czoła niemal już suche włosy. - Nic - odparłam szybko, kręcąc głową. Zawahał się, uważnie mnie obserwując. - Czy chcesz może zmienić temat? - spytał ze spokojem. - Na jaki? - Nie wiem. - Ruchem brody wskazał telewizor. - Moglibyśmy pogadać o tym piosenkarzu, podobno niedługo ma wydać nową płytę. Prychnęłam lekceważąco i przeturlałam się z powrotem na plecy.

- Świetnie, o ile któreś z nas to w ogóle obchodzi. Alex, czy nie dostajesz szału na myśl, że wiesz o tym wszystkim, a reszta świata nie? Wzruszył ramionami i oparł się wygodnie na poduszkach, podłożywszy sobie rękę pod głowę. - Jasne. Ale tak to już jest. Gdybym zbyt dużo o tym myślał, zwariowałbym, więc tego nie robię. Wydawało się to całkiem sensownym wytłumaczeniem. Wpatrzyłam się w sufit, czując, że udało mi się odrobinę rozluźnić. - Znasz inne jego płyty? - spytałam w końcu. Obejrzeliśmy resztę programu, komentując różnych gości i dowcipy prowadzącego. Kiedy talk-show się skończył, poszliśmy spać. Czułam się dziwnie, wślizgując się pod kołdrę i wiedząc, że Alex okupuje sąsiednie łóżko. Mimo iż znajdował się trzy metry ode mnie, sytuacja zdawała się nacechowana intymnością. Gdy ułożyliśmy się wygodnie, zgasił światło i w pokoju zrobiło się zupełnie ciemno. Przez chwilę leżeliśmy w milczeniu. Mrok był tak nieprzenikniony, że nie widziałam nawet swojej ręki. - Alex, czy sądzisz, że anioły mają rację? - spytałam cicho. - Czy naprawdę będę w stanie je zniszczyć? W ciemności jego glos wydawał się niższy. - Mam nadzieję. Boże, naprawdę mam taką nadzieję. - Po chwili milczenia dodał: - Dobranoc, Willow. - Dobranoc - powtórzyłam. Przez pewien czas nasłuchiwałam jego oddechu, który stawał się coraz bardziej regularny. Tuż przed zaśnięciem moja ręka mimowolnie dotknęła przedramienia, gładząc miękki materiał podkoszulka. Usnęłam, czując, jak energia Aleksa otula mnie swoim ciepłem.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Następnego ranka poszliśmy do warsztatu, żeby się dowiedzieć, co z naszym samochodem. Choć była dopiero dziesiąta, powietrze było wilgotne i duszne. Upchnięte pod czapką włosy sprawiały wrażenie ciężkich i mokrych od potu. Pokonując kilkaset metrów, rozmawialiśmy o upale, o tym, czy samochód będzie gotowy, o zbyt słodkich pączkach, które zjedliśmy w motelu na śniadanie. Żadne z nas nie wspomniało o zmianie w naszej relacji, ale ona się z pewnością dokonała. Czuliśmy się ze sobą znacznie swobodniej, jakbyśmy przestali się wzajemnie atakować. Gdy dotarliśmy do wybetonowanego placu przed warsztatem, poczułam nagłe mrowienie w karku. Stanęłam jak wryta. - Zaczekaj - mruknęłam, przytrzymując Aleksa za rękaw. Spojrzał na mnie z góry. Dziś miał na sobie koszulkę koloru burgunda. Włosy na szyi kręciły mu się lekko od upału. - Co jest? Wpatrywałam się w budynek warsztatu z wielkimi przeszklonymi drzwiami i kolorowym szyldem na dachu. Wczoraj wydawał się w porządku, dziś natomiast budził mój skrajny niepokój. Nie potrafiłam tego wyrazić, wiedziałam jedynie, że nie powinnam tam wchodzić.

- Chyba lepiej wrócę do motelu - powiedziałam nerwowo, cofając się o krok. - Zaczekam na ciebie w pokoju, okej? - Co się dzieje? - spytał Alex, marszcząc brwi. - Nie wiem. - Przełknęłam z trudem. - Po prostu jestem pewna, że nie powinnam wchodzić do środka. Rozejrzał się dookoła i uważnie popatrzył na barak przed nami. - Dobra, masz tu klucz - powiedział, podając mi wygrzebaną z kieszeni dżinsów kartę. - Wrócę najszybciej, jak się da. - Dzięki. - Wzięłam od niego plastikowy prostokąt. - Powiedz im, żeby ewentualnie wymienili filtr powietrza, dobrze? Na pewno się przyda. - Odwróciłam się na pięcie i pośpiesznie ruszyłam z powrotem do motelu, wdzięczna za zakrywające mi połowę twarzy ciemne okulary. Czerwono-niebieski neon Motelu 6 rósł w oczach. Wokół panowała cisza, z rzadka przerywana przez pędzące samochody. Szłam już około pięciu minut, gdy usłyszałam za plecami odgłos rytmicznych kroków na betonie. Przygarbiłam się mimo woli i ukradkiem zerknęłam przez ramię. To był Alex. Poczułam, jak barki automatycznie się rozluźniają. Zaczekałam, aż mnie dogonił. - Miałaś rację - powiedział, gdy już zrównał się ze mną. -W środku był facet, który przyszedł dowiedzieć się o swój samochód. Miał na głowie czapkę z logo Kościoła Aniołów. - O rany. - Sapnęłam głośno jak miech kowalski. - Myślisz, że mnie widział? - Nie sądzę, jak wszedłem, rozmawiał z mechanikiem. Mustang będzie gotowy jutro około dwunastej - dodał. - Facet znalazł warsztat, który ma na składzie te śruby, ale przywiozą mu je dopiero po południu. Jutro. Roztarłam sobie ramiona. - No cóż... chyba poczekamy w motelu. - Chyba tak - zgodził się ze mną Alex. Miał tak długie nogi, że na jego dwa kroki przypadały moje trzy. Uśmiechnął

się pod nosem. - Na zwiedzanie jest chyba zbyt niebezpiecznie, co? Zapłaciliśmy za jeszcze jedną noc i poszliśmy do pokoju. Gdy Alex otworzył drzwi, coś mi się przypomniało. - Hej, jak ty właściwie masz na nazwisko? Właśnie sobie uświadomiłam, że nie wiem. W oczach Aleksa pojawił się wesoły błysk. Z kieszeni dżinsów wyjął portfel, otworzył go i pokazał mi kilka dokumentów. - Proszę, możesz sobie wybrać. Ze zdumieniem je obejrzałam. Kalifornijskie prawo jazdy na nazwisko Aleksander Stroud... prawo jazdy z Michigan dla Aleksa Pattona... z Ohio dla Williama Frasera... Zaczęłam się śmiać. - Boże, jesteś jak James Bond! - zawołałam, oddając mu portfel. - Pytałam, jak masz naprawdę na nazwisko. - Kylar - odrzekł, rzucając portfel na komodę. - Ale akurat na to nazwisko nie mam dokumentów. W systemie nie istnieję. - Ze co... poważnie? - Opadła mi szczęka. Moja mina wyraźnie go rozbawiła. - Poważnie. Konto bankowe założyła mi CIA na fałszywe nazwisko. Nigdy nie dostałem numeru ubezpieczenia ani czegoś w tym rodzaju. Na przykład prawdziwego prawa jazdy. Nie przychodziła mi do głowy żadna sensowna odpowiedź. Wydawało mi się, że żartuję na temat Jamesa Bonda, ale chyba byłam w błędzie. Usiadłam na łóżku i zdjęłam buty. - Masz może drugie imię? - Owszem - wyszczerzył zęby w uśmiechu. - James. -On także zdjął buty i wyciągnął się na łóżku, po czym sięgnął po pilota. Włączył telewizor i na ekranie pojawił się poranny talk-show. - Wymyśliłeś to sobie na poczekaniu - oznajmiłam po chwili milczenia. - Wcale nie masz na drugie imię jak Bond.

- Nie, za to James Kylar, jak mój dziadek. A ty masz drugie imię? - Nie, nazywam się po prostu Willow Fields - odrzekłam, układając się wygodnie. - Jednak zawsze chciałam mieć drugie imię. Byłam jedyną dziewczynką w klasie, która go nie miała. Alex spojrzał na mnie z zainteresowaniem. - Powiedz mi, jak to jest, jak się chodzi do szkoły? Przyjrzałam mu się ze zdziwieniem, ale nagle zrozumiałam. - Nigdy się nie uczyłeś. - Nie - odparł z powagą. - Właściwie wychowałem się w obozie na pustyni. Szkołę oglądałem w telewizji. Czy to naprawdę tak wygląda? Lekcje, powroty do domu, bal maturalny i tak dalej? Aha, więc dlatego nie wiedział, co to jest księga pamiątkowa. Byłam lekko oszołomiona. - Owszem, tak to właśnie wygląda - odpowiedziałam. -Bal maturalny to naprawdę wielkie wydarzenie. Niektóre dziewczyny jadą po swoje suknie do Nowego Jorku. Potrafią wydać na nie tysiące dolarów. - A ty? Zaśmiałam się ponuro. - Nie, nie. Nigdy nie byłam na takim balu. - Dlaczego? - Przeturlał się na bok, żeby na mnie popatrzeć. Czułam, że się rumienię. Gapiłam się w telewizor; korpulentna kobieta, gość programu, siedziała obok prowadzącej i obie ocierały oczy chusteczkami. - Ponieważ nikt mnie nie zaprosił. - Serio? - Alex uniósł brwi ze zdziwienia. - Hm. Liceum to tak naprawdę... - Pokręciłam głową. -Rządzą tam rozmaite paczki, a jeśli się do żadnej nie należy, to... no, to ma się przechlapane. Ja właściwie nigdy do nich nie pasowałam, byłam dziwaczką.

Alex przyjrzał mi się z zainteresowaniem. - O co chodzi? - spytałam podejrzliwie. - Naprawdę trudno mi to sobie wyobrazić - odrzekł. - Bal maturalny to impreza taneczna, tak? Organizowana na zakończenie nauki w szkole? A ty twierdzisz, że nikt nigdy cię na nią nie zaprosił? Powinnam się na niego wkurzyć, ale był tak szczerze zaskoczony, że zachciało mi się śmiać. - Alex, ja nigdy nawet nie byłam na randce. Widzę, że nie ogarniasz złożoności sytuacji osoby uznanej w szkole ża dziwaczkę. - Dziwaczka - powtórzył. - Ale dlaczego - bo masz zdolność jasnowidzenia? - No cóż, zastanówmy się chwilę - odrzekłam, udając głęboki namysł. - Mamy jasnowidzenie i mój sposób ubierania się, i umiejętność naprawy samochodów... - A co jest złego w twoim sposobie ubierania? Masz na myśli tę fioletową spódnicę? Powstrzymałam się od uśmiechu. Alex wykazywał tyle zapału, żeby zrozumieć... - No właśnie. Nie jest krzykiem mody, kupiłam ją w sklepie z używanymi rzeczami. Większość moich ciuchów pochodzi z takich sklepów. - Przypomniałam sobie żakiet z epoki pierwszej wojny światowej, który uwielbiałam, i parę wysokich zapinanych na guziczki trzewików z lat dwudziestych ubiegłego wieku, które nosiłam tak długo, aż się prawie rozpadły. Gdy pewnego razu zjawiłam się w szkole w skórzanej kurtce lotniczej, Nina zagroziła, że się nie przyzna do przyjaźni ze mną. Alex sprawiał wrażenie zupełnie oszołomionego. - No dobrze, być może dziewczyny zauważają takie rzeczy... ale czy chcesz powiedzieć, że to ma jakiekolwiek znaczenie dla chłopaków? - W Pawntucket bez wątpienia tak. Powszechnie lubiane dziewczyny ubierają się zawsze zgodnie z nakazami mody i ro-

bią perfekcyjny makijaż. Ja nawet nie mam odpowiednich akcesoriów. To znaczy, kupiłam sobie kiedyś tusz do rzęs, ale to było dwa lata temu. - Po co w ogóle dziewczynom makijaż? - spytał z zaciekawieniem Alex. - Nie mam pojęcia. Nigdy tego właściwie nie rozumiałam. Może dlatego uważają mnie za dziwaczkę. - No tak - rzucił po długiej chwili milczenia, potrząsając głową, jakby chciał sobie w niej rozjaśnić. Hm... jeśli chcesz znać moje zdanie, chłopaki z Pawntucket to kompletni idioci. - Przyznam, że zawsze tak uważałam. - Roześmiałam się, czując, że lekko się czerwienię. - Ale dzięki. On także uśmiechnął się z odrobiną zakłopotania. - Okej, opowiedz mi, jak wygląda typowy szkolny dzień -poprosił, sadowiąc się wygodniej na łóżku. - Naprawdę cię to interesuje? - Naprawdę, zaczynaj. - No dobrze. - Wzruszyłam ramionami. - Ale to będzie raczej nudne. - Siedząc naprzeciw niego po turecku, opowiedziałam mu wszystko o liceum - o lekcjach, dzwonku, pracach domowych, klasówkach, o człapaniu korytarzami w tłumie uczniów, o egzaminach końcowych i szafkach w szatni, o kafeterii i urywaniu się czasami z zajęć, kiedy czułam się już maksymalnie znudzona. Alex słuchał z wytężoną uwagą, nie roniąc ani słowa. Kiedy wreszcie skończyłam, pokręcił głową z namysłem. - To wszystko brzmi strasznie dziwnie. Trudno mi to sobie wyobrazić - odrabianie zadanych lekcji i przejmowanie się stopniami... - Moje życie wydaje ci się dziwne?! - zawołałam ze śmiechem. - Przecież to ty jesteś postacią wyjętą żywcem ze scenariusza thrillera. - Wtem uderzyła mnie myśl, że być może już nigdy nie wrócę do szkoły. W sumie za nią nie przepadałam, ale i tak zrobiło mi się nieswojo. Co tam się teraz dzieje?

Pewnie wszyscy o mnie gadają, zastanawiając się, co się właściwie stało. - Co jest? - spytał Alex, który uważnie mi się przyglądał. - Nic. - Z trudem zdobyłam się na uśmiech. Potem oglądaliśmy w milczeniu telewizję, a gdy zachciało nam się jeść, zamówiliśmy pizzę z pobliskiego Dalton City. Okazało się, że Alex zna połowę łzawych seriali, które wyświetlano. - Nie do wiary, że oglądasz te bzdury - oznajmiłam. Minęło południe, ja zaś leżałam na łóżku, czując się przejedzona i dostając już lekkiego świra od siedzenia w pokoju. Alex wyciągnął się na boku jak zwinna pantera wygrzewająca się wpopołudniowym słońcu i całkowicie zrelaksowany gapił się na ekran. Wzruszył ramionami i odgryzł spory kęs pizzy. - Nie było specjalnego wyboru, kiedy musiałem czekać na esemesa z wezwaniem - odrzekł. - A kanałów sportowych miałem po dziurki w nosie, zwłaszcza gdy zaczynali nadawać na przykład grę w golfa. Zorientowałam się, że patrzę na niego z wyraźną przyjemnością. - Powiedz mi, jak to działa? - zapytałam, usiłując wyobrazić sobie jego życie. - Kto ci przysyłał esemesa? - Ktoś z CIA. Informacja pochodziła od któregoś ze zwiadowców. - No dobrze, dostawałeś wiadomość, a potem co? Alex wrzucił niedojedzony kawałek pizzy do pudełka i je zamknął. - Jechałem we wskazane miejsce. Rozglądałem się trochę po okolicy, badałem zwyczaje anioła i czekałem na okazję, kiedy będzie miał zamiar się pożywić. Właśnie wtedy trzeba zaatakować, gdy są w swojej anielskiej postaci. Nie ma zbyt dużo czasu. Przypomniawszy sobie, jak błyskawicznie zareagował, kiedy stwór rzucił się za mną, nie miałam wątpliwości, że Alex jest

bardzo dobry w tym, co robi. Oczami duszy ujrzałam odłamki światła na tle jaskrawo błękitnego nieba. - W jaki sposób kula je zabija? - chciałam wiedzieć. - Na pierwszy rzut oka bowiem wygląda to tak, że anioł składa się wyłącznie ze światła. - Trzeba trafić prosto w aureolę - wyjaśnił Alex, przeciągając się rozkosznie. - Wspomniałem ci wczoraj wieczorem, że to ich serce. Nie mamy stuprocentowej pewności, jak to się dzieje, lecz kiedy kula trafia do celu, energia aureoli jakby wyskakuje z szyn. Inicjuje to reakcję łańcuchową, z którą ich ciało nie umie sobie poradzić, a w rezultacie rozpadają się na kawałki. A mój anioł nie miał aureoli. Co to mogło oznaczać? Odsunęłam od siebie tę myśl. Nie chciałam tego roztrząsać. - To jednak dość dziwne - powiedziałam po chwili milczenia - że coś tak małego potrafi je zniszczyć. - Tak - prychnął Alex. - Nie przewidzieli tego, przypuszczam, że w swoim świecie nie mają kul. - Czy to zawsze działa? - Zazwyczaj. Zdarza się przy trafieniu w krawędź aureoli, że po prostu umierają w ludzkiej postaci. Miałem z tym do czynienia tylko kilka razy, ale to piekielny kłopot. Trzeba uganiać się przez wiele dni za szansą, żeby dorwać takiego ponownie. Dodatkowy problem polega na tym, że wtedy już o tobie wiedzą. Wpatrywałam się w niego z nieukrywanym podziwem. Narażał się na tak ogromne niebezpieczeństwo... - Powiedz, od jak dawna się tym zajmujesz? - Czym? - spytał, nie patrząc na mnie. — Polowaniem na anioły czy wyruszaniem na wezwanie po otrzymaniu esemesa? - Nie wiem... i tym, i tym. - Poluję na anioły od jedenastego roku życia - oznajmił rzeczowo. - Słucham?

- Samo szkolenie trwało znacznie dłużej - wzruszył ramionami. - Poza tym w dawnych czasach było zupełnie inaczej: wyruszaliśmy w kilku na polowanie, tropiąc ślady Taka wyprawa mogła trwać parę tygodni. Wspólnie przebywaliśmy na szlaku, pomieszkując w różnych miejscach. Czasami rozbijaliśmy obóz. - Na twarzy Aleksa odmalował się wyraz tęsknoty, ja zaś zrozumiałam, ile to dla niego znaczyło. Pokręciłam powoli głową, wciąż jeszcze przetrawiając wiadomość ze jedenastoletni chłopiec stał się Zabójcą Aniołów. - Okej. A co z tymi esemesami? Podłożył sobie poduszkę pod łokieć i oparł się na niej wygodnie. - Odkąd nastąpiła Inwazja, CIA przejęła nad wszystkim kontrolę. Zaczęliśmy pracować pojedynczo, każdy działał na własną rękę, nie mając kontaktu z innymi. Zwiadowcy wysyłali nam namiary, my zaś ruszaliśmy we wskazane miejsce. Otworzyłam usta ze zdziwienia. - Chcesz powiedzieć, że od czasu Inwazji jesteś sam? Przecież mówiłeś, że to było dwa lata temu! - Zgadza się - odrzekł krótko. Serce ścisnęło mi się boleśnie. Nie mogłam sobie tego nawet wyobrazić. Może i nie byłam najbardziej towarzyską osobą na świecie, ale miałabym przebywać w okropnych motelach sam na sam z ponurymi myślami? Z pewnością bym zwariowała. - A więc dostałeś wiadomość z moim adresem - podjęłam po chwili temat. Pokiwał głową, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w telewizor. - Byłem wtedy w Kolorado. Dotarcie do Pawntucket zajęło mi około półtora dnia, a potem poszedłem i sprawdziłem wezwanie. - To znaczy włamałeś się do mojego domu, a następnie mnie śledziłeś - poprawiłam. Alex spojrzał na mnie z ukosa.

- Dostałem wyraźny rozkaz, żeby cię zastrzelić. Lepszym pomysłem wydało mi się jednak pojechanie za tobą. - Ja się wcale nie skarżę - przyznałam. - Powiedz mi... jesteś w niebezpieczeństwie, prawda? zapytałam nagle. -Anioły chcą mnie zabić, lecz ty również stanowisz dla nich zagrożenie. Uratowałeś mnie w katedrze i domyśliłeś się, że przeniknęli do projektu „Anioł". - Chyba tak, nie sądzę, żeby mnie szczególnie lubili. -Wzruszył ramionami i przetoczył się na plecy. Jak mógł być taki spokojny? Pokręciłam głową, nie wiedząc, co odpowiedzieć. - Wiesz co... ocaliłeś mi życie - szepnęłam. - Gdyby nie ty, byłabym teraz martwa. Dziękuję. Alex spojrzał na mnie zaskoczony. Uśmiechnęłam się do niego, a po sekundzie wahania on także posłał mi uśmiech. - Nie ma za co. Dzień mijał powoli. Zaczął się stary film Pogromcy duchów, potem były teleturnieje i seriale. Trochę oglądaliśmy, pogadu-jąc leniwie - głównie o tym, co na ekranie, lecz było to dość przyjemne. Relaksowało. W końcu około dziewiątej wieczorem Alex wstał z łóżka i przeciągnął się, ziewając. - Chyba mam już dość telewizji - oznajmiłam i również ziewnęłam szeroko. - Jeszcze trochę i oczy wypadną mi z orbit. - Mnie też - przyznał. Chwycił pilota i wyłączył odbiornik. - Hej, umiesz grać w ćwiartki? - Co to takiego? - spytałam, potrząsając głową. - Potrzebna nam szklanka. - Przyniósł plastikowy kubek z łazienki i usiadł przy okrągłym stoliku, zdjąwszy z niego przedtem torbę podróżną. Zeskoczyłam z łóżka, przysunęłam sobie krzesło i zajęłam miejsce obok niego. - To tak zwana pijacka gra, ale niekoniecznie - wyjaśnił, grzebiąc w kieszeni dżinsów. Wyjął ćwierćdołarówkę i do-

dał: - Musisz rzucić nią płasko o stół, popatrz... - Zręcznym ruchem nadgarstka uderzył monetą o blat stołu; wyskoczyła do góry, musnęła brzeg kubka i wirując, opadła z powrotem. -Mało brakowało powiedział Alex. - Powinna wpaść do kubka. - Okej, teraz ja! - zawołałam, sięgając po ćwierćdolarówkę. Z pozoru łatwe zadanie okazało się znacznie trudniejsze. Pierwszy rzut był kompletnie nieudany, moneta prawie nie oderwała się od stołu. Po kilku próbach załapałam, o co chodzi, i posłałam ją wysoko w powietrze. Z brzękiem wpadła do kubka, omal go nie przewracając. - Nieźle - pochwalił mnie Alex. Zaczęliśmy zapisywać wyniki, korzystając z motelowego długopisu i papeterii. U góry kartki Alex wypisał nasze imiona; litery były wąskie i szpiczaste. Po mniej więcej godzinie prowadził siedemdziesiąt dwa do pięćdziesięciu siedmiu, potem zaś dopisało mi szczęście i wyszłam na prowadzenie. - Jesteś pewna, że nie oszukujesz? - zapytał, dopisując mi kolejne punkty. - Jak niby miałabym oszukiwać? - Trzasnęłam monetą o stół; wskoczyła prosto do kubka. - Hurra! zakrzyknęłam, podnosząc pięść w geście triumfu. Przyjrzał mi się uważnie. - Może wywierasz na mnie potajemny wpływ... każesz mi myśleć, że wygrywasz, podczas gdy wcale tak nie jest. - No jasne - zaśmiałam się - potrafię kontrolować twój umysł, akurat... Słuchaj, stary, nie muszę oszukiwać, ta gra jest banalnie prosta. - Rzuciłam ćwierćdolarówką, nie trafiłam do kubka, więc przesunęłam ją ku niemu po blacie. - No widzisz? Nie oszukuję. - Hm... - mruknął z namysłem, obracając ją w palcach. Oparłam brodę na rękach i obserwowałam go uważnie. - Czy myślisz, że to moje jasnowidzenie to naprawdę dziwactwo?

- Przestań mnie rozpraszać - odrzekł. - Muszę nadrobić straty. - Zmrużył oczy i starannie wycelował, przygotowując się do rzutu. - Przepraszam. - Oparłam się o krzesło i z uśmiechem obserwowałam, jak rzuca. Moneta wpadła do kubka. - Nie, nie uważam tego za dziwactwo - odparł, dopisując sobie punkty. Spojrzał na mnie spod oka. - W obozie szkoliliśmy się w różnych dziwnych rzeczach. Nie mam na myśli jasnowidzenia, ale i tak większość ludzi uznałaby to za podejrzane -aury, czakramy i tak dalej. Postawiłam stopę na krześle i przyciągnęłam do siebie kolano. - Przecież zdolności paranormalne są cechą aniołów, więc czemu nie uważasz tego za dziwactwo? - To proste - wzruszył ramionami. - Anioły nie wykorzystują ich do pomagania innym. - Przygotował się do kolejnego rzutu. - Więc nie sądzę, żebyś miała z nimi wiele wspólnego. Zrobiło mi się ciepło na sercu. - Miło, że tak mówisz. Dziękuję. Alex nie odpowiedział, tylko zręcznie trzasnął monetą o blat stołu. Nie trafił, przewrócił oczami i podsunął mi ćwierćdolarówkę. - Oto, co mnie spotyka, jak się z tobą zagadam. Ostatecznie jednak wygrał sto do dziewięćdziesięciu czterech. - Jeszcze po trzy rzuty? - zaproponował, podrzucając zwinnie monetę. - Chyba żartujesz. Przyśnią mi się ćwierćdolarówki. - Owszem, żartuję - roześmiał się i wrzucił monetę z brzękiem do kubka. - Lepiej już skończmy, póki wygrywam. Wstałam od stołu, przysiadłam na łóżku Aleksa i otworzyłam pudełko z pizzą, w którym zostało kilka kawałków. - Chcesz jeszcze pizzy?

- Tak, dzięki. - Odchylił się razem z krzesłem i wziął podany przeze mnie kawałek. Właściwie nie byłam głodna, ale zimna pizza ma w sobie pewien nieodparty urok. Przez resztę wieczoru oglądaliśmy film sensacyjny. W połowie projekcji Alex przeniósł się na łóżko i wyciągnął na brzuchu metr ode mnie, nie przestając wznosić oczu do nieba i mrucząc pod nosem: - Człowieku, co ty wyprawiasz... czy ten facet chce zostać zabity? Siedziałam ze skrzyżowanymi po turecku nogami i łokciami opartymi na kolanach. - Czy mógłbyś łaskawie nie komentować? Chciałabym się skupić na akcji. Alex pokręcił głową i umilkł, a bohater filmu stanął do ostatecznej rozprawy z bandytami. Wcześniej wsunął broń za pasek od spodni. - Popatrz, on nie używa kabury - zauważyłam. Alex wybuchł głośnym śmiechem. - Aha, pewnie chce sobie coś odstrzelić. Byłoby super, gdyby te filmy trzymały się choć trochę realiów. W następnej scenie faceta rzeczywiście wieźliby do szpitala wijącego się z bólu na noszach. - Okej - ja także się roześmiałam - to rzeczywiście kiepski film. Ale i tak musimy się dowiedzieć, jak się skończy. Gdy dobro wreszcie zwyciężyło, Alex ziewnął i sięgnął po pilota. - Wspaniale, świat ocalony, a facet nadal w jednym kawałku... Chyba powinniśmy się już położyć, minęła północ. Ja także ziewnęłam rozdzierająco. - Przestań, zarażasz mnie - powiedziałam, wstając z trudem, bo ścierpły mi nogi. - Ziewanie jest zaraźliwe - zażartował Alex. Wyłączył telewizor i wpatrywał się w pilota, obracając go w palcach. - Wiesz co... wiem, że to brzmi głupio, ale to był fajny

dzień. - Na jego policzkach wykwitł lekki rumieniec. - Zazwyczaj sam przesiaduję w motelach. Miło mieć kogoś do towarzystwa. Serce ścisnęło mi się boleśnie. Przez ostatnie dwa lata jego życie musiało być straszliwie samotne. - Mnie też jest miło - wyjąkałam nieśmiało. I była to prawda. Choć tkwiłam w nędznym motelu w stanie Tennessee i czułam się może nie do końca normalnie, to z pewnością było to wyczekiwane wytchnienie od szalonego tempa ostatnich wydarzeń. Przynajmniej na jeden dzień mogłam przestać snuć paniczne myśli. Wiedziałam, że po części zawdzięczam to Aleksowi. Nigdy dotąd nie przebywałam sam na sam z chłopakiem. Nie przypuszczałam, że może się to wydawać tak naturalne. - I bardzo się cieszę, że... że ze sobą rozmawiamy - dodałam cicho. Alex nie podnosił wzroku. Potem uśmiechnął się do mnie i ujrzałam w jego oczach znany mi już wyraz lekkiego niepokoju. Tej nocy sen powrócił. „Osłaniasz mnie, braciszku?" „Osłaniam". To było tuż przed Inwazją. Właśnie skończył szesnaście lat i wyruszył na polowanie z Jakiem i dwoma innymi zabójcami do Los Angeles, Miasta Aniołów. Ta nazwa zawsze prowokowała ich do żartów, chociaż okazało się, że anioły lubiły to miejsce - w czasie tej ostatniej, trwającej ponad dwa tygodnie wyprawy udało im się wytropić i zlikwidować jak dotąd dziesięć stworów. Dziesiątego trafili przed wejściem do Teatru Chińskiego Graumana; anioł zamierzał się właśnie pożywić energią turysty, który fotografował słynne odciski stóp Marilyn Monroe na chodniku. Nawet przy użyciu tłumika Alex za-

wahałby się przed wyciągnięciem broni na zatłoczonej ulicy, ale Juan, który objął dowodzenie po wypadku Cully'ego, miał tę cudowną umiejętność błyskawicznego wyszukiwania kryjówek. W ciągu zaledwie kilku sekund anioł stał się kaskadą cząsteczek światła unoszących się łagodnie w powietrzu. Niczego niepodejrzewający turysta zrobił zdjęcie i oddalił się do aktora Charltona Hestona. - No, to było naprawdę pierwsza klasa - pochwalił Jake, gdy wszyscy czterej wmieszali się w tłum przechodniów. Poklepał Juana po ramieniu, mrugając porozumiewawczo do Aleksa i Rity. - Czyli mamy dziesiątkę - pora to uczcić, no nie? Juan zerknął na niego z ukosa. Był niskim, ale potężnie zbudowanym mężczyzną o brązowych oczach i gęstych czarnych włosach. - Uczcić? Niby jak? Masz na myśli partyjkę minigolfa czy czegoś podobnego, tak? - Partyjkę minigolfa? - Alex wybuchnął głośnym śmiechem. - Daj spokój, Juan. Se realista. - Obaj jesteście nieletni - odrzekł Juan, potrząsając głową. W odróżnieniu od Cully'ego przestrzegał surowych zasad. Alex i Jake spojrzeli na siebie, przewracając oczami. Prawie od roku nikt nie zakwestionował obecności Aleksa w barze, Jake'a zaś nigdy nie pytano o wiek. Nie chodziło jedynie o fałszywe dowody - obaj bracia wyglądali na starszych niż w rzeczywistości. W obozie ciężko pracowali, więc byli nieźle umięśnieni, a ponadto lata spędzone na polowaniach na anioły nadały im specyficzny wygląd, zupełnie niepasujący do zwyczajnych nastolatków. - Jasne, nieletni - mruknął, przepychając się przez gęsty tłum przechodniów. - Jednak nie na tyle, żeby nie dać nam broni do ręki. - No właśnie - włączył się Jake. - Ryzykujemy życie i nie możemy się nawet napić piwa? Eso no esta bien, stary. Mówię poważnie.

- Juan, wyluzuj - odezwała się Rita. Była wysoką, szczupłą blondynką po trzydziestce, uczesaną w zabawny koński ogon. - Jutro i tak musimy wracać. Przecież wiesz, jak to będzie: zero przyjemności przez kilkaset kilometrów. - Co mam zrobić, jak się wszyscy na mnie rzuciliście? -mruknął w końcu Juan, wzruszając ramionami. - Ale jak was dwóch aresztują, zostawię was, żebyście gnili w pace. Los zopilotes podrian limpiar tus huesos. jEntiendes? - Si, si - odpowiedział Alex z szerokim uśmiechem. - No, teraz to rozumiem - ucieszył się Jake. Bracia przybili wysoko piątkę, na moment zwierając ręce. Choć Alex nie przepadał za barami tak bardzo jak Jake, to perspektywa wieczoru w mieście wydała mu się kusząca. Od śmierci ojca przed pięcioma miesiącami życie dostarczało niewiele radości. Tak naprawdę dziś po raz pierwszy mieli nadzieję trochę się zrelaksować. Okazało się zresztą, że wieczór był nader przyjemny, chociaż rano obudzony przez Ritę lekkim szturchnięciem Alex czuł się fatalnie. - Hej, rusz się - powiedziała, podkreślając komendę żartobliwym kopniakiem. Dla oszczędności wynajęli w motelu tylko jeden pokój; Alex i Jake spali na podłodze w śpiworach. - Co jest? - gapił się na nią zapuchniętymi od snu oczami. Rita była ubrana, włosy miała lekko wilgotne. Metr od niego pochrapywał Jake, który zwalił się spać, nie zdjąwszy nawet ubrania. - Juan właśnie wrócił, po tym jak wyszedł wcześnie rano, żeby po raz ostatni przepatrzeć okolicę. Wydaje mu się, że coś się dzieje w kanionach, trzeba będzie to sprawdzić, zanim się stąd zabierzemy. - Rita potrząsnęła głową z kpiącym uśmieszkiem, popatrując to na Jake'a, to na Aleksa. - Wyglądacie koszmarnie, wiesz o tym? - Taa, wiem... - wymamrotał, ziewając. Wziął prysznic, napił się kawy i poczuł odrobinę lepiej.

Wraz z Jakiem zajął miejsce z tyłu półciężarówki i Juan powiózł ich krętą drogą wiodącą przez otaczające Los Angeles wzgórza. Brat wyciągnął nogi przed siebie. - Stary, widziałeś wczoraj tę dziewczynę? Blondynkę w różowej bluzeczce? Alex oparł głowę o fotel i przymknął powieki. - Trudno jej było nie zauważyć, skoro kleiła się do ciebie przez pół nocy. - No... była na mnie napalona. Powiedziałem jej, że właśnie skończyłem służbę w marines. Chciałem ją wyciągnąć gdzieś w krzaki, ale nie mogła zostawić koleżanek. - A więc aż tak strasznie napalona nie była - osądził Alex, tłumiąc ziewnięcie. Wyjrzał przez okno. Pod nimi rozpościerał się ocean budynków i ulic, niknąc z wolna w oddali. Jake się zaśmiał. Zgiętym kolanem kopnął brata w nogę. - Aha... jesteś po prostu zazdrosny. Jakoś nie zauważyłem, żebyś miał powodzenie! Po około półgodzinie Juan zjechał na pobocze i przystanął. Znajdowali się teraz w kanionie, w spokojnej, zalesionej okolicy. Wyskoczyli z półciężarówki; Alex sprawdził szybko broń, zanim wsunął ją do kabury przy pasie. Inni zrobili to samo. - Okej, myślę, że są tu co najmniej dwa, a może więcej -powiedział Juan, rozglądając się dookoła. Jake, ty i Alex tworzycie zespół, ja i Rita drugi. Kontaktujcie się ze mną co trzydzieści minut, dopóki nie załatwimy sprawy. - Dobra - odrzekł Jake, wyjmując komórkę, żeby sprawdzić czas. Rita i Juan ruszyli leśną ścieżką w głąb kanionu. -Skanujesz teren, braciszku? - spytał Aleksa Jake. - Zgadza się. - Alex przymknął oczy. Uniósł świadomość w górę poprzez punkty czakramów i sprawdzał najbliższą okolicę, wyczuwając rozmaite energie. Nie było ich wiele. Samotny wędrowiec w lesie, pies, Juan i Rita... Wyczuł chłód anielskiej energii zbliżającej się do wędrowca, ale się nie przejął, zajmie się

tym zespół Juana. Poszerzył pole skanowania i wyczuł jeszcze jednego stwora. - Tam, nie dalej niż pół kilometra - oznajmił, otwierając oczy i ruchem brody pokazując kierunek. Wydaje mi się, że w pobliżu wejścia do jednego z kanionów. Ruszyli wąską kamienistą drogą. Rześkie powietrze poranka rozjaśniło im w głowach. Idący obok niego Jake wsunął ręce do tylnych kieszeni dżinsów; Alex przejął od brata ten zwyczaj. - Hej - zagadnął po chwili milczenia Jake. - Czy mogę cię o coś zapytać? - Tak? - zaciekawił się Alex. Jego brat wzruszył muskularnym ramieniem. - Czy kiedykolwiek myślałeś, żeby zająć się w życiu czymś innym? - Co? - Alex oniemiał. - Chodzi ci o to, żeby przestać polować na anioły? - Mhm - przytaknął Jake, rzucając mu ukośne spojrzenie. Miał takie same oczy jak Alex. Nigdy dotąd nie przyszło mu to do głowy. Zastanawiał się teraz w milczeniu nad nieoczekiwanym pytaniem brata. - Raczej nie - przyznał. - Bo chyba musimy to robić, no nie? W końcu niewielu ludzi jest w stanie z nimi walczyć. - Tak, wiem - zgodził się Jake, wpatrując się w ścieżkę, którą podążali. - Jednak cała reszta Zabójców Aniołów miała wybór, prawda? Wcześniej wiedli normalne życie. Ty i ja nigdy go nie mieliśmy; tata powiedział nam pewnego dnia, że tym właśnie mamy się zająć. Alex pokiwał głową ze zrozumieniem. - No tak - odrzekł. - A jednak... jakoś mi to pasuje... chyba taki jestem. Szczerze mówiąc, nie bardzo wiem, co innego mógłbym robić. - Pomyślał o tatuażu na lewym bicepsie. Jake miał identyczny, podobnie jak większość Zabójców Aniołów.

Minęli rząd rozłożystych dębów, a wówczas po prawej otworzył się przed nimi kanion o stromych zboczach. Jake przyjrzał mu się bez słowa. - W zasadzie ja też - przyznał, nawiązując do przerwanej rozmowy. - Tylko czasem się nad tym zastanawiam... jak by się wszystko ułożyło, gdyby mama nie została zabita. Gadałem wczoraj wieczorem z tą dziewczyną... jej życie jest tak kompletnie różne od naszego. Trudno mi to sobie nawet wyobrazić. - Chwileczkę - żachnął się Alex. - Gdzie się podział Jake, co z nim zrobiłeś? Mówisz mi, że z nią gadałeś? - spytał z naciskiem. - Wypytywałeś o jej życie?! - Dobra, już dobra - odrzekł z szerokim uśmiechem Jake. -Niezbyt wiele się i tak dowiedziałem... Nagle Alex stanął jak wryty, przytrzymując brata za ramię. - Zbliża się - szepnął. Przecięli drogę i znaleźli się na leśnej polanie, gdzie przycupnęli wśród drzew. Wkrótce nadeszła wysoka kobieta o kasztanowych włosach. Co pewien czas przystawała i lustrowała okolicę, opierając się o niski kamienny murek oddzielający drogę od kanionu. Skanując ją, Alex poczuł lekkie porażenie anielską energią; jej aura była bladosrebrzysta z niewielką niebieską poświatą. Gotowała się do ataku, spodziewając się zapewne natrafić na wędrowca albo wspinacza. - Przeszukuje okolicę - ocenił Jake, obserwując uważnie nieznajomą. - Jezu, to może potrwać pół dnia! Alex poczuł dreszcz podekscytowania. Szturchnął Jake'a w ramię: - Hej... czy myślisz o tym samym co ja? Brat zerknął na niego i wydał stłumiony jęk. - Chryste, stary, znów masz ten swój głupawy błysk w oku. - No chodź, damy radę - powiedział Alex, nie odrywając spojrzenia od anioła w ludzkiej postaci. Inaczej utkwimy tu na dobre.

- Jeśli Cully się kiedyś dowie, że to zrobiliśmy... - zaczął Jake, potrząsając głową z chytrym uśmiechem. - Wiem, zabije nas. - Alex także się uśmiechnął. - Ty zwabisz anioła czy ja? - Tym razem moja kolej - zdecydował Jake. - Wiem, jak uwielbiasz ostrą jazdę, braciszku. - Nie mylisz się... - roześmiał się Alex. Jake poprawił ubranie, Alex zaś wyjął rewolwer i założył tłumik na lufę. - No dobra - powiedział Jake, klepnąwszy go po ramieniu. - Osłaniasz mnie, braciszku? - Osłaniam - odrzekł Alex. - Super! - zawołał Jake. - No to dopadnijmy jeszcze jednego anioła! Alex wymierzył rewolwer z tłumikiem prosto w opartą o murek kobietę, Jake zaś wyszedł zza drzewa i wolnym krokiem przemierzył drogę. Alex obudził się z gwałtownym szarpnięciem, słysząc w uszach echo swojego głosu, wołającego z rozpaczą imię brata. O Boże, znów ten koszmar. Ten potworny, dręczący go sen. Oddychając ciężko, zakrył oczy przedramieniem. Myślał, że już to przerobił, że nie będzie musiał przeżywać wciąż na nowo tamtych ostatnich dwudziestu czterech godzin. Upłynęły prawie dwa lata. Czemu nie umiał pogodzić się z tym, że Jake już nigdy nie wróci? Że odszedł na zawsze z wyłącznej winy Aleksa? Po namyśle przyznał, że są być może sprawy, z którymi nie sposób się pogodzić, bez względu na upływ czasu. Podłożył rękę pod głowę i otworzył oczy. Właściwie nie zauważył różnicy, w pokoju było kompletnie ciemno, przez zasunięte zasłony przesączał się jedynie słaby odblask światła. Z drugiego łóżka dochodził cichy oddech pogrążonej we śnie

Willow. Gdy jego oczy przy wykły już do mroku, dostrzegł zarys jej ciała pod cienką kołdrą. Wahał się długo, popatrując na nią, po czym podjął decyzję. Uniósł świadomość poprzez punkty czakramów i umieścił nad czubkiem głowy. Nad dziewczyną pojawił się świetlisty biały anioł naturalnych rozmiarów. Tak jak przedtem jego piękna twarz - lustrzane odbicie Willow - była nachylona, skrzydła zaś złożone za plecami. Alex widział jaśniejący kształt każdego pióra, każdą fałdę powłóczystej szaty, która spływała z ramion istoty. Leżał przez długi czas, kontemplując anielską postać. I on, i anioł trwali w kompletnym bezruchu. Alex patrzył na sploty długich włosów, spuszczone oczy, usta, które obiecywały uśmiech. Powoli, bardzo powoli zły sen odleciał. Wspomnienie brata przybladło i w końcu się rozwiało, oddech Aleksa wyrównał się i ucichł, a serce przestało mu walić jak młotem. Gdy wreszcie przymknął powieki, oczyma duszy ujrzał twarz Willow... i wiedział, że teraz będzie już mógł spać spokojnie.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Raziel odchylił się w swoim skórzanym fotelu, z irytacją postukując palcami w poręcz. - Jakieś wieści? Po drugiej stronie biurka przycupnięty na brzeżku krzesła Jonah skinął głową, szeleszcząc papierami. - Tak, nasza policja w New Jersey zatrzymała porsche, ale pasażerowie nie są tymi, których szukamy. Prawdopodobnie porzucili auto wraz z kluczykami w Nowym Jorku, więc ktoś je ukradł. - Zatem nie wiemy nawet, jakim pojazdem się przemieszczają. - Raziel potarł z namysłem nos. - I czy w ogóle samochodem. - No cóż... nie wiemy - przyznał Jonah, mrugając nerwowo. Raziel plasnął dłonią w udo. Nie dość, że półanioł uciekł z katedry w Schenectady przed czterema dniami, z pomocą zresztą niedoszłego zabójcy, to teraz jeszcze i to. - A co ujawnili profeci? - spytał z nadzieją. - No cóż... - powtórzył Jonah, oblizując nerwowo wargi. -Kilku z nich pojechało do Schenectady, żeby wniknąć w umysł tej Beth i zobaczyć półanioła w jej wspomnieniach, ale, jak twierdzą, to zajmie trochę czasu... o ile w ogóle uda im się cokolwiek ustalić.

Raziel skrzywił się ze złością. Było tak, jak przewidział. Po-nadzmysłowe talenty większości aniołów nie obejmowały pozyskiwania informacji bez kontaktu fizycznego, ci zaś nieliczni, którzy posiadali zdolności profetyczne na odległość, zbyt często się mylili. - Czas... - mruknął, stukając palcami w blat biurka. Zważywszy na zaplanowaną za niespełna miesiąc Drugą Falę, czas był czymś, czego z pewnością nie miał. Poczuł przypływ złości na myśl, że zabójca zabił Paschara. Pomijając palący ból, poczucie niekompletności, jakie każdy anioł odczuwał w obliczu śmierci pobratymca, Paschar był jedynym, który nawiązał kontakt z mieszańcem, a co za tym idzie, jedynym, który mógłby go szybciej odnaleźć. - A jak ciotka? - zagadnął kwaśno. - Czy nadal zadaje niewygodne pytania? Jonah delikatnie potrząsnął brązowymi lokami. - Nie. Policyjne śledztwo zostało zamknięte. Powiedziano jej, że ta, ee... dziewczyna... miała chłopaka, z którym potajemnie uciekła. Ciotka chyba w to wierzy. Jest wdzięczna Kościołowi za rozesłanie fotografii siostrzenicy, myśli, że staramy się pomóc ją odnaleźć. Przyjaciółka nie jest przekonana do naszej wersji wydarzeń, ale nikt nie traktuje jej poważnie. - To dobrze - odrzekł Raziel. Nie widział przeciwwskazań, żeby wysłać zarówno ciotkę, jak i przyjaciółkę na tamten świat, lecz wzbudziłoby to niepotrzebne podejrzenia. - Co z naszym człowiekiem w Nowym Meksyku? - Zajmuje się obserwacją, utrzymuje kontakt z oddziałem w Albuquerque. Jednak jest zdania, że gdyby mieli tam przyjechać, to już by się pojawili. Więc być może nie mają takiego zamiaru. W takim przypadku nasz kontakt nie wie, dokąd mógłby się udać zabójca. Twierdzi, że ma on wiele możliwości - wyjaśnił Jonah. Poirytowany Raziel zasyczał przez zaciśnięte zęby. Tyle to i on sam już się domyślił. Pogrążył się w milczeniu, przeklinając

decyzję o wynajęciu akurat tego zabójcy. Ktoś, kto był tak bezwzględnym likwidatorem aniołów, musiał mieć całkiem sprawny umysł. Patrząc wstecz, wydawało się dziwne, iż nikt nie dostrzegł związanych z nim potencjalnych kłopotów. Teraz natomiast rodziło się podejrzenie, że zabójca i półkrwi anioł połączyli swe siły. Myśl, że mieszaniec przebywa na wolności, w perspektywie zaś szykuje się Druga Fala, była wysoce niepokojąca. Jonah poprawił się na krześle. - Kilku członków Kościoła zgłosiło wypatrzenie uciekinierki - bąknął niepewnie. Asystent Raziela nadawał się idealnie do swojej pracy. Był bezgranicznie oddany aniołom, acz przez nich nieuszkodzony, energia chłopaka nie była bowiem zbyt atrakcyjna. Niemniej jednak bywały chwile, gdy Raziel z chęcią by go udusił. - Ach tak? - spytał ze złowróżbną słodyczą. - Mów dalej, Jonahu, nie zatrzymuj niczego dla siebie. Jonah odchrząknął i zaczął przeglądać papiery. - No więc odkąd ogłosiliśmy informację o poszukiwanej, otrzymaliśmy tysiące zgłoszeń, jednak tylko kilka z nich miało jakąś wartość. Odpowiadającą opisowi dziewczynę widziano w Madison w stanie Wisconsin; wierni tamtejszego kościoła to sprawdzają. Następnie w okolicach Toronto... a także w Brooklynie... w Eugene w stanie Oregon... w Dalton City w Tennessee... poza tym w... Raziel czuł, że zaraz straci cierpliwość. - Jonah, czy masz mi do przekazania jakąś dobrą wiadomość? - przerwał z lodowatym spokojem. Czy też tylko długą listę miast, w których widziano nastolatkę o długich jasnych włosach? Asystent pochylił głowę i jeszcze raz przejrzał z szelestem papiery. - Ta z Dalton City rokuje pewne nadzieje... Widziano tam dziewczynę w dużych ciemnych okularach, która zachowywała się podejrzanie.

Dziewczyna w ciemnych okularach. Czy naprawdę nie mieli nic konkretniejszego? Raziel potarł dłonią czoło, żałując, że w ludzkiej postaci jest zdolny odczuwać bóle głowy. - Zakładam, że sprawdzą tę informację. - Tak, tamtejszy Kościół jest w stanie gotowości. Powiadomią nas o rezultatach. - Świetnie. - Fotel zaskrzypiał, gdy Raziel zmienił pozycję. -Chcę, żeby ich odnaleziono, Jonah. Nie możemy dopuścić, żeby ten dziwoląg był na wolności, gdy przybędzie Druga Fala. - Rozumiem - przytaknął gorliwie asystent. - Znajdziemy ją, każdy wierny naszego Kościoła w tym kraju wie, jakie to ważne, żeby ją zatrzymać. A nie ma ludzi żarliwiej oddanych właściwym działaniom niż członkowie Kościoła Aniołów, pomyślał Raziel. Z pewnością uda się namierzyć mieszańca; półanioł i jego obrońca nie mogli przecież zniknąć z powierzchni ziemi. - Doskonale - burknął. - Przejdźmy zatem do Drugiej Fali. Mam nowe wiadomości. Plan jest taki, że ceremonia otwarcia zostanie zorganizowana tutaj, w głównej katedrze. - Tutaj? - powtórzył Jonah, otwierając szeroko oczy. -Druga Fala aniołów naprawdę przybędzie do nas? Ojej, to przecież... to taki niezwykły zaszczyt... - Tak, więc rada życzy sobie, żeby zorganizować powitanie -przerwał mu Raziel. - Oczywiście skromne, to chyba jasne. - Ależ nie! - Jonah omal się nie zachłysnął. Raziel spojrzał na niego z zaskoczeniem i asystent spłonął rumieńcem. -Chciałem powiedzieć... sir, pan nie ma pojęcia, jakie to ma dla nas wszystkich znaczenie. Cały Kościół powinien to świętować! Druga Fala aniołów pobłogosławi nasz świat miłością i pokojem... powinniśmy wypełnić katedrę po brzegi! Niech zabrzmią chóry, niech kapłani celebrują mszę... trzeba udekorować ją tysiącami kwiatów, trzeba... - Dobrze, rozumiem już, o co ci chodzi - przerwał Raziel, na co Jonah umilkł z rozjaśnioną twarzą.

Raziel siedział w milczeniu, bawiąc się srebrnym nożykiem do otwierania listów i myśląc nad propozycją. Było to w pewien sposób pociągające - tysiące wiwatujących wiernych pokazałoby aniołom z Drugiej Fali, jak wielką popularnością cieszą się ich poprzednicy i jak wielki odnieśli sukces w przygotowaniu gruntu pod przenosiny. Z drugiej jednak strony logistyka całego przedsięwzięcia wydawała się koszmarnie skomplikowana. - Czy potrafiłbyś to zorganizować? - spytał swego asystenta. - Ja? - Jonah pobladł jak kreda. - Ja... och, to byłby wielki zaszczyt... oczywiście nigdy dotąd nic takiego nie przygotowywałem, ale uczyniłbym wszystko, co w mojej mocy... - Wobec tego zgoda - uciął Raziel. - Zostawiam to tobie. Zorganizuj powitanie, jak chcesz, jestem pewien, że wymyślisz coś stosownego. - Obdarzył asystenta uśmiechem. - Dobry pomysł, Jonah. Anioły są ci wdzięczne. - Dziękuję - wyszeptał Jonah. - Bardzo dziękuję. To dla mnie wielkie wyróżnienie, że mogę im służyć. - W istocie - rzekł łaskawie Raziel. - Możesz teraz odejść. Kiedy asystent opuścił gabinet, mamrocząc pod nosem podziękowania, Raziel rozparł się wygodnie w fotelu, snując ponure rozmyślania o półaniele. Willow - co za idiotyczne imię dla istoty półboskiej; zdawało się ironicznie podkreślać farsę, jaką było samo jej istnienie. Wyciągnął rękę i poruszył myszą od komputera. Na monitorze ukazała się strona Kościoła Aniołów. Jeszcze raz przyjrzał się uważnie twarzy dziewczyny: duże zielone oczy, lekko szpiczasty podbródek, długie jasne włosy. Nastolatka o zupełnie normalnym wyglądzie, ładna, ale nic specjalnego. A jednak, zgodnie z wizją Paschara, jej przeznaczeniem było unicestwienie aniołów. Wpatrując się w twarz półanioła, Raziel nie po raz pierwszy odniósł wrażenie, że coś w niej nie daje mu spokoju. W jej ry-

sach, w oczach było coś mgliście znajomego. Odsunął od siebie tę myśl. Była półczłowiekiem, a wielu ludzi łączyło podobieństwo, czasem doprawdy niełatwo było ich od siebie odróżnić. Nachylił się i zamknął stronę Kościoła Aniołów. Zdjęcie dziewczyny znikło z ekranu komputera. Bez względu na swój wygląd Wilłow Fields nie miała przed sobą długiego życia, a przecież tylko to się liczyło. Gdy zostanie już wytropiona przez wiernych zwolenników Kościoła, z całego serca pożałuje, że zabójca nie wykonał rozkazu i nie zastrzelił jej na miejscu. Jonah siedział przy biurku w przylegającym do gabinetu pokoju, modląc się dziękczynnie do aniołów za obdarzenie go tak niewyobrażalnym zaszczytem. Gdy uniósł głowę, jego twarz promieniała. Poprawił się na krześle, z zachwytem rozglądając się wokół siebie - nienagannie uporządkowane biurko, popielaty dywan, na ścianie mały obrazek Michała Anioła przedstawiający anielską istotę. Porównując obecne życie do tego sprzed osiemnastu miesięcy, ledwo mógł uwierzyć w swoje szczęście. Męczył się w collegeu, nienawidząc nauki i wybranych przedmiotów kierunkowych, pozbawiony przyjaciół i rodziny, która kompletnie się nim nie interesowała. Jego przyszłość spowijał ponury odcień szarości - kariera, na której mu nie zależało, brak czegokolwiek, na co można by czekać, czegokolwiek, czym można by się choć trochę przejąć. Czytając na zajęciach z literatury angielskiej Elliota, myślał, że gdyby miał choć krztynę odwagi, skończyłby ze sobą. Przynajmniej odszedłby z hukiem, nie zaś skomląc po nocach, kontynuował swą poślednią, bezużyteczną egzystencję. Zwykł czasem planować, jak mógłby to zrobić, dobrze wiedząc, że nigdy się na to nie zdobędzie, lecz dzięki temu czuł się odrobinę lepiej. Osobliwie podnosiło go to na duchu. Aż tu pewnego dnia ujrzał anioła.

Człapał ponuro przez teren kampusu, rozmyślając o biologii. Jednym z przedmiotów obowiązkowych na jego kierunku były nauki przyrodnicze, jednak nie miał do nich zamiłowania i zbierał coraz gorsze oceny, a było już za późno, żeby się przenieść na geologię czy jakiś inny, nieco łatwiejszy wydział. Jonah westchnął, wpatrując się w żwirowaną ścieżkę. Może byłoby dobrze, gdyby nie zaliczył, przecież i tak nie marzył o skończeniu college'u. Wtem stanął jak wryty, oślepiony nagłym błyskiem światła. Spojrzał w niebo i zobaczył nadlatującego powoli anioła - jaśniejącą, cudowną istotę promieniującą taką miłością i spokojem, że Jonah zamarł bez ruchu, niezdolny nawet mrugnąć. - Nie lękaj się - powiedział anioł. - Mam dla ciebie dar. Wokół Jonaha eksplodowało białe światło, dłonie istoty spoczęły na nim, on zaś poczuł, że wypełnia go moc i determinacja, jakich nigdy dotąd nie czuł. Twarz anioła była czystym pięknem, jego postać emanowała łagodnością i spokojem. Gdy po pewnym czasie odleciał, machając lekko jaśniejącymi w blasku słońca skrzydłami, świat Jonaha na zawsze się zmienił. Porzucił naukę w collegeu - nigdy w życiu nie czuł się tak wolny jak tego dnia, gdy opuszczał kampus. Udał się prosto do Denver, gdzie powstawała nowa katedra Kościoła Aniołów. Spotkał tam inne anioły, równie cudowne i promienne jak pierwszy, a choć żaden z nich go nie tknął, chyba że przelotnie, to nadal kąpał się w blasku ich spokoju i łagodności. Kiedy uświadomił sobie, że żyją między ludźmi w ludzkiej postaci, wiedza ta utwierdziła go w przekonaniu, że świat wcale nie jest szary i ponury, lecz piękny i jasny, pełen zadziwiającej magii. Służba dla jednego z aniołów stała się ukoronowaniem jego wysiłków. Teraz siedział przy biurku, rozmyślając o swoim niewiarygodnym szczęściu. Kręcąc głową z uśmiechem, zmusił się do skupienia: czekało go ważne zadanie. Utworzył w komputerze nowy dokument i zaczął sporządzać listę pomysłów dla uświet-

nienia ceremonii powitania Drugiej Fali. Nagle przyszła mu do głowy pewna myśl: może udałoby się ściągnąć telewizję i prasę... Poczuł przypływ adrenaliny. Tak, oczywiście - czemu nie oznajmić o tym cudownym wydarzeniu całemu światu? Z głową pełną coraz to nowych planów wstał szybko z krzesła, żeby zapytać Raziela o zdanie. Przeszedł przez pokój i już miał zastukać do gabinetu, gdy zamarł ze zgiętym palcem przy drzwiach, słysząc, że anioł rozmawia przez telefon. - Tak, Lailah, wiem, że nie będą się pożywiać od razu po przybyciu, powiedziałem tylko, że będziemy im mogli pokazać całą trzódkę... tak, zgadza się, wielka ceremonia, wiwatujące tłumy, szczęśliwe, że do nich przybyli, to chyba będzie miłe powitanie, nie sądzisz? Będą mogli zobaczyć uszczęśliwione twarze, zrozumieć, że ludzie cieszą się, iż mogą być naszym pożywieniem... - Zapadła chwila ciszy, po czym Raziel roześmiał się wesoło. - Zaraz, zaraz, nie bądź taka chciwa... Przecież wiesz, że musisz być wtedy w ludzkiej postaci... Kompletnie ogłuszony Jonah wycofał się ostrożnie spod drzwi. Musiał się chyba przesłyszeć. Idea, że anioły pożywiają się ludźmi, była po prostu śmieszna... wręcz nie do pomyślenia. Osobiście doświadczył dobra, jakie czyniły. Zmieniły jego życie na lepsze. Ocaliły go. Jeśli jednak się nie przesłyszał, to Raziel zwyczajnie żartował. Wykazywał niekiedy dość cierpkie poczucie humoru i Jonah wiedział, że nie zawsze pojmuje wszelkie niuanse. Musiał go źle zrozumieć. To wszystko. Usiadł z powrotem przy biurku, wpatrując się w otwarty dokument. Powtarzał w myślach słowo „trzódka" i jakoś nie mógł w sobie wzbudzić poprzedniego entuzjazmu do zorganizowania ceremonii powitalnej, choć przecież Raziel na pewno tylko żartował. Niemrawo zapisał plik i zamknął go, logując się w zamian do poczty. Z ulgą stwierdził, że otrzymał kilka nowych e-maili, na które powinien od razu odpowiedzieć.

Zaczął szybko stukać w klawisze: Od: Jonahfakosciolaniolow.com Do: LHGnmesrakosciolaniolow.daltoncity.com PSullivanrakosciolaniolow.dattoncity.com Witam, dziękuję za powiadomienie. Niecierpliwie oczekujemy na wieści, co z zaobserwowaną w motelu parą. Jeśli to oni, działajcie bez wahania. Natychmiast podejmijcie stosowne kroki. Błogosławione niech będą Anioły. Jonah Fisk Latałam. Nawet we śnie uśmiechałam się do siebie. Uwielbiałam moje sny o lataniu, sprawiały, że czułam się tak cudownie wolna, tak szczęśliwa. Rozłożywszy skrzydła, unosiłam się nad swoim śpiącym w motelu ciałem. Alex spał w sąsiednim łóżku, leżąc na brzuchu. Widziałam blask jego energii, zmierzwione ciemne włosy, opaloną, gładką skórę przedramienia, na którym opierał głowę. Pragnęłam patrzeć na niego jeszcze trochę dłużej, ale wiedziałam, że nie mogę zwlekać, mam bowiem coś ważnego do zrobienia. Powoli poruszając skrzydłami, uniosłam się w górę. Przeniknięcie przez sufit przypominało przecinanie morskiej fali. Przefrunęłam przez pokój nad nami, pusty, z niezaścielonymi łóżkami. A potem przeniknęłam przez dach motelu. Był późny ranek, wyfrunęłam prosto w mocno świecące słońce. Zatoczywszy koło, ześliznęłam się w dół, czując ciepło promieni na skrzydłach. I wtedy go ujrzałam. Mężczyzna ubrany w j asnobrązowe spodnie i koszulkę polo z krótkimi rękawami zaglądał przez okno do naszego pokoju.

Miał przy sobie aparat fotograficzny. Usiłował robić zdjęcia, lecz w pokoju było za ciemno; wyczuwałam fale jego frustracji. Koniecznie chciał się dowiedzieć, kto jest w środku. Gdy go obserwowałam, poruszył głową i ponownie wycelował obiektyw w szparę między zasłonami. Z oszałamiającym pośpiechem sfrunęłam z powrotem do mojego ciała. Obudziłam się gwałtownie pod cienką motelową kołdrą. Znajdowałam się w pokoju, chyba było już rano. Odetchnęłam z ulgą - to tylko sen. Śniło mi się, że latałam i wydostałam się na zewnątrz... Zesztywniałam, usłyszawszy jakiś dźwięk: lekkie poruszenie, jakby ktoś czaił się w pobliżu. Powoli, nie mając odwagi oddychać, przekręciłam głowę na poduszce. Zasłony nie były porządnie zasunięte. Dostrzegłam niewyraźny zarys mężczyzny, który stał na ścieżce pod oknem. O Boże, to wcale nie był sen, to działo się naprawdę. Leżałam nieruchomo, puls łomotał mi w uszach. Czy mógł nas widzieć? Czy mógł mnie rozpoznać? Obserwowałam, zbyt przerażona, by odwrócić wzrok, jak mężczyzna usiłował zajrzeć do pokoju. Wreszcie usłyszałam odgłos zbliżającego się samochodu, i wtedy facet pośpiesznie odszedł. Pokój pojaśniał nieco, gdy przez szparę w zasłonach wpadł promień słońca. Odrzuciłam kołdrę, podbiegłam do łóżka Aleksa i zaczęłam go szarpać za ramię. - Alex! Alex, obudź się! - Mm? - Poruszył się i uniósł głowę z poduszki. - O co chodzi? - Jakiś facet zaglądał tu przez okno! Ocknął się w ułamku sekundy i usiadł. - Kiedy? Przed chwilą? Roztarłam sobie ramiona, bo nagle zrobiło mi się zimno. - Tak, widziałam go. Gapił się tu przez szparę w zasłonach. Oddalił się, gdy nadjechał jakiś samochód.

Alex zaklął pod nosem, spoglądając w stronę okna. - Lepiej zasłonię... - Chciałam się zerwać na nogi, lecz powstrzymał mnie, lekko dotykając. - Nie, zostaw, bo się połapie, że go nakryliśmy. - Siedział na łóżku, popatrując na okno i wystukując nerwowy rytm na kolanie. - Wydaje mi się, że ten facet nie jest pewien, czy to rzeczywiście ty, bo inaczej nie musiałby zaglądać do pokoju. Jednak teraz będzie obserwował motel. Musimy się stąd zabrać tak dyskretnie, żeby cię nie zobaczył. Skoro Alex planował już nasze następne działania, poczułam się odrobinę spokojniejsza. Odzyskałam jasność myślenia. - Może przez okno w łazience? - podsunęłam. Rozważał to przez chwilę, wpatrując się w przestrzeń. Potem skinął głową. - Może to dobry pomysł... mógłbym kopniakiem wybić siatkę... Oboje wzdrygnęliśmy się gwałtownie na dźwięk telefonu. Nasze oczy się spotkały, podczas gdy przeraźliwy brzęk ponownie rozdarł ciszę. Alex w końcu zdecydował się odebrać. - Halo? - Nie do wiary, jak spokojnie zabrzmiał jego głos, jakby przed chwilą się obudził i był bardzo zaspany. Z aparatu dochodził głos mężczyzny. - Dobrze - powiedział Alex. -Dziękuję. Dopiero wstałem, będę u pana za godzinę. Odłożył słuchawkę i spojrzał na mnie. - Rzekomo z warsztatu. Powiedzieli, że samochód jest gotowy. Przełknęłam z trudem ślinę, mimo woli zerkając na szparę w zasłonach. - M... może ktoś próbuje nas wywabić z pokoju? - wyjąkałam. - To możliwe - przyznał Alex. Oboje popatrzyliśmy na cyfrowy zegar w telewizorze. Było dwadzieścia po dziesiątej.

- Mechanik mówił wprawdzie, że zadzwoni około południa, ale... - urwał i zamyślił się głęboko. Odniosłem wrażenie, że to był on. A ty uznałaś, że facet jest w porządku, prawda? Wzruszyłam ramionami, doprawdy nie chciałam, żeby od moich odczuć zależało nasze życie. - Jeśli się nie mylę, to tak, ale... - Nie mamy wyboru, musimy zaryzykować - postanowił Alex. Zdecydowanym ruchem wstał z łóżka. - Schowaj się, idę się ubrać, okej? Chwycił swoje rzeczy i poszedł do łazienki. Drżąc ze zdenerwowania, usiadłam przy stole. Stał na tyle blisko ściany, że nikt mnie przy nim nie mógł zauważyć. Usłyszałam, jak Alex bierze najszybszy, według mnie, prysznic w historii; po kilku minutach pojawił się przede mną w dżinsach i jasnoszarym podkoszulku. Włosy miał jeszcze wilgotne. Obserwowałam, jak porusza się energicznie po pokoju, wrzucając ubrania do torby. Na koniec wziął rewolwer z komody i wsunął go do kabury przy pasku. Mignął mi przy tym skrawek jego gładkiej opalonej skóry. - Przyniosę nam śniadanie - oznajmił. - Co? - wyjąkałam, patrząc na niego z niedowierzaniem. -Alex, nie jestem teraz szczególnie głodna. - Ja również - przyznał z lekkim uśmiechem. - Ale kiedy facet zauważy, że wchodzę tu ze śniadaniem, pomyśli, że mamy zamiar jeszcze trochę posiedzieć. - Popatrzył z namysłem na okno. - Ubierz się w tym czasie, dobrze? Tylko uważaj, żeby cię nikt nie zobaczył. Wstałam z krzesła roztrzęsiona jak diabli. - Alex, błagam, uważaj... - Nic mi nie będzie. Nie zrobią niczego, dopóki się nie upewnią, że to naprawdę ty. Dlatego trzymaj się z dala od okna, okej? Jak wyjdę, zamknij drzwi na zasuwę, a kiedy usłyszysz stukanie, wyjrzyj najpierw przez wizjer.

Skinęłam głową, postanawiając udawać, że jestem równie spokojna jak on. - Dobrze. Alex przyjrzał mi się uważnie. - Nie martw się, poradzimy sobie - rzekł miękko. Potem wyszedł, poruszając się z całkowitą swobodą, i zamknął za sobą drzwi. Zasunęłam zasuwę, chwyciłam ubranie z poprzedniego dnia i skulona wpadłam do łazienki. Wiedząc, że Aleksa nie będzie co najmniej przez pięć minut, wskoczyłam na chwilę pod prysznic, ubrałam się i wsunęłam mokre włosy pod czapkę. Następnie pośpiesznie dokończyłam pakowanie, wrzucając swoje rzeczy i przybory toaletowe do torby Aleksa. Na koniec włożyłam też fotografię, którą zrobiła mi mama. Owinęłam ją starannie bawełnianą koszulką i położyłam między ubraniami. Zamykałam torbę na suwak, gdy rozległo się stukanie. Choć wiedziałam, że to najprawdopodobniej Alex, serce i tak podeszło mi do gardła. Podkradłam się do drzwi i wspięłam się na palce, żeby spojrzeć przez wizjer. - To ja - dobiegł mnie zza nich głos Aleksa. Stał w korytarzu, trzymając dwa kubki kawy i serwetkę z kilkoma pączkami. - Widziałeś kogoś? Potaknął i ostrożnie postawił śniadanie na stole. - Na końcu parkingu tkwi jakiś facet oparty o samochód. - Upił kilka łyków gorącej kawy i spojrzał na mnie. -Gotowa? - Tak, chyba tak. - Poruszyłam nerwowo krtanią i zerknęłam na posypane cukrem pudrem pączki. Nigdy w życiu nie czułam się mniej głodna. - Świetnie, wobec tego zabierajmy się stąd. Poszłam za nim do łazienki. Okno w niej było o połowę mniejsze niż w pokoju, ale dostatecznie duże, żeby się przez nie przecisnąć. Na tyłach rósł rzadki sosnowy lasek, a za nim bieg-

ła szosa; słychać było nawet pędzące samochody. Alex otworzył okno i stanął na sedesie. Mocnym kopniakiem trafił w siatkę, potem jeszcze raz. Drewniana ramka wypadła z trzaskiem na ziemię. I choć naprawdę nie były to odpowiednie czas ani miejsce, złapałam się na podziwianiu gracji jego ruchów. Mięśnie Aleksa działały jak dobrze naoliwiona maszyneria. Zeskoczył z sedesu, chwycił torbę podróżną i wyrzucił ją przez otwór na ziemię. Za nią poszła moja torebka. - Dasz radę się przedostać? - spytał z niepokojem. Okno znajdowało się dość wysoko, prawie na poziomie mojej klatki piersiowej. - Jeśli pomożesz mi się wspiąć. W momencie gdy podjęliśmy ucieczkę z motelu, poczułam się niemal spokojna. Oparłam ręce o parapet i podskoczyłam, a Alex podparł mnie ramieniem. Przekręciłam się w oknie i trzymając się parapetu, opuściłam nogi. Zeskoczyłam na ziemię i wylądowałam nieco chwiejnie, potknęłam się bowiem o leżącą siatkę. Odsunęłam ją na bok razem z torbami. Alex miał większy kłopot z przeciśnięciem się przez otwór, lecz już po chwili uwolnił się i zeskoczył obok mnie. - Czy zdołasz zamknąć okno, jeśli cię podniosę? - zapytał, rozglądając się uważnie. — Tak na wszelki wypadek, gdyby facet wlazł do pokoju, pomyśli, że nie zauważył, jak wyszliśmy od frontu. Pokręciłam głową z podziwem. - Pamiętasz o wszystkim, co? Uśmiechnął się kącikiem ust. - Staram się. No dalej, wskakuj na barana. Pochylił się, ja zaś przełożyłam mu nogę przez kark i przytrzymałam się twardego ramienia. Alex wyprostował się wraz ze mną, jakbym nic nie ważyła. Owinął ręce wokół moich łydek, żeby zapewnić mi równowagę, a wtedy wyciągnęłam się jak struna i zatrzasnęłam okno. Usiłowałam nie myśleć, jak to jest być aż tak blisko niego.

Gdy znalazłam się z powrotem na ziemi, Alex spojrzał w stronę szosy. - Wiesz co, lepiej będzie, jak zaczekasz tutaj na mnie, gdy pójdę po samochód. Nie będziesz się bała? Staliśmy częściowo ukryci pośród rzadkich sosen. Skinęłam z determinacją. - Nie. Zawahał się i popatrzył mi prosto w oczy. - Mógłbym zostawić ci broń, ale pewnie na nic się nie przyda, co? Na samą myśl przeszedł mnie zimny dreszcz. Mój wzrok pomknął do jego paska, przy którym miał kaburę osłoniętą wyrzuconym luźno na spodnie podkoszulkiem. - Mhm... nie mogłabym do nikogo strzelić, Alex. - Tak właśnie myślałem. - Westchnął i zmierzwił sobie włosy. - W takim razie schowaj się jakoś, okej? Najlepiej się stąd nie ruszaj. Wrócę najszybciej, jak tylko będę mógł. - Dobrze - odrzekłam. Nagle zaschło mi w gardle. - Uważaj na siebie, Alex. Rozumiesz? Bądź naprawdę ostrożny - poprosiłam z naciskiem. - Nie martw się. Odwrócił się i poszedł w kierunku szosy, ze swobodą wsunąwszy dłonie do tylnych kieszeni spodni. Po kilku minutach minął zakręt i znikł mi z oczu. Nagle zrobiło się jakoś pusto i cicho. Wyjęłam z torebki ciemne okulary, założyłam je i usiadłam oparta o ścianę motelu, obejmując kolana. Starałam się zajmować jak najmniej miejsca i nie wyglądać podejrzanie. Było bardzo ciepło, nawet w cieniu drzew. Czułam, jak wilgotnieje mi skóra na karku. Minuty mijały, wydłużając się niemiłosiernie. Usiłowałam je liczyć, zastanawiając się, czy Alex dotarł już do warsztatu. Proszę, błagam, żeby tylko mu się nic nie stało. Niech ten, co nas obserwuje, myśli, że nadal siedzimy w pokoju, zajadając się zbyt słodkimi pączkami i siorbiąc wodnistą kawę.

Po pewnym czasie zesztywniały mi nogi. Wstałam, przyciskając się do szorstkiego szarego pnia sosny, i popatrzyłam na szosę. Niemożliwe, żeby jeszcze nie doszedł do warsztatu. Co go zatrzymało? Po przeciwnej stronie drogi był przystanek. Siedziała tam czekająca na autobus kobieta w jaskrawożółtej letniej sukience. Obok niej stał spacerowy wózek dziecięcy. Kobieta zajrzała do niego, śmiejąc się i potrząsając głową, a potem sięgnęła ręką, jakby poprawiała niemowlęciu okrycie. Wyglądała na tak szczęśliwą, że moje napięcie nieco zmalało. Raptem podniosła głowę i zastygła ze zdziwienia. Podążyłam wzrokiem za jej spojrzeniem i zmartwiałam. Do kobiety nadlatywał anioł. Kora wrzynała mi się boleśnie w policzek, gdy z tłukącym się w piersi sercem stałam przywarta do pnia. Nie chciałam na to patrzeć, ale nie mogłam się oprzeć. Długie włosy stwora powiewały na wietrze. Aureola lśniła jaskrawo, a luźna szata tańczyła wokół nóg, gdy wylądował z rozpostartymi skrzydłami. Złożył je na plecach i zbliżył się do kobiety. Położył na niej dłonie i zaczął się pożywiać. Kobieta wznosiła do góry pełne zadziwienia oczy. Teraz ujrzałam jej energię życiową. Widziałam, jak wycieka, zapada się, blaknie; żywy fiolet i róż ustąpiły miejsca matowej szarości. Kobieta siedziała na ławce zapatrzona w anioła z wyrazem takiej miłości i oddania, że musiałam odwrócić głowę i zacisnąć powieki. Z oddali dochodził żałosny płacz niemowlęcia. Nagle usłyszałam dźwięk nadjeżdżającego, a potem zwalniającego samochodu. Przełknęłam ślinę i zmusiłam się do otwarcia oczu. To Alex parkował właśnie przy krawężniku. Za nim, po przeciwnej stronie szosy, anioł pożywiał się nadal, delikatnie poruszając skrzydłami. Odrzucił głowę do tyłu i uśmiechał się błogo. Aureola lśniła w jaskrawych promieniach słońca. Rusz się, nakazałam sobie. Musisz! Chwiałam się niepewnie na nogach. Ignorując uczucie słabości, złapałam torbę i to-

rebkę i pobiegłam do auta. Gdy tylko wychynęłam z cienia, anioł jakby eksplodował oślepiającym blaskiem. Białe skrzydła zalśniły niczym brylanty. Alex przechylił się przez fotel pasażera i otworzył mi drzwi. Podałam mu torbę, którą rzucił na tylne siedzenie. Wskoczyłam do środka i zatrzasnęłam z impetem drzwi. - Szybciej, jedźmy już - wykrztusiłam drżącym głosem. Ruszył żwawo, rzucając mi niespokojne spojrzenie. - Co jest? Widziałaś kogoś? Potrząsnęłam głową. I znów nie mogłam się oprzeć - musiałam spojrzeć przez ramię. Stwór zniknął, a na jego miejscu pojawiła się kobieta z długimi czarnymi włosami, ubrana w śliczną białą bluzeczkę. Dotknęła lekko ramienia swojej ofiary i odeszła z przystanku. Oszołomiona matka zamrugała powiekami. Gdy skręcaliśmy za róg, dostrzegłam, że pochyla się nad wózkiem, a potem znikła mi z oczu. Zakryłam usta dłonią i spuściłam wzrok. - Willow? Co się stało? - spytał cicho Alex. - Nic - wyjąkałam z trudem. - Więc udało ci się dotrzeć do warsztatu... Skinął i zmienił bieg, hamując na czerwonym świetle. - Tak, bez problemu. Myślę, że zdołaliśmy uciec niepostrzeżenie. Przejeżdżając, widziałem, jak facet dalej sterczał przy samochodzie, obserwując nasz pokój. - Dzięki Bogu. - Poczułam przypływ ulgi, a potem wyrzuty sumienia, że mogę odczuwać ją po tym, co przed chwilą widziałam. Alex ukradkiem mnie obserwował. - Willow, powiedz mi, co się stało? Milczałam, nie mogąc wykrztusić słowa. - Tam był anioł... karmił się energią siedzącej na przystanku kobiety... - Nic dziwnego - skrzywił się - że aż tak się przejęłaś. Jak się czujesz?

- Ja dobrze... natomiast co do tamtej kobiety mam poważne wątpliwości. - Tak, wiem - odrzekł cicho. Zapadło milczenie. Wyglądałam przez okno, nie umiejąc się pozbyć obrazu poruszających się skrzydeł anioła. Energia kobiety szarzała, a ona siedziała tam z błogim uśmiechem. - Jak to się stało, że nigdy dotąd tego nie widziałam? - spytałam drewnianym głosem. - W Pawntucket? - W stanie Nowy Jork nie ma ich tak wielu - odparł Alex. -Nie wiem dlaczego, zdaje się, że pewne regiony wolą bardziej niż inne. - Ale... Kościół Aniołów w Schenectady jest ogromny. - Jednak ma chyba tylko jednego anioła. Podczas mszy cały czas była mowa o „naszym aniele". Na to wspomnienie przełknęłam nerwowo ślinę. - Jeden i... ci wszyscy ludzie? Alex spojrzał na mnie z ukosa, wyraźnie nie miał ochoty na wyjaśnienia. - Niektóre anioły lubują się w różnorodności - zaczął. -Potrafią się pożywiać energią tuzina różnych ludzi dziennie. -Zapaliło się zielone światło i ruszyliśmy. Siedziałam oniemiała, a po chwili znów poczułam na sobie jego wzrok. - Posłuchaj, wiem, jakie to okropne, kiedy jest się świadkiem tego ohydnego procederu, ale postaraj się o tym nie myśleć, dobrze? Naprawdę nic nie mogłaś zrobić. - Masz rację, ale jak niby mogę o tym nie myśleć, co? -bąknęłam. Po chwili wahania dodałam: - Alex, czy wiesz, jak się dowiedziałam, że ktoś zagląda do naszego pokoju? Śniło mi się, że latam, i wiedziałam, że muszę się znaleźć na zewnątrz, wtedy go zobaczyłam... Miałam skrzydła! Takie jak tamten stwór na przystanku. Tyle że to wcale nie był sen, prawda? Naprawdę miałam te skrzydła... Ja... - urwałam bliska łez i zacisnęłam wargi. Nie, nie mogę się teraz rozpłakać. Za nic!

Dotarliśmy do wjazdu na autostradę międzystanową. Alex włączył się sprawnie do ruchu i natychmiast przyspieszył. Wzruszył ramionami. - Jeśli nawet dowiedziałaś się o tym w ten sposób, to cieszę się, że tak się stało. Gdybyś nie zobaczyła tego intruza, moglibyśmy być już martwi. Mimo iż wiedziałam, że Alex ma rację, jego tłumaczenie brzmiało jakoś zbyt... łatwo. Potrząsnęłam głową; moje myśli były zanadto splątane, żeby ująć je w słowa. Przez kilka minut panowało między nami milczenie. Siedziałam z głową opartą o zagłówek, obojętnie obserwując mijające nas samochody i łagodne zielone wzgórza w oddali. Nagle Alex odezwał się z ożywieniem: - Hej, miałaś rację z tym filtrem powietrza. Trzeba go było wymienić. - Tak? - Czy naprawdę powinnam się tym przejmować? Skinął, postukując lekko palcami w kierownicę. - Powiedz mi... skąd właściwie znasz się na samochodach? - Alex - bąknęłam, krzywiąc się niechętnie - nie mam ochoty... - Ale ja naprawdę jestem ciekaw. Opowiedz mi o tym - nalegał. Nasze oczy się spotkały i zobaczyłam w nich zrozumienie. Łzy zapiekły mnie pod powiekami. Alex dobrze wiedział, jak się czuję, i próbował mi pomóc. - Czy uczyli was tego w szkole? Minęliśmy kilka billboardów. Odchrząknęłam, wciąż mając przed oczami nieszczęsną kobietę. - Nie, nie było takich zajęć - powiedziałam z westchnieniem. - No to jak? Zmieniłam pozycję i przyjrzałam mu się z uwagą. - Czy naprawdę, na serio, chcesz wiedzieć? - zapytałam. - Ależ tak, naprawdę i na serio - odrzekł z uśmiechem. - Okej. - Założyłam nogę na nogę, próbując jakoś upo-

rządkować myśli. - To dzięki mojej cioci Jo. Mama i ja mieszkałyśmy u niej, odkąd skończyłam dziewięć lat. Ciocia jest fajna, pomaga mi zajmować się mamą, ale zawsze narzeka, ile ją to kosztuje, jakie straszne wydatki ponosi na nasze utrzymanie. No więc pewnego dnia zepsuł jej się samochód, i nie było końca marudzeniu, że ją to zrujnuje. Wobec tego poszłam do biblioteki, wypożyczyłam poradnik z serii zrób-to-sam i naprawiłam auto. Alex wybuchł śmiechem, ja zaś poczułam, że moje napięcie nieco zelżało, jakby roztopiła się bryła lodu ściskająca mi pierś. - Mówisz poważnie? - spytał z rozbawieniem. - Przecież to genialna historia! Mimo woli uśmiechnęłam się na to wspomnienie. - Tego dnia ciocia pojechała do pracy taksówką, a ja urwałam się z lekcji i naprawiłam samochód. Zepsuł się alternator, musiałam po prostu pójść na szrot i zdobyć nowy. Szkoda, że nie widziałeś jej miny, gdy wróciła do domu... Mam wrażenie, że autentycznie się cieszyła na te parę tygodni zrzędzenia. - Pewnie. - Posłał mi ciepły uśmiech. - Ile miałaś wtedy lat? - Trzynaście? W każdym razie bardzo mnie to zainteresowało. Lubię silniki. Wcale nie są aż tak skomplikowane. Jest w nich prosta logika. - No cóż, ja potrafię tylko sprawdzić poziom oleju - wyznał Alex, wymijając ciężarówkę. - Jestem pod wrażeniem. - Przecież ty jesteś Jamesem Bondem - oznajmiłam. -James Bond nie musi naprawiać swojej bryki. - To prawda. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Pomijając już to, że dotychczas jeździłem autem wyprodukowanym w tym stuleciu, co jednak nie jest bez znaczenia. Jego lśniące porsche. Przypomniałam sobie, że zostawiliśmy je na parkingu w Bronksie, ale szczerze wątpiłam, żeby tam jeszcze stało.

- Czy było ci przykro, że musiałeś je porzucić? - Nieszczególnie - odparł Alex, potrząsając głową. - lo był świetny wóz, ale gdyby mnie w nim załatwili, byłoby mi znacznie bardziej przykro. - Zresztą mustang też jest super - dodałam po chwili. Alex uniósł brwi ze zdziwienia. - Żartujesz, prawda? Przez sekundę byłam pewna, że to on się nabija. - Ależ skąd. To totalna klasyka. - Aha... Czy to ładniejsze określenie rozwalonego gruchota. - Alex! - Po prostu szczęka mi opadła. - Przestań, przecież to klasyczny amerykański krążownik szos! Mustang rocznik sześćdziesiąty dziewiąty to ikona - wyjaśniłam z lekkim politowaniem. - Pomyśl choćby o Amerykańskim graffiti Czy George Lucas posłużyłby się porsche?! W żadnym wypadku. Alex stłumił śmiech. - Okej, okej, już widzę, że przegrałem. - Przynajmniej masz odwagę to przyznać. Nieoczekiwanie poczułam się znów sobą - co za ulga. Udało nam się uciec, byliśmy już bezpieczni. Być może sen, który nas ocalił, miał związek z moją dwoistą naturą, ale nie musiałam o tym myśleć akurat w tym momencie, miałam czas, mogłam się nad tym później zastanowić. Ponadto Alex miał rację -choć obserwowanie, jak anioł pożywia się energią kobiety, było okropne, nie mogłam zrobić absolutnie nic, żeby jej pomoc Przyjrzałam się twarzy Aleksa: wystającym kościom policzkowym, niebieskoszarym oczom i ciemnym włosom. I choć początkowo, po kilku spędzonych razem dniach, nigdy bym w to nie uwierzyła, naraz uderzyła mnie mysi, ,aka dobroć go cechuje. Szczera i czysta dobroć. - Dziękuję - bąknęłam. - Miło mi - odrzekł, zerkając na mnie spod zmrużonych powiek. - A za co?

- Już ty wiesz, za co. To mi naprawdę pomogło. Dzięki. Alex wzruszył ramionami z widocznym zakłopotaniem. - Po prostu nie wolno dać się stłamsić temu okropnemu uczuciu, gdy się jest świadkiem czegoś takiego - rzekł w końcu, przesuwając dłońmi po kierownicy. - To trudne, ale nie ma wyjścia, trzeba odpuścić. Za oknami pędzącego mustanga przesuwały się krajobrazy Tennessee - łagodne zalesione wzgórza i pojedyncze kępy drzew. Z daleka minęliśmy Memphis i o szóstej po południu przejeżdżaliśmy już przez rzekę Missisipi, która wiła się w dole szeroką burą wstęgą. W połowie mostu znaleźliśmy się w Arkansas, mając przed sobą monotonię niskich pagórków i niewiele więcej do podziwiania. Było tu dziko i ładnie, choć jednostajny widok dość szybko nam się znudził. Alex poruszył się na fotelu kierowcy, starając się rozluźnić nieco zesztywniałe barki i szyję. - Jeśli chcesz, mogę poprowadzić - zaproponowałam. - Mówisz serio? - Spojrzał na mnie zaskoczony. - Naprawdę chętnie usiądę za kierownicą - przyznałam. -Będziesz mógł trochę odpocząć, a zmieniając się, szybciej dojedziemy do celu. Poza tym nigdy dotąd nie prowadziłam mustanga. - No cóż - odrzekł z szerokim uśmiechem - wiem, że mi nie uwierzysz, gdy powiem, że niewiele tracisz. Ale dobrze, dzięki, chętnie skorzystam. - Zjechał na pobocze i wysiedliśmy z samochodu, żeby się zamienić miejscami. Późnopopołu-dniowe słońce nadal oślepiało blaskiem. To doprawdy dziwne, że tu wciąż jeszcze trwało lato, podczas gdy w domu trzeba już było wkładać swetry i kurtki. Przystanęłam przed samochodem, spoglądając na bezkresne pole przed nami. Rosły na nim niskie, gęste krzaki pokryte puchatymi białymi kulami niczym śniegiem. Zgięłam się wpół, uświadomiwszy sobie, co widzę. - Czy to naprawdę bawełna?

Alex przystanął obok mnie jak zwykle z rękami w tylnych kieszeniach spodni. Lekki wietrzyk rozwiewał mu włosy. - Tak, tu na południu uprawiają tego mnóstwo. Podobnie jak ryżu. Zapatrzyłam się na niego, myśląc, że jak na kogoś, kto nie chodził do szkoły, wiedział znacznie więcej od większości znanych mi osób. - Gdzie nauczyłeś się hiszpańskiego? - spytałam ciekawie. - W obozie? - Tak. Kilku Zabójców Aniołów było Meksykanami... i tak jakoś podłapałem. Zresztą przebywaliśmy bardzo blisko granicy, czasem zapuszczaliśmy się aż do Meksyku. - Spojrzał na mnie ciepło z góry. Hej, czy nie próbujesz się czasem wymigać od prowadzenia? W jego oczach zapaliły się wesołe iskierki. Raptem poczułam szaloną chęć, żeby podejść do niego, objąć go w pasie i się przytulić. Otrząsnęłam się z trudem. - No co ty - powiedziałam, wyciągając rękę. - Daj mi kluczyki. Powoli przebijaliśmy się przez Arkansas. Mustanga prowadziło się cudownie. Odrobinę go wprawdzie ściągało, ale trzymanie kierownicy było wspaniałym przeżyciem, jakbym dotykała historii. Niedługo po tym, jak się przesiedliśmy, słońce znikło za linią horyzontu. Po kilku godzinach znaleźliśmy się w Oklahomie. Było tak ciemno, że nie widziałam otoczenia. Mimo to ze wszystkich sił starałam się cokolwiek wypatrzeć. - Kolejny stan, o którym tylko słyszałam, i nawet nie mogę go zobaczyć. Wyciągnięty na siedzeniu pasażera Alex odpoczywał z na wpół przymkniętymi oczami. - Nie martw się, niewiele tracisz - mruknął. - Jest tu prawie tak samo jak w Arkansas.

Miał rację, na ile potrafiłam ocenić, przyglądając się krajobrazowi w świetle reflektorów. - Jak myślisz, co się właściwie zdarzy, gdy już dotrzemy do obozu? - spytałam z zaciekawieniem. - Musimy zebrać wszystkich - odrzekł, prostując się nieco i poruszając barkami - przegrupować się, a potem znów wyruszyć samotnie, bez wiedzy aniołów. Nie mam pojęcia, ilu ZA bierze obecnie udział w wojnie; mam nadzieję, że Cully będzie to wiedział. W zależności od tego zdecydujemy o naszym następnym posunięciu. W głowie kłębiło mi się wiele pytań: jaką rolę mam właściwie do odegrania? Czemu anioły uważają, że stanowię dla nich zagrożenie? Zresztą to i tak nie miało znaczenia. Dopóki moja rodzina będzie w niebezpieczeństwie, nie będę mogła wrócić do domu. Kotłowały się we mnie rozmaite uczucia. Rozdzierający smutek na myśl, że być może już nigdy nie zobaczę mamy mieszał się z ulgą, że moja przyszłość, cokolwiek w sobie kryje wydaje się trwale związana z Aleksem. Przestraszyłam się nieco, gdy zrozumiałam, jakie to dla mnie ważne. Dobry Boże, jak to się stało? - Czy chcesz, żebym teraz ja poprowadził? - spytał, zerkając na mnie z ukosa. - Już od kilku godzin siedzisz za kierownicą. - Dobrze - zgodziłam się po chwili wahania. Zjechałam na pobocze, żebyśmy mogli znów zamienić się miejscami.

ROZDZIAŁ JEDENASTY Zmieniając się za kierownicą, posuwaliśmy się znacznie szybciej. Następnego dnia około południa minęliśmy już Oklahomę i jechaliśmy dalej przez Teksas. Było tu płasko i upiornie gorąco; dzika, rozbuchana roślinność panoszyła się wszędzie. Jak okiem sięgnąć, wyrastały elewatory zbożowe. Każde przykurzone, zapyziałe miasteczko miało własny, choć często w zasięgu wzroku nie było żywego ducha. Raz nawet widzieliśmy porzucony elewator stojący obok zabitego deskami domu. Zaciekawiło mnie, czy jego właściciel miał już tak dość płaskich przestrzeni, że sfrustrowany wyjechał. Oboje byliśmy głodni, więc podjechałam na stację benzynową, przy której był sklep. - Poprowadzisz teraz? - spytałam, upychając włosy pod czapką. - Jasne - odrzekł Alex. - Idziesz tam? - Skorzystam tylko z toalety. - Okej, jaką chcesz kanapkę? Z szynką i serem, tak? I wodę do picia? - Tak, dzięki. A ty kupisz sobie oczywiście kawę - dodałam kpiąco. - Jesteś uzależniony od kofeiny, wiesz? - Muszę mieć przecież chociaż jedną wadę - odpowiedział z szerokim uśmiechem i ruszył do sklepu jak zwykle swobodny i rozluźniony.

Uśmiechając się do siebie, obeszłam stację, z tyłu bowiem znajdowały się toalety. Opłukałam twarz i ręce zimną wodą i wyszłam z powrotem na obezwładniający upał. Alex nie wrócił jeszcze. Zmierzając do zaparkowanego pojazdu, zobaczyłam pod ścianą budkę telefoniczną. Zwolniłam kroku i przystanęłam. Przecież nie mogli namierzyć publicznego telefonu. Miałam trochę drobniaków w portmonetce, mogłabym zadzwonić do Niny i dowiedzieć się, co z mamą. Pokusa była bardzo silna. Ruszyłam w kierunku budki, lecz w ostatniej chwili się zawahałam. Czy komórka Niny mogła być na podsłuchu? Czy dałoby się zrobić coś takiego? Nie, pomyślałam. Nie mogę zadzwonić, to zbyt ryzykowne. Jednak zrezygnowanie z zamiaru było trudniejsze niż niezoba-czenie w ogóle tego telefonu. Serce mi się ścisnęło i łzy napłynęły do oczu. Śmieszne, doprawdy! Zła na siebie zdjęłam okulary i grzbietem dłoni otarłam załzawione oczy. - Hej, w porządku? - zagadnął Alex, podchodząc do mnie z kanapkami i napojami. Na jego twarzy odmalował się niepokój. - Co się stało? - Kompletna głupota - bąknęłam, kręcąc głową. - Strasznie chciałam zadzwonić do Niny i zapytać o mamę. Nie zrobiłam tego - dodałam z pośpiechem. - Tylko teraz mi przykro i żal... - Współczuję ci - szepnął ze zrozumieniem. - Mam nadzieję, że u niej wszystko w porządku. - Dzięki. - Z trudem przywołałam uśmiech na twarz. - Ja też. - Pomogłam mu zanieść jedzenie do samochodu. Czułam, że włosy wymykają mi się spod czapki, więc zanim wsiadłam, położyłam pudełko z kanapką na dachu i zaczęłam je szybko poprawiać. Zniecierpliwiona zdjęłam czapkę i przygładziłam włosy rękoma. W tej samej chwili obok nas zaparkowała srebrna półciężarówka. Spojrzałam na nią. W kabinie siedziała para: mężczyzna z obfitym brązowym wąsem i kobieta z natapirowanymi jasno-blond włosami sztywnymi od nadmiaru lakieru. Zwinęłam

swoje w koński ogon i podniosłam do góry, a wówczas kobieta spojrzała na mnie. Nasze oczy się spotkały. Czas jakby zwolnił bieg. Na jej twarzy odmalował się szok. Otworzyła usta, a gdy nimi poruszyła, zdołałam odczytać słowa: „To ona". Ogarnęła mnie panika. Boże, przecież nie mam ciemnych okularów, zaczepiłam je za dekolt bluzki, wracając do samochodu. Wskoczyłam do mustanga i gwałtownie zatrzasnęłam drzwi. - Musimy jechać - wykrztusiłam bez tchu. - Ta kobieta mnie rozpoznała. - Zakładając okulary, widziałam, jak tłumaczy coś gorączkowo swojemu mężowi, pokazując przy tym na mnie. Mężczyzna wychylił się zza niej, usiłując zajrzeć do wnętrza mustanga. Aleksowi nie trzeba było tego powtarzać. Błyskawicznie wycofał i dodał gazu, z piskiem opon wyjeżdżając ze stacji. Odwróciłam się, żeby spojrzeć za siebie. Czapka i kanapka leżały na betonie, a mężczyzna wysiadł z półciężarówki, patrząc za nami. Na zderzaku jego samochodu widniała naklejka z logo Kościoła Aniołów. W kabinie natomiast wisiała strzelba. - Jak mogłam być aż tak głupia? - jęknęłam. Trzęsłam się cała, palce mi zlodowaciały. Mężczyzna z pewnością zauważył nowojorskie tablice, więc się domyśli, doda dwa do dwóch. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyłam, zanim stacja znikła za zakrętem, był wskakujący do półciężarówki wąsacz. Serce podeszło mi do gardła. Czy będzie nas ścigał? Zbliżał się zjazd z autostrady międzystanowej. Alex skręcił i wjechał na szosę stanową numer 12. Nie odrywałam wzroku od tylnej szyby. Półciężarówki nie było widać. - Może ich zgubiliśmy - bąknęłam z nadzieją. - Może - zgodził się Alex, zerkając w tylne lusterko. - Tyle że oni na pewno znają wszystkie drogi w okolicy, główne i boczne. Nie trzeba być geniuszem, żeby się domyślić, że zjechaliśmy z międzystanowej.

Zacisnęłam dłonie; nie mogłam opanować drżenia. - Tak strasznie mi przykro - wydusiłam z siebie. - Byłam tak koszmarnie głupia... Alex potrząsnął głową. - Przestań, to nie twoja wina, że w Kościele Aniołów roi sie od świrów. Skuliłam się na siedzeniu. Szosa wiodła przez małe zakurzone miasteczko Jasper, a potem minęliśmy kolejną miejscowość o nazwie Fonda. Nikt nie zwracał na nas uwagi, więc stopniowo zaczęłam mieć nadzieję, że naprawdę zgubiliśmy Pościg. Jednak gdy byliśmy już kilka kilometrów za miasteczkiem, Alex zerknął w lusterko i czemuś się przyglądał. - Chyba mamy towarzystwo. - Czy to oni? - spytałam przez ściśnięte gardło. Za nami pędziła srebrna półciężarówka. Przez jedną szaloną chwilę wierzyłam, że to nie ta sama, lecz kiedy się zbliżyła, ujrzałam w kabinie znajomą parę. Alex wcisnął pedał gazu i mustang wystrzelił naprzód z rykiem silnika. Wokoło nie było żadnych miejscowości, znajdo-wahsmy się pośrodku kompletnej głuszy, mając przed sobą jałowe, płaskie tereny ciągnące się aż po horyzont. Szosa stanowa była zniszczona, panował na niej bardzo niewielki ruch. Srebrna półciężarówka również przyspieszyła, szybko zmniejszając dzielący nas dystans. Panika ścisnęła mnie za gardło. - Jezu, Alex, jedź, ile fabryka dała - wyjąkałam błagalnie. - Nie martw się, taki jest plan - odmruknął. Obserwowałam z rosnącą zgrozą, jak półciężarówka zbliża się nieubłaganie, doganiając nas z wprost dziecinną łatwością Po chwil, siedzieli nam na zderzaku, jakbyśmy byli przegubowcem. Spojrzałam w oczy kobiecie. Ściskała w dłoni wisiorek, piorunując mnie wzrokiem. Jej mąż siedział sztywno za kierownicą z zaciętą miną, jak myśliwy polujący na łosia dziesiątaka. Raptem półciężarówka uderzyła w nas z wielką siłą. Mu-

stang zatrząsł się i podskoczył z metalicznym zgrzytem. Klnąc pod nosem, Alex zakręcił kierownicą, tak że wyrzuciło nas za żółtą linię oddzielającą oba pasy jezdni. Nasz prześladowca zrównał się z nami od strony pasażera. Przechylona przez męża kobieta trzymała w rękach wycelowaną we mnie strzelbę. Alex dostrzegł ją w tym samym momencie co ja. - Na ziemię! - wrzasnął, zarzucając gwałtownie kierownicą. Prawą ręką przycisnął mi kark, zmuszając do zgięcia się wpół. Jednocześnie rozległ się huk wystrzału, a szyba od mojej strony rozsypała się na tysiące kawałków. Krzyknęłam, osłaniając głowę rękami. Zewsząd dochodził chrzęst sypiącego się szkła, jego drobne odłamki miałam we włosach i na plecach. - Nie ruszaj się - polecił Alex. Roztrzęsiona odważyłam się zerknąć spod ramienia i zobaczyłam, jak szarpnięciem wyciąga i odbezpiecza rewolwer. Zanim jednak zdążył wystrzelić, po jego minie poznałam, że półciężarówka zajechała nam drogę. Ponownie rozległ się huk wystrzału. - Jezu! - Ledwie Alex pochylił się na siedzeniu, przednia szyba eksplodowała. Wokół nas fruwały odłamki szkła. Przez ziejącą z przodu dziurę słychać było szum wiatru. Mustang zarzucił gwałtownie, lecz Alex nie stracił panowania nad kierownicą. Strzały przycichły, a potem ustały. Zjechał na pobocze, z piskiem opon wycofał na trzy i runął z powrotem w kierunku, z którego nadjechaliśmy. Ogłuszający pęd powietrza świstał nam w uszach. Nadal siedziałam skulona z głową na kolanach, nie mając odwagi się ruszyć. Po kilku minutach samochód skręcił i zaczął podskakiwać na wybojach, aż wreszcie gwałtownie stanął. Usiadłam oszołomiona, z moich pleców i ramion posypały się z brzękiem okruchy szkła. Alex zjechał z głównej szosy; znajdowaliśmy się teraz na polnej drodze pośrodku pustkowia. Na prawym policzku miał skaleczenie - cienka strużka krwi, niczym czerwona łza, spływała w dół aż do brody. - Nic ci się nie stało? - spytał z niepokojem, chwytając

mnie za ręce. - Willow, czy jesteś ranna? - Patrzył na mnie rozszerzonymi oczami, w których czaił się lęk. Ogłuszona zastanawiałam się nad jego przyczyną. Przecież Alex nieustannie miał do czynienia z niebezpieczeństwami, okazywanie strachu było do niego niepodobne. Mimo iż wciąż jeszcze drżałam, skinęłam uspokajająco. - Nie, nic. W porządku. - Wyciągnęłam rękę, chcąc dotknąć jego skaleczonego policzka, ale się rozmyśliłam. - Masz krew na twarzy. Wyraźnie się rozluźnił, odetchnął z ulgą. Przejechał dłonią po policzku, spojrzał na krwawy ślad, po czym wytarł się papierową serwetką. - To nic takiego. Chodź, zabierajmy się stąd w diabły, zanim nas dopadną. Włączył silnik, który lekko się zachłysnął. Podskakując na nierównościach, dotarliśmy do skrzyżowania. Droga prostopadła do naszej była wyasfaltowana. Alex skręcił w prawo i mustang zwiększył prędkość; wiatr znów szumiał nam w uszach. Przejechał dłonią po włosach i strząsnął z nich okruchy szkła. - Musimy porzucić ten samochód i znaleźć nowy, i to natychmiast, zanim nas znajdą i znów spróbują załatwić. - Jednym słowem, mamy go ukraść - powiedziałam. - Nie mamy wyboru - odparł, zmieniając bieg na wyższy. -Wiem, że to nieładnie, ale... - Nie, w porządku - przerwałam mu drżącym głosem. -Myślę, że mogę ci nawet pomóc. Spojrzał na mnie z zaskoczeniem, po czym na jego twarzy odmalował się podziw. - O rany... Umiesz uruchomić silnik, zwierając kable na krótko? - Teoretycznie wiem, jak to się robi - przyznałam, obejmując się ramionami. - To wcale nie takie trudne. - Super, w takim razie musimy tylko znaleźć odpowiedni pojazd - ucieszył się.

Siedziałam sztywno na zasypanym okruchami szkła fotelu, przerażona widokiem każdego mijającego nas samochodu Na szczęście tylko dwa przejechały obok i żaden nie zwolnił. Po kilku kilometrach ujrzeliśmy tablicę z napisem „Park Stanowy Pało Duro, wjazd wschodni". - Palo Duro - mruknął Alex. - Kurczę, coś mi to mowi... -Skręcił we wskazanym kierunku. - Co to takiego? - To kanion - odrzekł. - Naprawdę wielki. Mówił mi o nim Cully, który rozbijał tu czasem namiot. Mnóstwo ludzi wspina się tutaj i wędruje, być może uda nam się znaleźć odpowiedni pojazd. Jechaliśmy wąską, wyłożoną betonowymi płytami drogą, która wiła się przez jakieś dwa kilometry. Po obu jej stronach rosły strzeliste sosny. A potem nagle się skończyły. - Och! - wyjąkałam, prostując się gwałtownie na widok rozległej panoramy. Majestatyczny kanion, bardzo podobny do zdjęć Wielkiego Kanionu, jakie widziałam, otworzył przed nami niezmierzone głębie rudoczerwonej skały. Alex sposępniał nieoczekiwanie, jakby jego milcząca otchłań coś mu przypomniała. Zanim zdążyłam się nad tym zastanowić, przed nami pojawił się szeroki zakręt, sam kanion zaś nieco się oddalił. Strome zbocze, pełne piargów i odłamków skał, schodziło ostro w dół. - Tam - odezwałam się nagle, pokazując kierunek. - len się nada, jest dostatecznie stary. - Przy drodze stał szeroki jak łódź szary Chevrolet, którego właściciele pokonywali zapewne niełatwą trasę. Alex stanął tuż za nim i zgasił silnik. - Dobra, tylko ostrożnie. Będę uważał, czy nikt tędy nie idzie. Skinęłam i wysiadłam z mustanga, strząsając z siebie resztki szkła. Gdy podeszłam do chevroleta, ujrzałam, że szyby są lekko opuszczone dla przewiewu.

- Mamy może jakiś wieszak czy coś w tym rodzaju? - zapytałam, osłaniając oczy dłońmi, żeby zajrzeć do środka od strony kierowcy. Na tylnym siedzeniu dostrzegłam niebiesko-białą lodówkę turystyczną. Alex znalazł kawałek drutu w bagażniku mustanga i przyniósł mi go. Zrobiłam na końcu pętelkę i udało mi się otworzyć zamek starego typu niemal za pierwszym podejściem. Wśliznęłam się na przednie siedzenie przerażona, że w każdej chwili ktoś może nadjechać. - Okej, muszę tylko zobaczyć, czy... - Zajrzałam pod kolumnę kierownicy i otworzyłam plastikowe wieczko. - Ha, mamy szczęście. Są tu wszystkie potrzebne nam kabelki. Masz może nóż? Muszę odciąć fragment izolacji. Alex pogrzebał w kieszeni dżinsów i podał mi scyzoryk z napisem „Park Narodowy Yellowstone". Wysunęłam średnie ostrze i po chwili zeskrobałam mniej więcej dwucentymetrowy kawałek izolacji z dwóch cienkich kabelków. Następnie złączyłam ze sobą druciki. Alex przybrał swobodną pozę, spoglądając uważnie na drogę. Zerknął na mnie i pokręcił z rozbawieniem głową. - Zastanawiałaś się kiedyś, czy nie zarabiać w ten sposób na utrzymanie? - Bardzo śmieszne - warknęłam. - Dobra, teraz potrzebuję kabelka od zapłonu... - Znalazłam taki w brązowej izolacji i odsłoniłam jeszcze jeden dwucentymetrowy fragment. Przytknęłam go na moment do dwóch pozostałych i usłyszałam ciche iskrzenie. Zadowolona z efektu oznajmiłam: - Proszę bardzo, gotowe. - Wysiadłam i otarłam ręce o spodnie. - Musisz tylko zetknąć ten drucik z tymi dwoma, a potem porządnie zwiększyć obroty, żeby silnik nie zgasł. Alex stał nieruchomo, wpatrując się we mnie z niekłamanym podziwem. - Jesteś niesamowita, wiesz o tym? Zarumieniłam się.

- Tak, no cóż... zmarnowana młodość, moim zdaniem. Popatrzyliśmy na mustanga. Z dala wyglądał jeszcze gorzej, jakby służył za auto do demolowania w wesołym miasteczku. - Chodź, musimy go zepchnąć z drogi - powiedział Alex. - No co ty! - żachnęłam się. - Daj spokój. Ci ludzie wędrują właśnie tamtą ścieżką! Moglibyśmy ich nawet zabić! - Wcale nie, popatrz - odparł, pokazując mi rosnący w dole w odległości około stu metrów gęsty rząd drzew i krzewów. -Widzisz, to go zatrzyma, nikomu nic się nie stanie. A my zyskamy dzięki temu trochę cennego czasu; nikt się nie dowie, że tu byliśmy, dopóki nie znajdą wraka. Wydęłam wargi, rozglądając się uważnie po okolicy. - Okej, masz rację - przyznałam niechętnie. Zabraliśmy z bagażnika swoje rzeczy. Alex wrzucił na luz i zaczęliśmy pchać mustanga. Po kilku minutach samochód staczał się ze stromej skarpy z jakąś upiorną gracją, z każdym metrem nabierając prędkości. Gdy dotarł do linii drzew, zatrzymał się gwałtownie, czyniąc przy tym znacznie mniej hałasu, niż się spodziewałam. Znów otuliła nas głęboka cisza. Wrak mustanga w otoczeniu grubych szarawych pni przypominał dziwaczne dzieło sztuki. Wpatrywałam się w niego z żalem. - Chyba oczekiwałam, że buchną płomienie, jak na filmach. - Miejmy nadzieję, że nie - odrzekł Alex, wrzucając torbę na tył chevroleta. - Chodź, zabierajmy się stąd wreszcie. Wsiadł do auta i zetknął ze sobą kabelki, na co silnik zawarczał z ożywieniem. - Dobra robota - pochwalił, dodając kilka razy gazu. Sprawnie wycofał i ruszył na zachód. Ze schowka w prawych drzwiach wyjęłam mapę i starałam się ustalić, gdzie właściwie jesteśmy. - Świetnie, teraz będziemy się mogli posuwać bocznymi drogami - rzekł na to Alex. - Niedługo dojedziemy do Nowe-

go Meksyku, a tam już będę wiedział, gdzie powinniśmy się kierować. Kiwnęłam głową, a potem przypomniawszy sobie turystyczną lodówkę, odwróciłam się i zajrzałam do niej. W środku były kanapki, dwie butelki coli i kilka puszek piwa. Skrzywiłam się. Wiem, że to głupie, ale zrobiło mi się niemal równie przykro z powodu kradzieży lunchu co samochodu. Nieszczęśni turyści mieli mieć przez nas naprawdę okropny dzień. - Nie mieliśmy wyboru, Willow - powiedział Alex, obserwując mnie z uwagą. - Marne pocieszenie, wiem, ale to była naprawdę kwestia życia lub śmierci. - Tak, masz rację. - Zawahałam się, po czym uznałam, że jednak głupio byłoby zmarnować to jedzenie. Wyjęłam colę z lodówki i zamknęłam pokrywkę. - Proszę, chcesz się napić? Skoro kawa spadła w przepaść razem z mustangiem... Podziękował mi z uśmiechem. Nasze palce zetknęły się, gdy brał ode mnie butelkę. Miał ciepłą dłoń, ja zaś przez sekundę wyobrażałam sobie, że opieram głowę na jego ramieniu, a on mnie obejmuje. To byłoby takie przyjemne... tak cudownie przyjemne. Pospiesznie otrząsnęłam się z tych szalonych myśli. Mój wzrok spoczął na policzku Aleksa, gdzie smuga zaschniętej krwi znaczyła miejsce skaleczenia odłamkiem szyby. Kwestia życia lub śmierci. Zdawało mi się, że reaguję ze spokojem, ale nagle zaczęłam się trząść. Dotknęłam dłonią włosów, w których nadal tkwiły okruchy szkła. Starając się pohamować drżenie rąk, przytrzymałam colę kolanami i powoli wyplątałam kilka z nich. Lśniące twarde odłamki rozjarzyły się w promieniach słońca. Zupełnie jak skrzydła anioła. Nawet w blasku księżyca widać było, że ziemia jest wyschnięta i pokryta pyłem, jakby deszcz nie padał od tysiąca lat.

Przed kilkoma godzinami wjechali do stanu Nowy Meksyk, posuwając się bocznymi drogami, które gdy tylko opuścili Teksas - z asfaltowych zmieniły się w bite. Chevrolet z jękiem i zgrzytaniem poruszał się pięćdziesiąt na godzinę, spod kół zaś tryskał ciągły pióropusz piasku i drobnych kamyków, gdy chy-botali się na wybojach. Co pewien czas okruch skały trafiał z trzaskiem w przednią szybę. W końcu zrobiło się tak ciemno, że dalsza jazda stała się zbyt ryzykowna. Zjechali z drogi i zatrzymali się na nocleg. Od wielu godzin nie widzieli żywego ducha. Alex przysiadł oparty o samochód i popijał piwo, które znaleźli w lodówce. Willow siedziała nieopodal, obejmując podciągnięte kolana i gapiąc się na pustynię. Pustynia zawsze przypominała Aleksowi ocean - była równie bezkresna i niesamowicie cicha. Odkąd słońce zaszło, zrobiło się chłodno. Alex włożył skórzaną kurtkę, Willow otuliła ramiona dżinsową. Dopił piwo, zgniótł puszkę i patrzył w ziemię, bawiąc się pogiętym aluminium. Od wielu godzin jego umysł odtwarzał wciąż na nowo koszmarną scenę, gdy ujrzał wycelowaną w Willow lufę strzelby i przez ułamek sekundy był pewien, że dziewczyna zginie. Serce niemal stanęło mu z przerażenia. Obracał zgniecioną puszkę w dłoniach, obserwując, jak błyszczy w świetle księżyca. W tamtej chwili nie dbał ani o to, czy Willow stanowi zagrożenie dla aniołów, ani o nic innego -pragnął jedynie ją ratować. Na myśl, że mogłaby zostać ranna, czuł, jak skręcają mu się wnętrzności. Przełknął z trudem ślinę. Kiedy właściwie przestał przywiązywać wagę do tego, że Willow jest półaniołem? Nie wiedział. Może wtedy, gdy ostrzegła kelnerkę w barze przy stacji, a może w motelu albo w niespre-cyzowanym momencie podróży. W każdym razie ta wiedza przestała się liczyć. Jej rzekome podobieństwo do agresywnych aniołów pasożytów wywoływało w nim teraz pusty śmiech. Cechy anielskie stanowiły po prostu część jej osobowości, któ-

ra była wprost... zdumiewająca. Choć Aleksowi nie podobały się okoliczności przyjścia Willow na świat, to był niezmiernie zadowolony, że tak się stało. Nieważne, kim była, ważne, że istniała. Bo nie potrafił już sobie wyobrazić życia bez niej. Ta myśl go ogłuszyła, poczuł, że zlodowaciały mu dłonie. Co się z nim, do diabła, dzieje? Willow go pociągała, to jasne, lecz to było coś... Wątek jego myśli się urwał. Nie chodziło bynajmniej o jej wygląd, ale o nią samą, o to, jaka była. Od śmierci Jake'a nie żywił do nikogo tak głębokich uczuć. Nie chciał tego, już nigdy więcej. Uczucia są nic niewarte, bliskość z innym człowiekiem zawsze oznacza ból. Po raz drugi tego dnia Aleksowi przeleciało przez głowę wspomnienie odejścia brata i podświadomie zacisnął szczęki. - Wszystko w porządku? - spytała Willow. Spojrzał na nią i spostrzegł, że go obserwuje. Blask księżyca posrebrzył jej długie jasne włosy. - Tak - odrzekł, zmuszając się do uśmiechu. - Jestem tylko zmęczony. Powiodła wzrokiem po jego twarzy, wyraźnie chcąc się jeszcze czegoś dowiedzieć, ale w końcu zrezygnowała. - Jak długo zajmie nam jeszcze droga do obozu? - spytała. - Myślę, że jakieś cztery do pięciu godzin - powiedział Alex, szurając obcasem w pylistym gruncie. Powinniśmy dojechać tam jutro w południe, pod warunkiem że nie natkniemy się na żadne kłopoty. Zapadło milczenie. W oddali rozległo się przeciągłe, drżące wycie, na co Willow wzdrygnęła się gwałtownie. - Co to? - Kojot - odrzekł krótko Alex. Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami. - Naprawdę? - wyjąkała. - Naprawdę. - Musiał się uśmiechnąć. - Wyobraź sobie, że te zwierzęta istnieją nie tylko w kinie.

- Jakie to dziwne... - Willow potrząsnęła głową. - Wychowałam się, słuchając śpiewu drozdów i sójek, a ty słyszałeś kojoty. - Poprawiła włosy i skrzywiła się, wyplątując z nich jeszcze jeden okruch szkła. Odrzuciła go daleko od siebie. - No nie... myślałam, że wyjęłam już wszystkie, ale ciągle znajduję nowe... - Ze zmarszczonymi brwiami zabrała się do starannego przeczesywania włosów. - Może mógłbym ci pomóc? - Alex wypowiedział te słowa, zanim się zastanowił. Willow podniosła głowę i spojrzała na niego ze zdumieniem. Wzruszył ramionami z pozorną obojętnością, starając się zignorować walenie serca w piersi. - Po prostu lepiej je widzę... błyszczą w świetle księżyca. - Dobrze - odrzekła po chwili wahania. Wstał i usiadł tuż przy niej, ona zaś odwróciła się do niego plecami. Jego oddech przyspieszył nieco, gdy delikatnie przeczesywał palcami pasma jej włosów, wyjmując z nich kawałeczki szkła. Milczeli oboje, a wokół nich rozciągała się ciemna, bezkresna połać pustyni. Odłamki padały na piasek z cichym szelestem. Głęboką ciszę przerywał jedynie szmer ich oddechów. Willow siedziała bez ruchu, sztywno wyprostowana. Na koniec Alex powoli powiódł dłońmi po jej włosach. Opuścił ręce i przełknął ślinę. - Chyba... już wszystkie... - Dziękuję - wyszeptała. Alex z najwyższym trudem powstrzymał się, by nie objąć jej i nie przytulić do piersi. Nie rób tego, nakazał sobie surowo. Jeśli znów się do kogoś zbliżysz, będziesz żałował. Zerwał się gwałtownie z ziemi. Willow również wstała, nie patrząc na niego. - Chyba powinniśmy się przespać - bąknęła. - Tak - odrzekł Alex. Miał wrażenie, że stoi nad brzegiem przepaści. Cofnął się o krok. - Ja tylko... Gestem pokazał nieokreślony kierunek za sobą.

- Aha, ja też - odparła z lekko zakłopotanym uśmiechem. Ukryła się za samochodem, podczas gdy Alex odszedł kilka kroków w przeciwną stronę. Gdy usłyszał, jak Willow wychodzi zza auta, powoli wrócił z rękami w tylnych kieszeniach dżinsów. Księżyc opromieniał jej twarz srebrną poświatą. Alex uśmiechnął się z trudem. - Lepiej będzie, jak wsiądziemy do samochodu. W nocy robi się tu naprawdę zimno. Willow skinęła głową i po chwili leżeli już na swoich fore-lach z opuszczonymi oparciami. Dziewczyna przykryła się swoją kurtką. - Nie będzie ci zimno? - zatroszczył się Alex. - Chyba nie - odparła. - Proszę. - Zdjął skórzaną kurtkę i otulił nią Willow. Ten gest w zamierzeniu nie miał być aż tak intymny, ale wyszło inaczej. Patrzyła na niego wielkimi oczami. Odsunął od siebie tę myśl i ułożył się z powrotem na siedzeniu kierowcy. - Teraz ty zmarzniesz - zmartwiła się Willow, muskając lekko rękaw skóry. - Nic mi nie będzie. - Proszę, weź w takim razie moją. - Wyciągnęła do niego rękę, ale się zawahała. - Oczywiście jest na ciebie za mała... - Nie szkodzi. Dziękuję. - Wziął od niej kurtkę, z lubością mnąc w palcach miękki znoszony materiał. Przykrył nią ramiona, a wówczas do jego nozdrzy doleciał słaby aromat jej perfum. Willow otuliła się szczelniej kurtką Aleksa i zamknęła oczy. - No to... dobranoc - wyszeptała. - Dobranoc - zawtórował szeptem Alex. Sen bardzo długo nie nadchodził.

ROZDZIAŁ DWUNASTY Odkąd Jonah otrzymał zadanie zorganizowania uroczystości, był tak zajęty, że nie miał czasu pomyśleć. Zebrał zespół gorliwych wyznawców, którzy mieli mu asystować, i polecił im zmierzyć powierzchnię wolnej przestrzeni w katedrze, by móc ocenić, ile kwiatów będzie potrzeba. Należało wynająć ponad pięćdziesięciu bukieciarzy z Denver, którzy mieli przygotować długie girlandy z lilii i fiołków przeznaczone do udekorowania kolumn. Ponadto po obu stronach bramy Jonah zaplanował olbrzymie stojące ekspozycje z kwiatów. Połączył siły z dyrektorem muzycznym katedry, który entuzjastycznie podszedł do pomysłu uroczystości. Wspólnie zaplanowali koncert chorałów dla uczczenia przybycia aniołów. Chórowi sopranów zamówiono nowe stroje z błyszczącej tkaniny w kolorze srebrzystego błękitu. Ze względu na napięte terminy trudził się już nad tym tuzin najlepszych krawcowych z Denver. Miała się odbyć procesja nowicjuszek z wybranych kościołów z całego kraju. Koordynacja niezbędnych szczegółów sama w sobie była koszmarem. Zamówiono tysiące ulotek, wydrukowano bilety wstępu do katedry, pomyślano o tymczasowych miejscach noclegowych dla pielgrzymów. Zapadła decyzja o niepowiadamianiu mediów, z wyłączeniem tych na usługach Kościoła, lecz wieść roznosiła się lotem

błyskawicy, a Jonah otrzymywał dziennie setki e-maiłi z błaganiem o bilety. Wkrótce osobny zespół wiernych został oddelegowany wyłącznie do sprzedaży wejściówek, inaczej bowiem Jonah nie miałby czasu na nic innego. A przecież tyle spraw domagało się jego uwagi: oświetlenie, programy, drobny poczęstunek. Chciał mieć pewność, że nie pominął żadnego szczegółu i zadbał, aby uroczystość była najwspanialszym z dotychczasowych wydarzeń w nowej katedrze. Zarazem jednak, mimo nawału obowiązków, Jonah zaczął zauważać pewne drobiazgi. Początkowo zgoła nieistotne, na przykład to, jak często Raziel znikał ze swojego biura i jak zadowolony z siebie bywał po powrocie. Albo taki szczegół: wyznawcy rezydenci nie raz i nie dwa stawali z uniesionymi twarzami i uśmiechem na ustach, wpatrując się w niebo. Jonah wiedział, że w takich chwilach jednoczą się z aniołami, i nigdy dotąd tego nie kwestionował, teraz jednak doznawał mglistego uczucia dręczącej niepewności. Działo się to stanowczo zbyt nagminnie. Potem rezydenci wykazywali oznaki ogromnego znużenia... Pewnego razu, mijając na korytarzu zapatrzoną w sufit kobietę, Jonah przemówił do niej, lecz nie otrzymał odpowiedzi. Spojrzawszy w jej promienne, niewidzące oczy, zawahał się, czując wyraźne zakłopotanie, po czym odszedł w pośpiechu. Gdy obejrzał się na nią przez ramię, stała przygięta, opierając się o ścianę, z twarzą bladą i zapadniętą. Jonah zadrżał jak pod wpływem zimnego powiewu. Postanowił się cofnąć, krocząc bezszelestnie po grubym dywanie. - Czy dobrze się czujesz? - zapytał. Wyznawczyni otworzyła oczy. Jej oblicze wyrażało niesamowitą radość. - O tak! Jeden z aniołów był tu ze mną. Chwalmy anioły! - Chwalmy anioły - zawtórował drewnianym głosem Jonah. Kobieta chwiejnie ruszyła korytarzem, przytrzymując się

ściany. Wyglądała na wycieńczoną i słabą. Jakby opuściły ją naraz wszystkie siły... Podobnie wyglądało wielu innych wyznawców. Jak mógł tego dotąd nie zauważyć? Jonahowi wydawało się to wprost niewiarygodne, jakby nagle ujrzał życie katedry w zupełnie nowym świetle. Tysiące wiernych zamieszkiwało kwatery na terenie Kościoła Aniołów, zajmując się wszystkim, czego potrzebowało sławne centrum anielskiego ruchu poczynając od sprzątania, przez gotowanie posiłków, aż po sprawy papierkowe. Do dyspozycji mieli salę gimnastyczną, kino, fryzjera... jednak najczęściej zjawiali się w gabinecie lekarza. Jonah z drżeniem obejrzał w swoim komputerze dokumenty rozmaitych wiernych. Pośród nich nie było ani jednej zdrowej osoby. Musiał to być oczywiście przypadek. Zresztą może i nie przypadek, a zwykły związek przyczynowo-skutkowy: jeśli ktoś miał problemy zdrowotne, czy nie było rzeczą naturalną zwrócenie się wówczas ku aniołom w nadziei, że w swej łaskawości pomogą? To jasne, że wielu członków Kościoła mogło cierpieć na poważne choroby - właśnie dlatego potrzebowali aniołów! Sformułowawszy swoją teorię, Jonah poczuł ulgę, ale ten stan nie trwał długo. Dalsze uważne studiowanie papierów wiernych pokazało, że wielu z nich tuż po przybyciu cieszyło się doskonałym zdrowiem. Dopiero później, gdy już jakiś czas pomieszkali na terenie ośrodka... Jonah otworzył oficjalną stronę internetową Kościoła i popatrzył uważnie na zdjęcie półanioła o imieniu Willow, z długimi jasnymi włosami i twarzą o delikatnych rysach elfa. I po raz pierwszy zadał sobie pytanie, jakie właściwie niebezpieczeństwo stanowi ona dla aniołów. Było późne popołudnie. Raziel wycofał się już do swoich prywatnych apartamentów, Jonah został więc sam w biurze. Siedział ze wzrokiem wbitym w telefon. Wystarczyłoby zadzwonić, prosta sprawa, a wtedy bez trudu rozwiałby wszelkie

dręczące go wątpliwości. Raptem poczuł, że oddałby wszystko, byle tylko wróciły czasy, kiedy wierzył bez obiekcji i zastrzeżeń. Odnalazł w notesie pożądany numer i zadzwonił. W Nowym Jorku było już po godzinach urzędowania, ale wiedział, że na pewno odbierze ktoś w kwaterach wyznawców rezydentów. - Halo, Kościół Aniołów w Schenectady - zgłosił się jakiś mężczyzna. - Witam. - Jonah wyprostował się gwałtownie. - Mówi Jonah Fisk z biura Kościoła w Denver. Czy mógłbym rozmawiać z Beth Hartley? - Z Beth? Chyba jeszcze nie skończyła sprzątania. - Czy byłbyś uprzejmy poprosić ją do telefonu? To ważna sprawa. Jonah siedział na krześle sztywno wyprostowany i czekał. W pokoju panowała niczym niezmącona cisza. Na przeciwległej ścianie wisiał nieduży obraz z wizerunkiem anioła, oświetlony nikłym blaskiem lampki. Jonah wpatrywał się w miękkie linie anielskich skrzydeł, w łagodne, łaskawe oblicze. Niebiańskie piękno tej istoty zdawało się zaprzeczać jego podejrzeniom, napełniając go poczuciem winy. - Halo? - odezwał się w słuchawce niepewny głos dziewczyny. - Przepraszam, że zawracam ci głowę - zaczął Jonah, po czym wyjaśnił jej, kim jest. - Muszę cię zapytać o Willow Fields. - A o co chodzi? - W głosie Beth zabrzmiała podejrzliwość. - Rzecz w tym... - Jonah odchrząknął nerwowo. - Co się właściwie stało? - Beth milczała, więc dodał, żywiąc do siebie pogardę: - Proszę cię, powiedz, muszę się tego dowiedzieć. To bardzo ważne... anioły o to pytały. Czy była twoją przyjaciółką, zanim to się stało?

- Nie! - odparła z mocą Beth. Słyszał, jak przełyka ślinę. -Chodziłyśmy do różnych klas, ona jest ode mnie młodsza. W szkole zawsze zachowywała się dziwnie, ale wydawała się miła. Chodziły słuchy, że ma szczególny dar... jest jasnowidzem... więc poszłam do niej, żeby przepowiedziała mi przyszłość. Jonah siedział bez ruchu, gdy Beth opisywała mu spotkanie z Willow. Zakończyła słowami: - Ona widziała mojego anioła. Wiedziała dobrze, co się ze mną działo. Ale zarazem... wyjawiła mi okropne rzeczy. Naprawdę potworne. - W głosie dziewczyny pojawiło się wyraźne napięcie, wyczuwalne niczym cienki stalowy drucik w miękkim materiale. - Czy możesz mi powiedzieć, co takiego? - spytał Jonah. Sięgnął po leżący na biurku ołówek i bawił się nim nerwowo, postukując w żółtą podkładkę. - Naprawdę nie chciałabym o tym mówić - odrzekła Beth po długim namyśle. - Ale skoro anioły pytały... - Wzięła głęboki oddech. - Ona... zaczęła od tego, że mój anioł nie jest dla mnie dobry. Że on mnie... zabija, i powinnam natychmiast od niego uciec. Przyznam, że bardzo na to nalegała... Powiedziała mi, że jeśli wstąpię do Kościoła, to będę coraz bardziej chorować. Jonah odchrząknął, myśli wirowały mu w głowie. - Rozumiem. Oczywiście... tak się nie stało. - Nie, jasne, że nie! - potwierdziła Beth. - To znaczy... tak, czasami jestem strasznie zmęczona i bolą mnie mięśnie, ale sądzę, że to zwykła grypa czy przeziębienie. Czuję się świetnie. Jestem bardzo szczęśliwa. Wiesz może, czy już ją znaleźli? - Nie, jeszcze nie - odrzekł Jonah. - Och... - bąknęła Beth z rozczarowaniem. - Miałam nadzieję... - urwała, wzdychając. - Okropnie się martwię, że ona jest na wolności i może zaszkodzić aniołom. - Dopadniemy ją - rzucił mechanicznie Jonah. - Dziękuję ci za pomoc, Beth. Niech anioły będą przy tobie.

Odłożył słuchawkę i bardzo długo siedział nieruchomo, patrząc na zdjęcie uśmiechniętego półanioła i rozmyślając o tym, czego się właśnie dowiedział. Willow była zdania, że Paschar stanowi zagrożenie, i próbowała powstrzymać Beth przed wstąpieniem do Kościoła Aniołów, obawiała się bowiem, że będzie to dla niej niebezpieczne. Trudno się było w tym doszukać złych intencji - Willow po prostu martwiła się o koleżankę i usiłowała jej pomóc. A teraz anioły pragnęły jej śmierci. Jonah gapił się na ekran niewidzącym wzrokiem, coraz bardziej przerażony rodzącymi się w jego głowie podejrzeniami. Anioły go zbawiły, uratowały - co do tego nie miał cienia wątpliwości. Zaczynał się jednak zastanawiać, czy nie był czasem wyjątkiem... Kto mógł go oświecić, co się tak naprawdę dzieje? Do kogo mógł się zwrócić po szczerą odpowiedź? Zamarł uderzony niespodziewaną myślą. Powolnym ruchem sięgnął po mysz i kliknął kilka razy; na ekranie otworzył się e-mail. Od zniknięcia zabójcy Jonah nie był już osobiście odpowiedzialny za problem aniołów zdrajców, jednak gdy Raziel otrzymywał informacje pocztą elektroniczną, najczęściej przesyłano je także do niego. Jonah z bijącym sercem wpatrywał się w trzy linijki tekstu zawierające zwięzłe szczegóły kontaktu. Sam pomysł był odstręczający - porozmawiać z jednym z nich? Skoro jednak zależało mu na szczerej odpowiedzi... było to prawdopodobnie jedyne miejsce, gdzie mógł ją znaleźć. Nie mogę, pomyślał żałośnie. Po prostu źle zrozumiałem. Muszę w nie wierzyć, co mi innego zostało? Przypomniał sobie podszyte drwiną słowa Raziela. Kobietę o zapadniętej twarzy opartą bezsilnie o ścianę. I zdjęcie uśmiechniętej dziewczyny ze strony internetowej, która usiłowała ostrzec koleżankę, że anioł czyni jej krzywdę. Huczało mu w głowie, siedział jak ogłuszony.

Zdumiony własnym postępowaniem sięgnął po ołówek i kartkę papieru. Zerknął na treść e-maila i lekko drżącą ręką zapisał numer telefonu. Obóz był położony w zachodniej części stanu, około trzydziestu kilometrów w głąb pustyni. Na horyzoncie rozpościerał się łańcuch nagich, płaskich gór. Drogi nie były oznakowane, lecz Alex znał te tereny jak własną kieszeń, choć nie przypuszczał, że zawita tu kiedyś szerokim jak łódź chevrole-tem, żywcem wyjętym z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku niczym bokobrody, fryzury afro i dżinsy dzwony. Utrzymywał niewielką prędkość, bo samochód i tak podskakiwał na wybojach, i uważnie obserwował wskaźnik temperatury, modląc się, żeby nie zagotowała się woda w chłodnicy. Upał był nieziemski, z pewnością dochodził do trzydziestu pięciu stopni. A żeby było jeszcze weselej, w chevrolecie zabrakło freonu. Opuszczenie szyb nic nie zmieniło, w aucie panował obezwładniający skwar. Iskrzenie między nimi, ujawnione, gdy wyjmował z włosów Willow okruchy szkła, rankiem szczęśliwie się ulotniło i oboje gawędzili bez skrępowania. Dziewczyna siedziała ze stopami opartymi o deskę rozdzielczą, jej szczupłe ramiona pokrywała lśniąca warstewka potu. - Szkoda, że nie mam szortów - mruknęła, wachlując się dłonią. - Myślę, że uda się je załatwić w obozie - odrzekł Alex. -Z pewnością czyjeś ubrania będą na ciebie pasowały. Spojrzała na niego z namysłem. - Czy istnieją też Zabójczynie Aniołów? - No jasne. Niektóre są świetne. Kobiety lepiej sobie radzą z czakramami niż mężczyźni. Gdy dojechali do wyschniętego koryta rzeki, Alex skoncentrował się na ostrożnym slalomie po kamienistym dnie. Na

sporych rozmiarów głazie siedziała jaszczurka, obserwując ich z pogardliwym zainteresowaniem. Naprawdę uważasz, że ten gruchot sobie poradzi? - mówiło spojrzenie jej przedziwnych oczu. No to powodzenia, frajerze. Sępy już się zlatują na ucztę. Niechby pękła przednia albo tylna oś na szczególnie złośliwym wyboju, a byliby załatwieni. Nawet Willow nie zdołałaby tego naprawić. Chevrolet zajęczał, wspinając się na lekkie wzniesienie, na co Alex skrzywił się z niesmakiem. Na szczęście odzyskał wigor, gdy znaleźli się z powrotem na płaskim terenie. Willow zgarnęła z karku długie włosy i związała w ciasny węzeł. Gdy skończyła, odchrząknęła niepewnie. - Wiesz co... trochę się denerwuję. - Czym? Tym, że jedziemy do obozu? Skinęła w milczeniu, postukując dłonią w otwartą szybę. - Będzie tam tłum Zabójców Aniołów, a ja jestem... kim jestem. Raczej nie będą do mnie przyjaźnie nastawieni, no nie? -W jej głosie brzmiało wyczuwalne napięcie. To dziwne, ale ta myśl nie przyszła mu do głowy. Zastanowił się nad tym teraz, ostrożnie wymijając głębokie koleiny w wyschniętym gruncie. - Przypuszczam, że niektórzy mogą być początkowo szczerze zaskoczeni - odezwał się w końcu. Podobnie jak on; nie powiedział tego głośno, ale czuł, że oboje myślą o tym samym. -Jednak pamiętaj, Willow, że nie stoisz po stronie aniołów. To one chcą cię zabić, bojąc się, że je zniszczysz. To właśnie będzie się dla wszystkich liczyło, a nie to, kim jesteś. - Mam nadzieję - mruknęła bez przekonania. Alex zapragnął jej dotknąć. Poddał się temu pragnieniu, muskając lekko jej nagie ramię. - Hej, nie martw się. Będzie dobrze, zobaczysz. Napięta twarz Willow nieco się rozluźniła. Dziewczyna posłała mu nikły uśmieszek. - Dobra. Dzięki.

Przez chwilę jechali w milczeniu; samochód z jękiem i zgrzytaniem torował sobie drogę wśród wybojów i kolein. Wreszcie Alex ujrzał w oddali rozmazane w rozpalonym powietrzu ogrodzenie z siatki okalające olbrzymi teren. - Wyobraź sobie, że dojechaliśmy - oznajmił z uciechą. - Czy to obóz? - spytała nerwowo Willow, prostując się w fotelu. - Owszem. - Patrząc na niego jej oczami, zobaczył skupisko niskich białych baraków na pustkowiu ogrodzonych parkanem z siatki ze zwojami drutu kolczastego na górze. Nie było widać drzew ani żadnych upiększeń terenu, dominowały stuprocentowe funkcjonalność i oszczędność. Był to jedyny prawdziwy dom, jaki znał. Willow włożyła buty, nie odrywając wzroku od zbliżającego się obozu. - Wygląda dokładnie tak, jak go widziałam. - Przełknęła nerwowo ślinę i popatrzyła na Aleksa z ukosa. - Czy wiesz, ile osób tam będzie? - Nie mam pojęcia - odparł, kręcąc głową. - Gdy tam mieszkałem, nigdy nie było nas więcej niż trzydzieścioro siedmioro. - Tylko tyle? - To się często zmieniało - odrzekł, wzruszając ramionami. Tak, zmieniało się w zależności od tego, ilu zostało zabitych i czy Martin, jego ojciec, zdołał znaleźć nowych kandydatów. Mieli w swoim gronie sporo świrów, ludzi, którzy nie poradzili sobie z pracą z energią i skończyli, kręcąc się wkoło w sennym oszołomieniu, albo psycholi, którzy chcieli strzelać do wszystkiego, co się rusza. Ścisła grupa Zabójców Aniołów, na których naprawdę można było liczyć, nie przekraczała tuzina osób. Gdy zbliżyli się do bramy, Alex na tyle zmniejszył prędkość, że Chevrolet ledwo się toczył. W końcu rozplótł kabelki pod kolumną kierownicy i samochód posłusznie zamarł.

Alex wysiadł prosto w piekące słońce i osłoniwszy oczy dłonią, przyjrzał się terenowi obozu. Poczuł nagły niepokój. Było stanowczo zbyt cicho, nigdzie nie widział innych pojazdów. Na bramie, trzymając się luźno na jednym gwoździu, wisiała krzywo tabliczka z napisem „Teren prywatny. Wstęp surowo wzbroniony". Willow również wysiadła z auta i przyglądała się barakom za ogrodzeniem. Zerknęła na niego bez słowa. Alex miał złe przeczucia. Podszedł do bramy i stwierdził, że brakowało potężnej kłódki, która tam zawsze wisiała, a na jej miejscu był zwykły bolec. Podniósł go i brama uchyliła się bez oporu. Największy barak, używany jako magazyn, stał otwarty na oścież i najwidoczniej pusty. Pozostałe budynki także wyglądały na porzucone. Jezu, to było prawdziwe miasto duchów. Willow przysunęła się do niego, obejmując rękami ramiona. - Hm... co to może oznaczać? - Że jestem kompletnym debilem - Alex uderzył dłonią w siatkowy parkan, który zatrząsł się ze zgrzytaniem. - Cholera... Musieli przenieść całą operację, kiedy CIA przejęła kontrolę. Teraz mogą znajdować się wszędzie. - Aha. - Willow przygryzła dolną wargę i w zamyśleniu popatrzyła na białe baraki. - Czy sądzisz, że Cully jest ze wszystkimi? - Nie wiem. Zakładałem, że szkoli nowych Zabójców Aniołów, ale... - Alex uderzył ze złością w bramę, która zadudniła głucho. - Nie mam nawet pojęcia, jak się z nim skontaktować. Nikt z nas nie miał numerów komórek pozostałych osób, wszyscy musieliśmy pracować wyłącznie na własną rękę. Willow głęboko się namyślała. - Hm... a jeśli Cully nie szkoli nowych kandydatów? - zasugerowała w końcu. - Gdzie mógłby się wtedy znajdować? Może powinniśmy zacząć od tego miejsca i zobaczyć, czy nie uda się nam go odszukać.

Jej rzeczowy ton podziałał uspokajająco na Aleksa i sprawił, że chłopak odzyskał zdolność rozumowania. - Tak, to możliwe... Przypuszczam, że można by zacząć od Albuquerque. Znam większość jego starych kryjówek. Jeśli nie jest gdzieś z zabójcami, to pewnie kręci się po mieście. - Świetnie - powiedziała Willow. - Wobec tego jedźmy do Albuquerque. Obdarzyła go uśmiechem, pod którego wpływem Alex także się rozchmurzył. Poczuł ulgę, że nie oskarżała go o skrajną głupotę; sam przeklinał się za to za nich oboje. Ruszył z powrotem do samochodu, krzywiąc się na samą myśl o konieczności ponownej jazdy przez pustynię. - Czy moglibyśmy się tu rozejrzeć, zanim odjedziemy? Alex spojrzał na nią zaskoczony. Nadal stała przy parkanie i patrzyła na rozprażony słońcem obóz. - Ale po co? - spytał. Willow zawahała się i posłała mu nieśmiały uśmiech. - Chętnie zobaczę miejsce, w którym się wychowałeś. - Tu była stołówka - powiedział. Znajdowali w długim, niskim baraku z długim kontuarem. Składane metalowe krzesła i stoły nadal tam stały, porozrzucane, jakby wszyscy przed chwilą wstali i przeszli do pokoju rekreacyjnego pograć w pokera albo lotki, a może postrzelać na zewnątrz do celu. Alex wsunął ręce do tylnych kieszeni spodni i stał, rozglądając się dookoła. Miał wrażenie, że ogląda dwie nakładające się na siebie sceny. Niemal widział Cully ego i paru innych zabójców, jak siedzą roześmiani przy stole. „Człowieku, co to za świństwo? - zwykł pytać Cully przy prawie każdym posiłku. - Gdzie jest ten parszywy kucharz, żebym mógł go wreszcie zastrzelić?". Alex uśmiechnął się lekko na to wspomnienie. W obozie nie było kucharza, żywili się konserwami i opakowanym w plastik jedzeniem.

Willow chodziła z wolna po stołówce, muskając czubkami palców oparcia krzeseł. - Jak to było mieszkać w takim miejscu? - spytała cicho. - Sam nie wiem. Wydawało mi się to zupełnie normalne. -Alex podszedł do kontuaru pod ścianą, wziął pusty kubek do kawy i zaczął obracać go w rękach. - Nie mieliśmy telewizorów, bo zużywały za dużo prądu, więc w pewnym sensie byłem świadomy, że reszta świata nie żyje tak jak my, ale... urwał i wzruszył ramionami, odstawiając kubek. - Ile miałeś lat, gdy tu przyjechałeś? - Pięć - odrzekł. - Boże, taki dzieciak - mruknęła. - Z jakiego miasta pochodzisz? - Z Chicago. Ale zupełnie go nie pamiętam. Posadzka była przysypana cienką warstwą piasku, który szeleścił pod podeszwami sportowych butów Willow, gdy podeszła do Aleksa. - Czego się tu uczyłeś, skoro nie chodziłeś do szkoły? - Hej, mieliśmy tu szkołę... - oznajmił ze śmiechem. -Uczyliśmy się strzelać do celu, tropić anioły, konserwować broń, czytać aurę, manipulować energią czakramów... -Mrugnął do niej szelmowsko. Miałem pewnie więcej zajęć niż ty. Oszołomiona pokręciła głową. - Chyba masz rację... Kiedy miałam pięć lat, kolorowałam obrazki. - Oparła się obok niego o kontuar i rozglądała po pustym pomieszczeniu. Węzeł na jej karku nieco się rozluźnił, wysunęły się z niego pojedyncze pasma włosów. - Więc to twój ojciec założył obóz? - Chodź. Pokażę ci barak mieszkalny. - Oślepiające słońce odbijało się od białych ścian budynków, gdy znów znaleźli się na zewnątrz. - Tak, mój ojciec pracował dla CIA - odpowiedział na pytanie Willow. - Jak się domyślam, specjalizował się w dosyć dziwnej dziedzinie; zanim wstąpił do Agencji, spędził

kilka lat w Azji, gdzie uczył się o polach energii człowieka i o tym, jak można z nimi pracować. Willow szła w milczeniu obok niego, słuchając z wytężoną uwagą. Wskutek upału włosy na skroniach miała wilgotne i poskręcane. - Kiedy byłem mały, ojciec dużo podróżował - mowii dalej Alex. - Potem, jak miałem pięć lat, chyba zmienili mu przydział, bo nagle zaczął przesiadywać w domu. Wtedy właśnie dowiedział się o aniołach. Dotarli do baraku mieszkalnego. Metalowe drzwi były częściowo uchylone. Alex popchnął je dłonią i wszed do środka W baraku było względnie chłodno, na ścianach kładły się długie cienie. Metalowe piętrowe łóżka stały na swoich miejscach, lecz materace i pościel zniknęły. - Tu było moje miejsce - powiedział, podchodząc do drugiej pryczy po prawej. - Mój brat Jake zajmował zawsze górne łóżko, ja zaś spałem na dole. Willow zamarła. - Twój brat? - powtórzyła cicho. Alex skinął, przypomniawszy sobie niezliczone braterskie bójki. „Jake, ty palancie, stanąłeś mi na twarzy! . Hej przecież lubisz moje śmierdzące giry, prawda, braciszku? Proszę, chcesz sobie jeszcze powąchać?". _ Mhm - przytaknął. - Był ode mnie dwa lata starszy. Willow podeszła bardzo blisko i dotknęła jego ramienia. - Alex, naprawdę bardzo mi przykro. Zesztywniał cały z zaskoczenia. Nie odrywał wzroku od piętrowego łóżka, podczas gdy w głowie migały mu obrazy z kanionu w Los Angeles jak szybko tasowane karty. - Czy znasz szczegóły? - mruknął w końcu. - Nie - odparła Willow. - Nie widziałam tego, gdy zaglądałam w twoje życie, po prostu się domyśliłam. Zamierzałam powiedzieć już wcześniej, że ci współczuję, ale... no cóz, wtedy za tobą nie przepadałam. - Obdarzyła go nieśmiałym uśmiechem.

Alex odrobinę się rozluźnił. Dzięki Bogu, jej współczucie byłoby prawdziwą torturą. - Nie mam ci tego za złe - odrzekł po chwili. - Na twoim miejscu także bym za sobą nie przepadał. Patrzyli na siebie bez słowa. Ręka Willow na jego ramieniu była ciepła i lekko wilgotna od upału. Wspomnienia o Jake'u się rozwiały. Puls Aleksa przyśpieszył, gdy spojrzał na jej uniesioną ku niemu twarz. Czas stanął, żadne z nich się nie poruszyło. Raptem Willow uświadomiła sobie chyba, jak blisko są siebie, i cofnęła się z zakłopotaną miną. Alex odchrząknął, myśli wirowały mu w głowie. - Dzięki - wykrztusił. - Chodzi mi o Jake'a. To zdarzyło się dawno temu, ale... dziękuję. - Wspomniałeś o swoim ojcu... że dowiedział się o aniołach. - Przysiadła na metalowej ramie pryczy i oparła się o słupek. Alex usiadł naprzeciw niej, zachowując stosowny dystans. - Tak. - Nagle stracił ochotę, żeby się nad tym rozwodzić. Jego głos stał się szorstki, bezosobowy. Moja mama zaczęła się zachowywać bardzo osobliwie, wychodziła z domu o najdziwniejszych porach, i tym podobne... Ojciec nabrał podejrzeń. Myślał, że ma romans, więc pewnego dnia zaczął ją śledzić, gdy powiedziała, że idzie pobiegać. Znalazł ją na środku ścieżki - stała bez ruchu i uśmiechała się, patrząc w niebo. - O nie - wyszeptała Willow. - Zaczął nią potrząsać, klepać ją po twarzy - nic. Przypuszczam, że w końcu, mając doświadczenie w pracy z energią, wyczul coś dziwnego i skierował swoją świadomość w górę przez punkty czakramów. No i zobaczył anioła, który się właśnie pożywiał. Zapadła martwa cisza. - Anioł był dość zaskoczony, gdy zrozumiał, że został dostrzeżony przez kogoś, kim się przecież nie karmił. Zaatakował

ojca, któremu udało się obronić za pomocą własnej energii. Ter z uż tak nie działamy, to zbyt niebezpieczne. Tymczasem mama wrzeszczała i płakała, błagając, żeby ojciec przestał bo nic me rozumie. Stanęła między nimi, a wtedy anioł po prostu .. wyrwał z niej całą energię. Zielone oczy Willow były wielkie jak spodki. - Stwór zniknął, mama zaś dostała rozległego wylewu. Zapadła w śpiączkę i następnego dnia umarła. - Nieproszone^po-Liłosięjeszczejednowspomnienie:oniJakeprzy szpitalnym łóżku mltki, między nimi ojciec trzymający ich za ramion, Alex pamiętał, że był raczej zakłopotany niz smutny, gdyz me pojmował, czemu mama nie wstaje - Och, Alex - szepnęła ledwo dosłyszalnie Willow. - Tak bardzo mi przykro. . - To było dawno temu - odrzekł z szorstkim wzruszeniem ramion. - W każdym razie w CIA chyba doszli do wniosku zC rata zwariował, bo zaczął mówić o stworach, które zabijają ludzi. Jednak ponieważ pracował dla nich tak długo uznali ze lepiej będzie dać mu jakieś fundusze i pozwolić działać na własną rękę W tamtych czasach nikt nie traktował tego poważnie. Oczywiście poza Zabójcami Aniołów. _ A potem miała miejsce Inwazja - odezwała się Willow. Alex pokiwał głową. Otoczył ramieniem słupek i w zamyśleniu pocierał kciukiem ciepły metal. - Nagle CIA wykazała żywe zainteresowanie tym, co ojciec robił przez te wszystkie lata. Przejęli kontrolę nadl całą operacją, wspominałem ci o tym. Mam wrażenie że pod wieloma względami znacznie ją dopracowali. Dostaliśmy lepszą bron, lepsze samochody. I bardzo przyzwoite wynagrodzenie Mina Willow świadczyła o tym, że rozumie, jak bardzo Alex tęsknił za starymi czasami, kiedy wszyscy Zabójcy Aniołów pracowali razem. r - Gdzie przebywa teraz twój ojciec? - zapytała. - Czy nadal należy do ZA?

- On także nie żyje - odrzekł Alex. - Umarł jakieś pół roku przed Inwazją. - Spojrzał na nią, krzywiąc się niechętnie. - Hej, nie cieszysz się, że o to wszystko spytałaś? To taki wesoły temat. Willow potrząsnęła głową ze zbolałą miną. - Alex, ja tylko... - Zostawmy te sprawy, to naprawdę przygnębiające -wstał z pryczy. - Chcesz obejrzeć mój podręcznik do angielskiego? Zawahała się, po czym spróbowała się uśmiechnąć. - Miałeś podręcznik do angielskiego? Myślałam, że nie uczyłeś się zwykłych przedmiotów. - Ta... zobaczmy, czy gdzieś tu jest. - Podszedł do metalowego regału, który stał pod ścianą, i przykucnął, przeglądając zardzewiałe półki. - Aha, jest, proszę bardzo! - Podał jej za-czytany katalog firmy Sears i Roebuck. - Chyba żartujesz! - Tym razem roześmiała się szczerze. - Ależ skąd. - Alex kartkował katalog. - Uczyliśmy się z tego angielskiego, matmy... na końcu jest nawet mapa, więc była i geografia. Super był też dział bielizny. Dziewczyny, jakie ja i Jake widywaliśmy, niestety zawsze miały na sobie stroje bojowe. - Wstał i rzucił folder na półkę. - Czy byliście tu jedynymi dziećmi? - zaciekawiła się Willow. Dalej siedziała na łóżku, obejmując rękami kolano. - Owszem. Co jakiś czas ktoś sobie uświadamiał, że nie chodzimy do szkoły. O kurczę, trzeba ich czegoś nauczyć! Wtedy pojawiał się katalog. Trwało to zawsze tylko kilka dni... O wiele bardziej lubiliśmy strzelanie do celu. Willow otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, po czym zamarła, gdy obydwoje usłyszeli wyraźny hałas; do obozu zbliżał się jakiś samochód. Twarz Aleksa błyskawicznie stała się czujna, napięta. Wyjął z kabury i odbezpieczył rewolwer. - Schowaj się za drzwiami - polecił cicho.

Bez słowa protestu przemknęła przez barak. Trzymając się blisko ściany, Alex przekradł się do wejścia i stanął po drugiej stronie. Z uwagą nasłuchiwał, gdy pojazd się zatrzymał, a potem rozległo się trzaśnięcie drzwi. Tylko jedno. Świetnie, pomyślał, przyciskając się plecami do ciepłego muru. Gdyby któryś z prześladowców postanowił ich tu odszukać, czekała go niespodzianka. - No dobra, kto tu jest, do cholery? - warknął znajomy głos. - Nie lubię niezapowiedzianych gości, więc lepiej wyjdź i się pokaż. Mam strzelbę i nie jestem w nastroju do żartów. Alex rozciągnął twarz w szerokim uśmiechu, czując bezgraniczną ulgę i radość. - To Cully! - zawołał do Willow. - Cull! - krzyknął przez drzwi, odkładając broń do kabury. - To ja, Alex! Cully zaglądał ostrożnie do dawnego pokoju rekreacyjnego, trzymając w jedynej ręce strzelbę gotową do strzału. Miał na sobie luźne szorty i bawełniany podkoszulek bez rękawów. Na dźwięk głosu Aleksa obrócił się gwałtownie na pięcie, a na jego szerokiej twarzy odmalowało się zaskoczenie. Przez chwilę stał nieruchomo, gapiąc się na chłopaka... a potem się uśmiechnął. - Alex? Kurde, to naprawdę ty! Alex wyszedł z baraku mieszkalnego i ruszył szybkim krokiem, uśmiechając się od ucha do ucha. Objęli się z Cullym, klepiąc mocno po plecach. Niedźwiedziowaty Południowiec był nadal muskularny, choć brakowało mu ręki. Odsunął się na wyciągnięcie ramienia i zmrużywszy niebieskie oczy, udawał, że szacuje wygląd Aleksa. Pokręcił głową z niesmakiem. - Zrobiłeś się jeszcze brzydszy. Jak to w ogóle możliwe? - Staram się upodobnić do ciebie - odciął się Alex z szerokim uśmiechem. - Cully, co ty tu robisz? Myśleliśmy... - Nagle przypomniał sobie o Willow. Obejrzał się przez ramię - dziewczyna stała w progu baraku, przyglądając im się niepewnie. Cully podążył za jego spojrzeniem. Uniósł brwi w wyrazie zdziwienia.

- Hej, popatrzcie no tylko - rzucił przeciągle. - Kimże jest ta ślicznotka? Willow podeszła do nich z rekami skrzyżowanymi na piersi, mrugając w oślepiającym słońcu. - Witam - powiedziała, unosząc dłoń w powitalnym geście. - Jestem Willow Fields. Miło mi pana poznać. - Willow Fields... czyż to nie piękne nazwisko? - rzucił Cully. Przyjrzał się z aprobatą zgrabnej sylwetce dziewczyny. -Przygadałeś sobie naprawdę piękną pannę, co, chłopcze? Za to szanownej damie nie radziłbym się zadawać z tym łobuziakiem. Poprowadzi panienkę drogą do zatracenia, proszę mi wierzyć. Alex poczuł, że się rumieni. - My wcale... - Jesteśmy przyjaciółmi - oznajmiła Willow z nieco wymuszonym uśmiechem. Zważywszy na jej wcześniejsze obawy co do zabójców, Alex nie był tym wcale zdziwiony. - Ach, przyjaciółmi - powtórzył Cully, kiwając głową, jakby smakował to słowo. - Kapuję. W takim razie czemu trójka dobrych przyjaciół nie może posiedzieć sobie trochę i napić się czegoś zimnego w ten upał? - Super - ucieszył się Alex. - Czyli chodzi przynajmniej jeden generator? - Taa, mieszkam w starym domu twojego ojca - odrzekł Cully, gdy ruszyli drogą. - Nie widać mnie zza parkanu, nawet jak wjadę na teren moim pikapem. - Jak to się stało, że przebywasz tu sam, zamiast szkolić nowych Zabójców Aniołów? - zaciekawił się Alex. - Już myśleliśmy, że to miejsce jest opuszczone. - Nasz obóz widział lepsze czasy, to fakt. - Bawełniany podkoszulek opinał muskularny tors Cully'ego, trzymana w lewej ręce strzelba kołysała się w rytm jego długich kroków. Willow szła w milczeniu, nadal obejmując się ramionami.

Gdy Cully przemówił, spojrzała na niego uważnie, jakby uczyła się jego rysów na pamięć. - Pytasz, co tu robię. Otóż ja i CIA kiepsko się ze sobą dogadujemy - kontynuował Południowiec. Więc bronię starego fortu. Ktoś musi. Doszli do domu Martina, jednego z najmniejszych baraków na terenie, za to jedynego, który zapewniał choć trochę prywatności. Cully otworzył drzwi i zapalił światło. Alex wszedł do dużego pokoju. Poczuł się tak, jakby odbył podróż w czasie; mieszkanie nie zmieniło się ani na jotę, odkąd widział je ostatnim razem - porysowany stół i krzesła, wytarta rozkładana sofa. Mapy ojca przypięte do ściany wciąż stanowiły jedyną dekorację. Czerwone pinezki pokazywały miejsca, gdzie ponad dwa lata temu spodziewano się wytropić anioły. W tle cicho i jednostajnie szumiał generator. - Ukochany dom rodzinny - mruknął Cully, stawiając strzelbę pod ścianą. - Powiedz no, co tu właściwie robicie? Pojechałem jak co miesiąc po zakupy, wracam, patrzę i oczom nie dowierzam: jakiś gruchot stoi przed bramą! Dobry Boże, jakim cudem dojechałeś nim aż tutaj? Powinien dawno zdechnąć na pustyni. - Łatwo nie było - odparł Alex ze śmiechem. - Parę razy myślałem, że staniemy się kolacją dla sępów. - Usiadł na jednym z odrapanych krzeseł. Willow z ociąganiem zajęła miejsce obok Aleksa, nadal uważnie obserwując Cullyego. - A skoro mowa o tym, co tu robimy... - Pokręcił głową, niepewny od czego zacząć. - To długa historia. - W takim razie koniecznie potrzebujemy drinka, żeby się wesprzeć - rzucił wesoło Cully. - Niech no sprawdzę, co tam mam do nawilżenia gardła. - Zniknął w małej kuchence, skąd po chwili dobiegły odgłosy krzątaniny. Gdy tylko wyszedł, Willow nachyliła się do Aleksa. - Coś jest nie tak - wyszeptała z naciskiem. Jej ciepły oddech połaskotał go w ucho. - Wiem, że to twój przyjaciel, ale...

- Co takiego? - odszepnął zaskoczony. - Nie wiem. - Potrząsnęła głową z wyrazem desperacji. -On coś planuje, ale nie potrafię... Wyprostowała się szybko, gdy Cully wrócił z butelką pod pachą i szklaneczkami w ręku. Postawił je z brzękiem na stole, po czym sięgnął po butelkę. - Masz szczęście, przyjacielu, zostało mi jeszcze trochę starego dobrego mister beama. Napijesz się z nami, śliczna panienko? - Dzięki, wolałabym wodę, jeśli można. - Willow posłała mu blady uśmieszek. - Albo colę. - Na pewno? - Pomachał kusząco butelką. - Starzy i nowi przyjaciele, nieoczekiwane spotkanie, koniecznie trzeba to uczcić, nie uważa szanowna pani? - Pozostanę przy wodzie. - W porządeczku. - Cully westchnął z przesadnym żalem. - Wobec tego przyniosę colę. Ale do wieczora z pewnością namówimy cię na spróbowanie tego zacnego bourbona, prawda, chłopcze? Mrugnął do Aleksa i skierował się znów do kuchenki. - Co miałaś na myśli, mówiąc o tym jego planowaniu? -szepnął Alex. Zza ściany dobiegł odgłos otwierania lodówki. - Nie jestem pewna. - Na twarzy Willow malowało się napięcie. - On się cieszy, że tu jesteśmy, ale... nie dlatego, że się za nami stęsknił. Coś się dzieje, a on nie chce, żebyśmy się połapali. Alex poczuł przypływ niepokoju. - Willow, znam go niemal od urodzenia. Siedziała sztywno z miną świadczącą o tym, że wcale jej nie przekonał. Minuty płynęły. Alex uświadomił sobie nagle, że Cully długo nie wraca... Natychmiast przeklął się za tę myśl. Nie patrząc na Willow, ostrożnie odsunął krzesło i bezszelestnie podkradł się do kuchenki.

- Hej, Cully, może ci pomóc... Urwał raptownie. Cully stal oparty o blat kuchenny, na którym leżała komórka. - Piszę esemesa do mamusi! - zawołał wesoło, po czym schował telefon do kieszeni. Posłał Aleksowi szeroki uśmiech. -Niesamowite, jak poprawił się tu zasięg, od kiedy CIA weszła do gry, no nie? Alex poczuł ucisk w żołądku. Odkąd znał Cully'ego, nie pamiętał, by ten kiedykolwiek kontaktował się z rodziną. Nie ujawniając swoich wątpliwości, wziął z blatu puszkę zimnej coli i wrócił z nim do pokoju. - Taa... pamiętasz, jak wszyscy męczyli ojca, żeby przenieść obóz w inne miejsce? - Podał puszkę Willow; otworzyła ją z głośnym sykiem. - Chłopie, żebyś wiedział. - Cully zachichotał i zwalił się na krzesło. - Ludzie mieli już dość dzwonienia do bazy i odbijania się wskutek braku zasięgu. A potem przyszła CIA i bum! - obsługa gra i buczy! - Nalał bourbona do dwóch szklaneczek i jedną z nich podsunął Aleksowi. - No i co tam słychać, stary? Powiesz mi wreszcie, co się dzieje? Chcąc zyskać na czasie, Alex upił łyk trunku, czując pieczenie w gardle i na języku. Gdy znajdował się w trasie, z reguły nie pił - nigdy nie miał pewności, czy nie dostanie esemesa z adresem na drugim końcu kraju - lecz w czasach przed Inwazją mnóstwo razy grali z Cullym w pokera przy butelce Jima Beama. Aleksowi nie przyszłoby wówczas do głowy, że będzie miał powód wątpić w szczere intencje kumpla. - Nic się nie dzieje - odparł obojętnie, wzruszając ramionami. - Ja też kiepsko dogaduję się z Agencją, więc pomyślałem, że wezmę krótki urlop. Willow i ja poznaliśmy się w Maine, ona także miała ochotę na małe wakacje. - Ale nie uciekła pani z domu, prawda, panno Willow? -spytał kurtuazyjnie Cully, kołysząc się na tylnych nogach krzesła.

Zakręcił bursztynowym płynem w swojej szklaneczce i pociągnął łyk. - Nie... moi rodzice niespecjalnie się mną przejmują - odrzekła, zmuszając się do uśmiechu. - Pewnie nie zorientowali się nawet, ze wyjechałam. - No cóż, doskonale cię rozumiem - zwrócił się Cully do Aleksa. Dopił bourbona jednym haustem i odstawił szklaneczkę. - Zasięg komórkowy - tak, prowadzenie operacji - nie Banda amatorów, gdyby mnie kto pytał. Potrzebny nam tu twoj stary, niech spoczywa w spokoju. Te słowa przywołały u Aleksa żywe wspomnienie: właśnie pogrzebali ojca pod palącym słońcem pustyni, kopczyk suchej piaszczystej ziemi był jedynym nagrobkiem. Gdy brnęli z powrotem do dżipa, Cully położył ciężką rękę na ramieniu chłopaka. „Wiem, jak się teraz czujesz, młody powiedział. - Musiałem pochować mamę, gdy byłem tylko trochę starszy od ciebie. Bolało jak diabli". Alex skinął w milczeniu, czując nagły przypływ adrenaliny. Matka Cully ego nie żyła. Do kogo w takim razie napisał ese-mesa, do cholery? - Co planujesz? - spytał Cully, kołysząc się razem z krzesłem. - Chcesz tu trochę posiedzieć, pokazać pannie Willow piękne widoki? - Mrugnął do niej przyjaźnie. - Człowieku mamy tu co oglądać. Na przykład jaszczurki albo sępy, kilka kojotów... mnóstwo piasku, jeśli ktoś się lubi opalać... - Być może. - Dłoń Willow ściskała puszkę coli. - Jeszcze niczego nie planowaliśmy - bąknęła. - Ech, nie możecie przejechać taki kawał drogi i choć trochę nie posiedzieć - rzucił lekko Cully, dolewając Aleksowi bourbona. - Szczerze mówiąc, towarzystwo mi się przyda Czuję się tu troszkę samotny, bez dwóch zdań. - Taa, pewnie. - Alex pociągnął łyk trunku i nachylił się opierając łokcie na kolanach. Wypowiadane słowa dźwięczały echem w jego głowie: - Jak się miewa twoja matka?

- Całkiem nieźle - odrzekł Cully, wzruszając ramionami. - Starsza pani jest jeszcze bardzo sprawna, całymi dniami grywa w bingo. Chyba będę ją musiał zapisać do grupy Anonimowych Hazardzistów. Albo zabiorę do Vegas, niech czyści automaty do gry. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Myślałem, że twoja matka nie żyje - zauważył obojętnie Alex. Cisza dzwoniła w uszach. Usta Cully ego były nadal wykrzywione w uśmiechu, ale oczy stały się czujne. - Nie, to moja macocha. Umarła na raka, gdy miałem szesnaście lat; stary mocno to przeżył. Ojciec Cully ego był duchownym baptystą; sam Cully często żartował, że jako nastolatek złamał chyba wszystkie dziesięć przykazań. Alex pamiętał, jak Cull zaśmiewał się, kręcąc głową: „Mój biedny tatusiek, doprowadziłem go niemal do pijaństwa. Oto kaznodzieja żyjący wedle przykazań bożych, całe życie z jedną kobietą, syn zaś niezłe ziółko. Człowieku, prawie płakał, gdy mnie grzmocił po plecach swoją Biblią". „Całe życie z jedną kobietą". Nie było żadnej macochy. Wstrząśnięty swoim postępowaniem Alex sięgnął po broń. Płynnym ruchem wyjął rewolwer z kabury, odbezpieczył go i wycelował w Cully ego. - Do kogo wysłałeś esemesa, Cull? Na twarzy kumpla odmalowała się rezerwa. Odstawił szklaneczkę z bourbonem. - Posłuchaj mnie, Alex... Chłopak podniósł się z krzesła, nie odrywając od niego spojrzenia. - Odpowiadaj. Cully także wstał i zmrużył oczy. - Alex, stary kumplu, zaszło jakieś nieporozumienie... - Podnieś łapy do góry - warknął chłopak. Cully powoli wykonał polecenie. Alex nie spuszczał go z oka. - Willow, wyj-

mij mu telefon z kieszeni na piersi. Cully, jeśli ruszysz się choć o milimetr, przysięgam na Boga, że cię zastrzelę. Willow odsunęła krzesło i sięgnęła do kieszeni mężczyzny. Wyjęła z niej komórkę i szybko się odsunęła, zręcznie manipulując przyciskami. Nagle zbladła jak ściana. Jej spojrzenie pomknęło do Aleksa. - Napisał: „Są tutaj. Przytrzymam ich, dopóki nie przyjedziecie". - Zachcesz nam to wyjaśnić, Cull? - spytał uprzejmie Alex. - Posłuchaj, stary - zaczął ten, potrząsając lekko głową -znam cię już kupę lat. Kurde, jesteś dla mnie jak brat. Więc musisz mi uwierzyć, jeśli ci powiem, że to dla twojego dobra. Alex gestem nakazał Willow, że ma podejść do drzwi. Chwycił ze stołu kluczyki Cully ego i schował do kieszeni dżinsów. - O czym ty w ogóle gadasz? - O tobie - odrzekł Cully. Gwałtownym ruchem głowy skinął na Willow. - O tobie i tej... kreaturze, którą poderwałeś. Alex, posłuchaj mnie, nie wiesz, co robisz. Anioły mówią, że dziewucha ma zniknąć, więc tak musi być. - No tak, anioły. - Alex poczuł, jak ogarnia go trwoga. Cofnął się kilka kroków z bronią wycelowaną do strzału i chwycił strzelbę, która stała pod ścianą. Podał ją Willow. -Cully, my zabijamy anioły, pamiętasz? - Już nie - odparł Cully. Chciał postąpić krok do przodu. - Nie ruszaj się - ostrzegł go cicho Alex. - Nie każ mi do siebie strzelać. Cully wrósł w ziemię. Uniósł ręce w błagalnym geście. - Alex, mówię ci szczerze, ja naprawdę myślałem, że przez wszystkie te lata postępuję właściwie, ale byłem w błędzie, podobnie jak my wszyscy. Musisz mnie posłuchać, chłopaku. Anioły mają dla nas plan. One nas kochają! Musimy postępo-

wać tak, jak one sobie życzą, bo inaczej nie zasłużymy na ich miłość... Jezu, tylko nie to. Nie poparzenie przez anioła, nie Cully. Alex poczuł, że robi mu się niedobrze. - Czym ty tu naprawdę się zajmujesz? - przerwał Cully'emu. - Mieszkam, tak jak ci powiedziałem. Pracuję dla aniołów, Alex. - A co to, u diabła, znaczy? - Zostało być może kilku Zabójców Aniołów, którzy nadal działają niezależnie - wyjaśnił Cully, nie opuszczając podniesionych rąk. - Gdyby się tu kiedyś pojawili, zawsze będę ich mógł przytrzymać, póki nie przybędą anioły, żeby im pokazać, jak powinni działać. A teraz... - potrząsnął bezradnie głową. -Chłopie, wszyscy członkowie Kościoła Aniołów w całym kraju mieli na was oko. Spodziewałem się już od wielu dni, że przyjedziecie. Nie ruszyłbym się stąd na krok, gdyby mi nie zabrakło jedzenia i wody. Alex gapił się na niego w milczeniu. W jego udręczonym umyśle kłębiły się dziesiątki myśli. Kilku Zabójców Aniołów, którzy nadal działają niezależnie? Chryste, co stało się z resztą? Ogarnęła go przerażająca pewność, że wie, że nie musi dalej pytać. - Kto został? - szepnął ledwo dosłyszalnie. - Prawdopodobnie nikt. - Cully pokręcił głową. - Siedzę tu od miesięcy. Posłuchaj, stary, błagam cię, zastrzel tę kreaturę, jak tego chcą anioły, zanim ona zdoła im zaszkodzić. Zrób to teraz i będzie po wszystkim. Kurde, mogę to zrobić za ciebie, daj mi tylko giwerę. Widzę, że jej współczujesz, ale... - Chodź, Willow - warknął Alex. Już dość usłyszał. -Cully, nie próbuj nas śledzić. Dziewczyna stała przy drzwiach zmartwiała ze strachu, obejmując się ciasno ramionami, i patrzyła na Cully'ego. Na dźwięk słów Aleksa postąpiła krok w jego stronę, a wówczas

Cully błyskawicznym ruchem wyszarpnął zza pazuchy pistolet i wymierzył go prosto w nią. Nie! Alex strzelił w tej samej chwili, zwielokrotnione echo poniosło się po całym baraku. Czas zwolnił bieg, wyostrzył zmysły. Usłyszał krzyk Willow. Cully zachwiał się i upadł na plecy, pistolet z brzękiem potoczył się po podłodze. Na udzie mężczyzny wykwitła szkarłatna plama krwi. Alex skoczył naprzód - czas wrócił do normalnego biegu, gdy chwycił broń Cully ego. Kumpel usiłował usiąść, krzywiąc się z bólu i dociskając ranę. - Pozwól mi z nią skończyć! - wysapał. - Na łaskę aniołów, dajże mi ją załatwić! Alex odwrócił się do Willow i serce ścisnęła mu okrutna trwoga. Dziewczyna siedziała bezwładnie pod ścianą, twarz miała bladą jak kreda. Na ramieniu i jasnofioletowej koszulce widniały plamy krwi. - Willow! - Rzucił się do niej i upadł na kolana. 0 Chryste... - Nic mi nie jest - odparła drżącym głosem. - T-to tylko ramię... - Wyciągnęła rękę, żeby mu pokazać. Gwałtowny przypływ ulgi omal nie zwalił go z nóg. Rana była powierzchowna, pocisk drasnął jej ciało, gdy uniosła ramię, by się zasłonić. Mimo to musiało ją piekielnie boleć. Chwycił Willow mocno za zdrowe ramię. - Poza tym w porządku? - Chyba tak. - Skinęła głową, wargi miała pozbawione koloru. - W takim razie chodź, zmywamy się stąd. - Pomógł jej wstać i podniósł upuszczoną strzelbę. Obok leżała komórka Cully'ego; kilkakrotnie przygniótł ją butem, aż ekran pękł i zgasł. Cully chwiejnie stanął na nogach, przytrzymując się mocno krzesła. - Alex, przysięgam - popełniasz duży błąd.

Miał jasnoniebieskie oczy, tak dobrze znane Aleksowi. Serce chłopaka ścisnęło się boleśnie, gdy na siebie popatrzyli. Cully powiedział, że są dla siebie jak bracia. On uważał go raczej za ojca i podziwiał bardziej niż kogokolwiek ze znanych mu ludzi. - Tak, wiem - odrzekł miękko. - Powinienem cię zabić, dawny Cully podziękowałby mi za to.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY Pobiegliśmy do bramy, nasze kroki odbijały się echem od rozpalonego betonu. Każdy ruch sprawiał mi ból, z ramienia spływały cienkie strużki krwi. Zacisnęłam zęby, usiłując o tym nie myśleć. Nie zamierzałam spowalniać naszej ucieczki. Obok chevroleta parkował zakurzony czarny pikap z napędem na cztery koła. Przez przyciemniane szyby ujrzałam z tyłu sterty kartonowych pudeł. Alex pomógł mi wspiąć się na fotel pasażera. Podbiegł do naszego gruchota, zabrał rzeczy, rzucił je na tył i wskoczył za kierownicę. Po chwili odjechaliśmy z rykiem silnika, podskakując na wyboistej drodze w tumanach kurzu. Moje ramię było teraz tak zakrwawione, że nie widziałam skóry. Odchyliłam głowę na oparcie siedzenia, czując się, jakbym miała zemdleć. Po kilku minutach pikap się zatrzymał. Otworzyłam oczy i zastygłam na widok Aleksa zdzierającego z siebie biały podkoszulek. - Daj rękę - polecił. Wyjął scyzoryk i przeciął materiał na pół, po czym zwinął go w długi pas. - Co robisz? - spytałam drżącym głosem, posłusznie wyciągając ramię. - Alex, nie mamy czasu... - Trzeba powstrzymać krwawienie - odrzekł. - Gdy tylko znajdziemy się w bezpiecznym miejscu, poszukam mojego ze

stawu pierwszej pomocy. - Nachylił się nade mną i zaczął owijać mi rękę prowizorycznym bandażem. Miałam przed oczami jego głowę, lekko rozczochrane ciemne włosy. Serce waliło mi jak szalone. Mimo bólu czułam gwałtowną chęć zanurzenia palców w tej gęstej czuprynie, pogłaskania nagiego, aksamitnie gładkiego barku. Jego dłonie były pewne i zręczne, a zarazem nieskończenie łagodne - uważał, by nie sprawić mi więcej bólu niż to absolutnie konieczne. Siedziałam nieruchomo, nie śmiąc się poruszyć. Byłam w nim zakochana. Ta myśl mnie poraziła, wiedziałam, że to prawda. O Boże, byłam w nim zakochana. A choć byliśmy teraz przyjaciółmi, nigdy mi nie powiedział, że to, kim jestem, nie ma dla niego znaczenia. Jak mógłby? Od piątego roku życia był przecież szkolony na Zabójcę Aniołów. Alex wsunął koniec materiału pod opatrunek. Litery ZA na bicepsie zafalowały. - Gotowe - oznajmił. Spojrzałam na opatrzone ramię, kryjąc twarz w cieniu. - Dziękuję - powiedziałam, muskając miękki biały materiał. Emanował tą samą energią co jego koszulka w motelu; dawał podobne poczucie bezpiecznego powrotu do domu. Czułam na sobie jego wzrok. Przez chwilę myślałam, że coś do mnie powie, ale milczał. Włączył silnik i za moment znów pędziliśmy przez pustynię. Po niewygodnej jeździe chevrole-tem czułam się teraz jak w jumbo jecie. Dotarliśmy do wyschniętego koryta rzeki, pokonaliśmy je i wyjechaliśmy na brzeg. Wkrótce znaleźliśmy się na bitej drodze, kierując się na północ. Zostaw to, nakazałam sobie surowo. Tak, byłam w nim zakochana. Uświadomiłam sobie, że trwało to już kilka dni -tamta chwila na poboczu drogi, kiedy zapragnęłam go przytulić, i wczorajsza noc, gdy czując jego palce we włosach, bliskość, omal nie straciłam przytomności.

Jednak to niczego nie zmieniało. On nic do mnie nie czuł, po prostu nie mógł. Odetchnęłam głęboko. - I co teraz będzie? - zapytałam. Zmienił bieg. - Nie wiem - odrzekł. - Jeśli to prawda, że reszta Zabójców Aniołów nie żyje, to... - urwał, potrząsając bezradnie głową. - Jezu, naprawdę nie mam pojęcia. Przez chwilę jechaliśmy w milczeniu. Alex sięgnął za siebie i wyjął z kartonowego pudła butelkę wody. Odkorkował ją i pociągnął długi łyk; było widać, że jest spragniony. Następnie podał ją mnie. Wyciągnęłam rękę po wodę, gdy wtem dostrzegłam kącikiem oka jakiś ruch. Odwróciłam się. W oddali widać było nadlatującą ku nam w zwartym szyku piątkę aniołów. - Alex - wyszeptałam. Spojrzał na mnie i od razu zrozumiał. - Ile? - spytał krótko. - Pięć. - Nie mogłam oderwać od nich oczu. Z każdą chwilą były coraz bliżej. Na tle rozprażonego nieba lśniły oślepiająco białym światłem, a ich rozpostarte skrzydła gładziły powietrze. Choć wiedziałam, co czyniły ludziom, i tak musiałam przyznać, że nigdy dotąd nie widziałam czegoś równie cudownego. Krzyknęłam, gdy pikap podskoczył na wyboju. Alex zjechał z drogi z piskiem opon i ustawił go bokiem. - Co ty wyprawiasz?! - zawołałam. - Nie możemy im uciec - odparł. - Ja zaś nie potrafię jednocześnie walczyć i prowadzić. - Chwycił z tylnego siedzenia strzelbę Cułlyego, sprawdził, czy jest naładowana, i wyskoczył z samochodu. Obiegł go pędem, podczas gdy ja wygramoliłam się na ziemię. Alex przywarł do boku samochodu i przykucnął. Wziął głęboki wdech i przymknął oczy, skupiając swoją świadomość. Poczułam, jak jego energia przesuwa się i zmienia. Otworzył

oczy i zajął pozycję pod osłoną kabiny, przyłożywszy strzelbę do oka. - No tak, rzeczywiście jest ich pięć - mruknął. Widać było, że od dziecka miał do czynienia z bronią, gdyż trzymał ją tak swobodnie, jakby była częścią jego ciała. Nie odrywając oczu od nadlatujących stworów, wcisnął mi w rękę kluczyki. - Pamiętaj, Willow, tylko się nie wychylaj. Przy odrobinie szczęścia twój anioł znowu się pojawi i będzie cię chronił. - Ale co będzie z tobą? - zapytałam po chwili. - Mną się nie przejmuj. - Potrząsnął niecierpliwie głową. -Jeżeli coś mi się stanie, weź samochód i uciekaj stąd. - Przecież powiedziałeś - serce waliło mi jak młotem - że nie można im uciec. - Anioły były teraz bardzo blisko, jakieś sto metrów od nas. - Ja nie mogę, dopadłyby mnie i wyszarpały moją energię. Ty natomiast masz szansę, pod warunkiem że zjawi się twój obrońca. - Alex spojrzał na mnie; w jego oczach dostrzegłam szczerą troskę. - Mówię serio, Willow. Jeśli zacznie to kiepsko wyglądać, zabieraj się stąd jak najprędzej. Nie ucieknę, pomyślałam. Nie zostawię cię tu za żadne skarby. Ścisnęłam kluczyki tak mocno, że wbiły mi się w ciało. Wzdrygnęłam się na odgłos wystrzału, który poniósł się przez pustynię grzmiącym echem. Jeden z aniołów zamienił się w kaskadę świetlistych płatków. Przywarłam do boku półcię-żarówki i patrzyłam jak urzeczona. Stwory zbliżały się niebezpiecznie; słyszałam przenikliwy wrzask gniewu i łopot lśniących pierzastych skrzydeł. Alex strzelił ponownie i chybił, gdy anioł rzucił się gwałtownie w bok. Przesunął lufę jego śladem i tym razem już nie spudłował. W powietrzu rozbłysło oślepiająco białe konfetti. Pozostałe trzy były już niemal nad nami, ich rozpostarte skrzydła zasłaniały niebo. Alex strzelał teraz raz za razem, lecz musiał się błyskawicznie uchylić, bo jeden ze stworów zanur-

kował z szumem skrzydeł, usiłując zbić go z nóg. Dwaj towarzysze trzymali się tuż za nim. Chwycił mnie potworny lęk. Alex nie poradzi sobie z aniołami, jeśli będą tak blisko; niechybnie go zabiją. Wtem poczułam drgnienie, zmianę, ruch. Zaczęł am rosnąć, a potem znalazłam się w powietrzu, zawieszona nad swym ludzkim ciałem przykucniętym na kamienistej ziemi pod osłoną pikapa. Przybrałam postać anioła, oślepiająco białą w palącym słońcu. Nie było we mnie lęku, jedynie determinacja. Anioły nie zabiją ani mnie, ani Aleksa. Nie dopuszczę do tego. Zaatakowały zaciekle, obierając za cel moją wrażliwą ludzką aurę. Jeden - była to anielica zanurkował prosto do niej, zamachnąwszy się potężnym skrzydłem. Pustynia obróciła się i wyszła mi na spotkanie, gdy płynnym ruchem wzleciałam mu naprzeciw, a nasze skrzydła zalśniły jak oświetlone słońcem lustra. Cios chybił celu i anielica zaskrzeczała z furią. - Odejdź, dziwolągu - wysyczała. Nie traciłam czasu na odpowiedź. Wzbiłam się ponownie, żeby zablokować drugiego anioła, i przecięłam mu drogę z prędkością światła. Minęły zaledwie sekundy. Alex znowu wystrzelił; atakujący go stwór eksplodował na świetliste cząsteczki. Wydając przeraźliwe wrzaski, pozostałe dwa rzuciły się na niego, wirując niczym pierzaste błyskawice. Zacisnął szczęki, uświadomiwszy sobie, że obu nie pokona; jeden z nich zdoła go zabić. Niski łańcuch gór na horyzoncie zafalował i osiadł z powrotem, gdy pomknęłam do Aleksa i osłoniłam go rozpostartymi skrzydłami. Na ten widok jego oczy się rozszerzyły. Spostrzegłam, że opuścił nieco lufę i stał ze wzrokiem utkwionym w górze. Oba anioły poleciały w przeciwnych kierunkach, ja zaś miotałam się w powietrzu nad głową Aleksa, blokując ich ataki i osłaniając go skrzydłami. Z rykiem gniewu jeden z nich rzucił się

znów na moją ludzką aurę. Alex zaczął strzelać, ale drugi anioł zanurkował prosto na niego. Zaskoczony podniósł głowę, po czym padł na ziemię i przetoczył się na bok, o włos unikając ciosu skrzydła anielicy. Nie dawała za wygraną, za moment go dopadnie. Nie wahałam się ani sekundy. Rzuciłam się na napastniczkę, ostro pikując w dół i zmuszając ją do odwrotu. Nie wiem, skąd wiedziałam, jak należy walczyć, ale robiłam to, co trzeba, ona zaś skrzeczała w szale, łopocząc wściekle skrzydłami. Mgliście pamiętałam, że moje ludzkie ciało jest narażone na niebezpieczeństwo ze strony drugiego anioła. Nie obchodziło mnie to. Anielica nie zrani Aleksa. Wykluczone. Rozległ się huk wystrzału. Błyski ognia rozsypały się po całym niebie niczym fajerwerki, gdy jej towarzysz zniknął z pola widzenia. Teraz pozostała już tylko anielica. Ryknęła wściekle i napadła na mnie z furią, starając się mnie odepchnąć. Znienacka się wycofała i spiralnym lotem pomknęła do Aleksa, bijąc skrzydłami powietrze. Rzuciłam się go ratować, ale niepotrzebnie. Przetoczył się na plecy i jednocześnie strzelił. Aureola ostatniego anioła zadrżała i rozpadła się na tysiąc kawałków. Nagła cisza była jak łyk krystalicznie czystej wody. Przepełniona ulgą i przerażeniem unosiłam się jeszcze przez chwilę w powietrzu, delikatnie poruszając skrzydłami. Nadal żyliśmy, nic nam się nie stało. Ujrzałam, jak Alex chwiejnie wstaje i patrzy na mnie oszołomiony, a potem powoli spłynęłam w dół, stapiając się na nowo z mym ludzkim ciałem. Znów byłam sobą. Podszedł do mnie i opadł na kolana. Dyszał ciężko, był spocony i brudny. Patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Zaczęłam się trząść na całym ciele, uświadomiwszy sobie z nagłą wyrazistością swoją odmienność. Tak się starałam nie myśleć o tym, ale nie mogłam już dłużej tego ignorować. To nie był jedynie prze-

błysk ani coś, co mogło okazać się snem, lecz boleśnie dręcząca rzeczywistość. Nie byłam do końca człowiekiem... - Nie chcę tego... nie chcę... - Te słowa wyrwały się ze mnie jakby bez mojego udziału. Zakryłam twarz dłońmi i rozpłakałam się bezradnie, wstrząsana rozpaczliwym szlochem. - Willow! Proszę cię, nie płacz. - Alex objął mnie i trzymał w ramionach, kołysząc się razem ze mną. Wtuliłam w niego twarz, zanosząc się żałosnym łkaniem. - Już dobrze - szeptał urywanie. Schylił głowę i powtarzał z ustami w moich włosach: - Już dobrze. Płakałam bardzo długo, zalewając łzami jego tors. Z wolna zaczęłam sobie uświadamiać siłę jego muskułów, lekki zapach potu, bicie serca tuż przy mojej twarzy. Odsunęłam się od niego i usiadłam prosto. Wstydziłam się spojrzeć mu w oczy. - Jak możesz znieść mój dotyk? - wychlipałam, ocierając sobie oczy grzbietem dłoni. - Skoro wiesz, co we mnie tkwi? - Nie! - zaprzeczył z mocą. Chwycił mnie za ramiona i zmusił, bym na niego spojrzała. - Willow, posłuchaj mnie uważnie. Nie jesteś taka jak oni. Pamiętaj o tym! Przełknęłam ślinę, tak bardzo pragnąc mu uwierzyć. Skrzyżowałam ręce i patrzyłam na daleki łańcuch górski odcinający się na tle błękitnego nieba. Poruszał się, gdy latałam w powietrzu... - To mi nigdy nie minie, prawda? - wyszeptałam. - Nie - odparł Alex, potrząsając głową. Patrzył na mnie ze współczuciem. - Okej - odezwałam się po długiej chwili milczenia i odetchnęłam głęboko. - Chyba o tym wiedziałam. - Zakłopotana spuściłam wzrok. - Przepraszam - wyjąkałam, ocierając ostatnie łzy. - Nie chciałam tak się rozkleić. - Nie musisz przepraszać. - Pomógł mi wsrać i na moment zatrzymał rękę na moim ramieniu. - Już lepiej?

- Chyba tak - skinęłam, nie patrząc na niego. Ale na wspomnienie tego, co zaszło, rumieniec wystąpił mi na policzki. Anioł obronił Aleksa, zatem moja miłość do niego była tak oczywista, jakbym mu ją wyznała. Alex odchrząknął i lekko skrępowany przeczesał włosy. - No dobra, lepiej się stąd wynośmy. Muszę się zastanowić, co dalej. Wsiedliśmy do pikapa; nogi miałam jak z waty. Ramię znowu o sobie przypomniało, tępy ból pulsował pod bandażem z koszulki Aleksa. Mój bohater zakręcił młynka kierownicą i wyskoczyliśmy z powrotem na bitą drogę. Po chwili znów pędziliśmy przez pustynię. Oparłam głowę na siedzeniu i przymknęłam oczy... usiłując zapomnieć, jak to jest mieć skrzydła błyszczące w promieniach słońca. Po mniej więcej godzinie jazdy autostradą stanową zatrzymaliśmy się na stacji, żeby odpocząć. Przed pomalowanym na brązowo barakiem stały automaty z napojami i słodyczami, obok kilka stołów pod parasolami. Alex zaparkował za budynkiem niewidoczny od strony drogi. W damskiej toalecie zmieniłam bluzkę, a potem długo stałam przy umywalce, spryskując twarz zimną wodą. Lustro było zamglone, ledwie widziałam w nim swoje odbicie, to jednak wystarczyło, by stwierdzić, że wyglądam jak postać z horroru. Na zranionym ramieniu zaschły strużki krwi, jakby niedawno zaatakowały mnie zombi. Uśmiechnęłam się pod nosem, wyobraziwszy sobie, co powiedziałaby Nina: „O mój Boże, to scena z filmu Willow i potwory. Niech ktoś zadzwoni do Stevena Spielberga!". Uśmiech szybko spełzł mi z twarzy. Co powiedziałaby, gdyby znała o mnie całą prawdę? Ostrożnie starłam krew wilgotnym papierowym ręcznikiem. Potem wyjęłam z torebki szczotkę do włosów i zaczesałam je do tyłu, związując w ciasny węzeł.

- Hej - dobiegł mnie głos Aleksa. Podniosłam wzrok -stał w progu z małą apteczką w ręku. - Czy mogę wejść? Powinniśmy porządnie opatrzyć twoją rękę. - Tak, jasne. - Nie przemogłam się, żeby spojrzeć mu w oczy. Włożył niebieski podkoszulek i wyglądał, jakby też się odświeżył, gdyż ramiona i kark miał lekko wilgotne, a włosy mokre - pewnie włożył głowę pod kran. Poczułam przemożną chęć dotknięcia wijących się na szyi kosmyków i zmusiłam się do odwrócenia wzroku. Alex podszedł do umywalki i ujął mnie delikatnie za ramię. Jęknęłam cicho, gdy odwinął prowizoryczny opatrunek. Po zmyciu krwi rana nie wyglądała już tak źle, choć była dość głęboka. Alex zdezynfekował ją starannie, przykrył warstwą gazy i owinął cienkim bandażem. Miał pewne i zręczne dłonie. - Widzę, że wiesz, co robisz - zauważyłam. Wzruszył ramionami, ciemne włosy opadły mu na czoło. - W obozie musieliśmy radzić sobie sami. Nie mogliśmy liczyć na wizytę pana doktora. Zabezpieczył bandaż przylepcem i powiódł po nim palcem, żeby ściśle przywarł do opatrunku. Przytrzymał go przez moment, po czym opuścił rękę. - No dobrze, chyba będziesz żyła. - A... co teraz? - spytałam, muskając świeży opatrunek. - Nie mam pojęcia - przyznał, pakując rzeczy do apteczki. - Wygląda na to, że poza mną nie ma już innych Zabójców Aniołów. A nawet gdyby byli, nie mam możliwości nawiązania z nimi kontaktu. Cully... - urwał; na jego twarzy odmalował się ból. - Cully był jedyną osobą, której mogłem zaufać. Błąd -dokończył sucho. - Alex - zagadnęłam. Nie chciałam o to pytać, ale musiałam poznać odpowiedź. - Czy nadal chcesz, żebyśmy podróżowali razem? Nie musimy, gdybyś wolał się rozstać. Mogłabym pojechać dalej sama... - urwałam niepewnie.

- O czym ty w ogóle mówisz? - spytał oburzony. - Przeze mnie jesteś narażony na wielkie niebezpieczeństwo i... - Odwróciłam wzrok, krzyżując ramiona. - Po tym, co się dzisiaj wydarzyło, nie miałabym ci za złe, gdybyś poszedł swoją drogą. Wiem, że widziałeś już przedtem mojego anioła, ale to musiało być... - Nie mogłam dalej mówić i stałam, zaciskając usta. - Willow - rzekł miękko. - Widziałem twojego anioła, który mnie bronił. Gdy było ze mną źle, twój anioł mnie osłaniał, zanim zadbał o ciebie. - Zawahał się. - Czy widziałaś, że tak właśnie było? A może twój anioł i ty to dwa oddzielne byty? Nie chciałam odpowiadać, bo przecież bym się zdradziła. Zarazem nie mogłam też kłamać, zaprzeczyłabym bowiem wszystkiemu, co do niego czułam. - Nie, nie jesteśmy oddzieleni - wyszeptałam. - Nie wiedziałam, że tak się stanie, ale kiedy już do tego doszło... nagle byłam aniołem. I... i bardzo nie chciałam, żeby spotkało cię coś złego. Alex stał oniemiały, wpatrując się we mnie bez mrugnięcia powieką. Serce ścisnęło mi się na ten widok. - Jezu, Willow - rzekł w końcu ochrypłym tonem. - Nie powinnaś była tak postąpić, nie dla mnie. Gdyby coś ci się stało... - Wiem. - Odetchnęłam głęboko. - Nie potrafiłabym pokonać aniołów. - Nie to miałem na myśli. - Z trudem przełknął ślinę. -Chcę nadal podróżować z tobą - oznajmił. - Naprawdę? - Łzy napłynęły mi do oczu. - Więc mi ufasz, mimo iż jestem półaniołem? - Przecież wiem o tym - wyjąkał ze zdziwieniem - od dnia, w którym się poznaliśmy. - No tak, ale... - Otarłam szybko oczy. - Teraz wydaje mi się to znacznie bardziej realne. A tobie? Alex powoli potrząsnął głową.

- Jak możesz w ogóle o to pytać po tym, co dla mnie zrobiłaś? Powierzyłbym ci własne życie. Z mojego gardła wyrwał się szloch, który pospiesznie obróciłam w śmiech. - Myślałam... myślałam, że nie ufasz nikomu. - Dla ciebie uczynię wyjątek. - Delikatnie dotknął mojego policzka. - Willow, to była najmilsza, najcudowniejsza, najgłupsza rzecz, jaką ktoś kiedykolwiek dla mnie zrobił. Musiałam się roześmiać. - I naprawdę chcesz się zadawać z kimś aż tak głupim? - Tak, chcę - powiedział miękko, gładząc z czułością mój policzek. Już się nie uśmiechał. Świat wokół nas dziwnie ucichł. Z ogromnej dali słyszałam warkot przejeżdżającego samochodu. Serce tłukło mi się w piersi jak szalone, gdy tak na siebie patrzyliśmy. Alex się zawahał. Poruszył lekko głową, ja zaś przez moment pomyślałam, że zamierza mnie pocałować. Jego oczy przybrały wyraz, którego nie potrafiłam odczytać. Opuścił rękę i uśmiechnął się do mnie niepewnie. - Oczywiście, pod warunkiem, że ty nadal chcesz zadawać się ze mną - dokończył. Skinęłam głową, policzki mi płonęły. - Jakoś da się wytrzymać - próbowałam żartować. Czułam się zakłopotana. Jak mogłam choćby przez sekundę pomyśleć, że Alex mnie pocałuje? - No i co teraz? - spytałam po chwili, starając się, żeby to zabrzmiało zwyczajnie. Alex w milczeniu kończył pakować apteczkę. - Chodź, napijemy się czegoś - powiedział w końcu. Wyszliśmy na zewnątrz, gdzie wrzucił kilka monet do automatu i kupił nam po puszce coli. Nie przypuszczałam, że mam na coś ochotę, lecz oto napój zaczął mi smakować wprost cudownie, jak baśniowy nektar, więc kilkoma haustami opróżniłam puszkę. Wciąż cieszyliśmy się życiem, to było najważniejsze.

I nadal mieliśmy być razem. Na tę myśl zrobiło mi się ciepło na sercu. W blasku słońca ruszyliśmy do samochodu. - Szczerze mówiąc - odezwał się Alex - uważam, że nasze możliwości są dosyć ograniczone. Liczyłem, że Cully mi powie, jak się skontaktować z innymi Zabójcami Aniołów. -Westchnął ciężko. - Najlepiej dla nas byłoby wpaść w ręce CIA, o ile projekt „Anioł" nadal istnieje. - Czy to możliwe? - spytałam. - Teoretycznie tak... - wzruszył ramionami. - Jeżeli pozostał w nim ktoś niepoparzony przez anioła, to powinien nas teraz szukać. Musieli mieć szpiegów w Kościele Aniołów, więc wiedzą, co zaszło. Zastanawiałam się nad tym, podchodząc do pikapa. Stanąwszy obok niego, poczułam, jak silnik wydziela gorące powietrze. - To nam w niczym nie pomoże, prawda? Nawet jeśli nas szukają, to i tak nie mamy sposobu, żeby nawiązać z nimi kontakt. - Tak... - Alex pokręcił głową i dopił swoją colę. - Jesteśmy zdani wyłącznie na siebie. - Wrzucił pustą puszkę do pojemnika na śmieci; wpadła do środka z metalicznym brzękiem. - Posłuchaj, wydaje mi się, że utrzymanie się przy życiu powinno być na razie naszym jedynym celem. Co myślisz o tym, żeby na jakiś czas zejść do podziemia? Złapiemy dzięki temu trochę oddechu, żeby się zastanowić, co dalej. - Zejść do podziemia - powtórzyłam z namysłem. - Masz na myśli ukrycie się gdzieś? - Tak, co o tym sądzisz? - Nasze oczy się spotkały. - Znam miejsce, gdzie moglibyśmy się bezpiecznie przechować. Sam pomysł, że mogłabym być z nim, nie uciekając ani nie siedząc całymi dniami w samochodzie, wydawał mi się niewiarygodny. Na wspomnienie dotyku jego ciepłej dłoni na policzku moje serce zabiło mocniej. - Dobrze - bąknęłam. - Jak dla mnie brzmi nieźle.

- Świetnie. Wskoczyliśmy do pikapa. Alex schował apteczkę do torby podróżnej i postukiwał w kierownicę głęboko zamyślony. - Taa... przy odrobinie szczęścia można założyć, że to były jedyne anioły w okolicy. Jeżeli szybko się stąd wyniesiemy, może upłynąć trochę czasu, zanim inne zorientują się, co zaszło. Kryjówka, o której myślę, znajduje się wysoko w górach, więc musimy kupić po drodze trochę niezbędnych rzeczy. Trzeba też sprawdzić, co Cully trzyma w pudłach z tyłu, potrzebne nam będą zapasy żywności. - Wybieramy się na zakupy? - Moją twarz rozjaśnił radosny uśmiech. - Nie podniecaj się za bardzo - zachichotał Alex. - Miałem na myśli sprzęt sportowy. - Włączył silnik. - No dobra -powiedział. - Mamy sto siedemdziesiąt kilometrów do Chicago, pełen bak paliwa, pół paczki papierosów, jest wieczór... i nosimy ciemne okulary. Uśmiechnęłam się pod nosem na to odniesienie do Blues Brothers. I pomyślałam: nawet jeśli nigdy nie obdarzy mnie uczuciem, to nieważne. Chciałam z nim być. Za nic nie mogłam zostać bez niego. - Ruszaj - powiedziałam. Po kilku godzinach przekroczyli granicę Arizony, trzymając się w miarę możliwości bocznych szos. Podjechali do niewielkiej galerii handlowej na przedmieściach Phoenix, gdzie Alex zaparkował na wpół ukryty za dużym pojemnikiem na odpadki. Przejrzeli pudła z zapasami Cully ego, które składały się głównie z konserw. - Jak sądzisz, czy to wystarczy? - zatroskała się Willow. - Lepiej kupię jeszcze trochę jedzenia - oznajmił Alex, spoglądając w kierunku hali supermarketu znajdującej się na przeciwległym krańcu parkingu. - Na wypadek gdyby zaszła potrzeba dłuższego ukrywania się.

Willow również zerknęła na supermarket. Między jej brwiami pojawiła się pionowa zmarszczka. - Chyba będzie lepiej, jak zostanę w pikapie, a ty kupisz wszystko, co nam potrzeba. Nie mam czapki, żeby schować pod nią włosy. Alex wiedział, że miała rację, ale nie podobała mu się myśl, że miałby zostawić ją samą, zwłaszcza że opis półciężarówki został zapewne przesłany mailem do wszystkich członków Kościoła Aniołów w kraju. - Będę się streszczał - obiecał. - Proszę, weź to... dobrze? -Sięgnął pod koszulkę i podał jej broń; spojrzała na nią rozszerzonymi ze strachu oczami. - Alex, przecież wiesz, że ja... - Proszę cię - nalegał. Ociągając się, wzięła rewolwer z taką miną, jakby spodziewała się, że wyrosną mu zęby i zostanie boleśnie pokąsana. - Nie potrafiłabym strzelić, mówię poważnie - bąknęła. - Okej, po prostu pomachaj nim groźnie w kierunku ewentualnego napastnika. Będę spokojniejszy, że masz go przy sobie. - Wyjął portfel, zajrzał do niego i przeliczył gotówkę. Willow uniosła brwi ze zdziwieniem na widok pliku banknotów. Ostrożnie odłożyła broń do schowka, pilnując się, żeby przypadkiem nie dotknąć spustu. - Naprawdę nie jesteś dilerem narkotyków? - Nie - odparł ze śmiechem - po prostu nigdy nie ufałem CIA. Trzymałem pod ręką trochę gotówki, na wypadek gdybym musiał zrobić sobie urlop. - Omiótł ją uważnym spojrzeniem. - Potrzebujesz nowych ubrań, tam dokąd się udajemy, jest znacznie chłodniej. Jaki nosisz rozmiar? Aha, i numer buta, muszę ci kupić porządne górskie trapery. Willow z ociąganiem udzieliła potrzebnych informacji. - Zamierzasz załatwić moje zakupy? - Czyżbyś mi nie ufała? - odparł pytaniem na pytanie, szczerząc zęby w uśmiechu.

- W takim razie żadnych bladych kolorów, okej? - poprosiła, skubiąc wargę. - Poza tym nie cierpię nadruków. Aha, możesz mi kupić szczoteczkę do zębów? - Mocne kolory, żadnych nadruków, szczoteczka - zrozumiałem. Postaram się jak najszybciej wrócić. - Zawahał się i dodał z zatroskaną miną: - Słuchaj, nie pokazuj się nikomu, dobrze? Udawaj, że śpisz albo nie wiem... Skinęła głową, wpatrując się w niego zielonymi oczami. - Nie martw się, nic mi nie będzie. Alex szybko dokonywał zakupów, napełniając wózek wszystkim, co wydawało mu się potrzebne. W sklepie sportowym kupił dwie pary traperów i ciepłe śpiwory, poza tym kuchenkę kempingową i butle z gazem. Dziwnie poczuł się dopiero wtedy, gdy w odzieżowym wybierał ubrania dla Willow. Starał się, jak mógł, po czym z naręczem ciuchów podszedł do lady. - Robi pan zakupy dla swojej dziewczyny? - spytała domyślnie młoda kasjerka. - W pewnym sensie - odrzekł. Gdy kobieta podliczała wybrane towary, jego wzrok przyciągnęła gablota ze srebrną biżuterią. Jeden z naszyjników był szczególny - z cieniutkiego jak włos łańcuszka zwisała szlifowana kryształowa łezka, chwytając promienie światła. Alex ujął wisiorek i obracał go powoli w dłoniach. Pomyślał o Willow. Łezka przypominała anioła, gdy unosił się nad nim w powietrzu. - Śliczny, prawda? - wtrąciła kasjerka. - Założę się, że byłaby zadowolona - dodała, w uśmiechu ukazując dołeczki. Alex zawahał się, niepewny, czy to dobry pomysł. Nie mógł jednak odsunąć od siebie wspomnienia anioła Willow, który chronił go przed niebezpieczeństwem. Nigdy dotąd nie był aż tak wzruszony. Zresztą, pomyślał, za kilka tygodni będą ich urodziny, oni zaś najprawdopodobniej będą się dalej ukrywać. Miło będzie mieć dla niej prezent.

Wyjął naszyjnik z gabloty i zwrócił się do kasjerki: - Poproszę także i to. Dziewczyna włożyła ozdobę do małego białego pudełka wyłożonego miękką bawełną. Zamierzała ją wrzucić do plastikowej torby razem z resztą zakupów dla Willow. - Dostanie pan za to mnóstwo punktów - powiedziała z uśmiechem. - Proszę tam tego nie wkładać - poprosił Alex. Zapłacił i umieścił pudełeczko w kieszeni. - Dziękuję. Ruszył z powrotem do samochodu zdziwiony swoim zachowaniem. Przyszła mu na myśl chwila w toalecie na stacji, gdy omal nie pocałował Willow. Co on właściwie wyprawiał? Przecież miał jasne poglądy. Nie zamierzał być zbyt blisko z nikim, nawet jako przyjaciel, a z Willow już dawno posunął się za daleko. To było pozbawione sensu; ludzie, na których mu zależało, po prostu odchodzili. Z drugiej strony przeczuwał, że nie ma odwrotu. Nie chciał bliskości, ale był pewien problem... nie wyobrażał sobie już życia bez tej dziewczyny. Gdy doszedł do samochodu, w przypływie ulgi stwierdził, że Willow leży skulona i śpi, niewidoczna z zewnątrz. Stał i przyglądał się jej dłuższą chwilę, podziwiając malujący się na jej twarzy spokój. - Hej - rzekł miękko, nachylając się i dotykając przez otwarte okno jej ramienia. Poruszyła się zaspana, mrugając niepewnie powiekami. - O rany, naprawdę usnęłam. - Wysiadła i pomogła mu wrzucić lżejsze pudła do bagażnika. - Uważaj na rękę - ostrzegł, spoglądając na bandaż. - W porządku, prawie mi nie dolega. Miałam dobrego lekarza. - Willow spostrzegła torbę z ubraniami i ciekawie zajrzała do środka. - No, no... czerwony sweter. Naprawdę bardzo ładny. Alex uznał, że czerwień będzie się pięknie komponowała

z jej włosami, ale teraz był zbyt zakłopotany, żeby to przyznać. Wzruszył ramionami, dalej układając pakunki. - Kupiłem ci też nową czapkę, lepiej od razu ją włóż. Spełniła jego prośbę, dodatkowo zakładając duże ciemne okulary. Gdy skończyli ładować zapasy, zapytała: - Czy chcesz, żebym teraz trochę poprowadziła? - Niekoniecznie, prześpij się jeszcze, jeśli masz ochotę. Willow przechyliła głowę na bok, przyglądając się uważnie liniom pikapa. - Nie chcę spać - odparła. - Naprawdę mogę pojechać. - Ach, rozumiem - rozpromienił się nagle Alex. - Chciałabyś pojechać mastodontem z napędem na cztery koła i przekonać się, jak to jest, co? - No cóż... - przyznała z łobuzerskim uśmieszkiem. - No to już! - zawołał, rzucając jej kluczyki. Złapała je zwinnie w powietrzu i po chwili siedziała już w fotelu kierowcy, ustawiając sobie odległość od pedałów. Drobna postać za wielkim kołem kierownicy wyglądała naprawdę milutko. Odsunął od siebie tę myśl i usiadł obok, wyciągając długie nogi. Willow włączyła silnik i spoglądając w tylne lusterko, wyprowadziła pojazd z parkingu. - Którędy mam jechać? - Na razie pojedź na północ szosą międzystanową - poinstruował Alex. - Niedługo z niej zjedziemy i będziemy się posuwali bocznymi drogami. - Genialne - powiedziała, zredukowawszy bieg przed światłami. - Dobrze i gładko się prowadzi. - No co ty? Naprawdę jest lepszy od mustanga? - Wiesz co, to po prostu żałosne, że kompletnie tego nie rozumiesz - droczyła się z nim. Przez pewien czas jechali w przyjaznym milczeniu. Willow włączyła radio i nastawiła stację z muzyką klasyczną. Otuliła ich kaskada dźwięków koncertu skrzypcowego.

- Może być? - spytała. Alex przymknął oczy, rozparł się wygodnie i założył ręce na brzuchu. - Aha, lubię muzykę klasyczną. Tata czasami ją grał. Płynna jazda i spokojne akordy skrzypiec sprawiły, że się zdrzemnął. Ocknął się na dźwięk głosu Willow, która powiedziała: - Ee... Alex, czy możesz się obudzić? - Zaspany odemknął powieki. Z zatroskaną miną popatrywała w lusterko. - Okej, powiedz mi, że mam paranoję. Przyjrzyj się temu zielonemu pontiakowi. Czy on nas śledzi? Alex błyskawicznie otrzeźwiał i wykręcił się na siedzeniu. Pontiak jechał kilkadziesiąt metrów za nimi. - Co cię zaniepokoiło? - zapytał. - Trzyma się cały czas za nami w tej samej odległości, bez względu na to, co zrobię. Próbowałam lekko przyspieszyć i zwolnić, a on jest jak przyklejony. - Jeszcze raz zerknęła w lusterko. - Wiem, że to międzystanową, więc trochę trudno to stwierdzić... Po prostu mam niemiłe przeczucie. To wystarczyło - jak zdążył się już przekonać, „przeczuć" Willow nigdy nie należało lekceważyć. - Dobra, zjedź na lewy skrajny pas - polecił. Willow usłuchała. Po chwili pontiak także wykonał ten manewr. - Nie zmieniaj prędkości - mówił dalej Alex, nie spuszczając prześladowcy z oka. - Kiedy dojedziesz do najbliższego zjazdu, odbij mocno i skręć. Willow skinęła, ściskając mocno kierownicę. Po kilku kilometrach pojawił się znak zjazdu; odczekała do ostatniej chwili i skręciła ostro w prawo, przecinając trzy pasy ruchu. Rozległo się głośne trąbienie, pikap zarzucił, ale Willow udało się opanować pojazd. Za nimi pontiak także usiłował zmienić pas, ale nie zdążył na czas zjechać z szosy. Alex obserwował go do końca, żeby mieć pewność, że uniknęli pościgu.

- Okej, jak tylko będzie możliwość, wróć na międzystano-wą i kieruj się dalej na północ. - Z powrotem? - spytała Willow zdławionym głosem. -Ale... - Zaufaj mi. Wszystko będzie dobrze. Jej twarz wyrażała niepokój, gdy skorzystawszy z najbliższego wjazdu, znalazła się znowu na szosie międzystanowej. Po około dziesięciu minutach Alex spostrzegł zielonego pontiaka, który gnał szosą w przeciwnym kierunku. Odetchnął z wyraźną ulgą. - No i dobrze. Złapali przynętę. - Myślisz, że ich zgubiliśmy? - spytała z nadzieją Willow. - Przynajmniej na razie - odrzekł. Spojrzał na nią i dodał: -Hej, naprawdę nieźle prowadzisz. - A ty wymyślasz niezłe sztuczki - zrewanżowała mu się. -Czy miałeś w szkole kurs szybkiej jazdy pościgowej? - Cully mnie tego nauczył - odparł z wahaniem. - Kiedyś zajmował się przemytem, jeszcze w Alabamie. Szkoda, że nie słyszałaś jego niesamowitych historii. - Umilkł, czując ukłucie bólu. - Przykro mi - szepnęła Willow, zerkając na niego. - Był twoim prawdziwym przyjacielem, prawda? Natychmiast pojawiły się wspomnienia: Cully pali cygaro z szerokim uśmiechem, potrząsając głową i zerkając w tylne lusterko na niego i Jake'a. Ramię Cully'ego na jego plecach, kiedy poklepuje go, dodając mu otuchy: „Poradziłeś sobie. Dobrze ci poszło". Alex odchrząknął. - Tak, znałem go niemal przez całe życie. Był po prostu... naprawdę dobrym człowiekiem. - Postarał się o łagodniejszy ton. - No popatrz, kolejny smutny temat. - Nie przeszkadzają mi smutne tematy - odrzekła miękko Willow. - A mnie tak. - Oparł się wygodniej, wyciągając przed siebie nogi. - Czy chciałabyś się niedługo zatrzymać i przegryźć coś na stacji albo w przydrożnym barze?

- Jasne - Willow posłała mu znaczące spojrzenie. - Pora na kawę, to właśnie chcesz powiedzieć, prawda? Potrzebujesz swojego zastrzyku kofeiny. Z najwyższym trudem powstrzymał przemożną chęć dotknięcia jej, pogłaskania. Skrzyżował ramiona i mruknął: - Czytasz w moich myślach.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY Tej nocy spali na zmianę, cały czas posuwając się na północny zachód. Przejechali z Kalifornii do Nevady i z powrotem przekroczyli granicę obu stanów, zostawiając za sobą pustynię i wjeżdżając na malownicze górskie tereny Sierra Nevada. Mniej więcej o szóstej rano trasa zrobiła się tak stroma, że Alex musiał co chwilę zmieniać biegi, prowadząc pikapa krętymi drogami coraz wyżej i wyżej. Ukryta w półmroku przedświtu czaiła się głęboka przepaść, o czym świetnie wiedział, a od jezdni dzieliła ją tylko wąska barierka. W wielu miejscach widniały na niej ślady otarć wydobywane z ciemności przez światła reflektorów. W końcu od strony zbocza dostrzegł osypisko skalne, które pamiętał z wyprawy z Jakiem, kiedy to odkryli to miejsce. Alex włączył napęd na cztery koła i zjechał z szosy, zmuszając pikapa do jazdy pod górę. Już po chwili wziął ostry zakręt, znikając z pola widzenia każdego, kto jechałby główną drogą. Willow poruszyła się w fotelu i podniosła głowę. - Gdzie jesteśmy? - zapytała zaspana, poprawiając zmierzwione włosy. Alex obserwował ją przez dłuższą chwilę; wydawała się taka bezbronna i słaba. - Nadal w drodze - odrzekł. - Prześpij się jeszcze, jeśli masz ochotę.

Przeciągnęła się i usiadła prosto, wyglądając przez okno. - To miejsce jest w górach? - Tak jakieś dwadzieścia kilometrów w głąb nich.-Skupił uwagę na jeździe, droga była znacznie gorsza, niż zapamiętał, nawet dla porządnej półciężarówki. Posuwali się bardzo powoli, kołysząc się z boku na bok, gdy pikap mozolnie piął się pod gore. Po godzinie wjechali do wysoko położonej kamiennej doliny porośniętej z rzadka trawą i krzakami. Alex zaparkował pojazd. Znajdowali się w czymś w rodzaju górskiej niecki. Wokot nich słońce ozłacało wyniosłe szczyty, co wyglądało, jakby żarzyły się od wewnątrz. - Jak tu pięknie - stwierdziła Willow z zachwytem. - Będziemy tu obozować? - W pewnym sensie. - Alex wyskoczył z samochodu, czując się nagle szczęśliwszy niż kiedykolwiek przedtem. Powietrze było tak rześkie i świeże, że działało jak zastrzyk adrenaliny. Posłał Willow szeroki uśmiech. - No, pora na górskie buciory. Oboje włożyli buty na podeszwach z wibramu, a Willow wciągnęła przez głowę czerwony sweter. Dobrze wybrał, wyglądała w nim doskonale. - Tu jest cudownie - powtórzyła cicho, patrząc w zachwycie na kłęby porannej mgły przetaczające się przez dolinę. -Hej, chwileczkę... czy będziemy musieli targać cały ten sprzęt - Aha. To niedaleko. - Alex chwycił jedno z pudeł a Willow poszła w jego ślady. Wąziutka jelenia ścieżka wiodła stromo w górę przez nawisy skalne. Zaczęli się nią wspinać, klucząc między drzewami. Po przebyciu około stu metrów wyszli na polanę, którą przecinał strumień. W pobliżu niego stała niewielka rozpadająca się chatynka przechylona nieco na jedną stronę. - Ojej! - wykrzyknęła zaskoczona Willow. - Alex, co to za miejsce?

Przytrzymał ciężkie pudło jedną ręką, drugą otworzył drzw,, wszedł do środka. Postawił je na stole i odwrócił sie do Willow, która szła tuż za nim. - Ja i Jake zbudowaliśmy tę chatkę - powiedział. - Naprawdę? - Tak. Czasami wybieraliśmy się gdzieś sami na kilka dni wracając z polowania. Kiedy natknęliśmy się na to miejsce, chałupa prawie się rozpadała. Przyjeżdżaliśmy tu kilkakrotnie i trochę udało się nam naprawić. Rozglądając się dokoła, Alex uświadomił sobie, że zapomniał, jak prymitywne warunki oferuje obozowisko. Jedną ze ścian porasrał zielonkawy mech, a zniszczone polowe łóżko wyglądało tak, jakby jakieś zwierzę urządziło sobie na nim lęgów, sko Ale i tak było to lepsze, niż dać si? upolować aniołom i ich zwolennikom. - Jesteś geniuszem! - zawołała Willow z zapałem. Jej oczy błyszczały radością. - Nigdy nas tu nie znajdą. Uśmiechnął się do niej. Chatka była właściwie ich jedynym schronieniem, ale cieszył się, że Willow to nie przeszkadzalo. - Tylko nie oddychaj zbyt głęboko, bo sufit może się zapaść - ostrzegł półżartem. Zaczęli znosić resztę rzeczy, chodząc w tę i z powrotem do samochodu. Rozgrzana Willow zdjęła sweter i zawiązała go sobie wokol bioder. - Ciekawa jestem, kto tu kiedyś mieszkał? - zapytała, gdy kolejny raz zmierzali do chatki. Jej policzki zaróżowiły si? z wy- Pewnie jakiś poszukiwacz złota - odrzekłAlex. Umieścił pudło na ramieniu i wdrapywał się mozolnie. - Za domkiem jest jakieś drewniane ustrojstwo podobne do tych, jakich oni używali. - Mówisz poważnie? Czy ludzie nadal to robią? Chyba tak... wycofujesz się z normalnego życia i jedziesz

poszukać fortuny. - Pośrodku leśnego pustkowia, gdzie nie było nic poza niebem i szczytami gór, wydawało się to nawet przekonujące. Gdyby świat nie roił się od aniołów, sam chętnie zająłby się czymś takim. Kiedy wszystkie rzeczy znalazły się już w chatce, Alex wyjął z jednego z pudeł toporek i wraz z Willow zszedł do półcięża-rówki. Wspólnie zajęli się ukryciem pojazdu, żeby nie można go było zobaczyć z powietrza. Z pobliskich drzew Alex ściął sporo cienkich liściastych gałązek, z których upletli rodzaj ochronnego ekranu zasłaniającego dach oraz maskę i przymocowali go porządnie sznurkiem. - Sądzisz, że to wytrzyma? - spytała Willow, cofając się i podziwiając dzieło. - Powinno dać radę - ocenił Alex, chowając toporek do skórzanego pokrowca. - Co jakiś czas będziemy sprawdzali, żeby się upewnić. Pokręciła głową, w jej zielonych oczach dostrzegł podziw. - Wiesz co, jestem pewna, że kamuflowanie samochodu nie przyszłoby mi do głowy. - Może i tak - roześmiał się - ale jak się zepsuje, to ty go naprawisz. Na wszelki wypadek kupiłem ci skrzynkę z narzędziami. Wąską dróżką wspięli się z powrotem do chatynki. Ciasne wnętrze było zawalone pudłami i torbami. Alex zaczął je porządkować, zadowolony, że ma jakieś zajęcie. Nagle przyszło mu na myśl, że oboje z Willow są kompletnie sami na tym pustkowiu, dzieląc bardzo ograniczoną przestrzeń. Dziewczyna pomogła mu ustawić pudła z żywnością w kącie chatki. Odkąd tu weszli, zrobiła się dziwnie milcząca. Alex spostrzegł, jak kilka razy obrzuciła go zaniepokojonym spojrzeniem, gdy myślała, że na nią nie patrzy. Po kilku minutach martwa cisza omal go zadławiła. Odchrząknął nerwowo. - Kupiłem kuchenkę kempingową i butlę z gazem, więc bę-

dziemy mogli gotować... Oczywiście nie będzie to nic wielkiego, ale... - Nie, nie, w porządku - odrzekła Willow. Zerknęła na mego, po czym szybko odwróciła wzrok, rumieniąc się gwałtownie. Postawiła w rogu torbę z rzeczami i zaczęła w niej szperać. Alex chciał coś dodać, gdy wtem uderzyła go nieoczekiwana myśl... Willow czuła to samo. Dotąd nie miał pewności. Nawet kiedy omal jej nie pocałował, n,e wiedział, co tak naprawdę ona myśli, może poza tym ze go lubiła, mimo iż początkowo zachowywał się wobec niej jak kompletny palant. Ale teraz... To niczego nie zmienia, uznał oszołomiony. Nadal to beznadziejny pomysł. Mimo to stał nieruchomo, gapiąc się na nią, podczas gdy świat wokół nich zdawał się gwałtownie kurczyć Willow wyprostowała się i nie patrząc na niego, z zakłopotaniem założyła za ucho kosmyk jasnych włosów. - Słuchaj, czy mogłabym... chciałabym się umyć i przebrać ale nie wiem... Ogłuszony Alex wrócił do rzeczywistości. - A, tak... obok jest strumień, ale jest dość zimno. I... nie kupiłem dla ciebie ręcznika. - Cholera. Czemu o tym nie pomyślał? r - W porządku. Do wytarcia mogę użyć podkoszulka albo czegoś w tym rodzaju. Alex wyjął z torby kilka do wyboru. - Proszę, możesz skorzystać z któregoś... - Dzięki. - Gdy brała od niego podkoszulek, ich palce się zetknęły. Odwrócił się plecami i udawał, że rozstawia kuchenkę, gdy zaczęła szperać w plastikowych torbach w poszukiwaniu czystych rzeczy. Niewiele miał do roboty, wystarczyło po prostu podłączyć butlę z gazem. Wreszcie Willow zatrzymała się w progu z naręczem ubrań i mydełkiem z Motelu 6. Pod pachą

trzymała jego koszulkę oraz rolkę papieru toaletowego, który kupił. Pamiętał przynajmniej o tym. - Toaleta na zewnątrz, prawda? - spytała z zakłopotaniem. - No tak... przykro mi - odrzekł, zrywając się na nogi. - Boże, a za cóż ci przykro! To miejsce jest cudowne. Ty jesteś cudowny. - Na jej twarzy znów pojawił się rumieniec. Spuściła głowę i dodała pospiesznie: - No dobra, to idę do strumienia. - Wyszła, zamykając za sobą drzwi. Alex westchnął ciężko. Po chwili zajął się przekładaniem pudeł; te spod spodu znalazły się nagle na wierzchu, i odwrotnie. Przyszło mu na myśl, że wiele by teraz oddał za możliwość naprawdę ciężkiego wysiłku fizycznego. Wystarczyłoby piętnaście kilometrów na ruchomej bieżni albo sto podniesień sztangi w pozycji leżącej. Po mniej więcej dwudziestu minutach drzwi uchyliły się ze skrzypieniem i Willow wróciła do chatki. - O rany, muszę przyznać, że wcale nie żartowałeś! Woda była zimna jak lód! - Miała na sobie dżinsy i czerwony sweter, spod którego wystawał brzeg jasnoniebieskiej bluzki. Alex uśmiechnął się do niej promiennie, z ulgą rejestrując zmianę nastroju. - Hej, tylko mi nie mów, że cię nie ostrzegałem! - Powiesiłam twój podkoszulek na gałęzi - oznajmiła, wkładając kilka rzeczy do jednej z toreb. - To będzie mój ręcznik, dobrze? - Zgoda. - W takim razie... - Wyprostowała się i z uśmiechem wzruszyła ramionami. - Hej, lubisz grać w karty?! - zawołał Alex, postanawiając nie dopuścić, żeby między nimi znów pojawiło się skrępowanie. Pogrzebał w jednym z pudeł i dodał: - Kupiłem talię. Willow usiadła przy stole i spojrzała na niego z namysłem.

- Jesteś pewien, że chcesz ryzykować, skoro omal nie przegrałeś w ćwiartki? Umiem grać w kierki, czy to się liczy? - Kierki? - Alex stłumił śmiech. - Okej, chyba zaryzykuję. - Usiadł obok niej na rozchwierutanym krześle i zerwał z talii celofan. - Czy to jedyna gra, jaką znasz? A co z kanastą dla dwóch graczy? Albo grą w oczko? Pokręciła głową z szerokim uśmiechem. Rozpuszczone włosy opadały jej na ramiona. - Przykro mi. Chyba miałam niewesołe dzieciństwo. - Poker? - Odpada. - Nauczę cię grać w oczko - zdecydował, przeglądając talię, żeby wyjąć dżokery. - To łatwa gra, ale wymaga umiejętności planowania. - Z szelestem potasował karty. Rozdał obojgu po dwie, rzucając je na stół wprawnym gestem. - Ciekawe, czemu nie jestem zdziwiona tym, że świetnie umiesz grać w karty? - spytała Willow, biorąc do ręki swoje. Wzruszył ramionami i obejrzał te, które mu przypadły, starając się nie zauważać jej rozpromienionej twarzy. - W obozie często graliśmy. Wieczorami nie bardzo było co robić, skoro nie mieliśmy telewizora, chyba że nasłuchiwać wycia kojotów... No dobra, w tej rozgrywce ja rozdawałem, więc ty próbujesz mnie ograć. Zasada jest taka, żeby zdobyć jak najwięcej punktów, nie przekraczając liczby dwadzieścia jeden. Zaczekaj, musimy mieć coś, czym będziemy obstawiać... Odsunął krzesło i zanurkował do jednego z kartonów z żywnością, w którym znalazł dużą torebkę M&M'sów. Cully miał słabość do słodyczy, przypomniał sobie z bólem. - Super - ucieszyła się Willow. - To może być także śniadanie. Miała rację; naraz poczuł się piekielnie głodny. Otworzył torebkę drażetek, nabrał pełną garść, a resztę podsunął dziewczynie.

- Więc tak, figury są po dziesięć punktów, as ma jeden albo jedenaście, a reszta zgodnie z tym, co na nich napisane. - Wrzucił brązową drażetkę do ust. Willow namyślała się nad jego słowami, wpatrując się z uwagą w swoje karty. - Chodzi o to, żeby mieć dwadzieścia jeden punktów, tak? -spytała. Ona także wsypała sobie do ust kilka M&M'sów. - Tak. - Super. - Wyłożyła karty. Alex jęknął z udawaną rozpaczą - miała króla i asa. - Proszę mi policzyć asa za jedenaście punktów, jeśli łaska. - Posłała mu zniewalający uśmiech. -A co wygram? - Skoro pytasz... Zakasam rękawy i razem z tobą wyszoruję podłogę. - Alex zebrał karty, potasował i podsunął talię w jej stronę. - Teraz ty rozdajesz. Choć nie jestem pewien, czy dobrze robię, grając z tobą w tę grę. - Nie rób z siebie cierpiętnika. Grali przez wiele godzin, niekiedy zagłębiając się w rozmowę. Żadne z nich ani słowem nie wspomniało o aniołach, jak gdyby się umówili. Gawędzili o wszystkim i o niczym, opowiadając sobie rozmaite historie. Alex dowiedział się, że Willow lubi gotować, a jesienią zwykła smażyć domowe konfitury. Wyjawił jej swoją skrywaną miłość do astronomii i wspomniał, że w obozie na pustyni lubił nocami leżeć na piasku, wpatrując się w konstelacje gwiazd. Po pewnym czasie podgrzali na kuchence dwie konserwy z chilli i zjedli na lunch prosto z puszek, posługując się aluminiowymi harcerskimi widelcami. Przypomniawszy sobie, że w jednym z pudeł Cully'ego znajdowało się kilka sześciopaków piwa, Alex wyszedł, żeby włożyć jeden do strumienia. - No i mamy lodówkę - skomentowała Willow. - Taa, wszystkie nowoczesne udogodnienia. - Alex przeciągnął się porządnie, zesztywniały od długiego siedzenia w bezruchu. - Czy masz ochotę na spacer?

Włożyli górskie buty i przez resztę popołudnia zwiedzali najbliższą okolicę, poruszając się wydeptanymi przez jelenie ścieżkami. Willow była wyjątkowo nieabsorbującym kompanem - chętna do rozmowy, gdy zapragnęli pogadać, bądź też przyjaźnie milcząca i zatopiona we własnych myślach, gdy wspinali się w górę. Kiedy siedzieli na potężnym głazie, oglądając widoki, Alex zerknął na jej profil, uświadamiając sobie nagle, że nigdy dotąd nie czuł się z nikim tak swobodnie. Miał wrażenie, że zawsze znał Willow. Chociaż nie... raczej, że była jego częścią. W milczeniu ruszyli z powrotem do chatki. Gdy dotarli do strumienia, Willow poszła przodem i nachyliwszy się, pomacała puszki piwa. - Ucieszy cię pewnie wiadomość, że lodówka działa - powiedziała z szerokim uśmiechem. - Podać ci jedno? - Mhm, dzięki. Wręczyła mu zimne piwo, a potem ostrożnie umieściła pozostałe puszki w wodzie, opierając je o wystający kamień. - Ty nie chcesz? - spytał, gdy skierowali się do drewnianego domku, zatrzymując się przed nim, żeby zdjąć buty. - Właściwie nie piję - odparła, potrząsając głową. - Po alkoholu robię się jakaś senna. Wypiję kilka łyków od ciebie. Wrócili do gry w karty, a kiedy zgłodnieli, podgrzali kolejną porcję konserw. Gdy się ściemniło, Alex zapalił latarnię kempingową, którą kupił, i postawił ją pośrodku stołu. Willow wymknęła się na dwór, żeby skorzystać z „toalety", a kiedy znów się pojawiła, miała na sobie granatowe spodnie od dresu zamiast dżinsów. - Trochę wygodniej - wyjaśniła, opadając na krzesło. Tym razem zagrali w kierki, o zapałki, ponieważ drażetki się skończyły. Willow wzięła swoje karty i oglądała je, podciągnąwszy wygodnie kolana. Alex się jej przyglądał. Siedziała po jego lewej ręce przy małym stoliku, palcami drobnych stóp obejmując brzeg krzesła.

Usta miała lekko rozchylone, w zamyśleniu przesuwała kciukiem po dolnych zębach. Włosy związała w węzeł na karku; luźne pasmo opadało na ramię i lśniło w blasku latarni. Raptem wszystkie zastrzeżenia przestały mieć znaczenie. Nie rób tego, zdążył jeszcze pomyśleć. Pożałujesz. Nic go to nie obchodziło. Powoli, niezdolny się opanować, sięgnął po jej stopę. Zaskoczona Willow spojrzała mu w oczy. Wpatrywali się w siebie bez słowa. Stopa w jego dłoni wydawała się bardzo drobna; potarł ją lekko kciukiem, czując jedwabiste ciepło jej skóry i krew pulsującą mu w żyłach. Miał wrażenie, że spada. Widział jedynie jej twarz. Wydawała się bliska łez. - Alex... Przechylił się przez róg stołu, ujął jej twarz w dłonie i pocałował. Wargi Willow były ciepłe i bardzo miękkie. Wstrząsana szlochem otoczyła go ramionami i oddała mu pocałunek. Rozchylił usta, smakując nowe doznanie; rozrzucone włosy dziewczyny łaskotały go w ręce. Zalała go fala bezgranicznego szczęścia, omal nie rozsadzając mu piersi. Willow. Dobry Boże, Willow. Zaczęła się od niego odsuwać. - Alex, zaczekaj... jesteś pewien, że...? Jestem półaniołem, nie mogę tego zmienić... Zachciało mu się śmiać. - Zamknij się - szepnął. Niezręcznie było się całować przez dzielący ich stół. Alex wsunął ramię pod nogi Willow i ostrożnie posadził ją sobie na kolanach, przytulając, gdy znów się całowali. Była filigranowa i cudownie zgrabna. Gęste długie włosy opadały mu na policzki; odgarnął je, zanurzając w nich palce. Dotyk jej warg, ciepło jej gibkiego ciała, gdy się do niego tuliła... Nigdy dotąd nie czuł się tak wspaniale.

Minuty płynęły; w końcu oderwali się od siebie, w zadziwieniu patrząc sobie w oczy. Alex czuł, że się uśmiecha, nic nie mógł na to poradzić. - Jesteś taka piękna - powiedział cicho. Oszołomiona Willow potrząsnęła głową. Musnęła jego twarz; zadrżał mimo woli, gdy powiodła palcem wzdłuż łuku brwiowego. - Nie sądziłam, że do tego dojdzie - szepnęła i dodała: -Ale przyznaję, że tego pragnęłam. - Och , ja też. - Przyciągnął ją do siebie i znów pocałował, czując przez cienki materiał ubrania, jak mocno biją ich serca. Przez chwilę milczeli z ustami na ustach. Gdy w końcu zaczerpnęli tchu, Alex wyszeptał prosto w jej ucho: - Pragnąłem tego od chwili, gdy cię ujrzałem. Willow odsunęła się nieco, żeby spojrzeć mu w oczy. - Przecież na początku mnie nie cierpiałeś. - Nieprawda - wymruczał, muskając wargami jej szyję, policzki. - Nigdy nie czułem do ciebie niechęci. Nawet kiedy myślałem, że powinienem, tak mnie pociągałaś, że ledwo się hamowałem. Przez ostatnie dni dostawałem pomieszania zmysłów. - Naprawdę? - Gapiła się na niego z otwartymi ustami. -Niczego się nie domyślałam, wtedy na parkingu sądziłam, że coś mi się przywidziało. Pragnął ją nadal całować, lecz wydawała się tak szczerze zdumiona, że zaczął się śmiać. - Podobno masz zdolności paranormalne - na serio nie potrafiłaś się domyślić, co do ciebie czuję? - Nie! - Roześmiała się zupełnie zbita z tropu. - Ja... ja także... gdy mnie dotykałeś, nie mogłam zebrać myśli. Myślałam, że chcesz mnie zwyczajnie pocieszyć... że zależy ci tylko na przyjaźni. Alex pogładził delikatnie jej ramię. Dotyk jedwabistej skóry sprawił, że zabrakło mu tchu.

- Wierz mi, przyjaźń była wówczas ostatnią rzeczą, o jakiej myślałem. Tak bardzo chciałem cię pocałować, że aż mnie wszystko bolało. - Więc czemu tego nie zrobiłeś? - zapytała z wahaniem. -Ponieważ jestem półaniołem? - Już od dawna mnie to nie obchodzi - zaprzeczył. - Chodziło o to, że... - Z trudem mógł sobie przypomnieć, dlaczego nie wydawało mu się to wtedy dobrym pomysłem. - Ze jestem kretynem dokończył. Willow siedziała nieruchomo. Spowijały ich jedynie blask kempingowej latarni i aksamitna cisza na zewnątrz. - Więc naprawdę ci to nie przeszkadza? To, kim jestem? Serce Aleksa ścisnęło się ze wzruszenia. Ujął jej twarz w dłonie i mocno ją pocałował. - Willow - wyszeptał z ustami na jej wargach - obchodzi mnie tylko to, że jesteś sobą i chcesz być ze mną. Jedynie to się liczy. - Naprawdę? - odszepnęła. Jej oczy napełniły się łzami. Roześmiał się niespodziewanie, odgarniając jej z twarzy splątane włosy. - Hej, to przecież ja jestem szczęściarzem, nie pamiętasz? Jesteś zupełnie niesamowita... wszystko w tobie jest absolutnie cudowne. - Ja także mam wielkie szczęście. - Dotknęła jego włosów, po czym nachyliła się z lekkim wahaniem i objęła go za szyję. Natychmiast otoczył ją ramionami i na powrót zatracił się w niebiańskich doznaniach niewiarygodnej miękkości jej warg, lekkim i jakże słodkim ciężarze na kolanach, oszałamiającym zapachu. Nigdy, przenigdy nie będzie miał jej dosyć. - Ho-ho - wymamrotała Willow. - To jest nawet lepsze, niż sobie wyobrażałam. - Masz na myśli mnie czy sytuację ogólną? - Sytuację ogólną - odrzekła żartobliwie. - Chociaż mam wrażenie, że dotyczy to w szczególności ciebie. - Cmoknęła go

lekko w usta i odsunęła się na długość ramienia, przyglądając mu się z uwagą. Czubkiem palca powiodła wzdłuż linii jego kości policzkowych. - Jesteś... po prostu oszałamiający, wiesz o tym? Jedyne, co w tej chwili wiedział, to że nigdy dotąd nie był tak szczęśliwy. Wpatrywał się w Willow, napawając się widokiem jej twarzy, zdumiony, że to wszystko dzieje się naprawdę -była tutaj razem z nim i odwzajemniała jego uczucia. - Chodź do mnie - powiedział cicho. Przyciągnął ją do siebie i trzymał, kołysząc lekko w ramionach. Bardzo długo siedziałam na kolanach Aleksa i przytulona do jego piersi nasłuchiwałam równego rytmu serca. Wokół nas panowała absolutna cisza, zakłócana jedynie pohukiwaniem sowy gdzieś w oddali. Wciąż usiłowałam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę, że istotnie jesteśmy razem. Wezbrane uczuciami serce sprawiało mi niemal fizyczny ból. Wreszcie Alex poprawił się na krześle, a wówczas zrozumiałam, że zaczyna mu być niewygodnie. Wyprostowałam się. - Może powinniśmy już iść do łóżka - powiedziałam. Uświadomiwszy sobie, jak to zabrzmiało, poczułam, że się rumienię. Alex znieruchomiał. Przełknęłam nerwowo ślinę. - To znaczy... - zaczęłam. - Mamy iść spać, tak? Skinęłam głową. - Tak też myślałem. - Ujął mnie za rękę i pocierał jej grzbiet kciukiem. Pod wpływem jego dotyku mimowolnie zadrżałam. - Nie jestem pewien, czy zdołam zasnąć w twojej obecności, ale okej, w porządku. Chcesz zająć łóżko? Ja mogę się wyciągnąć na podłodze. Absolutnie nie mogłam dopuścić do tego, żeby mnie prze-

stał dotykać, nawet na kilka godzin. Serce zaczęło mi walić jak młotem, gdy spojrzałam na zwykłą polową pryczę. Odchrząknęłam, podjąwszy decyzję. - Czy masz coś przeciwko temu, żebyśmy oboje położyli się na łóżku? Śpiwory można spiąć ze sobą suwakami, prawda? -Alex patrzył na mnie nieruchomym wzrokiem. - Co o tym myślisz? - spytałam z nagłym zdenerwowaniem. W świetle latarni jego oczy wydawały się ciemniejsze, włosy zaś niemal czarne. Zaczął się uśmiechać, coraz promienniej i szerzej. - Byłoby cudownie. Oczyściliśmy z grubsza łóżko, wyjęliśmy z nylonowych pokrowców śpiwory i strzepnęliśmy je dla nabrania kształtu. Były czarne z jasnoniebieską podszewką. Klęcząc obok siebie na podłodze, w milczeniu łączyliśmy je suwakami. Palce miałam jak odrętwiałe, bo myślałam jedynie o tym, że przez całą noc będę leżeć w ramionach Aleksa. Od tych rozważań kręciło mi się trochę w głowie. - Gotowe - oznajmił, wstając i rzucając śpiwory na łóżko. -Brakuje tylko poduszek. - Spojrzał na mnie i w jego oczach wyczytałam te same uczucia, które wzbierały we mnie: tkliwość i zdumienie, że nam się to przydarzyło. Kocham cię, Alex, pomyślałam. Tak bardzo cię kocham. - Komu potrzebna poduszka? - mruknęłam. Postąpiłam krok naprzód i objęłam go w pasie, opierając mu głowę na piersi. On także mocno mnie przytulił. - Pamiętasz wtedy w Arkansas, gdy przyglądaliśmy się polom bawełny? - zapytałam. -Jakże pragnęłam cię objąć. Po prostu otoczyć cię ramionami... Podniósł mi palcem podbródek i pocałował mnie. Wyczułam, że się uśmiecha. - Byłbym uszczęśliwiony - wyszeptał. - Choć podejrzewam, że nie ujechalibyśmy tamtego dnia zbyt daleko. - Pewnie masz rację - przyznałam z westchnieniem.

Kiedy wyszedł na dwór, żeby się przebrać, szybko wyszorowałam zęby. Zawahałam się przez moment, po czym zdjęłam czerwony sweter i zostałam w spodniach od dresu i bawełnianym podkoszulku. Bandaż na lewym ramieniu odcinał się od skóry. Musnęłam go, przypomniawszy sobie, jak palce Aleksa zatrzymały się na nim dłuższą chwilę, gdy zakładał mi opatrunek. Przysiadłam na brzegu łóżka i rozczesywałam włosy. Robię to co wieczór, nigdy jednak nie wydawało mi się to tak... znaczące. Przy każdym pociągnięciu szczotką myślałam jedynie o Aleksie, który był gdzieś tam, w mroku opodal chatynki. Wzdrygnęłam się, gdy drzwi otworzyły się ze skrzypieniem. Wszedł w czarnych spodniach od dresu i... zabrakło mi tchu na widok jego nagiego torsu. - Zapomniałem koszulki - bąknął z zakłopotaniem. Torba podróżna leżała na podłodze przy łóżku. Patrzyłam, jak światło latarni rysuje na jego skórze migotliwe cienie. Kiedy przykucnął, zastygłam nieruchomo wpatrzona w jego muskularne plecy i ramiona. Raptem wstałam z bijącym sercem. - Zaczekaj... Czy mogłabym tylko... - urwałam, gdy się odwrócił. - Co takiego? - spytał, podnosząc się. Zachichotałąm nerwowo. - Nic... zanim włożysz podkoszulek, chciałabym tylko... -Powoli zbliżyłam się do niego. Wyciągnęłam rękę i zamarłam centymetr od jego tułowia. - Czy... nie masz nic przeciwko temu? Alex stał nieruchomo z łagodnym uśmiechem na ustach. - Ależ skąd, tobie pozwalam na wszystko. Delikatnie powiodłam dłonią po jego klatce piersiowej, badając ją, rozpoznając. Gardło miałam ściśnięte z emocji. Był tak zdumiewająco piękny... Silne, wyraziście zarysowane mu-skuły, ciepła i gładka skóra. Musnęłam kość obojczyka, wyczułam twardość barków, sprężystość bicepsów. Przesunęłam

czubkami palców po czarnych literach ZA. Alex nie odrywał ode mnie spojrzenia. Po dłuższej chwili opuściłam z westchnieniem rękę. Spróbowałam się uśmiechnąć. - Chciałam to zrobić od tamtej pierwszej nocy w motelu -wyjaśniłam cicho. - Serio? - Uniósł brwi w wyrazie zdziwienia. - Przecież mnie wtedy nie cierpiałaś. - Nie - odparłam, potrząsając głową. - Szczerze chciałam cię nienawidzić, ale myślę, że już wtedy wiedziałam, że... -Czułam, jak policzki zalewa mi gorący rumieniec. Omal się nie zdradziłam, omal nie powiedziałam mu, że go kocham. - Co? Nie mogłam spojrzeć mu w oczy. Wpatrywałam się w zarzucony kartami stół za jego plecami, na którym stała dająca mdłe światło latarnia. - Gdy tamtej nocy pożyczyłeś mi swój podkoszulek, odczułam twoją obecność. Wyczuwałam twoją... energię. Świat znieruchomiał. Staliśmy tuż przy sobie, nie dotykając się. Z zewnątrz dochodził lekki szmer wiatru poruszającego gałęziami drzew. - Jakie to było odczucie? - spytał cichym głosem. - Jak... wytęskniony powrót do domu. Serce ścisnęło mi się boleśnie, gdy na niego spojrzałam. Nie spuszczał ze mnie wzroku. Ujął moje ręce i usiedliśmy na łóżku. - Willow... pamiętasz, jak powiedziałaś, że nie potrafisz ocenić, co czuję, wtedy gdy zatrzymaliśmy się na stacji? Skinęłam, a wówczas położył sobie moją dłoń płasko na piersi i nakrył ją swoją. - Czy teraz potrafisz to zrobić? Jego serce biło równym rytmem, mnie zaś pulsowało w uszach tak głośno, że ledwie mogłam myśleć. Przymknęłam powieki, odetchnęłam głęboko dla uspokojenia, a potem jesz-

cze raz, by oczyścić umysł i zrozumieć, co czuł Alex. Przez chwilę słychać było jedynie szmer naszych oddechów - a potem zalała mnie potężna fala świadomości. On także był we mnie zakochany. Otworzyłam oczy. Alex nadal trzymał moją dłoń na swej piersi, obserwując mnie z tak poważną miną, jakiej dotąd u niego nie widziałam. Zabrakło mi słów. Powoli opuściłam rękę i otoczyłam go ramionami. Objął mnie i siedział, oparłszy głowę o moje czoło. - Naprawdę, wiesz? - powiedział ochryple. - Wiem - odszepnęłam. - Ja też. Bardzo długo tkwiliśmy tak objęci, nasze serca zaś biły jednym rytmem. Zamknęłam oczy i ukryłam twarz w ciepłym zagłębieniu między barkiem a szyją Aleksa. Czułam szczęście tak wielkie, że wypełniało mnie niczym otchłań bez dna; jak gdyby element, którego całe życie poszukiwałam, nagle wskoczył na miejsce, czyniąc mnie wreszcie całością. W końcu Alex wysunął się z mojego uścisku. Odgarnął mi włosy z twarzy i pocałował, ja zaś zapragnęłam się rozpłynąć. - Nie do wiary, że teraz mogę to robić, kiedykolwiek zechcę - szepnął. - Przez następne tygodnie będę ci ciągle przeszkadzał. I przez miesiące, i lata. Lata... Serce podskoczyło mi z nadzieją, że to prawda. - Podoba mi się ta perspektywa - oznajmiłam i odwzajemniłam pocałunek. Żar naszych złączonych ust, gładkość jego nagich pleców pod mymi palcami. Gdy wreszcie oderwaliśmy się od siebie, kręciło mi się w głowie. - Chcesz iść do łóżka? - spytałam miękko. Po raz drugi tego wieczoru policzki zapłonęły mi rumieńcem po zadaniu tego pytania. - Nadal masz na myśli położenie się spać, prawda? - Alex dotknął z uśmiechem mej twarzy. - Nno... tak.

- Chciałem się tylko upewnić. Brzmi nieźle, o ile będę się mógł do ciebie przytulić. - Jego uśmiech stał się lekko kpiący. -Czy mam włożyć koszulkę? Musiałam się także uśmiechnąć, choć nadal czułam zakłopotanie. - Nie, wolałabym, żebyś z niej zrezygnował - przyznałam. Zgasiliśmy latarnię i wśliznęliśmy się do śpiworów. Leżeliśmy przytuleni w ciemności, nasłuchując cichego szumu wiatru. Łóżko było wąskie, lecz nigdy dotąd nie czułam się bardziej wygodnie i bezpiecznie niż w ramionach Aleksa, z głową na jego szerokiej piersi. Dotknął moich włosów, gładząc rozrzucone pasma. - Przeszkadzają ci? - spytałam. - Nie, są cudowne, takie miękkie. - Czułam, jak zanurza w nich palce, delikatnie nawijając pojedyncze kosmyki. - Miałem rację, wiesz - odezwał się w końcu. - Faceci z Pawntucket to kompletni idioci. Uśmiechnęłam się, wodząc dłonią po jego klatce piersiowej. - Zatem zabrałbyś mnie na bal maturalny, gdybyś chodził do mojego liceum? - No jasne - odrzekł. - Jestem pewien, że wyglądałabyś cudownie... nawet piękniej niż zwykle. Zrobiło mi się ciepło na sercu. Uniosłam nieco głowę, usiłując dostrzec w ciemności jego twarz. - Naprawdę tak uważasz? - Że jesteś piękna? - W głosie Aleksa brzmiało zaskoczenie. - Ależ oczywiście. Gdy cię po raz pierwszy zobaczyłem, miałaś na sobie różowe spodnie od piżamy i szary podkoszulek, parzyłaś właśnie kawę... a ja nie mogłem oderwać od ciebie oczu. Jego ton sprawił, że zrobiło mi się gorąco. Wprost nie wierzyłam, że pamiętał, w co byłam wówczas ubrana. - Ja zaś, gdy widziałam cię pierwszy raz, myślałam wyłącznie o tym. - Powiodłam czubkiem palca wzdłuż linii jego warg;

chwycił mnie za rękę i pocałował. - Więc jak, przyniósłbyś mi kwiaty? - spytałam, układając się z powrotem na jego piersi. - A jakie byś chciała? - Alex zaczął mnie lekko głaskać po plecach. W jego ramionach było tak ciepło i bezpiecznie, że zaczynałam być senna. - Mm, chyba żadne... Wolałabym, żeby rosły sobie dziko gdzieś na polu... Czy miałbyś na sobie smoking? - Czy faceci muszą go wkładać? W takim razie chyba tak... Wtuliłam się w niego, wyobrażając sobie, jak by wyglądał w doskonale dopasowanym smokingu. - Masz świadomość, że połowa dziewczyn w szkole uganiałaby się za tobą? - Jeśli zależałoby im na kimś takim jak ja... - odrzekł z cichym śmiechem. - Nie wyobrażam sobie, żebym pędził na lekcje, kiedy zabrzmi dzwonek, albo przejmował się odrabianiem pracy domowej. - Łobuziak, to nawet lepiej... dobrze radziłbyś sobie na hiszpańskim. - Gdybym w ogóle trafił na lekcję. - Powiedz coś po hiszpańsku - zażądałam wtulona w jego pierś. - Te amo, Willow - odrzekł ze spokojem i pocałował mnie w czubek głowy. Rozbudziłam się nieco i uśmiechnęłam w ciemności. - Co to znaczy? - szepnęłam. Wyczułam, że on także się uśmiecha. - A jak myślisz? Objęłam go mocno i pocałowałam w obojczyk, zastanawiając się przelotnie, czy można umrzeć ze szczęścia. - Te amo, Alex.

Można by przypuszczać, że drewniana chatka na pustkowiu, bez elektryczności i telewizora, będzie miejscem, gdzie normalny człowiek szybko dostanie totalnego świra. Ale było inaczej. Przebywanie z Aleksem w odludnej dziczy, gdzie mogliśmy odpocząć i zapomnieć, iż ściga nas połowa Ameryki, wydawało się wprost... magiczne. Pierwszego poranka obudziłam się i zobaczyłam, że leży wsparty na łokciu, przyglądając mi się z uśmiechem. Poczułam przyjemny dreszczyk, jakbym nagle uświadomiła sobie, że właśnie są święta. - Dzień dobry - powiedziałam, napawając się jego widokiem. W świetle poranka jego oczy były czysto błękitne; szczękę pokrywał ciemny meszek zarostu. - Cześć... - Muskuły na jego klatce piersiowej zagrały, gdy pochylił się, by mnie pocałować. Długo, powoli, głęboko. Był rozgrzany od snu i pachniał po prostu sobą. Poczułam, że spadam w otchłań. - Jak przyjemnie się budzić w taki sposób - wymruczałam, gdy pocałunek się skończył. - Jeszcze przyjemniej obudzić się i ujrzeć, jak leżysz tuż przy mnie. Przez chwilę myślałem, że to mi się śni. - Alex pogłaskał mnie po policzku. - Czy to był piękny sen? - zapytałam. Patrząc na niego, nie mogłam przestać się uśmiechać. Rozpromienił się; ciemne włosy miał zmierzwione od snu. - O tak. Cudowny! Znów się pocałowaliśmy, tym razem z większym żarem. Alex objął mnie i przyciągnął do siebie. Przywarłam do niego, omal nie tracąc przytomności, gdy nasze usta złączyły się ze sobą. Nigdy dotąd nie czułam się tak wspaniale. Gdy w końcu oderwaliśmy się od siebie, serca waliły nam jak młotem. Czułam, że kręci mi się w głowie. Odchrząknęłam i powiodłam czubkami palców po jego ramieniu.

- Alex, zdajesz sobie sprawę, że... że ja nigdy... - Wiem - przerwał łagodnie. Ujął mnie za rękę i splótł palce z moimi. - Willow, wszystko w porządku. Zrobimy tak, jak zechcesz. Ja tylko pragnę być z tobą, nie dbam o nic więcej. Wiedziałam przecież, że tak właśnie powie, mimo to z ulgą przyjęłam jego słowa. Odetchnęłam głęboko. - Całowanie się z tobą jest po prostu niebiańskie - powiedziałam. - Może za jakiś czas mogłabym się do tego przyzwyczaić. - Świetnie - odrzekł, gładząc mnie po włosach. - Czy to oznacza, że będziemy często ćwiczyli? Po to, żebyś mogła się przyzwyczaić? Przeszedł mnie rozkoszny dreszczyk. - Och, oczywiście. - Myślę, że da się to zrobić. - Pocałował mnie delikatnie. Oparł głowę na łokciu i przyglądał mi się rozmarzonym wzrokiem. - Willow, chcę ci powiedzieć, że samo przebywanie tu z tobą, gdy jesteś na wyciągnięcie ręki, jest po prostu niewiarygodne. Jeśli będziesz gotowa na kolejny krok, to cudownie, ale wiedz, że nie nalegam. - Dla mnie to też jest fantastyczne - wyszeptałam. Przepełniała mnie miłość do niego. Leżeliśmy, uśmiechając się do siebie, otuleni złączonymi śpiworami i porannym śpiewem leśnych ptaków. Przez szpary w ścianie z desek przesączały się promienie słońca. - Powiedz, co chcesz dzisiaj robić? - spytał wreszcie Alex. - Być tu z tobą - odpowiedziałam bez chwili wahania. Połaskotał mnie w policzek kosmykiem moich włosów. - Aha, jasne, przecież nie masz innego wyboru. - Nawet gdybym miała, tego właśnie bym chciała. - Ciesząc się możliwością dotykania go wedle życzenia, powiodłam dłonią po tatuażu na jego ramieniu. - Zawsze wybiorę bycie z tobą.

Tego dnia zrobiliśmy sobie małą wycieczkę w góry, badając teren powyżej chatki. Panorama ze szczytu zapierała dech -niekończące się łańcuchy gór rozpościerały się przed nami, jakbyśmy lecieli samolotem. Usiedliśmy na wąskiej skalnej półce, wpatrując się w grę światła i cienia na strzelistych wierzchołkach, poniżej których przepływały ławice chmur. - Pięknie tu, prawda? - przerwał milczenie Alex. - Uwielbiam takie miejsca. - Podoba ci się tu bardziej niż na pustyni? - Oparłam się o niego, on zaś otoczył mnie ramieniem. - Jest inaczej. Pustynia jest straszliwie monotonna, ale ma również swoiste piękno - powinnaś zobaczyć burzę piaskową, kiedy niebo rozdzierają pioruny. Jednak tutaj... mógłbym przez cały dzień podziwiać ten widok. Mina, z jaką patrzył na góry, sprawiła, że serce mi się ścisnęło. Nachyliłam się nieco i pocałowałam go, on zaś objął mnie drugim ramieniem, z żarem oddając pocałunek. Roześmiałam się zaskoczona, gdy znienacka wciągnął mnie na kolana, posyłając mi szeroki uśmiech. - Ciebie także chętnie podziwiałbym całe dnie - wymruczał mi do ucha. W naszej chatce było tak spokojnie. Za jedyne towarzystwo mieliśmy niebo i góry, nie licząc krążących nad nami z rzadka jastrzębi. Oboje byliśmy świadomi tego, że nie możemy tu zostać na zawsze, lecz z biegiem dni zaczęliśmy chyba wierzyć, że to możliwe; że na świecie nie istnieją żadne anioły ani też fanatycy ich Kościoła, którzy próbują nas zabić. Czasem naprawdę udawało mi się o tym zapomnieć. Chatka była tak daleko od naszych problemów. Spędzaliśmy razem niemal każdą chwilę, chodząc na spacery, grając w karty, rozmawiając. Jedno popołudnie przestaliśmy nad strumieniem, bawiąc się w wyścigi liści, drugie zeszło nam na oglądaniu sprzętu poszukiwacza złota na tyłach domku. Osobliwe ustrojstwo działało w ten sposób, że wrzu-

cało muł ze strumienia do kolebki, po czym go filtrowało. Można było nadal zobaczyć wgłębienia gruntu, gdzie poszukiwacz wykopał ziemię w nadziei znalezienia w niej grudek kruszcu. - Ciekawa jestem, czy znalazł złoto? - rzekłam w zamyśleniu, dotykając ściany kolebki. Na wpół zgniłe drewno pokryło się szarawą warstwą pleśni. Alex przykucnął i uważnie badał zardzewiałe sito, przez które poszukiwacz przesiewał szlam. - Byłoby szkoda, gdyby mu się nie udało, skoro pokonał tak wiele trudności. - Wtem spojrzał na mnie, unosząc brwi. -Hej, czemu oboje mówimy „on"? Przecież równie dobrze mogła to być dziewczyna. - Pewnie masz rację - roześmiałam się. - Boże, nie przypuszczałam, że okażę się seksistką. - Lepiej uważaj - ostrzegł mnie Alex, kręcąc głową. - Jak się dowiedzą, wywalą cię z klubu dziewczyn mechaników. - Nie powiesz im, prawda? - Hmm, niech się zastanowię... - Alex wstał z kucek i otrzepał ręce o nogawki dżinsów, obrzucając mnie badawczym spojrzeniem. - Ile jest dla ciebie warte moje milczenie? Objęłam go za szyję i przyciągnęłam do siebie, chcąc pocałować. Panowała niemal doskonała cisza, przerywana jedynie szumem strumienia i słabym, odległym krzykiem jastrzębia. - Czy to wystarczy? - Ha. Chyba kpisz sobie ze mnie! - Przytulił mnie mocno i wpił się ciepłymi wargami w moje usta. Gdy po długiej chwili odsunęliśmy się od siebie, spojrzał na kolebkę i parsknął śmiechem. Podejrzewam, że to był stary siwy facet z brodą, który żuł tytoń i wstrętnie cuchnął. Przebywanie z Aleksem napełniało mnie niesłychanym szczęściem, a przychodziło mi z taką łatwością i prostotą, jakich nie czułam, odkąd przestałam być dzieckiem.

- Kocham cię - powiedziałam. Mieszkaliśmy tu już cztery dni, po raz pierwszy jednak wypowiedziałam te słowa po angielsku; wymknęły mi się mimo woli. Twarz Aleksa zastygła w wyrazie spokoju. Patrzył mi w oczy, a lekki wiaterek delikatnie mierzwił jego ciemne włosy. Wychwyciłam u niego przypływ emocji, od którego omal nie zalałam się łzami. - Ja też cię kocham - wyszeptał z ustami na moich wargach. Mnóstwo czasu spędzaliśmy na rozmowach. Wydawało się nam, że brakuje godzin w ciągu dnia na powiedzenie sobie wszystkiego, co pragnęliśmy odkryć. Niekiedy przyłapywałam się na wpatrywaniu się w Aleksa z niedowierzaniem, że naprawdę to się nam przydarzyło; czasem unosiłam wzrok i widziałam, że on patrzy na mnie w ten sam sposób. Spanie w jego ramionach napełniało mnie niewiarygodnym ciepłem i poczuciem bezpieczeństwa, budzenie się przy nim odczuwałam tak, jakby co dzień rano wschodziło we mnie słońce. Tak prosto było z nim mieszkać. Zgadzaliśmy się w najdrobniejszych kwestiach, na przykład jak często sprzątać chatkę (uznaliśmy, że wystarczy mniej więcej co dwa dni, inaczej bałagan doprowadzi nas do irytacji) i jak podzielić obowiązki. Rzecz jasna, nie było ich wiele. Głównie to ja gotowałam czyli podgrzewałam konserwy - Alex zaś zmywał po posiłku. Potem przytulaliśmy się. Przebywanie w pobliżu Aleksa wystarczało, żeby mój puls radykalnie przyspieszał. To było wręcz zabawne. Dzięki niemu czułam się w pełni istotą ludzką. Obejmowaliśmy się, całując do utraty tchu - czy mogło być coś bardziej człowieczego? Pamiętna chwila na pustyni rozwiała wszelkie moje wątpliwości, że może to pomyłka bądź coś nieprawdziwego. Było to jak najbardziej prawdziwe, w istocie jedyna rzeczywistość, jaką

teraz znałam. Byłam półaniołem i to się nigdy nie zmieni; miałam w sobie stworzenie, które mnie nie opuści. A choć wspomnienie unoszenia się w przestworzach wydawało się wprost magiczne, świadomość tego wcale taka nie była. Bez względu na to, jak kobieco czułabym się w towarzystwie Aleksa, byłam tylko półczłowiekiem. Ta myśl napawała mnie tak bezbrzeżnym smutkiem jak wyglądanie przez zalane deszczem okno. Czułam się tak, jakby coś, czego dotąd nie doceniałam, odeszło już na zawsze. Wskutek tego nie mogłam się nawet zastanawiać nad moją przyszłością z Aleksem. Czymkolwiek było owo stworzenie we mnie, oznaczało, że anioły chcą mojej śmierci... ja zaś być może byłam dla nich zniszczeniem. Ile czasu mieliśmy zatem przed sobą? Nie cierpiałam o tym wszystkim myśleć, pragnęłam, żeby opuściło mnie to już na zawsze. Alex chyba wyczuwał, że nie jest to mój ulubiony temat, więc zazwyczaj go nie poruszaliśmy, ciesząc się możliwością przebywania razem. Mimo grożącego nam niebezpieczeństwa - a może właśnie ze względu na nie - nasze szaleńcze zakochanie wydawało się nam najistotniejszą sprawą na świecie. Nie chciałam, żeby ten czas się skończył.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Wchodząc do kawiarni w dzielnicy Lower Downtown w Denver, Jonah rozglądał się nerwowo dookoła. Nieczęsto bywał w mieście, głównie przebywał w katedrze, i nigdy dotąd nie był w LoDo z jej domami w stylu wiktoriańskim i galeriami sztuki. Kilkakrotnie gubił drogę, zanim odszukał lokal, nie mógł też znaleźć miejsca do zaparkowania. Więcej niż raz odczuł silną pokusę, żeby zapomnieć o całej sprawie i wrócić do swojego mieszkania w ośrodku. Nie zrobił tego jednak. Podszedł do baru, żeby zamówić cappuccino, gdy usłyszał, że ktoś wymawia jego nazwisko. - Jonah Fisk? Odwrócił się gwałtownie i spostrzegł wysokiego, barczystego mężczyznę o jasnych włosach. Miał te same świdrujące oczy co Raziel. Jonah przełknął ślinę. - Tak, yy... to ja. - Nate Anderson. - Anioł podał mu rękę. - Dziękuję za przybycie. Jonah kiwnął głową nadal nieprzekonany, że postąpił właściwie. Gdy dostał zamówioną kawę, poszedł za aniołem do stolika na tyłach kawiarni częściowo ukrytego za olbrzymim fikusem. Siedziała przy nim około trzydziestoletnia kobieta

z brązowymi włosami do ramion, ubrana w kostium szyty na miarę. Na widok Jonaha uniosła się lekko na krześle. - Cześć, jestem Sophie Kinney - przedstawiła się, podając mu rękę. Jej piwne oczy nie były tak świdrujące jak u aniołów, ale i tak wystarczająco przenikliwe. Jonah uścisnął jej dłoń i usiadł z wahaniem, czując się nagle tak samo niezręcznie jak podczas nauki w college'u. - Przede wszystkim dzięki za informację - oznajmił anioł. Stała przed nim filiżanka kawy, z której teraz upił łyk. - Myślę, że udało się nam z Sophie w porę uciec; nie wiedziałem, że mają na mnie oko. - Nie ma za co - odparł cicho Jonah. Nie było jego zamiarem ostrzeganie anioła, że pobratymcy dowiedzieli się o ich działaniach, po prostu chciał z nim pomówić. Niemniej jednak efekt był właśnie taki. Samo zwątpienie w anioły mogło wywołać nienaprawialne szkody. Na tę myśl żołądek skurczył mu się boleśnie. Spuścił głowę i zamieszał swoje cappuccino. - No więc... nie jestem pewien, czy powinienem był tu przychodzić. Zastanawiam się, czy to czasem nie jedna wielka pomyłka. Anioły mi pomogły, naprawdę. - Widziałeś jakiegoś? - spytał Nate. - To znaczy, w jego boskiej formie? - Tak, to zmieniło całe moje życie. - Jonah z zapałem opisał spotkanie. Kiedy skończył, Nate odchylił się na oparcie krzesła, a na jego przystojnej twarzy pojawił się wyraz miłego zaskoczenia. - Jeden z dywersantów - zwrócił się do Sophie. - Czy to nie szczęśliwy zbieg okoliczności w obliczu nadejścia Drugiej Fali, że Jonah skończył jako prawa ręka Raziela? - Yy... słucham? - wyjąkał Jonah. - Obawiam się, że to nie żadna pomyłka - powiedziała sucho Sophie, nachylając się do niego. - Anioły przybyły na Ziemię, ponieważ ich własny świat umiera; żywią się ludzką energią. Powoduje to śmierć, choroby, zaburzenia umysłowe.

Próbowaliśmy zwalczać je potajemnie, ale teraz, gdy nasz departament został przejęty... - urwała i ciężko westchnęła. - Co jednak z aniołem, którego widziałem? - upierał się Jonah. - Ona była... - nie dokończył. Spotkanie z tą istotą było jego najpiękniejszym wspomnieniem, za nic nie chciałby go utracić. - Ona była po naszej stronie - dokończył Nate. - Nie wszyscy z nas wierzą, że anioły mają prawo zniszczyć ludzkość; nieliczni próbują temu zapobiec. Ona nie żywiła się tobą, lecz dokonała aktu dywersji: umieściła w twojej aurze niewielką ilość nadnaturalnej odporności, aby uczynić cię niejadalnym dla aniołów. W odpowiednich warunkach może to zostać przekazane innym ludziom poprzez kontakt auryczny. Mamy nadzieję, że jeśli uda się nam to rozpowszechnić, sytuacja może zacznie się zmieniać. „Niejadalny dla aniołów". Jonah zamarł na krześle. Dławiąc się wypowiadanymi słowami, wybuchł: - Ja... ja od tamtej pory... widywałem inne anioły w ich boskiej postaci, w katedrze, ale... one nigdy nie dotykały mnie dłużej niż sekundę. Widziałem przebłysk, a potem znikały. -Oszołomiony przypomniał sobie kobietę w korytarzu, która długo spoglądała w górę rozmarzonym wzrokiem. Anioł, który jej się ukazał, najwidoczniej spędził z nią sporo czasu. - A zatem zadziałało - ucieszył się Nate. - To dobrze, nie zawsze tak jest. - To znaczy, że nie masz anielskiego poparzenia - dodała Sophie. - Anielskie poparzenie? - Jonah uniósł filiżankę, trzymając ją przed sobą niczym tarczę. Gdy Sophie wyjaśniła mu zwięźle, co miała na myśli, zrobił się biały jak kreda. - Więc twierdzisz, że to prawda anioły naprawdę żywią się ludzką energią, karmią się ludźmi, zadając im przy tym cierpienie. Natomiast ci postrzegają je jako łaskawe i dobre... - Mniej więcej o to chodzi - podsumowała Sophie. - Po-

mijając cierpienia fizyczne, wskutek takiego kontaktu mózg człowieka zostaje niemal usmażony. Ludzie dostają prawdziwej obsesji na tle swoich rzekomych dobroczyńców, są w stanie jedynie bełkotać: „chwała aniołom". Jonah skrzywił się na dźwięk znajomej frazy. Nate oparł przedramiona na stoliku. Zbudowany był jak gracz futbolu amerykańskiego, ale poruszał się z niezwykłą gracją. - Posłuchaj, chodzi o to, że niedługo będzie jeszcze gorzej -oznajmił. - Ty zaś masz wyjątkową okazję nam pomóc, jeśli oczywiście zechcesz. Kawiarniany zgiełk przycichł z nagła, gdy serce Jonaha zabiło z trwogi. - C-co chcecie, żebym zrobił? - wykrztusił. Otrzymał wyjaśnienie. Gdy para aniołów umilkła, kawa Jonaha zdążyła wystygnąć, a modna kawiarnia o oldschoolo-wym wystroju, z czarno-białymi plakatami filmowymi na ścianach, wydała mu się przeniesiona wprost z sennego koszmaru. - N-nie wiem, czy mogę się tego podjąć - wyjąkał. - To prawda, że jestem odpowiedzialny za ceremonię powitania, ale... - Wszystko zależy od znalezienia półanioła - podsumowała Sophie. - Jedynie ona ma szansę odnieść sukces. - Westchnęła. - Byliśmy już blisko, ale ich zgubiliśmy. Teraz mogą być wszędzie. - Jednak nawet gdyby udało się ją znaleźć, potrzebujemy twojej pomocy, żeby to przeprowadzić dorzucił Nate. - Bez ciebie to jest właściwie niemożliwe. Jonah spuścił głowę, wpatrując się w spodek i filiżankę. Dotychczasowa niezachwiana wiara w anioły tkwiła w nim jak bolesny cierń; jak coś pięknego i bardzo cennego, co zostało na zawsze skalane. Nie chciał w to uwierzyć. Żałował, że nie może po prostu wstać i odejść, udając sam przed sobą, że nic nie zaszło. Gdyby jednak nawet uwierzył, jakim cudem miałby spełnić ich prośbę?

Nie mogę, pomyślał z rozpaczą. Zwyczajnie nie mogę tego zrobić. Oboje go obserwowali, czekając, aż się zdecyduje. W końcu Jonah odchrząknął. - Ja... no cóż... chyba muszę się nad tym zastanowić. Mgliście zarejestrował, że Sophie wydęła wargi w wyrazie frustracji. Zaczęła coś mówić, lecz Nate powstrzymał ją, kładąc jej rękę na ramieniu. - Zastanów się, Jonah - rzekł ze spokojem. - Myślę, że wiesz, iż powiedzieliśmy ci prawdę. Sytuacja jest... bardzo poważna. I może się tylko pogorszyć. Ludzkość w znanej ci postaci raczej tego nie przetrwa. - Jesteś bardziej niż ktokolwiek inny świadom potwornej skali tego zjawiska - dodała Sophie z powagą. - Więc słusznie, zastanów się, byle niezbyt długo, zaczyna brakować nam czasu. -Wyjęła długopis i wizytówkę, zamazała na niej numer telefonu i zapisała nowy. - Proszę - powiedziała, wręczając mu ją. - Zadzwoń do mnie natychmiast, gdy tylko podejmiesz decyzję. Jonah skinął głową i zerknął na wizytówkę. „Sophie Kin-ney, CIA". Wyrzuci ją do kosza, jak tylko znajdzie się z powrotem w swoim mieszkaniu, pomyślał. Jeśli nawet każde wypowiedziane przez anioły słowo było prawdą, i tak nie ma mowy, żeby się na to zgodził. - Dziękuję, że przyszedłeś - powiedział Nate. Nogi krzesła zaszurały lekko, gdy wstał. - Zostawimy cię teraz w spokoju. Aha, Jonah... Jonah uniósł wzrok, a wówczas anioł uśmiechnął się do niego smutnym, pełnym łagodności i zrozumienia uśmiechem. Płonącymi oczyma wpatrzył się w niego i dodał: - Sophie ma rację. Nie zwlekaj. Dni mijały, upłynął tydzień, potem dwa... Zaczęło mi się wydawać, że ja i Alex od zawsze mieszkamy w górskiej chatce

i nie musimy się donikąd śpieszyć. Tyle że czasem pod powierzchnią leniwego rytmu spędzanych razem dni przenikał mnie dreszcz strachu - złe przeczucie, jakby za horyzontem czekało na nas coś niedobrego. Nie potrafiłam rozróżnić, czy było to coś realnego, co wyczuwałam, czy też wytwór mojego umysłu. Nie wspominałam o tym; nie było sensu, póki nie dowiem się czegoś konkretniejszego. Oboje z Aleksem wiedzieliśmy, że grozi nam niebezpieczeństwo i że nasze nieoczekiwane wakacje w górach nie mogą trwać wiecznie. Drzewa przybrały teraz odcień purpury i złota. Gdy wychodziliśmy na dłuższą wycieczkę, nierzadko musiałam wkładać dwa swetry zamiast jednego. Niedługo trzeba będzie postanowić, co dalej, i stawić czoła rzeczywistości. Alex również był tego świadom, gdyż ostatnimi czasy popadał w milczenie, zatopiony w niewesołych myślach. Nie wypytywałam go o nic, chyba dlatego, że nie chciałam się na razie mierzyć z tym problemem. Choć wiedziałam, że to nieprawda, w głębi duszy wierzyłam, że nasz pobyt w górach nigdy się nie skończy, jeśli tylko dostatecznie długo nie będziemy poruszali tego tematu. Mimo tego rodzaju zmartwień wspólny czas był nadal czystą magią. A choć nie uwierzyłabym wcześniej, że to w ogóle możliwe, to Alex i ja jeszcze bardziej się do siebie zbliżyliśmy, aż w końcu miałam wrażenie, że stanowimy dwie strony tej samej monety. - Przyznam, że był po prostu... niesamowity - rzekł Alex. Nieco wcześniej skończyliśmy kolację, a teraz siedzieliśmy pogrążeni w rozmowie. Stojąca na stole latarnia oświetlała pomieszczenie złotawym blaskiem. - Rozumiesz, nikt nawet nie wiedział o aniołach, a co dopiero o metodzie ich zabijania. Początkowo tata musiał działać w pojedynkę. Wychodził na polowanie, żeby je znaleźć, i próbował rozmaitych sposobów ich niszczenia. Jezu, powinien był właściwie zginąć dawno temu, ale jakimś cudem udało mu się przeżyć. Słuchałam uważnie z brodą opartą na rękach.

- A ty i Jake gdzie wtedy byliście? - chciałam wiedzieć. - Najpierw w domu. W Chicago. Tata wynajął nam opiekunkę. Przełknęłam ślinę. Po tym, jak ich matka umarła? To brzmiało okropnie, dwójka małych dzieci... - I co dalej? - spytałam po chwili milczenia. - Po około sześciu miesiącach, gdy dostał fundusze i był gotów zacząć szkolenie ochotników, przeprowadziliśmy się wraz z nim do obozu. W tamtym czasie nadal mnóstwo podróżował, rekrutując nowych Zabójców Aniołów, tropiąc anioły i tak dalej. To było kilka lat przedtem, zanim sprawy wymknęły się spod kontroli. - Alex posłał mi cierpki uśmiech, bawiąc się aluminiowym widelcem. Po upływie kolejnych paru lat tata zaczął kompletnie świrować. - Jak to świrować? - spytałam, gapiąc się na niego ze zdumieniem. - Nie wiedziałam... Alex postukiwał lekko widelcem o stół. - Taa, nie wspominałem ci o tym? Przez - bo ja wiem - jakieś pięć lat był najlepszym z najlepszych. Rozumiesz, nie było równego mu Zabójcy Aniołów. Nie chodziło zresztą tylko o zabijanie, lecz także o strategię, szkolenie, organizowanie polowań... Potem jednak tata... dostał obsesji. - Co masz na myśli? Alex spuścił głowę. W jego twarzy, która znalazła się poza kręgiem światła, odcinały się wyraźnie kości policzkowe. Wzruszył ramionami. - Nie był w stanie myśleć o niczym poza zabijaniem aniołów. Po pewnym czasie przestał się zgadzać, żeby ktokolwiek wziął sobie chociaż parę dni wolnego. Wszyscy w obozie dostawali już obłędu, byli gotowi się nawzajem powystrzelać. Właśnie wtedy ludzie zaczęli się wymykać po polowaniach, kradnąc jeden czy dwa dni dla siebie. - Tak jak ty i Jake, gdy budowaliście tę chatkę? - Poprawiłam się na krześle, obserwując go uważnie.

Skinął głową, rozglądając się dookoła. - Tak to było fajne - odrzekł cicho. - Świetnie się bawiliśmy Niektórzy wykradali się aż do Meksyku. Albo na północ, do Albuquerque. Dokądkolwiek, byle choć trochę się zabawię. - Uśmiechnął się ironicznie. - Koncepcja zabawy zupełnie do taty nie trafiała. Wpatrując się w widelec, którym postukiwał o blat, postanowiłam jednak zapytać. - Jak zginął twój ojciec? Rytm stukania nie uległ zmianie. - Anioł wyrwał z niego siły życiowe. Tata zmarł na rozległy zawał serca. - Byłeś przy tym - powiedziałam, oczyma duszy widząc przed sobą całą scenę. Uścisnęłam go mocno za rękę. - Och Alex, tak bardzo mi przykro. - Taa, tę było... koszmarne - przyznał, zaciskając zęby. -Niemniej jednak zginął w walce... Chyba tego właśnie pragnął - Musisz być z niego naprawdę dumny. Tak jak on był z pewnością dumny z ciebie. Alex kiwnął głową i nieoczekiwanie się roześmiał. - Tata mawiał często, że jestem zbyt pewny siebie, że taki ze mnie chojrak... Ale to prawda, był ze mnie dumny. - Spojrzał na mnie ciepło. - Dobra, dość już o mnie - powiedział opierając się wygodniej. - Teraz twoja kolej. Czego jeszcze o tobie nie wiem? Niespodziewanie zapragnęłam opowiedzieć mu o mamie - Nie wiesz... jak mama i ja zamieszkałyśmy z ciocią Jo - No właśnie, jak? - przyznał, patrząc na mnie z uwagą - Mieszkałyśmy w Syracuse - zaczęłam, wodząc palcem po zniszczonym drewnianym blacie. - Mama korzystała z pomocy społecznej. Wszyscy wiedzieli, że jest umysłowo chora - została oczywiście zdiagnozowana przez lekarzy - ale nikt poza mną nie zdawał sobie sprawy jak bardzo. W obecności innych ludzi potrafiła świetnie udawać, że nie jest z nią aż tak źle.

Opowiedziałam mu, jak stopniowo jej stan się pogarszał i jak w wieku siedmiu czy ośmiu lat musiałam gotować dla nas obu, a także sprzątać i prać. - Pilnowałam, żeby w mieszkaniu był wzorowy porządek, na wypadek gdyby ktoś nas niespodziewanie odwiedził. Nie połapałby się wówczas, jak się sprawy mają. Codziennie wyprawiałam się sama do szkoły... i tak dalej. - Umilkłam, przypomniawszy sobie, jak siedziałam z tyłu szkolnego autobusu, patrząc na nasz mały ubogi domek i martwiąc się o mamę, którą musiałam zostawiać na cały dzień. - I co się w końcu stało? - spytał cicho Alex. - Gdy miałam dziewięć lat, wróciłam pewnego dnia ze szkoły, a mamy nie było. - Spróbowałam się uśmiechnąć. -Czekałam kilka godzin, nie miałam pojęcia, co robić. Nie chciałam, żeby ktoś się dowiedział, co się u nas dzieje, ale tym razem naprawdę się przestraszyłam. W końcu zadzwoniłam na policję i przyjechali do mnie. Okazało się, że zatrzymali ją po południu; błąkała się po mieście w błogiej nieświadomości. Wyszła na jezdnię, między samochody, nie wiedząc, kim i gdzie jest. - Jezu - mruknął Alex. - Umieścili ją w szpitalu, a mnie w sierocińcu. To było po prostu okropne... Przebywałam tam prawie miesiąc. - Mimo woli westchnęłam. Alex wziął mnie za rękę i mocno uścisnął. - A twoja ciocia? - Nie wiem - odparłam, wzruszając ramionami. - Nie wiedziałam, gdzie mieszka, przypuszczam, że usilnie starali się ją znaleźć. Trochę czasu zajęło zastanowienie się, co dalej robić. Tak przypuszczam. - Jak to? - W jego głosie pojawiła się twarda nuta. - Chcesz powiedzieć, że ciotka pozwoliła ci siedzieć przez miesiąc w sierocińcu? Skinęłam powoli głową, przypomniawszy sobie maleńki

pokoik, jaki dzieliłam z dziewczynką o imieniu Tina, która nieustannie namawiała mnie do rozmowy. Nie miałam ochoty na pogawędki. Godzinami leżałam na łóżku, gapiąc się w sufit i nienawidząc wszystkich i wszystkiego. - No tak - przyznałam w końcu. - Rozumiesz, nie wiem co się wtedy działo w jej życiu, lecz przypuszczalnie zostało' nagle wywrócone do góry nogami... Raptem musiała się zaopiekować dziewięcioletnim dzieckiem. - Alex nie skomentował, więc mówiłam dalej: - W każdym razie mniej więcej po miesiącu przyjechała po mnie i zabrała do Pawntucket. Po kilku tygodniach dołączyła do nas mama. Lekarze uważali wprawdzie, ze powinna zostać w szpitalu, ale brakowało pieniędzy z ubezpieczenia. Jak się domyślam, taki pobyt musi sporo kosztować. - Spuściłam wzrok. - Wiesz, zawsze niena-widzzłam mojego ojca za to, co jej zrobił. Teraz, kiedy wiem, że był zwykłym pasożytem, któremu nigdy na niej nie zależało czuję się... dziesięć razy gorzej. - Nie wspominając już o tym ze jestem jego potomstwem, częścią jego. Nie powiedziałam tego jednak głośno. - Wiem - odrzekł Alex. Po tonie poznałam, że mówi szczerze. Rozumiał dobrze, co czułam, nawet sprawy niewypowiedziane. Kciukiem delikatnie gładził wierzch mojej dłoni. - Pamiętaj jednak, że nie jesteś swoim ojcem. Wystarczająco troszczyłaś się o mamę, by jej to wszystko wynagrodzić Przełknęłam z trudem ślinę, przed oczami miałam tyle obrazów i wspomnień... - Jest moją matką. Bardzo ją kocham. Żałuję, że ją wtedy zostawiłam. - Willow. - Alex pogłaskał mnie po policzku. - Przecież wiesz, ze to nieprawda. Postępowałaś dojrzalej niż niejeden dorosły, a miałaś ledwie dziewięć lat. Zrobiłaś wszystko, co było w twojej mocy. Odetchnęłam głęboko i oparłam czoło na jego dłoni. - Dzięki. - Udało mi się przywołać uśmiech na twarz. -

Nigdy dotąd nikomu o tym nie mówiłam. Dziękuję, że zechciałeś mnie wysłuchać. - Ja też nie opowiadałem nikomu o tacie. - Alex nachylił się i pocałował mnie, ja zaś gładziłam go po karku, czując wdzięczność za to, że się odnaleźliśmy. Pomimo wszystkich okropnych wydarzeń i niebezpieczeństw, jakie na nas czyhały, udało się nam stworzyć coś magicznego. - Nie ruszaj się - polecił Alex. - Nie mogę! - jęknęłam. Pochylałam się nad strumieniem, a moje włosy były jedną gęstą mazią piany. Pisnęłam przeraźliwie, gdy polał mi głowę zimną wodą. - Au! Jest lodowata! - Przecież to ty chciałaś umyć włosy. - Zaczął się śmiać. - Musiałam, były już okropnie tłuste... Czy szampon się zmył? - A skąd! Nadal wściekle się pieni. Wrzasnęłam jak opętana, gdy znów spłukał mi głowę, a potem jeszcze raz. Dostałam gęsiej skórki; było mi tak zimno w czaszkę, że miałam wrażenie, iż płonie żywym ogniem. Na koniec, gdy chciałam mu właśnie powiedzieć, żeby dał sobie spokój, bo nie obchodzi mnie, że nadal mam szampon we włosach, Alex oznajmił: - No dobra, chyba już wszystko. Poczułam, że owija mi głowę podkoszulkiem. - Dzięki Bogu! - Wyprostowałam się ostrożnie; niemal natychmiast po karku spłynęły lodowate krople. - Nigdy więcej nie myję włosów, mam w nosie, czy są tłuste, czy nie. - Mówisz to za każdym razem. - Uśmiechając się szeroko, potarł mocno moje ramię. - Ale teraz dotrzymam słowa. Przysięgam, że woda jest o dwadzieścia stopni chłodniejsza niż na początku. Wróciwszy do chatki, usiadłam na łóżku i zajęłam się roz-

czesywaniem skołtunionych włosów, usiłując nie zamoczyć śpiwora. Czyste sprawiały mi niebywałą przyjemność, choć był kłopot z ich rozplątaniem. Alex usiadł obok, opierając się o ścianę, i obserwował mnie z uśmiechem na ustach. - Masz strasznie czerwony nos - zauważył. - Wiem, zawsze tak jest, gdy umieram z zimna. Nachylił się i cmoknął mnie w sam jego czubek. Następnie podniósł się z łóżka, podszedł do czarnej torby podróżnej, przykucnął i odsunął boczną kieszeń. Wrócił do mnie i usiadł. - Proszę - powiedział, wręczając mi małe białe pudełko. -Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. Oniemiała powoli wzięłam je od niego. W górskiej chatce straciłam poczucie czasu. - Dziś są moje urodziny? Ale... skąd wiedziałeś? - To proste. - Alex obdarzył mnie nieśmiałym uśmiechem. - Zerknąłem sobie na twoje prawo jazdy, gdy brałaś prysznic tamtej pierwszej nocy w motelu. - No nie! To nie w porządku - ty nawet nie masz prawa jazdy z prawdziwym nazwiskiem! Spojrzałam na pudełko, muskając lekko wypukłe wieczko. - Co to jest? - Otwórz i zobacz. Ostrożnie uniosłam wieczko. A potem siedziałam, wpatrując się bez słowa w trzymany w rękach przedmiot. W środku znajdował się naszyjnik - cieniutki błyszczący łańcuszek z kryształowym wisiorkiem w kształcie łezki. - Jaki piękny - wyszeptałam, wyjmując go. Szlifowany kryształ migotał w promieniach słońca, obracając się nieznacznie na łańcuszku. - Alex, to po prostu... - zamilkłam, bo zabrakło mi słów. Z radością przyjął moją reakcję. - Ten drobiazg przypominał mi ciebie - wyjaśnił. - Twoje anielskie skrzydła. Serce zamarło mi w piersi. Zwykle nie wspominaliśmy

o moim aniele; nie lubiłam o nim myśleć. Zazwyczaj zresztą nie musiałam. Przez cały czas pobytu w górskiej chatce udawało mi się odsuwać od siebie te myśli i niemal zapomniałam, ze nie byłam w pełni człowiekiem. - Moje anielskie skrzydła? - powtórzyłam słabo. - Tak właśnie błyszczą w promieniach słońca - odrzekł - Ale... - Popatrzyłam na wisiorek, w głowie mi wirowało. - Musiałeś go kupić, zanim zaczęliśmy być razem... - Uhm, wtedy, gdy wybierałem dla ciebie ubrania. - Przekrzywił lekko głowę i uważnie mi się przyglądał. - Hej... O co chodzi? Nie znajdowałam odpowiednich słów. Wisiorek był tak promienny i czysty. - Tobie to nie tylko nie przeszkadza - wyjąkałam. - lo, ze jestem półaniołem. Ty to naprawdę... akceptujesz. Z ust Aleksa wyrwał się cichy śmiech. Postukał mnie delikatnie palcem w czoło. - Halo! Dopiero teraz się domyśliłaś? - Chodzi mi o to, że... - nie potrafiłam się wysłowić. - Nie mogłeś zobaczyć czegoś takiego i pomyśleć o moim aniele, chyba że naprawdę... - Czułam, że bredzę bez związku. Zapadło długie milczenie. W końcu Alex odchrząknął. - Wiesz co... w tamtym motelu w Tennessee obudziłem się z okropnego koszmaru. Był naprawdę straszny, kiedyś często mi się śnił. I ujrzałem twojego anioła. Jest bardzo piękny, Willow, wygląda tak jak ty, tyle że jaśnieje blaskiem. Widok twojej twarzy sprawił, że zapadłem w spokojny sen. Poczułam, że mam zasznurowane gardło. Już wtedy w Tennessee miał takie myśli? - Przecież wszystkie anioły są piękne - zauważyłam po chwili - A przy tym śmiertelnie niebezpieczne. - Widzę, że nie pojmujesz - odparł Alex. Dotknął czule mej twarzy. - Owszem, wszystkie anioły są piękne, po prostu

tak wyglądają. Ale twój jest tobą, jest częścią ciebie. Tak samo piękny jak ty, a to oznacza, że jest wszystkim, co kocham. Siedziałam sztywno wpatrzona w niego. - Alex... Uśmiechnął się miękko i pokiwał głową. - Willow, myślałem, że już to ode mnie słyszałaś. Popatrzyłam na naszyjnik, zbyt wzruszona, żeby przemówić. - Jest cudowny - bąknęłam w końcu. - Dziękuję. - Delikatnie ujęłam go w palce, obserwując, jak lśni w blasku słońca. Ostrożnie rozpięłam łańcuszek i zawiesiłam ozdobę na szyi. Spuściłam wzrok i dotknęłam kryształowej łezki, czując jej migotliwy dotyk na skórze. Byłam pewna, że już go nigdy nie zdejmę. Spojrzałam nieśmiało na Aleksa. Zawahałam się i odchrząknęłam. - No to... kiedy są twoje urodziny? - Były wczoraj - odrzekł z uśmiechem. - Jak to... mówisz poważnie? - Uhm. Dwudziestego trzeciego października skończyłem osiemnaście lat. - Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś? - Niby po co? Mam już wszystko, czego pragnę. - Wyciągnął rękę i dotknął wisiorka, obracając go w palcach. Czułam, jak muska mi skórę. - Willow, posłuchaj - dodał z namysłem. - Nie rozmawialiśmy zbyt wiele o tym, co może się zdarzyć, ale wiesz, że na zawsze chcę zostać z tobą, prawda? Bez względu na wszystko. Owszem, wiedziałam; czułam to za każdym razem, gdy mnie obejmował, jednak usłyszenie tego sprawiło, że zrobiło mi się ciepło na sercu. Skinęłam zdecydowanie głową. - Ja także tego pragnę - powiedziałam. - Na zawsze, Alex. Rozpadłam się pod jego spojrzeniem. Najpierw mnie poca-

łował, potem przytknął płasko rękę do mego policzka, ja zaś przekrzywiłam głowę, jakbym spoczywała na poduszce. - No to dobrze - szepnął, czule muskając mnie kciukiem. - Dobrze - powtórzyłam jak echo. Siedzieliśmy tak dłuższą chwilę, uśmiechając się do siebie. Wreszcie Alex sięgnął po szczotkę. - Pozwól, że dokończę. - Jesteś pewien, że chcesz? - Jasne, odwróć się. Cmoknęłam go w usta i usiadłam tyłem do niego. Po sekundzie poczułam, jak delikatnie rozczesuje moje wilgotne włosy, rozplątując skołtunione pasma. Dotknęłam łezki, czując jej ciepło na skórze. Nigdy nie kochałam Aleksa tak mocno, jak właśnie w tamtej chwili. Tej nocy długo leżałam z otwartymi oczami, zwinięta w kłębek w ramionach śpiącego Aleksa. W chatce było ciemno i cicho, przez szpary w deskach przeświecał słaby blask księżyca. Dotknęłam mojego wisiorka, gładząc czubkami palców jego gładką powierzchnię. Po raz pierwszy pomyślałam o moim aniele, ale tak naprawdę, zamiast odsuwać od siebie tę kwestię, gdy tylko jawiła się w moim umyśle. Przypomniałam sobie uczucie latania, moment, kiedy horyzont wywinął kozła, gdy z szumem skrzydeł prułam powietrze. Alex wyjaśnił mi, że anioły pełnej krwi nie mogą przybierać równocześnie obu postaci, lecz mnie widocznie było to dane - moja ludzka postać pozostała, podczas gdy anielska wzleciała w górę, porywając ze sobą świadomość. Anioł objawił się we śnie; jak dotąd pojawiał się także wtedy, gdy był mi potrzebny, nawet w obecności innych aniołów. Ciekawe jednak, gdzie zazwyczaj przebywał? Czy gdzieś w moim wnętrzu?

Ta myśl niemal zupełnie mnie rozbudziła. Przypomniałam sobie, że Alex zasugerował mi pewnego razu nawiązanie kontaktu. Czy było to możliwe? Czy w ogóle tego chciałam? Być może, pomyślałam nieśmiało. W chatce panowała niezmącona cisza. Alex oddychał powoli i równomiernie. Zamknęłam oczy. Nie mając pojęcia, od czego mam zacząć, wzięłam głęboki, uspokajający oddech, a potem zabrałam się do ostrożnego poszukiwania. Halo? Jesteś tam? Gdzieś w moim wnętrzu uświadomiłam sobie mgliście drgnienie energii: niewielki krystaliczny ogienek, który pulsował własnym rytmem. W myślach posuwałam się powoli w głąb siebie. Blask migotał jak diament na czarnym aksamicie. Poczułam płynące ku mnie delikatne zawirowanie energii; anioł i ja badaliśmy się nawzajem. Drgnienie rozpoznania - uśmiechnęłam się zadziwiona. Energia była niemal identyczna z moją, jednak odmienna, bardziej naładowana: migotliwy przypływ mocy, który znał mnie i cieszył się na mój widok. Naraz zapragnęłam jedynie znaleźć się w strumieniu tego blasku. Posunęłam się dalej, on zaś stał się większy i silniejszy. Oślepiał mnie, nie sprawiając wszakże bólu. Pozwoliłam mu, by mnie otoczył, a wówczas nastąpiła eksplozja jasności, jakby promienie słońca rozbłysły w kryształowej grocie. Energia omyła mnie od stóp po czubek głowy, we mnie zaś wezbrał radosny śmiech. Jej pulsowanie zjednoczyło się z moim. I wtedy okiem umysłu wyraźnie ujrzałam anioła - miał moją twarz. Stał wpatrzony we mnie, lśniące szaty opadały mu z ramion, i pomyślałam oszołomiona, że Alex miał rację. Naprawdę byłam piękna. Anielsko dobre i łagodne oblicze odznaczało się tak głęboką, nieskalaną urodą, że aż ścisnęło mnie w gardle. Anioł nie miał aureoli, jasne skrzydła złożył na plecach, poruszając nimi delikatnie i rzucając błyski jak promienie słońca na nieruchomej tafli jeziora. Długie włosy opadały mu na ramio-

na zupełnie jak u mnie. Oczy błyszczały jasno, czułam, jak otacza mnie anielska miłość, gdyśmy tak na siebie patrzyli. Nie miałam pojęcia, pomyślałam ze zdumieniem. Przez całe moje życie istniała jakże odmienna część mnie, z której w ogóle nie zdawałam sobie sprawy! Raptem zyskałam pewność, że mogłabym zjednoczyć swoją świadomość z aniołem, gdybym tylko zechciała; nadal byłabym sobą, lecz zarazem nim. Było nas dwoje, ale byliśmy jednią. Anioł stanowił moje bliźniacze rodzeństwo, którego dotąd nie znałam, gotów mi pomóc, jeślibym tego potrzebowała. Ta wiedza emanowała w mym wnętrzu ciepłym blaskiem niczym grudka żaru w ognisku. Ale jeszcze nie teraz. Na razie miało mi to wystarczyć - że tu jest i że nie muszę się go obawiać. Delikatnie się wycofałam. Mój anioł obdarzył mnie wyrozumiałym uśmiechem. Gdy odchodziłam, przygasł i rozpłynął się, a po chwili pozostało jedynie niewielkie jasne światełko, które także znikło, gdy sprowadziłam świadomość z powrotem do drewnianej chatki. Otworzyłam oczy. Ciemność ciasnego wnętrza oświetlanego jedynie mdłym blaskiem księżyca. Nadal leżałam w śpiworze wtulona w śpiącego Aleksa. Zdawał się tak ciepły i mocny, był ostoją mojego bezpieczeństwa. W przypływie uczucia delikatnie pocałowałam go w pierś i objęłam w pasie. On wiedział. Na długo przedtem, zanim ja się o tym dowiedziałam - mój anioł w niczym nie przypominał tego, który skrzywdził moją mamę, ani tych, co zniszczyły jego rodzinę. Był częścią mnie i mogłam mu ufać jak sobie samej. Po raz pierwszy, odkąd dowiedziałam się, kim jestem, miałam wrażenie, że twardy węzeł w moich trzewiach się rozluźnia. Była to niewiarygodna ulga, zupełnie jak wskoczenie do chłodnego stawu w upalny dzień. Nie musiałam dłużej żywić do siebie nienawiści. Mogłam znowu być sobą, choć oznaczało to coś całkowicie innego niż dotychczas. W głębi duszy nadal wyczuwałam pulsowanie energii, coś

jak migotanie płomyka świecy. Z błąkającym się na ustach uśmiechem przysunęłam się do Aleksa, a on objął mnie ciaśniej ramionami. Leżeliśmy przytuleni, oddychając jednakowym rytmem. Noc wokół nas była absolutnie cicha i spokojna. Byłam półaniołem i wreszcie czułam, że jestem gotowa to zaakceptować. - Tego dnia spodziewamy się co najmniej sześćdziesięciu tysięcy ludzi - powiedział Jonah. Załatwiłem z ochroną, że pomogą kontrolować tłum, poza tym dostaliśmy pozwolenie na wykorzystanie terenów na południe od katedry jako dodatkowego parkingu. Wyznaczona grupa wiernych będzie nam pomagała, kierując przybyłych w odpowiednie miejsca. - Położył na biurku Raziela ich plan i pokazał lokalizację. - Dogrywamy pozostałe szczegóły. W piątek wieczorem odbędzie się próba kostiumowa, kwiaty zostaną dostarczone w sobotę rano, poza tym... Raziel słuchał z głową podpartą na ręku. Miał na sobie ciemne spodnie i świeżo wykrochmaloną białą koszulę z rozpiętym kołnierzykiem. Wziął plan, rzucił na niego okiem i cisnął go niedbale na biurko. - Świetnie, zatem wszystko jest pod kontrolą - ocenił. -A co z półaniołem? Czy są jakieś nowe wieści? - Dziewczyna... nie została na razie odnaleziona - odparł Jonah, przełykając nerwowo. Na twarzy anioła odmalowała się irytacja. Postukał w blat biurka srebrnym nożykiem do otwierania listów. - Wiem o tym. Upłynął już prawie miesiąc, a my tkwimy w miejscu. Czy chcesz powiedzieć, że nie ma żadnych nowych śladów? Jonah powoli zebrał swoje sprawozdania i dołączył je do reszty papierów. Przez sekundę wahał się, co zrobić, po czym z bijącym sercem postanowił wyznać prawdę.

- Nie, aa... dziś rano coś się pojawiło. Jeden z teledetektorów sądzi, że jest bliski wpadnięcia na trop uciekinierów. Odkrył energię półanioła w górach Sierra Nevada. Trzeba tylko wyznaczyć dokładną lokalizację. To zajmie jeden, najwyżej dwa dni. Raziel świdrował go wzrokiem. Od patrzenia w oczy anioła Jonahowi zakręciło się w głowie, chociaż nigdy tak nie reagował. Teraz serce mu się ścisnęło i czym prędzej umknął spojrzeniem. - W końcu mamy jakieś informacje, a ty mi tu ględzisz o planach parkingowych? - wycedził szyderczo Raziel. - Ja... yy... - bełkotał Jonah. Twarz mu płonęła. - Jeden, dwa dni - mruknął anioł, przyczesując kruczoczarne włosy. - Wreszcie światło w tunelu. Jak tylko ich zlokalizują, natychmiast wyślij kogoś, kto się ich pozbędzie, jasne? Druga Fala już wkrótce przybywa, nie mamy chwili do stracenia. Oboje mają być do tego czasu martwi, rozumiesz? Jonah skinął głową. Jego dłonie pokryły się zimnym potem. - Tak, proszę pana. Do... dopilnuję tego. Raziel odprawił go i Jonah wrócił do swojego gabinetu, zatrzasnąwszy szczelnie za sobą drewniane drzwi. Powoli opadł na krzesło i przez chwilę siedział z twarzą ukrytą w dłoniach. Powiedział prawdę - półanioł miał wkrótce zostać odnaleziony. A kiedy tak się stanie... żołądek Jonaha skurczył się ze strachu. Nadal nie wiedział, czy podjął właściwą decyzję.

ROZDZIAŁ SZESNASTY - A tamta, czy to też konstelacja? - zapytałam, pokazując na niebo. Zeszliśmy do niewielkiej doliny, gdzie prawie miesiąc wcześniej zamaskowaliśmy zaparkowaną półciężarówkę. Alex siedział oparty o skałę. Przysiadłam mu między nogami, opierając się o niego plecami, on zaś objął mnie i oboje zapatrzyliśmy się w gwiazdy. - Która? - zainteresował się. - To małe skupisko, tam. Widzisz je? - Pokazałam ręką na rozgwieżdżone nocne niebo. - Tak, siedem sióstr... to Plejady. - Alex schylił głowę i musnął mi kark ciepłymi wargami. Zabrakło mi tchu. Przebywaliśmy w górach od ponad trzech tygodni, a ja nawet nie zaczęłam przywykać do jego cudownych pocałunków. Odwróciłam się do niego i nasze usta się spotkały. - To takie pociągające, że ty wszystko wiesz - wymruczałam. - Hm...? - odszepnął z wargami na moich ustach. - Znam się też na konstelacjach letnich. Czy dostanę za to pocałunek premiowy? - Kto wie, to całkiem możliwe. Pokrywałam nimi jego szorstki od zarostu podbródek. Potem wróciłam do poprzedniej pozycji, Alex zaś znowu

mnie objął i w milczeniu siedzieliśmy dłuższą chwilę zapatrzeni w gwiazdy. Tu było ich znacznie więcej niż wtedy, na nocnym nieboskłonie w stanie Nowy Jork. Można było niemal w nich zatonąć. Ze wzrokiem utkwionym w niebo wzdrygnęłam się od chłodu, gdy nagły powiew wiatru musnął mi policzki. - Zimno ci? - spytał natychmiast Alex. - Trochę. Wytrzymam. Poprawił skórzaną kurtkę, okrywając nią szczelnie nas oboje, i trzymał mnie mocno w objęciach. Przywarłam do niego, czując się bezpiecznie z głową wtuloną w szyję Aleksa. - Wiesz co, chciałam ci o czymś powiedzieć - wyznałam w pewnym momencie. - Zrobiłam tak, jak sugerowałeś. Nawiązałam kontakt z moim aniołem. Alex przesunął się nieco, żeby móc spojrzeć mi w oczy. Jego twarz rozjaśnił pełen podziwu uśmiech. - Naprawdę? - Tak, kilka nocy temu. - Na to wspomnienie zrobiło mi się dziwnie ciepło na sercu. - Nie mówiłam ci wcześniej, bo... chciałam to na razie zachować dla siebie. Skinął głową, że rozumie. - Czy teraz chcesz mi o tym opowiedzieć? A może jeszcze nie? - Tak, chcę. - Wsparta o udo Aleksa zmieniłam pozycję i usiadłam po turecku twarzą do niego. - To było niesamowite - zakończyłam, gdy opisałam mu ze szczegółami wszystko, co się zdarzyło owej nocy. - Teraz już wiem, że nie muszę się go obawiać. Nie muszę... czuć do siebie nienawiści za to, że noszę w sobie „obcego" - próbowałam nawet żartować. - Czy zamierzasz się jeszcze kontaktować z twoim aniołem? - spytał Alex. - Tak, zrobię to. Chciałabym jeszcze raz polatać... - Zarumieniłam się po cebulki włosów.

- Na twoim miejscu też bym tego chciał - przyznał Alex, potrząsając głową z rozmarzoną miną. Zawahał się, po czym dodał: - Czemu teraz nie spróbujesz? - Teraz? - Oczywiście, dlaczego nie? Naprawdę chciałbym to zobaczyć. Chyba że wolałabyś być wtedy sama... Im dłużej to rozważałam, tym bardziej ten pomysł mi się podobał. Przeszył mnie dreszcz podniecenia. Czemu nie, pomyślałam i uśmiechnęłam się do Aleksa. Zamknęłam oczy, trzymając go za ręce. Wyczułam, że także skupia energię, przygotowując się do przejścia przez punkty czakramów. Zaczerpnęłam haust powietrza i zeszłam w głąb siebie, szukając światełka, które, jak już wiedziałam, musiało tam być. Odnalazłam je bez trudu - czysty krystaliczny ogienek, który czekał na mnie. Tym razem pomknęłam ku niemu jak strzała, on zaś otoczył mnie bez wahania. Eksplozja światła i ciepła. Mój anioł uśmiechał się do mnie - świetlisty, oślepiająco biały niczym śnieg w promieniach słońca, z obliczem miłym i spokojnym jak przedtem. Patrzyłam na niego przez chwilę, napawając się tym widokiem, wciąż zdumiona, że on naprawdę jest częścią mnie. Potem zaś jednym mentalnym ruchem zespoliłam z nim swoją świadomość. Unosiłam się w górę, rosłam i potężniałam, zostawiając za sobą ludzkie ciało. Jednocześnie nadal siedziałam na ziemi, nie puszczając dłoni Aleksa. Oszołomiona podniosłam powieki i ujrzałam mego anioła unoszącego się nad naszymi głowami; jego skrzydła delikatnie się poruszały. Zarazem jednak byłam nim - rozpościerając skrzydła wysoko w górze, dostrzegałam siebie i Aleksa wpatrujących się we mnie z niedowierzaniem. - Alex, ja go widzę - wyszeptałam, tuląc się do ręki ukochanego. - Rozumiesz? Jestem nim, a równocześnie siedzę tu z tobą... Zerknął na mnie zaskoczony, po czym przeniósł wzrok na anioła.

- Ale jak... - Nie wiem - odparłam, nie spuszczając anioła z oczu. -Wydaje mi się, że przedtem... że on się pojawił, bo groziło mi niebezpieczeństwo i mógł mi pomóc. Tym razem jednak wytworzyłam z nim więź, więc jest inaczej... - Zamknęłam oczy i stałam się moim aniołem, który zaczął przemierzać dolinę. Gwiazdy zmieniły położenie i wyszły mi na spotkanie, gdy wzlatywałam coraz wyżej. Czułam, jak wiatr głaszcze pióra skrzydeł, porusza moimi włosami. W dole widziałam pola energii wszystkich żywych istot zamieszkujących dolinę. Rośliny zmieniły się w magiczne twory otoczone białawym blaskiem, który z wolna poruszał się pod wpływem wiatru. Ujrzałam stworzenia, o których istnieniu tuż obok nas nie wiedziałam: przemykającą mysz, parę jeleni ukrytych pośród drzew. Widziałam też aurę Aleksa - żywy, nasycony błękit z plamkami złota. Obok zaś świeciła moja siła życia - jasne anielskie srebro przeniknięte lawendowym, migotliwym blaskiem. Obie energie były tak blisko, że stapiały się ze sobą jak dym, wywołując wrażenie, że tak jest najwłaściwiej. Wirowałam na tle nocnego nieba, a gwiazdy obracały się wraz ze mną. Siedząc po turecku, szeroko otwartymi oczami obserwowałam szybującego anioła. - Och, jest taki piękny - wymruczałam. - Alex, odczuwam wszystko to, co on. Przytulił mnie mocniej; wsparta o niego przyglądałam się swobodnemu lotowi anioła. Wtem - w powietrzu - cała zesztywniałam. Wrażenie było takie, jakby ktoś chlusnął na mnie wiadrem lodowatej wody. Coś tam było, ale co takiego? Przez chwilę dryfowałam nieruchomo, wytężając wewnętrzny słuch, żeby cokolwiek uchwycić. Sondowanie, badanie myślą... Zdjął mnie nagły lęk, złowieszczy i zimny; przeczucia, jakie miałam wcześniej, były w porównaniu z tym ledwie cieniem. Coś się zbliżało.

Wykonałam obrót w powietrzu i zanurkowałam pośród gwiazd do mego ludzkiego ciała. Z szumem skrzydeł stopiłam się z nim. Jednocześnie wybełkotałam w panice: - Alex, coś wyczułam! Znieruchomiał, po czym spytał ostrym tonem: - Co? - Ja... sama nie wiem... Coś się zbliża. Coś bardzo niebezpiecznego. - Osoba? Potrząsnęłam bezradnie głową. Pod wpływem strachu omal się nie rozpłakałam. - Osoba, sytuacja, skąd mam wiedzieć! Ale to się zbliża, i to bardzo szybko. - No dobra. - Alex zacisnął szczęki, jego twarz wyrażała napięcie. Puścił moją rękę i przygładził włosy. - Spakujemy się i uciekniemy stąd, jak tylko zrobi się jasno. - Niby dokąd? - spytałam, z trudem przełykając. - Przemyślałem to sobie - przyznał. - Co powiesz na Meksyk? - Meksyk? Roztarł moje zziębnięte dłonie i pokiwał głową. Zmarszczył ciemne brwi w wyrazie niepokoju. - Z tego, co gadał Cully, wynikało, że jestem prawdopodobnie jedynym żywym Zabójcą Aniołów. Muszę wyszkolić więcej ludzi, bo inaczej ludzkość nie ma szans na przetrwanie. W tym czasie będziemy potrzebowali bazy, gdzie będziesz naprawdę bezpieczna. Meksyk jest nadal dosyć tani, oczywiście nie wszędzie, ale pewnie uda się nam znaleźć jakąś zapadłą dziurę i przyczaić, dopóki nie zbadam sprawy. Z Meksyku pochodziło kilku niezłych zabójców; przy odrobinie szczęścia myślę, że mógłbym rozkręcić tam jakąś porządną akcję. Później można by wrócić do polowań. Co o tym sądzisz? Czułam oszołomienie; nic takiego w jego przyszłości nie zobaczyłam...

- To... to brzmi nieźle - odrzekłam powoli. - Tylko że... na to wszystko potrzeba dużo czasu, prawda? Zanim wyszkolisz ludzi, rozpoczniesz nowe akcje... - Tak, ale jaki mamy wybór? Nie chciałam wypowiedzieć tych słów, ale musiałam. - Alex, powiedziałeś mi kiedyś, że Zabójcy Aniołów przegrywają wojnę. I że potrzeba czegoś naprawdę potężnego, żeby zatrzymać te stwory. Nie odpowiedział. Nocne powietrze wokoło stało się jeszcze bardziej zimne i nieruchome, gwiazdy na niebie były teraz tysiącem boleśnie kłujących iskier. Odetchnęłam głęboko. - Ja jestem tym czymś, prawda? Nie mogę się wiecznie ukrywać. To ja podobno mam być zgubą aniołów. Alex zaśmiał się ponuro. Rzucił przed siebie kamyk, który potoczył się z głuchym turkotem. - Jasne... Wiesz, to zabawne, ale ten pomysł jakoś przestał mi się podobać. Willow, gdyby kiedykolwiek coś ci się stało... Przytuliłam się do niego i mocno go objęłam. Otoczył mnie ramionami, miał niesamowicie napięte mięśnie. - Alex, wiesz, że czuję to samo - gdyby coś ci się stało, umarłabym. Jednak jeśli naprawdę mogłabym w jakiś sposób zniszczyć anioły, żeby już nikt więcej przez nie nie ucierpiał... Przytulona do niego poznałam nagłe wszystkie jego emocje równie silnie jak własne: strach, że mnie utraci, determinację, że do tego nie dopuści. W głębi ducha zaś, niemal sobie tego nie uświadamiając, Alex myślał o bracie. Zesztywniałam, gdy raptem ujrzałam w głowie przebłyski obrazów: podobny do Aleksa chłopak, nieco wyższy i bardziej krępy, leżał na skalistej ziemi, patrząc pustym wzrokiem w niebo. Alex krzyczał rozpaczliwie jego imię. To była jego wina, wyłącznie jego wina. Niemal nigdy nie wspominał o Jake'u. Nadal nie wiedziałam, jak właściwie zginął. Nie mogłam się jednak dowiedzieć

w ten sposób - to byłoby jak podsłuchiwanie. Czym prędzej odgoniłam od siebie strzępy obrazów. - Kocham cię - szepnęłam z ustami na jego szyi, desperacko pragnąc przynieść mu choć trochę wytchnienia od bólu, którego doświadczył, od wszystkich śmierci, które musiał oglądać. - Ja też cię kocham - odrzekł. Poczułam, że z wolna się rozluźnia. Odsunął się nieco ode mnie i pocałował mnie, gładząc po głowie. Potem oparł czoło na moim ramieniu i rzekł: -Posłuchaj... na razie nie mam lepszego planu. Muszę cię chronić, Willow. Jeżeli naprawdę jesteś zgubą aniołów, to wrócimy do tego w odpowiednim czasie, okej? - Ujął moją twarz w dłonie i pilnie mi się przyglądał. - Okej - zgodziłam się wreszcie. Żadne z nas nie miało bladego pojęcia, czemu właściwie miałabym się okazać ich śmiertelnym zagrożeniem. Meksyk, i to z Aleksem - brzmiało kusząco. Ta perspektywa szalenie do mnie przemawiała. Miałam jedynie nadzieję, że to, co się do nas zbliża, nie podąży za nami na południe. Z drżeniem odsunęłam od siebie tę myśl. Nagle zapragnęłam bliskości Aleksa. Przytuliłam się do niego; nasz pocałunek stał się żarłiwszy, uścisk mocniejszy. Gładziłam go po głowie, a jego ciepłe ręce zabłądziły pod warstwę moich grubych swetrów, przesuwając się w górę i w dół kręgosłupa. Minęło kilka minut. Gdy w końcu oderwaliśmy się od siebie, byłam bliska omdlenia. - Jesteś absolutnie doskonały - wyjąkałam. - To dzięki częstym ćwiczeniom - odrzekł, splatając palce z moimi. - Z tą panną półaniołem, z którą się spotykam. Mimo napięcia parsknęłam głośnym śmiechem. - Spotykasz się z panną półaniołem? Uśmiechnął się i pogłaskał mnie po głowie. - No tak, jest naprawdę śliczna... myślę, że wiele nas łączy. - Ojej, skąd wiesz? Chyba jesteś jasnowidzem. - Nie ty jedna masz taki talent. - Rozległ się szelest, gdy

wstał i pociągnął mnie za sobą. - Chodź, lepiej zacznijmy się pakować. Trzymając się za ręce, ruszyliśmy do chatki, w świetle księżyca ostrożnie wybierając drogę między głazami. Było tak jasno, że wyraźnie widziałam wydeptaną przez jelenie ścieżkę wijącą się przed nami wśród skał niczym srebrna struga. - Cieszę się, że możesz widzieć swojego anioła tak jak ja -odezwał się nagle Alex. Zatrzymałam się i spojrzałam na niego. Blade światło wydobywało z mroku jego twarz, podkreślając ładnie zarysowane kości policzkowe. - Jest taki piękny, Willow... kiedy lata w przestworzach na tle gwiazd. - Ty też jesteś piękny - mruknęłam, muskając jego policzek. Pocałowaliśmy się i przez chwilę staliśmy przytuleni. - Wszystko będzie dobrze - szepnął mi prosto w ucho. -Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Gdy Alex obudził się kilka godzin później, jeszcze zanim otworzył oczy, uświadomił sobie, że nie ma przy nim Willow. Usiadł wyprostowany. Nie było jej także w chatce, dziwnie opustoszałej, gdyż większość rzeczy została już zapakowana do pikapa. Zaniepokoił się, przypomniawszy sobie jej wczorajsze przeczucia. Zerwał się z łóżka, pospiesznie włożył trapery i wybiegł na zewnątrz. Willow stała przez domkiem w swetrze i spodniach od dresu, zapatrzona w nieodległe góry. Na jego widok uśmiechnęła się smutno. - Czyż tu nie pięknie? Przyszłam się tylko pożegnać. Alex odetchnął z ulgą i stanąwszy za nią, otoczył ją ramionami. Willow skrzyżowała ręce i oparła się o jego nagą klatkę piersiową. Pocałował ją w kark i spojrzał na góry. O pierwszym brzasku ich szczyty mieniły się różem i fioletem, u podnóża zaś snuły się kłęby gęstej mgły. Najwyższy czas się stąd wynosić, gdy tylko się ubiorą.

- Pewnego dnia tu wrócimy - obiecał. - Bardzo bym chciała - odrzekła cicho Willow. Obróciła się i wspięła na palce, żeby go pocałować. Ich usta się spotkały i Alex przytulił ją mocniej. Nagle zamarł. Z oddali doszedł jego uszu niepokojący, metaliczny dźwięk. Willow usłyszała go w tej samej chwili. Zesztywniała i odwróciła się na pięcie. - Co to? - Jezu, helikopter - jęknął Alex. Poczuł nagły przypływ adrenaliny. Rzucił się do chatki, chwycił kurtkę i strzelbę i po chwili znalazł się z powrotem przy Willow. - Chodź. - Złapał ją za rękę i oboje puścili się biegiem przez polanę ku jednej ze ścieżek, które pięły się wśród skał za drewnianym domkiem. Regularny odgłos mielonego śmigłem powietrza stał się wyraźniejszy. Podczas szybkiej wspinaczki Alex przeklinał swoją głupotę - czemu, do jasnej cholery, nie uciekli stąd kilka godzin wcześniej, kwadrans po tym, jak Willow powiedziała mu o swoich złych przeczuciach? Musiał chyba oszaleć, skoro je zlekceważył. Nagle Willow się pośliznęła. Podtrzymał ją ramieniem i pośpiesznie wspinali się dalej. Wreszcie dotarli do wąskiej skalnej półki, skąd roztaczał się widok na dolinę i drewniany domek. Był tam też helikopter - lśniąca czarna ważka zakołysała się lekko w powietrzu i przysiadła na ziemi obok pikapa. - O Boże, nie - wyszeptała Willow. - Kryj się - zakomenderował błyskawicznie Alex. Sam przypadł płasko do ziemi, nie zważając na kłujące sosnowe igły, i przyłożywszy lufę do oka, spojrzał przez teleskopowy celownik. Willow położyła się przy nim, z przestrachem obserwując rozgrywającą się w dole scenę. Helikopter nie był oznakowany i miał przyciemnione szyby. Śmigło zwolniło obroty, a wówczas wysiedli z niego kobieta i mężczyzna. Kobieta o brązowych włosach do ramion była

ubrana w szare spodnie i dopasowany żakiet. Mężczyzna był blondynem w dżinsach i obszernym swetrze w norweski wzór. Alex przymknął powieki i szybko przeniósł jądro energii przez punkty czakramów, chcąc sprawdzić pola energetyczne przybyszów. Znajdowali się w zbyt dużej odległości od niego, żeby mógł to wyczuć, gdy jednak znowu otworzył oczy, zobaczył wyraźnie ich aury przez lunetę: mężczyzna był aniołem, kobieta człowiekiem. Rozejrzeli się dookoła, po czym ruszyli jelenią dróżką w kierunku chaty. Kobieta niosła skórzaną aktówkę. - Co widzisz? - spytała szeptem Willow. Kobieta i mężczyzna dotarli teraz do domku. Zastukali do drzwi, po czym zajrzeli do środka. Alex obserwował ich przez celownik ze zmarszczonymi brwiami. Czemu zawracali sobie głowę dobrymi manierami? Przecież musieli wiedzieć, że uciekinierzy usłyszeli hałas helikoptera; spodziewałby się raczej, że wpadną do środka w huku kanonady. Co więcej, jeśli należeli do Kościoła Aniołów, to powinni tu przybyć z armią, a nie tylko we dwoje. - Coś tu się nie zgadza - wymamrotał. - Kim oni, do diabła, są? W tym momencie kobieta wyjęła z kieszeni żakietu mały ręczny wzmacniacz. Spoglądając na otaczające góry, przemówiła głosem, który odbił się echem od skał. - Alex Kylar i Willow Fields. Tu agenci specjalni CIA Kinney i Anderson. Alex zastygł z zaskoczenia. - Muszą być z projektu „Anioł" - mruknął. Czy kobieta doznała anielskiego poparzenia, czy też była zwyczajnie nieświadoma, że jej kolega był zarazem jednym z wrogów? W dole agentka nadal patrzyła w niebo, obracając się nieznacznie, gdy mówiła. Jej następne słowa były dla Aleksa wstrząsem. - Wiemy, że potraficie widzieć aury. Agent specjalny An-

derson jest aniołem, ale walczy po naszej stronie. Musimy koniecznie z wami porozmawiać, i to natychmiast. Leżąca obok niego Willow gwałtownie zaczerpnęła powietrza. - Alex, czy to może być prawda? - wyszeptała. Anioł walczący po ich stronie? Powoli odjął celownik od oka i potrząsnął głową. - Wątpię. Jeśli ich celem jest zwabienie nas na dół, właśnie to powinni nam powiedzieć. - Gdybym się do nich zbliżyła - zaczęła z wahaniem Willow - mogłabym spróbować wniknąć w ich umysły. Przez moment Alex sądził, że mówi o zejściu na polanę, ale zaraz zrozumiał. - On jest aniołem, od razu cię zobaczy. - Tak, ale nie przypuszczam, żeby mógł mi coś zrobić. Nie jestem taka jak one - moja siła życia mieści się w postaci ludzkiej, a nie anielskiej. To może być jedyny sposób, żebyśmy się czegoś dowiedzieli. Alex nie był zachwycony tym pomysłem, ale po rozważeniu go uznał, że Willow ma rację. - No dobrze - zgodził się w końcu. - Tylko uważaj. - Przyłożył oko z powrotem do celownika. Jeśli teoria Willow okaże się fałszywa, a jej anioł ucierpi z ręki któregoś z agentów, oboje gorzko tego pożałują. Willow przymknęła oczy i znieruchomiała. Powoli nad jej głową zmaterializował się anioł; jego skrzydła lśniły w różanym blasku poranka. Wzleciał w górę, po czym płynnie poszybował w kierunku chatki. Alex przywarł do celownika, obserwując w napięciu agentów, gdy anioł przelatywał nad strumieniem. - Zobaczył mnie - mruknęła leżąca obok niego Willow. - Tak, widzę. Na widok anioła Willow oczy blondyna rozszerzyły się na moment ze zdziwienia; zaczął coś gorączkowo tłumaczyć ko-

biecie. Alex zamarł, gdy anioł Willow zbliżył się do agentów i zawisł nad nimi, poruszając delikatnie skrzydłami. Jednak mężczyzna nie wykonał żadnego groźnego gestu. Przeciwnie -stanął przodem do anioła Willow z luźno zwieszonymi rękami. Kobieta zrobiła to samo, choć nie była pewna, w którą stronę patrzeć. - Oboje otwierają się na mnie mentalnie - powiedziała cicho Willow. Zapadła długa cisza, przerywana jedynie szelestem wiatru w gałęziach drzew. Alex zerknął na dziewczynę; na jej nieruchomej twarzy malował się wyraz najwyższego skupienia. W końcu otworzyła oczy i głęboko się zamyśliła. -Alex, wydaje mi się, że oboje powiedzieli prawdę. Należą do projektu „Anioł"; według nich są jedynymi agentami, którzy nie zostali zatruci. On jest aniołem, ale... rzeczywiście walczy po naszej stronie. Jest absolutnie przeciwny temu, co inne wyczyniają na Ziemi. - Ach tak? - spytał Alex, ponownie przykładając oko do celownika. - No to zapytaj go, czym się pożywia. - Jeszcze raz przeskanował aurę anioła. Wyglądała zdrowo i dobrze, jakby niedawno zaspokoił głód. - Nie jestem pewna, czy potrafię mówić w tamtej postaci... Zaczekaj. - Ponownie przymknęła powieki. Po chwili Alex ujrzał, że usta mężczyzny się poruszają. Kiedy Willow otworzyła oczy, malował się w nich wyraz smutku. - Pomyślałam to pytanie, a on je usłyszał - wyjaśniła. - Twierdzi, że karmi się energią ludzi z anielskim poparzeniem. Dręczy się tym, ale uważa, że to jedyny sposób, by mógł przetrwać i powstrzymać to, co się dzieje. - Wierzysz mu? - spytał z powagą Alex. - Tak, wierzę - odrzekła Willow. - Wierzę im obojgu. Alex przyglądał się scenie na dole. Ani mężczyzna, ani kobieta nie wykonali żadnego ruchu, gdy anioł Willow unosił się nad nimi biały jak pierzasty obłok. Potrząsnął z niedowierzaniem głową. Miał pełne zaufanie do nadnaturalnych zdol-

ności Willow, mimo to... anioł, który przejmował się swymi ofiarami? - Okej - postanowił wreszcie, odejmując strzelbę od oka. -Powiedz im, że schodzimy. Gdy zbliżyli się do chatki, Alex zauważył, że agenci siedzą przed nią na ziemi, i musiał niechętnie przyznać, że zachowali się bardzo kulturalnie, nie naruszając ich prywatności i nie wchodząc do środka. Kobieta paliła papierosa z zamyśloną miną. Na ich widok zgasiła go i zerwała się na nogi. - Pan Kylar! - zawołała i ruszyła do nich z wyciągniętą ręką. - Sophie Kinney. Naprawdę miło mi pana poznać. - Alex - przedstawił się, podając jej dłoń. Był kompletnie zaskoczony. Agentka przyglądała mu się z nieukrywanym podziwem. Po chwili się zreflektowała. - Przepraszam, był pan u nas w biurze prawdziwą legendą... ponad dwieście aniołów w pojedynkę. A ty jesteś pewnie Willow Fields - dodała, spoglądając na dziewczynę. - Witam - bąknęła nieśmiało Willow. Mężczyzna wystąpił naprzód; był wyższy od Aleksa i bardziej barczysty. Jego niebieskie oczy wpatrzone w chłopaka odznaczały się właściwą aniołom intensywnością. - Nate Anderson - przedstawił się, podając mu rękę. Alex uścisnął ją po sekundzie wahania. - Co sprawiło, że zmienił pan obóz? - spytał bez ogródek. Twarz anioła pozostała nieruchoma. - Nigdy nie byłem po stronie tamtych - wyjaśnił ze spokojem. - Nie wszyscy z naszego rodu są zdania, że przysługuje nam boskie prawo traktowania ludzi jak stado krów. - Mamy z wami bardzo wiele do omówienia - wtrąciła agentka Kinney. - Czy moglibyśmy wejść do środka? - Nie masz nic przeciwko temu? - Alex zerknął na Willow.

Kiwnęła głową, więc otworzył drzwi. Czworo ludzi w małym domku sprawiło, że wydał się jeszcze mniejszy niż zwykle. Alex spostrzegł, że agentka Kinney zwróciła uwagę na pojedyncze wąskie łóżko przykryte jednym śpiworem. Willow spojrzała na dwa odrapane krzesełka. - Proszę usiąść przy stole, a my zajmiemy łóżko - zaproponowała agentom. Zaczesała włosy do tyłu i związała je w luźny węzeł. - Możecie nam mówić Sophie i Nate, dobrze? - poprosiła agentka Kinney, sadowiąc się na krześle. Alex nie odpowiedział. Nie zamierzał się kumplować z tą dwójką, dopóki się nie dowie, o co tu w ogóle chodzi. Zdjął kurtkę, chwycił przygotowany do włożenia podkoszulek i wciągnął go przez głowę. Usiadł na łóżku obok Willow i oparł się o ścianę, bębniąc palcami w podciągnięte kolano. - Jak nas znaleźliście? - zapytał. - Teledetekcja - odrzekł Nate. - Od tygodni próbowałem was namierzyć mentalnie, co nie jest łatwe, gdy brakuje więzi osobistej. W końcu zobaczyłem, że jesteście gdzieś w górach. Cały czas mi się wydawało, że chodzi o Góry Skaliste. Straciłem wiele dni, skanując je umysłem, zanim przeniosłem się dalej na zachód. - Jeżeli ty to potrafisz, to znaczy, że inne anioły również mogą nas wytropić - zauważyła Willow. Wyglądała na zdenerwowaną. - To wprawdzie specjalistyczna umiejętność - odpowiedział - ale nie mam złudzeń, na pewno tego próbują. Macie szczęście, że znaleźliśmy was pierwsi. - To my mamy szczęście - poprawiła go Sophie. - Chociaż zaoszczędzilibyśmy mnóstwo czasu, gdybyśmy was nie zgubili na przedmieściach Phoenix. - Ach, to byliście wy? - zdziwiła się Willow. Nate skinął głową. - Mam kontakty w Kościele Aniołów. Doszły mnie słuchy,

że para wyznawców omal was nie dopadła w Teksasie. Od tamtej pory byliśmy parę kroków za wami. - Nawiasem mówiąc, należą się wam wyrazy uznania za to, że tak długo utrzymaliście się przy życiu wtrąciła Sophie. -To doprawdy niesamowity wyczyn. Willow potrząsnęła głową, zerkając na Aleksa. - Tylko dzięki niemu - powiedziała. - Gdyby nie on, byłabym martwa już pierwszego dnia. - Ty też ocaliłaś mi życie - rzekł ze spokojem Alex, myśląc o Nowym Meksyku. Ich oczy na moment się spotkały, po czym znów spojrzał na agentów. - Od jak dawna projekt „Anioł" jest infiltrowany? - Od około czterech miesięcy - odrzekł Nate. - Niektórzy agenci zginęli lub doznali anielskiego poparzenia już wcześniej, jednak od tamtej pory większość pozostałych została zlikwidowana przez anioły bądź też zaginęła, czyli prawdopodobnie nie żyje. Alex już o tym wiedział, mimo to odebrał te wieści jak mocny kopniak w żołądek. Napiął mięśnie i zacisnął szczęki. Willow rzuciła mu zatroskane spojrzenie, w jej oczach widniało współczucie. - No tak - wycedził przez zęby. - Jak to się stało, że ja nie zostałem zlikwidowany? Nate obdarzył go smutnym uśmiechem. - Ponieważ byłeś najlepszy. Anioły uznały, że wykorzystają twoje umiejętności do własnych celów pozbędą się dzięki tobie zdrajców takich jak ja. Alex wyprostował się gwałtownie, jakby poraził go prąd. - Co...? Sophie pokiwała głową ze smutkiem. - Przez ostatnie cztery miesiące każdy anioł, którego zabijałeś, okazywał ludziom sympatię i działał, starając się ich chronić. - Zwariowałaś - warknął Alex. - Ja je obserwuję, jeśli pamiętasz. Każdy z nich zamierzał się właśnie pożywić.

- Nie - odparł Nate, kręcąc głową. - Ich zamiarem było dokonanie dywersji, czyli umieszczenie w ludzkiej aurze cząstki mentalnego oporu. Stanowi to ochronę przed napastującymi człowieka stworami. W odpowiednich warunkach może on nawet zostać przekazany innym ludziom poprzez kontakt auryczny. Tak jak wirus, tyle że efekt jest pozytywny. W głowie Aleksa kłębiły się dziesiątki myśli. Przypomniał sobie swoje ostatnie zadanie, zanim otrzymał rozkaz zlikwidowania Willow: T. Goodman zbliżający się do pijanego biznesmena, który zataczał się na chodniku po wyjściu z baru. „Nie lękaj się. Chcę ci coś ofiarować". Zaklął pod nosem. Ogłuszony poczuł, że Willow chwyta go za rękę. Kurczowo ścisnął jej palce. - Rzecz jasna, nie mogłeś o tym wiedzieć - oznajmiła Sophie, zakładając nogę na nogę. - Po prostu wykonywałeś swoją pracę - jak zwykłe bez zarzutu, jeśli wolno mi dodać. Miał ochotę czymś w nią rzucić. - No pięknie, więc istnieje coś takiego jak dywersja i nikt nigdy nie pofatygował się, żeby mi o tym wspomnieć? Dać chociaż szansę niezabijania tych, którzy są po naszej stronie? Chryste! Jak wam się udało kompletnie stracić nad wszystkim kontrolę? Zresztą nie, to nieważne - jakim cudem załapaliście się w ogóle na robotę w Agencji?! - Tropiciele aniołów dostali tę informację przed rokiem, czyli odkąd współpracuje z nami Nate. Sophie poprawiła się niecierpliwie na krześle. - Od tamtej pory żadne z autoryzowanych przez nas zadań nie dotyczyło sympatyzujących z nami aniołów. Można z powodzeniem przyjąć, że wcześniej także nie było ich zbyt wiele; ostatecznie są to bardzo nieliczne przypadki. Alex wypuścił ze świstem powietrze. Willow nadal trzymała go za rękę. Dotyk jej ciepłej dłoni działał na niego uspokajająco. - Okej - mruknął po chwili milczenia. Uścisnął jej palce

i odsunął rękę, drapiąc się z namysłem po twarzy. - Przepraszam. - Gdyby te informacje nie były dla ciebie szokiem - powiedziała Sophie, przyglądając mu się spod oka - to przede wszystkim nie nadawałbyś się do tej pracy. Nate nachylił się, opierając łokcie na kolanach. - Posłuchaj, musimy się zająć obecną sytuacją, a nie tym, co miało miejsce przed czterema miesiącami. Jeżeli nie podejmiemy szybkiego działania, sprawy będą wyglądały znacznie gorzej. To zaś prowadzi nas do następnej kwestii. - Urwał, a jego spojrzenie powędrowało do Willow. Wbił w nią wzrok i dodał: - A więc to prawda, że jesteś półaniołem. - Tak, to prawda. - Odpowiedź zabrzmiała spokojnie i pewnie. Przypomniawszy sobie jej udrękę sprzed miesiąca, Alex poczuł przypływ miłości i podziwu. - Wiedziałem o tym - rzekł Nate - ale ujrzenie tego na własne oczy jest... - Zamilkł, potrząsając głową. - Wiesz, że to wprost niemożliwe. - Tak czy inaczej jestem - powiedziała Willow z lekkim uśmiechem. - Czy wiesz, czemu anioły uważają, że możesz je zniszczyć? - Nie. Nie mam pojęcia. Zanim doszło do konfrontacji, nawet nie wiedziałam, że one istnieją, a co dopiero, że się do nich w pewien sposób zaliczam. - No cóż, w takim razie wiem trochę więcej niż ty - oznajmił Nate. - W społeczności aniołów panuje zgoda co do tego, że wizja Paschara ma coś wspólnego z bramą. - Może lepiej zacznij od początku - przerwała mu Sophie. - Racja - odrzekł Nate. - Po pierwsze, musisz zrozumieć, że większość aniołów przybyła do świata ludzi z powodu Kryzysu. Nasz świat jest do waszego podobny, z tą jednak różnicą, że u nas możemy się żywić czystym eterem. Rola pasożyta nie jest naszym naturalnym stanem.

- Czyżby? Znakomicie wam to wychodzi - palnął Alex, zanim zdążył się powstrzymać. Willow spojrzała na niego z ukosa. Nate wzruszył barczystym ramieniem. - To prawda, zawsze istniały anioły, które znajdowały upodobanie w wizytach na Ziemi i karmieniu się ludzką energią. Podobała im się związana z tym adrenalina. Ich liczba nie była jednak znacząca. Musicie mi zaufać, jeśli powiem, że większość aniołów nie jest tym zainteresowana. Gdy jednak nastąpił Kryzys, nasz eter zaczął marnieć. Obecnie nie wystarcza energii na wyżywienie nas wszystkich, a sytuacja stale się pogarsza. W niedługim czasie nasz świat nie będzie w stanie nas utrzymać. Alex słuchał z uwagą. A zatem mieli rację - świat aniołów ginął. - Rada Archaniołów uznała, że jedyną nadzieją jest dla nas ewakuacja. - Nate wbił wzrok w Aleksa. Tu, na Ziemię. - Inwazja - rzekł głucho Alex. - Inwazja - przytaknął Nate i zaczerpnął tchu. Gdy znowu przemówił, sprawiał wrażenie, jakby bardzo ostrożnie dobierał słowa. - Ewakuacja została zaplanowana falami. To, co ty nazywasz Inwazją, my Pierwszą Falą. Ale będą jeszcze następne. Przez moment treść jego słów nie docierała do Aleksa, później jednak świadomość tego, co usłyszał, uderzyła go z siłą tsunami. Zagapiony na Natea czuł, jak lodowate zimno ściska mu klatkę piersiową. Willow zastygła, poruszając niemo pobielałymi wargami. - Chryste - wyszeptał Alex. - Pierwsza Fala miała za zadanie sprawdzić, czy plan ma szanse się powieść - rzekł ciężko Nate. - Czy anioły mogą przeżyć w ten sposób. Odpowiedź wydaje się przesądzona -tak. Większość z nich skwapliwie zabrała się do pożywiania energią ludzi. Niemal sprawia im to przyjemność. - Wykrzywił wargi z niesmakiem. - Zatem pomysł ewakuacji został

uznany za sukces. Przed mniej więcej sześcioma tygodniami przyszły nowe wieści - Druga Fala dostała zielone światło. Gdy się zjawi, liczba przebywających na Ziemi aniołów z grubsza się podwoi. - Kiedy? - spytał Alex. Z emocji zaschło mu w gardle. Nate spojrzał mu prosto w oczy. - Jutro - odparł. - Jutro...? Agent kiwnął głową. - Plany były przygotowywane od ponad dwóch lat. Odkąd sześć tygodni temu decyzja została podjęta, wszystko potoczyło się bardzo szybko. - Proszę, spójrzcie tylko na to - włączyła się Sophie, sięgając do swojej aktówki. Wyjęła z niej białą ulotkę ze srebrzysto-błękitnym tekstem i podała Aleksowi. U góry widniało logo Kościoła Aniołów anioł z rozpostartymi skrzydłami i ramionami. Tekst brzmiał: ANIOŁY PRZYBYWAJĄ! 31 października to zazwyczaj wigilia Wszystkich Świętych... w tym roku jednak to wigilia Wszystkich Aniołów. Niezrównane w swej dobroci anioły odpowiedziały na nasze szczere modlitwy. Dzięki ich niezmierzonej lasce nasz świat zostanie wkrótce pobłogosławiony jeszcze liczniejszą anielską obecnością. Anioły wysłuchały błagalnych próśb... i przybędą tu do nas. Ty także przybywaj, aby głosić istnienie nowego, lepszego świata -ludzi i aniołów. UROCZYSTA MSZA I CEREMONIA POWITANIA GŁÓWNA KATEDRA KOŚCIOŁA ANIOŁÓW DENVER, KOLORADO NIEDZIELA 31 PAŹDZIERNIKA GODZ. 16

Oniemiały Alex wpatrywał się w ulotkę. Inwazja była przecież dostatecznym koszmarem. Usiłował wyobrazić sobie podwojenie liczby tych stworów na Ziemi, a potem przybycie kolejnych, i następnych. Jeśli do tego dojdzie, oznacza to zagładę ludzkości. Przy tym - o ile dobrze zrozumiał był jedynym czynnym Zabójcą Aniołów w całym kraju. - Jak to możliwe, że... że ogłaszają to publicznie? - wyszeptała Willow, dotykając zaproszenia. Sophie wzruszyła ramionami. - To najczęstszy kamuflaż, najciemniej zawsze pod latarnią. Ci, którzy nie wierzą, pomyślą, że to nie ma znaczenia, a Kościół Aniołów to zwykła banda nawiedzonych. - Więc wszyscy ci ludzie przyjadą, żeby powitać anioły, a one będą się nimi karmić? - spytała ochryple Willow. W jej głosie pobrzmiewały smutek i obrzydzenie. - Nie, nie - potrząsnął głową Nate. - Nowo przybyłe anioły nie będą się od razu pożywiać, ten świat będzie dla nich całkowicie obcy. Przyzwyczajenie się do tutejszych warunków, aklimatyzacja, zajmie im trochę czasu... a potem wszystko się zacznie. Ale zgadzam się z tobą, że to ohydne - te niczego nieświadome, zebrane na uroczystość tłumy. - Nie możemy dopuścić do przybycia Drugiej Fali i kolejnych - oznajmiła z mocą Sophie. - Już od dawna toczymy tu z aniołami bezpardonową walkę. Jeżeli zaczną przybywać na taką skalę, nie będziemy mieli szans; społeczeństwo w obecnym kształcie wyginie najdalej za dziesięć lat. - Okej - warknął Alex, spoglądając na Nate a. - Zechciej mnie zapoznać z chytrym planem aniołów. Jeżeli wszyscy ludzie doznają anielskiego poparzenia, to jak zamierzacie się nimi żywić, gdy będą martwi? Na twarzy agenta odmalowało się wahanie. - Jak długo ludzie będą mieli dzieci, tak długo anioły będą otrzymywać świeże źródło energii. O ile wiem, powstały plany zachęcenia wyznawców do posiadania większej liczby potomstwa.

- O rany boskie - mruknęła Willow. - Jak już wspomniałam, nie możemy do tego dopuścić -wtrąciła Sophie. - Musimy to bezwzględnie powstrzymać, to nasza jedyna nadzieja. - Jak? - spytał Alex po chwili milczenia. - Czy znamy jakiś sposób? Nate i Sophie poruszyli się i spojrzeli po sobie. Alex pojął, że ich pomysł na pewno mu się nie spodoba. - Istnieje pewna cienka, nazwijmy ją... ściana energii - zaczął powoli Nate - która oddziela nasze dwa światy. Kiedy tylko niewielka liczba aniołów przybywała tu na własną rękę, owa ściana pozostawała dosyć stabilna. Jej energia była wprawdzie na krótko zakłócana przez proces przechodzenia, lecz potem od razu się odbudowywała. Natomiast exodus na tak wielką skalę to zupełnie inna sprawa. Trzeba wytworzyć specjalny otwór - bramę - przez który w bardzo krótkim czasie będą mogły przefrunąć setki tysięcy aniołów, nie niszcząc przy tym konstrukcji całej ściany. Przez jakieś dwadzieścia lub więcej minut potrzebnych na przedostanie się tutaj ściana będzie wyjątkowo niestabilna. To bardzo delikatna operacja. - Zgodnie z planem brama zostanie otwarta w głównej katedrze Kościoła Aniołów jutro o szóstej wieczorem, dwie godziny po rozpoczęciu mszy - dodała Sophie, wskazując ulotkę. -Mamy kogoś w strukturach Kościoła, kto nam pomoże. Znamy też wszystkie szczegóły, łącznie z dokładnym umiejscowieniem bramy. - No właśnie - powiedział Nate. - Nasz plan jest taki... jeśli udałoby się zakłócić działanie bramy w momencie jej otwarcia, wywołałoby to reakcję łańcuchową, która uniemożliwiłaby cały proces. W efekcie brama by się zatrzasnęła, a anioły pozostały w swoim świecie, z dala od ludzi. Alex słuchał w napięciu, uderzając się pięścią w kolano. - W jaki sposób dojdzie do zakłócenia? Zamiast odpowiedzieć, Nate wyciągnął rękę do Willow.

- Czy mogę? - zapytał uprzejmie. Zawahała się, po czym podała mu dłoń. Nate przymknął na moment powieki. Alex widział delikatne poruszenia gałek ocznych, jakby anioł oglądał mentalnie jakieś obrazy. Kiedy puścił w końcu rękę Willow, zastygł i przyglądał się jej w milczeniu. - Paschar się nie mylił - oznajmił. - Paschar? - powtórzyła pytająco Willow. - Czy to... anioł Beth? - Tak - odrzekł Nate. - Ujrzał, że samo twoje istnienie jest zagrożeniem dla aniołów, posiadasz bowiem zdolność zniszczenia nas. Przed chwilą zobaczyłem to samo. Niektóre obrazy są niejasne, ale... - urwał i zerknął na Sophie. - To nasza największa szansa. - Niby jaka? - rzucił nerwowo Alex. - Sądzimy, że to właśnie Willow powinna zakłócić działanie bramy - odrzekła agentka. Nigdy w życiu, chciał zawołać, ale ugryzł się w język. Willow poruszyła się niespokojnie. Wydawała się kompletnie zaskoczona. - Ja? Ale jak miałabym tego dokonać? Sophie znów sięgnęła do aktówki, wyjęła z niej nieduży kamień szlachetny i położyła go ostrożnie na stole. Przypominał stopiony ołów emanujący srebrzystym blaskiem. Nate wziął go do ręki. - To okruch angeliki - powiedział. - Pochodzi z mojego świata. Ma wiele niezwykłych właściwości, a jedną z nich jest to że na poziomie eterycznym posiada rodzaj... świadomości. Jeśli nawiąże się z nią kontakt, jej forma materialna zacznie emitować krótkie, gwałtowne wyrzuty energii o wysokiej częstotliwości, co spokojnie wystarczy do zaburzenia ściany znajdującej się w stanie obniżonej stabilności. Podał kamień Willow. Wzięła go i bez słowa zaczęła obracać w rękach.

- Willow, jesteś równie wyjątkowa jak angelika - dodał Nate. - Obie twoje postaci - anielska i ludzka istnieją jednocześnie. To oznacza, że możesz nawiązać kontakt z angeliką, uaktywnić ją w tym samym czasie, gdy umieścisz kamień w otwartej bramie. Nikt poza tobą nie jest w stanie tego dokonać. -Spojrzał jej prosto w oczy. Zerknęła na Aleksa, przełykając głośno ślinę. - Więc jeśli to zrobię... Sophie skinęła głową. - Mamy nadzieję, że brama zostanie zniszczona i zamknie się już na zawsze. - Macie nadzieję? - powtórzył z niedowierzaniem Alex. Jego ton był ostry jak brzytwa. - Zatem nie ma żadnej pewności, tak? - Milczenie agentów starczyło za odpowiedź. - A co się stanie z Willow? Czy ona także zostanie zniszczona? - Tego nie wiemy - odparła Sophie po chwili wahania. -Ściana niemal całkowicie utraci stabilność, nie potrafimy jednak przewidzieć, jaką postać przybierze ten proces. Jeśli jednak osłaniałbyś Willow... dodała niepewnie. Alex poczuł lęk pomieszany z gniewem tak straszliwym, że z trudem powstrzymał się, by nie zacząć ciskać przedmiotami. - A jak właściwie ona się tam dostanie, co? Przecież to będzie dom wariatów, dziesiątki tysięcy fanatyków Kościoła Aniołów, którzy pragną jej śmierci! I tylko po to, żeby zrobić coś, co macie nadzieję, że zadziała? - spytał z gryzącą ironią. - Pomożemy jej się tam dostać - odezwał się Nate. - Nasz człowiek z Kościoła to ułatwi. Opracowaliśmy plan przerzucenia jej pod bramę tak, żeby nikt tego nie zauważył. - Cudownie - warknął Alex. - Załóżmy, że on wypali i przebywanie w pobliżu bramy nie zabije Willow. Anioły nie przybędą, a wtedy wszyscy zobaczą, że to z jej winy, i co, każdy powie: „No trudno", i pójdzie sobie do domu? Agenci milczeli. Alex posłał im miażdżące spojrzenie. - Zabiliby ją, o czym świetnie wiecie - wycedził przez

zęby. - W tej sytuacji nawet cała armia nie zdołałaby jej obronić. - Raptem ujrzał wypisaną na ich twarzach prawdę i zacisnął szczęki. - Aha, nie sądzicie, żeby do tego doszło, tak? Uważacie, że brama rozwali ją na kawałki i nie będzie co zbierać. Zapadło długie milczenie. Wreszcie Sophie odetchnęła głęboko. - Willow, on ma rację, to jest potwornie niebezpieczne. Reakcja bramy po dotknięciu przez angelikę najprawdopodobniej będzie... gwałtowna. - Nie ma mowy, żeby Willow to zrobiła - powiedział stanowczo Alex. - Serio. Odpada, kropka, koniec. - Jest jeszcze coś - dodała Sophie. Zerknęła na Natea, który pokiwał głową. - My, anioły, jesteśmy stworzone z energii - powiedział. -Wszystkie pochodzimy z jednego źródła, więc choć każdy jest odrębną jednostką, to jesteśmy też połączone - kiedy tylko jeden z nas umiera, wszystkie to odczuwamy. Gdy brama zostanie zamknięta, anioły uwięzione w naszym świecie wkrótce zginą. Liczba ofiar na niespotykaną dotąd skalę sprawi, że w ciągu krótkiego czasu te na Ziemi także zaczną umierać. Nie przetrwamy zbyt długo, skoro tyle z nas zginie. Willow podniosła wzrok na Natea. - Ale... to oznacza, że ty również nie przeżyjesz. - Zgadza się - potaknął Nate. Milczał przez długą chwilę, postukując złączonymi palcami. - Zdrada moich pobratymców jest ciężarem na moim sercu - rzekł w końcu. - Jednak to, co się dzieje, napawa mnie wstrętem. Gdybyśmy nawet my, anioły, miały zyskać ocalenie, to nie możemy siać śmierci i zniszczenia w świecie innej rasy. Po prostu nie mamy takiego prawa. Przy innej okazji bezinteresowność Natea wywarłaby na Aleksie duże wrażenie, teraz jednak zapragnął go udusić. - No cóż, to doprawdy szlachetne, ale to przecież nie ty tu

najbardziej ryzykujesz, prawda? Prosisz o to Willow, a nie wiesz, jak się to wszystko skończy. - Jedno jest pewne - w głosie Sophie zabrzmiała twarda nuta - jeżeli nic nie zrobimy, nasz świat zaleje fala drapieżców. Gdy podejmiemy działanie, mamy przynajmniej szansę ich pokonać. Willow milczała, obracając w palcach srebrzystoszary kamień. - Ty... - odezwała się w końcu - naprawdę myślisz, że to muszę być ja, tak? Alex spojrzał na nią z przestrachem, czując, jak żołądek zamienia mu się w lodowatą bryłę. - Zważywszy na sposób działania twojej podwójnej natury, jesteś jedyną osobą, która może się tego podjąć - odpowiedział z powagą Nate. - Poza tym zostało to zapisane w twojej psyche - jesteś tą, która może nas zniszczyć. Willow przełknęła ślinę, nie odrywając wzroku od kamienia. - A... jakie jest prawdopodobieństwo, że brama się zamknie? - Nie potrafię ci tego powiedzieć - odparł spokojnie Nate. -Tak naprawdę nie wiemy, co się stanie, dopóki nie zadziałasz. Sophie nachyliła się do niej i rzekła z naciskiem: - Willow, mamy bardzo mało czasu. Jeżeli się zgodzisz, musimy niezwłocznie wyruszyć, żebyśmy zdążyli wprowadzić cię w szczegóły planu i wszystko przygotować. - Nie, Willow - powiedział Alex, chwytając ją za ramiona. -Nie! Nie możesz się tego podjąć. Nie ma mowy! Spojrzała na niego; jej zielone oczy były pełne łez. Odetchnęła głęboko. - Czy możecie nas na chwilę zostawić? - zwróciła się do Sophie i Natea, odkładając anielski kamień na stół. - Tak, oczywiście. - Sophie włożyła angelikę do aktówki i zamknęła ją z trzaskiem. Oboje z Nateem wstali, szurając krzesłami. - Poczekamy na zewnątrz.

Po chwili drzwi się za nimi zamknęły. Alex siedział jak ogłuszony, wciąż trzymając Willow za ramiona i patrząc na nią błagalnym wzrokiem. - Nie możesz tego zrobić - wyszeptał. - Nie możesz! Powiedz mi, że nie myślałaś o tym poważnie...! - Alex. - Willow była bardzo blada. - Ja po prostu nie mam wyboru. - Czy ty nic nie słyszałaś? Willow, oni sądzą, że brama rozwali cię na kawałki, nawet nie mają pewności, czy zdołasz ją zamknąć! Powoli pokiwała głową. - Wiem. Poczuł, że ogarnia go wściekłość. Jego podniesiony głos rozniósł się echem po ciasnym wnętrzu chatki. - Nie możesz na serio tego rozważać! Czyś ty kompletnie zwariowała? Chcesz poświęcić swoje życie, taki masz plan? Po policzku Willow spłynęła łza, lecz kiedy się odezwała, jej ton był niemal spokojny. - Jaki mam wybór - pojechać z tobą do Meksyku i zlekceważyć całą tę sprawę? Jak mogłabym spojrzeć sobie w oczy, wiedząc, że być może mogłam na zawsze powstrzymać inwazję aniołów i nawet nie spróbowałam? - Willow, to nie jest dobry pomysł. - Alex się nie poddawał. - Nic w ten sposób nie osiągniesz, oczywiście poza utratą życia. Posłuchaj, znajdziemy inną metodę walki, może... Miażdżył jej ręce w uścisku; odsunęła się od niego, na jej twarzy malowała się rozpacz. - Przeciwnie, to jest właśnie jedyny sposób! O to chodzi, czy tego nie dostrzegasz? Moje przeczucia z wczorajszego wieczora, wizja Paschara - tylko ja mogę powstrzymać anioły! Przeraził się, że Willow może mieć rację. Czuł, jakby oddychał lodowatym, zatrutym powietrzem. - Nie. Nie zrobisz tego, ja ci nie pozwolę. Jej twarz wyrażała mieszaninę smutku i miłości do niego.

- Alex, jeśli jest choćby cień szansy, że zdołam powstrzymać anioły, to muszę spróbować. Walczyłeś z nimi przez całe życie, więc rozumiesz... - Ale nie w ten sposób! - wrzasnął z furią. - To czyste samobójstwo, agenci nie potrafią ci nawet obiecać, że to w ogóle zadziała! Czy poświęcenie życia stanowi dla ciebie aż taką pokusę? - Przecież ja wcale nie chcę zginąć! - zawołała, wybuchając płaczem. - Chcę jedynie być z tobą i żeby wszystko było tak jak przedtem... - Znakomicie - odrzekł - właśnie o to chodzi. - Chwycił ją mocno za rękę. - Willow, błagam, porzuć te szalone pomysły, nie jesteś nikomu nic winna... Spuściła głowę, walcząc ze łzami. Wisiorek, który jej podarował, wysunął się spod swetra. Uwolniła dłoń z ręki Aleksa i dotknęła kryształowej łezki, delikatnie gładząc jej szlifowaną powierzchnię. - Przepraszam - wyszeptała. Nie patrząc na niego, podniosła się z łóżka i podeszła sztywno do stołu. Zaczęła upychać w torebce naszykowane do włożenia dziś rzeczy. - Nie! - Alex skoczył na równe nogi i wyrwał jej torebkę. -Nie, Willow, nie zrobisz tego, nie możesz... - Muszę! - wykrzyknęła, odwracając się gwałtownie na pięcie. - Nie mam wyboru! Czy naprawdę myślisz, że mogłabym teraz pojechać z tobą do Meksyku, jakby nic nie zaszło? Nie mogę! A więc jednak zamierzała to zrobić - to, co miało kosztować ją życie. Wpatrując się w nią bez słowa, Alex słyszał w uszach głuchy łomot swego serca. Raptem poczuł ucisk w klatce piersiowej, z trudem oddychał. O Boże, nie. Tylko nie to, nie po raz kolejny ktoś, kogo kochał. Czemu pozwolił sobie uwierzyć, że tym razem będzie inaczej? Jak mógł być aż tak głupi?

- No cóż, przypuszczam, że cię już nie powstrzymam -rzekł w końcu drewnianym głosem. - Alex, nie mogłabym spojrzeć sobie w oczy - powtórzyła cicho użyty wcześniej argument. - Przez resztę życia widziałabym twarz mojej matki i... Beth, i twojej rodziny... - Zakryła oczy rękami. Tak bardzo pragnął ją pocieszyć, ale nie mógł. Zmierzył ją ciężkim wzrokiem, trzęsąc się z tłumionego gniewu. - Nie wciągaj w to mojej rodziny. Jeśli zamierzasz się zabić, zrób to z własnych powodów. - Cisnął w nią torebką z ubraniami. Policzki Willow były mokre od łez. Drżącymi rękami zaczęła zbierać rzeczy. - Alex, błagam cię, zrozum. Jak ty i ja moglibyśmy stworzyć coś dobrego, gdybym teraz okazała skrajny egoizm? Przeczuwam, że to by zatruło nasz związek, już zawsze wiedziałabym, że... Do niedawna nie uwierzyłby w to, że jest w stanie jej nienawidzić, teraz jednak był tego bliski. - Nie waż się twierdzić, że robisz to dla nas - przerwał jej stłumionym z gniewu głosem. - Po tym, czego dokonasz, i tak nas już nie będzie. - Wypchana torebka Willow nie chciała się zamknąć; wyrwał ją z jej rąk, zatrzasnął zamek i rzucił jej z powrotem. - No idź już - warknął. - Na co czekasz, przecież nie ma chwili do stracenia. Przycisnęła torebkę do piersi i przełknęła ślinę. - A ty... pojedziesz z nami? - wyjąkała. Jej oczy. Twarz. - Nie, dzięki. - Słowa raniły mu krtań niczym pokruszone szkło. - Zbyt często widywałem, jak ludzie, na których mi zależało, umierali. Odwróciła wzrok, wargi jej drżały. - No to lepiej już pójdę. - Tak, lepiej już idź.

Willow ruszyła powoli do drzwi, po czym przystanęła i rzuciła się z powrotem do Aleksa, zarzucając mu ramiona na szyję. - Kocham cię - wykrztusiła i zaczęła płakać. - Błagam cię, niech to się tak nie skończy. Kocham cię... Bardzo chciał ją objąć, ale nie mógł, był zmartwiały z bólu. - Jeśli masz odejść, to teraz - rzekł głucho. Willow odsunęła się od niego i spojrzała mu w twarz. W jej zielonych oczach było cierpienie. - Wiem, że wcale tak nie myślisz - wyszeptała. - Kocham cię, Alex. Zawsze będę cię kochała. - Stał nieruchomo, gdy go pocałowała; czuł na ustach smak jej łez. Odwróciła się i szybko wybiegła. Po sekundzie już jej nie było. Pomieszane głosy i dźwięk oddalających się kroków były tak stłumione, jakby Alex miał w uszach kłęby waty. Cisza. Stał sam pośrodku chatki, drżąc w niekontrolowany sposób. Nagle złapał jedno z krzeseł i cisnął nim o przeciwległą ścianę. Opadł na brzeg stołu i zanurzył palce we włosach, oddychając z trudem. Na łóżku leżały wygniecione śpiwory, w których przespali wiele nocy, obok czarna nylonowa torba podróżna, wypchana rzeczami ich obojga. Fioletowe trampki Willow marki Converse nadal stały w kącie, jeden z nich przewrócony na bok. Co się stało? Co się właściwie stało? Przez kilka minut Alex siedział, ściskając głowę rękami. Miotały nim emocje tak gwałtowne, że obawiał się, iż rozerwą go na strzępy. Usłyszał, że helikopter startuje. Szarpnął głową, gdy przeszył go ten dźwięk, wyrywając z otępienia. Willow znajdowała się w środku. Za moment odleci i już nigdy się nie zobaczą. Panika chwyciła go za gardło; zerwał się od stołu tak gwałtownie, że posłał go z hurgotem pod ścianę. Wybiegł z chaty, przebiegł przez małą polankę i rzucił się w dół jelenią ścieżką, ślizgając się i potykając. - Willow! - wrzasnął ile sił w płucach. - Willow! Śmigła świszczały mu w uszach, gdy wypadł na otwartą

przestrzeń. Helikopter był już w powietrzu i kołysząc się lekko, oddalał się ponad doliną. Alex pognał za nim i zatrzymał się, gdy wiatr zmierzwił mu włosy. Maszyna robiła się coraz mniejsza, przez przyciemnione szyby nie mógł nawet dostrzec pasażerów. Wiedząc, że to na nic, mimo wszystko przytknął zwinięte dłonie do ust. - WILLOW! Helikopter leciał dalej. Wznosił się coraz wyżej nad górami, stając się maleńką ciemną plamką, po czym znikł Aleksowi z oczu, zabierając ze sobą jego serce. Patrzył za nim, drżąc na całym ciele. O Boże. Boże, co on właściwie uczynił? Willow odeszła skazana na niemal pewną śmierć, on zaś rzucił jej w twarz, że ma nie tracić czasu? Nie przytulił jej, nie powiedział, jak bardzo, jak bezgranicznie ją kocha. Pozwolił odejść samotnie. - Nie - oświadczył na głos. O nie, tak się nie stanie. W żadnym razie do tego nie dojdzie, to się tak nie skończy. Jeżeli Willow musi tego dokonać, to trudno, ale nie zrobi tego sama, zamartwiając się, że Alex jej nienawidzi. On będzie tam przy niej, żeby jej pomóc albo zginąć wraz z nią - było mu już wszystko jedno, byle tylko nie musiał trawić reszty życia w samotności, pozbawiony jej cudownego towarzystwa. Denver jutro wieczorem o szóstej. Da radę, jeśli będzie jechał bez przerwy. Popędził z powrotem do chatki, pospiesznie przebrał się w dżinsy i narzucił skórzaną kurtkę. Chwycił portfel, kluczyki do półciężarówki, strzelbę i nowy magazynek. Po chwili był już w dolinie. Wskoczył do samochodu i zapalił silnik. Zakręcił gwałtownie kierownicą i wypadł na wiodącą w dół zbocza drogę. Tym razem nie będzie tak jak z Jakiem. Tym razem nie zawiedzie osoby, którą kocha.

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Przez długi czas w kabinie helikoptera panowało milczenie. Nate siedział z przodu obok pilota w ciemnych okularach, którego imienia nie zapamiętałam, Sophie zajęła miejsce z tyłu wraz ze mną. Nadal przyciskałam do piersi torebkę, wpatrując się w nią ze ściśniętym gardłem. Gdybym nawet chciała się odezwać, nie wykrztusiłabym słowa. Mina Aleksa, gdy powiedział mi, żebym odeszła... zacisnęłam usta, z wysiłkiem powstrzymując szloch. Gdy unieśliśmy się znad ziemi, poczułam, że serce mi pęka, rozpada się w mej piersi na tysiąc kawałków. Nie mogłam się nawet na niego gniewać za brak zrozumienia -wiedziałam przecież, co to dla niego oznacza, a wiedza ta bolała mnie tak, jakby przypalano mnie żywym ogniem. Ze wszystkich sił pragnęłam krzyknąć do Sophie i Natea, że mają zawrócić maszynę, żebym mogła pobiec z powrotem do Aleksa, zarzucić mu ręce na szyję i powiedzieć, że jednak zmieniłam zdanie i nie zamierzam brać udziału w akcji. Ale nie mogłam tego zrobić. Mgliście uświadamiałam sobie, że krajobraz pod nami staje się coraz bardziej płaski, a góry ustępują miejsca pustynnym równinom. - Bardzo mi przykro - odezwała się w końcu Sophie, nachylając się do mnie, by przekrzyczeć ryk silnika. - Jesteście

parą, prawda? - Skinęłam głową, zastanawiając się, czy nadal tak jest, i po policzkach popłynęły mi piekące łzy. Sophie szybko pogrzebała w torebce i podała mi papierową chusteczkę. -Postępujesz właściwie, Willow - powiedziała. - To nasza jedyna szansa, żeby pokonać anioły, i jesteśmy ci niewymownie wdzięczni. Wiem, że to musi być dla ciebie okropne. - Nie mam wyboru - wyjąkałam, ocierając twarz. - Gdybym go miała... - Jezu, ja i Alex bylibyśmy teraz razem w drodze do Meksyku. Kryształowa łezka błyszczała na tle swetra; czułam ból na samą myśl, że miałabym na nią popatrzeć. Sophie umilkła, za co byłam jej wdzięczna. Oparłam głowę o fotel i patrzyłam w dół na rozmyte, pogrążone w cieniu równiny. Po kilku godzinach lądowaliśmy już w Kolorado na małym prywatnym lotnisku na przedmieściach Denver. Nogi zesztywniały mi od długiego siedzenia, w uszach miałam szum od nieustannego huku silnika. W oddali widziałam ośnieżone szczyty Gór Skalistych. Odwróciłam wzrok. Wątpiłam, czy jeszcze kiedyś spojrzę na górski łańcuch, nie odczuwając przy tym dojmującego bólu. Nate i Sophie poprowadzili mnie do czekającej na nas limuzyny z przyciemnionymi szybami. Oczy piekły mnie od płaczu, lecz wiedziałam, że muszę się postarać zachowywać normalnie, inaczej się załamię. Odchrząknęłam i zapytałam: - Myślałam, że tylko wy dwoje zostaliście z projektu „Anioł". - Owszem - przytaknął Nate. - Przyjął nas pod swoje skrzydła inny departament. Nie znają szczegółów, wiedzą tylko, że nasze działania są ściśle tajne, a operacje w przeszłości były narażone na szwank. Gdy doszliśmy do limuzyny, otworzył przede mną drzwi, a ja wsunęłam się na tylne siedzenie z miękkiej czarnej skóry. Z miejsca przyszło mi na myśl porsche Aleksa. Wszystko wokoło mi go przypominało. Nate usiadł obok kierowcy. Szyba

z grubego szkła oddzielała część przednią samochodu od tylnej. Siedziałam spięta obok Sophie, ściskając swoją torebkę i obserwując oddalającą się płytę lotniska. Wkrótce pędziliśmy już autostradą pomiędzy zielonymi polami, mając za sobą łańcuch gór. Wtem coś mi przyszło do głowy i spojrzałam na siedzącą obok mnie agentkę. - Czy wiesz, co słychać w Pawntucket? Czy z mamą wszystko w porządku? Wyczułam jej ulgę, że wreszcie może mi przekazać dobre wieści. - Twoja mama czuje się dobrze - odrzekła. - Ciocia również. Poczułam, że opada ze mnie napięcie. - Naprawdę, wszystko u nich w porządku? - Tak. Możesz być całkowicie spokojna. Och, dzięki Bogu. Wypuściłam ze świstem powietrze; lodowaty ucisk w klatce piersiowej nieco zelżał. Mama czuła się dobrze. Nic jej się nie stało. - Co się działo po moim wyjeździe? - chciałam wiedzieć. Sophie wyjęła paczkę papierosów. Opuściła nieco szybę i przypaliła jednego. - Kościół Aniołów wpłynął na policyjne śledztwo w sprawie twojego zniknięcia - zaczęła opowiadać, wydmuchując obłoczek dymu. - Zamknęli je zaledwie po dwóch dniach. Fakt, że setka świadków potwierdziła, iż uciekłaś ze swoim chłopakiem - podobno widziano cię, jak wkładasz walizkę do bagażnika jego samochodu i całujesz się z nim. Gapiłam się na nią ze zdumieniem, gdy powoli docierało do mnie znaczenie jej słów. Nic dziwnego, że wibracje wysyłane przez ciocię Jo były nacechowane irytacją za każdym razem, gdy próbowałam je odbierać. - Ale przecież... moja przyjaciółka Nina wiedziała, że to nieprawda! Dlaczego nie powiedziała o tym policji?

Sophie się uśmiechnęła. Wyjęła z torebki iPhonea, postu-kała w ekran i podała mi aparat. Spojrzałam na wyświetlacz. Widniał na nim wpis Niny na Twitterze: WILLOW FIELDS NIE MA CHŁOPAKA I KONIEC! Czy ktoś się w ogóle PRZEJMUJE, że moja przyjaciółka zniknęła bez śladu? Och, Nina! Ogarnął mnie niewypowiedziany smutek. - Nikt nie chce jej słuchać - dodała Sophie, odbierając ode mnie telefon. - Z tego co wiem, twoi koledzy z liceum wolą wierzyć w historię z chłopakiem, a w policji Schenectady pracuje wystarczająco wielu członków Kościoła, którzy są w stanie dopilnować, żeby nikt nie zagłębiał się zbytnio w szczegóły. -Schowała aparat do torebki. - Szczerze mówiąc, to zapewne uratowało jej życie. - Alex mówił mi, że tak będzie - zauważyłam po chwili milczenia. - Że do policji przeniknęli wyznawcy Kościoła Aniołów. Na twarzy Sophie, gdy strącała popiół za okno, malowała się zaduma. - On jest doprawdy niezwykły - bąknęła. - Jak na kogoś tak młodego, dokonał niesamowitych wyczynów... - On nigdy nie był naprawdę młody - zaprzeczyłam miękko, nie patrząc na nią. - Nie miał takiej szansy. Ale gdy byliśmy razem, tylko we dwoje... - przełknęłam z trudem, mając w pamięci szeroki uśmiech Aleksa, rozweselone oczy. A potem jego twarz, gdy zrozumiał, że go opuszczam. Nawet się ze mną nie pożegnał. Oplotłam się ciasno ramionami, cierpiąc za nas oboje. Sophie zerknęła na mnie i ucichła, żadna z nas długo się nie odzywała. Wreszcie limuzyna zjechała z autostrady i po kilku minutach znaleźliśmy się na nieoznakowanym podjeździe. Niski jasnobrązowy budynek stał w otoczeniu wypielęgnowanego trawnika. Nie było na nim żadnych tabliczek. Sophie wyprostowała się i odpięła pasy. - Jedna z tajnych kwater CIA - wyjaśniła niepytana. -

Wprowadzimy cię tu w szczegóły akcji, poza tym możesz się umyć i przespać. Skinęłam tępo głową, gapiąc się na przysadzisty, niepozorny budynek. Znajdowałam się tak daleko od Aleksa, prawie półtora tysiąca kilometrów. Czułam ból, jakby każdy z nich przygniatał moje serce kamiennym ciężarem. Wysiadłszy z limuzyny, pokonaliśmy kilka cementowych stopni i weszliśmy przez lśniące przeszklone drzwi. Sophie i Nate wylegitymowali się przed strażnikiem, a potem poprowadzili mnie pozbawionym dywanu korytarzem. Posadzka była tak wypolerowana, że widziałam w niej nasze sylwetki. Kroki odbijały się echem od nagich ścian. - Proszę, tutaj - odezwał się Nate, otwierając jakieś drzwi. Znaleźliśmy się w niedużym apartamencie wyposażonym w kanapy i fotele. W rogu były mała kuchnia, blat śniadaniowy i kilka barowych stołków. - Czy chciałabyś się nieco odświeżyć? - zapytała Sophie, kładąc aktówkę na niskim stoliku. - W łazience jest prysznic. - Pokazała mi drzwi za kuchnią. Nadal miałam na sobie bawełniany podkoszulek i spodnie od dresu, w których spałam, oraz czerwony sweter - wszystko od Aleksa. Irracjonalna cząstka mnie postanowiła ich nigdy nie zdejmować, jakby pozbycie się tych rzeczy miało zerwać ostatnią więź, jaka nas łączyła. Ale przecież nie miało to żadnego znaczenia, prawda? Zapewne i tak nigdy więcej go nie zobaczę, bez względu na to, w co będę ubrana. Ta myśl smagnęła mnie niczym bat. Uświadomiłam sobie, że Sophie i Nate patrzą na mnie, oczekując odpowiedzi. - Chyba tak - bąknęłam ledwo dosłyszalnie. - Ale... yy... nie mam przy sobie szamponu ani... - Zalały mnie wspomnienia z motelu w Tennessee, tak żywe, że urwałam i zamknęłam oczy rażona straszliwym bólem. - Przepraszam - powiedziałam, ze wszystkich sił starając się opanować. - Nie mam przy sobie szamponu.

W brązowych oczach Sophie malował się niepokój, mimo to postarała się uśmiechnąć. - Nie martw się, w łazience znajdziesz wszystko, czego potrzebujesz. W dość ciasnym pomieszczeniu zdjęłam ubranie i starannie złożyłam je w kostkę. Spojrzałam w lustro; na mym dekolcie lśnił kryształowy wisiorek. Patrzyłam na swoje odbicie, usiłując pojąć, jak szybko wszystko się zmieniło. Kilkanaście godzin temu stałam z Aleksem przed domkiem, czując na karku dotyk jego ciepłych warg. Wkrótce oboje mieliśmy wyruszyć na południe. Nie mogłam się już dłużej powstrzymywać. Puściłam silny strumień wody w prysznicu i odwróciwszy się twarzą do ściany, żeby nie można mnie było usłyszeć, szlochałam opleciona ciasno ramionami, a gorące strugi spływały mi po ciele. Och, Alex. Błagam, nie myśl o mnie źle, proszę cię. Tak strasznie za tobą tęsknię. Pragnę być z tobą, na zawsze... a teraz chcę, żebyś był tu ze mną, przytulił mnie i zapewnił, że wszystko będzie dobrze, że być może nie zginę, kiedy będę musiała to zrobić... Płakałam tak długo, aż zabrakło mi łez. W końcu, czując się jeszcze gorzej niż przedtem, umyłam włosy i wygramoliłam się spod prysznica. Moja twarz w zaparowanym lustrze była zaczerwieniona i zapuchnięta, jakby ktoś wykorzystał ją jako worek treningowy. Patrzyłam na siebie z posępną obojętnością. Mechanicznie wyjęłam świeże ubranie i je włożyłam. Bielizna, dżinsy, jasnoniebieski podkoszulek. Na to ponownie wciągnęłam czerwony sweter. Jego widok mnie bolał, ale sto razy bardziej przykre byłoby zrezygnowanie z niego. Na koniec rozczesałam wilgotne włosy i związałam je w ciasny kok. Gdy wróciłam do pokoju, Nate i Sophie siedzieli na kanapie pogrążeni w rozmowie. Spojrzeli na mnie, a ich twarze wykrzywił głęboki niepokój. Nate poszedł do kuchni i przyniósł kilka kubków.

- Kawy? Przysiadłam na brzegu fotela. W głowie boleśnie mi pulsowało. - Nie, dziękuję. Wystarczy woda. - Chcesz coś zjeść? - spytała Sophie. Nachyliła się do mnie z łokciami opartymi o kolana, uważnie mnie obserwując. -Mamy kanapki albo możemy zamówić to, na co masz ochotę. - Nie jestem głodna. Dzięki - dodałam niemrawo, gdy Nate nalał szklankę wody i podał mi ją. Miała kształt sześcio-kąta i wydawała się bardzo chłodna. Zapragnęłam przytknąć ją do piekących oczu i czoła. - Powinnaś coś zjeść - powiedział, siadając wygodnie na sofie. - Musisz mieć dużo siły. Wpatrywałam się w szklankę, obracając ją powoli w palcach. - Może później. - Posłuchaj, Willow - rzekła Sophie z wahaniem - martwimy się o ciebie, ale musimy przyznać, że mamy też konkretny problem do rozwiązania. Uwierz mi, wiem, co teraz czujesz, mimo to... ujmijmy to krótko i zwięźle, musisz być jutro w formie, to konieczne. Targnął mną nagły ból. Ujrzałam naszą chatkę i poczułam spokój cowieczornego zasypiania w ramionach Aleksa. Dotyk jego warg całujących mnie rano na powitanie. Przymknęłam oczy, pragnąc powiedzieć: „Przepraszam, zmieniłam zdanie, nie chcę brać w tym udziału". Jednak musiałam przecież - byłam jedyną nadzieją ludzkości. Wezmę się w garść i zrobię to, inaczej na próżno opuściłam Aleksa, łamiąc nam obojgu serca. Zaczerpnęłam głęboko powietrza i otworzyłam oczy. Upiłam łyk wody i odstawiłam szklankę na stół, idealnie pośrodku. - Wiem - wyszeptałam cichutko. - Będę gotowa.

Resztę dnia spędziliśmy na omawianiu akcji. - Uroczystość jest zakrojona na szeroką skalę - powiedziała Sophie, rozłożywszy na stole plan katedry. - Bogaty program muzyczny, specjalna msza - pełen zestaw. Ciebie to oczywiście nie dotyczy. Pojawisz się na miejscu chwilę przed otwarciem bramy. Spojrzałam na plan. Setki rzędów ławek, za nimi zaś tysiące krzesełek wznoszących się pod sufit jak na stadionie. Na samym przodzie obok pulpitu widniała długa, szeroka przestrzeń. - Czy tu właśnie będzie brama? - spytałam, pokazując na mapę. - Zgadza się - odrzekł Nate, studiując ją ze zmrużonymi oczami. - Między przednimi rzędami ławek a nią znajdą się barierki z pleksiglasu, tutaj. - Naszkicował palcem linię. -Przydadzą im się do kontroli tłumu, ale będą też pomocne nam - gdyby ktoś cię spostrzegł i wybuchł tumult, spowolni to ewentualnych napastników. Zamyślona Sophie obracała w palcach długopis. - Z przodu oprócz ciebie będą reszta nowicjuszek i kaznodzieja. Chór znajdzie się na balkonie na drugim piętrze, więc nie powinien stanowić problemu. Niestety, na dole będą jeszcze dwa anioły. - Pociecha, że tylko dwa - dodał Nate, zanim zdążyłam zareagować. Zerknął na mnie z ukosa. - Raziel to anioł, który zarządza katedrą. To on postanowił, że uroczystość będzie dostępna wyłącznie dla ludzi, natomiast anioły przebywające już w waszym świecie powitają nowo przybyłych później. W rzeczywistości chodzi mu o to, żeby być jednym z dwóch, które będą obecne podczas przybycia Drugiej Fali - to wyznacznik jego pozycji na Ziemi. - Oprócz niego będzie tam jego pomocnica o imieniu Lailah - wyjaśniła Sophie. - Jest raczej pewne, że obydwoje znajdą się przy bramie wraz z tobą i resztą uczestników, lecz miejmy

nadzieję, że wszystko potoczy się tak szybko, iż nikt nie zdąży zareagować. Moje gardło zrobiło się raptem suche jak pustynny piasek. Gapiłam się na nich z otwartymi ustami. - Przecież... jedno z nich zauważy moją aurę - wyjąkałam. Wiedziałam, że anioły w ludzkiej postaci potrafią skanować przestrzeń, jak czynił to Alex, a srebrzystolawendowe barwy mojej aury zdradzały mnie niemal w takim samym stopniu, jakbym krzyknęła: „Jestem pół aniołem, pół człowiekiem". Sophie skrzywiła się i założyła za ucho pasmo brązowych włosów. - Niestety, tej zmiennej nie jesteśmy w stanie kontrolować -oznajmiła. - Zrobiliśmy co w naszej mocy - nasz kontakt w katedrze zgłosi jutro twoją śmierć, więc mamy nadzieję, że wszyscy w to uwierzą i nikt nie będzie cię szukał. Wyobraziłam sobie, co powiedziałby o tym Alex. - No dobrze - mruknęłam w końcu. - Co się będzie działo dalej? - Według planu brama otworzy się punktualnie o szóstej wieczorem - kontynuował Nate. - Niezbędna do tego energia zostanie wygenerowana z tamtej strony. Mniej więcej dwie minuty przed szóstą pochód nowicjuszek z każdego stanu Ameryki wejdzie tymi drzwiami. - Postukał palcem w mapę. - Ty reprezentujesz Wisconsin - dodała Sophie. Wstała, podeszła do wąskiej szafy na ubrania i wyjęła z niej srebrzysto-błękitną szatę z luźnym kapturem. - Nie byliśmy pewni, czy uda się nam ciebie odnaleźć, ale na wszelki wypadek kazaliśmy uszyć strój w twoim rozmiarze. Czy chciałabyś go przymierzyć? Na myśl, że gotowa szata wisiała w szafie w stanie Kolorado, czekając na mnie, dostałam gęsiej skórki. Przygryzłam wargi i podeszłam do Sophie. Strój z lejącego się materiału zakołysał

się lekko na wyściełanym wieszaku. Włożyłam go przez głowę; śliski jedwab szeleścił i szemrał mi do ucha. Sophie pomogła mi zasunąć suwak i cofnęła się o krok, chcąc ocenić, jak leży szata. - Nie jest źle, zważywszy, że była szyta na oko. Odrobinę za luźna i za długa, ale nie sądzę, żeby ktokolwiek zwrócił na to uwagę. Spojrzałam po sobie. Szata miała długie rękawy i wysoki kołnierz, zakrywała mnie całą. Wygładziłam ją z przodu. Czułam się w niej okropnie, jak w kostiumie, którego już nigdy nie zdołam się pozbyć. Przeszedł mnie zimny dreszcz, gdy sobie uświadomiłam, że chyba w tym rzecz. Istniało spore prawdopodobieństwo, że w niej umrę. - Kaptur został dodany w ostatniej chwili, kiedy nasz człowiek w Kościele Aniołów przystał na nasz plan - rzekł Nate. -Powinien utrudnić ludziom rozpoznanie ciebie. - I tak trzeba ci zaczesać włosy do tyłu - orzekła Sophie. -Mam ze sobą wsuwki. - Dobrze - bąknęłam. Chciałam jak najszybciej pozbyć się tej przeklętej kiecy. Sięgnęłam ręką do tyłu, usiłując rozsunąć suwak. - Zaczekaj chwilę, sprawdźmy, co z angeliką - powstrzymał mnie Nate. Otworzył aktówkę i wyjął szarawy kamień. - No właśnie, spójrz - powiedziała Sophie. Podwinęła lewy rękaw szaty i pokazała mi ukrytą kieszonkę z elastycznym ściągaczem. Nate podał jej angelikę, którą wsunęła do środka. Poczułam jej ciężar obijający się o moje ramię. - Czy możesz przejść kilka kroków, żebyśmy sprawdzili, jak to wygląda? -poprosiła Sophie. Miałam tego dość, szczerze dość. A jednak się zgodziłam; przyjechałam tu z własnej, nieprzymuszonej woli, teraz zaś czekało na mnie zadanie. Wzięłam głęboki oddech i przespacerowałam się w tę i z powrotem po pokoju. Szata niemal zamiatała podłogę.

- Bardzo dobrze - oceniła Sophie, przyglądając mi się uważnie. - Rękaw jest na tyle luźny, że w ogóle nie widać pod nim kamienia. - No więc plan jest taki, że tuż przed szóstą wejdziesz tam razem z innymi nowicjuszkami kontynuował Nate. Przysiadł na oparciu sofy z jedną stopą na podłodze, a drugą dyndającą w powietrzu. - Dziś wieczorem jesr próba kostiumowa, ale na nią nie pójdziesz, nie możemy ryzykować, że ktoś cię rozpozna. Nie jest to jednak nic skomplikowanego: nowicjuszki wejdą pojedynczo, ustawią się twarzami do ściany i uklękną. - W tym momencie gigantyczny telebim zostanie wyłączony - mówił dalej Nate. - Oficjalny powód jest taki, że i tak nikt nie zobaczyłby obrazu na telebimie zasłoniętym przez przelatujące anioły, ale naprawdę chodzi o to, żeby maksymalnie zwiększyć twoje bezpieczeństwo podczas akcji - nikt z obecnych nie dostrzeże twojej twarzy. Potrząsnęłam głową z uznaniem; pomyśleli o wszystkich szczegółach. Wtem coś mi przyszło do głowy. - Jak ludzie ujrzą przybywające anioły, skoro tego dnia nie będą się one pożywiać? - To szczególna okazja - prychnął pogardliwie Nate. -Anioły sprawią, że podczas przelotu przez katedrę będą widzialne dla publiczności. Mają przybrać swą boską postać i przelecieć tuż nad głowami nowicjuszek. Już nie mogą się doczekać aplauzu i okrzyków radości na powitanie. - Nie będzie żadnych okrzyków - poprawiła go stanowczo Sophie - bo nie przedostaną się przez bramę. Willow, kiedy uklękniesz wraz z innymi, znajdziesz się dokładnie przed miejscem, gdzie zacznie otwierać się brama. Nowicjuszki będą miały ręce złożone w geście modlitwy, więc klękając, wysuń angelikę z kieszonki i przytrzymaj między dłońmi. - Pokazała mi, w jaki sposób. - Uważnie obserwuj powietrze przed sobą - powiedział Nate. - Moment, gdy zauważysz, że leciutko się marszczy, będzie

dla ciebie sygnałem. Zmaterializuj swojego anioła, nawiąż kontakt z angeliką i biegnij naprzód. Brama będzie pięć metrów od ciebie. Masz tylko kilka sekund, by dotrzeć do niej na czas. Zawirowało mi w głowie i poczułam mdłości. To się działo naprawdę, już jutro będę musiała... - Może... może powinnam przećwiczyć nawiązanie kontaktu z kamieniem - wyjąkałam słabo, dotykając kieszonki w rękawie. - Tak, mieliśmy zamiar ci to zaproponować - odrzekła Sophie. - Spróbuj także dyskretnie wysunąć go z kieszonki i ukryć w dłoniach. Było to znacznie trudniejsze, niż się spodziewałam. Musiałam powtarzać tę czynność wiele razy, bowiem niezgrabnie skubałam palcami elastyczny materiał, aż wreszcie opanowałam sposób wywinięcia lewej ręki w górę i złapania kamienia jednym płynnym ruchem. A przynajmniej udało mi się to powtórzyć kilka razy z rzędu. - Dobrze, a teraz wyobraź sobie, że dostrzegłaś zmarszczki -odezwał się Nate. Siedział na kanapie i obserwował mnie z rękami na kolanach. - Jesteś gotowa nawiązać kontakt z kamieniem? Skinęłam głową. Zamknęłam oczy i odszukałam mojego anioła. Już na mnie czekał, więc w ciągu kilku sekund stopiłam się z nim i wzniosłam ponad siebie, unosząc się w powietrzu z rozłożonymi skrzydłami. Gdy tylko to zrobiłam, uświadomiłam sobie obecność kamienia pomiędzy mymi ludzkimi dłońmi: emanował srebrzystą aurą, pulsując żywo. Sięgnęłam ku niemu anielskim ramieniem, gładząc jego energię swoją i posyłając mu nieme pozdrowienie. Kiedy nasze energie nawiązały kontakt, angelika wzmocniła pulsowanie. Odczułam to tak, jakbym trzymała w dłoniach żywe bijące serce. - To moment, w którym musisz zacząć biec - oznajmił Nate, kiwając powoli głową. - Świetna robota, Willow.

W postaci anioła spłynęłam w dół, złożyłam skrzydła i stopiłam się ze sobą. Już jako jedna osoba przyjrzałam się uważnie kamieniowi, obracając go w dłoniach. Wyglądał tak zwyczajnie, prawie jak okruch granitu. Tymczasem potrafił zniszczyć ścianę oddzielającą dwa światy. Zrobiło mi się zimno na tę myśl i włożyłam go z powrotem do kieszonki. - Może poćwiczę jeszcze trochę sama, a potem położę się spać - zaproponowałam. Dochodziła szósta po południu. -Czy sypialnia należy do mnie? - Tak - odrzekł Nate. - Ja się prześpię na kanapie, a Sophie ma pokój na końcu korytarza. - Naprawdę nie chcesz nic zjeść? - zapytała agentka. - Możemy ci coś zamówić. Potrząsnęłam głową. Nagle zapragnęłam zostać sama. - Nie, dziękuję. - Willow, przez cały dzień nic nie jadłaś. - Naprawdę nie jestem głodna. - Może chociaż weźmiesz kanapkę do pokoju? - nalegała Sophie. Poszła do kuchni, wyjęła z lodówki tacę z kanapkami i położyła jedną z nich na talerzyku. - Zrób to dla mnie, dobrze? - poprosiła. Wzięłam ją od niej, wzdychając. Zastanawiałam się, jakie ma w ogóle znaczenie to, czy zjem coś, czy nie. - Okej. Dobranoc. Sypialnia była mała, lecz funkcjonalnie urządzona. Poćwiczyłam jeszcze trochę, dopóki nie opanowałam sztuki chwytania kamienia gładkim ruchem w ciągu kilku sekund. Następnie z ulgą pozbyłam się szaty i powiesiłam ją na oparciu krzesła. Przebrałam się w spodnie od dresu i podkoszulek, a wówczas pozorny spokój, jaki udało mi się osiągnąć, rozwiał się bez śladu, gdy uświadomiłam sobie, że wkładając ostatnio ten strój, zamierzałam zasnąć w ramionach Aleksa. Zwinęłam się w kłębek na łóżku z poduszką przyciśniętą

do brzucha. Nietknięta kanapka stała na nocnej szafce. Czy Alex nadal przebywał w górskiej chatce, skoro nie miał już powodu dalej uciekać? A może wyruszył samotnie do Meksyku? Wpatrywałam się w ciemność, bezskutecznie powstrzymując piekące łzy. Nie wiedziałam, gdzie teraz jest, co wydało mi się niepojęte i nienaturalne. Tak mocno pragnęłam mieć go przy sobie, że czułam się, jakby odrąbano mi jakąś ważną część ciała. Boże, wyraz jego oczu, gdy powiedział mi, żebym już sobie poszła... Trzymając w palcach wisiorek, leżałam nieruchomo na boku, a łzy płynęły mi po policzkach bezgłośnym, nieprzerwanym strumieniem, skapując na chłodne prześcieradło. Nie chciałam umierać. Pragnęłam żyć i wspólnie z Aleksem doświadczać tego wszystkiego, czego dotąd nie zdążyłam. Jednak w tej chwili opłakiwałam właśnie jego. Tyle wycierpiał, musiał pogodzić się ze śmiercią ludzi, których kochał, a teraz czekało go to samo, tylko ze mną. Na samą myśl, co Alex akurat przeżywa, czułam straszliwy ból, jakby ktoś rozszarpywał mi rany; było to nawet gorsze od wyobrażania sobie tego, co czeka mnie jutro. Jakaś cząstka mnie miała szczerą nadzieję, że Alex naprawdę mnie znienawidził. Może to by pomogło, może aż tak by nie cierpiał. A poza tym opłakiwałam chyba nas oboje... i to, że nasza miłość nie okazała się jednak wieczna. Następny dzień zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Trochę poćwiczyłam, a potem oglądaliśmy telewizję, niewiele się przy tym odzywając. Zjedliśmy lunch. Przypuszczam, że wszyscy troje ukradkiem obserwowaliśmy zegar. Zgodnie z planem za kwadrans piąta mieliśmy wyruszyć na prywatne lotnisko, skąd helikopter zabierał nas do katedry Kościoła Aniołów. Kontakt agentów miał mnie wpuścić tylnymi drzwiami i doprowadzić do nowicjuszek chwilę przed wejściem do środka.

Wszyscy otrzymają wcześniej informację, że nowicjuszka z Wisconsin się spóźnia, więc przypuszczalnie nikogo to nie zdziwi. Teraz, gdy zbliżała się pora akcji, chciałam to mieć jak najszybciej za sobą, niech się dzieje, co chce. Przycupnęłam skulona na sofie, błędnym wzrokiem wpatrując się w ekran telewizora. Miałam na sobie te same dżinsy, podkoszulek i sweter co poprzedniego dnia - jedyne ubranie, które ze sobą przywiozłam. Sophie siedziała sztywno w fotelu, paląc papierosa i z obojętną miną oglądając program. Niewątpliwie myślała o czymś innym, podobnie jak ja. Nate parzył kawę w kuchence. Wtem na ekranie pojawił się wysoko sklepiony dach katedry Kościoła Aniołów. Wyprostowałam się powoli z walącym sercem. Na parkingu przed nią stał reporter z wyżelowaną czupryną: „Anioły przybywają do Denver w stanie Kolorado! Do stolicy stanu nadciągają obecnie setki tysięcy wiernych pragnących uczestniczyć w oczekiwanym od dawna wydarzeniu...". Znieruchomiałyśmy z Sophie przed telewizorem. Nate powoli opuścił ręce, zapomniawszy o kawie. Kamera pokazała falujące morze ludzi stojących przed katedrą. Gapiłam się na nich ogłuszona. Tysiące głów! Niektórzy mieli przypięte anielskie skrzydła, inni machali transparentami z napisami: „Chwalmy anioły!", „Anioły, kochamy was!". Reporter mówił dalej, świdrując wzrokiem kamerę: „Chociaż nikt nie potrafi tego wytłumaczyć, w ciągu ostatnich dwóch lat fenomen tych istot rozprzestrzenił się w całym kraju, czyniąc Kościół Aniołów najszybciej rozwijającą się religią w historii. Wierni stanowczo odrzucają oskarżenia o kult... twierdzą, że odpowiedź jest prosta. Aby poznać, czym jest prawdziwa miłość, trzeba poznać anioły". Na ekranie ukazała się rozpromieniona kobieta. - Zapłaciłam dwieście dolarów za bilet, żeby tu dzisiaj przyjechać, moim zdaniem to tyle co nic. Anioły ocaliły mi życie.

To spełnienie mojego marzenia, że przybędzie ich tu więcej, aby pomagać ludziom. Kolejne ujęcie: długie rzędy samochodów tkwiących nieruchomo w korku na autostradzie niczym lśniące metaliczne węże. Głos reportera zza kadru oznajmił: „Przekręt z zimną krwią czy też boska interwencja? Bez względu na to, jaka jest prawda, przybywające tłumy ludzi sprawiły, że drogi dojazdowe do Denver są całkowicie nieprzejezdne. Kto nie potrafi fruwać jak anioł, niech lepiej w to Halloween zostanie w domu!" Gdy w telewizorze pojawił się kolejny materiał, Sophie zerknęła na mnie znacząco. - Właśnie dlatego użyjemy helikoptera - powiedziała. -Na drogach panuje kompletne szaleństwo. - Mhm - mruknęłam zapatrzona. Z trudem przełknęłam ślinę. - Czy wy dwoje także tam będziecie? zapytałam nagle. - To znaczy podczas... mojej akcji... - Ja tak - odrzekł Nate po chwili milczenia. - Nie zobaczysz mnie, bo będę w tłumie w pobliżu bramy. Jeżeli coś pójdzie niezgodnie z planem, być może będę mógł ci jakoś pomóc. Jego słowa sprawiły, że poczułam się odrobinę pewniej. Spojrzałam na Sophie. Nie patrząc mi w oczy, nachyliła się, żeby strząsnąć popiół do popielniczki. Odchrząknęła sztywno. - Ja natomiast... odlecę helikopterem w bezpieczne miejsce, kiedy cię już zostawimy w katedrze. - Och - bąknęłam cicho. Rzuciła mi przepraszające spojrzenie. - Posłuchaj, Willow, wiem, że to zrozumiesz. Tylko Nate i ja zostaliśmy z projektu „Anioł", nie możemy ryzykować, że coś się stanie nam obojgu. Pokiwałam wolno głową, czując się bardziej samotna niż kiedykolwiek. Oczywiście to miało sens. Absolutny, logiczny sens. Otworzyłam usta, żeby zapytać, jak Nate i ja mamy stamtąd uciec, skoro ona zabierze helikopter... ale je zamknęłam,

gdyż wszystko zrozumiałam. Alex miał rację. Nie uciekniemy, o czym oboje wiedzieli. Jeżeli nawet nie zabije mnie brama, to z pewnością zrobią to wierni Kościoła Aniołów. Kiedy brama się zamknie, Nate i tak wkrótce umrze, dlatego zostaje, żeby mi pomóc. Może stanie się to nawet wcześniej, niż sądzi, gdy dopadną go dwa anioły z katedry. Żadne z nas nie przeżyje dłużej niż kilka godzin. Przecież o tym wiedziałam, nie wiem, czemu stało się to nagle bardziej realne. Tkwiłam nieruchoma i milcząca, obejmując się ciasno ramionami. Nate dołączył do nas z kubkami kawy, które postawił przede mną i Sophie. Moja stygła nietknięta. W telewizji skończył się teleturniej i zaczął łzawy serial, a po nim wiadomości. - Powinniśmy się zbierać - odezwał się w końcu Nate, spoglądając na zegarek. Sophie udała się ze mną do łazienki, gdzie związała mi włosy w porządny węzeł. - Są takie piękne - powiedziała, wsuwając spinki po bokach. „Nie, uwielbiam je, są takie miękkie". Patrzyłam w lustro, mając w uszach głos Aleksa i czując dotyk jego dłoni na głowie. Nie mogłam wykrztusić słowa. Gdy Sophie skończyła upinać mi włosy, wydałam się sobie dziwna, taka ulizana. Wróciłyśmy do pokoju, gdzie przyniosła mi kilka par czarnych pantofli na koturnie, zakupionych dzisiaj rano. Jedna para leżała jak ulal. - W porządku? - spytała, przyglądając się moim stopom. - Tak, bardzo dobrze. - Czy chciałabyś włożyć rajstopy? Potrząsnęłam głową. Zaczynałam czuć dziwną obojętność, jakbym śniła albo była duchem. Jednocześnie serce tłukło mi się w piersi tak mocno, że obawiałam się, czy z niej nie wyskoczy. Wciąż zauważałam najdziwniejsze, nieistotne szczegóły: odprysk farby na gładkiej ścianie, smugę szminki na kubku po

kawie, którego używała Sophie, luźny szary sweter Natea, nadpruty przy mankiecie. - Okej, chyba jesteśmy gotowi - orzekł w końcu. - Tak. - Sięgnęłam po torebkę. Jakim cudem mówiłam normalnym tonem? Sophie wzięła szatę i przewiesiła ją sobie przez ramię; spłynęła w dół srebrzystobłękitnymi fałdami. - Włożysz ją w samochodzie - powiedziała. W drugą rękę chwyciła aktówkę z angeliką. Gdy opuszczaliśmy apartament, Nate położył mi dłoń na ramieniu. Kroczyliśmy korytarzem. Wydawało mi się, że nogi należą do kogoś innego, niosły mnie bez mojego udziału. Przymknęłam oczy i na moment wniknęłam w głąb siebie, żeby wyczuć anioła, jego jasną, kochającą obecność. Czysta biel lśniących skrzydeł dodała mi nieco otuchy. Ogarnął mnie smutek; instynktownie zacisnęłam palce na torebce. Nie zdążyłam dobrze poznać tej części mnie, a teraz było już na to za późno. Punktualnie o czwartej czterdzieści pięć po południu wsiedliśmy do limuzyny. Za nieco ponad godzinę będę klęczała przed bramą. Dotknęłam swetra, delikatnie gładząc wypukłość ukrytej pod nim kryształowej łezki. Czułam jej ciepło na skórze. Kocham cię, Alex, pomyślałam. Tak mi przykro. Tak przykro. Nie płakałam, gdy odjeżdżaliśmy. Byłam pewna, że już nigdy więcej nie zapłaczę.

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Wydostanie się wąskimi krętymi drogami i serpentynami z Sierra Nevada zajęło wiele godzin. Każda upływająca minuta wydawała się wiecznością. Mimo to Alex oparł się chęci pokonywania ostrych zakrętów z prędkością stu trzydziestu kilometrów na godzinę. Miał dotrzeć na miejsce, nie zaś stoczyć się w przepaść, koziołkując przez barierkę. Mocno trzymał kierownicę, poruszając się najszybciej, jak pozwalał rozsądek. Wreszcie dojechał do autostrady i z ulgą wdepnął gaz do dechy. Przez następne dwadzieścia godzin po prostu jechał, zatrzymując się tylko dwukrotnie, żeby zatankować. Wzdrygnął się, spojrzawszy na swoje odbicie w lustrze w męskiej toalecie. Ledwie się w nim rozpoznał - oczy miał udręczone, pociemniałe. Zanim zdążył zarejestrować tę myśl, już wypadł na zewnątrz, do pikapa. Wieczór przeszedł w noc, a noc w dzień, gdy minął Nevadę i Utah i w końcu znalazł się w Kolorado. Posuwał się w bardzo dobrym tempie; to sprawiło, że koszmarne napięcie odrobinę zelżało. Nadal miał przed sobą łańcuch Gór Skalistych, ale to nie był problem; wychodził z założenia, że powinien zdążyć na czas, i to ze sporym zapasem. Po godzinie jazdy przez stan Kolorado złapał gumę. Zjechał na pobocze, wysiadł i z tępym niedowierzaniem

wpatrywał się w lewą przednią oponę. Sprawdził bagażnik, w którym powinna się znajdować zapasowa - był pusty. Nie... Zatrzasnął z hukiem klapę. Pokusa, żeby jechać dalej na obręczy, była wprost nieodparta. Odetchnął głęboko, starając się uspokoić. W porządku. Tylko bez paniki. Zdąży na czas. Po chwili nadjechała wielka ciężarówka. Alex wypadł na szosę, wymachując dziko rękami. Przez moment sądził, że facet się nie zatrzyma, jednak zwolnił i zjechał na pobocze jakieś sto pięćdziesiąt metrów od Aleksa. Chłopak rzucił się biegiem do nieznajomego wybawcy. Szofer opuścił szybę i wystawił łokieć na zewnątrz, obserwując go w bocznym lusterku. Z ust Aleksa popłynął potok słów. - ...dobry, złapałem gumę, a rozładowała mi się komórka, czy mógłby pan zadzwonić do warsztatu i wezwać dla mnie pomoc? Mężczyzna za kierownicą był potężnie zbudowany, a jego jasnoniebieskie oczy przypomniały Aleksowi o Cullym. Pokręcił głową ze smutkiem. - Wątpię, żeby w niedzielę był czynny jakiś warsztat w tej okolicy. Ale mogę cię podwieźć, jeśli chcesz. Mniej więcej piętnaście kilometrów stąd jest postój dla ciężarówek, tam będziesz mógł zadzwonić. Niedziela. Zapomniał, że dziś jest niedziela. Otarł usta dłonią i spojrzał na swój pojazd. Pikap stał przechylony na bok, wyraźnie niezdolny do jazdy. - Dobra... dzięki. Postój dla ciężarówek działał dwadzieścia cztery godziny na dobę. Były tam jasno oświetlona restauracja i sklep oraz prysznice. Po prawie godzinie spędzonej w kabinie płatnego telefonu Aleksowi udało się w końcu znaleźć mechanika, który zechciał przyjechać i zmienić oponę; kolejne dwie godziny zajęło czekanie na niego. Kiedy wreszcie koło zostało wymienione, on zaś znowu siedział za kierownicą, zegar cyfrowy wskazywał drugą czterdzieści sześć. Msza w Kościele Aniołów

zacznie się za ponad godzinę, Willow podejmie próbę rozwalenia bramy za ponad trzy. Na tę myśl żołądek Aleksa boleśnie się skurczył; nadal miał przed sobą wyżynne tereny Gór Skalistych. Dam radę, powiedział sobie ponuro, wjeżdżając z powrotem na autostradę i ostro przyspieszając. Dam radę albo zginę. W krótkim czasie znalazł się na krętej szosie w głębi potężnych gór. Była mu dobrze znana, kiedyś bowiem często bywał w Kolorado. Odetchnął z ulgą. Powinien dojechać do Denver na czwartą trzydzieści, będzie miał wystarczająco dużo czasu. Niedługo potem ruch na szosie zamarł. Znajdował się wówczas jakieś trzydzieści kilometrów od Denver. Od godziny strumień pojazdów regularnie gęstniał, spowalniając jazdę. Zaciskając ręce na kierownicy, Alex popatrywał na zegar, usiłując się pocieszać, że nadal ma sporo czasu, nawet uwzględniając korek na drodze. Jazda stawała się jednak coraz powolniejsza, aż w końcu został otoczony samochodami i czołgał się konwulsyjnie dziesięć na godzinę, to stając, to znowu ruszając. Po pewnym czasie rzeka aut utknęła na dobre. Alex siedział nieruchomo, wpatrując się w zastygłe pojazdy, a serce waliło mu jak młotem. Minuty płynęły. Dziesięć. Piętnaście. Auta ani drgnęły. Co się tu dzieje, do cholery? Nagle zrozumiał, jakby strumień lodowatej wody trysnął mu prosto w twarz. Wszyscy zmierzali do Kościoła Aniołów. Dziesiątki tysięcy ludzi udawało się tam gdzie i on. Wysiadł z pikapa i wskoczył na maskę. Krew zastygła mu w żyłach. Znajdował się na niewielkim wzniesieniu, przed sobą zaś widział wielokilometrową rzekę nieruchomych samochodów, które lśniły w słońcu. Daleko z przodu ujrzał ludzi, którzy opuścili auta i stali grupkami zajęci rozmową. Wyglądało na to, że tkwią tak od wielu godzin. Do pokonania pozostało mu ponad dwadzieścia kilometrów. Było już piętnaście po czwartej.

Nie zdąży. Willow umrze samotnie, myśląc, że on jej nie kocha. Nie. Nie! Zeskoczył z maski i szarpnął drzwi od strony pasażera. Wyjął ze skrytki rewolwer, ukrył go pod koszulką i zaczął biec. Mgliście uświadamiał sobie obecność mijanych pojazdów i osób. Ze wzrokiem wbitym przed siebie uderzał rytmicznie stopami o asfalt pobocza. Na sali treningowej potrafił przebiec prawie trzynaście kilometrów w godzinę, tu jednak było trudniej, znajdował się bowiem w terenie górzystym. Nieważne. Zacisnął szczęki i pobiegł jeszcze szybciej, zmuszając się do wysiłku. Po kilku kilometrach pozbył się kurtki, rzuciwszy ją szerokim zamachem na ziemię obok szosy. Stracił poczucie czasu. Był świadom jedynie niekończącego się asfaltu, łomotu stóp i gwałtownego bicia serca. W pewnym momencie wbiegł na wzniesienie i ujrzał zaparkowane na trawie tuż przy poboczu dwa motocykle. Obok nich stali kobieta i mężczyzna, którzy najwyraźniej zakończyli krótki odpoczynek i właśnie zakładali kaski. Rzeka nieruchomych aut rozlewała się niezmiennie po szosie. Para znieruchomiała w pół gestu, gapiąc się ze zdumieniem na nadbiegającego pędem Aleksa. Zatrzymał się raptownie, oparł ręce na udach i zgiął, z trudem łapiąc powietrze. Czuł, jak strużki potu spływają mu po twarzy. - Która... która godzina? - wysapał. Mężczyzna miał długie brązowe włosy związane w kucyk, zaplecioną w warkoczyk kozią bródkę i wielkie ciemne okulary. Z kieszeni dżinsów wyjął komórkę. - Piąta trzydzieści siedem - odrzekł, spoglądając na wyświetlacz. Nie. O Boże, nie! - Jak... jak daleko do Kościoła Aniołów? - Hej, stary - rzucił, krzywiąc się mężczyzna - chyba nie

jesteś jednym z nich, co? Nie wiem, siedem, może osiem kilometrów? Krew pulsowała Aleksowi w uszach. Pól godziny. Willow może umrzeć za pól godziny, a on nie zdąży na czas, nie będzie go przy niej w tej straszliwej chwili. - Proszę. - Kobieta podała mu butelkę wody. Była niska, miała miłą okrągłą twarz i długie czarne włosy. Przyglądała mu się zatroskanym wzrokiem. - Chyba chce ci się pić. Ręce mu drżały, gdy brał od niej butelkę. Dwoma haustami wypił połowę wody. Otarł usta grzbietem dłoni, zwrócił butelkę i wysapał: - O szóstej muszę być w tym kościele, po prostu muszę. Czy moglibyście mnie podrzucić? Mężczyzna potrząsnął głową z szerokim uśmiechem. - Przykro mi, ale jedziemy do Colorado Springs, skręcamy na najbliższym zjeździe z autostrady. Jednak coś ci poradzę -anioły i tak nie przybędą, więc nie musisz się spieszyć. - Nie! - Alex starał się opanować, ale wiedział, że mu nie wychodzi. - Chodzi o moją dziewczynę, muszę koniecznie do niej dotrzeć, gdyż grozi jej niebezpieczeństwo. Proszę was, naprawdę muszę się tam znaleźć, to sprawa życia i śmierci, nie żartuję. Uśmiech znikł z twarzy mężczyzny. - Stary, naprawdę chciałbym ci pomóc, ale... - Jak to sprawa życia i śmierci, o czym ty mówisz? - wtrąciła kobieta, patrząc na niego rozszerzonymi oczami. Jezu, Willow może zginąć, a on traci czas na gadanie z tymi ludźmi? - Nie ma czasu na wyjaśnienia - wycedził. - Po prostu koniecznie muszę tam być. - Zerknął na motocykle; stary model harleya i rozpadająca się honda. - Czy mogę odkupić ten motor? - wypalił. Mężczyzna uniósł brwi ze zdumieniem. - Mówisz poważnie?

Alex miał ochotę go trzasnąć. - Tak! Słuchajcie, dam wam tauzena za hondę, gotówką... tylko proszę, sprzedajcie mi motor. Zostanie mu ledwie kilka setek, ale wiedział, że to nie ma znaczenia. Jeśli Willow zginie, i tak nie będzie miał po co żyć. Kobieta otworzyła usta ze zdziwienia. Powoli je zamknęła i spojrzała na mężczyznę, który wzruszył ramionami. - I tak zamierzałaś kupić sobie nowy - mruknął. - No tak - odparła, potrząsając głową - ale za ten dałam tylko osiem stów, a to było dwa lata temu... - Świetnie, więc zarobiłaś. - Alex wyszarpnął portfel, odliczył banknoty i wcisnął je brunetce do ręki. Wbiła wzrok w pieniądze. Po chwili złożyła je porządnie i schowała do przewieszonej przez pierś skórzanej torby. - No dobra, niech będzie. - Wzruszyła ramionami i roześmiała się zaskoczona. - Lepiej weź także to. Podała mu niebieski kask, który miała właśnie założyć. - Umiesz prowadzić motocykl, co? - spytał mężczyzna, podczas gdy jego towarzyszka wyjmowała swoje rzeczy ze skórzanych sakw. Alex zapiął kask i skinął głową, po czym przerzucił nogę przez siodełko. Nie jeździł od kilku lat, ale Juan miał motocykl w obozie. On i Jake mnóstwo razy się na nim ścigali. Kobieta wręczyła mu kluczyki. - Proszę - powiedziała. - I powodzenia. Mam nadzieję, że zdążysz dojechać do swojej dziewczyny. - Ja także - mruknął Alex. Uruchomił silnik i lekko dodając i odejmując gazu, wyprowadził maszynę na środek kilku-pasmowej szosy, między rzędy samochodów. Potem wrzucił bieg i pognał naprzód. Musiał wprawdzie czasem manewrować między autami, lecz i tak posuwał się znacznie szybciej, niżby biegł. Poczuł ulgę przemieszaną ze strachem, że jednak nie zdąży na czas. Ostatnie kilometry pokonał bardzo szybko, jadąc w korku sla-

lomem. Znalezienie drogi do katedry nie było trudne, co kilometr wielka tablica wskazywała kierunek. Zjechał w odpowiednim momencie z autostrady i po chwili uświadomił sobie, że mijane samochody stoją puste; wierni najwyraźniej zrezygnowali z dojazdu i resztę drogi postanowili przebyć pieszo. Jeszcze półtora kilometra i znalazł się na wzniesieniu. U jego stóp rozciągał się teren katedry; olbrzymi sklepiony dach świątyni mienił się złotawo w późnopopołudniowym słońcu. Jeden rzut oka wystarczył, żeby zrozumieć, iż nie dostanie się przez drzwi od frontu. Przed budynkiem stały dziesiątki, a może i setki tysięcy ludzi: zwarty i ciemny ludzki dywan, który pokrywał każdy centymetr schodów, trawnik, parking. Ludzie siedzieli na dachach samochodów, czekając i obserwując. Alex przystanął na moment, z bijącym sercem przyglądając się całej scenie. Słyszał donośny śpiew chóru wydobywający się z głośników. Musi być jakiś sposób dostania się do środka, po prostu musi. Zmuszając się do opanowania, uważnie przyjrzał się katedrze. Rozpościerała się przed nim niczym widokówka. Wtem jego puls przyspieszył na widok czarnego helikoptera unoszącego się majestatycznie na tyłach świątyni i odlatującego na wschód. Wyglądał dokładnie jak ten, do którego wczoraj wsiadła Willow. No jasne, przecież musiało być tylne wejście -właśnie tamtędy się przedostała. Popatrzył uważnie i spostrzegł drogę dojazdową na tyły katedry. Drzwi musiały się znajdować gdzieś tam. Po lewej miał olbrzymie pole ciągnące się wzdłuż kompleksu zabudowań świątyni, zapchane parkującymi autami. Pośrodku zostawiono nieco wolnej przestrzeni. Jeśli będzie miał szczęście, dostanie się przez nie do drogi dojazdowej. Chwilę później z rykiem silnika pędził przez pole, spod kół tryskały grudy ziemi, on zaś powtarzał jak mantrę słowa: „Błagam, niech ta droga mnie do niej doprowadzi. Proszę, proszę, żebym zdążył na czas".

Helikopter wylądował za budynkiem katedry punktualnie za dwadzieścia szósta. Nate i Sophie zaprowadzili mnie do tylnego wejścia, czyli niepozornych szarych drzwi w załomie tylnej ściany. Lejący się jedwab szeleścił mi wokół kostek, gdy kroczyliśmy naprzód. Angelika zwisała ciężko w rękawie szaty. Kaptur naciągnęłam głęboko niczym mniszka, widać mi było tylko fragment twarzy. Dookoła było bardzo cicho. Gdy nadlatywaliśmy, zobaczyłam w dole nieprzebrane tłumy, nie wspominając o ciągnących się kilometrami rzędach samochodów, lecz tu, z tyłu, panowała przedziwna cisza, przerywana jedynie zwielokrotnionym echem odprawianej wewnątrz mszy. Być może ta cisza panowała we mnie. Spojrzałam na swoje stopy w nowych lśniących pantoflach i pomyślałam o podwiniętych nogawkach dżinsów. W kieszeni miałam swoją fotografię z wierzbą. Nie chciałam jej zostawić w torebce, którą porzuciłam w helikopterze - Sophie obiecała, że mi ją „bezpiecznie przechowa". Wiedziałam, że już nigdy więcej jej nie zobaczę. Czułam się zobojętniała na wszystko, jednak byłam świadoma, że jeśli zacznę się za bardzo zastanawiać, zwyczajnie się załamię. Musiałam postępować ze sobą niezwykle ostrożnie, jakbym była wydmuszką i mogła z łatwością pęknąć. Przy drzwiach stał strażnik w brązowym uniformie. - Dzień dobry, przywieźliśmy nowicjuszkę z Wisconsin -zagadnęła z uśmiechem Sophie. - Czy możemy się widzieć zJonahemFiskiem? Oczekuje nas. Strażnik porozmawiał przez krótkofalówkę. Po chwili w drzwiach stanął młody mężczyzna z gęstą czupryną czarnych kręconych włosów. Zaskoczona wpatrywałam się w niego Nie wiem, czego się właściwie spodziewałam, lecz z pewnością nie wyglądał na „kontakt". Jonah miał dwadzieścia kilka lat, w jego piwnych oczach zastygł wyraz smutku. Byl

ubrany w szary garnitur i srebrzystobfękitny krawat koloru mojej szaty. - No, nareszcie, Wisconsin, w końcu się udało - bąknął oblizując nerwowo wargi. Cząstka mnie zarejestrowała, jak fatalny był z niego kłamca. Strażnik niczego jednak nie zauważył. Stał oparty o mur z wyrazem znudzenia na twarzy. Jonah wprowadził nas do środka i wszyscy czworo ruszyliśmy długim cichym korytarzem. Posadzka, ściany i sufit były sniąco białe. W połowie drogi znajdował się pusty pokój, do którego weszliśmy, zamykając za sobą drzwi. - Więc to ty jesteś Willow - powiedział Jonah, wpatrując się we mnie intensywnie. Skinęłam głową niezdolna odpowiedzieć. Kompletnie zaschło mi w krtani. - Czy wszystko gotowe? - spytał Nate. Jonah nadal mi się przyglądał, jakby nie mógł uwierzyć własnym oczom. Potrząsnął lekko głową i spojrzał na Nate a. - Mam nadzieję. W każdym razie na tyle, na ile byłem w stanie przygotować. - I co, szukają jej? - wtrąciła z niepokojem Sophie. - Nie, nie przypuszczam. Raziel uwierzył w wiadomość o jej srmerci. To znaczy - twojej - dodał niezręcznie, spoglądając na mnie. Udało mi się przywołać blady uśmiech na twarz. Już niedługo okaże się to prawdą, przeleciało mi przez myśl. - Dzięki Bogu i za to. - Sophie odetchnęła z ulgą, po czym zerknęła na zegarek. - No dobrze, lepiej już pójdę. - Odwróciła się do mnie zakłopotana i dotknęła lekko ramienia. - Powodzenia, Willow. Cokolwiek się zdarzy, dziękuję ci. Wiem, że to brzmi niestosownie, ale... - urwała, potrząsając głową Usiłowałam za wszelką cenę poskromić niechęć do niej za to, że mnie opuszcza. - Zrobię co w mojej mocy - obiecałam. - Naprawdę - Wiem, że tak. - Raptem objęła mnie i uścisnęła. Owio-

nął mnie zapach jej perfum i dymu papierosowego. - Tobie też życzę powodzenia - zwróciła się do Nate a, podając mu rękę. -Praca z tobą była prawdziwym zaszczytem. - Wzajemnie - odparł anioł z bladym uśmiechem. Nachylił się i cmoknął ją w policzek. Odwróciłam się tyłem, nie chcąc być świadkiem ponurego wydźwięku ich pożegnania. Kiedy Sophie wreszcie sobie poszła, Nate także spojrzał na zegarek. - Lepiej już zajmę swoje miejsce, nie mamy za wiele czasu. -Przyglądał mi się przez chwilę, a w jego oczach widziałam desperackie pragnienie mojego sukcesu. - Zrobię wszystko, co tylko się da, żeby ci pomóc - rzekł wreszcie. - Powodzenia, Willow. I dziękuję, że próbowałaś, bez względu na to, co się stanie. - Dzięki. - To nie była właściwa odpowiedź, ale w tej chwili najlepsza, na jaką było mnie stać. Nate ścisnął krótko moje ramię i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. - Ja... ee... - Twarz Jonaha była biała jak kreda. - Może zabiorę cię teraz do pomieszczenia, gdzie czeka reszta nowi-cjuszek... - wyjąkał, przeczesując nerwowo czarne kędziory. -On miał rację, nie mamy za wiele czasu. Aha, zanim zapomnę - nazywasz się teraz Carrie Singer, dobrze? Za kilka minut będę sprawdzał listę, więc nie zapomnij się odezwać, że jesteś. - Dobrze. Zdumiewające, ale mój głos brzmiał prawie normalnie. Zza podwójnych drzwi dochodził coraz głośniejszy zgiełk z wnętrza katedry. Przypominał stłumione dudnienie, które pulsowało wokół nas. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że to pieśń śpiewana przez chór. Przełknęłam nerwowo ślinę i pomacałam ukryty w rękawie kamień, upewniając się, że nadal tam jest. - Mmm - tędy - wymamrotał Jonah, kładąc mi dłoń na ramieniu. Pod wpływem jego dotyku przeszedł mnie zimny

dreszcz strachu; nie byłam pewna, czy to ja się boję, czy on. Jonah poprowadził mnie krótkim korytarzem. - Nowicjuszki są tutaj - szepnął, przystając na moment przed drzwiami. - Lepiej trzymaj głowę pochyloną, jestem pewien, że wszyscy widzieli twoje zdjęcie. Skinęłam i opuściłam nisko głowę. Gdy weszliśmy do obszernego pokoju, uderzył w nas szczebiot podekscytowanych dziewczyn. Spod nasuniętego głęboko na oczy kaptura widziałam jedynie trzepot srebrzystobłękitnych szat. Jonah odchrząknął nerwowo i zawołał: - Uwaga, już prawie czas - ustawcie się w szeregu w takiej kolejności jak wczoraj. Gwar pomieszanych głosów ucichł natychmiast. Atmosfera natchnionej ekscytacji była niemal namacalnie odczuwalna. Słyszałam jedynie szelest jedwabiu szat, gdy nowicjuszki ustawiały się w pojedynczy długi szereg. Czułam, że zwracam na siebie uwagę, mimo to zostałam na miejscu, zbyt przestraszona, żeby się rozejrzeć, a zresztą i tak nie miałam pojęcia, gdzie się ustawić. Na szczęście Jonah znów ujął mnie za ramię. - Aha, Wisconsin, ty stoisz w środku... proszę, tutaj. Podprowadził mnie do szeregu. Dwie dziewczyny przesunęły się nieco, żeby zrobić mi miejsce. Gdy stanęłam między nimi, nagle odczułam, jak szybko płyną minuty, niosąc mnie w kierunku mego nieuchronnego przeznaczenia. Dłonie miałam lodowato zimne, jakbym trzymała w nich kule śniegu. Jonah posuwał się od czoła z twardą podkładką w ręku, wyczytując i odhaczając nazwiska na liście. Po chwili znalazł się w połowie szeregu. - Jessie King? - Jestem. - Latitia Ellis? - Jestem. - Carrie Singer?

Po sekundzie przypomniałam sobie, że to ja. - Jestem - powiedziałam. Jonah odhaczył moje nazwisko i przeszedł dalej, nie patrząc na mnie. - Kate Gefter? - Jestem. Wyczytywanie nazwisk trwało. Stałam nieruchomo, czując, jak krucha skorupka spokoju w moim wnętrzu drży i zaczyna pękać. Wszystkie byłyśmy odwrócone twarzami do ściany, na której wisiał plakat z napisem: „Anioły nas zbawią!". Wpatrywałam się w niego, usiłując zapamiętać każdy szczegół przedstawionej na nim postaci. - Susan Bousso? - Jestem. To znaczy, niezupełnie - nazywam się Beth Hartley. Zastępuję Susan. Ogarnęło mnie przerażenie. Beth tu była? Mimowolnie zerknęłam za siebie - stała zaledwie cztery dziewczyny za mną. Twarz pod osłoną kaptura wyglądała na wymęczoną, mimo to piękną jak dawniej. Błyskawicznie odwróciłam wzrok, zanim zdążyła mnie zobaczyć. Serce waliło mi jak młotem. Jonah znieruchomiał. Wyczuwałam jego strach i oszołomienie. - Beth - powtórzył głucho. - Susan zachorowała - jęła tłumaczyć dziewczyna - więc poprosili mnie, żebym ją zastąpiła. Mieli cię o tym zawiadomić. To nic nie szkodzi, prawda? Zamierzałam wspomnieć ci o tym wczoraj, ale nie miałam okazji. Równie jasno, jakbym sama o tym myślała, wyczuwałam, że Jonah zastanawia się gorączkowo nad przesunięciem Beth nieco dalej ode mnie. Niestety, nie było już na to czasu. - Mmm... w porządku... - wymamrotał wreszcie. - Cieszę się, że tu jesteś. Ruszył dalej, wyczytując pozostałe nazwiska. - Dobrze, dziewczęta, na tym koniec - oznajmił po kilku

minutach. Kącikiem oka dostrzegłam, że jego twarz powlekła chorobliwa bladość. Podszedł do wyjścia. - Proszę, idziemy. Poprowadził nas małym korytarzykiem. Na widok zbliżających się podwójnych drzwi ogarnęło mnie odrętwienie. Oto nadszedł ostateczny moment. Jonah ruchem ręki zatrzymał pierwszą dziewczynę tuż przed nimi. Długi szereg identycznych postaci w srebrzystobłękitnych szatach z kapturami wypełniał korytarz. - Już czas - ogłosił, spoglądając na zegarek. - Nie-niech anioły was błogosławią. Otworzył oba skrzydła drzwi i dziewczyny zaczęły wchodzić do katedry. Na trzęsących się nogach podążałam za innymi. Usłyszałam gwar pomieszanych głosów i wyczułam tęsknotę i oczekiwanie wypełniającego szczelnie kościół tłumu wiernych. Przez ułamek sekundy moje oczy napotkały wzrok stojącego w progu Jonaha. Przyglądał mi się z niepokojem. Strach. Miał nadzieję, że akcja się powiedzie, nic innego mu zresztą nie zostało. Ta myśl zgasła i Jonah znalazł się już za mną, ja zaś podążyłam z nowicjuszkami dalej. Najpierw szłyśmy pogrążoną w mroku boczną nawą, a potem wkroczyłyśmy w jasno oświetloną przestrzeń niczym na scenę, gdzie światła oślepiły mnie tak, iż nie widziałam tłumu zgromadzonych, a jedynie głęboką, zastygłą w oczekiwaniu czerń po prawej. Nasze kroki rozlegały się spotęgowanym przez mikrofony echem, jak bicie serca. Niesamowicie wyraziste szczegóły: z przodu pulpit z anielskimi skrzydłami, za nim białowłosy kaznodzieja; tuż obok niego ciemnowłosy mężczyzna i kobieta o bujnych kształtach i kasztanowych lokach - dwa anioły, Raziel i Lailah. Gigantyczny ekran chował się właśnie pod sufitem, ukazując wysokie witraże z wizerunkami aniołów, przez które przeświecał blask zachodzącego słońca. Na samym przodzie była wolna przestrzeń szerokości połowy piłkarskiego boiska. Po obu jej stronach stały olbrzymie dekoracje z kwiatów.

Brama. Serce zabiło mi żywiej, odganiając wszelkie myśli. Przystanęłyśmy w milczeniu bezpośrednio przed nią. Wsunęłam dłoń w głąb rękawa i dotknęłam angełiki. Gdy dziewczyny się poruszyły, ja także postąpiłam krok, a potem - obrót. Chwycić kamień i uklęknąć. Złożyć ręce w geście modlitwy. Klęczałam wraz z innymi na podłodze, mocno trzymając w złożonych dłoniach angelikę i w skupieniu wyczekując na zmarszczki powietrza będące sygnałem, że brama zaczyna się otwierać. Gdzieś pod powierzchnią skorupka spokoju pękła. Straszliwy, bolesny smutek, przebłysk oślepiającego strachu. Nie chciałam umierać. Nie teraz, nie w taki sposób, przecież byłam jeszcze taka młoda. Miałam okropne wrażenie, że naraz otwarła się we mnie ziejąca chłodem otchłań. Drżałam lekko, starając się nie zwracać na to uwagi, całkowicie skupiona na bramie. Nie myśl. Nie jesteś tu po to, żeby myśleć. Jesteś po to, by działać. Kiedy tak klęczałam razem z innymi, Raziel przespacerował się przed bramą z rękami na plecach. Kącikiem oka ujrzałam jego twarz i coś mnie w niej zaniepokoiło, przedzierając się przez pokłady lęku. Gdzie ja ją już widziałam? Anioł zawrócił i miarowym krokiem przeszedł na swoje miejsce, a wtedy ujrzałam go w pełnej krasie. Wstrząśnięta pojęłam wszystko w ułamku sekundy. Przystojną twarz ciemnowłosego anioła widziałam dawno temu we wspomnieniach mojej mamy. Był moim ojcem. Niezdolna się powstrzymać, podniosłam głowę i wlepiłam w niego spojrzenie, na moment tracąc koncentrację. Nie! Skup się. Z wysiłkiem się opanowałam i ponownie wpatrzyłam w bramę, czując, jak napięcie pulsuje mi w skroniach. Równocześnie zarejestrowałam poruszenie kilka miejsc ode mnie i poczułam na sobie czyjś baczny wzrok. Szelest, stłumiony okrzyk, nagły ruch.

- Och, błogosławmy anioły... - usłyszałam szept Beth. -Przecież... przecież to Willow... Klęczący szereg zafalował, gdy kilka dziewczyn obejrzało się na nią, a potem na mnie. Tkwiłam sztywno na kolanach, patrząc przed siebie nieruchomym wzrokiem. - Przecież to Willow! - powiedziała już głośniej Beth. Podniosła głos do panicznego krzyku, który, wzmocniony przez kolumny, odbił się echem od ścian katedry. - Niech ktoś coś zrobi! To Willow Fields! Ona tu jest, jest tutaj, niech ją ktoś zatrzyma! O Boże, o mój Boże. Klęczałam, trzęsąc się na całym ciele, niezdolna się poruszyć. Mgliście zauważyłam, że Raziel ruszył ku nam zamaszystym krokiem, marszcząc brwi w wyrazie kompletnego zdumienia. Nowicjuszki wokół mnie gapiły się z otwartymi ustami. Wtem powietrze zafalowało ledwo dostrzegalnie, niczym woda delikatnie poruszona ręką. Nie myśl, rusz się, do dzieła! Nawiązałam kontakt z moim aniołem i runęłam naprzód, wyrywając się z szeregu. W tej samej chwili uniosłam się w górę, ponad siebie. Frunęłam i biegłam jednocześnie. Złożywszy skrzydła, zanurkowałam w dół i dotknęłam energii angeliki swoją, czując, jak kamień zaczyna pulsować mi w dłoniach. Mniej więcej w połowie pola samochody zaczęły parkować w alejce pośrodku, więc Alex musiał zwolnić, z trudem manewrując między pojazdami. Zaciskał zęby z frustracji i lęku. Wreszcie dojechał do końca prowizorycznego parkingu. Tak jak się spodziewał, pole przylegało do drogi na tyłach, oddzielone od niej jedynie szerokim rowem. Kilka sekund zajęło Aleksowi przepchnięcie przezeń motocykla, po czym znów wskoczył na siodełko i pognał najszybciej jak mógł. Tylne koło zarzuciło lekko na zakręcie. Kościół Aniołów miał tuż przed sobą. Od tej strony masywny budynek przypominał stadion

sportowy, którym kiedyś był. Wprost z trawnika wznosiła się pozbawiona ozdób, solidna biała ściana zakrzywiona u szczytu. Gdy się do niej zbliżył, spostrzegł, że droga prowadzi do niewielkiego parkingu tuż obok wejścia służbowego. Alex zahamował gwałtownie i kopnął podpórkę. Zdarł kask, rzucił go na siodełko i pobiegł do drzwi. Stał przy nich strażnik w brązowym uniformie. Alex nie zwrócił na niego uwagi. Odsunął z trzaskiem zasuwę i naparł ramieniem na drzwi. - Hej! - zawołał mężczyzna, chwytając go za ramię. - Nie może pan tam wejść! Alex wyrwał mu się i wpadł do środka. Znalazł się w długim, lśniąco białym korytarzu. Zdążył przebiec zaledwie kilka kroków, gdy strażnik go dopadł i znowu chwycił za ramię. - Proszę natychmiast stąd wyjść - wysapał. - Tutaj wstęp wzbroniony. Alex widział jedynie podwójne drzwi daleko na końcu korytarza. Willow była za nimi, nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Krwawa mgła zasnuła mu oczy. Walnął faceta, odrzucając go od siebie. Usłyszał stłumiony okrzyk i głuche uderzenie o ścianę, a potem zaczął biec, łomocząc podeszwami w wypolerowaną posadzkę. Gdy był już blisko drzwi, dobiegły go paniczne wrzaski wzmocnione przez system nagłośnienia katedry: - Niech ktoś coś zrobi! To Willow Fields! Ona tu jest, jest tutaj, niech ją ktoś zatrzyma! Dotarłam już prawie do bramy, powietrze przede mną wirowało jak woda w pralce. Wtem z przeraźliwym świstem skrzydeł moją anielską postać zaatakował inny anioł. Więź z angeliką została zerwana; jednocześnie poczułam, że puls kamienia w moich ludzkich rękach zanika jak umierające serce. Nie! Wrosłam w ziemię, z rozpaczą patrząc w górę.

To byl Raziel. Mój ojciec. Mgliście doszedł moich uszu czyjś wrzask: „Puść mnie!", i głos Jonaha wołającego: „Wszystko w porządku! Pozostańcie na miejscach, nie podchodźcie do barierek, anioły zajmą się tą sprawą!". Miotałam się tu i tam, czyniąc uniki, i biłam zapamiętałe skrzydłami, usiłując odepchnąć Raziela, wyminąć go i znów dotknąć kamienia. Blokował mi dostęp za każdym razem, a jego potężne śnieżnobiałe skrzydła błyszczały w blasku świateł. Widziałam, że zmarszczki powietrza stają się jeszcze wyraźniejsze. W każdej chwili brama mogła się otworzyć. - Nie uda ci się - wysyczał Raziel. Na moment nasze oczy się spotkały. Drgnął, rozpoznawszy mnie nagle, ja zaś wiedziałam, że w mojej twarzy ujrzał rysy mamy. Zawahał się na ułamek sekundy, a wówczas pojawił się drugi anioł, nurkując z szumem skrzydeł i atakując go z flanki. Nate. Raziel wydał przeraźliwy wrzask i z furią rzucił się na niego. Dwa anioły walczyły zaciekle, okładając się potężnymi skrzydłami. W tej samej chwili zalał nas z góry strumień białego światła. Nie było czasu na zastanawianie się, skąd pochodził; w postaci anioła zanurkowałam i dotknęłam trzymanego w ludzkiej dłoni kamienia. Natychmiast się ożywił, ja zaś rzuciłam się pokonać ostatnie kilka kroków dzielące mnie od bramy. Za plecami nadal słyszałam gorączkowe okrzyki Jonaha, huk i trzask oraz wrzaski wiernych: „Trzymajcie ją! Zatrzymać ich oboje, on jest po jej stronie!" Brama zaczęła się przede mną otwierać niczym staroświecka okiennica. Zdążyłam ujrzeć tysiące czekających na przejście aniołów olśniewających bielą i pięknych. Upadłam na kolana i wrzuciłam pulsujący kamień do bramy. Ściana energii uniosła się jak fala, kotłując się i odkształcając, gdy walczyła sama ze sobą. Zachłysnęłam się z bólu, gdyż uderzyła we mnie; pośród tumultu nie widziałam swej dłoni.

Ściana zatrzęsła się i szarpnęła pod wpływem naporu bramy; anioły znikły, po czym znowu się pojawiły. Niski, dudniący dźwięk, wibrowanie - i raptem z ogłuszającym hukiem podłoga wybuchła pod moimi stopami. Wrzasnęłam cienko i rzuciłam się w bok. Trzymany w dłoni kamień zaczął się rozpadać na kawałki. Podłoga znowu się zakołysała, za mną coś spadło z łomotem. O Boże, ściana rozrywała mnie na dwie części, czułam to z całą mocą. Zgrzytając zębami z wysiłku, walczyłam, żeby się utrzymać. A potem świat eksplodował w ogłuszającym wybuchu. Spadałam, staczałam się w otchłań. Ból, niewyobrażalny ból. Chciałam krzyknąć, lecz nie mogłam wydobyć głosu. Alex, zdążyłam pomyśleć, zanim świat rozpłynął mi się przed oczami.

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY Wpadłszy jak burza do katedry, Alex ujrzał postać w błękitnej szacie - to musiała być Willow biegnącą w kierunku bramy, podczas gdy inna dziewczyna wrzeszczała jak opętana. Rzucił się naprzód z myślą, że musi być przy niej, gdy dobiegnie do bramy, i wziąć ją w ramiona, żeby nie umierała samotnie. Jak przez mgłę uświadamiał sobie zamieszanie z boku - dwaj mężczyźni walczyli, jeden powstrzymywał drugiego, który wyrywał mu się z rąk, obok nich zaś miotała się gromadka przeraźliwie piszczących dziewcząt w długich szatach. Zanim dotarł do oświetlonej części katedry, Willow wrosła w ziemię ze wzrokiem skierowanym do góry. Anioły. Alex także się zatrzymał, szybko wyjął rewolwer z tłumikiem i pospiesznie przesunął energię przez punkty czakramów. Od razu dostrzegł trzy: anioł Willow miotał się wokół innego, większego, nad nimi zaś anielica z pięknym obliczem o twardych rysach nurkowała prosto na ludzką postać dziewczyny. Alex przyklęknął na jedno kolano, powiódł lufą za anielicą, wycelował i strzelił. Pochłonął ją gejzer świetlistych cząsteczek. Zgromadzeni wierni wrzeszczeli imię Willow, waląc i kopiąc w plastikowe barierki, które usiłowali przewrócić. Gdy Alex wypadł na oświetloną przestrzeń, ujrzał Nate'a w anielskiej postaci, który machając potężnie skrzydłami, atakował

pierwszego anioła. W tej samej chwili anioł Willow zanurkował ku niej i Willow pokonała ostatnie kilka kroków. Dotarłszy do bramy, wsunęła w nią obie ręce. Energia zatrzęsła się, podskakując dziko i ukazując przy tym tysiące czekających na przejście aniołów. Posadzka w pobliżu bramy podjechała do góry, przewracając dziewczynę na bok. Zbliżywszy się do niej, Alex omal nie stracił równowagi, gdy podłoga usunęła mu się raptem spod nóg, odsłaniając szerokie pęknięcia. Brama eksplodowała i otwarła się na oścież. Podmuch energii wionął z potężną siłą i oślepiającym blaskiem. Alex krzyknął i zasłonił oczy ramieniem. Obrazy dwóch aniołów rozerwanych na drobne kawałki i odrzuconej impetem wybuchu Willow zlały się w jedno. Słychać było dudniący jęk, fragment sufitu spadł z hukiem, wzniecając chmurę pyłu zaledwie kilka metrów od zbitych w ciasną grupkę dziewczyn w długich szatach. Wrzaski. Jęki. Zgasły światła, rzucając snopy iskier. Front katedry pogrążył się w mroku rozjaśnianym jedynie przez zamierający blask zachodzącego słońca, widoczny zza witrażowych okien. W owej chwili jakby na zawołanie hordy aniołów poczęły wlatywać przez powstały otwór, łopocząc skrzydłami, lśniąc aureolami, a w otwartej bramie widać było resztki ginącego w ich świecie zachodu słońca. Po katedrze poniósł się entuzjastyczny wrzask tysięcy rozradowanych gardeł. Wierni z pierwszych rzędów ławek wpatrywali się w sufit, skacząc z radości, całkowicie zapomniawszy o Willow. Całą ich uwagę pochłonęła niebiańska rzeka płynąca nad głowami. To wszystko wydarzyło się w ciągu chwili. Willow. Boże, gdzie jest Willow? Świadomość Aleksa unosiła się nadal nad czakramem głowy, więc mógł dostrzec aury zgromadzonych dookoła ludzi. Przepatrzył najbliższą przestrzeń, czując rosnący w trzewiach lęk, gdyż nie widział aury Willow. Wtem ujrzał ją, z dala od innych - słabiutki srebrnolawen-dowy pobłysk. Alex rzucił się poprzez cienie, potknął i omal nie upadł na nierównej posadzce. Wreszcie do niej dotarł.

Leżała na plecach z głową odwróconą na bok. W panice runął na kolana i chwycił ją w ramiona. - Willow! Willow, błagam, nie umieraj - proszę cię, proszę... Głowa opadła jej bezwładnie. Zwisała bez ruchu w jego objęciach, a jej aura bladła z każdą chwilą. Alex czuł, że serce mu zamiera, gdy wpatrywał się w znajome rysy. Nie. Jezu, tylko nie to... Powietrze zadrgało lekko i nad Willow ukazał się jej anioł, tak przezroczysty i blady, że ledwie dostrzegalny. Uczynił gest w stronę dziewczyny, potem zaś skinął na Aleksa z niemym błaganiem w oczach. Po sekundzie jakby się rozpłynął. Co chciał mu przekazać? Aleksowi zaschło w gardle, nie odrywał spojrzenia od nieprzytomnej dziewczyny. Aura Willow była już prawie niewidoczna, została z niej tylko iskra światła. Alex zawahał się... nie wiedząc właściwie, czemu to robi, położył rękę płasko na sercu Willow i zamknął oczy. Proszę, weź moją moc, pomyślał błagalnie. Weź wszystko, co mam... tylko błagam cię, żyj, błagam, żyj... Desperacko próbował wyobrazić sobie, jak jego moc i miłość do Willow płyną ku niej, otulając ją i pomagając zawrócić ze ścieżki, którą podążała w nicość. Nie miał pojęcia, jak długo to trwało; wciąż słyszał nad głową szum anielskich skrzydeł, w uszach wibrował mu radosny zgiełk tłumu. Ciało Willow pozostawało nieruchome w jego ramionach. W końcu zdecydował się otworzyć oczy, bojąc się tego, co może zobaczyć. Aura Willow zniknęła. Ból trafił go z miażdżącą siłą. - Nie! - wykrztusił przez ściśnięte gardło. - Proszę, nie... -Przycisnął do siebie jej bezwładne ciało i ukrył twarz w jasnych włosach. Aksamitna miękkość skóry, słodycz zapachu... Trzymając ją kurczowo w objęciach, Alex zaczął się trząść. Spóźnił się. Poszła sama na spotkanie ze śmiercią, nie wiedząc nawet, że on tu jest. Pocałował jej nieruchome wargi, walcząc

z napływającymi do oczu łzami. - Tak mi przykro - wyszeptał, gładząc jej wciąż ciepłą twarz. - O, Willow, tak ogromnie mi przykro... Mgliście uświadamiał sobie, że jego mięśnie ogarnia śmiertelna słabość, wysysając z niego wszystkie siły. Nie był w stanie wykonać ruchu, mógł jedynie trzymać Willow w ramionach. Poczuł szarpiący ból, jakby ktoś wyrwał mu fragment ciała. Głowa opadła mu na piersi; obojętnie rozważał, czy to anioł wydarł z niego siłę życia. Czuł bowiem, że słabnie z każdą chwilą, a siły witalne wyciekają z niego jak woda z kranu. Obejmując zdrętwiałe ciało Willow, pod wpływem tej myśli doznał niemal ulgi. Nad dwojgiem młodych zamigotało nagle światło - bla-dosrebrne i lawendowe zmieszane z jaskrawym błękitem i złotem. Alex podniósł wzrok, niewiele rozumiejąc. Oba światła unosiły się nad nim i Willow jak bliźniacze kolumny dymu. Srebrne światło było ledwo widoczne. Na oczach Aleksa błękitne otuliło je troskliwie, głaszcząc i pieszcząc dotykiem. Z wolna jaskrawość błękitu i złota przybladła, za to lawenda i srebro poczęły lśnić nieco wyraziściej. Alex odniósł wrażenie, że jedna aura przekazuje drugiej swoją moc. Wreszcie srebrne światło zalśniło trwałym blaskiem, otoczone lawendową powłoką. Aura Aleksa wycofała się do niego, słaba, lecz z każdą chwilą nabierająca mocy. Poczuł, jak wracają mu siły. Srebrnolawendowa aura delikatnie spowiła Willow - początkowo niewyraźna, lecz stabilna i jaśniejąca w miarę upływu czasu. Alex wbił wzrok w dziewczynę, czując odurzający przypływ nadziei. Musnął lekko jej policzek, ledwie ważąc się oddychać. - Willow...? Najpierw nic... długo nic... a potem zielone oczy powoli się otworzyły. Spojrzała na niego oszołomiona. - Alex? - szepnęła. - To naprawdę ty?

Ogarnęła go radość tak wielka, że niemal bolesna. Kołysał Willow w ramionach, osłabły z nagłej ulgi. - To ja, maleńka - odrzekł ochryple, z ustami w jej włosach. - To ja... Cała drżąca objęła go z wysiłkiem i rozpłakała się z twarzą wciśniętą w jego pierś. - Alex... jesteś tu... naprawdę tu jesteś... Odsunął się nieco i odgarnął kosmyk włosów z jej skroni, uważnie obserwując jej twarz w słabym świetle. - Jak się czujesz? - Chyba nieźle... - szepnęła i zakasłała. - Tylko jestem straszliwie zmęczona... Wdzięczność zalała go jak fala przypływu. Przytulił ją mocniej, pokrywając pocałunkami policzki i włosy. - Przepraszam - wyszeptał. - Kocham cię, w tamtej chwili nie mówiłem poważnie... wcale tak nie myślę... Objęła go ciasno za szyję i pocałowała, po czym rzekła, muskając wargami jego skórę: - Wiem... Alex, wiem, ja też cię kocham... Przez krótką chwilę po prostu cieszył się tym, że trzyma ją, ciepłą i żywą, w swoich ramionach. Szybko jednak powrócił niepokój; musieli się stąd natychmiast wydostać. Zerknął przez ramię. Anioły nadal przelatywały przez bramę, czyniąc z katedry jedną wielką skrzydlatą rzekę, która opływała rzędy ławek i wylewała się na zewnątrz przez masywne drzwi. Wiwaty tłumu stały się nieco bardziej urywane, niemniej jednak wciąż trwały. Nate mówił, że przybycie wszystkich aniołów zajmie około dwudziestu minut. Ile czasu zdążyło upłynąć? - Kocham cię - powtórzył Alex i jeszcze raz pocałował Willow w usta. - Chodź, musimy się pospieszyć. - Wziął ją na ręce i wstał, szczerze wdzięczny, że przestrzeń dokoła spowija mrok, słońce bowiem już zaszło i zapadł zmierzch. Ruszył ku podwójnym drzwiom, przez które dostał się do katedry, bieg-

nąc możliwie jak najszybciej po nierównej posadzce. Zostało mu do przebycia najwyżej kilka metrów, gdy Willow wyraźnie zesztywniała. - Alex, ściga nas anioł! Obrócił się w miejscu; jeden z tych, które widział przedtem w ferworze walki, nadlatywał ku nim z szeroko rozpostartymi skrzydłami i wzgardliwym wyrazem na pięknym obliczu. Alex postawił Willow na podłodze i płynnym, wyćwiczonym ruchem wyjął rewolwer. Powietrze zafalowało, kiedy anioł wylądował i w jednej chwili przybrał ludzką postać szczupłego przystojnego mężczyzny o bladej cerze i kruczoczarnych włosach. Stał w odległości około trzech metrów ze wzrokiem wbitym w Willow. - Półanioł i jego zabójca - wyrzekł niskim groźnym głosem, który bez trudu przebił się przez panujący hałas. - Jak mi się zdaje, to ja jestem sprawcą, by tak rzec, całego zamieszania. Miranda - wycedził z przekąsem - zgadza się? - Alex zesztywniał, słysząc jego angielski akcent. To ten sam anioł zlecił mu zabójstwo Willow. Obok niego dziewczyna zaczerpnęła gwałtownie powietrza, a wówczas przypomniał sobie, że jej matka ma na imię Miranda. Rany boskie, to był on. Jej ojciec. - Nie waż się wypowiadać jej imienia - wykrztusiła Willow, mierząc anioła morderczym spojrzeniem. - Nie masz prawa... - Och, ośmielę się mieć odmienne zdanie - oznajmił anioł. - No cóż, to chwila historyczna, czyż nie? Pierwszy półanioł powołany do życia... Hm, ciekaw jestem, jakże ja tego dokonałem? - Posłał Willow twarde spojrzenie. Alex otoczył dziewczynę ramieniem, żeby jej dodać otuchy, i wycelował broń w ciemnowłosego anioła. - Myślałem, że zginąłeś w wybuchu - rzekł szorstko. - Czyż nie byłoby to szalenie wygodne? - odparł anioł z drwiącym uśmieszkiem. - Ale nie, to zdrajca stracił życie, ja

byłem zaledwie ogłuszony. - Zmrużył oczy i postąpił krok naprzód. - Cofnij się albo tego pożałujesz - ostrzegł Alex. Anioł wykrzywił ironicznie usta. - Jestem innego zdania. Najwyższa pora, żebyście to wy zginęli, tak jak to było zamierzone od początku - mówiąc to, powrócił do postaci anioła i z łopotem skrzydeł rzucił się prosto na nich. Alex wystrzelił. Anioł w ostatniej chwili zrobił unik, skrzydła przecięły powietrze, lecz pocisk otarł się o krawędź jego aureoli. Błękitnobiała energia zmarszczyła się, zadrżała... Unoszący się nad nimi drapieżca zwinął się z bólu i zadrgał, bijąc skrzydłami jak olbrzymi schwytany w pułapkę ptak. Zanim Alex zdążył wystrzelić ponownie, zastygł i zwalił się na ziemię, wróciwszy przedtem do ludzkiej postaci. Potem znieruchomiał. Willow wpatrywała się w niego nieprzytomnie, chwiejąc się lekko, jakby miała zemdleć. - Alex, on... to był... - Ciii, wiem - odrzekł, podtrzymując ją ramieniem. Oparła się ciężko o niego, objąwszy go za szyję. Pomyślał przelotnie, iż szkoda, że ten potwór nie jest człowiekiem; bez wahania nafaszerowałby jego nieruchome ciało kulami. Nie miało to wszakże sensu; jedynym sposobem zabicia anioła było przestrzelenie jądra jego aureoli. Przynajmniej ten będzie na jakiś czas wyłączony z działania. Spoglądając na wciąż nadlatujące anioły, Alex żwawo ruszył do drzwi z Willow w ramionach. Proszę, jeszcze tylko kilka minut i wydostaniemy się stąd. Kilka minut, to wszystko, czego potrzebowali. Kiedy Druga Fala aniołów zaczęła się wlewać przez bramę, Jonah stał bez ruchu, z rozdziawionymi ustami gapiąc się w sufit.

Akcja się nie powiodła. Godziny drobiazgowego planowania, śmiertelne ryzyko położone na szali - i wszystko na nic, wszystko stracone, anioły i tak przyleciały. Migały przed nim kolejne piękne oblicza; niedługo pierzaste istoty zgłodnieją i zaczną szukać pożywienia. Zadrżał, czując zawrót głowy z obrzydzenia. Kość policzkowa pulsowała boleśnie w miejscu, gdzie trafił go cios kaznodziei. Skądś z tyłu katedry nadal dochodziło światło, lecz przód był pogrążony w mroku. Jonah widział stojącego w pobliżu kaznodzieję, który rozpromieniony klaskał głośno na powitanie nadlatujących aniołów. Rozradowane nowicjuszki podskakiwały entuzjastycznie i wymachiwały rękami. Beth i jeszcze jedna dziewczyna objęły się ramionami i wykrzykiwały z uciechy. Za nimi tłum wiernych porzucił forsowanie barierek; ludzie wyrzucali w górę czapki i kapelusze, prosili anioły o błogosławieństwo, śmiali się i płakali. Jonah nie wiedział, jak długo w oszołomieniu wpatrywał się w sufit, rozważając, co powinien uczynić. Nagle kącikiem oka ujrzał przebłysk światła. Zwrócił się w tamtą stronę i zobaczył ciemnowłosą postać, która znikała za drzwiami z dziewczyną w ramionach. Zagapiony Jonah ją rozpoznał. To Willow. Żyła jeszcze czy też może...? W tej samej chwili uświadomił sobie, że on także powinien jak najszybciej zniknąć. Raziel wiedział już, że Jonah go zdradził - nie tylko skłamał w kwestii śmierci Willow, lecz także krzyczał, powstrzymując rozwścieczony tłum i kaznodzieję, który chciał przeszkodzić dziewczynie, co z pewnością nie uszło uwagi anioła. Podczas całego zamieszania Jonah dostrzegł, że Raziel zniknął, najwyraźniej przyj ąwszy anielską postać, i jak dotąd się nie pojawił. Jak postąpiłby z Jonahem, gdyby znalazł się tu z powrotem? A jeśli już o tym mowa, jak postąpiliby z nim członkowie Kościoła, gdyby wreszcie ochłonęli po powitaniu aniołów? W przypływie paniki zaczął biec przez ciemność, potykając

się na nierównej posadzce. W pobliżu barierki dostrzegł zapatrzonego w górę strażnika, więc ominął go wielkim łukiem. Gdy w końcu zbliżył się do drzwi, rzucił się gwałtownie w tył, wydając stłumiony okrzyk. Rozszerzonymi ze zgrozy oczami wpatrywał się w leżący w mroku ciemny kształt - Raziel rozciągnięty bezwładnie na ziemi w swej ludzkiej postaci. Poczuł wstrząs pomieszany z ulgą. Czy to możliwe, żeby był naprawdę martwy? Nie sposób ocenić, w każdym razie Jonah nie zamierzał tego sprawdzać. Okrążył ostrożnie nieruchome ciało i biegiem pokonał ostatnie kilka kroków. Przecisnął się przez drzwi na korytarz. Jarzeniowe lampy wydawały ciche brzęczenie, to zapalając się, to gasnąc. Człowiek niosący Willow był już w połowie drogi do wyjścia, poruszając się z dużą szybkością. Jonah popędził za nim, zapragnąwszy się nagle dowiedzieć, co z dziewczyną. Dogonił ich w momencie, gdy znaleźli się przy drzwiach zewnętrznych. - Hej - zaczął zdyszany i urwał gwałtownie, gdy ciemnowłosy chłopak odwrócił się na pięcie. Jedną ręką przyciskał Willow, w drugiej zaś trzymał wycelowany w Jonaha rewolwer. - Nie próbuj mnie zatrzymywać, to nie jest dobry pomysł -wycedził groźnym tonem. Jonah poczuł, że krew odpływa mu z twarzy. - Nie, ja tylko... przepraszam, ja... - Ogłuszony stwierdził, że chłopak jest młodszy od niego, po czym w tej samej chwili dotarło do niego, iż wiek nie ma tu nic do rzeczy - tak naprawdę był starszy, niż Jonah kiedykolwiek będzie. Willow obejmowała go za szyję, głowę wsparła mu ciężko na ramieniu. Na dźwięk głosów otworzyła znużone powieki i ujrzała Jonaha. - Alex, on nam pomagał - wyszeptała. Alex? Jonah wbił w niego zdumione spojrzenie. No jasne, to przecież zabójca. Przybył tutaj. Słowa Willow sprawiły, że chłopak odrobinę się rozluźnił. Opuścił broń, na co Jonah odetchnął z niekłamaną ulgą.

- Ty jesteś naszym kontaktem - domyślił się Alex. Jonah skinął głową. - A ty... mmm... zabójcą. Alex nie odpowiedział. Jego czujne spojrzenie pomknęło w głąb długiego korytarza. - Lepiej będzie, jak też się stąd zabierzesz. Zabiją cię, gdy tylko to wszystko się skończy. - Pchnął drzwi ramieniem i zniknął. Jonah obejrzał się nerwowo za siebie. Nadal słyszał w oddali radosne okrzyki, ale jak długo jeszcze? Uchylił drzwi i wyszedł w zapadający zmierzch. Na skraju pobliskiego parkingu Alex i Willow stali przy motocyklu. Chłopak pomagał jej zdjąć srebrzystobłękitną szatę, po czym niedbałym ruchem rzucił ją za siebie na ziemię. Chyba ją o coś pytał; skinęła głową, zerkając na maszynę. Wtem Alex nachylił się, ujął jej twarz w dłonie i pocałował. Jonah spuścił wzrok, nie chcąc ich podglądać w tej intymnej chwili. Gdy znów na nich spojrzał, Alex pomagał Willow założyć kask. Następnie zwinnie wskoczył na siodełko, ona zaś usiadła za nim i objęła go w pasie. Raptem Jonah coś sobie przypomniał i poczuł ukłucie strachu. - Zaczekajcie! - krzyknął i rzucił się do nich biegiem. Alex zwiększył już obroty silnika; spojrzał na niego przez ramię. -Raziel - wydyszał Jonah, dobiegłszy do motocykla. - Czy on nie żyje? - Ten anioł? - Alex potrząsnął głową. - Nie, jest tylko nieprzytomny. Przez kilka dni będzie niezdolny do działania, ale to minie. Wielka szkoda. Twarz Willow była ściągnięta i blada. - Dziękuję ci za pomoc, Jonah - rzekła miękko. - Szkoda, że... - urwała. - Taa... - wymamrotał w odpowiedzi Jonah. Był zaszokowany, stanąwszy w końcu z Willow twarzą w twarz, w głębi ducha bowiem wyobrażał ją sobie jako jakąś superagentkę.

Tymczasem okazała się drobniutka i bardzo przerażona, a zarazem tak opanowana, że zawstydził się własnego strachu. Obejrzał się na drzwi za plecami i przełknął głośno ślinę. - Aa... co teraz zrobicie? - Chciał zapytać: co ja teraz zrobię, ale nie mógł wykrztusić tych słów. Alex wzruszył muskularnymi ramionami. Jonah wyczuł, że się niecierpliwi i chciałby jak najprędzej odjechać. - Ucieczka stąd jest najlepszym wyjściem. A ty, masz tu gdzieś samochód czy...? Jonah skinął głową. - Stoi na parkingu pracowników, zaraz za rogiem. Przez znużoną twarz Aleksa przemknął niewesoły uśmiech. - Lepiej z niego skorzystaj, i to szybko - poradził. - Nie sądzę, żebyś miał dłużej pracować dla aniołów. - Trzymaj się, Jonah - rzuciła słabym głosem Willow, po czym Alex kopnął podpórkę i ruszyli z rykiem silnika, oddalając się błyskawicznie w kierunku szosy. Jonah obserwował ich przez chwilę, póki nie znikli mu z oczu i nie przestał słyszeć warkotu. Nie słyszał zresztą niczego. Zapadła cisza, powitalne wrzaski umilkły. Jonah oblizał wargi, wrośnięty w ziemię. Tego się nie spodziewał, przypuszczał raczej, że zniszczenie bramy zabije go wraz ze wszystkimi, którzy stali w pobliżu, i w pewnym sensie wolał takie rozwiązanie. Czym będzie teraz jego życie bez tej jednej pięknej, błyszczącej rzeczy, która była jego bez wiedzy o aniołach i tym, że przebywają na Ziemi, żeby pomagać ludzkości? Pomyślał z żalem, że gdyby miał choć odrobinę odwagi, wróciłby do katedry i pozwolił tłumowi wiernych postąpić ze sobą wedle woli. Ale to na nic, nigdy nie był odważny. Na tym od dawna polegał jego problem. Wtem łagodnie nadpłynęło do niego wspomnienie jego anioła, pierwszego, jakiego w ogóle widział, który zbliżał się ku niemu poprzez teren kampusu w blasku lśniących skrzydeł i aureoli. „Nie lękaj się. Chcę ci coś ofiarować". Anioł mu

pomagał, wcale sobie tego nie ubzdurał. Dzięki niemu zyskał pewność siebie i udało mu się zmienić całe życie. Gdyby zdołał trzymać się tej wiedzy - że naprawdę istnieją dobre i łaskawe anioły, a nie tylko takie, które szkodzą ludziom - być może dodałoby mu to teraz tak potrzebnej do dalszego życia odwagi. Zerkając z niepokojem na drzwi, Jonah ruszył biegiem na parking dla pracowników. Droga dojazdowa zaprowadziła ich z powrotem na autostradę, gdzie na pasie wiodącym do katedry nadal tkwiły w korku tysiące aut. W przeciwną stronę niemal nie było ruchu. Gdy zapadła ciemność, Alex włączył światła i skierował się na południe, czując, jak wiatr rozwiewa mu włosy i dmie w podkoszulek. Co pewien czas dotykał ramienia Willow obejmującej go w pasie, chcąc się upewnić, że ona naprawdę tu jest. Najchętniej oddaliłby się od Kościoła o tysiąc kilometrów, ale wiedział, że dziś się to nie uda. Ogarniało go coraz większe zmęczenie, zalewając mózg mrocznymi falami. Walczył, by utrzymać się na powierzchni, ze świadomością, że i tak zostanie wkrótce pokonany. Jechał tak długo, jak śmiał ryzykować, dzięki czemu dotarli do miasteczka Trinidad w górach Sangre de Cristo w południowej części stanu. Zatrzymał się przy pierwszym hotelu, wjechał na parking i z ulgą wyłączył silnik. Mięśnie zesztywniały mu od długiej jazdy w chłodnym górskim powietrzu. Niezdarnie pomógł Willow zsiąść z motocykla. Gdy zdjęła kask, jej twarz w blasku ulicznej latarni wydała mu się blada i ściągnięta zmęczeniem. Nigdy dotąd nie była równie piękna. Przez chwilę po prostu stali naprzeciw siebie, napawając się swoim widokiem. Aleksowi przemknęła przez głowę myśl, że od tej pory już nigdy nie będzie miał dość zwykłego patrzenia na

nią, nawet jeśli oboje dożyją setki. W oddali piętrzył się ciemny masyw gór, cichą, opustoszałą o tej porze ulicą przejechał jeden samochód. Alex dotknął twarzy ukochanej; przykryła jego rękę swoją i potarła policzkiem o wnętrze jego dłoni. Schylił głowę i delikatnie ją pocałował, smakując miękkość jej warg, chłonąc emanujące z niej ciepło. Willow żyła. Jakimś cudem udało mu się ją odzyskać. Z cichym westchnieniem objęła go w pasie i mocno się przytuliła. Alex trzymał ją w ramionach, oparłszy policzek 0 czubek jej głowy i gładząc ją lekko po plecach. Objęci weszli do recepcji hotelu; podczas meldowania się Willow niemal zasnęła wtulona w niego. On sam czuł przemożną senność. W drodze do pokoju zachwiała się i potknęła, więc wziął ją na ręce i zaniósł ostatnie kilka metrów. Zdołał otworzyć zamek jedną ręką, nie wypuszczając jej z objęć, po czym kopnięciem zamknął drzwi, gdy znaleźli się już w pokoju. Ramieniem włączył światło. Położył Willow na łóżku i wyciągnął się obok niej. Wtuliła się w niego, on zaś przyciągnął ją mocno do siebie, układając się przy niej na kształt łyżeczki. Nie zamierzał od razu zasypiać -światło się świeciło, oboje nie zdjęli ubrań - lecz kiedy znowu otworzył oczy, odniósł wrażenie, że upłynęło wiele godzin. Zmusił się do wstania i delikatnie wyjął spinki z upiętych włosów Willow, rozpuszczając je luźno na ramiona. Na wpół rozbudzona zamrugała sennie powiekami. Pomógł jej zdjąć buty 1 sweter, ściągnął jej dżinsy. Sam także szybko się rozebrał i okrył Willow i siebie kołdrą. Natychmiast się w niego wtuliła, a po chwili już spała, muskając mu pierś ciepłym regularnym oddechem. Alex pocałował ją w czubek głowy i mocno przytulił. Zanurzając się w błogi sen, w przebłysku świadomości ujrzał tysiące nadlatujących aniołów, ale w tej chwili wydało mu się to odległe, niemal pozbawione znaczenia. Liczyło się jedynie to, że leżał w ciepłym łóżku z Willow w ramionach. Tylko to pragnął robić do końca swego życia.

Obudziłam się w miękkim łóżku, słysząc głos Aleksa. Powoli otworzyłam oczy. Znajdowaliśmy się w hotelowym pokoju, mrocznym z powodu zaciągniętych zasłon, on zaś siedział na brzegu łóżka, rozmawiając z kimś przez telefon. Leżałam, obserwując jego muskularne plecy i odczuwając radość tak bezbrzeżną, że zabrakło mi słów, żeby ją wyrazić. Zatem to nie był sen, Alex naprawdę przybył mi na ratunek. I naprawdę znowu byliśmy razem. Odłożył słuchawkę, wśliznął się z powrotem pod kołdrę, objął mnie i przyciągnął do siebie. - Obudziłaś się - mruknął, całując mnie w skroń. Potaknęłam i wtuliłam się w niego całym ciałem. - Z kim rozmawiałeś? - wyszeptałam z ustami na jego ramieniu. - Zamówiłem pokój na jeszcze jedną noc - odrzekł, głaszcząc moje plecy. Jego głowa spoczywała na poduszce, oczy miał zamknięte. - Nie chce mi się stąd dzisiaj wyjeżdżać, pragnę jedynie trzymać cię w ramionach. Oboje znowu się zdrzemnęliśmy. Gdy się obudziliśmy, minęło już południe, przez zasłony przeświecał jaskrawy blask słońca. Długo leżeliśmy w łóżku, po prostu rozmawiając i opowiadając sobie, co się wydarzyło od momentu naszego rozstania. Najpierw ja zdałam mu relację ze swoich przeżyć. Gdy wspomniałam, że Sophie odleciała z katedry, rysy Aleksa stwardniały. - Aha, czyli ona znajduje się teraz w bezpiecznym miejscu, a ciebie zwyczajnie zostawiła. - Chyba ją rozumiem... - westchnęłam. - Po prostu uświadomiłam sobie wówczas bardzo wyraźnie, że oboje spodziewali się mojej śmierci. - Nate umarł naprawdę. Wzdrygnęłam się na wspomnienie drwiących słów Raziela, że „zginął zdrajca", i poczułam ukłucie bólu na myśl o aniele, który święcie wie-

rzyl, że jego pobratymcy nie mają prawa wykorzystywać i niszczyć ludzkości. Alex dotknął mych włosów, jakby wiedział, o czym myślę. Ze spuszczoną głową mięłam skraj prześcieradła. - Alex, nie mogę uwierzyć, że Raziel jest moim... - nie byłam w stanie wypowiedzieć ostatniego słowa. - Jedynie w sensie biologicznym - odrzekł. - Willow, on nie ma z tobą nic wspólnego. Zawsze tak było, nie ma znaczenia, kim jest. - Wiem - bąknęłam. - Po prostu czuję się dziwnie... po tym, jak go zobaczyłam. I skoro wiem, że on też się domyślił... Wolałabym, żeby tak się nie stało. - Tak - rzucił krótko Alex. - A ja żałuję, że nie trafiłem go w jądro aureoli. Przełknęłam ślinę. Nie potrafiłam życzyć Razielowi śmierci, mimo iż szczerze go nienawidziłam, choć z drugiej strony wiedziałam, że nie miałabym Aleksowi za złe, gdyby jednak trafił. Usiadłam oparta o poduszki i objąwszy kolana, zaczęłam sobie przypominać tysiące aniołów, jakie ujrzałam za plecami Aleksa, gdy po raz pierwszy otworzyłam oczy. - Ciągle myślę, co poszło nie tak - powiedziałam. - Czy angelika i tak by nie zadziałała, czy też może za późno dotarłam do bramy, po tym jak Beth zaczęła wrzeszczeć? - Nie mam pojęcia - odparł Alex, gładząc powoli moje ramię. Umilkł na dłuższą chwilę, po czym dodał: - Jestem pewien, że już niedługo będzie mnie bardzo martwić to, iż na świecie przybyło tyle aniołów, ale teraz... czuję jedynie niewysłowioną wdzięczność za to, że żyjesz. - Wiem. Żałuję, że nie udało mi się ich powstrzymać, jednak przyznam, iż cieszę się, że żyję... i nadal mogę być z tobą. - Zajrzałam w jego niebieskoszare oczy ocienione gęstymi ciemnymi rzęsami. Alex, to wszystko, czego chcę: być z tobą - powtórzyłam. - Nie martw się, będziesz - odrzekł miękko. Przyciągnął

mnie do siebie i pocałował; przez kilka minut liczyło się tylko ciepło naszych złączonych warg. Przeszedł mnie dreszcz, gdy zanurzywszy palce w jego włosach, poczułam, jak poruszają się mięśnie na karku Aleksa, gdy się całowaliśmy. Tak bardzo się bałam, że już nigdy więcej tego nie doświadczę. Gdy znów podjęliśmy rozmowę, opisał mi, jak dotarł do Denver i co się stało, gdy znalazł się w katedrze. Mówił zwięźle, niemal szorstkim tonem, ale mogłam sobie to wszystko doskonale wyobrazić. Serce ścisnęło mi się boleśnie. - Och, Alex... - wyszeptałam, muskając grzbietem dłoni jego kark. Na myśl, że trzymając mnie w objęciach, sądził, iż nie żyję, przeszył mnie ostry ból. - Nie do wiary, że przez to wszystko przeszedłeś... Alex westchnął ciężko i uścisnął moją rękę, nie odrywając ode mnie spojrzenia. - Liczy się tylko to, że żyjesz - powiedział z mocą. -Przeszedłbym przez to jeszcze tysiąc razy, byle tylko mieć cię dla siebie. Wtem wróciło do mnie podobne do snu wspomnienie. Wywarło na mnie potężne wrażenie. - Teraz... teraz pamiętam. Czułam, że odchodzę... oddalam się długim, niekończącym się korytarzem. I nagle ty się tam pojawiłeś, sprowadziłeś mnie z powrotem. Ciągnąłeś mnie, szarpałeś... Alex bez słowa pocałował moją dłoń. Wpatrywałam się w niego, przypominając sobie niewiarygodną radość, jaka mnie ogarnęła, gdy otworzywszy oczy, ujrzałam go. Wciąż jeszcze ją w sobie czułam. - Myślałam, że już nigdy więcej cię nie zobaczę - wyszeptałam. Czubkami palców delikatnie powiódł po mej twarzy, jakby usiłował nauczyć się jej na pamięć. - Pięć minut po twoim odjeździe siedziałem już w pika-pie - rzekł ochryple. - Wiedziałem, że popełniłem najwięk-

szy błąd w życiu. Willow, wybacz mi. Tak bardzo mi przykro. To wszystko, co powiedziałem, mój sposób zachowania... -Zacisnął szczęki. - Czy zdołasz mi przebaczyć? Poczułam, że łzy napływają mi do oczu. - Nie musisz mnie nawet o to prosić. - Przeciwnie, muszę - zaprzeczył. - Powinienem cię błagać na kolanach. - Nie! Wiem, przez co musiałeś przejść... Oczywiście, że ci wybaczam. I proszę, żebyś już o tym nie wspominał. Chwila, gdy otworzyłam oczy i zobaczyłam cię... - Pożerałam go wzrokiem; brakowało mi słów, żeby wyrazić to, co do niego czuję. -Kocham cię - powiedziałam po prostu. Z westchnieniem przymknął powieki i mocno mnie przytulił. - Ja też cię kocham - odrzekł z ustami w moich włosach. -Gdy tylko odjechałaś, nie potrafiłem myśleć o niczym, chciałem jedynie jak najszybciej znaleźć się przy tobie i powiedzieć ci, jak wiele dla mnie znaczysz. Willow, gdybyś umarła, też nie chciałbym dłużej żyć. - Wiem - wymamrotałam wtulona w niego. - Czuję tak samo. Rozstanie z tobą było prawdziwym koszmarem. Alex, naprawdę mi przykro, ale musiałam tak postąpić, musiałam przynajmniej spróbować... - Nie przepraszaj! - zawołał, odsuwając się nieco, by na mnie popatrzeć. - To jasne, że musiałaś spróbować. Ja po prostu nie mogłem znieść myśli, że coś ci się stanie. A kiedy dotarłem do kościoła i pomyślałem, że jest już za późno... - Potrząsnął głową, w jego oczach mignął cień bólu. - Gdybyś nie przeżyła, nigdy nie wybaczyłbym sobie, że cię zawiodłem. - Nie, byłeś tam razem ze mną - zaprzeczyłam, splatając z nim palce. - Alex, wcale mnie nie zawiodłeś, przeciwnie -przywróciłeś mnie do życia. - Dzięki Bogu - rzekł z powagą, gładząc moje włosy. -Prawdę mówiąc, to twój anioł powiedział mi, co mam robić.

Gdyby nie on, sam nie domyśliłbym się tego. - Umilkł; wyczuwałam jego napięcie, napływało ku mnie wielkimi falami. Wreszcie dokończył: - Myślałem, że umierasz... i że będzie jak z Jakiem. Mięśnie barku miał napięte jak struny. Zawahałam się niepewna, czy powinnam zadać to pytanie, które dręczyło go od tak dawna... - Alex... jak zginął Jake? Początkowo myślałam, że mi nie odpowie, dopiero po dłuższej chwili zaczął opowiadać: - Byliśmy na polowaniu w Los Angeles. Ja i Jake zabawialiśmy się czasem w taką grę - jeden z nas wabił anioła, a drugi go zabijał. Nie wolno nam było podejmować takiego ryzyka. Gdyby Cully się dowiedział, pourywałby nam głowy. No więc znaleźliśmy się tuż obok jednego z kanionów ponad miastem, a zadaniem Jakea było zwabienie anioła. Udało mu się to, ja strzeliłem, trafiłem anielicę, a potem podszedłem do niego i... przybiliśmy piątkę, rozumiesz... Urwał raptownie. Trzymając go nadal za rękę, oczyma duszy ujrzałam ciemnowłosego chłopaka o oczach takich jak Alex, który siedział na murku obramowującym kanion. Szczerzył zęby w uśmiechu, unosząc dłoń w triumfalnym geście. „Dobry strzał, braciszku, nawet się nie połapała". Wyczuwałam zgrozę Aleksa na samo wspomnienie i pożałowałam, że w ogóle zadałam to pytanie. Przytuliłam się do niego i pocałowałam w policzek. - Już dobrze - szepnęłam. - Przepraszam, że to na tobie wymusiłam. - Nie, w porządku. - Odsunął się nieco i drżącą ręką przeczesał włosy. - No więc rzecz w tym, że... był jeszcze jeden anioł - polowali we dwoje. Nie przeskanowałem otoczenia, zanim opuściłem strzelbę; nikogo nie widziałem. Nadleciał prosto na nas, nie wiadomo skąd, a Jake instynktownie odchylił się do tyłu. Udało mi się trafić anioła, ale Jake spadł w przepaść...

Alex umilkł, ja zaś patrzyłam na niego ze ściśniętym sercem. Nigdy dotąd nie wydawał mi się tak młody i bezbronny. Walcząc ze łzami, przytuliłam go jak najmocniej; czułam, jak tężeje w moich ramionach. - To była moja wina - wykrztusił. - Zaufał mi, a ja go zawiodłem. Zawieźliśmy go do szpitala, ale było za późno, był za bardzo... - nie zdołał dokończyć. - Alex, to wcale nie była twoja wina - wyszeptałam mu do ucha. - To samo mogłoby się zdarzyć, gdyby to Jake miał w ręku broń. Zwykły błąd, który mógłby się przydarzyć każdemu. - Nie wolno popełniać błędów w czasie polowania. Nie w taki sposób - odpowiedział znużonym głosem. Odsunęłam się i zajrzałam mu głęboko w oczy. - No dobrze. Gdyby jednak stało się inaczej, gdyby to Jake popełnił taki błąd, czy potrafiłbyś mu wybaczyć? Mierzył mnie wzrokiem bez słowa. Widziałam, jak bezgłośnie porusza krtanią. - Alex, przecież wiesz, że tak - odpowiedziałam za niego, muskając czubkami palców tatuaż na jego ramieniu. - Więc proszę cię, wybacz sam sobie, dobrze? Pokrywałam jego twarz pocałunkami, on zaś siedział nieruchomo, jakby nie śmiał oddychać. Z wolna napięcie w nim zelżało. Wpatrzył się we mnie; przez dłuższą chwilę tkwiliśmy tak bez ruchu. - Kocham cię - powiedział. Te słowa nie wystarczały, ale nie miałam innych: - Ja też cię kocham, Alex. Najbardziej na świecie. Pocałował mnie, najpierw delikatnie, potem zaś mocniej, namiętniej. Otoczyłam jego szyję ramionami i oddałam mu pocałunek. Czułam, jak spowija mnie kokon jego miłości, splatając się z moim głębokim uczuciem do niego. Dzięki sile swojego uczucia zdołał mnie sprowadzić z powrotem do świata żywych. Umarłam, a on przywołał mnie niemal z zaświatów.

W końcu oderwaliśmy się od siebie i leżeliśmy na poduszkach, zwróceni do siebie twarzami. Alex narysował linię od mej skroni do podbródka. Pod kołdrą moja stopa spoczywała na jego nodze; połaskotałam go dużym palcem w łydkę. Z zewnątrz dochodził słaby zgiełk ulicznego ruchu pomieszany ze śpiewem ptaków. - To jest tego warte, wiesz? - szepnął w końcu Alex, posyłając mi ciepły uśmiech. - Co takiego? - To wszystko. - Musnął mój policzek. - To, że cię mam. Oddałbym za to wszystko. Zrobiło mi się ciepło na sercu. Minuty płynęły, my zaś leżeliśmy tak, zapatrzeni w siebie. Tak bardzo go kochałam, że nie dało się tego wyrazić słowami, zresztą nie było takiej potrzeby; oboje czuliśmy to samo. Wtem uświadomiłam sobie, że nie mamy na sobie piżam ani dresów, i coś mi się przypomniało. Roześmiałabym się na tę myśl, gdyby nie to, że wcale nie była zabawna. - Nie mamy żadnych ubrań, prawda? Poza tymi z wczorajszego dnia. Nie mamy niczego, hm? Alex podciągnął się nieco na poduszce. - Nie, pikap prawdopodobnie został ściągnięty przez pomoc drogową, zresztą i tak by go nam nie oddali, bo nie ma naszych nazwisk w dowodzie rejestracyjnym. W środku była większość naszych bagaży, a w chacie została moja torba podróżna z naszymi ubraniami. Moglibyśmy pojechać tam motorem, ale... - Nie jest tam teraz bezpiecznie - dokończyłam, siadając w łóżku. - Też tak sądzę. Na wspomnienie drewnianej chatki poczułam nieprzyjemne ukłucie - tyle godzin spędzonych na rozmowach, graniu w karty, przytulaniu się do siebie. Niemniej jednak było to jedynie miejsce na ziemi. Naprawdę liczyło się tylko to, że mogliśmy być razem.

- Więc... co teraz? - spytałam w końcu. Poprawiłam poduszki i położyłam się twarzą do Aleksa. Odgarnął mi włosy, bawiąc się pasemkami. - No cóż, po pierwsze - i najważniejsze - nie zamierzam cię ani na chwilę spuścić z oka. Cokolwiek się nam przydarzy, będziemy się trzymać razem. - Na zawsze - wyjąkałam z gardłem ściśniętym z emocji. Uradowało mnie, że wciąż jeszcze mamy na to szansę. - A jeśli chodzi o plan... - Alex pocałował mnie delikatnie w usta. Usiadł oparty o poduszki i podciągnął kolana. Zmarszczył z namysłem brwi. - Wiemy jedno: projekt „Anioł" nadal istnieje, choć w bardzo okrojonej postaci. Przypuszczam, że Sophie będzie go próbowała ożywić, kiedy już znuży ją ukrywanie się w bezpiecznym miejscu. Obserwowałam go uważnie. - Czy chcesz nadal z nimi współpracować? - Nie. - Alex prychnął z niechęcią. - Nie ufam im. Nie podobają mi się ich metody. A ty? Potrząsnęłam głową. To pewnie nie była jej wina, ale naprawdę nie miałam ochoty nigdy więcej oglądać Sophie. Z niemiłym dreszczem uświadomiłam sobie, że nie podała mi żadnych szczegółów na temat dalszego kontaktu. Była absolutnie pewna, że zginę w akcji. Alex postukiwał palcami w kolano. - Szczerze mówiąc, pomysł wyjazdu do Meksyku nadal wydaje mi się interesujący - oznajmił po dłuższym namyśle. -Będę musiał założyć nowy obóz szkoleniowy, najszybciej jak to możliwe, ale teraz potrzebujemy taniej miejscówki; zostało mi najwyżej sześćset dolarów. Moglibyśmy tam znaleźć jakieś bezpieczne miejsce, poszukałbym nowych rekrutów do oddziału zabójców i powoli zaczęlibyśmy działać. - Spojrzał na mnie, splatając palce z moimi. - Co o tym myślisz? Nie chciałam o tym wspominać, ale wiedziałam, że lepiej tego nie odkładać na później.

- Alex, czy uważasz, że nadal mogę zniszczyć anioły? - zapytałam cicho. - Być może będzie jeszcze okazja, chociaż tym razem nie wypaliło. - Usiłowałam przywołać uśmiech na twarz. - Nie, żebym była jakoś szczególnie napalona na powtórkę, ale... - urwałam, wiedząc, że choć ostatnie kilka dni było niewyobrażalnym piekłem, to zrobiłabym to znowu, gdybym tylko miała pewność, iż dzięki temu stwory zostaną pokonane. Nie chciałam tego, było mi słabo na samą myśl. A jednak znów bym to zrobiła. - Nie wiem - odparł Alex po chwili milczenia. - W każdym razie gdyby miało do tego dojść, Willow, będę stał przy tobie. Przeszył mnie dreszcz przerażenia. - Ależ nie chcę tego! Chcę, żebyś był bezpieczny... Dotknął mego policzka. - Daj spokój - przerwał mi. - Nigdy więcej nie pozwolę na to, żebyś sama zmagała się z aniołami. Przytuliłam się do niego bez słowa, chłonąc jego silę i ciepło, nieskończenie wdzięczna losowi, że go spotkałam i że znów jesteśmy razem. Odchrząknęłam i powiodłam palcem wzdłuż linii barku Aleksa. - Meksyk - brzmi nieźle - oznajmiłam. Odsunął się na odległość ramienia, żeby spojrzeć mi w oczy. - Jesteś pewna? Nie będzie nam łatwo, ale być może wystarczy na przeżycie przez kilka miesięcy. W tym czasie powinniśmy zdążyć rozkręcić całą akcję. - Tak, jestem pewna - odrzekłam, kiwając głową z zapałem. - Nawet bardzo. - Mimo iż wiedziałam, co nas czeka - tysiące nowych aniołów i Alex jako jedyny, który mógł z nimi walczyć - na myśl, że znów jesteśmy razem, poczułam bezbrzeżną radość. Jakby słońce ukazało się po ulewnym deszczu. - Czym ja się będę zajmowała, gdy ty będziesz rekrutował nowych Zabójców Aniołów? Uniósł brwi ze zdumieniem.

- Mam nadzieję, że mi pomożesz. Willow, naprawdę cię potrzebuję, przecież wystarczy, że kogoś dotkniesz i już wiesz, co to za osoba. - Nagle wyszczerzył zęby w kpiącym uśmiechu. - Poza tym umiesz naprawić motor, gdyby się zepsuł. Ja także się roześmiałam. - Jasnowidz konsultant, do tego mechanik... okej, akceptuję. - Spoważniałam, gdy spojrzałam na zmiętą pościel. - Żałuję tylko, że nie mogę pojechać do domu i pożegnać się z mamą. Wiem, że pewnie nawet by tego nie zauważyła, ale... Alex ścisnął mnie ze współczuciem za rękę. - Zawiózłbym cię tam bez wahania, gdyby to było bezpieczne - powiedział miękko. - Wiem. - Westchnęłam i odpędziłam od siebie tę myśl. Mama była pod dobrą opieką, to najważniejsze. Ja natomiast musiałam zająć się walką ze stworami, które ją skrzywdziły. -Hej, mógłbyś mnie nauczyć hiszpańskiego? - zawołałam niespodziewanie. Alex uśmiechnął się i cmoknął mnie w czubek nosa. - Jakie zwroty chciałabyś najpierw poznać? - Na przykład... - Odebrało mi mowę, kiedy wpatrywałam się w jego szaroniebieskie oczy. Przypomniała mi się chwila, w której po raz pierwszy go ujrzałam. Już wtedy nie mogłam oderwać wzroku od przystojnego ciemnowłosego chłopaka. I to się nie zmieniło. Nadal jego niesamowicie intensywne spojrzenie przykuwało moją uwagę. Powiodłam koniuszkiem palca wzdłuż linii jego warg. - Na przykład: uszczęśliwiasz mnie niebotycznie, a moim jedynym pragnieniem jest być z tobą do końca życia? Alex spojrzał na mnie z takim uczuciem, że omal nie zemdlałam z rozkoszy. - Przecież już cię tego kiedyś nauczyłem, nie pamiętasz? -Nachylił się i muskając mnie lekko wargami, szepnął: - Te amo, Willow. Poczułam, że mój anioł się do mnie uśmiecha.
Weatherly L. A. - Trylogia Anioła Tom 1 - Anioł.pdf

Related documents

396 Pages • 100,541 Words • PDF • 1.7 MB

296 Pages • 146,329 Words • PDF • 2.2 MB

419 Pages • 114,425 Words • PDF • 2.1 MB

192 Pages • 100,541 Words • PDF • 1.3 MB

419 Pages • 114,425 Words • PDF • 2.1 MB

419 Pages • 114,425 Words • PDF • 2.1 MB

419 Pages • 114,425 Words • PDF • 2.1 MB

296 Pages • 146,329 Words • PDF • 2.2 MB

196 Pages • PDF • 26.2 MB

246 Pages • 70,196 Words • PDF • 2.6 MB

88 Pages • PDF • 20.3 MB

182 Pages • 41,116 Words • PDF • 1.2 MB